Józef Ignacy Kraszewski Kopciuszek cz 2

background image

Józef Ignacy Kraszewski

KOPCIUSZEK

Część druga

background image

Spis treści

TOM CZWARTY

TOM PIĄTY

TOM SZÓSTY

background image

TOM CZWARTY

Stało się tak, jak się to najzwyklej dzieje na tym Bożym świecie; w chwili, kiedy się

człowiek najmniej spodziewa, kiedy sobie idzie, przyśpiewując wesoło, i robi plany rozległe
szczęśliwej przyszłości — cegła mu spada na głowę i jeśli go nie obali na ziemię, to przynajmniej
położy w łóżku na długo razem z jego marzeniami.

Kapitan Pluta, człowiek, jakeście go już nieco poznać mogli, najstrawniejszego sumienia,

niezachwianego spokoju duszy, zwłaszcza po dobrym obiedzie lub szczęśliwie spłatanym figlu,
szedł właśnie pod wieczór ulicą Miodową, którą zapewne dlatego lubił, że przy niej i dokoła liczne
znajdują się handle win i przysmaków; cygaro miał w ustach, które ciągnęło mu wybornie, paliło
się doskonale, suche było wyjątkowo i nad wszelkie spodziewanie, żołądek miał niepusty, kieszeń
także, w przyszłości także różowe jakieś świeciły mu marzenia — słowem był w usposobieniu
najłagodniejszym, gdy na chodniku naprzeciw niego ukazała się postać, na którą jedno spojrzenie
bladością śmiertelną twarz jego okryło.

Kapitan drgnął, cofnął się, cygaro nawet z ust wyjął i bacznie spojrzawszy na idącego

naprzeciw mężczyznę ledwie nie zawrócił nazad.

Ale w tejże chwili idący z przeciwnej strony jegomość spostrzegł go i przystanął także.

Kapitan nie chciał pokazać, że mógł stchórzyć, choć w istocie uczucie nieopisanej bojaźni

rozlało się na jego obliczu zwykle tak pogodnym, jak twarz gumelastycznej figurki, nie przywykłej
do poruszania się, chyba za gwałtownym pociągnięciem za uszy.

Postać, która go nabawiła tym uczuciem, zasługiwała na uwagę ze wszech względów, nie

należała bowiem wcale do tych pospolitych, jakie się co krok spotykają na trotuaraeh i które się
pomija nie zwracając oczów.

Był to mężczyzna atletycznej budowy, wysoki, chudy, kościsty, z powodu wzrostu może

nieco przygarbiony, tak że mu głowa wchodziła w ramiona, z posiwiałym włosem, z wąsem
ogromnym, z twarzą żółtą i dziwnie w grube fałdy pomarszczoną, z wielkimi, siwymi, wypukłymi
oczyma. Ubrany bardzo niepozornie, miał na sobie surdut szaraczkowy szczelnie zapięty, z
wyglądającą z dziurki wstążeczką orderową dobrze przybrukaną, strój zresztą zużyty mocno i wcale
niemodny, a w ręku laskę grubą i niewytworną, ale mogącą w jego żylastej dłoni być wcale
skuteczną podporą i obroną.

Szedł sobie powoli, jak idą ludzie, którzy nie mają celu ani się spieszą gdziekolwiek,

krokiem opieszałym podstarzałego człowieka, którego nic nie wabi, który się niczego nie
spodziewa i nie ma do czego pędzić, bo wszystko minął i zostawił za sobą.

Twarz jego przed chwilą jeszcze malowała tę apatią lat blisko poprzedzających starość, tak

smutną i zdrętwiałą, że nad nią przykrzejszego uczucia ludzkie rysy przybrać nie mogą, ale
spostrzegłszy kapitana on także uległ metamorfozie.

Podniósł głowę, poprawił czapkę, usta zaciął, aż mu część wąsów w reszcie zębów została,

namarszczył czoło, oczy silnie wlepił w przeciwnika i białka mu w chwili krwią zabiegły. Drganie
mimowolne poruszyło nim całym.

Ręka, która trzymała kij, uderzyła nim o bruk raz i drugi. Oba zatrzymali się jak dwa, nie

porównywając, stare koguty, które traf na śmietnisku przed sobą postawił. Ale z dwóch — czego by
doprawdy domyśleć się było trudno — kapitan Pluta daleko okazał się bardziej zmieszany i
niepewny. Prawda, że w ręku miał tylko laseczkę miejską, lekką, zgrabną, ale przy grubym kiju
przeciwnika mało znaczącą.

Po chwili ów wysoki mężczyzna roztworzył wargi zacięte i pokazał resztę zębów jeszcze

dosyć zdrowych w sposób taki, jak sobie je czasem źle wychowane lub całkiem niewychowane

background image

pokazują zwierzęta, chcąc się wzajem tym arsenałem nastraszyć. Pluta tylko brwi podniósł.

Byli już od siebie o kilka tylko kroków.

— To Pluta, jak Matkę Najświętszą kocham! to ten łajdak Pluta! — zawołał nieznajomy

nam jeszcze mężczyzna — to on! ani chybi, ale gdzieś już kogoś odarł ze skóry, bo ma nową na
grzbiecie!

Na to mruczenie kapitan odrzekł z, daleka półgłosem:

— To Zeżga! na uczciwość, to Zeżga! jeszcze go diabli nie wzięli — i dodał głośno:

— Słuchaj! czy jeszcze gniewasz się na mnie? Zbliżyli się o krok.

— Ja! na ciebie! — odparł Zeżga — ja! gniewać się! słyszał to kto? Brzydzę się tobą jak

plugawym zwierzęciem, jak nieczystą istotą, ale się gniewam tylko na tych, co gniewu są godni...
dla ciebie byłoby to za wiele honoru.

— No, to ruszajże dalej i daj mi przejść spokojnie — zawołał Pluta.

— A to co innego! — rzekł Zeżga — gdziekolwiek się spotkamy, darować ci nie mogę,

żebym cię choć kijem nie zwalił.

Usłyszawszy te wyrazy kapitan, który już obrachował rejteradę umiejętnie, zdjął kapelusz

grzecznie i szybko jak błyskawica rzucił się w bramę, której furtka za nim się zatrzasnęła.

Zeżga postał chwilę jak odurzony, popatrzał, plunął i poszedł dalej powoli, ruszając tylko

ramionami.

Domyślamy się, że stosunek tych dwóch ludzi tak nieprzyjaźnie przeciw sobie

występujących musi nieco obudzać ciekawość czytelników naszych. Mielibyśmy zupełne prawo
trzymać ją w zawieszeniu i nie zaspokoić aż po długiej próbie cierpliwości, ale na ten raz chcemy
zasłużyć na względy i znajdziemy się wspaniale.

Pewne dokumenta tyczące się dawnych zajść kapitana Pluty z porucznikiem Zeżgą dostały

się nam w ręce, możemy więc tę przeszłość tajemniczą rozświecić.

Jest to niezawodną prawdą, że gwałtowne nienawiści rodzą się zawsze prawie z wielkich

przyjaźni i jakkolwiek może się to dziwnym wydawać, jest przecie pewnikiem niestety. Dlatego to
braterska nieprzyjaźń najgorsza, bo w każdej niechęci na dnie jest trochę miłości skwaśniałej, która
w niej robi jak drożdże. Domyśli się więc każdy łatwo, że Pluta z Zeżgą byli niegdyś poufale
związani, a serdeczne kochanie zrodziło ten stosunek, w którym na ostatku bez kija obejść się nie
było podobieństwa.

Ale naprzód powiedzieć nam należy, kto był ów pan Zeżga, któregośmy tak niespodzianie

na ulicy spotkań.

Pan Narcyz Pruss Zeżga należał do tej licznej kategorii istot, którym się nic w życiu nie

nadaje mimo zawsze najszczęśliwszych warunków i najpiękniejszych nadziei. Pochodził on z
rodziny, jak widzimy, szlacheckiej i majętnej, a rozpoczął karierę pod najlepszą wróżbą: młody,
przystojny, majętny i świetnie przez liczną familię akoligacony. Zdawało się więc, że przy
poczciwym sercu i dosyć otwartej głowie powinno mu było iść jak z płatka. Nieszczęściem Narcyz
miał jedną wielką wadę: był dobroduszny do dzieciństwa, a przy tym drażliwy niesłychanie,
oddawał się cały od razu, wierzył do zbytku, a nie znalazłszy w człowieku, czego się po nim
spodziewał, zawiedziony wybuchał w sposób najnieprzyzwoitszy. Dla niego na świecie nie było
tylko dwa rodzaje ludzi, poczciwi i łotry, pośrednich nie rozumiał i nie przypuszczał, a łotrów,
choćby na bardzo umiarkowaną skalę, nie tolerował, nawet najmniejszą dozę niepoczciwośei w
nich znalazłszy.

Działo się więc tak zwykle, że zaczynał z każdym od niesłychanego kochania, zaufania

nieograniczonego, wylewał się cały do dna, a zdradzony mścił się potem nielitościwie na tych,
którzy serce jego zawiedli boleśnie.

Niewyrozumiały do zbytku, nie umiejący przypuścić, że są ludzie ot tak sobie, ni źli, ni

dobrzy lub chwilami tylko uczciwi, a czasem po cichu lub przez namiętność nielogiczni, z
wszystkimi w końcu musiał zerwać i skłócić się, z rodziną, przyjaciółmi, światem całym.

Łatwowierność dziecinna, z jaką z razu przyjmował każdego, naraziła go na tyle zajść

przykrych, że w nich majątek, zdrowie, spokój i wiarę w człowieka utracił. Nie przeszkadzało to
wszakże, by jak tonący brzytwy nie chwytał się po kilka razy na dzień pierwszego lepszego,

background image

szukając w nim nie odkrytej dotąd, cnoty i serca.

W miarę jak dalej postępował w lata, nieustannie zawody uczyniły go tylko coraz

drażliwszym i gniewnym, tak że straszno było mieć z nim do czynienia, bo za najmniejszą oznaką
zdrady kij podnosił i spuszczał go, nie oglądając się, gdzie nim sięgnie.

Lat temu wiele pan Narcyz Zeżga przybył do Warszawy, w czasie gdy kapitan Pluta grał tu

jeszcze świetną rolę.

Podobał mu się z dowcipu, łatwości w obejściu i z pozorów szlachetności, którą dobrze

odegrywać umiał. Sceptycyzm kapitana wziął zrazu za farbę i komedię niewinną. Złączyli się więc
z sobą najściślejszą przyjaźnią — kapitan Pluta, gdy mu o to chodziło, umiał już wówczas wybornie
przybrać taki charakter, jakiego potrzebował, grał ma wet rolę poczciwego człowieka z takim
przejęciem się głębokim, że sam się nią czuł niekiedy do łez poruszony. Widok naiwnego Narcyza,
który, wedle wyrażenia kapitana, był kwiatem, jaki rzadko na niwie ojczystej się spotyka, podrażnił
go niewypowiedzianie, zamierzył wspaniałomyślnie uleczyć go raz na zawsze z dziecinnej jego
wiary w cnotę i ludzi.

Dodajmy, że z innych względów Zeżga był pacjentem nie do odrzucenia, gdyż posiadał

jeszcze kilkadziesiąt tysięcy dochodu i kredyt uczciwego człowieka.

Wszystko nęciło Plute, który postanowił naprowadzić go po swojemu na zdrowsze pojęcia o

świecie, ludziach i życiu. A że był zwolennikiem metody praktycznej, wziął się do dawania lekcji
swoim sposobem i począł od pozyskania zupełnego zaufania porucznika Zeżgi.

Wtórował mu więc w jego narzekaniach i zgrozie przeciwko ogólnemu zepsuciu ludzkiemu,

mówił wiele z przejęciem o uczuciu honoru, a zbadawszy dobrze słabości pacjenta, dodawał, że
można mieć ułomności, lubić karty, nie gardzić ładnymi twarzyczkami, lecz i dogadzając
namiętnostkom pozostać jakośkolwiek uczciwym człowiekiem.

Teoria Pluty i profesor, który ją wykładał, niezmiernie podobały się Zeżdze, skończyło się

na tym, że się stali nierozdzielnymi, że porucznik, tęskniąc za nim, przeniósł się na mieszkanie do
kapitana, podzielił z nim worek, kredyt i poprzysiągł mu Pyladowską przyjaźń do śmierci.

Pluta może się śmiał w duchu, ale przyjmował oświadczenia i czułości z powagą, starając

się o to, aby odczarowanie przyszło w porę i wpłynęło skutecznie na upartego w miłości dla ludzi
człowieka. Ku temu skierował wszystkie usiłowania z teorii wiedząc, że silne wrażenie otrzymuje
się tylko kontrastem. Musieli się naprzód serdecznie, ogniście pokochać.

Zeżga bił się dwa razy za honor Pluty, zaręczył zań na kilkadziesiąt tysięcy, tak że niby

kapitan nawet nie domyślał się przyjacielskiej usługi i mocno nią udawał zmartwionego, nareszcie
wszystko, co miał, oddał pod jego rozporządzenia, uznawszy się marnotrawnym i niezdolnym do
prowadzenia interesów.

Długo by może trwało owo przygotowanie do wielkiej nauki życia, którą kapitan

przedsięwziął tak bezinteresownie, jedynie przez miłość ludzkości i chęć oświecenia człowieka
zaślepionego, gdyby w dodatku piękna twarzyczka nie stanęła między nimi.

Było to jeszcze przed jenerałową... alias piękną Julią... Pluta się bawił, ale nie wdawał w

kochania na serio, które, jak zawsze mawiał, zbyt pochłaniają człowieka. Zeżga. poznawszy ubogą
a piękną dzieweczkę, we wszystkim nie znając miary, rozpłomieniał straszliwie dla niej.
Wieśniaczka owa, świeżo po stracie matki przybyła do miasta, zostawała na opiece cioci, kobiety
zasad nie nazbyt surowych i obyłej ze światem.

I gdy Narcyz kochał się w panience na zabój, już nawet przewidując, że się z nią może

ożenić, Pluta intrygował przez ciotkę dla siebie w sposób cale inny. Czynił to, jak powiadał, aby
ocalić przyjaciela. Panienka była poczciwa, ale słaba i niedoświadczona. Ciocia intrygantka
patentowana i zręczna... Pluta zimny i odgrywający komedią doskonale, Zeżga zakłopotany,
zmieszany i niepowalny. Miłość prawdziwa zawsze daleko mniej jest pozorną niż udawana, na
pozór egzaltowaną być umie, gdy chce, i chłodno obrachowuje efekta, gdy tamta milczy, rumieni
się i cofa przestraszona lada drobnostką.

Łatwo przewidzieć, na czym się to skończyć musiało. Zeżga się kochał i wzdychał, kapitan

w końcu robił z ciocią i panną wycieczki na Saską Kępę i do Bielan... a kuzynka była tak grzeczną i
delikatną, że im nic a nic nie przeszkadzała.

background image

Trwało to już czas pewien, gdy Zeżga odebrał list bezimienny, objaśniający go w sposób

bardzo dokładny o wszystkich zdradach, jakich się względem niego dopuszczał kapitan Pluta.

Z tego pisma jednak na razie nic tak nie utkwiło w jego sercu, jak odkrycie potajemnych i

poufałych stosunków kapitana z tą, którą już zwał narzeczoną, a miał za anioła cichego szczęścia w
przyszłości.

Wskazano mu nawet czas i miejsce, gdzie się mógł przekonać, jak go haniebnie

oszukiwano.

Zeżga nie chciał wierzyć, wziął to za zemstę rywala i chciał szlachetnie pokazać list

obwiniający Plucie, aby się z nim otwarcie rozmówić, ale namiętność nie dopuściła mu uczynić
tego kroku, poleciał na miejsce wskazane i znalazł sam na sam w czułych objęciach, na rozmowie,
której część podsłuchał, pannę X. z przyjacielem, wyśmiewającą jego dobroduszność.

Szczęściem wielkim nie miał przy sobie pistoletu, boby natychmiast łeb zdrajcy i zdrajczyni

roztrzaskał; schwycił tylko kij i wpadłszy do pokoju, zbił nim Plute na gorzkie jabłko, nie dawszy
mu słowa powiedzieć na swoją obronę.

Zbyt popędliwy stłukł nieszczęśliwego Plute tak, że kapitan odchorował ciężko, przez

tydzień z łóżka wstać nie mogąc mimo najczulszej pieczy lekarzy, przed którymi wyznał, że po
ciemku idąc, szkaradnie spadł ze wschodów.

