Józef Ignacy Kraszewski
KOPCIUSZEK
Część pierwsza
Spis treści
TOM PIERWSZY
TOM DRUGI
TOM TRZECI
TOM PIERWSZY
Wiadomo całemu światu, a przynajmniej tym, którzy kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina
do Warszawy lub z Warszawy do Lublina, że przy poczcie w Garwolinie istnieje jak najściślej z nią
połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie traktiernią, cukiernią, bilard, kawiarnią i w ogóle
wszystko, czego wymaga od podobnej instytucji Garwolin i stacja pocztowa.
Instytucja ta (bo nie wahamy się dać jej tego imienia) ważną jest i związaną tradycyjnie z
pocztą; w czasach bowiem, gdy stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam przy
niej, a raczej z nią razem był hotel z tymi samymi atrybucjami. Jednej tam tylko rzeczy brakło, o
której zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziś czyni tak wielką sławę Garwolinowi,
okolicy, powiatowi, że już przez wrodzoną wstrzemięźliwość więcej nie powiem.
Hotel więc tu wiąże się z pocztową stacją, od której go tylko dla pewnego wstydu i
przyzwoitości dzieli kurytarzyk maleńki, a zająwszy w prawo cały róg kamienicy, tu się rozpościera
obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel i restauracja, osobnym napisem zwiastując
jako cukiernia: są to dwa oblicza tego Janusa garwolińskiego. Rozumie się, że pierwsze powołuje
podróżnych z dala przybyłych, drugie odnosi się do ludności miejscowej i kraju. I tym się właśnie
różni stara owa zagroblowa instytucja od nowej w rynku położonej, że ta, pomnąc na swe
względem kraju obowiązki, jedną że swych twarzy łaskawie zwrócić raczyła ku miejscowej
wygodzie i potrzebie.
Szyld cukierni jest nawet świeższy i piękniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania
dla autochtonów, umiejących to zapewnie ocenić.
Trzeba przyznać, że hotel-traktiernia-cukiernia garwolińska, utrzymywany przez osobę
bardzo poważną z pomocą zgrabnego dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje, i kilku tłustych
piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących ornament, jest domem wygody,
zaopatrzonym jak drugie, jeżeli nie lepiej. Wszystkiego w ogólności dostać tu można oprócz rzeczy,
które się nie znajdują. Z zup panuje kapuśniaczek narodowy, krupniczek łatwo z dnia na dzień
przechowywać się dający bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka mięsa z tłustym sosem i
kartofelkami itd., itd. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość Garwolina! Tu stoją pod kloszami
(pod prawdziwymi kloszami szklannymi) ciastka, przysmaki, słodycze; tu wódki, z których jedna
przedniejsza zowie się Garibaldówką (nie znana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do
przechrzczonej krambambuli) — tu!... o za długo musiałbym bogactwa jego wyliczać! Zwróćmy
raczej oczy na dostojną gospodynię, a zapatrując się na jej oblicze uznamy, że osoba ta ze wszech
miar dystyngwowana ani mniej, ani inaczej, urządzając tę instytucją, uczynić nie mogła. Widać
zaraz jak pojmuje jej ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialność
ciążącą na jej barkach wobec dyliżansów i omnibusów przeprowadzających tędy cały, można
powiedzieć, świat, wobec poczt, na koniec wobec garwolińskiej stolicy!
Wszystkim zresztą wiadomo, że raz, w dniu wiekuiście pamiętnym, książę pewien
bezimienny zatrzymał się tu i pił herbatę, którą był rozczulony do najwyższego stopnia, gdyż mu
więcej przypomniała pokrewne Prusy, niż ojczyznę Konfucjusza.
Pani N., gospodyni i głowa domu, czuje, że gra tu rolę dyplomaty mocarstwa, często w
delikatnych zostającego okolicznościach i przymuszonego nadrabiać miną, a nigdy się nie
skompromitować, obwija się więc pełnym powagi milczeniem.
Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać kiedy, że w nim czegokolwiek braknie? Nigdy.
Jest lub powinno być wszystko, czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego, wina to kaprysu
konsumenta, który żąda rzeczy, jakie w porządnych, pierwszorzędnych instytucjach europejskich
tego rodzaju nigdzie się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko to, co ludzie
dystyngwowani połykają i trawią.
Więc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze
świeży (gdyż taki bywa szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.
Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu i omnibusów mimowolnie nasuwa myśl, że
się zje, co jest, gdy głód dokucza, a czas nagli.
I spod kloszów znikają po kieliszku Garibaldówki choćby dwumiesięczne ciastka, a po nich
zostają tylko tłuste na palcach plamy. Czasem trafia się, że wymyślny podróżny niedyskretnie żąda
jakicheś niebywałych rzeczy, na przykład jaj miękko lub śledzia, wtedy gospodyni, nie chcąc mu
dać poznać jego nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków. Mówi, że rzecz
żądana znajdzie się natychmiast, chociaż po nią nie pośle nawet, bo to by było zachętą do wymagań
fantazyjnych niemoralną; podróżny siada, usiada gospodyni, psy się kładną i chrapią, Paulinka nie
powraca — godzina użycia ostatecznych środków zbliża się.
Dla odwrócenia naprzód uwagi od materialnych interesów żołądka w sfery ducha i myśli,
dumań i poezji pani N. zbliża się do zegaru stojącego w szafie z figurkami na przodzie, które
niegdyś w młodości tańcować musiały (wszyscy tańcują za młodu), nakręca go zręcznie i kurant się
rozpoczyna. Byłby z kamienia, kto by uparł się czuć głód, gdy zegar grać pocznie! Radzę
Moniuszce, aby korzystając z pierwszej swej bytności w Garwolinie, zanotował sobie ten temat
archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony
gdzieniegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał! jaki urok w tych hiatusach, w przemilczeniach, w
przymuszonych pauzach, które klęski tylu lat wymowną tłumaczą ciszą!
Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin bardzo się nim słusznie chlubi. Gdyby
skromność dziedziczki tej pamiątki nie cierpiała na tym, warto by opis zabytku posłać do gazet
zagranicznych, a chwilowo jak ogon psa Alcybiadesowego, zająłby uwagę publiczną. Ale i
skromność poszanować należy.
Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy gospodynią takiej znacznej instytucji
dobroczynnej na wielkim trakcie i nie wiecie, ile tu jest do ucierpienia! Śmiejcie się zdrowi, ale to
stanowisko ważne i zaprawdę niepoślednie! Pojmujecież, co to jest wszystkim dogodzić, a siebie
nie skompromitować i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?
Ile to umiarkowania, wstrzemięźliwości, taktu potrzeba, ażeby nigdy fatalnego: „Nie ma!"
— które by było wyrokiem potępienia, nie wyrzec; zawsze trwać na stanowisku, często udając
głuchotę podstawiać ciastka zamiast sera lub sztukę mięsa dawać na pieczyste, a w ostatku uciekać
się do zegara, ażeby zagłuszyć nie- dyskretne, natrętne upominanie się dziwaków, którzy się
upierają koniecznie to jeść, co się im podoba! Demagogi!
Świat jest tak zepsuty.
Ażeby odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i ważności stanowiska, przyznajcie,
potrzeba wytrawności niepośledniej i charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli,
ile jest przewrotności w pocztylionach, ile zdrady w chłopiętach przebiegających ulice, ile
prześladowań losu ze strony furmanów, którzy pomijają hotel, by prostemu lichemu zajazdowi dać
pierwszeństwo?
Każdy stan ma swoje gorycze, ale być gospodynią takiego hotelu, to powolne męczeństwo i
gdyby nie pojęcie to, że się spełnia misją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy ducha z
dokonania ważnego obowiązku, lepiej by już z koszykiem nosić obwarzanki i pierniki.
W życiu każdego człowieka są dni wielkie i uroczyste, są godziny światlejsze i o losie
stanowiące; taką dla hotelu nad pocztowym gościńcem chwila przechodzenia dyliżansu,
omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w całym jaśnieją
blasku, zbierają laury, dziesiątki, przekleństwa i trzygroszówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i te
dyliżanse, Panie odpuść, nigdy na nie z pewnością rachować nie można. Raz natłoczone
niegłodnymi, drugi raz puste zupełnie, a nikt nie przewidzi, czego ci goście zażądać mogą. Jest ich
niekiedy do zbytku, to znowu żywej duszy oprócz konduktora.
Z konduktorami, rozumie się, w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywać
się zmusza, a choćby który z nich, więcej mający skłonności do kieliszka, nadużył czasem
przymierza, wglądać w to ściśle nie można. Konduktor bowiem ma tysiące sposobów dokuczenia
lub usłużenia hotelowi. Najczęściej podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i
wskazuje godne zaufania szynczki, może przyśpieszyć godzinę odejścia dyliżansu lub nieco ją dla
miejscowej konsumpcji opóźnić. Jest to człowiek chwilowo wszechmogący i pospolicie też
postawy takiej, że wraża uszanowanie we wszystkich. Toteż zjawienie się jego u bufetu najsłodszy
zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon i natychmiastowe ujęcie flaszki, która uczuć szacunku
i przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.
Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów właśnie nadchodziła godzina
dyliżansu z Warszawy jadącego do Lublina i gospodyni rozpatrywała się w swoich zasobach,
przygotowywała, czego mogli wymagać podróżni, rzucała okiem po pokojach, aby się przekonać,
czy psy jakiej nie popełniły nieprzyzwoitości. Był to zwykły jej, chwilę krytyczną poprzedzający
przegląd. W bufecie stało wszystko w jak największym porządku, flaszki zażyte podopełniano,
ciasteczka miały minkę zachęcającą i pokuśliwą, zdawało się, że niczego nie braknie. Służąca z
założonymi pod fartuszek rączkami, uczesana gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni
przechadzała się zadowolniona prawie, myśląc tylko, czy warto było puścić zegarowe kuranty lub
nie, Pogląd w okno ostatecznie przekonał ją, że niewiele się można było spodziewać i nie warto
zbyt szafować.
W istocie dzień nie obiecywał podróżnych, w powietrzu nie było nadziei. Długie
doświadczenie nauczyło gospodynią, że nie było stałego prawidła, którym by się w
przepowiedniach o mniejszej lub większej ilości podróżnych, spaść mogących na Garwolin,
kierować można, jednakże myliło czasem przeczucie i zawodziły wieszczby. Wszystko się trafia
pod słońcem. Pogoda i słota przede wszystkim najmniej pewnymi były znakami, bo w pluchę
czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze dnie jak wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok itp.
znaki ze wszystkiego podobno najlepiej oznajmywały przyszłość. Ale dziś i sroki się gdzieś
poprzytulały, i kot zapomniał o toalecie, a dzień był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się zdawał
grozić pustkowiem.
Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować na przygotowania i osądziła, że to, co w
kuchni i w bufecie było od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.
Spojrzała w okno... okolica wyglądała posępnie, niebo jakby je brudnymi zawiesił
ścierkami, deszcz wprawdzie jeszcze się był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało się
słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały niebo; tęsknota, cisza milcząca gniotła
świat cały; zdawało się, że nikt z domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się wieczór dodawał
jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteńku, zdradliwie zakradał się już poza ciężkie
obłoki.
Zegar wskazywał godzinę dyliżansową, a od strony Warszawy cicho było i głucho. Wtem
trąbka dała się słyszeć z daleka.
— Dyliżans! — machinalnie zawołała gospodyni, idąc powoli do bufetu, jak żołnierz na
stanowisku posłyszawszy sygnał.
— Nie, proszę pani — odezwała się służąca stojąca we drzwiach.
— Jak to nie?
— To ekstrapoczta trąbi...
— Ekstrapoczta? — przysłuchując się razem i artystyczniej układając ciastka na zakąski
przerwała gospodyni — ekstrapoczta? a prawda...
Nawykli do pocztarskich trąbek doskonale ich piosenki rozumieją; dała tego dowód panna
Paulina, która może też i usta, co mazurka wygrywały, przeczuła, bo się mocno zaczerwieniła...
— A to może podróżni na noc! I gotowi ich zawieźć do zajazdu!
— Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...
— A już to ja wiem, że wy się z nim znacie!
— I pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiekła.
Wtem po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu i wielki powóz zatrzymał się
przed pocztą..
Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.
— O! o! — szepnęła gospodyni poglądając przez okno — oho! kareta (sic) poczwórna, na
leżących resorach, z pakami co się zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no, Paulina, mnie nie
wypada, może się o co spytają. Niechby przenocowali, jest pokój wolny, choćby i dwa.
Paulina była posłuszną, tym żywiej biegnąc, że i ten Wacek, zdaje się, nie był jej obojętnym.
Przed samym ganeczkiem stała w istocie piękna kareta, służący już był otworzył drzwiczki
jej i z wnętrza wyglądały jasne kobiece sukienki. Jedna z niewieścich głów wychyliła się właśnie i
szukała kogoś, zapewne mężczyzny, który w tej chwili z koczyka się dobywał.
— Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy dalej? — spytano.
— Nie życzę... późno, szose nie najlepsze, drogi kawał, lepiej by przenocować.
Odpowiadający w ten sposób wysiadł już był z koczyka i, ziewając a przeciągając się,
rozglądał się po okolicy i niebie. Był to średnich lat mężczyzna, pięknej budowy, barczysty, silny, a
na twarzy, choć nieco już rozlanej i nazbyt zaokrąglonej, noszący ślady piękności niepospolitej,
szlachetnej, choć na pozór trochę chłodnej.
— Więc jedziemy czy nie, panie Feliksie? — z odcieniem niecierpliwości spytała znowu
kobieta.
— Jak chcecie.
— A! jakiż jesteś nudny! Przecieżby wiedzieć potrzeba, czy choć jest gdzie przenocować?
Gospodyni, która słuchała tej rozmowy, z oburzeniem w imieniu Garwolina ruszyła
ramionami.
— Jest tu gdzie przenocować? — zapytał już stojącej w ganku Pauliny pan Feliks.
— A gdzieżby nie było? — z uśmiechem odparła dziewczyna — toż hotel, proszę pana.
Służący pobiegł zobaczyć i powrócił do drzwiczek karety z zapewnieniem, że są pokoje.
— Więc nocujemy...?
— A! nocujemy, choć wcześnie — rzekł mężczyzna — z wami jadąc, to być inaczej nie
może! Boicie się jechać nocą, choć wcześnie, potrzeba już nocować.
Z wnętrza większego powozu poczęły się zatem dobywać skryte w nim niewieście postacie.
Wyszła naprzód średnich lat, ale jeszcze bardzo przystojna o wspaniałej postaci kobieta, osłoniona
zamaszystym burnusem, taż sama, która pierwsza wywołała pana Feliksa z obojętności, z jaką sobie
stał na boku, wyglądając na męża, potem dwie panny i skromniej ubrana służąca.
Wszystko to szeregiem posunęło się z wolna do ukazanych im pokojów, a w ślad za nimi
pociągnął równie powoli i pan Feliks, którego Garwolin nie zdawał się dotąd zachwycać, gdyż minę
miał znudzoną i kwaśną.
Zaledwie przybyli znikli w głębi hotelu, trąbka dała się słyszeć znowu.
— Dyliżans! — machinalnie odezwała się jejmość.
— I to nie dyliżans! — cicho zauważyła Paulina.
— Ale co bo pleciesz? — a potem dodała zaraz — a ono prawda, że nie dyliżans, zobaczże
no prędko, ot, to się rozjeździli. Ekstra! istotnie ekstra!
Z wielkim hałasem zajechała druga obładowana kareta od strony Warszawy i stanęła przed
gankiem.
Kamerdyner wbiegł szybko, potrącając nawet Paulinkę i dopominając się numeru.
Wskazano mu pokoik.
— Jak to? Jeden pokój dla pani jenerałowej, to nie może być!
— Reszta zajęta!
— To tu gdzieś przecie znajdziemy drugą oberżę.
— Drugiej, proszę pana, nie ma w Garwolinie, tylko liche zajazdy — odezwała się Paulinka
razem i pocztylion unisono.
Kamerdyner pobiegł do powozu.
— Jeden pokoik i to nieosobliwy, wszystko zajęte.
— Ja się pomieszczę i w tym jednym — odezwał się głos z karety — chcę spocząć... proszę
otworzyć.
Drzwiczki odemknięto i powoli znowu wysunęła się postać niewieścia, kobieta słusznego
wzrostu, pięknej postawy, nie bardzo już młoda, ale twarzy, która jeszcze zastanawiała
nadzwyczajną regularnością rysów zmęczonych. Ubrana czarno i skromnie, jakimś osłabłym
krokiem postąpiła ku gankowi, nie spoglądając nawet przed siebie, kamerdyner ją poprzedzał.
Nie wiem, ciekawość czy potrzeba wywiodły właśnie na jej spotkanie owego pana Feliksa,
tak że, mimo iż się jej z drogi ustąpił, gdy schodki przeszła, znalazła się o krok od niego —
podniosła oczy i oboje razem jakby widmo ujrzawszy stanęli osłupieni.
Z oczów pana Feliksa i jenerałowej widać było, że to spotkanie tak niespodziane nastąpić
musiało po bardzo długich rozstania latach, gdyż wpatrywali się w siebie wzajemnie, jakby chcąc
upewnić, że ich nie myliły oczy.
Kobieta zarumieniła się, pobladła, zadrżała, mężczyzna stał pomieszany i niepewny, co miał
począć. Żadne jednak słowo z ust ich nie wyszło, oczyma zmierzyli się długo, a w tym wzroku ile
było zapytań, wspomnień, ciekawości, niepokoju i tajemnic, odmalować trudno, choć to trwało
jedno przelotne oka mgnienie.
Jenerałowa jakby natychmiast opamiętywając się, szybko postąpiła naprzód, a pan Feliks
pozostał jak wrosły w podłogę na kurytarzu, tylko oczy w ziemię utopił, jakby przybity
niespodzianie nań spadającym brzemieniem.
— Kto to jest? — zapytał powracającego kamerdynera.
— Jenerałowa Palmer...
— Jenerałowa? Palmer? — powtórzył ze zdziwieniem mężczyzna.
— Panie Feliksie! — odezwał się głos żony z pokoju — panie Feliksie?
Ruszył ramionami powołany z widoczną niecierpliwością i wszedł do izby gościnnej, do
której właśnie znoszono owe mnóstwo paczek, węzełków i pudełeczek, które pięknym paniom w
każdej ich podróży towarzyszyć muszą.
— Któż to przyjechał? — spytała starsza kobieta.
— Jakaś jenerałowa, Pulwer! Palmer! Nie wiem, co to jest?
— Nocuje?
— Zdaje się, bo dla niej numer obok naszego zajęto. Mówił to pan Feliks i stał jak przybity,
tak że żona, uderzona niezwykłym twarzy jego wyrazem, spytała:
— Czy tak jesteś zmęczony?
— Niezmiernie, ogromnie.
— Patrzże, to my słabe kobiety! Elwirka taka delikatna, Mania i ja, jeszcze byśmy z biedy
poszły tańcować, a ty, w takim wygodnym powozie?...
— To rzecz wiadoma, że wy jesteście mocniejsze od nas we wszystkim, nie ulega
najmniejszej wątpliwości.
— Dlatego tylko chyba, że mamy wolą — odparła kobieta.
— A my? — dodał mężczyzna obojętnie...
— A wy ją bardzo prędko tracicie, mój Feliksie. Jak tylko macie kątek, żonę i spokojny
kawałek chleba, wpadacie w jakąś apatię, zastygnienie, obojętność tak, że gdyby się świat
przewracał, już byście nie chcieli wyjrzeć przez okno.
— Już by to było za późno! — rzekł pan Feliks.
— Jak wy się zużywacie! a raczej jak... ale cóż to ja mówię!
— Samuelko, masz słuszność, kazanie nie w porę! Lepiej by pomyśleć... choćby o herbacie.
— Prawda, to skuteczniej wywoła energię i siłę, niż moja homilia?
Pan Feliks ruszył ramionami.
Rozmowę przerwało - nadejście hałaśliwe dyliżansu, panienki pobiegły do okna, wrzawa
przed pocztą zrobiła się wielka, podróżni sypnęli się jak z pudełka Pandory wprost ku salce i
bufetowi, gdzie na nich już gospodyni oczekiwała.
Dyliżans tym razem wbrew wszelkim przeczuciom był ogromnie napakowany, wewnątrz
jak śledzie w beczce mieścili się różnego kalibru podróżni; jeden miał zaszczyt i przyjemność
siedzieć z konduktorem na przodzie, dwóch podobno na wierzchu pod gołym niebem używali
świeżego aż nadto powietrza.
Przyjaźń konduktora zarówno z przepisami pocztowymi sprawiła to, że podróżni mogli się
rozkurczyć i posilić w Garwolinie, a do konsumcji w bufecie zachęcano ich i tym, że do Żabianki
nigdzie już nie znajdą takiego komfortu jak tutaj. Na nieszczęście jejmość wcale była nie
przygotowana, chleb i wódka, piwo i owczy serek stanowiły treść podwieczorku, ale głodnym
wszystko dobre.
— Jak mamę kocham! — zawołała Elwira patrząc przez okno — wszak to Teoś Muszyński
wysiadł z dyliżansu.
— Ale co się śni, moje dziecko! — odpowiedziała matka.
— Ale już ja się, proszę mamy, nigdy nie mylę, to on — dodała panna Elwira, córka pani
Feliksowej, ładna, świeża i rumiana szatynka, ale tak ładna, świeża i rumiana, jakich jest tysiące, z
twarzyczką wesołą, pospolitą, bez wyrazu.
To mówiąc od okna odwróciła się ku drugiemu przybyłemu razem z nimi dziewczątku, ku
Mani, która w kąciku coś w swoim przebierała woreczku.
I strój, i pokora, i miejsce, jakie w pokoju zajęła, dowodziły, że położenie Mani w tym
domu było podrzędne, że to być musiała sierota na łasce, jakaś daleka krewna lub wychowanka. A
było to śliczniuchne stworzeńko, drobne, malutkie, białe, z blond włoskami i dużymi niebieskimi
oczkami i z takim jakimś smutkiem w twarzy, że patrząc na nią przeczuwałeś sieroctwo, miała je
napisane na czole.
— Słyszysz, Maniu? Teoś? Chodź! Zobacz!
Mania na pierwsze o nim wspomnienie już się była niezmiernie zaczerwieniła, teraz musiała
udać, że nie słyszy.
— Ale cóż mnie Teoś obchodzi?
— Ciebie? On? Nie obchodzi! O! o! moja najdroższa! Mów to sobie komu chcesz, ale nie
mnie i mamie! — zawołała Elwira.
Pani Feliksowa uśmiechnęła się prawie pogardliwie spoglądając na Manię, która wciąż tam
coś szperała w swojej torbeczce.
W tej chwili pan Feliks, który był wyszedł, powrócił do pokoju i odezwał się do żony:
— Spotkałem się z Muszyńskim.
— A widzicie, żem się nie omyliła! — rozśmiała się Elwira.
— Dokądże jechać raczy? — z przekąsem spytała pani Feliksowa.
— Doprawdy nie wiem, ale podobno dostał gdzieś miejsce na wsi, naturalnie guwernera.
— Ale jakże to może być, żeby wiedząc o nas, nie przyszedł się nam pokłonić, no, jeśli nie
nam zresztą, to choć Mani.
— Moja Elwirko! — cicho szepnęło rumieniąc się dziewczę.
— Nie dokuczajcież jej, proszę! — rzekł pan Feliks z nieukontentowaniem widocznym.
Pani Feliksowa ruszyła ramionami.
— Ale któż by śmiał twojej protegowanej dokuczać! I dlaczegoż mówisz w liczbie mnogiej,
przecież nie odezwałam się ani słowa.
— Przepraszam — mimowolnie... — Mania coraz bardziej się rumieniła i głębiej szukała
czegoś w torbeczce.
Wtem drzwi się otworzyły i młody chłopak, o którym była mowa, wszedł nieśmiało do
pokoju. Znać było na nim, że walczył z sobą, nim się na ten krok odważył, że jakieś uczucie
przemogło i popchnęło go — ale otworzywszy drzwi, tak się zmieszał, tak zapłonił, jakby był
nieśmiałą dzieweczką.
— Najmocniej przepraszam — odezwał się, kłaniając pani Feliksowej — ale
dowiedziawszy się, że państwo są tu przejazdem, nie mogłem się wstrzymać, aby im nie złożyć
mojego uszanowania.
Na to powitanie pani Feliksowa ani się ruszyła z krzesła i ledwie kiwnęła główką, ale Elwira
i ona mierzyły ze złośliwą ciekawością przybyłego i Manię na przemiany. Ta odwróciła się
zmieszana, spojrzała i stanęła, widocznie dotknięta całą sceną, która ją czyniła celem przykrych
szyderskich wejrzeń.
Teoś Muszyński był dosyć ładny mężczyzna średniego wzrostu, ciemny blondyn, poważny
jak zwykle ubodzy młodzi ludzie, którzy wcześnie dojrzewać muszą, twarzy otwartej, poczciwej i
pięknej. Rysy jej nie były zbyt regularne, ale wyraz wybitny, a nade wszystko czoło wyniosłe i
piękne. Od razu jakoś tchnęła od niego poczciwość.
Pani Feliksowa niedbale, szydersko zwróciła się ku niemu.
— Dokądże to pan wędruje? — spytała.
— W świat, pani, za pracą.
— A! to bardzo pięknie, ale nie można by wiedzieć, w którą świata stronę?
— Na teraz ku Podlasiowi, pani, gdzie mi parę chłopiąt dają do wychowania.
— Jakże się to pogodzi tak suche zajęcie z poezją? — zawsze żartobliwie dodała pani
Feliksowa.
— Tak jak się zwykło godzić serce z obowiązkiem.
— Prześlicznie!
Spojrzała na Manię, której niebieskie oczy pomimo nadzoru, pod jaki każde ich wejrzenie
było poddane, z uczuciem jakimś rzewnym zwróciły się ku Teosiowi i chciały mu powiedzieć
wszystko, czego usta nie mogły.
Elwira prawie tak szydersko uśmiechała się od okna, jak matka ze swojego krzesła.
— Życzymy szczęścia i poezji, i pedagogii! — dodała pani Feliksowa, jakby go żegnając,
panna Elwira skłoniła głową.
Mania z daleka tylko wzrokiem i rumieńcem powiedziała mu to, czego usty wyrzec nie
mogła. W lazurowych jej źrenicach kręciła się łza skrywana.
Pan Feliks w powadze i milczeniu patrzał na całą tę scenę, westchnął głęboko i w chwili,
gdy Teoś miał odchodzić pomieszany, zbliżył się, podał mu rękę, mocno nią wstrząsając.
— Bądź zdrów, kochany Teosiu — rzekł — niech ci się tak wiedzie, jak ja ci życzę i jakeś
doprawdy wart. Nie zapominaj o nas.
Milczenie pani nie dozwoliło się dłużej wstrzymać gościowi i natychmiast wynijść musiał.
Po jego oddaleniu się cisza chwilę panowała w pokoju, tylko Feliks był chmurny, Mania
twarz skryła, a pani Feliksowa zrobiła minę marsową, zapewne aby męża odstręczyć od robienia
wymówek, których się spodziewała.
Pan Feliks westchnął, dobył cygaro, popatrzał, ruszył ramionami, jakby dodając jej serca
spojrzał na Manię i powoli wysunął się za drzwi.
Gdy się to tu działo , inna scena miała miejsce w kurytarzyku dzielącym pocztę od bufetu.
Tu snuli się słudzy przybyłych gości i podróżni wysiedli z dyliżansu. Wpośród nich jeden, który
zlazł tylko co z wierzchołka karety, zwracał szczególniej uwagę; była to postać tak napiętnowana
stygmatem upadku moralnego i nędzy, że bez jakiegoś wstrętu spojrzeć na nią nie była podobna.
Nie tyle wiek, co życie zniszczyło tego mężczyznę, niegdyś — jak było widać — bardzo pięknego i
zbudowanego atletycznie. Dziś. była to szkaradna, brudna ruina, twarz straszliwie wychudła, oczy
czarne zapadłe, policzki czerwonością i wyrzutami krwawymi pokryte, włos rozczochrany, broda
nieczesana, wąsy rozpierzchłe, wzrok jego był obłąkany, pijany razem i groźny. Niedawno jeszcze
bujny zarost twarzy i głowy ufarbowany był niezręcznie, ale zapomniano farby odnowić, a słota i
czas ją zrudziły, włos odrastał pasmami siwawymi.
Oczy zaszłe blachmanem, jak dawniej mawiano, zdradzały zarówno z barwą twarzy
nieprzełamany na- łóg pijaństwa. Na szyi miał szczątek chustki czarnej, podarty surdut opięty,
zbrukany, niewiadomego koloru, buty dziurawe, przy tym kapelusz zatłuszczony i zmięty, a w ręku
rękawiczki poszarpane i coś na kształt chustki do nosa, niegdyś jedwabnej.
Wysiadłszy, zaraz pospieszył do bufetu, w milczeniu wskazał gospodyni największy
kieliszek, chlebem z solą przekąsił, napił się wódki i wyszedł w kurytarz kręcąc sobie papieros z
miną już tylko zwierzęcych w życiu uciech szukającego człowieka, któremu reszta była całkowicie
obojętną.
Stał tak w ganku z zapalającym się po wódce okiem, gdy drzwi pokoju jenerałowej
otworzyły się i sama pani, chcąc zawołać sługi zapewne, wyjrzała. Trafem wzrok jej spotkał tego
obszarpańca i drzwi żywo i gwałtownie zatrzasnęły się zaraz.
Człowiek ów, który stał obojętny przed chwilą, jakby iskrą elektryczną dotknięty nagle,
drgnął, rzucił się i skamieniał. Posunął się parę kroków naprzód, cofnął, stanął, zmięty w rękach
tytuń rzucił i zdawał namyślać, co ma począć. Oczy jego paliły się, czoło pofałdowało, palce
drgały, spojrzał potem na siebie, gorzki uśmiech przebiegł jego usta i powoli powrócił ku
gmachowi.
Kamerdyner wchodził do pokoju jenerałowej właśnie.
— Słyszysz waćpan — rzekł zachrypłym głosem dyliżansowy — kto to jest ta twoja pani?
— Ta moja pani! — od stóp do głów mierząc zuchwałego ciekawca powtórzył kamerdyner
daleko porządniej odziany i wyglądający od tego jegomości. — Naprzód to nie jest moja pani! choć
ja jej służę, po wtóre nie mamy zwyczaju spowiadać się lada komu!
Pytający zaczerwienił się, oczy mu zapałały, ale się zaraz pomiarkował.
— Bardzo przepraszam, jeśli się źle wyraziłem —
ale proszę tylko oznajmić, że pan Fryderyk żąda kilka słów powiedzieć — a przekonacie się,
że tak mnie odprawiać nie mieliście powodu, bo — podniósł głos — my się z panią dawno i dobrze
znamy.
Służący na te słowa struchlał, tak mało prawdopodobnym wydało mu się, by jenerałowa
tego rodzaju znajomości mieć mogła?
Scena ta odbyła się tak głośno i tylu miała świadków mimowolnych, że kamerdyner rad był
ją co najprędzej ukończyć. Wszedł więc do pokoju i natychmiast powrócił z odpowiedzią, że pani
chora, widzieć się nie może, ale jeśliby pan Fryderyk czego żądał...
To przypuszczenie przez usta sługi przysłane było tak upokarzające, że nawet biedny ów
odartus na nie się oburzył.
Zamilkł, pohamował się prędko, a że i trąbka pocztarska już się słyszeć dała, a dyliżans stał
gotów do drogi, mruknął tylko spokojnie:
— No! to się gdzie indziej zobaczymy.
Chwilę pomyślał jeszcze, jakby się wahał, czy zająć miejsce w powozie, do którego
wzywano co prędzej podróżnych, a potem usiadł spokojnie na ławce przed hotelem.
— No! a pan siadać nie myślisz? — zapytał konduktor.
— Nie myślę.
— Pan nie jedziesz do Lublina?
— Jechałem, ale mi się odechciało.
— I miejsce stracone?
— Wróbel go sobie może zająć i jechać szczęśliwie — odparł spoglądając na wierzch karety
podróżnej. — Upadam do nóg.
I zwinąwszy znowu papierosa podejrzany ów jegomość zajął miejsce u wnijścia, jakby mu
już podróż nie była wcale pilną, a wieczorny chłód obojętnym.
Kamerdyner, który patrzał na całą tę scenę, powrócił do pokoju jenerałowej, zabierającej się
właśnie do wieczornej modlitwy, do której liczne książki różnej formy, medale i różańce
przysposobione już leżały.
— Ten pan Fryderyk, proszę jaśnie wielmożnej pani, zamiast jechać do Lublina — tu został.
Jenerałowa chciała udać obojętną, ale ręce się jej zatrzęsły, pobladła i choć wobec sługi
pragnęła się nie wydać z niepokojem, nie była panią siebie..
— Nie pojechał? — spytała.
— Nie, dyliżans odchodzi, a on siadł i został tu, mówi, że się z jaśnie panią gdzie indziej
widzieć będzie.
— A! znam go! to natrętny żebrak, najgorszego prowadzenia człowiek, kiedyś mu
świadczyłam... mój Ignacy — ale cóż tu poradzić...?
— Ja nic nie poradzę, bo na mnie się tak ofuknął... hardy jakiś.
Jenerałowa chwyciła podróżny pugilaresik, napisała żywo kilka słów ołówkiem i
zawinąwszy parę papierków, które wyglądały na pieniądze, oddała je kamerdynerowi.
Był to człowiek wytrawny ów kamerdyner... a jakoś wszystkiego tego zrozumieć nie mógł;
krzywo mu się ten niepokój pani wydawał.
— O! do licha — rzekł w duchu — czy jaki kuzynek z drugiego świata? czy co?
— Proszę cię, oddaj mu to! oddaj, proszę! — żywo i przerywanym głosem dodała
jenerałowa — pospiesz.
— W jednej chwili...
Podróżny siedział w ganku i palił papieros z uśmiechem jakimś piekielnym na ustach i miną
zwycięską; kapelusz rzucił na ucho, nogę na nogę założył i podśpiewywał, ale nieźle, jakąś włoską
arietkę, gdy kamerdyner podbiegł i oddał mu posyłkę.
Zmierzył go okiem podróżny, pokiwał głową i papier Odtrącił.
— Powiedz pani, że ja się z nią widzieć życzę — i zwróć jej list nazad! rozumiesz waćpan!
— Ale jasna pani chora.
— To jak wyzdrowieje, ja poczekam — dodał podróżny i głowę odwrócił.
Tymczasem dyliżans już sprzed ganku ruszał, konduktor usiadł na swe miejsce, pocztylion z
bata uderzył rozgłośnie i konie pobiegły po bruku, a głowa młodego Teosia wychylona przez okno
próżno szukała czyjegoś wejrzenia i pożegnania.
Gdy się to dzieje, a kamerdyner odprawiony, powoli, ruszając ramionami, powraca do
jenerałowej, pan Feliks wyszedł chmurny i zamyślony z pokoju żony, chcąc sobie nieco spocząć na
świeżym powietrzu.
Na wstępie uderzyła go zaraz ta postać dziwna, wygodnie sobie rozsiadła na ławeczce,
której rysy zdały się mu niezupełnie obce. Strój tylko i nędza były panu Feliksowi nie do pojęcia;
stał, patrzał i oczom nie wierzył. Poszedł parę kroków zdumiony, a wtem podróżny głowę odwrócił.
Popatrzył także na zbliżającego się i, dobywając resztki papierosa z ust, począł jedno oko
przymrużać, a usta jakby do uśmiechu wykrzywiać.
Dobrych minut kilka poglądali tak na siebie; podróżny odarty poprawił kapelusza i pokręcił
wąsa, czyniąc sobie postawę coraz zuchwalszą.
— A tak! — odezwał się po długiej chwili, nie ruszając z miejsca — jak starzy przyjaciele
wdzieją łachmany, zabruczą się i odrą, któż by ich poznać chciał, mówić z nimi lub rękę ku nim
wyciągnąć! Choć się to ją dawniej serdecznie ściskało! Cha! cha! Patrz, nie patrz, panie Feliksie,
dziwuj, nie dziwuj, taki to ja! Ze skórą i kośćmi, bo mięsa już nie ma.
Feliks cofnął się o krok i przybrał postawę poważną.
— Jeżeli starzy przyjaciele wdzieją łachmany — rzekł — pod nimi poznać ich można i rękę
im wyciągnąć, ale jeśli dobrowolnie się zbruczą i ostatecznie skalają...
— No! cicho — zawołał tupiąc nogą odarty — a kto wam dał prawo sądzić? Ani dawnej
przyjaźni, ani nowego politowania nie potrzebuję. Gdyby człek w istocie upadł, a padając nawet się
powalał... czy i wówczas z chrześcijańskiej miłości odepchnąć go trzeba, aby już i dźwignąć się nie
mógł?
Pan Feliks zmilczał.
— O! mój Boże! — zawołał po chwili — co się to z tobą stało.
— A coż! to, co się ze wszystkimi stać może, co pieniędzy nie szanują, a życie lubią.
Jeszcze jutro może mi dopisać trent, lewa i jak się wystroję i szampana wam postawię, to mnie
ściskać będziecie w zawody, kto lepiej i serdeczniej! Ale i to waćpana interesować będzie — dodał
z uśmiechem, palcem w tył pokazując ku pokojowi zajętemu przez jenerałowę — wszak ci to
piękna Julka przyjechała tu karetą z kamerdynerem, daj go katu, i nie chce mi się nawet pokazać.
Otóż się z nią widzieć muszę — przecież to dla obu nas bardzo stara i bardzo serdeczna znajomość,
a niegrzecznie by było minąć ją nie salutując.
Rozśmiał się, a w uśmiechu reszta czarnych zębów ukazała się wśród paszczy, która
buchnęła dymem.
Nie wiem, dlaczego pan Feliks ostatnimi słowy niezmiernie się zmieszał, chciał widocznie
przerwać mu mowę, jakby się obawiał, by żona jej nie posłyszała, zaciął usta i spojrzał na
Fryderyka.
— Ano, tak! — rzekł obojętnie, wcale nie zniżając głosu odartus — ja to rozumiem.
Waćpan jesteś z żoną —
boisz się, by jej uszów to nie doszło — a mnie to co szkodzi? Cha! cha! Co za czuły
małżonek! Co za cnotliwy człowiek! Julka przyjeżdża karetą herbowną, a pan Feliks, sztywny jak
lalka, wstydzi się starych najlepszych znajomości? O zmiany czasów, o zmiany! Cha! cha! Kto by
to przed laty powiedział!
Pan Feliks odwrócił głowę ku pokojowi żony — Fryderyk zaczął się śmiać gorzko.
— Mój Boże! — powtórzył pierwszy, znać nie wiedząc, co powiedzieć — co się z tobą
stało?
— Ale cóż bo tak ubolewasz nade mną — ofuknął drugi podnosząc głowę — myślisz, że mi
już tak bardzo źle na świecie? Ot wiesz, że wcale tak nie jest. Naprzód ty co chwila możesz
wszystko, co masz, stracić, a ja już nic. To za wiele starczy. Po wtóre, ja się przekonywam z
doświadczenia, że kieliszek wódki równy jest kieliszkowi koniaku wobec żołądka i gęby, że chleb i
cebula są wcale niezłym pokarmem i że móc drwić z całego świata na całe gardło, to także coś
warto. Diogenesowe rzemiosło wcale nie do odrzucenia — ludzie się boją, a człowiek się śmieje.
— Są jednakże milsze i piękniejsze — odparł z cicha pan Feliks miarkując swój głos, jakby
chciał towarzysza podnoszącego wykrzyki umiarkować. Ale to nic nie pomogło.
— Lepszeż twoje? — spytał niedbale ów Fryderyk. — Ot, nie wiem, jeździsz powozem,
ubierasz się przyzwoicie, wyglądasz na porządnego człowieka, ale żona cię za nos wodzi.
— Panie Fryderyku! — oburzył się Feliks.
— Wszakże się znamy? — odparł pierwszy — ceremonii z sobą robić i bawełną obwijać nie
mamy potrzeby. Nie jesteś panem w domu, a w towarzystwie z nas dwóch dziś jeszcze, ja w
łachmanach, ty w sajecie, pewnie bym większe zrobił wrażenie — boś już zupełne zero, kochany
panie Feliksie, ja mogę zrobić skandal, ty nawet głupstwa nie potrafisz.
W czasie tej rozmowy, która widocznie do najwyższego stopnia niecierpliwiła pana Feliksa,
nie śmiejącego jednak uciec od niej niegrzecznie — kamerdyner jenerałowej wyjrzał kilka razy,
jakby chciał się przekonać, czy jeszcze siedzi ten natręt. Pan Feliks kręcił się, w ostatku zawinął i,
usiłując przenieść walkę na plac mniej niebezpieczny, powoli usunął się do bufetowego pokoju.
Fryderyk spojrzał na niego, pomruczał coś pod nosem, ale pozostał na stanowisku i drugi
papieros skręcać zaczął, z nadzwyczajną do tego biorąc się wprawą.
W salce, do której wszedł pan Feliks, chcąc uniknąć niemiłego spotkania, widać było
jeszcze nie posprzątane szczątki podwieczorku, który pospiesznie podano podróżnym. Sama pani
zajęta była dodawaniem i trzymała pełną garść drobnych, usiłując sobie przypomnieć, za co je
wzięła. Paulinka zbierała okruszyny tego wcale nie Baltazarowego festynu.
Tu i ówdzie stały nie dopite piwa kufelki, porozłamywany chleb leżał, na talerzach
poniewierały się szczątki sztukamięsy i kartofli — na jednym z głównych stolików ku wielkiej
zgryzocie jak wyrzut sumienia widny był kotlet, którego jakiś gość nie chciał, a co gorzej nie
zapłacił. Kotlet ten ostawiony kartoflami, zastygły w tłustości, smutny, brzydki, czarny,
przeznaczony zapewne dla piesków, gdy niewdzięczni ludzie go nie chcieli — do wyraźnego
rozkazu pani, ad interim używał honorowego miejsca, na które wcale nie zasłużył.
Kotlet ten brzemienny był historią w kuchni i złym humorem na dwa dni, służąca też
poglądała nań ze strachem i wstrętem, jak na poczwarę w piekle kuchennym wylęgłą.
Może być, że niespodziane zjawienie się podróżnego, który tak wszedł z miną interesowaną,
że wyglądał na konsumenta, przerwało arytmetykę jejmości i wybuch jej złego humoru (który się
nigdy nie zwykł był objawiać przed profanami), i sprzątanie panny Pauliny.
Jejmość zwróciła się ku niemu z twarzą rozjaśnioną, jak gdyby historia kotleta poszła na
dno niepamięci morza; Paulinka obróciła nań swe modre nic nie mówiące oczy, a psy śpiące na
krzesełkach podnosiły głowy ciekawie, niepewne czy szczekać, czy jeszcze drzemać?
Pan Feliks, prawdę powiedziawszy, wszedł sam nie wiedząc po co, nie chcąc powrócić do
żony, która po podróży zawsze się stawała gderliwą, ani narażać na szyderstwa odartego Fryderyka.
Trudno mu też było żądaniem jakim swe przyjście usprawiedliwić, zakręcił się, obejrzał i zaczął
patrzeć na starożytny zegar garwoliński, udając, że nęci nadzwyczaj jego ciekawość.
Jejmość, która miała wielką słabość do tego zabytku, postrzegłszy to i przypomniawszy
sobie, że pan ten przyjechał koczem i karetą, uczuła się w obowiązku nakręcenia kurantów.
Podeszła więc zręcznie, włożyła klucz i zegar chrapliwie, powoli, zakaszlując się począł
nieśmiertelny swój motyw, jak rozespany człowiek, który powtarza, co mówił na jawie.
Pan Feliks miał już powód zatrzymania się, czemu był rad, ale z ganku wysunął się na
dźwięk piosenki odarty podróżny i w kapeluszu wszedł do salki także przysłuchać się kurantom.
Pan Feliks obrócony był do niego tyłem i nie postrzegłby przybylca, gdyby razem wszystkie
pieski nie zaczęły szczekać na odartego jegomości. Psy są zupełnie jak ludzie, byle ubóstwo
poczuły, ujadają. Niewiele im to czyni zaszczytu.
W chwili, gdy pan Feliks miał się odwrócić, Fryderyk poufale położył mu rękę na ramieniu.
— Każ mi dać kieliszek wódki — rzekł spluwając — piłem tylko co jeden, ale finanse moje
są w rodzaju austriackich — a wódki kieliszek w taką porę konieczny — mgła i słota.
Pan Fryderyk skinął tylko na jejmość.
— Jakiej pan każe?
— Czekaj no waćpani! — odparł Fryderyk — wybór zawsze jest trudny, szanuję
eklektyków, nalej waćpani trzęsianki.
Trzęsianką zowie się zmieszana z różnych rodzajów potpourri.
W tej chwili spojrzał na kieliszek pogardliwie i, biorąc jeden z największych, pokazał go
Feliksowi.
— Patrz no pan — rzekł — i mówią, że policja czuwa, że są prawa w kraju! a takimi
kieliszkami wódkę dają! W perspektywie, rzekłbyś, porcja choć dla... pijaka, ale weź no waćpan to
w rękę i do gardła, przypatrz się konstrukcji! Jawny dowód spisku między wyrobnikami szkła a
trafikantami eliksiru; w kieliszku ściany jakby je Napier miał bombardować, a otwór — naparstek.
Jak się waćpani nie wstydzisz?
Gospodyni ruszyła ramionami podając drugi kieliszek.
— Ten sam defekt w innych rozmiarach — rzekł pan Fryderyk — daj waćpani to, czym
bezpłatnie wodę dajecie, tam nie będzie oszukaństwa; w szklance tylko jest szczerość i uczciwość.
To mówiąc podstawił dużą szklankę, milcząc pokierował nalaniem trzęsianki i wypiwszy ją
duszkiem z podziwieniem Pauliny, Feliksa i gospodyni, padł na krzesło bez ceremonii.
— Mościa pani — rzekł do gospodyni, która tego tonu nie pojmowała w człowieku jawnie
gołym i gor- szyła się ogromnie zuchwalstwem— powiedz mi, gdzie mnie raczysz przenocować?
Na to zapytanie jejmość spojrzała tylko na pana Feliksa i ruszyła ramionami, a trzeba
wiedzieć, że mówiła rzadko, aby się nie skompromitować, ale była bardzo wymowną milczeniem.
— Czy mam spać w karczmie na kanapce, czy na ziemi? Rozumie się gratis, bo nic nie
zapłacę.
— Ale proszę pana dobrodzieja — odezwała się rumieniąc z gniewu gospodyni — to jest
miejsce publiczne; tu w różnych godzinach przybywają podróżni, zresztą nie mamy w zwyczaju
przenocowywać nikogo.
— A jeśli nie ma zwyczaju, he? a potrzeba coś zrobić przeciwko zwyczajowi, to co?
Jejmość, w duchu uznawszy go wariatem, ruszyła znowu ramionami i umilkła.
— Ponieważ milczący zezwala, mam tedy wolność przespania się w tym pokoju.
— Ale proszę pana!...
— Nie ma u mnie ale! Ciekawym bardzo, czy wezwiecie siły zbrojnej do wyruszenia mnie z
krzesełka? hę? No? Jak?
Jejmość ruszyła ramionami, rozprawa zdała się jej tym trudniejszą, że następowała po
szklance trzęsianki. W istocie zdawała się ona działać, bo lice podróżnego zarumieniło się,
pokraśniało, oko zabłysło i patrząc na pana Feliksa, plasnął ustami dodając z cicha:
— Ej, ślicznaż to była ta Julka! Nieprawdaż? Stara, a jeszcze niczego! Od razum ją poznał,
choć tyle lat nie widziałem! Musiałeś i waćpan ją postrzec, hę?
Pan Feliks chciał się już wymknąć, ale to nie było łatwo.
— Czekajże — rzekł odarty — ano, czekaj, prawda? Niczego była nasza Julka? A jaki teraz
świętoszek? Patrzajcie! oczki spuszcza... odezwać się boi; kompromita- cja! Otóż widzisz, ja się nie
boję cale kompromitacji, to są korzyści stanu diogenesowego! Gratia status! I rozśmiał się
przyśpiewując.
— Mój panie — przerwał prawie gniewnie obrażony. Feliks — pij na mój rachunek, ile
chcesz... ale dosyć tych wspomnień.
— Słyszysz waćpani dobrodziejka, co tu się mówi, że mam pić na rachunek pana Feliksa
Narębskiego, ile chcę... tak, czy nie?
— Tak — powtórzył Feliks.
— Zatem, że to jest po wódce, dajcie mi parę butelek dobrego piwa, jestem skromny,
mógłbym żądać parę butelek osterlofskiego szampana, bo tu Moët i Cha- rodon do Garwolina nie
doszli; a Osterlof tak się płaci i womituje jak Moët. A zatem dwie butelek piwa.
Domawiał tych słów podnosząc głos, gdy w progu ukazała się suknia i twarz niewieścia...
Znać ostatnia iskra poszanowania dla płci i zwyczaju grzeczności nie dogasła jeszcze w gadatliwym
włóczędze, bo zrzucił kapelusz i usiłował powstać, ale już był pijany w nogach i nie mógł.
Zjawiskiem tym była Mania, którą może gderanie pani Narębskiej czy szyderstwa Elwiry
wygnały z pokoju i szukała znać pana Feliksa, bo ujrzawszy go tu stanęła w progu. Nim miał jej
czas dać znak, aby odeszła, włóczęga ją zobaczył, wlepił w nią oczy wielkie, ciekawe, zmierzył
nimi i zwróciwszy się do pana Feliksa, tylko głową kiwnął.
Pan Feliks niezmiernie się sczerwienił, a Mania natychmiast znikła.
— No, wiem, co to jest — cicho rzekł śmiejąc się Fryderyk — i trzeba przyznać, żeśmy się
tu zjechali jak na rozstajnych drogach!
Pan Feliks ruszył ramionami zniecierpliwiony, a Fryderyk podniosłszy głowę do sufitu
począł nucić:
O biednaż ja sierota
Bez matki, bez ojca...
— Dobranoc! — rzekł pan Feliks.
— Daj mi rękę — odparł siedzący Fryderyk — i słuchaj — jak mnie widzisz gołym,
pijanym i odartym, i bezwstydnym, cudze sekreta szanować umiem... bądź spokojnym...
Po wyjściu pana Feliksa, nie pytając już nikogo o pozwolenie, Fryderyk spędził psy
ulubione gosposi z kanapki. Zawiniątko, które z sobą przyniósł z ganku (bo mu je wyrzucono z
dyliżansu), podłożył pod głowę i ułożywszy się wygodnie, pił piwo i palił papierosy; myśląc tak
zapewne i noc przepędzić.
Poznawszy już, że to był impertynent straszny i człowiek mimo dziurawych butów
stosunkowy, kiedy tak sobie z ludźmi jak pan Feliks postępował, gospodyni nie chciała go wcale
rugować siłą, ale postanowiła dać mu uczuć nieprzyzwoitość jego postępowania.
Paulina odebrała nieme zlecenie uprzątania, gaszenia światła, zamykania i urządzania sali na
nocne jej zamknięcie. Ale gdy do ostatniej już świeczki przychodziło, która znikać zaczęła, choć
jeszcze powracała, Fryderyk podniósł się na łokciu i rzekł groźnie:
— Za świecę płacę, za miejsce płacę; ale proszę mi światło zostawić i pod nosem się nie
szastać, bo tego nie lubię... A piwa jeszcze butelkę na zapas postawić możecie...
— Loch zamknięty.
— Możecie go otworzyć...
— Ale to gość, Panie odpuść! — z cicha rzekła w drugim pokoju jejmość — idź, Paulino, i
przynieś mu butelkę — a dać mu pokój; to jakiś impertynent... bez delikatności.
Noc już była dosyć późna, w miasteczku, na poczcie, w gościnnych pokojach wszystko się
do spoczynku zabierało. Fryderyk popijał piwo, mruczał i leżał wyciągnięty na kanapie... zegar
wtorował sam jego dumaniom gdakaniem równie jak jego głos zachrypłym.
Nie możemy jeszcze opuścić garwolińskiego hotelu i musiemy zaprosić z sobą czytelnika do
ciasnego pokoiku, w którym stała pani jenerałowa. Zajechawszy trochę późno, zastała tylko jedną
niewielką ciupkę, o wąskim łóżeczku, stoliku i parce krzeseł, z których jedno mocno było od
samowara popalone, ale starania kamerdynera i służących osób do komfortu i przyzwoitości
przywykłych, a umiejących siebie i panią szanować, zrobiły z tej celki nocleg prawie wygodny.
Z przyborów dobytych z karety wnosić zaraz było można o zamożności pani i
przywyknieniu do pieszczot życia zbytkowego; kosztowna makata pokryła ścianę przy łóżku, aby
przykryć marmuryzacją naturalną, jaką ją wilgoć ubrała; dywanem wysłano podłogę poplamioną, a
podróżny sprzęt z niezmierną dobrany troskliwością zdradzał pochodzenie zagraniczne, u nas
bowiem tak bardzo jeszcze o zaspokojeniu dziwactw podróżnych, nie myślano nigdy.
Z tajemniczych kuferków i szuflad karety, na pozór niewiele zawierających, gdy zaczęto
dobywać i wynosić, pokazało się, że dom by prawie usposobić można tym, co się tam znajdowało.
Wpośród tego rupiecia uderzała szczególniej mnogość różnych godeł pobożnych, książek z
klamrami widocznie do modlitwy służących, różańców, ołtarzyków, świętości, relikwiarzy i oznak
jawnych, że pani jenerałowa, będąc osobą wyższego towarzystwa i jak najlepszego tonu, należała
do najgorliwszych katoliczek jeśli nie z, serca, to z głębokiego przekonania, iż przyzwoici ludzie
znakomitej pozycji socjalnej tę barwę nosić muszą — czarno ubrana, skrom- nie, ale nadzwyczaj
starannie i nie bez pewnej surowej zalotności zastosowanej do dojrzałego już wieku, pani
jenerałowa, jeszcze nie zrzuciwszy sukien, klęczała już na podłodze i modliła się na księdze przy
dwóch woskowych świecach przed podróżnym relikwiarzem. Rysy jej twarzy, jakeśmy mówili,
zdradzały jednę z tych niezwyczajnych niegdyś piękności, które świat cały ciągną za sobą i głośną
robią szczęśliwie nią obdarzoną istotę. Profil jej dziś jeszcze, mimo lat pewnie czterdziestu, był
cudnych linii klasycznych, nos miała orli maleńki, usta wąziutkie blade, czoło niewielkie, ale
utoczone przedziwnie, podbródek tylko zaokrąglony i uwydatniony zbytnie, dodając teraz powagi,
zepsuł całości harmonią i przedwcześnie ją postarzył.
Całe oblicze było jakby marmurowe, tak żadnego na nim nie czytałeś wyrazu, tak w srogie
wolą ujęło się karby — oko tylko ciemnoszafirowe, osadzone w cudnych kształtów migdałowych
powiece, przyciemniałej od łez może — dziś głęboko zapadłe, żyło jeszcze, świeciło, jaśniało, a
niekiedy zdawało się gorzeć jakby wróconym wybuchem uczucia, blaskiem młodości
niewyczerpanej.
Na pierwszy rzut nic się nie okazywało w wypogodzonej a martwej twarzy, z trochą jednak
uwagi wyczytać było można ślady jakiejś burzliwej przeszłości, pokrytej całunem cierpienia. Znać
było, że nie zawsze te rysy tak dziś stężałe, tak martwe, żyły błogim pokojem, że je niegdyś
szarpały namiętności i orały burze boleści, że je biedziły strachy, żale, oczekiwania i próby, że je
zmieniało udawanie, bo marszczki i fałdy dzisiejsze lekko, ale dobitnie zarysowane na czole i
policzkach niczym innym w charakterze tej twarzy usprawiedliwić się nie dawały, chyba
niepokojami przeszłości. I dziwno było wśród tego bladego marmuru spostrzec dwa małe rumieńce
plamiste, krwawe znamiona, które już nigdy nie schodziły. Były to zastygłe na wieki i zmienione w
stygmata niestarte płomienie, które na tę twarz wracały tak często, że na niej wreszcie zostały na
zawsze.
A wyraz modlącej się nie był przejęty i zatopiony, ale roztargniony i chłodny; znać
modlitwa była dla niej formą, lekarstwem, środkiem, w którym szukała pociechy i upojenia, ale ich
jeszcze znaleźć nie mogła. Mówiły usta, serce i myśl odbiegały daleko i chwilami wargi ustawały,
oczy wlepiała w mur, milkła, klęczała zadumana, aż szelest jaki znowu ją z podwojonym
pośpiechem i gorączką do książki i przerwanych pacierzy powrócił.
I dłonią białą przeciągała po czole, spędzając z niego wspomnienia przeszłości i sadze stare
może, i to, co zetrzeć się nie daje z czoła, póki nie zmaże się z serca. Cóż, kiedy żadna łza nie
przyszła na powieki, a ona jedna zmywa te plamy stare bez powrotu.
Długi dosyć czas spędziwszy na rozerwanej myślami modlitwie, jenerałowa wstała powoli,
poskładała książki drżącymi jakoś rękami i obie dłonie przyłożyła do czoła, by je nimi ochłodzić, a
może zakryć oczy, które przymknęła jakby od utrudzenia. Zatrzęsła się przejęta dreszczem, stanęła,
myślała długo, rzekłbyś, że się radziła z sobą. Nikogo nie było w pokoju — nie potrzebowała więc
mierzyć i ważyć każdego ruchu i widocznym było, że cierpiała, choć twarz przywykła do
zastygnienia nie wyrażała nic prócz silnego znużenia.
Podeszła potem ku drzwiom, powróciła na miejsce, usiadła, wstała znowu, jakby nie mogąc
się stanowczo zgodzić, co czynić było potrzeba; schwyciła za klamkę i jakby sparzona nią,
odstąpiła ode drzwi.
Nie wiem, czy dziwne spotkanie wieczorne tych dwóch twarzy, na których widok zadrżała,
jakby to były widma jakiejś przeszłości, o której zapomnieć,której się zaprzeć pragnęła, czy inne
jakie wrażenia i wspomnienia wywołały ten zamęt w duszy, ale modlitwa ukołysać go nie mogła
ani rozum opanować.
Usiadła nareszcie znowu, spuściła głowę na piersi, zadumała się głęboko i pozostała tak ze
zwieszonymi na kolana rękami, aż do cichego wnijścia służącej, która stanęła w milczeniu z daleka,
udając, że coś poprawia, i oczekując rozkazów .
Jenerałowa obudzona szelestem, podniosła głowę, popatrzyła na nią i z westchnieniem
odwróciła się do książki.
— Pani się jeszcze spać nie położy?
— Nie, moje dziecko — zawołaj mi, proszę cię, Bzurskiego.
Bzurskim zwał się ów przyzwoity kamerdyner.
— Mam tu jeszcze — dodała — jednego ubogiego, z którym widzieć się muszę;
nieszczęśliwy to człowiek... bo upadł ostatecznie — poczekasz waćpanna w powozie, póki on nie
wyjdzie, wstydziłby się może nieznajomej... Trzeba go kazać zawołać, bo tam słyszę, czeka.
Służąca niedobrze zrozumiawszy o co chodziło, pobiegła do Bzurskiego, który już w karecie
do noclegu się przysposabiał, układając sobie poduszki z głęboką znajomością miejscowości — i
powołała go do pani.
Sprawiedliwość przyznać każe, iż choć bardzo niewyraźnie i półgłosem przyzwoity
kamerdyner wyrzekł wszakże:
— Niech ją diabli wezmą... — Co na chwilę wątpić kazało o jego przyzwoitości, ale w
gruncie nie można znowu być pewnym do kogo się to stosowało, do pani, do służącej czy do karety.
Mrucząc trochę, wszedł Bzurski do jenerałowej.
— Mój Bzurski — zaczęła pani delikatnie i dowodząc głębokiej znajomości serca
ludzkiego, bo zły humor starała się posmarować pochlebstwem —jesteś rozsądnym człowiekiem,
znasz życie, wiesz, jakie na świecie zdarzają się wypadki — co to po ludziach chodzą. Otóż właśnie
chciałam ci powiedzieć o tym nieszczęśliwym.
Tu jenerałowa jakoś się zmieszała, szczęściem Bzurski przerwał udobruchany.
— A! to pani mówi o tym, co tu śpi w bufecie na kanapie.
— Jest to bardzo nieszczęśliwy człowiek, trzeba by go tu do mnie grzecznie poprosić. Litość
mnie bierze nad jego stanem... choć może zasłużył na to, co cierpi — ale nie nam, biednym
ludziom, sądzić — lepiej pomyśleć, jak by go dźwignąć z upadku.
Jenerałowa najniepotrzebniej tłumaczyła się przed służącym, przypuszczając go do
jaśniewielmożnych serca swojego tajników, ale tak była pomieszana, że niedobrze sobie sprawę
zdawała z tego, co robiła, a im bardziej chciała się wyplątać, tym mocniej zaplątywała.
Bzurski nic nie rozumiał, ale ziewał po cichu, co było znakiem szczęśliwym, że niewielką
do tego przywiązywał wagę.
— Pani go każe zawołać? — spytał.
— Ale grzecznie, mój Bzurski... poproś go do mnie, to człowiek, co się miał niegdyś dobrze
— obraźliwy.
— Ano dobrze — odparł kamerdyner, ruszając ramionami i trochę się pani dziwując — ale
proszę jaśnie wielmożnej pani, on się podobno spił i bodaj czy nie zasnął... bo...
— No to spróbuj, zobacz, mój Bzurski, jeżeli będziesz uważał, że nie można, dasz pokój...
Zrób to tak, jak ci rozum podyktuje — i niech tam tego ludzie nie widzą. Przyznam ci się, że gdyby
nie obowiązki chrześcijańskie, nie przypuściłabym do siebie takiego włóczęgi.
— Już to prawda, proszę pani — dodał udobruchany poufałością kamerdyner — ja bym go
wcale nie prosił, bo co z takiego opoja zrobić można! Ale — jak tam pani chce...
— Bóg łaskaw, mój Bzurski, Bóg łaskaw — czasem i z ostatniego wyprowadza upadku,
każdy podźwignąć się może — nigdy za późno!
Te słowa wymówiła jenerałowa z takim namaszczeniem, że Bzurski, który do tonu tego nie
był nastrojony, umilkł, skłonił się, gębę otworzywszy, i wyszedł.
Nie bez głębokich jednak namysłów, na palcach, po cichu, wsunął się do bufetu ostrożnie,
roztrząsając, jak mu do spełnienia tej ciężkiej misji przystąpić wypada.
Pan Fryderyk leżał istotnie na kanapce, a przed nim stały dwie próżne już butelki piwa,
trzecia, przygotowana na noc, czekała dobyta łaskawego oka pańskiego. Pomimo lekkiego upojenia
i drzemki szelest natychmiast zwrócił jego uwagę, podniósł głowę, popatrzał w stronę ku drzwiom i
powoli rozkurczywszy się usiadł.
— No, tak! — rzekł nie czekając zapytania ze strony Bzurskiego, który mu się ciekawie
przypatrywał — przyszedłeś waćpan po mnie i namyślasz się, jak gdybyś miał jeża wziąć w palce, z
której strony go ująć.
Bzurski, zdziwiony przenikliwością jego, stał w milczeniu.
— No tak, pani twoja chce się widzieć ze mną, byłem pewny, że się na tym skończyć musi
— prawdaż? Idźże waćpan przodem i pokaż mi drogę!
Kamerdyner, nie nie mając do mówienia i do czynienia, popatrzał tylko w kurytarz, aby to
nocne zaproszenie takiego włóczęgi do jego pani nie miało niepotrzebnych świadków, i poszedł
sam przodem.
Fryderyk wstał z miną rześką i zwycięską, ale nogi nie bardzo mu służyły — zataczał się
widocznie, mimo że głowa nie podzielała tej słabości zużytych pracą i niewygodami
wycieńczonych nóg jego.
— Co to jest człowiek? — rzekł w duchu szydersko poglądając na dół — co to jest
człowiek? Słaba istota. Głowa jeszcze jest, a nóg ani śladu! Od lichych pary butelek piwa i tego tam
kieliszka wódki, o którym wspominać nie warto. A temu wszystkiemu winna nędza — żebym czuł
wigor w kieszeni, byłby on i w nogach! Cha! cha!
Doświadczenie znać nauczyło go sobie radzić i, przytrzymując się z lekka ścian, co
ciemnością można było wytłumaczyć, dosyć porządnie dowlókł się do drzwi.... Tu dopiero na progu
trochę utknął, ale zaraz stanął znowu krzepko i powoli zdejmując kapelusz z uśmiechem pozdrowił
jenerałowę, która stała przed nim jak marmur blada, a chroniczne rumieńce przeszły w dziwne
plamy sine.
Nie dostrzegł zapewne, że choć się hamowała i zdawała trzymać całymi siłami, drżała
jednak, nadrabiając tylko wielką powagą i majestatem.
Bzurski zamknął drzwi natychmiast i dyskretnie oddalił się od nich ziewając, w progu
bowiem stała panna służąca, przez ramię oglądając się ku niemu, a chwilka rozmowy wieczornej z
nią nie była od rzeczy.
W milczeniu pani jenerałowa i przybyły odartus stali jakiś czas naprzeciw siebie.
— Naprzód pozwolisz mi usiąść u siebie, kochana Julciu — odezwał się dosyć głośno nieco
zachrypłym tonem Fryderyk, ocierając spocone czoło — nie wiem, co mi się stało, ale bardzo źle
teraz na nogach stoję. I nie może mi to wyjść z głowy, że para butelek piwa i nędzna szklanka
trzęsianki, bo tamtego maleńkiego wstępnego kieliszka, który był przedmową do rzeczy, nie ma co
rachować — mogły taki na mnie uczynić skutek, jakby...
I nie pytając podsunął sobie krzesło, padł na nie, rozsiadł się, kapelusz pogięty na ziemię
rzucił, a potem spojrzał śmiejąc się szydersko w oczy poważnej pani.
Trudno było odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć kiedykolwiek te dziś od siebie tak daleko
stojące postacie — poważną i surową kobietę, która tylko co wstała od modlitwy, i wpół pijanego
włóczęgę, który ledwie się rozstał ze szklanką. Stosunek ten jednak dawniej poufały być musiał,
kiedy tak niegrzecznie i bez żadnej ceremonii Fryderykowi obchodzić się z nią dawał prawo, a ją
tak widocznie przerażał i nękał.
Ona stała jeszcze ciągle przed nim drżąca, blada i zmieszana.
— Bardzo pragnąłem zobaczyć się z tobą, kochana Julko — rzekł z czkawką odartus —
choćby dlatego, żeby się raz na pewno dowiedzieć, co się z tobą stało — prawiono niestworzone
rzeczy! Nie wiedziałem, co myśleć. Od czasu jakeś mi znikła z tym oficerem i moimi pieniędzmi, o
których tylko nawiasowo wspominam, bo nie warte są tego — anim się mógł dowiedzieć, gdzieście
kwaterowali. Przyznaj, że spotkać nagle w jedwabiach, aksamitach i karecie moją dawną skromną
Julusię osobą tak poważną i przyzwoitą, toż przecie obudza ciekawość. Wszak do niej mam zupełne
prawo? Tego mi nie zaprzeczysz — kochałem cię szalenie, zdradziłaś mnie prześlicznie — kwita
— ale teraz musisz powiedzieć mi, jak to tam było?
— Panie Pluta — odparła poważnie jenerałowa głosem zimnym, w którym jednak przebijała
się obawa i niepewność — prosiłabym naprzód o trochę więcej poszanowania, jeśli nie dla mnie, to
dla kobiety mojego wieku i położenia. Mojego stanu... — poprawiła się ciszej.
— Ale, jak Boga kocham, masz słuszność! Przepraszam stokrotnie — zawołał śmiejąc się
Pluta — daruj, bo nie mogłem tak od razu obyć się z twym nowym położeniem, stanem i powagą
— my przecież z sobą dawno znajomi i takich głupich ceremonii robić nie potrzebujemy.
— Panie Pluta, jeśli tak myślisz mówić ze mną, rozmowa nasza nie potrwa długo.
— To przecie i ode mnie zależy! — zawołał Pluta zarumieniony przelotnym gniewem. — Ja
się nie dam tak wypchnąć, jakem się dał zawołać! Czymże pani dziś jesteś, jużciż nie brazylijską
cesarzową?
— Dosyć żartów — jestem — a raczej byłam żoną jenerała.
— Winszuję temu jenerałowi, ale to niezupełnie wszystko jedno. Wybornie, a ja jestem
włóczęgą bez dachu i kąta, ale pani nie zapomniałaś, że niegdyś pod jednym mieszkaliśmy, i że mi
pozostały prawa, choćby do siakiej takiej przyjaźni i poufałości.
— Prawa, ale jakież prawa? — wybąknęła, usuwając się jenerałowa.
— Ale! na miły Bóg, nie ma się co obawiać, nie mam ich na piśmie, procesować się nie
będziemy... wszakże pozwolisz mi acani dobrodziejka uczynić uwagę, że kiedy człowiek biednej
istocie opuszczonej daje opiekę, wiarę i serce w dodatku, a ona je przyjmuje — choćby
niekoniecznie przy ołtarzu — toć ma prawo, żeby mu odchodząc powiedziała choćby: „—
Dobranoc waszeci". A jeśli mu furknie jednego białego poranka sprzed nosa, nie spytawszy o nic i
jeszcze zajrzawszy do szkatułki na nieprzewidziany wypadek — co zresztą zupełnie pojmuję — na
honor — no! to ma prawo, spotkawszy ją w karecie, przywitać się choć i zapytać grzecznie, bez
gniewu: „— Jakże się miewa pani dobrodziejka!" Ale bierz kaduk to głupstwo — dodał Pluta
marszcząc się — o serce chodzi! o serce! Do ostatniego dnia, godziny, minuty, kochałaś mnie niby,
Julko droga, i szalenie, i drapieżnie, a po gorących całusach, nie opowiedziawszy się, dmuchnęłaś z
tym oficerem — pozwól, że serce zaboleć musiało — bo któż ci kazał kłamać miłość, gdy wybornie
mogłem się obejść bez tego cukru, byle była herbata?
— Panie Pluto — odparła przychodząc powoli do siebie jenerałowa, ale głosem trzęsącym
się ze wzruszenia — jeszcze raz proszę pana, mówmy inaczej lub dajmy pokój rozmowie, jeśli są
jakie rachunki, to możemy ułatwić.
— Ale ja nie jestem znowu tak niedyskretny! Czekałem długo i choć dziś dosyć cienko
śpiewam, nigdy od płci pięknej długów nie egzekwuję tak natarczywie, ani nawet rachuję na to,
żebym je mógł odebrać — o to mniejsza.
— Czegóż pan chcesz? — zapytała pani Palmer.
— Czego chcę! — odparł Pluta — ależ mówię, mówię jasno, wyraźnie i po polsku, choć
przysięgnę, żeś pani musiała się już po francusku nauczyć — chcę zobaczyć, co się z moją — dodał
z przyciskiem — z moją Julusią zrobiło! I chcę jej jasno i otwarcie powiedzieć to, czego bym może
nie mówił, gdybym ją spotkał w łachmanach, ale powiem dlatego, że znajduję w aksamitach — oto
że Julkę mam za...
Jenerałowa zasłoniła oczy, ale Pluta dodał po przestanku:
— Nie domyślajże się pani... mam ją za filuta dziewczynę! Nigdy bym tej minki skromnej o
taki sprycik nie posądził. Dmuchnęłaś mi, asińdźka, jak z bicza trzasł, a zginęłaś jak w wodę.
Pani Palmer upadła na krzesło rozpłakana, ale słowa wyrzec nie mogła — włóczęga
rozśmiał się bez litości i zaczął ryczeć dziwnie bezwstydnym śmiechem człowieka, który już w łzy
nie wierzy.
— No, patrzcie — rzekł, zakładając nogę na nogę i rozpierając się w krześle — otóż to losy!
Ona pani jenerałowa i dewotka, osławiona relikwiami, a ja w błocie i bez butów — czy jestże
sprawiedliwość choćby dla tej ostatniej zdrady, nie licząc innych pomniejszych, gdy ja — zawsze
najotwarciej darłem skórę, z czego się tylko dało, alem nigdy nie podstawiał nogi. A! powiedz mi
pani, gdzieżeś to złapała tego zacnego, nieoszacowanego, mężnego wojaka, który finalnie się z nią
aż ożenił — i czy to było istotne ożenienie, czy tylko po śmierci lub in articulo mortis przyszedł
tytuł in partibus. Ależ proszęż mi choć słowo powiedzieć?
Pani Palmer długo jednak mimo szyderskich nalegań na słowo zebrać się nie mogła, aż
Fryderyk wreszcie, widząc ją we łzach i położeniu rozpaczliwym, trochę się od żartów bolesnych
powstrzymał nądąsawszy.
— No! więc mówmy serio i nie mam dalej co, chyba na scenę wyprowadzić rachunek, choć
istotnie nie dlategom się tu wstrzymał, żeby mi o to chodziło. Butów nie mam, na gorzałkę braknie,
to prawda, ale kpię sobie z grosza i rzucam nim, gdy go dostanę... Ale kiedy pani dług cięży, no to
porachujmy się. Naprzód więc powiem, że zbyt byłem z nią szczęśliwy, abym sądził, żem moje
szczęście przepłacił. Co się tam wzięło na drogę, zechcesz pani uważać za ostatni dar
przywiązanego serca, a raczysz mi tylko oddać to, co się podoba... co jej cięży, co sama sądzisz
należnym. Co do mnie, jam do kobiecego grosza nie przywykł, dawałem, gdym mógł, nie brałem
nigdy.
Jenerałowa żywo, jak do ostatniej ucieczki, rzuciła się do szkatułki i gorączkowo zaczęła ją
przetrząsać, rozrzucać.
— O, pozwól sobie powiedzieć, kochana pani — dodał Pluta — że się tak nie robi ze
starymi przyjaciółmi, jak dziś postąpiłaś ze mną. Wysłałaś mi jakiś grosz przez lokaja jak jałmużnę!
Ja znowu, choć upadłem, bo tacy ludzie jak ja, zawsze upadają, nie do tego stopnia, żebym ją od
każdego przyjmował i przez ręce w ten sposób rzuconą. Człowiek ma ambicją, choć łokcie dziu-
rawe, i od kogóż? Od Julki? Waćpani wiesz, kim byłaś? Jest między nami ta wielka różnica, że ja z
czystego miejsca wpadłem w błoto, a ty z błota wyszłaś na czyste. To zasługa, ale ci rękę podał
oficer i trochę się za to powalał. Dlatego starych dobrodziejów i serdecznych przyjaciół się
zapierać, że chodzą w łachmanach? Niepięknie. Wchodzę bardzo w jej położenie, że czasami
nieprzyjemnym być może atłasami ocierać się o takie brudy jak moje, ale są czasem trudne
pozycje...
Pluta zdawał się już wytrzeźwiony zupełnie, energia tylko, z jaką mówił, dowodziła, że
trunek grał w nim jeszcze; i nie wstawał z krzesła, bo nóg nie był pewny.
Nagle sposępniał, zamilkł, głowę spuścił, spojrzał na jenerałowę długo i rzekł z innym
zupełnie wyrazem:
— Słuchaj, kobieto, powiem ci, powiem, czego ci może nie powiedziało serce ni sumienie...
Jam ciebie kochał! Jam się do ciebie przywiązał, jam z tobą chciał się razem dźwignąć do
uczciwszego życia, do uspokojenia, do pracy, tyś wszystkie te uczucia i chęci zabiła zdradą,
zapłaciła niewiarą i zwichnęła mi życie!... Głupim był — dodał — żem w śmiecisku szukał perły,
gdy jej daleko prościej było u jubilera dostać, aleś ty udawała perłę, będąc szklanną paciorką... Po
cożeś udawała? Na co kłamałaś? Na coś zwodziła? Kto ci to kazał? Czy instynkt niewieści? Czy po
matce Ewie odziedziczona żyłka zdrady? Czy... ja nie wiem. Nie mam ci za złe ucieczki,
opuszczenia, chłodu serca, ale ci nie mogę darować kłamstwa! ale ci nie przebaczę udawania! Cha!
— zakrył sobie oczy rękami — głupim i głupi! Jak by się dziś na co zdało wydarte serce przed tą
lalką obnażać.
— Słuchaj — dodał — ty się teraz modlisz, ty wierzysz może, jeśli z Panem Bogiem nie
grasz komedii, że są kary i nagrody, wiedz, że jest piekło, że to w nim i za mnie siedzieć będziesz!
Byłbym uczciwym człowiekiem, jestem ostatnim łajdakiem — przez ciebie. Zda- wało mi się,
roiłem, żem w twoich oczach widział odblask cnoty, żem w nich pokochał uczciwość, a tam
siedział szatan pokusy, który siał fałsz i zbójstwo. Bądźże przeklęta!...
Spuścił głowę, podniósł ją i ruszył się z krzesła jakby innym człowiekiem, usta mu się
trzęsły i śmiały złowrogo...
— Panie Pluta — odparła jenerałowa zmienionym głosem po chwili, nie mogąc się zdobyć
na wyszukanie pieniędzy, które jak najprędzej oddać mu chciała — panie Pluta, nie chcę nazwać po
imieniu właściwym sposobu, w jaki obszedłeś się ze mną; nie godzien jest człowieka delikatnego
— powinieneś był pamiętać, że winna czy niewinna, zawsze jestem kobietą. Przeszłość moja do
sądów Bożych należy. Jaką ona była, jaką los nieszczęśliwy i moje niedoświadczenie ją uczyniły,
dziś nie pora rozprawiać, alem się ja dźwignęła z upadku, ludzie i Bóg mi przebaczyli, skruchą i
żalem, pokutą i łzami okupiłam dawne błędy, obmyłam grzechy moje, nad którymi płakać nie
przestaję. Widzisz we mnie pokutnicę.
— Cha! cha! — zawołał Pluta zmieniając głos — to już tak! Domyśliłem się, że musiałaś
zostać dewotką, tercjarką jakiego zakonu i benefaktorką? Już bo też wielki czas był do skruchy, gdy
grzechy waćpanią opuściły... Ba! ba! trochę przesadzam, bez pochlebstwa, w moich oczach
waćpani jeszcze jesteś bardzo ładną, zawsze to ta Julka dawna! A! mój Boże!
Jenerałowa zamilkła.
— No, cóż dalej? — spytał zimniej Pluta.
— To ja zapytam pana — przerwała kobieta — czego chcesz ode mnie, byś mnie od tego
prześladowania uwolnił?
— Prześladowanie! No! mniejsza o wyrazy! Nazwij to, jak ci się podoba! Nie jestem
wymagający... Jedne- go całusa starego, który by mi dawne czasy przypomniał.
Jenerałowa krzyknęła prawie, cofając się do ściany, ale Pluta ani się ruszył.
— A! prawda — rzekł — nie jestem dziś uperfumowany, a ta wódka nie pachnie. No! to
cóż? Daj mi waćpani rączkę i uściśnij tak, tak jakeś to ją uścisnęła serdecznie, gorąco, gdyś miała
za godzinę uciec z oficerem. I to nie? — Ha! — dodał Pluta — nie jestem przecie wymagający,
zaśpiewaj mi pani choć tę piosenkę, pamiętasz:
Kiedy nas uścisk połączy pierścieniem...
Pani Palmer poczęła płakać, ale z gniewu raczej niż żalu i innego uczucia.
— Prosiłem jałmużny, ubogi żebrak — rzekł Pluta pół żartem, pół serio — bo któż mi teraz
da pocałowanie, uścisk, uśmiech, piosenkę? Ale to darmo, na to by się tylko wielka dusza i serce
wielkie zdobyć mogły, a waćpani jedno i drugie masz tak małe, jak te czarowne usteczka...
Uśmiechnął się, widząc płynące łzy, i mówił dalej.
— Co tam, o troskach serdecznych nie ma co mówić, tego pani nie zrozumiesz, ale pani, a
raczej Julko, ty, coś mnie widziała w takich splendorach, w jakich ja dziś ciebie oglądam, pojmij, że
ja, przywykły do nich, chodzę bez butów i bez pończoch (pokazał nogę jedną), a wódkę, której
stałem się amatorem, ludzie mi kupują. Są to rzeczy pierwszej potrzeby, nie mówiąc już o chlebie,
dalej nie mam ani łomu, ani domu, ani chustki do nosa batystowej, ani dobrego tytuniu, ani żadnej
rzeczy , która by moją lub nawet jego była... żadnego środka podźwignienia się nawet, bo mi i
loteria, i martyngały tak nie służą jak mleko. A wystaw sobie waćpani, że ot, taki goły jak jestem,
taki biedny, taki schłośtany przez losy, gdybym w sercu twym znalazł iskrę i mógł ją stąd wynieść z
sobą, byłbym jeszcze szczęśliwy!!
Jenerałowa słuchała zimno, z niecierpliwością tylko widoczną.
— Mnie pozostała pokuta i żal...
— To się wie — odparł Pluta — serce poszło na ofiarę, niema go, ale oszukał się, kto wziął
ten chłapeć, bo tam nie było nic! Jeśliś je Panu Bogu ofiarowała — może być nieprzyjemny
rachunek. Otóż i dosyć może! Nie ma co tu robić, trzeba odejść! Ale do zobaczenia! — zawołał
Pluta. — Wiesz pani, że brzydka we mnie została natura, ot tak, jak mnie widzisz, znękany, zbity,
przywiedziony do ostatka, nie mogę ludziom darować ich szczęścia. Defekt nabyty jak reumatyzm
z wilgoci i od trunków. Bylem kogo widział, nie przymierzając, tak szczęśliwego jak pani, nie
mogę od niego odstać — czepiam się i gryzę. Psy się wściekają — mogą i ludzie... cela c'est vu.
Tych kilka wyrazów i dokończenie francuskie dreszczem przejęły jenerałowę, w wyrazach
tych może na pozór prostych była jakaś tajemnica, od której wspomnienia pobladła.
— Miejże pan litość, miej pan litość nade mną! — przerwała gorączkowo.
— Ale ja już na ten raz idę, nie ręczę tylko, czy nie powrócę, gdy raz szczęśliwie na trop
wpadłem — dawniej lubiłem grać, dziś kąsać lubię — różne bywają gusta na starość!
Rozśmiał się szyderczo...
— I pora też spóźniona, i wizyta przydługa, kamerdyner pani gotów mnie wziąć za
rodzonego jej brata lub za to, kim kiedyś byłem w istocie... Idę.
Wstał i umocował się na nogach. Jenerałowa żywo pochyliła się do szkatułki, dobyła z niej,
nie licząc, garść papierów i drżącą konwulsyjnie ręką rzuciła je w kapelusz stojący jeszcze na
podłodze. Pluta spojrzał.
— Cha! cha! — rzekł — jaka pani szczodra, ale ja znowu bez liku nie biorę — les bons
comptes font les bons amis, procentu liczyć nie umiem.
Usiadł na krześle i dobywszy z kapelusza papiery, rozłożywszy je porządnie na kolanie,
kiwając głową, począł liczyć po jednemu.
— Czekajże, kochana Julusiu, a raczej szanowna jenerałowo — rzekł powoli — ileż to tam
było tego, coś raczyła pożyczyć u mnie w chwili nagłego wyjazdu z oficerem? Zaraz, zaraz. Ale
nigdy wyżej stu dukatów, bo większe pieniądze trzymałem w biurze, a te były na ekspens u ciebie,
tak, sto lub sto dziesięć dukatów, a tu — rzekł patrząc na pieniądze — tu tego więcej, ja prezentów
nie lubię. Dowiedziona rzecz, że się za nic we dwójnasób wypłacać potrzeba i miał racją mówić ten
ktoś, co to powiedział, że są rzeczy darmo, a za drogie. Gdybym ja od pani przyjął choćby dziesięć
groszy wyżej mojego długu, już bym musiał nosić je na sercu i przy upustach wdzięczności już bym
pani dokuczać nie mógł, a tego prawa za nic się nie wyrzeknę! Więc ściśle się Obrachujemy... i
pani sobie zabierzesz resztę. Z pieniędzy kwita, o resztę porachujemy się wolnym czasem.
To mówiąc, pozostałe papiery odsunął nogą pogardliwie, kapelusz nałożył na uszy, a swoją
należność powoli schował do kieszeni.
— Teraz — rzekł — do zobaczenia, kochana Julko, i pozwól sobie powiedzieć,. że ze
wszystkimi, nawet ze starym wyszarzanym kochankiem potrzeba być grzeczną, to nigdy nie
szkodzi. Nie żegnam pani ostatecznie, bo wiem, że choć na pozór obojętna i chłodna w
przepaściach twego niewieściego serca zachowujesz mi uczu- cie czulsze. Będę się starał je ożywić
i móc ci miłą uczynić niespodziankę, prezentując się gdzieś między ludźmi, w salonie, w twoim
domu lub... Nie będę zbytecznie kompromitującym... westchnę i rękę na sercu położę z daleka...
och!
Zrobił ruch przesadnie tragiczny i sam się z niego rozśmiał.
— A! zagadałem się! — rzekł — zagadałem jak za tych dobrych naszych czasów, gdyśmy
we dwoje z Julusią siedzieli, pamiętasz, do późna na tej niebieskiej kanapce.
Jenerałowej oschły łzy zupełnie, ale twarz gorzała rozpaczliwym gniewem, ścinała wargi i
milczała.
— Dobranoc! dobranoc!
Popatrzał jeszcze, ruszył ramionami i wyszedł nareszcie powoli, mierzonymi kroki, kierując
się ku bufetowi, gdzie był butelkę zostawił. Teraz ją pochwycił ręką drżącą, poniósł do ust i jakby
go paliła gorączka pragnienia, całą duszkiem wychylił.
Potem padł na kanapkę bezprzytomny, bezsilny i rękami twarz zakrywszy...
Powiemże, co się ludziom zdawało, którzy w drugiej izbie słuchali ciekawie? Ale nie! to
musiały być plotki, w uszach im dzwoniło, Pluta chrapał zapewne, choć Paulinka i gospodyni
przysięgały się, że płakał.
Gdzieżby znów człowiek tak wytrawny dla takiej kobiety miał się we łzach roztapiać! Nie!
nie! trunek go przejął, sen pochwycił, a we śnie różne głosy wydaje człowiek, które są nie wiem do
czego podobne — to musiały być bajki i ja w te łzy nie wierzę.
Mógł zgrzytać zębami, a wiadomo, że ludzie to robią, gdy na robaki chorują i miewają tę
słabość do późnej starości.
Bzurski, który przez cały ten czas w kurytarzu czatował, pokiwał tylko głową, widząc Plutę
przechodzą- cego, i poszedł do karety, przy której czekała panna służąca, mająca powrócić do
jenerałowej i już niezmiernie zniecierpliwiona, nie wiem, czy obrotem rozmowy z panem
Bzurskim, czy stratą czasu, który by przyjemnym snem mógł być zużytkowany.
Stała oparta o powóz w postawie tych posągów, które widujemy z urnami obwitymi
całunem na grobowcach i oczy wlepiwszy w niebo gwiazdami zasiane wyglądała chwili, w której ją
pan Bzurski powoła, kilka nawet razy, nie zmieniając pozycji, która jej formom bardzo była
przyjazna, dopytywała kamerdynera, czyby już nie wołano.
On tylko ruszał ramionami siedząc na ławce, panna romansowna go nudziła, przewidywał
poza tymi krygami intencje matrymonialne, a małżeństwa był wielkim nieprzyjacielem, jak
Szalonym wielbicielem kobiet.
— No! idźże waćpanna teraz — rzekł w ostatku — idź, kiedy jej tak pilno, a ja do karety, bo
i mnie się już od wzdychania spać zachciało — i jeść — dodał ciszej.
— Westchnienia psują żołądek — rzekł sam do siebie. Służąca pani Palmer, chociaż nie
mieliśmy czasu poświęcić jej słów kilku należnych zawsze płci pięknej, choć w sukni
garderobianej, nie była to, jak się już domyślać możecie, trzpiotowata dziewczynka, ale osoba w
kwiecie wieku, to jest blisko trzydziestki, dojrzała i wytrawna niewiasta, która wiele i różnych
widziała po świecie rzeczy, a z doświadczenia uniosła przekonanie, że mężczyznom nigdy wierzyć
nie należy i że panom w niczym, co robią, dziwić się nie potrzeba. Te dwie maksymy dziwnie
dobrze służyły jej na świecie, tylko za mąż pójść nie mogła, ale się zawsze spodziewała, choć
rodzona jej siostra, która była od lat sześciu zamężną, dowodziła jej, że lepiej jest coś zaryzykować.
Doświadczenie uczy różnie, ona to także musiała mieć z doświadczeń żywota.
Twarz panny, jeśli się nie mylę, Adelajdy, miała co do wyrazu niejakie dalekie
podobieństwo do twarzy pani, która ją sobie dobrała do swojego charakteru, uspokojona była,
poważna, majestatyczna — i dziwno tylko skąd na jej licu czytałeś jakby ślady jakichś namiętności,
o których kroniki milczały. Aleć to i twarze zwodzą.
Po cichu, na palcach wsunęła się w kurytarzyk, pomalutku otworzyła drzwi i znalazłszy
panią swą widocznie pomieszaną jeszcze, chodzącą wielkimi krokami po pokoju, krzesło w
pośrodku dziwnie jakoś postawione, jak gdyby tylko co na nim ktoś siedział, nie okazała
najmniejszego podziwienia ani zbytniej ciekawości — krzesło po cichuteńku postawiła w miejscu,
sama zajęła się uprzątywaniem, udając, że nic nie postrzega — chociaż niemało myśli przyszło jej
do głowy.
— Może się pani już spać położy?
— Zaraz, proszę cię wody.
Panna Adelajda podała wodę na srebrnej tacce w kryształowej szklance, pani Palmer
dotknęła ją ustami i drżącą ręką postawiła przy sobie na stoliku.
— Za pozwoleniem pani — ja bym miała słówko do powiedzenia — odezwała się służąca
po małym przestanku. — Tu... tu... jakiś pan...
Jenerałowa pobladła i cofając się usiadła drżąca.
— Tu jakiś pan oddał mi list — dokończyła żywo — i bardzo prosi, czy choć na pięć minut
widzieć się nie może — czeka przy swoim powozie.
Adelajda usłużnie poddała świecę, aby pani łatwiej mogła list ołówkiem nakreślony
przeczytać i, spoglądając na nią z ukosa, ale tak, by wzroku jej pochwycić nie można, czekała
odpowiedzi na pozór bardzo obojętna.
— Ale jakże go wprowadzać — tak w nocy — słabym głosem odezwała się pani Palmer
zbladła i pomie- szana — dlaczegoż nie powiedziałaś mi wprzódy — jestem tak zmęczoną.
— Jak pani każe — ale w kurytarzu nikogo nie ma — dodała jakby do siebie. — Bzurski
poszedł spać — a on prosi tylko o pięć minut.
— Rób już jak chcesz — rzucając się na krzesło i naprędce starając się trochę poprawić na
sobie ubranie, odpowiedziała jenerałowa.
Panna Adelajda wyszła na palcach i prawie w tejże chwili wsunął się po cichu pan Feliks
pomieszany, blady, oglądając się, jakby szedł popełnić zbrodnię.
— O mój Boże — zawołał stłumionym głosem na progu, załamując ręce — co za spotkanie
po latach tylu — jaki traf.
Kobieta chwilę miała oczy zakryte, potem odsłoniła je, były łez pełne, podała mu rękę
powoli, chłodno i końcem palców dłoń jego ścisnęła.
— Daruj mi natrętność — rzekł ciągle po cichu pan Feliks — ale mógłżem, poznawszy
ciebie, nie zapragnąć choć kilku słów ci powiedzieć, zapytać, dowiedzieć się? A! tyle lat! tyle lat!
Zginęłaś mi prawie bez wieści, długo nie mogłem odszukać twych śladów, sądziłem cię umarłą.
— Jestem nią dla przeszłości — odpowiedziała ostygłym głosem pani Palmer — nową
istotą, której nie poznasz, panie Feliksie, wypróbowaną przez ogień, przez śmierć, nędzę i bogactwo
— dziś skruszoną, upokorzoną, oddaną Bogu tylko i modlitwie.
— I szczęśliwą? — dodał mężczyzna, pytając..
— I spokojną — odpowiedziała kobieta — gdyby sumienie dało się uśpić, a błędy naprawić.
Feliks patrzał, słuchał, ale to, co widział i słyszał, tak dlań było nowym, że w dawniej
znajomej postaci na próżno szukał rysów, które ją stanowiły w pamięci jego — miał przed sobą
widmo przeszłości, inną myślą, innym mówiące językiem.
— I z dawnego życia żadna ci boleść, żadna nie zaspokojona nie pozostała troska? —
zapytał po chwili, wpatrując się w jej twarz, która już była ostatkiem woli silnej zastygła na marmur
blady.
— Nic oprócz zgryzoty, żalu i potrzeby pokuty za grzechy.
Feliks zamilkł; kilka razy otwierał usta i nie śmiał się odezwać, oczyma zdziwionymi
ukradkiem mierzył jenerałowę i jej wzrok, choć nieśmiały, śledził dawniej znanego, dziś także
prawie już obcego człowieka.
— Nie pytasz mnie — rzekł nareszcie pan Feliks... — o nasze... o nasze dziecię?
Była chwila długiego milczenia. Jenerałowa zarumieniła się mocno, obejrzała dokoła, z
ciężkim westchnieniem odwróciła twarz od niego.
— Dziecię! więc żyje?
— Żyje — rzekł Feliks, nabierając siły — żyje i płaci życiem upokorzeń i łez za grzechy
rodziców... ojca... A! Julio — dodał — widzę cię w nowym, niezależnym położeniu, w dostatkach,
swobodną — panią twej woli — nie mogłabyś co uczynić dla naszego dziecięcia?
— Ja? — zawahała się jenerałowa — a ty? — szepnęła po chwili zimniej.
— Ja zrobiłem mało, alem uczynił, co mogłem; pomimo obawy posądzeń i tłumaczeń
wszakżem jej nie opuścił, wychowałem jak sierotkę — ona u mnie, ze mną jest tu — o ścianę od
ciebie!
— Tu? tu? ona? moje dziecko? — żywiej poruszając się z krzesła zakrzyknęła półgłosem
jenerałowa, ale wnet spuściła głowę i począwszy się namyślać, dodała zastygła:
— Nie! nie! Zerwałam zupełnie z przeszłością, z jej błędami i grzechami, zerwać muszę z
pociechą, jaką by mi dać mogła — muszę, powinnam za karę zaprzeć się nawet mojego dziecięcia.
Panie Feliksie — ja bym z nią odzyskała szczęście, na które nie zasłużyłam — któregom nie warta
— sama winnam dziś wymierzyć nad sobą słuszną karę... A! nic wiedzieć o niej nie chcę, widzieć
nie mogę — przyznać się do niej niepodobna mi... nic dla niej uczynić nie jestem w stanie. Nie
miałam męża, nie powinnam mieć dziecięcia. Zmyję łzami winę — surową powinnam być dla
siebie.
Na te słowa z dziwnymi przestankami i wahaniem wyrzeczone Feliks stygł i osłupiał
prawie, pojąć ich nie mógł.
— Julio — rzekł powoli — zaprawdę nową dla mnie jesteś istotą... Jak to?... nie masz więc
dla dziecięcia wnętrzności matki — serca matki? Karzesz je za grzech nasz? Być może, iż religijnie
nie jestem tak wykształcony, bym pojął wielkość twojej ofiary, przyznaję się, że więcej zawsze
słuchałem w tym serca, niż wyszukanych jakichś prawideł sofistycznych — być może, żem zbyt
człowiekiem, a za mało świętym, ale nie rozumiem, by co matkę mogło do zaparcia się dziecięcia
nakłonić, by największa pobożność je usprawiedliwiła.
— To dziecię grzechu — spuszczając oczy odezwała się kobieta...
— Nie byłożby najsłuszniej grzech zmazać, przyciskając je do piersi? Cóż ono winno, że
przyszło na świat z hańbą i wstydem na czole — pocałunek matki zdjąłby z niego to piętno... dotąd
to dziecko zna tylko sieroctwo, jam je od bólu, sromoty osłonił.
— Tyś był powinien...
— A! Julio! — pani — gwałtownie wybuchnął Feliks — a tyżeś mu nic nie winna? nawet
miłości...
— Nic — prócz modlitwy! — pobożnie oczy wznosząc w niebo dodała jenerałowa.
I znowu nastąpiła chwila milczenia, kobieta speł- niwszy, co uważała za surowy obowiązek
czy karę, uczuła przecież, że za daleko zaszła może — zmieszała się nieco, spojrzała na pana
Feliksa, którego twarz głębokie wyrażała politowanie i boleść.
— Dla wielu a wielu względów — dodała przerywając co chwila — nie jestem nawet w
stanie nic zrobić dla tego dziecięcia — rodzina, do której weszłam, arystokratyczna, dumna, jest mi
nieprzyjazną, szuka plam w mojej przeszłości, aby mnie z zajętego wyrugować stanowiska i
zepchnąć jak intruza. Mogę dla sieroty naszej... — wyrzekła z przyciskiem — uczynić coś
później.... w testamencie... po kryjomu i nie omieszkam... choć znając twe serce, panie Feliksie,
wiem, że ty jej nie opuścisz — ale dziś... A! palcami by mnie wytykali! Odgadliby! Domyślili się
— nie! nie! Samo podejrzenie wydrzeć mi może to, na co pracowałam tak mozolnie — szacunek.
Feliks słuchał, ale zimno i obojętnie.
— A! pani — rzekł wreszcie — wiele przeczuwałem, wielem się lękał, ale tego, co mnie
dziś spotyka, przewidzieć nigdy nie mogłem! Nie chodzi mi o dziecię, ale o ciebie, pani! Tyżeś to?
Nie poznaję cię! Dla marnych świata względów chceszże święty obowiązek odrzucić? Stałaś się
pobożną — czyliż przepisy tej wiary, której godła cię otaczają, nie powinny cię nauczyć, jak masz
w tym razie postąpić? Posłuchaj mnie, pani — dodał z siłą i przejęciem... — wiesz, pamiętasz może
jeszcze, choć i o tym już wątpię, jak nieszczęśliwie i strasznie skończyła się biedna, chwilowa,
szalona miłość nasza. Jam później musiał ukryć w sobie, iłem przecierpiał przez nią i dla niej — tyś
znikła — ja nowe zaciągnąłem obowiązki. Rodzina, matka, wymagali tego po mnie, ożeniłem się.
Żona moja, najzacniejsza kobieta, jest chora i zgryźliwa czasami, nie zawsze zbyt łagodna, mam
córkę, dziecię swawolne i dość płoche — przy nich jako sierota wychowuje się Marynia, a choć ją
osłaniam i opiekuję się nią, jak mogę — ona cierpi, biedna — u mnie jej nie jest tak, jakbym chciał.
Ty, pani, maszże dzieci?
— Bóg mi ich nie dał!
— Daruj mi jeszcze jedno pytanie: wdową jesteś czy zamężną?
— Owdowiałam od półtora roku.
— Na Boga! — zawołał Feliks, łamiąc ręce — cóż się sprzeciwia, co może stać na drodze
przyjęciu w dom matki tego dziecka, które tylko jako sierotę z litości przytulić możesz? Któż cię
będzie śmiał podejrzywać?
— Wszyscy! — odparła żywo jenerałowa, rumieniąc się. — Znasz pan, niestety, przeszłość
moją; chociaż ją starałam się zatrzeć życiem surowym i pokutą jawną, choć sądziłam, że ją każą
zapomnieć długie łata żalu i skruchy — poza mną jeszcze odzywają się głosy szydercze i potwarze;
jestem wystawioną na pociski, na podejrzenia... Najlżejszy pozór dałby im prawdopodobieństwo;
moje imię, moja sława, stosunki, które wywalczyć musiałam — wszystko by było stracone —
przepadłoby wszystko.
— Ależ — to dziecię po kilkunastu latach z imieniem obcym zjawiające się w twym domu
— zawołał Feliks oburzony — jakież by mogło zrodzić podejrzenie?
— Nie! nie! Pan nie pojmujesz mojego położenia! Czuję to — przerwała kobieta — widzę,
że mnie o brak serca posądzasz, że tracisz szacunek dla mnie — składam i to upokorzenie jako
ofiarę przed Bogiem... Dziecko — moje dziecko — a! to by było nadto szczęścia dla biednej
grzesznicy! Jam powinna się ukarać.
Po tych słowach twarz pana Feliksa dotąd mieniąca się różnie zaczerwieniła się nagle i
stanęła w płomieniach jakiegoś niewyrażonego uczucia oburzenia.
— Masz pani słuszność — rzekł szydersko — jam był nierozważny, żem dziecię chciał
poświęcić! Nie powinnaś go brać, bo mu matką być nie potrafisz. Wszystko w tobie zastygło, Julio!
Dawniej występną może i płochą, aleś była kobietą, miałaś serce; dziś jesteś... nie! na to nie ma
wyrazu!
Jenerałowa podniosła nań oczy i wlepiła je w twarz mówiącego z wyrazem zimnego
wyrzutu.
— A któż mnie popchnął na tę drogę, na której straciłam ostatek serca i uczucia? Kto
pierwszy uwiódł mnie i zdradził? Dla kogo pierwsze łzy wylałam, na kogom pierwsze rzuciła
przekleństwo? Spytaj sumienia, spytaj, czy ja, słabe naówczas dziecię, czyś ty winien, coś był
mężczyzną i widział przyszłość dla mnie zakrytą?
— Winienem, ani myślę się usprawiedliwiać — alem srogo też za swój grzech przypłacił i
dziś może ze wszystkich kar dosięga mnie najboleśniejsza... gdy widzę, co z ciebie, Julio, los.
uczynił.
— Nie los, ty...
— Tylko ja? — spytał z uśmiechem boleści mężczyzna.
— Ty jeden, ty pierwszy!!... Ty! ty! Myślisz — dodała — żem szczęśliwa, żem spokojna, że
dotąd jeszcze piętna sromoty i pamięci przeszłości nie noszę?
— Tak! Dźwiga je nie serce, ale duma na jego ruinach wyrosła — rzekł Feliks — ale dość...
nie mamy co mówić z sobą, wymówki z ust moich byłyby niegodne mnie i dziecka tego, które jest
aniołem. Julio! Julio! Widzimy się zapewne raz ostatni, nie daj ci Boże nigdy w życiu doznać tego,
co ja dzisiaj doświadczyłem. Biedne dziecko! — rzekł po cichu — mieć matkę, mieć ojca i płakać
na sieroctwo, i pozostać na łasce.
— Panie Feliksie!
— Pani, ani słowa więcej! Winienem ja! Tylko ja! Ty nie masz serca! — wybuchnął w
ostatku.
— Nie mam go... — odparła kobieta — wyszło z ostatnim jękiem na progu twojego domu;
tak jest, nie mam go, alem nie ja temu winna! Ty! ty! ty!
Feliks pochylił głowę.
— Jeszcze raz tak jest — rzekł — ja... milczę... ale pomnij, pani, gdy nasycona, przesyta
czcią i poszanowaniem, wielbiona jako wzór cnoty i pobożności — u schyłku czczego życia
zapragniesz uścisku dziecięcia otoczona obcymi, gdy zażądasz jego przywiązania, serca, głosu,
naówczas dziecię może odepchnąć cię i powie: — Ja nie mam matki!...
To mówiąc, odwrócił się i podszedł ku drzwiom żywo. Jenerałowa schwyciła książkę do
nabożeństwa i, spuściwszy oczy, zdawała się żywo bardzo rozpoczynać modlitwę. Ale zaledwie
pan Feliks wymknął się bez pożegnania, groźbę rzucając za sobą, a Adelajda wśliznęła się do
pokoju — pani Palmer położyła książkę i z okiem suchym wskazała jej, że się chce położyć.
Modlitwa w tej chwili była dla niej tylko środkiem użytym, aby się od rozmowy dalszej i
pożegnania uwolnić... Natrętny gość drugi wyszedł ze łzami w oczach.
Z niezmierną troskliwością wyuczonej pochlebstwa nie tylko usty, ale dłonią i ruchami
subretki, panna Adelajda poczęła rozbierać panią, niekiedy półsłówkami ubolewając nad jej
zmęczeniem, nad podróżą, nad słabym zdrowiem, nad zbytecznymi posty i umartwieniami świętej
niewiasty. Pani Palmer przyjmowała to zamyślona, milcząca, roztargniona, tak że w końcu widząc,
iż pokarm ten nie na dobie, ostrożna służąca cofnąć się z nim musiała i zamilknąć.