Lekarze dziwili się wprawdzie regularności sinych smug, jakie te wschody zostawiły na

plecach pacjenta, ale smarowali go tak, jak gdyby w istocie potłukły go wschody, nie ludzie.

Zeżga przygotowywał się do pojedynku po wyleczeniu, ale Pluta napisał doń list drwiący,

pieniędzy należnych mu nie oddał, długi poręczone płacić kazał i uczynił wycieczkę za granicę w
samą porę, aby drugiego upadku z gorszych jeszcze wschodów uniknąć. Wyniknąwszy się w ten
sposób, kapitan później kołował tak zręcznie, iż się w życiu prawie nie spotykali. Zeżga pozwany
popłacić musiał należności zaręczone i został z maleńką resztką tylko, z której, żyjąc ubogo na wsi,
wlókł nudne i szare godziny, czepiając się poczciwych krewnych, wiecznie rzucany z wiary do
rozpaczy, z zaufań nieograniczonych do krwawych zemst i gniewów.

Nauka Pluty, acz kosztowna, na nic się zupełnie nie zdała, czemu mistrz dziwował się

wielce, ale dalsze lekcje były już niepodobieństwem; kapitan z powodu porywczości i
niewyrozumiałości ucznia musiał go unikać. Gdyby Zeżga, abdykując niebezpieczny kij, chciał się
z nim chłodno rozmówić, kapitan byłby się niewątpliwie uniewinnił, może nawet wiarę odzyskał,
ale brutal, ów Narcyz, nie dając ust otworzyć, natychmiast brał się do kija — trzeba go było jego
losowi zostawić.

Z takimi ludźmi nie ma nic do czynienia, nauczyciel przekonany o tym własnym

doświadczeniem, musiał z ukochanym uczniem całkiem przerwać stosunki.

Po długich więc latach niewidzenia spotkali się dopiero raz pierwszy wśród ulicy Miodowej

i jak widzieliśmy, Pluta uważał za przyzwoite ustąpić z placu przed człowiekiem obranym z
wszelkich uczuć delikatności.

Wszedłszy w dziedziniec, dokąd za nim Zeżga gonić nie myślał wcale, Pluta schował się w

jakiś kątek i stał w nim kręcąc wąsy niespokojnie przez dobry kwadrans, po czym
wyrozumowawszy sobie na pewno, że porucznik czekać nań nie może i byłby go, stosownie do
temperamentu, pogonił, gdyby gwałtownie zemsty pragnął, zapalił na nowo zgasłe cygaro, obejrzał
się w dziedzińcu i śmielej przystąpił do furtki.

Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że ceniąc spokój publiczny, nim wyszedł, rzucił okiem

wzdłuż Miodowej ulicy, bo nie życzył sobie awantury jako człowiek poważny i spokojny; dopiero
nic na horyzoncie nie dostrzegłszy zagrażającego, wysunął się w dalszą drogę.

Przytomność jednak porucznika Zeżgi w Warszawie skłopotała go przez samą miłość

pokoju i zgody, spotkał się z nim raz, mógł się spotykać częściej, a wiedział, że to był człek dziki,
niewyrozumiały, silny i zawsze chodził z tym grubym kijem. Należało więc przeciw niemu jakieś
środki przedsięwziąć. Pluta, chcąc się nad tym dojrzale zastanowić, uważał za potrzebne wziąć
dorożkę, w której się czuł bezpieczniejszym, i przejechać nieco za miasto ku Pradze dla
odetchnienia świeżym powietrzem. Skinął więc ku placowi Krasińskich podszedłszy i miał
przyjemność przekonać się, że zdrowe zasady konkurencji znane były dorożkarzom, bo ich aż

background image

trzech przybiegło, z między których wybrał nie najlepszego, ale najbliższego kapitan, rozkazując
mu wieźć się w stronę Wisły.

Dorożkarz obejrzał naprzód towar, to jest człowieka, domyślił się, że będzie sowicie

zapłacony, i począł od najwymowniejszego przemówienia batem do koni. Przyszło mu na myśl, czy
nie wiezie przybyłego ze wsi nowicjusza i obrócił się, chcąc z nim wdać w gawędkę, ale
popatrzywszy trochę uważniej, dał pokój.

Pluta w surowym pogrążył się dumaniu.

Zrazu chciał sobie wyrozumować, że Zeżga wcale nie był groźny, że pierwsze tylko

wrażenie musiało w nim być gwałtowne, że nie było się go co obawiać, ale przypomnienie
przeszłości i kilku wypadków, w których kij Narcyza nader czynną odgrywał rolę, nie zaspokajając
się jednorazowym wymiarem sprawiedliwości — dało dobitniej uczuć kapitanowi, że jest nader w
fałszywym położeniu.

— Trzeba do licha wiedzieć przynajmniej, gdzie to stoi! — rzekł w duchu — goło

wygląda... przybył ze wsi, musi gdzieś mieszkać w dziurze.

— Stój! — zakrzyczał nagle, spostrzegłszy napis zwia- stujący Hotel Smoleński przy ulicy

Bednarskiej, którą dorożkarz spuszczać się myślał — on gotów stać tutaj! Ale nuż się z nim
spotkam?

Przybycie dorożką, którą otwartą zostawiał, zaspokoiło go, musiał bowiem, jadąc szybko, w

najgorszym razie wyprzedzać o kilka minut przeciwnika.

Cudowny instynkt Pluty i szczęśliwa jego gwiazda dziwnie go tu sprowadziły, pierwsze

bowiem imię, jakie znalazł na tablicy, było Narcyza Zeżgi.

Szwajcar przypatrywał mu się w milczeniu.

— Pan się chce z nim widzieć?

— Ja? — spytał Pluta — ano... tak.

— Teraz go nie ma.

— W którychże godzinach zastać go można? — o mało nie powiedział przeciwnie.

— Z rana do ósmej, a wieczorem po dziewiątej.

— A we dnie?

— O! we dnie... to chyba nigdy go nie ma.

— Proszęż mu się pięknie kłaniać od przyjaciela Gzygzakiewicza... — rzekł kapitan — i

oświadczyć, że w pilnym interesie prosi go, aby nań jutro czekał w mieszkaniu do godziny
pierwszej. Chodzi o sprawę pieniężną i bardzo wielkiej dla niego wagi — dodał — nie zapomnijcie
mu powiedzieć.

Kapitan poparł to złotówką. — Jak godność pańska?

— Gzygzafeiewicz.

Szwajcar podniósł nieco kapelusz, ale podniósł i brwi na to niezwyczajne imię, kapitan zaś

siadł czym prędzej do dorożki i kazał się wieźć do łazienek Majewskiego.

Było to ulubione dlań miejsce dumań i samotności, w które uciekał od ludzi, ilekroć

ważniejszym zajęty był interesem... Zasiadał tu w kąpieli ciepłej i z cygarem, i pół drzemiąc, pół
marząc osnuwał dalsze plany żywota.

System nieco był naśladowany z rzymskiego.

I tą razą uczuł potrzebę osamotnienia się w łazienkach, kazał sobie przygotować gorącego

ponczu na wyjście, a sam zanurzył się w sybarytyjskiej kąpieli.

— Do jutra do pierwszej jestem swobodny i mam czas do namysłu — rzekł siadając w

wannie — jestem pewny, że nie wyjdzie, bo będzie myślał, że którego z licznych dłużników
sumienie ruszyło i że mu chce oddać należność.

Trzeba więc do tego czasu coś uczynić — ale co? Położenie jest nader trudne, człowiek

głupi i brutal... chodzi zawsze z tym kijem. Gdyby chciał pięć minut ze mną rozumnie pogadać,
jestem pewien, żebym go przekonał i złagodniałby, a rzucił mi się na szyję... ale co robić z takim
bestią, z którym mówić nie ma sposobu.

— Ha — rzekł po chwili kapitan — może by napisać? Ale czy zechce czytać? zawsze by

spróbować nie było od r zeczyl — Kapitan zaczął ważyć i zastanawiać się długo.

background image

Znać jednak kąpiel nie obudzą władz umysłowych i nie zaostrza dowcipu, bo Pluta, który

zwykle miał dziesięć projektów na każdy wypadek i niewyczerpanych był idei, zaciął się na tym
liście do Zeżgi i z niego zejść nie potrafił.

Chodziło o ton i motywa, w jakich miało być zredagowane to pismo, a wiedzieć potrzeba, że

wymowny i gaduła Pluta, gdy przyszło dziesięć wierszy napisać, z papierem sobie wcale nie umiał
dać rady.

Żywa mowa podniecała go, okoliczności poddawały myśli, dowcip służył mu wybornie do

improwizacji, ale na suchą pracę papierową zdobyć się było mu nader ciężko — słowem kapitan,
mniejsza że ortografii nie znał, ale całkiem pisać nie umiał i zupełnie się był od praktytki tego
kunsztu odzwyczaił.

W tym tedy był sęk, kto mu potrafi tak ważną rzecz przyzwoicie napisać?

Im głębiej nad tym myślał, tym mniej umiał wyna- leźć stosownego kandydata, bo od niego

podobno zbyt wiele wymagał przymiotów.

Nie postrzegł się, jak wśród tych dumań kąpiel ostygła i mrok począł padać, zadzwonił więc

na służącego, wyskoczył, kazał podać ponczu i szybko wychyliwszy szklankę, pojechał do domu.

Chociaż między pierwszą a drugą częścią opowiadania naszego, jak się zaraz czytelnicy nasi

przekonają, dość znaczny ubiegł przeciąg czasu, nie rozerwane węzły przyjaźni łączyły jeszcze
kapitana Plute z panem Kirkuciem, który pełnił przy nim obowiązki rezydenta, przyjaciela i
totumfackiego wedle usposobień i wymagań okoliczności

Ale pana Mateusza Kirkucia rzadko w domu zastać było można, lubił bowiem zawsze

uczęszczać do ogródków i bawarii, do (kawiarni, do których go wabiły wdzięczne oczy panienek, i
do miejsc publicznych w ogóle, gdzie najlepiej się bawił.

Mawiał nawet niekiedy ręką machając:

— Co mnie tam salony! co mnie salony! jam tu pan i o nic nie dbam, a tam się potrzeba

żenować, niech ich wszyscy diabli wezmą!

Nie żenując się też wcale, siadywał głównie w bawarii-gastronomii przy Koziej ulicy Pod

Gwiazdą, ze względu na pewną Justynkę czarnooką, która, wedle jego opowiadania, była córką
jakiegoś jenerała i miała w krótkim czasie wygrać proces o półtora miliona z familią, która ją
pokrzywdziła. Tymczasem tylko roznosiła bawara i dawała się delikatnie do siebie umizgać, gdyż
gospodyni domu, jakkolwiek nie cierpiąca skandalu, wyraźnie położyła warunek przyjmując ją, aby
zarówno unifcała zbytniej poufałości i nieprzyzwoitego srożenia się i dziczenia, odstręczającego
konsumentów. Medium tenuere beati.

Justynka utrzymywała medium nader przyzwoicie.

Pluta, domyślając się, że natura ciągnie wilka do lasu, zajechał Pod Gwiazdę, aby

wyciągnąć Kirkueia spod tej konstelacji i szczęściem zastał go jeszcze na sucho, w bramie, wśród
niewinnej rozmowy z jenerałówną, tak że nawet z dorożki nie potrzebował wysiadywać, skinął nań
tylko, zabrał z sobą i powiózł milczącego, ale rozstrojonego.

Przerwanie poufnych zwierzeń (nieprzyjemnie wpłynęło na humor Kirkueia, który przez

całą drogę tylko spluwał i zżymał się, ale kapitan na to nie zważał wcale i jeńca zawiózł do hotelu.

Tu, zapaliwszy świecę i na wszelki wypadek zamknąwszy drzwi na klucz, gdy Kirkuć pod

wrażeniem miłosnym siedział jeszcze w melancholicznym pogrążony dumaniu, Pluta napił się
wódki, stanął i tak począł:

— Wszak umiesz pisać, Kirkuć? Pan Mateusz drgnął.

— Cóż? jak się to ma rozumieć?

— No? piszesz przecie?

— A piszę...

— Jak kura czy lepiej od kury?

— Waćpam wiesz — odparł urażony Kirkuć — że rozumni ludzie wszyscy paskudnie piszą.

— No? więc ty piszesz ładnie? Mateusz się zżymnął i splunął.

— Żebyś choć wódki dał, kiedy sam pijesz...

— Czekaj no! — odparł kapitan — są powody, dla których wódka w tej chwili jest tobie

wzbronioną, ale naprzód szczerze i otwarcie — znasz ty ortografię? piszesz pod dyktą?

background image

— Cóż to ja student czy co znowu? — zawołał Kirkuć — pod dyktą? także mi pytanie! pod

dyktą? słyszałeś?

— No! a ortografię? — zimno dokończył Pluta, który wiedział, że zżyma się czy nie, a w

końcu Kirkuć słuchać go musi.

— A na co mnie ortografia? kaligrafia i te tam głupie różne grafie? czy to ja smarkacz jaki?

Słyszałeś ty go?

Pluta chodził zadumany.

— Gdybyś pisał porządnie, a usłużył mi w tym razie, tobym ci taką wieczerzę sprawił, jakiej

od roku nie jadłeś — rzekł po chwili.

— Co? raki może? — spytał Kirkuć po chwili.

— Choćby raki i butelkę porteru.

— E, czterdziestogroszowego! facecje!

— No! to angielskiego, koszowego...

— Koszowego? — zawołał Kirkuć żywo — to napiszę i zobaczysz, jak napiszę! z esami, ja,

byle chcieć, to sztychuję.

— Bylebyś pisał, ze sztychowania kwituję.

— Ale zobaczysz i przekonasz się.

— Siadaj i pisz.

Nie zbywało już na dobrych chęciach Kirkuciowi, ale czym i na czym tu było pisać, kiedy

miejscowy kałamarz stojący na biurku tym się tylko różnił od piaseczniczki, że w nim było więcej
pyłu niż piasku, gdy w niej znowu piasku więcej niż pyłu.

Pióra także, których było niegdyś dwa, jedno z długą grzywą, drugie krótkie i ucięte, dawno

zostały niewłaściwie zużytkowane, pierwsze do oczyszczenia fajki, drugie do ścierania pyłu i oba
miały fizjonomią kominiarzy. Trzeba więc było zadzwonić, bo i papieru brakło, a na papierosowym
pisać nie sposób.

Posłano po nieodbite materiały. Kirkuć zasiadł z wielką powagą, a kapitan, popiwszy,

począł, nie bez wielkiego wysilenia, dyktować.

Scenę tę dyktowania znajdziecie we Fredrze, każdy z nas ją pamięta, tym się tylko różniła

tamta od naszej, że Kirkuć zajęty wspomnieniem Justysi i nadzieją kolacji nie dosłyszał; kapitan
coraz co nowego dyktował, często nie kończył, bo mu się zdawało, pomyślawszy coś, że to już
powiedział, potem trzy razy jedno dyktował, to za spiesznie, to za powoli, tak że co chwila kłócili
się z sobą.

Niełatwo więc dobili się do końca, a list z kolaboracji powstały, jakkolwiek niepewnej

wielce ortografii, której kapitan skontrolować nie mógł, bo jej nie umiał, to za sobą miał, że był
ogromnymi literami i bardzo wyraźnie napisany.

Obfitował on w ą i ę, bo to były głoski, które z kreskowanym o stanowiły dla Krkucia całą

tajemnicę poprawnego pisania. Mniemał zawsze, że im więcej tego włoży, tym lepiej, posądzał
nawet, że u czyste, równie jak e nie musiało istnieć wcale, a ogonek pod a dodawał mu powagi i
znamionował naukę głęboką.

Wyjąwszy te małe usterki, nie ze złego serca pochodzące, list był tak napisany, że go

zrozumieć mógł każdy człowiek pobłażający i wyrozumiały na ludzkie ułomności.

Co się tyczę interpunkcji, ta wprawdzie obcą była całkiem panu Mateuszowi, ale miał

głębokie przekonanie, że ona także na coś potrzebną była i jak sól w potrawie, w każdym piśmie
znajdować się musiała, przeto stworzył sobie uproszczoną wielce i niezłą metodę. Kładł dwie lub
trzy kominy gdzieniegdzie, od czasu do czasu, potem punkt na końcu jakiego wiersza, tu i owdzie z
rzadka średnik dla oka, niekiedy wykrzyknik i kierował się raczej instynktem piękna, niż stałym
jakim prawidłem. Znaki te architektoniczną tylko w budowie piśmiennej miały dlań wartość.

W gruncie duszy był przekonany, że interpunkcja musiała być starym przesądem, który

wieki przyszłe obalić były powinny, wyrozumiały jednak na ludzkie nałogi dogadzał zwyczajom,
choć przyczyny ich nie pojmował, list, o którego fizjonomii zbytecznieśmy się może roz- pisali, był
następujący. Kirkuć w wielu miejscach posztukował go, czego ze stylu łatwo się domyśleć.

Szanowny panie!

background image

Jakkolwiek dzisiajsze nasze spotkanie dowodzące, że dawne jego przeciwko mnie

uprzedzenia nie ustały, skłonić by powinno do milczenia; — silny niewinnością moją, zachowując
dlań zawsze w sercu uczucie nie wygasłej, nawet pod wrażeniem krzywdy, jakiej doznałem,
przyjaźni — chcę spróbować raz jeszcze, czy głosu jej usłuchać się nie skłonisz.

Kapitanowi Plucie wstęp zdawał się arcydziełem, Kirkuć znajdował go niejasnym, ale

koniec końców już takim pozostał, jakim go pierwsze stworzyło natchnienie. Dalej szła w
następujący sposób argumentacja:

Rozstanie nasze ostatnie mogłoby mi dać powód do wiekuistego milczenia, nie chcę jednak,

straciwszy przyjaźń, być pozbawionym szacunku człowieka, którego charakter i serce jak najwyżej
cenię. Czuję to, że przeciwko mnie mogły być pozory, ale rzeczywistość bliżej poznana czystym
mnie czyni na sumieniu.

Zważ szanowny panie Narcyzie, zastanów się, jak postąpiłeś nierozsądnie, odjąwszy mi

wszelki sposób wytłumaczenia się i obrony, których się największym nie odmawia zbrodniarzom.

Prawdą jest, że przeze mnie postradałeś kochankę, ale spytaj mnie dlaczego i jak się to

stało. Widziałem cię uplatanego w sidła płochej kobiety, sumienie kazało mi cię ratować, użyłem
bolesnego wprawdzie środka, ale ten mi się zdawał najskuteczniejszym. Otworzyłem ci oczy,
uchroniłem od zguby, tyś mi się najczarniejszą wypłacił niewdzięcznością.

Kapitan bez myśli może użył wyrazu: najczarniejszej niewdzięczności, ale on malował

dobitnie czarne sińce, które długo nosił na plecach. Idziemy dalej.

Z trochą zastanowienia powinieneś się był przekonać, że w tym złej woli ani zdrady nie

było, ale poświęcenie

olbrzymie rnimo rozszarpanego serca na ołtarzu świętego uczucia przyjaźni złożone w

ofierze. Lepiejże by się stało, gdybyś później zdradzonym został i życie miał zatrute przez
wietrznicę? Pomyśl!

To „pomyśl" z wykrzyknikiem zadysponowanym przez kapitana zdawało się genialnym

Kirkuciowi, spojrzał na towarzysza i oczyma wypowiedział całą cześć swą dla tego geniuszu.

Już to samo — mówił dalej list — ż em ją zaraz wkrótce potem porzucił z narażeniem się na

najokropniejsze prześladowanie dowodzi, żem jej wcale nie kochał, żem czynił tylko zadość
obowiązkowi sumienia, aby ci oczy otworzyć.

O tym przykrym dla nas obu przedmiocie dłużej rozpisywać się nie chcę; serce twe złote,

którego tyle miałem dowodów, wskaże ci, jak niesłusznie, jak okrutnie potępiłeś przyjaciela.

Twój postępek nierozważny, rozgłos, jaki miał, chwilowe trudności majątkowe, w których

zostawałem, sprawiły, że ogołocony ze wszystkiego, pozbawiony środków oczyszczenia się w opinii,
zrujnowany, nie mogłem się uiścić z najświętszego długu względem ciebie. Chciałem się zaprzedać,
aby ci do grosza wypłacić, ale dziwny splot okoliczności, zajadłość ludzka ścigająca każdego, co
upada lub chwieje się, ogołociły mnie w jednej chwili ze wszystkiego. Cóżem winien?

Naprawdę, ja bym dziś mógł i powinienem poszukiwać na tobie ruiny mojej, skruszonych

nadziei i wszystkich następstw, jakie nieszczęśliwa porywczość twoja pociągnęła za sobą. Tyś
stracił wiele, ja wszystko, obliczywszy to, co ty miałeś u mnie, a co ja miałem u przyszłości, gdyby
mnie ta awantura nie zwichnęła i nie pogrążyła w niezgłębionej przepaści, powiedz sam, kto tu
komu winien? kto czyim został dłużnikiem?

Ale nie, nadto jeszcze w sercu mym zostało dla ciebie uczucia wdzięczności i przyjaźni, bym

ci czynił wymówki, bym chciał na tobie poszukiwać złamanego życia i smutnych następstw twojego
nierozważnego kroku.

Chodzi mi dziś nie o co innego, tylko o to serce, które straciłem; utrata więcej mi jest

bolesną niż wszystko, co za sobą pociągnęła. W imię tych uczuć, których wzajemnie

tyleśmy sobie dali dowodów, Narcyzie, podaj mi dłoń, pozwól mi z zimną krwią pomówić z

background image

sobą, oczyścić się z potwarzy, a ręczę, że chwila czasu, jaką poświęcisz na ten czyn
sprawiedliwości, nie pozostanie straconą! Wzywam cię w imię dawnej a nie zgasłej w mym sercu
przyjaźni, odzywam się do ciebie nie zrażony niechęcią jawnie mi okazywaną — pół godziny
cierpliwości tylko, a wyjdę czysty i pocieszony, bo odzyszczę twój szacunek. Nie ma ofiary, której
bym dla tego nie uczynił.

Twój dawny brat i przyjaciel F. Pluta mp.

Kirkuć, który to pisał, a miał już nieco zręczność poznać kapitana w pożyciu z nim

codziennym, tak był obałamucony stylem i rzewnością listu, że prawie w szczerość jego uwierzył.

Kapitan po odczytaniu uśmiechnął się tylko podpisując, ale nie był bez pewnej choć słabej

nadziei, że Zeżga da mu posłuchanie ,sam na sam bez tego nieprzyzwoitego kija.

Pan Mateusz dość zręcznie wykroił kopertę podług starej teorii, psując na nią dwa razy tyle

papieru, ile w istocie było potrzeba, ale miał tę pociechę, że choć trochę krzywa i w dwóch
miejscach zacięta, wyglądała zresztą jak fabryczna z tej strony, z której adres miał być położony.
Szeroko rozlany lak ułomność jej z przeciwnego boku osłaniał dosyć zręcznie.

Kirkuć nawet mówił sobie w duchu, że od biedy mógłby był zostać czyimś sekretarzem,

byle tam dużo pisania nie było — westchnął potem pomyśliwszy, że niejeden prawdziwy talent w
nim się zmarnował przez twardy zbieg okoliczności i prześladowanie losu.

List poszedł do Smoleńskiego Hotelu, a raki, kura i porter koszowy przyszły na stół

wreszcie, bo kapitan lubił być słownym. Prawda, że z porteru mniej niż połowa dostała się
Kirkuciowi, ale o podział jego umowy jasnej nie było; Pluta trzymał się zawsze litery.

Gdy się to dzieją w domku przy Wilczej ulicy w przeciągu tego czasu zaszły

niespodziewane zmiany. Nie możemy opisywać szczegółowo, jak do tego przyszło, że Mania
dostała się z rodzicielskiego domu w ręce obcej jej istoty, ku której na pierwszy rzut oka
nieprzezwyciężony wstręt powzięła.

Zagrożony przez Hutę, osaczony zewsząd we własnym domu, Narębski, choć. krwawymi

płakał łzami, musiał Manię oddać kobiecie, która w imię rodzinnych węzłów, o nią się upomniała.
Przyczyniła się i pani Samuela ubocznie do spełnienia tej bolesnej dla ojca ofiary. Mania poszła jak
na ścięcie, wiedząc dobrze, jakie ją życie czekało, ale w domu państwa Feliksów tyle cierpiała
także, iż wybór między boleścią znaną a niepewną ledwie drugiej w oczach jej nie czynił lżejszą.

Nowy to świat był dla niej, nowe życie, a tak dziwnie wstrętliwy obyczaj, że w pierwszych

dniach łzy bez ustanku kręciły się jej w oczach, łkania wzbierały w piersiach. Skąpstwo i
niedostatek, które spotkała na progu pani Adolfiny, przykre na niej zrobiły wrażenie, ale z tymi
łatwiej było się oswoić, gdyby w dodatku do nich nie przyszła podejrzliwa nieufność zepsutej
kobiety i życie z istotą, z którą jednego uczucia, jednej myśli wspólnej mieć nie mogła.

U Narębskieh prześladowanie okryte było pewnymi formami przyzwoitości, osładzało je po

cichu serce ojca, powstrzymywały obyczaje świata, nie dopuszczające krzyczących znęcań, a
wreszcie płaciły za pokątne łzy chwile swobodniejsze i choć obcych ludzi uśmiechy. Tu
rzeczywistość naga, brudna, bezwstydna, domyślająca się wszędzie głębszego zła, niż pojęcie Mani
sięgnąć mogło, objęła ją dokoła i ścisnęła chłodną, żelazną obręczą niewoli.

Pani Jordanowa życie przeszłe spędziła w towarzystwie tak zepsutych ludzi, że pojęcia jej o

świecie całym były przerażające... Jakkolwiek zrazu szanowała sierotę, nie mogła z nią nawet
pozbyć się natury swej podejrzliwej, gderliwej, zazdrosnej i zimnej. Im mniej rozumiała Manię,
tym cięższych się w niej domyślała grzechów, im widziała ją czystszą, tym posądzała o większą
chytrość i udanie.

Dwie te istoty zestawione z sobą takim były kontrastem, że życie ich musiało się stać walką

nieustanną.

Lecz jak byście sądzili? czy duszyczka czysta i rozpromieniona nieustannym ściganiem

ideału, rozgrzana cierpieniem, które umacnia d podnosi, w objęcia zepsucia i chłodu nagle rzucona
może się zwalać i uwiędnąć, czy ma to, co ją otacza, użyźnić, odmłodzić i oczyścić?

Może być, że w innym razie złe byłoby potężniejsze od zarodu dobrego, ale tu siły były

nierówne, cnota sama z siebie czerpała zwycięską potęgę, różniły się wieki tych dwóch istot;
starganie i znużenie zepsutej kobiety czyniły ją bezsilną wobec tej młodości i wiary.

background image

Któż wie? może mimo lat długich żyda bez poczciwej myśli i szlachetniejszego uczucia

cudem się jakimś uchowała na dnie duszy iskierka niewygasła, którą zetknięcie z tym płomykiem
odżywić miało?

Gdy Mania weszła do tego smutnego domku, w którym czuć było stęchliznę sprzętów i

duszy, gdy chłód zamkniętego mieszkania ją owionął, a twarz dziwnie malowana poczęła na nią
patrzeć fałszywym wzrokiem, który jeszcze nie wiedział, czy miał się obrócić w niebo, czy do
świata uśmiechać; gdy przebyła tu dni kilka wśród tej ciszy próżnowania lub ustnej, foremek pełnej,
ale bez porywu modlitwy, wśród tego skąpstwa drobnostkowego i przykrego, uczuła zrazu, jakby ją
szał jakiś obłąkania ogarniał.

Rozmowa z tą kobietą była tak czcza, tak pełna jakichś wspomnień zalotnych, tak zawsze

krążyła w jednym kółku osobistych pamiątek młodości, tak wreszcie niepojętymi ścigała pytaniami
— iż Mani zdało się, że w tej pustyni ożywionej gdakaniem starej papugi wyżyć długo nie będzie
mogła.

Ale cicha, własna, duszna modlitwa i znijście w głąb serca nauczyły ją prędko, że

najgorszymi otoczona będąc ludźmi jeszcze rozpaczać nie powinna. Opatrzność daje siły w miarę
niebezpieczeństwa. Mania wywalczyła je w sobie. Nazajutrz w opustoszonym domku dojrzała
tysiące rzeczy do zrobienia, tysiąc zatrudnień, które rozerwać ją mogły. Pani Jordanowa wcale się
temu nie sprzeciwiała i z podziwem patrząc na ten zapał do pracy, którego pojąć nie mogła —
poczęła się głęboko namyślać.

Trochę weselszej myśli, którą Mania odzyskała, zdziwiło ją niezmiernie. Dotąd przywykła

była zajęcie wszelkie uważać jako ciężar, przekonała się teraz, że ono mogło być pociechą i
rozrywką. Przypatrywała się więc z daleka, a gdy Mania siadła w owym smutnym i zapylonym
szafirowym saloniku krzątać się około firanek, bielizny, sukien i co tylko pod swe zawiadywanie
zagarnąć mogła, przyszła do niej wybadać ją trochę.

Widzieliśmy dotąd panią Adolfinę w ulicy tylko i na kanapie przy gościu, który chwilę

czekać musiał, nim się na jego przyjęcie przygotowała, malowaną starannie, przybraną w aksamity i
zalotnie strojną; w domu poznać jej było trudno, tak inną była, gdy wiedziała, że na nią nikt obcy
nie patrzał.

Leniwa z natury, skąpa przy tym, wyjąwszy malowania twarzy, które przed pacierzem

rannym odbywała zamknięta w przekonaniu, że się na nim nikt nie pozna, o resztę
powierzchowności wcale się nie troszczyła. Ubiór jej był zwykle stary, brudny i zaniedbany, suknia
odarta i poplamiona, trzewiki przydeptane, włosy w nieładzie. Taką, wkrótce spoufaliwszy się z
Manią, pokazywała się jej zwykle i gdy dziewczę biegało po domu z robotą, Adolfina wsparta na
łokciu, z nogami założonymi na kanapę, ziewając, wpół siedząc, wpół leżąc, śledziła narzuconą jej
towarzyszkę.

— Już to przyznam się — mówiła do niej — że ja waćpanny nie pojmuję... żeby tak można

zapalczywie lubić robotę. Ja wolę nic nie robić, kto musi, to musi, ale z dobrej woli?

— Ależ, kochana stryjenko — odparła Mania, która ją musiała tym imieniem nazywać —

cóż bym ja bez pracy poczęła? Ja bym tak życia z założonymi rękami wytrzymać nie mogła... to tak
smutno nic nie robić!

Malowana pani ruszyła ramionami, zdawało się jej, że dziewczę krzątało się tylko dlatego,

żeby nie być połajaną i uraziła się nawet trochę tym posądzeniem o gwałtowne napędzanie do
roboty. Z tego przekonania wyjść nie mogła.

A cóż to za głupia dziewczyna! — mówiła w duchu — jej się gdzieś zdaje, że ja ją będę

zmuszała? Musieli ją tam dobrze przemęczyć u tych Narębskich, kiedy myśli, że i ja jej pokoju nie
dam.

Ale jej tego otwarcie powiedzieć nie śmiała.

Jak tam zrazu było Mani u tej zaimprowizowanej stryjenki, Bogu tylko wiadomo; dom

utrzymany skąpo, licho i biednie, kobieta bez wychowania, gderania, płacze, gniewy bez przyczyny
lub śmieszna wesołość, a potem nie mniej dziwaczne modlitwy. Sługa pół dnia łajała panią, pani
kłóciła się ze sługą... coś trywialnego, aż się serce ściskało.

Życia w takich warunkach nie pojmowała sierota, a zrazu pogorszało jeszcze stan jej nie

background image

umiejące i nie myślące się ukrywać uczucie nienawiści stryjenki dla mniemanej synowicy. To
jednak prędko przeszło.

Zmuszona wziąć ją do domu, pani Adolfina spostrzegła wkrótce, że jej z tym wcale nieźle

być może. Narębski naznaczył roczny dochód dla Mani, który daleko przewyższał, co na swe
utrzymanie potrzebować mogła;

dziewczę było ciche, potulne i usłużne, jejmość, jakkolwiek przywykła do gniewów, na nią

się jakoś nawet dąsać nie mogła. Ci, z którymi dawniej i zwykle miewała do czynienia, gniew
oddawali gniewem, łajanie łajaniem, Mania odpowiadała uśmiechem, niekiedy łzą... długo więc
wytrzymać z nią na tej stopie nie było można.