Jenerałowa położyła się obwinięta chusteczkami, kołderkami, osławiona poduszeczkami
różnych rozmiarów, zapalono lampkę nocną w kąciku, wykadzono pokoik octem balsamicznym i
cisza głęboka rozpięła skrzydła nad garwolińską gospodą.
Cisza, tak, ale spokoju nie było.
Najtwardszy człowiek, któremu się już zdaje, że nie ma serca, jeszcze na nie cierpi, choć go
pozbył.
I zdawało się tej niewieście, która dla pozoru cnoty poświęciła teraz wszystko, że jej dziecię
śpiące obok nie uczyni wrażenia żadnego, że obojętnym snem potrafi zamknąć oczy, jak zamknęła
piersi... ale na próżno usiłowała sen na powieki przywołać. Wyobraźnia w różnych postaciach
przedstawiała jej sierotę biedną, bez dachu i opieki, bez imienia, nade wszystko bez matki, i
wzruszona zrywała się niespokojnie. Ta myśl, że przez ścianę było to dziecko, którego nie znała
nigdy, nie widziała dorosłym, a które należało jednak do niej... to znowu wyrazy i surowa twarz
Feliksa nie dozwalały spocząć... Sumienie nic jej nie mówiło, bo z nim wedle woli swej i zasad
zrobiła rachunek, ale jakiś instynkt poruszał krew i wstrząsał całą istotą.
— Chciałabym choć ją zobaczyć z daleka — mówiła do siebie — czy podobna do mnie?
czy do niego? Jak ją wychowali? Mogłabym nie poznana zbliżyć się do niej! Ale po tym, co między
mną a Feliksem zaszło, czy podobna? On mnie teraz od niej odepchnie, tak, ale znalazłabym
środki.
— Ale czegóż się nią niepokoję? — pytała potem siebie — nigdy jej przyznać i przyjąć nie
mogę — i po tym, co się stało — on mi jej nie da, ja jej nie powinnam żądać! A! czyżby to miał być
skutek jego przekleństwa? Serce mi bije! Miałażbym ją kochać? Dlaczego ona mnie tak żywo
obchodzi?
Te i tym podobne myśli całą noc dręczyły jenerałowę, a sen miała, a raczej czuwanie tak
niespokojne, że panna Adelajda, śledząca wszystkie jej ruchy, nieustannie wodą pomarańczową,
kolońską, kroplami laurowymi się przysługując — do białego prawie dnia oka zmrużyć nie mogła.
— Nigdym jej jeszcze tak poruszoną nie widziała, jak dziś po wizycie tego jegomości —
powiedziała sobie panna Adelajda — w tym coś jest! Mój Boże! taka święta pani, taka pobożna
wdowa! przykład dla pań innych — miałażby i ona mieć jaki ciężar na sumieniu?... Nie! to chyba
niepodobna — potem by już nikomu w świecie wierzyć nie można... Ale dlaczegoż całą noc spać
nie mogła i raniej wstać kazała — i ślady łez ma na oczach? Biedaczka! musi za cudze pokutować
winy.
Monolog o białym dniu na tym się skończył — i zdaje się, że panna Adelajda mocno
zachwianą została w swoim systemie na stronę siostrzynego — z powodu uwag, jakie nocą
uczyniła.
Nazajutrz rano głębsze jeszcze mgły jesienne padły na równiny i lasy, zwiastując, że spoza
nich dobędzie się jasne, blade słoneczko nasze około południa i, spojrzawszy tylko na upragnioną
jego promieni ziemię, w czerwonych wyziewach zachodu się utopi.
Chłód był przejmujący, wilgotny... chwilami wiatr wionął po polach i suche łodygi traw i
chwastów jakoś cmentarno szeleściały.
Jeszcze o mroku przeddziennym, przedłużonym tym mglistym powietrzem ciężkim około
poczty i hotelu zawczasu krzątać się poczęto; pocztylioni chodzili z latarniami około powozów i
Bzurski rad nierad po śnie ciężkim, szklanką ponczu wzmocnionym, przebudzić się musiał.
W sali bufetowej spał teraz twardo i spokojnie Pluta, jakby na najmiększym łożu, chociaż
pod głową miał tylko twarde zawiniątko — za pokrycie surdut oszarpany i wytarty... Obok niego
próżne butelki i nie dopalone papierosy świadczyły, że do późna czuwać musiał... nie wiedziano
tylko, jak te ślady rozpusty pogodzić ze łzami i jękiem, które w sąsiednim pokoju słyszano...
toteż teoria gospodyni i jej towarzyszki mocno zachwianą została.
Paulinka, która się krzątać musiała około pokoju, i sama pani w negliżu zaglądająca do
niego, spozierały prawie ze strachem na tego napastnika, który profanował kanapę przeznaczoną w
nocy dla faworytów piesków jejmości.
Konstrukcja już jej nawet była się do tego nieco zastosowała i były dwa krągłe doły w
prawo i lewo, na kształt kotlin zajęczych... w których Azor i Myszka spokojnie noc całą legiwały.
Przywykłe do używania praw swoich psiaki, którym dano sienniczek niewygodny pod piecem w
drugiej izbie, nie mogąc pojąć uzurpatora, przychodziły nocą kilka razy próbować, ażali im się nie
uda przywłaszczyciela wyrugować. Jeden nawet śmielszy, czarny, mały, młody syn Azora, który
między ojcem i matką sypiał w pośrodku, dwa razy wskakiwał na brzeżek kanapki, ale za każdym z
tych najść silne uderzenie Pluty obalało go nazad na ziemię ze skomleniem i warczeniem, które
serce czułej gospodyni rozdzierało.
— Nie — rzekła w końcu do siebie — człowiek, który tak sobie postępuje z psami, płakać
nie mógł; musiał chorować na zęby!
Że co chwila spodziewano się omnibusu, który zwykł był przychodzić o świcie, a ranek
chłodny obiecywał dobrą konsumpcją po źle przespanej nocy, zawczasu nastawiono samowary,,
poczęto prażyć śmietankę, gotować cykorię z kawą, przysposabiać bułki i krajanki różne do wódek,
a ruch był w domu ogromny. Niepodobna już było dłużej szanować snu intruza; i psy, i ludzie,
ośmielając jedni drugich, poczynali dość głośno objawiać na nowo rozpoczęte życie.
Jakkolwiek sen miał twardy, musiał się przecie Pluta przebudzić, choć zrazu tylko klął pod
nosem nie wstając. Ale Bzurski, stukając butami i ziewając jak stary pantofel, przyszedł na kawę,
pocztylion jakiś wcisnął się ze sprawą do pani o pięciogroszówkę, Żydek świszcząc przyniósł
bułki... skrzypiano drzwiami, pan Fryderyk obrócił się, przetarł oczy i podniósł na nogi.
— A niechże was wszyscy diabli porwą z waszą stołeczną, garwolińską gospodą — zawołał
otwierając powieki i dzień zaczynając od wspomnienia niebezpiecznego patrona włóczęgów —
wszakże to nocą psy... pchły i cała menażeria... a o świcie nowa zgraja... zasnąć nie dadzą
podróżnemu. Słuchaj, dziewczyno! herbaty z rumem! a żywo!
— H a r b a t a jeszcze nie gotowa!
— To ją przygotowuj, a zaraz! Po cóż tu hałasujecie, kiedyście dotąd i kiepskiej waszej
herbaty z wierzbowych liści zrobić nie mogli do tej pory. Mościa pani! — obrócił się do samej
jejmości — dlaczego nie ma dotąd herbaty?
— Ale harbata zaraz będzie, to jest już gotowa! — wedle systemu swojego nigdy nie chcąc
przyznać, aby czegoś nie dostawać mogło, odparła kwaśno, ruszając ramionami gospodyni.
Gdy się to dzieje, około powozów krzątają się też pocztylioni i jenerałowa, pierwsza
przebudzona, wydała rozkazy do jak najrychlejszego wyjazdu. Bzurski, wypiwszy kawę i kieliszek
wódki dla popchnienia jej, począł naglić pocztarzy, panna Adelajda własnoręcznie niektóre pudełka
pakować raczyła. Sama pani zatopiona w modlitwie klęczała u relikwiarza.
Pijąc podaną herbatę z rumem, jakby coś sobie przypomniał Pluta, nagle wyszedł na ganek,
koło jednego z powozów postrzegł Bzurskiego i gdy się ten oddalił, poszedł do pocztyliona, który
pierwsze konie zaprzęgał.
— Do Warszawy? — spytał.
— Nie — z Warszawy do Lublina, dalej...
Dowiedziawszy się czego życzył, Pluta odszedł do swojej herbaty; ale zaraz po tym Bzurski
się zbliżył i szepnął coś pocztylionowi. Powóz Smarując, zawrócono powoli ku Warszawie nazad,
konie zaprzężono w momencie i jenerałowa, prześliznąwszy się przez kurytarzyk niepostrzeżona,
odjechała, nim się Pluta opatrzył, na powrót ku stolicy, zmieniwszy nagle projekta.
Czy na to wpłynęło widzenie się z Plutą, czy rozmowa z panem Feliksem, czy nadzieja
spotkania córki? — doprawdy powiedzieć nie umiem.
Włóczęga zajęty śniadaniem, tytuniem i jakimiś namysłami głębokimi wcale nie postrzegł
się, gdy powóz ruszył, i zapewniony już o jego kierunku ani spojrzał, choć nawet turkot posłyszał,
mniej go to obchodziło."
Dobrze sobie odpocząwszy i napasłszy się z obojętnością cynika, czekał już tylko na
zręczność, która by go dalej ku Lublinowi, w ślad zapewne za jenerałowa, przenieść mogła, bo był
pewien, że w tę pojechała stronę.
Spodziewał się łatwo znaleźć miejsce w omnibusie lub dyliżansie, a że próżnować nie lubił,
nimby się co trafiło, począł rozpytywać tego i owego o mieszkańców,. o przejezdnych, pragnąc się
rozerwać i zapomnieć może o trosce, która mu na sfałdowanym od wczoraj usiadła czole.
Ale w Garwolinie na dzień powszedni, kto się nie zadowalnia kurantami, rozmową
historyczną z gospodynią o przeszłości i perspektywą rynku i miasteczka niekoniecznie
malowniczą, niełatwo sobie wynajdzie towarzystwo.
Pluta widocznie się nudził i dawał o tym znać światu szerokim ziewaniem.
Ale pragnący kompanii prędzej później znaleźć ją musi — jest to już dowiedziony aksjomat;
w ostatnim razie można prowadzić rozmowę ze słupem pocztowym, który wybornie słuchać umie i
niczemu się nie sprzeciwia.
Była już godzina blisko dziewiąta, gdy ku gankowi oberży-hotelu, restauracji-cukierni
zbliżyła się bryczka pocztowa wracająca od strony Warszawy, na której kontrabandą, za kieliszek
wódki, biedny jakiś zabrał się podróżny.
Była to figura równie ciekawa i zagadkowa, jak Pluta; człeczek mocno przygarbiony od
scjatyki, ale pomimo złamania, nie bez jakiejś pretensji niewczesnej i niewdzięcznej do elegancji,
która dziwnie odbijała od nędzy i zabrukania. Miał na sobie brązowy surducik. z potrzebami
kamelorowymi, jasnopopielatą resztę ubrania, chustkę na szyi karmazynową, wąsiki do góry i
czapeczkę niegdyś pewnie kupioną u Purytza w Warszawie za oryginalną paryską.
Lat mógł mieć dobrze czterdzieści kilka, fizys czerwoną i pełną najfantastyczniej
porozsiewanych brodawek i minę przy tym wielkiego serc zdobywcy.
Z pozoru całego nie można się było spodziewać, żeby ten nowo przybyły przydał się na co
panu Plucie, ale w niedostatku i chleb suchy stanie za legominę.
Gdy zsiadłszy z bryczki biedak ów poszedł do bufetu razem z pocztylionem się uraczyć,
Pluta za nim z wolna, rozglądając się, pociągnął, opatrując go na wszystkie strony i gdy garbaty
elegant pozbył się towarzystwa, pan Fryderyk zbliżył się do niego bez ceremonii.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień.
— Otóż się nam wypogadza?
— Istotnie, jak na jesień dzień prześliczny.
— Pan dobrodziej dokąd tak?
— Ja tak, ku Lublinowi.
— Pan czeka okazji?
— Istotnie.
— A i ja oczekuję zręczności.
Usiedli razem przy sobie na ławce w ganku.
— Przyznam się panu — rzekł Pluta do towarzysza, który nie zdawał się bardzo do
rozmowy pochopny — w Garwolinie czekać na dyliżans diable nudno.
— A! diable!
— Pan dobrodziej nie rozerwałby się w bilard?
— Nie, w bilard nie grywam od niejakiego czasu.
— To może by w co innego?
— Co innego? A w cóż my to innego grać możemy? — zapytał jegomość w chustce
czerwonej.
— No! a w karty? — spytał Fryderyk.
— Tak! no! nie byłbym od tego — ale znowu, przepraszam pana, jestem w podróży i nie tak
bardzo z zapasem.
— To nic nie szkodzi — odparł śmiejąc się Pluta — zawsze coś tam jest.
— Goś, ale z powodu zapomnienia — dodał nieznajomy — gdyż jestem bardzo
roztargniony, ledwie para złotych.
— Proszę się nie ceremoniować, będziemy grali dla przepędzenia czasu po groszu — rzekł
Fryderyk.
Spojrzeli na siebie, obu zaiskrzyły się oczy, poznali w sobie graczy namiętnych, Pluta miał
sporo grosza, ale nie wahał się rozpocząć gry, choć nie mógł wygrać więcej nad wytartą
dwuzłotówkę — taka jest siła namiętności. I dobył zaraz z kieszeni bocznej zawinięte w papier parę
talii kart trochę używanych, które z wolna, poglądając na towarzysza, rozkopertowywać zaczął i
przerabiać.
Jegomość w czerwonej chustce przypatrywał się bacznie, nie okazując jednak tego wcale,
spod oka.
— W co będziemy grali?
— W co pan chcesz...
— Ano! gdyby w prostego... patriarchalnego sztosika?
— Sztosika? No? no? ale pokaż no mi asińdziej wprzód karty — rzekł wyciągając ręką
podróżny — bo to się różnie zdarza, zwłaszcza w drodze — karty używane, a choć po groszu
gramy, ale czasem grosz stoi za dukata.
Fryderyk niechętnie, z uśmiechem znaczącym, podał mu talią, którą ten zaczął żywo,
bacznie i znać umiejętnie rozglądać, bo w połowie tego zajęcia Pluta wyrwał mu talią i schował,
śmiejąc się, do kieszeni.
— E! nie mamy co grać! Nie ma satysfakcji — rzekł. — Waćpan znasz rzecz.
Nieznajomy powoli podniósł głowę i głupowate wejrzenie wlepił poważnie w towarzysza
trzęsąc głową.
— Widzisz waćpan! Ano! znam! Nie ma słowa! Ale gdybym był udał, że nic nie rozumiem,
to bym na pewniaka zgrał jak należy.
Pluta ruszył ramionami.
— Dajmy pokój.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
— Oczewista rzecz, że karty znaczone — rzekł sentencjonalnie nieznajomy, bez żadnego
gniewu — a jeszcze powiem panu, że po staroświecku znaczone, lada kto złapie — to już i uliczniki
znają... i ślepy zobaczy, i bezręki namaca... szydłem kłute — czy co?
Pluta spoglądał nań i śmiał się po cichu wcale nie zmieszany.
— Już dziś tak porządni ludzie nie robią — dodał drugi serio... — Stara szkoła — głupia
rzecz, można biedy napytać... Są inne sposoby.
Fryderyk szydersko uchylił kapelusza.
— Widzisz waćpan — rzekł powoli — mnie nie o wygranę chodzi...
— A o cóż?
— Ja lubię z głupców żartować, pasją mam do mo- ralności! Jak tylko widzę dudka, nie
mogę wytrzymać, żebym mu nie dał nauki. Ale wolno spytać z kim mam honor?...
— Mateusz Kirkuć! do usług — odparł jegomość w chustce czerwonej.
— Kirkuć? Czekajże pan? Kirkuć? Coś mi się plącze po głowie! Nazwisko znane. Kirkuć!
Co to jest? Kirkuciowa? A! a! gdzież u licha znałem jakąś Kirkuciównę?
— E, e — rozśmiał się Mateusz — spytaj mnie o nią, ja wiem!
— A, jestem w domu! — klaszcząc w dłonie dodał Pluta. — Wszakże to Julka, która się
przezwała później Malińską, była Kirkuciówna.
— Julia! zapewne, bo to moja rodzona siostra, a dziś pani jenerałowa.
— Jak to? Jenerałowa? Siostra waćpana? Rodzona siostra?
— Z jednego ojca i matki.
— A bardzo mi przyjemnie go poznać — krzyknął powstając Pluta i podając obie ręce panu
Kirkuciowi — mam honor przedstawić się, Fryderyk Pluta, zwany przez niektórych niewłaściwie
kapitanem Plutą, chociaż nigdy w życiu nie służyłem dalej chorążego, ale mnie tak przez
grzeczność powoli awansowano póki miałem pieniądze i starczyło grosza tylko do rangi kapitana;
gdybym je miał dłużej, byłbym pewnie się już kolacjami i śniadaniami jenerała dorobił, ale żem się
zgrał i zgolał, stanęło na kapitanie. Swojego czasu miałem szczęście z bliska być znajomy siostrze
waćpana dobrodzieja.
— Jak to? Miałbym szczęście widzieć w jego osobie sławnego kapitana Plutę? —
podchwycił Kirkuć, wstając z uszanowaniem i zdejmując czapkę.
— Bardzo się cieszę, że imię moje, niegdyś dosyć znane uczciwym ludziom — odparł
Fryderyk — obiło się o jego uszy, chociaż mi żal, że mnie poznajesz pan dopiero, gdy już ze mnie
zostały tylko skóra, kości i stara reputacja przechodzona do dziur jak buty.
— Reputacja cała! mościdzieju! — przerwał grzecznie Kirkuć — to starczy za wszystko.
Podali sobie ręce gorąco i serdecznie. — A! to więc pan jesteś rodzonym bratem
jenerałowej? — począł Pluta na nowo.
— Co się zowie — rzekł drugi — tylko, powiem panu, liczyłem się u niej za brata, dopóki
ona stała w tym rzędzie co i ja; teraz w delikatnych zostajemy stosunkach, nie bardzo się do mnie
przyznaje, ona pani, ja chudy pachołek. Cóż robić?
— A wieszże waćpan, że ta kochana Julka ledwie parę godzin temu jak stąd odjechała?
— Wiem, spotkałem ją na drodze — do Warszawy.
— Chyba do Lublina?
— Nie! do Warszawy — poznałem po Bzurskim kamerdynerze, bo to mój przyjaciel —
stary znajomy, dobry człowiek, tylko trochę arystokrata.
— Ale do Lublina!
— Waćpan się mylisz, do Warszawy — ja stamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy, ja stamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy przecież przybyła.
— Jechała z Warszawy?
— Tak jest.
— Ano to powróciła do Warszawy.
— Co u kaduka? Przybyła tylko, żeby mieć przyjemność przenocować w Garwolinie?
— I mnie to dziwi!
— No! no!
— Hm! hm!
— A mnie to już nie dziwi — zawołał Pluta — myślała pewnie, że mnie oszuka i dała susa
jak zając przed chartem. Ale co to jest palec opatrzności! Widocznie palec. Spotykam waćpana
dobrodzieja i zdrada się odkrywa — teraz, z większym jeszcze zapałem, rzucam się w ślady
zdrajczyni!
— Ale cóż to tam jest czy było między państwem? — uśmiechając się zapytał Kirkuć — to
już dziś stara baba...
— Dziś, ale co było, to było! — odparł Pluta... — Waćpan wiesz, serdeczne stosunki nie
zrywają się nigdy, choćby je nawet rozerwały losy i przeciwności.
— A! panie, któż lepiej nade mnie wie, co są serdeczne stosunki! Ja całe życie się kochałem
i kocham — zawołał brat jenerałowej, uderzając się w piersi — przyznam się panu po
przyjacielsku, że serce mam — niech je diabli wezmą. Ale mówmy szczerze.
— Najchętniej, mówmy jak najszczerzej, a nawet obszernie, bo jenerałowa, mocno mnie
obchodzi, jak to mu zaraz wytłumaczę: kochaliśmy się dawniej.
— Domyśliłem się tego zaraz — rzekł Kirkuć — tylko czy oboje?
— Ha no! trudno zaręczyć, jedno to pewna — to jest ja...
— I musiała zdradzić waćpana?
— Naturalnie...
— I chcesz się mścić?
— Ja! A pfe! Za kogóż mnie masz waćpan. Na kobiecie! Nigdy w życiu! Ale pragnę ją
zwrócić na drogę moralności i dać jej małą naukę bezpłatną, nawet moim. kosztem, jeśli się będzie
potrzeba — bo teraz, że w pierze obrosła, zapomina pokory chrześcijańskiej i wypiera się
pochodzenia i stosunków, to nieładnie — przecież wszyscy pulvis sumus.
Nagle zatrzymał się Pluta.
— Waćpan, że jesteś brat jej rodzony — i masz pewne nawet silniejsze od moich prawa
krwi — mógłbyś także skutecznie się do tego dzieła przyczynić.
— Ja — spytał Kirkuć — o! nie! zaczepić jej się boję! To baba kuta i stosunkowa, kto wie,
co by mogła zrobić ze mną... Gotowa do turmy mnie posadzić — za nic nie ręczę.
— No! ale gdybyśmy się do niej wzięli we dwóch! Waćpan pod moją protekcją? — spytał
Pluta.
— Tak! zapewne, co dwóch to nie jeden, a wszakże i tak z nią niełatwo.
— Powiem waćpanu, że chociaż była chwila, żeśmy z nią w ścisłych zostawali stosunkach
— dodał Pluta — ale nawet jej historii dobrze tak nie wiem — a ona mi potrzebna. Waćpan musisz
być lepiej uwiadomiony?
— Ja? — odparł Kirkuć — no tak, gdzieniegdzie coś tam się wie, ale waćpan, co musiałeś
kobiety praktykować — dodał ze śmieszną powagą brat jenerałowej — powiedz mi, czy kto z nas
pochwalić się może i powiedzieć, że zna życie którejkolwiek z nich? Ha? Waćpan odwróciłeś się na
pięć minut, a ta już coś zmalowała! I cicho!, i Bogu duszę winna, i nic waćpan nie wiesz, aż kiedyś
tam w dziesięć lat, patrz! oho! odezwało się — a waćpan jak tabaka w rogu — ani wiesz.
— To bywa! — zawołał Pulta — jednakże waćpan o jej życiu trochę jesteś uwiadomiony?
— Trochę...
— To dla mnie ciekawa historia ze względu na tę pasją, jaką mam do moralności — odparł
Fryderyk... — Hę! czy nie napilibyśmy się czego?
— Napić się? i owszem, nie jestem od tego, ale wybór rzecz trudna — co wypić?
— No! najpierw wódki, rozumie się — zawołał Fryderyk — to jest moje principium,
zasada, od której nigdy nie odstępuję, za którą walczyć jestem gotowy; dalej idzie zakąska,
następnie już zależy to od gustu, humoru, usposobienia żołądka, głowy, towarzystwa i okoliczności
kieszonkowych.
— Masz waćpan racją — ale te okoliczności — właśnie — bo ja — z powodu jedynie
roztargnienia zapomniawszy pugilaresu z kapitałami mymi jestem dosyć nie przygotowany —
zaczął rumieniąc się Kirkuć.
— To nic, za to mnie nieprzewidziane okoliczności dopisały w tej chwili i mogę mu służyć
— a więc proszę na śniadanko, a potem spodziewam się coś dowiedzieć z tej ciekawej historii
siostry waćpana dobrodzieja.
— Tyle, ile ja tam wiem — rzekł wzdychając Kirkuć.
— Ktoż wie — dorzucił po namyśle Fryderyk — waćpan jako brat, ja jako przyjaciel serca
jenerałowej, choć obu nas podobno odpycha niewdzięczna istota, moglibyśmy, połączywszy
usiłowania nasze i uczyniwszy zaczepno-odporne przymierze, wpływem tym wprowadzić ją na
drogę moralności — i uczciwości, żeby się nie zapierała familii i przyjaciół i tak do góry nie
zadzierała nosa, kiedy go Pan Bóg na dół stworzył.
— E! czekaj no pan— przerwał Kirkuć — od czasu do czasu coś mi tam kapnie od niej, ja
znowu nie mogę się narażać bardzo, bobym stracił sukurs, który w razie ostatecznym jest dla mnie
bardzo ważny.
— Pojmuję doskonale obiekcją — rzekł Pluta poważnie — uwaga słuszna, naturalna i z
praw krwi tłumacząca się dostatecznie. Ale cóż przeszkadza, żebyśmy prowadząc ją na drogę
moralności ścieżką umartwień i pokuty zaprowadzili też do biurka, z którego by coś dla waćpana
zaliczyć mogła? Hę?
Alegoria zbyt była wysmażona, aby ją Kirkuć pojął od razu, jakoś mu się to wydało nie ze
wszystkim jasne, pokiwał głową wątpliwie.
— Albo waćpan chcesz dawne stosunki odnowić z jenerałową — rzekł — co się tłumaczy
afektem, ale go nie pojmuję względem starej baby, albo — dodał — waćpan chcesz jej dogryźć
tylko, ale za cóż ja mam służyć tu?
— Za kozła ofiarnego? — przerwał Pluta — uchowaj
Boże; ani jedno, ani drugie stosunków odnawiać nie myślę, bo mi już kobiety obrzydły od
czasu, jakem ja zbrzydł, a mścić się nie myślę, bo to głupia rzecz, ale tak trochę sobie pokpić ze
szczęścia ludzkiego i splendorów — to dla mnie wysoka satysfakcja. A nic łatwiejszego dla nas
obu, jak te dwie pieczenie upiec przy jednym ogniu.
— No, ależ jak? — zapytał Kirkuć niedowierzająco...— Jak... słuchaj... — szepnął kapitan
— zostaw mi sposoby, a bądź pewien, że dla ciebie babę pociągnę należycie i zmuszę, by ci
naznaczyła przyzwoite stałe utrzymanie. Słowo — mówię ci, słowo honoru...
Twarz Kirkucia rozjaśniła się, nagle rzucił się w objęcia Pluty i uścisnął go z zapałem.
— Kapitanie — zawołał — albo jeśli chcesz — majorze...
— Tytułuj mnie pułkownikiem, zwłaszcza przy bufecie, to nic nie szkodzi.
— Pułkowniku! Jenerale.
— To zanadto!
— Pułkowniku! — powtórzył Kirkuć — jesteś człowiek jenialny, mówię ci to z głębi serca,
mógłbyś był proch wynaleźć, gdyby go wprzódy nie zinwentowano... Takich mi ludzi dawajcie!
Oto człowiek! oto antyk! Co za pomysły! Ręka twoja! ręka...
Pluta majestatycznie przyjął z góry te objawy rozczulenia i uwielbień, jak hołd należny
zasłudze, uścisnęli się raz jeszcze idąc do bufetu, gdzie zaraz Pluta się rozporządził dysponując
zamaszysto śniadanie. Ale że koszta jego przechodziły prawdopodobnie resursa tej kieszeni, którą
wczoraj podtrzymał Narębski tak szlachetną ofiarą wódki i piwa — gospodyni, pełna pamięci i
przenikliwości osoba, okazała dziś niejakie wahanie się i milczącą niepewność.
Miała dystrakcję, gdy kapitan przemawiał, udawała niezmiernie zajętą — patrzała czegoś
pod stolik i poczęła groźną z Azorem rozprawę o kość przyniesioną z podwórza.
Doświadczony w traktierniach i znający się na minach pań bufetowych Pluta dorozumiał
się, skąd pochodziło roztargnienie, i choć nie okazał po sobie, że oburzające go podejrzenie
niewypłatności i potrzeby przymusowego kredytu nań padło, wyjął trzyrublowy papierek i milcząc
położył go na bufecie jako silny dokument przeciwko potwarczym domysłom.
W osobnym tedy obok pokoiku podano owe śniadanie złożone z wódki, chleba, piwa, sera,
śledzia i ostatecznie bifsztykiem nazwanego mięsa, które do tego angielskiego honoru żadnego
prawa nie miało.
Paulinka żywo się zajęła podaniem. Wódka rozjaśniła umysły i pan Mateusz Kirkuć, dawszy
dowody niepospolitej jeszcze siły rąk i zębów w walce z mięsiwem rozpaczliwie mu się broniącym,
po piwie, gdy dwugroszowe dobre cygaro zapalił, w ten sposób opowiadać rozpoczął wspomnienia
swej młodości i dzieje rodziny.
— Trzeba ci wiedzieć, kochany kapitanie, albo lepiej pułkowniku...
— Lepiej pułkowniku, niech ta baba z bufetu słyszy — szepnął Pluta.
— A więc, kochany pułkowniku — głośniej odkrząknąwszy zaczął na nowo Kirkuć — i
kochany przyjacielu, jeśli się tak mianować mi pozwolisz... — miał trochę wyszukaną mowę pan
Kirkuć, co, jak wiadomo, nie mogło skądinąd pochodzić, tylko z tego, że więcej trzech klas nie znał
— trzeba ci wiedzieć, że my tam znowu z żadnej tak dalece wielkiej familii nie pochodziemy.
Ojciec mój był rzeźnikiem, dziad podobno także — już później nieco tytułował się kupcem mięsa, a
jatkę nazywano, przypominam sobie, „instytucją mię- sną" — ale niedługo, bo ludzie tego jakoś nie
zrozumieli — i ja także.
— Otóż ja ci powiem — przerwał Pluta — że owszem, to się bardzo łatwo pojmuje — dziś
wszystko się pragnie uszlachetnić — szewc zowie się artystą obuwia... krawiec mówi ci o
moralnym znaczeniu swych płodów, traktiernia zowie się „akademią gastronomiczną", czemuż by
jatka nie miała się nazywać „instytutem mięsnym"? Rzecz słuszna, logiczna i pięknie brzmiąca,
byle by śmierdzącego mięsa nie sprzedawać drogo. Uznam nawet, że rzeźnicy użytecznie służą
krajowi, karmiąc jego synów zdrową wołowiną... nie mówi się o garwolińskiej. Kończ waćpan! —
dodał Pluta.
— No to mniejsza o to... — odparł Kirkuć — ale pewna rzecz, że ta ambicja... zgubiła
mojego ojca... nic, tylko ambicja! Już przekonałem się, że ona do niczego dobrego nie doprowadzi.
— Pozwól, żebym ci jeszcze raz przerwał — wcisnął Pluta wzdychając... — jest francuskie
przysłowie... o, waćpan rozumiesz po francusku?
— Nie... tylko monsieur i pardon.
— To dosyć, ale ci lepiej powiem po polsku... że w domu powieszonego nie wspomina się o
stryczku...
— Co to ma znaczyć? — naiwnie spytał Kirkuć.
— To znaczy — rzekł Pluta — że i ja, niestety, chorowałem na ambicją tak, że mi ta
choroba aż w kieszeni i na piętach porobiła dziury — dajmy pokój! Piękna to rzecz ambicja... tylko
tak jak pieprzu, nie trzeba jej zanadto używać, bo pali.
— O mój Boże! co to za jenialny człowiek z ciebie, pułkowniku.
— Jeniusz zapoznany, ale mów dalej, mów dalej — dokończył Fryderyk.
— Otóż na polędwicach i flakach uciułało się takiego grosza — mówił pan Mateusz — że
nieboszczyk i ka- mienicę kupił, i jeszcze mu się wcale piękne kapitały pozostały... ale zrazu mu
przyszło do głowy jatkę nazwać instytucją... potem i to już nie wydawało się pięknie i doszedł do
przekonania, że to, co grosz dało, było jakimś nieprzyzwoitym rzemiosłem. Więc powoli porzucił
topór i jatkę, obmył ręce i dalej grać obywatela.
Zrzucił w kąt kapotę szaraczkową i pas, i czapkę siwą z barana, a wdział kapelusz i surdut i
z nimi, mości panie... pretensje już choćby do burmistrzostwa. A nie każdy, co grosz zbierze, umie
nim rozporządzić. I tak plasł raptem stary Kirkuć, że gdyby to nie był mój ojciec, to bym mu dziś
jeszcze coś nieprzyjemnego powiedział. Zostaliśmy się ja i Julusia, i trzeci brat Kacper, o którym
już nie wspominam...
— Ho! a dlaczegoż...
Kirkuć był mocno zafrasowany.
— No, cóż się z nim stało?
— Nieprzyzwoicie sobie postąpił...
— Co? uchowaj Boże... dostał się do prochowni?
— Ale nie! bardzo uczciwy człowiek...
— Więc cóż mu się stało?
— E! nie warto o tym wspominać.
— Ale przecież...?
— Dla całej familii zakała...
— Nie powiem nikomu...
— Pod pozorem żeby ręki nie wyciągać i tam dla jakichś dziwnych przywidzeń, zamiast iść
drogą szlachetniejszą i starać się utrzymać honor familii... po prostu dla chleba... ale to nigdy
żadnego uczucia wznioślejszego nie było w tym człowieku...
— No! i cóż popełnił?
— Został szewcem! — cichuteńko odezwał się zarumieniony Kirkuć.
Kapitan rozśmiał się w całe gardło, popatrzał na in- terlokutora długo, wypił szklankę piwa i
milcząc podparł się na łokciu.
— Jużciż pozwolisz — mówił dalej pan Mateusz... — że kiedy ja mogłem taki obejść się
bez żadnego rzemiosła nieszlachetnego, to i on też potrafiłby był sobie dać radę między ludźmi. Ale
nie mówmy już o tym, bo to dla mnie rzecz bolesna...
Pluta nie zrobił żadnej uwagi nad nielogicznością wniosków towarzysza, gdyż
doświadczenie nauczyło go i przekonało, że ten pozorny brak logiki spotyka się codziennie... a w
sercu ludzkim jest rzeczą najnaturalniej-szą. Po trosze wszyscyśmy tacy.
— Zostaliśmy się tedy na bruku, na łasce ludzi, z prawem patrzania tylko na kamienicę,
którą nasz ojciec posiadał, i wzdychania do tych pieniędzy, które stracił... — dodał Kirkuć, łącząc
westchnienie ze słowy. — Ale miłosiernych ludzi w tej poczciwej Warszawie nie zabraknie nigdy
— rozebrali nas pomiędzy siebie. Co do Julusi, zaraz powiem, co się z nią stało... co do mnie,
poczciwy mieszczanin jeden zaprowadził mnie do siebie; odziewał, karmił i nawet do szkół
oddawał, w trzech klasach mnie utrzymując, dopóki nie zaszły okoliczności.
— Miałem — dodał Kirkuć, ponawiając głębokie westchnienie — miałem jeniusz wielki,
chociażem się nic nie nauczył; nawet, nie bez racji wielu dowodzili mi, że jeniusz się tym
okazywał, iż pasjami lubiłem latać i próżnować... Byłem młody, trochę urwisowaty... zwyczajnie
krew grała... Spotwarzyli mnie wrogowie przed moim dobrodziejem w rzeczy nadłamanego zamku
u szkatułki i jakicheś tam kilkunastu złotych, które nie wiem, gdzie się podziały... wypędził mnie
tedy z domu najniesłuszniej... gdyż tytułem pożyczki wziąłem, przyznaję, złotych ośm, a
prosekwowano mnie o dwanaście.
Dalej życie moje nieciekawe, różnego się jadło chleba, jak to zwyczajnie na świecie, gdy
kto szlachetniejszej natury do grubej pracy nie jest stworzony. Może lepiej powiemy o Juhasi?
— Mówmy i o Julusi — przerwał kapitan — chociaż i własna pańska biografia mogłaby być
wielce nauczającą...
— O! że nauczającą — to bez wątpienia — wzdychając raz jeszcze zawołał Kirkuć — ale to
tam mniejsza, jakoś niektóre rzeczy boli powtarzać... Świat i ludzie!
—To wiadomo — dokończył Pluta — niegodziwcy! My zawsze niewinni, ale świat i
ludzie... powywieszać!
— Potruć i pozabijać! — rzekł Kirkuć, zapalając się. — Nigdy człowiek szlachetniejszych
uczuć...
— Mój Kirkuć — przerwał Pluta — jak ci przyjdzie ochota narzekać, to się dla mnie nie
fatyguj... takie rzeczy ja umiem ekstra dobrze na pamięć! Tylko zacznij i dołóż et cetera... a ja sobie
dokończę wolnym czasem.
— Jak chcesz... teraz wracam do Julusi.
— Wróćmy do tej ślicznej Julusi.
— Jeżeli ją waćpan znałeś, kiedy była młodą, to wiesz, jak monstrualnie była piękna! A to
od dziecka — tylko coraz inaczej i coraz bardziej robiła się zachwycającą, tak że ludzie patrząc
słupieli. Ja od razu wiedziałem i mówiłem, że byle chciała, zrobi karierę, bo i sprytu jej wrodzonego
nie brakowało. Jakaś pani... jeśli się nie mylę... stara... ale tak... Narębska... upodobawszy ją sobie,
wzięła na wieś dla wychowania. Myślałem sobie: bardzo dobrze — dostanie się na wieś do dworu,
to już będzie szlachcianką... pójdzie za szlachcica... z fortuną i rzecz skończona. Ja będę miał chleb
i sól. Ale inaczej się to skończyło.
Narębska ta, okazuje się, była herod baba — niegodziwa kobieta — wdowa po obywatelu
bardzo ma- jętnym, kobieta z głową, rezolutna, władała majątkiem i synem jedynakiem żelazną
ręką. U niej tedy wychowywała się Julusia jak w klasztorze, a nie ma nic niebezpieczniejszego nad
taki rygor... człowiekowi zaraz nie wiedzieć jakie myśli przychodzą do głowy, gdy mu i myśleć nie
wolno... Wyrosła Julka na cudo! A że to tam widać krew była nie woda, powąchali się jakoś z
synem pani Narębskiej i zebrało się im na potajemne amory. Ten taki, słyszę, serio, tak się w niej
rozkochał szalenie, że się aż choćby żenić zamyślał... ale gdy się to jakoś odkryło, że za daleko z
sobą zaszli... Kirkuć chrząknął.
— Bo tak, słyszę, daleko — dodał — że bodaj czy tam Pan Bóg co nie dał...
— Ja wiem — rzekł Pluta — i najdokładniej wiem — bo niezadługo i moja następuje
historia.
— Jak to? Tak prędko? — zapytał zdziwiony pan Mateusz. — Waćpan już wiesz to — no to
może ja nie wiem.
— Bardzo być może, posłuchajże mnie z kolei — dorzucił Pluta — i odwilż sobie gardło
tymczasem. Narębska, herod-baba, dowiedziawszy się, wpadła w furią, Julusię wyforowano z domu
— dziecko gdzieś zesłano, a synowi bodaj czy macierzyńskiej na dywanie nie dano admonicji.
Narębska miała ten system, że biła — nie pochwalam tego, ale kiedy do dziś dnia praktykuje się to
w wojsku angielskim, czemuż by w szlacheckim polskim dworze w ekstraordynaryjnych
okolicznościach ten środek nie miał być użyty? He?... — spytał kapitan...
— Ja nie wiem — rzekł Kirkuć — bić, jak sobie chce, nie jestem tak dalece od tego, ale być
bitym, głupia rzecz.
— A o tym się nie mówi — zawołał Pluta — to do niczego nie prowadzi prócz do sińców.
— I do złości — dodał Kirkuć. — Ale cóż dalej?
— Julusia prawie boso i niezmiernie skromnie odziana dostała się wówczas do Warszawy
bez żadnego sposobu do życia — zapłakana, zdesperowana poszła zrazu z biedy do jakiegoś
magazynu. Właśnie ją w tym opłakanym stanie poznałem, gdy z pracy rąk żyła.
Kirkuć czuł się upokorzony tą wiadomością, ale milczał — zapił ją piwem.
— Jeszcze się to wówczas żyło i co się zowie dom trzymało w Warszawie — mówił
kapitan. — A! lepsze to były czasy — ludzie w karty grali, poczciwych birbantów na bruku było
jak maku — dziś, licho wie co! I do tego pasja przeszła! Świat popsuty! Żadnej w nim pasji, żadnej,
co się nazywa — chodzą biedzi jak ćmy po świecie, a patrząc na nich aż spać się chce i poziewać.
— Przypadkiem tedy raz idąc około tego magazynu — patrzę w okno, a miałem taki zwyczaj, że
gdzie były kobiety, zawszem w okna zaglądał. Nigdy nie można wiedzieć, co człowiek zobaczy! —
Patrzę, a! szalenie śliczna dzieweczka, krew z mlekiem — czarnobrewa, oczy szafirowe — kształty
medycejskie.
— Medycejskie? — pochwycił Kirkuć — cóż to jest?
— To — tak— figura — długo by tłumaczyć — odparł kapitan.
— Mniejsza o to.
— Świeża była jak jabłuszko — mówił dalej Fryderyk — bo miała to zawsze do siebie ta
osobliwsza istota, że choć się najmocniej wypłakała, zgryzła, nigdy nie traciła świeżości. Spływało
to po niej jak po kamieniu, taki miała temperament nieoszacowany.
Zobaczywszy ją, wstąpiłem do magazynu umyślnie kupić coś niepotrzebnego, aby się jej
lepiej przypatrzeć. Podobała mi się szalenie, ale zrazu ani było do niej przystąpić! Widząc ją, że to
się tam zwala w ciężkiej pracy albo gdzie wyjdzie za jakiego rzemieślnika, począłem używać
wszelkich środków, aby ją do siebie ściągnąć. Prawdę powiedziawszy, trzewików wówczas
porządnych nie miała, ani też wielkiej ochoty zarabiania na nie pracą — bo była bardzo delikatna. Z
pomocą usłużnej jednej poczciwej bardzo kobiety udało mi się przekonać ją nareszcie, że niewiele
zyska upierając się przy swoim magazynie i powoli, powoli... dostała się do mnie. Wyporządziłem
jej apartamencik co się zowie, obok mojego mieszkania i mogę powiedzieć, żem kilka miesięcy
spędził z nią dosyć szczęśliwie. Ale zaledwie ustały wiekuiste żale po Narębskim i wspomnienie tej
głupiej z nim miłości, ledwie się to odżywiło i w pierze porosło, postrzegłem, że długo z nią nie
wytrwam, opanowała ją jakaś ambicja.
— A już to ambicją to my mamy wszyscy wrodzoną — dodał Kirkuć — tylko że się nam
nie udaje dopiąć celu z wyjątkiem tego brata, o którym mówić nie lubię; ten bez ambicji żadnej, ona
wprawdzie wyszła na porządną niby kobietę i w dodatku na jenerałową, ale co ją to kosztowało?
— Nie wiem, czy pomiędzy mną a jenerałem było tam jakie intermedium — kończył Pluta
— czy nie, rzecz niedocieczona. Pomieszkawszy u mnie, coraz kwaśniejsza, coraz bardziej
nieukontentowana znikła mi jak kamfora... mylę się, kamfora nie zostawia śladu, a ona po sobie
rzuciła pod łóżkiem najstarszą parę trzewików.
Przyznaję się, że bardzo mi to było nieprzyjemnie, bo jakkolwiek bądź i mało piękniejszych
kobiet znaleźć można nawet w Warszawie, gdzie rojami chodzą, i dużo mnie do licha kosztowała, i
byłem się tak przywiązał, że o mało dla niej nie pomyślałem zostać porządnym człowiekiem;
powiadam ci Kirkuć, napadły na mnie takie paroksyzmy cnoty, żem myślał o wiejskim zaciszu,
pracy, ustatkowaniu. Sądziłem, że się przywiąże do mnie, ale co dalej, to gorzej szło, charaktery się
nasze nie zgadzały. Wtem drapnęła mi, żem się ani dopatrzył, to tylko wiem, że z oficerem. Czy ten
oficer został jenerałem, co być może, bo i to się trafia, czy ów kochanek ustąpił przez uszanowanie
przed wyższej rangi osobą, nie wiem.
— Mnie się zdaje, że ja to będę wiedział — rzekł Kirkuć. — Wiem, że tam było tylko
dwóch wojskowych, co się jej losem zajmowali; oficer, który ją wykradł, i stary jenerał, co się z nią
ożenił. Pierwszy postrzegł ją przejeżdżającą w Alejach i szalenie się w niej rozkochał. Człowiek był
prosty, pełen wiary i nie umiejący się dla jakichś światowych względów powstrzymać. Miał być
przystojny mężczyzna, młody jeszcze i, jak mówią, bardzo do Narębskiego podobny, w którym się
ona kochała. Gdzie się oni porozumieli, nie wiem, dość że pojechała z nim, a w rok potem poszła za
starego jenerała, który dla niej ze wszystkim oszalał. Oficer miał ten rozum, że pretensji o to nie
rościł i usunął się szlachetnie, a ona także niegłupio zrobiła, że się gołego młokosa nie trzymała.
Pan Bóg ją za to wynagrodził, bo śliczny po nim odziedziczyła majątek, chociaż mówią, że familia
dotąd się procesuje o to, upatrując jakieś nieformalności w ślubnej metryce. Ale jenerałowa ma
plecy!
— Ratuje się, jak może! — dodał Pluta — nic jej nie zrobią. Co do mnie, złego jej nie życzę
i owszem, bylebym ją mógł na drogę moralności wprowadzić. Wszak dzieci nie ma? Sama jedna
dziś na świecie, a od całego świata się odwraca, ażeby żyć z tymi, do których wcale nie była
stworzona. Powiedzże mi szczerze, jednak nie zapomina ona o waćpanu?
— Rada by zapomnieć, tylko ja się nie daję — odezwał się Kirkuć wzdychając — i jak
zacznę przez Bzurskiego, przez pannę służącą, różnymi instancjami szturmować, czasem się uda
coś wycisnąć. I dać, da zresztą, choć niewiele w miarę moich potrzeb, ale żeby kiedy chciała
poczciwie się rozmówić ze mną, gdzie tani! U drzwi stoję i zaraz mnie żegna, jakby moja
przytomność, choć, chwała Bogu, wszędzie się znaleźć umiem, wstyd jej robiła. Już to sobie wbiła
koniecznie w głowę, jak widać, żeby się wcisnąć w wyższe towarzystwo i zostać koniecznie
uczciwą kobietą; a niech Bóg broni, żeby jej teraz przeszłość przypomnieć, choć to rzecz, której
pozbyć się nie można. Zrobiła się ekstra pobożną, przeciwko czemu ja nic nie mam, kiedy jej z tym
dobrze, ale po cóż kłamie i swoich się zapiera? Hm? Najczęściej teraz przesiaduje w Warszawie, a
mnie znowu wypycha i wysyła, i rada by widzieć o sto mil. Kirkuć mówił to z widoczną
przykrością przerywanymi wyrazy, zżymając się niekiedy i okazując uczucie wielkie, które
zarówno sercu jak wódce i piwu przypisać było można. Pluta poglądał nań pytająco.
— Waćpan masz słuszność zupełną — rzekł — całe jej postępowanie potrzebuje
sprostowania, a ja się tego podejmuję... Mam pasją do uczenia moralności takich ludzi, co nosa drą
niepotrzebnie... Teraz nie nie pozostaje, tylko żebyś' waćpan przeszedł pod moją opiekę i słuchał
rady, a zobaczysz, że tak pokieruję rzeczy, iż siostra ci musi więcej uczynić... niż dotąd. Będę
twoim adwokatem... tylko nic bez mojego zezwolenia, ani kroku.
— A jak waćpan — przerwał Kirkuć — narazisz mi ją tak, że potem całkiem mi drzwi
zamknie?
— Gdyby nawet zamknęła... na to jest wytrych dowcipu i obcęgi postrachu... — rzekł
kapitan. — Z waćpana widzę bardzo prosty i niedoświadczony człowiek; nie widzisz tego, że
kobieta, która się obawia skandalu, gotowa uczynić największą ofiarę, byle usta zamknąć, byle
usunąć, co ją napawa nieustanną obawą... A! a! — zacierając ręce dodał Pluta... — co za komedia?!
Nie dosyć mnie... com już dosyć strasznym widmem dla niej... jeszcze jej przywiozą szanownego
Kirkucia! To wybornie! to doskonale! A tak się składa, jakby w tym szatan ogon umoczył!
Pan Mateusz westchnął popijając i spojrzał z ukosa na ożywioną fizjognomią swojego
towarzysza, który wąsa rudego pokręcał.
— A! bodajże to dobrze było — rzekł — ale ja nie śmiem się już spodziewać, bo mi się
dziwnie nie szczęści...
— Czymże się waćpan zwykle zajmujesz? — spytał kapitan.
— Ja... teraz nie mogę powiedzieć nawet, żebym miał jaki regularny kawałek chleba —
westchnął Kirkuć... — ot tak... szukam zajęcia... chwytałem się różnych, ale nic mi nie idzie... Tu i
owdzie człowiek ma przyjaciół po świecie, przylgnie do którego, pożyje... W karty też gram
nieźle... i wygrywam nieraz po jarmarkach, ale choć jaki grosz kapnie, nie potrzyma się... i często
jeszcze przez niesprawiedliwość ludzką i oszczerstwo się cierpi, choć zawsze gram uczciwie...
— Nie masz więc żadnego stałego zajęcia... nie pozostaje ci, tylko przywiązać się do mnie...
a możesz być spokojnym.
Pan Mateusz się skłonił, westchnął, ale po chwili dodał nieśmiało:
— Ale proszęż pana pułkownika, chociaż bardzo mi jest droga jego protekcja... człowiek
czasem przy najlepszych chęciach...
Tu się zająknął, Pluta nań spojrzał.
— Kochany Kirkuć — rzekł — ze mną po żołniersku, potrzeba zawsze otwarcie i jasno; ja
rozumiem, co chciałeś, a czego przez wrodzoną delikatność nie śmiesz mi powiedzieć... Chodzi o
to, że ci się zda, iż człowiek, który sam sobie nie bardzo umiał dać rady, nie potrafi pomóc
skutecznie drugiemu? Prawda? Widzisz mnie w ubraniu pełnym prostoty i zaniedbania, ale nie sądź
mnie z tego! To po prostu fantazja! Trafia się ze mną różnie, wszakże nigdy z głodu nie mrę...
I dobył z zanadrza garść asygnat, które na stoliku rozsypał.
— Widzisz — dodał — chodzę w butach niezupełnie świeżych, ale mógłbym ich sobie
sprawie par dziesięć... Wprost tylko fantazja... Czasem mi przyjdzie ochota do zbytków... to znowu
zabrukać się pragnę i czynię maleńkim umyślnie, niech więc pozory te nie ustraszają ciebie. Wiary i
ufności we mnie! Wiary! wiary! — dorzucił z patetycznością — a wszystko będzie dobrze...
Kirkuć przekonany, zbałamucony, przejęty uszanowaniem na widok pieniędzy, skłonił
głowę i zamilkł... łza czułości zakręciła mu się w oku.
— Pójdę — rzekł — za tobą, choćby na koniec świata... Oto ręka moja, czyń ze mną, co
chcesz... prawdę rzekłszy, nigdy sam sobie nie poradziłem dobrze... zawsze ludziom się dałem
wodzić i zawiedziony zostałem okrutnie.
Tu zaszlochał i otarł łzy rękawem. Pluta spoglądał nań z politowaniem szyderskim.
— Nieoszacowany talent — odezwał się — umiesz, widzę, płakać, a w twoim położeniu to
rzecz droga i pożyteczna... Na ten raz możesz się nie ekspensować, bo mnie to wszystko jedno...
Wypij jeszcze kieliszek wódki, to cię wzmocni... ale nie pozbywaj się tej łatwości do łez, bo nam
się to przydać może...
Kirkuć płakał ciągle.
— A! kapitanie czyli pułkowniku — zawołał ż głębi duszy — gdybyś znał życie moje, nie
dziwiłbyś się roz- ranionemu sercu! Niesprawiedliwość ludzka! prześladowanie losu...
— Przyznaj się — przerwał Pluta — ty musisz mieć jakiś defekt, jakąś słabość... co ciebie
gubi?
— Przyznam ci się, powiem! Tak, powiem wszystko! Nie chcę dla ciebie mieć żadnych
tajemnic... Ginę zawsze przez to nieszczęśliwe kochanie.
— Ale ba! otóż jest! — krzyknął Fryderyk... — a nie wiesz tego, że kogokolwiek kochać,
szczególniej zaś kobietę, rzecz ze wszystkich aktów słabości najgłupsza... i prowadzi... prowadzi...
— Czyż ja nie wiem tego — odparł pan Mateusz — ale natura! serce! panie pułkowniku...
Sto razy przysięgałem sobie, a nigdym dłużej dwóch godzin przysiędze wierności nie dochował!
Natura, nieszczęśliwa natura taka, że abym twarzyczkę nieszpetną zobaczył, szaleję... Ot i teraz...
— rzekł, rozlewając się we łzy i smutnie kiwając głową... — ot i teraz dałem się zwieść jak
student... A! ale cóż bo to były za oczy!
— Ale ba! czarne czy niebieskie? — spytał, śmiejąc się Pluta.
— A! czarne! czarne! i czarna w nich zdrada mieszkała.
— Ona i w niebieskich czasem się lokuje, a w ogóle ile jest oczów, wszystkie dla niej
dobre... Stary waćpan już jesteś, a tak się łapać dajesz.
— Niestary — przerwał Mateusz... — ale to mi się zdała bardzo przyzwoita kobieta; miała
własny magazynik strojów przy ulicy Freta — gdyby licho nie przyniosło artylerzysty...
— Jakże to waćpanu chciało się mierzyć z siłą zbrojną i walczyć z mundurem?
— A! to już taka dola moja... zawsze ktoś mi w drogę wlezie, nie może być inaczej,
przeznaczenie — smutnie zwieszając głowę nad szklanką dodał Kirkuć — człowiek wierzy i
zawsze zawiedziony zostaje... a serce nigdy nie starzeje... Człowiek ma i talenta... a do niczego
dojść nie może.
— Czybyś, uchowaj Boże — rzekł przestraszony kapitan — grać miał na fortepianie?
— Ale nie, ja to mówię... — skromnie dodał Kirkuć — wzglądem kart... W niejednym
porządnym banku ciągnąłem... ale cóż to tam! nie się nie zarobiło nawet na porządne odzienie.
— A! prawda — zawołał kapitan — pociągnij no mi pan sztosa.
— A jakiego? — spytał Kirkuć, któremu oczy zabłysły, biorąc rzucone karty w ręce i
zaczynając je przerzucać tak, iż dostrzec nie było można młynków, które pod jego palcami
przewracały.
— Ułóż no lisa.
— E! lisa — zawołał zgorszony Kirkuć, rzucając talią z niechęcią... — Nie ma na co rąk
walać! Waćpan myślisz, żem student... ja tego nie potrzebuję... lisa łapią i może wyniknąć
nieporozumienie... na co mnie to, kiedy ja każdą kartę znam na wylot i sfiluję, którą zechcę.
Fryderyk wstał z uśmiechem i ukłonił mu się.
— Z waćpana, widzę, istotnie mistrz — zawołał, skłaniając jeszcze raz głowę — cieszy
mnie mocno, że takiego poznaję artystę. Ja, powiem panu, środków tych używać nie chciałem, choć
umiem je szacować, gdy chodzi o nauczenie rozumu i naprowadzenie na drogę moralności
młokosów... którzy się rzucają do kart... Talent masz waćpan istotnie... użycie tylko jego ograniczyć
należy, gdyż ludzie zaraz posądzają o interesowność i oszustwo... choćby pobudki były
najszlachetniejsze.
Kirkuć, który nic podobnego nie słyszał, szeroko gębę otworzył.
— Tak jest — zawołał kapitan — w rękach rozumnego człowieka sztuka taka może być
środkiem wielce zbawiennym przeciwko rozpuście. Młodzi na przykład ludzie rzucają się namiętnie
i nierozważnie na szulerkę, cóż piękniejszego jak dać im przestrogę dobitną na kieszeniach i
powstrzymać od brzydkiego nałogu, którego szpetotę my najlepiej znamy, bo sami go mamy.
Prawda, panie Kirkuć?
— Prawda, panie pułkowniku.
— Jedziesz więc waćpan ze mną — dodał Pluta — i pracować będziesz pod moim
kierunkiem, gdyż dowiedziona rzecz, że ci, co sobą rządzić nie umieją, najlepiej drugimi potrafią...
Dam ci zajęcie i utrzymanie, może się trafić i okazja okazania talentu... Masz waćpan co lepszego
do roboty?
— Jak na teraz nic — odparł Kirkuć — chciałem się tylko oddalić od Warszawy i ulicy
Freta, aby mi się moje nieszczęście nie przypominało.
— A! to dzieciństwo — zawołał Pluta... — jużeś się pan przewietrzył; zresztą nie wątpię, że
waćpan znajdziesz zaraz drugi jaki przedmiot zapałów w sąsiedniej ulicy... i o tamtym zapomnisz;
jedziemy więc razem do Warszawy. Ale — ale, jeśli wolno spytać, cóż teraz dzieje się z Kacprem,
bratem pańskim?
Kirkuć smutną zrobił minę.
— Przyznam się panu, że od dawna się z nim nie widujemy, nie chciałem się o rzemieślnika
ocierać; nawet w gorącej potrzebie butów nigdym się do niego nie uciekł, wolałem gdzie indziej
szukać kredytu. Człek bez żadnego uczucia honoru! Słyszałem jednak, że mu się powodzi, żonaty,
dzieci kilkoro, pracuje... nie warto o tym wspominać.
— Nie zgłaszał się nigdy do siostry?
— Nigdy... podobno ona sama z obawy, aby do niej kiedy nie przyszedł, starała się o nim
wywiedzieć, ale wzgardził jej troskliwością i nie był nawet u niej... Ja w imieniu całej familii
zaparłem się go wiekuiście.
Kapitan pomyślał coś i zamilkł.
— Jedziemy więc razem — rzekł po chwili.
— Na koniec świata — odparł Mateusz... — No, to trzeba było takiego szczęścia — coraz
czulej dodał, wzdychając. Kirkuć, który jadł, pił i w niedostatku innego zajęcia na Paulinkę
posługującą im poglądał wzdychając i czując już, że gdyby okoliczności sprzyjały, we dwie
godziny mógłby się w niej tymczasowo zacząć kochać — to trzeba było takiego szczęścia, żebym ja
rychtyk tu pana spotkał.
—Tylko co nie widać omnibusu z Lublina — dodał kapitan — byleby w nim dwa miejsca
znaleźć wolne, zaraz byśmy ruszyli do Warszawy... a daję waćpanu słowo, że przymierza ze mną
żałować nie będziesz... zobaczysz, jakie wesołe i uczciwe życie prowadzić będziemy,
Domawiał tych słów, gdy spodziewany właśnie omnibus nadciągnął i po sprawdzeniu
okazało się, że było jedno miejsce ściśle biorąc we środku, a pół miejsca przy woźnicy, trochę na
przyczepku, ale z pięknym widokiem na okolicę.
Zamówiono więc natychmiast i opłacono miejsca oba. Pluta naturalnie posadził Kirkucia na
wolnym powietrzu, a sam wszedł do wnętrza, aby się lepiej wyspać niż nocy poprzedniej...
Brzemienny dwoma sprzymierzeńcami omnibus, jak koń trojański kryjąc w sobie wojowników,
opuścił Garwolin, kierując się ku Warszawie.
Jakkolwiek żal nam bardzo opuszczać Hotel Warszawski miasta Garwolina, w którym wcale
było nieźle, musimy jednak zmienić dekoracją i razem z dyliżansem, omnibusem i powozami, które
nas poprzedziły, pośpieszyć do Warszawy.
Tu już rodzina państwa Narębskich: pan Feliks, Samuelka, Elwira i Mania, po krótkim
bardzo przystanku w Hotelu Angielskim zaczęli rozgospodarowywać się w najętym mieszkaniu w
jednym z piękniejszych domów Nowego Świata.
Trzeba albowiem wiedzieć, że pan Feliks wybrany (staraniem żony, jak się zdaje) do
Towarzystwa Kredytowego, zmuszony przez to żyć jakiś czas w Warszawie, choć był i odwykł od
miasta i wygodniej mu było na wsi — posłuszny woli swej połowicy, krzątał się, aby przyzwoite tu
zająć stanowisko.
Pierwsze dni w podobnych razach dla przybywających ze wsi a pragnących, aby tego na
nich widać nie było, są pełne trudu, mozołu, złych humorów i ten, na kim się w domu skrupiać
zwykło, niepospolity dźwiga ciężar. Tu zaś skrupiało się na panu Feliksie, który latał jak oparzony,
a w niczym dogodzić nie mógł; krupiło się na sierotce Mani, bo Samuelka i Elwira, siedząc cały
dzień w krzesełkach, narzekały tylko i gderały siłami wspólnymi, ale się do niczego nie brały. Sama
pani była niezmiernie słabego zdrowia, gdy szło o jaką robotę; wytrzymywała zabawę i
towarzystwo do zadziwienia, wszystko, co jej czyniło przyjemność, znosiła cudownie, dźwigając
się siłą woli, ale roboty, zajęcia i w ogóle tego, w czym się drugimi wyręczyć mogła, nie umiała
przenieść i najmniejszy w tym przymus fatalnie oddziaływał na jej zdrowie. Słaba ta istota,
nerwowa i wrażliwa, apetyt miała doskonały, sen wyborny, na oko nawet wyglądała, jakby nic nie
cierpiała, ale nerwy jej były rozdrażnione i najmniejsze sprzeciwienie się wprawiało ją w stan tak
okropny, że cały dom truchlał od niego. W wielkich wypadkach umiała z kolei przetrwać kilka
nocy bezsennych, a nawet przetańcować je beż widomego sił upadku, ale najlżejsza praca zabijała
wątłą istotę. Znając też siebie z tej strony, Samuelka przyzwoitą zachowywała troskliwość o
zdrowie swoje.
Córka także zdawała się silna, czerstwa, rumiana i wytrwała, ale to był tylko pozór łudzący;
wzięła po matce tęż samą nerwów drażliwość i zupełną niemożność zajęcia jakiegokolwiek.
Do roboty oczy miała słabe, siedzenie jej długie szkodziło, dostawała palpitacji serca,
spazmy objawiały się w niej już często ziewaniem, które, jak wiadomo, jest z nimi w
pokrewieństwie — a matka, troskliwa o jej zdrowie, nie dopuszczała, aby Elwirka czymkolwiek się
zamęczała.
— Nic gorszego, jak nie mieć na siebie uwagi — mawiała córce —. tak to ja w młodszych
latach straciłam zdrowie i nie dozwolę na to, aby moja Elwirka tak, jak ja, męczyć się miała.
Elwirka też wcale się nie zajmowała niczym jedynie przez posłuszeństwo dla matki i
wyręczała wszystkimi, znając, jak praca fatalne dla niej może mieć skutki.
Dwie panie w ogóle, jeśli się nie bawiły, odpoczywały, a gdy je spoczynek znużył,
wzajemnie nad stanem nieszczęśliwym zdrowia swojego ubolewały. Czuły one fatalne położenie
swoje, ale nie było ratunku! nie było sposobu. Sama pani utrzymywała stale, że w jej rodzinie nikt
nigdy zdrowia nie miał takiego, aby mógł pracować. Miejscowy lekarz wzywany do rady wzdychał
i kiwał głową, ale znajdował, że medycyna jeszcze jest w stanie dzieciństwa... i na tego rodzaju
słabość nie ma lekarstwa.
Wody zagraniczne, koniecznie zagraniczne, klimat łagodniejszy, a nade wszystko pilna
baczność na siebie, aby się niczym nie obciążać, nigdy nie martwić i umysłu nie zaprzątać... stale
tylko zalecał doktór.
Przybywszy do Warszawy i czyniąc tę ofiarę dla męża, od którego oddzielać się nie chciała,
pani Samuela przeczuwała z góry, ile ją pobyt w tym mieście pełnym ruchu i wrzawy kosztować
będzie; ale czując swe obowiązki, z westchnieniem głębokim poddawała się wyrokom opatrzności!
Mówiła zawsze, że wolałaby w ci- chym gdzieś zakątku samotnie ten czas przepędzić, ale słusznie
bardzo zauważyła razem, że pozycja męża i przyszłość córki, której w zamknięciu trzymać nie
godziło się, na to nie pozwalały. Z przykładną więc rezygnacją jęła się zaraz tego, aby dom na
przyzwoitej postawić stopie.
Dziwna w tym ludzka natura, która z pokrewieństwa naszego z małpami wynikać musi, jak
się zdaje, że zawsze pragniemy zastosować się do tego, co nas otacza i przebrać się za kogo innego.
Niech kto w pradziadowskiej szaraczkowej kapocie przyjedzie do miasta, a zobaczy czarny
surdut, natychmiast w kąt kapota, surduta już potrzeba mu koniecznie. Mody garwolińskie nie
uchodzą w Warszawie, ani warszawskie w Paryżu. Nikt nie ma odwagi pozostać jak był dla tej
ważnej przyczyny, że reszta wygląda inaczej.
Jedni w Europie Anglicy z przykładną obojętnością przesuwają się mimo piramid, na
bulwarach włoskich Paryża i po ulicach Florencji zawsze w swoich domowych paletotach. U nas,
gdy kto przybędzie do miasta, uchowaj Boże, żeby miał na sobie typ prowincji zachować; co
prędzej pozbyć się go spieszy, zrzuca odzież, fryzuje włosy, wstydzi się, że nie ma dosyć długiego
fraka, ani dość krótkich u surduta rękawów. Panie lecą co najprędzej do sklepów, kupują krynoliny,
wdziewają kapelusze i nazajutrz nie poznasz, że przypłynęły z prowincji, chyba po tym, że zanadto
udają warszawianki.
Pani Narębska, która niegdyś wychowywała się na jednej z pierwszych pensji w Warszawie
i miłą zachowała pamięć lat spędzonych w stolicy, choć obawiając się o swe zdrowie, ale
poczuwając do obowiązków, nie omieszkała zapotrzebować od męża, aby dom co najspieszniej na
przyzwoitej stopie postawił. Bieganina więc wszczęła się wielka, niecierpliwości nerwowych zro-
dziło się mnóstwo, bo w takim stanie zdrowia trudno mieć wyrozumienie. Narębski w pocie czoła
spełniał rozkazy żony, aby w ten sposób pokój okupić.
Wiadomo, że podróż zawsze działa na żółć i wątrobę i wyrabia pewną dozę złego humoru,
który tak rychło rozproszyć się nie daje; pomimo więc usiłowań jak najtroskliwszych pan Feliks
cierpiał, wzdychał, a Mania sierota, która szczególniej na to była w domu, aby miano w potrzebie
na kim zły humor spędzić, na kogo gderać — zarówno od Samueli i Elwiry znosić wiele musiała.
Ale to był jej chleb powszedni.
Sparte na balkonie nowego mieszkania swojego dwie panie, osłabione, przez pół dnia
starały się nieco rozerwać przypatrując ruchowi ulicznemu, a gdy je słota lub chłód spędził z tego
stanowiska, żartowały lub moralizowały przyjemnie z biednego Kopciuszka.
Nie wiem, kto Manię nazwał tym imieniem i dlaczego ono przy niej zostało: Elwira bardzo
często, uśmiechając się, je powtarzała, a postępowanie zresztą usprawiedliwiało je zupełnie.
Nikt cichszym i posłuszniejszym nie był nad biedną sierotkę, nikt lepiej dziwactw i
niesprawiedliwości nawet znosić nie umiał. Nie obwiniam o nie tych pań, bo stan ich zdrowia
nieszczęśliwy wszystkiego był przyczyną, któż zresztą nie popełnia niesprawiedliwości nawet
najmocniej pragnąc być sprawiedliwym?
Mania zdawała się stworzoną do cierpienia i napiętnowaną do niedoli. Nawet rysy jej twarzy
i postawa nieśmiała zwiastowały, że nigdy myślą i nadzieją innego w społeczeństwie stanowiska
zająć nie pragnęła. Elwira zwała się jej przyjaciółką, przysięgała, że ją nad życie kocha, ale w
wielkich jak w małych rzeczach nie omieszkała nigdy cieniem Mani podnieść swojego światła. Był
w tym wreszcie wysoki cel moralny, aby nie psuć dziewczęcia; obie panie pojmowały go
doskonale.
Wszyscyśmy ludzie, może i odrobineczka zazdrości przyczyniała się do tego. Elwira hoża,
zdrowa na oko, świeża, była jednak tak pospolitą i nie uderzającą, tak mało miała charakteru czy
życia, które by oczy i serce pociągnąć mogły, że w domu każdy nowo przybywający zaraz się jakoś
zwracał do kątka, w którym na uboczu siedziała Mania milcząca.
Córce i matce nie mogło się to podobać — pozbywano się sieroty, usiłowano ją uczynić
śmieszną zawsze z obawy, aby ją to w dumę nie wbiło i na jej przyszłość nie wpłynęło szkodliwie.
W domu, na łasce, przejęta dobrodziejstwem, jakie na nią spłynęło, że wychowanie córki podzielała
i miała przytułek, Mania używaną była jak zwykle takie niepłatne sługi do wszystkiego, wszędzie,
na wszystkie strony, aby ją do pracy wdrożyć. Same panie dla słabej konstytucji swej nie mogąc
pracować czuły, jak wielkim było nieszczęściem zarazić biedną istotę podobnym usposobieniem i
starały się temu zapobiec.
Posyłała więc ją pani Feliksowa, pędzała Elwira w imię przyjaźni, czasem przykładem
państwa zachęceni posługiwali się nią słudzy. Mania biegła, gdzie kazano, i prawie zawsze wracała
po to, ażeby się z niej naśmiano lub ruszono ramionami.
Nie chciano, bardzo słusznie, nigdy pochwalić ją w oczy, wiedząc, jak to jest szkodliwym,
zwłaszcza dla osób tego stanu i położenia, które potrzebują surowości w obejściu.
Nie zbywało jej na bystrości i dowcipie, ale zahukanej istocie popisywać się z nimi było
trudno. Lubiła bardzo muzykę, ale że przeszła w niej nieostrożnie córkę domu, zabraniano jej
prawie grać i śpiewać, utrzymując nie bez racji, że to biednemu dziewczęciu na nic przydać się nie
może; lubiła czytanie, odbierano jej książki utrzymując, że sierocie dosyć się modlić i ręcznymi
zajmować robotami. Musiała ukradkiem po nocach pracować nad sobą, a pilnować dobrze, aby
nigdy się w domu z tym, co umiała, nie pokazywać. Uczyło ją to potrzebnej bardzo skromności. W
domu jeden pan Feliks starał się bronić sieroty, ale często to zbyteczne interesowanie się nią jego
rozżarzało jeszcze niechęć ku niej i pilnował się, aby zbyt otwarcie nie okazać serca dziewczęciu.
Pani Samuela dostawała od tego bólu głowy, bicia serca i ataków żółciowych bardzo
niebezpiecznych.
— Dlaczegóż bo cię ta głupia Mania tak zajmuje bardzo — mawiała wówczas czerwieniąc
się — co tam w niej widzisz tak szczególnego? Bardzo piękne jest miłosierdzie nad sierotami, ale
własnych dlatego dzieci osierocać nie ma potrzeby. Ty Elwirkę mniej kochasz od niej? Gdybym nie
wiedziała z pewnością od mamy nieboszczki o pochodzeniu Mani, mogłabym posądzać pana.
Pan Feliks ruszał ramionami, a jejmość nie ustawała coraz głos podnosząc:
— Ty ją psujesz! Chcecież ją koniecznie pochlebstwami i tą litością ślamazarną wprowadzić
na złą drogę, ty, Elwirka także...
Elwirkę obwiniano wcale niesłusznie, gdyż wdrożona przez matkę, ściśle pilnowała swoich
obowiązków.
Po takim wybuchu zwykle następował kaszel. Pan Feliks dzwonił, zbiegali się wszyscy:
panna służąca z wodą, Elwirka z kolońską. wódką, Mania z pomarańczowym ekstraktem,
dziewczynka garderobowa z laurowymi kroplami, lokaje z nagrzanymi serwetami, pani Samuela
traciła siły, odpychała jednych, łajała drugich, niecierpliwiła się na wszystkich i nierychło po tej
burzy uspakajało się w domu.
Dokoła kanapy stał długo w milczeniu dwór oczekujący nowych rozkazów, śledzono
wejrzenia i skinienia, popychano się, szeptano, aż w końcu westchnąwszy kil- kakroć w formie
epilogu, pani wstała i wyszła na balkon trzymając się za głowę. Z podziwieniem zauważano, że po
takich kryzach na wieczerzę miewała jeszcze lepszy apetyt, ale jadła w milczeniu, z pewną jakąś
pasją chorobliwą, która niezwykły stan zdrowia i podrażnienie ukryte objawiała.
Biedna istota!
Pan Feliks jako sprawca tego nieszczęścia zawsze się pod koniec sceny wymykał, gdyż
przytomność jego pogarszała jeszcze stan zdrowia pani Samueli.
Manię rzadko kto słyszał mówiącą: z sobą, z myślami, z uczuciem, ze wszystkim ukrywać
się musiała; siadała w najciemniejszym kątku, a zapytana zbywała grzecznym półsłówkiem i to
trzymanie się na wodzy wielce dla niej było zbawienne. Nie pozwalano wszakże pokornemu
Kopciuszkowi uchylać się zbytecznie od towarzystwa i zamknąć w swoim pokoiku z myślą, pracą i
tęsknotą. Sierota była pokazem serca, była dobroczynności domu zaletą, godziło się nią przecie
pochlubić i choć obawiano się, aby nie przyćmiła Elwiry, sama pani rachowała na to, że bez
imienia, bez posagu wielkiej szkody im wyrządzić nie może — trzymała ją przy sobie i wiedziała,
w jakich okolicznościach można ją było przywołać do towarzystwa.
Tak na przykład gdy młodzi ludzie przybywali, którzy by, nadaremnie bałamucić ją mogli i
siebie, odsyłano Manię przez troskliwość o nię samą, wiedząc, że Elwira daleko wytrawniejsza nie
podlegnie niebezpieczeństwu; gdy przyjeżdżali starzy panowie i panie przywoływano ją, aby móc
przecie pokazać, że dom miał rezydentów i wychowanice: Pani Samuela miała na to oko i
troskliwość niezmierną, a jeśli kto przypadkiem przemówił do dziewczęcia, patrzał na nią
zbytecznie i zajmował się mniej przyzwoicie, już pewnie przy nim Mani nie pozwolono nigdy
pokazać się w salonie.
Tą macierzyńską pieczą broniła pani Narębska sierotę od nieprzewidzianych uczuć, które by
ją w przyszłości goryczą napoić mogły. Pomimo to często bywały sceny w domu z przyczyny lub
pod pozorem Kopciuszka; kilka razy już Mania po nich, oblawszy się łzami, chciała się oddalić,
myślała w świat iść — pracować i przyjąć te ciężkie obowiązki nauczycielki, które na tak
fałszywym dotąd stopniu stawią w społeczeństwie te, co je zajmować muszą; ale Elwira i Samuelka
naówczas łączyły się razem, by tego nie dopuścić, co by cień na dom rzucić mogło. Czuły przy tym,
że przy ich niemożności pracy i słabym zdrowiu ciężko by było kimś płatnym zastąpić Manię, która
robiła wszystko, kontentowała się tym, co jej dano i nie skarżyła nigdy.
W mieście i na wsi ona była wszystkim, ona jedna potrafiła podołać temu mnóstwu
zatrudnień, które zewsząd na nią spadały. Chodziła z kluczami, pilnowała kuchni, robiła stroje,
smażyła konfitury, przepisywała nuty, w potrzebie zastępowała służącą i sznurowała Elwirę. Nigdy
jej za to nie podziękowano, zapewne aby nie psuć, nie pochwalono nigdy roboty, choć rączki te
zręczne wykonać umiały każdą rzecz prędziuchno i wdzięcznie, a czego nie umiały dziś jeszcze,
nauczyły się pewnie jutro.
Pierwsza w domu wstawała Mania, bo jej szczególniej, jak utrzymywano, sen szkodził
bardzo; ostatnia się kładła, jeżeli położyć mogła, ubierała naprędce, a wiedząc z góry, że zawsze z
niej i z tego, co zrobi, nie będą radzi, że zapłakanych oczów nie lubią, przyjmowała nagany, jakby
były zasłużonymi, z pokorą i wdzięcznością.
W nich i w ogóle, gdy szło o danie nauczki sierocie, pani Narębska okazywała takt
niesłychany; nigdy na przykład wprost, ostro i grubiańsko nie rzuciła się na Manię, ale umiała
słodziuchno, niby nieznacznie, z daleka, aluzjami, półsłówkiem powtarzanym, mówiąc niby o czym
innym, tak dokuczyć, tak dojeść, tak uszczypnąć, że zawsze dopięła celu i głęboko wraziła w
pamięć i serce swą macierzyńską przestrogę.
Czasem przy ludziach obcych, wobec sług nawet, gdy tego wymagała potrzeba, aż do łez
dopiec umiała, ale to pochodziło, jak sama powiadała, z tego przywiązania i miłości, które miała ku
biednej sierocie.
Nie okazywała go wprawdzie w ten sam sposób swojej własnej córce, ale z nią nie miała
potrzeby obrachowywać środków, a Elwirka tak była słabowita!
Mania, obywszy się ze swym stanem od dzieciństwa, znosiła go, jak tylko mogła najweselej
i najswobodniej, a osładzało go trochę skryte, ale serdeczne, rodzicielskie przywiązanie pana
Feliksa, który, jakkolwiek w domu mało znaczył, zawsze mógł nieco ulżyć biednej sierocie.
Nie mamy tu potrzeby długo zastanawiać się nad charakterami Samuelki i pana Feliksa i
przyczyną, dla której ten człowiek przez obawę walki, przez zamiłowanie spokoju domowego,
przez jakieś zobojętnienie na - wszystko poddał się kierunkowi, gderaniu i kaprysom żony. Raz
pochwycona przez nią władza prymacjalna, której część dla ulżenia matce wzięła córka, już w
rękach ich pozostała bez oporu ze strony pana Feliksa. Ale pan Feliks, w miarę jak nim
zawładywano, obojętniał dla żony, ostygał dla dziecka i stał się jakąś w domu machiną zajmującą
swe miejsce, bez żadnego w nim serca udziału.
Człowiek ten niegdyś ożywiony, pełen ducha, czynny gospodarz, obywatel biorący chętny
udział w każdej ogół obchodzącej sprawie, powoli zastygał, tył, obojętniał, bladł, opuścił ręce i
siadywał całe dnie w fotelu z cygarem w ustach, czytając coś lekkiego, aby się tylko życia pozbyć.
Sypiał czasem po dwanaście godzin i kładł się często po obiedzie; mało go co obchodziło w
świecie, a siadłszy do preferansa, zapominał o wszystkim i grał, póki tylko znalazł ochotnych
partnerów.
Panowanie żony tymczasem, zrazu w ciaśniejszych ramach objęte, co dzień nowymi
powiększając się zdobyczami, rozciągnęło się z powodu tej apatii mężowskiej od salonu do
gospodarstwa, interesów i wszelkich spraw życia. On spał i jadł, ona władała i narzekała na to, że
cały ciężar rządów państwa dźwigać musiała, choćby go była za nic w świecie się nie wyrzekła. Za
wymówkę doskonałą służył jej charakter męża.
Między nimi dwojgiem panowała zresztą zgoda pozorna, okupowana z jego strony
wszelkiego rodzaju ustępstwami, z jej strony milczeniem, gdy go widziała uciśnionym do ostatka,
ale miłości nie było i być nie mogło. Feliks ożenił się dla dogodzenia matce, która po wygnaniu z
domu Julii co najrychlej syna przyzwoicie ożenić pragnęła, i był dla narzuconej mu żony
grzecznym, przyzwoitym małżonkiem, ale serce dla niej miał zamknięte.
Narębscy w stolicy mieli gotowe już jak najświetniejsze i jak najrozleglejsze stosunki,
spodziewali się więc czas jak najprzyjemniej przepędzić. Dom też stosownie do tych nadziei
urządzić wypadało, aby czasem i u siebie móc przyjąć dostojnych gości.
Stosunki u nas, jak prawie wszędzie na świecie, choć łączą wypadkowo różne stany i klasy
społeczne, najczęściej ograniczają się jedną sferą towarzyską, którą wyznacza pochodzenie,
wychowanie, majątek...
Nigdzie jednak, w żadnym kraju klasy społeczeństwa tak ostro i dobitnie nie odcinają się,
jak u nas. Choć chwilowo zbliży je stosunek, grzeczność pociągnie, choć interes zmusi do
znajomości poufalszej, zawsze pomiędzy rozerwanymi ostatkiem przesądów starych panuje ta
niedowierzająca polityka, która stalej i serdeczniej, nawet ludziom z sobą sympatyzującym,
połączyć się nie daje. Widzieliśmy przykłady małżeństw takich heterogenialnych, które związały
jeśli nie dwa serca, to dwie dole, a nie potrafiły związać rodzin i zasypać przepaści, jaka je dzieliła.
Wsządzie na świecie ludzie jednych pojęć, wychowania, ukształcenia czują, że sobie są braćmi, u
nas się to mówi, na chwilę nawet przez zapomnienie przyjmuje się braterstwo, ale lada słówko, ruch
natychmiast żywioły niepojednane rozdziela.
Przypatrzywszy się społeczeństwu naszemu, widzimy, że na pozór jednolite, rozkłada się na
tysiące warstw, barw, odcieni tak, że co chwila strach przejmuje, by się ta całość nie rozsypała na
części składowe. Gdzie indziej albo się już zjednoczyły cywilizacją wyższą te masy lub na mniej
dzielą się jeszcze szeregów; u nas kół i kółek towarzyskich bez końca, a antagonizmów bez liku. Na
pozór wszystko to zgodne i złączone , ale w głębi kipi jeszcze walka i wre nieprzyjaźń wiekowa...
Samo wymaganie ducha czasu w pewnych warunkach na oko łączy przeciwników, każe im
podać sobie dłonie, mówić, żyć, jeść i pić razem, ale wyszedłszy za drzwi ten, który ściskał się
serdecznie, wie doskonale, iż po jego pocałunku usta obetrą. Nikt nikomu nie wierzy, nikt nie ufa
nikomu, a nieustanna ostrożność i obawa wpływają na ogólny nawet charakter kraju. Przyczyn tego
stanu badać nie będziemy, zaprowadziłoby nas to zbyt daleko, pozostał on z prastarych czasów, a
ci; co sercem do nich przylgnęli słusznie, nie postrzegli, iż pokochali za piętno narodowe to, co
było całej niegdyś Europy usterkiem wieku; co nie właściwością jest naszą, ale zabytkiem starego
porządku świata, z którego reszta się już dźwignęła, w którym my pozostaliśmy, zrobiwszy zeń
sobie cechę przeszłości.
Ale to nie na dobie w powieści; szło nam o to, by powiedzieć, jakim sposobem pan Feliks
rozleglejsze, a nade wszystko różnorodniejsze nad innych miał stosunki.
Naprzód na wsi sąsiadowali z kilku wielkimi panami, przyjeżdżającymi czasem dla
przepędzenia paru miesięcy w majątkach... i tu z nimi łatwiejszą zawsze zrobili znajomość. Pani
Narębska na pensji znajdowała się z kilkoma panienkami bogatszych rodzin warszawskich różnego
stanu i nie zerwała z nimi stosunku, z którym się łączył urok młodości. Feliks miał towarzyszów
szkół i uniwersytetu... różnie rozłożonych po świecie. W ten sposób znajomości ich wielkie
zajmowały koło, a choć sympatie pani Narębskiej krążyły w sferze arystokratycznej, w
szlacheckiej, raczyła dopuszczać łaskawie i inne istoty do oglądania swojego oblicza. Chciała być
na wysokości swojego wieku, ale napadały ją czasem zgryzoty sumienia, przypomnienia antenatów,
skruchy serdeczne i naówczas składała na męża winę spospolitowania się, wracając do sfery, którą
miała za właściwą sobie.
Szczególniej gdy który z wielkich panów oddał wizytę lub zaprosił Narębskich, gdy z nimi
być raczył poufale i grzecznie, pani Samuela po odjeździe miała regularnie recydywę
arystokratyczną i przypominała dziada, wielkiego kuchmistrza koronnego, i babkę, kasztelanowę.
Po czym następowały westchnienia, narzekania na czas, na ogólne zepsucie, na zamiłowanie złota,
na zasady demokratyczne i krupiło się na panu Feliksie, który ruszywszy ramionami odchodził.
W innych razach napadały panią Feliksowę wybuchy cale innego koloru i narzekania na
stare przesądy, na panów itp., ale to tylko, jeśli który z nich lub się nie odkłonił, albo zapomniał jej
przysłać zaproszenie.
Wówczas pan Feliks znosił równie cierpliwie wyrzuty, że niepotrzebnie do nich się cisnął,
że nie umiał się szanować, że hołdował starym przesądom... na co także ruszywszy ramionami,
pokorny mąż milczeniem tylko odpowiadał.
Położenie pana Feliksa po przyjeździe do Warszawy nie było zbyt miłe; musiał latać,
krzątać się, zamawiać meble, znosić sprzęty i fraszki, ściągać tapicerów, kupować kwiaty, stroić
pokoje... i choć to dlań było jakąś rozrywką, męczyło go, bo nadto już przywykł do spokoju.
A choć równie z Manią pracował, i on, i ona pewni zawsze byli, że mama i Elwira nigdy z
tego, co zrobią, nie będą rade.
Jakoż gderano nań doskonale.
— A mój Boże — mówiła po cichu Elwira — jakiż ten papa powolny! Czyżby już do tej
pory w Warszawie nie można urządzić wszystkiego? Ja pewną jestem, że gdybyśmy się do tego
wzięły... byłoby dawno skończone...
— O! już to ten poczciwy Feliks nie grzeszy zbytkiem pośpiechu — odpowiedziała matka
— ale mu to potrzeba darować, moje dziecko... ma już w naturze tę powolność! A i jego
protegowany Kopciuszek także probuje naszej cierpliwości! Wszakże to do tej pory nie
rozpakowała jeszcze naszych sukien...
— O! zachciała mama... to zbyt wielka pani, żeby się tak małymi rzeczami zająć chciała!
Ona już myśli o fortepianie, o książkach, których dostanie w Warszawie, nie wiem tam o czym,
może o swoich sukcesach, bo się ciągle przegląda w lusterku, ale pewnie nie o tym, co dla nas
zrobić potrzeba. A! jaka to nieszczęśliwie przewrócona główka...
— O! to prawda, że gdyby nie opieka nasza i ciągłe a pilne na nią oko, dawno już nie wiem,
co by się z nią stało... Nic gorszego, powtarzam zawsze — dodała Samuelka — jak takim biedakom
dawać świetniejsze wy- chowanie nad stan ich i przyszłość... to nigdy do niczego dobrego nie
poprowadzi...
— Proszę mamy — przerwała córka — jak papa mógł pozwolić na te portiery?
— Ale ty wiesz przecie, że on nie ma najmniejszego gustu...
— A! mój Boże, to okropność.
— Powiada, że teraz taka moda!
Tak całymi dniami dwie owe nieszczęśliwe istoty to układały projekta zabaw i urządzenia
domu, to gderały na Feliksa i Manię, to znużywszy się, wyglądały z balkonu na ulicę.
Pan Feliks tymczasem z długimi notatkami jeździł od fabrykantów do sklepów, pocił się,
zmuszony wchodzić na piętra i w brudne wciskać dziedzińce, a Mania pracowała w garderobie lub
swojej izdebce.
Właśnie oczekując na powrót któregoś z kupców, który był wyszedł do miasta, pan Feliks
siadł wypić czekoladę u Lursa i machinalnie od kwadransa mieszał ją łyżeczką, spoglądając jak
szumowała, a nie mając odwagi ani wielkiej ochoty począć pić, gdy drzwi się z trzaskiem otwarły i
wszedł niespodzianie pan kapitan Fryderyk Pluta.
Zdziwił się mocno w Garwolinie pan Feliks ujrzawszy tego niegdyś świetnego lwa stolicy w
takich łachmanach i spodleniu; ale tak niedawno jeszcze zapłaciwszy zań w bufecie konsumpcją,
bardziej się dziś zdumiał, widząc go nagle przywróconym do tego stanu elegancji i dobrej miny,
jaką z dawniejszych pamiętał czasów.
W istocie zmiana nie mogła być ani szybszą, ani zupełniejszą; Fryderyk wyglądał do
niepoznania... Ubrany był ze smakiem i z kroju widać było, że się u pierwszego krawca ustroił, że
jeśli nie Starkmann dał mu odzież, to ktoś niedaleko od niego stojący i smakiem, i drożyzną
wyrobów; kapelusz paryski miał na głowie, laskę z gałką z kości słoniowej rzeźbioną, rękawiczki
duńskie i ranne angielskie buciki. Maleńka lornetka na czarnej wstążce spadała mu z szyi.
Całe ubranie nosiło na sobie cechę ludzi lepszego towarzystwa i niepokaźną wytworność.
Ale i twarz dostroiła się do ubrania, bo włosy cudownie na nowo zostały poczernione,
poznikały siwizny, wąs się nastrzępił do góry, cera obmyta i wykosmetykowana umiejętnie straciła
nieco blizn ognistych i czerwoności, które ją szpeciły stygmatami rozpusty. Zawsze tam coś zostało
z przeszłości, biegły badacz spod tych pięknych sukien" byłby dobył odartego włóczęgę, ale na
pierwszy rzut oka był to bardzo przyzwoity człowiek. W sposobie obejścia, chodzie, mowie
wyszedł także z diogenesowego zaniedbania.
Jakim sposobem dokonała się odzyskanymi cudownie trzystą rublami ta metamorfoza tak
kosztowna, jak Fryderyk miał już przyzwoite mieszkanie, kredyt i potrafił puścić tam i owdzie,
popartą ostrożnie użytym biletem bankowym, wieść o spadłej na niego w Besarabii sukcesji po
stryju, którego nigdy nie miał, zrozumieją ci tylko, co wiedzą, jak poczciwa Warszawa jest często
dobroduszną i łatwowierną, choć oba te przymioty drogo opłaca.
Z owymi trzechset rublami w kieszeni i Kirkuciem w odwodzie kapitan Fryderyk zajechał
naprzód na ustroni do Hotelu Smoleńskiego przy Bednarskiej ulicy. Tu potrafił naprzód
niepostrzeżony zrzucić z siebie liberią nędzy, a przywdziać co najpilniej odzież przyzwoitego
człowieka. Wiedział on dobrze, iż od sukni wiele i najwięcej zawisło, nie myślał też żałować na jak
najporządniejszą choć najdroższą. Potem dokonawszy tinktury włosów po kryjomu, poszedł przez
miasto odświeżony, wstąpił do kilku magazynów, mówił od niechcenia z kilku osobami wziętymi,
kogoś na przekąskę zaprosił, jeden odwieczny zapomniany dłużek głośno zapłacił i nim dwa dni
minęły, manewrując w prawo i lewo, gdy się przeniósł wraz z Kirkuciem do Saskiego Hotelu za
pocztą, już był znowu owym świetnym kapitanem Fryderykiem, którego dostatek, rozrzutność i
hulanki znała cała Warszawa, zwłaszcza trakt od Lursa do Bouquerela, a w jednym z
najpopularniejszych dzienników stolicy stało pod rubryką, w której o świeżych serach, stokfiszu i
śledziach pocztowych drukują się wiadomości: „Znany naszemu miastu z gościnności i
staropolskiej otwartości charakteru oraz innych przymiotów zdobiących zwykle ludzi, którzy
młodość spędzili na polu walk i sławy, pan Fryderyk Pluta, który był wesołe nasze przyjacielskie
zebrania osierocił, jak słychać, przybył znowu do Warszawy i zamierza jakiś czas przebyć tu, póki
swych interesów spadkiem po stryju powiększonych nie ureguluje. Spieszymy o tym oznajmić
wszystkim przyjaciołom pana Pluty, w których pamięci imię jego pozostało, oraz licznym
znajomym, jako też towarzyszom miłych zabaw, których był duszą".
Wyczytawszy to w dzienniku, wszyscy byli najpewniejsi, że kapitan Pluta istotnie
odziedziczył majątek i że znowu wieczory dawać będzie; kłaniali mu się więc i ściskali go jak
najserdeczniej.
Z Kirkuciem, którego puścić ani się pozbyć nie chciał Pluta, bo mu w jego zamiarach mógł
być użytecznym, trudniej mu daleko było niż z sobą.
Kirkuć był jednym z tych ludzi, których powierzchnie nawet przyzwoitymi uczynić
niepodobna prawie; nie miał on najmniejszego instynktu elegancji, a gusta najopłakańsze; bez
czerwonej lub niebieskiej chustki na szyi żyć mu było trudno, wierzył w siłę fascynacyjną
jaskrawych kamizelek i gdyby mu dano się nieco wyemancypować, włożyłby pewnie popielatą
węgierkę z czarnymi potrzebami.
Towarzystwo tak ubierającego się człowieka dla kapitana Pluty mogło być
kompromitującym; musiał więc naprzód zakląć go pod posłuszeństwem, aby się wyrzekł autonomii
w ubiorze i sam postarał się go odziać, a okrywszy na nowo i nieco wyuczywszy chodzić i siedzieć,
pilnować jeszcze musiał nieustannie, żeby gdzie do jakiej bawarii lub kawiarni pokątnej za jakimi
wyrazistymi oczyma nie zbłąkał i nie zaprzepaścił.
Kirkuć przy stoliku z talią kart w ręku był w swoim rodzaju nieporównanym artystą, ale w
życiu pospolitym nie umiał sobie dać rady. Dosyć powiedzieć, że czternaście razy się zaręczał, pięć
razy ogłaszał zapowiedzie, a niezliczoną liczbę razy służył do zrobienia wyprawy i obrączek na
cudzy rachunek. Serce miał dla kobiet tak łatwe, iż nawet stare i nieładne, gdy się pod wieczór
podchmielił, robiły z nim, co się im podobało; wyrozumowywał sobie naówczas, że wiek i piękność
są rzeczami względnymi... Ulubionym jego schronieniem i rajem były kawiarnie i ogródki i od tych
użycia powstrzymać go było niepodobna; Pluta tylko wymógł, że się ograniczył trzema czy
czterema, aby na wypadek wiedzieć było można, gdzie go szukać.
Tymczasem sam, jakeśmy to widzieli, puścił się na zwiady.
Pan Feliks osłupiał na widok porzuconego przed kilką dniami bez grosza w Garwolinie
włóczęgi, który teraz u Lursa żądał śniadania z miną zwykłego konsumenta, przyzwyczajonego,
aby był natychmiast gorliwie usłużonym. Jakoż ruszyli się zaraz chłopcy, a kapitan, podawszy rękę
panu Feliksowi, której ten wzięcia uniknął dosyć niezręcznie, zasiadł przy jego stoliku na przekorę.
— Dziwi cię to? — zapytał, śmiejąc się i pokazując na siebie.
— Nie przeczę...
— A cóż? chodzą po ludziach wypadki... powszechnie tu mówią, że otrzymałem sukcesją na
Besarabii...
Potem nagle zmieniając ton i przechylając się z przesadzoną dla uczynienia przykrości
Feliksowi poufałością szepnął mu na ucho...
— Ta panienka... maleńka, wiesz, co to z państwem jechała, nie byłby to czasem owoc
miłości pańskiej dla jenerałowej? Hm?
Pluta chciał dojść tego, czego się zaledwie domyślał, trzeba wyznać, dosyć trafnie.
Feliks podniósł głowę z gniewem i przestrachem razem.
— Co takiego? — zapytał. — Nie rozumiem.
— Powiedz lepiej szczerze, że rozumieć nie chcesz, nie mam pretensji do zaufania i
wyznań, ale są rzeczy, których się zaprzeć trudno?
Pan Feliks głową i ramionami poruszył.
— Tajemnica jest zapewne dobrze zachowaną, ale dla tych, co jak my dwaj (przycisnął na
tych wyrazach) znali Julkę za młodu — jest coś w rysach dziewczęcia, co ją niezmiernie
przypomina... odgadłem, domyśliłem się od razu...
Feliks się zniecierpliwił,
— Chęć zrobienia mi chyba przykrości mogła waćpana na taką myśl naprowadzić —
odezwał się Feliks sucho, ale z gniewem, który dla Pluty miał znaczenie. — W tym nie ma żadnej
tajemnicy... jest to sierota wzięta przez matkę moją na wychowanie, córka jednego ze sług
naszych... ale nie potrzebuję się tłumaczyć...
— Nie tylko że nie potrzebujesz się tłumaczyć — odparł Pluta śmiejąc się — ale zważ,
jakeś się poplątał. Na napaść takiego Pluty jak ja; którym w duszy brzydzisz się i gardzisz, nie
odpowiedziałbyś, tylko ruszeniem ramion i śmiechem, gdyby to była napaść tylko... tu te fâches,
donc tu a tort...
— Zresztą — dodał — mów sobie komu chcesz o sierocie i oficjaliście... jaż przecie wiem
od niej samej onego czasu, że Bóg waszą gorącą miłość pobłogosławił dzieciątkiem... nie
wiedziałem tylko czy synkiem, czy córeczką...
Narębski mimowolnie się jakoś zmieszał i spuścił oczy zakłopotany.
— Nie taję — rzekł po chwili namysłu — ani błędu mojego, ani nawet faktu, o którym
waćpan jesteś tak dobrze uwiadomiony. Ale to dziecię, o którym wspominasz... umarło...
Miarkujesz waćpan sam, że gdyby ono żyło, matka dziś, będąc wolną, pewnie by je do siebie
zabrała.
Fryderyk zaciął usta i pomyślał.
— Na pozór — rzekł — jest niby racja i tak z daleka na rzeczy patrząc, nic
prawdopodobniejszego. Ale ja... — dodał — znam Julię lepiej od waćpana, panie Feliksie. Tyś ją
znał pełną wiary i marzeń dzieweczką, ja znękaną i przeszłą ogień upokorzeń i cierpienia kobietą...
Jest jeszcze ktoś trzeci, co ją zna lepiej od waćpana i ode mnie z dzieciństwa, a z siebie i od niego
wiem doskonale, że dziś by się nawet dziecka wyrzekła, byle tylko ten świat, do którego tak
przylgnęła, chciał zapomnieć, skąd wyszła, i przyjął ją między wybranych... No, a w dodatku, może
byś i waćpan dla niej się dziecka nie wyrzekł.
Feliks ruszył ramionami gorączkowo.
— Niezły jest istotnie koncept zrobić ją sierotą, choć ma ojca i matkę... — dodał Pluta.
— Nie mam się potrzeby tłumaczyć i przekonywać, myśl waćpan, co zechcesz...
— Na to pozwolenia twojego bynajmniej nie potrzebuję — odparł Pluta... — Gadaj zdrów,
ja wiem, co wiem... to jej dziecię i twoje! A winszuję ci, bo dzieweczka śliczna, nie ma co mówić.
Chciałem ci tylko dowieść tym oznajmieniem, że tracąc dawną skórę, którą dziś na nowo
przywdziewam, nie straciłem nosa i węchu...
Spostrzegł się Narębski, że istotnie dłuższym tłumaczeniem mógł się podać w podejrzenie i
nie okazując, aby go to wielce obchodzić mogło, zaczął pić czekoladę, nagle uczuwszy ku niej
wielki apetyt.
Fryderyk zamilkł, zamyślił się, a szyderczo wciąż na towarzysza spoglądał... Czuł, że mu
samą swą przytomnością dokucza i z przyjemnością tą małą zemstą się napawał. Było to w jego
charakterze, że figle płatać lubił i zwał je zawsze naprowadzaniem na drogę moralności...
— Musisz to wiedzieć — dodał po chwili upierając się siedzieć przy milczącym Narębskim
— że jenerałowa z Garwolina nazad powróciła do Warszawy.
— To mi tam wszystko jedno — odparł Feliks niecierpliwie, pragnąc się go widocznie
pozbyć i odwracając głowę.
— No! jakkolwiek bądź, zawsze to przyjemnie w towarzystwie spotkać tak starą dobrą
znajomość... Słodkie są w ogóle przypomnienia tych nieszczęsnych błędów młodości , zwłaszcza
gdy się ma tę pociechę wewnętrzną, że na dobre wyszły... Ot i z tej naszej Julki, patrz, proszę, jaka
teraz poważna i przyzwoita kobieta... a gdyby nie my? Poszłaby była za jakiego obszarpańca i
zestarzała się w perkaliku. Teraz tak z daleka wygląda, jak by ją Bóg do atłasu stworzył! Ręczę, że
na wizytowych biletach pewnie nie musi pisać née Kirkuć, chybaby się dowiodło, że Kirkucie
pochodzą z jakichś książąt litewskich, co znowu nietrudno, bo tych książąt było bardzo wielu i
diable się dziwnie zwali... mógł tam być i Kirkuć.
Zamilkł, a po chwili, męcząc na wolnym ogniu Feliksa, mówił dalej półgłosem:
— To wiesz zapewne, że nasza Julka wszędzie teraz bywa, że najtrudniejsze do roztwarcia
drzwi stoją dla niej na rozcież... Nie można nam odmówić, żeśmy sumiennie zajmowali się jej
wychowaniem!
Pan Feliks, który milczał, choć oczy mu krwią nabiegały, poszedł prędzej za czekoladę
zapłacić, wziął laskę i kapelusz i bez ceremonii pozbywał się natręta, sam uchodząc z placu, gdy
powóz zaturkotał przed kolumnami.
Ciągnęła go para prześlicznych rosłych koni białych, a liberia i ekwipaż zwiastowały jakąś
znakomitość miejską. Szory kapały od srebra, lokaje iskrzyli się od galonów, baronowskie korony
szyte i malowane okrywały dokoła powóz i jego akcesoria.
Z kocza lekko, zaledwie się opierając na lasce, wyskoczył mężczyzna średnich lat,
wygolony świeżuchno, strojny, choć nieco siwiejący, z uśmiechem pełnym słodyczy, z oczyma
przymrużonymi, trochę na zwiędłego jesiennego dandysa zakrawający... Minę miał tak nieznośnie
słodką, że straszno było, aby po niej cukiernia Lursa kwaśną się nie wydała. Nie zdejmując
kapelusza rannego z głowy, wszedł, zajrzał, jak by tam kogoś szukał, co go miał czekać, i
postrzegłszy Feliksa z daleka, pośpieszył ku niemu z otwartymi rękami.
— A! wszak to kochany pan Narębski. Comment ça va-t-il? Bien? n'est-ce pas ? Jakże się
cieszę! Przecież przyjechaliście państwo? A pani? Madame Samuele? A śliczna Elwira? No? jakże?
zdrowie? humor? J'espère que tout va bien?
To mówiąc poufale i protektorsko poklepał go po ramieniu, po bokach i, przypatrzywszy mu
się przez lornetkę, gdy mimochodem zobaczył Fryderyka, mocno się skrzywił, jakby go przykry
zapach zaleciał.
Pluta, który tylko tego czekał i rosł z ukontentowania, że będzie mógł kogoś na drogę
moralności wpro -
wadzić, kiwnął mu głową, naśladując pańską minę jego, i z krzesła zawołał:
— Barona Dunder!... a! uniżony sługa!
— A! — zmrużając oczy rzekł kwaśno baron — serviteur! — I odwrócił się impertynencko.
Tego tylko było potrzeba Plucie, który grzecznością czułby się związany, a afrontem
ucieszył się jak zdobyczą, rozplątującą mu język.
— Patrzcie no tego zucha — zawołał — niby mnie nie zna, a przecież doskonale i dawno
jeszcze z ojcem jegomości byliśmy znajomi i w stosunkach; nie raz mi sukno sprzedawał i trzeba
mu przyznać, że umiał zręcznie małego łokcia używać.
Wyrzekł to tak głośno, a rumieniec wytrysły na twarz Dundera tak wymownie poświadczał,
że to wziął do siebie, iż nieuchronna zdawała się grozić burza, ale baron umiał być głuchym w
potrzebie.
— I gdyby — dodał Fryderyk — sprzedawał sukno po bożemu niezleżałe i niedziurawe,
dobrą miarą, nie widziałbym w tym nic tak złego. Ale ludzie utrzymywali, że mało kto od niego nie
dostał dziury i mało kto się miary dopytał... toteż syn dziś paraduje i głowę zadziera, a taki był
tatunio jegomości słodki, grzeczny i miluteńki, jak dziś widzicie syna; z tą różnicą, że tamten
wszystkim służył, a temu się zdaje, że jemu służyć wszyscy powinni... Nie dziw! ma prawo być
dumnym, kto łokciem baronostwa się domierzył...