Koniec końców, choć piękna twarzyczka dzieweczki niebezpieczna dla niej porównaniem

raziła gospodynię, obawiającą się o szczątki dawnych wdzięków, pani Jordanowa co dzień bardziej
przekonywała się, że się do niej przyzwyczai, że nawet dobrze im może być z sobą.

Wpływ sieroty na słabą kobietę, jakkolwiek łagodny, może dlatego, że nie narzucający się

wcale, co dzień stawał się widoczniejszy i przeważniejszy; objął on zresztą nie ją tylko, ale
wszystko, co żyło w domu. Poprzyjaźniły się z Manią naprzód psy podwórzowe, które z nikim w
dobrej tnie były harmonii, bo czasem nawet za przechodzącą Adolfiną burczały, potem nieznośny
psiak, faworyt jejmości, który miał pozór starego hipokondryka i własną panią kąsał niekiedy
obudzony niewłaściwym sposobem; na ostatek kwaśna służąca, która pokochała sierotę z początku
na przekór gospodyni, a przywiązała się do niej jakimś instynktem, co w świecie coś przecie kochać
każdemu każe.

Podstarzała owa Kachna, jakkolwiek ona tu podrzędną gra rolę, dla psychologa warta była

studiów, boć i pod grubą koszulą bije ludzkie serce tym samym, co inne, prawom uległe. Kachna
urodziła się w mieście, nie znała rodziców swoich, plątała się po świecie sierotą i świat się z nią
obchodził, jak zwykł ze słabymi i bezbronnymi. Oddana sama sobie musiała nabrać wad wiele i
rozwinąć namiętności, których nic nie hamowało, ale w sercu jej pozostał nie zniszczony dobry
Boży zarodek.

Ludzie go ocenić nie mogli, bo obok niego tyle było ułomności, wad i słabości, że

postrzegłszy je, już go nawet szukać nie chcieli. Potępiono więc Kachnę, jak potępiają najczęściej
wszystkich, co się o pozór cnoty nie starają, a złego taić nie myślą. Kachna przebyła ciężkie losu
zmiany, przeszła przez kawiarnie, przez jakieś pół-małżeństwo, mąż ją opuścił, dziecię jej umarło,
długo błąkała się bez służby i chleba, raz rzuciła się była w Wisłę, ale ją rybak wyciągnął... Więc
powiedziała sobie, że i ludzi dobrych nie ma, i życie gorzkie być musi. Służyła dla chleba, ale bez
nadziei, żeby co kochać, do czego się przywiązać było warto prócz Boga i Matki Najświętszej.
Modliła się jednak rzadko, nie tak jak pani Adołfina, ale gdy poszła w niedzielę do jakiegoś
kościoła, to się, padłszy na ziemię, spłakała, to ręce podniósłszy tak jęczała na głos do obrazów, że
patrzący na nią, przejęci, rozstępowali się jak przed natchnioną i ubłogosławioną istotą.

Wyszedłszy z kościoła, włożywszy na rękę koszyk swój, otarłszy oczy czarne i dziko

pałające, Kachna poczynała zaraz kłócić się i łajać ludzi jak przedtem; nawet modlitwa łagodności
ją nauczyć nie mogła... tyle w sercu miała wezbranej żółci. Z panią Adolfiną obchodziła się jak
równa z równą, bo przybita i znękana uczucia godności osobistej nigdy się nie pozbyła, ugryzała się
z nią ząb za ząb, mówiła jej prawdę w oczy często bardzo gorzką, odprawiała się co miesiąc, ale
obie potem milcząco dawny łańcuch dźwigały, bo już do siebie nawykły. Kachna była uczciwą, co
w mieście rzadko, a tyle się już nawłóczyła po świecie i cudzych kątach, że jej się przede
wszystkim miejsca zmieniać nie chciało — trzymały się więc z sobą.

Pierwszy raz może w życiu trafiła Kachna na łagodną i litościwą istotę w Mani... nie

dowierzała wszakże z początku, patrzała długo, posądzała ją o komedią, o udanie i nie zbliżyła się,
póki dobrze nie wybadała. Łzy, które postrzegła przypadkiem, tę naturę zdziczałą zniewoliły i
zaciekawiły; niechęć ku Adolfinie pociągnęła ją w przeciwną stronę; dalej przemówiło zamknięte
serce potrzebą kochania; dumna uczuciem, że opiekować się nią może, i Kachna gorąco
przywiązała się do sieroty... Szorstka to była miłość, ciężkie czasem kochanie tej istoty, którą nic
delikatności uczucia nie nauczyło, ale któż wie, czy w tej formie nowej nie są one milsze jeszcze,
bo się szczersze i silniejsze wydają.

background image

Życie Mani, zrazu nad pojęcie wszelkie ciężkie, powoli znośniejszym stawać się zaczęło.

Narębski, zmuszony ją oddać, nie tylko że jej nie opuścił, ale żywiej jeszcze zajął się biedną
wygnanką, czuwał nad nią niewidomie.

Wiedząc, jak lubiła muzykę, kupił jej fortepianik, dostarczał nut i książek, sam, ile razy

mógł, wyrywał się na Wilczą ulicę i mimo wstrętu, jaki czuł do pani Adolfiny, opłacając swe
odwiedziny czynionymi grzecznościami, które ona brała za uznanie swych zasług i dostojności —
godziny długie często spędzał w domku samotnym.

Wprawdzie pokutował za to u siebie, ale przywykły od dawnych lat do powolnego smażenia

na ruszcie, nie zważał na zwiększone prześladowania, które zbywał milczeniem.

Pani Samuela i Elwira, choć z początku rade być się zdawały z pozbycia się Mani, dopiero

gdy ona im ubyła, przekonały się, że w istocie wiele z nią utraciły. Samuela przywykła do
słodkawego gderania nie miała na kim spędzać owych złych humorów, od których mąż uciekał, ani
się kim posługiwać dniem i nocą, co jej było potrzebnym, bo nic ją (tak nie zniecierpłiwiało jak
osamotnienie. Elwira nie miała się przed kim zwierzać i skarżyć na matkę, jakoś pusto było w domu
bez tej Mani — Kopciuszka, która tu tak mały zajmowała kącik. Elwirę nawet spotykały już
niemiłe porównania do ubyłej sieroty, którą pani Samuela teraz za wzór jej wystawiać lubiła. Matka
pocieszała się nieco tym, że każde przydłuższe zabawienie Feliksa poza domem, posądzając o
pielgrzymkę na Wilczą ulicę, wyrzucała mu słodziuchno, tęsknie, z akompaniamentem bólów
głowy i spazmów jako kryminał przeciwko sobie i swojemu dziecięciu. Ale szanowny pan Feliks
ostrzelany z tym zbywał napaść milczeniem, gniewy — pokorą cichą, a spazmy i migreny —
doktorem i apteką; ostatecznie zaś zaskoczony gwałtownie nauczył się uciekać, co zmuszało do
pomiarkowania, bo nazbyt dwie panie osamotniało, a zostawione sobie jadły się wzajemnie.

W domu więc Narębskich po ubyciu Mani nie polepszyło się wcale i młodzi ludzie, których

wielu tam dla niebieskich oczek Mani przybywało, opuścili dosyć nudny salon państwa Feliksów,
nie chcąc się narażać na żale i stękania gospodyni lub złośliwe żarciki Elwiry, poczynającej już
mścić się, że nie miała wielkiego szeregu czcicieli za sobą.

Jeden tylko piękny ów nieznajomy pozostał jej wiernym, ale z nim w Saskim Ogrodzie

zaledwie spotkać się było można; widywano go też czasem w teatrze i na ulicy, bo w domu jeszcze
się był nie ukazał.

Życie Mani tymczasem z dniem każdym zaczynało się stawać znośniejszym. Jordanowa

miała trochę niedosuszonego serca i instynktowo jakaś przywiązywała się do niej, nie mając co
robić. Talenta dzieweczki, jej pracowitość, skromność, dobroć i niewyczerpana łagodność zmieniły
nawet starą zalotnicę. Przychodziła często do pokoiku swej mniemanej synowicy i siadała nie tak
dla rozmowy, gdyż rozmawiać nie umiała wcale, jak raczej aby słuchać dzieweczki lub opowiadać
jej o sobie.

Posiedzenia te coraz częstsze nie były bez skutków; jeżeli Mania mówiła o sobie,

wywoływały pytania, musiała objaśniać i nauczać powoli, choć bez pretensji nauczania; jeśli
stryjenka zaczęła swą autobiografią, rodziły się z niej uwagi, spory i sądy, które koniec końcem
trafiały do przekonania dewotki.

Zaczynało się od tego zawsze, że przeciwne zdanie ogromnie ją oburzało, ale nazajutrz

powracała do niego znowu, zaczepiała o nie raz trzeci i czwarty, aż póki nie umilkła, co znaczyło,
że została przekonaną.

Mania nie sprzeciwiała się jej zbytnio, mówiła z pomiarkowaniem, objaśniała przyczyny, a

gdy widziała stryjenkę zbyt oburzoną, milkła... Milczenie to obudzało tylko większą niecierpliwość
i nawał pytań nowych, a że dziewczę stało przy swoim wytrwale, że miało za sobą siłę prawdy i
przekonania opartego na pewnych zasadach, zwyciężało zawsze, jeśli nie rozumowaniem, to
uczuciem i łzami.

Dość że przyszło do tego, iż Jordanowa niby na próbę zaczęła jakąś robótkę do kościoła,

zachęciła się nią, znalazła, że dni jej prędzej przechodziły, i od siatki do kanwy, od kanwy do
pończochy na wieczory, potem do łatwiejszych wzięła się książek, nie pędząc już, jak dawniej,
całych dni z założonymi nogami i rękami w kątku kanapy.

Muzyka też Mani, zrazu niezrozumiała i przykra trochę nawet pani Jordanowej, nieznacznie

background image

coraz przyjemniejsze na niej sprawiać zaczęła wrażenia. Podsłuchiwała pode drzwiami, potem
siadała w kątku z robotą i całe godziny zadumana, czasem ze łzami w oczach pędziła tu w stanie
roztkliwienia, za który się sama na siebie gniewała.

Faworyt piesek Adolfiny, który zwał się dość dziwnie, Żurek, tak samo z początku do

muzyki przywyknąć nie mógł i towarzyszył jej wyciem straszliwym, dopominając się, by mu do
snu nie przeszkadzała; poczekawszy jednak i on się z nią obył, dostawszy kilka klapsów a
obrachowawszy, że bezpieczniej jest wnijść z panią do Mani i położyć się, niż zostać na łasce
Kachny, która go cierpieć nie mogła i za różne przewinienia ciężkie z nim staczała boje, stał się
wyrozumialszym i milczącym. Podnosił jeszcze niekiedy uszy, gdy fortissimo przychodziło,
warczał na dysonanse, ale na głos swego nieukontentowania nie okazywał nigdy.

Żurek zresztą, przywiązawszy się do Mani, przestał się z nią kłócić o muzykę, a Jordanowa

rozczulona łagodniejszą też stawała się co dzień, coraz silniej kochać zaczynając sierotkę.

Kapitan Pluta, który zrazu bardzo się cieszył z figla, jaki Narębskiemu wypłatał, a

jenerałowej dał zaraz znać listem bezimiennym, gdzie i jak jej córka umieszczoną została —
przychodził tu dosyć często, ale z coraz kwaśniejszą miną, bo projekta, jakie sobie był ułożył, nie
dały się doprowadzić do skutku. W kilka dni po instalacji Mani, chcąc złe humory gospodyni i jej
usposobienia dla siebie nieprzychylne przejednać, przyprowadził on z sobą pana Mateusza Kirkucia
jako przyszłego pretendenta.

Rachował wiele na jego czułość i sympatią dla płci pięknej, na dom własny wdowy, na

zręczność swą w układaniu małżeństw nawet z żywiołów najmniej do zawarcia ich usposobionych i
był pewien, że się to sklei.

Kirkuć zawsze rad był poznać nową piękność, w której by choć parę dni się mógł kochać,

nie odrzucił więc ofiary kapitana i dostawszy upoważnienie na ten raz ubrać się dosyć jaskrawo, w
nowym kapeluszu kupionym na tandecie i zielonych rękawiczkach koloru nadziei przybył z nim na
ulicę Wilczą.

Było to jakoś o mroku, gdyż Pluta rachował na współdziałanie światła w pierwszym

wrażeniu, jakie na Kirkuciu wywrzeć miała malowana pani. Z daleka była to jeszcze
perspektywicznie wcale niczego ruina, Kirkuć trochę przygotowany do egzaltacji parą szklankami
ponczu usposobiony był do miłosnych zapałów i ujrzawszy jedwabną suknię, aksamitną mantylę,
zesznurowane usta, słodki wzrok czarnych, głęboko zapadłych oczów wdówki, białą jej i pulchną
rączkę, umyślnie ad hoc umytą — mocno się zraza zapalił.

Przysiadł się nawet bardzo blisko, rozpoczął rozmowę bez wstępów chłodnych i w końcu

dwugodzinnych blisko odwiedzin oświadczył wprawdzie niejasno, ale dając się domyślać stanu
swojego serca, że nie był na wdzięki wdowy obojętnym.

Gdy wyszli potem, uścisnął kapitana, dając mu stopień pułkownika, co się tylko przy

najlepszym zdarzało humorze; zwał go najlepszym przyjacielem, rozczulał się aż do ocierania łez
rękawem nad wspaniałomyślnością jego.

Ale to trwało tylko trzy dni; niestałe są ludzkie myśli i sprawy! Trzeciego dnia poznał

Kirkuć wypadkiem ową Justysię Pod Złotą Gwiazdą przy Koziej ulicy, a świeżość jej i młodość
niefabrykowana wielkie i głębokie na nim uczyniły wrażenie. Czując jednak, że z jego strony
wielkim byłoby grzechem i lekkością ulegać takiej pokusie rumianej, gdy się serio kochać zaczęło
w poważnej, aksamitem i atłasem ubranej kobiecie — pospieszył dla wyleczenia się na razie w
biały boży dzień do wdówki.

Doznał tego zapewne niejeden z czytelników moich, że napatrzywszy się na kolor

czerwony, blade mu się potem i zielone wszystko wydaje; otóż skutkiem podobnego temu
fenomenu, Kirkuć, popsuwszy oczy na młodości Justysi świeżej jak jabłko, białej i różowej bez
pomocy bielidła i różu, ogromnie został zdumiony, gdy owa idealna wdowa wyszła doń
utynkowana na jego intencją, ale wyglądająca tak straszliwie, że mimo czułości Kirkucia dla całej
płci pięknej w ogóle pan Mateusz ostygły nagle zdobył się ledwie na pół godziny bardzo sztywnej i
przerywanej rozmowy, w której już o sentymencie nie było ani słowa.

Wiele niezbadanych powodów mogły się przyczyniać do tego niespodziewanego wrażenia,

trochę młodość Justynki, może jasny i jaskrawy blask dnia, może i to, że

background image

Kirkuć nie pobudził w sobie uczuć żadnym z tych płynów pokrzepiających, które na wzrok i

serce tak zbawienny wywierają skutek.

Winną też była i pani Jordanowa, bo gość znalazł ją niedbale i wprędce naszkicowaną, nie

odmalowana spieszyła się, aby zbyt długo na nią nie czekał, nie miała czasu barw młodości tak
wycieniować, aby naturę naśladowały; bielidło nie rozeszło się do końców widnokręgu, róż
rozłożony był niedbale, brwi zakreślone zostały krzywo, a zły humor jakiś dodawał fizjognomii
wyrazu wcale nie nęcącego.

Kirkuć w dodatku siadł tak, że wszystkie złudzenia przedstawiły mu się od razu w barwach

smutnej rzeczywistości; wyszły dlań na jaw niektóre marszczki niknące o zmroku, okazała się
wątpliwość nawet we włosach, których pukle dziwnie były dwubarwne, jak gdyby nie na jednej
urosły głowie.

Kirkuć sam nie był piękny, ale wolał ubogą piękną dziewczynkę, której białe ząbki śmiały

się perłami młodości, niż w aksamitnej mantyli tak niezręcznie pomalowaną czterdziestówkę. Był
więc grzeczny, ale zimniejszy niż pierwszym razem, pożegnał się prędko, choć go zatrzymywano, i
oburzony poleciał do kapitana.

— A toś mnie wystrychnął! — zawołał wpadając nagle do jego mieszkania.

— No, cóż tam? — spytał Pluta — gdzieś był?...

— A u wdowy!

— Bez mojej wiadomości i pozwolenia?

— Cóżem to ja student czy co? ot to! — obruszył się pan Mateusz — nie wolno mi już

robić, co mi się podoba?

— A nie wolno — rzekł sucho kapitan — bo kto woli swej nie umie używać, temu się ona

odejmuje.

— Bądźże spokojny, już ja tam drugi raz nie pójdę...

— Cóż się stało?

— Ale to trup malowany!

— Oszalałeś! — uśmiechnął się kapitan — kobieta w kwiecie wieku, pączek różany.

— Odstępuję ci go z największą przyjemnością — odparł kłaniając się pan Mateusz.

— Przecież ci brakło wyrazów na podziękowanie mi, żem cię z nią zapoznał?

— Aha! o mroku!

— Widzisz sam, jak jesteś śmieszny — rzekł poważnie Pluta — a czemużeś zawsze do niej

wieczorem nie chodził? Czegóż więcej jest w życiu, mroku czy jasności? sam powiedz.

Kirkuć się zmieszał, sam nie wiedział, co to miało znaczyć, ale kapitan wyrażał się z tak

głębokim przekonaniem, że pan Mateusz zwątpił o własnym rozumie.

— Jak to? — spytał.

— Zważ tylko, kobieta miła, majętna, jeszcze wcale o mroku przystojna, potrzebaż ci było

psuć sobie smak do niej, przychodząc nie w porę i pewno na trzeźwo...

— No! to prawda — rzekł Kirkuć — ale niech ją, jak mi się wydała stara i brzydka.

— To złudzenie optyczne — odparł Pluta zimno — usposobienie chwilowe, a w dodatku ty

sobie smak psujesz przy tych kawiarkach. To jest kobieta dystyngowana, a przywykłeś do tych
burakowych piękności, pustych, pospolitych, które podobają się tylko parobkom. Waćpan nie
bywałeś nigdy w wyższych towarzystwach, gdzie jest zwyczajem, że się wszystkie kobiety różują i
bielą, to tylko dowodzi dystynkcji, trzeba nabrać lepszego smaku.

Kirkuć głową pokiwał, ale nie zdawał się przekonany.

— Zresztą jak sobie chcesz — dodał kapitan — ma ona dosyć pretendentów, chciałem ci

wyświadczyć dobrodziejstwo, podnieść cię z tej kondycji niskiej, ale niemiła ofiara, pójdź cielę do
domu.

I zamilkł.

— Cóż ja pocznę, kapitanie — wybąknął Kirkuć — kiedy się w niej kochać nie mogę.

— To się nie kochaj.

— No! ale mi mówisz, żebym się żenił.

— Więc cóż?

background image

— Jakże się żenić nie kochając nic a nic? — spytał naiwnie Kirkuć.

— A cóż ma jedno do drugiego?

Pan Mateusz wielkie oczy wytrzeszczył i zamilkł.

— Czy ty jeszcze trzymasz się tej teorii, że małżeństwo i kochanie chodzą w parze? Wiesz,

zawsze cię miałem za poczciwe stworzenie, ale do tego stopnia!

Kirkuć się obraził.

— No, to po cóż się żenić! — zawołał.

— Ale ba! żeby mieć dom, chleb, spokój i kogoś, co by twoje gderanie znosił w pokorze;

jakby ci się zebrało na kochanie, poszedłbyś się umizgać do jenerałówny.

Pan Mateusz oburzył się bardzo, ale wstrzymał chwilę.

— Widzisz, kapitanie — rzekł kiwając głową — jaki ty jesteś zepsuty. Gadaj ty sobie, co

chcesz, mnie tego z głowy nie wybijesz, że bez kochania małżeństwa nie ma. Ja, iłem razy się
kochał, zaraz myślałem się żenić, bo ja chcę być szczęśliwym.

— Głupi jesteś — odparł spokojnie Pluta, spojrzał mu w oczy, pokiwał głową na poważną

minę przyjaciela, zaczął się potem śmiać i na tym się skończyło.

Kirkuć jeszcze raz poszedł z nim na ulicę Wilczą, ale choć po krambambuli i bawarze nie

mógł się otrząść z pierwszego wrażenia; widział ciągle marszczki, malowanie i starość. Justysia
rumiana przychodziła mu na myśl i nie dał się już więcej namówić na odwiedziny.

Niezbyt też opłakiwała tę nadzieję pani Jordanowa, której mimo chustki z pąsowymi

końcami, kamizelki w kraty i guzików u koszuli świecących pan Mateusz nie miał szczęścia się
podobać. Znajdowała z początku, że trochę był podobny do garbatego, potem uznała go doprawdy
ułomnym, posądziła go z koloru nosa o zbytnie zamiłowanie gorących napojów i w rozmowie
nawet zasmakować nie mogła, choć kilka wcale ładnych anegdot jej powiedział.

Tak projekt Huty zupełnie się jakoś rozchwiał, a wdowa, choć nie przestała się malować

jedynie przez zamiłowanie w sztuce i nawyknienie do widzenia się w zwierciadle w świeżych
kolorach młodości, zaczęła powoli zapierać się wszelkiej pretensji do zamążpójścia, utrzymując, że
całe życie miała wstręt do tej niewoli.

Odzywała się z tym głośno coraz częściej, że mężczyźni wszyscy są zdrajcy, że kobieta

najdroższej swobody swej nie powinna nierozważnie poświęcać, że małżeństwa wszystkie bez
wyjątku są nieszczęśliwe, że nie ma rozkoszy jak być panią serca swego, woli i przyszłości.
Wprawdzie wspominała nawiasem o tych, którzy na nią patrzali, gdy szła ulicą, o dawnych a blisko
znajomych, o natrętnych konkurentach, o nieugaszonych namiętnościach, jakie wzbudzała, ale
kończyła mocnym postanowieniem niewychodzenia za mąż nigdy.

Byłaby silniej może jeszcze popierała tę thesis, gdyby się jej kto sprzeciwiał, ale Mania

milczała zwykle i kapitan tylko, gdy ją chciał w lepszy wprawić humor, rozpoczynał walkę
natarczywie usiłując przekonać, że nie miała słuszności.

Gdy pan Narcyz Zeżga o godzinie dziesiątej powrócił do Smoleńskiego Hotelu i wspinał się

na drugie piętro do maleńkiej izdebki, którą za dwa złote dziennie najmował, szwajcar pamiętny
obietnicy oznajmił mu o przyjacielu.

— Proszę no pana — rzekł zażywając tabaki.

— A co tam?

— Był tu pan Sysakiewicz czy coś, w pilnym interesie.

— Jak? jak? — spytał Zeżga.

Szwajcar powtórzył nazwisko, Zeżga ramionami ruszył.

— I prosił bardzo pana, aby był łaskaw na niego jutro rano poczekać, bo interes ma bardzo

ważny i pilny.

— Nie znam nikogo podobnego.

— To wszystko jedno, ale on waćpana zna i bardzo, bardzo prosił.

Porucznik zamilkł zamyśliwszy się, gdy z drugiej strony nadbiegł służący, oddając mu list

niedawno odebrany. Wziął go nie patrząc nań pan Narcyz i powoli posunął się na górę; był
zmęczony, smutny i śpieszno mu było siąść, spocząć fajkę paląc, do której kilka godzin tęsknił.
Poczciwe człeczysko, niewiele już więcej miał przyjemności w życiu nad ten dymek, który

background image

puszczał, i samotność, z którą mu było najlepiej. Ludzie go męczyli, świat wydawał mu się coraz
smutniejszym, życie wlokło się jak noc bezsenna. Nawet we wspomnieniach przeszłości niewiele
mógł znaleźć pociechy, każde z nich zatrute było przeniewierstwem ludzkim, zdradą i zwalane w
końcu jakąś plamą nie zmytą.

Żył też Zeżga, jakby już niczego się nie spodziewał, z małego grosza, który mu pozostał,

jeżdżąc po krewnych, czasem zjawiając się w Warszawie, częściej dalekie odprawiając pielgrzymki
do różnych dawnych znajomych, u których polował, bo go to jeszcze bawiło, lub końmi się
zajmował, bo był koniarz zawołany. Przejeżdżanie z miejsca na miejsce, życie czynne i surowe
przeplatane obroną niewinności i poprawą występnych, ale za pomocą znajomego nam kija,
trzymały go jeszcze na świecie; kochali go poczciwi, bali się poczuwający do winy, bo był dla nich
donkiszotowskim sposobem nieubłagany, śmieli się zeń po cichu ludzie bardzo dobrego tonu, któ-
rzy dla przywoitości nigdy ani za cnotą zbyt nie obstają, ani się nazbyt występkiem brzydzą, i tak
sobie Zeżga kroczył do darniowej mogiły, do której czasem już wzdychał.

Złote to było serce, ale chore i biedne... pobłażania bowiem dla ludzi nauczyć się nie mogło

i drgało jeszcze na najmniejszą woń złego; nieszczęśliwe, bo nie chciało żadnym fałszem okupić
spokoju; zwiędłe, bo miłość zeń płynęła na świat, a od świata nie miało się czym pożywić.

Zeżga, który sam jeden wszedł na górę, nierychło sobie z zamkiem dał rady, świecę zapalił,

potem list kapitana rzucił i naprzód wziął się do fajki, bo mu do niej pilno było. Dopiero gdy dym
jej grubym, sinym kłębem wzbił się nad nim, powoli zaczął rozpieczętowywać misterną kopertę
Kirkucia nielitościwie się z nią obchodząc, bo podarł na sztuki biedaczkę.

Spojrzał na pismo, ale mu było całkiem nie znane, już miał szukać podpisu, gdy zapukano

do drzwi.

— Proszę — zawołał porucznik... sądząc, że hotelowy coś mu przynosi, ale zamiast

służącego, gładka, zimna,, wypogodzona, marmurowa twarz Oktawa Pobrackiego, owego
prawnika, który tyle okazał przyjaźni dla jenerałowej, jak sobie zapewne przypominacie, z
uśmiechem zaledwie zarysowanym na wąskich ustach wystąpiła ze drzwi.

— Można?

— A! pan Oktaw...

— Wujaszka kochanego... — uśmiechając się rzekł prawnik, krocząc powoli, metodycznie,

przyzwoicie i miotając się z wielką powagą. — Jakże zdrowie?

— Daj mi tam pokój ze zdrowiem! Czego mam być chory! Tacy ludzie jak ja po sto lat żyją,

bo na nic niesą potrzebni... — odparł, siadając w kanapie i robiąc przy sobie miejsce siostrzeńcowi,
Zeżga. — Byłem u ciebie w domu przy Żelaznej ulicy, alem nie zastał.

Narysowaliśmy nieco tę ciekawą postać Pobrackiego w początku naszej powieści, może ją

sobie łaskawy czytelnik przypomni; był to człowiek cały zewnątrz chłodny, przyzwoity
niezmiernie, milczący i nieposzlakowany. Łatwo stąd wnieść, jaki stosunek łączył tego siostrzeńca
z wujem, który mówił, co myślał, o przyzwoitości nie wiedział i miał zwyczaj bić, gdy zmysłów
zabrakło lub o skuteczności ich zwątpił.

Pobracki wydawał mu się dziwnie lodowatym, ale miał go Zeżga. za wzór uczciwości i

cnoty, za rodzaj posągu stoika, w którym serca domacać się było trudno, choć rysy zewnętrzne
każdy pochwalać i poszanować był zmuszony. Rad go był kochać, a nie mógł, cenił wszakże.
Pobracki też wuja niezmiernie szacował, stosunki ich były chłodne, widywali się rzadko, ale nie
unikali od siebie. Będąc w Warszawie Zeżga zawsze odwiedzał siostrzeńca, ten znowu traktował go
obiadkiem u Poziomkiewiczowej i rozstawali się w najlepszej komitywie.

I tą rażą Pobracki przyszedł właśnie prosić Zeżgi na ten ceremonialny obiadek.

— Jakże się wuj ma? co porabia? — powtórzył prawnik głosem suchym — gdzie

przebywał? czy długo u nas bawić zamyśla?

— Ano, o zdrowiu to już wiesz — rzekł Zeżga — włóczyłem się po świecie z kąta w kąt, bo

nie mam co robić. Byłem u stryja Naruszewskiego, u Malińskich, u Wyżykiewiczów, no i już nie
wiem gdzie. Przyjechałem na parę dni, żeby zobaczyć, co się tu u was dzieje, ale mi dzisiejszy
dzień zaraz krew popsuł.

— No? cóż to może być?

background image

— Ale spotkałem tu jednego nicponia, na którego zimno patrzeć nie mogę — rzekł Zeżga.

— Myślałem, że go już dawno z między uczciwych ludzi sprzątnięto, a jeszcze się to włóczy po
świecie, aż się burzę, gdy wspomnę.

Pobraciki zamilkł, nadto był przyzwoitym i dyskretnym, żeby się miał dopytywać o

cokolwiek.

Wtem porucznik rzucił okiem na podpis otwartego listu i wzdrygnął się.

— A, to od tego łotra! — zawołał głośno — czegóż on jeszcze ode mnie chcieć może!

Oko pana Oktawa przypadkiem, istnym trafem poszło sobie w kierunku listu i podpisu,

padło na parafę Pluty i usta mu się zacięły.

Porucznik chciał czytać, ale źle czytał przy świecy, a okularów nie używał, sekretów nie

lubił, paliło go też, co do niego kapitan mógł pisać, podsunął więc list Pobrackiemu.

— A proszęż cię — rzekł — jeśli masz oczy, to mi odczytaj, co ten łotr pisze, czego on

chce?

Z zimną krwią pan Oktaw ujął kaligraficzne wypracowanie Kirkucia i głośno, wyraźnie, z

wprawą właściwą tym, co wiele niedorzeczności różnymi charakterami pisanych czytać muszą —
przeczytał wszystko aż do podpisu.

Zeżga się zżymał, ruszał ramionami z początku, ale że był choć stary, miękki i łatwo dający

się uwieść nawet pozorem uczucia, pod koniec widocznie się poruszył i zamilkł.

— Co plecie! co plecie! — rzekł — dalipan, nie wiedzieć co już myśleć? A był takim

łajdakiem.

Pobracki milczał z usty zaciętymi.

— Nie znasz go czasem? — spytał wuj.

— Znam go — odparł zimno Pobracki i milczał znowu.

— Cóż ty mówisz?

— Ja? — rzekł powoli prawnik — ja? zwykle o ludziach nic nie mówię, zdanie moje o nich

zatrzymuję przy sobie.

— No! ale zmiłuj się, co o tym powiadasz?

— Nie umiem sądzić!

— Ale z jakiej strony go znasz? — Nie będę taił, z najgorszej. Zeżga zamilkł.

— Ha! — zawołał po chwili — może się zresztą poprawił! Ja jestem tak szparki! mogłem

istotnie zgrzeszyć.

Pobracki się uśmiechnął tylko, Zeżga to postrzegł.

— Chwalę ci to — rzekł — że niełatwo wydajesz sąd o ludziach, ja jestem stare dziecko, ale

ze mną możesz być otwartym.

Pan Oktaw milczał długo, jakby się wahał i rozważał w sobie co ma uczynić.

— Nie wiem — odezwał się po przerwie — całej historii wuja z tym panem, chociaż sądzę,

że on, nie kto inny, przyczynił się do jego ruiny.

— Co tam do ruiny! — wykrzyknął Zeżga — co mi tam ruina! Ten człowiek mnie zabił, ten

człowiek odebrał mi całą przyszłość, zdradził mnie!

I zaciął usta drżące, a w oczach jego błysnął ogień niepohamowanego gniewu; ale dodał

hamując się zaraz:

— No! niech tam mu Bóg przebaczy, ale cóż ty wiesz o nim?

— Osobiście raz tylko się z nim zetknąłem — rzekł cicho Pobracki — a z jakiego powodu i

jak to było, opowiem.

Nie rozpłomieniając się wcale, prawnik zaczął bardzo szczegółowie ze swego punktu

widzenia opowiadać historią jenerałowej Palmer; naturalnie uczynił ją heroiną i ofiarą, na Plute
najczarniejszych barw użył, a z obszernego tego sprawozdania, którego Zeżga z wielkim słuchał
zajęciem, nakładając fajkę po fajce z coraz gwałtowniejszym oburzeniem, okazało się, iż Pobracki o
najmniejszych szczegółach tych dziejów poufnych był jak najdokładniej uwiadomiony. W jego
ustach przybrały one barwę właściwą, a różną może od tej, jakąśmy jej nadali;

nie pomówim go wszakże o pobłażanie dla Pluty, którego wszystkie sprawki piekielnym

ogniem bengalskim umiał oświecić.

background image

Skutek tej historii był łatwy do przewidzenia, Zeżga zakipiał.