Mówił to sobie na głos umyślnie, słuchali wszyscy, kto chciał, ale Dunder nie słyszał i nie
rozumiał. Chwilami żywsza czerwoność występowała mu na twarz, ale się witał z Feliksem i tak
żywo śmiejąc się rozmawiał, taki był wesoły, jakby dokoła niego tylko turkot powozów słychać
było — owszem, im dotkliwiej kąsał go kapitan, tym głos podnosił swobodniej.
Powoli jednak cofali się oba z Narębskim ku progowi i wyszli nieznacznie pod teatralne
kolumny.
— Mam dwa słowa do ciebie — rzekł Dunder oddychając tu swobodniej — dobrze, żeśmy
się spotkali, jest to mój osobisty interes, liczę na jego dyskrecją, a proszę o szczerość.
Pan Feliks skłonił się w milczeniu.
— Mówiono mi — rzekł baron przymrużając oczy — sam już nie wiem kto, ale najpewniej,
że pan Narębski zna od dawna panią jenerałową Palmer?
Feliks milczał.
— Mogę ci się przyznać między nami? Wiesz, że jestem wdowcem, widzisz, żem nie stary?
Hę?
I nie czekając odpowiedzi, ciągnął dalej, trzymając za guzik Narębskiego.
— Nie potrzebuję ukrywać, że ta kobieta mimo niepierwszej młodości podoba mi się
bardzo. Vous entendez? Serce mam trochę młode, głowę trochę zapaloną! Ba! Któż wie? Gdybym
był pewien, co to jest za jedna... Ona potrafiłaby stanąć na czele takiego jak mój domu; robić
honory, vous entendez?
— Jak to? Baron byś się chciał ożenić? — zapytał Feliks zdziwiony.
— Ale — rzekł trochę urażony wrażeniem, jakie uczynił Dunder — zdaje mi się, że to nie
jest tak bardzo dziwnym? Co? Znajdujesz mnie tak bardzo starym dlatego, że trochę siwieję?
— Ale gdzież znowu.
— Są ludzie, co posiwieli we dwudziestu latach...
— Ale po cóż się żenić? — zawołał Narębski.
— A! masz słuszność! masz największą w świecie słuszność! — rozśmiał się Dunder — ja
bo się nie żenię dlatego, żeby mieć żonę, ale żeby dostać gospodynię. Jenerałową ślicznie pozuje za
stołem, elle a une pres-
tance... un maintien... powagę i ton tak dystyngowany. Ale powiedz mi szczerze, kto ona
jest z domu?,
Feliks jakoś był pomięszany, laską po kamiennych płytach coś kreślił.
— Nie powiem baronowi, kto ona jest z domu — wybąknął powoli — nie wiem tego
doprawdy. W istocie znałem ją trochę w młodości, zdaje mi się, że pochodzi z ubogiej i mało
znanej rodziny, ale z pewnością nie wiem.
— A familią jaką ma? Nic?
— I tego nie jestem pewny... nie zdaje mi się — słyszałbym o niej.
— Bo przyznam ci się, entre nous, że ta kobieta bardzo, bardzo mi się podobała. Co za takt!
Trochę bym jej tę przesadną pobożność zarzucił, mais c'est bien porté, jest to rzecz dobrego tonu;
ona to dobrze pojęła. Umiała tego zręcznie użyć na swoją korzyść, cela lui donne un vernis de
distinction, une air de grande dame patronesse, to ją wymawia zupełnie.' Przez tę pobożność
weszła w stosunki z najpierwszymi domami; żaden zakład dobroczynny nie obejdzie się bez jej
opieki, imię jej stoi wszędzie obok najświetniejszych, kobieta z głową, ko- bieta z taktem, mogłaby
mi dom postawić na przyzwoitej stopie.
Feliks nic wcale odpowiedzieć nie umiał, stał niemy.
— Nie zdaje mi się — rzekł w końcu — aby ona za mąż jeszcze iść chciała.
— No! c'est selon — jak za kogo! — rzekł z pewną próżnostką skromną baron Dunder —
jenerałowa, cela sonne bien, ale baronowa c'est plus solide! Vous m'entendez? Mnie by zapewne nie
odmówiła... tak bym sądził i mam do tego pewne powody,
— Jedna tylko rzecz — dokończył, biorąc pod rękę Feliksa i prowadząc go powoli wzdłuż
kolumnady — jedna tylko rzecz mnie wstrzymuje. Są ludzie złośliwi, co szepczą bez fundamentu,
ale szepczą... chodzi jakaś pogłoska głupia o pochodzeniu bardzo gminnym, o burzliwej młodości.
Jestem przekonany, że to potwarze tych, co się do jej domu docisnąć nie mogli lub zimno byli
przyjęci, ale zawsze rzecz nieprzyjemna... Powiesz mi, żem dumny, mais, vous savez, je dis comme
l'autre, la femme de Cesar.
Baron z lornetką w oku i ręką w kieszeni miał istotnie minę Cezara; Narębski nawet lekko
się jakoś uśmiechnął, choć na duszy było mu bardzo smutno.
— Nic nie wiem — odparł powoli — z jenerałową nie widziałem się od lat kilkunastu... a
pochodzenia jej nie znam wcale.
— Więc przyznaj mi się, skąd tam imię twoje w tej też starej tajemnicy zdaje się tak ważną
grać rolę? Poszeptują coś, ha? Une ancienne amourette.
— Ale gdzież znowu! — przerwał Narębski — ja sobie tego nie umiem wytłumaczyć!
Potwarze! potwarze!
— Być może! on dit tant des choses!
Baron ostygł, stanął i widząc, że się nic nie dowie, skinął na konie.
— Nie mogę cię gdzie podwieźć? — zapytał. Skłonili się sobie i rozeszli się, czule podając
ręce.
— Przyjmuję we środy wieczorami, proszę cię, nie zapominaj o mnie. A może kiedy a la
fortunę du pot. Jem zwykle o szóstej, c'est une heure distinguée, bardzo będę szczęśliwy. Francuza
z sobą przywiozłem z Paryża, który gotuje jak Caréme...
Feliks ukłonił się w milczeniu i na tym się rozstali.
Z dala dłubiąc niedbale w zębach stał patrząc na nich Fryderyk, ręką się pod bok ujął, sparł
na laseczce i pokręcał głową.
Był już po śniadaniu, które twarzy jego dało koloryt ciepły, i namyślał się, co z sobą robić.
Feliks spiesznie już spod kolumn uciekał, aby drugi raz się z nim nie spotkał, gdy toczący
się powoli przeciwko niemu bardzo otyły mężczyzna rozstawił ręce, podniósł głowę i zastąpił mu
drogę z uściskiem i krzykliwym pozdrowieniem.
— A! a! a! pana Feliksa! Co za zjawisko na bruku naszym, co za gość? Jakże mi się masz?
— A! pana Justyna!
— Drogiego Feliksa!
Justyn Gała, ów wielki i otyły mężczyzna, z miną żartobliwą i usty szerokimi, stworzonymi
do śmiechu, dobrze już łysy, choć jeszcze młody, był jedną z tych postaci, które zawsze w
okolicach teatru, traktierni, gdzieś koło Bouquerela, Lursa, Krzymińskiego i Lipkaua lub
Stoczkiewicza, gdzie ludzie jedzą i piją, spotkać można.
Mieszkańców miasta pod tym względem można podzielić jak ptaki, z których jedne
zamieszkują na błotach, inne na drzewach, inne w gęstwinach lub na polu i ścierniskach. Są tacy,
którzy w pewnych tylko miejscowościach żyją, karmią się i rozmnażają; jedni, jak Justyn, żerują w
okolicy gastronomicznych zakładów, inni przeciągają jak słomki ponad wybranymi ulicami, a
każdy ciągnie się namiętnością, nałogiem, potrzebą w pewne sfery właściwe. Przyszły monografista
miasta ma w tym łatwy temat do klasyfikacji dwunogich istot, których z charakteru paletotów i
czapek trudniej daleko metodycznie ułożyć. Wnoszę, aby ten system mógł być przyjęty, i
spodziewam się, że nie zawiedzie.
Pan Justyn, zamożny niegdyś obywatel, posiadacz kilku wiosek w Kaliskiem, naprzód był
sobie przyjechał tak tylko trochę pohulać do Warszawy, potem do niej przywykł, dalej wszystko, co
miał, prześwistał i został z nader enigmatycznym majątkiem a ogromnym apetytem przyrosłym do
bruku skorupiakiem, wiekuistym pasożytem i koniecznym każdej uczty dodatkowym półmiskiem.
Zamawiano go, jak orkiestrę, gdzie się chciano bawić wesoło, i choć już do stracenia nic nie
miał, mieszkał w jakiej niedopytanej dziurze, a pieniędzy nigdy nie pokazywał — tak sobie żył,
jakby jeszcze miał kilkadziesiąt tysięcy dochodu.
Winien to był minie nadzwyczaj przyzwoitej, zawsze bardzo starannemu i czystemu
ubraniu, obcisłym białym rękawiczkom i krawatowi, których użycie znał doskonale, usłużności
niewyczerpanej, przedziwnemu zawsze na zawołanie humorowi, nieprzebranym konceptom, manii
opowiadania niestworzonych rzeczy w sposób dosyć zajmujący i dobroduszności takiej, że się
nigdy za nic nie gniewał.
Więc chociaż zawsze wychodził z domu w zupełnej nieświadomości śniadania i z obiadem
spuszczając się na nieprzebraną Opatrzność Bożą, żył wygodnie rosą niebieską, tę tylko zachowując
ostrożność, że Oszczędzał fatygi opatrzności i krążył tam, gdzie go ręka jej najłatwiej spotkać
mogła; jednym zręcznym manewrem około ognisk gastronomicznych wyrabiając sobie czasem po
dwa śniadania, obiad, herbatę i wieczerzę, nie licząc pomniejszych intermediów, które spożywał dla
ochłodzenia, gdy było gorąco, dla ogrzania się, gdy było chłodno.
Justyn skutkiem rozszerzonych wielce stosunków swoich i znajomości z całym światem,
skutkiem zupełnie wolnego czasu, który mu dozwalał słuchać, badać, czytać afisze i zbierać nowiny
po bruku, był, rozumie się po „Kurierku", najlepszą miejską gazetką. Jednakże nigdy nowiny
żadnej, ba! najprostszej nawet wiadomostki nie powtórzył jak była, każdą ukwiecił, przyozdobił,
przerobił i przysmażył, nie troszcząc się wcale o prawdopo- dobieństwo i głównie na smak i
potrzebę podniebień zwracając uwagę.
Kłamstwa jego, a raczej poemaciki wychodziły już z rzędu prostych blag, nie mając
najmniejszej pretensji, aby im wierzono, ani się też ubierały na serio, trzeba było prostoduszności
już się nie trafiającej, aby przypuścić na chwilę, że uczynione były, aby im wierzono.
Były to historyjki, koncepta, epopeje żartobliwe osnute na tle współczesnym, jak mawiał
znany jeden literat, który nigdy na żadnym tle nie nie osnuł, ale języka urzędowego krytyki zręcznie
umiał używać. W potrzebie do wiwatów i toastów Justyn dorabiał wiersze, śpiewał je nawet i
mówił oracje ex promptu, stylem tak do przyjętego podobnym, że można je było wziąć na serio. |
On wszakże ani siebie, ani utworów swoich tak nie cenił, śmiejąc się z ludzi, śmiał się też i
z tego, co sam zrobił.
Na tym chlebie próżniaczym, pracując tylko gębą i żołądkiem, a bardzo niewiele nogami,
utył i rozrósł się niezmiernie; dziwną jednak igraszką natury z piersi jego i szerokich warg
różowych dobywał się głosik malutki, cienki, dziecinny, który śmieszył już tym, że nie zdawał się
stworzony dla niego, ale jakby zapożyczony i cudzy. Miał on czasem podobieństwo do chrypki,
czasem stawał się krzykliwy, ale nigdy go jednak nie zabrakło, choć co chwila zdawało się, że to
ostatni nieszczęśliwego wysiłek.
— A! kochanego Feliksa — zaśpiewał cieniuteńko Justyn Gała — a tu nam powiedzieli, żeś
ty pojechał do Afryki z Barthem, żeś szukał nowych ziem i nowego rodzaju kartofli, poświęcając
się dla ludzkości, żeś zamiast kartofla odkrył nowy gatunek ogórka, któremu nadano imię twoje i
jużeśmy się spodziewali nowej potrawy, gdy... A więc nie pojechałeś do Afryki i nie odkryłeś
ogórka?
— Nie jeździłem, niestety! nigdzie, ani nawet do Pacanowa i nie mam na sumieniu żadnego
odkrycia.
— I oglądamy cię w Warszawie.
— Na stalsze kilkumiesięczne mieszkanie.
— Ot to ślicznie! Witam cię nawróconego na zbawienniejsze zasady! Zobaczysz,
przekonasz się, co to jest żyć w Warszawie... powiadam ci, warto, warto dla samych śledzi
pocztowych i bruku... który wzmacnia dziwnie żołądek. Śmiejesz się? To rzecz dowiedziona i
doktorowie zaczynają osłabione żołądki wysyłać do nas w tym celu. Zaraz ci to dowiodę: kto raz
przyzwyczaił się trząść po tym bruku, już mu potem nic w świecie zaszkodzić nie może. Że jednak
mogłoby to przez zbyteczne hartowanie nadto znowu podziałać na trawienie i wyrobić apetyt,
ogłodzeniem krajowi zagrażający, mówią, że w roku przyszłym pociągną niektóre ulice warstwą
grubą gumy elastycznej... Co ty na to? A co mówisz o fontannach?... pyszne, kiedy się z nich leje, a
że nie zawsze się leje, nie można mieć pretensji... Jużciż w niebie wody nie brak... jednak deszcz
pada... nie zawsze wychodzimy ze zdrowej zasady. Co mówisz o oświetlaniu gazowym, które ma
ten przymiot, że i świeci, i śmierdzi, przypominając znikomośćrzeczy ludzkich.
— Warszawa wznosi się i upięknia.
— Widziałeś przecie okna sklepów na Senatorskiej i Miodowej? Wyższość sztuki zależy,
jak wiesz, na tym, żeby jej nie było uczuć, i doskonałość okien na tym, by się zdawać mogło, że ich
nie ma. Doszliśmy do tego, że prosty człowiek co chwila gotów plunąć przez szybę, której istnienia
się nie domyśla. Ale to nic jeszcze, robią, słyszę, teraz taflę, która cały Saski Ogród przykrywać
będzie. Wiesz także zapewne o wynalazku nowego jadła dla ubogich z trocin sosnowych, które
zastąpi zupę rumfordzką? Wiesz o utworzeniu nowej olbrzymiej gar- kuchni, w której machina
parowa zwijać będzie zrazy? A piłeś już wodę sodową?
— Nic jeszcze nie wiem, nic nie jadłem i nie piłem — odparł Feliks.
— Ano! to przedziwnie, ja także głodny jestem, jak bym się dziś urodził, idziesz pewnie
jeść lub pić, ja z tobą i pozwolisz mi, że ci wskażę miejsce i ludzi.
— Daruj! na drugi raz, powracam do domu, żona czeka.
— W Warszawie żony są przyzwyczajone do czekania i tak wyrozumiałe, że w końcu nie
czekają już wcale, umiejąc się obejść bez mężów. Wynaleziono na to sposób doskonały. Ale o tym
inną razą. Moglibyśmy tymczasem obejrzeć niektóre osobliwości natury i sztuki. U Stoczkiewicza
jest szynka bajońska warta największego podziwienia z obu tych względów; natura wydała tego
jegomości, z którego bioder została uczynioną, sztuka spreparowała ją.
— A! gastronomie niezmordowany! — zawołał Feliks uśmiechając się — czyż sądzisz, że
my tu tylko jeść i pić przyjeżdżamy?
— Nie, ale przede wszystkim obowiązki! Obowiązkiem zaś najświętszym jest utrzymać się
przy siłach, przy życiu, zatem jeść i pić. Kto czyni inaczej, popełnia powolne samobójstwo! winien
morderstwa avec premeditation! Klejek na wsi jest wystarczający i mówią nawet, że tuczy, ale w
mieście powietrze insze, człek zużywa się ogromnie i wymaga silnych, a nade wszystko często
powtarzanych pokarmów. Nie uwierzysz, jak one nawet na umysł i umysłową działają produkcją.
Pewien fizjolog francuski doszedł do tego, probując na zającach, że mu nie tajno, jakie pokarmy do
jakich dają popęd idei. Kiedy robaki jedwabnicze, karmiąc się morwowymi liśćmi, różny wedle ich
rodzaju jedwab wydają, czemuż by człowiek nie miał być posłuszny temu, co zjada? Po- wiadam ci,
że to rzecz wyprobowana na zającach, które do wszystkich służą doświadczeń. Otóż ów fizjolog
mówi, a nawet pisze, że ma na wszystko pewne recepty. I tak: chcesz stworzyć poemat opisowy,
jedz zieleninę; piszesz dramat krwawy, spożywaj bifsztyk surowy popijając winem czerwonym;
potrzebujesz filozofować, służy mocne piwo, które głowę robi ciężką i przysposabia do logicznego,
ścisłego rozumowania; piszesz historią... zapuść naprzód wąsy... to już metafizyki trochę, ale
bardzo potrzebne... potem jedz zrazy zawijane i popijaj starym węgrzynem; rachujesz i matematyką
się zatrudniasz, sztukamięsa z chrzanem i fasolą, makaron, ciasteczko lane itd. Gdy raz odkryją cały
szereg takich specyficznych jadeł, nie będzie potrzeba szukać jeniuszów i talentów, weźmiesz, kogo
zechcesz, pierwszego osła z brzegu, dasz mu dobrze jeść to, co wskaże teoria, włożysz mu pióro
za ucho i papier pod łokieć i musi urodzić, co nauka postanowiła. Zważ tylko, co to za potężny
wynalazek! Wiek jest w wyraźnym postępie, a jak wszystko się upraszcza! symplifikuje! Dziwi
mnie, że dotąd balonów nie wynaleziono, ale to musi lada moment nastąpić, są znaki zwiastujące...
ludzie ledwie chodzą, więc pewnie będą latali.
Tak mówiąc szli powoli ulicą Wierzbową, a Feliks słuchał szczebiotania Justyna nie bez
przyjemności jakiejś. Cienki głosik brukowca jak nakręcona pozytywka odegrywał piosneczkę swą
bez przerwy, bez wahania... niekiedy tylko właściciel jej obejrzał się na słuchacza, jak mu też z tym
było.
Justyn, mając w tym znać jakąś rachubę żołądkową, szczerze pracował nad zabawieniem
Feliksa, popisywał się dowcipem, z językiem i widocznie wysilał na koncepta, które się nie zawsze
szczęśliwie udawały. Natura ma to do siebie, że gdy ją ku czemu zmuszają, opiera się i zacina jak
koń narowisty... — i ona chce mieć swobodę;
ale człowiek znowu, ilekroć mu odmawia posługi, usiłuje przymusić i postawić na swoim,
choć nie zawsze zwycięża.
— Więc tedy — dodał po chwili uważając, że Feliks się rozchmurza... — przybywacie
państwo na kilka miesięcy do Warszawy — powietrze wielce zdrowe dla przybyłych z prowincji
działa jak tran rybi na suchotników, choć śmierdzi, ale ożywia.
I począł wyliczać rozmaite domy przyjmujące, bawiące się, reputowane lub dobijające
reputacji talerzami i butelkami, aż nawiasem natrafił na jenerałową...
— Jenerałowa Palmer — rzekł — jest dla mnie zagadką... kobieta... ale ty ją znasz, Feliksie?
— Ja? — odparł Narębski trochę zmięszany — ja? trochę, znałem ją, ale od tak dawna nie
widziałem, nie słyszałem nawet o niej, że dziś ona dla mnie całkiem jest nową postacią.
— I enigmą do rozwiązania — dodał Justyn — najpilniej badając, trudno o niej dośledzić
czegoś więcej nad to, że była żoną jenerała i dlatego zowie się jenerałową, a z oczów jej patrzy, że
tam przed tym wojskiem musiała być awangarda. Już to samo, że dziś taką stała się pobożnisią,
dozwala się domyślać, że musi mieć za co pokutować. Skutek nie może być bez przyczyny, chociaż
przyczyna może pozostać bez skutku... Spodziewam się — dodał — że i państwo z jej domem,
który otwiera się tylko pour la fine fleur towarzystwa naszego, zawiążecie stosunki. Herbaty
jenerałowej są niezmiernie poszukiwane.
— Ja herbaty mało pijam — rzekł Feliks — a żona moja jej nie zna, bardzo wątpię, czy
zrobimy z nią znajomość.
— O! gdybyście nawet nie chcieli, zrobi się sama. Jeżeli jeszcze znałeś ją kiedy dawniej, to
nieuchronna rzecz odnowienie stosunków i studium ciekawe. Czy też i przedtem wyglądała tak
zawsze upięta, zamurowana, zimna, milcząca i nieprzystępna?
— O! to bardzo dawne czasy i niewiele ją znałem, ledwie sobie przypomnieć mogę —
wybąknął Feliks.
— Coś bo ty to tak mówisz, jakby ci nie zbywało na wiadomościach, ale raczej na chęci
popisywania się z nimi! — odparł Justyn, mrugając oczyma znacząco, co dawało do myślenia, że i
on więcej wiedział, niżeli chciał wyznać.
— Widzę, że tylko co rozstałeś się z tym kochanym baronem, który ma w istocie
najlepszego w mieście kucharza. Coś już przebąkują, że go widziano z bukietem u jenerałowej, że
mu się podobała. Kto wie? Może mu potrzebny ten mebel do palisandrowej kanapy i marmurowego
stołu kupionego we Florencji. Ale wątpię, żeby mimo przymiotów barona i jego kucharza wyjść
chciała na chińską lalkę w salonie, której całym obowiązkiem kiwać głową, gdy ją ruszą...
Feliks już nie na to uparte szczebiotanie nie odpowiadał, czym Justyn wcale się nie zrażając
podwajał tylko usilności, aby go rozdobruchać i do rozmowy przymusić; a ciągnął za nim uparcie
do ostatniej granicy zwykłych przechadzek za Hotel Europejski ku François. Poza tą linią nie było
dla Justyna świata i ludzi... pustynia.
— No, i tego nie wiesz — zapytał po chwili — że kapitan Pluta odrodzony przybył do
stolicy, zapewne aby w niej znowu się dobić? Znasz przecie tego człowieka?
— Jak my wszyscy, byłem z nim nawet bardzo dobrze niegdyś — rzekł Feliks — ale gdy się
zwalał i upadł tak szkaradnie...
— Tak, wszyscyśmy go naówczas odstąpić musieli — przerwał Justyn Gała. — A wiesz,
tak la main sur la conscience, grał w karty, pił, hulał; więcej jednak do- prawdy już nie wiem, co
zbroił? Nikt mu nie zada nieuczciwości żadnej, nie złapano go na żadnym szachrajstwie, towarzysz
miły i dowcipny, powiem ci, że jeżeli mnie kiedy poprosi, nie znajdę powodów odmówienia mu,
choć go wszyscy potępili. To nie był zły człowiek, cała rzecz, że nielitościwie cyniczny i ma pasją
prześladować ludzi, a jak się do kogo uczepi, jak pijawka. Świat się go obawiał i odskoczył od
niego, to darmo; kto chce żyć w zgodzie ze wszystkimi, musi trochę pochlebiać... a tego on nigdy
nie umiał.
— To by było najmniejsza — przerwał Feliks — ale ta gra w karty, to walanie się w
najgorszych towarzystwach...
— Znudził się życiem, potrzebował wzruszeń gwałtownych — rzekł Justyn wzdychając —
ja go nie uniewinniam wcale, ale i potępić nie mam powodów. Boję się go jak drudzy, obchodzę,
gdy mogę, rzucić nań kamieniem nie mam serca, zwłaszcza — dodał śmiejąc się sam z siebie —
jeśli odziedziczył co grubego w Besarabii.
Chciał jeszcze mówić coś więcej, ale w tej chwili gruby głos przybyłego ze wsi szlachcica
Kaliszanina, niegdyś sąsiada Justyna, przerwał rozmowę. Wieśniak rzucił się na szyję Gale, objął
go i począł, śmiejąc się, całować serdecznie.
— Justyś, kochany Justyś! ot to szczęście, że cię spotkałem, a wiesz, żem nie miał z kim
zjeść śniadania.
— Nieoszacowana wiejska natura — piszczącym swym głosikiem drżącym ze wzruszenia
zawołał Justyn — oni jeszcze jedni w Kaliskiem pradziadowskich trzymają się tradycji i sami ani
jeść, ani trawić nie umieją! O sancta simplicitas! Patrz, panie Feliksie, i bierz przykład z niego.
Po czym zaraz musiała nastąpić prezentacja.
— Pan Feliks Narębski, mój przyjaciel z Lubej- skiego. — Pan Kazimierz Potrzebiński z
Kaliskiego, towarzysz szkolny i najlepszy z ludzi — zawołał Justyn.
Nowo poznajomieni pocałowali się wąsami i ścisnęli dłonie z tym poczciwym uczuciem
braterskim, które bodajby się umiało szczerzej poza szranki dotychczasowe rozciągnąć.
— A! Narębski, moja ciotka Potrzebińska była za Narębskim, czy nie krewnym?
— Nie — odparł Feliks, posłuszny zwyczajowi przypomnień koligacyjnych — ale prababka
moja była Potrzebińska.
— Tak! córka Jana Kantego, to wiem, a więc jesteśmy nawet trochę krewni... Chodźmyż
razem na śniadanie, ale gdzie?
Feliks z największą trudnością potrafił się ledwie wymówić, wiedział bowiem, że takie
śniadanie gościnnego wieśniaka mogło się łatwo z pomocą Justyna pociągnąć do kolacji, a żona
czekała! żona czekała!
Musiał to jednak uczynić z jak największą ostrożnością, aby Kaliszanina nie obrazić i na
świadectwo wezwał Justyna, modlącym się błagając wzrokiem, aby potwierdził, że mu się już
wprzódy wyrywał.
Tak się jakoś rozstali grzecznie i bez urazy po nowym pocałunku z obu stron twarzy, a
Justyn powiódł pod rękę gościa, tłumacząc mu, jako śniadania gdzie indziej prócz Bouquerela jeść
nie było podobna pod strachem najokropniejszej niestrawności, choroby, a kto wie? — może nawet
nagłej śmierci.
Nie bez wewnętrznej obawy jakiejś zbliżył się biedny Narębski do domu — wiedział on, co
go tam zawsze czekało — wymówki żony poparte milczeniem znaczącym córki, kwasy i widok
uciemiężenia, jakie znosić musiała Mania; nie bez trwogi więc i coraz smutniejszy wszedł powoli
na wschody.
W salonie, swoim zwyczajem, siedziały matka z córką; pani Samuela wpatrzona w sufit,
znudzona i jak zawsze mocno chora, choć kolory zwodnicze zdrowia miała na twarzy — i Elwirka
przez okno bacznie okiem uzbrojonym w lornetkę studiująca ulicę i przechodniów. Zaledwie się
Feliks ukazał, obie zwróciły się ku niemu.
— A! przecież powracasz! — zawołała żona — to szczęście — jak pójdziesz do miasta,
doczekać się ciebie nie można. Co wy tam robicie? Co wy tam robić możecie, mój kochany
Feliksie? — ze zwykłą sobie słodyczą wzdychając powtórzyła czuła żona.
— Ale zmiłuj się, Samuelko, tyle miałem sprawunków, przytem złapał mnie w ulicy Justyn
i pół godziny zatrzymał...
— Ale zmiłuj się, panie Feliksie — przerwała, nie dosłuchawszy do końca, pani — tyle też
zmarnowałeś czasu? Czyż się natręta pozbyć nie można? Dom do tej pory nie urządzony, jestem w
śmiertelnym strachu; spuściłam się na ciebie, wszyscy wiedzą, kiedyśmy przyjechali, dotąd żadnej
nie oddałam wizyty, bobym jej przyjąć nie miała gdzie, a ty to bierzesz tak lekko!
— Proszę cię, nie siadam od rana do wieczora — rzekł Feliks ocierając pot z czoła, który
świadczył o pracy.
— Tak, a jednak skutku nie widać.
— Wie papa — dodała Elwirka odchodząc od okna — wszak tapicer nie przyszedł znowu,
firanek nie przynieśli, stolika nam nie odmienili; w drugim pokoju posadzka nie wyfroterowana, nic
ale to nic, a mamę to męczy i dziś już był taki atak nerwowy..
— Dajże pokój! — ruszając ramionami z rezygnacją dobrze odegraną odparła żona — co go
tam moje biedne zdrowie obchodzi.
— Może by papa choć posłał?
— Sam byłem dwa razy, aleście panie wczoraj od- mieniły projekta i rozdysponowały trzeci
raz co innego: muszą przerabiać, to potrzebuje czasu.
— Cóż nam do tego! Na to są czeladnicy! Na to są pieniądze — zawołała Samuela — na to
jest miasto! Ale nie mówmy już o tym, proszę, nie mówmy o tym, mnie to dziwi, mnie to zabija,
mnie to...
Nie dokończyła, bo wielki kaszel porwał ją z większej jeszcze niecierpliwości i córka,
czyniąc umyślną demonstrancją, pobiegła do dzwonka. Na głos jego zbiegli się natychmiast ludzie,
panny służące, woda, krople, serwety i cały przybór zwyczajny, ale pani Samuela wszystko i
wszystkich odepchnęła jednym ręki skinieniem. Była widocznie w najokropniejszym humorze.
— Gdzież ta, ta Mania? — zawołała — może nie bez myśli pomszczenia się na mężu, który
siedział przybity i milczący, gderając na jego ulubioną.
— Mania pewnie albo gdzie w kościele, albo zaczytana w jakiej książce! — szepnęła
Elwira.
— Zawsze na drugim świecie w marzeniach swoich — ruszając ramionami odezwała się
matka, wciąż mowę przerywając kaszlem, który był wymówką, spadającą na sumienie pana Feliksa
— ale ona domarzy jakiegoś głupstwa pewnie! O! mimo troskliwości mojej to nieuchronne. A pan
Feliks tak jest słaby dla niej, tak ją podtrzymuje i broni tego kochanego gagatka, że czując go za
sobą stoi przy swoim i psuje się do reszty.
— Ja! ja! — ruszając ramionami przerwał mąż — wszakże nie odzywam się ani słowa!
— Tak, w tej chwili, chociaż i milczenie bywa znaczącym, ale zwykle, ale zawsze, my
nigdy z Elwirką nie mamy słuszności w twoim przekonaniu tylko ona.
— Milczę! milczę! — powtórzył mąż ciszej coraz.
— Wiem, ale przyznaj się, co myślisz? — kończyła uparcie Samuela.
Feliks już był do ostatka zniecierpliwiony.
— Przyznaję się — rzekł wstając — że myślę, iż probujecie mojej cierpliwości, do jakiego
też ona stopnia wytrzymać może! Dajcież mi pokój, ustępuję z placu!
To mówiąc, drzwi zatrzasnął i wyszedł. Był to jego środek ostateczny i gwałtowny, którego
używał rzadko, tylko w razach krytycznych. Matka i córka spojrzały po sobie znacząco.
— Ależ papa w humorze! — zawołała śmiejąc się Elwirka.
— A, moje dziecko! dla mnie to przynajmniej nie nowina — rozczulając się nad sobą
westchnęła matka — znasz moje opłakane życie! Twój ojciec — dobry, najzacniejszy człowiek, ale
widzisz, co ja. z nim cierpię. Niech ci to będzie nauką, gdy za mąż przyjdzie iść: najlepsi ludzie nie
zawsze są najlepszymi mężami.
Elwira na wspomnienie tego, że jej może przyjść pójść za mąż, okazała wstręt
nadzwyczajny do stanu małżeńskiego, ruszyła ramionami, zrobiła minę pogardliwą, mającą być
manifestacją przeciwko całemu rodzajowi męskiemu i westchnęła nad losem kobiety przeznaczonej
na wiekuiste męczarnie! Obie panie byłyby się rozpłakały nad sobą, nad teraźniejszością i
przyszłością, gdyby w tej chwili Elwira nie postrzegła oknem bardzo pięknego ekwipażu i nie
krzyknęła nagle:
— Otóż to, tak bym jeździć chciała!
Matka, choć chora, przez współczucie dla córki, wstała z krzesła i pobiegła do okna, i
rozprawą nad powozem i końmi skończyła się pod tak złą wróżbą rozpoczęta rozmowa.
Pan Feliks chwilkę postał za drzwiami, ogarnęła go niezwykła jakaś odwaga, której na wsi
nigdy nie miał, zaczerpnięta z warszawskiego powietrza — poszedł wprost do pokoiku Mani.
Najmując mieszkanie wcale naturalnie nie myślano nad tym, gdzie sierota się pomieści,
dano jej wychowa- nie panienki dobrego towarzystwa, bo to nic nie kosztowało, guwernantki
podejmowały się go bezpłatnie — ale obchodzono się z nią jak ze sługą i często, prawie zawsze
wyznaczano kątek ze sługami.
Nigdy też ona nie skrzywiła się na to, umiała wszędzie się pomieścić i ze wszystkimi
pogodzić. Szczęściem jakimś teraz znalazł się pod wschodami osobny kącik dla Mani w najętym
apartamencie. Była to malutka ciupeczka, przytykająca do ciemnego przedpokoju, ciasna tak, że nie
każde łóżko stanąć w niej mogło, a więcej nad tapczanik, stolik i parę krzeseł pomieścić nie było
podobna... Jedno jej okienko na niewesoły wychodziło dziedzińczyk, ale dostarczało tyle światła,
ile go było potrzeba, żeby o południu czytać można. Mania, która z niczego zawsze zrobić umiała
rzecz wdzięczną i największą pustkę przystroić, nie mając czym nawet przybrała sobie pokoik tak,
że wyglądał schludnie i miło. Łóżeczko zasłane biało, na stoliczku kilka książek, firaneczka
naprędce zgrabnie rzucona w okienku, sukienki zawieszone na ścianie przystrajały izdebkę ubogą,
do której wszedł Feliks wprost idąc od żony. Mania siedziała przed stoliczkiem i szyła spiesznie
falbany oberwane wczoraj od sukni Elwiry. Zobaczywszy pana Feliksa skoczyła ku niemu
zarumieniona cała, z dziecięcym uczuciem zawieszając się na szyi.
— A! mój drogi opiekun!
— No! ja! — odparł Feliks, całując ją w czoło — ale cóżeś znowu zbroiła wczoraj, mój
aniołku — dodał, siadając na łóżeczku z westchnieniem — skąd takie złe humory u pań naszych?
— Złe humory?
— A! kwaśne bardzo! zmyły mi głowę, choć doprawdy nie wiem za co?
— O bo pan tak bardzo na wszystko uważasz! — przerwała Mania wesoło, aby go
rozchmurzyć — to przejdzie... Możem, doprawdy, ja temu trochę winna... Elwira kazała mi sobie
co najprędzej poprawić suknią, a ja rano poszłam do kościoła i opóźniłam się trochę... A! miała
słuszność.
— Dlaczegoż tego sama zrobić nie mogła, kiedy jej tak było pilno?
— Ale ja bo sama prosiłam o to... naparłam się... tak miło mi jej czymś się przysłużyć, ona
tak dobrą jest dla mnie... a tak słabe ma oczy.
Mówiąc to z największym pośpiechem, minkę miała wielce zafrasowaną, skłopotaną,
zdawało się, że więcej daleko powiedzieć pragnęła, że jej coś ciężyło, a zebrać się na wyznanie nie
umiała.
Zamilkli oboje. Feliks poruszył ramionami.
— Mój opiekunie drogi! — dodała po chwili, ośmielając się, dzieweczka, całując go w rękę
— mój ojcze kochany, kiedy mi się tak czasem pozwalasz nazywać, ja się obawiam, żeś ty do mnie
od nich przyszedł... i mnie, i tobie — nade wszystko tobie mogą to wziąć za złe, a twoja spokojność
tak mi jest drogą...
— Niech już sobie biorą, jak chcą — odparł Feliks — to mi zupełnie wszystko jedno...
nigdy nie potrafię im dogodzić.
Mania smutnie pokręciła główką.
— Ale na cóż się narażać.., i im robić przykrość.
— Cierpię do czasu — rzekł Narębski — ale każdemu, nawet mnie, w końcu się
cierpliwości przebierze.
Mania pocałowała go w rękę.
— Uspokój się, uspokój — rzekła łagodnie — to małe chmurki, które i najjaśniejsze niebo
przebiegać muszą... Naturalnie, tyle jest do zrobienia, pani taka słaba, zmęczona, musi się czasem
trochę zniecierpliwić... Cóż ona temu winna, to jej zdrowie, wierzcie mi... a w sercu tak jest dobrą!
Feliks tylko westchnął, bo znał tę dobroć od dawna.
— No! ale kiedyś tak dobry, żeś już tu przyszedł — wahając się trochę dodało dziewczę —
pozwólże mi, drogi opiekunie, dla którego nie mam tajemnic, poprosić ciebie o radę.
— O radę? jakiejże to rady potrzebować możesz, moje dziecko?
— Jestem bardzo niespokojna. Ale mogęż powiedzieć wszystko? Nie weźmiesz mi za złe?
Jestem zmuszona się spytać...
I znowu pocałowała go w rękę.
— Bo do kogóż się udam i kto mi, jak ty, potrafi z serca słówko powiedzieć?
— Mów, pytaj, radź się, proszę — w istocie prócz mnie nie masz nikogo! — westchnął,
wspomniawszy matkę. — Proszę cię, na Boga, bądź ze mną szczerą.
— No, to posłuchajże cierpliwie, niech ci opowiem naprzód wszystko, jak to było...
— Więc ci się coś przytrafiło? — zawołał niespokojny pan Feliks.
— A! miałam awanturę — z przymuszonym uśmiechem odparło dziewczę żywo —
pierwszą w życiu... Dziś rano, ale nawet bardzo rano wyszłam według mojego zwyczaju do
kościoła. Przyznaję ci się, mój drogi ojcze — dodała, spuszczając oczy — że jakoś u Świętego
Krzyża, do którego od nas najbliżej, nie mogę się dobrze modlić. Kościół taki ogromny, taki
surowy i straszny, nigdzie nic, co by mi przemówiło do serca, a ja potrzebuję nawet do modlitwy
zaczerpnąć wrażenia od tego, co mnie otacza, tak słabą jestem istotą. Z siebie dobyć nie mogąc siły,
czerpać ją muszę z ołtarza. Poszłam więc, choć to trochę dalej, do kościoła Wizytek... Ale zaraz od
samego progu domu postrzegłam kogoś idącego za sobą. Z początku mnie to nie uderzyło,
myślałam, że przypadkiem w jedną idziemy drogę. Naprzeciw naszego mieszkania jest tu zaraz
jakaś traktiernia i bilard, jegomość ten pochylony i trochę garbaty stał w progu, jakby na co czekał.
Gdy mnie zobaczył wychodzącą z bramy, skoczył nazad do traktierni, wyciągnąwszy kogoś
drugiego wyraźnie mu mnie pokazywał... Coś z sobą poszeptali i ten, który wprzód stał u progu,
żywo się posunął krok w krok postępując za mną. Widząc go tak ścigającego mnie po tym
pokazywaniu, zaczęłam być niespokojna, chciałam wrócić, alem pomyślała potem, że mi się to
przywiduje i nie oglądając się, szłam dalej.
— Jak ten człowiek wygląda? — przerwał niespokojnie Feliks.
— Tak już niemłody, trochę przygarbiony... twarzy się jego nie przypatrywałam, a ubrany
był dość dziwnie.
— Nie rozumiem! — zawołał Narębski — no, ale cóż dalej?
— Ponieważ dość szybko gonił za mną, zwolniłam kroku, sądząc, że spieszy i minię mnie,
ale przybliżywszy się, ukłonił mi się dość zgrabnie i stanął... Jam się bardzo zmieszała...
— Za pozwoleniem pani — rzekł — czy nie mógłbym pomówić z nią chwileczkę?
— Ze mną? — zapytałam zdziwiona. — Tak, z panią.
— Ale ja pana nie znam.
— To nic, ja panią znam lepiej, niż sądzisz. Wszak pani jesteś od dzieciństwa w domu
Narębskich?
— Tak jest.
— Wszak jesteś wychowanicą ich, sierotą?
— Tak jest — powtórzyłam.
— Wieszże pani o twoim urodzeniu? — zapytał znowu.
— Jak to! — przerwał pan Feliks — zapytał cię tymi słowy — cóż to jest? Co to ma
znaczyć? Mówże dalej. Doprawdy jestem ciekawy! Nie pojmuję, cóż by to miało znaczyć,
miałżeby... ale mów... słucham, powtórz mi co do słowa, jak to było.
— Wiem tylko, żem sierotą po biednych i ubogich rodzicach... — powiedziałam mu.
— Jakież ci dano nazwisko? — rzekł powoli.
— Maria Jordan.
— Maria! Jordan! — powtórzył, rozśmiał się i ruszył ramionami.
Narębski widoczną okazywał niespokojność, kroplisty pot okrywał mu czoło, spoglądał na
Manię, nie śmiał jej już przerywać opowiadania, ale wzrok jego wlepiony w nią wyrażał
pomieszanie i ciekawość bojaźliwą.
— Przyznaję ci się, kochany ojcze — dodała Mar nia — że mnie to tak żywo zajęło, iż
mimo wstrętu, jaki we mnie ten człowiek obudzał, bo twarz miał jakoś dziwnie niemiłą, mimo
obawy i niedowierzenia zatrzymałam się, chcąc z nim pomówić obszerniej. Ty wiesz, żem nie znała
rodziców, że co dziwniej, nikt mi nigdy, nawet ty, na usilne o nich pytania odpowiedzieć nie chciał;
nie dziw też, że tak chciwie pochwyciłam nadzieję dowiedzenia się czegoś o nich... ja jestem
sierotą!
Zamilkła na chwilę, łzy popłynęły jej z oczów.
— Wiedziałżebyś pan co o moich rodzicach? — zapytałam go niespokojna.
— Może... może... może wiem coś o nich — odparł powoli... — ale dziś tego jeszcze
waćpannie powiedzieć nie mogę... Kto wie, później może, bo spodziewam się, że jeszcze się
zobaczymy.
I powtórzył kilkakroć ruszając ramionami:
— Maria Jordan! Maria Jordan!
Potem chciał zaraz odejść, ale zawrócił się raz jeszcze.
— Znałaś waćpanna kogo z krewnych, z familii? Masz tam kogo jeszcze?
— Nikogom nie znała i nie mam nikogo na świecie —
odpowiedziałam — prócz moich dobroczyńców, co mnie przytulili, co wychowali sierotę...
prócz państwa Narębskich.
Na to jakoś dziwnie znowu uśmiechnął się, pokiwał głową i rzekł mi:
— Ale to jednak osobliwsza rzecz! Przecież czy po ojcu, czy po matce ktoś by się zgłosić
powinien! A to tak wszyscy wymarli!
— I na tym — dodała Mania — rozmowa się nasza skończyła, gdyż zaraz uszedł żywo,
ledwie mi się skłoniwszy... i obejrzawszy się, widziałam, jak do tej samej traktierni powrócił, z
której w chwilę potem wyszedł z drugim jakimś mężczyzną. Nie mówiłam o tym dotąd nikomu,
mój ojcze, ale przed tobą mogłażbym mieć tajemnicę? Ona by mi ciężyła jak grzech.
— Żeś mi o tym powiedziała, to bardzo dobrze — odparł zadumany pan Feliks — ale
więcej o tym nikomu ani słowa, moja Maniu! Proszę cię, zakazuję! To być może jakaś miejska
intryga, oszukaństwo... w mieście o to nietrudno wcale... ja spodziewam się dośledzić tego. Jeżeliby
drugi raz zaczepił cię kto jeszcze, staraj się dobrze mu przypatrzeć, abyś mi go mogła opisać...
wskazać, a nie taj nic przede, mną.
— Przed tobą? — przerwało dziewczę składając rączki — przed tobą! czyżbym ja mogła i
potrafiła!
Obawiając się, aby zbyt długi pobyt w izdebce Mani nie powiększył złego humoru żony,
Feliks pożegnawszy sierotkę, pospieszył wyjść, chmurny i niespokojny.
Jenerałowa Palmer zajmowała najęty na cały rok na Krakowskim Przedmieściu apartament
w jednym z najpiękniejszych nowo wzniesionych domów, a choć zwykle hołdując powszechnemu
zwyczajowi latem na wieś lub do wód wyjeżdżała, aby nie być w mieście, kiedy ludzie wyższego
towarzystwa znajdować się w nim nie powinni, dom jej zawsze stał gotów na przyjęcie i nie
odnajmowała go jak drudzy, aby coś na cenie lokalu zaoszczędzić. Była tu, jak u siebie na wsi,
szeroko i wygodnie rozgospodarowana, a im mniej, jak wiemy,. mogła mieć pretensji do państwa,
tym naturalnie staranniej okazywać pragnęła, że do niego stworzoną została.
Służba, pokoje, przyjęcie, powozy, konie i dwór jenerałowej nie ustępowały
najwytworniejszym. Ścisła oszczędność i ład przewodniczyły wszędzie, ale nie zaniedbano okazać
światu wielkich dostatków i nawyknienia do zbytkownego życia na wielką stopę. Nic się tu nie
świeciło dorobkiewiczowskim blaskiem, ale każda rzecz była dobrym smakiem i kosztowna choć
niepokaźna. Najsurowsi sędziowie przyzwoitości i tonu oddawali jej tę sprawiedliwość, że umiała
tak dom prowadzić, iż udzielnych książąt przyjmować mogła nie wstając z kanapy, nie pokazując
zakłopotania.
W tym roku, nie wiem dla jakich pobudek, jenerałowa nie wybrała się ani do Ems, gdzie
czasem bywała, ani do Ostendy, którą jej doktór doradzał, ale lato chciała spędzić na wsi w
Lubelskiem, gdzie gospodarstwo potrzebowało podobno pańskiego oka, a ona i na nim się znała.
Tymczasem spotkanie garwolińskie zwróciło ją z drogi nazad do stolicy.
Nagły jej powrót, choć mocno zadziwił służbę, która właśnie zabierała się do przepędzenia
wakacji w słodkim far niente i świętej swobodzie — nie zrobił jednak zamięszania wielkiego i w
parę godzin wszystko znowu gotowym było na przyjęcie dostojnej pani. Po humorze tylko
pozostałych sług, doznających nieprzyjemnego zawodu w chwili, gdy się układali do słodkiego
spoczynku, poznać było można, iż zdejmowanie pokrowców z mebli i odmykanie szaf
hermetycznie zamkniętych nie bardzo im smakowały. Byli tacy, którzy usiłowali dowieść
jenerałowej, iż ich powrót jej uszczęśliwiał, ale gdyby nie spuszczone ostrożnie ich oczy, łatwo z
nich można było wyczytać, jak kłamali bezczelnie.
Jak bardzo często się trafia, powrót ten niespodziany do odkryć równie nieoczekiwanych był
powodem. Okazało się, że dziewczę pod rozkazami panny Adelajdy zostające, oddając się zbytnio
rozkoszom światowym i próżności, nie zawsze we dnie bywało w domu, w nocy sypiało pieszcząc
ciałko we własnym łóżku garderobianej, pod jej pawilonem, a co gorsza ubierało się przed toaletą
pani Palmer i używało jej pudru ryżowego, czego niewątpliwie zostały ślady... że kredencarz zjadał
nie sam, ale w dobranym towarzystwie różne przysmaki, o których zmniejszenie obwiniano psy,
koty, suszę, wilgoć i rozmaite kataklizmata piwniczne; że wreszcie osoba bardzo miła i bez
przesądów, z którą pan Bzurski zostawał w ścisłych stosunkach, pod niebytność jego rozpaczą
wiedziona zapewne pocieszała się sam na sam pędząc godziny tęsknicą tkane z panem Edwardem,
prostym lokajczykiem, człowiekiem czarnego wąsa, ale uczuć bardzo lekkich i niewiele
wykształconym; co pana Bzurskiego niezmiernie na świat, ludzi i kobiety obruszyło, w pannie
Adelajdzie wzbudziło uśmiech zadowolnionej zemsty. Nie był jednak bez owoców w przyszłości
ten powrót pani z Garwolina, gdyż zaledwie uspokojono się po pożegnaniach łzawych — wiele
rzeczy w ostrzejsze wzięto karby. Kredencarz został oddalony, klucze pod ściślejszą wzięto
kontrolę, a co się tyczy dwóch niewiast oskarżonych, bliższe rozpoznanie sprawy wykryło ich
niewinność, którą obfitymi skropiły łzami. Justysia wróciła do łask panny Adelajdy i piękna
brunetka pojednała się z Bzurskim, przekonawszy go o wierności swej tak, że nawet pan Edward
odprawiony nie został.
Na drugi czy trzeci dzień zdawało się, jakby pani Palmer tylko na krótką wyjechała
przejażdżkę, z której wróciwszy, dawny tryb życia rozpoczęła na nowo, udając się naprzód na
nabożeństwo do Świętego Krzyża, gdzie od ósmej do dwunastej przesiedziała, budując wiernych
swą gorliwością religijną. W mieście nawet z powodu tego zniknienia jej i powrotu zjedzono kilka
śniadań wygranych w zakłady, czym przyłożyła się mimowolnie do wzrostu bogactwa krajowego,
jak dowodził znakomity jeden ekonomista.
Wszyscy bowiem byli najpewniejsi, że jenerałowa odjechała na wieś na kilka miesięcy, ktoś
ją nawet z ekwipażami i tłumokami spotkał na pragskim moście i pan Justyn Gała uroczyście o
zamknięciu jej domu w mieście objawił, gdy nagle ujrzano karetę jej i konie w godzinie zwykłej
stojące przed Świętym Krzyżem... Rozumie się, że wypadek tak ważny i tak niespodziany do
wielkich komentarzów, gawęd i sprzeczek dał dowód. Wpadano na różne pomysły i byli tacy,
którzy z tego. wnosząc, prorokowali bliską i krwawą wojnę, dowodząc, że jenerałowa lepiej od
innych będąc uwiadomioną, zmieniła projekt nie bez ważnego powodu i postanowiła pozostać w
Warszawie dla grożących chmur na horyzoncie politycznym.
Jak się to jednak stało, że postanowiła nie wyjeżdżać nigdzie, my spełna objaśnić nie
potrafimy. To pewna, że pierwszych dni po powrocie z Garwolina była jeszcze mowa chwilami i o
Ems, i o Ostendzie, że później tylko o kąpielach morskich w dalekiej przyszłości ewentualnie coś
poszeptywano, że w końcu zawieszone zostały projekta wszelkie i więcej myśleć zaczęto o
urządzeniu się w mieście. Jenerałowa zamilkła, zasiadła, rozpakowała się zupełnie i zdawała
przyjmować z rezygnacją jakąś konieczność spędzenia lata i jesieni w Warszawie, nie ruszając się z
miejsca, co tym bardziej dziwić musiało, że ją nawet kompromitowało w oczach świata. Osobie
lepszego tonu, pytam, jak zostać, kiedy wszyscy, u których bywa, z którymi żyje, wyjeżdżają?
Oceńmy przynajmniej ofiarę, a mierząc nią powody, dojdziemy do wniosku, że ważnymi być
musiały.
Nie wiem, jak do tak ważnych przyszło postanowień, ale panna Adelajda opowiadała o swej
pani, że od powrotu z tego niepojętymi skutkami brzemiennego noclegu garwolińskiego poznać jej
nie mogła i jakąś dziwną upatrywała w niej zmianę. Wedle słów jej pani Palmer w osobliwym
stanie umysłu i serca znajdować się miała.
Zwykle spokojna i pani siebie, teraz w ciągłych rozmyślaniach i jakimś niepokoju, którego
nawet modlitwa uśmierzyć nie mogła, spędzała dnie i noce jakby czymś żywo zajęta, a nie umiejąca
stanowczo sobie poradzić. Kilka razy wydawała rozkazy najprzeciwniejsze do podróży za granicę i
pozostania w Warszawie, panna Adelajda schodziła ją płaczącą, z załamanymi rękami, kroczącą po
salonach i dowiadującą się o ludzi i rzeczy, które ją wprzódy wcale nie zajmowały.
Utrzymywała nawet (zawsze jeszcze panna Adelajda, która była niesłychanie dyskretną, ale
dla przyjaciółek od serca nie mogła mieć sekretów), że parę razy jenerałowa zerwała się przez sen z
rękami do góry podniesionymi, wołając z płaczem:
— Dziecię moje! moje dziecko!
Ale że jenerałowa dzieci urzędowych nie miała, pokojówka domyślała się, iż wybuch ten
stosował się do ubogich, których była gorliwą opiekunką i dziećmi ich swymi przywykła niekiedy
nazywać. Zresztą była to osoba nawet w największych boleściach serca i strapieniach ducha
niezdolna znijść z drogi przyzwoitości i obyczajów przyjętych w dobrym towarzystwie i jakkolwiek
może cierpiała, nie odmieniła ani na włos życia, które wiodła od lat kilku. Nabożeństwo, opieka nad
zakładami, które osoby jej stanowiska w świecie protegowały, trochę wizyt i obowiązków
światowych zajmowały ją jak przedtem, przerwane nawet niedzielne herbaty na nowo oznajmione
zostały dla współpracownic w dziełach miłosierdzia i do jednego koła należących osób.
Na takiej stopie były rzeczy w tym domu, którego otwarcie na nowo w tej porze było dla
stolicy wypadkiem niezmiernie szczęśliwym, gdy dnia jednego wagnerka świeżo lakierowana
zatrzymała się przed domem jenerałowej i Bzurski, który w sieniach z przekradanym cygarem
pędził godziny miłymi rozmyślaniami zaprzątnione, ujrzał z niej wysiadającego mężczyznę,
którego zrazu poznać nie mógł.
Wziął go za rodzonego młodszego brata włóczęgi garwolińskiego, ale przeistoczenie z
obdartusa zabrukanego na przyzwoitego człowieka było tak nagłe, dziwne i niepojęte, że nie sam
Bzurski na widok jego osłupiał.
Patrzał jeszcze z niejaką trwogą na tę postać, gdy pan Fryderyk Pluta, on to był bowiem,
odezwał się do niego uśmiechając, aby go pani zaanonsował.
Zmięszał się kamerdyner, gdyż i on, i panna Adelajda puszczając się w domysły, zjawieniu
się tego jegomości przypisywali stan, w jakim pani od niejakiego czasu zostawała, ale
przypomniawszy garwolińskie posłuchanie, wyszedł zaraz do jenerałowej, zwiastując jej po cichu
to niespodziewane zjawisko.
Po głosie przekonał się, że dwaj bracia rodzeni byli jedną i tąż samą osobą, pierwszy tylko
po podróżnemu, drugi po miejsku i jakkolwiek metamorfoza zdziwiła Bzurskiego, powątpiewać nie
mógł o tożsamości.
Zwykle marmurową, nieprzebitą maską okryta twarz pani Palmer na ten raz oblała się
dawno na niej nie widzianym rumieńcem, ale to była purpura gniewu, oburzenia, przestrachu i
zniecierpliwienia, niż skutek innego jakiego uczucia.
Bzurski, niewielki ludzi znawca, poznał się nawet na tym.
— Czegóż jeszcze może chcieć ode mnie? — zawołała jakby mimowolnie jenerałowa. —
To go prosić. — Prosić! — dodała — przecie raz skończyć to potrzeba.
I dumna, gniewna zasiadła w najobszerniejszym z salonów na kanapie, rachując może na to,
iż przepych ją otaczający, atmosfera państwa i przyzwoitości natręta może onieśmieli, uprzytomni.
Ale to była rachuba, niestety! mylna i płonna, bo Plutę nic dotąd w świecie zbić z tonu nie mogło,
ze straszniejszymi spotykał się nieraz wojskami... wszedł też, wprowadzony grzecznie, ze swobodą
człowieka przyzwyczajonego do woskowanych posadzek i ścian marmoryzowanych. Natomiast
jenerałowa, spodziewająca się ujrzeć obdartego opoja, zmięszała się, postrzegając przed sobą
prawie eleganta, którego „Ess Bouquet" otaczał wonną atmosferą. Fryderyk, skłoniwszy się bardzo
ceremonialnie, zajął zaraz miejsce w krześle z poufałością przyjaciela domu, który nie czeka, aby
go proszono siedzieć, i wybiera sam najbliższy gospodyni fotel.
Pani Palmer patrzała nań tak w czasie tych pierwszych obrzędów pół gniewnymi, na pół
zadziwionymi oczyma, że Fryderyk, który myśli jej łatwo się mógł dorozumiewać, uśmiechnął się,
odgadując uczucie, jakie budził.
— Widzę, że pani zdumiewasz się nad metamorfozą, jakiej liszka garwolińska uległa w
Warszawie; jest to jedna z tych tysiąca przemian, na którą nie potrzeba zwracać uwagi, choć się
nam co chwila przed oczy nawijają. Alboż mniejsza ta, której uległaś pani, z Julki stając się w
aksamity oprawną jenerałowa?
— Panie Pluta — stłumionym od gniewu duszącego ją głosem przerwała gospodyni —
proszę mi jak najprościej powód swej bytności wytłumaczyć i wstrzymać się od wszelkich
podobnych przypomnień...
— Za pozwoleniem — odparł zimno i powoli kapitan, jakby się nasycał przysmaczkiem —
powód bytności, która zbyt prędko nastąpiła po pierwszym naszym widzeniu się, zaraz się tu
wyjaśni... Co się tyczy postrzeżeń — godziż się krępować do tyla swobodę, wszystkim nam drogą,
aby i myśleć, i wspomnieć zakazać?
— Pan zapominasz się, pan... — i słów zabrakło pani Palmer, której ruchy dowodziły tylko,
jaki nią miotał niepokój.
— Prawa kobiety — dodała po chwili.
Kapitan milczał wyczekując, ale znowu zabrakło jej wyrazów.
— Prawa kobiety? — powtórzył uśmiechając się — owszem! owszem! Znam to dobrze, że
kobiety mają prawo robić bezkarnie, co im się podoba, dlatego, iż powiadają, że są słabsze. Jest to
powszechnie uznany aksjomat, że zepsutym dzieciom wolno ciągnąć za nosy, a słabym niewiastom
i za nosy, i za włosy nawet nie wywołując oporu. Ale ja. nie myślę praw uświęconych uznaniem
całej ludzkości łamać zuchwale, ani nadwerężać tak szanownych aksjomatów. Powoli idźmy do
rzeczy! Pani uprzedzasz się mojej względem siebie życzliwości! Uznasz to, gdy jej dowiodę, że nie
tylko dla niej, ale dla wszystkich członków najdalszej rodziny pani jenerałowej dobrodziejki serce
mam przejęte najżywszą czułością.
Jenerałowa wzdrygnęła się, on cedził dalej powoli.
— Przypadek, dziwny zbieg okoliczności, który pani ze swym religijnym poglądem na
sprawy ludzkie nazwiesz zapewne zrządzeniem opatrzności — czemu ja się nie sprzeciwiam —
nadarzył mi zręczność poznania osoby bardzo z bliska nierozerwanym węzłem krwi z panią
połączonej.
Tu się zatrzymał, widząc, jak pani Palmer płonie przelękła, i dodał po chwilce milczenia:
— Osoby skutkiem nieszczęść i prześladowania losu zostającej dziś w dość smutnym
położeniu.
Znowu pauza, powiększająca grozę, a kapitan nasycał się skutkami złowrogiego milczenia.
— Chcę tu mówić tymczasem o znanym jej bracie rodzonym, panu Mateuszu Kirkuciu, a
dodaję tymczasem, gdyż zawsze jednym wiedziony uczuciem, nie rozpaczam, bym i innych
członków rodziny, która panią tak niegodziwie opuściła i jej się zaparła, nie wynalazł i wkoło niej
nie zgromadził...
Uczucia, które się odmalowały na licu kobiety, nie potrafimy opisać; usta jej zacięły się, oko
błysnęło, ale utrzymało milczenie i wyprostowawszy się nagle, jakby panowanie nad sobą objęła na
nowo, słuchała chłodniej.
Pluta tak dalej mówił:
— Brata pani, Kaspra, nie miałem dotąd przyjemności poznać i uścisnąć pracowitej jego
dłoni, która tylko w niedzielę i dnie świąteczne bywa dostatecznie do uścisku mydłem umytą — ale
pana Mateusza znam i kocham już serdecznie. Poczciwe to człowieczysko, rady sobie na świecie
dać nie może, tłucze się, bije, pracuje w pocie czoła i sumienia częstokroć, a ledwo mu starczy na
czerwoną chustkę i obrzydliwie niebieską kamizelkę. Juścić komu, jeśli nie pani, wypadałoby zająć
się jego losem?
Jenerałowa nagle porwała się z kanapy i wyprostowała.
— Na Boga! powiedz mi pan, powiedz, co zrobiłam, abyś mnie tak nieludzko, nielitościwie,
tak barbarzyńsko prześladował?
— Ja? Prześladował? Panią? A godziż się — za- wołał sentymentalnie Pluta — godziż się
tak nazwać czysto chrześcijańskie postępowanie i gorącą żądzę połączenia rodziny, którą losy
rozszarpały? Zjednoczenia serc i dłoni?... Wszakże daję dowód przyjaźni, wyszukując pani
rodzonych jej braci? Jestli to prześladowanie! Lepiejże by było, aby ten nieszczęśliwy, którego
lekkość charakteru i kieszeni przywieść może do ostateczności, nie mając środków do utrzymania
życia, zaczął w końcu chodzić po mieście od drzwi do drzwi za jałmużną, rekomendując się jako
brat pani jenerałowej Palmer?
— Pan nie wiesz, ilem dla niego czyniła?
— W istocie, mało bardzo znam historią tajemną pana Mateusza, ale wiem, że serce pani, to
złote serce tak oddane Bogu, tak wylane dla ludzi im więcej czyni, tym mocniej pragnie. Zgodzisz
się pani na to, że rodzonemu bratu jak lada żebrakowi mierzyć i ważyć grosza i rumfordzkiej zupy
jakoś nie wypada! Jestem pewny, że gdyby miał stale sobie wyznaczony fundusz?...
Jenerałowa targnęła na sobie aksamitną mantylę tak, że część czarnych jej koronek,
oderwana, smutnie obwisła. Pluta to postrzegł zaraz, wskazał palcem i szepnął:
— Pani! cóż winne koronki? Mnie należałoby tak poszarpać! Ale mam nadzieję, że czystość
mych chęci i prawość zamiarów uznawszy, przebaczysz, będziesz mi nawet wdzięczną, a
tymczasem szkoda koronek...
— Mościpanie, dosyć już tych żartów — przerwała pani Palmer — chcesz waćpan nadużyć
tej siły, którą przypadek dał ci w ręce, ale ja pastwą ludzi na mnie spikniętych nie chcę być i nie
będę...
— Zawsze — słodziutko i z westchnieniem dodał kapitan — zawsze ten sam błąd w
pojmowaniu naszych stanowisk, ten sam pogląd mylny na uczucia, które mnie ożywiają... Widzisz
pani nieprzyjaciela w człowieku przejętym dla niej czcią i uszanowaniem.
— Panie Pluta!
— Milczę i słucham...
— Ja ucieknę, ja wyjadę, ja się oddalę.
— A ja ścigać ją będę ze łzami, gonić z tęsknotą. To mówiąc, ręce położył na piersi,
przymknął oczy i umilkł w ekstatycznej postawie zrozpaczonego kochanka.
— Zresztą — wołała przerywanym głosem kobieta — na taką napaść znajdą się przecie
środki, jest obrona prawa, policja, opieka, władza.
— Pani! Pani! — rzekł Pluta — jakże mnie to boli, że tak zapoznajesz człowieka wylanego
dla ciebie... Uciekając się do podobnych środków ostatecznych, musiałabyś narazić się na potworne
sądy często uprzedzonych ludzi. Ja znam rodzinę tę i nikomu tylko jej przypisuję rozdział, rozłąkę
niemoralną, odosobnienie pani; ale ludzie gotowi by ją przypisać komu innemu, a świat tak jest do
potępienia skory! Na cóż się to narażać? Do czego te gniewy i groźby, ochłońmy, mówmy po
przyjacielsku, poufnie, cichutko, jak na starych a dobrych przystało znajomych; na wszystko jest
jakaś rada — nie potrzeba uciekać i wyjeżdżać! Trzeba zapobiec fałszywym wykładom. Zresztą
gdybyś pani, tej chwili pierwszego wzruszenia uległszy, oddaliła się, ja wiem, że powrócisz, stolica
nasza bez niej, pani bez stolicy obejść się nie możesz, ja poczekam i pan Mateusz poczeka. Chętnie
podzielę z nim mój chleb i wódkę.
— Więc czego chcesz ode mnie, nielitościwy człowieku? — zawołała jenerałowa znowu
tracąc przytomność — mów waćpan! ile, jak, dam ostatek, byleście zeszli mi z oczów!
— Nigdy! — odparł Pluta — co z oczów, to z myśli i serca, a my, ja i pan Mateusz, w jej
sercu życzymy sobie pozostać! Mielibyśmy tak przykre czynić na niej wrażenie? Doprawdy?...
Łza pokazała się w zaognionym oku kobiety, kapitan zaciął usta i wstał drżący, głos jego
mowy się zmienił.
— Tak jest — rzekł — chciałabyś uciec, pozbyć się nas, pojmuję to, ale dziś dla mnie jedno
pozostało tylko... słodka zemsta szyderstwa... tej sobie odmówić nie mogę. Widzisz we mnie
zepsutego do głębi człowieka; jestem nim w istocie, ale rozpacz przyczyniła się do zrobienia mnie
takim, jakim jestem; raz w życiu kochałem szczerze, głęboko, wierzyłem mocno i tyś mi odebrała
wiarę, miłość, wszystko; muszę żyć choćby tą gorzką zemstą. Myślisz, że upadły i zwalany nie
mam serca ni pamięci, że się bawię okrutnie, że się pastwię na zimno! O nie! mnie smakuje zemsta,
bo serce jeszcze oburza się na zdradę i pragnęłoby uwierzyć choć w trochę cnoty, choć w odrobinę
uczucia! Chcę w tobie wywołać nie taką łzę gniewu, ale żalu i wspomnienia... Chcę...
Tu umilkł, powiódł ręką po czole.
— Chcę niepodobieństwa, to prawda — rzekł zimniej — więc dajmy pokój! Do rzeczy , do
rzeczy! Co zrobiemy z bratem pani, przecież coś z nim uczynić należy? Palmerowa złożyła ręce,
spuściła głowę i znowu usiłując się opanować, słuchała milcząca, bezbronna, ale tężejąc w posąg
bez czucia i myśli, co Fryderyk mówił na przemiany gorąco, szydersko, chłodno.
— Przyszedłem w interesie Mateusza, a podjąłem się go, aby spróbować, czy jeszcze tleje
choć iskra na starym popielisku... Zimno, więc zimno rachujmy, ja nie odstąpię. Wchodźmy w
traktaty i dyplomatyczne układy. Ja stawię ultimatum, oparte na dzisiejszym status quo... ale nie
wyrzekam się prawa zakołatania jeszcze i jeszcze do tego stwardniałego serduszka. Jeżeli później
zmuszą okoliczności do rewizji naszego tymczasowego przymierza lub złamie je przeważna siła...
tym lepiej... Dziś potrzeba mi czegoś dla Mateusza... nie odstąpię lub we- zmę go pod rękę i będę
prezentował w mieście nieszczęśliwego brata jenerałowej.
Widząc, że żadnej nie odbiera odpowiedzi, Pluta po małym przestanku na nowo mówić
zaczął.
— Temu poczciwemu Kirkuciowi dużo razem do rąk dać nie można, bo serce ma zbyt słabe
względem niewiasty w ogóle, względem kawiarek w szczególności, a trunek nie jest mu także
obojętny w chwilach rozpaczy miłosnej, które go często spotykać muszą... cóż byś mu też pani
miesięcznie lub tygodniowo wyznaczyć raczyła? Na przykład zróbmy sobie propozycje w drodze
dobrowolnych układów.
Jenerałowa nic nie odpowiadała.
Pluta zdjął powoli rękawiczki, postawił kapelusz, rozsiadł się wygodniej w fotelu, spojrzał
na sufit i począł się bawić, składając palce na krzyż, to obracając je w kółko, od lewej do prawej
strony i od prawej ku lewej. Jest to rozrywka w chwilach oczekiwania lub nudy dość miła, ale
wymaga pewnej wprawy... Milczeli oboje, nareszcie jenerałowa wstrzęsła się i pierwsza zawołała:
— Proszę pana, dyktuj mi warunki... mów, żądaj, przystaję na wszystko, ale nie trzymaj
mnie na torturach... ulituj się nade mną.
— Jej własnymi słowy przemówię także... zlituj się pani nad człowiekiem, który przyszedł
ją prosić choć o łzę żalu... choć o odrobinkę serca. Pan Mateusz poczeka...
Wyrazy te przeciwny całkiem zrobiły skutek, pani Palmer ostygła, zamknęła się, zdumniała;
Pluta począł się śmiać szydersko.
— Dziwniem głupi na starość — rzekł do siebie. — Wróćmy do pana Mateusza... Stojemy
w tej chwili razem z nim i serdeczna łączy nas już przyjaźń... ja sam za niego nie chcę tu działać
ostatecznie... zresztą niemiło by mi było skończyć na jednym widzeniu się z panią i do drugiego nie
mieć przyzwoitego pretekstu... więc... namyślim się, naradzim... pomówiemy i służyć jej nie
omieszkamy...
Na dziś ma dosyć — rzekł w duchu kapitan. I widząc, że odpowiedni się nie doczeka, a na
rozmowę nie wyciągnie, Pluta postał chwilę, rozpatrzył się po salonie i od ust pocałunek
przesyłając z przesadnie grzecznym ukłonem dodał:
— Do widzenia, kochana Julko!
Jenerałowa nie dała znaku życia, Fryderyk po cichu wyniósł się i drzwi ostrożnie zamknął
za sobą.
W humorze, który mógł za bardzo dobry uchodzić, choć w głębi jego była gorycz żółciowa,
Pluta udał się wprost do mieszkania swojego w Saskim Hotelu, nie liczę tego bowiem, ze dwa razy
po drodze na wódkę wstępował.
Użyta jako medykament przeciwko robakowi wewnętrznemu wódka podziałała dzielnie i
rozjaśniła mu czoło, a humorowi dodała sprężystości na chwilę straconej. Z piosenką na ustach
wszedł do pokojów, które zajmował.
Hotel Saski za pocztą w wąskim przesmyku ulicy, która się nie odznacza elegancją i w
niezbyt powabnym położony kątku, jak to wszystkim wiadomo, którzy badali fizjognomię naszej
stolicy — mieści w sobie wielką ilość pomieszkań różnej ceny i wygody, które kryją też. w sobie
najrozmaitszych gości i najdziwniejsze często, tajemnicze i zagadkowe postacie płci obojga.
W głębi dziedzińca, na górze, kapitan Pluta obrał był sobie schronienie, w którym, że nie
potrzebował wiele światła ani do zbytku świeżego powietrza, znajdował, że mu było wcale dobrze.
Ograniczyłby się był może parą pokojami z przedpokojem, gdyby nie towarzysz Kirkuć,
którego musiał trzymać przy sobie, a chwalić się z nim i mieć go nieustannie na karku nie było
podobna.
Kirkuć nie był wcale wygodnym, a często kompromitującym w najwyższym stopniu.
Pluta wprawdzie, ile razy go los dotknął i obszarpał, sam się opuszczał i wyglądał jak
ostatni odartus uliczny, ale zaledwie poczuł grosz w, kieszeni, zaraz na przyzwoitego wychodził
człowieka i wolał nim być, niż żyć w brudzie i zaniedbaniu... Kilka już tak razy w życiu z tego
diogenesowego, jak je nazywał, rzemiosła przechodził na dandysa, ale zawsze go potem los
nielitościwie strącał w otchłanie. Teraz właśnie nastąpiła znowu metamorfoza i kapitan usiłował
lepsze swe stosunki porwane trochę na nowo zawiązać, a obawiał się, by Kirkuć swoją
powierzchownością cienia nań nie rzucał. Ale z Kirkuciem niełatwo sobie było dać rady... ani go
odziać, ani chodzić i mówić nauczyć, ani od tysiąca, zdradzających stary obyczaj życia, nałogów
odprowadzić.
Pluta wszakże nie był pospolitym nauczycielem i nawet z takim uczniem jako tako sobie dał
radę. Naprzód sam sporządził mu garderobę z zakazem, aby od pąsowych chusteczek i szafirowych
kamizelek a zielonych kraciastych spodni wstrzymywał się całkowicie; po wtóre wiedząc, jaką gęba
jest zdrajczynią, przy ludziach mówić mu zakazał inaczej jak mruczeniem i kiwaniem głowy, przez
tak lub nie co najwięcej. Pozwolono mu też było uśmiechać się znacząco w wielkich wyjątkowych
wypadkach.
Kirkuć, który biedy zażył i rad był trochę odpocząć, poddał się całkowicie kapitanowi; a
była to natura tego rodzaju, że koniecznie kierunku potrzebowała i chętnie zapisywała się w sługi.
Wieczorkami, gdy kapitan potrafił do siebie ściągnąć dawnych znajomych, młodzież lubiącą
rozrywkę, szlachtę przybyłą z prowincji lub namiętnych graczów, Kirkuć wychodził z kąta i dla
zabawy czasem banczek pociągnął.
Tu on królował i był nieopłacony... a zalety jego w tym zawodzie kapitan ocenić umiał i
przed zręcznością, której jednak użyć nie dawał — chętnie skłaniał głowę. Niekiedy tylko dla dania
skutecznej nauki moralnej śmiałkom i zarozumialcom trafiało się, że tam coś maleńkiego
poszachrowano... ale to było na pół żartem i bardzo rzadko na trzeźwo.
Żyli więc z sobą ci dwaj panowie w zgodzie i pokoju, a nawet w dostatkach, bo im z
miejscowej traktierni dwuzłotowe obiady o pięciu potrawach, z tyląż zawiesistymi sosami, dawano
jeszcze na kredyt... i choć Pluta na jadło nosa krzywił, bo gębę miał popsutą, pamięć o jutrze
zmuszała go woleć najtwardszą sztukę mięsa bezpłatną, niż najlepszy befsztyk za gotówkę.
Dla Kirkucia owe obiady były postępem, pachniały mu z daleka, dla kapitana upadkiem i
wyczekiwaniem.
Marzył on ciągle o najęciu mieszkania i wystąpieniu znów w sfery, którymi więcej i
szerszym strumieniem przepływało pieniędzy; ale powstrzymywał się, obmyślając środki dojścia do
swojego celu. Niefortunnych pokuszeń kilka czyniły go bardzo ostrożnym.
Jakich miał użyć sposobów do podźwignienia się, było tajemnicą niezbadaną; to pewna, że
na zapas, gdyby los nie dopisał, wiedząc jak różnymi drogami chodzi fortuna, trzymał i los na
loterią.
Wróciwszy tego dnia od jenerałowej, zastał Fryderyk swojego towarzysza w progu zajętego
już rozmową ze służącą traktierni, żywą brunetką, której Kirkuć naprędce ofiarował serce, rękę i
kolczyki tombakowe, byleby mu wiekuiste, niezłomne przywiązanie poprzysiąc chciała.
Czułą tę parę rozpędziwszy, Fryderyk wszedł do pokoju, za połę z sobą ciągnąc Kirkucia.
— Waćpan siebie i mnie kompromitujesz — zawołał Pluta — jakże można w korytarzu, w
dzień biały zacząć się umizgać do Karolinki takiej, którą na dzień przynajmniej trzydziestu lokajów
ściska i całuje...
Kirkuć drażliwy, gdy się kochać poczynał, zawołał oburzony:
— To fałsz jako żywo! To jest osoba uczciwa, najlepszego wychowania... mówi nawet
trochę po francusku... którą tylko nieszczęścia strąciły... Rodzice jej byli obywatelami ziemskimi i
miałaby była pół miliona posagu, gdyby ojciec nie umarł wprzód nim jakiś tam krewny...
Pluta ruszył ramionami.
— No! daj pokój! historia znajoma... To niezawodnie przebrana królewna lub
arcyksiężniczka najmniej, ale mimo to wdawać ci się z nią nie życzę... a przynajmniej, zrób mi tę
łaskę, romansuj gdzie w kącie o szarej godzinie. Siadasz ze mną do stołu, uchodzisz za mojego
przyjaciela, bądźże tak dobry, nie kompromituj mnie sobą...
Kirkuć zamilkł, ale głęboko westchnął, dając uczuć Plucie, że ranił jego serce, wyrażając się
w ten sposób.
— No, powiem ci, że byłem u twojej siostry — dodał po chwili — zdaje mi się, że dla
ciebie żądane subsidium wytargujemy... zjawi się tu ktoś pewnie z propozycjami... Jeśliby przyszło
do podpisywania czego i układów, bądźże waćpan ostrożny, to reguła ogólna — brać, gdy daje,
potrzeba zawsze, ale podpisywać i obowiązywać się, to nigdy. A beze mnie waćpan nie czyń nic, bo
zrobisz głupstwo.
— No, to ja wiem i sam — odparł Kirkuć.
— Jeżeli się co zrobi z jenerałową, będziesz waćpan miał kawałek chleba zapewniony,
spodziewam się jednak, że mnie nie opuścisz, bo ci opieka potrzebna i pierwsza Karolinka z brzegu
kieszeń ci do dna wy- suszy, jeśli sam zostawiony będziesz instynktom własnym.
— No, to chwała Bogu sumienie ją ruszyło — rozśmiał się pan Mateusz — boć to
niesłychana rzecz, żeby siostra rodzona miała miliony, a brat nic? gdzież sprawiedliwość? Przecie
ja to wiem, że i prawo mówi do równego działu.
— No już to prawem, jak widzę — rzekł Fryderyk — niewiele byś wskórał, jeśli go tyle
znasz, co słyszę... daj pokój... ale jest sprzyjająca ci reguła ogólna, że ludzie za wszystko opłacać
się powinni, nie darmo!... kieszenią, sumieniem, czołem, grzbietem, spokojem, a taki zawsze płacić
trzeba... Niech pani jenerałowa płaci.
— Niech płaci! — powtórzył Kirkuć — to tak. każe sprawiedliwość... ale ja bym wolał do
równego działu.
Pluta począł się śmiać do rozpuku.
— Il n'est pas dégoûté! — zawołał nalewając sobie wódki — o tym potem, wracam do
rozporządzenia groszem, który dostaniesz. Przyjacielu! jeszcze raz ci powtarzam, nie usuwaj się
spod opieki mojej, chceszli być cały... przestrzegam! Zasmakuje ci swoboda, ale pamiętaj, że
stracisz, co ci los da, we dwa dni i znowu głodem mrzeć będziesz. Królewne i księżniczki
posługujące po kawiarniach wydrą ci ostatnią złotówkę. Ze mną jesteś przynajmniej bezpieczny od
słoty i głodu...
Kirkuć pokiwał głową; ale znać było, że mu ta kuratela w smak nie szła.
— No tak! — rzekł — ale mnie, kapitanie, bardzo męczyć nie będziesz, bo znowu...
— Czy jest że na świecie więcej pobłażający guwerner nade mnie? — spytał Pluta.
— No! no! ale zaraz krzyczysz!
— Wszystko, co robię, dla twojego własnego dobra i spokoju.
— Naprzód — rzekł Kirkuć, któremu się zebrało na żale — czemuż mi nawet odziać się nie
pozwalasz do mojego gustu?
— Dziecko jesteś — odparł Pluta — muszę ci to wyłożyć zrozumiale. Widzisz, odzienie jest
to taka rzecz, co jak tytuł książki naprzód każdemu w oczy wpada. Na przykład kiedyśmy byli w
Garwolinie, gdzie tego tytułu nikt czytać nie myślał, ja ci nic nie mówiłem za chustkę czerwoną...
ale tu, gdzie wszyscy jesteśmy jak dzieła na półkach księgarza i nieustannie ktoś na nas patrzy,
musimy sobie na grzbiecie wydrukować, żeśmy ludzie porządni. Widzisz, że ja sam
zmetamorfozowałem się też zupełnie i jeślim ci kraciastą odzież i chustkę jasną skonfiskował,
powtarzam, to dla twojego własnego dobra. Mogliby cię wziąć za to, czym jesteś w istocie, a ja
tego nie chcę.
— No! no! jak kapitan zaczniesz, to ja nie przegadam... — rzekł Kirkuć desperacko ręką
machając — ale dlaczego wy mi zawsze milczeć każecie, kiedy by się czasem coś powiedziało?
— I to dla twojego dobra, bo przyznaj, uderzywszy się w piersi, że często od rzeczy
pleciesz, a tego nie rozumiesz, że byle człowiek chciał i najgłupszy za wielką głowę uchodzić
może. Milczenie, mój kochany Mateuszu, jest wielką tajemnicą, a słowo największym zdrajcą...
Zważ tylko, że kiedy milczysz, każdy, co cię słucha, domyśla się niezmiernie pięknych rzeczy w
twojej głowie, a byleś gębę otworzył, zaraz postrzeże, że tam ich nie ma... Powiedzże mi tak
szczerze, czy nie lepiej głową kiwać?
Kirkuć ruszył ramionami.
— Przecież ja tak głupi nie jestem — rzekł z cicha.
— Wszystko jest, widzisz, względne — odparł kapitan, któremu się na gawędę zebrało —
możesz w pewnym towarzystwie używać słowa tak jak w Garwolinie chustki czerwonej, ale są
miejscowości, w których mil- czeć wypada. Nie jesteś jeszcze tak głupi, abyś nigdzie nie mógł
gadać, ale w Warszawie puścić ci się... to trudno...
— No! no! toż milczę — rzekł Kirkuć.
— I bardzo dobrze robisz.
— No tak... no, tak — przerwał pierwszy — albo i to... nie podoba mi się, że mnie już tak na
pasku wodzicie i sercu nawet nie dajecie dogodzić, a ja się kochać lubię...
— Są ludzie, co lubią ostrygi, a są, co lubią kochanie — odparł Pluta — ja ci tego nie
bronię, są różne gusta, może ci to na piersi pomaga albo na wątrobę... kochaj się zdrów... Znałem
takich, co lubili cebulę i dobrze im z tym było, ale zamykali się na zamek, aby ich to nie
kompromitowało. Umizgaj się sobie, jeśli ci to służy, ale w biały dzień na korytarzu kochanie to już
rzecz lokajska, kochany Kirkuć. Nie jestem tak srogim moralistą, abym nie wchodził w potrzeby i
ułomności natury ludzkiej.
Kirkuć głową pokiwał, ale posmutniał dużo.
— Widzisz waćpan... — rzekł — uprzedzasz się względem panny Karoliny...
— Bynajmniej... — zawołał kapitan.
— To jest osoba tylko nieszczęśliwa... zdaje się, że mówiłem ci, iż była na pensji i mówi po
francusku.
— Wiesz, że znałem stróża, który w piecu palił i mówił po angielsku... expedite, to nic nie
dowodzi — przerwał kapitan...— Panna Karolina jest zapewne bardzo przyzwoitą osobą, ale
nieprzyzwoitą jest rzeczą kochać się w niej na korytarzu...
— Ale dajże bo mi pokój...
— Wiesz co, chcesz być swobodnym? — przerwał nagle kapitan.
— I owszem...
— Możesz nim być... jedź dla odetchnienia na wieś na czas jakiś, to ci posłuży.
— Ja? na wieś? — spytał Kirkuć — ja?
— Znalazłbym misją dla ciebie...
— Ale cóż znowu misja?
— Nie bierz dosłownie tylko, wysłałbym cię w interesie...
— Koniecznie?
— Nie, jeśli zechcesz... kwestia jest tylko, czy ty dla interesu, a interes dla ciebie przystał?
Potrzeba by użyć wszelkich środków, aby się przekonać, czy w istocie sierota Jordanówna
wychowana w domu Narębskich jest Jordanówna czy jenerałówną, a następnie siostrzenicą pana
dobrodzieja. Rzecz starannie ukrytą należałoby odgrzebać.
— E! na to potrzeba głowy! — rzekł Kirkuć. Kapitan się roześmiał.
— No, a ty się nie czujesz....
— Nie! nie! — zawołał Mateusz — to trzeba i tego, i owego... nie!
— A jednak rzecz jest niezmiernie ważna... można by na drogę moralności kilka osób
naprowadzić — dodał Pluta. — Pojechałbym sam, gdybym miał czas.
— Jedź sam... otóż to! — dodał Kirkuć.
— A waćpan tu zostaniesz także sam i figle sobie będziesz płatał?
Odgadniony Kirkuć pokazał kilka zębów w rodzaju nieforemnego uśmiechu... poskrobał się
w głowę i ruszył ramionami.
— To nieszczęście, że i sam jechać teraz nie mogę, i waćpan się do tego nie przydałeś...
niezmiernie mi się to uśmiecha, miałbym zabawkę dla Julki i doskonały orzech do zgryzienia dla
cnotliwego Feliksa, który tak oczy spuszcza, gdy mu się rękę podaje... Należałoby popracować, bo
masz wiedzieć, kochany Kirkuć, że praca jest zadaniem życia... i wszyscyśmy do zdechu pracować
obowiązani.
Wyrzekł to z westchnieniem, a Mateusz zawtórował mu drugim, przypatrując się
melancholicznie rękom swoim.
— Waćpan tedy nie chcesz na wieś jechać i pracować? — spytał Pluta.
— Nie... ale ja waćpanu mówiłem, że na to potrzeba głowy.
— A prawda! Więc może byśmy posłali? Nie znasz kogo zdatniejszego od siebie?
Kirkuć mocno się zamyślił, znać obcować lubiąc z równymi sobie, nie znajdował tak od
razu w szeregu swych znajomych odpowiedniej kwalifikacji.
— Ale poczekajcież — mruknął znienacka jakby porywając się ze snu — ja bym takiego
może znalazł człowieka... Mam przyjaciela jednego, który długo był urzędnikiem do łapania
kontrabandy, człek z takim nosem, że spod ziemi dobędzie; teraz został bez zajęcia, można by go
użyć.
— A nie mógłbyś mi go pokazać?
— Ja już kapitanowi powiadam, że słyszy, jak trawa rośnie, a kiedy mu potrzeba w prawo,
zawsze mierzy w lewo... aby go ludzie nie odgadli. O! to Metternicha kawałek...
— Masz go pod ręką?
— No tak, bo wiem, gdzie go znaleźć... lubi trochę bawara, ale teraz goły, pije tylko po
sześć kuflów i siedzi tu blisko w kawiarni przy Koziej ulicy... czasami i cały dzień... Cóż ma począć
nieszczęśliwy bez zajęcia?
— Idź go zawołaj...
Kirkuć wziął czapkę, ale w progu się zastanowił.
— Hm — rzekł — tylko to bieda, że nie gada...
— Jak to!
— Albo nie umie, albo nie lubi...
— O! to idź po niego, niechybnie człek niegłupi.
Pan Mateusz nasunął czapkę i wymknął się zaraz, a kapitan, powtórzywszy dozę wódki
zwyczajną, siadł z cygarem na kanapie, różową przed sobą rozsnuwając przyszłość w marzeniach.
Niedługo jednak dano mu swobodnie bawić się tymi planami, gdyż w kilka minut otworzyły
się drzwi z lekka, ukazał się w nich bardzo poważny mężczyzna w okularach, którego fizjognomia
zwiastowała interes i głos wyrazisty zapytał:
— Pan Fryderyk Pluta?
— Ja jestem...
— W imieniu pani jenerałowej Palmer.
— Z domu Kirkuć? — zapytał szydersko kapitan — czy tak, bo jest podobno dwie panie
Palmer.
— Jenerałowej! — powtórzył marszcząc się mężczyzna, co na Plucie najmniejszego nie
zrobiło wrażenia.
— Z domu Kirkuć? — dodał uparcie. — Przyjmuję i proszę siadać, gotówem na usługi.
Pośrednik ów majestatyczny i znać dla zaimponowania wybrany, był, jak się zapewnie
domyślacie, poufnym jenerałowej plenipotentem, należał on, jak ona, do najpobożniejszych i
najgorliwszych w praktykach religijnych gromadki, której ozdobą była pani Palmer. Nie tylko przez
nią, ale przez wielu w delikatnych sprawach był używany, gdyż miał tę cnotę, której Kirkuciowi
brakło, umiał milczeć, a przy tym nic go w świecie nie dziwiło, nawet takie pokrewieństwo jak
szewca z jenerałową; miał wielką znajomość świata i wyrozumiałość niezmordowaną.
Dla niego też nie chodziło tak koniecznie o wewnętrzną wartość człowieka, a raczej o stronę
jego jawną i pozory, a co tam grzeszne ciało zbroiło, sąd zostawiał Bogu i milczeniem pokrywał,
wiedział, że wszyscy ułomni i jeśli nie chromiemy na nogę, nie ślepiśmy na oczy, za to w nas
zawsze coś choruje potajemnie.
Był to przy tym człowiek tak przyzwoity jak mało, milczący jak grób, żadnego towarzystwa
nie kompromitujący, bezpieczny jak sztaba złota. Wszystkich chwalił, każdego znalazł z czego
wynieść, a wady umiał tak zmniejszać, tak osłaniać, że dla niego każda z nich wychodziła prawie
na cnotę.
Jednej tylko nie cierpiał rzeczy i złowrogim milczeniem mijał ludzi, którzy się jej
dopuszczali, to szczerego i otwartego postępowania nieroztropnych, biednych prostaczków, co
zgrzeszywszy, nie umieją płaszczyka świętości zarzucić na ramiona i uchodzić za wzory cnoty.
Dodajmy, że tych, którzy do gromadki wybranych nie należeli, nie cierpiał.
Niby prawnik, niby przyjaciel domu grał wszędzie rolę jakąś obojętną, cichą, nieznaczną,
wchodził tylnymi drzwiami, stale oznaczonego nie miał zajęcia, czasem się prawnictwa zapierał, a
że posiadał dom własny przy ulicy Żelaznej, częściej uchodził za niewinnego obywatela kapitalistę.
Na twarzy jego co dzień gładko i świeżo wygolonej, okrągłej, księżycowej, w szarych oczach
zmrużonych często i ustach, bladą linijką niby niedobrze zabliźnionego cięcia przekreślających
policzki, najbystrzejsze oko nie mogło dostrzec śladu uczucia ani myśli, która pod nimi się kryła.
Był jak dobrze potynkowany mur, nie wiadomo kamienny, ceglany czy z gruzów zlepiony; a tynk z
niego nie opadał nigdy.
Imię mu było Oktaw Pobracki.
Siadł, otarł czoło z potu, który na nie wystąpił w pospiesznej drodze dla oszczędności
odbytej piechotą, i obrócił się do kapitana pokaszlując, aby miał czas lepiej mu się przypatrzeć i
grunt wprzódy wyprobować, zanim stąpił nogą.
Nigdy może dwie mniej do siebie podobne jednostki nie spotkały się i nie starły, Fryderyk
umyślnie nadrabiał bezwstydem, przeczuwając istotę konwencjonalną i zapiętą. Pobracki otulił się
flegmą i tajemnicą nieprzebitą. Siedzieli naprzeciw siebie i milczeli.
— Przychodzę tu — rzekł powoli pan Oktaw, dając sobie czas do rozmysłu i rozpatrzenia
— przychodzę...
— Tak, domyślam się, że piechotą — przerwał Pluta.
— W imieniu...
— Pani jenerałowej Palmer, rozumiem, a ja siedzę tu jako umocowany na krzesełku od jej
rodzonego brata, pana Mateusza Anastazego dwóch imion Kirkucia — rzekł Pluta — mamy tedy
założenie jasne.
Pobracki zamilkł, zaczął ze złotej, maleńkiej tabakiereezki dobywać tabaki, która się w sam
kącik jakoś zbiła i zatrzęsła, nim dostał się do albanki, upłynęła dobra chwila; kapitan czekał
cierpliwie, zajrzał tylko do flaszki.
— Mogę mu służyć? — spytał.
Z oburzeniem prawie, ale dostojnym i chłodnym, Pobracki odtrącił wniosek ruchem ręki.
— Nie? Jak się podoba. Milczeli znowu.
— Rzecz niby — zaczął Pobracki, zażywszy tabaki nareszcie — niby na tym jest stopniu, iż
brat, pan Mateusz Kirkuć, czyli też tam ktoś go przedstawiający...
— To ja — rzekł kapitan — proszę się nie żenować.
— Że brat, powiadam, chce korzystać z tego, iż siostra się go wstydzić może. Zostawiani
panu ocenienie faktu, lecz nie zaprzeczysz, iż tak jest!
— Coś na kształt tego — zaśmiał się Fryderyk. — Każdy żyje, jak może, drogi panie, jeden
z tego, że się nim chwalą, drugi, że się nim brzydzą lub że się go wstydzą, ten sprzedaje cnotę, inny
brudy, zawsze to handel, a przemysł i handel są rzeczą szlachetną.
Pobracki oczy trochę otworzył, lekki półrumieńca obłoczek oblał mu twarz i jak powiew
wiosenny zniknął; byłby okazał może, jak dalece to go wzruszyło, gdyby twarz jego nie miała tego
tynku, o którym wspomnieliśmy wyżej. Więc połknął argument nie drgnąwszy.:
— Jenerałowa — rzekł mijając niebezpieczną jamę argumentu — jenerałowa wcale się nie
ma powodu wstydzić, iż wyszła z niższych klas społeczeństwa... los i przymioty serca i duszy
przeznaczyły ją tam, dokąd doszła.
— No! a trochę i śliczna twarzyczka! — dodał Pluta — bo nie uwierzysz pan jak była ładna.
Pobracki zbył to milczeniem, zajrzał do tabakierki, albanka zbiła się znowu w ten sam
kątek, począł ją wytrząsać, ale nie ma nic upartszego nad tabakę, wyjąwszy niektórych ludzi...
nierychło dała mu się ująć, tymczasem kapitan oglądał pana Oktawa z największą uwagą jak jaki
fenomenalny potwór.
— Jenerałowa — dodał pierwszy — wychodząc z tej zasady, że... — Jenerałowa ma
zasady? — spytał Pluta.
— Z tej zasady — powtórzył prawnik — że pochodzenie nie czyni ujmy nikomu...
— To jest prześliczna zasada! — wtrącił kapitan.
— Nie myśli wcale opłacać się bratu, aby się go pozbyć... — dokończył Pobracki.
— A zatem nie mamy nic do mówienia — rzekł Fryderyk — rzecz skończona.
— Nie — przerwał pan Oktaw — za pozwoleniem.
— Pozwalam.
— Zaraz okaże się, że mamy mówić o czym.
— Mówmy, ja mam dużo czasu — dorzucił Pluta.
— Nie chcemy używać środków żadnych gwałtownych, aby się pozbyć natręta — kończył,
zbić się nie dając plenipotent — mamy litość nad jego położeniem. — Wszystko to chwalebne,
szczytne, namaszczone — przerwał kapitan — ale rad bym posłyszeć de quibus.
Pobracki udał, że nie słyszy lub nie rozumie.
— Tknięci politowaniem, wchodząc zresztą w położenie nieszczęśliwego człowieka,
moglibyśmy coś uczynić?
— O te coś mi właśnie chodzi, czekam — rzekł kapitan.
— Ofiarujemy...
— Ofiarujcie! ofiarujcie! Wznieś waćpan w sobie ducha ofiary choćby tabaką, aby prędzej!
— zawołał Pluta.
A! poczekaj — powiedział sobie w duchu plenipotent — kiedy tak, to cię wynudzę...
I odchrząknąwszy głośno, jakby mu co stanęło w gardle, dobrał się znowu do tabakierki,
która zdawała się na to stworzona, aby z niej niucha tabaki bez kilku minut pracy wziąć nie można.
Kapitan pił wódkę i stukając nogą o podłogę śpiewał Wlazł kotek.
— Moglibyśmy na przykład — odezwał się wreszcie Pobracki — dać dworek na wsi,
mieszkanie, stół, opranie i coś na rozchody drobne z warunkiem, aby pan Kirkuć nie oddalał się ze
wsi...
— Jakkolwiek powietrze wiejskie bardzo jest przyjemne — uśmiechając się rzekł kapitan —
i czarowne to ustronie uśmiecha się nam, ale pan Kirkuć przywykł do miasteczka i pewnie by się
nudził w towarzystwie nowym, z którym nie jest oswojony. O tym nie ma co mówić. Nie sądzę
przy tym, żebyście państwo chcieli tak tyranizować człowieka i przykuwać go na wygnaniu,
odejmując mu najdroższą człowiekowi swobodę ruchu.
Pobracki pomyślał i westchnął głęboko, jakby nad zepsuciem natury człowieczej.
— Ale wymagania państwa są niesłychane! dyktujecie nam, co czynić mamy.
— Istotnie! — odparł Pluta — ciśniemy, ale musimy, cóż robić? głód gorzej ciśnie.
— Chleb przecie dajemy.
— Suchy chleb ma i żebrak, my byśmy do niego chcieli choć trochę masełka...
Plenipotent zatrzymał się, zdając namyślać, jak dalej mówić z człowiekiem, który nic, nawet
jego, nie umiał poszanować.
— Kochany panie — dodał Fryderyk — wodę warzyć, wodą będzie, jeśli nam nie podacie
innych warunków, możemy tu rok siedzieć na próżno. Racz mi waćpan dobrodziej powiedzieć
tylko, a nim noc zajdzie, każę mu łóżko przygotować i wieczerzę sporządzić.
Plenipotent spojrzał i milczał, dając do zrozumienia, że się na takie nie odpowiada
szyderstwa.
— Zważ waćpan sam — dodał po chwili Fryderyk — co mi po chlebie suchym, gdy mi
każesz siedzieć przywiązanemu w kącie i nie ruszyć się, lepiej mrzeć z głodu i robić, co się
podoba...
— Nie narzucam warunków — odezwał się nareszcie Pobracki — daję, jakie mam, wola ich
przyjąć lub odrzucić, jenerałowa czyni, co może.
To mówiąc, bardzo powoli wstał, wyprostował się, nakładał rękawiczki i dawał oznaki chęci
rychłego odejścia, a kapitan mimo wielkiej życia wprawy, mimo uznanej potrzeby przemożenia
nieprzyjaciela cierpliwością poruszył się, nie mogąc pohamować gniewu.
— Jak chcecie — rzekł — dobra nasza bez mariasza! Co będzie, to będzie! Proszę się
kłaniać pani jenerałowej...
Przybyły, nie okazując nic po sobie, przyjął wykrzyknik dość zimno, nie przerywając
przygotowań do podróży, które kończył obciągając rękawy sukni, strzepując poły, gładząc
kapelusz, ujmując gałkę laski wyciągniętą dłonią. Kapitan nie mógł się domyśleć, czy to się już
istotnie skończyło na tym, czy dopiero rozpocząć miało..
— Zatem, nie pozostaje nam, jak pożegnać się — rzekł Pobracki.
— Czy pan życzyłbyś sobie pocałować się? — spytał kapitan. — Najchętniej, tylko
ostrzegam, że ślinię.
Pan Oktaw cofnął się krokiem, ale nie szedł jeszcze. Ma jeszcze inne propozycje w kieszeni!
— pomyślał kapitan i usiadł.
— No! a gdyby jenerałowa zgodziła się wreszcie uczynić coś inaczej — czego byście
panowie wymagali? — spytał pomaleńku cedząc Pobracki.
— A to siadajmyż i mówmy, bo jeszcze ze dwadzieścia cztery godziny potrwa — zawołał
kapitan.
Ale na te słowa wszedł i Kirkuć z drugim jakimś jegomością, jakby na poparcie i odsiecz
kapitanowi.
Przybyły z nim był jedną z tych postaci, które można by nazwać częścią składową tłumu.
Spójrzmy na wielką ludu ciżbę; pewne wyborowe indywidua zaraz się z niej wyróżniają, reszta
tylko tło i podściół stanowi. Otóż do tego beztwarzego tła, które na to jest, aby z niego powstała
masa, należał skromny przyjaciel Kirkucia nazwiskiem Pętelka. Najtrudniej w świecie odmalować
istotę podobną.
Rysów jej pochwycić nie można ani charakteru oznaczyć, jest w niej wszystko, co stanowi
człowieka, a nie ma nic, co by go od innych odróżnić mogło. Maluczki, blady, starty jak pieniądz
zdawkowy, żółtej i pomiętej cery, oczów zagasłych, włosów niepewnej barwy żółtawej, ubrany, jak
Bóg dał, w jakieś suknie stare i oszarpane, Pętelka mógł uchodzić zarówno za porządnego stróża,
nieporządnego lokaja lub za milionowego pana, który się trochę zaniedbał.
Wszedłszy, ukłonił się, potarł głowę, a że. z powodu trzeciej osoby nie sądził się zaraz
potrzebny, usunął się w głąb pokoju, trafnie postrzegłszy, iż mógł bardzo stać się zawadą i
niemiłym świadkiem. A nie chcąc okazać, iż go zajmuje to, co się dzieje dokoła, przedsięwziął
natychmiast postrzeżenia nad rozbitą w oknie szybą, która musiała przedstawiać godne obserwacji
fenomena.
— Ale oto sam ten pan Kirkuć, o którym mowa — dodał Pluta spostrzegłszy go — niech się
panowie rozmówią.
Kirkuć ruszył ramionami, dając znak, że to wcale nie było potrzebnym.
— A to od mojej siostry? — zapytał.
— Tak jest — rzekł żywiej Pobracki, spodziewając się go ująć — od siostry, która panu
ofiaruje mieszkanie, zaspokojenie wszelkich jego potrzeb i pensyjkę, z warunkiem zamieszkania na
wsi.
Kirkuć obrócił oczy na Fryderyka z zapytaniem, co mu robić należało, ale zaraz potrząsł
głową milczący, domyślając się szczęśliwie, że wniosek ten już odrzucony został.
— Daj mi tam pan pokój — mruknął po chwili — to nie moja rzecz, ja na wsi mieszkać nie
umiem... To głupstwo z pozwoleniem, niech panowie sobie gadają i robią, co chcą z moim
przyjacielem, ja się w to wdawać nie chcę...
— Siedźże pan sobie gdzie w mieście, ale przynajmniej wyjedź z Warszawy — rzekł
Pobracki.
— A jak ja nie chcę? — spytał Kirkuć podburzony wzrokiem Pluty — ja wolę żyć w
Warszawie. Plenipotent ruszył ramionami.
— Ha! więc nic nie zrobiemy — dodał, biorąc znowu kapelusz.
— Zrobiemy coś pewnie my z panem Kirkuciem, tylko nie wiem, czy w współce z panem
dobrodziejem — przerwał Pluta — jakoś to będzie...
Zaczęli się sobie kłaniać, zabierając już rozchodzić, jednak bardzo zawsze powoli, a poseł
raz jeszcze się wstrzymał.
— Gdybyśmy co skończyli na tych warunkach — wybąknął — jakąż mieć będziemy
rękojmię, że pan Kirkuć siostrze się więcej naprzykrzać nie zechce dla nowych jakichś wymagań?
— A słowo nasze! — dumnie wykrzyknął Pluta — przecież słowo uczciwych ludzi.
— No tak! słowo — powtórzył Kirkuć — to jest verbum.
Pobracki ruszył ramionami.
— Zważ tylko waćpan — dorzucił Pluta — że koniec końcem na słowie zawsze gołym
poprzestać będzie potrzeba czy na wsi, czy w mieście. Jeżeli słowu nie zawierzycie, wypadnie
chyba związanego trzymać przyjaciela mojego Kirkucia, aby się ze wsi nie wyrwał, lub wywieźć
jak kota w worku, żeby nazad drogi nie znalazł.
Pan Oktaw zastanowił się głęboko.
— Zatem ile pan Kirkuć chce za słowo — zapytał.
— W Warszawie utrzymanie ciężkie, życie drogie, a musiemy przecie żyć na stopie
przyzwoitej, niech pani jenerałowa da na próbę trzy tysiące, nie jestem wymagający, a zobaczymy,
czy wystarczą.
— Ja bym wolał do równego działu! — mruknął Kirkuć.
— Ale to ogromnie wiele, to procent szósty od pięćdziesięciu tysięcy.