— I jakże takiego łotra świat cierpi! — zakrzyknął — jakże go ziemia nosi! Więc nie ma,

kto by mu jak psu wściekłemu w łeb wypalił!

— Za to by każdy odpowiadał jak za proste morderstwo — rzekł Pobracki.

— Ale są sądy! prawa!

Pan Oktaw ruszył ramionami, znacznie się uśmiechając.

— Więc ten łajdak będzie niewinną prześladował kobietę, dziecko gubił, ludzi bezbronnych

odzierał i posługiwał się nimi i nikt nie śmie mu...

Tu słów zabrakło porucznikowi.

— Otóż to wasz świat — krzyknął rzucając fajkę, którą rozbił w druzgi o podłogę — otóż to

ten zachwalony wasz porządek i sprawiedliwość społeczna, otóż to wasza uczciwość i honor!
Każdy się boi łotra, każdy mu się uśmiecha, podaje rękę i zdejmuje przed nim kapelusz, ten sobie
drwi z was, wypotrzebowuje, a wy przez małoduszność stoicie z założonymi dłoniami, patrząc na
występek, jakbyście poglądali na heroizm. Niech was wszyscy... A szkoda fajki — dodał po cichu,
spojrzawszy na ziemię — służyła mi długo i poczciwie.

— Nie będę ja świata bronił — odparł prawnik chłodno — ale wszędzie, nie tylko u nas, są

występki społeczne nie dające się pochwalić, są wypadki bezkarności, są zbrodnie, na które prawo
jest bezsilne, ludzie zaś zastępować go nie śmieją. Cóż z nim zrobić? jestże na to środek jaki?

— Ale powiedz mi — zawołał Zeżga — jak ten człowiek, ta bestia... takie listy pisać może?

Nie sądziłżebyś, że to nieszczęśliwa ofiara? Nie zachwiaćże się tu czytając tego przecherę, który się
takim płaszczem niewinności odział, jakby nigdy w życiu żadnej krzywdy nie zrobił? Milczeli
chwilę. Zeżga chodził po pokoju, ale rozpalony opowiadaniem Pobrackiego i rady sobie dać nie
mogąc, tak mu historia jenerałowej, dziecka i prześladowanych Narębskich, bo wszystko to tam
było i doprawdy z talentem odmalowane, utkwiła.

— Ale to nie może być, żeby na niego sposobu nie znaleźć! — powtarzał — nie znaj dzież

się nikt?

— A nikt — rzekł wzdychając Pobracki.

— No, to ja go przydybię gdzie na ulicy i zbiję jako poganina, żeby nie powstał lub wyniósł

się od nas do licha.

— Cóż z tego? zbity wyliże się pewnie, a wyniósłszy się, gdzie indziej będzie broił — rzekł

pan Oktaw chłodno.

— To mu w łeb strzelę.

— I pójdziesz w kajdany.

— A prawda, to głupia rzecz, ale cóż zrobić?

— Nie ma nic do zrobienia.

Tego nie pojmował porucznik i cisnął tą rażą cybuchem już samym, który trzymał w ręku.

— To nie może być — zawołał — wyście wszyscy ludzie porządni i tak bojący się prawa i

literek jego, że gdy przyjdzie pójść za sumieniem mimo niego, to już tchórzycie... tak nie może być!
Ja wam pokażę.

I zamyślił się głęboko.

— Hej — rzekł — gdyby tu był mój kolega Wydym... we dwóch, namyśliwszy się,

bylibyśmy zjedli tego lisa.

Pobracki ramionami ruszył.

— Ale cóż? trzy razy byłem u niego, zastać go nie mogę... zostawiłem mu adres, nie

przyszedł... Wydym... go zna i my nie jesteśmy tacy skrupulatni, gdy trzeba ścierwo z ulicy
sprzątnąć... dalibyśmy mu rady, dalipan.

Coś szusnęło pode drzwiami, wszedł deus ex machina

z drewnianą nogą, ale wesołą rumianą twarzą pan porucznik drugi, Jan Wydym... serdeczny

towarzysz I przyjaciel Zeżgi.

Pan Narcyz, który był odrobinę zabobonny, obróciwszy się ku drzwiom i ujrzawszy tego, o

kim mówił, stanął na chwilę wryty, ale jak błyskawica przeszła mu przez głowę myśl, że go tu
opatrzność sprowadziła, aby razem dokonali wielkiego dzieła sprawiedliwości.

background image

— Wydym!...

— Zeżga!

I rzucili się w objęcia starzy towarzysze broni, a potem spłakane otarłszy wąsy, gdy

gospodarz Wydyma na kanapie obok Pobrackiego posadził, aby długo z tą drewnianą nogą nie stał,
zafrasował się, że go nie miał czym przyjąć.

— Chyba ci dam moją fajkę — rzekł — ale prawda, i ta stłuczona — dodał ciszej, ruszając

ramionami — cygara u mnie nie ma, papierosów nie cierpię, może się co napijesz?

— Ale dajże mi pokój — odparł odchrząkując przybyły — nic nie chcę, tylko ciebie

zobaczyć. Byłeś u mnie parę razy, aleś mię nie zastał, bo mam kawałek procesu, co mi spocząć nie
daje; pomyślałem, że prócz chęci widzenia mnie mogłeś mieć jaki interes, więc się stawię po
komendzie.

— I przystawiłeś się tak w porę, żem właśnie imię twoje wymawiał — rzekł Zeżga — bo tu

u was horrenda się dzieją, Janie, a trzeba świeżych i nie zepsutych ludzi, żeby poczuli te
okropności, boście wy już tak do nich nawykli, że wam z nimi jako w niebie.

Wydym, który tak nagle wszedł, żeśmy się mu nawet przypatrzeć nie mogli, był w latach

Zeżgi, głowa mu szpakowaciała, ale twarz za to miał świeżą i rumianą jak jabłko, oczy czarne,
żywe i wąs po młodemu zakręcony w górę, coś w nim zwiastowało starego i porządnego ka-
walera. Zapięty na wszystkie guziki, sztywny, wyprostowany, minę miał wojskową, włos
podstrzyżony krótko, postawę męską i pełną determinacji, na czole pomarszczonym już, ale
spokojnym malowała się zimna odwaga żołnierza. Dodajmy dla wiadomości, że pan Jan Wydym
był mieszkańcem stałym Warszawy, jej dziecięciem i posiadaczem wąskiej, starej kamieniczki w
rynku Starego Miasta.

Była to jedna z tych budowli poważnych, które wieki przestały prawie bez zmiany, z

żelaznymi drzwiami misternie kutymi od wnijścia, z ciosowymi drzwiami i wschodami, z niskimi
sklepieniami, korytarzami i zakomórkami, powierzchownie uderzająca fizjonomią odwieczną i nad
drzwiami wyrzeźbionym godłem, którym był niedźwiedź z chorągwią w łapach. Czas zatarł ślady
godła, które tam stało niegdyś, ale odmalowany na czarno meszka z czerwonymi wargami dotąd
jeszcze stał poważnie zamyślony nad progiem. Kamieniczkę też pana Wydyma zwano od dawna
Pod Niedźwiedziem. Drugie jej piętro zajmował sam gospodarz, pierwsze zaś, dół i poddasze z
piwnicami stanowiło szczupły dochód, z którego się utrzymywał.

Tyle na ten raz o Wydymie, lepiej go później poznamy.

— No, ale jeślim tak przyszedł w porę — rzekł porucznik bez nogi do porucznika z nogami

— gadajże, co to tam jest? na co ci się zdać mogę? Ciekawym, bo mi trudno zgadnąć, na co komu
kulawy stary żołnierz może się przygodzie?

— A to cała historia! — zawołał Zeżga — mów Oktawie! ale panowie może się nie znacie?

Mój siostrzeniec, pan Pobracki, mój przyjaciel, Wydym.

Wydym się podniósł.

— Gdzie tu u nas w Warszawie dwóch ludzi, co by się choć trochę nie znali? wszak miałem

przyjemność w resursie...

— Tak — rzekł Poferacki i podali sobie ręce.

— Ale cóż to to jest?

— Mów, kochanku, bo ja pomieszam z gorączki, jaką mi to sprawia — zawołał Zeżga —

nie mogę mówić o takich podłościach.

— Ale na cóż to porucznikowi? — spytał dyskretny pan Pobracki.

— Już tylko mów.

Zaledwie usta otworzył prawnik, Wydym machnął ręką.

— Jak nie ma kogo bym ja tu nie znał — odparł — tak pokazuje się, że trudno też, bym

czego nie wiedział; stare dzieje, chcecie mnie uczyć historii kapitana Pluty? a to chyba Wydyma nie
znacie. Widzisz, kochany Narcyzie, co stary kawaler, który nie pije, w karty nie gra, dla kobiet już
nie powabny, robić może, jeśli nie bawi się brukiem i miastem? Ja jestem żywa, chodząca jego
kronika i tym się chlubię, a Pluta należy do naszych drogocennych oryginałów!

— I ty to nazywasz drogim oryginałem? ty! ty! — zakrzyknął Zeżga — a to łotr, a to zbój.

background image

— Ale sprytny. Porucznik osłupiał.

— Wiesz, co zrobił jenerałowej?

— Wiesz, co ona mu zrobiła?

— Jak prześladował...

— Ale wszystko wiem, do ostatniego jego łajdactwa z tą sierotą, cóż chcesz?

— Chcę! co mogę chcieć! Czego pragnie każdy uczciwy człowiek, aby takie paskudztwo po

ziemi nie chodziło. Scierpimże to?...

— Jak to? — spytał Wydym.

— Przecież jeśli nie radzi prawo, nie myśli policja, nie zapozwie go nikt o te zbrodnie, to

ktoś powinien albo w łeb strzelić, albo...

Wydym się rozśmiał.

— Śmiejesz się — zawołał Narcyz — a niechże cię licho porwie! nie poznaję cię! We mnie

krew się burzy...

— Cóż możemy na to poradzić, choćby we dwóch? Zeżga popatrzył długo, nareszcie

pochodziwszy i wy- sapawszy się, odwrócił się i zapytał:

—Są u ciebie lochy pod kamienicą? Wydym...

— Jak to? czy są lochy! — odparł porucznik, posuwając się na kanapie — czy są lochy? To

chyba nie wiesz, że jakkolwiek kamieniczka niewielka, aleć to przecie lochy są sławne.

Porucznik zakochany był w swojej kamieniczce.

— Chciałbym, żebyś zobaczył te lochy, suche, widne, czyste, mieszkać by w nich można,

gdyby nie były trochę smutne, ale po cóż ci moje lochy?

— Tego szelmę zamknąć potrzeba! — zawołał Zeżga. — Przetrzymawszy go o chlebie i

wodzie w ciupie, nie broiłby przynajmniej.

Oba panowie siedzący na kanapie spojrzeli po sobie.

— Najmij mi loszek — rzekł Zeżga — zasadzim w nim Plute.

— Ale to kryminał! — krzyknął Wydym.

— Co wam do tego, że ja popełnię kryminał? Albo nie mam prawa człowieka, co mnie losu

i grosza pozbawił, ukarać, jak się podoba?

— Pozwij go.

Pobracki ruszył ramionami.

— Nie mam pieniędzy na procesa! a piskorz ten by mi się wykręcił, na niego potrzeba

innego sposobu.

— Ale jużciż nie do lochu — zaśmiał się Pobracki.

— Słuchaj, Wydym, gdybyś ty nie był tchórz, a dopomógł mi, moglibyśmy się pochlubić, że

nas Pan Bóg użył za narzędzie do ukarania zbrodni.

Dziwaczna myśl Zeżgi, który uznawszy niedostateczność kija, pierwszy raz zdobył się na

tak dramatyczną ideę, śmieszyła obu jego towarzyszów, lecz im mocniej z niej szydzili, tym on stał
przy niej silniej.

— Na takiego łotra nie ma innej rady... — powtarzał. Póki Pobracki siedział i zimną swą

krwią opamięty- wał obu, nic się skleić nie mogło, ale gdy ich pożegnał, Zeżga powrócił do
pierwszego zamiaru.

— Wydym — rzekł — ty mi odmawiać nie powinieneś, nie możesz... ja mam dobrą myśl...

jeśli nikt tu nie zastąpi sprawiedliwości, ten niecnota będzie bezkarnie ludzi uwodził, potrzeba mu
dać naukę.

— Ha! no cóż? weźmiemy kije.

— O! nie — rzekł Zeżga — jużem go bił i dobrze, skóra twarda, a w śmierć go stłuc może

się i nie godzi... choć doprawdy nie wiem... co innego myślę.

I począł szeptać na ucho Wydymowi, który się wzdragał zraza, śmiał się, przeciwił, ale po

półgodzinnym naleganiu odszedł milczący i jakby przekonany.

Zeżga ciągle mu coś w ucho kładąc prowadził go aż na wschody, a wracając aż świstał z

radości.

Nazajutrz siedział w domu od rana, wstał do dnia i niespokojnie paląc fajkę oczekiwał.

background image

Około dziesiątej chłopak odarty zgłosił się, dopominając o odpowiedź na list, która już była gotowa
od godziny. Porucznik nakreślił ją gorączkowo i oddając chłopakowi kazał śpieszyć,
zapowiedziawszy, że czekać będzie.

Ale oczekiwanie pełne niepokoju, wyglądania przez okno i układanie głębokich rozmysłów

jakichś, przerywane było nieustannie mowami, które porucznik czuł się obowiązany półgłosem do
siebie wystosowywać.

— Czy ja to tylko potrafię? — wołał — bom ja taki głupi impetyk!... ale nie, powstrzymam

się, skłamię raz w życiu... a niecnotę nauczę.

To znowu po chwili dodawał:

— Nie uda mi się, nie! Pozna po twarzy, po mowie... bo ja nie potrafię skłamać! A! gdyby

choć ten raz się po- wiodło... ten jeden raz... to byś mi się spisał, mój Narcyzie! to bym cię kochał...
Tylko że ty nie do tego... złość ci zaraz na twarz wytryśnie, a to kuta bestia, a tu komedią grać
potrzeba.

I skrobał się po głowie i zżymał, i chodził, i w zwierciedle przeglądał, a było już około

południa.

Kroki dały się słyszeć na wschodach, serce zabiło porucznikowi, nikt na tym piętrze nie

stał... zdawało mu się, że to być musi kapitan... Stanął, uszy nastawił, usta zagryzł i z sobą pasował.

Wtem drzwi otwarły się z lekka i uśmiechniona, pokorna, ale niedowierzająca mimo listu

ukazała się twarz kapitana Pluty, którego by nie każdy z jego poufałych poznał, tak był jakoś
przejęty i zmieniony.

Kapitan Pluta wiele a wiele rachować musiał na serce człowieka, do którego przyszedł

pomimo kijów, mimo przeczuć, mimo wstrętu nawet, jakiego od pamiętnego spadnięcia ze
wschodów doznawał dla niego.

Ale spojrzawszy na poważną twarz Narcyza wyrachował, że najzręczniej będzie wziąć go

szturmem i ode drzwi wprost rzucił się w jego objęcia obcesowo, nagle, rozczulony, ze łzami w
oczach.

— Narcyzie! przyjacielu! — zawołał przerywanym głosem — zapomnijmy przeszłości,

wszystko ci p r z eb a c z a m... chodź w objęcia najlepszego z przyjaciół.

Narcyz, który sądził, że sam do przebaczenia powołanym będzie, osłupiał, dał się uściskać i

milcząc zrazu, bo wzruszony nie mógł tak nagle przyjść do siebie, posadził gościa na kanapie.

Kapitan widząc, że kija nie ma, że resztki tylko żalu jakiegoś malują się na licu porucznika,

stał się wymownym i uczuciowym.

— A! — zawołał — nie uwierzysz, ile mnie rozerwanie z tobą kosztowało... tak— mijam

inne okoliczności... ale to, żeś zwątpił o sercu, o sercu wylanym dla ciebie.

Tu nawet uderzył się z lekka w piersi. — Ale jakżeś się postarzał! jak my oba jesteśmy

zmienieni.