— Trzy tysiące! — uśmiechnął się Pluta, ruszając ramionami — wiele? no! niechże da
cztery, to lepiej, liczba równiejsza...
I odwrócił się zniecierpliwiony.
— No, zgoda na trzy, ale rękojmia.
— Żadnej — odparł Pluta — słowo i kwita, będziecie płacić, dopóki my będziemy milczeć i
siedzieć cicho...
Pobracki popatrzył, pomyślał, pomruczał coś z cicha, skłonił się i nic nie rzekłszy, wyszedł.
— Z tymi ślimakami — zawołał rozgniewany kapi- tan — nic zrobić nie można po ludzku,
probuje jeszcze, niechże się parę razy przespaceruje i niech go tam diabli biorą.
Ale Kirkuciowi chodziło już o przedstawienie stojącego w kontemplacji okna przyjaciela
Pętelki i zapomniawszy o interesie z bezprzykładnym wyrzeczeniem się pociągnął go przed
kapitana.
— Panie Pętelka, chodź no tu! — zawołał — oto już jesteśmy wolni, pogadajmy, jesteś pan
nam potrzebny.
Pętelka nagle odwrócił się cały, jak stał i przyszedł milczący a posłuszny w gotowości na
zawołanie; Pluta mierzył go już oczyma niedowierzająco.
Chwilę trwał ten egzamen dosyć przykry, który Pętelka zniósł z heroicznym wytrwaniem,
kapitan ruszył w końcu ramionami.
— Mówiono panu o interesie? Daszże pan sobie radę? Pętelka milczał, trzęsąc głową.
— E! proszę nie zważać — przerwał Kirkuć, któremu o wybór chodziło — proszę na to nie
zważać, że taki niepozorny; już ja ręczę, że drugiego takiego jak on człowieka nie ma na świecie,
jeszcze nigdy żadnego interesu nie popsuł. Nie szczęści mu się, to prawda, on jednak temu nie
winien; pasją ma do kart, i co zrobi sprytem, to przepuści u zielonego stolika, a taki fryc!
Począł się śmiać niezmiernie, Pętelka zawstydzony niby spuścił głowę i otarł czoło.
— A że gadać nie umie, to nic! — dodał Mateusz — w tym w istocie niemocny, choć do
roboty nie ma człowieka jak on.
Niewiele znać ufając zaręczeniom przyjaciela, Fryderyk zasiadł rozmyślając.
— Posłuchaj no pan — rzekł — jest rzecz taka... Pewna dama w młodym wieku swoim
miała słabość do pewnego mężczyzny i miłość tych dwojga kochanków znad brzegów Wieprza
skończyła się tym, czym się koń- czą tego rodzaju czułości. Pan Bóg dał córeczkę bardzo naturalną.
Dziecię to znikło. Z różnych okoliczności domyślać się można, że owa sierota, przezwana inaczej,
znajduje się na wychowaniu w pewnym domu. Owa pani nie chce znać swojego dziecięcia lub nie
wie o nim, wstydzi się może przeszłości. My nie mamy pewności czy dziecię to żyje, czy umarło,
czy wychowanica, o której mowa, jest nim lub nie. Starano się pozacierać ślady, potrzeba je
odszukać, trzeba odkryć koniecznie, co się stało z dziecięciem? dojść i znaleźć dowody; jak byś się
waćpan wziął do tego? Pętelka się zamyślił.
— No tak — rzekł po chwili (miał przysłowie tego i chętnie go używał) — alboż ja mogę,
tego, wiedzieć, jak bym się, tego, wziął do tego? Bo widzi pan, tego, potrzeba pojechać na miejsce,
tego, i tam, tego, a jeśli się okaże, tego, to, tego.
Pluta aż się zerwał, ale go Kirkuć pohamował.
— Ale proszę pana kapitana nie zważać na to, że on nie gada, ja uprzedzałem, że nie umie,
poślij go na miejsce z dobrą informacją, a przysięgam, że wyszpera spod ziemi.
— Ha! niech probuje — rzekł Pluta z niedowierzaniem — niech probuje.
Pętelka z pewną dozą zarozumiałości się uśmiechnął, usta mu się rozwiązały.
— Pan widzę, tego, myślisz, że tylko ten robi, tego, kto, tego, gada; a to jest przysłowie, że
krowa, co wiele, tego, mało, tego, daje.
Postrzegłszy się, że i przysłowie trudno mu było zacytować, splunął z niechęcią i otarł usta
zniecierpliwiony.
Widząc, że w istocie rozmowa była niepodobieństwem z przybyłym i zmiarkowawszy, że
potrzeba coś poryzykować też, gdy nie ma w czym wybierać, kapitan roz- począł na obszerniejszą
skalę wykład sprawy, otwierając go parą kieliszkami wódki dla odżywienia inteligencji i zwrócenia
uwagi; dał informacją szczegółową, wbił dobrze w głowę milczącego Pętelki imiona, nazwiska i
daty i, opatrzywszy na drogę, wypuścił na zwiady. Nazajutrz wysłaniec żydowską budą odjechał,
rozmyślając po drodze, jak by zobowiązaniom swym zadośćuczynić, a kapitan rzekł do Kirkucia:
— Słuchaj, jak mu się nie uda, ty będziesz winien, boś mi go dał i zaręczył; ale pamiętaj, że
odtąd tracisz u mnie wiarę na zawsze.
— No, zobaczymy! -— uśmiechając się odparł pan Mateusz — nie mówiąc złego słowa,
waćpan wierzysz w tych, co gadają, dlatego, że sam pięknie masz w gębie, ale co na tym wygrałeś
w życiu? proszę?
— Tyle tylko, że mogę zażartować z tego świata, na którym mi się nie wiedzie — rzekł
kapitan — a i to niemała rzecz! Zresztą i ja mówię z waćpanem — zobaczymy!!
KONIEC TOMU PIERWSZEGO
TOM DRUGI
Czy ideałowi koniecznie potrzeba strojnej sukienki? ja nie wiem, ale czasem zaniedbana,
skromna, zszarzana nawet, dodaje mu jeszcze wdzięku, nie potrzebuje on ani piękności linij, ani
uroku kolorytu — ideałem jest, bo nań duch wieje z góry i światłością opromienia.
Takim była owa sierotka w ubogiej izdebce u prostego stoliczka łatająca sukienki, które
kaprys i fantazja porwały, często zaniedbana, odziana ledwie, z zapracowanymi dłoniami, z bladą
od bezsenności twarzyczką. I ramy tego obrazka, którego ona była główną postacią, grzeszyły
trywialnością może, nie było tam ani ideału, jaki rodzi nędza posuniona do ostateczności, ani
piękna wiejskiej prostoty, ale coś tak pospolitego, tak powszedniego, a jednak tak jasnego, tak
ślicznego, jakby para wypłakanych i spracowanych ocząt biednego dziewczęcia weszła słonkiem
rannym nad tym światkiem szarym i smutnym.
Ideał był w Mani, cichej, pokornej, biednej, a z weselem i z pokorą znoszącej wszystko, co
na jej barki dzień każdy przynosił; ideał nie był w jej twarzy ani w postaci drobniuchnej, ani w
wejrzeniu nieśmiałym, ale w sercu, co biło pod tą prostą sukienką, i w główce, którą okalała aureola
zapoznanego męczeństwa.
Im ciaśniej splecionym wieńcem cierniowym opasy- wali ludzie bezbronną istotę, im w
większej ciszy i skry-tości odegrywał się tu dramat nie dostrzeżony niczyjemu oku, tym jaśniej
świeciła ta izdebka uboga, zarzucona gałgankami, ciasna, powszednia. Jedno tylko serce i jedne
oczy patrzały dzień w dzień na ciche bóle dziecka; to serce i oczy ojca, ale ojca, który się przyznać
nie mógł do swojego przywiązania, zmuszonego się z nim taić, bezsilnego i jak to dziecię,
biednego.
Mania wśród tego, co ją otaczało, choć nieszczęśliwą być mogła, była szczęśliwą, zdawała
się nią być przynajmniej. Nigdy skarga żadna z ust się jej nie wyrwała, nie wytrysnęła z oka; łzy
ciche noc tylko widziała, okrywała ciemność, a serce ściśnione wyrzucało je sobie jak zbrodnią.
Są to męczarnie, do których się przyznać, których pochwycić nie można, które się stroją w
pieszczoty, przebierają za serdeczność, maskują uściskami i udają dobrodziejstwa. Takim było
właśnie obejście pani Narębskiej i jej córki z biedną Manią, pełne troskliwości, wymierzone zawsze
ku jej pożytkowi, odziane pieczołowitością o jej przyszłość, a boleśniejsze od policzkowania. Na
razy gwałtowne i napaści otwarte człowiek ma przynajmniej gniew i siłę, przeciw całującemu
prześladowaniu nawet łzy braknie, boby nią podlane więcej jeszcze wyrosło.
I tej to cierpliwości sieroty, niezmożonej, niewyczerpanej winna była zapewne Mania, że jej
dokuczano tak srodze. Jest coś w złych instynktach ludzkich, co rozpala i gniewa, gdy ofiara nie
wydaje głosu, gdy krew nie płynie i nie czuć, że męcząc, dopiekłeś do żywego. Może nie zdając
sobie z tego sprawy, pani Narębska i jej córka szły za popędem, który je zmuszał dokuczać póty,
póki by nie posłyszały jęku, a tego nie mogły się doczekać.
Odmalować, opisać te szpilkowania codzienne nie- podobna prawie; dawały do nich powód
uchybienia i cnoty, wady i poświęcenia, bo dla nich wszystko dobre, bez wyboru. Ona znosiła to
wszystko tak nieznośną płacąc łagodnością, z taką wyższością ducha, niekiedy sama broń poddając
nieprzyjacielowi na siebie, że walka ta ustać nie mogła. Patrzał na nią Narębski z coraz żywszym
rozdrażnieniem, ale zaradzić nie mógł, a nie miał siły powiedzieć sobie i jej, żeby się rozstali, żeby
na swobodzie szukała sobie pracą mniejszą większej niezależności i spokoju.
Ona też nie rwała się z gniazdka tego, do którego przywykła, nie przypuszczając, by świat
miał inne życie, by istniały gdzie jaśniejsze horyzonty i szersze przestrzenie, czuła się jakby
stworzona do tego, co ją otaczało, jakby przykutą do tej kuli, którą za sobą wlekła. Króciuchny
pobyt Teosia Muszyńskiego na wsi wzbudził wprawdzie w Mani jakieś nieokreślone uczucie,
pojęcie możebności jakiegoś szczęścia na ziemi, ale upartej myśli tej broniła się, jak mogła, nie
wierząc, by kiedy w rzeczywistość miała się obrócić. Dwie ich dusze zrozumiały się wejrzeniem,
zatęskniły do siebie, ale nie śmiały sobie nawet powiedzieć, co uczuły.
W kilka dni po opisanych wypadkach pan Feliks, który chętnie poza domem szukał spokoju,
nie mogąc znaleźć go w domu, szedł ze spuszczoną głową ku Alejom i naprzeciw Szwajcarskiej
Doliny spotkał równie zadumanego Teosia Muszyńskiego, który zetknąwszy się z nim
niespodzianie, z radością obie dłonie doń wyciągnął.
— No, cóż ty porabiasz w mieście? jak ci się wiedzie? mój drogi! — gorąco spytał go pan
Feliks, który kochał Teosia i za siebie, i za Manię, równie jak żona jego i córka nienawidziły go
instynktowo.
— I nic nie robię, i wcale mi się nie wiedzie — odpowiedział smutnie Teoś — trzeba by
znać położenie takich jak ja Ilotów, aby pojąć jak wśród miasta kilkakroć stotysięcznego,
oświeconego, lubiącego i podtrzymującego literaturę, gdzie na pozór każda siła zużytkowaną by
być mogła, doskonale jeniuszowi, talentowi i pracy z głodu umrzeć można.
— No! tak źle, spodziewam się, nie jest — odparł Feliks — a w każdym razie jużciż masz
takich, co by się z tobą ostatnim chleba kawałkiem rozłamali — i podał mu rękę z uczuciem.
Teoś schwycił ją milczący i westchnął.
— Mój drogi panie — rzekł — chleb miłosierdzia, którym rozłamywać się miło temu, co go
ma, gorzki jest dla tych, co przyjąwszy, do ust kłaść muszą jak dar i litość; nie chodzi zresztą tyle o
chleb powszedni, co o możebne dobicie się stanowiska jakiegoś, stanie się użytecznym, wejście w
szeregi czynne społeczności... ku temu właśnie dla większości drogi są zaparte, a ilu z tych, co do
celu płyną, ginie w drodze! Bóg wie jeden. Ludzie są jak ziarna, które opatrzność rzuca w
powietrze, niesione wiatrami lecą... i jedne padają, jak mówi przypowieść ewangeliczna, na skały,
drugie na morza, setne na żyzną ziemię, co je wypielęgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o!
wiele przepada.
— Ale kto ma siłę woli i wytrwałość...
— Czasem się nimi celu dobije, czasem się zabije nim... bo walki skutek niepewny,
widzimy tych, co wyszli cało, nikną ci, co zginęli...
— Ale cóż głównie na przeszkodzie staje? — spytał pan Feliks.
— Znamy się dawno — odezwał się Teoś, wzdychając — ale życia mojego przeszłego nie
znasz pan jeszcze dobrze, zdaje mi się, że mógłbyś się z niego najlepiej przekonać, jak przy
najlepszych chęciach do czegoś dojść trudno bez tej rosy i słońca, które tylko modlitwa i opatrzność
dają, bo wola ich nie sprowadza... Masz pan czas? chcesz posłuchać?
— O! najchętniej, usiądźmy tylko — odpowiedział Feliks — bo idąc i mówić trudno, i
słuchać niełatwo.
Znalazłszy ustronną ławkę blisko botanicznego ogrodu dwaj przyjaciele przystanęli i
zasiedli wygodnie, a Teoś Muszyński tak mówić począł:
— Domyślasz się już, panie drogi, że nie pochodzę z żadnej Muszyny, z żadnej znacznej ani
bogatej rodziny, że jestem dziecięciem warszawskiego bruku, bez herbownej tarczy i świetnych
koligacji... bladą roślinką z między kamieni wyrosłą, wykołysaną miejską wrzawą, nakarmioną
mefitycznymi od dzieciństwa wyziewami. Rodzice moi byli to poczciwi, skromni rzemieślnicy
tylko... którym pod ostatek życia przyszło walczyć niespodzianie z nowymi formy i sposobami
zalecania, które rzemiosła przybrały z zagranicy. Nie mogli oni wytrzymać konkurencji ze
świetnymi szyldy, ogłoszeniami i całym tym powierzchownym blaskiem, który zastąpił cichą, ale
poważną firmę rzemieślniczą i kupiecką.
Dawniej domy trwały poczciwą, okupioną pracą i sumieniem słowa i nie starały się
bynajmniej o zwabienie kupującego na wędkę świetnych pozorów... szanując i siebie trochę, nie
chcąc się zniżać do szarlataństwa; rzemiosło i sklep były pewnego rodzaju instytucją; teraz stały
się eksploatacją umiejętną a gorączkową. Często najniepozorniejszy dom stary, w którym od lat stu
nic się nie odmieniło, stał tylko tym, że miał wiarę i szacunek... Nagle zaczęto rachować w handlu i
rzemiośle nie na te, uczucia serca ludzkiego zacne i poczciwe, ale wypotrzebowywać słabości...
Obrachowano, co może próżność, ciekawość, łatwowierność i na tym budować się poczęto, śmiejąc
z tych, którzy się łapać dawali w przekonaniu, że zawsze się ich dość znajdzie i na jutro.
Gdy wprzódy podstawą stosunków między pracą a nabywcą była wiara i poszanowanie,
gorączka wieku, której siły w przyszłości nie zaprzeczam bynajmniej, znalazła, że te dwa bodźce za
mało były czynne, wyszukała innych i w ręce szarlatanerii rzuciła rzemiosło i handel. Od tego to
czasu warsztat szewiecki stał się magazynem obuwia; krawiec — artystą kroju; stolarz —
zatytułował sklep składem mebli. Znikły skromne szyldy, które oznajmywały rzecz, a nie nęciły
oczów, i powstały błyszczące i brzmiące napisy, złocenia, obietnice, przemawiające do oczów i
kieszeni pokusy.
Moi rodzice, których sklepik i robota stanowiły cały majątek, z wzrostem szyldów i reklam
zubożeli i upadli. Ojciec nigdy się nie chciał uciec do takich środków, które dla fuszerów
stosownymi uznawał; chwalić się nie umiał, odbyt powoli tracić zaczął, zagryzł się i umarł...
Została mi matka jedna, która we łzach i smutku podołać także nie mogła, musiała się w końcu
wyprzedać, obliczyć i pokazało się, żeśmy ledwie mieli tyle, by jakiś rok szukać o reszcie suchego
chleba, co czynić należało, by żyć dalej.
Jam był mały, chodziłem już do szkół, gdy ta katastrofa pozbawiła nas chleba, musieliśmy
się ścisnąć, przenieść do jednej izdebki na poddaszu przy Ogrodowej ulicy i myśleć, by po
jałmużnie nie chodzić. Matka mniej dbała o siebie, życie jej było skończone, ale płakała nade mną,
bo jej się zdawało po macierzyńsku sądząc, że we mnie widziała ziarenko przyszłości, iskierkę
jakąś — żal jej było, bym się miał zwalać i zmarnować.
Dochodziła zrazu prawie do rozpaczy, ale boleść ta biednej kobiety, której całym
narzędziem przyszłości było serce, nie roztapiała się we łzach próżnych, gorączkowo szukała
ratunku.
Radzono jej, by mnie oddała do terminu, nie chciała, pojmowała instynktowo, że szkoły i
nauka stanowiły o przyszłości; postanowiła bądź co bądź dać mi jak mogła najlepsze wychowanie.
Sama mnie pilnowała, a całując nieraz i ściskając we łzach cała, wlewała we mnie miłością swą
ochotą do pracy, przeczucie jej pożytku... Nigdym ze szkoły nie powrócił, żeby mnie sama nie
rozpytała o najmniejszy szczegół zajęć moich i postępy, jakie uczyniłem.
Rozgrzany tą troską i pieczą, dojrzałem też wcześnie, spoważniałem od dziecka, gorąco
pochwyciłem do piersi jej pragnienie... A że ostatki grosza wyczerpywały się szybko, choć
niemłoda, choć chora, choć nie przywykła do pracy ręcznej, matka moja odważnie poczęła jej
szukać, by zapobiec głodowi i wyciąganiu ręki, które by ją przedwcześnie zabiło.
Po dawnych swoich znajomych chodząc, wyrobiła sobie, że jej bieliznę do prania oddawać
zaczęto, najęła do pomocy kobietę i z tego malutkiego zarobku, który jednak z dnia na dzień głodu
nie dopuszczał, poczęliśmy się ubożuchno utrzymywać.
Często wspominam dziś ze łzami jeszcze tę szczupłą izdebkę, jedyną na tyłach drewnianego
domu w Ogrodowej ulicy, w której mieściły się i balie, i stoły do prasowania, i łóżko, i kuchnia, i ja
na ławeczce z książką w ręku w kąciku pod okiem matki. Od rana do mroku musiała biedna biegać
od kątka do kątka, by wystarczyć zajęciu i na mnie spojrzeć, i uścisnąć, i zapytać o każdy szczegół.
Nieraz z podziwieniem rozmyślam, jak ona odgadywała niemal i trudności, z którymi
walczyłem, i drogi, jakimi przeciw nim iść było potrzeba, instynktem wskazując mi cudownie, co
robić miałem, jak się uczyć, gdzie czego szukać.
Na progu tej izdebki czekała na mnie, gdym powracał, ścigała oczyma, gdy z książkami pod
pachą odchodziłem do szkoły. Jam poczuł, że takiemu poświęceniu powinienem był odpowiedzieć
równym z mojej strony i w trzynastym już roku mogłem przynieść jakiś grosz do domu uczeniem
drobniejszych i równie jak ja ubo- gich dzieci zarobiony. Maluczko to było, ale własny mój zarobek
czynił mnie tak dumnym, a matka ściskając i obejmując spracowanymi rękami tak słodkimi łzy go
skrapiała!
— Daruj mi pan — dodał Teoś — że się nad drobnymi okolicznościami tej epoki mojego
życia rozszerzam — pozostały w sercu tak głęboko wyryte wspomnienia młodości, że mi się od
nich oderwać trudno. W tej poziomej prozie życia ja widzę jeszcze taką poezję, takie blaski! takie
cuda! jakich wyobraźnia poety nigdy stworzyć nie może.
Było to życie ciche, pracowite i jednostajne, okolone spokojem, jakiego inne jaśniejsze losy
ludzkie nie mają. Wieczorem zasiadaliśmy z matką u stolika przy świecy ogarku, ona z robótką
jakąś, ja z książką na kolanach, i cicho nieraz zagadywaliśmy się długo, a ona mi prostymi słowy
wpajała te wielkie życia zasady, których ani nauka, ani rozum nabyty, ani wielka przebiegłość
zastąpić nigdy nie mogą, bo one płyną raczej z serca i uczucia oświeconego przyniesionym z innego
świata blaskiem, niż z tych władz, których użycie od wielu wpływów ziemskich zależy.
Czasem wieczorem letnim siadaliśmy razem w podwórku, które miało trochę zieloności, na
które wietrzyk czyściejszy od pól i łąk, od lasów i wód zawiewał, i poiliśmy się ciszą tej godziny,
marząc oboje, jak kiedyś będziemy szczęśliwi, gdy ja dorosnę, gdy ona, na moim sparłszy się
ramieniu, odpocząć będzie mogła.
Ale biedna matka w pracy nareszcie stargała siły, poczęła chorzeć, radzić się, leczyć,
słabnąć i jednego strasznego dnia, którego nie zapomnę nigdy, zostałem — sierotą.
Ciężko jej było umierać, zostawując mnie samym na świecie w tym wieku, który starej do
pokierowania przyszłością potrzebuje dłoni... bez opieki, bez przyja- ciela i doradcy, i zdaje mi się,
że ta obawa o mnie, niszcząc jej zdrowie, zgon przyśpieszyła.
Zbudziliśmy się około północy jękiem cichym, który na próżno stłumić chciała, bojąc się
mnie obudzić, po cichu wołała — wody, paliło ją pragnienie. Od kilku dni uważaliśmy, że była
gorzej, ale pracy zwykłej nie rzucała do ostatka i choć kaszel ją przerywał, choć w nogach czuła
osłabienie — stała odważnie przy stole, nie dając się namówić na spoczynek...
Wstaliśmy rozpalić światło, pobiegłem po świeżą wodę... ale usta jej spalone ledwie się
brzegu szklanki dotknęły, postrzegłem, że ręce drżały tak, iż utrzymać jej nie mogła, a twarz
śmiertelną poczęła okrywać się bladością, dwie łzy ciche spływały po policzkach... Chciała mówić,
ale głos jej zamierał, pochwyciła mnie tylko za. głowę, przycisnęła ją do piersi, schyliła się ku mnie
i z lekkim okrzykiem bólu... skonała.
Ja sam zostałem u łóżka jej klęcząc w tym martwym już uścisku, nie pojmując śmierci, nie
wierząc w nią, nie wiedząc, co począć.
Na płacz i lament kobiety, która u nas służyła, rozbudzającej dom cały, poczciwi ludzie
nadeszli, a żem ja nie umiał sobie dać rady i nie wiedział, co robić, zajęli się z litości pogrzebem i
ostatnią dla biednej matki posługą; potem sprzedażą ruchomości, obmyśleniem wreszcie spokoju na
pierwsze żalu godziny.
Kilkoro nas tylko poszło za ubogą trumienką na Powązki, a mnie od mogiły niełatwo było
oderwać. Ale nazajutrz potrzeba już było iść do szkoły, a matka tak we mnie wpoiła konieczność
pracy, żem ani pomyślał o swobodzie, o odpoczynku, że żal nawet rozpaczliwy nie zdawał mi się
przyczyną dostateczną do uwolnienia od nauki.
Nigdy nie zapomnę powrotu mojego do klasy, gdy z czerwonymi oczyma, nie umiejąc lekcji
tuliłem się drżący w kątek, aby mnie nauczyciel nie wywołał. Tego dnia przypadała właśnie lekcja
jednego z tych najstraszniejszych pedagogów nieubłaganych, którzy są postrachem dzieciaków.
Był nim profesor matematyki, pan Kruczkiewicz. Żółty, chudy, prosty, sztywny, nie
uśmiechający się nigdy, chodzący po świecie jak cyrkiel po papierze wymierzonymi kroki i na
pozór pozbawiony krwi, serca, uczucia i wszystkiego, co człowieka stanowi. Nieszczęściem za
pierwszym wejrzeniem wpadłem mu w oko i. suchy, kościsty palec skierowawszy ku mnie,
wywołał swym głosem grzechotki:
— Muszyński!
Mrowie przebiegło po mnie, zasłoniłem twarz rękami i zacząłem płakać.
Płacz w dziecku jest zeznaniem winy i tak go zrazu pojął profesor, który coraz surowiej
gromić i wołać począwszy, wyciągnął mnie z ławy na środek, obsypując przezwiskami leniwca,
muła, opieszalca, próżniaka.
— A to tak! — wołał zimnym głosem równym, wyrazy ostrymi, ale bez najmniejszego
objawu pasji — a to tak! zabaweczki! bieganina, piłka! uliczka! a to tak! a lekcji ani w ząb.
Czekajże, dam ja ci tu zabawki, dam piłkę, dam uliczkę, łobuzie jakiś, zakało rodu ludzkiego! No
cóż? nie umiesz lekcji?
— Nie — umiem, panie profesorze — odpowiedziałem.
— Nie umiesz! I bezwstydnie śmiesz mi to wyznawać w obliczu towarzyszów, bez sromu,
bez czoła... na zgorszenie tych, których dotknięcie twoje zaraża, których gubisz złym przykładem.
A! czekajże!
Tu groźnie się zatrzymał i dodał:
— Mów, mule jakiś, dlaczegoż nie umiesz? Profesor zamiast osła, używał zawsze muła,
pierwsze wyrażenie mając za nadto trywialne.
— Dlaczego nie umiesz? — powtórzył groźnie.
— Matka mi umarła — odpowiedziałem po cichu.
Nauczyciel stanął wryty, zmieniła mu się twarz zwykle nieporuszona, w oku zakręciła się
łza — zmieszał się, pożałował widać łajania i zbliżywszy się do mnie pogładził po głowie, z cicha
rzekłszy do mnie:
— Sierota?
— Sierota — odpowiedziałem.
— Bóg nam ojcem, odejdź na miejsce.
Odtąd był dla mnie opiekunem i ta zimna postać, pod której powłoką suchą kryło się serce
pełne uczucia, wcale inaczej mi się przedstawiła.
Usiłując wynagrodzić mi to, co za bolesną uważał krzywdę wyrządzoną bezbronnemu
dziecięciu, Kruczkiewicz zaraz wychodząc z klasy zaprowadził mnie do siebie, wybadał i
szczególniej się zajął moim losem. Było coś opatrznościowego w tym gniewie, w tych łzach i w tej
rzuconej mi przy pierwszym kroku w świat opiece z góry.
Taki był nowego życia początek, musiałem zaraz opuścić mieszkanie przy Ogrodowej ulicy,
z którym rozstać się było mi bardzo, bardzo trudno! Był to ostatni kątek na ziemi, gdziem jeszcze
nie był sierotą.
Odtąd już sam jeden, nie mając własnego dachu, po cudzych kątach tułać się musiałem i
cudzym żyć chlebem.
Ale w szkołach dobrze mi jeszcze było, nie poczułem tak bardzo ciężaru życia, uczyłem się,
jak mogłem, dobijałem nagród, pochwał, wszystkich dystynkcji mających zaręczać przyszłość,
które jednak najczęściej małą są jej rękojmią.
Gdym później z tymi laurami wyszedł na świat, pozostało mi przekonanie o potrzebie
głębszej nauki, a zupełny brak ułatwiających ją środków i znowu troska o chleb powszedni, którego
szkolne nagrody nie dawały, nie uczyły nawet, jak nań zarobić.
Zostawało mi jedno nauczycielstwo, najcięższy może z zarobków, którego zasługę
zapoznają i goryczy nie wiedzą ludzie. Ucząc drugich, potrzeba się było samemu kształcić, czytać,
pracować, kraść od snu nocnego godziny, zdobywać często upokorzeniem i ofiarami miłości
własnej książki i pomoce.
Ale gdy się cel sobie oznaczy, gdy się pragnie i silną ma wolę — czegóż to człowiek nie
złamie? Jest opatrzność dla tych, co na nią zasłużą.
W tych latach nabyłem przekonania, że nad sierotami czuwa Boża opieka, że są w życiu
niepojęte cuda, których prostemu przypadkowi przypisywać nie można.
Pomnę, że często w chwilach najpilniejszej potrzeby, spadały mi z nieba upragnione
pomoce tak na dobie, jak gdyby głos mój gdzieś był wysłuchany w górze, jak gdyby odpowiedź nań
niosły. Nigdy też nie rozpaczam: w ostatniej chwili, gdy mi już do czynienia nic nie pozostaje —
staję, czekam, spoglądam w niebo i niebo zsyła dłoń pomocną.
Często jak gdyby opatrzność probowała sił człowieka, opóźnia się z posiłkiem, doprowadza
do ostateczności, czeka, czy nie zrozpaczysz, aż gdyś już stracił nadzieję, gdy drżysz, mając
zbluźnić, zlatuje niebieski posłaniec z wieścią radosną. Jesteś ocalony.
Chodzenie za lekcjami, utrapienia, jakich się doznaje mając do czynienia z ludźmi różnymi,
naprzykrzyły mi się tak bardzo, żem począł szukać innych środków do życia.
Zdało mi się, że czując w sobie jakiś talencik, mając łatwość pisania, chęć pracy potrafię
stanąć w rzędzie choćby najskromniejszych literatów i na chleb zapracować, a razem być ludziom
pożytecznym.
Dawno już sił probowałem po cichu, alem nie śmiał występować z niedojrzałą pracą;
porównywałem, śledziłem, czytałem, a w ostatku przy pomocy miłości własnej nie czując się tak
bardzo gorszym od drugich, postanowiłem uciec się o pomoc do jednego z sędziwych już literatów,
przytulić pod jego skrzydła, aby sub umbra alarum potentata wejść w ten świat, który mi się
przytułkiem i portem wydawał po burzy.
Ale z tymi głośnymi imionami taka historia jak z szyldami: są sławy uczciwe i w pocie
czoła zdobyte powoli, są imiona kupione umiejętnie graną komedią i wywieszonym pięknie
malowanym znakiem.
Smutno to powiedzieć, ale najczęściej ten najgłośniejszy, kto najmniej zasługuje na to.
Geniusz, talent, uczucie, poświęcenie, wszystko przed ludźmi odegrać można, przemawiając
zręcznie do słabostek człowieka.
Temu, którego zdania potrzebujesz, wmów tylko znawstwo wielkie, rozum przenikliwy,
okadź go naprzód pochlebstwy, a będziesz miał gotowego poplecznika. Tłumy zyskują się jak
pojedynczy ludzie kadzidłem, potakiwaniem ich namiętnościom, w porę rzuconym słowem,
uległością, pokorą, wielkimi frazami głośno wykrzyknionymi, gdy drudzy szepczą je po cichu,
zapożyczoną umiejętnie ideą popularną.
Cicha praca w kątku, idąca w świat bez opłaconej pokłonem reklamy, potrzebuje długiego
czasu, by trafiła do przekonań i zyskała uznanie, a głośna szarlataneria zdobywa od razu szturmem,
co sumienniejsi życiem okupywać muszą.
Pierwszego, na którego trafiłem, literata wielkiego imienia, o secinie tomów dzieł
przeróżnej treści, musisz pan znać choć z imienia, jest nim Jan Kanty Purchawka.
Dziwny to fenomen, że z końca w koniec szeregu zgadzają się wszyscy na to, że nie ma
żadnego talentu, sami najżarliwsi wielbiciele we frazy jego nie wierzą, a prze- cież Purchawka jest
wzięty, głośny i nie ma sprawy literackiej, w którą by palca nie umoczył.
Chodzi około tego z umiejętnością wielką, a pielęgnuje swoją reputację nieznacznie, ale
nader skutecznie.
Posłuchajcie go tylko mówiącego o literaturze, nie się tam nie stało bez jego udziału,
wszystko my zrobiliśmy, powiada; nie ma, czego by nie doradził, do czego by się nie przyczynił, w
czym by czynnej i stanowczej nie grał roli. A jednak, z przeproszeniem, puściejszej głowy i takiego
jak u niego braku sądu trudno na świecie znaleźć, ale Purchawka ma rzecz wielką... ma frazę.
Myśli brak mu całkowicie, słowo zawsze znajdzie wedle oklepanych form ułożone i
przyzwoicie wyglądające, tak że dla nie wymagających ludzi uchodzi za produkt jak
najwykwintniejszy. Wiecznie też jest w pogoni za myślą, na przesmyku, którędy ta zwierzyna się
przemyka i nie ma łowca, co by zręczniej polował na ledwie wykluwającą się ideę. Nieostrożnie
przed nim wygadasz się z nie donoszonym pomysłem, sądem, zdaniem — milcząc pochwycił je w
powietrzu, a jutro nosi się z nimi po mieście jak ze swoimi dziećmi i gorliwie je popierając,
najbezwstydniej głosi się ich rodzicem.
Na tych łatwych zdobyczach cała jego stoi sława. Nikt umiejętniej nad niego nie
wypotrzebuje cudzego pomysłu, nie przewącha, co ma być popularnym i może się stać głośnym.
Widziałeś pan przecie choć raz w życiu Purchawkę gdzieś na jakimś bankiecie ku czci jakiej
gwiazdy prowincjonalnej wydanym? Jest to maleńka, grubawa figurka, na trochę krzywych, niskich
nogach, której opatrzność jako szyldu powołania udzieliła szczęśliwej dużej głowy i
hydrocefalicznego czoła... Oczy mu siedzą na wierzchu, a wargi odęte dumnie świadczą, że poczuł
swą wysoką dostojność. Patrz, gdy kroczy przez ulicę, jakim otoczony majestatem! jaką obleczony
powagą, jak wie, że ściąga oczy i może być widzianym, jak pilnuje się, by nic, zapomniawszy się,
ze szczerego uczucia jak prosty śmiertelnik nie zrobił;
Czujesz, że ten potężny łeb stworzony jest do wieńca i aureoli, choćby ich wcale był
niewart, inaczej trzeba by mu choć ośle uszy przyprawić, aby jako tako wyglądał.
Nikt mocniej na pozór w siebie nie wierzy i lepiej się sprzedać nie umie. Trzeba go widzieć
z obcymi zwłaszcza, gdy się raz pierwszy im przedstawia, jak w najobojętniejszą rozmowę umie
wtrącić to, co go podnieść może, jak półsłówkami, nawiasami, zapomnieniami umyślnymi posuwa
swój obóz naprzód i odkrywa siły.
Nie ma człowieka, co by więcej o poświęceniu mówił, a mniej go praktykował; słuchając
go, wierzysz, że żyje dla ludzkości, znając — postrzeżesz łatwo, że siebie tylko ma na celu i
bifsztyk by z niej wykroił, gdyby mu się trochę jeść chciało.
W jego rozmowie mniej więcej utajone j a gra rolę tak przeważną, iż w końcu od
powtarzanych doz egoizmu najstrawniejszy słuchacz czkawki i ckliwości razem dostać musi.
Gdybyś z nim mówił o chińskim cesarzu, znajdzie sposób siebie gdzieś wetknąć pod jego
żółty szlafrok.
Purchawka też u ogółu, który najlepiej wierzy tym, co mu nieustannie jedno powtarzać
umieją, uchodzi za wielkiego człowieka, za olbrzyma wiedzy i inteligencji. Znajdziesz go odlanym
z brązu, z miedzi, z gipsu, z żelaza, modelowanym z gliny, malowanym olejno, sztychowanym i
fotografowanym, a po śmierci ktoś musi a l fresco w grupie znakomitości postawić; ustalona jego
sława jest jak opoka, o którą wszelka rozbija się krytyka. Nic o nim powiedzieć nie można, słynie z
prądem czasu i byłbyś ogłoszony nieprzyjacielem kraju i zdrajcą, gdybyś śmiał go podać w
wątpliwość.
Purchawka należy do wszystkiego, co sławi, unika wszelkiej opozycji rzeczom popularnym,
w potrzebie milczy ostrożnie, oczekując, po czyjej stronie będzie zwycięstwo, a sposoby, jakich
używa, aby się wcisnąć wszędzie, wśliznąć, gdzie się coś robi, wyliczyć się i opisać nie dają. W
potrzebie gotów iść przebojem — a minięty dopieroż krzyczy i łaje! Ale któż by go śmiał minąć!
Jeżeli się co stało bez niego, już to rzecz, która pewnie upaść musi, w której jest wada
organiczna lub podejrzana dążność, bez tego sosu nie ma zdrowej potrawy.
Rozumni też ludzie szukają nominalnego współpracownictwa Purchawki, łapią jego imię, a
sławny człowiek, choć nic nie robi, byle się podpisał w jak największej prac liczbie, już ma dosyć.
Gdym po raz pierwszy przybył z pokorą i drżeniem, przestępując próg świątyni z moim
zwitkiem papieru pod pachą, jeszczem nie znał wcale wielkiego człowieka, wierzyłem weń,
przystępowałem do tego majestatu ze czcią i strachem.
Wyszedł naprzeciw mnie ustrojony w powagę straszliwą, z chmurnym czołem, z piórem za
uchem, z księgą w ręku, udając oderwanego natrętnie od niezmiernej pracy, chociaż zabrzękłe oczy
dowodziły, że się tylko co ze snu po obfitej przekąsce obudził.
Zmierzył mnie z posągowej wyżyny piedestału, na którym stał, i raczył protektorsko
powitać, gdyż mu znać strach mój i przejęcie młodociane wielkością jego podobały się.
— Cóż mi powiesz, młodzieńcze? — zapytał, wpatrując się we mnie.
— A! panie — rzekłem — wpatrując się weń błagająco! — Oto są grzechy mojego żywota.
Do kogoż z nimi, jeśli nie pod skrzydła twoje, o radę, o pomoc...
Wziął z rąk moich zwitek i popatrzał.
— Powiastka! — rzekł — to rodzaj płochy! Trzeba jąć się naprzód poważniejszej pracy.
— To tylko próba stylu... — odpowiedziałem — chciałbym wiedzieć, czy pracować mogę?
zasięgnąć jego zdania? Jeśli jest jaki talencik, może i w tym się okazać.
Pomruczał coś niewyraźnie patrząc na papier.
— No, dobrze, dobrze — rzekł... — przejrzym to...
— I proszę pana... racz napisać swe zdanie bez ogródki, bez litości...
Uśmiechnął się.
— Ale potrzeba, byś waćpan mi dał czas, mam tysiące zajęć na tej biednej głowie... nie
rozporządzam sobą... chwileczki nie mam wolnej.
— A! poczekam, ile pan każe! Wiem, że ten czas drogi należy do ogółu! Nie śmiałbym być
natrętnym... — odpowiedziałem z pokorą.
To mu się podobało, kadzidło pociągnął przyjemnie i wcale się nie zakrztusił.
Doszedłem później wypadkiem, że istotnie miał wielkie zajęcia, bo tegoż dnia jadł obiad na
cześć jednego przybyłego literata dany, zaproszony był na wesele i chrzciny, a powrócił po północy
do domu tak natchniony, że od rzeczy prawił.
Sławę swoją spijał tysiącem kielichów i spożywał w setnych sztukamięsach... to było
najważniejsze jego zajęcie. Rękopism mój spoczął na stoliku wielkiego człowieka, ale sądzić o nim
nie myślał, dał go komuś do przeczytania i zwrócił z cudzymi przypiskami, z których, gdym mu się
chciał tłumaczyć, pokazało się jawnie, pomimo zręcznych ogólników, że nie czytał wcale
zostawionej mu roboty.
Czynił mi wszakże nadzieję, że przy pracy za lat jakich dwadzieścia potrafię buty czyścić
jednemu z geniuszów epoki. Ostatecznie radził mi się zająć tłumaczeniem, kompilacją,
streszczaniem itp., dając mi do zro- zumienia, że piękna pochwała i rozbiór dzieł jego mogłaby mi
wielce być pożyteczną.
W tym wszystkim, co mi powiedział, tak mało było logiki, tak niewiele podstawy, tak
widocznie dowolna frazeologia zwietrzała, którą wprzód musiał innych częstować, żem z trochą
zastanowienia pojął całą próżnię człowieka i odszedłem smutny i zniechęcony marnością rzeczy
ludzkich.
Jeśli tacy olbrzymi, na Boga, rzekłem w duszy, czymże będą karły?
Wszakże nie chcąc jeszcze przypuścić, abym się miał tak zawieść i posądzając moją miłość
własną obrażoną, że mi ową znakomitość wystawiła fałszywie, powróciłem do pana Purchawki. Ale
zapraszany na jego literackie wieczory, przypuszczony do wysokich progów, z każdym dniem
mocniej przekonywałem się o jego nicości.
Mogłem go sobie pozyskać tylko zostając adeptem, czcicielem, trybularzem i jego anima
damnata, ale trocha wrodzonej dumy, wybaczonej synowi biednej praczki, wstrzymała od
upodlenia.
Między mną też a wielkim człowiekiem, od razu to poczułem, nie mógł istnieć stosunek
żaden, trzeba go było oprzeć na fałszu i pochlebstwie, a jam do tego nie był zdolny... za czysty
byłem, za młody.
Samemu zaś wybić się na wierzch było prawie niepodobna, liczmy na to także, iż nie będąc
protektorem, Purchawka stawał się od razu przeciwnikiem, bo kto nie był z nim, był mu już
wrogiem. Szukałem znowu silniejszych nad moje pleców...
Przypadkiem na jakimś wieczorku w domu, gdzie dawałem lekcje, spotkałem się z dosyć
już naówczas wziętym i wsławionym panem Przecławem Tumaniewiczem.
Przebacz mi pan, że opowiadając mu tak szczegółowo smutne dzieje mojego życia i cudze
do nich domięszać muszę — ale inaczej i moich byś pan nie zrozumiał.
Słyszałeś czy nie o Tumaniewiczu? Ależ czytając dzienniki, lubiąc literaturę, nie mogłeś się
choć z nazwiskiem nie spotkać.
Tumaniewicz, wyznajmy to naprzód, co słuszna, jest człowiek z talentem rzeczywistym,
talentem słowa i naśladownictwa, talentem formy, pojęciem bystrym, łatwością pracy niezmierną,
ale na dnie pod tym wszystkim nie ma ani kropli uczucia, ani odrobiny serca, ani ździebełka
sumienia. Żartobliwy, szyderski, przyjacielski ze wszystkimi, nie ma przekonań głębokich żadnych,
nie ma przywiązania do nikogo i do niczego, nie ma myśli, co by go wiodła, ani celu, co by mu
świecił.
W danej chwili wchodzi łatwo w zdanie każde, pojmuje i tłumaczy sobie wszelkie
postępowanie, ale nazajutrz śmieje się z tego, czemu dziś potakiwał i z równą giętkością przeciwne
popierać będzie przekonania... jemu to lub owo, zupełnie wszystko jedno. Talent jego w potrzebie
do pewnego stopnia udaje ciepło, namiętność i uczucie, a zawsze ma w pogotowiu śmiech, sarkazm
i potrafi bystro słabą stronę każdej rzeczy pochwycić.
Wszystko mu jedno, co pisać.
Zręczny raczej niż silny, przyzwoicie coś w każdym rodzaju stworzyć umie, naśladując
umiejętnie, ale tworzenie jego jest mechanicznym niemal procesem, jest jakąś władzą małpiarską,
w której pozór twórczości pokrywa brak prawdziwego życia.
Na pierwszy rzut oka komedia jego, dramat, poezja, dowcipny szkic, krytyka, rozprawa są
błyszczące i ładniuchne, myśl w nich nawet zdaje się igrać żywotna, ale podobne są one do tych
niemieckich norymbergskich galanterii, robionych na jarmarki lipskie, które się świecą w sklepie, a
w użyciu na nic się nie przydały i znać zaraz, że są robione przez fuszera.
Czytając jego twory, zdaje ci się, że powinny by cię rozgrzać, że człowiek, co je pisał, ma
talent ogromny, ale zamknąwszy książkę zostaje po nich wrażenie fajerwerku, trochę swędu i
trochę brudu... w oczach ciemność.
Tumaniewicz zresztą nie bierze siebie serio... równie chętnie żartuje z siebie i swych
utworów jak z cudzych. Ze wszystkich władz udzielonych mu po szczypcie najwyżej podobno ceni
on swój dowcip, z którym się najchętniej popisuje, tym on napada i broni się, żywi i zabija, i
przyznać potrzeba, że ten często posługuje mu doskonale.
Pierwszego dnia widząc Tumaniewicza, jeśli się bardzo wysili, gotów byś myśleć, że to
jeniusz, drugiego dostrzegasz tylko talent, trzeciego i dalej już sam nie wiesz, co o nim trzymać; na
koniec, widząc jak łatwo mieni przekonania, tracisz wszelką weń wiarę i wszelką ku niemu
skłonność.
Nie tai on się bynajmniej, że jeśli talentu swojego używa, to tylko dla pieniędzy, że gotów
jest pisać, co kto zechce, że mu wszystko jedno komedie czy tragedie fabrykować i że na
poczekaniu może i poemat we dwudziestu czterech pieśniach wylać z piersi.
Jest to machinka do pisania, odżywiana wielkim czytaniem, zapożyczająca się nader
zręcznie, pracująca wcale nawet porządnie; tylko w niej człowieka, duszy, czucia, zasad i ciepłego
ogniska nie szukaj, bo ich tam nie znajdziesz...
Maleńki, zwinny, niepozorny, żywy Tumaniewicz wkręca się wszędzie, by żartować, czas
trawi na paplaninie, która mu służy jako gimnastyka do wyrobienia sił; nigdzie stale nie przylgnie,
nie ma przyjaciół, bo nikogo nie kocha, nie ma stosunków, bo ich nie ceni i rodzonemu bratu gotów
trochę gardło poderznąć, byleby się to jego kieszeni na coś przydać mogło... Zresztą najlepszy
człowiek w świecie.
Jakkolwiek sceptyk i żartowniś, pan Przecław przy pierwszym poznaniu trochę się popisuje
i gra komedię niezależnego sędziego, wszystko poświęcającego dla prawdy; — przyznaję się, że
mnie, acz niesympatyczną ironią i sarkazmem, zrazu jakoś obałamucił.
Że nie miał nikogo, z kim by tam mógł swobodniej się rozmówić, pewien będąc, że go
pojmę, łatwo się do mnie młodego uczepił. Naturalnie rozmowa poszła zaraz na literaturę i
przyznałem mu się w prostocie ducha naiwnie, że chciałem z niej uczynić zawód mój przyszły.
— No! to witajże kolego w gronie wywołańców — zawołał — ale obrachuj się z piętami i
łokciami, czy boso i goło chodzić potrafisz, nie dostając kataru; wiesz, jak katary u nas śmiertelne;
porachuj się z żołądkiem, czy ci dieta nie szkodzi. Ściśle biorąc chleb literacki zły nie jest, głównie
dlatego, że do każdej innej kariery czegoś potrzeba: kwalifikacji, umiejętności, talentu, nauki, a tu
— choćby z niczym, byle śmiało. Dlatego też inwalidzi społeczni wszelkiego rodzaju, wywołani z
szeregów innych, cisną się tu, bo tu zaszczytne miejsce zawsze zająć mogą — byle zręcznie się
wzięli do tego. Można zupełnie nic nie umieć, nie pracować, nie ślęczyć, nie mieć iskierki talentu, a
wydawać coś uparcie, dopóki się sobie nie zbuduje reputacji, non vi sed saepe cadendo. Potem już
śpij spokojnie, gwintowane działa krytyki nic ci nie zrobią.
— Żartujesz pan — rzekłem mu.
— Wcale nie — odparł. — W literaturze więcej jest komedii niż sumienia, więcej
umiejętności sprzedania się niż istotnej wartości, więcej szczęścia niż zasługi.
— Ależ błąd trwa chwilę?
— I życie trwa chwilę — uśmiechnął się Tumaniewicz — byle reputacji na życie stało, co
po nas nastąpi, co nas obchodzi? Czy pójdziemy do biblioteki, czy pod placki, zdaje mi się, że to
nieboszczyka gnijącego niewiele obchodzi.
— Pan więc nie bierzesz na serio tego, co może najpoważniejszym jest w świecie?
Literat umilkł, chrząknął, potarł czoło i zmienionym głosem zapytał mnie:
— Wiele pan masz lat? Zarumieniłem się, on ruszył ramionami.
— Doświadczenie uczy wiele — zawołał — koniec końcem nie ma na świecie rzeczy serio,
wszystko bałamuctwa.
— Chcesz pan pisać — rzekł po chwili — pierwszą rzeczą jest nauczyć się w nic nie
wierzyć. Zasady, wiara, przekonania są to rzeczy, które w tej drodze ciężą, a do niczego nie służą,
prędzej, później trzeba je z bark pozrzucać jak chleby Ezopa.
Zimno mi się zrobiło i zamilkłem, ale Tumaniewicz, któremu szło o to, aby na mnie zrobił
wrażenie, tak łatwo puścić mnie nie chciał.
— Co się tyczy literatury uważanej jako użytkowanie sił człowieka ku zarobkowaniu na
życie — dodał zaraz — jest to jeden z tych łatwych, najprzystępniejszych, ale też
najniewdzięczniejszych środków zyskania grosza, do którego jak do piłowania drzewa bierze się
ten, co ma ręce, a nic nie umie. Wprawdzie i pisać można a nic nie umieć, co pan zapewne
niejednokrotnie zauważyć mogłeś czytając, ale znowu można mieć talent, pisać, dobrze pisać nawet
i z głodu umrzeć. Talent ten nawet jest w pewnym stopniu przeszkodą i zawadą, ma on zawsze jakiś
charakter, jest wymagający, pęta, naraża, robi ci zazdrosnych, a bez niego lekki jesteś jak opłatek,
mówiąc słowy Fredry, i choć go nie ma, można to miejsce, gdzie on zwykle siedzi, tak udrapować,
iż będzie się zdawało, że on tam być musi. Do czegóż pan masz zdolność? — spytał w końcu.
— Słabość mam — rzekłem mu — do poezji.
— A! do poezji, to jeszcze nic, to tylko ospa młodzieńcza, wszyscy w danej chwili są
poetami trochę, ale mało kto ospowatym na całe życie zostaje, zresztą poezja, to dopiero symptom
wstępny do pisarskiego życia.
Wtem zaproszono go do stolika okrągłego, gdzie się śmietanka towarzystwa zebrała, a że
sławny był ze swych improwizacji w różnych rodzajach i jak Bosco nalewał z jednej butelki wino,
piwo, porter i serwatkę wedle zażądania, zaproponowano mu ku pociesze słuchaczy, aby naprzód
zadeklamował co Byronowskiego, potem probowano go w rodzaju Lamartina, dalej zażądano, by
dał coś na kształt Pola. Tumaniewicz wszystkich poprzedrzeźniał bardzo zręcznie, ale dowiódł, że
sam nie był niczym, choć wszelkie barwy tak łatwo przybierać umiał.
Wyszedłem po tym zadziwiającym fajerwerku oślepiony, pomięszany, zachwiany, wątpiąc o
powołaniu, nie pojmując, by bez głębokich przekonań tak iść można plewy za ziarno sprzedając i
nie mieć zgryzot sumienia.
Nie zraziło mnie przecie to świętokradztwo do zawodu literackiego, który poczynać
chciałem bardzo skromnie, wziąłem się do tłumaczeń. Sądziłem, że tu nie narażając się, nie
występując samemu, użytecznym być można bardzo. Ale nie sztuka było wybrać i wytłumaczyć,
sztuka coś z tłumaczeniem zrobić. Wszystkie drogi znalazłem zaparte i tłumy robotnika na polu,
które i połowy rąk stręczących się nie potrzebowało.
Z dnia na dzień musiałem zarabiać tyle, ile potrzeba, ażeby z głodu nie umrzeć — wybierać
najtańsze garkuchnie, oszczędzać chleb do ust kładziony i od gęby odejmować, aby przyzwoitą
mieć odzież, bez której się pokazać nie można nawet literatowi.
W szeregi pracowników regularnych, w znane już grona trzymających się za ręce i
niechętnie dopuszcza- jących nowych szermierzy nowemu człowiekowi niełatwo się wcisnąć,
probowałem z wiarą młodzieńczą, cofnąłem się z dojrzalszym przekonaniem, że tak po trosze musi
być wszędzie. Witano mnie wprawdzie wszędzie słowy braterskimi, ale ścieśniały się szeregi, aby
nie dopuścić nieznanego, trochę z pobudek szlachetnych, więcej dlatego, aby nie zabrakło strawy
dla garstki, co sama ledwie okruszynami spekulantów wyżyć mogła.
Nie sądź pan jednak z mojego narzekania, żebym tu samo złe znalazł, w gromadzie ludzi
powołanych lub okolicznościami skłonionych do pisania trafiłem i na zacnych, i na głęboko
przekonanych, i na sumiennych, ale to byli jak ja maluczcy, jak ja ledwie znani i walczący jeszcze,
którzy stękali ze mną, a pomóc mi nie mogli. Jak wszędzie tak i tu, co było lepszego chodziło boso i
dziurawo, szarlataneria górowała, panowała, rządziła.
Przyczyną tego jest to, co wszędzie indziej, czy to fizjologiczny pewnik, że ludzie istotnie
obdarzeni lepiej z małymi wyjątkami narzucać się nie lubią, czekają cierpliwi, że ich zasłudze sam
los wydzieli stanowisko odpowiednie, gdy tymczasem mniej uposażeni, trutnie po prostu, krzyczą
głośno, szamotają się, drą, napadają, używają wszelkich sposobów, aby na wierzch wypłynąć, a jak
zawsze, jak wszędzie audaces raczej niż fortes fortuna juvat! Świat znużony hałasem ulega, aby
sobie pokój okupić i tak do władzy przychodzą ci, którym o to chodzi, by panować, nie o to, by
służyć dobrej sprawie, których pędzi prywata, nie chęć być użytecznymi.
Najrzadszym może fenomenem w świecie jest człowiek, któremu by natura dała zarazem i
poczciwe serce,. i umysł wzniosły, i charakter niezłamany, który by szedł naprzód z wiarą gładką,
łamał zawady, litując się nad ruinami, które robić musi, i siłą zdobył cel, który sercem ukochał.
Wkrótce niesmak mnie taki ogarnął, że zapomniawszy już nieco o tym, co ucierpiałem
dawniej, znowu zapragnąłem raczej skromnego, pańszczyzną pedagogiczną zarobionego chleba, niż
tej wojny, wydającej mi się uwłaczającą i dociskania się do miejsca, które mi się może z prawa
należało.
Pojechałem więc na wieś, widziałeś mnie tam pan i nie potrzebuję mówić mu, jaką goryczą
napojono najętego człowieka, który cierpiał, póki sił stało, aż ostatnia nitka cierpliwości w nim
pękła.
Co ze mną się tam stało, dzieje się co dzień z tysiącem; nie przypisuję sobie, bym lepiej od
innych znosić umiał, alem z przykładnym zaparciem się miłości własnej wytrzymywałem, dopóki
tylko mogłem i umiałem... Naprzód, ale znasz wszakże państwa Ciemierzyckich?
— I tak dobrze ich znam, żem się wydziwić nie mógł — odparł Feliks — jakeś ty u nich
mógł wytrwać tak długo. Łaskaw jeszcze jesteś, że mówisz państwa Ciemierzyckich, gdy w istocie
należałoby powiedzieć panią Ciemierzyckę. Prawdą a Bogiem on sam jak ja (tu uśmiechnął się
Feliks) — abdykował... z tą tylko różnicą, że ja mam zacną i poczciwą, a nieszczęściem trochę
chorowitą żonę, on zaś grzechotkę i sekutnicę, której pierwszy pada ofiarą.
— Więc pan wiesz i rozumiesz, com ucierpiał u tych państwa z rozpieszczonym
dzieciakiem, dumną i zgryźliwą matką, dosyć głupim ojcem i trzema starymi pannami ciotkami,
którym na nieszczęście przyszło do głowy, że powinienem się był koniecznie z jedną ożenić.
— Pierwszy raz słyszę! — rozśmiawszy się rzekł Feliks.
— Niestety, tak było! — z westchnieniem odparł Teoś — proszę sobie wystawić moje
położenie w tym. domu. Trzy stare panny to cała legia naturalnych szpiegów, zawojowany mąż,
zepsuty synalek i jejmość, która literalnie z gniewu i wielomówstwa do zapienienia niekiedy
przychodziła! Zrazu pani patrzyła tylko i dosyć jeszcze grzecznie rzuciła niekiedy słówko, mąż
udawał przed nowo przybyłym wielowładnego potentata, trzy ciotki sznurowały usta, usiłując sobie
ukraść lat dziesiątek; synek się trochę obawiał, ale ten miodowy miesiąc nauczycielstwa trwał
niedługo; naprzód mój wychowaniec podniósł chorągiew buntu, następnie ojciec, wydawszy się ze
swą słabością, znienawidził mimowolnego jej świadka, w ostatku z kolei odpadać mi zaczęły
sprzymierzone ciotki po jednej, od najstarszej począwszy, która pierwsza wyrzec się musiała
marzenia. Pani powoli coraz ostrzejszego dobierała na mnie mundsztuka, ale z początku
postanowiłem był wytrwać i znosiłem, co spadło, jakbym na progu domu wszelkie uczucie
zostawił.
— Ależ ciotki — przerwał Feliks, który rad był, że się chwilę mógł pośmiać — powiedzże
mi historią ciotek.
— Chcesz pan renovare dolorem — rzekł Muszyński — kiedyśmy się już rozgadali,
mówmy wszystko. Znasz pan te trzy ciotki, trzy Parki Michała Anioła, chude, wysokie, spiczaste,
żółte i straszne, z tymi fizjognomiami, których dawny wdzięk młody zmienił się w odstraszający
wyraz gniewu przeciw całemu rodzajowi ludzkiemu; wiecznie udające słodycz, a sączące żółć...
trzy ciotki, z których najmłodsza liczyła lat czterdzieści... a najstarsza nie wyrzekła się jeszcze
słodkich nadziei kobierca i miłości przy księżycu. Wpadłem w ich szpony i trzeciego dnia po
przyjeździe poczułem, że rozpaczliwy stan może wywołać w tych zawiędłych sercach uczucia
niebezpieczne, bo zawsze zemstą się kończące. Postanowiłem więc oblać się lodem i przepasać
obojętnością nieprzezwyciężoną.
Przez tydzień trwały popisy czułości serc, historie przedpotopowe poświęceń, do jakich były
zdolne, dalekie aluzje o zdradzie i doznanych nieszczęściach, cały szereg strategicznych ruchów
poprzedzających zwykle kampanią.
Znasz pan nadto ludzi, byś się nie domyślił, że każda z trzech ciotek usiłowała mi dowieść
naprzód, iż jest łagodną jak baranek, bo zwykle człowiek z tym wychodzi na harc, czego mu
najwięcej braknie — potem, że zdolną do najnamiętniejszej miłości, nareszcie dawały mi do
zrozumienia, że przypadkowo tylko może trochę staro wyglądają — ale w istocie są w kwiecie
młodości; w ostatku starano się wzbudzić we mnie wiarę, że gorąca miłość nie potrzebuje dla nich
balastu worków z talarami i szumnych tytułów... że chatka w lesie... dla dwojga serc przebitych
strzałą amora jest zaczarowanym pałacem... Byłem głuchy uparcie jak ten, który słyszeć nie chce.
Powoli z pieśni pochwalnej nuconej na cześć moją, zmieniając ton, poczęły przechodzić w
powątpiewania o szlachetności mych uczuć, o sercu... i o inteligencji.
Spadałem co dzień z wysokiego piedestału, na którym mnie chwilowo umieściła nadzieja.
Pierwsza panna Albina zrozpaczyła o mnie i osądziła wartogłowem, następnie potwierdziła
ten wyrok panna Malwina... i przyjęła panna Halina... Gdy wszystkie trzy zastępy obróciły się
przeciwko mnie, byłem zgubiony... Spisek malca, ojca i trzech ciotek pod naczelnictwem pani
samej zawiązany, wyczerpał w końcu ostatnią kroplę cierpliwości... Głuchy, ślepy, bezwładny,
posłuszny, przybity, robiłem, co tylko chcieli, uginałem się pod największymi ciężarami, brałem na
ramiona coraz nowe, w końcu, gdy ze mnie już i ekonoma, i pisarza, i lokaja robić poczęto...
musiałem podziękować i wracać na moje pustkowie.
— Mój drogi — spytał pan Feliks, który jak wszyscy próżniacy ploteczki lubił... — ale
jakże? czy przyszło do wyraźnych oświadczyn ze strony ciotek? czyś miał to okrucieństwo, by im
choć dnia, choć godziny nadziei nie dać?
— Byłem jak skała — rzek Muszyński — rozbiły się o mnie pociski oczów, strzały słów i
gromy westchnień.
— Nawet panny Haliny?
— Nawet Haliny... Dobiło mnie to, że posądzony zostałem o jakieś uczucie dla osoby
innej... uczucie, które złapano w powietrzu i odgadniono tym przedziwnym instynktem zazdrości
kobiecej, która równa się jasnowidzeniu... Od chwili, gdy się przekonano, że mogę kochać, a nie
kocham ani Albiny, ani Malwiny, ani Haliny... zostałem odrzucony i wyklęty... anathema! Nie było
ratunku, przebaczenia, litości... zbrodnią było nie kochać wcale, ale zakochać się w kim innym...
potrójnym występkiem! zgrozą] zdradą... odstępstwem... Natychmiast odkryto, że nawet nie byłem
szlachcic, czego nie taiłem, że mój pobyt w domu mógł szkodliwy wpływ wywrzeć na herbowne
dziecko... że mogłem być napojony maksymami proletariuszowskiego pochodzenia... I otóż
dlaczego musiałem znowu wędrować.
Milczeli chwilę.
— Ale możeż to być — przerwał Narębski — ażeby już literatura tak nic swoim dzieciom
nie dawała prócz pośmiertnego wieńca i grobowego kamienia? Mnie się zdaje, żeś pan zrozpaczył
za wcześnie, że widzisz zanadto czarno... to co jest może nie białe, może szare, ale nie tak
przepaściste i nieporatowanie pogrążone w ciemnościach.
— Być bardzo może — odparł, spuszczając głowę Muszyński — smuci mnie tylko nabrane
przekonanie, że tu prawie nieodzownie komedię grać potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi
raz znowu zwracałem się do nauczycielskiego chleba i nie lepiej mi się udało, teraz go już
probować nie myślę.
— Ale ba... — przerwał Narębski zawsze łakomy na opowiadania — mówże no, mów, jakeś
drugi raz pojechał i powrócił raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze...
— Niestety, zanadto ból świeży jeszcze, abym się zdobył na wesołe o nim opowiadanie —
rzekł Teoś — a historia krótka i pospolita... Nastręczyło mi się miejsce na wsi, niepomny
pierwszego zawodu przyjąłem je. Tu już nie trzy ciotki sprzymierzone aliansem świętym, ale
całkiem inną przeciwko sobie znalazłem koalicję.
Poczciwy szlachcic, który mnie wezwał dla zajęcia się wychowaniem dwóch synów i trzech
córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie człowiek, skutkiem odosobnienia tak był
zardzewiały, tak zaufany, że sprowadzając sobie nauczyciela z Warszawy dostanie człowieka, który
mu przyjdzie z gramatyką, historią i językami, ale tabula rasa bez żadnych własnych przekonań, iż
od razu począł sobie ze mną, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, co by był
na pamięć umiał Homera, jak z posłusznym narzędziem i oficjalistą obowiązanym nie mieć ni
głowy, ni serca. Już mu się to od razu nie podobało, żem pierwszego dnia wyrzekł jasno zasady, od
których nie mogłem odstąpić, i żem biorąc parę tysięcy złotych za to, by uczyć, chciał zachować
jeszcze niezależność i zagwarantować nienaruszalność sumienia. Dzieci miałem wychowywać,
wedle programu ojca, matki, stryja i księdza proboszcza, a nie wedle mojego własnego — dwa te
zadania trudno się jakoś z sobą godziły.
Jam chciał mieć z nich ludzi, oni głównie szlachtę po dawnemu z zasadami wyosobnienia i
zamknięcia w ciasnych pojęciach jednej klasy, krwią, posłannictwem, ideą, szlachetnością
dźwigniętej na stanowisko wyłączne.
Powtarzam panu, nie byli to źli ludzie, ale się urodzili w purpurowych togach
patrycjuszowskieh, których zrzucić nie chcieli nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz
dniach dało mi się uczuć, że niełatwo pogodzę się z nimi, wszakże nie rozpaczałem jeszcze, alem
postrzegł wkrótce, iż gdzie nie ma żadnej spójni i wspólności choćby jednej idei, tam zgoda
niepodobieństwem.
Starałem się zejść w rozprawach z nimi do zasad chrześcijańskich, dowodząc im, że je
zapoznają... spodziewałem się, że choć ewangelicznym prawdom nie zaprzeczą; okazało się
wszakże, iż te prawdy brali ku swemu pożytkowi na odwrót. Na przykład chcieli pokory, ale ją
nakazywali drugim względem siebie, żądali pobłażania, ale nie myśleli go praktykować, tylko z
niego korzystać; unosili się nad miłością chrześcijańską, ale pragnęli, by ich kochano i poświęcano
się dla nich, a o wzajemności mowy nie było.
Z tych zasad wychodząc, sądzili, że za dwa tysiące złotych kupują sobie prawo nie tylko
rozporządzać czasem moim i pracą, ale kierować przekonaniem, naginać moje myśli, posługiwać
się wreszcie mną jak niewolnikiem, używając i nadużywając.
Tym razem koalicję stworzył ojciec, chcący przede wszystkim być głową absolutną domu,
matka, która w nim widziała wyrocznię, i ksiądz proboszcz, przyjaciel domu, zacny człowiek, ale
zacofany i w średniowiecznym porządku świata widzący ideał teraźniejszości i przyszłości.
Dysputa była niepodobieństwem, bośmy się rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyjąć
nie mogłem, które ode mnie znowu przyjęto tylko za dowód niebezpiecznej demagogii i
nieukorzonego ducha. Starano się więc nie rozprawiając zgnieść mnie wymaganiami...
zastosowałem się do nich w słusznej mierze, gdy ją przeszły, stanąłem jak ściana żelazna.
Sprobowano przełamać opór, byłem niezwyciężony... Proboszcz uznał mnie obłąkanym, oddając
sprawiedliwość moim zasadom, że w nich trochę prawdy na okraszenie mnóstwa błędów znajdował
i gdym odmówił wpajania w dzieci tego, czego nie uznawałem za dobre, skłóciliśmy się mocno.
Szło o to, żem był do kwartału dobyć obowiązany, trzymano się tego z początku, potem, gdy co
dzień życie dla obu stron stawało się nieznośniejszym, a każde słowo rodziło spory kończące się
okrutnymi gniewy, musiałem wreszcie ustąpić.
Wina po trosze jest moja, przyznaję... ale dużo w tym i położenia nauczyciela domowego.
Machiny żądać po nim niepodobna, cierpieć zaś wroga swoich przekonań, pojmuję, że się nie
godzi. Rodzice chcą mieć dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbliżyć ku sobie... tamci
mają za sobą prawo rodzicielskie, ten głębokie przekonanie... zgoda niemożliwa. W szkołach, gdzie
nauczanie idzie trybem przez kraj przyjętym i dla wszystkich jednym, usuwa się ta niedogodność, w
domu potrzeba dobierać nauczycieli do koloru swoich zasad. Państwo X. sądzili po staremu, że
człowiek, co bierze dwa tysiące, wyrzeka się siebie, sumienia i wszelkiej osobistej inicjatywy,
musieliśmy się więc rozstać, gdy ja wcale inaczej obowiązki człowieka pojmować przywykłem.
Otóż jak i dlaczego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za płatnego sługę nie chciałem
uchodzić, musiałem z niego ustąpić.
— Teraz znowu jestem na bruku — mówił dalej Teoś — jak pan widzisz, nie mając co
począć z sobą.
— Ależ to nie może być... byś z taką energią, jaką w tobie widzę, rady sobie nie dał.
— Różnie bywa — rzekł Teoś... — ale nie mówmy lepiej o tym.
— Owszem mówmy, mówmy — przerwał Narębski.
— Wierz mi pan, że mówić o czym nie ma... — po chwili z oznaką zniechęcenia dorzucił
Muszyński — czuję, że jestem na fałszywej drodze, ale dziś zawrócić się niepodobna, wychowanie
nie usposobiło mnie do niczego wyłączniej, z biedy muszę być literatem. W pojęciach o pracy
umysłowej jest podobno jeden wielki fałsz zasadniczy. Rzucają się do niej po większej części
ludzie bez chleba i przyszłości, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy lub praca głodem
zamarza. W porządniej i logiczniej urządzonym społeczeństwie zakazanym by niemal być musiało
obierać zawód taki bez kwalifikacji niezależności; żądałbym dla literata kaucji takiej przynajmniej,
by z głodu nie umarł i choćby jaką taką suknię na grzbiecie miał zabezpieczoną. Bogaty może
pracować łatwo i oddać się cały pracy niewdzięcznej, bo jeśli gdzie to tu dwom naraz panom służyć
nie można.
— Tak, ale jeśli się czuje powołanie?
— Jeśli się je czuje gorąco... mówię może przeciwko sobie — to się walczy i nie stęka... Na
nieszczęście często bez powołania wewnętrznego, bez tego głosu, który wyznacza drogę, obiera się
ją tylko w fałszywym przekonaniu, że ona prowadzi do chleba i sławy razem, a nie otrzymuje się
ani razowej kromki pierwszego, ani osuszka drugiej.
Na tym rozmowa chwilę została przerwana; pan Feliks spojrzał, westchnął, byłby mówił
może, bo miał nawet w tej chwili wiele myśli, ale mu się leniło ust otwierać i długo dowodzić,
uspokoił się więc wewnętrznie argumentem, że pewnie by Muszyńskiego nie przekonał, i spytał
tylko:
— Cóż więc poczniesz, kochany Teosiu?
— O tym jeszcze dobrze sam nie wiem — odparł młody chłopiec. — Pójdę zapewne drogą
obraną szczęśliwie czy niefortunnie, choć wiem, że nie zajdę daleko. To, co widzę, nie zraża mnie,
czuję, że to epoka przejścia nie tylko w ideach, ale w ludziach, że runie, co stać nie warto, a lepsze
nastąpi, że sumienie zapanować musi, a komedia skończy się wreszcie, gdy kurtyna podarta na
brudną zapadnie scenę.
— Ale tymczasem? — dodał przyjaciel. — Słuchaj no... ot tak, szczerze... bo ja cię kocham,
czyby ci czym dopomóc, podeprzeć, popchnąć nie można? ułatwić drogi? zawiązać stosunki?
mów... uczyniłbym chętnie, cokolwiek jest w mojej mocy...
Ofiara zrobiona była po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który nie dopuszcza obrazy,
a wywołuje wdzięczność.
Teosiowi łza zakręciła się w oku, ale głowę podniósł, potrząsł czołem i biorąc za rękę
Narębskiego, odpowiedział z godnością:
— Rozumiem ofiarę, ale spodziewam się, że pan kochany pojmiesz odmowę; na miejscu
jego tak samo bym uczynił, w mojej będąc skórze, tak byś zrobił jak ja. Chcę być winien wszystko
sobie, pracy własnej, choćby dlatego, żebym wyprobował, czy mam siły, czy potrafię pracować. Z
głodu nie umrę... mogę czekać śmiało.
Narębski milcząc ścisnął dłoń sobie podaną, zarumienił się trochę, ruszył z lekka
ramionami, kilka razy usta otwierał i zdawał mocno zmięszany tym, co chciał wyrzec, a nie mógł.
W ostatku zebrał się na odwagę jak wszyscy słabi z impetem przyskakując do Teosia i szybko
wołając:
— Na co to dłużej taić? otwarcie mówmy... ty kochasz Manię?
Muszyński zarumienił się, zmięszał, cofnął, zagryzł usta, ale opamiętawszy prędko, odparł:
— Do czego to pytanie?
— O! wierz mi, nie z próżnej ciekawości — zawołał Narębski, któremu usta drżały — ja
potrzebuję wiedzieć o tym.
— Słuchaj mnie pan więc... — rzekł powoli przychodząc do siebie Muszyński — ja sam nie
wiem, czy ją kocham, bom samego siebie o to spytać nie śmiał. Serce mi bije... czuję, że mógłbym
ją kochać, że puściw- szy cugle sercu, kochałbym ją do szału... ale znam położenie moje i
obowiązki, nie odważyłem się nigdy okazać jej, że miłość ta w sercu moim jednym wejrzeniem
zasianą została i rozbujała na jasny kwiat, którego ludzkie nie zobaczy oko; nie sądź pan, błagam
cię, ażebym egoista występny dla woni i blasku tego kwiecia zaparł się powinności moich, chciał
jej los zagrodzić i ją poświęcić myślał dla siebie... Ona warta innego szczęścia, innej doli, niż ta,
która dla mnie jest zgotowana, ona je znajdzie... ja bym się sobą brzydził, gdybym śmiał mieć
nadzieję... kocham ją miłością ojca, brata, opiekuna... ale wiem, że nie mogę marzyć o przyszłości...
— Dlaczego? — zawołał popędliwie Feliks — dlatego, żeś ubogi? Byłżebyś dla drugich
tego przekonania, że koniecznie muszą mieć zapewnione jutro, którego nikt wszakże nie ma,
obawiałżebyś się walki? wzdrygał na pracę?
— Ubóstwa nie obawiam się dla siebie — rzekł Muszyński — ani jutra, ani pracy, ale
pojmuję, że biorąc kobietę na barki, potrzeba mieć już coś więcej, niż nadzieję, trzeba mieć choć
kawałek dachu, choć jakie takie gniazdko, choć maluczki kącik i pewniejszy chleb lub choć pewną
pracę; ale ja...
Teoś smutnie zwiesił głowę...
— No! no! i co więcej jeszcze? — uśmiechając się spytał Feliks.
— A! przede wszystkim — rzekł Teoś — trzeba mieć pewność serca.
— O tym albo ci powie przeczucie, które nigdy nie myli — odparł Narębski — albo ona
sama; ale zdaje mi się, że lepszego wyboru zrobić nie mogła i musiała spostrzec płomieniste
wejrzenia.
— Płomieniste! — oburzył się Muszyński.
— Myślisz więc, że gdzie ogień się pali, tam blask jego utaić można?
— Jam nie śmiał spojrzeć!
— Powiedz, nie chciałeś, aleś patrzał i ogniście spoglądał mimo woli. O to jednak mniejsza
— uśmiechając się mówił dalej Narębski — co się tyczy Mani...
Tu się zaciął, rumieniec mu na twarz wystąpił i potwierdził tylko co wyrzeczone zdanie, że
gdzie jest ogień, tam płomienia ukryć niepodobna.
— Co się tyczy Mani — rzekł zmięszany — wiesz zapewne, że jest sierotą, bez ojca i matki,
bez rodziny, wszyscy dawno poumierali... Wzięliśmy ją z miłosierdzia do naszego domu,
wychowało się to jak własne dziecię, pokochaliśmy ją serdecznie; a dziś, gdyby ją wydawać
przyszło... nie puścilibyśmy w świat, nie obmyślawszy coś dla niej. Ja przynajmniej — dodał cicho
— czuję się do tego najmocniej obowiązany.
— Tym gorzej — rzekł Muszyński — nie jest ubogą jak ja, nie podałbym jej ręki, na której
się wesprzeć powinna, sam w jej dłoni szukając podpory... mam dumę proletariusza.
— Jak to i więcej dumy niż miłości? — spytał Narębski, który tym bardziej naciskał go, im
tamten zdawał się uparciej wycofywać.
— Miłości jeszczem w sobie nie zbadał, uczciwe uczucie godności i poszanowania siebie
mam za obowiązek... Ubogi musi głowę nosić wysoko, wysoko serce, a jak wy złotem, on się dumą
siły własnej okrywa.
— Więc nie kochasz jej?
— Dlaczegóż bym miał taić... czuję, że ją kocham... ale przed miłością idzie obowiązek...
Zresztą ta miłość nasza, moja, nie jest wcale siebie pewną, nie wyprobowaliśmy jej przez
łzy i cierpienie, nie doszła nawet do słów, do wyznań, objawiła się zaledwie rumieńcem,
pomięszaniem, wejrzeniami kradzionymi. Dalej iść sumienie,mi nie dozwala, jej skromność... Nie
sądzę, żeby mnie pokochać mogła, nie czuję się jej godnym; sam, powtarzam ci, nie wiem, czy
marzenie o ideale nazwać się może miłością.
— Tyś szczery ze mną i ja będę z tobą otwartym — rzekł, zawahawszy się znów chwilę mąż
Samueli, z ciężkim westchnieniem — żona moja, Teosiu, najlepsza kobieta w świecie, ale to
nieszczęsne jej zdrowie humor biedaczce popsuło, nigdy się na skromnej, cichej Mani poznać nie
mogła, prawdę powiedziawszy, jakoś nie bardzo ją lubi, czasami trochę męczy... mnie to położenie
sieroty cięży na sumieniu, rad bym ją od troski, od tej zawisłości uwolnić... chciałbym ją wydać za
mąż... Tyś mi się podobał, poczułem w tobie serce... sumienie... pomógłbym wam... gdybyście...
I dalej mówić nie mógł, bo mu się jakaś łza w oku zaplątała, którą potrzebował ukryć
spiesznie. Muszyński ścisnął go za rękę podaną.
— Dość... — zawołał — nie kuś mnie pan, uczciwy człowiek nawet szczęściem od uczucia
obowiązku odwieść się dać nie powinien. Jeszczem ja na spokój nie zasłużył, nie zapracował na
szczęście, poczekać muszę, ale któż wie? może kiedy... może przyjdę przypomnieć ci choć nie
obietnicę pomocy, to położone we mnie zaufanie... Od dziś dnia masz pan w tym sercu — uderzył
się w pierś szeroką — niewygasłą wdzięczność — nie mówmy więcej o tym.
— Ha! — rzekł smutnie Feliks — nie wiesz i wiedzieć jeszcze nie możesz, jakim dowodem
ufności i wiary w tobie była moja ofiara... rób, jak chcesz, jakeś powinien, ale wierz w przyjaźń
moją, rachuj na nią.
I milcząc poszli dalej oba, a Narębski zagadał już o czym innym.
Gdy się to dzieje w Alejach, pani Samuela i Elwirka zwyczajem swoim siedziały na
balkonie robiąc przegląd różnorodnego świata, który płynął ku Szwajcarskiej Dolinie i Łazienkom.
Elwira miała może powód niejaki rozpatrywania się w warszawiakach, starając się między
nimi odszukać, ale powiedzmy wprzódy, kogo.
Pół roku przedtem panie nasze mimo słabego zdrowia Narębskiej znajdowały się w Lublinie
w czasie karnawału, a panna Elwira, wesoła i ochocza, powszechne tam zyskiwała oklaski. Lecz,
była to jedna z tych istot, które się ogólnie wszystkim podobają swoją świeżością, młodością,
weselem, a w nikim głębszego uczucia obudzić jakoś nie mogą. Pora zaś nadchodziła, w której o to
głębsze uczucie, o nadzieję męża zaczynało wielce iść matce i córce.
Wszystka młodzież mniej więcej nadskakiwała jej, prawiła grzeczności, czasem się
posuwając do żartobliwych aluzji, do sentymentu, ale żeby kto tak chciał powzdychać, zapłakać,
zakochać się na serio, tego Elwira mimo najszczerszych starań i poszukiwań dokazać nie mogła.
Prawdę powiedziawszy i ją melancholia uczuciowa byłaby wiele bardzo kosztowała; robiła czasem
minkę smętną, probowała się zamyślać, usiłowała wzdychać i oczy zawracać, cóż, kiedy wśród tych
egzercycji najczęściej parschała śmiechem, ledwie kto gdzie z daleka szepnął słówko weselsze.
Od lat już kilku i matka, i ona czyniły postrzeżenia i próby nad otrzymaniem w jak
najłatwiejszy sposób jak najlepszego męża, ale pretendent dotąd był dla nich istotą mistyczną... nie
wierzyły już, żeby jakakolwiek panna za mąż pójść potrafiła.
Elwira była przecież piękna, młoda, jedynaczka, majętna, zdawało się, że nie mogło być nic
łatwiejszego, jak męża dla niej wyszukać i to nawet z szykanami, wedle wyrażenia matki,
tymczasem nie znajdowano lepu, na który by się wziął.
Polowano już na kilku, zdawało się nawet, że się nieco podkochali, zaczynali bywać,
uśmiechać, prawić grzeczności, przywozić bukiety, potem jedną razą kawaler pierzchał i głęboka
cisza zalegała salony, a panna Elwira tupała nóżką w posadzkę i gniewała się bez przyczyny na cały
rodzaj ludzki, nie wyjmując kobiet, które jej przeszkadzały. Przyczyny tych dezercji nie było
sposobu odkryć, matka choć chora starała się być grzeczną i jak najmniej stękającą, ojciec robił, co
mu kazano, i mówił nawet na komenderówkę, Elwirka dopuszczała się lekkich ręki uścisków,
wszystko darmo.
Otóż tego roku w Lublinie, gdy państwo Narębscy przybyli na karnawał nie bez myśli
małego polowanka na zięcia, jednego bardzo pięknego wieczora zjawił się na sali mężczyzna, który
wszystkich oczy obrócił na siebie.
Naprzód to było za nim, że go nikt nie znał prócz kogoś, który z nim na poczcie w drodze z
Warszawy przypadkiem zrobił znajomość i wprowadził na publiczną zabawę, nikt nawet o nim nic
pewnego dowiedzieć się nie mógł; po wtóre uderzał nadzwyczajną pięknością rysów,
szlachetnością postawy, wdziękiem jakimś pańskim, który go cechował i odznaczał.
Był to mężczyzna lat może dwudziestu kilku, najwięcej trzydziestu, dość słuszny, postawy
wojskowej, szykownej bardzo, ruchów giętkich i łatwych, z czarnym włosem i oczyma, rysów
twarzy wybitnych i arystokratycznych, a wyrazu bardzo miłego.
Można było zarzucić tylko temu obliczu, jakby zza fryzjerskiej wyjętemu wystawy, że było
do zbytku regularne, nieco chłodne, za mało indywidualne, że i włos, i wąs, i bródka nazbyt
starannie ułożone zdradzały pokorne modzie posłuszeństwo; lecz sądzono powszechnie, że ta
maseczkowatość dawała mu minę wielce pańską.
Na balu, wśród którego ubiorem wykwintnym, tańcem, manierą, francuszczyzną celował
między wszystkimi lwami znad Wieprza, nazwały go panie, poglądające nań ciekawie, piękną
maseczką. Był to kalambur stworzony przez jedną uwiędłą starą pannę, która od lat kilku poczęła
chorować na dowcip, przestawszy boleć na serce.
Jakby na złość wszystkim, podrażniwszy sobą ciekawość karnawałowych gości, piękny
nieznajomy tak zręcznie się ukrył i wyniósł, że nikt, ale to nikt, dowiedzieć się nie potrafił, kto by
to mógł być. Słuszną zresztą ciekawość posunięto aż do małego śledztwa i badania w domu
zajezdnym, w którym znaleziono nieczytelnie bardzo, ale zamaszysto okrutnie zapisane nazwisko i
tę pewność, że na powrót udał się do Warszawy. Ze szczegółów udzielonych przez kelnera,
szwajcara, posługacza w traktierni i gospodarza domu wnosić tylko było można, że straszliwie
musiał być bogaty, bo pieniędzmi sypał i wygódek sobie nie żałował, a na wszystko się uskarżał,
nawet na najparadniejszy pokój hotelu, który od niepamiętnych czasów na same zasługiwał
pochwały. Z kilku słów wyrzeczonych przez pięknego nieznajomego nieostrożnie domyślano się
warszawianina, na chwilę nie wątpiąc, że to był ktoś z arystokratycznej sfery towarzystwa, pchnięty
dla interesu do Lublina i chcący się incognito zabawić.
Domysłów było bez miary i gdyby nie to, że mówił po polsku czysto i pięknie, językiem
zdradzającym oczytanie, miano wielką ochotę wziąć go za jednego z książąt Sax-Cobourgh z
powodu, że kropla w kroplę podobny był do jednego z nich, sztychowanego w kalendarzyku Gotha
ku zbudowaniu następczyń tronu, chcących przystojnego i niezawodnego męża. Hipoteza ta jednak
upadła nie zrobiwszy wrażenia; a zawsze z honorem było zyskać uznanie podobieństwa do tak
dostojnego pierwowzoru!
Nie wiadomo już, jak się to stało, że ów do Cobourgha podobny nieznajomy zbliżył się, nie
będąc formalnie prezentowany do Elwiry, że potrafił z nią zawiązać rozmowę i nie przez jeden, ale
przez trzy po sobie nastę- pujące wieczory wyraźnie jej dawał pierwszeństwo nad innymi pannami,
które w stronę czarnowłosego królewicza słodkimi poglądały oczęty.
Doszło nawet do tego, że nie tylko z sobą mówili, ale szeptali, że ona w końcu miała spytać
go zręcznie, czy się jeszcze zobaczą kiedy na bożym świecie, że on, okrywszy się grubą tajemnicy
zasłoną, która mu nowego dodawała wdzięku, wzniósł oczy i niebios o to zdawał się prosić, nie
śmiejąc tak błogiej żywić nadziei... że Elwira ostatniego wieczora przez pół kwadransa widocznie
była zasmuconą, a on odchodząc dźwigał ciężar boleści na ramionach i rękę trzymał na sercu.
Stara panna jednak z właściwą kostycznością utrzymywała, że dłonią nie serce, ale
spadającą pochwycił lornetkę; i ostatni rys został punktem spornym...
Czy się doprawdy zakochał śmiertelnie w Elwirze, trudno było o tym sądzić, zwłaszcza że
tak znikł kamforowym sposobem, ale że Elwira nieco na niego musiała rachować, niezawodna, a
może nawet wyjazd gwałtowny do Warszawy za panem Narębskim nie był bez pewnego związku z
tą karnawałową znajomością.
Spodziewano się po cichu, gdzieś, kiedyś, jakoś zobaczyć go w Warszawie, może się o nim
przypadkiem dowiedzieć, zręcznie stosunek balowy uczynić bliższym i ściślejszym, pochwycić i
bądź co bądź nie puścić. Matka była prawie pewna, że się to udać musi, córka tym tylko żyła, obie
marzyły, nie wstrzymując się wcale, i na rachunek nieznajomego tworzyły sobie dosyć
nieprawdopodobne bajeczki, które je bawiły szarą godziną. Nie było imienia znajomszego i
głośnego w dziejach, którego by mu z kolei nie dano, żadne do tak pięknej twarzy nie zdawało się
zanadto. Matka upatrywała z kolei mnóstwo podobieństw do widzianych w życiu portretów, córka
rumieniła się z radości i nie sprzeciwiała wcale. Nie wątpiono bynajmniej o tytule.
Pierwszych dni z balkonu Samuela i Elwirka szukały go na próżno oczyma, chociaż kilka
razy już zdało się im, że go były postrzegły; czekały nań trzeciego i czwartego dnia nadaremnie,
nareszcie powiedziały sobie, że potrzeba cierpliwości i wytrwania, a zguba znaleźć się musi. Nie
zaręczam, żeby Elwira, choć nie do zbytku pobożna, nie rozpoczęła na tę intencję nowenny do
świętego Antoniego, patrona, jak wiadomo, zgubionych przedmiotów.
I dnia tego, o którym mowa, myślała może Elwirka o pięknym nieznajomym, a westchnienie
z jej wcale do westchnień nie stworzonych piersi wyrwało się ciężkie w ulicę, lecąc w dalekie
światy, na których westchnienia daremne mieszkają, gdy razem prawie z tym wybuchem tęsknoty
krzyk się dał słyszeć z balkonu. Elwirka rzuciła się ku matce, siedzącej na progu salonu, Samuela
co prędzej do osłabionego oka przyłożyła lornetkę i idąc za nieśmiałym wskazaniem córki
postrzegła tego! tak jest, tego samego, o którym obie marzyły.
Jechał on na bardzo pięknym koniu gniadym, białonóżce, osiodłanym najskrupulatniej po
angielsku, wymytym, wyczesanym, wychuchanym, połyskującym, z takim wdziękiem i swobodą
kierując rumakiem, który się zżymał i podskakiwał swawolnik, że aż miło nań było patrzeć. Bo
młody mężczyzna, mówcie, co chcecie, najpiękniej wygląda na koniu, a kiedy jeszcze
wierzchowiec, arab ma stepową krew w żyłach, nie wlecze się opuściwszy uszy, a jeździec umie
nim kierować, a znać w obu młodość, siłę, ogień i fantazję dziarską, to najwymuskańsza lalka
salonowa niech się schowa przy opalonej twarzy dziecka starych wojaków. Tylko że to teraz, przy
bardzo widać zmienionym klimacie i różnych wpływach atmosfery rzadziej ujrzeć młodego na
koniu, niż na krzesełku i ci, co najzgrabniej chodzą, jeżdżą najgorzej.
Ale powróćmy do bohatera, boć na takiego zakrawa piękny nieznajomy.
Miał on na sobie ubranie do konia ostatniej mody, zrobione kształtnie i starannie, miękkie
buty, angielski rejtrok, czapeczkę nie mniej angielską aksamitną, a wszystkie szczegóły jego stroju i
przybory konne wskazywały, że dbał wielce, aby się pokazać wytwornie, i wiedział, iż mu z tym
musi być ładnie.
Piękny jeździec zwrócił też oczy nie tylko tych pań, ale i wszystkich przechodzących; panie
i panowie zatrzymywali się, aby nań popatrzeć, ulicznicy świszcząc stawali i brali się pod boki niby
naśladując postawę jego na koniu, a podrygując kolanami z ochoty przejechania się podobnież
choćby raz w życiu, z okien wszystkich pięter pokazywano go sobie palcami... robił widocznie
wrażenie, na które jednak wcale się zważać nie zdawał.
Koń też nie zajmował go zbytecznie, bo jeździec nim władał z niezmierną swobodą i miał
czas na wszystkie oglądać się strony, ledwie jednym palcem dotykając cugli.
W tej pielgrzymce po domach dosyć obojętnymi odbywanej oczyma wzrok jego padł na ów
balkon, z którego panie przyglądały mu się z sercem bijącym, uśmiech okrasił jego piękną twarz
męską, zdjął żywo czapeczkę i ukłonem niezmiernie grzecznym, nie zatrzymując się wszakże, dał
im znać, że je doskonale poznał.
Elwira zarumieniła się okrutnie, matka zmięszała i zaczęła poprawiać coś około czepeczka,
obie ledwie wytrzymały, żeby go z balkonu nie interpelować. Ale nieznajomy użył w tej chwili
swojego konia, który poskoczył i puścił się małego galopka, jakby od uroczych wdzięków chciał
uciec daleko.
Ten popis był trochę parafiański, ale go można było przypisać wzruszeniu mimowolnemu i
Elwira widziała w tym tylko uczucie, którego koń był niezgrabnym tłumaczem.
— A! Mamo! Kochana mamo! to on! to on! — zawołała, odwracając się żywo do matki
równie jak ona rozweselonej upragnionym zjawiskiem. — Widział nas! wie o nas! okiem rzucił na
numer domu, możemy być spokojne, że teraz zrobi już pewnie z nami znajomość.
— Nie ma wątpliwości! — poczęła przechadzając się szczebiotać Elwira — że to jest jakiś
niezawodnie wielki pan. A! cóż to za koń! jaki ubiór, jaka dystynkcja! Czy uważała mama
szpicrutę, którą trzymał w ręku... a jaką śliczną czapeczkę miał na głowie i jak mu w niej do
twarzy!
— Ale cichoż, cicho! bo na nas z okien i balkonów sąsiednich zwracają oczy!... Widzisz, jak
się tam już śmieją.
Elwira rzuciła zagniewanym okiem i ujrzała w istocie dwie panie i pana jakiegoś, którzy,
lornetując balkon sąsiedni, śmieli się gestykulując i okazywali pociechę prawie nieprzyzwoitą,
chociaż tłumioną.
To ją jakby zimną wodą oblało, a potem ukropem gniewu.
— To zazdrość, moja kochana mamo — zawołała — to zazdrość, widzą, że znamy tego
pana i nie mogą się od niej powstrzymać, mam ochotę pokazać im... marchewkę.
I stanęła w dumnej postawie śledząc dalej oczyma nieznajomego, którego koń skakał ciągle,
nie dając się powstrzymać. Mnóstwo wejrzeń ciekawych leciały za nim pogonią.
— Teraz — dodała z powagą matka... — gdy wiemy, że jest w Warszawie, gdy on się o nas
dowiedział, Elwiro! pamiętaj... reszta od ciebie zależy.
Panienka westchnęła tylko, matka mówiła dalej, udzielając jej zaczerpniętych z długiego
doświadczenia prawideł.
— Z mężczyznami cała rzecz umieć poprowadzić... tak jest... ani ich zrażać do zbytku, ani
nadto pociągać. Z bardzo wieloma służy trochę uśmiechu i okazania małej ku nim skłonności,
czekają na pierwszą oznakę z naszej strony... dziś ten rodzaj męski tak zdumniał i zobojętniał! Ale
znowu zbytnia natarczywość zraża... Miara! miara, kochana Elwirko, powinna być we wszystkim i
ostrożność, by nigdy kroku zbyt kompromitującego nie zrobić.
Właśnie w tej chwili macierzyńskich instrukcji nadszedł pan Feliks wracający z
przechadzki, a obie panie, przyskoczywszy do niego, poczęły mu swoją opowiadać przygodę,
wskazując w oddaleniu gniadego rumaka i czarnowłosego młodzieńca, ze szczegółami objaśniając,
jak się dzięki balkonowi, którego użyteczności zawsze dowodziły matka i córka, udało odzyskać
pięknego nieznajomego, który się im uśmiechnął i ukłonił.
Pan Feliks wynurzenie tych uczuć i nadziei przyjął z wielkim stoicyzmem, po mężowsku,
niezmiernie zimno, ziewnął, popatrzał, przeciągnął się i usiadł, nie mówiąc słowa.
— A! mój Boże, jakiż ty jesteś nieznośny z tą twoją obojętnością na wszystko — zawołała
Samuelka, czująca swe powołanie gderania na męża przy każdej pierwszej lepszej zręczności —
żeby wejrzenie! żeby uśmiech! żeby słowo... a! co za życie!
— Samuelko kochana... — rzekł mąż, wzruszając ramionami — czego znów wymagasz po
mnie, żebym podzielał entuzjazmy wasze na kredyt? Niechże co będzie... Bo że przejeżdżając,
ukłonił się piękny mężczyzna pięknym kobietom, toć jeszcze nie nie dowodzi... Zaczekajmy.
Elwirka spojrzała na matkę i dzieląc jej zniecierpliwienie, ruszyła ramionami.
— Ale przecie wiesz — przerwała Samuela biorąc się za głowę i grożąc, że najmniejsze
przeciwieństwo ból straszny wywołać mogło... — ale przecież wiesz, jak on Elwirę na balu
wyróżniał, jak się nią zajmował, te dwie dusze sympatyzują z sobą... i choć raz może zejdzie się
małżeństwo istot, co się zrozumieją i ocenią.
W ostatnim frazesie była lekka przymówka i jakby wyrzut losowi, który, jak należało,
wziąwszy do siebie, pan Feliks westchnął tylko.
— Jest to niechybnie wielki pan, widać to z tego, co go otacza — rzekła matka.
— Albo wielki bankrut — dodał Feliks zimno — bo dowiedzioną jest rzeczą, że
najpodobniejszym do milionowego pana ten, co ma z milion długu...
— Co za koń!
— Co za strój!
— Jak szlachetna postać!
Mówiły już do siebie tylko kobiety, widząc, że na Narębskim wrażenia nie robią. Feliks
dobył cygaro, powoli je urządzał, nucił pod nosem i ramionami wzruszał.
— Założę się, że jutro lub po jutrze będziemy mieli miłą wizytę.
— O, tego i ja jestem pewna.
Pan Feliks milczał, bojąc się wywołać sarkazmów żony, do których zdawała się w
towarzystwie jego nabierać usposobienia; weszła szczęściem Mania i zaraz przypuszczono ją do
podziału radości ze znalezienia owego pięknego nieznajomego, który ją także bardzo niewiele
obchodził, ucieszyła się jednak, widząc Elwirę rozpromienioną.
W duszy jej samej było smutno, a trafem jeszcze właśnie, gdy Elwira zabawiała ją
opowiadaniem o jeźdźcu na białonóżce, oko Mani padło na ulicę roztargnione i spotkało owego
garbusa, który ją idącą do kościoła zaczepił... Lice jej zapłoniło się i cofnęła z balkonu. Ale
instynktem wiedziony pan Feliks przybliżył się i wyjrzał, szukając przyczyny pomięszania
dziewczęcia.
Nieznajomy ów jegomość szedł przeciwnym ulicy trotoarem z jakimś drugim mężczyzną,
oba palili cygara. i zdawali się w humorach niepospolicie zaróżowionych... Oba razem nieco w tej
chwili przystanęli, zwrócili oczy na balkon, coś poszeptali ujrzawszy Feliksa i poszli oba dalej
powoli.
Feliks instynktownie domyślił się rumieńca Mani, poznawszy w jednym z przechodzących
kapitana Plutę, który mimochodem dosyć impertynencko żonę jego. i córkę lornetować sobie
pozwolił.
Zdawało mu się nawet, że kapitan, nim odszedł, kiwnął głową do niego, jakby dając mu
znak porozumienia i uśmiechnął się z szyderską powagą.
Nie uszło to nawet baczności pani Samueli, a że Kirkuć towarzyszący Plucie wcale nie
wyglądał dystyngowanie, zwróciła się do męża i spytała go, co to byli za jedni ci dwaj
ichmościowie.
— Jednego z nich znam tylko — odparł Feliks rad, że mu nie suszono głowy i nabierając
humoru — jest to sławny swojego czasu lew, seduktor, gracz, hulaka i rozmiatacz pieniędzy, dziś
ogołocony ze wszystkiego zuchwałą grą w Bad-Baden, próżno usiłuje odrobić majątek i dawne
stosunki. Zowie się Fryderyk Pluta, dają mu tytuł kapitana; najoryginalniejszy charakter,
najniepojętsza energia i cynizm, a w gruncie któż wie? może kropelka niedoschłego serca.. Nic go
nie ustrasza, nic nie zbije z drogi, wyrzekł się poszanowania dla tego, co świat przez grzeczność
ukłonem wita, żartuje z ludzi i życia. Zresztą ruina majątku, sumienia i zdrowia, ale wspaniałymi
okryta łachmanami, dowcip brzytwy, nielitościwość dziecięcia, wiara w siebie olbrzymia, bije się z
losem popijając to prostą w szynku gorzałką, to likworem u Lursa z równym ducha spokojem.
Mówią jednak, że nieraz ostatni grosz oddał ubogiemu i przez amatorstwo dostał guza walcząc za
uciśnioną niewinność. Szka- radna postać — dodał Feliks — ale przynajmniej trochę
charakterystyczniejsza od drugich.
Samuela ruszyła ramionami i nie okazała wcale, żeby ją ten obraz skreślony pobieżnie zajął
cokolwiek... nie był to człowiek jej świata.
Za tymi panami zaraz przeleciał ekwipaż barona Dunder, wytworny, świecący, bijący w
oczy, a dostojny pan jego ze szczególną gracją i wdziękiem zalotności pełnym ukłonił się twarzą
rozjaśnioną, okazując dla pań na balkonie podziw i uwielbienie. Feliks ledwie mu skinął głową.
— Kto to taki? Nie poznałam.
— Znasz go przecie. Baron Dunder.
Elwirka, która zaczynać zawsze zwykła była od tego, spytała szybko:
— Nie przypominasz sobie czy żonaty? Ojciec kwaśno ruszył ramionami.
— Proszę cię, Elwirko — rzekł sucho — mnie przynajmniej nigdy nie pytaj o to. W ustach
panny to pytanie trąci zawsze niepomierną chętką jak najprędszego wydostania się z rodzicielskiego
domu. Czyżbyś już tak była znudzona, że chciałabyś się wydać za pierwszego lepszego?
W obronie córki jak lwica porwała się Samuela, chwytając razem za głowę, co samo
stanowiło groźbę.
— Otóż jest! już godzina! zawsze tak, albo się z niego nie dopytasz słowa, nie wykujesz
odpowiedzi, albo musi spędzać na nas, niewinne, swoje złe humory nabyte gdzieś na bruku! Więc
już Elwirze nie wolno spytać bezkarnie, czy kto żonaty czy nie?
— Elwira ma ten zwyczaj dla panny wcale nieprzyzwoity.
— Tak! Bo to Elwira! — przerwała żona, tupiąc nogą i trzęsąc głową już coraz gwałtowniej
zaczynającą się rozbolewać — gdyby tak spytał kto inny (przycisnęła na tych wyrazach), ktoś
ulubiony panu Feliksowi, cieszyłby się dowcipem i trafnością zapytania, ale że to Elwirka...
— Moja droga! — zawołał, uśmierzając gniew, Narębski.
— Tak! nic ci nawet powiedzieć nie można! — Owszem, wszak słucham w pokorze.
— Tak! z szyderstwem i obojętnością.
— A jakże mam słuchać, byś się nie domyślała ani szyderstwa, ni obojętności?
Samuela wzięła się oburącz za tę nieszczęsną głowę, porwała z krzesła i padła na bliską
kanapę, okazując, że nerwy jej były już w stanie spazmatycznym.
— Prawdziwie — przerywanym odpowiedziała głosem — zdajesz się rozmyślać tylko nad
tym, jak nas męczyć. O! Boże! a! Boże!
Elwira biegła już po flaszeczkij Mania dawała znaki potajemne panu Feliksowi.
— Więc idę, uciekam — rzekł Narębski.
— Tak! teraz idziesz! zawsze jedno! ranić, ukąsić, ruszyć ramionami, odejść i porzucić nas
same, niegodne jesteśmy jego towarzystwa.
— Chcesz, bym został? — zapytał Feliks.
— Ale jesteś tu czy nie, dla nas to niewielka korzyść, my z Elwirą nie mamy szczęścia mu
się podobać... zresztą boję się natarczywością moją przerwać jaką miłą i milszą niż domowa cisza
zabawę.
— A! mój Boże — zawołał pan Feliks rozdrażniony — gdybym też raz nauczył się, jak
wam dogodzić. Milczę, winienem, że nie mówię, powiem co, grzeszę, żem wyrzekł, patrzę, wzrok
mój uraża, spuszczam oczy, to szyderstwo lub obojętność. Raczcież mi powiedzieć wyraźnie, jakie
są moje obowiązki?
— Nikt o tym nie powie, kiedy serce nie uczy! — ozwała się żona i razem z ostatnim
wyrazem krzyk piskliwy wyrwał się jej z ust, powołujący córkę i Manię na ratunek. Głowa pękła...
spazm straszliwy napadł nieszczęsną... cały dom znowu na odgłos dzwonka skupiał się u łoża
cierpiącej, mąż stanął wryty i stał, aby nie powiedziano, że uciekł. Ośmielił się nawet ująć jedną
serwetę ogrzaną i odkorkować flaszkę, a choć posługa jego dość była źle przyjęta, ze stoickim
męstwem dotrzymał placu; aż wreszcie, gdy kryzys przeszła, pozostali sami.
Ból gwałtowny przelał się w łzy rzęsiste, potem w wymówki bolesne, aż z wolna przeszedł
na czułość i skończył się różnymi wymaganiami, którym w takim razie odmówić nie jest podobna...
Naturalnie jak zawsze, tak teraz, zwycięstwo zostało przy słabszym, to jest przy pani
Feliksowej, która zagadała męża, przestraszyła, rozczuliła i wymogła na nim, co tylko chciała przez
obawę nowych spazmów. Elwirze za niegrzeczność względem niej popełnioną opłacić się musiał
szalem, a żonie trzema sukniami od Włodkowskiego i dwoma stroikami na głowę. Na ten raz zgoda
jeszcze nie kosztowała go tak drogo, bo i atak nie był mocny. Częste powtarzanie się paroksyzmów
dozwalało zbytnią powolność nagrodzić.
W kilka dni potem złożyło się tak jakoś, że pan Feliks musiał przyjaciół i znajomych swoich
warszawskich zaprosić na kawalerski obiadek bez ceremonii, wywdzięczając się im za przyjęcia,
których doznał od przyjazdu.
Bardzo nieznacznie potrzebę tego wywzajemnienia dał mu uczuć ten i ów z pasożytów
polujących na smaczne i oblane winem przyjęcia. W domu jakoś było ciężko i nudno, życie co
dzień stawało się nieznośniejsze, pan Feliks więc łatwo się dał namówić na hulankę w przyzwoitym
towarzystwie, która nieco szare tło małżeńskich swarów codziennych rozjaśnić mogła na chwilę.
W domu panowały kobiety, nie byłoby więc należy- tej swobody, przy tym kucharz wiejski,
choć dobry, nie mógł zadowolnić popsutych mieszczuchów podniebień, tysiąc drobnych rzeczy
brakło, humor Samueli groził obiadowi i swobodzie, jej zdrowie nakazywało ciszę, trzeba więc
było, mając dom własny, wybrać salonik u Bouquerela i prosić go tylko o jak najwytworniejszy
obiad i wina.
Przyjaciele łatwo się sami sprosili, a rachować jeszcze można było, że parę miejsc
zapaśnych w chwili ostatniej u wnijścia niby przypadkiem przechodzący znajomi zająć nie
omieszkają.
Do zaproszonych należał baron Dunder już nam nieco znany, kilku porządnie ubranych i
przyzwoitych ludzi, którzy się strzegli w życiu czymkolwiek odznaczyć, dalej Teoś Muszyński,
który się mocno opierał, że go więcej białe rękawiczki niż codzienna strawa, do której przywykł,
kosztować będą, ale w końcu obiecać musiał, że przybędzie; Justyn, bo go żołądek i język
kwalifikowały do obiadu i żadna taka partie fine bezeń obejść się nie mogła; kilku jeszcze
szarobladych ichmościów N. N. i X. Y. Z., wreszcie Jan Kanty Purchawka, szkolny towarzysz pana
Feliksa.
O godzinie piątej całe towarzystwo było już zgromadzone i żywo otwarło gastronomiczne
zapasy u zastawionego przy małym stoliczku śniadania i wódek. Humory wcale były niezłe, pora
piękna, jedzenie jak cetel okazywał, obiecywało być wytwornym, gospodarz tylko nosił chmurkę na
czole, bo żona, dowiedziawszy się o tym obiadku, wyrzucała mu go jako marnotrawstwo i rozpustę
i pożegnała taką nauką moralną, że nawet stary koniak nie od razu strawienie jej ułatwił.
A wypił go dobrych parę kielichów Narębski, aby się rozweselić. Przewidywał on już w
następstwie po obiedzie kilka dni małżeńskich kwasów, narzekań, wymówek, dąsań, łez, aluzji,
bólów głowy, ale kość była rzucona i cofać się już nie pora. Pan Feliks myślał już otrząsając się z
przykrych przeczuć, że dość będzie cierpieć, gdy po grzechu przyjdzie kolej na pokutę.
Właśnie w chwili gdy się już zabierali do śniadania, ostatni zaproszony przestąpił próg
salonu i powitany został ogromnym towarzyszów okrzykiem.
— Otóż go macie nareszcie! Pułkownika! Pułkownika! Kochanego pułkownika!
Marsowa bo też twarz, dobrze z tym tytułem się zgadzająca, ukazała się w progu. Był to
mężczyzna siwy, pomarszczony, ogorzały, z krótko ostrzyżonym włosem, wąs wyszwarcowany
sterczący do góry, kolczyk w uchu, legia honorowa jakby kroplą krwi zastygłą błyszczała u fraka.
Kulał trochę na nogę i na lasce się opierał, małe oczki szare śmiały mu się pod zmarszczonymi
powiekami.
Feliks rzucił się na jego przyjęcie, wszyscy powitali go radośnie, jeden tylko Justyn nieco
nosa spuścił, był to bowiem dla niego niebezpieczny współzawodnik, z którym się mierzyć unikał.
Ledwie nie poczytał za osobistą urazę, że Feliks śmiał zaprosić pułkownika Sorokę. Trzeba
wiedzieć, że stary wiarus gdziekolwiek wszedł a usta otworzył, nikogo nie słuchano prócz niego,
tak trafnie opowiadać umiał. Nie był to znowu nadzwyczajny talent ani dowcip tak pociągający, ale
ludzie bawić się lubią i do grobowej deski są starymi dziećmi. Pułkownik opowiadał po prostu
dykteryjki najdziwaczniejsze, ale z największą serio i namaszczeniem.
Soroka był, jak się, zdawało, wszędzie jednocześnie, gdzie tylko walczono i strzelano: w
San Domingo, pod piramidami, we wszystkich bitwach miał udział czynny, błądził po wszystkich
krajach z chorągwiami Napoleona, którego był wielkim wielbicielem, pamiętał jeszcze koniec
przeszłego wieku i opowiadał starsze nadeń dzieje, jakby przy ich spełnieniu się osobiście się znaj-
dował, znał wszystkie historyczne postacie naszych i dobrze dawniejszych czasów. Z tych
wszystkich jego powieści trudno było wprawdzie porządną sklecić całość, przeciwiły się one jedne
drugim, ale Soroka wcale się o to nie troszczył.
Najznaczniejszy z ludzi, bezinteresowny, szlachetny, ubogi, a ubóstwo swe umiejący nosić z
godnością jak najpiękniejszy z orderów, odważny do zuchwalstwa pułkownik miał tylko jedną
wadę miłą i zabawną, kłamał, ale kłamał heroicznie, tworzył epopeje na sposób księcia Panie
Kochanku, całe poemata niekiedy wysnuwał z hojnej imaginacji i improwizował je przed
zdumionymi słuchaczami. Gdy mu kto zaprzeczył, bez gniewu i urazy zwracał się do innego
zupełnie przedmiotu, milczeniem obojętnym wszelki powód do sporu odpierając.
Justyn, który raczej dowcipkował i wysilał się na koncepta niż opowiadać umiał, miał w nim
wielce niebezpiecznego współzawodnika. Ten tylko powtarzał słyszane, Soroka zaś opowiadał, co
widział i gdzie był, a miał tak prosty i naturalny sposób tworzenia powieści najmniej
prawdopodobnych, że w ustach jego najwierutniejsza bajka nabierała kolorytu rzeczywistości.
Justynowi potrzeba było poklasku, ten wcale się oń nie troszczył, słuchaczów miał zawsze,
wielbicieli nie potrzebował, a nie uganiał się za towarzystwem i łaskę robił, gdy się gdzie pokazał,
bo lubił dom i cichy kątek, w którym z pamiętnikami zawsze jakimiś w ręku przepędzał nieraz
miesiące samotny, nie tęskniąc wcale za towarzystwem i. światem.
— Jak się macie dzieci! jak się macie? — odparł pułkownik — oho! już około śniadania! a
na najstarszego wiekiem, na dziekana obiadu, nie poczekaliście! Nie ma teraz subordynacji!
Dawajcież mi kieliszek wódki co prędzej, abym się za wami maroderem nie został.
Feliks już nalewał koniaku, pułkownik powąchawszy go wychylił i o kiju zbliżając się do
stolika, podał szeroką dłoń wszystkim przytomnym z kolei.
— A zatem hulamy dziś! — rzekł wesoło pokręcając wąsa — bardzo dobrze! Niezbyt
często, ale czasem się zebrać, podochocić, pogawędzić, kupą rozgrzać, zdrowa rzecz. Tylko że to
wasze dzisiejsze babskie pokolenie mięczaków od lada czego niestrawności dostaje i nie wiedzieć
czym się spije. O! o! nie tak to ongi bywało.
— No! a jakże bywało, pułkowniku? — zapytał Feliks.
— Dam wam co do żołądków naprzód przykład historyczny, tylko posłuchajcie, rzecz
najprawdziwsza w świecie, tysiące świadków na nią patrzało, poznacie, jaka to w starych była
strusia siła.
Oblężono nas, już prawdziwie nie powiem wam w jakiej fortecy, o to nie chodzi gdzie, a
nazwisko, o ile sobie przypominam barbarzyńskie, nieprzyjaciel opasał nas dokoła, żywności
zabrakło, a o poddaniu się nikt nie myślał, odsieczy zaś rychło ani się było spodziewać. Nie było
między nami i jednego takiego, z pozwoleniem, flejtucha, który by zamarzył o kapitulacji, rychlej
byśmy się prochami wysadzili w powietrze.
Mijam to, żeśmy zaczęli od zjedzenia wołów, potem koni i psów aż do szpica jeneralskiej
żony, to jeszcze były przysmaki, żeśmy wyłapali wszystkie koty i szczury, bo po nich się palce
oblizywało, nie mówię o tym, żeśmy potrawy te osalali prochem, a omaszczali smarowidłem od
artyleryjskich pociągów... przyszło do tęgo, że żywego stworzenia nie pozostało, a na zieleninę i
liście, i trawę wypotrzebowano do zdziebełka.
W tym tedy wielce krytycznym będąc położeniu, zostaliśmy wezwani przez komendanta
wszyscy starsi — na naradę.
Komendantem był Francuz, człowiek dobry, ale głowa nietęga, wąsy miał ogromne, rąbał
okrutnie, ale prochu by nie wynalazł; ten zebrawszy nas powiada:
— Mościpanowie, baczność na to, co się tu ogłosi, jedno mamy z trojga do wyboru: albo się
poddać, albo w powietrze wylecieć, albo z głodu zdychać, co tu tedy robić? radźmy. Ja wotuję za
prochem.
Podawano różne środki, wcale jednak niepraktyczne; jedni chcieli jeść z kolei słabszych
towarzyszów i mniej naówczas potrzebne w fortecy niewiasty, drudzy radzili rozpaczliwą a
gwałtowną zrobić wycieczkę w stronę, gdzie stały woły oblegających, wszystko jednak nie dawało
się jakoś uskutecznić.
Gdy rady wyczerpano i milczenie uroczyste zwiastowało, że nic do powiedzenia nie miano,
ja wstałem z miejsca i oświadczyłem, że mam pewny sposób wyratowania wojska i przeżywienia
go, póki by odsiecz nie nadeszła. Patrzano z niedowierzaniem, a trzeba wiedzieć, żem się trochę
uczył chemii, nauka nigdy nie zawadzi. Więc cóż, myślicie, poradziłem im? Zebraliśmy wszystkie
wojskowe lederwerki, łosiowe skórki, wszelki rzemień, rękawice, buty, co tylko miało w sobie
pierwiastek pożywny i wziąłem się do wygotowywania bulionów.
Powiadam waćpaństwu, żeśmy się przedziwnie sustentowali tą zupą z przyrządów i różnych
części stroju jazdy i piechoty, na sztukamięsę dawałem im buty do chrzanu, z delikatniejszych
rękawiczek przyprawiałem bigosy z rodzenkami, użytkowałem z kościanych guzików, z karuków,
ze Wszystkiego, co dawno przestało się liczyć do jadalnych zapasów, i tak przeżyliśmy miesiąc nie
gorzej niż przedtem, a niektórzy łakomsi nawet po trosze tyć zaczynali...
Wszyscy parsknęli śmiechem, pułkownik jak zawsze utrzymał się w zupełnej powadze i
opowiadał z największą serio.
— Nadeszła odsiecz, gdyśmy ostatnie lederwerki w pasztecikach spożywali.
Justyn ramionami ruszył.
— Comme c'est mauvais genre! — szepnął na ucho sąsiadowi i spostrzegłszy nie bardzo
potwierdzającą miną, dodał zaraz głośno:
— Pułkowniku! gdzież najmniejsze prawdopodobieństwo?
— No to mówmy o czym innym — odparł stary wesoło. — Co tam słychać?
— No najnowsza z nowin, o jakich mówią w mieście, najdziwaczniejsza z nowin, najwięcej
obiecująca, to, że się pan baron tu przytomny... żeni — podchwycił Justyn chcąc pochwycić
rozmowę.
Pułkownik podał rękę z uśmiechem obżałowanemu, który dosyć kwaśną zrobił minę i
zmierzył Justyna wzrokiem pełnym wyrzutów.
— O! — spytał — spodziewam się, że z osobą młodą i piękną, inaczej po cóż by się na
starość pętać?
— Osoba tajemnicą — dodał Justyn, chcąc się poprawić.
— Panowie zapewne wiecie tę historią — przerwał Soroka, który nie mógł pominąć
najmniejszej zręczności nie czepiając do niej anegdotki — historią o owym Hiszpanie, który się
zakochał w kobiecie chodzącej zawsze w maseczce, ożenił się z nią nie widząc nigdy jej twarzy i
żył lat dwadzieścia, nie mogąc wymóc, by zdjęła osłaniające jej rysy pokrycie. Nareszcie gdy
ciekawość doszła do najwyższego stopnia, zakradł się raz i cóż się okazało?
— Mnie się zdaje, że to być musiała jego własna kucharka? — przerwał Justyn.
— Ale gdzie znowu! Twarz tej zresztą cudnej piękności była trupią głową.
— Na Boga, któż takie rzeczy mówi przy śniadaniu i przed obiadem! — zawołał baron — a
fe!
— No! to cicho!
— Mówmy o czym innym; widzieliście konie pana barona? Czystej krwi, laleczki —
przerwał Justyn.
— Ale co to tam wasze konie! — podchwycił pułkownik ruszając ramionami — to chmyzy
i harhary, wydaje się to ładnie, kiedy naczupurzą, a z bliska się im przypatrzywszy, nie wiedzieć, co
to jest! Oto ja miałem konie! Będąc w Hiszpanii, na przykład, dostał mi się raz berberskiej rasy
kasztanek, powiadam wam diabeł nie koń. Jechałem raz na nim ulicą w Madrycie, gdzie, jak
wiadomo, pełno balkonów i damy na nich całe przepędzają wieczory jak na Wschodzie po dachach.
Jadę tedy i patrzę, śliczna czarnobrewa stoi sobie i spogląda ku mnie, ale tak patrzy, że żelazo by
stopiła, a kamień płomieniem by się od tego wzroku zapalił, serce się we mnie zagotowało.
Zwolniłem nieco biegu, trzymała w ręku właśnie chusteczkę i w tejże chwili upuszcza mi ją pod
nogi na ziemię... był to znak widoczny, że fizjognomia moja przypadła jej do smaku. Cóż ja,
myślicie, robię? Schylam się, podnoszę, spinam berbera ostrogami, jednym susem skaczę na balkon
pierwszego piętra, oddaję chustkę i w mgnieniu oka, nim krzyk przestrachu miał czas z ust się
wyrwać, drugim skokiem jestem na powrót w ulicy. Był to początek najczulszego romansu, a koń
zdobył mi podobno jej serce.
— Nie wierzycie — dodał pułkownik, wodząc oczyma uśmiechniętymi po słuchaczach,
którzy okazywali nieco niewiary — w istocie z waszymi końmi i sercami dzisiejszymi byłoby to
niepodobieństwem, więc mówmy o czym innym.
Justyn drgał stojąc w miejscu, tak już wytrzymać nie mógł.
— Pułkowniku — rzekł — za moich dobrych czasów ja miałem także takiego konia, że
ścisnąwszy go kolanami przeskakiwałem z łatwością przez świętokrzyski kościół, ale razem się
tylko nogą o jedną z wież zaczepił i od tej pory cierpię na nagniotki.
Soroka ani mrugnął.
Ale w tej chwili podano zupę i biesiadnicy wesoło zaczęli zabierać swe miejsca za stołem.
Baron, który był nadzwyczaj ścisłym obserwatorem przyzwoitości i miał wielkie pretensje
do dobrego tonu, szepnął na ucho sąsiadowi, że pułkownik i Justyn byli wcale nieciekawie
wychowani ludzie — ubolewając, że rozmowa tak pospolitą przybrała barwę...
Zupa i bifsztyk przeszły w głuchym milczeniu, madera dopiero zaczęła rozwiązywać usta i
rozpromieniać twarze.
Już się biesiada wśród wzrastającego gwaru zbliżać zaczęła ku sakramentalnym kielichom
szampana, gdy z przyległego pokoju, w którym także ucztowano, dały się słyszeć szerokie, bujne i
głośne śmiechy. Pan Feliks mimo obowiązków gospodarza baczne na wszystko nastawujący ucho, z
przestrachem poznał wśród nich głos Pluty, który bardzo dowodził i do zbytku już zdawał się
ożywiony. Baron także musiał usłyszeć go i poznać, bo się widocznie zmięszał i jeść zaczął żywo,
wzrok topiąc w talerzu... Fryderyk obok będący musiał wchodząc dowiedzieć się o sąsiadach, mógł
wnijść podochocony, a wiedziano, że nie szczędził nikogo... groziło to historią.
— Tsyt — rzekł Justyn — słyszę głos mi znajomy, jak przez sen przypominam sobie, żem
go słyszał nie jeden raz za dobrze zastawionym stołem. Czekajcież, kto to taki?
— Cicho! — zawołał Feliks, nachylając się ku niemu — to Pluta.
— Cóż? zmartwychwstał? — śmiejąc się podchwycił
Justyn — wszakże już był pogrzebion w łachmanach i pokropion wódką prostą — gdzież
on, u Bouquerela?
— Ano! — odezwał się baron, siedzący w pobliżu, głos zniżając — wyskrobał się znowu na
utrapienie ludzkie, przywdział suknią, napełnił kieszenie i po świecie chodzi.
— Ale z kimże biesiadować może? Kto by się z nim zadał? — przerwał ktoś z
współbiesiadników.
Justyn, który był bardzo usłużny, rzucił zaraz serwetę, cicho powstał ze swojego miejsca i
poszedł na zwiady, a w pół kwadransa powrócił.
— To są jacyś panowie ze wsi, którzy go znali widać jeszcze, kiedy był na nogach.
— Ale któż raczy?
— Sam kapitan...
— Jak to? Znowu ma pieniądze?
— Jak widać, albo przynajmniej kredyt? o czym wątpię... W powietrzu jest coś o spadłej
nań sukcesji.
Pułkownik się namarszczył.
— Cóż to za kapitan? gdzie służył? — zapytał. ,
— W wojsku króla faraona — odparł Justyn.
— No to chyba bardzo dawno — rzekł Soroka — dzisiejsze pokolenie tchórzliwe ze wszech
względów już nie gra tak nawet, jak nasze. My tośmy grali! ha! ha!
— A na Boga! powiedzże, jakeście to grali?
— Garściami złota — odpowiedział, wzdychając Soroka — kupami brylantów, ja sam, choć
niewielki zwolennik kart, jak mnie widzicie, wygrałem raz półtora miliona frydrychsdorów w
przeciągu niespełna pół godziny i już zaczynałem mieć mnóstwo przyjaciół... gdy...
— Cóżeś z tym zrobił? — spytano.
— Nazajutrz kupiłem sobie piórko do zębów, bo do rana tyle mi tylko zostało, ile na to było
potrzeba... Myślicie, żem bardzo rozpaczał?
Soroka ruszył ramionami.
— Inne to były czasy! — dodał.
Tu nalano szampana, a poczuwając się do obowiązków swoich Justyn powstał z kielichem i
prosił o głos.
— W tych ciężkich czasach — rzekł z powagą — gdy człowiek, co by obiady dawał nie
mając ani procesu, ani potrzeby wywdzięczania się za wygrany puchar na kursach, ani intencji
zasłużenia się rodzinie, w którą wejść pragnie — tak nadzwyczaj trudno; gdy wszyscy się targują,
aby nie dawać trufli i oszczędzić na ostrygach, miło nam widzieć ze zdrową tradycją wiejskiej
gościnności przybywającego do stolicy człowieka tak znakomitego, jak pan Feliks. Naprzód daje on
jeść, po wtóre jeść daje dobrze i nie ma w dodatku żadnej słabości, za którą by się kazał chwalić.
Od redaktorów gazet nie potrzebuje artykułów, od brukowych trąb nie wymaga głosu chwały, od
ludzi wysoko położonych nie prosi protekcji, od bankierów nie żąda pieniędzy; na obiad
zapraszając chce tylko po nas dobrego apetytu i stosownego humoru, nie przywiązując nawet wagi
do białej kamizelki i fraka.
Takiego amfitriona szukać potrzeba ze świecą, mościpanowie, i bodaj się jemu podobni
rodzili na kamieniu; więc gdy wniosę jego zdrowie, gdy powitam go w imieniu społeczeństwa
przybywającego do Warszawy dla odrodzenia starego obyczaju, w wielkiej, jak widzicie, misji
społecznej, jestem pewien, że głos mój znajdzie echo w sercach wszystkich, że odpowiecie mi
jednomyślnym toastem: Vivat Feliks!
— I mimowolny kalambur, a do tego łaciński! — dodał Purchawka... a wszyscy huknęli tak
głośno, że aż w ulicę ponad głowy przechodzących musiał Feliks wylecieć.
Krzesła z łoskotem się rozsunęły, wszyscy poszli stuknąć w kielichy z panem Feliksem, a w
tejże chwili drzwi bocznego pokoju otwarły się na oścież i z kieli- chem szampana także ukazał się
w progu kapitan Pluta bardzo przyzwoicie ubrany, wiodąc za sobą trzech ichmościów, których po
sukniach, ogorzałych twarzach i fizjognomiach otwartych można było poznać od razu za świeżo
przybyłych ze wsi.
Zmięszali się wszyscy niepospolicie na ten napad nagły i niespodziewany, ale cóż było
począć, milczenie grobowe zdawało się wiszącą w powietrzu burzę poprzedzać.
Pluta wszedł tak odważnie i śmiało, że zdumienie tylko wywołał, ale na dnie jego był
nieopisany przestrach.
— Panowie! — rzekł stając w pośrodku sali i wzrokiem przeszywając z kolei pobladłe
twarze — gdy szczęśliwe losu zrządzenie umieściło nas w bliskości i możności usłyszenia
wzniesionego toastu, niechże mi wolno będzie moje życzenia połączyć z tymi, które w waszym
musują szampanie. Nasz nie jest nic a nic gorszy. Mam honor przedstawić się nieznajomym,
przypomnieć znanym dawniej: Fryderyk z Plutowa Pluta, zwany kapitanem, dobry koleżka, później
trochę obszarpaniec i podupadły brukowiec, dziś, jeśli się nie myli, znowu na drodze do pieniędzy,
a zatem do konsyderacji i przyjęcia w społeczeństwie... Vivat pan Feliks!
Zimno jakoś zrobiło się wszystkim po tych słowach, wielu milcząco przyjęli przemówienie,
gospodarz ledwie głowy skłonił, a baron usiadł dłubiąc w zębach i bardzo jakoś niegrzecznie
spojrzał z ukosa z pogardą na Plutę.
Kapitan, którego wzrok przebiegał twarze i postawy, zniósł to dosyć obojętnie.
Przysunął sobie krzesło bez ceremonii, skinął na towarzyszów, aby zajęli wolną kanapę i
rozsiadł się wygodnie jak u siebie w domu.
— A teraz — dodał — wypijemy jeszcze jeden toast... Po gospodarzu z tytułu i znaczenia,
bo ja szanuję zna- czenia i tytuły, pierwsze tu miejsce ze wszech miar należy się baronowi Dunder...
Tak! pan baron...
Zaczepiony w ten sposób podniósł głowę z wyrazem gniewu, ale to bynajmniej nie
powstrzymało Pluty, który powoli tak dalej rzecz swą ciągnął:
— Baron, którego oto widzimy w majestacie siedzącym między prostymi śmiertelnikami
jakby nie był istotą wyższą i ekscepejonalną, dorobił się fortuny, baronostwa, znaczenia,
bakembardów angielskich, francuszczyzny nieposzlakowanej i wszystkiego, co jego jest... Jemu
więc prym dać należy, który jak Pan Bóg świat, sam siebie stworzył z niczego... Mogąc do tej pory
siedzieć z łokciem w sklepiku, jeździ karetą i szpakami... to przecie dowodzi jeniuszu! Vivat
jeniusz w osobie pana barona Dunder!
Goście i gospodarz byli mocno skłopotani. Fryderyk wypił szampana, nalał sobie zaraz
drugi kielich ze stojącej bliżej butelki i mówił dalej:
— Oprócz wzwyż przytoczonych mamy jeszcze powód ważny wypicia tego zdrowia,
powód stanowczy, a tym jest spodziewane, jak słychać powszechnie, bliskie ożenienie barona z
panią jenerałową Palmer.
— Panie Pluta... — krzyknął baron, któremu włos się jeżył z gniewu — prosiłbym...
— I ja proszę także... o cierpliwości chwilę — odparł Fryderyk. — Ponieważ baron
obchodzi mnie jako jeniusz, a losy jeniuszów są losami państw i narodów, które je wydają,
zajmijmy się tą, która przeznaczona jest podzielić serce, losy i ekwipaż z panem baronem. Mam
szczęściem honor znać ją i przytomny tu pan Feliks Narębski zna także od dawna tę, która dziś
przywdziała jeneralskie szlify i powagę, mogę więc jako część własnej biografii, q uarum pars
magna fui, opowiedzieć wam życiorys jenerałowej, w nadziei, iż pan Jan Kanty Purchawka
zużytkuje go jako historyczny materiał.
Feliks pobladł i zadrżał, Dunder począł się zrywać z siedzenia.
— Stój waćpan — zimno przerwał mu kapitan — pana to więcej obchodzi niż kogo, biorę
za świadka pana Feliksa Narębskiego, że kwintesencją prawdy mówić będę... a warto przecie
dowiedzieć się przeszłości tej, której przyszłość chce się ze swoją połączyć. Familia jenerałowej —
mówił dalej wśród powszechnego milczenia kapitan, wilżąc usta szampanem — jest mi dosyć
dobrze znaną, imię Kirkuciów znajdzie się w kronice naszej stolicy... Rodzony brat, rodzaj
Diogenesa, chodziłby w tej chwili bez butów, gdybym ja mu ich nie sprawił i to notabene wcale
porządnych i nie tandetowych... Jenerałowa, którą od lat najmłodszych odznaczała nadzwyczajna
piękność, była na wychowaniu u matki pana Narębskiego, a wychowano ją tam z taką
serdecznością i miłością, że bodaj czy miłości nie było nawet za wiele...
Przynajmniej ot, co pletli po świecie, a prawdopodobnie musiała być jakaś przyczyna, dla
której w końcu rzuciła ten dom wychowanka i puściła się w świat szeroki, innych szukając wrażeń.
Feliks kręcił się na krześle, wstrzymując o ile możności.
— Nie zżymajże się — rzekł Pluta... — dzieci nie są odpowiedzialne za winy rodziców w
zdrowej logice... i pan za miłość matki swej także wcale nie powinieneś pokutować, ja zaś o tej
tylko mówiłem.
Odchrząknął, popił i obejrzawszy się mówił dalej.
— Świat złośliwy mógł tam usunięciu się panny Julii z domu Narębskieh różne przypisywać
powody, ale kto by plotkom wierzył... ja nawet od ich powtórzenia na dziś powstrzymać się czuję w
obowiązku. Po tym wypadku panna Julia, gdyż zdaje mi się, że imię to już jako jej służące
wymówiłem, dostała się czasowo do Magazynu Strojów do Warszawy, skąd ja, który to mówię,
jedynie przez współczucie miałem honor ją wyrwać, aby na stopie odpowiedniejszej jej twarzyczce
umieścić... za co zaszczycony zostałem najściślejszym przyjaźni stosunkiem blisko roku trwającym.
Na to w razie potrzeby mógłbym złożyć dowody, listy itp., fakt wątpliwości nie ulega. Jak mi ją
potem wyrwał ściślejszą jeszcze przyjaźnią połączony z nią oficer i ustąpił jenerałowi, którego
wreszcie z nas wszystkich ruszyło sumienie aż do ożenienia, długo by było przemawiać. To pewna,
że ta kobieta dystyngowana umiała ze wszystkich przygód swojego życia korzystać, że z nich jak
pszczółka skrzętną wyniosła naukę, doświadczenie, a na końcu nawet piękny majątek i że
przytomny tu baron Dunder, łącząc swój los z osobą tak znakomicie utalentowaną, zapewnia sobie
przyszłość pełną horyzontów jasnych i nadziei niebieskich lub zielonych... jak się podoba. W
dodatku, jeśliby Pan Bóg potomstwa pobłogosławić nie raczył, zawsze jest szansa, że coś z
przeszłości przy pilnej kwerendzie da się jeszcze wyszukać...
Ta okropna mowa kapitana z najzimniejszą krwią powoli wysączona po kropli padła jak
przygniatająca lawina na biesiadujących, wszyscy struchleli, Dunderowi zrobiło się słabo, Feliks
gniewem zapłonął.
— Mości panie — zawołał drżący — zemsta nad kobietą bezbronną jest największą
podłością, jakiej mężczyzna dopuścić się może. Niekiedy wymawia ją miłość, choć nie uniewinnia,
nigdy nie oczyszcza z podobnej zbrodni żaden powód, żadna namiętność. Proszę stąd ustąpić...
Kapitan pobladł, ale razem śmiać się zaczął.
— Wyrzekłeś pan — odezwał się — słowo jedno nieostrożne, zastosowałeś je do mnie...
wspomniałeś podłość. Definicja tego wyrazu nie jest dotąd stale oznaczoną, wszakże świat Boży
przywykł je za obelgę uważać... Nie wypada i mnie jako należącemu do niego uchylać się od
powszechnie przyjętego znaczenia, chociaż na wytłuma- czenie pana mógłbym postawić kieliszki
wypite i urazę dawną, i przesądy... chociaż bardzo wielkim jest głupstwem bić się dla starej baby,
dlatego, że była niegdyś młodą i piękną Julką... A zatem sprawę honorową, nieuniknioną
załatwiemy wolnym czasem, który ja rozmyśliwszy się oznaczę... a nim do czego przyjdzie
wypijmy jeszcze zdrowie dzisiejszej jenerałowej... i dosyć na dziś. To mówiąc, spokojnie wychylił
kieliszek, ukłonił się towarzystwu, którego połowa siedziała pochmurzona i zmięszana, a gdy
wyszedł nareszcie i drzwi się za nim zamknęły, przypomnienie tej świeżej jeszcze sceny zdało się
jakby snem przykrym tylko, a goście natychmiast rozchodzić się zaczęli.
— Miałem zupełnie podobny wypadek — przerwał pułkownik usiłując rozweselić
towarzystwo — jednego razu na obiedzie w Wiedniu... nagle, gdyśmy się tego najmniej
spodziewali, wszedł do sali nieboszczyk pochowany przed laty dwudziestu, wyłajał nas wszystkich,
winnych i niewinnych, zjadł skrzydełko kurczęcia, wypił kieliszek madery starej i zakręciwszy się,
powrócił do mogiły.
Ale ani ten koncept niewczesny, ani żarciki Justyna swobody i wesela przywrócić nie
mogły, wszyscy byli powarzeni, wymykali się, uchodzili... Jeden baron Dunder jakimś niby
przypadkiem szukając kapelusza przyzostał.
Gdy nareszcie znaleźli się sami, żywo przybliżył się do Feliksa.
— Słuchaj — rzekł — powiedz mi szczerze, to, co ten łotr prawił, to są, nieprawdaż —
potwarze czyste?
— Ja nic nie wiem — rzekł Feliks.
— Ale to muszą być fałsze.
— Pomyśl pan, od kogo pochodzą, a będziesz mógł ocenić ich wartość.
— Tak! to są niecne potwarze! — powtórzył Dun- der — jestem tego pewny, ale
wygłoszone przy tylu osobach natychmiast rozejdą się po mieście i jenerałowa zgubiona.
Spuścił głowę.
— Jak może być — dodał wpół od gniewu zduszonym głosem — aby tej niebezpiecznej
żmii wolno było chodzić, gadać i wciskać się tak wszędzie... z tych gadzin świat by oczyścić
należało!
Feliks zgryziony i na duchu upadły, nic odpowiedzieć nie umiał.
— Prawda — rzekł Dunder drąc rękawiczki, które spazmatycznie wkładał na ręce —
prawda, że z przeszłości tej kobiety nic od niej samej dowiedzieć się nie mogłem, lecz mogłaż ona
taką być istotnie? Czy wychowywała się ona sierotą w waszym domu? Czy spotkała ją tam jaka
przygoda? Możeż to być, żeby pochodziła z mieszczańskiej jakiejś rodziny... mais elle a beaucoup
de distinction dans les maniéres.
— Panie — rzekł Feliks — czy będę milczeć, czy otworzę usta, zawsze sobie niekorzystnie
tłumaczyć możesz moje słowa... wolę być szczerym. Jenerałowa jest mi istotnie od dzieciństwa
znaną jako biedna, zacna, pełna serca i uczucia kobieta... późniejszych losów jej nie wiem.
Dunder skamieniał, nie dotknęło go już tyle nieszczęście jenerałowej, ile inna myśl czysto
samolubna, że samym o nią staraniem i omyłką, jaką popełnił, biorąc farbowane lisy za kosztowne
futro, został narażony na śmieszność i skompromitowany.
— To okropna rzecz! — zawołał — tak świata się oszukiwać nie godzi... któż by się tego
mógł domyśleć! tak przyzwoita kobieta! A! to szkaradnie!
I porwawszy za kapelusz wyleciał, Feliks pozostał chwilę i rzucił się na kanapę bezsilny.
Spoczywał tak bezmyślnie, przypominając sobie wy- padek, który go dotknął mocno, gdy
drzwi pokoju sąsiedniego uchyliły się znowu i kapitan Pluta odezwał się przez nie.
— Wszak pan sam jesteś? Mam potrzebę pomówienia z nim... słówko tylko.
Narębski nic nie odpowiedział, ale milczenie było dostatecznym pozwoleniem dla kapitana,
który się zaraz wcisnął.
— Wchodzę — rzekł — bądź co bądź musiemy się przecie i o tę honorową sprawę ułożyć...
choć rzecz nie pilna, ale wymaga poufnej rozmowy.
Waćpan się na serio na mnie pogniewałeś za Julkę i to wystąpienie wprawdzie niegrzeczne i
może nie w miejscu, ale zmuszony byłem użyć tego środka dla upokorzenia Dundera, który już tak
nosa drze, że może o facjaty kościołów zaczepić i dostać kataru... Co to ci szkodziło? Nasze z nią
romanse pasterskie dawno pogrzebione zostały... Ale słuchaj, rzecz inna, między nami sprawa —
obraziłeś mnie osobiście, przy świadkach, ja tego darować nie mogę.
Przysłać ci sekundantów, ułożyć o miejsce i godzinę, strzelić do siebie jest to rzecz tak
łatwa, że ją każdy potrafi, kto tylko ma trochę odwagi i zręczność w tego rodzaju sprawach... Jam
już nienowy, dałbym sobie radę, ale pytam się, jaką bym miał satysfakcją?
Tu kapitan dla wygodniejszego wykładu całej sprawy usiadł na krześle i nogę na nogę
założył z zupełną swobodą.
— Ja — rzekł — potrzebuję, mając urazę, stosowną do niej urządzić sobie kompensacją
wcale inaczej; wyzwać i zastrzelić mogę zawsze, kiedy mi się podoba, bo pan zatyłeś na wsi i jeśliś
strzelał, to chyba do kuropatw, ja zaś nie straciłem wprawy i do asa nawet po kilkunastu kieliszkach
trafiam o największy zakład — chcesz sprobować?
Narębski pogardliwie milczał, kapitan, chociaż tego nie okazywał po sobie, coraz
mocniejszy czuł gniew w duszy, spokojnie jednak mówił dalej.
— Wyzwać więc, zmusić do pojedynku i wybić ci oko lub rękę zgruchotać, jest rzeczą,
którą mogę sobie pozwolić, gdy nie będę miał już żadnego środka innego dojedzenia ci do żywego,
a zapotrzebuję głośnej rehabilitacji, jaką mi to spotkanie dać może. O tym więc potem; ale że
zawsze przywykłem działać otwarcie i chcę, en galant homme, jakim byłem zawsze, abyś wiedział,
jak się bronić, muszę ci rozpowiedzieć, co zamierzam i jakiego użyję oręża.
To pewna, że między tobą, szanowny panie Feliksie, a Julką był śliczny romans, któremu,
bez kalamburu, nie brakło nawet rozwiązania... Jest wielkie prawdopodobieństwo, iż owocem tej
chwili szczęścia jest Mania... żona o tym nic nie wie, nie lubi jej instynktowo i tak już
Kopciuszkowi dosyć źle w domu, cóż to będzie, gdy jej podszepniemy o jego pochodzeniu? To już
jest wcale niezłą zemstą, ale dla mnie tylko środkiem przechodnim... mam drugi lepszy. Według
urzędowej wersji Mania jest córką oficjalisty i zowie się Jordanówną... otóż możemy znaleźć takich
jakichś Jordanów, którzy ci ją odbiorą.
To wszystko, co obiecuję, ciągnąć potrafię, póki zechcę, wisieć będę nad twoją głową z
groźbą nieustanną, cedzić ci zemstę po kropelce... Prawda, że pomimo upadku i zwalania się, umysł
mój nie stracił na energii i nie brak mu środków posłużenia namiętności? — Przyznaj, że mało jest
ludzi, którzy by tak czerstwo przeszli przez ogień życia jak ja?
Tu zamilkł chwilę, a widząc, że Narębski blednieje i trzęsie się od wzrastającego gniewu,
mówił dalej powoli, wyjmując z kieszeni cygaro.
— Pomniejszych utrapień, którymi nękać cię mogę, nie będę wyliczał, poddadzą je
okoliczności i trudno mnie nawet przewidzieć wszystkie... Jak mi się to wszystko znudzi, no to
wyzwę, zmuszę, byś się strzelał i skaleczę, zabijać nie myślę, o to bądź spokojny, ale że kość tak
strzaskam, żebyś poleżał ruski miesiąc, to pewna... Teraz zaś, gdy mniej więcej wiesz następstwa.
nieprzyjemne, jakie ściągnąłeś na siebie wybuchem w obronie tej kobiety, powiem ci, że ich
całkiem możesz uniknąć w bardzo łatwy i uczciwy sposób... Mógłbym ci dać warunki ciężkie, ale
znasz mnie, że jestem miękki i w pożyciu bardzo łatwy. Co się tycze pojedynku, powiem głośno,
żeś mnie przeprosił za słowo nieostrożne i skwituję cię z niego; ale potrzeba, byś się pojednał ze
mną i podał mi szczerze rękę w sprawie z jenerałową. Nie powoduje mną zemsta... mylisz się, chcę
ją tylko naprowadzić na drogę moralności... Zostawię ci nawet dziecko... byleś mi pomagał... Tę
kobietę potrzeba upokorzeniem zmusić, by z drogi atłasowej pokuty na miękkich poduszkach zeszła
na surowe opamiętanie... Bądź ze mną, a wszystkiego się wyrzekam, ty wiesz, że u mnie słowo
rzecz święta... dawszy, dotrzymam.
Narębski blady był jak chusta, usta mu się trzęsły.
— Możesz strachem nękać kobiety — zawołał z gniewem — szczęściem nikt ci tam oprzeć
się nie jest w stanie... los je dał ci w ręce bezbronne, ale mężczyzna byłby podłym jak ty, gdyby
uległ obawie i despotyzmowi... Na podobne środki są przecie na świecie sposoby.
— Unosisz się — rzekł Pluta zimno — używasz znowu niezbyt parlamentarnych wyrażeń,
ale o to już mniejsza, gorzej, że nie pojmujesz dobrze położenia. Jenerałową wcale nie jest
bezbronna, bo gdyby nią była, ja bym pierwszy stanął za nią, po wtóre cel mam najświętszy...
prowadzę na drogę obowiązków i moralności, a wiesz, że wedle jezuickiej maksymy cel środki
oczysz- cza... Ja się trzymani tą razą ich katechizmu, bo mi z tym dogodnie.
A teraz racz mi powiedzieć równie szczerze, jak ja ci się z planu kampanii wyspowiadałem,
o jakich to mówisz sposobach?
— Mam tylko jeden — zawołał Narębski — za pierwszym krokiem przeciwko... (tu się
zajęknął...).
— Nie wymieniaj przeciw komu — rzekł kapitan — ja się domyślę...
— Za pierwszym krokiem... — skończył Feliks — jak psu w łeb strzelę na ulicy.
— Wyrażenie popularne, dobitne, ale nazbyt ostre, dałoby się to eufoniczniej powiedzieć z
równą energią — odparł Pluta. — Ale środek nie tak dobry jak się zdaje, naprzód wątpię, żebyś
trafił, bo będziesz w pasji, po wtóre pójdziesz za to do kryminału... po trzecie, ja znowu wiedząc,
jak mi dobrze życzysz, nie omieszkam być na ostrożności, szukaj czego innego.
— Idź, mów, rób, co ci się podoba... — krzyknął Narębski — nie wyciągniesz ze mnie nic
prócz wzgardy.
— Pięknie i styl dobry! — rzekł kapitan, zapalając nareszcie długo przygotowywane cygaro
— czemu ty nie piszesz, zwłaszcza dramatów, masz talent? Ale widzę, że gra nierówna, ja jestem
zimny jak szczupak, ty gorący i nieprzytomny... nie decyduj się w tym stanie i po kilku wina
kieliszkach, ostygnij, możesz później pośpiechu żałować. Ja jestem człowiek umiarkowany i pełen
serca nawet dla niewdzięcznych przyjaciół i daję ci trzy dni do namysłu. Stoję w Hotelu Saskim
numer 15 razem z bratem jenerałowej, a moim tymczasowym adiutantem, szanownym Kirkuciem.
Daję ci trzy dni do namysłu... będę oczekiwał trzeciego do godziny dwunastej, po czym rozpocznę
powoli kroki nieprzyjacielskie... Spodziewam się, że mi oddasz sprawiedliwość, iż postępuję
szlachetnie.
— A teraz, bywaj zdrów — dodał — namyśl się, spokój domowy wart ofiary, a i o tę sierotę
chodzi także... zakwaszę jej życie i tobie... Że potrafię spełnić moją misję reformatora i językiem, z
którego służby wcale jestem kontent, dam sobie radę, tego możesz być pewien.
Narębski milczał; widząc, że od niego słowa nie wyciągnie, Pluta wyszedł poświstując.
W domu państwa Narębskich, którzy obiecywali sobie prawie wszyscy wielkie w
Warszawie przyjemności i rozkosze, panowały teraz zamięszanie, niepokój, a każdy niemal z
członków rodziny doznawał jakiegoś zawodu lub przykrości.
Pani Samuela nierada była z mieszkania, z towarzystwa, w które wchodzić poczynała, gdzie
była dosyć zimno przyjęta i nie tak prędko rewizytowana, jak sobie życzyła, co jej miłość własną
drażniło, z męża, który teraz miał zawsze gdzieś uciec od jej gderania; Elwira niecierpliwiła się
oczekując dotąd na próżno pięknego nieznajomego, który już trzy razy przesunął się przed ich
oknami i dąsała się, nie mogąc doczekać jego odwiedzin. Narębski obawiał się spełnienia gróźb
Pluty i nowych w domu niesmaków; Mania nawet niepokoiła się zapytaniem garbuska i zajęciem,
jakie obudziła w tym nieznajomym; słowem, zamiast obiecywanych sobie zabaw, przyjemności i
roztargnienia Warszawa stała się dla wszystkich powodem jakichś zmartwień i troski.
Ów lubelski panny Elwiry mniemany pretendent wprawdzie, jakeśmy wspomnieli, kilka już
razy przesunął się pod balkonem konno i pieszo, zawsze jak najstaranniej ubrany, wyglądający
pańsko, nigdy nie minął tych pań, żeby im się bardzo grzecznie nie ukłonił, zauważano także, iż
czasami przesiadywał naprzeciw w oknie cukierni, zabójczymi czarnych oczów wejrzę- niami
ścigając Elwirę, ale się do niej dotąd zbliżyć nie starał, nie szukał wcale znajomości, której
oczekiwano, ograniczając się tymi studenckimi pielgrzymkami i westchnieniami z daleka, których
potrzeby i przyzwoitości wytłumaczyć sobie dotąd nie umiano. Mógł przecie łatwo znaleźć kogo,
co by go do domu wprowadził, poznać się z Narębskim, znaleźć środek przybliżenia.
Elwira tupała nóżką z niecierpliwości, powtarzając nawet przy matce:
— Ależ, moja mamo, to do niczego niepodobne! Czyżby dotąd nie znalazł nikogo, co by go
do nas mógł wprowadzić? Czyżby na ostatek nie przyzwoicie] już było samemu przyjść i z mocy
dawniejszej znajomości nas odwiedzić? Ja tego nie rozumiem! Co za fantazja śmieszna, dziecinna
chodzić, patrzeć, wzdychać, a nie starać się zbliżyć, przecież okazuję mu, że nie mam wstrętu.
Juściż zna obyczaje świata, bo niezawodnie to wielki pan, wie, że tak trwać nie powinno i nie może.
— Zdaje się — odpowiadała matka — że potrzeba być cierpliwymi, może chce wprzód
dobrze wybadać okoliczności, dowiedzieć się o domu, boi skompromitować, może ma jakie
przeszkody w familii, jakie zobowiązania dawniejsze, wszystko się trafia. Ale doprowadzony do
ostateczności, będzie się musiał nareszcie zbliżyć. Uważasz jednak, że rzadki dzień, abyśmy go
gdzie nie spotkały lub nie zobaczyły, przesuwa się prawie zawsze w jednych godzinach, łatwo ci
ich dopilnować, dać mu trochę nadziei i okazać uczucia, ale zręcznie jednak, rozumiesz.
— Ale bardzo dobrze rozumiem — odparła Elwirka z dosyć złym i nadąsanym humorem —
już ja będę wiedziała, co z nim robić, ale że nudny to nudny, żeby też mnie tak męczyć i nie szukać
sposobu dostania się do naszego domu, wszyscy przecie ,u nas bywają.
Drugiego dnia po scenie u Bouquerela panie wyszły z południa do Saskiego Ogrodu na
przechadzkę. W wielkiej alei świetnych toalet było mnóstwo, w bocznych, jak zwykle, bawiły się
matki, bony, dzieci i ci, co więcej cienia i spokoju niż ludzkich szukają oczów. Łatwo się domyśleć,
że panie nasze nie poszły na boczne ścieżki, gdzie by ich nikt nie spostrzegł, ale ukazały się w
środkowej ulicy ubraniem od Włodkowskiego świeżuteńkim starając się zwrócić oczy
współzawodniczek i ciekawe mężczyzn wejrzenia.
Chodziły już tak z godzinę, gdy Elwira pokraśniała nagle — naprzeciw nich sam jeden
idący ukazał się ów piękny nieznajomy. Tym razem spotkanie było nieuchronne, zaczepienie
konieczne i panienka postanowiła z bijącym sercem w jakikolwiek sposób pociągnąć go do oddania
wizyty, plan ułożony został w mgnieniu oka. Matka i córka zrobiły miny i przybrały postawy
niezmiernie poważne i surowe, zdawały się nawet zrazu go nie spostrzegać.
Młody mężczyzna i teraz ubrany był trochę jak krawiecka lalka, według najświeższej mody,
z niewypowiedzianą szczegółów elegancją. Miał na sobie stroik ranny od Chabou z lekkiego
jakiegoś sukienka, krawacik z misterną szpilką na szyi, kapelusik panama, cudowne na nogach
lakierki sznurowane i nieporównaną w ręku laseczkę. Ale jak utrefione były te czarne jego włosy,
jak urządzone bakombardy, jak zakręcone wąsiki, jak naciągnięte i pozapinane rękawiczki, tego
żaden powieściopisarz nie wypowie.
Wszystkie te oznaki gustu i dystynkcji nie uszły oka Elwiry, choć ona zaledwie miała czas
przebiec go przelotem, ale kobiety tak są w tych razach dobrymi postrzegaczami! Poczerwieniała,
zmięszała się, bliskość niebezpieczeństwa, a raczej chwili stanowczej zawróciła jej nieco główkę.
Nieznajomy z uśmiechem pełnym grzeczności podniósł panamę, oczom swym nadał wyraz pełen.
słodyczy i melancholii i gdy już, już miało go zatrzymać słowo zachęty, wyraz nadziei,
przesunął się jak błędny ognik po bagnie. Elwira zacisnęła usta, nie jestem pewny nawet, czy
piękne jej białe ząbki śladu na koralowych nie zostawiły wargach.
— Ale go jeszcze spotkamy — zawołała — chodźmy, mamo, zawróćmy się nieznacznie.
— Czekajże trochę... dojdziemy przynajmniej do końca, czemużeś do niego od razu nie
przemówiła?
— Minął nas tak prędko, widocznie unikał zapytania; wróćmy.
— Niepodobna.
— Ale później możemy go nie złapać.
— Elwirko! gonić niepodobna.
— Ale proszęż mamy, tyle osób zawraca się.
Skutkiem tego krótkiego sporu zawróciły się wprawdzie, ale Elwira, szukając
niespokojnymi oczyma lwa swojego, już go znaleźć nie mogła. Przebiegły, umiejętnie kierując się
w ulicach, cały Ogród Saski, powróciły nazad w ulicę główną, wróciły do bocznych, nigdzie już
pięknego nieznajomego nie było.
— To jakiś dziwny człowiek — zawołała Elwira niecierpliwie — a tak się zdawał
przyzwoity...
— Mnie się widzi — odparła matka — że on musiał naczytać się romansów i intryguje nas
umyślnie, aby podnieść ciekawość, a może rozpalić uczucie. Nic więcej tylko fantazja pańska.
Już miały wychodzić z Ogrodu, gdy Elwira uszczypnęła rękę matki pod mantylką,
spostrzegła swojego lwa, który bardzo powoli tą razą kroczył boczną uliczką zamyślony głęboko.
Nie kompromitując się wcale, można z nim było się spotkać i dwie panie do tego wielkiego celu
zastosowały swój pochód.
Lew szedł jakby przygnieciony myśli i uczuć ciężarem, z głową nieco spuszczoną, noga za
nogą, a końcem swej prześlicznej laseczki kreślił jakieś zagadkowe esy na ścieżce, oczy w nie
wlepiwszy. Zdawał się nawet nie widzieć, jakie mu groziło niebezpieczeństwo i czekało
zadziwienie, dopiero szelest jedwabnych sukien, które tuż przesuwały się koło niego i zwalniając
kroku zatrzymały się nieco, przebudził go z dumań głębokich. Elwira tak umiała pokierować matką,
że się znalazła z brzegu i niemal otarła o pięknego nieznajomego, który naprzód z wolna i nie
patrząc ustąpił nieco, poczuwszy kobiety w bliskości, potem się ku nim obejrzał, aż poznawszy je,
zatrzymał i ukłonił znowu.
Panie zwolniły kroku, Elwirka uśmiechnęła się wdzięcznie, matka przymrużonymi spojrzała
oczyma, lew jednak ust nie otworzył.
— A! co za miła niespodzianka — odezwała się panna widząc, że pierwsza musi wystrzelić
i rozpocząć kampanią...
— Miła tylko dla mnie zapewne — odparł mężczyzna widocznie trochę zmięszany —
prawdziwie nie śmiałem sobie pochlebiać, żeby krótka znajomość dawała mi prawo do ich
pamięci...
— Zbytek skromności — odezwała się z kolei matka — zakrawa to na udanie,, na tłum nie
zwraca się oczów, ale na wybranych.
Mężczyzna zmięszał się znowu, spuścił oczy.
— Miałyśmy kilka razy przyjemność widzenia pana z naszych okien — dodała Elwira ciszej
— ale jakże się to dzieje, żeśmy się nigdzie nie mogli spotkać w towarzystwach stolicy?
— Ja nigdzie nie bywam — rzekł sucho nieznajomy.
— Jak to? nigdzie? — podchwyciła Samuela.
— Tak, pani.
— Cóż to, rodzaj mizantropii?
— Wcale nie, ale lubię pracować i pracuję, ile mogę, mało mi potem zostaje czasu dla
świata i ludzi, potrzebuję raczej spoczynku i samotności.
— Samotności? — powtórzyła Elwira, starając się niedostatek słów zastąpić wymową
oczów, które rzeczywiście płonęły i iskrzyły się, nie czyniąc widocznego wrażenia.
— Ja bardzo lubię samotność — rzekł nieznajomy.
— Lecz są przecie towarzystwa, kółka mniejsze, spokojne, ciche, w których człowiek
odetchnąć może — odezwała się pani Narębska — a nic niebezpieezniejszego dla człowieka,
młodego w dodatku, nad zakopanie się w głuchej ciszy i osamotnieniu.
— To zależy od charakteru — rzekł zimno nieznajomy — są ludzie, na których źle działa
towarzystwo, i inni, którym szkodzi samotność.
Szli tak dalej ustronną uliczką bardzo powoli, gdyż i matka, i Elwira śmiertelnie się
obawiały, by im jeniec, więzy potargawszy, nie prysnął. Młodzieniec wlókł się za nimi, ale raczej z
musu niż ochoty, ociągał się, przyzostawał, oglądał bojaźliwie naokoło, jak gdyby go strach jakiś
opanowywał, widocznie miał zamiar dezerterowania. Ale od kobiety, która pragnie zatrzymać,
uciec jest niepodobieństwem; nieznajomy szedł coraz dalej a dalej.
— Więc z tej reguły tak srogiej — odezwała się znowu matka — nie ma wyjątku? Pan
nigdzie bywać nie chce?
— Nie mogę! — rzekł znacząco nieznajomy pełnym jakichś tajemnic głosem, który Elwirze
dał wiele do myślenia. Matka spojrzała nań także i umilkła; obie zafrasowały się mocno.
— U nas tak mało osób bywa, tak żyjemy w odosobnieniu od świata — dodała pani
Narębska — że gdybyś pan kiedy był łaskaw do nas zajrzeć, pewni jesteśmy, iżby go to na zgryzoty
sumienia nie naraziło.
Nieznajomy skłonił się, zarumienił, ale też Elwira, nie dając mu przemówić, dorzuciła.
— Doprawdy, byłoby to nie darowanym ze strony pana, gdybyśmy go nie miały widzieć u
siebie...
Na to wszystko tylko ukłon był zagadkową i ostateczną odpowiedzią! Nieznajomy zdjął
kapelusz, obejrzał się, spostrzegł kilku mężczyzn doganiających te panie i szybko, jakby go
ścigano, umknął boczną uliczką, starając się tak pokierować w pochodzie, aby twarzy jego nie
dostrzeżono.
Wszystko to wcale nie było zaspokajające, naprzód nie miał widocznie ochoty do
odwiedzin, po wtóre być u nich nie przyrzekł. Elwira i matka prawie się zaproszeniem
skompromitowały; skutkiem był nader kwaśny humor i zniecierpliwienie.
Ale kiedy się pragnie gorąco wytłumaczyć sobie co z dobrej strony, nigdy człowiekowi nie
zabraknie argumentów. Elwira, biorąc wszystko na rozwagę, z tajemniczych postępków
nieznajomego wywnioskowała tylko, że ją kocha, że o niej myśli, że musi mieć domowe jakieś
przeszkody, że miłość uczyniła go mizantropem, że obawa, aby to uczucie góry nad nim nie wzięło,
trzymała go w oddaleniu. Co się tycze znaczenia i położenia w świecie młodzieńca, na chwilę nie
wątpiono nawet, iż wysokie zajmować musi stanowisko.
Nieszczęściem nadchodzący z Narębskim panowie, od których właśnie tak spiesznie
uciekać się zdawał nieznajomy, spytani, kto by był, domyślić się nie mogli i szybko uchodzącego
na oko wziąć już nie zdołali. Staranny opis przez panią Samuelę i Elwirę dokonany z wielkim
bogactwem szczegółów nie rzucił na tę ważną kwestię żadnego światła.
Wychodząc jednak z Saskiego Ogrodu z rozkołysanym sercem, Elwira żywiła się nadzieją,
że po tak dobitnym zaproszeniu lew nareszcie musi się zdemaskować i pokazać, ale przyznawszy
się matce, nie uzyskała potwierdzenia, pani Narębska była zamyślona i smutna, lekki nawet
początek bólu głowy zwiastował rozdrażnienie nerwowe, nic dobrego nie rokujące. Bolało Elwirę,
że się nawet wygadać dostatecznie nie potrafiła.
Było we zwyczaju, że gdy jej co bardzo na sercu ciężyło, gdy matka jej zwierzeniom nie
wystarczała, szła naówczas z nimi do Mani. Biedne dziewczę całe dnie prawie samotnie nad robotą
i książką spędzało, a godziny, choć pracą zajęte, długimi jej się bardzo zdawały, nikt do niej nie
przemówił, nikt nie spojrzał na nią; aż gdy Elwira poróżniła się z najukochańszą swą matką, co się
dosyć często trafiało, gdy bardzo a bardzo była smutną, szła wówczas do izdebki Mani, kładła się
na łóżeczku i tam pewna, że słuchać jej muszą ze współczuciem i cierpliwością, wylewała się ze
swoimi żalami.
Na ten raz matka znudzona czy coś niedobrego przeczuwająca, milczała już uparcie i
Elwirka, której pilno było wygadać się szeroko, powróciwszy z przechadzki pobiegła zaraz do
Mani.
— Wiesz — zawołała zaraz w progu — otóż nareszcie znalazłyśmy znowu naszego
kochanka...
— A! gdzież przecie?
— Spotkaliśmy go w Saskim Ogrodzie, wystaw sobie co za dziwak, minął nas, o krok będąc
tylko, i nie zaczepił nawet...
— Ale się przecie ukłonił? — spytała Mania z uśmiechem.
— Czekajże! nie dosyć na tym! Powiem ci wszystko! Oburzyła mnie ta nieśmiałość, raz
musiałam przecie skończyć. Widzę go pod oknami co dnia, kłania mi się także i na tym koniec,
przecież z ulicy oświadczyć się na migi nie można, to dziwactwo! to śmieszność! to nie wiedzieć
co! I tai się z sobą, ukrywa tak, że nawet dowiedzieć się niepodobna, kto on taki. Nie ma najmniej-
szej wątpliwości — szczebiotała dalej Elwira — że jest znakomitego rodu, to zaraz poznać łatwo z
postawy, z wychowania, ze wszystkiego, ale ja w końcu zniecierpliwiłam się i postanowiłam
dotrzeć.
— A! i cóżeś zrobiła?
— Pokierowałam tak zręcznie mamą, żeśmy go kryjącego się w bocznej alei spotkały drugi
raz i zaczepiłam go nareszcie.
— Miałaś odwagę? — spytała Mania.
— I ja, i mama. A! i gdyby mi mama była dopomogła jak należy, więcej byśmy zrobić
mogły, ale mama, ty znasz mamę.
— Nie mówże , proszę, nic na nią...
— Ty wiesz, jak ja ją kocham, ale mama jest do najwyższego stopnia niezręczną.
— Droga Elwirko! matka ma więcej od nas doświadczenia.
— Co tam doświadczenie, proszę cię!
— Ale cóż wam powiedział?
— Że nigdzie a nigdzie nie bywa, że wiele pracuje, że potrzebuje samotności. Wszakże
gdyśmy go grzecznie zapraszać zaczęły do siebie, choć nic nie odpowiedział, już wiem pewnie, że
się pokusie nie oprze i ręczę ci, że u nas być musi.
Mania niezupełnie zdawała się podzielać przekonanie przyjaciółki, ale też nic nie
odpowiedziała.
— Zresztą jeśli się uprze, jeśli ten nieznośny papa i mama nie zechcą mi dopomóc, ja
potrafię przemóc jego dziwactwo, bo jestem przekonana, że mnie kocha. Co dzień prawie
przejeżdża pod naszymi oknami, kłania mi się, uśmiecha, oczy zawraca, tak dłużej trwać nie może,
ja gotowa jestem choćby pierwsza napisać, list mu rzucić, a w liście...
— A, droga Elwirko — przerwała przestraszona Mania — nie róbże tego, zlituj się, nie
wiedząc kto, nie znając z pewnością uczuć jego dla siebie, kobiecie pierwszej robić krok tak
stanowczy...
— A! ty to jesteś mniszka i wcale kochać nie umiesz, a jeśli kochasz, to Bóg ciebie tam wie,
to cichaczem i skrycie; ja tak nie umiem, mnie to niecierpliwi i czekać nie myślę w takiej
niepewności, muszę się raz dowiedzieć, czy mnie kocha...
— A ty? czyż go kochasz?
— Ja? dlaczegóż pytasz? jak to nie kocham?
— Bo gdybyś prawdziwie go kochała, mogłabyś milczeć, czekać i nie myślałabyś na całe
twe życie o innym.
Mania westchnęła i spuściła oczy.
— Któż wie — dodała — może jego położenie towarzyskie, może okoliczności domowe
czynią tak nieśmiałym, może gdyby się odkrył, ty byś go nie chciała?
— Co ty pleciesz? dziecko! co ci się śni! Wszak i z postawy, i ze stroju, i z mowy łatwo
poznać, kto on jest.
O! ja mam przecież dobre oczy, a trochę rozumiem świata!
Mania, schyliwszy się nad robotą, już nic nie odpowiedziała, Elwira szeroko jeszcze
rozwodząc swe żale siedziała długo, mówiła wiele, tysiączne osnuwając plany, nareszcie widząc, że
z biednej sieroty nic prócz współczucia nieśmiałego nie dobędzie, w równie złym humorze opuściła
pokoik jak przyszła.
A Mania? siedziała dalej schylona nad robotą.
Jak na wsi, tak i tu, w mieście, nigdy Mani na pracy nie zbywało, matka z córką wszystką,
jaką miały, zrzucały na nią, posyłały nieustannie, wyręczały się, nie zważając, że nie zawsze sił i
czasu mogło dziewczęciu wystarczyć. Mania nie poskarżyła się nigdy, starała poddać wszystkiemu,
wymówki znosiła w milczeniu i najszczęśliwszą była, gdy się mogła zamknąć w swym pokoiku,
chwilkę poczytać, pomodlić się i być z sobą. Nie bardzo jej jednak pozwalano na tę samotność,
gdyż i El- wirka, i matka ciągle coś od niej potrzebowały. Za to wolną była prawie całkiem od
salonu, od którego szczególniej w mieście usunięto ją nie bez myśli. Elwira daleko była
pokaźniejszą, prędzej w oko mogła wpaść komu, ale Mania wpadała w serce i obawiano się, aby
nadto nie zwracała uwagi, nie zaszkodziła dziecięciu domu.
Maleńki więc ten pokoik, wyjąwszy godziny stołu i herbaty, był ciągle schronieniem
sierotki, a najczęstszym w nim gościem pan Feliks, który i otwarcie, i ukradkiem zachodził do
Mani, a czasem długie tam spędzał godziny. W ostatnich dniach gnał go tu niepokój, bo choć
postanowił nie ulec Plucie, znał człowieka i groźba jego tkwiła mu w myśli, a los Mani, który
mogła pogorszyć jeszcze, zakrwawiał mu serce.
Drugiego dnia kapitan nie dał znaku życia, trzeci nadszedł i upłynął spokojnie do wieczora,
a Narębski, na krok nie oddalając się z domu, chodził niespokojny, walcząc z sobą i myślami: Rad
by się był zobaczył z jenerałową, ostrzegł ją, ale po pierwszym widzeniu się w Garwolinie i na to"
ciężko mu zebrać się było. Sam charakter człowieka od wszelkich podobnych kroków stanowczych
go wstrzymywał, odkładał od dnia do dnia, wahał się, nie wiedział sam, co począć, okupić jednak
spokoju podaniem ręki napastnikowi serce się oburzało.
Znając żonę, wiedział on dobrze, iż będzie musiał stawić czoło burzy straszliwej, że sieroty
z domu może pozbyć się będzie zmuszony; chciał ją przygotować do tego, ale sam nie był pewien ,
jak się brać, od czego począć i rachował, że groźba jeszcze może pozostać bez skutku. Im dłużej
myślał nad tym, mocniejszego nabierał przekonania, że Pluta chciał go tylko nastraszyć, ale spokoju
domowego nie naruszy... to go jakoś ukołysało.
Wieczorem jednak nadszedł miejską pocztą list z zapytaniem ostatecznym, jakie jest
postanowienie pana
Feliksa. Na pismo to nie czuł potrzeby odpowiedzi, zdarł go i niespokojny odpowiedział
sobie: będzie, co ma być. Wieczór przeszedł spokojnie, Narębski coraz się umacniał w przekonaniu,
że strachy przejdą na niczym, a z wielkiej chmury wcale deszczu nie będzie. Nazajutrz jednak w
godzinie wizyt pan Fryderyk Pluta kazał się do niego zameldować.
— Mój drogi — rzekł wchodząc — przykro mi to niezmiernie, że mnie, człowieka szczerze
ci życzącego dobrze, przywodzisz do ostateczności takim uporem. Przyjacielem mogę się zawsze
zdać na coś, a postawiony w konieczności szkodzenia, narobić ci kłopotów. Rozważ, proszę, i nie
przywódź mnie na pokuszenie i do użycia środków, które dla mnie samego są przykre.
— Rób waćpan, co się podoba — rzekł Narębski — ulegać naciskowi nie chcę, nie mogę,
nie powinienem.
— Więc mam się zameldować do pani dobrodziejki? — spytał Pluta.
Narębski nic nie odpowiadając ruszył ramionami i pogardliwie się odwrócił.
— Gdybym ci jeszcze dał dzień do upamiętania i, namysłu?
— Otrzymałbyś tęż samą co dziś odpowiedź — zawołał w gniewie Narębski.
Kapitan zaczął powoli nakładać rękawiczki i zaciąwszy usta skierował się ku salonowi.
— Proszę oznajmić pani — rzekł do służącego — pana kapitana Plutę w bardzo ważnym
interesie.
Nie tyle może szło kapitanowi o dokuczenie Feliksowi, którego opór obudzał w nim razem
mściwe uczucie i niejakie poszanowanie, ile o zamięszanie domu, z którego oddalenie sieroty
wypaść mogło, potem łatwo ją tytułem pokrewieństwa i opieki mógł pochwycić jeden z Kirkuciów
jako najbliższy z familii i użyć jako narzędzia przeciw jenerałowej.
Oznajmiono kapitana, sama pani siedziała w oknie, gdy jej gościa nie znanego
zaanonsowano, a że imienia sobie nie przypominała, choć z mężem była już o nim mowa, domyślać
się poczęła wcale czego innego niż to, co go sprowadzało, i wpadła na domniemanie, iż odwiedziny
mogły być w związku z pięknym nieznajomym Elwiry. Kazano więc prosić kapitana, który
przedstawił się przyzwoicie, bo z łatwością wszelki ton i fizjognomię przybrać umiał. Mimo
wprawy jednak we wszelkiego rodzaju przygodach nabytej niełatwo mu przyszło sprawę zagaić.
Od czego tu było począć! jak ubarwić to dziwne zwierzenie? Wpadł na myśl, że powinien
był działać w imieniu Kirkucia jako najbliższego krewnego.
Twarz jego nie bardzo nawykła do posępnego wyrazu musiała się oblec powagą, surowością
i smutkiem, wszedł jakby pod ciężarem jakiegoś przykrego wrażenia, a że zmiarkował od
pierwszego rzutu oka, iż Samuela wysoko musi cenić ton przyzwoity, nastroił się bardzo wysoko. O
trzy kroki można go było wziąć za człowieka najlepszego towarzystwa, przychodzącego bez
interesu, aby się tylko ukłonić. Zaprezentował się, usiedli.
— Pani mi daruje — rzekł — iż nieznajomy ośmielam się przerwać jej spoczynek i tak
niegrzecznie narzucać, ale rzecz jest zbyt wielkiej wagi, abym się wahał choćby trochę jej
naprzykrzyć. Czy mogę prosić o chwilę poufnej rozmowy?
— Bardzo proszę... i owszem — odparła Samuela przygotowana do sprawy wcale innej.
— Dziwny zbieg okoliczności — ciągnął dalej kapitan — zbliżył mnie do bardzo biednego,
ale wielkiej zacności człowieka, niejakiego pana Mateusza Kirkucia.
— Kirkucia! — powtórzyła zdziwiona tak trywialnym nazwiskiem Narębska, zawsze
sądząc, że o pięknym nieznajomym- mowa.
— Człowiek niskiego stanu, ale serce wszędzie się znaleźć może.
Pani Samuela wzdrygnęła się na niski stan, a przelękła wzmianki o sercu, która ją
utwierdziła w przekonaniu, że o Elwirę chodzi.
— Ale jakiż związek? — spytała.
— Proszę pani o trochę cierpliwości... ten biedny a dziwnej zacności, i szlachetności uczuć
człowiek miał siostrę, jak on sierotę ubogą, która wziętą została na wychowanie przez nieboszczkę
panią Narębską, matkę męża pani dobrodziejki.
Pani Feliksowa widząc, że o co innego chodzi, zarumieniła się z niecierpliwości i słuchać
poczęła wcale innym usposobieniem.
— Długi czas — mówił kapitan dalej — nic o niej nie wiedziano, serce brata cierpiało
mocno na tym. Później zbiegiem okoliczności, których nie mogę tu obszerniej wyjaśniać, doszła do
wiadomości Kirkucia cała smutna historia tej kobiety, która z domu państwa Narębskich wyszła
bardzo nieszczęśliwie.
— Cóż to jest? Nigdy nic o tym nie słyszałam.
— Być może, smutna to historia... piękność tej biednej dziewczyny, istotnie zadziwiająca w
jej stanie, zwróciła na nią oczy tego, który później odpokutowawszy za przewinienia młodości,
zresztą bardzo wyekskuzowane, bo któż bez winy, pani dobrodziejko!... tego... który się stał mężem
pani...
Pani Feliksowa rzuciła się jak oparzona.
— Jak to mojego męża? mój mąż?
— Mąż pani stał się jej upadku przyczyną, panna Julia zostawiła w ich domu drugą sierotę...
wygnana musiała się rozstać z dziecięciem.
Pani Narębską zakryła oczy rękami, chwyciła się za głowę wzruszona i gniewna.
— Mój mąż! — powtórzyła.
— A pani! któren że mąż, choćby najprzykładniejszy, nie ma sobie coś podobnego do
wyrzucenia — podchwycił kapitan — proszę tylko wysłuchać mnie cierpliwie. Brat owej panny
Julii, dziś jenerałowej Palmer, a mój przyjaciel Kirkuć, tym więcej troszczy się o los opuszczonego
dziecięcia, że własna jego matka, nie pomna na święte obowiązki, całkiem się go zaparła.
— Więc matka żyje? — zawołała Samuela.
— Matka, dziwię się, że pani dotąd nie jest znana, zajmuje ona w świecie tutejszym
znakomite stanowisko, nie mogłaś jej pani nie spotkać — jest to przecie jedna z
najszanowniejszych matron i świeczników towarzystwa... Mój Kirkuć, rodzony jej brat, choć ubogi,
rad by odzyskać siostrzenicę, nią się zaopiekować, dać jej rodzinę. Ale nie wiemy dotąd na pewno,
co się stało z sierotą, chociaż najmocniejsze prawdopodobieństwo dozwała nam wnosić, że nią być
musi tak zwana panna Maria Jordan.
— Powinnam się tego była domyśleć! — porywając się nagle zawołała kobieta, której
gniew twarz zarumienił. — Istotnie on dla niej ma serce ojca, więcej niż dla mojego dziecięcia... A
więc tajemnica odkryta! o mój Boże!
— Tak jest, wiesz ją pani — przerwał z energią chłodną pan Feliks, który ostatnich słów
dosłyszawszy, wszedł nagle do pokoju, zbierając się na siłę, jakiej zwykle w życiu mu dotąd
brakowało — wiesz pani prawdę i wiedzieć ją będziesz lepiej ode mnie samego, niżeli od tego
pana, który z powodów wcale różnych przyszedł z usłużnym doniesieniem.
Nie będę nic taił, bo nic nie mam do zatajenia, jeślim ukrywał lat kilkanaście, co mi ciężyło
na sercu, to dla pokoju tylko... wszystko, co pani powiedziano, jest mniej więcej prawdą...
kochałem ubogą dziewczynę, byłem przez nią kochany, miłość nasza stała się nieszczęściem
obojga, sromotą, pozostałe dziecię ciężarem grzechu i ekspiacją winy.
Tajemnica ta, którą dziś odsłoniono przed tobą, nie była moją tylko, nie miałem nawet
prawa podnieść zasłony, powiedzieć słowa. Dziś, gdy została zdradzoną, mówię głośno — to
dziecię do nikogo nie należy — jest moim własnym dziecięciem! Zaparła się go matka, przyznaje
ojciec bądź co bądź! Ani stryj, ani wuj, ani żadna rodzina prawa do sieroty mieć nie może... ma je
ojciec jeden tylko — ja nim jestem.
Żona z krzykiem spazmatycznym zakryła sobie oczy na te słowa wyrzeczone z siłą... której
się w mężu nie spodziewała, miłość rodzicielska zrodziła ją w sercu zastygłym długo i ściśniętym.
— Panie Pluta — rzekł Feliks, zwracając się do kapitana coraz silniej wybuchającym
gniewem, zwykłym ludziom, którzy rzadko mu nad sobą górę brać dają — teraz ci nic nie
pozostaje, tylko ustąpić z tego domu, do którego wniosłeś, coś chciał — łzy i niepokój. Możesz pan
czynić, co mu się podoba, a teraz proszę za drzwi... jam tu gospodarzem.
— Będę posłusznym — odparł, śmiejąc się, Pluta i ruszając ramionami z rezygnacją — ale
mam nadzieję, że jeszcze będę korzystał z miłego towarzystwa pańskiego... zobaczemy się gdzieś
jeszcze... zobaczemy.
Pluta zatarł ręce po tych słowach, skłonił się i wyszedł powoli. Małżeństwo pozostało sam
na sam, a pierwsza chwila ta dla obojga była ciężką i przykrą nad wyraz.
Zwykle gderliwa i przykra Samuelka rozpłakała się po niewieściemu jak tylko zobaczyła
męża przybierającego właściwszą mu rolę męską, Feliks chodził zburzony, ale milczący, dając
płynąć łzom i czekając zaczepki.
— A! ja nieszczęśliwa! — wołała żona — tyś mnie oszukał, tyś się krył przede mną! Tyś
dziecię nieprawe wprowadził do domu i postawił obok mojego dziecięcia, tyś skalał dom! nadużył
wiary, jaką miałam w tobie.
— Słuchaj pani — rzekł Feliks — nigdyśmy się tak bardzo nie kochali, małżeństwo nasze
było czysto tylko dla wzajemnych dogodności z niego wypływających zawarte. Nie zdradziłem cię
wcale, bo to należało do przeszłości, której nikt powrócić ni zmienić nie może, milczałem, bo nie
miałem obowiązku cudzych zdradzać tajemnic. Dziś, gdy wszystko ci wiadome, proszę, ażeby
córka moja...
— Jaka córka! — zrywając się zakrzyczała żona — ty masz tylko jedną córkę, jak śmiesz
dawać jej to nazwisko, które mojemu tylko należy dziecięciu? To dziewczę... ja go więcej widzieć
nie chcę, ja je od dzisiejszego dnia wypędzam.
— No, to i mnie z nią zapewne — rzekł Feliks — bo ja mojego dziecka ani dawnych dla
nowych nie porzucę obowiązków... a zatem i my się pożegnamy.
Samuela zamilkła, szlochała.
— Feliksie! — rzekła łagodniej, ton zmieniając — Feliksie, ja cię nie poznaję, cóż ci się
stało?
— Nic, tylko uczucie powinności dało mi siłę, której nie mam na dzień powszedni... oto cała
tajemnica, siły tej chcę i muszę użyć na wyrwanie się z fałszywego położenia. Dziecka mojego się
nie zaprę i nie odepchnę, jeśli je wygnasz, wypędzisz razem nas dwoje. Elwirze zostanie matka, za
Marią pójdzie ojciec.
— Więc chcesz, aby została?
— Maria nie wie, że jest moją córką — rzekł Feliks — ja jej o tym nie powiem, bo wolę, by
się sądziła sierotą, niżeli wstydziła swojego pochodzenia... Nas dwoje tylko dziś wiemy w tym
domu o jej pochodzeniu i o moich obowiązkach, wszystko pozostanie, jak było, a jeśli jej dasz
uczuć najmniejszym...
— Cóż to? ty mi dyktujesz postępowanie?
— Daję radę — rzekł zimno Feliks — nie chcesz jej — wszak ci ją wolno odrzucić.
I znowu długie, głębokie, pełne namysłów nastąpiło milczenie, nadeszła Elwira, której
ciekawość budziła ta dość przedłużona konferencja, ale ją matka żywym i stanowczym odprawiła
ruchem.
Małżeństwo stało przeciw sobie trochę zachwiane w postanowieniach, Feliks miękł
widocznie, Samuelka uciekła się do łez, które są jednym z najmocniejszych środków stagnacji
kobiecej.
— Feliksie — rzekła wreszcie czulej niż zwykle, podając mu rękę, którą on, trzeba mu
oddać tę sprawiedliwość, z jak największą skwapliwością pochwycił — ja ci przebaczam! ja ci
daruję! ja jej nie odepchnę! Ale na Boga... zapewnij jej los i... przez litość nade mną, usuń ją sprzed
oczów moich.
— Cóż ci szkodzi sierota? — zapytał mąż.
— Przypomina mi twoją niewierność... — tragicznie odparła Samuela.
— Kochana żono, zastanów się — zawołał mąż — czy tym wyrazem nazwać ją można? Ja
wówczas ciebie jeszcze nie znałem i byłem wolny.
— Ale bytność w domu naszym tego dziecięcia, gdy się rozgłosi, co nieochybnie nastąpi,
gdy wszyscy dowiedzą się, że ono twoim... zgorszenie... plama!
— Wstyd to i kara tylko dla mnie... — odpowiedział Narębski — piękniejże byłoby,
gdybym się zaparł sieroty, odepchnął ją i dla uniknienia skandalu dał jej się tułać, zmarnieć i ginąć?
— Ale dla mnie mieć ją ciągle na oczach, Feliksie, to będzie męczarnia nieustanna.
— Nigdyś tego biednego nie lubiła dziecięcia — rzekł mąż smutnie — więcej niechęci nad
tę, jakiej doznała, trudno byś mu okazać mogła... a co do mnie, starać się będę, by jak najkrócej na
nią narażoną była.
— Feliksie — odezwała się żona patetycznie — jako matka, jako towarzyszka twojego
życia, proszę cię.
— Nie opuszczę sieroty — odparł Narębski stanowczo — dosyć matki, która się jej zaparła,
niech ojciec za dwoje dług płaci, bo może podwójnie jest winnym. Spodziewam się, że mnie i domu
nie narazisz na przykrości. Niech mówią, co chcą, ja kłamać nie umiem i grzechu nawet zaprzeć się
nie potrafię. Jedną mam przed sobą drogę uczciwą, to wyznać błąd i odpokutować zań. Czyń pani,
jak uznasz, ja zrobię, co powinienem.
Całe to wystąpienie pana Feliksa niesłychanie poruszyło i zdziwiło żonę, która, znając go od
dawna powolnym i uległym, takiej energii charakteru i wybuchu woli niezłomnej spodziewać się
wcale nie mogła.
Małżeństwo weszło w nową epokę, której gróźb pani Samuela się przelękła, postrzegła
jednak łatwo, że w tej chwili iść przebojem nie było można, że na pozór ulec należało, aby powoli,
znowu uśpiwszy i zdrętwiwszy rozbudzonego zgryzotą i przywiązaniem do dziecięcia, ująć w
dawne pęta.
Rachowała na posiłki czasu, na swą zręczność, na to wreszcie, że się pozbędzie Mani,
zmieniając tryb postępowania z nią w sposób miły mężowi, wyprowadzając ją w świat i szukając jej
jak najprędzej stosownej lub niestosownej partii, byle ją z domu wyprawić.
Wszystko to jak błyskawicą przebiegło przed jej oczyma i Samuelka uspokojona, uległa,
zgadzająca się na wszystko, umilkła...
Feliks wyszedł przejęty jej dobrocią, prawie z wdzięcznością dla niej w sercu.
Parę dni w złowrogiej upłynęło ciszy, w domu nic się nie zmieniło, tylko nazajutrz głośno
oświadczyła gospodyni domu, że Mania bardzo źle robi, iż nie chce wychodzić do salonu, że za
mało bywa w towarzystwie, że w mieście należałoby się ubierać staranniej.
Pan Feliks spuściwszy oczy w talerz, gdyż to było przy obiedzie, nie odpowiedział na to ani
słowa, Mania się zmięszała tą niezwykłą dobrocią, która łzy wycisnęła z jej oczów, a Elwira
spojrzała na matkę z podziwieniem przerażającym.
Po obiedzie dopiero mąż nie mógł się wstrzymać, żeby żony nie zapytać, co by to miało
znaczyć.
— Mój drogi — odpowiedziała pani Feliksowa z jakąś melancholią spokojną — dopóki nie
wiedziałam tajemnicy, Mania była dla mnie ubogą sierotą, dzisiaj jest twoim dziecięciem... wierz
mi, jakkolwiek bolesną dla mnie jej przytomność i widok, rozumiem twoje obowiązki i chcę je
spełnić wraz z tobą...
Pan Feliks oczarowany, uniesiony ucałował jej rękę, nastąpiło nie pojednanie, ale
rozczulenie, jakiego nigdy dla żony nie doznał, a Samuela zadrżała w duszy, widząc siłę
przywiązania jego do tego dziecięcia.
Tegoż dnia pojechali do sklepów, do magazynów i modniarek, aby Manię trochę przystroić.
Dla El wiry, przed którą ściśle zachowana była tajemnica, było to coś niepojętego, gniew i
zazdrość mięszały się w jej sercu ze zdumieniem; czuła, że to nie mogło być bez przyczyny, a tej
mimo całej swej kobiecej przebiegłości dobadać się nie mogła. Matka na próżno usiłowała ją
uspokoić, ale sposób, w jaki to czyniła, zwiększał tylko niecierpliwość i urazę do ojca, który
widocznie miał być przyczyną nagłej zmiany. Elwirka nadto znała, a raczej przeczuwała świat boży
i ludzki, żeby się lada czym dała ułudzić, dobadywała się jakiejś tajemnicy pod spodem, ale
domysły te ścignąć jej nie mogły. Nawet rzucona przez matkę myśl zręczna, że Mani chcą pozbyć
się z domu, aby Elwira szerzej w nim panowała bez współzawodnictwa, nie przyjęła się tak dobrze,
jak chciano.
— Ale moje serce — odpowiadała Samuela na ciągłe nalegania córki — widzisz sama, jak
twój ojciec przywiązał się do tej sieroty... robię to dla niego... przy tym, powiem ci to na ucho...
Mania w domu zawsze robi młodym ludziom bywającym u nas niepotrzebną dystrakcją... rada bym,
żeby ją sobie kto co prędzej wziął, a to być nie może, dopóki jej trochę w świat nie wyprowadzimy.
Jakkolwiek pani Feliksowa mówiła gorąco, córki to nie przekonywało, nienawiść jej dla
rywalki w sercu ojca obudziła się większa jeszcze, a ciekawość i niepokój doszły prawie do
rozgorączkowania... Rzuciła się na Manię, ale z dziecka, które samo o sobie nic prawie nie
wiedziało i równie postępowania tego pojąć nie mogło, nie można się było dobadać wielkiej
tajemnicy.
Oko jednak Elwiry doszło powoli, że ojciec i matka w stosunkach owych powszednich
inaczej byli od niejakiego czasu, zgadła, że ta zmiana z odmianą usposobień matki dla Mani mogła
być w związku — ale dalej już próżno sobie łamiąc głowę, nic dojść nie umiała.
I gdy tak z jednej strony zyskała sierota na sukienkach i stroju, na powoływaniu do
towarzystwa, którego nie lubiła, na pozornej serdeczności pani Samueli, prześladowanie pokątne
zazdrosnej Elwiry, przebijająca się przez formę czułości niechęć pani domu, dotkliwie jej czuć się
dały.
Mniej się nią wprawdzie posługiwano może, ale poza tą względnością dla niej wymuszoną
czuć było nie tylko chłód, raczej chwilowo tylko przytłumioną nienawiść, która się obawiała
wybuchnąć, zbierając groźnie na przyszłość.
Przenieśmy się teraz w trochę inny świat razem z Teosiem Muszyńskim, który powróciwszy
do Warsza- wy o małym bardzo grosza zapasie, dalej po staremu biedne swe życie musiał
prowadzić.
Nie brak mu było odwagi, w którą uzbroiło go życie przeszłe, opieka losu dziwna, doznana
w najcięższych życia kolejach, ale sił często nie dostawało, tak był osamotniony, bo z siebie tylko
czerpać je musiał.
Powróciwszy do stolicy, wedle dawnego obyczaju poszukał sobie ubogiego, ale odrębnego
mieszkania, gdyż najlepszym pracy towarzyszem jest samotność. Przyjaciel wnosi pociechę, ale
zabiera swobodę, z której coś zawsze dla niego uronić potrzeba. Człowiek często oddaje mu chwilę,
w której się czuje na coś zdatnym, a znużony potem z pozostałej mu godziny nie już wyprząść nie
może.
Przy ulicy Świętokrzyskiej mieszkał dawniej na drugim piętrze w małej kamieniczce, z
której gospodarzem był w przyjaźni. Jeden to był z tych starych domów, które w nowej a
wytwornej Warszawie trzymają się nie wiedzieć jakim prawem obok świeżych i młodych kamienic.
Ściśnięty z obu stron wysokich, świeżych domostw murami wydawał się dosyć dziwnie ze
swą zgrzybiałą fizjognomią, porysowanymi murami, jednym piętrem o małych okienkach i
nieśmiało wzniesioną facjatką trójkątną, w której parę jakby strychowych okien świeciły właśnie
mieszkaniu Teosia.
Kątek ten rzadko bywał zajęty przez jakiego biedaka i dlatego mimo wywieszonej
deszczułki oznajmującej o apartamencie kawalerskim, Teoś po powrocie ze wsi znalazł swą starą
siedzibę nie zamieszkaną i wolną. Gospodarz powitał go radośnie, bo go trochę kochał i wolał, żeby
mu te pokoiki coś robiły, a amatora na nie znaleźć nie było łatwo, bieda tylko zapędzić mogła.
Pierwsze piętro zajmował krawiec i studenci, dół jakaś rodzina niemajętna, przybyła ze wsi z
dziećmi, i stolarz, którego towarzystwo nie bardzo było miłym, gdyż żona go biła za
poniedziałkowe z niemieckiego naśladowane hulanki. Mimo tego elementu niepokoju, wprawdzie
jedynego w domu, kamieniczka jak sama ulica dosyć była cicha. Gospodarz mieszkał w oficynie w
głębi dziedzińca przytykającej do ogrodu, a kilku maluczkich lokatorów na tyłach bardzo się
przyzwoicie znajdowali. O jedenastej brama już była hermetycznie zamknięta i stróż kładł się spać
ze spokojnością człowieka, który wie, że mu nic snu przerwać nie może.
Pies nawet stary, przechadzający się w wolnych od zatrudnień chwilach po dziedzińczyku,
oduczył się szczekania, tak mało miał do niego powodów. Siadał czasem w progu bramy, poglądał
na świat ziewając, a gdy mu się nie bardzo ożywione widowisko znudziło, szedł spać, nie czując
zgryzot sumienia z nie dopełnionego obowiązku.
Gospodarz był to sobie średniego wieku człowiek, który się urodził w parafii
świętokrzyskiej, chrzczony był u Św. Krzyża, u Św. Krzyża , się ożenił, chodził tam na mszą
regularnie w niedzielę i święto i wedle wszelkiego podobieństwa spodziewał się z dolnego kościoła
na tamten lepszy świat powędrować. Raz był w Częstochowie, co rok na Bielanach i w
Czerniakowie, przypadkiem dostał się był do Mińska, rozumie się nie litewskiego, zresztą nie miał
ani potrzeby, ani ochoty dalszych robić wycieczek. Żył on życiem czysto miejscowym, które mu
doskonale wystarczało i dostatecznym było jego żądań umiarkowanych zaspokojeniem. Fantazyj
nie miał żadnych, Warszawa i „Kurierek" regulowały jego pragnienia i zajęcia.
Z „Kurierka" dowiadywał się, a raczej przypominał sobie, co mu czynić wypadało, szedł na
wskazane koncerta, igrzyska i widowiska; pilnował nabożeństw, regularnie zwiedzał miejsca, gdzie
się tłum i ciżba zwykły zbierać, a czasem od fantazji rzucał domowe flaki dla ogłoszonych
ekstraordynaryjnych przy ulicy Trębackiej lub Koziej. On i żona, średnich lat także kobieta, więcej
od niego zajmująca się lokatorami, gospodarstwem i rachunkami, zbywszy z domu syna, który
urzędował, ożenił się i osobną po żonie otrzymał posesją, żyli sobie wygodnie, cicho i jak na
porządnych obywateli miasta Warszawy przystało.
Szczególniej pan Zachariasz Byczek mógł się zwać szczęśliwym, bo jejmość miała swoje
zgryzoty, pochodzące z usposobienia żółciowego i nadużyć lokatorskich, on zaś nie miał ani
namiętności gorących, ani zachceń nadzwyczajnych, ani smutków trawiących duszę. Chodził po lat
sześć w jednym szlafroku i czapeczce, frak mu na cztery wystarczał; ludzie go kochali,
nieprzyjaciół nie miał, z komisarzem był w stosunkach przyjaźni, u Św. Krzyża nawet pewne miał
znaczenie i tak mu życie płynęło, jak sobie „Kurierek" wychodzi — dzień do dnia podobny jak
dwie krople wody.
Z daleka zaraz poznać w nim było można człowieka szczęśliwego, który jak roślina w
dobrym gruncie zrósł, wkorzenił się i ani śnił o burzy.
Ani zbyt słuszny, ani za mały pan Zachariasz Byczek nie skarżył się na otyłość i nie mógł
chudym nazwać; twarz jego wśród spokoju wykształconymi rysy jaśniała; brak jej było może trochę
charakteru, ale nabyła wyrazu, siły, którą rzadko na jej podobnych się trafia. Krągławy, pulchny,
biały, choć nie zawsze umyty, bo mu żona często obowiązek używania wody przypominać musiała,
z blond włosem dość wypełzłym, z oczyma bladoniebieskimi, które także koloru trochę straciły,
noszący się skromnie i zawsze prawie w przechodzonym, wygodnym ubraniu, pan Zachariasz
pędził godziny żywota w idealnej ciszy i ubłogosławieniu.
Przerywały je wybuchy żoninego gniewu, często bar- dzo małą rzeczą podbudzonego, ale
naówczas doświadczony i wytrawny mąż stawał w milczeniu z fajką na progu, słuchał, zdając się
dzielić oburzenie, a nie podsycał go jednak i przytomnością swoją sankcjonował go tylko.
Nic go nigdy nie zmuszało do żadnego zajęcia, prawdę rzekłszy pędził życie w idealnym
próżnowaniu, miał się jednak w duszy za bardzo czynnego człowieka i niekiedy nawet, ale cicho,
na nawał pracy utyskiwał. Życie miasta było jego życiem, na każde wezwanie tego pulsu
stołecznego odpowiedzieć uderzeniem zawsze sympatycznym, pilnować się, by nic nie minąć, by
być, gdzie są wszyscy, widzieć, co się zobaczyć było powinno, zjeść, co stanowiło nowalią,
niemałym w rzeczy było trudem. Ale też dalej nad to do niczego już pan Byczek nie był
obowiązany.
Z rana wstawszy tedy wychodził obejrzeć się po dziedzińcu i rzucić okiem w ulicę, ale
powracał prędko i stękając zasiadał w starym fotelu w oczekiwaniu na kawę, którą od lat
trzydziestu pijali razem z żoną. Przy kawie traktowały się zwykle ważniejsze sprawy domu,
poddawały pod rozstrzygnienie losy lokatorów, mówiło o obyczajach stróża, o ogródku i
poczynionych w nim przez studentów spustoszeniach, o słudze itp.
Pan Zachariasz pilną zdawał się na to zwracać uwagę i z daleka patrząc, można było sądzić,
że go to mocno obchodzi, bo niekiedy silnie kiwał głową, ale w rzeczy, spuszczając się na żonę,
dumał wcale o czym innym. Przy kawie i po niej paliła się fajka jedna do dna i ostatka, podpalana
kilkakroć, bo gasła często, a w końcu ustawiona w kącie, osobno cybuch, osobno ona, tak by sobie
odpoczęły wygodnie i wyschły bez niebezpieczeństwa potrącenia. Że się to działo od lat bardzo
wielu, miejsce zamieszkania fajki i cybucha dwoma plamkami oliwkowymi odznaczało się na
podłodze. Człowiek re- gularny, pan Zachariasz, pilnował, aby ustawić swój sprzęt zawszę na tych
plamkach i nie dać się im rozszerzyć.
Po kawie szło się albo na nabożeństwo, albo do ogródka, lub trochę na przechadzkę, sub
Jove przepędzając jaką godzinę; pani zajmowała się kuchnią, obiadem i bieżącymi sprawami domu.
Wracał mąż około południa i przynosił do domu owoc pracy: brukowe nowinki połapane okiem i
uchem.
Nie miał pan Zachariasz zgubnego zwyczaju częstowania i pieniędzy nawet, strzegąc się
pokuszenia, nie nosił przy sobie, ale nie powiem, by był bez skazy i nie zaszedł gdzie na przekąskę
i kropelkę. W kilku przyzwoitszych sklepach miał zachowanie, kredyt tym większy, że go nie
używał, i ścisłe z kupcami znajomości. Więc, choć kasa była w rękach i pod kluczem magnifiki,
niekiedy przychodziło się w humorze różowym do domu, a wówczas, co go zdradzało, miał
zwyczaj pan Zachariasz nucić:
Świat srogi, świat przewrotny...
po czym żona z daleka poznawała, że jadł gdzieś śniadanie.
Wyrozumiała na ludzkie ułomności nie wyrzucała ona tego mężowi, dając mu jednak do
zrozumienia, że oka jej nic nie uszło, że dla niej nie było tajemnic, choć wina popełnioną została
daleko od ojczystej, zagrody.
Przy obiedzie tylko zmniejszony apetyt lub zupełne wstrzymanie się od pokarmów bywało
powodem delikatnych wymówek, że się woli jeść za domem podejrzane przysmaczki, niż zdrową
strawę pracowitymi rękami towarzyszki życia przygotowaną.
Przy tym zwykle rozwijała się często powtarzana teoria, tycząca się jadła po traktierniach ku
obrzydzeniu ich wystosowana; opowiadało się o zdechłych kotach, o końskim mięsie, o starym łoju
i innych ingrediencjach i przyprawach na trucie rodzaju ludzkiego używanych, czego pan
Zachariasz słuchał wzdychając, nic nie odpowiadał, nawet niekiedy potakiwać się zdawał — ale
niestety! — słabość ludzka — często nazajutrz wpadał w zastawioną przez traktierników pułapkę i
zjadał znowu kota na śniadanie lub bifsztyk ze starego konia.
Obiad urozmaicony rozmową trwał czasem do godziny drugiej, o której zwykle
przynoszono już mokrego „Kurierka" oczekiwanego z niecierpliwością, po którego do kantoru
posyłał niepokojąc się pan Byczek razy kilka. Jeżeli dla przyczyn od redakcji niezależnych opóźnił
się nieco, chmura wisiała nad czołem nieszczęśliwie znałogowanego człowieka.
Wiedziała o tym żona, że gdy zasiadł w fotelu z fajką, czarną kawą i ,,Kurierkiem" ku
czytaniu tego monitora Warszawy, niebezpieczno mu było przerywać; więc jakkolwiek łagodnym
go znała, w tej uroczystej dnia godzinie nigdy do niego nawet z najpilniejszym nie przychodziła
interesem, doświadczywszy, że przerwanie czytania objawiało się gniewem, aż do tupania nogami
niekiedy posuniętym. Raz gdy czytał nekrolog czuły, a przyszła doń z historią niewłaściwie
rozwieszonej bielizny, trafiło się, że zaczerwieniony wypadł aż do drugiego pokoju wołając:
— Kobieto! kobieto!
tonem tak tragicznym, że mu tego całe życie zapomnieć nie mogła.
Czytanie „Kurierka" odbywało się spokojnie, z zastanowieniem i sumiennością taką, że
ogłoszenia nawet i styl anonsów surową rozbierał krytyką. Nic tu nie uszło jego uwagi, wszelka
niewłaściwość wytknięta była z erudycją i smakiem wykształconym, a żonie, siedzącej zwykle z
pończochą nie opodal, udzielał spostrzeżeń ważniejszych lub wiadomości, które ją obchodzić
mogły.
— Ot! ot! ogłaszają już o śledziach pocztowych! lub:
— Patrz, asłńdźka, przywieziono już winogrona!
Niekiedy z powodu takiej historii w „Kurierku" ciągnęła się rozmowa długo, gdy redakcja
zaczepiła jedną z żywotnych kwestyj, na przykład odnowy bruku, rynsztoków, wody i oświetlenia.
Wreszcie gdy i ogłoszenia teatralne, i przybyłych lub ubyłych spożył pan Byczek, a na podpis
cenzora dla uspokojenia sumienia okiem rzucił, aby i tego nie opuścić, numer z dodatkiem
porządnie się składał w przeznaczonym na ten cel miejscu, a miesiące skończone związywały się
sznurkami na ten cel oszczędzanymi od różnych pokupek i w końcu roku pozostawał z tego
ogromny tom, oprawny w półskórek, pomnażający bibliotekę domową.
Skutkiem tego ogromnego oczytania erudycja pana Zachariasza była prawdziwie
zdumiewająca. Wiedział on o wszystkim, co się działo w mieście lub dziać mogło i miało, niekiedy
nawet bardzo trafne czynił uwagi i porównanie lat ubiegłych z obecnymi.
Wieczorem, jeśli służyła pora, wychodził zwykle z żoną razem, umiejąc sobie obrać cel
przechadzki bardzo trafnie, to jest tam, gdzie był największy tłum, najwięcej kurzu i najtrudniej się
docisnąć. Wracali czasem późno i powoli, pan Zachariasz przyodziewał się w szlafrok i czapeczkę,
palił jeszcze jedną fajkę, chodził trochę po dziedzińcu, mówił z żoną, potem rozbierał się i kładł na
spoczynek. Ab uno disce omnes, dnie jedne do drugich tak były podobne, że odmalowawszy jeden,
z niego o całym życiu sądzić było można. W nich jednak światłem szczególnym odznaczały się
uroczystości, niedziele i wielkie miejskie memordbilia, w których pan Zachariasz miał sobie za
obowiązek uczestniczyć.
Mamy już dokładny obraz pożycia pana Byczka i jego domu, bo żona, jakeśmy widzieli,
czynna i zajęta, strony szczególniej interesów materialnych strzegła i nimi się ograniczała.
Dla dokładności obrazu dodać tylko musimy, że oprócz syna, który przy ulicy Żelaznej
mieszkał we własnej kamienicy i rzadko rodziców odwiedzał, jeszcze jedna osoba do składu
rodziny należała... Była to matka staruszka, staruszeczka tak zgrzybiała i podupadła na umyśle, że
się z nią jak z dzieckiem obchodzić musiano. Miała ona swój pokoiczek ciasny i ciemnawy, od
dziedzińca położony, w którym siedziała, nie wychodząc z niego prawie. O wieku jej różnie
mówiono, to pewna, że mniej dziewięćdziesięciu lat mieć nie mogła.
Była na oba oczy ślepa, zgarbiona i całkiem świata i życia zabyła, tak że lub nic nie mówiła
wcale, lub o starych tylko prawiła dziejach, jeszcze ze stanisławowskiej epoki, którą pamiętała
najlepiej, zdawało się jej niekiedy nawet, że to, co było za jej młodości, dotąd trwało jeszcze.
Co dzień rano syn chodził do matki pocałować ją w rękę i odebrać pocałunek w czoło
milczący.
— A co tam mama dobrodziejka? — pytał zawsze jednakim głosem pan Zachariasz.
Na to staruszka kiwała głową lub odpowiadała wcale nie do rzeczy, a syn, postawszy i
odchrząknąwszy, odchodził.
Niekiedy zatrzymywał się nieco, gdy pani Józefowa w dłuższe zapuściła się opowiadanie, a
nie kleiło się to ani z zapytaniem syna, ani z mogącymi wywołać wspomnienie okolicznościami,
przychodziło z dziwnej jakiejś fantazji.
Tak na przykład na pytanie syna — jakże się mama miewa, raz odparła:
— W karecie... atłasem wybitej karecie... widzisz waspan Charunów, szory kapią od złota,
laufer przodem, hajducy z tyłu... kto jedzie? hej? kto jedzie... a to ja...
— Ależ mama tak nie jeździła nigdy! — rzekł syn, ruszając ramionami.
— A co komu wiedzieć? To było za pierwszego... muszka na brodzie, róża na piersiach...
wachlarz w ręku... ja jadę, a on patrzy i ręce łamie.
— Ale któż, mamuniu!
— Ten! ten! o którym wasanu mówić wara i wiedzieć zasię! ot co!
Innym razem na to samo zagadnienie odrzekła poważnie.
— W piąty paluszek, jeśli chcesz... więcej nic, myślisz, żem mieszczanka, to mi twoje
balsamy głowę zawrócą! Z daleka, króliku mój! z daleka... ot tak! i z respektem... Znaj, com za
jedna! Ale kochać się nie broni... i kiwać z okienka... choćbyś sobie i usechł z miłości, w to mi graj!
jest satysfakcja...
Obiad noszono jej do pokoiku, zwłaszcza dlatego, że rzadko bywał do smaku staruszce i że
przy nim niekiedy gorszące wyprawiała historie, narzekając, że u niej już jeść gotować nie umieli.
Mówiono o tym głucho w dziedzińcu i stróż zaręczał, że czasem tłukła talerze i zrzucała serwetę,
ale okoliczności te głęboką pokrywano tajemnicą, a syn bywał zwykle delegowany dla uśmierzenia
wybuchu gniewu, który ustępował, gdy posłyszawszy jego głos udobruchała się, rozpoczynając
opowiadanie w rodzaju wyżej przytoczonych.
Zawsze jednakowo ubrana, stara Byczkowa przywdziewała tylko jedwabny szlafrok, który
umiała poznać dotknięciem, na niedzielę i święta, a idea szlafroka tego przywodziła jej na pamięć
potrzebę nabożeństwa... Brała wówczas książkę, bo zawsze udawała, że widzi, kładła okulary i
godzin parę, głową potrząsając nad książką, mruczała coś i wzdychała. Po czym odejmowano jej
Złoty ołtarzyk i dopominała się o konfitury, które łapczywie zjadłszy, niekiedy cichym głosem
dziwne śpiewała piosenki.
Służące utrzymywały, że wcale nie były pobożne.
Po południu w dnie uroczyste na kawę przychodziła do dzieci. Tu w fotelu usadowiona
prawie ciągle śmiała się i szczebiotała jak dziecię, ale o niczym Więcej oprócz przeszłości zawsze
jej przytomnej żywo... Nie bardzo ją było można zrozumieć, ale słuchać przyjemnie. Osoby, które
się jej trafiło wspomnieć po imieniu, tak dawno umarły, że nazwisk ich z życiem trudno było
powiązać i stosunków do niej się domyśleć. Przypominała je tak dziwnie, bez powodu i jakoś nie w
porę, iż połapać się z nią, gdy się żywiej rozgadała, nadzwyczaj było ciężko.
Z rozmowy wszakże widać było, że wiele w świecie widziała i dotykała osób i rzeczy — a
gdy raz otworzyła usta, wyprowadzano ją z pokoju opowiadającą jeszcze.
Ostatniej niedzieli właśnie była w bardzo różowym humorze i syn wsłuchiwał się bacznie w
jej powieść, ale z wielkim umartwieniem swoim wątku jej złapać nie mógł.
Wszedłszy na kawę i usiadłszy, spojrzała wesoło po pokoju zgasłymi oczyma, przymrużyła
z wspomnieniem dziewiczej zalotności pomarszczone powieki i uśmiechając się poczęła, choć jej
zrazu nie słuchano wcale:
— Waćpan dobrodziej — rzekła — chcesz wiedzieć moją historię... wierzę bardzo, wiele
mnie osób pytało o nią, to nie lada ciekawość, ale nie każdemu to słyszeć i nie wszystkim
zrozumieć... Zaczyna się w Mniszchowskim ogrodzie... idzie on za mną... ja nie widzę... zachodzi
drogę, nie uważam... wzdycha, nie słyszę... kłania, nie rozumiem... zdaje ci się, różowy gagatku, że
nosząc złote koronki do cudzej możesz żony się umizgać dlatego, że jedwabie nosi tylko na
niedzielę...! I tak się poczęło... nazajutrz bilecik... wnet drugi, aż i pod oknami peregrynacja... Ale
mieszczanka górą głowę nosi... o tak! a ba- łamuta słychać o milę farbowanym lisem i piżmem!