— Ej, ty nie bardzo — przerwał forsując się do udawania, które mu nie szło, porucznik — ja

to prawda. Cóż chcesz? bieda, ubóstwo, ano i wiek ci po temu.

— Wiek to jest przesąd — zawołał kapitan — ja znajduję, że człowiek starzejąc krzepi się i

nabiera wigoru... Młodość na nic się nie zdała, jest niby ogień jakiś, ale co to tam... więcej iskier niż
płomienia... dopiero poza czterdziestówką człek już stąpa śmiało i silnie.

Narcyz westchnął, mówić mu było trudno.

— co do mnie — dodał kapitan — czuję, że dopiero się wypełniam, głowa zyskuje, człek

się zmitygował , pewną stopą idzie po świecie i poczyna się rewanż za utracone lata młodości... No,
ale mówże mi co o sobie.

— No, ja — rzekł Narcyz — nie mam tak nic ciekawego; człek podeptany, smutny.

— Nie ożeniłeś się?

Smutnego dotknął przedmiotu kapitan. Narcyz się rzucił, Pluta postrzegł i dodał żywo:

— Dobrześ zrobił, żeś się nie wiązał... ja także, dzięki Bogu, jestem wolny, kobiety

wszystkie Bóg stworzył na utrapienie nasze, ale dajmy temu pokój, mnie one mniej obchodzą...
wyrosłem z tego dzieciństwa.

Jakoś brakło przedmiotu, Narcyz gryzł cybuch, udając wesołość, której w duszy nie miał,

background image

ale bardzo niezgrabnie, kapitan zaczynał być niespokojny, bo czuł, że pojednanie nie było zupełne,
ale znając Zeżgę był już pewien, że reszta się dokona, byle do serca jego przemówił, w tę więc
zawrócił się stronę.

Spuścił głowę, udał zachmurzonego i westchnął. A "wzdychał, gdy mu tego było potrzeba,

po mistrzowsku, miał swoją teorię westchnień kompletną i rozróżniał rodzaje westchnień do
okoliczności zastosowanych, lekkich i jakby mimo woli wyrywających się z piersi, gwałtownych,
rozrywających ją wybucham, potem innych jeszcze stłumionych, z towarzyszeniem uśmiechu, z
dodatkiem chwytania za czoło itp. Na ten raz użyte zostało westchnienie lekkie i jakby
wspomnieniami z piersi wydobyte.

— Nie chciałbym — rzekł — dotykać tego przedmiotu tyle dla nas obu drażliwego.

— Dajmy pokój, dajmy pokój — wybuchnął Zeżga nagle i oczy mu zaświeciły okrutnie, a

on ruszył się z kanapy. Niespokojnie poglądającw stronę, w której kij przeczuwał spoczywający w
mroku pod oknem, kapitan ruszył się także; stanęli przeciw siebie.

— Ot, wiesz co — rzekł jakoś dziwnie nagle i nie starając się nawet o zręczne

naprowadzenie rozmowy na przedmiot — gdybyśmy poszli się przejść? Czegoś mi smutno. Nie
znasz Wydyma? dawno go nie widziałem, poszlibyśmy razem? hę?

Kapitan zrazu nie mógł zrozumieć, coś go zakłuło; jakoś nienaturalne wydało mu się to

zaproszenie, począł się obawiać, ale pomyślał sobie: gdyby chciał się dopuścić jakiej
niegrzeczności względem mnie, ma przecie kij, zamknąłby drzwi i nic by mi nie pozostało, tylko
pójść w zapasy i krzyczeć... Widać, że nie ma podobnych zamiarów, a zawsze był dziwak...
chodźmy do Wydyma.

I dodał głośno:

— A bardzo dobrze, chodźmy, pana porucznika Wydyma znam z widzenia tylko, ale...

— No! to się lepiej poznacie! poczciwości człowiek. Zeżga zdawał się wielce uradowany,

chwycił za kij i czapkę... porwał rękawiczki jelonkowe i ruszył co prędzej, ale ujął pod rękę
kapitana, snadź bojąc się, aby mu się nie wymknął.

W drodze jednak krzywił usta do uśmiechu i nie śmiał się, udawał wesołego i zamyślał

głęboko... kapitan sądził zawsze, że Zeżga się tak bardzo zmienił.

Poszli powoli Krakowskim mimo Zamku, ulicą Świętojańską, ale gdy do rynku Starego

Miasta zbliżać się zaczęli, a słowa prawie przez całą nie powiedzieli drogę, pan Narcyz rozpoczął,
uczuwszy tego potrzebę, jakąś niby rozmowę o dawnych czasach, kapitan zaraz podchwycił temat,
by na nim osnuć swe żale nad tak niesłusznie odebranym mu sercem, ufnością, nad
niewdzięcznością przyjaciela, czego Zeżga, choć słuchał cierpliwie, dziwnie poczerwieniał. Pluta
niedobrze zdając sobie sprawę z jego uczuć zaczynał być niespokojny.

Ale zbliżyli się wreszcie do kamienicy Wydyma i po dość ciemnych schodkach weszli do

jego mieszkania, Zeżga okazywał tylko jakąś niecierpliwość gorączkową. W progu spotkał ich
gospodarz w szlafroku, w mycce haftowanej misternie złotem i srebrem, ale dobrze przyszarzanej, z
fajką na długim cybuchu... oczki mu się świeciły osobliwszym jakimś ogniem, gdy wchodzących
zobaczył.

— Pan kapitan Pluta — rzekł spiesznie wchodząc Zeżga — dawny mój przyjaciel.

— Z widzenia przynajmniej mi znajomy — odparł prędko Wydym.

Kapitan zdobył się na komplement jakiś i im chłodniejsze były postawy towarzyszów, tym

większej dla rozruszania ich nabierał wesołości.

Pokoiki kawalerskiego mieszkania Wydyma były schludne, szczupłe i zasiane

wspomnieniami nie osobistymi, ale historycznymi. Nie były to dzieła sztuki, ale wszystkie
przywodziły na pamięć czasy świetne, dzieła wielkie, ludzi, którymi pochlubić się mamy prawo.
Zresztą ubogo tu było i skromnie, a charakter gospodarza wydawał się tym ładem spokojnym i
przywyknieniem do jednostajności, które trzyma sprzęt nawet każdy nieruchomie w swym miejscu.
Na stole jakby przygotowanych stało już parę butelek wina węgierskiego, po mchu, który je
obrastał, widocznie kościuszkowskich... Plute widok ten. dobrej wróżby rozweselił jeszcze, choć
twarz Zeżgi, dziwnie zmarszczona jakby wielkim woli wysiłkiem, mogła go była zniepokoić.
Butelka jednak, a zwłaszcza tak poważna, samą swą powierzchownością robiła na nim jak

background image

najmilsze wrażenie i wlewała weń uspokojenie wewnętrzne.

— Otóż to prawdziwie zdrowe pojęcie staropolskiej gościnności — zawołał Piuta — nim

goście przyszli, już butelki na stole, aby czasu nie marnować.

— Siadajmyż — rzekł Wydym — siadajmy, kapitan ma słuszność, butelki przeznaczone są

na to, aby je wypróżniać.

Zeżga usiadł, ale fajkę zapalił, aby nie potrzebować wysiłku na odpowiedź; gospodarz

napełnił spore, staroświeckie, rżnięte kieliszki, w których płyn bursztynowy zabłysł cudnym
blaskiem, odbijającym się w oczach kapitana.

— Ale cóż to za wino! — rzekł skosztowawszy — godne, godne, by starych zwaśnionych, a

dziś jednających się przyjaciół nowy i nierozerwany oblało związek. — I podał rękę Zeżdze, który
ją przyjął nie bez przymusu, biorąc swój kieliszek drugą.

— Nigdy stosowniej nie było wypić kochajmy się! — mówił dalej kapitan — a więc wnoszę

ten toast pełen głębokiego znaczenia, zaczerpniętego z łona przeszłości.

Wydym słuchał, patrzał, trącił kielichem, ale nie pił.. nalał tylko zaraz kapitanowi pod

pozorem, że bis repetita placent, od czego się on nie bronił... nie zważając wcale, że pił sam, bo
tamci ledwie usta maczali.

Rozmowa, którą Pluta sam także prawie utrzymywał, poszła raźnie i ochoczo.

— Paradne wino — powtarzał kapitan — w Warszawie nigdym lepszego nie pił, choć tu są

piwnice niczego.

— Ale to moje dziadowskie i pradziadowskie — odparł Wydym — zaraz go poznać po tym,

że czyste i nie robi wcale, bo żadnych w sobie poprawek nie ma... mogę się pochwalić taką piwnicą
jak rzadko, a między nami mówiąc, znajdzie się jeszcze i daleko starsze, i daleko lepsze... Ha!
gdybyście byli łaskawi na grunt, zobaczylibyście skarby moje i dałbym wam skosztować coś
raritalnego... Bo piwnicy takiej jak moja nigdzie nie znajdziecie.

Zeżga wstał, jakby go sprężyną ruszył, kapitan kieliszek dokończył i poszedł za jego

przykładem, Wydym chwycił klucze z kołka i lichtarz, który był pod ręką.

— Chodźcie — rzekł — osobliwości zobaczycie... a u mnie już taki zwyczaj, że kiedy

owoce jeść — to w ogrodzie, a kiedy wino pić — to w piwnicy.

— Dobry zwyczaj — rzekł Pluta śmiejąc się... — tylko niebezpieczny... bo butelki mają

władzę magnetyczną, im więcej się pije, tym się chce więcej, a nie chwaląc się...

— Nie chwal się, nie chwal, nie znasz mojego węgrzyna, nie dasz mu ty rady.

— Ani on mnie — zawołał wesoło kapitan.

— Zobaczemy.

— Ano, idźmy.

Poszli tedy w takim porządku: przodem gospodarz z kluczami i kieliszkami na tacce, dalej

kapitan i Zeżga, spuścili się ze wschodów, dostali do korytarza, a tu dopiero nowe drzwi żelazne i
nowe wschodki w dół doprowadziły ich do jeszcze jednych warownych i kutych wrót podziemia. Za
tymi była długa szyja, a w końcu jej jeszcze jedne niższe drzwi z maleńkim otworem zakratowanym
w środku.

— Otóż i piwnica! — rzekł gospodarz otwierając i przyświecając we drzwiach kapitanowi,

który pierwszy wchodził ostrożnie nogami szukając wschodków... — Wprost, wprost, kapitanie, ja
wam świecę... bezpiecznie.

Pluta wszedł, ale zaledwie znalazł się o krok za drzwiami, gdy te czy ciągiem wiatru, czy

ręką Wydyma cofnięte z trzaskiem się zawarły, a co gorzej klucz w nich dwa razy klasnął, jakby je
zamykał za nim.

Kapitan myślał zrazu, że to przypadek i rozśmiał się, ale po chwili jak błyskawica przyszła

mu myśl zdrady i podejścia, kwaśna mina Zeżgi... dreszcz pobiegł po skórze, rzucił się do
zakratowanego otworu, przez który światełko migało.

Spotkał w nim tylko ponurą twarz Narcyza, którego oczy świeciły ogniem gniewu

powstrzymywanego zbyt długo.

— Co to jest? — zaryczał Pluta — co się stało?

— Cicho! — wrzasnął Zeżga — to się stało dziś, co od dawna zrobić się było powinno tylko

background image

inaczej, czego z urzędu sprawiedliwość nie wykonała, to ja robię i szkodliwe zwierzę zamykam,
aby od niego świat wybawić.

Na te słowa wyrzeczone głośno i wyraźnie spoza drzwi odpowiedziało tylko zgrzytnienie

zębami i silne uderzenie.

— No! no! bez żartów, Narcyzie, bez żartów.

— To nie są żarty — odparł porucznik zimno — to jest kara za zbrodnie twoje... o suchym

chlebie i wodzie posiedziesz tu, dopóki się nie upamiętasz.

— Ale ja ci przysięgam, że się już opamiętałem! — zawołał Pluta... — ja ci, na co chcesz,

przysięgnę, ile razy ci się podoba, że wyjadę, że się oddalę... że włożę habit.

— Przysięga cię nic nie kosztuje — odparł Zeżga — to wiemy... potrzebujesz pokuty.

— Ale to zbrodnia! to zabójstwo! ja... ja! się pomszczę! to jest gwałt, ja się wyrwę... to nie

może być.

Kapitan widocznie szalał, dowodziły tego rozpaczliwe pokuszenia o wyłamanie drzwi, które

oparły się niewzruszone wszelkim wysiłkom.

— Bądź spokojny — rzekł Zeżga zimno — opatrzył je gospodarz, nic nie zrobisz, gdybyś

wył jak pies wściekły, głos twój tych sklepień i podwójnych zamknięć nie przej- dzie... masz dwie
izby, barłóg i zapewniony kawał chleba z dzbanem wody... koszta biorę na siebie... bywaj zdrów,
kapitanie... poleć się Bogu i uzbrój w cierpliwość, żadna siła ludzka wyrwać cię stąd nie potrafi... a
jeśli Wydym umrze... no! to zapomniany zgnijesz w lochu, jakeś na to zasłużył.

Choć Pluta wrzeszczał jeszcze, światło znikło, drzwi drugie zatrzasły się z łoskotem i cisza

straszna, cisza nicości i noc czarna, przepaścista noc chaosu otoczyły człowieka, który tylko co
jeszcze wesoło zapijał węgrzyna, nie mając najmniejszego przeczucia o tym, co go spotkać miało za
chwilę.

Kapitan wściekły zrazu bił się o drzwi, ale ta rozpacz podsycona kilką wypitymi kielichami

trwała tylko chwilę, opamiętał się, oderwał od drzwi i począł myśleć chłodno.

— Nie — rzekł w sobie — to sen, to niepodobieństwo, to zmora lub głupi żart na jakie

dwadzieścia cztery godziny przeciągnąć się mogący.

Usiłował się nawet pocieszyć tym, że koza owa zawsze lepszą była niż kij Narcyza i nie

powinna była zbyt szkodliwie wpłynąć na jego zdrowie.

— Ha! — rzekł — rozpatrzmy się w tym lochu, trwać to nie może... przecież jest sąd,

policja, sprawiedliwość, prawo na świecie, przecież żyjemy w XIX wieku... Ale mnie, staremu
wróblowi, dać się tak złowić na plewę... to nie darowane! Po co mi było leźć? po co pisać? po co się
godzić? Gdyby był uderzył... przecie nie każde uderzenie jest śmiertelne... a tu... tu można dostać
kataru... jeszcze tak lekko jak ja będąc ubranym.

Kapitan powoli w ciemnicy zaczął coś niecoś widzieć... gdy się z nią oczy oswoiły, ale

nierychło rozszerzyły mu się źrenice i promyk blady światełka padający z góry przez długą szyję
jakoś dał mu rozeznać kwaterę, na którą go skazano.

Nie była ona wcale wygodna... cały loszek miał może pięć łokci obwodu, zasklepiony w

górze wysoko, wysypany piaskiem suchym... strasznie grób przypominał.

Rozpatrzywszy się, kapitan dostrzegł w kątku garść słomy, grubą kołdrę starą, dzbanek z

wodą i pół bochenka razowego chleba. Niegdyś snadź schowanie to zawierać musiało wino, bo we
framugach były półki, ale na półkach tylko kilka rozbitych szkła kawałków. W jednej z nich w głębi
było wyjście czarne jakby do drugiego lochu, bez drzwi i zamknięcia. Pluta obchodząc swoje nowe
mieszkanie zbliżył się do tego wyjścia, ale ciemność absolutna, która tu panowała, odstraszyła go,
nie śmiał poszukiwań posuwać dalej.

— Licho ich wie, może tu są gdzie żmije, węże, ropuchy — rzekł do siebie — a! łotr i

zbójca! pomścił się, choćby na dwadzieścia cztery godziny, zawsze to jest coś okropnego tu
pozostać...

I chodząc dumał gorączkowo.

— Nie! nie! to głupi żart! to trwać nie może, policja się dowie, Kirkuć dojdzie i uwolni

mnie. Ale on nadto jest ograniczony, oni sami się rozmyślą, że to pachnie szubienicą, ja im wytoczę
proces kryminalny o samowolną sekwestracją... będą mi musieli grubo zapłacić lub posiedzieć, jak

background image

ja siedziałem. Głodem przecie nie umorzą mnie. Zeżga nadto ma ludzkości w sercu, chociaż,
prawdę rzekłszy, o mało mnie nie ubił.