Jedzie karetą... jedź sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piękny mężczyzna! Nie! nie potrzeba
było oknem patrzeć i to zgubiło! nie trzeba było iść do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i siadać na
kamiennej ławce, i słuchać uwodziciela... Aż tu brylanty! Waćpan widziałeś je, jak się świeciły, a
przy koronkach, atłasie i aksamitach... brali za królowę albo księżniczkę... O tak! o tak! A gdyby
był szczery, byłabym królową.
Aż na brylanty łzy padły i pogasły diamentowe blaski, a płacz oczy powyjadał... ale ja go
widzę... o! nie zwiedziesz raz drugi... ani słowem, ani darem, ani pachnidłem, ani tymi oczyma, co
tak strzelać umieją, rzekłbyś, że dusza w nich siedzi... kiedy bywało zaśpiewa! a jak tańczył!
Śliczny chłopiec, ale porcelanowy, nie pytaj serca... Adieu! adieu! Chodź, nie chodź koło okien, to
darmo... nie wychodzisz nic prócz wstydu... Miałam ja za swoje... chodź, Byczek!... z tymi panami
nigdy do ładu nie dojdziesz.
— Co mama mówi? — spytał syn jakoś pochmurno.
W tej fortuny alternacie Choćby serce zabolało Wy, co nigdy nie kochacie, Zawsze
wychodzicie cało.
— zaśpiewała dyszkantem fałszywym pani Byczkowa.
— A teraz — dodała — choćbyś mi pałace stawiał i karety posyłał, i brylanty sypał, i klął
się na swój honor, którego nie masz... ot co...
I pokazała figę, ale tak wprost gospodyni, że ta wzięła to za wymierzoną ku niej osobistość.
— Mężu, chociaż to jest matka... — odezwała się. — No tak — przerwała stara pani
Józefowa — ja wiem, że byłam matką i miałam więcej daleko dzieci, niż myślicie... ale to były te
pierwsze, tego pierwszego, które się nie liczą, chyba na tamtym świecie... spyta Pan Bóg pokręcając
wąsa — słuchaj wasani, wiele ich było, powiedz szczerze, bo to nie przelewki... No! to się
przyznam... była Julusia... był Mateusz i Kasper... dzieci tego, który krwią się zmazał i mięsem
żył... Następnie była, prawda, Rózia, mademoiselle Rose, ale tę mi ukradli... i dalibóg nie wiem, co
się z nią stało... no! a na ostatku Zachariasz, ale to już po wszystkim... i potem noc... muzyka gra, a
ja tańcuję wypłakawszy oczy... Gdzie ta róża? gdzie te muszki! podajcie mi wachlarz tego, co z
amorkami... wszystko mi sprzedali i pokradli... nawet sygnet z jego włosami... nie! nie! rzuciłam go
do Wisły! bierz diable co twego.
Pani Zachariaszowa mrugnęła na służącą, aby staruszkę wyprowadzili, bo już dłużej tych
bredni znieść nie mogła; ale po odejściu jej kwaśno spojrzała na zadumanego męża.
— Powiedzże mi... to ona chyba istotnie miała wprzód innego męża!
— Ale gdzie zaś — odparł Byczek — nigdy o tym nic nie słyszałem... mówi, jak widzisz,
trzy po trzy.
— No, kiedy po imieniu liczy dzieci.
Pan Zachariasz ramionami tylko ruszył, wiedział co czy był w nieświadomości zupełnej,
tego trudno odgadnąć... ale to pewna, że nigdy nic o tym nie mawiał żonie.
Taki był skład owego domu, nad którym rozszerzyliśmy się może trochę na pozór
zbytecznie, uczyniliśmy to jednak nie bez ważnych powodów. W kamienicy pana Byczka tedy zajął
Teoś Muszyński na nowo owe w górnych strefach położone mieszkanko.
Dlaczego spokojny pan Zachariasz i pani Zachariaszowa lubili swojego lokatora, nie daje
się to łatwo odgadnąć, może być bardzo, że na sąd o nim wpłynęło zdanie samej jejmości, która nań
spoglądała z uśmiechem zawsze i postać jego, jak wspomnienie jakieś mło- dości, upodobała; to
pewna, że i sam pan Zachariasz bardzo go cenił, dawał mu do czytania „Kurierka", a gdy po
oddaleniu się z miasta powrócił do nich, przyjęli go otwartymi rękami i jejmość, włożywszy czepek
nowy, poprosiła go na kawę.
Niech mnie Bóg broni, bym podżyłą niewiastę, poważną i surowego obyczaju miał o jakąś
grzeszną zalotność posądzać, że jednak czepek nowy dobyła i fałszywe loki, to nie ulega
wątpliwości i że tego Muszyński nie dostrzegł, tak ją to mało zmieniło — wiem pewnie.
— No! jakże się to stało — zapytał sam pan, który nawet w kwiecie wieku nie był wcale
zazdrosny, w czym mu żona sprawiedliwość z westchnieniem oddawała — jakże się to stało, żeś
waćpan tak prędko powrócił nazad, wybrawszy się na długie lata... powiedzże nam, bo to ciekawa
rzecz?
— Mój panie Zachariaszu — odpowiedział Teoś — bardzo to proste i zwyczajne, nie
mogliśmy się zgodzić z panem domu i ojcem dzieci, musieliśmy się rozstać, wziąłem tłumoczki na
plecy i nazad do matki Warszawy.
— Moja żona — dodał Byczek — bardzo kontenta, bardzo kontenta ze starego lokatora.
— Ale bo i niepotrzebnieś waćpan się ruszał, a ja mówiłam — dodała jejmość.
Jejmość miała ten zwyczaj, że zawsze przepowiadała wszystko, a przynajmniej post facto
dowodziła swej przenikliwości.
— Zajmieszże sobie swoje dawne stancyjki — dodał gospodarz — prawda, jejmość, bez
podwyższenia komornego? po przyjacielsku, choć jeneralnie wszyscy podnoszą komorne z powodu
ciężkich czasów.
W istocie tu komorne trudno było powiększyć, gdyż na pomieszkanie wcale ochotnika nie
znajdowano, a cena jego i tak wcale wartości nie była odpowiednią. Architekt, który te parę
pokoików we froncie domu umieścił, musiał rachować na to, że są ludzie, którzy zimą potrzebują
marznąć, a latem piec się na węgiel, ku temu też konstrukcją swą zastosował sumiennie. Ciemne
schodeczki wiodły do tych dwóch ciupek, z których jedna, pierwsza, oświecona była.
półoszklonymi drzwiami od drugiej i służyła za skład, główna zaś, dosyć obszerna, wychodziła na
ulicę. Ściany obu pokrywał papier łatany, ale w dobrym guście, powtarzali się na nim dwaj
Chińczycy, jeden z głową do góry, drugi z nosem na dół, trochę nieznośni z powodu, żeś ich miał
przed oczyma gdziekolwiek spojrzałeś, niezbyt jednak drażniący wyobraźnię. Pan Zachariasz po
kawie, którą sama pani nalewała osłodziwszy ekstraordynaryjnie, poszedł z Teosiem razem dla
nowego obejrzenia mieszkania. Jakkolwiek zwykle dosyć milczący, czuł tym razem potrzebę
nowego zachwalania izdebek tak pokrzywdzonych w opinii ogólnej, że nikt prócz Teosią patrzeć
się na nich nie chciał, choć wiele bardzo osób je zwiedzało.
— No proszę — mówił do niego — czy może być lepsze i wygodniejsze dla pracowitego
człowieka mieszkanie nad to? Powietrze czyste, cicho, spokojnie... skromnie, ale przyzwoicie,
czego tu żądać? Ale to teraz lada furfant potrzebuje zaraz elegancji jakichś, żeby mu były
politurowane wschody dla łatwiejszego złamania karku, tapety, kryształowe szyby, może i szwajcar
w bramie. Bo co tu brak, pytam się, co tu brak?
— A! mój drogi panie Zachariaszu! ja się nie skarżę, owszem, mi tu było dobrze.
— I śmiało powiedzieć mogę — dodał gospodarz — że takiego drugiego mieszkanka za tę
cenę w całej Warszawie ze świecą nie znajdziesz. A to jeszcze przy takiej ulicy jak Świętokrzyska!
Centrum miasta! serce jego!
Tak się tedy wniósł pod opiekę znajomego właściciela, stróża i psa, z którymi żył w
przyjaźni Muszyński; o mebelki nie było trudno, za osobną, skromną opłatą znalazło się łóżeczko
proste, stolik, para krzeseł, a nawet kanapka przeszarzana, ale mocna! komoda bez zamków, ale z
brązowymi uszami.
Jemu nie potrzeba było więcej.
Teoś rozrzucił trochę książek na komodzie, trochę sukien zamknął w szufladach i już mógł
zasiąść do pracy. Uśmiechnęła mu się znów po chwilowej niewoli i zaprzedaniu droga swoboda
młodzieńcza, był u siebie, był sobie panem.
Stół, jak zwykle, zgodził u gospodarzy, którzy go chętnie przyjmowali za stołownika, bo,
jak się rzekło, obojgu umiał się podobać, jadł mało, płacił regularnie i wcale nie był wymagający.
Gospodyni domu, jakkolwiek zasad surowych co do lokatorów i stołowników pod względem
sztukamięsy, pieczystego i czystości obyczajów, światu go za przykład stawiła. Pan Zachariasz, gdy
o nim była mowa, kreślił ręką wielkie koło w powietrzu, które oznaczało, że o przymiotach jego nie
było co już i mówić.
Ledwie się wniósł na górę i trochę rozgospodarzył, aliści zjawił się z przeciwka odarty
chłopaczek, który mu dawniej usługiwał. Miał on imię Maciek, a należał do tej mnogiej czeredy
uliczników, którzy od lat ośmiu puszczeni przez ubogich rodziców na własne siły żywią się na
bruku warszawskim, różnych małych podejmując się posług, póki ich warsztat jakiś, rzemiosło lub
popełniony jaki błąd nie uwięzi. Maciek nie miał żadnego stałego dotąd zajęcia, rzucał się niekiedy
do noszenia piasku, przez kilka miesięcy chodził z obwarzankami piwnymi, probował roznosić
„Kurierka" i świecić w nocy z latareńką powracającym z Nowej Arkadii, ale po pracy gorliwej
napadały go przystępy próżnowania niepohamowane, w których wyszedłszy na Krakowskie
Przedmieście, całe dnie pędził szydząc sobie ze świata, co dla niego dotąd ani chleba darmo, ani
kurtki nowej nie wymyślił. Naówczas żywił się lada ukradzioną gruszką lub groszakiem
zarobionym za otwarcie drzwiczek u dorożki, szedł za idącym wojskiem, za ciągnącym pogrzebem,
stawał u wywróconego wozu z założonymi w tył rękami i dzień cały przebywszy pośród wrażeń
ulicznych, powracał nocą do domu zmęczony równie jak szczęśliwy.
Maćkowi jednak to życie nie starczyło i mimo przyjemności, jakich doznawał, czuł już w
sumieniu zgryzotę z tak przepędzanych godzin, a powstrzymać się od tej rozpusty nie mógł.
Maciek nie był sierotą, ale matka jego, wyrobnica, ojciec czeladnik mularski, nie mogli się
bardzo zajmować wychowaniem dziecka, polecali je ulicy i wierzyli w to oboje, że Pan Bóg bierze
w opiekę rzucone nad drogą ziarno... puszczali go samopas, aby dojrzał swobodnie. Gdy jednak
powrócił odrapany lub pobity, z widocznymi znakami złego prowadzenia się, nie wchodząc w
wywody długie ojciec dawał admonicją przekonywającą, przy tym i matka czasami mu pomagała,
ale tylko pięścią. Był to jedyny czynny środek edukacyjny przez rodziców używany ku moralnej
dziecka poprawie i skłonieniu go do pracy. W dziesięciu leciech już Maciek głębiej nad sobą
zastanawiać się zacząwszy, uczuł sam wreszcie potrzebę stałego zajęcia; ale piasek był ciężki, tani i
jeszcze go obwoływać musiał na całe gardło, obwarzanki nie dawały dochodu stałego i kusiły do
zjadania procentu. „Kurierek" 'wymagał dużo bieganiny, a nie wywdzięczał się tak sowicie, by
można w tydzień kupić dobra i żyć sobie spokojnie.
Nie wiem jak i kiedy pierwszy raz dzieciak za Teosiem niosąc paczkę, której się podjął,
wdrapał się aż do jego mieszkania i popatrzywszy w oczy paniczowi, poskrobawszy się po głowie,
sam mu od niechcenia na służbę się nastręczył.
— Ja nie mam co robić, proszę pana — rzekł — ot, ja bym panu służył! Pan mi tam czasem
rzuci jakiego groszaka, a ja nie żądam wiele, bo się co przy jegomościuniu nauczę.
— Mój kochany — rzekł, uśmiechając się Muszyński — ja nie mam za co sług trzymać,
wody mi i stróż przyniesie, suknie sobie sam czyścić przywykłem, w izdebce umieść mi łatwo —
cóż ty tu u mnie robić będziesz?
— Ale, proszę panicza, to by się znalazło, ja tam wiele nie chcę, czasami bym se przyszedł,
a pan by mi co rozpowiedział, pokazał, ja bym wyręczył w jakiej głupiej robocie, bo czy to
paniczowi zamiatać? A może bym ja wyszedł na lokaja albo co?
— Myślisz, że chleb lokajski bardzo zdrowy lub posilny? — rzekł Teoś — i onić są
potrzebni na świecie, ale to ostatnia rzecz, a prawdę rzekłszy, próżniactwo. Mógłbyś się uczyć
jakiegoś rzemiosła.
— E! — rzekł Maciek — ja to wiem, ale widzi pan sam, że i bez lokajów na świecie się nie
obejdzie, a jak kogo Pan Bóg na to stworzył? bo wyznam prawdę, że ja znowu na miejscu usiedzieć
nie potrafię.
— Dlaczego? — spytał Teoś, uśmiechając się.
— Tego to ja nie wiem — rzekł dzieciak, skrobiąc się po głowie — już to musi być taka
natura, że jakby mnie kto przywiązał, to albobym się urwał, albo zdechł. A lokajem będąc, człowiek
ruszać się musi, ma czas i pochodzić, i pogawronić. A to ja paniczowi mówię, żeć muszą być ludzie
stworzeni do tego, no to może i ja, a com ja winien, że mnie już sam Pan Bóg do tego przeznaczył...
Na próżno Teoś starał się chłopaka odwieść ód tej myśli, uczepił się jej gwałtem i ledwie
rano oczy otworzył, przychodził, stawał we drzwiach, narzucając mu swoje usługi. Więcej tam
było, podobno, gawędy niż roboty, przeszkody dla Teosia niż pomocy, ale Maciek się jakoś tak
serdecznie do swojego pana przywiązał, że odepchnąć go byłoby barbarzyństwem. Teoś zamiast
kazać mu czyścić suknie, począł go uczyć czytać. Nie przyszło to łatwo, przecież gdy chłopiec
zrozumiał, że się to na coś do polepszenia jego bytu przydać może, jął się pracy.
A była to dziwna natura, w której i wiele dobrego, i złego wiele się zmięszało, z kolei brała
górę ochota do roboty i fantazja.
Pół dnia czasem przykuty przepędzał nad książką, to znowu dwa dni ani go było widać.
Coś go wyciągnęło w ulicę, towarzysze dawni uprowadzili nad Wisłę, ciekawe widowisko
uwięziło gdzieś daleko, skusił maszt mydłem smarowany na Ujazdowskim placu, powracał potem
zawstydzony, milczący, zniechęcony, ale poczekawszy, łapał elementarz i nagradzał czas stracony.
Jak wielu takim dzieciom bruku natura nie poskąpiła władz Maćkowi, sprytny był i już
życia znał więcej od wielu starych, a sądząc o ludziach bardzo po prostu, wyrokował o nich trafnie.
Gdy Teosiowi przyszło wyjeżdżać na wieś, Maciek mocno się zmartwił, miał nawet chwilowe
zachcenie heroiczne ruszyć z nim razem w świat, ale zaraz później rozmysł i uczucie nie dopuściły
tak gwałtownego kroku. Jak by on poradził sobie, wyszedłszy z tych ulic warszawskich, wśród
których był jako w domu, o reszcie świata nie mając nawet pojęcia? Został więc, ale z rozpaczy
poszedł się wałęsać i zarobkować wszelkimi środkami, jakich traf dostarcza. Rabiał to dawniej,
teraz się zdziwił, że mu to było nie w smak jakoś, a zaledwie dowiedział się w bramie u znajomego
stróża, że Teoś powrócił, jednym susem zjawił się u niego na górze.
Poczciwe dzikie serce biło mu mocno, przypadł do ręki Teosia i począł całować ją w
milczeniu.
— No! otóżem ja znowu! — zawołał.
Teosiowi także poruszyło się coś w piersi na widok chłopięcia tak ochoczo biegnącego ku
niemu, z tak roztwartymi i drżącymi rękami. — Cóżeś porabiał? — spytał.
— Ano, wałęsałem się — rzekł Maciek — i książki nie miałem w ręku., alem się tak
znudził, że jeszcze ziewam... Panuniu! ratuj... wolę u ciebie buty czyścić, niż w ulicy panować.
I tak znowu Muszyński dostał sługę, którego pozbyć się nie mógł, Maciek zasiadł w kącie z
elementarzem, dawne życie rozpoczęło się na nowo.
A było to życie samotnika, który je całe z siebie czerpać musi. Teoś czuł bardzo potrzebę
pracy, widział rozległe pole, które przez całe idąc życie przejść trudno, ale nie zrażał się bezmierną
przestrzenią, mierzył okiem śmiałym horyzonty dalekie, których musiał dościgać, a tego nie każdy
dojdzie i uzna, że ma wiele do zrobienia. Zrobi się, ile czas i siły dozwolą, ale wiedzieć, że praca
nie wyczerpie nauki nigdy, to już krok potężny na drodze do udoskonalenia.
Kto zna miasto nasze, łatwo pojmie, jak w położeniu ubogiego, sobie zostawionego chłopca,
nawet pracować trudno. Nauka nie rodzi się sponte, potrzeba jej nasion i nasienia tego nawet darmo
dostać nie można; książkę, materiał jej pierwszy kupić potrzeba, dostać, pożyczyć, a gdzież one u
nas tak są dostępne dla tych, co chcą się uczyć i pracować, by do nich jak do zdroju pójść tylko i
zaczerpnąć?
Teoś znał to już z doświadczenia, ale wiedział zarazem i wierzył, że są cuda, których
dokazuje wola silna, pragnienie gorące i czuwająca nad człowiekiem opatrzność. Są ludzie, co jej
nie widzą i dla nich tylko jej nie ma, bo. się usuwa od nich, są, co ją przez dumę jakąś zastępują
fatalizmem. Teoś w nią wierzył, często w chwili, gdy mu jakie dzieło najpilniej było potrzebnym,
znajdował je jakby nagotowane dla siebie w stosie starych odartych ksiąg u antykwariusza lub
spotykał u znajomego — jakby na niego czekało. Nieraz, gdy najtrudniej mu było o chleb
powszedni, spadała manna owa niebieska jakby cudem na usta spragnione i biło mu serce, bo czuł
w tym niewidomą rękę, która się życiem jego i przyszłością. opiekować zdawała.
Pracował więc nad dziejami, napawał się poezją, czytał, co tylko wpadło mu w ręce, karmił
się, myślał, a choć to kształcenie się nie szło tak metodycznie jak idzie tym, którym pieczone i
warzone podaje los do wyboru, kto wie, czy, drażniąc ciekawość, nie uspokojone zawsze
zostawując pragnienie, silniej się nie przyczyniło do rozwinięcia. Widzimy co dzień młodzież, dla
której stoją otworem owe studnie mądrości i zdroje nauki, którym w usta leją napoje i wtykają
pokarmy, a w końcu cóż z tego? obrzękły i zdrętwiały wychodzi człeczek, który wszystkiego
skosztował, a nie zasmakował w niczym.
Teoś miał jeszcze ową gorączkę i pragnienie nauki, które prowadzą daleko, a szczęściem,
choć samouczek, nie nabył w tych zapasach zwycięskich szkodliwej zarozumiałości, często
najpiękniejsze dary zarażającej trądem zniszczenia.
Powróciwszy do Warszawy znalazł się zupełnie w położeniu, w jakim był, gdy ją porzucał,
z tą tylko różnicą, że próba nieszczęśliwa zakucia się w kajdany nauczycielstwa zrodziła w nim
nieprzełamany wstręt do tego stanu. Powiedział sobie, że zniesie nędzę, upokorzenie, głód — byle
zostać panem siebie.
Obliczył się ze środkami, te były tak szczupłe, że po opłaceniu komornego i zaspokojeniu
naglących potrzeb ledwie na dni kilka starczyć mogły. Ale też jakiś czas wyśmienicie obchodzić się
myślał bez grosza. Narębski sam się ofiarował z chętną pomocą, do niego jednak jak do innych
uciekać się nie chciał i nie mógł, wolał przycierpieć. Żyć miłosierdziem, gdy się w sobie czuje siły,
nie jestże to największe nieszczęście i upokorzenie?
Teoś postanowił pójść jeszcze i szukać sobie jakiej pracy w przekonaniu, że ją zawsze
znaleźć musi, kto szczerze pragnie.
W tym celu naturalnie puścił się do księgarzy, choć nic gotowego nie miał, żądać od nich
zajęcia. Tu spotkało go, bardzo zresztą wytłumaczone, niedowierzanie, wahanie, w ostatku ofiary
tak dziwne, że przyjąć je tylko nędza i głód zmusić mogły.
Bogatsi mieli swoich stałych pracowników już głośnych i pewnych, których na nie znanego
młokosa nie mieli powodu zamieniać, mniejsi, dorabiający się jeszcze grosza i wziętości, po
długich wahaniach podali warunki zdumiewające naiwnością.
— Mój panie — rzekł ostatni, do którego Teoś się zgłosił — pan musisz wiedzieć, że tu jak
wszędzie na świecie odbyć potrzeba nowicjat... nie może być inaczej. Chcesz pan sobie wyrobić
stanowisko, musisz z początku uczynić z siebie ofiarę.
— Ale ja na nią gotów jestem — rzekł Muszyński.
— No, więc ja mogę, jeśli mi pan zrobisz próbę zadowalniającą, powierzyć panu
tłumaczenie książki kucharskiej.
— Kucharskiej!! — zakrzyknął Teoś — ale zmiłuj się pan, skąd chcesz, bym ja się znał na
kuchni?
— A co to ma do tego? napiszemy na okładce, że przekład i przerobienie jest pióra pani X.,
obywatelki z podlaskiego.
— Ale to będzie kłamstwo?
— Nie! to będzie bardzo powszedni środek obudzenia zaufania... prosta spekulacyjka...
przypatrz się pan, wszyscy tak robią.
— Ja nie znam nawet języka kuchni... ani... żyjąc często suchym chlebem, a najmniej
wiedząc, czym się karmię, nie mam pojęcia gastronomii.
— Ale to głupstwo — rzekł zwinny, zyzowaty bibliopola, który się uśmiechał i brał w boki,
wykładając teorią uważaną przez się za wyskok sprytu i zręczności — nie wieszże pan, jak się takie
rzeczy robią? Oto weźmiesz pan książkę, a do niej sześć lub siedem podobnej treści książek,
których ja panu dostarczę, nauczysz się przez porównanie ich języka kuchennego i z tych rzeczy
siedmiu zrobisz mi ósmą. która będzie zupełnie oryginalną.
— Ale cóż ona będzie warta?
— Tu nie o to chodzi, co ona będzie warta — odparł spekulant z uśmiechem — idzie o to,
aby tytuł był pociągający, aby się sprzedawała... A że teraz najlepiej idą rzeczy o kuchni, o
gospodarstwie i technice, ja muszę wydać coś w tym rodzaju. Gdybyś pan miał więcej gustu do
nawozów?
— Nigdy z nimi nie byłem w żadnych stosunkach.
— To wszystko jedno... miałem honor wyłożyć panu moją teorią, wszyscy się jej
trzymamy... publiczność potrzebuje tytułu i okładki.
— Mnie się zdaje, że i sumienie w tych rzeczach nic by nie zawadziło.
— No tak — odparł zyzowaty — jeżeli darmo przyjdzie, niech sobie będzie, ale starać się o
nie, to zbytek.
— Przyznam się panu, że gdybym miał umrzeć z głodu, książki o tym, czego nie rozumiem,
nie napiszę.
— A cóż pan rozumiesz? — rzekł z uśmiechem księgarz.
— Niewiele... przetłumaczyć zaś sumiennie mogę to, co mi do serca przypada.
— Widzisz pan, to, co panu przypada do serca, może nie być w smak czytającym, więc
takiej roboty niech się podejmą ludzie, którzy zarobku nie potrzebują, lub tacy, których imię ręczy
za coś i prowadzi za sobą. Co panu szkodzi przetłumaczyć, jak się robi pasztet, kiedy ja za to płacę?
Czy idąc drwa rąbać nie ciężej by panu było?
— To kwestia, bobym nie kłamał i nie zwodził.
— Ale tu ja, ja — rzekł księgarz, uderzając się w piersi — więcej kłamię niż pan, a mnie
znowu, przyznaję się panu, nie robi to najmniejszej subiekcji. Daj się pan namówić, gdybyś pan
znalazł mi dobry tytuł i jakąś przedmowę zachęcającą, którą byśmy postarali się dać gdzie w
skróceniu w gazecie, zapłaciłbym panu. No! za tom, co pan chce? dałbym dwieście złotych.
Teoś chodził trzy dni jeszcze, ale głód coraz mocniej zagrażał, nie podjął się wprawdzie
smażenia tytułu, ani osłodzenia przedmowy, zawarował sobie, że pani X. użytą nie będzie na
pokrycie jego grzechu, ale musiał się wziąć do przekładu Kucharki doskonałej. Tylko sumienny
tłumacz, wdawszy się w sosy i leguminy, biegał do bibliotek, wertował księgi, chciał, choć darmo,
bo tego po nim nie wymagano, język kuchenny uczynić historycznym, staropolskim, czystym,
dodał bibliografią wypracowaną komina i pieca, słowem książkę spekulatora uczynił prawie
owocem uczonego trudu.
To ją w oczach jego popsuło, odrzucono precz dodatki i Kucharka poszła w świat
pomnożona tylko skomplikowanym i szumnym tytułem, na który zgodzić się musiał Teoś, ruszając
ramionami.
Po Kucharce, którą wydano pospiesznie, gdyż była pożądaną bardzo, dostał do przekładu
książkę agronomiczną, a naiwny wydawca widząc, że to tak dobrze idzie, proponował mu już jakąś
medycynę, usiłując dowieść, że nic łatwiejszego jak sobie terminologią przyswoić, gdy chłopak
biedny, złożywszy ręce, błagać go począł, czyby raczej nie mógł mu dać prostego jakiego, bodaj
mechanicznego, a nie obciążającego sumienie zajęcia.
Znalazła się na podoręczu korekta jakiejś jeometrii i arytmetyki i robota przy drukarni, a
Teoś wolał już tę pracę, którą mógł spełnić szczerze, niż owe wyroby tandetne, których tykając czuł
się jakby fałszerzem złej monety.
Wielu młodych ludzi sądzą, że dla poety uwłaczającym jest zająć się suchą jakąś robotą i
przez dumę, a raczej fałszując w sobie pojęcia zdrowe, mrą z głodu, nie chcąc robić, co nie po ich
fantazji.
Teoś miał o tym wcale inne wyobrażenie, wolałby był zapewne zająć się tym, co mu lepiej
przypadało do serca, ale nie wstydził się wziąć i do niemiłej pracy, jeśli ją tylko uczciwie i
sumiennie mógł wykonać. Obowiązki bywają nudne, ale niemniej są obowiązkami. Nie godzi się
porywać do robót, których się nie rozumie, którym się podołać nie może, ale człowiek,
potrzebujący zajęcia, przyjmuje z rąk losu wszelką pracę uczciwą czy ona fantazji jego wygadza,
czy nie. Ciężką bywa często, nie ma jednak takiej, która by jakiejś w człowieku nie rozwijała
władzy, nie mogła się dlań stać korzystną. Przy każdej czegoś nauczyć się możemy. Większa też
część ludzi, którzy nauką i jeniuszem wysoko się podnieśli, nie szła drogą, jaką im własne
upodobania wskazywały, ale posłuszna losowi nie odmawiała żadnej pracy, żadnego światła,
skądkolwiek ono mogło wytrysnąć. Milton pisał przecie memoriały polityczne, a Spinoza szkiełka
szlifował. Teoś miał to głębokie przekonanie, że nawet suche formuły matematyczne nie zagłuszą
w duszy natchnień poezji, jeśli one w niej rodzinną odzywają się siłą.
Wziął się więc wesoło do ciężkiego zarobkowania i spełniał je sumiennie, godziny
odkradzione obowiązko- wym zajęciom poświęcając historii, poezji, literaturze.
Jakkolwiek zyzowaty ów księgarz, z którym miał. do czynienia, gonił tylko za groszem i
wpojone mając od dzieciństwa pojęcie konieczności zdobycia majątku jako zadanie życia, głównie
ku temu wszystkie swe siły kierował, nie był to jednak zły człowiek.
Większa część ludzi są takimi, jakimi ich czyni zetknięcie z otaczającym ich kołem.
Zmuszeni zajadać się i bronić od napaści, walczyć i zdobywać często chytrością i wybiegami, uczą
się ich, stają przewrotnymi, nie mając dosyć siły, aby inną walczyć bronią.
Przykład kieruje nimi i wyznacza im drogę. Takim był i ów Michał Drzemlik, który,
dobiwszy się księgarenki i podniosłszy do wydawnictwa, zajadle ścigał cel swoich marzeń: nabycie
kamienicy za zwalaną bibułę.
Mając ciągle do czynienia ze spekulantami, nie pojmował on innych obowiązków ludzkich
nad zbogacenie się i niedanie otaczającym go szachrajom. Pierwszym jego uczuciem wobec
nowego człowieka była zawsze niewiara, w każdym uczynku szukał pierwiastków egoizmu, o który
wszystkich posądzał. Teoś był dlań wcale nowym człowiekiem i nie wiem, czy podróżnik
odkrywający świat nie znany więcej by się zdumiał nad niego, gdy dopatrzył w młodym chłopcu
sumienności i szlachetności bez rachuby — on, co dotąd cnoty te miał za czczy pozór i plotkę osób
interesowanych.
Zrazu wpatrywał się w Muszyńskiego z przełaju, posądzając go o doskonale graną komedią,
potem, gdy już się zaczął przekonywać, że to, co miał za udanie, było taką osobliwszą naturą,
zamyślił się głęboko. Nowy świat, nowe życie, nowe mu się objawiały cele.
Z ciekawością badacza przypatrywał się Teosiowi, a że wyższość zawsze pociąga, poczuł
coś jakby zazdrość, jakby chętkę zbliżenia się do tak różnego od reszty ludzi człowieka. On, co
chwili tracić nie lubił, często Teosia wstrzymywał, badał, usiłował zeń dobyć tych zasad, które jego
życiem kierowały. A ostatecznie Michał Drzemlik, który do lat trzydziestu kilku spekulując nigdy
nie miał najmniejszej sumienia zgryzoty, począł uczuwać jakąś wątpliwość względem drogi, którą
obrał, i przekonań, jakimi się żywił.
Teoś wskazywał mu inne cele, Michał pojął wreszcie, że one istnieć mogły. Człowiek ten
przypsuty a słaby tak uległ wpływowi dobrego, jakby był się dał do złego pociągnąć. W Modlitwie
Pańskiej „nie wódź nas na pokuszenie" stoi nie bez przyczyny.
Tu pokusa była dobra, a zyzowaty ów chłodny, suchy, nielitościwy w rachubach swych
człowieczek poczuł w sobie serce, które nazwał słabostką dla Teosia, polubił go, przywiązał się,
pokochał.
Zrazu nie przeszkadzało mu to wcale wedle przyjętej od dzieciństwa normy postępowania
targować się z nim, pilnować, by grosza nie dał nad konieczność, wymagać wiele pracy za lichą
płacę, ale powoli sam przed sobą wymawiając się to tym, to owym, stał się dla Teosia coraz
łagodniejszym, przyjacielskim.
Maluczki to był ten chleba kawałeczek, który się gorzką zarabiał pracą przy drukarni,
korektach i mnóstwie zajęć podrzędnych, ale wystarczał na przekarmienie Teosia i Maćka w
dodatku, a dzień powszedni się nim opędzał choć z biedą.
Muszyński był prawie kontent.
Najdroższą dla Teosia zdobyczą było zaschłe serce spekulanta, który doprawdy coraz się
doń więcej przywiązywać zaczął, a kochając go, sam się uszlachetnił.
Wiele w nim przesądów wykorzenił Teoś, wiele przekonań zachwiał, nowe wskazując mu
drogi.
Drzemlik myślał długo, patrzał, wahał się i nareszcie powziął zamiar przywiązania go sobie
jako pomocnika.
Będąc już pewien poczciwości i głowy, powiedział sobie, że mógłby już spocząć trochę,
zdając się na takiego człowieka i ogólny tylko kierunek interesów zostawując sobie. Uśmiechało
mu się swobodne uczęszczanie do resursy, może wybór na jakie miejskie dostojeństwo, zasiadanie
w różnych zgromadzeniach, w których długo się przesiaduje, a jak najmniej robi, wreszcie kto wie,
jaka może prezesura, jednym słowem otium cum dignitate.
Jednego więc dnia, gdy Teoś wszedł do niego z korektą okładek i ogłoszeń, zatrzymał go w
izdebce poza sklepem, gdzie był wielki magazyn dzieł nakładowych zagrożonych sprzedażą na
wagę, bo inaczej już jakoś w handlu iść nie chciały. Życie jego było bardzo skromne, zwykle gdy
pilne miał sprawy, w tej izdebce ciemnej, której okno nie myte od lat kilku patrzało w brudny
dziedziniec, podawano mu z bliskiej garkuchni na odrapanych talerzach śniadanie i teraz właśnie
chłopiec, który pełnił obowiązki sklepowego razem i pańskiego sługi, przybiegł niosąc gorące
kiełbaski z parą kufelkami piwa. Stoliczek, na którym się tam jadało, mieścił na sobie i księgę
rachunkową ogromną, i papiery, a ściśle biorąc, mógł po rogach pomieścić jeszcze parę talerzy.
Tu Drzemlik zaprosił Teosia na śniadanie, które podano bez ceremonii, część przyrządu do
niego stawiając na ziemi między stosami ksiąg, część na stoliku, część pod stołem.
Pan Michał był w humorze wielce ożywionym i widać było, że się przygotował na
przyjęcie, bo kiełbaski dano od razu na dwóch, bibuły do otarcia palców obficie i piwa więcej, niż
potrzeba.
Zawsze głodny i dosyć łakomy Drzemlik posądzał Teosia, że mniej jeszcze mając
sposobności najedzenia się i napicia, może być wspaniałością tego przyjęcia wprowadzony w dobry
humor.
W istocie przedziwne świeże, tylko co przysmażone, kiełbaski czuć było nie tylko w
izdebce, woń ich rozchodziła się aż do sklepu i drażniła na próżno nerw olfaktyczny biednego
subiekta, który z piórem za uchem jakieś nowe płody muzykalne zachwalając wybierającej je
panience, ciągle się zwracał ku zapaszystym drzwiczkom bokówki... Nęciły go niebieskie oczy
dziewczątka, ale kto wie czy nie silniej kiełbaski.
Drzemlikowi aż oczy jaśniały i nie mógł się dosyć wydziwić, widząc, z jaką stoicką
obojętnością Teoś patrzał na to lukullowskie śniadanie.
Trzeba wiedzieć, że śniadanie w Warszawie jest jednym z wielkich narzędzi i sprężyn
działania, dostępnym dla wszystkich, na różną skalę, a prawie zawsze niechybnym. Począwszy od
maleńkich przekąsek z kieliszkiem wódki aż do ostryg i szampana, śniadańka i śniadania
wszelkiego rodzaju, mniej pretensjonalne od obiadów, są w nadzwyczaj powszechnym użyciu i
przydają się we wszelkich wypadkach. Godzą się przy nich waśnieni, choć często i pokłócą
przyjaźni, znajomią potrzebujący wzajemnie, zbliżają ci, co porozumieć się nie mogli, jednają
zimni i niepokonani. Śniadanie rozmiękcza, słodzi, rozchmurza i przyjaźni, przypomina i zaciera,
słowem robi, co komu potrzeba.
Nie ma też dnia w Warszawie, żeby nie zjedzono niezliczonych uroczystych śniadań, a są
tak szczęśliwe żołądki i serca, które kilku na raz bratnim biesiadom wystarczyć mogą. Zwykle
pierwsze zakreślone z uwagą rozmiary takiego śniadania są bardzo skromne, ale któż może się
oprzeć sile harmonii i trunku? Butelka dobywa się po butelce, a nieraz się trafi, że wszedłszy o
jedenastej rano na kwadransik, wychodzi się ze śniadania około północy, nie wiedząc dobrze, w
którą pokierować stronę.
Uprzywilejowanych takich miejsc śniadaniowych jest mnóstwo, nie potrzebujemy ich tu
wymieniać.
Michał Drzemlik jak we wszystkim, tak i w tym był bardzo umiarkowanym i rozsądnym
człowiekiem, trafiało mu się śniadać i być. w potrzebie dania śniadańka, ale to zawsze, choć z
niewygodą, odbywało się u niego na owym małym stoliczku i makulatura służyła za serwety.
W ten sposób najmocniej rozpromienione uczucie nigdy dalej nad kufel piwa i porcją
kiełbasek nadliczbową pociągnąć nie mogło, sama trudność posyłania po każdą rzecz i
nieprzyjemność oczekiwania wstrzymywały od nadużycia.
Gdy chłopak zdjął talerze pokrywające kiełbaski i ustawił na księdze rachunkowej, do
podobnej posługi przywykłej, woniejącą przekąskę między dwoma biesiadnikami, Drzemlik usiadł
pierwszy, wskazując Teosiowi miejsce naprzeciw siebie, talerz i widelec żelazny. Blada jego twarz
ożywiła się do jadła, pociągnął nosem z uczuciem gastronoma, który wietrzy specjalik.
— No! jedzmy — rzekł — rozmowa nie wystygnie, a kiełbaski ostygnąć mogą, gdy się
najemy, pogadamy o interesach.
— Są więc interesa? — spytał Teoś.
— Może się znajdą — jedz no, dobrodzieju, kiełbaski, niech ich diabli, nigdzie takich nie
jadłem jak w Warszawie, a byłem przecie w Niemczech.
Teoś nie zdawał się wcale zachwycony, skosztował trochę, zakąsił chlebem, popił piwem i
bardzo prędko obszedł się ze swoją porcją.
— Co? już nie jesz?
— Jużem zjadł.
— Nie lubisz jeść?
— Kiedym głodny.
— No! a teraz?
— Jakoś to nie moja godzina, mam dosyć. Drzemlik resztę kiełbasek zdjął żywo z talerza
Teo- sia, bojąc się, by ich czyhający na polizówkę chłopak nie skonfiskował, i co prędzej dojadać
począł.
— I nie pijesz? — spytał.
— Trochę piłem.
— Cóż? i to nie w smak? Cóż bo ty lubisz? Teoś się uśmiechnął i westchnął.
— Gadajmy już o interesach — rzekł Drzemlik. — Mnie to do jedzenia i picia nie
przeszkadza; ale słuchaj pan uważnie. Potrzebuję uczciwego człowieka, jestem już trochę ciężki,
chciałbym mieć kogo, co by mnie wyręczył... ot, nie podjąłbyś ty się księgarni?
— Za mało znam rzecz.
— Ale! ale! dwa dni! ja ci pokażę wszystko, o to się nie ma co troszczyć — bądź spokojny!
to mój kłopot, mnie o to głowa nie boli. Nie chciałbyś być moją prawą ręką i oddać mi cały swój
czas? My byśmy się zgodzili z sobą... Ja prosto idę do rzeczy... no... pomyśl waćpan!
— Naprzód za ufność serdecznie dziękuję, a potem muszę się wytłumaczyć, dlaczego
przyjąć nie mogę.
— Jak to? już? nie możesz? Ja tego ani chcę słuchać... dlaczego?
— Powiedz mi pan, do czego mnie to prowadzi? żebym na całe życie został subiektem
sklepowym lub w najszczęśliwszym razie księgarzem na swoją rękę i bardzo nieudolnym...
— A waćpan myśli, że być księgarzem to już tak bardzo zła rzecz? — spytał Drzemlik — że
to nie daje grosza i konsyderacji, nie prowadzi do kamienicy, do powozu, do koni, a bodaj i do
ziemskiego majątku?
— Wszystko to być może — odrzekł Muszyński — ja bym nie więcej chciał, ale inaczej.
— Co inaczej? jak inaczej?!
— Chcę pracować, kształcić się, a przy pracy księgarskiej niepodobna chwili znaleźć na to...
oddając się jej, trzeba by się wyrzec wszelkiej innej przyszłości...
— A jakaż to może być przyszłość?
— Bóg wie — odparł Teoś — może o razowym chlebie i niedostatku, ale z umysłem
zbogaconym i sercem rozrosłym.
Drzemlik ruszył ramionami i głową pokiwał.
— Bałamuctwa! — rzekł — a jużeś waćpan był wyszedł trochę z tych niedorzecznych
marzeń... ot znowu! Główna rzecz dla człowieka mieć kawałek chleba.
— Ja sądzę, że najgłówniejsza czuć się człowiekiem w pełni...
Drzemlik po tej odpowiedzi patrzał na niego długo, zajadł ją ostatnim kawałkiem kiełbaski,
westchnął i widelec położył.
Z miny widać było, że miał go za zgubionego, dziwując się, iż tak na pozór rozsądny
człowiek mógł takie powiedzieć głupstwo.
— To księgarz nie może być człowiekiem w pełni, a musi być w kwadrze? — spytał po
chwili.
— Nie, ale trudno dwóm bogom służyć: nauce i mamonie.
— Byli przecie i księgarze uczeni.
— Ale bogaci!
— Co tu mówić długo — odparł Michał — albo to przystając do mnie za pomocnika, pan
się zapisujesz w wiekuiste poddaństwo? Będziesz, póki zechcesz... nie podoba ci się, to porzucisz...
daję ci...
Tu się powstrzymał, widząc jak smutny wyraz przybrała twarz Teosia i zastanowiwszy się
zarazem, że pod wpływem piwa bawarskiego mógł się za daleko posunąć.
— Ot tak — dodał — masz teraz sto złotych na miesiąc przy ciężkiej pracy, daję ci trzysta i
będziesz sobie w księgarni siedział, całe interesa biorąc na siebie. Innemu bym nie dał i dwieście,
ale tobie wierzę, wiem, żeś uczciwy, znam cię, żeś pracowity, że choć cudzą sprawę weźmiesz do
serca... Nigdzie na świecie od razu takich nie znajdziesz warunków, myśl, waż, a gadaj prędko.
To mówiąc popił bawarem i spojrzał na Muszyńskiego, który siedział zamyślony.
— Wiele mi to godzin dnia ma zająć? — zapytał Teoś po chwili.
— A, tu rachunku nie ma na godziny — rzekł Drzemlik — będziemy pracowali, ile
potrzeba. Księgarnia otwiera się około ósmej, zamyka o ósmej wieczorem, dwanaście godzin
najmniej, a i w domu może się znaleźć robota, zawsze dużo ci zostanie.
Muszyński ważył.
— Sprobujmy — rzekł w ostatku — a jeśli...
— Tak! sprobuj! zobaczysz, to ci przyjdzie łatwo i da życie spokojne, a co pięknych
panienek przychodzi do księgarni! — dodał, śmiejąc się. — Ale serio! ja jestem gładki w
interesach, widzisz, targować się nie będę z tobą. Napij się no piwa.
— Nie, dziękuję...
Po namyśle nic Teosiowi nie zostawało istotnie nad przyjęcie uczynionego mu życzliwie
wniosku i Drzemlik ucieszył się wielce, gdy w kilka dni potem ujrzał go za stołem,
rozporządzającego się w księgarni, czynnego i nową cale fizjognomią nadającego zakładowi, który
młodzieńczym życiem zajaśniał.
Stało się to i niespodzianie, i po cichu, tak że nawet pan Feliks, z którym się widywali dosyć
często, nic o tej zmianie stanu nie wiedział, bo może by ją był odradził.
Pani Narębska potrzebowała właśnie kilku książek dla położenia na stoliku na przypadek
przybycia pięknego nieznajomego i wybrawszy się z Manią i Elwirą do miasta, postanowiła zrobić
ten sprawunek podług pojęć wiejskich jak najoszczędniej, to jest jak najskromniejszą wybierając
księgarnię, gdyż tam taniej spodziewała się dostać, co jej było potrzeba.
Jakież było zdziwienie tych pań, gdy wchodząc do Drzemlika, którego dość ciasne drzwi
ledwie krynoliny ich pomieścić mogły, ujrzały za kantorem z książką w ręku siedzącego Teosia,
który na widok ich porwał się nagle i zaczerwienił cały.
Pani Samueli przyszło zaraz na myśl, że go przyjmowała w salonie swoim i wielka
wątpliwość zrodziła się w jej umyśle, azali obywatelka ziemska, dozwalająca pić u siebie herbatę
pomocnikowi księgarza, nie była przez to wiekuiście skompromitowana i czy nie wypadało
wykadzić pokojów.
— A pan tu co robisz? — zapytała nie mniej zdziwiona Elwirka, z trochę złośliwym
uśmiechem poglądając na Manię.
— Ja, pani — odparł grzecznie Teoś — najprostsza rzecz w świecie, nie miałem stałego
zajęcia, potrzebowałem chleba, podjąłem się być pomocnikiem w księgarni.
— I pan sprzedajesz książki? — spytała zdumiona Elwira, śmiejąc się coraz głośniej.
— Jak pani widzisz...
— I targujesz się pan?
— Nie, bo każda ma swoją stałą cenę...
Elwira śmiała się coraz, prawdę rzekłszy, nieprzyzwoiciej, Mania zarumieniła się mocno,
ale wejrzeniem cichym zapłaciła odwagę młodego chłopca.
— Widzi pani — rzekł Teoś zimno — każdy żyje, jak umie i może, kto nie ma majątku, ma
pracę, a używa jej, jak mu się nada zręczność. Miałożby być gorszym sprzedawanie książek od
sprzedawania żyta i pszenicy? od sprzedawania nauki?
Pani Samuela nic nie mówiąc, z przymrużonymi oczyma, przez lornetkę przyglądała się
książkom po półkach. Elwira śmiała się ciągle, Mania patrzała w Muszyńskiego jak w tęczę... bo
oboje wzrokiem tylko przywykli byli rozmawiać.
— Macież panowie nowości jakie? — zapytała Narębska od niechcenia.
Teoś paczkę ich wskazał na stole, zaczęto je przeglądać, Mania stanęła w kątku, a oko jej
szukało przyjaciela, który mimo wymagań coraz dziwniejszych pani Narębskiej i poszukiwań, jakie
z tego powodu czynić musiał, spoglądał ukradkiem na Manię z wyrazem tęsknoty, przywiązania
niewysłowionym.
Znać było po nim, że się wstrzymywał od nadania oczom tego ognia, który miał w piersi, że
obawiał się zanadto powiedzieć, a jednak niespokojne wejrzenie jego było tak wymownym!
Wahał się, bolał, lękał, a wobec niej wstrzymać się nie mógł od wypowiedzenia oczyma tej
miłości, z którą daremnie walczyć usiłował.
Nigdy on i Mania nie powiedzieli sobie słowa, które by z sobą niosło iskierkę nadziei, nie
zamarzyli o szczęściu, ale już ich łączyło to uczucie święte, ciche, które w przyszłości rozkwitłoby
w szczęście, gdyby przyszłość miało.
Oboje marzyć nawet nie śmieli, a już ludzie wyszpiegowali ich miłość milczącą i żarty z
niej sobie strojąc, spłoszyli nawet najmniejsze jej oznaki.
I teraz nawet, niespodziewanie się zszedłszy, bali się spojrzeć na siebie, bo Elwira
uśmiechała się kostycznie, poglądając na jedno i drugie, a pani Samuela miała straszliwie surową
minę.
Teoś jako nauczyciel był jeszcze jakąkolwiek partią dla sieroty, jako subiekt sklepowy nie
mógł być nawet w domu przyjętym.
Wyobrażenia staroszlacheckie pani tak były w tym względzie mocno ugruntowane, że nie
byłaby za nic w świecie, nawet dla pozbycia się nienawistnego Kop- ciuszka, tolerowała jego
odwiedzin u siebie. Z miny jej domyślił się tego Teoś, stał się więc grzecznym tylko pomocnikiem
księgarskim, nic więcej — zamilkł, a chmurnym czołem okazał tylko, że zmianę położenia
zrozumiał.
Po długim przebieraniu coś tam wreszcie książek wybrano, przebąkiwano o cenie wysokiej,
potem panna Elwira przewróciła jeszcze ilustrowanych dzieł kilka, matka obróciła się po sklepie.
Mania udawała wpatrzoną ciekawie w globus, który stał zapylony na szafie i po chwili kłopotliwej
ciszy zabrali się do wyjazdu.
Mania naturalnie wychodziła ostatnia, rumieniec jej twarzy dowodził, jak uczuła ten odcień
wzgardy nowy, którą częstowano jej ulubionego, i odwróciła się ku niemu z łagodzącym ból
uśmiechem.
Teoś patrzał na nią także, oczy ich spotkały się i mimowolnie raz pierwszy wyciągnęli ku
sobie ręce, zadrżeli od ich dotknienia, odskoczyli przerażeni.
Trwało to chwilę przelotną, mgnienie oka," błyskawicę, ale te dłonie powiedziały sobie,
czego usta i oczy nie mogły. Samo uczucie, co splotło te ręce, pierwszy raz obojgu się im objawiło
tak silnym i zwycięskim.
Po odejściu gości Teoś z jakimś smutkiem rzucił się na swoje - twarde krzesło i długo
pozostał pogrążony w myślach, nie mogąc przyjść do siebie, walcząc z wezbranym uczuciem.
Pierwszy raz, choć w milczeniu, objawiła mu się jaśniej i gwałtowniej ta miłość ku sierocie, dla
której nie widział żadnej przyszłości. Nowe zajęcie oddalało go jeszcze od domu, w którym ją mógł
widywać, odbierało mu nawet nadzieję spotkania Mani, a nie rozjaśniało przyszłości i nic
obiecywać nie mogło.
Chmurne i smętne wstawało przed nim jutro, bez nadziei, bez promyka, jednostajne, ciężkie,
zaparte ściany żelaznymi. Na barkach zajęcie mozolne bez korzyści moralnej, szczupły grosz
zarobku strawiony dzienną po- trzebą, dalej zawsze taż sama męczarnia Syzyfa... to samo Danaid
naczynie.
— Któż wie — rzekł sobie Teoś — życie nie daje się obrachować jak księga handlowa, są w
nim niespodziane jasności i dziwne losu obroty, jest ręka opatrzności... ufajmy!
Pani Narębska powróciła do domu jakaś podrażniona, całą drogę mówiły z Elwirą o nowym
księgarzu, a gdy powróciły do domu, gdzie pan Feliks w ciszy i samotności z cygarem w ustach
książkę czytał, pierwszym słowem Samueli było oznajmienie o nowo obranej przez Teosia karierze.
— Wiesz, Feliksie — zawołała do męża — wiesz, co się stało z twoim ulubieńcem,
Muszyńskim? Myśmy go tu przyjmowali u siebie jak przyzwoitego człowieka, bo jest we zwyczaju
w najlepszych towarzystwach przyjmować guwernerów... a ten, ten, słowa mi braknie, tak okropnie
nas skompromitował! Powiadam ci! to niepojęta rzecz! Wystaw sobie, został księgarczykiero...
kupczykiem, znalazłyśmy go w sklepie, przedaje książki! c'est affreux!
Pan Feliks podniósł głowę powoli.
— Gdzież? jak? kto?
— Ale czyż już mnie nie rozumiesz? jakże ci się tłumaczyć potrzeba? Teoś jest subiektem u
księgarza! gezelem w sklepie; no to dosyć jasno! a siadał u nas z drugimi do herbaty.
Narębski ruszył ramionami.
— Moja droga Samuelko — rzekł — nie stało się jeszcze nic tak bardzo strasznego i
dlaczego by uczciwy i dobrze wychowany kupczyk nie miał być na równi z drugimi przyjęty? Tego
ja nie rozumiem!
— A! to już nowe jakieś idee! Aleśmy my do nich nie przywykły i zapowiadam ci, że od
dziś dnia drzwi mu nasze zamknąć każę. Wystaw sobie, jakby to pięknie było, gdyby kto z tych, co
go tam widzieli z rana w sklepie i targowali się z nim o złotówkę, zobaczył go u nas w salonie!
Zgubilibyśmy się na wieki! Czy się tam kocha w Mani, jak sądzę, czy nie, niech sobie wszelki z
nami wyperswaduje stosunek, śliczna rzecz, śliczna rzecz! — powtarzała pani Narębska — trzeba,
żebyś go o tym wcześnie uprzedził!
Feliks milczał wciąż z głową spuszczoną, a milczenie jego miało to do siebie, że najmocniej
drażniło żonę, kłótnia przynajmniej prowadziła do tego, że mogła go zakrzyczeć, jako słabsza
wreszcie spazmami i chorobą zmusić do milczenia, argumentów nigdy jej nie brakło i pan Feliks
wychodził pobity najkompletniej; — milczenie zaś w jej przekonaniu oznaczało jakby wzgardę i
wyrzeczenie się polemiki, było zaparciem nieprzyjaciela i wprawiało ją w rozdrażnienie
nadzwyczajne.
Tym razem także oczy jej zabłysły postrzegłszy, że mąż w sobie się zasklepiwszy, a nie
mając nadziei przegadania jej, uparcie po swojemu zamilkł.
Probowała go wyzwać na rozmowę rozmaitymi sposoby, zaczepiając ze stron różnych, a
gdy się to nie udało, nareszcie z fukiem uderzyła drzwiami i wyszła.
Pan Feliks dopiero podniósł głowę, wstał i powoli poszedł do pokoiku Mani. Zastał ją ze
zrzuconym ledwie z głowy kapelusikiem, zaczerwienioną, zapłakaną, klęczącą u łóżka przed
obrazkiem N. Panny na modlitwie gorącej.
Jedno spojrzenie wskazało mu stan duszy dziewczęcia, niepokój, jaki w niej panował —
przyczynę łatwo mu było odgadnąć.
— Dziecko moje! — zawołał — płaczesz! Cóż się stało? mów! Ja już wiem, domyślam
się... Więc ty go...
Nie dokończył, Mania zerwała się żywo, zawstydzona, że ją schwycono na uczynku, otarła
prędko oczy, uśmiechnęła się przymuszonym weselem, zafrasowana, rumiana od sromu, sama nie
wiedząc, co począć.
— Ja! ale cóż, ojcze, mówisz! ale cóż mogłeś pomyśleć? Ja nie rozumiem, ja nie wiem...
— Maniu! święta prawda przede wszystkim! zastałyście go w sklepie! On cię obchodzi, tyś
zgryziona! Żona powiedziała mi już wszystko.
— Ale nie.
Mania oczki sobie zakryła, usiłując oprzytomnieć i odzyskała władzę nad sobą.
— Wyobraziliście sobie nie wiem co, mnie się, jak zwykle, na łzy i modlitwę zebrało bez
przyczyny, bo cóż to może mieć za związek z tym, żeśmy kogoś w sklepie widziały?
— Patrz mi w oczy! Ma to związek! Ma! Nie potrzeba kłamać, ty go kochasz?
— Ja! ale cóż znowu! Tak mało się znamy, tak krótko byliśmy z sobą!... prawie nie
mówiliśmy do siebie, żal mi go tylko, ja sama nie wiem.
— Więc gdzież on jest? gdzie się to stało?
— W księgarni Michała Drzemlika.
— Idę do niego! idę! — zawołał Feliks — zrobił głupstwo, które do niczego nie prowadzi i
które was od siebie oddala, popsuł mi sprawę! ale proszę cię, Maniu, bądź spokojna, ja czuwam nad
losem twoim, a Bóg łzy nagrodzi.
Mania podbiegła ku niemu żywo i milcząc pocałowała go w rękę.
— Bądź spokojna, proszę cię, bądź spokojna.
To mówiąc Narębski pochwycił palto i zbiegł ze wschodów szukając dorożki, która by go
co prędzej przewieźć mogła do księgarni Drzemlika.
Patrzano na niego z góry, gdy tak spiesząc wychodził z domu i pani Samuela ruszyła
ramionami znacząco, ale go to nie wstrzymało. Głośno kazał się wieźć do księgarni i wpadł do niej
widocznie pomieszany.
Za stołem siedział Teoś i coś czytał — spokojnie, z uśmiechem powitał pana Feliksa.
— Na rany Boże! cóżeś to zrobił! — zawołał Narębski, rzucając kapelusz o podłogę — co
cię zmusić mogło do tej zmiany stanu? Czyżeś nie uczuł, że cię to odosobni, oddali, wyłączy i
uczyni prawie niepodobnym zbliżenie się do świata, do którego przecie jesteś przeznaczony?
Teoś uśmiechnął się, wskazując krzesło gościowi.
— Żebym się miał bardzo zakochać w tym stanie, tego nie powiem — rzekł powoli — ale
są okoliczności, w których się przyjmuje wszelką pracę, jaka się nadarzy, gdy się nie chce łask
przyjmować. Po wtóre, dlaczegóż stan jakikolwiek dziś jeszcze ma wyłączać i odosobniać? — tego,
przyznaję się, nie pojmuję.
— Ale potrzebaż przecie rachować na przesądy ludzkie!
— Nie — rzekł Teoś — potrzeba z nimi walczyć, jeśli się ich nie podziela. Pojmuję, że
subiekt sklepowy bez wychowania i talentu może nie być przyjemnym gościem w salonie, ale
dlaczegóż by człowiek wykształcony dlatego, że jest księgarzem lub kupcem, miał być odsunięty?
— Cóż na to poradzisz, kiedy tak jest! — zawołał Narębski — ani ja, ani ty świata nie
przemienimy.
— Widzisz pan, że to właśnie, coś powiedział, jest podstawą przesądów i ich
unieśmiertelnieniem, nikt oprzeć się im nie chce, nikt nie śmie przeciwko nim powstać, mówią
sobie zawsze, ja tego nie zrobię, ty tego nie dokażesz. Tymczasem ktoś przecie począć musi, ja, pan
czy kto inny, samo się ono nie zrobi. Dlaczego w swoje siły nie wierzyć i nie pochwycić ciężaru, do
którego by i inni przyłożyli ramion. W ten sposób obawą i obojętnością pozostawiamy kraj na wieki
na pastwę starym, strupieszałym ideom i tamujemy obyczajom drogę do postępu, bo postęp poza
obrębem życia, w innych sferach istnieć nie może, jeśli w żywą, powszednią nie wejdzie praktykę.
Najłatwiej to okażę przykładem: chcemy postępu w przemyśle, handlu, sztukach, cóż
będzie, jeśli ludzi, co się nim zajmują i dla nich poświęcą, wyłączymy jak pariów? Któż pójdzie na
to wygnanie dobrowolnie, jeśli go za to karać będziemy? Handel i przemysł nie są poszanowane w
ludziach, którzy się im oddają, wpadają w ręce mniej usposobionych moralnie i muszą stać na
niskim stopniu lub pozostać w rękach cudzoziemców, którzy kraj w kraju i społeczność w
społeczności formować będą. Te to przesądy sprowadziły do nas Niemców i utrzymują po dziś
dzień.
Pan Feliks zmilczał.
— Ale nie byłoż już dla ciebie innego zajęcia? -— zapytał.
— Niestety! nie było! — rzekł Muszyński — szukałem go, starałem się o nie, znaleźć nie
mogłem. Wiem, że w tym smutnym moim stanie przyszłości nie ma żadnej, ale człowiek skazany
jest na pracę w pocie czoła dla chleba powszedniego.
— Więc dla tego chleba kawałka zrywasz stosunki ze światem? — spytał Narębski.
— Nie miałem ich — rzekł Teoś — nie pragnąłem nawet, z jednym domem waszym
przypadek mnie zbliżył, rozumiem to, że dziś nie byłbym u was pożądanym gościem i choć mnie to
wiele kosztować będzie, potrafię się wstrzymać i nie być natrętnym. Jestem też dumny, panie
Feliksie dobrodzieju, a wiesz, że duma ubogich i proletariuszów to fraszka próżność arystokraty.
Zresztą świat dla mnie co to jest? proszę cię? co mi on dać może? czym zapłacić ofiary, które bym
czynił, aby go sobie pozyskać — na co on mnie? na co ja jemu? W innych krajach idzie się po
szczeblach zasługi wszędzie, dochodzi jak najwyżej, u nas — u nas... mimo XIX wieku i
liberalnych maksym grzech pierworodny żadnym chrztem zmyć się nie może. Jeśliś się nie urodził
szlachcicem, twe położenie parii da ci się czuć całe życie... to próżno... jeden jest sposób: nazwisko
przechrzcić i do herbu się wcisnąć, ale nie każdy chce fałszem okupić nawet świetne losy.
— Aleć mój Teosiu — zawołał Narębski — ja bynajmniej nie podzielam tych przesądów,
których obalenie tyle krwi już ludzkość kosztowało.
Teoś rozśmiał się smutnie.
— Uderz się pan w piersi — rzekł — znijdź w głąb swych myśli, postrzeżesz tam, że taki
jeszcze z wyrwanego przesądu jakaś odrostka pozostała. Polska długo stała szlachectwem, długo w
nim jednoczyły się jej siły, nic dziwnego, że szlachcic tylko dla niej był w pełni człowiekiem, lub,
jak miał powiedzieć Pol, że od szlachcica zaczynał się człowiek, a niżej były istoty do ludzi
podobne, wszakże do ludzkiej godności niedorosłe jeszcze.
I to, i wiele innych uprzedzeń łatwo sobie wytłumaczyć, choć trudno je usprawiedliwić... ale
to fakta!
— Mnie tylko smuci — rzekł otwarcie Narębski — że cię to oddala od... od... rozumiesz
mnie... od tej... która...
— Oddala? — przerwał Teoś — nie, i tak nie miałem nadziei! Miłości tej, jeśli ona jest...
nie dałem wyrosnąć i nabrać sił takich, by przeszła w namiętność, nie jestem ani bliżej, ani dalej.
Nie mając przyszłości, aby się nią podzielić, i nic prócz serca, które nie starczy — po cóż bym
biedną istotę przywiązywał do mojej doli galernika?
Narębski zamilkł — usiadł i zaczął książki przepatrywać, nie było już co mówić, ale boleść
niewytłumaczona ścisnęła mu serce. Przywiązanie jego do tego dzie- cięcia-sieroty, którego ojciec
taić się musiał, a matka wyparła bezdusznie, dawało mu przeczucie, że ona tylko z Teosiem
szczęśliwą być mogła, że się kochali, że miłość ich wstrzymywana, im tajemniejsza, tym silniejszą
była; pragnął ich zbliżyć ku sobie, ze smutkiem widział, że wypadki ich rozłączyły.
Ale mógłże co na to poradzić? Smutek jakiś, jeden z tych smutków ponurych, które przed
sobą nic dojrzeć nie mogą i poradzić sobie nie umieją — ogarnął jego duszę. Bezsilny zawsze i na
ten raz pan Feliks uczuł prostracją jakąś, ledwie łzy nie zakręciły mu się w oczach. Wtem mimo
sklepu przemknął się cień, zastanowiła postać jakaś na chwilę i weszła.
Był to kapitan Pluta, który poznawszy Narębskiego, wsunął się powoli, rozglądając po
księgarni. Uśmiech błądził po jego ustach jeszcze świecących rumianym blaskiem niedawno
ucałowanego kieliszka. Widocznie Fryderyk był w szczęśliwym usposobieniu... pokiwał głową
spojrzawszy.
— Cha! cha! — zawołał, spoglądając po półkach — co to tu papierowego rozumu, co
mądrości zatęchłej! a w istocie co bałamuctwa! Mówią, że książki są treścią najlepszą człowieka,
ale kto by temu wierzył? Ani ci, co je robią, ani wy, co je sprzedajecie! Zresztą dobra treść z
dobrego materiału, a jeśli człowiek lichy i treść musi być nieszczególna. Taka tu u was komedia,
jak na naszym świecie... na tytule cuda, w środku łatanina i oszukaństwo; udawanie nauki,
udawanie talentu, małpowanie jeniuszu, pożyczanie inwencji... sukienki nowe, szyte ze starych
gałganów. Powiedzcie mi, czy są jeszcze ludzie, co by kupowali książki?
I począł się śmiać, kładnąc ręce w kieszenie.
— Do czego się to zdało? człowiek bez nich wybornie obejść się może, a papier czysty
daleko jest ładniejszy od zamazanego. Jeszczeż niby nauka... jak sobie chce...
coś to tam ona mówić może, ale literatura, mój Narębski, naucz mnie, do czego ona służy?...
ja, na honor, nie pojmuję, od stu lat jedno paplą i coraz gorzej!
Ale przepraszam, nie o tym mówić chciałem... zaszedłem tylko postrzegłszy chmurne
oblicze pana Feliksa... Jakże zdrowie? co słychać w domu? Musisz diable tryumfować nade mną,
żeś mi drzwi pokazał... ale powoli... ja zawsze mam coś w zapasie... Jakże to się nazywa ta
wychowanka wasza, Maria Jordan? jeśli się nie mylę... nieprawdaż? tak?
Feliks milczał, oczów od książki nie odrywał.
Nie chcesz już, widzą, i gadać do mnie? Jak ci się podoba! Wiesz, iż się okazuje, że
omyliłem się szkaradnie, za co cię najmocniej przepraszam; posądziłem cię o przywiązanie więcej
niż opiekuńskie, o wspomnienia jakieś i obowiązki, dziś sam się przekonywam, że to wszystko
bałamuctwo. Przy pierwszej zręczności będę sobie miał za obowiązek żonę twoją, która to, słyszę,
zanadto wzięła do serca, wywieść z szkaradnego błędu.
Jestem teraz na dobrej drodze... familia sieroty, którą wziąłeś na wychowanie, owi
Jordanowie... prawdopodobnie się znajdą... mam ich na oku... nie godzi się, byś ty tylko znosił
ciężar sam jeden, gdy są bliscy... powinni, muszą upomnieć się o krewną... która do nich należy.
Feliks drgnął i podniósł głowę.
— Bo widzisz — dodał Pluta powoli — na świecie, gdy kto zniknie, jak tu na przykład ta
familia, rodzice... nigdy rozpaczać nie trzeba, żeby się już znaleźć nie mieli. Los, przypadek, zbieg
okoliczności, trafy, nagle spod ziemi wydobędą zgubę... następuje wielka uroczysta chwila
poznania, radości, odzyskania... chustki skrapiają się łzami, radość dochodzi do kataru, rozczulenie
dosięga mdłości.
— Nieprawdaż? — dodał, odwracając się do milczącego Muszyńskiego — to bardzo często
trafia się w ro- mansach, więc choć bardzo rzadko musi się trafiać na świecie.
Ja tu, w wiadomym ci wypadku, panie Feliksie, przeczuwam coś podobnego... Wyobraź
sobie radość tej osieroconej rodziny! łzy całej familii różnego kalibru... uszczęśliwienie sieroty...
wreszcie obraz, jaki się przedstawi, gdy ujrzemy na raz tyle dobytych chustek do nosa i tyle oczów
czerwonych!
Narębski milczał jeszcze, choć zżymał się na krześle. Pluta zwijał papierosy i chodził po
sklepie.
— Jak ci się zdaje, panie Feliksie — dodał — nie zasługujeż na wdzięczność człowiek,
który się do tego przyczyni? Milczysz! ani słowa dziś z ciebie nie dobyć? nieustraszony jesteś... ja
także... zobaczymy, kto dotrwa do końca. Ja mogę ci zaręczyć — dorzucił z uśmiechem — przez
czystą miłość ludzkości zajmę się szczerze odszukaniem rodziny Jordanów i mam nadzieję, że ją
znajdę...
— Gdyby się i znalazła — porwał się wreszcie poruszony Narębski — zechcąż mi gwałtem
odbierać dziecię, które chowałem, które się przywiązało do mnie, jak ja do niego?
— A już to ja w tym, że zechcą — zaśmiał się Pluta, nic nie zważając na księgarza.
— Będąż mieli prawo?
— Rodzinne związki są święte, pozostanie ci wiekuista wdzięczność familii,, ale dla
ubogich ludzi, do których, zda mi się Jordanowie należą, dwoje rąk pracowitych, twarzyczka ładna,
dziewczyna wychowana starannie to nie ciężar, ale dar Boży... sierota im będzie pomocą w domu.
Narębski mimo charakteru łagodnego okazywał coraz wzrastający gniew już mający
wybuchnąć, a wstrzymywany tylko przytomnością obcego człowieka.
Z tego położenia dobrze zrozumianego kapitan nie omieszkał korzystać i szydząc mówił
dalej:
— Zdziwisz się zapewne moim uczuciom i temu poświęceniu dla ludzi, jakiego daję
dowody? nieprawdaż? ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, świat dumnie uczynił tyle, żem mu się
czymś przecie powinien wywdzięczyć. Toteż chwytam każdą zręczność, aby ludziom czynić
przyjemne niespodzianki i nieproszone łaski. Czynię dla nich, co tylko mogę.
Nieco kapelusza uchylił, uśmiechnął się i powoli wyszedł z księgarni. Pan Feliks długo
jeszcze pozostał jak przybity i byłby tak siedział w odrętwieniu, bo resztę sił odebrało mu
nielitościwe szyderstwo awanturnika, gdyby nowa postać nie zawitała do skromnej księgarenki, nie
przywykłej do tak świetnych gości.
Powóz barona Dunder zatrzymał się właśnie przed nią, bo baron miał kilka słów do
pomówienia z kimś przechodzącym, oko jego padło przypadkiem w głąb sklepiku z tą obojętnością
wielkiego człowieka, która nie raczy widzieć, choć patrzy. Ale na ten raz fizjognomia pana Feliksa
uderzyła barona i uśmiech lice jego okrasił. Skończył żywo rozmowę z przechodzącym, rozkazał
drzwiczki otworzyć, wysiadł spierając się na lasce i z otwartymi rękami pospieszył do Narębskiego.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze, zdziwił się wielce pa*n Feliks tej grzeczności
bogacza, który wcale z natury nadskakującym nie był, zdziwił Teoś, znający go jak całe miasto z
obyczaju pańskiego, gdy ujrzał wchodzącego do księgareńki Drzemlika.
Wprawdzie baron nie zwrócił uwagi na nią i na komisanta, ale wprost poszedł do
Narębskiego.
— Drogi mój Narębski — rzekł — słówko, dobrze że cię schwytałem. Słówko? pozwolisz?
Wtem uderzyła go fizjognomia osmucona i pomięszana pana Feliksa.
— Ależ cóż ci jest? chory? nie? skłopotany? znudzony?
— Nic mi nie jest.
— Pozwolisz... dwa słowa?
I odciągnął go na bok nieco, zniżając głos, aby nie być słyszany.
— Nie będę się taił — rzekł — że choć nieco poszpakowaciałem przed czasem, ale serce
mam młode, o! młode! powiadam ci, i ciepłe! Kobieta, piękność czyni na mnie wrażenie potężne,
któremu się oprzeć nie umiem, wystaw sobie, ale jakże ci to mam wyznać? Spotkałem twoje panie,"
a z nimi prześliczną, cudowną blondyneczkę... któż to taki? Niewymownie mnie zajęła.
Feliks lekko ruszył ramionami.
— Kochany baronie — rzekł — na próżno zaostrzyłeś ciekawość, rozczaruję cię jednym
słowem. Jest to biedna sierotka będąca u nas na wychowaniu, bez rodziny, bez imienia, pupilka
mojej żony.
Baron stanął w istocie trochę zdumiony.
— Ale byćże to może? Tyle w niej dystynkcji, tak śliczna twarzyczka!
— Polne kwiatki — rzekł Feliks — bywają czasem od oranżeryjnych piękniejsze.
— Więc sierota, no! ale dziecko szlacheckie i ród zapewne.
— O! nie łudź się, proszę — ród ubogi i nieznany.
— Zadziwiająca! surprenant! — zawołał baron — byłbym przysiągł, że ta istota tak
powietrzna, tak miluchnie śliczna i idealna jest, a przynajmniej warta być księżniczką.
— Że lepszego losu warta, to pewna — odparł z westchnieniem mimowolnym Narębski —
ale biedna bardzo, ani ojca, ani matki, ani krewnych.
Baron odprowadził go jeszcze dalej na stronę ku półkom z książkami, które podsłuchać nie
mogły zwierzenia.
— Mówiłem ci, zdaje mi się — szepnął — że miałem myśl starania się o jenerałową, ale po
zdrowym namyśle... musiałem się jej wyrzec — to partia ze wszech miar byłaby dla mnie
niestosowna... Sama zasada, na której się, marząc o małżeństwie, opierałem, jak się teraz
przekonywam, była fałszywa, zupełnie fałszywa. Nie jestem stary, ale dojrzały, wypada więc
koniecznie ożenić mi się młodo, aby odżyć i odmłodnieć. O majątek nie dbam wcale, mam go tyle,
że nie wiem, co z nim robić! — dodał z udanym kłopotem — ale bym chciał piękności,
wychowania i charakteru miłego... To dziecię wielce mi się podobało, łagodność promienieje z
oczów jego... ja bym ją sobie wykształcił... ja bym... Ale — jakże sądzisz?
Feliks stał bardzo zmięszany; zbył milczeniem.
— Jednego imienia — dodał baron — pragnąłbym koniecznie lub przynajmniej czegoś, co
by się na imię jakieś przerobić dało... więc nawet szlachectwo?
— To sierota zupełna — odparł Narębski, cedząc przez zęby... — nie wiem nawet dobrze o
pochodzeniu rodziców.
— Szkoda! — rzekł baron lekko — bardzo mi się mała podobała, ale pozwolisz — dodał —
bym ją u państwa bliżej poznał... Śliczne dziecię... jej obrazu pozbyć się z myśli nie mogę. Na
honor! ma foi! cudny kwiatek!
I ścisnąwszy rękę pana Feliksa z miną melancholiczną wsiadł nazad do powozu.
KONIEC TOMU DRUGIEGO
TOM TRZECI
Są ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robić nie mogąc, choćby źle, ale coś robią, aby
nie próżnować. Jest to nałóg, jest to niespokój ducha, jest to już taka natura; wpuść ich w
najzupełniej zdrętwiałe towarzystwo, w najzamarzlejsze społeczności kółko, a i tam potrafią
wzniecić ruch jakiś i wywołać niepokój. Do tych nieszczęśliwych istot, karmiących się cudzą biedą,
należał trochę znany nam kapitan Pluta, który nigdy może w życiu tak czynnym nie był, jak teraz,
ale też rad był zarazem intrygując, spiesząc ciągle, przerzucając się z jednej sfery działania w drugą
i dając się we znaki światu, do którego miał trochę urazy. Postanowiwszy sobie dać naukę moralną
jenerałowej, dojeść do żywego Narębskiemu, dokuczyć baronowi Dunder, pomięszać ile możności
szyki wszystkim, którzy się od niego odwracali, nagromadzając środki ku temu miał wcale niezłą
zabawkę. Fortuna też, która jakiś czas stała nieprzyzwoicie odwrócona od kapitana, niespodzianie
uśmiechnioną ku niemu skierowała się twarzą i zaczynała mu dawać dowody swojej życzliwości.
Przybyli z prowincji młodzi ludzie, usposobieni do zakosztowania rozkoszy świata tego
niedostępnych wieśniakom, napływali do kapitana zewsząd i w jego rękach przyzwoitą odbierając
edukację, zostawiali w nich część przywiezionych ze wsi przesądów i pieniędzy, które i tak
poszłyby były marnie. Kasa więc Pluty coraz poważniejszą przybierała fizjognomią, dozwalając mu
działania cywilizacyjne rozpocząć na szerszą skalę.
Szło więc wszystko po myśli i Kirkuć nawet dosyć był zadowolniony ze swego nowego
rodzaju życia, wyrobiwszy sobie wakacyjne godziny, których używał, jak mu się podobało; kapitan
wszakże nadto sumiennie pojmował swe posłannictwo, by się małymi otrzymanymi miał
ograniczyć zwycięstwy; umysł jego pracował ciągle nad nowymi kombinacjami strategicznymi i
szukał planów na zdobycie stanowisk nieprzyjacielskich.
Jenerałowa zawsze w jego sercu i myśli pierwsze zajmowała miejsce, jednego Kirkucia było
mu za mało na rozbudzenie w niej przywiązania do rodziny i raz pięknego, popołudnia wychodząc
od François, gdzie dla oszczędności jadał, a nie mając nic lepszego do czynienia, przypomniał sobie
Pluta pana Kacpra Kirkucia, rodzonego brata Mateusza, z którym od dawna był postanowił zrobić
znajomość. Spojrzał na zegarek, godzina nie była nadto spóźniona, pomyślał, gdzie go szukać i
przypomniał sobie, że pan Mateusz wspomniał o jego przeniesieniu się na ulicę Długą,
rozpowiadając ze zgrozą o szyldzie i olbrzymim bucie z nazwiskiem ich rodzinnym, wywieszonym
bezwstydnie gdzieś niedaleko rogu Miodowej ulicy — krzyknął więc na dorożkę i kazał się wieźć
w oznaczone miejsce.
Po drodze, wzdychając nad smutną koniecznością swojego położenia, zmuszającego
natychmiat po obiedzie trzęść się w niewygodnej dorożce, Pluta począł rozmyślać poważnie, jak się
miał nowemu Kirkuciowi przedstawić.
Z opowiadania Mateusza, który, jak widzieliśmy, wielce był przeciwko bratu urażony, tyle
tylko mógł wymiarkować kapitan, że będzie miał do czynienia z czło- wiekiem prostym,
pracowitym i zapewne niedaleko widzącym... jakieś wszakże przeczucie dziwne kazało mu wnosić,
że ten członek rodziny nie tak będzie łatwym do ujęcia i podbicia, jak miękkiego serca Mateusz.
Bądź co bądź Pluta ufał swej znajomości świata i ludzi i powiedział sobie, że na pierwszy
rzut oka pozna człowieka, a schwyciwszy jego słabostkę, zużytkować ją do swoich celów potrafi.
Nie chcąc jednak zbyt pospiesznym krokiem narazić przyszłości i pozbawić się użytecznego
narzędzia, kapitan postanowił sobie naprzód nic nie mówiąc, udać się do szewca po buty tylko,
potem dopiero od cholewy przejść do serca.
Wyglądał więc niespokojnie z dorożki, poszukując tablicy i buta, gdy imię Kacpra Kirkucia
dobitnie wyrażone na jasnej tablicy oczy jego uderzyło — rozkazał stanąć i wysiadł, nie rzucając
cygara, które mu bardzo smakowało.
W bramie domu stał stróż, poważny, z siwym wąsem mężczyzna, widocznie stary
wojskowy, z krótką fajeczką w zębach, który na zapytanie kapitana o szewca wskazał mu milcząc
drzwi w dziedzińcu i nad nimi drugą, starszą od pierwszej tablicę.
Zdziwił się trochę Pluta znalazłszy dzwonek u drzwi i bardzo porządny przedpokoik, a
mając niejaką wątpliwość, czy do szewca zaszedł, bo tu najmniejszego śladu rzemiosła nie znalazł,
pociągnął nosem, starając się dojść, czy tędy przechodziły skóry... i dratwy... wątpliwość wzrosła,
gdyż zamiast tego charakterystycznego zapachu uczuł tylko woń świeżo zjedzonego i wcale pono
niezłego obiadu.
Na odgłos dzwonka wybiegła mała dziewczynina w różowej sukieneczce z włoskami w tył
zaczesanymi, z oczkami ciekawymi i kładąc ręce w fartuszek z dygiem spytała, czego by kapitan
potrzebował.
— A przychodzę do pana Kirkucia — rzekł.
— Tatko na górze w czeladnej, gdzie pracują, ale go zaraz poproszę... niech pan będzie
łaskaw do pokoju.
To mówiąc, dziewczę otworzyło drzwi i ciekawie przypatrując się Plucie, weszło z nim
razem do porządnego bardzo, niby na bawialny urządzonego, pokoju.
Nie był wcale tak skromny, jak się kapitan spodziewał, ale też nie tak wytworny, jak bywa u
lada zbogaconego rzemieślnika, co się już poczyna brzydzić i wstydać tego, co mu chleb dało.
Kanapka włosienią obita, kilka krzesełek, stół jesionowy, komoda z filiżankami, kieliszkami
i figurką gipsową N. Panny, zegar ścienny w szafie, krosienka przy oknie ubierały cicho i mile
pokoik, w którym było mimo to spokojnie jakoś i lubo. Na dwóch oknach stały kwiatki wcale ładne
i rozkwitłe bujno, jak to się tylko w tych domach trafia, gdzie zgoda i spokój rozkwitają. Ale
główną ozdobą bawialni były ściany, które zaraz zwróciły ciekawe oko Pluty, usiłujące coś
wyczytać wszędzie i na swą korzyść obrócić... Pełno na nich było nieszczególnych wprawdzie, ale
przedmiotem pełnych znaczenia oprawnych w czarne ramy litografij i sztychów.
Na prawo książę Józef rzucający się w Elster, dalej Polacy pod Samosierra, tuż portret króla
Jana, a dalej szeregiem pamiątki różne z epoki świetnych dziejów kraju, wizerunki ludzi
znakomitszych itp. Był tam i pomnik postawiony w Solurze, i kopce pod Krakowem usypane, i
mnóstwo drobnych tego rodzaju wspomnień z lat ubiegłych.
Kapitan zanotował to sobie w głowie; ale wielkiej do tego nie przywiązał wagi. Dziewczę
nowym dygiem poprosiło go siedzieć, a samo wdrapawszy się na zbyt wysokie krzesełko z trochę
zwieszonymi nóżkami, wyprostowane wzięło się do pończochy tak wielkiego rozmiaru, że jej do
stóp spadała, choć jeszcze nie doszła trudnej do zwalczenia pięty.
Kapitan miał już rozpocząć i rozmowę z dziewczynką, gdyż pochlebiał sobie, że i do
dziecięcego wieku wymagań zastosować się potrafi, gdy drzwi się otworzyły i wszedł słusznego
wzrostu, barczysty, z wąsem potężnym mężczyzna, w szarej kapocie, ubrany po prostu, z rękami w
kieszeniach.
Twarz jego piękna, prawdziwie polska, otwarta, jasna, spokojna znamionowała człowieka,
który już poza sobą zostawił burze i walki i płynął cicho do niedalekiego brzegu, obiecującego
błogi spoczynek. Niebieskie jego oko patrzało śmiało i jakoś poważnie na świat, nie umiejąc ani
uśmiechnąć się ze zbytnią pokorą, ani rozjaśnić zarozumiałą pychą plebejuszowską. Szewc ten w
swej kapocie szarej taką miał minę pańską, wspaniałą a imponującą, taki wyraz zdrowego rozsądku
na czole a prawego charakteru w całym obliczu, że kapitan, który sobie obiecywał zażyć go z
mańki, stanął dosyć zbity z toru i gdy go pan Kacper zapytał, czego by sobie życzył , oprzytomniał
dopiero, wracając do myśli pierwotnej utorowania sobie drogi pochlebstwem...
— Pan Kirkuć? — zapytał z ukłonem.
— Tak jest, Kacper Kirkuć, do usług — odparł stary poważnie.
— Przepraszam, jeżelim pana oderwał od pracy dla małej rzeczy...
— Nic to! chodziłem do czeladzi... ale czymże służyć mogę?
— Masz pan do czynienia z nieszczęśliwym człowiekiem — dodał kapitan —
nieszczęśliwym z powodu wydelikaconej nogi, której nikt dogodzić nie umie. Zalecono mi pana
jako jednego z artystów w swoim rodzaju i sława jego mnie tu z chorymi przypędziła nogami.
— Moja sława? — odparł, uważnie patrząc w oczy przybyłemu, stary Kirkuć, na którym
pochlebstwo to żadnego nie zrobiło wrażenia i lekki tylko uśmiech wywo- łało na usta. — Moja
sława? ale to być musi jakaś omyłka, mój mości dobrodzieju? ja nie mam wcale sławy w moim
rzemiośle... Nie robią u mnie gorzej, jak u innych, nie sądzę, żeby lepiej... któż to tak waćpanu
nagadał?
— Kto? wszyscy! — nie zrażając się rzekł kapitan — cała Warszawa! Prawdziwie sławni
ludzie nigdy nie wiedzą o swej wielkości... przecież sto osób mi mówiło: nie ma butów jak u
Kirkucia.
Pan Kacper ruszył ramionami i uśmiechnął się podejrzliwie.
— Jakieś to bałamuctwo — rzekł powoli — chybaby dwóch majstrów było jednego
rzemiosła w naszym mieście, o czym, przyznaję się, nie wiem. Co do mnie, mój mości
dobrodzieju... sam własnymi rękami od dawna nic nie robię, nie żebym się uczciwej pracy wstydził,
bom nią na chleb powszedni zarobił, i wierzę, iż nie ma rzemiosła nieszlachetnego, ale i oczy mi
już, i ręce nie służą... Wziąłem się więc do wyrabiania z liczną czeladzią gotowego obuwia, które
później rozwozi się po jarmarkach i sprzedaje w kraju.
Pilnuję tylko, aby to się dokonywało sumiennie, aby materiał nie był tandetny, szycie
porządne i aby but człowieka, który go chce mieć taniej i gotowym znaleźć, nie gorszym był od
robionych na urząd... Mam u siebie kilkaset par butów, za których moc i robotę ręczę... może sobie
pan wybierzesz.
— Ale tu nie o to chodzi — odparł kapitan, ruszając ramionami — ja się spodziewałem, że
mi pan każesz coś takiego zrobić do mojej fantazji, co by mnie nareszcie zadowolniło.
— Wątpię, bym panu dogodził — rzekł Kirkuć zimno — my robimy buty porządne, ale dla
nóg nie popsutych pieszczotami... Zresztą, jeśli się podoba, zawołamy tu mojego pierwszego
czeladnika... i zadysponujesz sobie asindziej, jak wola i łaska.
— Jednakże jak się to stało? — spytał kapitan — żem tyle słyszał o panu i jego sztuce?
— Ktoś to sobie drwił widać albo ze mnie, albo z waszmości — odparł stary — bo tu nic
podobnego nie słychać o mnie.
— Nie sądzę — rzekł Pluta, siadając powoli na krześle, jakby dla odetchnienia.
Kirkuć stał ciągle niecierpliwie, zdając się oczekiwać końca rozmowy.
— Prócz tego imię Kirkuciów było mi dobrze znane — dodał kapitan.
— A! — marszcząc się rzekł stary — i kogożeś pan znał z tym imieniem?
— No! naprzód dobrze byłem i jestem z niejakim panem Mateuszem... nie krewny to
waćpana?
— Mateusza... nie wiem czy tego samego, o którym pan wspominasz, miałem rodzonego
brata.
— Mały, trochę teraz przygarbiony...
— Być może, iż ten sam.
— Przyjemny bardzo człowiek i artysta w wielu grach towarzyskich...
Stary Kirkuć się zmarszczył, a później westchnął, ale nic nie rzekł, widocznie chciał co
najprędzej ukończyć niepotrzebną rozmowę.
— Znałem także niegdyś dobrze i z bliska — mówił dalej kapitan — pannę Julią Kirkuć,
primo voto nie wiem jak, a secundo jenerałową Palmer.
Szewc się zmarszczył gorzej jeszcze jak poprzednio i surowo zaciął u sta.
— Nie byłaby i to pańska krewna, bo coś mi się zda, że Mateusz ją siostrą nazywał.
— Słuchaj no, Marysiu... idź powiedz, żeby... — i cicho dokończył nauki dziecku, które
wybiegło, jakby umyślnie dla przerwania nieprzyjemnych mu zapytań.
— O, jenerałową! — kończył na próżno wyczekaw- szy odpowiedzi Pluta. — Jenerałowa
jest dziś osobą wielkiego świata, stosunków ogromnych i znakomicie skoligacona przez męża.
Jeśliby to była istotnie siostra panów, mogłaby im być wielce użyteczną, gdyby tylko chciała.
— Mój mości dobrodzieju — odrzekł Kacper — ja od nikogo nic nie potrzebuję prócz Boga
i rąk własnych. Na opatrzność uskarżać się nie mogę, ręce mi służą jeszcze jako tako; nie pójdę
pukać miłosierdzia do drzwi niczyich.
— Jest to uczucie godne najwyższej pochwały — dorzucił Pluta — ale zawsze. Waćpan
jesteś żonaty? — spytał nagle.
— Owdowiałem! — rzekł cicho Kacper.
— Więc to zapewne córeczka.
— To jedna z moich córek.
— Właśnie by jenerałowa z łatwością, sama dzieci nie mając, edukacją tak bliskich
krewnych zająć się mogła.
— A cóżeś to waćpan przyszedł po buty — zawołał zniecierpliwiony nagle stary — a
prawisz mi o edukacji?
— Cha! cha! gawędziarstwo! przepraszam! — rzekł Pluta — ci, co mnie znają, wiedzą, że
gdy raz pocznę...
— Jesteś pan żonaty? — spytał z kolei szewc, wpatrując się w niego.
— Nie, chwała Bogu! — odpowiedział kapitan trochę zmięszany.
— To wielkie szczęście — dokończył pan Kacper — bo gdybyś waćpan, ubogim będąc,
bogatej siostrze dawał na wychowanie dzieci, nic byś z tego dobrego nie miał. Moim dzieciom
czego innego potrzeba, nie tego, co uczą po salonach, mój dobrodzieju; tam nabierają miękkości,
układu, przyzwoitości, a pozbywają się serca i ochoty do pracy. Jenerałowa mogłaby ją zgubić, a
podratować nas swoim dobrodziejstwem nie może.
Pluta był widocznie zakłopotany, mimo całej swej zręczności i bogactwa wyobraźni nie
wiedział już, jak ciągnąć dalej, a nie chciał odejść z niczym.
— Przepraszam pana — rzekł — że ośmielam się tak niestosownie może czynić mu uwagi,
ale to staremu żołnierzowi przebaczona.
— Pan służyłeś? — spytał trochę udobruchany Kirkuć, uśmiechając się.
— Miałem ten honor.
— Gdzie?
— Różnie — odparł Pluta — gdzie tylko walczono za moje zasady: w Hiszpanii, w
Ameryce, w Chinach trochę i na końcu, zdaje mi się, w księstwach Szlezwigu i Holsztynu.
Widać było, że poczciwy szewc nie bardzo zrozumiał, bo głową pokiwawszy usiadł na
krześle przy kapitanie i podał mu otworzoną tabakierkę. Pluta, który się zbliżyć pragnął, a był
zawsze w gotowości użycia ku temu wszelkich środków, choć nie cierpiał tabaki, wziął ogromną jej
dozę i tak zręcznie przytknąwszy ją do nosa pociągnął, wysypując z palców na ziemię, że Kirkuć o
mało powtórzenia, widząc tę łapczywość, nie zaproponował.
— I byłeś pan ranny? — spytał Kirkuć.
— Dwanaście razy — rzekł żywo kapitan — z których trzy od kuli armatniej.
— Jak to? bez żadnego szwanku?...
— Nader szczęśliwie, jednakże po dziś dzień czuję rany. Ale wracając do jenerałowej —
dodał powoli — więc to istotnie siostra pańska.
— A! siostra! — rzekł szewc — ot, dziwne losu koleje!
— I pan z nią wcale żadnych nie masz stosunków?
— A do czego by one mi się przydały?
— Jużcić — rzekł Pluta — to osoba pełna dobroci, osierocona, osamotniona, bez rodziny
może by i rada była, gdyby, familia się do niej zbliżyła.
— Mogłać by ona zbliżyć się do familii.
— Nie wie przecie, jak będzie przyjętą, a boli zostać odepchnionym.
Szewc podniósł głowę.
— Powiedzże mi pan otwarcie — odezwał się — czy ona cię tu przysłała?
Kapitan udał pomięszanego, począł się jąkać, spuścił oczy.
— Ale gdzie zaś! — rzekł, dając się domyślać przeciwnie.
— Familia nie odstąpiła jej — mówił szewc powoli — ona sama się wyrzekła nas... trudno
się nabijać, a Bóg tam raczy wiedzieć, jak byśmy przyjęci zostali.
— Przecież pan Mateusz — dodał śmiało kłamiąc Pluta — bywa tam i winien jej spokojny
chleba kawałek.
Szewc się zadumał chwilę.
— Mów no waćpan otwarcie — rzekł — na co tu nam jakieś komedie — co masz za
powód? z czym przychodzisz? od kogo?
— Ale dla butów, uczciwością panu zaręczam, a gadając to się zgadało, zwyczajnie, po
żołniersku. Przyznaję się panu, że jużciż ciekawość moja była pobudzona trochę tym, żem brata
jenerałowej znalazł szewcem, a więcej jeszcze drugim, że szewc nie chce nawet widzieć się z
siostrą.
— Ja jestem sobie prosty człowiek — rzekł po namyśle pan Kacper — że umiem szanować
węzły rodzinne, Bóg mi świadek, ale są okoliczności, co je zrywają. Jeśli ubogi lub pozostały w
niższym tam jakimś stanie ma bogatych i wywyższonych krewnych, czy mu się tam piąć do nich
przystało? Krew w nas wszystkich od Adama i Ewy jedna płynie, a przecie nie żyjemy z sobą,
jakby na rodzinę przystało. Jak się zmieni życie, obyczaj, mowa, wyobrażenia, chęci i cele, już tam
i rodzonym braciom do zgody i miłości przyjść trudno. Siostra mi pani jenerałowa, ale co po tym,
kiedy ona ani pojęciem, ani mową, ani niczym nie jest siostrą? Oboje byśmy byli sobą zakłopotani i
nie radzi sobie, kochać się zapomnieliśmy, nienawidzić się nie godzi, a tu by do tego prędzej powód
się mógł znaleźć. Więc po co się zbliżać?
Pluta uderzony prostym rozsądkiem szewca zamilkł.
— Mówisz pan bardzo rozsądnie — odezwał się po chwili — ale któż to wie, co się w duszy
dzieje? Człowiek zawsze tęskni za swoją przeszłością, to, co za młodu doznał, tkwi mu w duszy,
zapomnieć nie może, powierzchownie się zmieni, w głębi ten sam, a co starszy, to mu młodości
wspomnienia lepiej smakują. Więc może i jenerałowa...
— Mówiła to panu? — zapytał Kirkuć.
— Ale, Uchowaj Boże — oburzył się kapitan zawsze w ten sposób to czyniąc, aby szewc się
czegoś mógł domyślać — nikt mi nic nie mówił. Sądzę tylko ogólnie z natury ludzkiej, że widok
brata, widok dzieci nade wszystko...
Tu jakby rozczulony umilkł i zrobił tak dziwną minę melancholiczną, że gdy ją sam
spostrzegł w zwierciadle, o mało nie parsknął ze śmiechu.
Zamilkli, pan Kacper zniecierpliwiony widocznie rozmową, której celu zrozumieć nie mógł,
wstał z krzesła niby niechcący, napominając gościa, że także mu wstać może wypadało i nie
zawadziłoby odejść, ale Pluta, zatopiony: w głębokim rozmyślaniu, udawał, że tego nie postrzega i
pozostał jak przykuty do swego krzesła.
Kirkuć zażył tabaki w milczeniu; kapitan chodził po głowie, aby znaleźć jaki środek
pozostania dłużej i wkradzenia się w łaski szewca, spoglądającego nań ze stoicką obojętnością
człowieka, który od losu nie wymaga nad to, co mu się odeń najściślej należy.
— No! — rzekł w duszy Pluta — twarda natura! Nie ma co mówić, groszem go i honorami
nie wziąć, potrzeba by tu z innej beczki, ale z jakiej?
Na te słowa weszła dziewczynka wysłana przez ojca i zmierzała właśnie do krzesła, na
którym zostawiła pończochę, gdy kapitan przypomniał sobie, że miał parę karmelków w kieszeni i
myśl trafienia do serca ojca przez dziecię błysnęła mu we łbie.
— Córeczka? — spytał Kirkucia grzecznie ofiarując jej cukierki, które dziewczę przyjęło
rumieniąc się i spoglądając na ojca, jakby go o pozwolenie prosiło.
— Tak jest, córka moja — rzekł Kacper.
— Śliczne dziecię!
— Bardzo dziękuję — odparł stary — ale mi go waćpan dobrodziej pochwałami nie psuj,
wie ona, że piękność Pan Bóg daje, a poczciwość człek sam zarabia, i że z twarzyczką więcej na
świecie kłopotu niż pociechy; to mała rzecz, że ładna, a lepiej, że to dobre, łagodne i poczciwe, jak
śp. jej matka.
— Przyznasz jednak pan — dodał Pluta niby od niechcenia — że gdyby tak świetniejsze
wychowanie, a sposobność wejścia w świat, mogłaby z tą twarzyczką los zrobić.
— Co też to pan nazywasz los zrobić? — surowo odrzekł Kacper — los dla niej to pójść za
poczciwego, równego jej stanem rzemieślnika, który ją i kochać, i szanować będzie, który z nią
podzieli pracę i troski życia. Dlatego to u mnie ani guwernantki, ani fortepianu waćpan nie widzisz,
ale sekstern i pończochę. Los dla niej! jaki? — dodał szewc — wyjść za jakiego eleganta, który by
się kazał wyprzeć starego ojca i wstydzić rzemiosła, co mu chleb dało? Który by białymi rączkami
zgarniał to, com ja namuloną zarobił dłonią — a w końcu by ją odepchnął i wzgardził. A to śliczny
los! — powtórzył Kirkuć — niech go jasne... przepraszam.
Urwał pan Kacper szybko, gdyż miał i znał do siebie tę wadę, że gdy trochę się zagrzał,
zwykł był piorunami sadzić jak burza sierpniowa, a diabłami szafować jak przekupka. Wstrzymał
się jednak od tych wykrzykników przy obcych, i gdy, jak dziś, mimowolnie mu się co wyśliznęło,
mocno go to frasowało.
Toteż pochmurniał jakoś i usiadł, a kapitan ani myślał wstawać i odchodzić.
Po trosze zmierzchało, o butach żadnej już nie było wzmianki; Pluta na nowo usiłując
nawiązać rozmowę wstępem do niej głębokie uczynił westchnienie.
Jakkolwiek z dobrej swej woli nigdy on nie czuł potrzeby czynienia piersiom i sercu ulgi
przez to, co się zowie westchnieniem, obyty w świecie i przywykły do posługiwania się
narzędziami różnymi znał on użyteczność wykrzykników i westchnień i niekiedy umiejętnie je
zastosowywał do potrzeby. Zdało mu się, że człowiek tak moralizujący i serdeczny, jakim osądził
Kirkucia, musiał mieć słabość do ludzi wzdychających.
Taką uczyniwszy przemowę, mówił dalej powoli i głosem przejętym głębokim uczuciem.
— Waćpan zapewne dawno nie widziałeś jenerałowej i masz względem niej uprzedzenia z
fałszywych o niej wieści zaczerpnięte?
— Dawnom jej nie widział — rzekł Kirkuć — ona mnie nie szukała wcale, jam też nie
chciał się uprzykrzać, a już też powiem panu, że kobieta naszego stanu, gdy tak wysoko sięgnie, to
nie bez kozery, ale niech tam Bóg sądzi.
— To najlepsza w świecie osoba — przerwał składając ręce jak do modlitwy kapitan,
dobrze odgrywając rolę uczuciowego człowieka — co za serce! jaka skromność! jaka pobożność!
ile poświęcenia dla biednych... Kirkuć niecierpliwie trochę ruszył ramionami.
— Jak to? nie wierzysz waćpan? — zapytał go kapitan, który ruch ten pochwycił.
— Nie sądzę! nie sądzę nikogo! — rzekł szewc zażywając tabaki — ale do trzysta... — tu
znowu się zmięszał o mało nie dodawszy diabłów. — Waćpan, widzę, wierzysz w tę
dobroczynność ludzką o białym dniu przechadzającą się po ulicy i sypiącą jałmużny z aksamitnego
woreczka glansowanymi rękawiczkami. Widziałem ja takich wiele, zawsze lepiej tym zarabiać na
szacunek niż inną komedią, ale i to sceny, panie. Ciż sami, co karetami do ubogich jeżdżą, gdy do
nich ubogi o kuli przyjdzie pode drzwi cicho, przez kamerdynera go odprawią, żądając świadectwa
nędzy, które nosi na twarzy i w oczach, ciż sami, co rejestrują swe uczynki w bardzo porządne
rubryki i drukować je każą na przykład światu, skąpią grosza ubogiej słudze. Wierzaj mi pan, ci
tylko dobroczynni są w istocie, o których uczynkach dobrych Pan Bóg wie tylko, a jak najmniej
ludzie.
O! niegłupi! — rzekł w duchu Pluta — zwąchał pismo nosem — pokiwał głową jednak i
dodał: — Może to być prawda, co pan mówisz, ale to się nie stosuje do jenerałowej, święta kobieta,
a do tego nieszczęśliwa. Zazdroszczą jej ludzie i okrywają oszczerstwy, ogadana, spotwarzona! z
jaką to ona znosi cierpliwością! z jaką pokorą. Osamotniona szuka pociechy w modlitwie.
— Już to — dorzucił żywiej — powiem panu, że niegodnie jest tak opuszczać rodzinę i
przez dumę źle zrozumianą odrzekać się świętych obowiązków.
— Ale czegoż to waćpan chcesz u diabła? — zawołał szewc zniecierpliwiony wreszcie —
czyś po buty przy- szedł, czy nawracać mnie? Mów jasno, ja człowiek prosty i nie lubię takich
ważonych słówek...
Kapitan o mało się nie rozśmiał z tej niecierpliwości, ale w sam czas się powstrzymał i
czując, że więcej zrobić nie może nad to, co uczynił, wziął za kapelusz.
— Przyszedłem w sprawie moich nóg — rzekł obojętnie — ale kiedy mi pan odmawiasz
przyjacielskiego zajęcia się moimi nagniotkami... idę, idę. Com mówił o jenerałowej, było, tak
sobie, z dobrego serca, widzę, że mnie pan zrozumieć nie chcesz!
— A! bo bredzisz, kochany panie! — rzekł Kirkuć — buty! jenerałowa! familia! wszystko
to jakoś razem nie do rzeczy! Mnie trzeba mówić po prostu, a waćpan, choć żołnierz, furfarterią
jakąś mnie zbywasz.
— No to na wychodnym powiem waści jasno i otwarcie — zawołał uśmiechając się kapitan
— znam jenerałowa, wiem, że jej by to prawdziwą uczyniło przyjemność, gdyby familia do niej się
zbliżyła, przekonany jestem, że tego pragnie, że to jest serca jej potrzebą, rób sobie z tym, co
chcesz, a bez butów się obejdę — dodał i skłoniwszy się zdumionemu tym zakończeniem rozmowy
Kirkuciowi, powoli wysunął się z izdebki.
Jakkolwiek cel nie został w zupełności osiągnięty, Pluta wszakże z rozpromienionym
czołem siadł do dorożki, nie sądząc, by pracę i olej utracił... Uśmiechał się sam do siebie i
podśpiewywał jakąś piosenkę z dawnych szczęśliwych czasów, która przywodziła mu na myśl
wspomnienie przyjemne... Już miał odjechać sprzed kamienicy i zapalał tylko cygaro, by ruszyć z
nim, rozmyślając, gdzie by się miał udać, gdy z Miodowej ulicy na zawrocie ukazała mu się postać
niewieścia, która oczy jego zwróciła.
Była to... ale tu opis tak trudny, jak monety, która długim przechodzeniem z rąk do rąk
straciła pierwotnie na niej wyciśnione piętna... Wprawdzie nummolog wpra- wny widzi tam zarysy
dawnego stempla, domyśla się rysunku, zgaduje napis nawet, ale dla oczu profanów mało co
zostało z tego, co dał Bóg w początku życia.
Była to więc... pani już nie tak pierwszej młodości, ale uparcie znać dbająca o to, aby jak
najdłużej za młodą mogła uchodzić. Strój jej wielce wyszukany i wytworny łudził z daleka
pozorem, barwą, formami młodocianymi, przechowanymi dzięki połączonym usiłowaniom sztuk
rozmaitych... Kapelusik z różowymi wstążkami, obuwie obcisłe, wcięta sukienka i płaszczyk
przystawałyby dziewczęciu ośmnastoletniemu, chód zręczny, choć trochę wymuszony zwiastował
pełną sił i lekkości panienkę; a zapuszczona umiejętnie zasłonka, nie dając dostrzec rysów, uderzała
tylko przebijającymi się przez nią świeżości tak niesłychanej jagódkami, że koloryt ich wprawiał w
podejrzenie, czy je natura takimi wydała, czy sztuka podjęła się ją zręcznie sprostować. Wprawne
oko kapitana w tym zjawisku dostrzegło naprzód cechy właściwe światu, w którym on żyć lubił,
później pamięć jego niesłychana przywiodła mu coś z lat dawniejszych podobnego do tej uroczej
postaci... zatrzymał się, wlepił wzrok ciekawy, czekał długo, aż gdy piękna pani przechodząc
powolnie spojrzała nań, wyskoczył ku niej z dorożki, prawie będąc pewien jakiejś znajomości,
której nazwiska tylko wśród licznych tego rodzaju nie mógł sobie jeszcze przypomnieć.
Przypuszczenie to stwierdzone zostało, gdy dama trochę przestraszona zatrzymała się
również i rączką przecudnie odzianą w rękawiczkę popielatą odrzuciła woalik kryjący
czarodziejskie jej rysy.
Niestety! mgła tajemnicy rozwiana nagle w osłupienie wprawiła czciciela płci pięknej, tak
straszną widać wydała mu się ta ruina przy obrazie wyrytym w pamięci. Twarz pięknej niegdyś
pani nosiła wprawdzie ślady dawnej i niepospolitej urody, ale nielitościwie przero- bione latami i
kosmetykami na karykaturę... Wybielona jak ściana pod Wielkanoc, wyróżowana jak krasanka, z
malowanymi czarnymi brwiami nad zapadłymi strasznie oczyma nieznajoma w uśmiechu pokazała
w dodatku ząbki, których kształt i rozmiary nie dozwalały wątpić, iż sztuka dentysty nie doszła
jeszcze w Warsza-wie do łudzącej doskonałości utworów Desiraboda...
— Panna Adolfina! — zawołał Pluta.
— Pani Adolfina! — poprawiła malowana z uśmiechem pełnym wspomnień zalotności
przeszłej w nałóg i grymas dziwaczny.
— Pani...
— Tak jest... tak.... kapitanie!
— Cóż pani tu porabiasz?
— Opłakuję mojego męża!
— Jak to? był więc i mąż! i miał ten rozum, że umarł? — zapytał z nielitościwą poufałością,
która była echem jakiejś dawnej widać ścisłej przyjaźni kapitana...
— Zawsze żartobliwy! — odparła ruszając głową pani — zawsze ten sam, nieoszacowany,
o! jakże się cieszę.
— Ale bo! nie ciesz no się jeszcze, pani Adolfino — odparł Pluta — nie ma tak dalece
czym, lata uczą rozumu i gaszą zapały, a w dodatku wypróżniają kieszenie.
— Fi! ale cóż znowu? wiecznie tak nieznośny pan jesteś.
— Natura! natura! Uważałaś pani kiedy — dodał — że na starość w człowieku co tylko miał
za młodu niepotrzebnego jak najbujniej wyrasta, na przykład brodawki, naroście i znamiona... otóż
tak i z przywarami... nie tyłkom się ich nie pozbył, ale mi powyrastały nadto bujnie. Tandem, moja
dobrodziejko, co porabiasz?
— No cóż? no cóż? — odparła z trochą dumy pani Adolfina — żyję z mojego majątku i
mieszkam w Warszawie!
— Z majątku? — spytał kapitan — co u licha, a skądże się on asińdźce wziął?
— Przecież miałam męża... — odparła piękna nieznajoma.
— No! i dzieci? — zapytał śmiejąc się Pluta.
— A! niestety! nigdym ich nie miała!
— No! to chwała Bogu! jesteś wolna jak ptaszek i używasz świata zapewne.... — rzekł
kapitan zacierając ręce — boć rozum masz...
— Pleciesz waćpan... widzisz, jak zestarzałam?
— Gdzież zaś? — przerwał kapitan — a dużo ci ten mąż zostawił?
— Tylko dwakroć i o to jeszczem się musiała procesować... — z westchnieniem odezwała
się wdowa — adwokat mnie tyle kosztował!
Kapitan się uśmiechnął.
— Trzebaż było młodego wybrać! jak pani jesteś nierozważną...
— Właśnie... właśnie... ale ten był nadto młody! — Drugie westchnienie towarzyszyło
pierwszemu.
— A powiedzże mi pani choć nazwisko swe i mieszkanie, niechaj wiem, odwiedzę pewnie...
Wszak po starej znajomości drzwi mi nie zamkniesz.
— Ale mój kapitanie! będę najszczęśliwsza!
— Najszczęśliwsza, to za wiele... mówmy już po prostu szczęśliwa... ze starymi
przyjaciółmi nie trzeba się ceremoniować — więc naprzód — jakże panią mam nazywać?
— Ale wszakżem mówiła...?
— Dotąd ani razu.
— Adolfina, Adolfina Jordanowa!
Kapitan drgnął, przyskoczył, chwycił ją za rękę gwałtownie, tak że się trochę przelękła, i
zawołał:
— Jak? jak?
— Jordanowa! kapitanie.
— I mówcież tu, że nie ma opatrzności! — zawołał na głos Pluta — a ja szukam Jordanów,
a ja głowę łamię, by ich wynaleźć? Jordanowa! O! nieoszacowana Adolfino! ty nie wiesz, jakie mi
to szczęście przynosi, że jesteś Jordanowa.
— Cóż to żarty? — spytała trochę urażona wdowa.
— No! no! nie posądzaj! mówię wcale serio. Gdzie mieszkasz?
— Przy Wilczej ulicy...
— Na Boga! gdzież to jest?
— Nie wiesz?...
— Ale któż może mieszkać przy Wilczej ulicy?
— Ja, ja... — z urazą odparła Adolfina. — Cóż to pan nie wiesz, że Wilcza wychodzi na
Aleje... że ja mam ogród od Alei? że mój dom...
— Jak to? i dom własny?
— Bardzo skromny...
Widząc, że się zbyt już długo zatrzymał i że odświeżona znajomość trochę się niecierpliwić
zaczynała tą rozmową wśród chodnika przerywaną potrącaniami przechodzących, kapitan ukłonił
się jej, ścisnął rączkę i powoli wsiadł w dorożkę, zamierzając już ruszyć znowu, gdy głos
szanownego Mateusza Kirkucia wstrzymał go silnym — Pst! wyrzeczonym prawie nad uchem.
Kirkuć dość skromnie ubrany jak na siebie, bo najmniej widoczną część stroju tylko miał w
kraty niebieskie z zielonym, a chustkę czarną z końcami czerwonymi, w bardzo dobrym humorze
szedł pod boki z kimś drugim... Widocznie wracali z niedalekiego ogródka, w którym grała muzyka
węgierska i bawar szerokimi rozlewał strugami, twarze były zarumienione, oczy pałające, a miny
szalenie zawadiackie, nie wiem skutkiem piwa czy muzyki.
Towarzyszem Kirkucia był ów jeniusz nie umiejący mówić, który przed niedawnym czasem
wysłany został na prowincją z misją wyszukania śladów urodzenia Kopciuszka, człek, co nie umiał
wzbudzić zaufania kapitana, za którego wszakże poręczył pan Mateusz, że odpowie godnie
włożonemu nań zobowiązaniu, skromny Pętelka. Tym razem jednak był do niepoznania, tak
rozjaśniona twarz jego pałała na zewnątrz wybijającą się radością duszną jakiegoś tryumfu,
podzielaną przez towarzysza Kirkucia.
Kapitan nierad był w ogólności spotykać się wśród ulicy z ludźmi, których zetknięcie za
kompromitujące uważał; unikał Kirkucia, mimo że ten przy kapitanie zachowywał się tak
przyzwoicie jak tylko mógł i umiał — ale to już nie sposób było wywinąć się od tych panów i
musiał zatrzymać się choć nie bardzo ochoczo.
— Kapitanie — rzekł z wielkim wzruszeniem pan Mateusz — nowiny ważne i wielkie! na
miłość Boga, zejdźmy gdzie, aby się rozgadać.
— Dobrze, zaraz wam służyć będę... ale idźcie przodem do Wolfina i tam każcie dać wina
butelkę na mój rachunek, abyście nie tęsknili, ja was dopędzę.
Kirkuć, udając niezmiernie domyślnego, z uśmiechem pociągnął towarzysza i poszli,
kapitan zamarudził przy dorożce, wsiadł powoli, kazał się przewieźć na Leszno dla użycia świeżego
powietrza i w dobry kwadrans dopiero zjawił się w handlu winnym. Cały ten manewr
przedsięwzięty został, aby uniknąć towarzystwa tych dwóch panów, którzy już w osobnym
gabinecie poczynali szklanki wina, gdy Pluta wszedł do nich.
Z tym użnaniem wyższości, które jest cechą ludzi dobrze ukształconych, Kirkuć i Pętelka
oba powstali na widok swojego zwierzchnika. Pluta winem się nierad zaspokajał, pił je za napój
zwykły, ale gdy natura wymagała pobudzających środków uciekał się do mniej więcej mocnego
grogu, który sobie przyprawiał sam wedle natchnienia chwili i potrzeby zdrowia, mając ku temu
teorią jasną i prostą i dowodząc, że spirytus jest treścią ostateczną wszelkiego trunku, zatem treść ta
i woda wszelki trunek dla sarmackiego podniebienia zastąpić potrafią.
Zostawując więc wino swym towarzyszom, kapitan kazał podać wody, cukru i rumu i
przyprawiwszy sobie szklankę zimnego ponczu, usiadł z cygarem w ustach naprzeciw milczącego
Pętelki. Kirkuć ogromnymi krokami przechadzał się po pokoju czegoś straszliwie niespokojny.
— No i jakże interesa stoją? — spytał posła nareszcie, w twarz mu puszczając kłąb dymu.
— To tego... — zaczął swoim obyczajem Pętelka — to tego... żeby nie tego, toby te... ale
proszę posłuchać.
— Już tylko mów, mój drogi, a o słuchanie się nie frasuj... jest jaki ślad, że Maria Jordan
jest w istocie córką jenerałowej?
— To jest tego... — odparł popijając Pętelka — żeby tego, jakem mówił, to nie te, ale
moralne przekonanie to tego...
— A waćpan wiesz — zapytał kapitan, zrywając się z krzesła i podchodząc do Kirkucia —
co on chce mówić? wybadałeś go? Bądźże łaskaw i wyręcz, bo mi się w głowie kręci, gdy słucham
takiej gadaniny... a prędko, Kirkuć.
— Ja już wszystko wiem — po cichu przysuwając się z krzesłem począł pan Mateusz — to
człowiek jednakowo jenialny, choć gadać nie umie... to człowiek taki, jakiego ze świecą nie
znaleźć.
— No! ale bez świecy podobnych dosyć widzę — rzekł Pluta — do rzeczy.
— Otóż uważajcie tylko, jak on się tam wziął doskonale — począł Mateusz, niekiedy okiem
i ruchem powołując się na towarzysza — to głowa!
— Mój drogi Kirkuć — rzekł Pluta — nie chwal go tak bardzo, a mów o co chodzi, wiesz,
że mnie po jedzeniu rozwlekłe opowiadania szkodzą, zbiera mi się jakby na nudności... żywiej,
żywiej!
— Ale poczekajże pan! — przerwał obrażony Mateusz — potrzebaż rzecz wyłuszczyć, jak
się należy, okazać, jak on się do tego wziął.
— Mnie o to tylko chodzi, co zrobił.
— Tak! ale tu i o mój honor idzie! — bijąc się w piersi z trochą słusznej dumy dorzucił
Mateusz obrażony — bo kiedy mówiłem, że za niego ręczę, to jakbym tam sam był!
Pluta z niecierpliwością wychylił pół szklanki grogu, ale widząc, że są fatalne koleje, przez
które najdespotyczniejsi ludzie przechodzić muszą, poddał się przeznaczeniu i słuchał.
— Rzecz się tak miała — rzekł Kirkuć — Pętelka, mój przyjaciel, nie w ciemię bity,
pojechawszy na miejsce, wziął na się charakter szlachcica ubogiego szukającego gruntu i chaty,
jakby tam w tej stronie miał sobie osiąść. Uważasz pan co za spryt!
Postanowił sobie nie iść wprost na zwiady, boby to podejrzenia obudzić mogło, ale poznać
osoby i słuchać... Nie żałował czasu, ni trudu... bo mu chodzi o reputacją...
Pętelka spuścił oczy skromnie i westchnął potakująco.
— Siadł tedy u propinatora! uważasz pan, w ognisku nowin! u propinatora! co za spryt! i
siedział...
Tu Kirkuć uczuł potrzebę odwilżenia gardła.
— Niechże siedzi sobie szczęśliwie — stukając szklanką o stół z nowym wybuchem
niecierpliwości zawołał Pluta, powstając — niech on siedzi, siedź ty i niech was....
Kirkuć uczuł niebezpieczeństwo, Pętelka się zaczerwienił... oba zmięszani, spojrzeli po
sobie.
— No to tego, kiedy tak! — rzekł Pętelka...
— Cóż waćpan chcesz wiedzieć? — zapytał Kirkuć.
— Co? czy doszedł, że Maria jest córką jenerałowej?
czy są ślady czarne na białym? Czy mamy dowody, czy ich nie mamy.
— Otóż nie mamy... — rzekł Kirkuć stanowczo — a jednak to jest człowiek jenialny...
Pluta już był przywiedziony do tego stanu, że mu wyrazów zabrakło, włożył kapelusz i
chciał odejść. Mateusz to spostrzegł i zżymnął się poglądając ku Pętelce, jakby mu chciał
powiedzieć: Otóż to patrz, co ja cierpię z tym człowiekiem!
— Idź! idź pan, kiedy nie masz cierpliwości słuchać — zawołał rozgniewany — a to się
największej rzeczy nie dowiesz...
— Cóż chcesz? wiem już, że jest jenialny! — rzekł z rezygnacją kapitan — a z reszty
kwituję.
— Gdyby były tego najmniejsze dowody na świecie — dodał Pętelka — ja bym je spod
ziemi dobył... ale kiedy nie tego, to tego... co ja winien?
— Tak! sam pan widzisz, jak logicznie mówi... to miło słuchać... Ale czego się nikt nie
spodziewał, czego nie mogliśmy nawet marzyć, o czym nikt z nas nie wiedział... przywiózł pan
Pętelka.
— Cóż przywiózł?
— Wiadomość taką, że ja sam od niej zawrotu głowy dostaję... bo to jest człowiek jenialny!
— Ano, kiedy coś przywiózł, to siadam — rzekł kapitan — cóż tedy?
— Nie znalazł córki, ale dał nam matkę! — zawołał Kirkuć ocierając łzę rękawem — tak
jest, matkę!
— Jaką matkę? gdzie? czyją?
— Moją! i jenerałowej, i pana Kacpra — dodał Kirkuć — jest... żyje, mamy matkę, o czym
nigdyśmy nie wiedzieli... ale to cała historia.
— Mów choć połowę — rzekł zaciekawiony kapitan, zabierając się do spreparowania
drugiej szklanki gro- ku — mów, bardzo proszę... A też ta matka chyba ma lat sto!
— No! nie tyle... ale staruszka być musi...
— Zaczniesz ty kiedy, Kirkuć? — spytał Pluta.
— Może lepiej niech on sam opowie...
— Mówcie dwóch, byle prędzej! — krzyknął kapitan — mnie pilno! na miłość Bożą...
— Bo to było tak... — począł Pętelka.
— Ale czekaj, ja to krócej mu opowiem... — podchwycił Kirkuć.
— Kiedy tego, to tego! jak chcesz! mów.
Nie było sposobu wyplątać się z wstępnych kołowań niezręcznych opowiadaczów. Kirkuć
pił i płakał trochę z rozczulenia, trochę od trunku, Pętelka zaczynał od tego i kończył na tego.
Kapitan wrzał.
Znalezienie pani Jordanowej napędzało mu myśli różnych do głowy, chciał być sam, aby na
nich coś osnuć, bo jednostajność imion dziwny mu plan nastręczała, a tu ciekawą nowinę cedzono
mu po kropli.
— Przyjechawszy tam, Pętelka — mówił po odetchnieniu Kirkuć — musiał użyć fortelu,
aby się czegoś dowiedzieć, udał się za dalekiego krewnego panny Juli.
— To tego, aby tego! — dodał objaśniająco Pętelka.
— Rozumiem — przerwał kapitan — a mówcie dalej.
— Coś tam jeszcze ją pamiętano nieco, ten, ów, ale gdy bliższych chciał zasięgnąć
wiadomości, okazało się, że je jedna tylko osoba dać mu mogła, a tą była staruszka babka siedząca
pod kościołem, niejaka Wawrowa, która z Julką przybyła w te strony jako niegdyś niańka i sługa
naszego domu.
Z Wawrowej tedy dobył Pętelka, co mu było potrzeba. Ja nawet, jak przez sen przypominam
sobie tę kobietę, ale ją wówczas jeszcze Fruzią Rzepkówną nazywano... Wawrowa gadała chętnie i
wygadała się powoli, ale z czym, oto z całą historią naszej matki, która poszedłszy za naszego ojca,
potem już, gdy nas troje na świat przyszło, dla nadzwyczajnej swej piękności pokochaną została
przez jakiegoś wielkiego pana, porzuciła dom i nigdy już do niego nie powróciła. Ojciec nasz przed
dziećmi mówił zawsze o niej, jak o umarłej i sam się drugi raz ożenił, a my potem uchodziliśmy w
domu za dzieci drugiej jego żony, która dla nas istotnie matką była.
Pierwsza znikła, ale ot, co się święci, nie umarła, gdy ją ów pan porzucił, poszła za mąż raz
jeszcze i owdowiała, a żyje po dziś dzień, Wawrowa co roku chodząc na Warszawę do
Częstochowej, odwiedza ją i widuje, a że i w tym czasie być tu myśli u niej, ma nam odkryć
rodzoną matkę, o której wcale nie wiedzieliśmy! Wystaw sobie, kapitanie — dorzucił Kirkuć — a
gdyby na nas jeszcze spadła po niej jaka sukcesja? co mówisz...?
— No! sukcesja — jak sukcesja — odparł Pluta — ale jeżeli to prawda, a ja jeszcze
dostojnej jenerałowej i matkę wynajdę, i córkę, i braci, a wszystką rodzinę zgromadzę, to będzie...
— Majstersztyk! — rzekł Kirkuć śmiejąc się — no! i kto wie? a może być sukcesja! dwa
razy szła za mąż i bogaty pan w niej się kochał, musi coś przecież mieć!
— Teraz tylko chodzi tego, aby tę Wawrową wynaleźć, gdy przechodzić będzie — dodał
Pętelka, któremu się usta rozwiązywały — bo prosta, tego, kobieta, nawet nazwiska matki staruszki
nie wie.
— Oddaję mu teraz sprawiedliwość, że jest człowiek jenialny — rzekł Pluta — dokończcie
butelki... ja mam ważne zajęcia, do zobaczenia u mnie, tam pomówimy obszerniej..
Oba towarzysze powstali znowu, kapitan włożył kapelusz poważnie, dał rubla Kirkuciowi
na wino, a sam śmiejąc się wyszedł z winiarni.
— Składa się! — rzekł z cicha do siebie — jak nie można lepiej, opatrzność zawsze czuwa
nad dobrą sprawą, musimy ją wprowadzić na drogą moralności!
Bardzo nas boli, żeśmy z oczów stracili poważną i przyzwoitą postać jenerałowej, zmuszeni
będąc wprowadzić czytelników naszych w towarzystwo ludzi wcale niedystyngowanych i niekiedy
trywialnych. Ale życie ma swe prawa i powieść słuchać ich musi; są okoliczności wprowadzające
nas w niezbyt przyjemne miejsca, wśród osób niekoniecznie sympatycznych, i zmuszające pozostać
z nimi mimo największego wstrętu. Wiemy to dobrze, iż wielu z szanownych czytelników naszych
woleliby i nie bez przyczyny, którą my pojmujemy, atmosferę salonów, posadzki woskowane i
gładzej woskowane twarze, atłasy i aksamity, herbowne wezgłowia i paradny ów przyrząd
spokojnego życia, wśród którego tragedia nawet chodzi wysznurowana, a dramat w koronki się
stroi, ale...
Jest ogromne ale. My to życie ludzi, których opatrzność, podniosła do dostojeństwa ideału
ziemskiej wielkości, tak szanujemy, tak korne przed nim schylamy czoło, że tknąć je mielibyśmy za
świętokradztwo. Nie śmielibyśmy podnieść ręką nienamaszczoną zasłon ukrywających ten
przybytek nudów;, etykiety, dumy i majestatu... nie umielibyśmy wyżyć w zadusze wonnej tej
szczęśliwości ani przez pół tomu.
Są to rzeczy bardzo piękne, świetne, których niejeden zazdrości, my przecie na ich smaku
poznać się nie mogliśmy. Wina to zapewne zepsutego podniebienia, nie potrawy. Spopielała
Pompeja, skamieniałe Herkulanum więcej jeszcze mają życia. A w dodatku dla artysty, jeśli tym
imieniem biedny powieściopisarz zuchwale nazwać się może, daleko ciężej z suchych trzasek
dobywać żywotnego soku niż z żywych roślin; trudniej dobadywać się skrytego symptomu
namiętności osłonionej żelazem kon- wencji i muślinami kłamstwa, niż na bożym powszednim
świecie, któremu dziury nic ukrywać nie dozwalają.
Z tego powodu wolimy stokroć mniej przyzwoite towarzystwo; ale gdy nas konieczność
przedmiotu postawi oko w oko z osobą taką szanowną, tak wspaniałą i godności pełną jak
jenerałowa Palmer, nie użyjemy środków, jakimi byśmy posłużyć się mogli, aby jej towarzystwa
uniknąć — ocieramy nogi zbłocone i wchodzimy do salonu.
Salon jenerałowej już podobno został opisany przez nas, a jeśliśmy tego nie dopełnili z
akuratnością inwentarza do licytacji, to tylko spuszczając się na domyślność czytelników, którzy,
choćby się nic nie domyślali, już przez to samo, że ich mamy za domyślnych, puszczą płazem winę
naszą.
Salon zresztą zawsze ma coś w sobie charakteru oso- by, która w nim przyjmuje, i
wnioskować łatwo, że u jenerałowej nie było na kominie Wenery medycejskiej ani na ścianach
Tycjanowskich Bacchanalii.
Salon był surowy, ciemny, wielką obleczony powagą, cały odziany aksamitami, zastawion
palisandrem, a na ścianie jednej wizerunek nieboszczyka ze szlifami, które malarz z niezmierną
rozpustą pędzla wyświetlił i rozpromienił, zajmował honorowe miejsce w szerokich i przepysznych
ramach. Niech mnie Bóg broni, żebym jenerała, nawet nieboszczyka, ośmielił się opisywać i bez
przyzwoitego zbliżyć się ku niemu uszanowania — powiem tylko po cichu, że jakkolwiek mu ów
Vandyck zaściankowy pochlebił widocznie, nie starł jednak z jego oblicza piętna, które zostawia
krew do krążenia zbytecznie podbudzana środkami sztucznymi. Nos zakrawał na pączek piwonii,
ale to między nami.
Naprzeciw jenerała wisiało zwierciadło, tak że ów wizerunek odbijał się w nim nieco
przytłumiony i nastręczał oku żony, które nie wiem, czy go szukało.
Dla przyzwoitości, gdyż jenerałowa nie mogła znosić muzyki, był i fortepian przepyszny,
wiecznie zamknięty, jeden z tych nieszczęśliwych instrumentów, które z rozpaczy fabrykanci stroją
w co mają najdroższego, aby je taki brał, co chce meblu nie muzyki. Pomniejszych drobnostek
tchnących pobożnością i ascetyzmem nie będę wymieniał; jenerałowa czuła potrzebę odecelowania
nimi swojego salonu, ale że się na malarstwie nie znała, św. Franciszek i św. Antoni w bardzo
złocistej oprawie postawieni na straży wyglądali wcale nie na tak świątobliwych ludzi, za jakich
nam ich żywoty podają. Ale o to mniejsza...
Gorzej daleko, że od powrotu jenerałowej z Garwolina salon ten stał pustkami, pani
siedziała w domu częściej daleko niż przedtem, a panna Adelajda i Bzurski godzili się na to, że
jakaś nieodgadnięta zmiana zaszła w jej charakterze.
Dawniej wiedziano dobrze porządek dzienny, znano upodobania pani i Bzurski, mogąc
wyrachować przyszłość, z niej sobie potrzebne dla siebie wykrawywał dni i godziny spoczynku,
panna Adelajda też korzystała z chwil wolnych bez zgryzot sumienia. Teraz rzeczy się bardzo
zmieniły, jenerałowa nie miała widocznie planu życia, coś ją odrywało, niepokoiło, nigdy dniem
naprzód nie można było odgadnąć, kiedy się wybierze do Kapucynów, kiedy odwiedzi szpital lub
ochronę i pojedzie z pobożnym dziełem na miasto. Często zaprzęgano konie do powozu i nim
siadła, musiano je odprowadzać do stajni, nieraz Bzurski wybrał się był na wieczór do Arkadii na
bal towarzyski i zmuszony był zdjąć białe rękawiczki, a panna Adelajda z żywym
nieukontentowaniem zrzucała mantylkę, by przywdziać fartuszek...
Zauważano też, że po pierwszych dniach i odwiedzinach, komunikacja ze światem zwykłym
jenerałowej dziwnie przerwaną została. Kareta jej zwykle nie za- stawała w domu nikogo, a
wyrzucane bilety przychodziły w chwilach, gdy ona nie była w domu. Wielu z nich nawet całkiem
zabrakło.
Między innymi baron Dunder, gość codzienny u jenerałowej, zręcznie zrzedzając wizyty,
skończył na tym, że bywać całkiem poprzestał. Bzurski z właściwą sobie przenikliwością zauważał
nawet, że słudzy tych domów, z którymi byli w najściślejszych stosunkach, teraz go jakoś unikali i
złowrogo pokręcali dumnymi nosami.
Panna Adelajda wiedziała też bardzo wiele rzeczy , na których wspomnienie znacząco
kiwała głową, dając w poufałej rozmowie do zrozumienia Bzurskiemu, że mogłaby nawet służbę
porzucić, tak jej się stała nieznośną.
Dawniej jenerałowa wcale nie obciążała jej zajęciem, miała godziny pooznaczane jak w
zegarku, wymagania uregulowane i niezbyt wielkie, humor jednostajny; dziś stała się dziwaczną,
kapryśną, opryskliwą niekiedy, a choć wizyty doktora Mazzini usprawiedliwiały stanem zdrowia tę
fantastyczność pani Palmer, panna Adelajda pogodzić się z nią nie mogła.
Chodziły nawet słuchy, że sam lekarz, pan Mazzini, wygadał się gdzieś z tym, iż choroby
nie rozumie... A to już było rzeczą wielkiego znaczenia, bo nie ma, czego by Mazzini nie rozumiał
lub nie mówił, że rozumie.
Doktór Mazzini był jednym z tych wielkich ludzi, do których się przystępuje z
uszanowaniem, mówi ze czcią, odchodzi z postrachem. Powierzchowność jego uderzała
majestatem, spojrzenie nabawiało trwogą, uśmiech rozpromieniał wdzięcznością.
Mniejsza o to, że Mazzini był lekarzem wielkim i uznanym za wskrzesiciela zmarłych, za
potęgę i jeniusz, jaki nie miał równego w dziejach nauki — ale to był człowiek najlepszego tonu,
wesoły, towarzyski, lubiący się bawić, żyjący w świecie, jeżdżący karetą i w towa- rzystwie z
daleka można go było wziąć za hrabiego lub książęcia, taką wspaniałą obdarzył go Bóg postawą.
Umiał też się znaleźć co się zowie i pojmował to dobrze, że każdy lekarz powinien obrać
sobie jakąś specjalność; on miał specjalność wielkich panów. Wątpię bardzo, czyby się nawet
poznał na tych głupich chorobach, na które ubodzy chorują, i znając to do siebie, wzywany, nigdy
do chudziny nie pojechał.
Był to bowiem człowiek wielce sumienny i spełniający swą misją z przejęciem. Wiedział o
tym dobrze, że go Bóg stworzył, aby potentatów miał w swej pieczy, żeby był narzędziem czuwania
nad zdrowiem i powodzeniem tych, co stoją na świecznikach społecznych — w resztę się nie
wdawał i nie pokazało się to po nim, żeby kiedy wyżej drugiego piętra pójść raczył. Na drugie
wchodził już z nieukontentowaniem i wątpliwością, dalej żadna siła ludzka wnieść go nie mogła.
Zapewne z tego powodu, że tak godność swą szanować umiał, był doskonale widziany w
wielkim świecie, miał monopol katarów jego i reumatyzmów i z taką sztuką pisał recepty, że
lekarstwa jego za przysmak zjadano.
Otóż ten wielki doktór Mazzini dał się słyszeć u jednej ze swych klientek, która nie
uchodziła za zbyt surowo dotrzymującą tajemnicy, że choroby jenerałowej Palmer wcale nie
rozumiał. Był to okropny wyrok razem na chorobę i jenerałowę... w mieście, nie wiem, czy z tego
lub innych powodów, gdy mowa była o, pani Palmer, szeptano zawsze na ucho... Jest to jeden z
najgorszych znaków. Nic to jeszcze, kiedy się szkaluje głośno, kiedy się żartuje nieznacznie, kiedy
się wyśmiewa, nim kto od bramy odjechał — ale uchowaj was Boże, aby na wzmiankę imienia
waszego szeptano sobie na ucho.
Jeśli o kim szepczą, to dowód, że jest tak nieprzyzwoity lub popełnił coś tak
nieprzyzwoitego, iż na głos o nim nawet wspomnieć nie można... jest to człowiek zgubiony.
O jenerałowej szeptać zaczynano.
W istocie trochę dała do tego powodu... po powrocie z Garwolina; przejażdżka jej do tego
niewinnego skądinąd miasteczka była jakby chwilą krytyczną jej życia; powrót stamtąd
znamionował nową epokę.
Dom jej opustoszał, ludzie pierzchnęli od drzwi jego, sama pani była jakby piorunem
rażona. Zwykle stanowcza i śmiała, teraz nie wiedziała, rzekłbyś, co począć z sobą... wirowała w
jednym miejscu strwożona i pomięszana.
Panna Adelajda, przez którą większą część szczegółów jej życia wiedział Bzurski, mówiła
po cichu, że nawet nocy spędzała pani Palmer w jakimś stanie gorączkowym. Chodziła czasem do
drugiej nie rozbierając się, klękała i zrywała się od modlitwy, nie sypiała do czwartej, to znowu
kamiennym snem odpoczywała znużona do popołudnia. Widywano ją z rękami załamanymi i
oczyma osłupiałymi, z nabrzmiałymi od płaczu powiekami, mówiącą po cichu do siebie lub w
niemym pogrążeniu spędzającą dnie całe na kanapie, bez zajęcia, bez pozoru nawet jakiegoś
zatrudnienia.
Jeździła i chodziła w miejsca, których wprzódy zdawała się unikać, na ostatek to, co ją
dawniej najmocniej obchodziło, stało się dla niej obojętnym prawie. Panna Adelajda wyznała w
poufałej rozmowie panu Bzurskiemu, do którego znacznie się ostatnimi czasy zapewne z nudów
zbliżyła, że jenerałowa opuszczała się w modlitwie i praktykach religijnych.
Jeden pan Oktaw Pobracki, przyjaciel domu wierny, którego widzieliśmy już użytym w
delikatnej sprawie z panem Mateuszem Kirkuciem, częstym jeszcze gościem i poradnikiem bywał u
niej i z tym jednym nie zerwała stosunków.
Ale o czym mogli rozprawiać po cichu i jakie tam między nimi trwały narady, tego nawet
panna Adelajda wyszpiegować nie potrafiła, ani pan Bzurski podsłuchać.
Po pana Pobrackiego posyłano czasem kilka razy na dzień, listy i kartki do niego biegały
niekiedy jedne po drugich, a szepty jego z panią Palmer niezmiernie wiele dawały do myślenia.
Bzurski pierwszy, a po nim panna Adelajda, która teraz podzielała w zupełności jego
przekonania, nauczywszy się lepiej go oceniać, wpadł na myśl jenialną, że proces z familią jenerała
musiał być wszystkiego złego przyczyną. A że z wielkości kłopotu domniemywać się było można
jakiejś straszliwej groźby, nie innej tylko majątkowego dotykającej bytu, Bzurski i panna Adelajda
wzajem się ostrzegali, aby na pierwszy wyraźniejszy znak ruiny zawczasu, nie łudząc się
nadziejami, z domu wynosić.
Mówią to o szczurach, że gdy dom grozi upadkiem, wcześnie czując zgubę, wszystkie
razem gromadnie z niego uchodzą, ale i ludzie równie bywają przewidujący jak szczury.
Tu panna Adelajda i Burski nie spieszyli się jednak, gdyż mimo wielkich niedogodności
położenia mieli z drugiej strony wynagrodzenie za nie w sowitej zapłacie... Serce ich nie
wstrzymywało, gdyż się do swej pani nie przywiązali wcale, zdrowy rozsądek wskazywał tylko,
żeby tłustej gratki nie rzucać.
Tymczasem z dnia na dzień coraz było gorzej, coraz dziwniej i smutniej u jenerałowej,
której chłód i marmurowa obojętność na wszystko zmieniły się w rozdrażnienie tak silne, że nad
nim już panować nie mogła. Znać było jeszcze walkę usilną, ale zwycięzca dawny teraz mimo
oporu co chwila upadał, podnosił się, zmagał... na próżno... Jakaś potęga większa nadeń, nie znana
mu, górę nad nim brała.
Tak stały rzeczy, gdy jednego dnia jenerałowa wyjechawszy z domu na uroczyste
nabożeństwo do Świętego Krzyża wśród ulicy pociągnęła sznurek i kazała się wieźć do Saskiego
Ogrodu zamiast do kościoła. Bzurski, który z nią tego dnia jechać raczył, niesłychanie się zdziwił,
nie odpowiadało to wcale jego planom i mruczał pełen oburzenia, gdy kareta zastanowiła się przed
kolumnadą, ,a jenerałowa, kazawszy się zostać ludziom przy powozie, sama weszła w lekkim
przymrozkiem osuszone ulice.
Pomimo pięknego dnia zimy, która zwykle niewielu sprowadza przechadzających się, było
kilkanaście osób błądzących wśród ogołoconych z liści starych lip i kasztanów...
Jenerałowa z jakąś gorączkową niecierpliwością poszła główną aleją. Czy w przejeździe
dojrzała, że się tam kto wprzód skierował dla użycia przechadzki, o tym nie wiem wcale, to pewna,
że oczyma niespokojnie rzucała na wszystkie strony.
Traf chciał — nie wątpię, że traf to być musiał, który różne figle płatać umie — iż pani
Narębska z córką i z Manią właśnie tylko co były weszły do ogrodu i jenerałowa wsunęła się tuż za
nimi.
Ale panie nasze wiedzione niespokojem serca Elwiry, która w tej grupie rej prowadziła,
udały się w tę ulicę, w której raz spotkały pięknego nieznajomego... i przechadzka ich innego celu
nie miała nad usiłowanie uparte zbliżenia się ku niemu, gdyż on dotąd — niestety — wcale do nich
jakoś przybliżyć się nie myślał.
Elwira postępowała jak Mahomet i wielu innych sławnych mężów, góra nie chciała iść do
niej, postanowiła iść do góry.
Pomimo chłodu i pory nieprzyjaznej przechadzkom znajdowały się nieustannie ważne
powody do wycieczek ku Saskiemu Ogrodowi, zdrowie matki potrzebowało świeżego powietrza,
Elwira nie mogła się obejść bez ruchu, Mani nawet szkodziło siedzenie. Co dzień więc w godzinie
pamiętnej panie szły lub jechały do Ogrodu, odbywały po nim pielgrzymkę długą i nudną, ale
niestety! powracały nazad nie ujrzawszy ani nawet paltota pięknego nieznajomego. Nie śmiemy
nożem analizy krajać serce pięknej Elwiry, by z niej dobyć nagromadzonej tam niecierpliwości i
gniewu, dochodzących prawie do rozpaczy. Gdy się czego tak gwałtownie pragnie, jak Elwira tego
wielbiciela, znajdą się zawsze łagodzące środki przeciw ostatecznej utracie nadziei.
Toteż po chwilach tupania nóżką i przekleństw nieparlamentarnych, zwykle panna Narębska
pocieszała się różnymi pomysłami, których jej obficie dostarczała bujna wyobraźnia. Wszakże
mógł zachorować? mógł wyjechać za pilnym interesem? mógł się zamknąć, aby nie ulec pokusie?
mógł się obawiać familii... wszystko mógł wedle panny Elwiry, ale nie mógł jej nie kochać... Tego
przypuścić było niepodobna.
Dlatego tak uporczywie go poszukiwała, nie chcąc sobie powiedzieć, że z tego nic nie
będzie.
Tym razem panie mimo dosyć pięknego dnia nie były szczęśliwe, wśród mnóstwa
nieznajomych niepięknych nie było ani śladu pięknego nieznajomego.
Szły więc ulicą dosyć smutne i Mania zaczynała pokutować za to, że Elwirze nie dopisał cel
jej marzeń, bo już do niej szukano różnych pretensji, gdy w przeciwnym końcu ulicy zamiast
owego oczekiwanego pokazał się pan Feliks Narębski z cygarem w ustach, w kapeluszu trochę na
bakier, z rękami w kieszeniach, takim, jakim ludzie bywają po bardzo dobrym śniadaniu.
Oczywiście żony i jej towarzyszek nie dostrzegł lub nie poznał, bo był takim, jakim nigdy w życiu
w ich obecności się nie pokazywał.
Widok żony czynił na nim cudowne wrażenie cebra zimnej wody zlanej na głowę — bo też
pani Samuela, choć go poznała z daleka, oczom wierzyć nie chciała, patrząc na niego; Elwira trąciła
ją łokciem tajemniczo, równie oburzona dobrym ojca humorem, zdającym się urągać stanowi jego
duszy, a Mania nawet zdziwiła się tej energii i swobodzie, z jaką przeciw nim szybko się posuwał.
Pan Feliks marzył i nucił po cichu jak gdyby w owe szczęśliwe czasy, gdy sam z dumą młodzieńczą
przechadzał się po cienistym ogrodzie, oczekując na piękną Julię. Może te stare drzewa ogołocone z
liści przywiodły mu na pamięć jaką chwilę niepowrotną tej błyskawicy szczęścia, która ciemności
życia późniejsze tak przepaścistymi czyni — może zapomniał, że na szyi miał obrożę, na rękach
pętle, przy nogach kule, a w sercu pustkę, po której westchnienia latając próżno szukały przeszłości.
Może... dosyć, że tak długo żony i dwóch córek swych nie widział, iż okrzyk stłumiony pani
Samueli, przypatrującej mu się ze zgrozą, wyrwał go dopiero z tego stanu ekstazji czy upojenia.
Stanął i przeobrażenie, jakie wedle mitologii miał robić widok głowy Meduzy, spełniło się
na nim w mgnieniu oka.
Rozpromienienie znikło, fantazja uleciała, został człowiek przelękły, podbity, zimny, prawie
drżący, jak zbrodzień schwytany na uczynku.
— Feliksie! — zawołała Narębska — co ci jest? co ci się stało, prawdziwie?
Narębski milczący obracał się w słup, jakim bywał w domu, oczy jego błądziły już bez
wyrazu, a usta otwarte nie mogły znaleźć dźwięku, którym by się odezwały.
— Feliksie, co ci jest? — powtórzyła Narębska.
— Co mi jest? ale dlaczegóż ma mi coś być?
— Jak żyję cię takim nie widziałam?
— Jakimże?
— Nie spostrzegłeś nas nawet? nawet Mani — dodała po cichu.
— No! byłem zamyślony — rzekł Narębski — człowiek ma tyle na głowie!
Nie chciał powiedzieć — na sercu.
— Takeś mi się wydał dziwnym?
— Dajcież mi pokój!
— I dokądże tak spieszyłeś? — dodała pani Samuela, przykładając rękę do głowy na znak
wzruszenia mogącego spowodować chorobę, gdy Elwira współcześnie szukała już flaszeczki i
oglądała się, myśląc o ławce, na której by trzeźwić było wygodniej.
— Ja wcale nie spieszyłem, szedłem, tak sobie... Cóż znowu?
— Moglibyśmy więc przejść się trochę razem, my, co tak rzadko z sobą bywamy! — z
westchnieniem pełnym wymówek dodała pani Narębska.
Czy rad był lub nie temu wnioskowi żony pan Feliks, nie wiem dobrze, to pewna, że
posłuszny podał jej rękę i przybrał postawę pokorną i potulną, tak odmienną od tej, którą przed
chwilą widzieliśmy, iż nikt by go teraz o taką rozpustną fizjognomią nie posądził nawet.
— Skądże szedłeś? — przemówiła po przestanku małym żona, ciągnąc dalej nielitościwe
badanie.
— A, z sesji! — rzekł Narębski, który się był nauczył tego wyrażenia warszawskiego.
— Czy nie od Bouquerela? — spytała pani Feliksowa z uśmiechem złośliwym.
Narębski ruszył tylko ramionami, Bóg wie, gdzie śniadał, ale że sesja była gastronomiczna,
to pewna, koloryt twarzy i woń wina, z daleka się czuć dająca, świadczyły o tym dowodnie. Nie był
jednak tak naiwnym, aby się przyznać do grzechu, bo spowiednik nie dawał za podobne absolucji
nigdy.
Westchnął tylko biedak i wśród westchnienia spazmatycznie ziewnął.
Popełnił razem dwie zbrodnie, bo ani wzdychać, ani poziewać bezkarnie przy żonie prawa
nie miał. Pani Samuela pochmurniała niezmiernie i już by może przyszło do wymówek, sporu; bólu
głowy i publicznych spazmów, gdyby w tejże chwili pan Narębski nie drgnął tak dziwnie i nie
wykrzyknął: — A!! że żona posądziła go o chorobę i apoplektyczne uderzenie. Obejrzała się nań,
pobladł jak chusta.
Zrozumiemy łatwo powód tego poruszenia i wykrzyku, gdy dodamy, że właśnie z bocznej
ulicy naprzeciw nich o trzy kroki w czerni ubrana ukazała się majestatyczna postać jenerałowej, dla
Feliksa widmo wstające z grobu.
Panie zwróciły oczy ciekawie na tę postać nieznaną, a uderzającą wielką dystynkcją,
smakiem ubrania skromnego, wreszcie tym czymś, co znamionuje bogactwo i znaczenie w świecie.
Jenerałowa, potrzeba jej to przyznać, udawała doskonale damę wielkiego świata: chód, ubiór,
wejrzenie miała wystudiowane pracowicie i grała swą rolę jak Ristori lub Rachel.
Feliks już był spuścił oczy i umiejętnie rzucił się do badania resztek liści pozostałych na
drzewach, aby minąć idącą przeciw nim panią Palmer nie widząc jej, gdy na domiar jego kłopotów
wspaniały ów upiór stanął, uśmiechnął się i pozdrowił go cichym francuskim:
— Bon jour...
Żona pośpieszyła go trącić, aby wywieść z osłupienia; pan Feliks szybko zdjął kapelusz,
otworzył usta, coś szepnął i zdawał się zabity... nie wiedział, co robić. Narębscy zajmowali całą
szerokość alei, jenerałowa szła naprzeciw, nie było sposobu minąć się, a pani Julia, umyślnie
wstrzymawszy się, zdawała oczekiwać bliż- szego poznania towarzystwa, które nie domyślając się,
kto by była, wielce ciekawymi mierzyło ją oczyma.
Niebieskie oczy Mani podniosły się na tę piękną, spokojną, wypogodzoną twarz kobiety,
której wzrok także szukał jej za Elwirą, i dwa promienie spotkały się i skrzyżowały, odwracając
zaraz od siebie. Pani Palmer była znowu tak panią swego wrażenia, że uśmiech wywołała na usta i
poglądała pozornie tylko na piękną aksamitną mantylę Narębskiej.
I stali tak dosyć nieprzyzwoicie, a Feliks, oburzony w duszy, ani się chciał domyśleć, żeby
jenerałowa żądała zbliżyć się do jego żony — przypuścić tego nie mógł.
— Zechcesz mnie pan poznajomić ze swoją rodziną? — odezwał się głos cichy, pieszczony,
słodki... a straszniejszy dla Feliksa nad trąbę Sądu Ostatecznego.
Aby położenie wytłumaczyć, dosyć sobie przypomnieć, że Pluta obeznał panią Narębską z
historią pani Palmer, która nic o tym nie wiedziała, że zeznania męża dokonały reszty, a Feliks
wymieniając jej imię pewien był najokropniejszej sceny.
Jaki cel miała pani jenerałowa, chcąc się zbliżyć do Narębskich? Czy serce jej zapragnęło
uderzyć dla dziecięcia? Czy żal ciągnął do dawnego, do pierwszego w życiu kochanka? Czy
dziwactwo jakie kazało jej rzucać się w ogień z rozpaczy — odgadnąć nie potrafię. Feliks tym
razem nie osłupiał, ale skamieniał, brak mu było zupełnie przytomności, rady, myśli, środka, jakim
by zapobiegł straszliwej burzy, na którą się zbierało. A tu jak na przekorę Ogród co moment
większą liczbą ciekawych świadków się napełniał.
Moment krytyczny przedłużał się tak dziwnie, pani Narębską tak niespokojnie trącała męża,
a jenerałowa spoglądała na nich z takim wyrazem powagi zdumionej, że nie było już ani chwili do
stracenia, musiał Narębski kończyć w jakikolwiek sposób scenę, grożącą mu publicznym
skandalem.
Wlepił więc wzrok w panią Palmer przeszywający, grożący, prawie dziki i tak rozkazujący,
że sile jego nawet chłód tej marmurowej kobiety oprzeć się nie mógł... i w tejże chwili odwracając
się do żony, bardzo uprzejmie przedstawił ją i córkę... nawzajem wymawiając niewyraźnie jakieś
nazwisko, którego nikt dosłyszeć nie mógł.
Jenerałowa czy się domyśliła, czy zrozumiała go, czy się przelękła, trudno było zgadnąć,
twarz jej nie wyrażała żadnego uczucia, a uśmiech grzeczniutki słodki okrasił jej zwiędłe trochę, ale
jeszcze kształtne usteczka. Mogła bardzo łatwo przejść, wyraziwszy parę słów koniecznych, i
uwolnić Narębskiego od tortury, nie uczyniła tego jednak i przyłączyła się z zimną krwią do
towarzystwa, dobijając biednego Feliksa, który musiał się cofnąć i ustąpić jej miejsca przy żonie. Z
powodu ciasnoty bocznej alei niepodobna było wszystkim iść w jednym rzędzie, grupa więc
rozdzieliła się tak, że jenerałowa z panią Narębską zostały na przedzie, a Elwira przez ciekawość
wcisnęła się obok nich, ojcu i Mani zostawując poślednie miejsce za sobą. Pan Feliks usuwając się
dla pani Palmer pozostał za nią. Mania zaś szła tuż za Elwirą, łatwo mogąc być widzianą przez tę,
w której się nie domyślała matki.
I najwprawniejsze psychologa oko nie byłoby odgadło, że ta, która z takim spokojem i
obojętnością, rozmawiając o fraszkach, szła przy pani Samueli, pierwszy raz zbliżyła się do
straconego dziecięcia, pierwszy raz nasycała się jego widokiem, pierwszy raz słyszała uśmiech jego
wesoły i swobodny, głos brzmiący naiwnie dziecięcymi prawie dźwięki.
Pani Samuela, która choć nie dosłyszała nazwiska owej pani, bardzo była przejęta jej
dystynkcją i domy- ślała się już jakiej hrabinej z domu księżniczki, straciła natychmiast bolejącą
fizjognomią grożącą bólem głowy i spazmami, a przybrała zalotną, rozweseloną i niesłychanie
uprzejmą, jaką zawsze miała w pogotowiu dla obcych, osobliwie większego kalibru, znajomości.
Natomiast pan Feliks zdawał się zabity, z jakąś obawą zbliżył się do Mani, osłaniał ją wzrokiem,
czuwał nad biedną, która się żadnego nie domyślała niebezpieczeństwa. Przebył wprawdzie to,
czego się najwięcej lękał, ale nie był pewien, czy pani Palmer go zrozumiała, drżał, aby się nie
zdradziła słowem, miecz Damoklesa czuł nad głową zwieszony; wyrazy rozmowy dwóch pań
dochodziły uszów jego jak brzęczenie jakieś niezrozumiałe, z którego co chwila piorun miał
wystrzelić.
Szczęściem jenerałowa nie zwracała się ku niemu, a odrywki słów, dolatujące go dotąd, nic
w sobie nie miały groźnego. Elwira żywo poczęła mieszać się do rozmowy, usiłując popisać
dowcipem i śmiałością.
Na chwilę nawet podbita przez tę wielką panią, na której znajomości osnuła zaraz plan
tyczący się spotkania z pięknym nieznajomym, mniej niespokojnie szukała go oczyma po alejach.
Mania, idąca za nimi, z ciekawością bardzo łatwo tłumaczyć się dającą, oczyma śledziła
każdy ruch tej kobiety, która mimowolnie czyniła na niej wrażenie postrachu jakiegoś. Coś ją razem
odpychało od niej i pociągało ciekawością niezmierną, jak człowiek zwieszony nad przepaścią
topiła w niej wzrok, zamykała przerażona i otwierała znów oczy, by spojrzeć w tę nieskończoność
zaklętą, dziwną, straszną.
Narębski w ciągłej obawie nawet wrażeń dziecięcia śledzić nie mógł, szedł jak obłąkany, jak
winowajca na ścięcie; rad był, aby to trwało jak najkrócej, a zdawało mu się, że wiek męczarni już
przeżył.
Jenerałowa ani myślała się oddalić, choć może prze- czuwała, co w sercu Feliksa się dzieje,
dziwny spokój malował się na jej twarzy, dziwna słodycz na ustach.
Mówiła o wielkim świecie, wspominała imiona głośno, rozwodziła się nad pobożnością
mieszkańców Warszawy i rozkoszą, jakiej dusza przejęta uczuciem religijnym doznaje wśród tak
świątobliwego grona ludzi... czego pani Narębska, która była pobożną w samą miarę i bez żadnej
egzaltacji, słuchała cierpliwie, ale nie okazując, by to ją bardzo przejmowało.
Już nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nagle litościwe niebo nie zachmurzyło się
jakoś i drobny śnieżek z deszczem nie zaczął padać, naśladując wiosenne marcowe i kwietniowe
zawieruszki; jenerałowa i Narębska wraz z innymi posunęły się ku kolumnadzie, u której konie ich
czekały, ale ich to jeszcze nie rozdzieliło.
Szczęściem w powozie Narębskich nie było miejsca dla pana Feliksa, co sobie zaraz
przypomniał, i gdy doszli do placu, po pożegnaniu ceremonialnym Feliks miał zupełne prawo
opuścić żonę, a pójść z jenerałowa do jej karety.. Kocz kareta Samueli ruszyła już z miejsca, a
zmięszany mąż, pożegnawszy ją wzrokiem niespokojnym, dopiero odetchnął.
Jenerałowa nie spieszyła się do swojej karety.
— Zadziwia to pana zapewne — odezwała się po chwilce — żem się ośmieliła zbliżyć do
jego żony... nie będę się z tego tłumaczyć.
— Pozwól pani powiedzieć sobie tylko — przerwał gorąco przychodząc do siebie z
przestrachu Feliks — że o mało nie stałaś się pani powodem sceny, której nie wiedziałem, jak
uniknąć.
— Sceny? — spytała piękna Julia powoli.
— Tak jest! moja żona została uwiadomioną o wszystkim... wie imię pani... wie
pochodzenie Marii.
Jenerałowa trochępomięszana zatrzymała się, ale wnet oprzytomniała; rumieniec prześliznął
się po twarzy i znikł ustępując miejsce bladości straszliwej.
Nie rzekła już ani słowa, w milczeniu wsiadła do karety i rozkazała wieźć się do domu.
Narębski zataczając się, chory i złamany, powolnie powlókł się ulicą, ale nie wiedział ani
dokąd idzie, ani co się z nim dzieje. Śnieg padał w najlepsze, nie czuł go wcale i byłby nie wiem
gdzie zaszedł, gdyby głos barona Dunder, uprzejmie zapraszający go do powozu, nie przerwał tego
przykrego stanu.
Machinalnie wsiadł do niego Narębski, a baron, który dla obcych zawsze wyborny humor
przybierał i wymagał po drugich, aby mu się z wesołą przedstawiali twarzą, uderzony został ponurą
fizjognomią człowieka, którego do swej karety przypuścić raczył.
— Chory pan Narębski? — zapytał go po chwili — coś widzę?...
— Istotnie, trochę się czuję... nieswój... — odparł Feliks, wodząc ręką po spieczonym czole.
— A więc może bym odwiózł do domu... — rzekł Dunder — to mi da sposobność złożenia
mojego uszanowania pani i ślicznym dwóm pączkom rozkwitającym obok tej pięknej róży.
Pozwolisz?
— Ale to dla pana barona będzie daleko.
— Daleko! ma foi! zawsze po drodze, choćby do Ameryki! Allons donc! cóż to za daleko!
Narębski się nie spierał, zrobili krąg przez Czystą ulicę i puścili się w ślad za powozem pani
Feliksowej, który dobrze ich poprzedził... Baron prosił tylko towarzysza, aby mu pozwolił posłać
człowieka na chwilę, za pilnym interesem... szepnął mu coś na ucho. Musieli się zatrzymać
oczekując jego powrotu przed Hotelem Gerlacha... i postali tu dobry kwadrans — ale czas nie był
stracony.
Baron bowiem odwrócił się zaraz ku Feliksowi i, za- łożywszy nogę na nogę z wielkim
wdziękiem pozy i dezynwolturą, ujął za rękę przyjaciela, ubrał usta w uśmiech słodki i tak począł:
— Kochany panie Narębski... napomknąłem już panu cokolwiek o moich zamiarach... Vous
savez? każdy ma swe słabości... rad bym się ożenić... szukam... probuję, ale nie myślę, by człowiek
tego znaczenia i majątku co ja... vous comprenez? obowiązany był przeciwko sercu towarzyszkę
sobie dobierać w szeregach arystokracji koniecznie... Chcę kochać, vous comprenez? n'est ce pas?
pragnę serca? chcę, by ta, której daję imię i położenie moje, podobała mi się... on est égoiste du
moins une fois dans la vie, vous savez? otóż to... Twoja wychowanica, panie Narębski... chociaż
wiem, że to jest une fille de rien, ale dzięki wychowaniu (elle est très bien) nadzwyczaj niezmiernie
mi się podoba... j'y pense serieusement, qu'en dites vous?
Narębski oprzytomniał, chodziło o jego ukochane dziecię, serce mu uderzyło, nie wiedział
sarn, co powiedzieć, ale w końcu po wahaniu postanowił być zupełnie szczerym.
— Panie baronie — rzekł poważnie, chwytając jego rękę i ściskając ją silnie tak, że Dunder
nieco syknął, poczuwszy ten szlachecki uścisk aż w kościach — panie baronie, mówmy otwarcie.
— Oui, c'est ça.
— Przyjmując ten tytuł, spodziewam się i wiem, żeś musiał z nim wziąć pojęcia nasze o
honorze i świętości słowa... naprzód więc słowo uczciwe, że tajemnicy dochowasz...
— Allons donc! niech tak będzie... słowo! — rzekł zaciekawiony baron.
— To dziecię, ta sierota... jest moją córką — odezwał się, ze wstydem spuszczając oczy
Narębski — nosi imię przybrane, niewłaściwe.
— A matka? — zapytał Dunder.
— Nie chcę i nie mogę jej wyjawić. Dunder uderzył się w czoło śmiejąc.
— Gdzieżem miał mój spryt! — rzekł z francuska — rozumiem... matką jest jenerałowa.
Narębski zamilkł.
— Nie idzie o to, kto matką — odezwał się po przestanku, wśród którego kroplisty pot
wystąpił mu na czoło — chodzi o to, że to dziecię nie ma rodziny, nie ma imienia, nie ma nic...
prócz najszlachetniejszego serca i najpoczciwszej duszy!
Dunder się mocno zadumał.
— Ale by można przecie lui faire une généalogie quelconque, vous comprenez?.
— Nie podejmuję się tego.
— C'est fâcheux! c'est très fâcheux!... a tak śliczniuchna! tak milutka! i talenta, słyszę! i
główka co się zowie! Jak by mi ładnie świeciła w moim salonie mordore, na tych meblach
adamaszkowych ze złotem.
— Wdzięczen ci jestem za szczerość — rzekł zamyślając się... — nie jest to jeszcze tak źle,
jak sądziłem... obawiałem się plebejuszostwa... krew zawsze szlachecka... pan nie byłeś żonaty,
możesz ją kiedyś przyznać, a baronowska korona pokrywa wszystko... Tylko mi żal, że na karecie
drugiego herbu odmalować nie będę mógł przy moim... J'y pense fantazyjny być może... gdyby
róża? C'est ça... a na hełmie trzy liście.
Nie było tam nikogo, co by zrobił uwagę baronowi, że liczba trzy dla małżonka siwiejącego
była złej wróżby... i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
— To pierwsze — przerwał Narębski — drugie jest, że Mania, obawiam się bardzo o to...
kocha podobno...
— En voila du grave! — zawołał baron — no cóż to romansik? z młodym chłopcem?
— Nie — jest to zaledwie może rozbudzające się uczucie, nie wiem, czy dziesięć razy z
sobą w życiu mówili, a sam na sam ani razu... ale uważałem...
— Któż to jest?
— Uważałeś pan może w księgarni... przeszłą razą, gdyśmy się spotkali, tego młodego
człowieka.
— Nie, nie uważałem go wcale... ale jeśli tak, to nic... dzieciństwo... vous comprenez?
niepodobna, żeby nie miała rozgarnienia... zresztą rachuję i na pana.
To mówiąc uścisnął rękę Narębskiego.
— Zrobi się jej uwagi... wiesz pan moje położenie, zapewnię jej douaire stosowny... sto
tysięcy rubli... bo szczerze ci powiadam... szaleję za nią! śni mi się! czuję się odmłodniałym,
romansowym, dziecinnym, zdaje mi się, że ją kocham... vous comprenez? uczucia, jakich nie
doznawałem w życiu... gotówem wiele uczynić, podobała mi się jak żadna... obraz jej mnie ściga...
Narębski! ty mi musisz dopomóc! zważ, co za partia dla niej!
— Panie baronie — odparł Feliks — rób, co sądzisz właściwym, ja ani przeszkadzać, ani
pomagać nie mogę... kocham to dziecię, jak niegdyś kochałem jej matkę... chcę jej szczęścia.
— No? więc o cóż chodzi? — zapytał baron będąc pewien, że w salonie mordore na
meblach adamaszkowych ze złotem szczęście musi mieszkać koniecznie.
W tej chwili służący podbiegł właśnie wracając z miejsca, do którego był wysłany z trzema
prześlicznymi bukietami. Dwa z nich były całkiem jednakowe i uderzały bogatym doborem
kwiatów, trzeci składał się z samych róż i prostotą oba je gasił. Baron spojrzał, coś mruknął i kazał
jechać do Narębskich, piastując z wielką troskliwością osobliwie ten trzeci, którego przeznaczenie
odgadnąć było łatwo.
Nieopisane uczucie ścisnęło serce pana Feliksa, z jednej strony to wyniesienie, ten
obiecujący się los tak świetny pochlebiał mu dla sieroty, z drugiej poczciwsza myśl żałować kazała
cichej izdebki z Muszyńskim i serdecznych błogosławieństw żywota, których nic zastąpić nie może.
— Niech Bóg rozstrzyga! — rzekł w duchu — niech ona wybiera!
Powóz zastanowił się przed domem Narębskich, a baron z młodą fantazją wyskoczywszy z
niego poprzedził gospodarza na górę... gdzie panie, które go już z okna dostrzegły, oczekiwały,
pragnąc dopytać, kogo poznały w ogrodzie. Narębski obawiał się właśnie, aby Elwira i jej matka
zbyt natarczywie nie dowiadywały się o to przy baronie; zakłopotany dosyć wszedł za Dunderem,
który od progu począł się uśmiechać, wdzięczyć, śmiać, na koniec krzyczeć francuskie
komplimenta.
Z wyszukanym ruchem podał bukiet pani Samueli, potem Elwirze, ale z trzecim szybko się
odwróciwszy szukał na próżno Mani, która już pobiegła skryć się w swym pokoiku.
— Gdzież jest śliczna panna Maria? — zapytał..
— Kopciuszek? — złośliwie odpowiedziała Elwira.
— Cendrillon! delieieux! — zaśmiał się Dunder — niechże mam to szczęście, bym sam jej
tak skromną wręczał wiązankę.
— Ale nie fatygujże się baronie — odparła pani Samuela — dość jesteś łaskaw, żeś o nas
wszystkich pamiętał.
— Proszę o tę łaskę.
Elwira ze złośliwym śmiechem pobiegła sama po Manię, która coś porządkowała w swej
izdebce, wpadła do niej z hałasem i porwała ją za rękę.
— No chodź, Kopciuszku! — zawołała — przyjechał królewicz... i przywiózł ci...
— Elwiro! cóż to znowu.
— Ale mówię ci, chodź! musisz... Twój adorator czeka na ciebie.
— Mój adorator! ale proszęż cię, nie żartuj sobie ze mnie!
— Nie żartuję... zgadnij kto?
— Nie zgadnę...
— To ci powiem... ten... znasz go przecie! Baron! Baron Dunder! Jak się ślicznie nazywa,
baron Dunder! baronowa Dunderowa... baronięta Dunderzęta!
I Elwira poczęła się śmiać, a Mania prawie płakać.
— Ale chodź bo! nie żartuję! Mama kazała, czeka na ciebie! no! doprawdy! dał nam każdej
po bukiecie, aby tylko mieć powód najpiękniejszy i najdroższy wręczyć tobie! no chodź.
Mania się rozpłakała.
— Moja Elwirko! dajże mi pokój! zlituj się! tak czasem jesteś okrutna!
— A ty dziwaczna, Maniu! Bez żartu, mama się pogniewa, wołają cię do salonu... ojciec
tam jest.
I Elwira tupnęła nóżką, bo przywykła była do posłuszeństwa — a sierotka z oczyma trochę
załzawionymi poszła nareszcie za nią.
Baron, choć prawił dziwnie napuszone, wysmażone grzeczności pani Samueli, która go,
leżąc w fotelu dla nadania sobie dobrego tonu, słuchała z przymrużonymi oczyma, trzymał swój
bukiet w ręku i patrzał wciąż na drzwi... Ledwie się Mania pokazała, porwał się z krzesła i z
uśmiechem pobiegł na jej spotkanie.
— Pozwoli pani... — rzekł głosem, który stał się prawie drżącym — abym jej także
ofiarował uśmiech wiosny wśród zimy... są to tylko proste, skromne róże... ale innego kwiatu nie
mógłbym, nie śmiałbym u stóp jej złożyć... one najlepiej przypadają do jej wdzięku i młodości...
pani przy nich jak jedna z nich i królowa będziesz wyglądać.
— Brawo baronie! — przerwała, krzywiąc się z zazdrości Samuela, gdy Elwira ruszała
ramionami i krzy- wiła usty — ale mi popsujesz moją wychowankę takimi pochlebstwy... Ona
podobniejsza do fiołka, doprawdy.
— A! pani... do prostej trawy, którąście przesadzili w piękny wazonik — zawołała Mania,
rumieniąc się ze łzami w oczach.
Odpowiedź ta wywołała zgodne dwie miny dwóch pań okazujące, że ten wykrzyk wcale się
im nie podobał... wolałyby, żeby milczała... Baron załamał ręce z radości i patrzał w nią jak w
tęczę.
Dziewczę trzymało ów bukiet, rumieniło się coraz mocniej, nie śmiało zrobić kroku, bało się
odejść, lękało pozostać, ale baron usłużny przysunął jej krzesło i Mania siadła na brzeżku cała
zawstydzona zwróconymi na siebie oczyma.
Narębski smutny poglądał na to z daleka...
— Podziękujże pięknie panu baronowi — odezwała się przerywając milczenie pani
Samuela... — bo doprawdy wszystkie mamy cudowne bukiety, ale Mani można zazdrościć... same
tam róże!
— Cudowny instynkt kobiecy! — szepnął baron, mrugając oczyma.
Mania już nie rozumiała.
— Uważa mama — szepnęła na ucho córka do matki — w tym coś jest!
— Stary wariuje! — odpowiedziała Samuela... — a Feliks go tu wozi... bałamucą ją
daremnie i głowę przewrócą.
W czasie tego a parte baron miał sposobność przysunąć nieco krzesło do Mani i cichą
zawiązać rozmowę, która do reszty zmięszała biedne dziecko. Wiedziała ona dobrze, jak drogo
zawsze przychodziło jej potem opłacić każde zbliżenie się mężczyzny, każdą okazaną jej
grzeczność i wolała wyrzec miłych każdej kobiecie oznak współczucia, niżeli je potem okupywać
łzami wyciśnionymi szyderstwem Elwiry i morałami Samueli.
Jednakże w tej chwili może przytomność Narębskiego czy jakaś nieodgadniona moc dodała
jej odwagi i potrafiła bardzo zręcznie, bardzo starannie odpowiedzieć na pytania barona. Dźwięczny
jej głosik przejął drżeniem starego adoratora, który coraz z krzesłem przysuwać się zaczął, nie
zważając już na miny pani Samueli i cicho a uparcie powtarzane przez Elwirę przezwisko
Kopciuszka.
— Ale doprawdy, to daje do myślenia — zawołała w końcu głośno Narębska — myśmy już
zazdrosne o barona... i bukiet, i komplimenta... tylko dla Mani... Baronie!
Baron się opamiętał.
— Tysiąc razy przepraszam! — zawołał — ale tu, w tym czarodziejskim domu, gdzie się
człowiek obróci, tam modli! pełno wdzięków, pełno czarów!
Feliks zawsze w obawie, aby do pytań o jenerałowę nie przyszło, począł wreszcie mrugać na
Dundera, aby wyszedł z nim razem, i baron, choć nie pojmował przyczyny, a pragnął pozostać,
schwycił kapelusz, chcąc mu być posłusznym.
Zaledwie się za nim drzwi zamknęły, Mania zostawiwszy bukiet na stole, po cichuteńku
wyśliznęła się z pokoju, nie czekając wyrzutów, które ją spotkać mogły...
Matka i córka zbyt były obrażone znalezieniem się barona i danym przezeń pierwszeństwie
sierocie, by się ku niej zwrócić mogły. Samuela ruszyła ramionami pogardliwie.
— Stary szaleniec...
— A! jak mi się z niego śmiać chciało! — pochwyciła Elwira...
— Patrz tylko, moja droga... co to jest sztuka podobania się... mogłaś go mieć tak dobrze jak
ona.
— A! ja tak oczkami strzelać nie umiem...
— Warto ażebyś się trochę nauczyła od Mani... ce n'est pas une partie à dédaigner...
— Ale czyż mama pomyśleć nawet może... żeby on miał jakie serio projekta...
— Zapewne że nie... ale któż z nich ma je od razu? można doprowadzić... trzeba umieć! ja
ci to ciągle powtarzam...
— Tego nas jednak nie uczą guwernantki! — rozśmiała się Elwira.
— Tyś nadto zimna, roztrzepana... mężczyźni lubią uczucie... szukają serca...
— I Kopciuszków, bo z nimi wygodniej! — przerwała Elwira znowu. — Ale jakiż on
śmieszny!
— No! tak! jednakże... mówią, że niesłychanie bogaty i ma jakiś tam kupny tytuł... który za
granicą tak dobry jest jak najstarszy.
— Ale moja mamo!
— Jużciż ja wiem, że z Manią się nie ożeni, choć go podbałamuciła, ale z inną mógłby się
może...
— On mi się nie podoba! taki stary!
— Tak bardzo stary nie jest znowu!
— Siwieje!
— Ale siwieją i w dwudziestym roku!
— Ja wolę mojego! — cicho szepnęła córka.
— Cóż, kiedy go nie ma! — westchnęła matka.
— Poczekam! — odpowiedziała Elwira.
Na tym skończyła się rozmowa, ale wkrótce podano do stołu i nieszczęśliwy Narębski
przyszedł pewien, że go tym razem śledztwo o jenerałową nie minie. Ale że świadków nie było,
postanowił kłamać śmiało i raz na zawsze skończyć tę sprawę, odstręczając żonę od nowej, a wcale
niepotrzebnej znajomości.
Nie mylił się w tym, co przeczuwał pan Feliks, jeszcze bowiem zupa się nie skończyła, a
pani Samuela podniosła żywo głowę i zwracając się do męża spytała:
— Ale któż jest ta pani z Saskiego Ogrodu? Powiedziałeś mi jej imię tak niewyraźnie, żem
go nie dosłyszała:..
— E! ta pani — odparł Narębski — mogłabyś nawet obejść się bez jej nazwiska...
— Jak to? przecież zrobiłyśmy tak dobrą znajomość! i tak jest dobrze! Cóż znowu, czybyś
chciał mnie od niej odstręczyć? — to mówże otwarcie dlaczego?
— Bo tej pani nie lubię...
— Tak! ale to nie obowiązuje mnie do podzielania tego uczucia. Spodziewam się!
— Zapewne... są jednak okoliczności, w których uczucie męża stanowi o stosunkach żony...
— Ah! par exemple! — zawołała na ten aforyzm niesłychany w dziejach jej małżeńskich
pani Samuela, rzucając łyżkę w talerz z nie tajonym uczuciem zgrozy.
Sądziła, że Feliks się przestraszy: ale on został obojętnym jak był i że nie jadł zupy, bo był
po dobrym śniadaniu, ziewnął tylko, pani Samuela postrzegła, że niebezpiecznie go było drażnić
przy tym usposobieniu, zmieniła więc ton i dodała:
— Mogęż się dowiedzieć, kto to jest?
— Jest to sławna w Warszawie... eks-modniarka, która wyszła za eks-śpiewaka i eks-
Włocha, kobieta mająca pretensje dla wielkiego tonu i świata... a pierwszego nabyć, ani do
drugiego wśliznąć się nie może... Nikt tam nie bywa.
Narębski wiedział dobrze, iż w ten sposób tylko żonę odstręczyć potrafi... i pani Samuela,
wyprobowawszy go wejrzeniem, które dobrze wytrzymał, że nie kłamie, zamilkła.
Obiad przeszedł w milczeniu tym złowrogim, bo ono prawie zawsze zwiastowało na później
spazmy i ból głowy. Narębski okrutnie ziewał, Elwira nie taiła złego humoru i szydziła po cichu z
Mani, a sierocie łzy się doby- wały z oczek wstrzymywane z całych sił i tajone uśmiechem
przybranym.
Nazajutrz po opisanych przygodach rano dosyć mimo brzydkiej pory pan Feliks wyszedł z
domu i dosyć żywym krokiem z pochmurnym czołem udał się do księgarni Michała Drzemlika,
spodziewając się może zastać w niej samego Teosia.
Nie mylił się w tym, gdyż Muszyński był regularny jak stary breguetowski zegarek i przed
wybiciem ósmej na ratuszu zjawiał się zawsze u drzwi, gdy chłopiec drzwi otwierał i próg umiatał,
choć ze Świętokrzyskiej ulicy kawał drogi miał do sklepu. Najgorszy czas nie opóźniał go, nie
wymawiała choroba, wiedział, że przyjęty obowiązek winien się spełniać ściśle i z dumą biednego
człowieka czynił mu zadość jak najściślej się pilnując. Ale od czasu jak został zamknięty i do
godzin przykuty, jak to życie jednostajne, rozerwane niekiedy dziwnymi tylko odwiedzinami i
dziwniejszymi żądaniami objęło go swym chłodem zabójczym — Teoś stał się smutny, milczący i
stracił tę żywość umysłu, to jasne w przyszłość spojrzenie, które miał wprzódy.
Nie zawsze w walce pada człowiek, częściej go zabija taka bezczynność niestosowna dlań,
taki rodzaj życia rozciągającego na łożu Prokusta i wyczerpującego wszelką siłę. Na próżno
wmawiał sobie konieczność pracy tej, niemożność znalezienia innej; to przejście z życia ruchu i
swobody do więzienia za kantorem zabijało go powoli. Nie mógł się on uskarżać na Drzemlika,
który ocenić go umiał, obchodził się z nim tak delikatnie, jak potrafił i, co najdziwniejsza, zupełnie
mu zaufał — ale ten rodzaj życia powoli wysysał zeń wszelką samoistność i siłę.
Całe dnie siedzieć tak za szyby szklanymi, patrząc jak poza nimi miga życie uliczne, snują
się postacie, wrzawa powstaje i niknie, wloką się pogrzeby i przelatują wesela, potem chwycić
książkę, aby ją natychmiast prze- rwało wejście pani lub pana żądającego lub drobnostki, lub rzeczy
nie bywałej na świecie, lub tego, co sumienie odmówić by kazało — po chwili wrócić do czytania,
by drgnąć zaraz na nowe drzwi otwarcie lub pół godziny szukać czegoś, co znalezione kupujący
odrzuci natychmiast... często pół dnia z rozpaczy nie jąć się niczego w obawie przerwy nowej,
której właśnie na ten raz nie ma, wśród myśli najświeższych usłyszeć głos chrypliwy, co je rozcina
jak piła... nie jest to los do zazdrości. Muszyński oswajał się z nim czasami, ale były dnie, w
których widocznie upadał, nie miał ani uśmiechu, ani odpowiedzi wesołej dla klientów, ani tej
nadskakującej uprzejmości, której wymagają, ani oblicza lalki bez uczucia zalotnie usiłującej
przypodobać się wszystkim — ani pamięci i przytomności w jego zajęciach niezbędnej... były dnie,
które z wlepionym okiem w ulicę spędzał w rodzaju odrętwienia przerywanego tylko otwieraniem
drzwi i machinalną posługą, w rodzaju snu z otwartymi oczami i skołowaceniu chorobliwym...
Wpatrywał się, nie widząc, w jakąś półkę pstrych okładek pełną, w jakiś tytuł większymi głoskami
odbity i nic nie myśląc wprawiał do roli machiny.
Ale nie mogło mu to przyjść bez ofiary i cierpienie powolne dobitnie się wypiętnowało na
zbladłej twarzy, w przygasłych oczach, w wyrazie ogólnym fizjognomii cierpiącym i zwiędłym.
Narębski wszedłszy postrzegł zaraz tę zmianę, wyczytał w niej cierpienie.
— Jak się masz — rzekł — no cóż? Jak ci tam z nowym życiem? Nie jesteś chory?
Siedzenie ci nie szkodzi?
— Nie, jak pan widzisz — rzekł Teoś, podając mu rękę — nawykam, a człowiek, nim się
przerobi na złe czy dobre, jak tylko na inne... trochę zawsze przycierpi... inaczej być nie może.
— Ale czy nawykniesz?
— Próbować muszę, przy silnej woli człowiek wiele zwycięża.
— Właśniem chciał się przekonać, jak to tam idzie — rzekł Narębski, siadając na jedynym
krześle, jakie się znajdowało w księgarni — a spytać cię zarazem — dodał — czemu choć mnie
czasem nie odwiedzisz, jeśli nie chcesz mojej żony.
— Kochany panie — rzekł Teoś — wdzięczen jestem szczerze za twą grzeczność, ale sam
powiedz, czy to zrobić mogę. Pani by mnie nie przyjęła, pan za swe demokratyczne zasady
przeprowadzane tak konsekwentnie musiałbyś cierpieć, a ja wyrzucałbym sobie zakłócenie twej
spokojności.
— Surowy jesteś — rzekł Narębski.
— Widzę jasno i nie łudzę się.
— Ale to czasem potrzeba nie tak jasno widzieć i nie tak niewolniczo poddawać się ludziom
i losowi.
Na to zdanie wyrzeczone przez człowieka, który poddał się sam kobiecym rządom,
Muszyński uśmiechnął się nieznacznie.
— Jakże się tam mają u pana? — zapytał.
— Zawsze jednakowo... wiem — wrzucił z uśmiechem — że ci chodzi o Manię, ta zdrowa...
no! i jest nowina, ma kogoś, co się w niej serio zakochał, zapalił, oszalał, już tam nie wiem, jak
powiedzieć.
Muszyński mimo wielkiej mocy nad sobą pobladł, ale nie śmiał się odezwać, aby nie
zdradzić.
— Nie jest to niebezpieczny seduktor... — rzekł Narębski — ale figura, której potędze
oprzeć się trudno... Znasz barona Dunder?
— Nic a nic... konie jego, powóz, dom, ale osoby nie mam szczęścia, zbyt to wielki
majestat, aby człowiek taki, jak ja, mógł i śmiał się do niego zbliżyć. Więc to jaki krewny barona?
— Nie, sam on... ni mniej, ni więcej... Widziałeś go tu w magazynie, gdym był przeszłą
razą.
— A ten siwiejący dandysowaty jegomość?
— Ten sam... dodaj, że milioner, że zakochany, że w domu będzie miał zapewne
sprzymierzeńców, bo ich sobie zjednać potrafi.
— Ale naprzód? cóż to za człowiek? — zapytał Teoś — znasz go pan?
— Tyle co wszyscy, choć nie mogę powiedzieć, bym znał go takim, jakim jest, znam tylko
jakim się chce pokazać światu, a zdaje mi się, że to jest jeden z tych ludzi, którzy nigdy ostatniej
maski nie zrzucają z twarzy, nawet przed zwierciadłem z rana. Miły, słodki i grzeczny z możnymi i
silnymi, przyzwoity dla świata, dla ubogich szorstki i ciężki, baron jest i będzie zagadką, pod którą
się zarówno ukrywać może próżnia wielka lub wielkie a nienasycone żądze bez żadnych przekonań
i wiary... Zresztą może najprędzej nie jest to ani zły, ani dobry człowiek, ale istota bierna, chciwa,
zazdrosna, panująca nad sobą umiejętnie i posługująca się wszystkimi dla interesu, niezdolna ani do
wielkich poświęceń, ani do krzyczących zbrodni... słaba i przez swą słabość niebezpieczna... Ale —
dodał Narębski — sąd mój jest sądem człowieka, który z skorupki wróży o orzechu, nie mogąc zeń
dobyć ziarna... mówię na wiatr, może się mylę.
— Ja go nie znam... szkoda — rzekł Muszyński — zdaje mi się, że odgadłbym go,
wpatrzywszy się weń bacznie, pan w świecie i życiu straciłeś ten dziecięcy instynkt, co ostrzega o
ludziach, ja go jeszcze czuję w sobie... boję się tego, od którego mnie coś odpycha, wierzę w tych,
co mnie ku sobie ciągną. Ale... on tak bardzo bogaty...
— I nie tak bardzo zły, by mu coś zarzucić można prócz startego charakteru i nie rozplątanej
tajemniczości.
— A panna Maria?
— I ty mnie o to pytasz? — rzekł Feliks — ty?
— Dlaczegóż by nie?
— Wszak czuć musisz, że to nie jest przynajmniej człowiek, który by ją mógł zająć; z opisu,
z przeczucia zrozumieć to powinieneś!
— Nie pytani też o miłość — rzekł smutnie Muszyński — miłość to zbytek ludzi
szczęśliwych, którzy o niej myśleć mogą i dla niej poświęcić... ubodzy zmuszeni są inaczej
pojmować życie. Sierota bez dachu, na łasce... dlaczegóż by nie miała bez grzechu powiedzieć
sobie: on mnie kocha... on mi da spokój w braku szczęścia, on mnie zasłoni, on mi stworzy swym
ramieniem rodzinę...? Nie miałbym jej tego za złe!
— Wiesz, że w tej zatęchłej siedząc atmosferze, sam spleśniałeś — rzekł Narębski — słyszę
cię wyznającego tak heretycką doktrynę, że mi włosy na głowie powstają! Więc ubogi ma prawo
dla chleba sprzedać serce?
— Sprzedać! stój pan... nie, ale nie czekać, by uderzyło i nie spodziewać się, aby dlań życie
uczyniło wyjątek.
— Więc ze wszystkiego odarty... — spytał Feliks — ubogi miałby się wyrzec i
przywiązania, co słodzi dolę, i dopełnienia swej istoty?
— Czekaj pan, czekaj — odparł Muszyński — to nie o to idzie — ubogi musi naprzód na
chleb pracować, aby nie być ciężarem nikomu; gdzież w jego życiu miejsce na uczucie, co
potrzebuje marzyć i o wszystkim zapomnieć?
— Doprawdy uwziąłeś się dziś mi dokuczyć — rzekł Narębski — prawisz niestworzone
rzeczy. Więc patrzałbyś na to z krwią zimną, gdyby Maria na przykład nie kochając go szła za
starca?
— Płakałbym, ale cóż bym mógł poradzić na to?
— Więc nigdy mnie nie zrozumiesz już? — spytał niecierpliwie Narębski.
— Owszem, rozumiem cię doskonale, tylko nie widzę prawa, by ktoś w imię miłości śmiał
podawać rękę na całe życie istocie, której szczęścia zapewnić nie może!
— Egoista! — wykrzyknął Narębski — ubieraj to, jak chcesz! obrzydliwy to egoizm zawsze
— i duma; boisz się pracy, ciężaru obowiązków, wolisz swobodę czczą i zimną niż ubóstwo boże
przy trudzie.
Muszyński westchnął.
— Być może — rzekł — nie umiem powiedzieć, co mi tak postąpić każe, ale sumienie czuję
w sobie, które powtarza mi, że inaczej uczynić nie mam prawa. Więc skrzywione sumienie?
— Podobno! — rzekł Narębski kwaśno — a ja przynajmniej nie rozumiem ciebie.
— Drogi i kochany panie — przerwał rozczulony Teoś, chwytając go za ręce obie —
pomyśl trochę, zastanów się, a zrozumiesz mnie. Po tym, coś mi powiedział dzisiaj, mniej może niż
kiedy miałbym prawo odezwać się o rękę panny Marii, gdy inny los świetniejszy daleko jej się
trafia. Co by to było za zuchwalstwo, gdybym sądził, że ona może woleć mnie od tamtego i wyrzec
się swobody, jaką daje bogactwo, dla cieżkiego trudu, który ja, ja tylko sam smętny i bezsilny
miałbym jej osładzać!!
— Nie! nie! — dodał Muszyński po chwili, uderzając się z lekka po piersi — nie kuś mnie
pan, sierotę, niepodobnym szczęściem i porzuć losowi, będę się bił i łamał z nim, dopóki sił stanie.
Jestem jak ten rozbitek na morzu, który sam nie wie, czy do brzegu dopłynie i nie śmie drogiej mu
istoty odebrać innemu, bo tamten więcej mieć może siły, by ją ocalić.
— A gdyby ta istota wolała ginąć z tobą, niż z innym dobić się brzegu?
— Tak! gdyby! — odparł Teoś — ale na przypuszczeniach nic budować się nie godzi.
Posłuchaj mnie pan jeszcze — rzekł ze wzruszeniem — odkryję panu głąb duszy mojej, ja siebie
nie znam, ja nie znam życia, jam jeszcze nie zmierzył tych otchłani, w które mam się rzucić, ja
sobie ufać nie mogę, ja nie wiem, czy dosyć jest poświęcić się, by dać szczęście, i kochać, by
wszystko zwyciężyć, ja się sam siebie lękam!
— Uczciwe to są słowa — odparł Narębski, którym także powoli zaczynało owładywać
uczucie — ale posłuchajże ludzi, jeśli sam nie jesteś pewny drogi. Na mojej skroni włos już siwieje,
jam przebył wiele i przebolał po cichu, przyszedłem już do tego zdrętwienia, w którym się nic nie
czuje, ale na cudze cierpienie jam jeszcze lekarz doświadczony. Wierzaj mi, Teosiu, nie ma
straszniejszą goryczą zaprawnego życia nad życie osamotnione, chłodne i pozbawione
przywiązania, w którym człowiek zamiera chłodem, jak podróżni na górach usypiając powoli.
Lepsze ubóstwo, lepsza nędza i głód, najsroższy ból od tego trupiego żywota istoty ze
społeczeństwa wydzielonej lub związanej z nim nienawiścią, niechęcią, ranami tylko serca. Dlatego
sierocie mojej raczej ubóstwo z tobą dać bym chciał, niż bogactwo z tym, który dla niej nigdy serca
nie otworzy, aby jego pustek nie pokazać. Wierz mi, ona nie będzie szczęśliwą, choć będzie może
spokojną. W życiu lepiej krwawo boleć niż zastygnąć lodem.
Muszyński wyciągnął ku niemu rękę.
— Tak, szanowny panie — rzekł — ale ta piękna teoria twoja dobra jest, gdy ją do siebie
stosujemy, nie mamy prawa narzucać jej drugim.
— Więc milczę — rzekł Narębski — bo nic, nawet szczęścia, narzucać nam nie wolno —
wiem to i pojmuję, ale namyśl się, zastanów, a nade wszystko przyjdź do mnie, staraj się zbliżyć do
nas, przypomnij Marii, nie zrywaj stosunków.
— A pani?
— Jak zechcesz, możesz przyjść tylko do mnie i nie pokazać się w salonie. O to cię tylko
proszę.
Pan Feliks, pożegnawszy zamyślonego młodzieńca, powrócił powoli do domu.
W domu zastał żonę samą, bo Elwira z Manią wyjechały do kościoła i magazynów, a pani
Samuela trochę na ból głowy cierpiąca została w domu, a może trochę miała w myśli skorzystać z
tego, by się z mężem rozmówić.
Narębski, wpadłszy w łaskę, rad był co najprędzej z niej się wyśliznąć, ale żona nie
dopuściła nawet tej buntowniczej myśli, kazała mu usiąść przy sobie, westchnęła parę razy i
zapowiedziała, że ma rzeczy ważne, o których z nim pomówić potrzebuje.
Narębski schylił głowę i czekał.
— Mój kochany Feliksie — rzekła po namyśle Narębska — muszę pomówić z tobą o
Elwirze, boję się o to dziecko. Zdaje mi się, że jest zajęta tym nieznajomym, a tu nikt nawet nie
pomyśli, żeby jej dopomóc, dowiedzieć się, skłonić go do bywania, pociągnąć. Czyjaż to, proszę
cię, rola, jeżeli nie ojca?
— Ciągnąć do mojej córki? — spytał Feliks — moja droga Samuelo, nie zdaje mi się,
byśmy potrzebowali? To rola nie dla mnie.
— Ale przecież jakiekolwiek staranie o to uczynić by należało?
— Jeśli on sam nie ma dość przywiązania czy siły, aby się zbliżyć, do czegoż się zdało
swatać ich gwałtem. Ja na to nigdy się nie zgodzę.
— Swatać! — przerwała żona — ależ ja nie swatam także, niechby się lepiej poznali,
zbliżyli, niechbyśmy zresztą wiedzieli, co on za jeden. Elwira ma głowę nim zajętą i gdyby nie to,
mogłaby o kim innym pomyśleć. Oto na przykład baron, wszak dla Elwiry byłaby partia doskonała,
ale dziewczyna nie myśli o niczym dla tego swego nieznajomego; a Mania się daremnie tym durzy.
— Jak to daremnie? — rzekł Narębski.
— Jużciż on o niej serio nie może pomyśleć?
— Bardzom temu nierad, że sobie wbił w głowę miłość dla Mani i staranie o nią — rzekł
Feliks — ale to jest rzecz zupełnie serio — mówił mi o tym dwa razy, nawet jej sieroctwo nie zdaje
się go odstraszać.
Samuela porwała się z krzesła i usiadła zaraz przygryzając usta; na twarzy jej znać było
żywe wrażenie.
— Więc to tak! — zawołała — dlaczegóż znowu tak obojętnie patrzysz na to?
— Bo nie widzę w tym szczęścia dla niej.
— To więcej niż szczęście! to los! — odparła nieopatrznie pani Narębska.
— Jak to? co chcesz mówić? — spytał Feliks, ale pani chwyciła się za głowę i udała, że nie
słyszy, aby się ze zbyt naiwnego wykrzyknika nie tłumaczyć.
— Mania wątpię, żeby do niego przywiązać się mogła, zdaje mi się, że Teoś byłby dla niej
stosowniejszym.
Narębska spojrzała zdziwiona.
— Serio? — spytała.
— Tak sądzę...
Małżeństwo tak w tej chwili daleko stanęło od siebie, że rozmowa jakby cudem jakim od
razu się przerwała.
Pani też potrzebowała się dobrze namyśleć nad dalszymi następstwy tego, czego się dopiero
teraz dowiedziała. Pragnęła bardzo pozbyć się Mani, ale wydać ją zbyt świetnie, gdy Elwira
zostawała w domu z niepewną przyszłością, bolało serce macierzyńskie, oddać ją temu, którego
kochała, a który nie miał szczęścia podobać się Narębskiej, nie życzyła sobie także. Rzecz
potrzebowała głębokiego namysłu, a że ból głowy zawsze bardzo dobrze usługiwał w wielkich
razach, Samuela wzięła się za czoło, sięgnęła po flaszkę z wódką kolońską i dała uroczyście
mężowi znak, że mógł sobie odejść.
Tak owa próżna rozmowa spełzła na niczym, a Narębski uwolniony od ciężkiego ciężaru
wyszedł szczęśliwy, że bez katastrofy zakończył posiedzenie.
Gdy się to działo w domu, dwie panny jechały po. modliwszy się do magazynów na ulicę
Senatorską i w chwili gdy miały wejść do Włodkowskiego, Elwira cała wzruszona krzyknąwszy
lekko zatrzymała się, ujrzawszy swojego wielbiciela, który ją tak skromnie unikał, idącego w
kierunku takim, że przed drzwiami magazynu spotkać się musieli, byle chwileczkę zamarudzić. W
takim razie, gdy tylko powodu braknie kobiecie, cudowny instynkt w pomoc przybywa i z
naturalnością największą umieją zyskać na czasie tak, że najbieglejsze oko nie dostrzeże w tym
podrobienia.
Mężczyzna, nim się namyśli, jak by oczy ludzkie oszukał, nim co znajdzie, nim wypełni, co
zamierzył, już baczne wejrzenie odkryje go i zgadnie, kobieta instynktem dokonywa w mgnieniu
oka, co jej podyktowała natura sama. Nie potrzeba tu nawet wielkiego dowcipu i przebiegłości,
najpospolitsza to potrafi. A panna Elwira znowu w tym najpospolitszą nie była wcale, owszem, jeśli
jej zbywało wielu kobiecych przymiotów, instynkt ów posiadała w bardzo wysokim stopniu.
Więc w chwili prawie, gdy mimowolny wykrzyk z ust jej się wyrywał, szal z ramion spadać
zaczął i tak jakoś dziwnie się zsuwał, że pochwycić go nie było podobna, dopóki piękny
nieznajomy nie nadszedł, nie zatrzymał się, nie ukłonił i słowem jakimś uwięziony nie, stanął przy
pannach na trotuarze.
— A, to pan! — zawołała Elwira udając, że go dopiero teraz postrzega.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry, czy pan ciągle był w mieście?
— Nie, wyjeżdżałem na dni kilka.
— Sądziliśmy, że nas pan odwiedzi... — dodała ciszej Elwira.
— Prawdziwie, pani, było niepodobieństwem.
Piękny nieznajomy mówiąc to oglądał się wkoło niespokojnie, uchylił kapelusika i zapewne
nie śmiejąc wstrzymywać panie przed progiem, bardzo szybko odszedł ku teatrowi.
Elwira długim za nim pociągnęła wejrzeniem, tupnęła nóżką i dosyć na ten raz nieostrożnie
syknęła: — Nieznośny!
Scena ta byłaby zupełnie dla świata stracona, bo Mania zapatrzyła się na bijący wodotrysk,
około którego ktoś może podobny do Teosia przechodził, gdyby nie postać dziwna, która
wstrzymała się w chwili wysiadania pań z powozu i z wielką bacznością zdawała się śledzić ruchy,
słowa, wejrzenie nawet Elwiry i pięknego nieznajomego.
Ostatni nawet wykrzyknik: Nieznośny! — musiał się obić o uszy tego natrętnego świadka,
który uśmiechnął się złośliwie i w ślad poszedł za pięknym nieznajomym.
Podsłuchującym tak niegrzecznie Elwirę był stary nasz znajomy, kapitan Pluta, którego los,
traf, przypadek, nie wiem jak to nazwać zechcecie, sprowadził w tej chwili na scenę. Jednym z
wielkich jego przymiotów była ta niezmierna przytomność umysłu, z jaką korzystał z najmniejszej
okoliczności, mogącej mu na coś posłużyć. Jak błyskawica przebiegła przez głowę myśl dziwaczna
i choć prędki chód nie był ani w jego charakterze, ani we zwyczaju, starał się dognać młodzieńca,
który ze swojej strony szedł tak szybko, jakby uciekał. Zetknęli się dopiero pod teatralną galerią.
— A! jak się masz! — zawołał Pluta — winszuję ci doskonałych nóg, bo chodzisz, jakbyś
się na laufra kie- rował. Zdawało mi się właśnie z daleka, żem cię poznał i usiłowałem dogonić,
wiesz, chodzisz ogromnie.
Młody mężczyzna uśmiechnął się trochę zmięszany, kłaniając Plucie.
— No, to wiem — mówił dalej kapitan — że kiedy się ma interesa na głowie, chodzi się
żywo, ale znowu spotkawszy tak ładną panienkę i tak podobno sobie życzliwą, to już na heroizm
anachorety zakrawa tak od niej uciekać.
Nieznajomy uśmiechnął się z przymusem, w oczy starając zajrzeć Plucie, jakby
doświadczał, czy nie żartował z niego.
— Cóż mnie tam ta panna obchodzi?
— Ładna panna nie miałaby obchodzić młodego mężczyznę! a do licha! cóż to z was ten
wiek niegodziwy robi, machiny Abrahama Sterna do odciągania i dodawania! Przecież choćby w
oczy zajrzeć, gdy się śmieją młodością, miło; a tym bardziej gdy się jeszcze otworzą i usta takim
wyrzutem...
— A! słyszałeś pan? — rzekł nieznajomy.
— I widziałem, i słyszałem, i wiem wszystko — dodał kapitan, choć nic nie wiedział, ale
pewien, że powoli dowie się wszystkiego, choćby ono niczym było.
Młodzieniec nie zaprzeczając zarumienił się, Pluta zrozumiał, że tam coś być musiało.
— Głupstwo robisz — rzekł po cichu, biorąc go pod rękę — że taką śliczną partię
odpychasz, jeśli ci panna sprzyja.
— Ale to partia nie dla mnie!
— Cóż to, kaleka jesteś czy w sekrecie masz lat siedemdziesiąt jak St. Germain? o to bym
cię nie posądził. Ja znam Narębskich dobrze i dawno — dodał z cicha.
— Pan ich znasz? — spytał młody człowiek.
— Wejdźmy do Lursa — rzekł kapitan — proszę cię na czekoladę lub, jeśli wolisz, na
kieliszek wódki, albo na czekoladę i wódkę, to i na to gotów jestem, opowiem ci całą historią
Narębskich.
— Ale ja się spieszę.
— Wy się zawsze spieszycie — przerwał śmiejąc się kapitan — napędzisz interesa, a
dowiesz się, czego ci prócz mnie nikt nie powie.
W oczach młodego chłopaka odmalowała się ciekawość.
— Dobrze — rzekł — ale ja proszę na czekoladę, jeśli pozwolisz.
— Jeśli ci to robi przyjemność, ja nigdy nie wyzywam na pojedynek, gdy kto za mnie
płaci... chodźmy.
Byli właśnie naprzeciw drzwi, gdy Pluta tryumfalnie je otworzył z miną człowieka, który
jest z nimi dobrze oswojony.
Garson przybiegł natychmiast po rozkazy, a dwaj przybyli wszedłszy do bocznego pokoju,
który szczęściem był pusty, zasiedli nad poprzewracanym gazet stołem.
Kapitan odsunął je z widocznym nieukontentowaniem.
— A! gazety! — rzekł — kto też to czytać może! Ja ich nigdy w rękę nie biorę, a ręczę ci,
że przeszedłszy się od Zygmunta do Świętego Krzyża powoli, w dzień pogodny, więcej od tych, co
je od deski do deski czytają, wiedzieć będę. Otóż wracając do Narębskich — dodał cicho — mąż
pod pantoflem, żona eks-piękność zapoznana, femme incomprise, której pochlebiając trochę i
wierząc w jej spazmy i bóle głowy łatwo się podobać, ludzie oboje gospodarni, bogaci bardzo,
córka jedynaczka, trochę znudzona stanem panieńskim. Posagu zaraz pewnie ze trzykroć najmniej,
a po najdłuższym życiu państwa obojga trzy lub cztery razy tyle. W dodatku zięć zręczny przez
matkę, którą zawojować łatwo, jegomością, domem, wszystkim będzie rządził. Co się tyczy pojęć,
Narębski był uczniem uniwersytetu gdzieś za granicą, stracił w burszowskich uściskach skorupkę
szlachecką, odzywa się w nim herbowna dumka, ale jak wczorajszy obiad niezdrowy, bardzo lekko,
przy tym matka jest tu wszechwładną, córka wymoże na niej, co zechce. Czemu byś u licha nie
korzystał ze zręczności?
— Czemu? — rzekł rumieniąc się młody człowiek — pan nie potrzebujesz, bym mu mówił
o tym.
— Masz słuszność, ja nie potrzebuję, bo myśl twoją znam lepiej niż ty sam, ale przecież
żyjemy w XIX wieku? A podobała ci się?
— Dosyć.
— Tylko dosyć? — spytał kapitan.
— Z powierzchowności bardzo.
— A serce ci bije, gdy ją zobaczysz?
— Trochę!
— Źle! albo kłamiesz, albo niewiele to obiecuje. Ale gdybyś nawet był zimny, ona ma
słabostkę widoczną, to jej z oczów patrzy, korzystaj! Nie jesteś przecie tak naiwny, żebyś
koniecznie chciał żenić się z Heloizą myśli twych i wysuszoną od westchnień kochanką... trochę
zażywna żona, spokojna i miłująca, daleko wygodniejsza.
Podano czekoladę, młody człowiek był pomięszany i roztargniony, milczał uparcie.
— Chcesz, ja ci dopomogę? — rzekł Pluta.
— Bardzo jestem wdzięczen, ale...
— Ale co, boisz się mojej pomocy? mów śmiało. — Może trochę...
— Pozwólże, nie myślę występować w żadnym charakterze urzędowym, moją rzeczą cicha
intryżka, a że jej dam radę, bądź spokojny.
— Ale skądże znowu tak gwałtowne chęci poratowania mnie? — spytał ośmielony
młodzieniec.
— Dziękuję ci, jesteś szczery, ja to lubię — przerwał potrząsając ręką jego kapitan —
odpłacę ci wzajemnością... mam w tym własny interes.. Rozumiesz, jest to naj- lepsza rękojmia,
jaką ci dać mogę, że postąpię sobie z największą gorliwością...
— Ale dajmyż temu pokój.
— Daję ci trzy dni do namysłu! a potem, słuchaj, dwa słowa i stoisz na aksamicie, panna
twoja. Honorem kapitana Pluty ci zaręczam.
Zatarł ręce z wyrazem nie tajonej złośliwości.
— Ma się rozumieć — dodał — że przyszłego szczęścia nie hipotekuję na moim sumieniu...
dalej wszystko już od pana zależy... jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz... A jeśli pościeli nie
przygotujesz, możesz nawet całkiem nie spać; to już twoja rzecz... ja umywam ręce.
Nieznajomy, który w ogólności bardzo się miał na ostrożności i obawiał wygadać,
uśmiechnął się tylko, Pluta uścisnął go serdecznie.
— Bierz się — rzekł cicho — życzę i rachuj na mnie, ręczę, że się uda.
Spojrzał mu w oczy i szeroko się rozśmiał. W istocie fizjognomia towarzysza nie
wskazywała wcale ani obudzonego zaufania, ani rozognionej namiętności, ów bardzo przyzwoity
młodzian zawahany, niepewny, dosyć zimno przyjmował natarczywą zachętę Pluty.
— Widzę — rzekł kapitan mrugając okiem — że albo podzielasz uprzedzenia, które ludzie
względem mnie mają, albo sądzisz, że się próżno przechwalam, obiecując pomoc skuteczną, której
dać nie jestem w stanie. Zbyt szanuję osobiste przekonania każdego, abym miał nalegać, choć nie
zaprzeczysz, że trochę są krzywdzące dla mnie... ale ja jestem bon enfant, wchodzę w słabości
ludzkie, wcielam się w myśl, rozumiem każdego, nawet takiego, który po cichu nieprzyzwoicie
mnie nazwać może... cela c'est vu... Zważ jednak czemu byś nie miał sprobować? co ci to szkodzi?
nie będę cię w żadnym razie kompromitował... sprobuj... urządzę ci schadzkę w Saskim Ogrodzie...
spotkanie w jakim magazynie.
Młodzieniec stał wciąż jak na żarzących węglach... ale kręcąc się, milczał; ruchami tylko
oświadczał swą wdzięczność, cisnąc mocno dłoń Pluty.
— Powtórzę ci zresztą dla ostatecznego skonwikowania... że mam w tym własny interes...
Stary trochę, nie mogąc się kochać, lubię dopomóc dwóm sercom bijącym do siebie. Są to wszystko
silne pobudki.
— Pozwolisz mi działać? — dodał po chwili.
— Panie kapitanie — odezwał się nareszcie młody' człowiek — tylko, na Boga, ostrożnie
— nie jestem jeszcze tak bardzo pewien, że się kocham... bogactwo mnie nie kusi zbytecznie...
mam wiele powodów do obawy i wahania.
— Ależ, u licha, ja cię tak za kołnierz do ołtarza nie ciągnę zaraz — dodał Pluta — masz
czas do skruchy i opamiętania zawsze, gdy ci się podoba. Kupić, nie kupić, potargować można.
Reszta rozmowy odbyła się już tak cicho, że nawet ucho powieściopisarza dosłyszeć jej nie
mogło. To pewna, że gdy po wypiciu czekolady i oblaniu jej wedle prawideł szklanką zimnej wody
rozchodzili się dwaj spiskowi, kapitan mruczał jakąś śpiewkę z młodszych czasów, a nieznajomy
odszedł z wesołą miną i postawą, żywym krokiem starając się czas stracony wynagrodzić.
Sam jeden od Lursa wyszedłszy, Pluta spojrzał na zegarek, pomyślał i zawoławszy dorożki
kazał się wieźć na ulicę Wilczą.
Trzeba wiedzieć, że choć wychodzi w Aleje, uliczka ta, której sławy broniła pani Adolfina
Jordanowa tak gorąco, nie odznacza się wcale wspaniałą powierzchownością; zbytek i elegancja
jeszcze tam dojść czasu nie miały, skromne domki drewniane, jednopiątrowe, stare, niepozorne,
gdzieniegdzie parkany długie, ponachylane od dawnego stania, szynczki i małe kramiki, oto czym
oczekując przyszłości żyje Wilcza ulica.
W lecie zdobią ją i tu, i owdzie wychylające się zza ogrodzeń drzew gałęzie, ale ten wiejski
strój nie może pokryć nieprzyjemności zaniedbania, jakie się tu czuć dają... Kapitan długo szukał i
rozglądał się usiłując odgadnąć, gdzie by się dom ów pani Adolfiny Jordanowej mógł ukrywać i
nareszcie, kierując jej skazówką, wynalazł ku Alejom furtkę małą, niepokaźną, przez którą wszedł
na niezbyt wytworny dziedzińczyk. Trzeba było instynktu kapitana, który się wszystkiego
domyślał, nawet zmian, jakim charakter po upływie długiego czasu ulec może, aby odgadnąć, że to
być mogło ustronie zamieszkane przez piękną niegdyś Adolfinę.
W istocie podwórko oznajmywało tylko wielce gospodarnych mieszkańców i gdyby nie
ścieżka brukowana, która przez nie wiodła, trudno by się dorozumieć, że tu wdówka tak o swój
strój i twarz dbała mieścić się mogła... Stały wszędzie cebry, balie, koryta, kupy śmiecisk leżały, a
drób i różne stworzenia zapełniały wszystkie kąty. Trzy psy różnej barwy porwały się z ogromnym
szczekaniem dowodzącym, że rzadko widywały obcych i nie przywykłe były do gości.
Naszczekiwanie ich jednak nieprzyjemne być mogło, ale nie zdawało się groźne... Na głos ich
kobieta niepocześnie odziana, z rękawami zatoczonymi po łokcie wyrwała się z sieni i stanąwszy
wpatrzyła się w Plutę, który ostrożnie kamyki, po których miał stąpać, wybierał.
Domek był, choć drewniany, niczego, a poza nim i wkoło gęste drzewa owocowe
świadczyły, że utile brało pierwszeństwo nad dulce. Na ozdoby w ogóle nie silono się tu wcale i
architekt nie starał o nadanie przyjemnej powierzchowności, ale mieszkać mogło nawet być
wygodniej, niż się na pozór zdawało.
Pluta stanął.
— Pani Jordanowa? — zapytał.
— No to cóż? — odpowiedziała mu kobieta, która w jednej ręce trzymała tylko co
wypróżniony znać ceberek.
— Tu mieszka?
— No to tu...
— Oznajmijcież jej kapitana Plutę...
Służąca pomruczała nieco, odwróciła się, poszła, a kapitan, który nie wątpił na chwilę, że
będzie przyjętym, posunął się mimo zajadłego psów naszczekiwania aż do sieni... Tu znowu różne
sprzęty gospodarskie prawie drogę zatamowały, ale ściśle biorąc, przejść było można... Po chwilce
trzaskając drzwiami zjawiła się na powrót owa niewiasta, którą Bóg i natura tak złym obdarzyły
humorem, i wskazując drzwi w drugiej sionce ciemnej, odezwała się:
— No to tędy.
Pluta uderzywszy się o niskie wejście i zawiesiwszy płaszcz na drzwiach, bo innego
umieszczenia dlań nie znalazł, wcisnął się pokornie do rodzaju przedpokoiku maluteczkiego, w
którym mocno słychać było stęchliznę, a następnie dostał się do drugiego pokoju pustego i krocząc
dalej przez kurytarzyk wszedł nareszcie do izby, która zabawialną musiała uchodzić. Tu nie było
nikogo... Pluta obejrzawszy się bacznie domyślał się, że wszedł niewłaściwą drogą i że od Alei i
ogrodu musiało być paradniejsze wnijście... drzwi mu o tym znać dały.
Salonik — gdyż nieuchronnie tak się to musiało nazywać — wprawiał w zdumienie
kapitana surowością swej fizjognomii. Był. on ciemnoszafirowy, z powodu drzew dosyć niejasny,
niski, ledwie starych trochę mieszczący mebli, a ozdoby jego ograniczały się parą naczyń z
robionymi kwiatami, krzyżem i kilką strasznymi obrazami świętych różnych; miał pozór raczej celi
klasztornej niż schronienia pokutującej tak pięknej niegdyś, a dziś tak jeszcze starannie malowanej
Adolfinki, którą kapitan znał niezmierną wietrznicą i trzpiotem.
Najmniejszego nie widać było starania o wdzięk, ozdobę, o wygodę nawet; na stołach pył
spoczywał kilkodniowy, firanki zżółkły wisząc od dawnego czasu nie poruszane, a siedzenia
zdradzały małe bardzo używanie.
— Cóż to się jej stało? — spytał siebie w duchu Pluta ledwie oczom swym wierząc —
czyby i ta nabożnisią miała zostać?
Z drugiego pokoju naprzód piesek zaburczał i zaszczekał, potem dał się słyszeć kaszelek,
nareszcie wysunęła się pani Jordanowa w czarnej sukni, tak widocznie na świeżo pomalowana i
utrefiona, że nierychłe jej zjawienie się bardzo naturalnie się już wytłumaczyło.
— A cóż za gość po tylu latach! — zawołała sznurując piękne niegdyś usteczka, które
zapadały zbyt głęboko, okrojone dwoma niedyskretnymi fałdami, wdowa — co za gość! jakżem
wdzięczna za pamięć!
Kapitan mimo rezygnacji zwykłej na wszelkie losu przygody stał osłupiały, tak mało dawną
Adolfinę poznać mógł w tej ruinie zasuszonej starannie.
Gospodyni posunęła się ku niemu, zakaszlała, przywołała pieska, który zabierał się ściśle
obejrzeć przychodnia i, usiadłszy na kanapie, zaprosiła Plutę do fotelu stojącego obok.
— Widzisz mnie, piękna zawsze Adolfino — rzekł kapitan dopuszczając się pochlebstwa,
które przydać się mogło — zdumionym i przejętym — ty w tej ustroni i ciszy! wśród atmosfery
klasztornej, zatęchłej... cóż to jest? wyszłaś na pustelnicę?
— Zawsze żartobliwy! — odezwała się z westchnieniem pani Jordanowa — ale z wiekiem
przychodzi upamiętanie.
— Tak mówią — odparł Pluta — choć ja niezupełnie temu wierzę, w starym piecu diabeł
pali, a w młodym ludzie, ty zaś, kochana Adolfino, tak świeżo i ślicznie wyglądasz...
— Ale dajże mi pokój.
— Doprawdy! wytłumacz mi, co znaczy ten surowy, ascetyczny pozór twego domu, to
zamieszkanie na pustyni. Więc wzgardziłaś światem?
— A! zupełnie! — uśmiechając się rzekła pani Jordanowa — cisza mi teraz milsza nad
wszystko, chciałam się nawet wyprowadzić na wieś, ale tam wszędzie kościół tak daleko.
— Stałaś się nabożną?
— Ale zawsze nią byłam, tylko...
Kapitan zaczął śmiać się okrutnie.
— Byłaś nią, tylko ci ludzie praktykować nie dawali.
— Że też ty, kapitanie, nie zostałeś oświecony dotąd.
— Co chcesz? jeszczem nie zasłużył na to — rzekł Pluta — a sam się temu dziwuję, ale na
Boga opowiedzże mi, jak do tego przyszło, czym u licha żyjesz teraz, gdy wszystko to, co dawne
twe stanowiło życie — odbiegło od ciebie, czy...
— Ja odbiegłam sama.
— No! tak! omyliłem się — podchwycił kapitan.
— Owdowiałam, potem ten proces nieszczęśliwy.
— A prawda! i młody prawnik.
— Człowiek, na którego uczuciach się zawiodłam.
— Rozumiem, ale proces został wygrany?
— Żebyś wiedział, co mnie to kosztowało?!
— I sercem?
— sercem najwięcej! choć doprawdy ze czterdzieści tysięcy mi zachwycił...
— Dalej?
— Dalej, jak widzisz, przywiązałam się do mojego gospodarstwa.
— Nauczyłaś się oszczędności, jak widzę.
— Musiałam po tylu stratach.
Skąpstwo tak tu było widoczne wszędzie, że Pluta nie potrzebował się wysilać, by je
odgadnąć i nim sobie nowy charakter pani Jordanowej wytłumaczyć.
Ta cecha nie bardzo była na rękę Plucie, który miał plany swoje, ale przywykły do walki nie
zraził się pierwszą spotkaną przeszkodą — obejrzał się poważnie dokoła i kiwając głową dodał:
— Ale przywykła do życia w gronie przyjaciół i wielbicieli jakże możesz teraz w tej
samotności wytrwać, moja dobrodziejko? to dla mnie rzecz niepojęta.
— Cóż mam robić! wszyscy mnie opuścili.
— Tak, musiałaś więc naturalnie opuścić wszystkich, wywdzięczając im niewdzięczność.
Ale czy ci z tym lepiej?
— Gdzież tam, mój kapitanie, gdzie mi tam dobrze być może? Ty jeszcze nie wiesz, co to
jest mieć dom w mieście! wiekuisty niepokój; pilnuj parkanów, ulicy, podwórza, rachuj termina
podatków, ucieraj się z policją, zamiataj, czyść, wywoź lód i błoto, a zewsząd szkoda, a nieustanny
tartas, tak że człowiek sobie rady dać nie może.
— Przyznaj pani, że kiedyś nic nie miała, daleko szczęśliwsze były czasy.
Wdowa westchnęła.
— Starość nie radość — rzekła ż wyraźnym żądaniem, ażeby jej starości zaprzeczył Pluta,
ten się dorozumiał trafnie i zakrzyknął:
— Ale ba! wyglądasz jak róża! kibić jak u szesnastoletniej dzieweczki i prawisz o starości.
— Nie uwierzysz, kapitanie, jednak, jak postarzałam na sercu, na duchu, przez jak okrutne
przeszłam doświadczenia... ach!
— Nie powinno by to jednak tak przybijać pani bardzo — rzekł kapitan — trzeba się raz
otrząść z tego, myśleć o sobie.
— Ja myślę o Bogu — westchnęła pani Jordanowa.
— No, sądzę, że jedno drugiemu nie przeszkadza —. kto z Bogiem, Bóg z nim.
— Jakże mnie to cieszy, że taką maksymę słyszę z ust twoich — przerwała wdowa,
zbliżając się nieco — waćpan byłeś trochę libertyn i płochy.
— Nie powiem pani, żebym się już bardzo radykalnie odmienił — przerwał z uśmiechem
Pluta — ale i to cud, żem doszedł do tego, iż mnie już podobne rzeczy nie śmieszą: rozumiem
pobożność, choć jeszcze do niej nie doszedłem.
— Bardzo mnie to cieszy! Kapitanie... ale powiedz mi, zmieniłeś życie? co porabiasz?
— Ja nie zmieniłem życia, życie się samo zmieniło, nie mogąc sam być jeszcze bardzo
moralnym, bo mi stara natura niekiedy powraca razem z atakami pedogry, wziąłem sobie za cel
prowadzenie drugich drogami umartwień różnych do moralności. Nawracam.
— Kapitanie — przerwała zachwycona Adolfina — daj mi rękę, ja także strasznie nawracać
lubię, tylko to nieszczęście, że mi się okropnie dotąd nie. udawało.
— Ja dopiero zawód mój rozpoczynam i nie wiem jeszcze, jak mi pójdzie. Ale wiesz pani
co? — dodał po chwili — jak możesz mieszkać tak samotna i jeszcze na Wilczej ulicy, gdzie ani
ludzi, ani nawet wilków nie widać?
— Mam moje zajęcia.
— Ale żadnego towarzystwa.
— Czasem jaki ksiądz mnie odwiedzi — mam i parę przyjaciółek.
— Wszystko to jeszcze, wierzaj mi, pani, za mało dla pięknej Adolfiny, która do
ruchliwszego życia była przywykła. Pani więdniejesz z nudów, pani zawyrokowałaś już widzę, że
ze światem nic nie chcesz mieć wspólnego, a to za wcześnie.
— Ale kiedy świat...
— Świat, moja śliczna Adolfino — przerwał Pluta — nie ma zwyczaju gonić tych, co się od
niego odwracają z pogardą, jemu potrzeba sideł, lepu, a wziąć go można bardzo łatwo.
— Ale jakiż lep? jakie sidła?
— Posłuchaj no mnie pani z uwagą! — rzekł powoli Pluta — ale naprzód, daruj mi pytanie,
nie masz tu go, czym bym się pokrzepił?
— Chcesz wody?
— O! jak to widać, żeśmy się dawno nie widzieli, kiedyż mnie poszlakowałaś pijącego
wodę? Jest to rzecz, która, jak wiadomo, sprowadza wodną puchlinę — nie masz u pani wina?
wódki? wreszcie piwa?
Wdowa zarumieniła się.
— Ty wiesz, kapitanie, że ja nigdy nic nie piję.
— Dawniej wiem, że lubiłaś szampana.
— Ale wstydź się, cóż znowu?
— No! a gdybyś mi kazała przynieść choć bawara? Jestem tak osłabiony — dodał kapitan
— że cokolwiek dłużej bez jakiegoś pokrzepienia wytrwać nie mogę.
Wdowa wstała, ale widocznie pomięszana, punkt honoru gospodyni walczył ze skąpstwem,
które się poddać nie chciało.
— Nie uwierzysz, jak teraz trudno o drobne, kapitanie — rzekła — zadziwiająca rzecz... a w
bawarii na rogu od Mokotowskiej nie zmienią lub dadzą takie podarte papierki...
— A! — rzekł Pluta dobywając sakiewki z miną człowieka, który dopiero teraz zgłębił
charakter przeciwnika — to nic, ja pani pożyczę parę złotych, oddasz mi później.
Adolfina zarumieniła się, znać było wstyd, ale obok niego chciwość już nałogowa nie
dopuściła odrzucić ofiary.
— Przepraszam — rzekła — otóż zaraz poślemy po bawarskie, ja sama czasem czuję
potrzebę czegoś wzmacniającego.
— No! no! poślijże po parę butelek, bo ja mniej nad dwie nie piję; to moja miara.
Wdowa zaczęła wołać służącej, która weszła mrucząc od roboty i kiwnąwszy głową,
popatrzywszy na pieniądze wybiegła po piwo.
Kapitan uspokojony nieco, tak mówić zaczął:
— Pozwól sobie powiedzieć, kochana Adolf ino, że postąpiłaś sobie po bolesnym
odczarowaniu i stratach jak student, który dostawszy admonicją wciska się w kąt i pod nosem
burczy... Naprzód zrobiłaś to za wcześnie; po wtóre, kobiecie z funduszem nigdy nie późno wyrobić
sobie pozycją socjalną, to jest męża... tylko potrzeba około tego umieć chodzić.
Otwieram jednak nowinę w porę, abyś nie myślała, że ja dla tych dwóchkroć ci się sam
swatam w trzeciej osobie — od razu dla wyjaśnienia kwestii usuwam na bok rozwiązanie. Ja czuję
w sobie powołanie pójść do trumny z bukietem u fraka, nie ożenię się już wcale; ale iluż to ode
mnie młodszych ludzi mieć możesz.
— Ale bo pleciesz! Ja także nie chcę iść za mąż.
— Dlaczego?
— No! bom może i do swobody przywykła.
— To cię uczyni jeszcze swobodniejszą, ale powinnaś wybrać sobie takiego kogoś, co by ci
przyniósł ulgę, nie utrapienie... trzeba się zastanowić dobrze i rozpatrzyć.
— Tyle razy byłam zdradzona!
— Tym pewniej zdradzić się nie dasz, a w dodatku ja jestem u twojego boku i sam ci
pomogę takiego męża wybrać, że mi będziesz dziękować do końca życia... Ale, tu sęk... dom
zamknięty, nikt nie bywa, nikt cię nie widzi, męża w ten sposób nie dostaniesz.
— Ale ja ci powtarzam, że za mąż iść nie chcę!
— Tak ci się zdaje! to fałszywe pojęcie, moja Adol- fino... Zresztą pójdziesz, nie pójdziesz,
co ci szkodzi, że się jeszcze koło ciebie pokręcą, potańcują i słodkie przypomnienie przeszłości
przyniosą z sobą.
— A! przeszłości, kapitanie! — odezwała się Jordanowa.
Wtem służąca wniosła butelki i dwie szklanki, które poufałym sposobem zanurzywszy w nie
dwa palce utrzymywała, postawiła je na stoliku i wyszła pomrukując... kapitan na przybór nie
zważał, nalał sobie piwo i pił, a wdowa także skromnie wsączywszy kilka kropel do szklanki...
jakby na próbę... i poniosła do ust trochę się krzywiąc.
— Musisz waćpani dom otworzyć... — rzekł Pluta.
— Na Boga... ja... nie mogę się narażać na koszta — przerwała Jordanowa.
— Cyt, posłuchajże! jakie koszta, u licha! możesz przyjmować oględnie w tych. godzinach,
w których się nic dawać nie zwykło.
— Ale któż tu przyjdzie?
— Ja ci przyprowadzę ludzi... i zobaczysz... towarzystwo, co się zowie... jednego nawet
konkurenta, idealnie poczciwego człowieka a mojego przyjaciela, mam na myśli. Ale dom
otwierając potrzeba, żebyś też kogoś więcej miała przy sobie.
— Jak to? kogoż — z coraz większym przestrachem spytała wdowa.
— Cicho! cicho! słuchaj tylko uważnie, a wszystkiego się powoli dowiesz... Wypadek dał
mi tu poznać bardzo nieszczęśliwą sierotę, śliczne dziecko.
Kapitan jeszcze tych słów nie domówił, kiedy wdowa, gwałtownie szklankę postawiwszy na
stole, odsunęła się oburzona.
— Sierota! ta! znam ja waćpana z jego sierotami, rozumiem, o co idzie... ale proszę nie
myśleć.
Pluta ramionami ruszył potężnie, a nogą o posadzkę uderzył, aż się szyby zatrzęsły i służąca
wpadła z drugiego pokoju, ale na znak pani strwożonej wyszła, rzucając wzrokiem groźnym na
przybylca.
— Śnią ci się rzeczy niebywałe, moja Adolfino — rzekł kapitan — cóżem to ja młokos
jakiś, żebym się kochał i biegał za buziaczkami! Myślisz, że w takim razie umieściłbym
dziewczynę u ciebie! Wstydź się, podejrzliwość niegodna pani Jordanowej... Jest to biedne dziecko,
twoje noszące nazwisko... umęczone w domu, w którym zostaje, które chciałbym wyratować.
— Ale? mów komu innemu! tak! tak! cóż to przez czułość serca?
— Wcale nie, ale mam moje powody, chcę komuś dokuczyć i odebrać mu dziecko.
— Pleciesz! Jedno się drugiego nie trzyma! Wdowa była widocznie podrażniona i
rozgniewana...
napiła się piwa, ruszyła ramionami i obcisnąwszy mantylkę siadła głębiej na kanapie z
rezygnacją nieco wzgardliwą, którą kapitan uczuł głęboko.
— Słuchaj no, nie ma co mówić, jesteś bardzo przenikliwą i nie dasz się lada czym
uspokoić, więc ci się szczerze będę spowiadał, ale naprzód na co się mam zakląć, abyś mi wierzyła?
na twe czarne oczy? na ząbki twe białe? na świeżą krasę twojego rumieńca? na dawne moje dla
ciebie zapały?
Pani Jordanowa poprawiła loków i nieco się uśmiechnęła.
— Ty całe życie kłamiesz — rzekła — stary bałamucie.
— Nie, piękna Adolfino, kłamię tylko, gdy mi z tym wygodniej, darmo i przez amatorstwo
— nigdy; na ten raz klnę ci się odnowionym świeżo honorem, że czystą mówić będę prawdę.
Kochałem jedną kobietę.
— Ty? — spytała Adolfina.
— No! tak! jakkolwiek to dziwnym ci się wydawać może, jakkolwiek było to głupstwo i
słabość z mojej strony, przyznaję się, kochałem ją.
— No! no! dalej! — rzekła wdowa.
— Kobieta naturalnie zdradziła mnie.
Adolfina uśmiechnęła się, fałszywe pokazując ząbki.
— To mi życie zwichnęło, szalałem, ażeby o niej zapomnieć i zatrzeć jej wspomnienia nie
mogłem.
— Cha! cha i chcesz, żebym ci wierzyła! — przerwała kobieta.
— Wiara się nie nakazuje, słuchaj dalej, a po zemście może domyślisz się miłości, ta
kobieta kochała przede mną innego, po mnie nie wiem ilu, stała się panią wielką i zapiera się
przeszłości. Ja chcę się pomścić! ja szukam do tego środków. Sierota, o której ja wspomniałem, jest
jej i pierwszego kochanka, równie mi nienawistnego, dziecięciem!. ale imię zmieniono, ale zatarto
ślady, matka się go zapiera. Chcę ojcu dokuczyć odbierając mu córkę, chcę matkę do opamiętania,
do pokory przywieść, strasząc nią. Dziecko to nosi nazwisko Marii Jordan, możesz się o nie
upomnieć, powinnaś je wziąć, wyrządzisz mi tym największą w świecie przysługę...
— Tak! tak! i będę ci ją karmić i odziewać dla twoich romansów starych! — odezwała się,
tracąc ostatnie formy grzeczności pani Jordanowa — a toż co znowu? co to ja mam za obowiązki
dla pana? dajże mi pokój!
Kapitan westchnął i nalał sobie piwa ostatek, nie zraziła go wszakże nieludzkość dawnej
przyjaciółki.
— No! — rzekł — może tak lepiej będzie, targujmy się, co chcesz? czego po mnie za to
wymagasz?
— Ja za nic się nie obciążę jakąś nieznajomą sierotą — a kto ją tam wie, co ona za jedna,
żeby mi niepokój wniosła do domu!
— Dziecko śliczne, skromne, niewinne, wychowane starannie, pracowite, posłuszne, a w
dodatku i nie bez grosza...
— No! to cóż ona tam mieć może?
— Ojciec cichaczem pewnie tyle da, ile waćpani straciłaś na proces.
— Mnie do rąk?
— Ha, nie wiem, jak byś się dobrze wzięła?!... a gdyby tylko procent płacił, ona też coś
zarobi sobie. W dodatku młoda twarzyczka to ci do domu naprowadzi ludzi!
— Nie! nie! — odparła Jordanowa — już ty mnie nie zbałamucisz! to tylko kłopot! a
jeszcze młoda, to bym się ślicznie przy niej wydała.
— A! piękna Adolfino! ty nie wiesz, ile byś zyskała przy niej! To dziecko blade, chude,
bojaźliwe, nic tak kobiety dojrzałej nie podnosi, jak tego rodzaju zbliżenie.
— Ot to plecie! — przerwała wdowa.
— Wierz, nie wierz, ale mówmy otwarcie, raz jeszcze proszę, staremu przyjacielowi
odmówić tak nie możesz, daj mi warunki.
— Ty zawsze oszukasz — szepnęła Adolfina, która znać bliżej i dłużej kiedyś musiała
kapitana.
— Mój Boże! jakże niesłuszną po sobie zostawiłem sławę — zawołał Pluta — ja,
najprostoduszniejszy z ludzi! ja, com wiecznie zawiedziony był i oszukany.
— Gadaj, nie gadaj — odezwała się żywo Jordanowa, którą znać przeciągnięta rozmowa
nudzić zaczynała — to darmo, ja mam interesa i nabożeństwo, i czasu mi brak!
— Ale słowo ci daję, że nie pójdę stąd, dopóki tak lub owak nie rozmówimy się ostatecznie
— krzyknął kapitan. — Waćpani mnie zmusisz do użycia środków, których rad bym uniknąć!
— Waćpan mi grozisz? — odezwała się oburzona wdowa.
— Grożę! — rzekł zimno kapitan — ale zważ, proszę, że jeśli się tak nieprzyzwoitego
chwytam środka, to nie bez pewnej wiary w siebie, że groźbę spełnić mogę... na wiatr nie zwykłem
nic mówić!
— A to ciekawa rzecz!
— W istocie, dosyć, kochana Adolfino — rzekł Pluta zapalając cygaro. — Ale ci jeszcze
inną ciekawszą powiedzieć mogę, zupełnie z tą związku nie mającą, posłuchaj tylko: Była sobie
jednego razu kobieta młoda, ładna, filut wielki i wcale nie skrupulatka, kochał się w niej pewien
bogaty jegomość, jakże się zwał, a! zaraz — nie byłże to baron Dunder?
Na to imię Adolfina pobladła i oczy jej czarne straszliwie, ogniście, z wyrazem strachu i
oczekiwania utopiły się w kapitana.
— Baron pozyskał jej względy — kończył kapitan chłodno — ale był nieostrożny... wpadał
do niej czasem obładowany niepotrzebnie wekslami i pieniędzmi.
— To potwarz! — zakrzyknęła Adolfina.
— Alem ja jeszcze nie powiedział! — odparł Pluta — a może są dowody przypadkiem
podchwycone przez kogoś, co także we względach tej pani miał pewien udział tajemny.
Oblicze wdowy nie zmieniło barwy, bo ta była jej nadaną tak dzielnymi środkami, że żadne
uczucie naruszyć jej nie mogło, ale zacięła usta i drżeć poczęła.
— Widzisz, kochana Adolfino, ja jestem z tych ludzi — kończył kapitan — którzy nigdy
żadnym świstkiem nie gardzą, znają wartość papieru i szacują pamiątki. Te weksle zginione
dlatego, że się na świat pokazać nie mogły, które, jak ci się zdało, rzuciłaś w ogień, są u mnie, nie
myślę żądać ich wypłaty od nikogo prócz twojego serca.
— A! to zbójca! — zawołała wdowa.
— Zmiłuj się, ostrożnie z wyrazami, bo jak bym ja się uniósł i powiedział ci też co
nieprzyjemnego, do czego by między nami dojść mogło? Do nieporozumienia, tego ja znowu sobie
nie życzę. Zobaczysz, jak my śliczniej gładko i po przyjacielsku wszystko ukończym.
Zamilkli poglądając na siebie; kapitan przybliżył się do niej, ujął ją za rękę i łącząc
przymilenie do groźby, rzekł wcale serdecznie:
— Adolfino! nie płacz, nie gniewaj się, a rób, co mówię, bo inaczej zmusisz mnie do
zrobienia ci nieprzyjemności, która serce moje zakrwawi.
— No! więc mów! mów! czego chcesz! zapłacę, dam, zrobię, ale uwolnij mnie waćpan od
siebie.
— Widzisz pani, jak jesteś niesprawiedliwą względem mnie, to doprawdy się nie godzi... ja
pragnę twojego dobra tylko.
Kobieta westchnęła głęboko, kapitan puścił dym z cygara.
— Staje — rzekł — między nami fakt taki: pani Adolfina Jordanowa upomina się o
synowicę męża swojego, pannę Marię Jordan w imię bliskiego pokrewieństwa, jest bezdzietną i
chce jej cały majątek zapisać.
— A! zapewne! żebyś mnie ubił! — zerwała się wdowa — co. z tego, to nie nie będzie.
— I ja myślę, że nie będzie nie, ale co ci to szkodzi gołosłównie obiecać? Szkoda, po łacinie
nie umiesz, a jest przysłowie... verba volant. Idziemy dalej... pani Jordanowa odbiera swą kuzynkę i
w nagrodę otrzymuje: po pierwsze owe weksle, które się już nikomu na nic nie zdały, a mogłyby ją
niepotrzebnie kompromitować, po wtóre regularnie wypłacany procencik na utrzymanie sieroty, po
trzecie, jeśli się jej podoba, idzie za mąż za bardzo zacnego przyjaciela mojego, Mateusza Kirkucia,
który ma w sperandzie po najkrótszym życiu jenerałowej N. N., rodzonej swej siostry bezdzietnej,
wedle litery prawa kilkakroć sto tysięcy.
— Tak! ale dajże mi dowody na to wszystko, że mnie nie oszukujesz...
— Dam, a dziś tylko te usta, co się nigdy niepotrzebnym nie skalały fałszem, zaręczyć ci
mogą, że mówię najszczerszą prawdę.
Pomimo pozornie ukończonej rozmowy gospodyni bardzo smutnie spuściła głowę, a łzy
gniewu spływające po policzkach malowanych al fresco wyryły na nich. dwa strumienie
bladoróżowe, spod których żółty pokład jakby piasczyste łożysko się ukazywał. Szczęściem było
trochę przyciemno w pokoju.
— Kapitanie — rzekła cichym głosem zmienionym — miej litość nade mną, na co ty mnie
pędzisz w te awantury... ja już potrzebuję odpocząć, ja chcę o wszystkim zapomnieć... ja pragnę
spokoju... ja się oddałam Bogu, samotności i modlitwie.
— Mówiłem ci już, śliczna Adolfino, że to za wcześnie — rzekł zimno kapitan — potrzeba
zrobić, co mówię, nie odstąpię od tego... pozwolisz tylko, że cię wprzód roli twojej wyuczę
dokładnie, bo musisz ją odegrać pięknie. Zresztą przekonasz się sama, że to nie tak straszne, jak ci
się zdaje.
— Ale mnie narazi na wydatki.
— Na czysty zysk tylko! — przerwał kapitan. — Jutro zaprezentuję ci Mateusza Kirkucia,
mojego godnego przyjaciela... który ci się niewątpliwie spodoba, potem zajmiemy się odzyskaniem
tej interesującej kuzynki.
To mówiąc Pluta wziął za kapelusz, ale wprzód opatrzył sobie butelki, chcąc się przekonać,
że za sobą żadnych nie zostawiał zaległości, potem włożył bez ceremonii na głowę nakrycie, wdział
rękawiczki i podawszy rękę Adolfinie, która siedziała nieruchoma... odszedł powoli z piosenką na
ustach.
Nie wiem, czyby mi mogli mieć za złe czytelnicy moi, gdybyśmy teraz, przebywszy dość
znaczny przeciąg cza- su w mieście i dusznej jego atmosferze, przenieśli się na wieś świeższym
odetchnąć powietrzem?
Wiem, że złośliwi ludzie gotowi mi zarzucić tu, iż przerzucam niepotrzebnie czynności na
teatr żadnego z nią nie mający związku, lecz spodziewam się dowieść im później, że ten pozorny
nieład jest koniecznością i wynika z istotnej potrzeby mojej powieści. Przenosimy się zatem, pchani
siłą wypadków, w Lubelskie do szlacheckiej osady Zamurze zwanej i jako znużeni podróżni wprost
idziemy odpocząć w karczmie... w pośrodku rozległej owej wsi stojącej.
Karczma ta, zwana także przez pochlebców, co w niej na kredyt wódkę pili, niekiedy oberżą
i austerią, tylko rozmiarami swoimi usprawiedliwiała nieco to pompatyczne nazwanie. Była to stara
bardzo budowa, której główna część mieszkalna murowana sięgała odległych czasów, reszta zaś,
może trochę nowsza, z drzewa przyklecona była... dając schronienie licznym przejeżdżającym
furmankom i niekiedy gromadnie zebranemu ludowi w dniach zabawy letniej.
Choć czarna, niepoczesna, z okopconym kominem austeria Zamurza była ważnym
ogniskiem nie tylko dla osady, której panowała, ale nawet dla całej okolicy. To znaczenie winna
ona była niepospolitemu człowiekowi, który w niej od lat trzydziestu kilku zamieszkiwał.
Propinator, gdyż innego imienia nikt mu się dać nie ważył, kto raz miał szczęście go oglądać, zwał
się Bartłomiej Szwarc, niespełna wiadomo nam, czy zostawał w pokrewieństwie jakim ze
Szwarcem uchodzącym za wynalazcę prochu, ale to pewna, że musiał mieć jakiś sekret także
robienia pieniędzy.
W mgle trzydziestukilkuletniej przeszłości ginęły ślady jego młodzieńczych z losem
zapasów i pierwotnego pochodzenia, wszakże przeszło już w pewnik u ludzi nowego pokolenia, że
pan Szwarc był szlachcic, że się wy- wiódł w heroldii jak kto inny, że miał herb i krew
karmazynowa płynęła w jego żyłach.
Powierzchowność potwierdzała tę tradycję, przeciwko * której szemrali wprawdzie bracia
szlachta zamurzańska, ale tylko wówczas, gdy stosunek pieniężny postawił ich w opozycji
przeciwko panu Szwarcowi.
Bartłomiej wyglądał ekstra szlachecko, był okrągławy, fizis pełna, księżycowata, nos
garbaty, włos niegdyś blond, dziś siwiejący, wąsik wreszcie podstrzyżony wcale dobrze mu wargę
zdobił i uśmiech pokrywał. Nikt by się w nim takiego wielkiego człowieka, jakim on w istocie był ,
nie domyślił, bo w twarzy malowała się na pierwszy rzut oka sama prostoduszność i dobroć, ale
wejrzenie siwych źrenic bystre i chytre niekiedy zdradzało rozum niepospolity, a uśmiech, gdyby
go kto spod wąsów dopatrzył, przekonałby, że ze świata szydzić po cichu umiał.
Tylko z rozumem i wyższością swoją na popis nie wyjeżdżał wcale, do ludzi się stosował, a
choć pochlebić nie lubiąc, żyć z nimi potrafił.
Udawał tak prostodusznego, jak drudzy przebiegłych i dosyć mu się to udawało.
Pan Bartłomiej chodził przy tym w kapocie szaraczkowej szlacheckiej, od święta kładł pas,
a do kościoła brał czapkę rogatą staroświecką, na bakier zwieszoną aż miło. Miał też pewną trzcinę
z rzemykiem, która do uroczystych wystąpień używaną była.
Wiadomo było całemu światu, że Szwarc, od lat trzydziestu kilku siedząc na propinacji w
Zamurzu, dorobił się ogromnie, miał kapitały na procentach, prowadził handle wielkie i mógłby
był, jak twierdzono, wioskę kupić, ale skromny w żądaniach, umiarkowany i nie próżny, może
zresztą z nałogu, wolał siedzieć w Zamurzu w austerii, niż przejść do dworku i panować
niezgrabnie.
Tu zaś był on niezaprzeczenie panem i używał tej konsyderacji, jaką daje nabita kieszeń,
dobra głowa, znajomość ludzi i rzeczy, doświadczenie i stosunki. Nie tylko uboga szlachta w
Zamurzu była pod jego dependencją, nie tylko okoliczni pankowie kłaniali mu się, nieraz ratując
jego trzosem, nie tylko ksiądz proboszcz u niego bywał z wizytą, ale hrabia Murski, najbliższy
sąsiad Zamurza, czasem go u siebie przy drzwiach prosił siedzieć i mówił doń: mój kochany
przyjacielu.
Szwarc miał w istocie głowę nie dla proporcji, mówił mało, nie sprzeczał się nigdy, ale do
roboty był jedyny, szczególniej gdy szło o pieniądze, nikt go w pole nie wyprowadził. Prawda też i
to, że nikomu nie wierzył, taką już miał jakoś naturę; dla bezpieczeństwa, jak mawiał, nie ufał ani
rodzonemu bratu. Sumienie wszakże dodać każe, aby w błąd czytelników nie wprowadzać, że
rodzonego ani przyrodniego brata nie miał, co mu znacznie ułatwiało nieufność.
Choć z pozoru austeria w Zamurzu wcale nie była okazałą, choć pierwsza jej izba obszerna,
przeznaczona na wyszynk wódki i piwa, podobną była do wszystkich innych tego rodzaju
instytucji, przestąpiwszy próg jej, można się było zadziwić, tak ślicznie tu sobie mieszkali pan
Szwarc i pani Szwarcowa.
Meble choć stare, ale mahoniowe wcale jeszcze były pokaźne, na ścianach wisiały kilka
obrazów, a po szafach za szkłem różnego sprzętu taki był dostatek, jak rzadko w szlacheckim
kredensie.
Dalej za tym pokojem alkierz pani Szwarcowej i sypialnia razem jeszcze wyglądała
ozdobniej, była w niej klatka z kanarkami i komódka czeczotkowa, i dwie tualety z brązami, i
zwierciadło gotowalniane, które dwa delfiny ogonami przytrzymywały nie bez pewnego wdzięku, i
firanka muślinowa w oknie, i kwiatki, i dywanik przed kanapką, budzące niejedną zazdrość i zło-
śliwe przycinki w sercach i ustach ubogiej szlachty dopuszczanej czasem do oglądania tej parady.
Nie widzę potrzeby szeroko rozpisywać się o samej pani Szwarcowej z domu pannie
Hanowerskiej, imieniem Balbiny, która przeżyła z mężem lat trzydzieści z okładem w
najprzykładniejszej zgodzie, posłuszeństwie i harmonii zadziwiającej. Cześć wysoka dla pana
Bartłomieja, wiara w niego i przywiązanie doń niezłomne czyniły ją wzorem niewiast i małżonek.
Swojego czasu sławna z piękności panna Balbina nie chciała poszedłszy za mąż ani patrzeć
na mężczyzn, nie myślała słuchać szeptów słodkich, które jej nieraz do ucha wpadały, i
poprzysięgłszy wiarę panu Szwarcowi, nigdy jej nawet uśmiechem nie nadwerężyła.
On i dzieci były jedynym jej życia celem... Ale teraz już owa trójka niegdyś krzykami i
śmiechem rozweselająca austerią Zamurza nie wiedzieć jak i gdzie z niej znikła; ludzie nawet
najciekawsi ani wyszpiegować, co się z nią stało, ani się dobadać nie mogli, czy żyły, czy
poumierały. Rodzice przed obcymi nie wspominali o nich nigdy, a zagadnieni przez natrętnych,
smutnym jakimś zbywali ich milczeniem. To pewna, że były tam niegdyś dwie ładne córeczki i
przystojny a żwawy synek, ale nie wiedzieć co się z nimi stało. Z razu przyjeżdżali niekiedy do
Zamurza, potem jak w wodę wpadli... W pokoju pani Szwarcowej stały jeszcze małe po nich
pamiąteczki dziecinne i widziano nieraz matkę stojącą nad nimi w zamyśleniu, ukradkiem
ocierającą łzę, która jej wilżyła powieki. Lecz ilekroć zszedł ją mąż na uczynku, zaczynała śpiewać,
krzątać się, aby, uchowaj Boże, nie postrzegł niewczesnego rozczulenia.
Domysły krążyły o tym różne, co się z dziećmi stało, nikt jednak z pewnością nie wiedział
nawet czy żyły, choć, gdyby zmarły, zdaje się, że prędzej mowa by o nich była... Byli tacy, którzy
sądzili, że źle jakoś poszły, że Szwarcowie się ich wyprzeć musieli, ale inni zaprzeczali temu i
prawiono owszem o jakichś świetnych losach, którymi wszakże rodzice nie chwalili się nigdy.
Szwarc miał wiele szlacheckiej ambicji i wychował syna i córki, jak mógł i umiał najlepiej i
najświetniej, ale do jakich doszedł rezultatów po wielu kłopotach i staraniach, nikt z pełna
powiedzieć nie umiał.
Nie tyle austeria w Zamurzu, ile różne szacherki i handle, woły trzymane po stajniach,
tuczone wieprze, arendy gorzelni, frymarki zbożem, nabywanie długów przy skromnym bardzo
życiu i coraz większym obrocie kapitałów tak pomnożyły szczupły zrazu fundusz pana Bartłomieja,
że na wychowanie kosztowne starcząc, jeszcze go powiększał znakomicie. A że jakoś od strat Pan
Bóg i rozum uchował, a od próżności ostrożność broniła, Szwarc ciągle na propinacji siedząc i w
szarej chodząc kapocie, syna do szkół zrazu oddawał do Warszawy, mieścił na najlepszej pensji, nie
szczędząc na wcale pańskie utrzymanie, aby śladu nie było, że z propinacji wyszedł. Później
wszakże, gdy synek ten wyrósł z dziecka, już tak znikł z Zamurza, jakby go na świecie nie było.
Równie głęboką tajemnicą okryty był los córek pana Szwarca, a na pytania natrętne o nie stary
umiał tak zręcznie odpowiadać ni to, ni owo lub zagadywać czym innym, że nikt zeń nie dobył, co
się tam stało z potomstwem propinatora.
Ludzie jednak przenikliwsi domyślali się dużo i wnosząc różnie, stawali przy tym uparcie,
że wszystko troje dzieci żyło gdzieś na świecie, zaparłszy się pochodzenia, które dalszym losom
szkodzić mogło w kraju, zawsze skłonnym do przypisywania urodzeniu nie tylko wpływu
mistycznego na życie i charakter, ale niejako grzechu pierworodnego wyłączającego ze
społeczności w pewnych razach.
Państwo Szwarcowie oboje, ale szczególnie on sam, daleko byli lepiej widziani u ludzi niż
zwykli propinatorowie, ale też mimo oporu Bartłomieja, który karczmy porzucić nie chciał,
pieniędzmi, stosunkami i taktem w postępowaniu wyżej stali od zwykłych szynkarzów. Szwarc
miał zawsze gotówkę, wiedziano, że ją powiększał co roku, a w okolicy ubodzy i możniejsi
wszyscy go potrzebowali. W interesach nie był dobroduszny, to prawda, ale przyznawano mu
uczciwość wielką i niekiedy poruszenia serdeczne zdradzały w nim człowieka, który z uczuć
ogołocony nie był.
Nie mówię już o tym, że cała osada w Zamurzu była pod władzą i panowaniem Szwarca,
który nią kierował po swej woli i nawzajem jej w wielu wypadkach był użyteczny, ale dwory nawet
zamożniejsze szanowały tę potęgę umysłową, rozum zdrowy, no i kieszeń nabitą. Dumy jawnej nie
miał pan Bartłomiej, z ludźmi, szczególniej biedniejszymi od siebie, był bardzo uprzejmy, z
wyższymi dobroduszny i prosty; ale gdy kto z nim przywykłym do panowania wziął się za barki,
umiał mu pokazać, co znaczył i ile mógł. Probowano zrazu go pożyć i upokorzyć, ale gdy się to
jednemu i drugiemu nie udało, wszyscy wreszcie ulegli.
Pomimo tych szczęśliwych okoliczności Szwarc od czasu, gdy dzieci przestały się
ukazywać w Zamurzu, stał się posępny, zamyślony i smutny; żona jego większą część dnia spędzała
w alkierzyku na nabożeństwach różnych i nowennach, a często z niego wychodziła z trochę
czerwonymi oczyma. Czasem późno w nocy ciekawa synowica pana Bartłomieja, Basia, która nie
miała zwyczaju podsłuchiwać pode drzwiami, ale jakoś słuch miała tak ostry, że zawsze wiedziała,
co się dzieje w przyległym pokoju — dziwiła się bardzo żywej i jakby płaczem, gderaniem, to znów
łagodzącymi wyrazy przerywanej rozmowie.
Taż sama Basia przed przyjaciółką serdeczną wyznała raz, że Szwarcowie odbierali jakieś
listy z poczty, zapewne nie w interesach, bo oboje czytywali je razem, a zawsze pisma te
wywoływały w obojgu złe lub dobre humory i pewne rozdrażnienie na długo. Listów tych Basia
widziała całą szufladkę, ale tak starannie zamykaną przez panią Szwarcową, że ich nigdy nawet
adresu dojrzeć nie mogła.
Ale ponieważ zabraliśmy małą znajomość z tą Basią, musimy i o niej słówko powiedzieć.
Była ona, jak się rzekło, synowicą rodzoną pana Bartłomieja po bracie, który różne przechodząc
koleje i dużo doznawszy łask od propinatora ostatecznie zmarł w nędzy zbankrutowawszy na małej
fabryczce mydła i świec, która mu się, jak wszystko, czego probował w życiu, nie powiodła. Żona
wprzód jeszcze przeniosła się na świat lepszy, gdzie już ludzie mydła nie robią, a sierotę po
Klemensie wzięli Szwarcowie do swojego domu. Właśnie to jakoś przypadło pod te czasy, gdy ich
dzieci dom rodzicielski coraz rzadziej nawiedzać zaczęły i zupełnie z niego znikły. Basia, z którą
tylko syn dłużej pozostał jako najmłodszy, zastąpiła w Zamurzu własne potomstwo tak dziwnie
gdzieś rozproszone i Szwarcowie przez egoizm raczej niż przez skąpstwo, przywiązawszy się do
niej, nie oddali jej nigdzie. Nauczyciela starego, który włóczył się po Zamurzu, wzięli do niej, aby
ją czytać i pisać wyuczył, zresztą Szwarcowa wdrożyła ją do robót kobiecych i gospodarstwa i tak
sobie Basia wyrosła na śliczne dziewczę wiejskie, której choć zbywało na wychowaniu,
zastępowała je piękność i naturalne dary Boże: rozum i dowcipek wcale niepospolity.
Nie wyglądała Basia wcale na ideał powietrzny, ale za to życie z niej promieniało oczyma,
ustami, drgało w wargach różowych, świeciło w niebieskiej źrenicy, oblewało ją falami krwi w
nieustannych rumieńcach, kipiało w każdym jej słówku. Żywa i trzpiotowata, wesoła, ciekawa,
śmieszka okrutna, choć serce miała najlepsze, Basia miała i tę wielką cnotę, że nie usiedziała chwili
z założonymi rękami i zajęcie dla niej było warunkiem życia. Gdy w niedzielę lub święto uroczyste
zabrakło jej roboty, gdy stojąc przed austerią musiała się ograniczyć strzelaniem oczyma,
półgłosem śpiewaną piosnką i tupaniem niecierpliwą nóżką o próg drzwi starych, darła
przynajmniej W rękach jaki listek zielony, bawiła paciorkami zawieszonymi na szyi, a palce jej
spocząć nie mogły. W dni powszednie pełno jej było wszędzie, głos jej ożywiał wszystkie kąty,
dozór wesoły dawał się uczuć w całym gospodarstwie i stara pani Szwarcowa nie tylko spuścić się
na nią mogła w pracy, ale miała jeszcze jak najdokładniejsze doniesienia o wszystkim, bo usta Basi
także zamykać się nie lubiły.
Ale to wesołe szczebiotanie wychowanki nigdy się obojgu starym nie naprzykrzyło, lubili ją
bardzo i gdy Basia chora lub po dziewiczemu zadumana zamilkła jakim przypadkiem na niedługo,
to ją pani Bartłomiejowa póty podpieszczała, póty wyzywała, aż z niej w końcu dobyła na nowo i
wesele, i gadatliwość. Widząc, jak ją Szwarcowie kochają, choć znali sąsiedzi, że ojciec Basi nic
oprócz długów nie zostawił, pewni byli, że idąc za mąż dostanie i wyprawę sutą, i coś pod
poduszkę. Basia i bez tego podobać się mogła, bo świeża była jak krew z mlekiem, piękna jak
utoczone caceczko, pracowita i ochocza, ale ekspektatywa wyposażenia jeszcze ją ponętniejszą
czyniła. Garnęli się też do niej synowie nawet bardzo majętnej szlachty, ceniąc także
pokrewieństwo ze Szwarcem. Ale dziewczę, jakby jej tak dobrze było, że lepiej być nie mogło, ani
chciało słuchać o konkurencie.
— Jeszcze by też! — mówiła śmiejąc się, gdy jej przyjaciółka o którym szepnęła — a!
dałabyś mi pokój... ja nie pójdę za mąż.
Jest to rzeczą pewną, że gdy która panna, choćby taka Basia z Zamurza, mówi uparcie, że za
mąż iść nie życzy sobie, to najgoręcej tego pragnie, ale, ale... jakoś inaczej, niż w tej chwili można.
Co Basia miała w sercu, Bóg jeden raczy wiedzieć, ale że po nocach wzdychiwała i czasem
łezka zabłysła jej w oku, nawet wśród śpiewki wesołej... to wszyscy wiedzieli. Nikt jednak odkryć
nie mógł, za kim wzdychała lub po kim płakała. Nawet domyśleć się takiego kogoś, co by jej serce
pochwycił, nie było podobna.
Tymczasem wszakże niech będzie dosyć o Basi. W chwili gdyśmy opuścili Warszawę, w
Zamurzu panowała uroczysta wiejska cisza zimowa i z powodu ustalonej już sanny wielkie tylko
transporta zboża, drzewa, towarów zajmowały szlachecką osadę, której mieszkańców większa część
z najmu koni się utrzymywała. Małe szlacheckie porozdzielane włóki i zagony nie byłyby mogły
starczyć na rozrodzone ich familie, gdyby przemysł furmański nie podsycał gospodarstwa. Większa
część szlachty wbijała się w dobre konie, miała wozy porządne i pół roku pracowała na gościńcu do
Waraszawy. Byli też to ludzie tymi podróżami i życiem po swojemu wykształceni i wcale ruchawi.
Że zaś zwykle z austerii od Szwarca wychodziły zamówienia transportów i on używał najwięcej
braci szlachty, tu oni wszyscy jednoczyli się, gdy im brakło zajęcia i konie darmo obrok zjadały.
Tym razem wszyscy furmani z Zamurza wyjechali z owsem do Warszawy, mając na powrót
przywieźć machiny gospodarskie, i osada była puściejszą niż zwykle... W austerii także głuche
zaległo milczenie, Szwarcowa się modliła, Szwarc palił fajkę chodząc po pierwszej izbie cicho, aby
nie przeszkadzać nabożeństwu żony, a Basia chichotała z przyjaciółką na progu izby szynkowej, w
której spała czy drzemała stara służąca za szynkwasem, bo od godziny drzwi już nie skrzypnęły i
nikt ani z butelką po wódkę, ani ukradkiem na kieliszek nie zajrzał.
Wieczór obiecywał się bardzo posępnie, gdy nagle po grudzie śniegiem przysypanej
zaturkotało bardzo głośno, jakby powóz zajeżdżał przed austerią i wszystko się przebudziło z
odrętwienia.
Służąca odchrząknęła w przekonaniu, że to będzie najlepszym dowodem, iż nie spała, Basia
jednym susem skoczyła do okna z przyjaciółką.
Szwarc stanął przysłuchując się bacznie, czyby mu wynijść nie należało i pani Szwarcowa
nawet opuściła różaniec na kolana zwracając uwagę na turkot przed domem, który nagle ustał.
Razem usłyszano otwierające się drzwi i wspaniały służący w płaszczu z kołnierzem czarnym,
olbrzymio nastawionym, jakby istotnie od niedźwiedzi pochodził, wszedł zamaszysto do
szynkowni. Przede drzwiami stał śliczny koczyk podróżny, zaprzężony czterema końmi
szpakowatymi, wcale dzielnymi, i tak wyglądający, jakby częściej po bruku miejskim niżeli po
grudzie się toczył.
— Jest tu gdzie przenocować? — zapytał służący, na którego Basia ciekawe zwróciła oczy.
— Przecież widzicie austerią — rzekła urażona.
— No tak — odparł służący, widocznie śmiały warszawiak, co niejednego przedpokoju pyły
wycierał — ale licho tam wie, czy jest opalona izba gościnna?
Na to właśnie nadszedł, mrucząc, stróż z sieni, a panna Barbara wskazała mu klucz, aby
przybyłemu pokój gościnny otworzył, nie mówiąc więcej, bo się jej ton lokaja i wejrzenie jego
wydawały nadto śmiałymi.
— Chodźcież, to pokażę izbę — wtrącił stróż, stary żołnierz, milczący zwykle dla tego
szczególniej, że nieustannie fajkę miał w ustach, a ta mu do mówienia przeszkadzała. Nie lubił on
jej wyjmować, probował nawet niekiedy półgębkiem odpowiadać nie przerywając pale- nia, ale to
mu się nie udawało, bo słowa jego stawały się naówczas tak niezrozumiałe, że to i mówiących z
nim, i jego samego do najwyższego niecierpliwiło stopnia.
Na ten. raz musiał wyjąć fajkę i poszedł przodem przed niedźwiedzim kołnierzem.
Izba gościnna w Zamurzu, gdzie rzadko bardzo trafiali się podróżni, służyła raczej na
poobiedni sen panu Bartłomiejowi, który tam miał sofkę przykrytą kilimkiem, na suszenie ziółek
Basi, a niekiedy bielizny pani Szwarcowej, niż na właściwy użytek. Było tam wszakże ciepło,
czysto i choć skromnie, ale wygodnie.
Na ten raz kilka tylko kołnierzyków Basi zdjął stróż, niewiele sobie zadając starania, by ich
nie powalać, i poświeciwszy przybyłemu, ukazał mu cztery białe ściany, sofkę, łóżko, stolik, dwa
krzesełka i bok kaflowego pieca, składające całą fizjognomią gościnnego pokoiku.
Służący się skrzywił trochę, ruszył ramionami, próżno szukał drugiej izby osobnej dla siebie
i trzasnąwszy drzwiami pobiegł do pana do powozu.
Pana tego nos tylko z szuby zawiesistej w powozie wyglądał.
— E! proszę pana — rzekł podchodząc do drzwiczek — stancja jedna i to nie do rzeczy,
ciepła prawda, ale paskudztwo...
— Cóż ty chcesz? salonu? otwieraj drzwiczki — podchwycił podróżny — byle ciepły kąt, ja
tu kiedyś nocowałem, jeśli ogrzano, to dosyć, konie zmęczone, przenocujemy tutaj.
Służący nic nie odpowiedział, ale znać mu nie było w smak, że przeciw jego zdaniu pan
postąpił... poszedł mrucząc przodem i krzyknął ostro na stróża o światła.
Podróżny był bardzo młody i piękny mężczyzna, z miejska ubrany, elegancik, cały
obwieszony przyborami różnymi, których najmniej przywykli do drogi jak najwięcej z sobą wożą.
Oprócz wytwornego angielskiego podróżnego woreczka miał na sobie ogromną cygarnicę
najnowszego kształtu, nóż w pochewce, rewolwer na sznurze i różnych pięknych fatałaszek po
kieszeniach bez liku.
Futro jego wspanialsze jeszcze od kołnierza lokaja, szalik angielski, worek na nogi, pas na
surducie zdradzały człowieka przyzwyczajonego do życia wygodnego i lubiącego wygódki.
Wszystko to było nie tylko nowe i piękne, ale z szczególnym wybrane smakiem. Nawet rękawiczki
ciepłe podróżne miały ten szyk, który nadaje sukni i sprzętom wyrób najlepszych rzemieślników-
artystów Londynu i Paryża.
Na tle tej izdebki tak skromnej, tak nagiej, w której jednym tylko kątku wisiał obrazek za
szkłem Najświętszej Panny Gidelskiej, ten elegant w istocie się tak jakoś dziwnie wydawał, że
pojąć było można nieukontentowanie służącego, który dlań daleko paradniejszego wymagał
apartamentu.
— Idźże mi tam, mój kochany, przygotuj herbatę — rzekł młody człowiek do lokaja — i
poproś do mnie gospodarza, muszę się go rozpytać.
Może to z wiatru czy mrozu, ale twarz podróżnego pokraśniała, gdy te słowa wymawiał, i
jakieś pomięszanie dziwne można było dostrzec w jego wejrzeniu. Odwrócił się od lokaja, odprawił
go żywo, a sam padł na sofkę, rozglądając się po izdebce. Choć ruchem dobrze grał znużenie, w
oczach widać było niecierpliwość, niepokój jakiś, coś jakby tęskne razem i gorące uczucie, które
starał się pokryć usilnie.
— Ale idźże tam rób herbatę i nie kręć mi się już tutaj — zawołał na służącego, który
jeszcze ustawiał krzesła i udawał, że porządkuje — wiesz, że nie lubię guzdralstwa.
Po tych słowach wyrzeczonych żywo pan Artur, gdyż to imię piękne nosił kołnierz
niedźwiedzi, wysunął się pokornie i po cichu. Ale ta pokora i milczenie, które przybrał na rozkaz
pana, wystarczyły mu tylko za próg i im uniżeniej zastosował się do woli podróżnego, tym większą
dumą i hałasem starał się to sobie wynagrodzić w sieni.
Tu ofuknął się na stróża, który dla fajki w gębie odpowiedzieć mu nie mógł i klnął tylko w
głębi serca, ruszając ustami, wszystkich w ogóle zajeżdżających do austerii, co dozę złego
przypadającą na dzisiejszych przybyłych znacznie zmniejszyło — potem wszedł do szynkowni
domagając się gospodarza z krzykiem, tak że wszyscy umilkli i służąca oburzona tylko mu drzwi
izby ukazała.
Szwarc przywykły do niegrzeczności, które umiał znosić stoicko, powołanie impetyczne,
aby się stawił przed podróżnym, odepchnął milczącą pogardą, odwołał się do stróża i służącej, ale
po chwili namyśliwszy się wyszedł ż chustką od nosa, wcale nie spiesząc, ku izbie gościnnej.
— Kto tam przyjechał? — zapytał Basi po drodze, pewien będąc, że szczegółową odbierze
odpowiedź.
— Powóz śliczny i konie — żywo poczęła szczebiotka — jakiś mężczyzna sam jeden.
— Stary? młody?
— Kto go tam wie, futro ma jak fura siana! Szwarc zamyślił się, pogładził czuprynę,
pokręcił wąsa i poszedł..
Z powagą sobie właściwą otworzył drzwi, przestąpił próg, ale przy bladym świetle świeczki
ujrzawszy przybysza, stanął na chwilę jak wryty.
Nagle rzucił się naprzód, zatrzasnął za sobą otwartą połowę i podbiegł do pół pokoju.
Podróżny wstał równie żywo, zbliżyli się ku sobie jak znajomi, więcej niż znajomi może, i młody
człowiek upadł w rozwarte ręce pana
Bartłomieja, który ze łkaniem ledwie mógł wymówić, ściskając go:
— Adolf! Adolf!... Psyt! psyt! — dodał zaraz zmieniając głos ostrożnie — na Boga żywego,
niechże nikt nie wie, nie domyśli się... Ale skądże! ale cóż u licha! A zdrów? Niechże cię uściskam
jeszcze... a matka! otóż będzie rada! Tylko na Boga! sekret! a udawaj, że się mnie o co rozpytujesz,
bo gotów kto słuchać pode drzwiami i bajki, i głupstwo z tego urośnie.
Młody człowiek był cały drżący i odezwać się nie umiał, ściskał tylko starego, który prawie
rozpłakany, przejęty, w gorączce chwytał go, całował, przypatrywał mu się oczyma iskrzącymi.
Wtem chód za drzwiami, zwiastujący przyjście Artura, rozpędził ich i Bartłomiej skokiem
cofnął się do drzwi, przy których stanął pokornie, Adolf udawał, że czegoś szuka między swymi
drobnostkami na stoliku.
— No, a cóż tam z herbatą? — spytał Adolf przychodzącego.
— Kazałem nastawić — odparł mrucząc sługa.
— Już ja widzę, że to się pociągnie nie wiedzieć jak długo; panie gospodarzu — dodał —
proszę cię, daj tam rozkaz od siebie.
— Natychmiast, jaśnie panie — zawołał Szwarc i wyniósł się co prędzej.
Ale szedł przez szynkownię stary powracając do swej izby jak pijany i nieprzytomny, wpadł
do alkierza, w którym siedziała żona trzęsąc się, zbliżył do niej i szepnął jej na ucho:
— Jejmość! na miłego Boga, ostrożność! Adolf przyjechał! ale go tu nikt znać nie powinien.
Pani Szwarcowa zerwała się z krzesełka i w pierwszej chwili pobiegła ku drzwiom, aż ją
mąż powstrzymywać musiał; potem opamiętawszy się, padła na siedzenie zakrywając oczy, z
których łzy wytrysnęły.
— Niechże go zobaczę! jegomościuniu! — i zaczęła męża całować po rękach — niechże go
zobaczę...
— Cicho! cicho! jak się ludzie uśpią! bądź tylko cierpliwą! Nie trzeba go zdradzać, będziesz
go asani widziała. Ale ani mru! mru! ma z sobą ludzi.
— Ale kiedyż ja go zobaczę?
— Dziś, później — rzekł Szwarc, kręcąc się niespokojny — tylko cicho i żeby mi nikt nic
nie zmiarkował, i ani słowa przed Basią, żeby się nie zdradziła!
Basia wcale się w istocie nie domyślała, że dawny jej znajomy i bliski krewny, którego nie
widziała od lat kilku, był tym tajemniczym podróżnym, jednakże niewieścia ciekawość, jakkolwiek
pohamowana nieprzyzwoitym znalezieniem się pana Artura, mocno ją paliła, by coś więcej
dowiedzieć się o przybyłym. Przechodziła kilka razy mimo jego drzwi na próżno, nic dostrzec nie
mogąc, nastawiła ucha, gdy pan Bartłomiej powrócił do żony, aby coś uchwycić z jego raportu, ale i
tu się jej nie udało, bo ją zaledwie głuche doszły szepty; na ostatek dała za wygraną i powiedziała
sobie, że nie warto tym sobie głowy zaprzątać.
Tak stały rzeczy, gdy pani Szwarcowa, nie mogąca wziąć się do niczego z powodu
wzruszenia, powołała Basię, żeby ją wyręczyła, poszła do spiżarni i przyniosła z niej głowę cukru,
którą rozpocząć było potrzeba.
Wziąwszy więc kluczyki, Basia skoczyła do spiżarni, która właśnie przytykała jedną ścianą
do gościnnego pokoju.
W ścianie tej było kilka otworów przypadkiem tam niegdyś zrobionych na wbicie kołków,
których niebytność chwilowa dozwalała przejrzeć na wylot do głębi gościnnego pokoiku. Basia
nigdy przez nie zaglądać nie miała ochoty, ale tym razem skusiła ją taka ciekawość
niepohamowana, że chociaż na worek z owsem skoczyć musiała, aby otworu dosięgnąć, nie
pożałowała trudu i oczko swe niebieskie przyłożyła do dziurki jakby na umyślnie skierowanej ku
miejscu, w którym siedział podróżny.
Zamyślony, podparty na ręku, z oczyma wlepionymi w przeciwległą ścianę Adolf dumał
głęboko i twarz jego przybrała wyraz smutnej powagi, którą oblokły zapewne wspomnienia jakieś
stare, łezka dawno nie widziana kręciła się pod męską i nieprzywykłą do niej powieką.
Basia spojrzała przez próżną tylko dziewczęcą ciekawość, myśląc, że twarz zupełnie obcą
zobaczy, ale po chwilce osłupienia, niewiary u owego przypatrywania się o mało nie krzyknęła z
podziwu i wzruszenia, musiała się chwycić półki, aby utrzymać na nóżkach, porwała za głowę i nie
myśląc już wcale o cukrze, o zapomnianej świecy, o otworem zostawionych drzwiach wyleciała,
wprost kierując się do alkierza pani Szwarcowej. Sam jej chód, a potem wyraz twarzy, pomięszanie
wyryte na niej i drżące wargi oznajmiły, że przybywa z niepospolitą nowiną, że nie szło jej o
zwarzoną śmietankę ani o szkodę wyrządzoną przez szczury.
— Stryjenko — zawołała lecąc ku niej — co ja odkryłam, stryjenko, jak Boga kocham,
prawdę mówię, to Adolf przyjechał!
Szwarc, który stał z boku, podbiegł do niej i bez ogródki i przygotowania usta jej szeroką
zamknął dłonią.
— Będziesz mi ty milczeć, sroczko nieznośna! — rzekł stłumionym głosem, kipiąc z
gniewu, aż Basi przelękłej łzy się z oczów potoczyły — a to nieszczęście z tą dziewczyną! Cicho!
skąd ty to wiesz?
— Ale dajże pokój Basi! — litując się, bo niepokój jej podzielała, przerwała jejmość.
— To niechże milczy! — rzekł Szwarc.
— A cóżem ja winna! ja myślałam, że nikt jeszcze nie wie.
— I nikt wiedzieć nie powinien, domyślać się, mówić, patrzeć, słyszysz! — dorzucił pan
Bartłomiej — cicha i koniec.
Basia stanęła drżąca we łzach cała.
— No, a teraz płacze nie wiedzieć czego — zawołał Szwarc — cóż ci się stało?
— Aleś bo ją tak ofuknął! — odparła jejmość.
— Bo paple.
— Tożem tego nikomu nie mówiła, tylko wam. — I jeśli chcesz być cała, milczeć! — dodał
propinator — to nie są żarty! słyszysz...
Kobiety spojrzały po sobie i Basia, zakręciwszy się nieśmiało, odeszła, ale myliłby się, kto
by sądził, że groźba stryjowska odwiodła ją od dalszych poszukiwań tyczących się kuzynka Adolfa.
Przyszło jej na myśl, że miała obowiązek pójść po cukier, wynieść światło i spiżarnię zamknąć.
Wróciła więc do niej, udając chód powolny, ale zaledwie drzwi za sobą zamknęła, skoczyła znowu
na ów wór z owsem i oko wlepiła w siedzącego naprzeciw Adolfa.
Całą piersią bijącą żywo przylgnęła do ściany, a wzroku siłę całą posłała przez ten otwór na
twarz podróżnego, który nie wiem jak nie poczuł, że ognisty a łzawy wzrok niewieści spoczął na
jego męskim czole. I patrzała, patrzała, aż oko zaszło łzą, aż z piersi dobył się cichy płacz jakiś,
który starając się uśmierzyć, odeszła Basia i usiadła na chwilę.
Zakrywszy twarzyczkę rękami popłakała po cichu, potem opamiętawszy się, otarła oczy
fartuszkiem, poprawiła włosy rozrzucone i z rezygnacją westchnęła, jakby mówiła sobie: To
próżno! dawne już czasy nie wrócą.
I objąwszy silnymi rękami głowę cukru, po którą przyszła, ze spuszczonym czołem powoli
wróciła do pani Szwarcowej.
Ta chwilka spokojnego rozmysłu zmieniła ją bardzo, była na pozór spokojna, była smutna
tylko, ale niepokój, tak widoczny przed chwilą, już ją całkiem opuścił.
Szwarc widząc to nie odezwał się do niej, a stryjenka w milczeniu przyszła tylko i
uścisnąwszy ją, pocałowała w czoło. Obie się po kryjomu przed sobą rozpłakały. Pan Bartłomiej
chodził po izbie rozgorączkowany od kąta do kąta, a chustkę to z kieszeni wydobywał, to ją miął i
chował, to wyrywał znowu niby pot ocierając z czoła.
Nie śmieli przemówić do siebie.
Gdy się to dzieje w alkierzu, pan Adolf doczekał się herbaty, wypił ją pośpiesznie, kazał
słać i oznajmiwszy panu Arturowi, że ma pisać, a sam się później rozbierze, kazał mu odejść do
powozu.
Rozkaz ten wcale nie był do smaku warszawiakowi, który zwykł podzielać nocleg z panem
lub drugą dla siebie izbę zajmować.
— Może i furman najrzeć na powóz — rzekł z cicha — a ja w karczmie bliżej pana zostanę.
— Mówię ci jasno i wyraźnie — odparł nieco rozjątrzony pan Adolf — że na krok nie
odejdziesz od powozu, są tam papiery, pieniądze, których na chwilę porzucić tak nie można.
— Może by je znieść tu?
— Powtarzam, że taka jest moja wola! czyś waćpan słyszał? — spytał Adolf.
Artur nie mógł się powstrzymać od gwałtownego ruszenia ramionami, dosyć silnie też drzwi
za sobą zatrzasnął wynosząc herbatę, ale wiedział, że z panem nie ma żartów i więcej już nie robił
mu żadnych przedstawień.
Fizjologicznie pewny nie jestem, czy gniew wpływa na sprowadzenie snu, i owszem
przeczuwam, że dziać się musi całkiem przeciwnie, jednakże gdy kto mocno rozdrażniony wypije
parę gorących szklanek herbaty z rumem i wypali cygaro mrucząc, trafia się, że sen chwyci go, nim
dokończy dziesięciogroszową Wiktorią. Tak się stało z panem Arturem, który położywszy się w
powozie i okrywszy futrem, kocem i czym tylko miał, chrapnął bardzo prędko. Myśl jego krążyła w
sferze ulubionych marzeń, jak by się to można od nieznośnej służby uwolnić, wygrać na loterii,
bogato ożenić i stanąć w tej pozycji szczęśliwej, w której się gderać może, nie będąc obowiązanym
słuchać cudzego gderania... Miał nawet coś napiętego, wdówkę w średnim wieku, posiadającą
własny dom przy ulicy Łuckiej, ale na nieszczęście była mocno od ospy poznaczona i w tym
kataklizmie straciła jedno oko... co ją uczyniło zbyt oryginalną dla pana Artura... Myślał jednak, że
gdy mu służba dokuczy, gotów by się już i z jednooką ożenić, zwłaszcza że domek za to był
nieszpetny wcale, a osoba charakteru łagodnego bardzo i trochę kaszląca.
Dalsze marzenia- rozpłynęły się w tak mgliste formy, że ich pochwycić przy najlepszym do
sprawozdania usposobieniu nie możemy.
Gdy w powozie na sen i sny się zbierało, pan Adolf znać niespokojny o swe papiery i
pieniądze dwa razy wychodził na zwiady, oglądał powóz i przysłuchiwał się melodyjnemu
chrapaniu Artura, które zapowiadało głębokie uśpienie. Za trzecią razą upewniwszy się, że
towarzysz jego podróży usnął mocno, podróżny zamknął drzwi gościnnego pokoju i puknął do
szynkowni.
Tu już niespokojnie przechadzał się jakby na straży pan Bartłomiej, odprawiwszy służącą i
zaryglowawszy drzwi od podwórza, ciekawą też Basię zapędził do snu za jej parawanik w drugim
pokoju... a sam czekał na syna.
Nim puknął, już po chodzie go poznał, już drzwi uchylił i pochwycił silnie za rękę na
palcach przeprowadzając do alkierza. Przechodzić było potrzeba przez pokoik, w którym za
parawanikiem zamknięta stała Basia... a biło jej serce, niebodze... gdy Adolf przesunął się jak cień
przed nią.
W progu alkierza drżąca, wzruszona, zapłakana czekała matka, która chwyciła syna
dorodnego w ramiona, jakby jeszcze był dzieciną, i przycisnęła do piersi, ledwie mogąc łkania
wzburzonego łona utrzymać.
Adolf też nie pozostał zimnym widzem uczucia, które go witało w rodzicielskim domu i
jakkolwiek życie nowe, otaczająca go społeczność, obyczaje inne, wychowanie, wszystko dzieliło
go od kolebki — jakkolwiek zerwał z nią przyjmując obywatelstwo w innej sferze — na widok tych
miejsc, tych ludzi tak serdecznie rozrzewnionych i przejętych poruszył się, zarumienił, łza zwilżyła
mu oko... Sierota przez czas długi odzyskiwał rodzinę. Są ludzie, co się bez niej obejść umieją, co
z serca wyrwać potrafią łączące z nią nici; ale w życiu ich odezwie się zawsze żal po zerwanych
więzach, tęsknota za tym połączeniem dusznym, które wciela człowieka przez rodzinę własną do
wielkiej rodziny ludzkości.
Adolf przywykł był do osamotnienia na świecie, które mu przez własnych rodziców w
widokach świetnej przyszłości narzucone zostało, odstał od tego proga wiejskiego, mówić językiem
swych rodziców nie umiał, dziwno mu było i dziko w tym kątku tak skromnym i ubogim po zbytku
i wytworności, do których się przyzwyczaił, a jednak, jednak serce nie zepsute, nie wyschłe jeszcze
uderzyło w nim do wspomnień dzieciństwa, do łona poczciwej matki.
A! bo miłość jest najwyższym dobrem na ziemi i być kochanym przez ludzi, nawet co nas
nie potrafią zrozumieć, będzie zawsze milszym sercu, niż być wielbionym i cenionym przez
zimnych acz mądrych współbraci. Adolf spotykał tu uczucie, którego nie widywał w tym kole, w
jakim żyć był przywykły — instynkt wskazywał mu, że na ten uścisk więcej rachować może niż na
najsłodsze uśmiechy tych, co się jego przyjaciołmi mienili.
Wszedł też cały poruszony za matką do alkierzyka, który znalazł takim zupełnie, jakim go
przed laty porzucił,,. Troskliwy ojciec zamknął zaraz drzwi pilnie, ale jeszcze się one za nimi nie
zatrzasnęły, gdy Basia wybiegła zza swego parawanika z twarzą zaognioną i stanęła u nich na
straży.
Załamała ręce, spuściła główkę i zdawała się pięknym posągiem rezygnacji, tak zdrętwiała u
tego progu, który się bała przestąpić, choć poza nim... ale nie godzi się zbyt wiele zgadywać.
Tymczasem matka pociągnęła Adolfa ku światłu, chciała mu się przypatrzeć, nie puszczała
go z rąk, a oczy jej, z których dwie łzy nieprzerwanym ciekły strumieniem, choć drżące usta się
śmiały, wlepione były w twarz młodzieńca z wyrazem ekstazy, która pospolite rysy zmieniła w
oblicze szczęśliwej jakiejś Nioby.
Bartłomiej udając, że nie płacze, czerwoną chustką twarz obcierał i zazdrościł trochę żonie, i
odciągał ku sobie Adolfa.
— No, ależ bo już dość tych romansów, moja jejmość — odezwał się markotny — dajcież
mu siąść, spocząć, niech gada... tylko proszę cicho, bo ten trzpiot, Basia, gotowa umyślnie nie spać.
Zaczęto miejsca dobierać dla Adolfa, który ulegał posłusznie i rodzice milcząco zgodzili się
posadzić go na kanapie, biorąc go pośród siebie.
— Ale mu potrzeba by dać co zjeść — zawołała matka — to się bez Basi nie obejdzie,
dlaczegoż by ona znowu Adolfa widzieć nie miała... wszak ci ona go kocha jak my i nikomu nie
powie.
— Ale papla jest... — odrzekł pan Bartłomiej — nie strzyma języka.
— Toć już wie.
— Tak, a im go się lepiej napatrzy i nasłucha, tym jej gorzej język świerzbieć będzie.
— Mój jegomość, proszęż ja jegomości.
— Ano, to jak sobie chcecie.
— Niechże i ona go zobaczy.
Poczciwa pani Bartłomiejowa, wyjednawszy w ten sposób milczące przyzwolenie na
wezwanie Basi, skoczyła ku drzwiom i tak jakoś dokonała to szybko, że biedne dziewczę ustąpić
się od nich nie miało czasu, znalazła ją więc na gorącym uczynku podsłuchów — ale czegoż serce
matki nie wybaczy, uśmiechnęła się i podała Basi rękę.
Mój Boże — jakże to niepojęte jest serce! Niczego bardziej może w życiu nie życzyła sobie
Basia, jak zobaczyć Adolfa i wnijść do tego przybytku, w którym on królował, ale gdy pani
Bartłomiejowa podała jej rękę, gdy skinęła na nią, siły i odwaga opuściły biedną dziewczynę.
Błyskawicą przeleciała jej przez główkę myśl, że Adolf na owym świecie, do którego
należał, tyle widywał piękniejszych, strojniejszych, że może w ubiorze skromnym, powszednim nie
wyda mu się dobrze... że... Bóg tam wie co, ale dość że się prawie cofnęła w pierwszej chwili,
dopiero uczucia przypływ jakiś rzucił nią gwałtownie i skoczyła, cała w płomieniach stając przed
Adolfem, który uśmiechając się rękę ku niej wyciągnął.
Biedna Basia wcale nie wiedziała teraz jak go przywitać, co zrobić z tą wyciągnioną dłonią,
którą brat przywykły do angielskich powitań wyciągnął jej zapomniawszy, iż w wiejskim kątku
obyczajów jego świata nie znają.
Basia skłoniła mu się, rumieniąc, z daleka jak obcemu prawie, choć może dawniej te dwa
wzroki nie raz w jeden się zlały, te dwie dłonie nie raz zadrgały dotknąwszy się przypadkiem —
choć i serca biły im przez chwilę w jeden uroczysty takt młodzieńczego uczucia. Wspomnienie
dziewczęcia jeszcze stało jak igła zatrzymanego zegara na tej godzinie rozstania... dopiero widząc
go, spostrzegła, że dużo chwil i godzin upłynęło od niej, że ten Adolf nie był jej bratem Adolfem z
lat starych... Jedno spojrzenie na niego nauczyło ją wiele i serce bić przestało na chwilkę, i
rumieniec opuścił lice i Basia, wracając do rzeczywistości nagle, spytała stryjenki — co każe?
— Ale popatrzże się no na niego — zawołała matka — jaki to pan! jaki pan! co się to z
niego zrobiło! hę! poznałabyś go?
— A daj nam co jeść czy pić — dodał Bartłomiej nadąsany nieco — tylko po cichu i żeby
nie budzić ludzi... a wara mi paplać jutro!
Basi aż lżej się zrobiło, że się mogła zawinąć około jakiejś roboty, chwyciła serwety,
nakrywać zaczęła stół, a oko jej swobodniej teraz spoczęło na znajomej niegdyś twarzy.
Mój Boże — rzekła w sobie — jaki on piękny, ale jak on inny!
— Już jakeśmy ciebie radzi widzieć — odezwał się zawsze cicho pan Bartłomiej — to tylko
jeden Pan Bóg wiedzieć może, ale pozwól sobie powiedzieć, kochany Adolfie, żeś wielką popełnił
nieostrożność przyjeżdżając do nas.
— Ot to! jeszcze go będziesz za to łajał! — ofuknęła jejmość — słyszycie!
— Ano będę — odparł stary — kiedy się to już tak zrobiło, źle czy dobrze, żeśmy się syna
wyrzekli, żeby mu nasza wódka całe życie za kołnierzem nie śmierdziała, to już trzeba, moja
jejmość, dotrzymać do końca jak należy... nie ma rady. A tu lada nieostrożność i wszystko się
gotowo wydać.
— Nic się nie wyda — rzekł Adolf smutnie — ja jutro wyjadę do dnia, alem się chciał
rozmówić i poradzić z rodzicami.
— Ale! poradzić! tobie radzić! — przerwał Szwarc, kiwając głową — niby to ty za nas
wszystkich rozumu nie masz. Juściżem i ja niegłupi i własnemu dziecku przez wielką tam miłość
pochlebiać nie myślę, ale co prawda, to prawda... my tobie nie poradziemy... masz ty spryt lepszy
niż stary Bartłomiej. Chyba ci pieniędzy potrzeba.
— Wcale nie... — zawołał Adolf — mam ich dosyć z łaski waszej... aż nadto może... ale...
— No cóż, gadaj bo! gadaj! Jegomość go detonujesz niepotrzebnie — przerwała Szwarcowa
— niech się dziecko wyspowiada. Ma on swój rozum, toć nie przeczę, ale my mamy serce, a i ono
się na coś przyda... czasem lepiej powie od głowy... Nie chybił, że przyjechał... daj mu jegomość
gadać!
Oboje przybliżyli się do syna, który w tej chwili zdawał namyślać jakoś smutnie.
— Czy, uchowaj Boże, jakie nieszczęście? — spytała matka.
— Nie! nie — rzekł powoli Adolf... — wiedzie mi się aż nadto dobrze, nie mam, na co bym
się poskarżył, ale kochani rodzice, ja sam już nie wiem, czemu przy wszystkich szczęścia
warunkach... ja nie jestem tak szczęśliwy, jakbym z łaski waszej być powinien. Wszystko mam, a
czegoś mi jednak braknie. Nie wiem, może to was, może rodzinnego powietrza, może uścisku
macierzyńskiego, może tych życia rozkoszy, które zaznałem w dzieciństwie, a których wiek mnie
starszy pozbawił jak sierotę.
Pan Bartłomiej oczy otarł, tylko sama jejmość poczęła znów ściskać syna.
— I co bo ty tam prawisz — odezwał się Szwarc — nie potrzeba znowu życia brać na
alembik, ja tego nie rozumiem.
— I ja nie rozumiem się sam — odpowiedział Adolf — pojmuję, coście uczynili dla mnie,
że ofiara, jaką zrobi- liście, by mi życie lżejszym było, jest olbrzymia... boście dla jego szczęścia
wyrzekli się dziecka, które by wam pomocą, a może jakąś pociechą być mogło — ale któż wie, czy
dając mi to, coście dali, nie skazaliście razem na wieczne sieroctwo i tęsknotę?
— No tak! już mędrkuj tylko... a zobaczemy, do czego dojdziesz — zawołał pan Bartłomiej
— co to gadać! No cóż? mieliśmy cię z sobą, wyedukowawszy, w szynku posadzić i dać ci się
zmarnować? Albo żeby cały świat wiedział, że twój ojciec szynkarzem czy tam propinatorem i żeby
ci tym trutnie oczy wykałali? A to by lepiej było?
— Ja nic nie wiem — rzekł Adolf powoli — czuję tylko, że mi tu z wami lepiej niż wśród
najwykwintniejszych salonów stolicy, że tu się czuję sobą, a tam przebranym jakimś lokajem, jakąś
maską na wieczne skazaną kłamstwo... i wolałbym być z wami.
Matka go znowu uścisnęła z płaczem. — A! tak! tak! — rzekła — wiele ja to razy myślałam
w sercu moim, ale cóż? jegomość się uparł.
— I dosyć że mi tego — tupnąwszy nogą dodał Szwarc — ja wiem, czemum to zrobił i stało
się, i dobrze się stało, i kwita. Gadaj waść, coś miał mówić.
Basia przyniosła samowar, bułki, szynkę, ser, gruszki suszone i powidła, które niegdyś lubił
Adolf, a rozstawiając to wszystko tak się kręciła, że dobrze przypatrzeć się mogła stryjecznemu
bratu. Postrzegła, że ręce miał daleko bielsze od jej spracowanych rączek, że wyglądał raczej na
wykwintną kobietę niż na surowej postaci mężczyznę; żal jej się zrobiło, że tak był delikatny i
wątły; ale jak był, znalazła go jeszcze dziwnie pięknym, i coś spod poloru powierzchownego
patrzało zeń, przypominającego przeszłość.
Cóż, kiedy dawny przyjaciel młodości ledwie na nią rzucił okiem, ledwie końce paluszków
pańskich ku niej wyciągnął, ledwie się jej raczył uśmiechnąć. Ą ona tak na niego z bijącym patrzała
sercem!
Przy Basi nawet nie szykowała się jakoś rozmowa i Adolf przerwał ją pytaniem, które jak
nóż ostry weszło w serce dziewczyny:
— Cóż to, Basieczka dotąd za mąż nie poszła? Basia odpowiedziała spojrzeniem, ale musiał
milczący jej wzrok powiedzieć wiele podróżnemu, bo Adolf zmięszał się i poczerwieniał bardzo.
— Moja siostrzyczko — rzekł — u nas to jest zwyczaj, że się wszyscy witamy braterskim
uściskiem dłoni, dajże mi choć twoją rękę na przywitanie.
Ale ręka Basi właśnie była trochę od samowara węglami zapylona i zawstydzone dziewczę
musiało ją otrzeć o fartuszek nim wyciągnęło Adolfowi. Już nie wiem, co sobie powiedziały ich
dłonie, czy więcej niż wzrok, czy całkiem co innego, to pewna, że brat pobladł, a siostra -
poczerwieniała i wyrwała się, słowa nie mówiąc, do drugiego pokoju.
— Już jakie to poczciwe dziecko — odezwała się Szwarcowa — to trudno wypowiedzieć! A
to byśmy z rodzonego nie mieli takiej pociechy.
Jakieś ciężkie wspomnienie przerwało jej nagle.
— Co tam gadać o Basi, niech no Adolf prawi nam z czym przyjechał — zawołał Szwarc —
bo to musi być rzecz niemałej wagi, kiedy z nią się tu aż przybłąkał... Ja się nawet domyśleć nie
mogę.
— A ja bodaj czy nie zgadnę — z uśmiechem przebiegłym dodała matka.
— Jest to taka rzecz — rzekł Adolf — że nie wiedzieć jak zacząć i co mówić. Przeszłego
karnawału trafem musiałem być w Lublinie, a że to było w same jakoś ostatki i nikogo tam
znajomego nie znalazłem, z nudów poszedłem na zabawę.
— Już żem zgadła, tom zgadła! — po cichu szepnęła Szwarcowa.
— Nie przeszkadzaj bo jejmość, taż to już po jedenastej, gadu gadu, a psy w krupach, niech
kończy — ofuknął się Szwarc.
— Cała szlachta z okolicy zebrała się była na karnawał, człowiek zwyczajnie młody, osób
pięknych mnóstwo, same się kleiły znajomości.
— Dalibóg, żem zgadła — powtórzyła nie mogąc wytrzymać matka.
— Spotkałem tam państwa Narębskich z córką.
— No tak! — klaskając w dłonie zawołała pani Bartłomiejowa — i zakochałem się.
— Nie, droga matko — rzekł spokojnie Adolf.
— A cóż? — spytała zdumiona Szwarcowa.
— Ot tak, poznaliśmy się, mówili, zbliżyli i nie wiem tam jakim szczęściem, zdaje się, że
panna dosyć mnie przyjęła łaskawie.
— A waćpan co na to? — zapytał ojciec poważnie.
— Podobała mi się dosyć.
— Tak bo mów szczerze jak przed księdzem, kochasz się?
— Nie, mój ojcze; ale żenić się raz potrzeba.
— E! to tam znowu nic tak bardzo pilnego — przerwał stary.
— Piękna? — spytała matka.
— Świeża, rumiana, miła z powierzchowności.
— A poczciwa?
— Trudno osądzić znając tak mało... przyznam się rodzicom, że choć mnie tam dosyć
oczywiście ciągniono, nie chciałem zrobić kroku, póki bym się ich nie poradził. Narębscy nie tak
bardzo daleko, w tej gdzieś okolicy mają majątek, chciałem się coś o nich dowiedzieć.
— Czekajże! Narębscy? Feliks mu na imię? żona spazmatyczka? — przerwał Szwarc.
— Trochę.
— Znam ich — rzekł propinator — wiem, wiem, ludzie majętni, parę wiosek mają ładnych,
długów nic, nawet nie wiem czy Towarzystwo — a córka jedynaczka?
— Jedynaczka.
— No! czegóż chcieć, to piękna partia! — dodał wpatrując się w syna. — Tego Narębskiego
znam od wieków, człek dobry ale miętki, mówią, że nad nim żona przewodzi, tak jak dawniej
przewodziła matka, bo to była herod-baba, ale gospodyni, jakich już nie widać! Jakbyś się kochał,
nie ma co myśleć, jak się nie kochasz, to rób, co ci się zda, ot, rada krótka. Ale tylko jednej rzeczy
posłuchaj — powoli dodał Szwarc — już to nieczysta sprawa, gdzie jejmość spazmatyczka, a mąż z
pozwoleniem flejtuch, tam i córka wychowa się na taką panię, co cugli z rąk nie popuści. Ja myślę,
że ty byś przecie sobie radę dał, gdyby ci przewodzić chciała, ależ to, mosanie, robota jak z
rozsypaną beczką: póki klepki pozbierasz, a obręcze naciągniesz, dziesięć razy ci się rozsypie.
— Mój ojcze — rzekł Adolf — w żadnym razie nie ożeniłbym się pewnie, póki bym
charakteru dobrze nie zbadał, o inną mi rzecz chodzi. Przystępując, gdyby do tego przyszło, do
najważniejszego kroku w życiu, nie chciałbym nikogo oszukiwać. Mają mnie powszechnie za
majętnych rodziców obywatelskiego syna, nie chcę w tym pożyczanym stroju iść do ołtarza.
Szwarc się zarumienił i głęboko zamyślił.
— Słuchaj — rzekł — masz ty może słuszność, ale to tak coś jak na targu: przyprowadza
chłop wołu, dają zań sto złotych, sztuka niczego, ano z boku szepczą, że mu na podymne grosza
trzeba, to już kupiec ofiaruje dziewięćdziesiąt, choćby 100 warto było. Jeśli oni ciebie poznawszy
oszacują, przyjmą, podobasz się, to im sobie powiedz całą historię, kiedy chcesz, wyprobujesz i
rodzi- ców, i pannę. Ale dodajże, mój kochany, to, że rodzice im w drogę nie wlizą, że się
pokazywać, chwalić i bratać nie myślą. Raz jak Abraham ofiarowałem się Izaakiem, dla twojego
szczęścia — nie cofnę mojej ofiary! stało się. Czym dobrze zrobił, czym się może omylił, Bogu
wiadomo, a jakem uczynił, niech tak będzie. Powiedz im, kto jesteś, co masz, niech wprzódy
dobrze poznają, kim jesteś, potem, jak dowiedziawszy się, żeś syn propinatora, nosem zakręcą, nie
będzie czego tak dalece płakać i desperować. Alboś ty co wart sam przez się, albo nie, rodzice ci
nie dodadzą ani ujmą, a psuć wam szczęścia nie będą. Ot i rzecz skończona.
Chwilkę trwało milczenie, ale je zaraz przerwała pani Szwarcowa natrętnym pytaniem.
— Ale no mi ją opisz, jak wygląda, bardzo pańsko i wspaniale?
— Nic a nic — rzekł Adolf zawsze spokojnie — jeśli chcecie, abym ją wam odmalował,
doprawdy bardzo przypomina Basię, tylko nie tak ładna.
Szwarc na to ruszył ramionami, sama udała, że nie słyszy, Adolf westchnął.
— Dziwna rzecz — odezwał się na wpół do siebie — ile mi ta chwila przypomina, jak mi
dziś żal tego kłamstwem nieustannym okupionego życia mojego, gdy tu, z wami, tak by mi było
dobrze, spokojnie. Dlaczego mi potrzeba było pójść tą drogą dobrowolnego sieroctwa, szukać
niepewnego szczęścia, którego pewno nie znajdę?
— A dlaczegoż by? — odparł ojciec — co to mówić! Rodzice nie wieczni, jużciż z twoim
wychowaniem i głową trudno ci się było zakopać gdzieś w takiej dziurze i życie zmarnować na
partykularzu! Kto wie, do czego możesz dojść!
— Zapewne — rzekł Adolf — ale szczęśliwym nie będę nigdy.
— Czemu? — odezwał się Szwarc — nie mów mi ta- kich rzeczy, bo mnie one bolą, a ja to
jestem, com to wszystko zrobił. Matka się choć ze łzami zgodziła, sercem nigdy nie była za tym, na
mnie to. cięży. Ale, Bóg widzi, inaczej nie mogłem.
— Ja się nie skarżę — rzekł Adolf — moja w tym zapewne wina, że niespokojne serce nie
może sobie znaleźć przystani.
— A twoja ofiara, mój drogi — dodał ojciec — to jeszcze ,nic przy naszej! Tyś sierota,
myśmy bezdzietni, młodość ma jakie takie nadzieje, nasz wiek już żadnych. Dodaj, że matka dnia
nie ma, by nie płakała, że mnie ciężko i duszno jak duszy wczyścu, a my się nie skarżemy. Tak było
potrzeba dla twojego dobra; żeby świat nasz był inny, a człowieka mierzono tym, co wart, nie z
tego, kto go rodzi, na cóż by nam było kłamać i ukrywać się, ale u nas żebyś Salomonem był, to ci
ojcowski grzech pierworodny wyrzucać muszą do trzeciego pokolenia...
Adolf zamilkł i spuścił głowę, a Szwarcowa płacząc ujęła go za rękę w milczeniu, a gdy
podniósł głowę, ujrzał przez wpółotwarte drzwi z drugiego pokoiku ciekawie wyglądającą Basię,
która fartuszka koniec trzymała przy oczach wlepionych w podróżnego.
W jej wzroku taka była siła rzewna i potęga uczucia, że Adolf, spotkawszy go, zadrżał i
wzruszony nie mógł już oczów od niej odwrócić. Obudziło się w nim niedogasłe wspomnienie
młodości, pogrzebione wrażeniami z innego świata i rozwiane jak dzieciństwo. Dziewczę wydało
mu się w blasku tych pamiątek cudnie piękne, a smutek jego dodawał jeszcze wdzięku jak rosa
świeżości kwiatkowi. Patrzali na siebie długo, aż stary Szwarc przerwał milczenie pytaniem.
— To ty tam u Narębskich bywasz?
— Dotąd nie, obawiałem się związać czymkolwiek, nie jestem pewny, jak postąpić. Z
mowy rodziców i pan- ny miarkować mogę, że mnie mają za syna znakomitej rodziny... cóż będzie,
gdy się dowiedzą?
— Jeżeli wyglądasz na dziecko znakomitej rodziny, a w dodatku i starasz się tak żyć, jakbyś
miał imię sławne do poszanowania, to tak jakbyś był nim — rzekł Szwarc — ale oszukiwać się nie
godzi. Weź, kiedy chcesz, ojca na bok i powiedz mu, jak jest. Zresztą co ja cię mam rozumu uczyć!
to już twoja rzecz, obyczajów tamtego świata nie znamy.
Zamilkł stary i cisza na chwilę trwała w pokoiku, cisza, którą matka przerwała głębokim
westchnieniem.
— Ale mówże no nam — rzekła — mów, moje dziecko, jak ci jest? szczęśliwyś?
nieprawdaż? i ludzie cię umieją przecie ocenić... i bywasz u najmożniejszych, i ocierasz się o
pierwsze w kraju osoby?
— Moja droga matko — rzekł Adolf — dziś już dobiłem się położenia w świecie, nikt mnie
nie posądza o pochodzenie, które by odstręczało, bywam wszędzie, przyjmują mnie dobrze, ale czy
myślicie, że to zaspokaja serce? że to daje szczęście? Nie! nie! Są chwile, w których próżność
połechtana odurza i cieszy, ale to trwa krótko, serca w tym nie ma i sercu wiecznie tęskno... Nieraz
powróciwszy z tłumnej zabawy, wśród której sto dłoni zimnych ścisnąłem z uśmiechem
grzeczności, gdy się znajdę sam na sam z sobą, gdy pomyślę o was, gdy mi przyjdzie do głowy, że
wy tu także czasem za mną tęsknicie, tak mi ciężko, tak mi smutno, tak pusto, że gdyby bliżej było,
uciekłbym pieszo tutaj trochę sił nowych zaczerpnąć.
Szwarc otarł ukradkiem rękawem łzę, której nie chciał pokazać, a matka rozpłakała się na
dobre i przybiegła znowu syna uściskać i całować.
Ten objaw uczucia był zaraźliwy. Bartłomiej przysunął się także i oboje starzy ujęli go w
ramiona każde ze swej strony, w milczeniu obejmując dziecię... Jak- kolwiek zahartowany
obyczajem wielkiego świata, który płakać nie pozwala nigdy, Adolf poczuł łzy na powiekach,
pobladł i porwawszy rękę matki i ojca przycisnął je razem do rozpalonego czoła.
W tej chwili zza drzwi dał się słyszeć wykrzyk mimowolnie z piersi wybuchłego łkania,
które natychmiast pohamowane ucichło... bo Basia zakrywając oczy odbiegła za parawan tuląc
twarz w białą poduszkę... nikt tego głosu nie posłyszał prócz Adolfa, ale na nim zrobił on dziwne
wrażenie, przeniósł go w lata pierwszej młodości, ścisnął serce, obudził gwałtowny żal za cichą
strzechą domową.
Nierychło uspokoiły się żale i znowu powoli zawiązała się rozmowa, matka i ojciec
zarówno o tysiąc rzeczy rozpytać go potrzebowali, zarzucili troskliwymi badaniami o drobnostki,
na które syn ledwie odpowiedzieć umiał.
Rozmowa przeciągnęła się tak długo i tyle razy ukończona rozpoczynała znowu, że dobrze
już było po północy, gdy Adolf, uprosiwszy ojca i matkę, aby go nie odprowadzali, a zapewniwszy
ich, że nazajutrz rano zabiegnie jeszcze rodziców pożegnać, po cichu wymknął się z pokoju i
zwalniając kroku, bo mu najmniejsza rzecz młodość drogą przypominała, powlókł się zadumany do
swojej izdebki.
W progu drzwi, które wiodły do sieni, stała, jakby nań czekając Basia... spłakana i
rozgorączkowana, tak że kto by ją ujrzał teraz, znając wesołym zwykle trzpiotem, zwątpiłby może
czy to ona lub domyślał się nadzwyczajnego wypadku, który ją tak przeistoczył.
Inną całkiem była teraz, smutną, ale rozpromienioną jakimś zapałem, śmiałą do
zuchwalstwa i z bojaźliwej dzieweczki teraz niewiastą mężną. Adolf nawet, choć zadumany,
postrzegł na niej ślad tego potężnego wzruszenia.
— Basiu — cóż ci to? — spytał łagodnie. Dziewczę podniosło głowę i oczy zaczerwienione
wlepiło w niego.
— Adolfie — zawołała — czyż ty możesz o to pytać?
— Moja droga Basiu, doprawdy... ja nie wiem... — rzekł stojąc brat.
— Nic mi, nic... nic — powtórzyła Basia mocno trąc oczy... — no nic... ot tak sobie,
przypomniało mi się Bóg wie co, tom płakała.
Adolf, już nie wiem dlaczego i jak, ujął ją za rękę.
— Dobranoc ci, Basiu...
— Czekaj — rzekła, zatrzymując go wzruszona — niechże i ja się na ciebie popatrzę —
wszak i ja mam do tego prawo? A! tyś już całkiem o nas — nie! tylko o mnie zapomniał! Dla ciebie
to było dzieciństwo! zabawka... a dla mnie.
— Moja droga! moja śliczna Basiu.
Ale na te zimno wyrzeczone wyrazy kuzynka odepchnęła go i zmierzyła okiem prawie
gniewnym.
— Cóż ci to znowu? Basia zaczęła płakać.
Adolf był w wielkim zakłopotaniu, serce jego nie przemawiało, czuł, że z drugiej strony
było uczucie, którego podzielać nie mógł, obrazić nie chciał i żywić był nie powinien.
— Basiu droga — rzekł czulej trochę — a! nie myśl, żebym ja o was, o tobie mógł kiedy
zapomnieć... ale my żyjemy tak od siebie daleko; widujemy się tak rzadko.
— A jednak ja, ja... wcale nie zapomniałam dlatego o tobie — cicho odezwało się dziewczę.
I po przestanku dodała:
— Powiedz mi tylko, powiedz, bo ja tam nic dosłyszeć nie mogłam, czyś ty przynajmniej
szczęśliwy? czy... ja sama nie wiem, co mówię... czy ci nigdy nie tęskno... czy...
I pochwyciła go za rękę, a zapomniawszy się... poniosła ją do ust i poczęła całować z
zapałem, który nie mógł nie przejąć biednego Adolfa... Ten dowód przywiązania zapominającego
się i szalonego po tylu niewidzenia latach, ta szczerość prostego dziewczęcia, jego łzy i piękność
obudziły w nim nareszcie zamarłe młodych uczuć wspomnienie, serce zabiło silnie... uścisnął Basię
i na jej czole gorącym gorętszy jeszcze złożył pocałunek. I była chwila uroczystego milczenia; Basi
twarz oblała się nowym rumieńcem, Adolf pobladł, wyrwała się z jego ramion zapłoniona i
wybiegła do swojego pokoiku, twarzą rzucając się na łóżko.
On postał chwilę, zadumał się głęboko i krok za krokiem pomalutku poszedł do izdebki, w
której go dogorywająca oczekiwała świeca.
Koguty piały właśnie swoją piosnkę stróżów porannych... gdy Adolf rzucił się na łóżko, by
spocząć, ale sen nie zszedł na jego powieki.
Przed źrenicą jego wlepioną machinalnie w sufit przesuwały się dziwnie splecione obrazy,
świat, ludzie, postacie, rzeczy, mowy tak sobie przeciwne i z dala od siebie stojące, że zdawały się
najmniejszym nie wiązać ogniwem. Basia i Elwira, ojciec i Narębski, wielcy ludzie stolicy i
rozpłakana twarz matki, stara austeria i salonik własnego domu... uścisk siostry i uśmiech panienki
w Saskim Ogrodzie, wszystko to starte i zmięszane przebiegało, wracało, zdawało urągać mu i
zaglądać do serca próżnego niestety, w którym teraz tylko to uczucie, jakie widok rodzicielskiego
domu obudził, panowało.
Koguty zaczynały piać coraz częściej i natarczywiej, jakby ludzi pobudzić chciały, nareszcie
ruch się zrobił w stajni, woźnica wstał do koni, stróż zapalił fajkę pierwszą, nie mającą wygasać do
wieczora, nawet pan Artur przebudzony krzątaniną poruszył się i przeciągnął, dobywając repetiera
dla ocenienia, czyby mu już wsta- wać nie należało... zegarek wybił pół do szóstej i młody człowiek
uznał, że z powodu bardzo rannego wyjazdu już by mu może podnieść się było potrzeba.
Uczynił to jednak nie bez widocznych oznak nieukontentowania i narzekań na tę nieznośną
służbę, która mu się nawet wywczasować nie dawała, a chcąc choć trochę spędzić zły humor na
kimś, poszedł do izby szynkownej naglić o samowar, z pbwodu którego spodziewał się mieć
szerokie pole do wylania złego humoru.
Jakże się zdziwił, gdy nad wszelkie spodziewanie znalazł już tu wszystkich na nogach,
ogień na kominie, samowar nastawiony, śniadanie przygotowane i pannę Barbarę tak ubraną, jak ją
widział wczora.
Na widok jednak warszawiaka znikła natychmiast, zostawując go sam na sam ze starą
służącą i stróżem, już powtórnie nakładającym fajkę.
Pan Artur siadł przy ogniu i gorzej jeszcze usposobiony, milczący a posępny pogrążył się w
zadumie o nigdy nie przewidzianych losach żywota... Bo dlaczegóż samowar już był nastawiony i
ludzie obudzeni, gdy spodziewał się inaczej.
Ta błaha na pozór okoliczność dała mu powód do prawie filozoficznych rozmyślań o
fatalizmie, który życiem rządzi.
Zapalił cygaro i począł kiwać głową... Ale że nie był zbyt przywykły do dialektyki, która
się swych praw dopominała, a nastręczające się myśli już poczynały brać się do szermierki, splunął
tylko i otrzęsłszy się z marzeń niepotrzebnych, poszedł pana obudzić...
Jakże zwiększyło się jego zdziwienie i humor niedobry, gdy ujrzał pana Adolfa całkowicie
ubranego i oczekującego tylko nań, aby zażądać śniadania.
Spodziewał się znowu surowej nagany za opóźnienie, ale i tu się zawiódł, bo mu nie
powiedziano słowa.
— Każ mi dać herbaty — rzekł Adolf po prostu —
konie przygotować, za chwilę, gdy tylko trochę rozwidnieje, jedziemy. Ale tu zimno nieco
— dodał po namyśle — pakuj rzeczy, ja pójdę na herbatę do gospodarza, musiał już wstać, to mój
stary znajomy.
Artur wyszedł, ale w sieni dobył zegarka, który go nigdy jeszcze nie zdradził, posądzając go
o omyłkę, siebie o roztargnienie.
Było nie więcej nad pół do siódmej, na dworze ciemno zupełnie.
Ruszył ramionami.
— Pan Bóg wie, co to jest — rzekł do siebie — czego on wstał? On, co tak w łóżku wylegać
się lubił? Czego się tak spieszy? Kto tam ich zrozumie? pańskie kaprysy i po wszystkim... diabeł
nie dojdzie nigdy, czego oni chcą.
Wtem pan Adolf przesunął się mimo niego, rozkazując pakować i konie zaprzęgać, a sam
spiesząc do pokoiku gospodarza. Artur popatrzał nań tylko i ziewnął. Stróż w tej chwili poglądał z
równą ciekawością na niego, nie mogąc sobie zdać sprawy z zadumania i odrętwienia tego
pięknego sługi, który sobie pozwalał tak głęboko dumać w chwili, gdy najpilniej było pakować
tłumoki.
Konie zaprzęgano do koczyka.
W pokoju Szwarców smutno jakoś zasiedli wszyscy, chwilami Bartłomiej zrywał się
czatując u drzwi, aby ich kto nie zszedł, oczy matki podnosiły się na okna, w których brzasku dnia
mającego wyjazd syna oznajmić upatrywała lękliwie.
Sino jakoś zaczęło się robić w szybach okienka i serce matki zadrżało... oczy zapłakały.
— Kiedy my się znów zobaczemy, Adolfie? — spytała.
— Kiedy mi pozwolicie i każecie — rzekł syn, całując ją w rękę.
— Cicho, cicho.— przerwał męsko Szwarc — nie każemy i nie pozwolimy, pilnuj swego...
zobaczym się, jak Bóg da, już trzeba dokończyć, jak się to zaczęło... Co ci tam tęsknić za starymi,
masz cały świat i całe życie przed sobą... nie mówmy o tym.
Ale chustką czerwoną otarł twarz biedny stary i machnął ręką.
Zatętniało w sieni i woźnica oznajmując gotowość palnął z bata, a Artur w ogromnym
kołnierzu niedźwiedzim wpadł do izdebki przypominając natarczywie, że dzień się robi i konie przy
powozie.
Trzeba było widzieć, jak na widok obcego cofnął się do drzwi stary i matka uciekła od syna
w kąt pokoiku.
— Czekać — rzekł sucho Adolf.
Ale po chwili potrzeba się było pożegnać...
Długo Szwarcowa przytrzymała go w objęciu milczącym szepcząc modlitwę nad jego głową
schyloną.
Nie mogła wyjść za nim, ojciec tylko z pokorą i odkrytą łysiną przeprowadził go na pozór
obojętny i pożegnał siedzącego już w powozie niskim bardzo pokłonem.
Basia z daleka, z daleka patrzała nań nie postrzeżona, a gdy powóz znikł im z oczów i
zaturkotał po drodze stężałej od mrozu, wszyscy poszli, każdy z osobna — nie wiem, modlić się
czy płakać jeszcze.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