Coraz jaśniej robiło się w lochu, snadź z góry więcej światła dniowego przecisnęło się przez

okienko. Kapitan podniósł głowę ku otworowi, ale otwór był niezmiernie wysoko, a szyja, w której
go umieszczono, wąska. Przyszła mu myśl, że tędy jednak, gdyby się więzienie przeciągnęło,
ratować by się można, wszystkie historie więźniów i czytane wypadki ucieczek przesunęły mu się
przez głowę, nie przypuszczał wszakże, by potrzebować miał uciekać się do takich środków,
zawsze jeszcze ufał, że strachu mu trochę zrobiwszy, wypuszczą go.

Tymczasem owo milczenie podziemia straszne jak śmierć przeciągało się nie przerwane

niczym, kapitan znużony zbliżył się do barłogu i padł nań z ciężkim westchnieniem.

Ale padając potrącił dzbanek, z którego woda rozlała się na słomę, zmoczyła posłanie, a na

cały dzień przynajmniej pozbawiła go napoju, chleb zwalał się w piasku.

Wypadek ten jednak sowicie się wypłacił, bo pod ręką uczuł kapitan jakiś przedmiot trudny

do rozpoznania dotknięciem i z radością schwytał pudełko zapałek.

— A! a! więc jest co zapalić! — rzekł do siebie i potarł żywo, blask rozlał się po lochu,

świeca łojowa stała pod ręką, kapitan, jakkolwiek wrodzony miał wstręt do łoju, pospieszył ją
zapalić. Dopiero oczy jego potoczyły się po piwnicy, szukając nie dostrzeżonych wprzód
przedmiotów i znalazły... na wezgłowiu Biblią tylko.

Pluta, który nigdy jej nie studiował, spojrzał na tytuł, potrząsł głową i odsunął powoli.

— To coś na długo się zabiera, kiedy mi tyle dają do czytania, bardzo grzecznie, nie ma co

mówić, ale wolałbym choć złe jakie cygaro, ja, co wczoraj jeszcze puros paliłem. Ale, ale,
zajrzyjmy do tego loszku drugiego, może jest wygodniejszy od tego.

Wstał i poszedł ostrożnie ze świecą, ale obejrzawszy się w nim powrócił ponury, dupka to

była ciaśniejsza jeszcze, zresztą podobna do pierwszej, zasiana obłamkami szkła i bez okna. Jakaś
stara kryjówka może, opustoszona od dawna.

Nie było co robić, kapitan w przekonaniu, że go wkrótce uwolnią, podparł się na łokciu, a że

noc spędził bezsenną nad kartami, choć zrozpaczony, drzemać zaczął. W tej bezdennej ciszy nic mu
nie przeszkadzało.

Straciliśmy z oczów Teosia Muszyńskiego, który nie mogąc dotąd nic znaleźć lepszego

siedział dnie długie przykuty do księgarskiego stołu Michała Drzemlika. Z duszą ciepłą być
skazanym na takie życie kontemplacyjne wobec ulicy i ruchu zalatującego wszystkimi szparami,
wśród hałasu, który tysiąc myśli budzi, wśród wrzawy, co się każe mnóstwa dramatów domyślać,
wśród migających barw kalejdoskopu miejskiego, jest to wielka i sroga męczarnia. Ale są dusze
hartowne, które się w sobie zamykając, znosić ją umieją. Taką była poczciwa, cicha i pod
brzemieniem rosnąca w siłę dusza Muszyńskiego, której ciężar losu służył może do nabrania nowej
potęgi. Jakkolwiek zaduma i praca przerywane były nieustannie przez wchodzących gości, często
daremną i czczą tylko czas zabierających rozmową, choć się im uśmiechać należało z obowiązku,
Teoś mógł czasem w dzień słotny, w godzinę szczęśliwą poczytać i pomyśleć nad sobą.

Książek mu nie brakło, bo Drzemlik, który handel swój począł od antykwarstwa, miał dosyć

pozostałości z niego zalegających zapylone półki, a między tymi wygnańcami przysutymi prochem
i pajęczyną wiele się znalazło godnych lepszego losu. Nowsze też przychodziły kilka razy do roku i
ostrożnie można je było przeczytać, nie ścierając z nich tej barwy świeżej, która często całą wartość
młodej książki stanowi. Było to więc życie nie odpowiadające potrzebom, ale znośne i chwilami
nawet prawie szczęśliwe, bo Teoś niewielą się przywykł zadowalniać. Czasem jakaś twarz
sympatyczna przemknęła w tej pustyni, uśmiechnęła mu się i znikła na wieki, czasem słowo
poczciwe przeleciało, weszło do serca i zaschło w nim pamiątką na zawsze.

Niedziele i święta miał wolne, ale Michał Drzemlik, który chociaż się do niego coraz

bardziej przywiązywał, nie wychodził z systemu korzystania jak najtroskliwszego z zakupionego
czasu, ożywiał go wówczas ciągnąc grzecz- nością lub pozorem traktamentu kończącego się
kiełbaską i bawarem, do rachunków, porządkowań, posyłek. Teoś mógł: się oprzeć temu, ale nie
śmiał i zobojętniały dawał się prowadzić.

Zyskał też sobie serce człowieka, który go tak miał mało, że zdawało się, iż je całkiem

background image

postradał, a Drzemlik im dłużej doświadczał go i przypatrywał mu się, tym częściej sobie
powtarzał:

— To jest perła nie człowiek. Nareszcie przyszła mu myśl dzika.

Z całej rodziny niegdyś licznej Drzenilików pozostał jeden pan Michał i siostra jego Aniela.

Mieszkali oni przy ulicy Gołębiej, w starym domu na drugim piętrze, w trzech pokoikach, które
całe ich oszczędne gospodarstwo zawierały. Pan Michał byłby może siostrę wydał za mąż, bo jej się
nie raz trafiały niezłe nawet partie, ale mu była potrzebną, ona całym domem i gospodarstwem
zarządzała. Dotąd bał się ożenienia i uważał je za zbytek, na który nie mógł się zdobyć, teraz
prawie jednocześnie z odkrytymi przymiotami w Teosiu, z odzyskaniem swobody i większym
udzielaniem się światu, trysnęła mu myśl ożenienia.

— Wszyscy przecież ludzie się żenią — mówił sobie Drzemlik chodząc swobodnie z rękami

w tył założonymi w Alejach. — Czemu bym się ja nie miał ożenić? ale? czemu bym nie miał wziąć
wielkiego posagu, ładnej panny, kupić własnego domu i wyjść na takiego obywatela z brzuchem jak
drudzy? No tak! ale Aniela! To kłopot w domu dwie kobiety... I umysł jego dziwnie praktyczny
wskazał mu szkopuł potężny w tych dwóch gospodyniach, z których jedna abdykować musiała,
druga panować by chciała niechybnie.

— Trzeba by nareszcie Anielę wydać za mąż! hę? Ale już dwadzieścia siedm lat! i choć

jeszcze niczego, ale znacznie przywiędła, a posagu, dalibóg, nie dam. Wesele sprawię, to nie ma co
mówić, zresztą, nic! nic! posagu dać nie mogę.

Teoś przyszedł mu na myśl.

— To jest perła nie człowiek, gdybym ja ją za niego wydał? hę? Jego bym uszczęśliwił, jej

bym się pozbył. Ale cyt! nic nie potrzeba mówić, bo wszystko plaśnie, naprowadzić tylko tak, żeby
się to samo zrobiło.

Zatarł ręce Drzemlik i spojrzał z radości silniejszym zezem niż kiedykolwiek. Tego dnia

przy obiedzie przypatrywał się siostrze uważniej niż zwykle.

Panna Aniela, boć tu się bez opisu nie obejdzie, powiedzmy prawdę, choć ją brat z sekretu

wydał, że miała lat dwadzieścia siedm, co na dwadzieścia ośm wychodziło biorąc ściślej, wcale nie
wyglądała staro, życie czynne i skromne przeciągnęło jej młodość i świeżość. Nie była to piękność,
ale to, co zowią ładną dziewczyną, gdy w niedzielę trochę się lepiej ubrawszy szła do kościoła lub
na przechadzkę, chłopcy gonili ją oczyma, taka była szykowna, zręczna i tak czarne jej oczy
spokojne wiele się mówić zdawały.

Czy mówiły? tego nie jestem pewny. Nabrała panna Aniela trochę może ciała przez zbytnie

zasiedzenie się w domu, ale utoczone jej kształty nie straciły na tym, była to istota stworzona do
pracy powolnej, przywykła do niej, nie widząca daleko, troskliwa o to, co jej było powierzone,
serca dosyć dobrego, ale nieco ostudzonego widokiem fałszywej nędzy i kłamanych bólów, trochę
niedowierzająca ludziom, bo brat jej źle ich malował, zresztą wiejska gosposia wzorowa, której
miłość chyba kiedy niekiedy smutnym wieczorem jesieni przeszła przez główkę jak niepotrzebne
zachcenie.

Przywykła już była rodzaj życia swój uważać za ostateczny wyraz szczęścia, do jakiego

wzdychać mogła. Przywiązana do brata, do domu, bawiła się nawet targiem, na który chodziła,
mszą i nabożeństwem, jeśli na nie pójść mogła, widokiem ulicy, wreszcie w święta książką jaką
łatwą a zajmującą i przejażdżką w dorożce do Szwajcarskiej Doliny.

Ale to się rzadko trafiało. Brat czuł się obowiązanym do dorożki na Wielkanoc na Bielany,

raz do Czemiakowa i czasem w nadzwyczajnych okolicznościach w Aleje. Jeździli też sankami,
gdy się pierwszy śnieg pokazał. W domu panna Aniela nie ubierała się wcale, ręce miała
zapracowane, ubiór więcej niż skromny, prawie zaniedbany, ale na niedzielę i święta umiała się
przystroić ze smakiem rodowitej warszawianki, dobierała trzewiczka, starała się o obcisłe
rękawiczki, używała nawet wódki kolońskiej.

Płynęło życie w domu Drzemlika, jak idzie sobie woda w rzece, która nie wzbiera i

spokojnie uchodzi ciasnym korytem w wąwozie. Aniela, jak dawniej, była najczęściej sama jedna,
bo brat, który wprzódy zasiadał się w księgarni, teraz wolniejszy używał miasta, wylewał się na
zewnątrz, uczęszczał do resursy, zyskiwał sobie popularność mając trochę ambicji do wyboru na

background image

jakikolwiek urzędzik miejski. Przychodził jednak regularnie na obiad, po obiedzie godzinę drzemał,
gadając niby z siostrą, i powracał wieczorem na herbatę, którą pili razem rozmawiając o targu, o
sprawie domowej, o nowinkach miejskich.

Jak żyw nigdy pan Drzemlik nikogo do domu swojego nie wprowadzał, nie przyjmował u

siebie, śniadania potrzebne zamawiał w handlach, z ludźmi się widywał w księgarni, domu jego
nikt nie znał.

Zdziwiła się więc bardzo panna Aniela, gdy Michał jednego wieczora spojrzawszy na nią

znacząco, westchnąwszy i potarłszy Czuba — rzekł niespodzianie. A było to w piątek...

— Moja Anielusiu, ja to bym sobie życzył w niedzielę mojego pomocnika na obiad

poprosić.

— A cóż to ma do mnie? to pewnie będziesz jadł z nim u Karczewskiej albo Pod Łososiem.

— Ale gdzie tam? — odparł Michał uśmiechając się — ja go chcę tu do nas na obiad prosić.

Było to coś tak nadzwyczajnego, że panna Aniela uszom swoim uwierzyć nie chciała,

spojrzała na brata myśląc, że żartuje, i zamilkła.

— No, doprawdy — powtórzył Michał. —Ale z jakiegoż powodu?

— Bo to widzisz — rzekł trzymając się swego systemu księgarz, który nie chciał, aby się

siostra czegoś domyślała — w tych traktierach to zguba dla kieszeni. Ja ci powiem, że bardzo
jestem oszczędny, ale żeby człowiek się nie wiem jak rachował, myślał, oszczędzał, niepodobna
wykalkulować, żeby kilkanaście złotych nie przepadło. A za kilkanaście złotych to parę obiadów w
domu paradnych będzie.

To, co mówił, zdawało się tak naturalne, tak było w jego charakterze, że panna Aniela o

myśl ukrytą wcale go posądzić nie mogła.

— Już to prawda — rzekła — ale mnie z tą starą Markową, która tylko rosół i makaron

zgotować potrafi, trudno znowu na występy jakieś się zdobyć.

— A do czegóż zbytki? — rzekł Michał żywo — jeszcze by też tego brakło, żeby człowiek

w dorobku puszczał się na jakieś festyny. Tak jak powiadasz, rosół, no, z rosołu wychodzi sama
sztuka mięsa, potem makaron i coś tam na przystawkę i bardzo dosyć, i nadto może się jeszcze
zostać na wieczerzę. A gdzie jest na dwoje, tam i na trzy osoby się znajdzie, przy tym ja tam nie
myślę jakichś wybrydnych przyjmować panów, a Teoś Muszyński bardzo skromny chłopiec i je
niezmiernie mało.

— Ale jak go tak raz do domu zaprosisz, to mu się gotowo zdawać, że to obowiązek, i

będziesz miał kłopot.

— Nie znasz człowieka — odparł brat — ja ci mówię, co nie zwykłem chwalić, to perła nie

człowiek.

Panna Aniela jakby z przeczucia jakiegoś zaambarasowała się, pochwała zdała się

podejrzaną; nie pierwszy też raz ją słyszała i Teoś opisywany nęcił ciekawość kobiecą. Coś nawet
drgnęło w jej uspokojonym sercu jakby pragnienie poznania tego cudu. Nie sprzeciwiała się więc
tylko dla formy, choć zaprawdę obiad ten niemałym ją nabawił kłopotem.

Nie było wcale nic zbytkownego w domu pana Michała, a to tak dalece, że nakrycie stołowe

służące na dwie osoby ograniczało się do pierwszej potrzeby narzędzi, to jest dwóch nożów,
widelców, łyżek i dwóch szklanek prostych, a chcąc przyjąć trzeciego kogoś niezbędnym było
starać się o trzecie nakrycie dla niego.

Panna Aniela jednak nie chcąc nabywać, zwłaszcza rzeczy, które łatwo się tłuką, bo

podzielała teorią brata, że znikome takie nabytki rujnują, obmyśliła zaraz pożyczyć czego im było
potrzeba u kupca na dole, z którego żoną w dość dobrych zostawała stosunkach.

Z obiadem kłopot jednak był niemały i jakkolwiek ta perła według pana Michała jako uboga

nie mogła być wymagająca, panna Aniela uczuła raz pierwszy chęć pokazania się, utrzymania
domu na przyzwoitej stopie... trochę próżności kobiecej przemówiło w niej. Nie wiem, jakie
żywioły weszły i złożyły się na to pragnienie popisu, gdyż główna myśl jego sprzeciwiała się
zupełnie teorii brata, przyjętej od dawna przez siostrę, stanowiącej raz na zawsze regułę
powszechną, że człowiek powinien uboższym się pokazywać i biedniejszym, niż jest w istocie.
Tymczasem panna Aniela pierwszy raz w życiu westchnęła podumawszy, że oszczędność brata

background image

dziwne dać może wyobrażenie o ich położeniu. Uratowała ją kupcowa z dołu, pani
Pieprzykiewiczowa, dobra kobiecina, która za to szczególniej lubiła Anielę, że w chwilach, gdy się
nie miała komu wygadać, zawsze w niej posłuszne znajdowała ucho.

Pieprzykiewiczowa była okrągła, biała, malutka kobiecina, dotknięta słabością dosyć

pospolitą, wymagającą nieustannego paplania. Zawsze na pozór uśmiechnięta i w dobrym humorze
lubiła ukąśliwe ploteczki i z wesołą miną najkwaśniejsze opowiadała historie, rozciągłe,
dramatycznie, ze stosowną mimiką, a potrzeba ta gawędziarstwa tak nad nią panowała, że dniem i
nocą kogoś do słuchania potrzebowała. Aniela zaś miała rzadki talent dobrego, inteligentnego
słuchania, mówiła mało, w porę, kiwała głową i uśmiechała się, udawała najniewinniej przez
grzeczność, że ją każda rzecz niezmiernie obchodziła, i okazywała zawsze największą grzeczność
za zwierzenia Pieprzykiewiczowej. Miała też u niej łaskę niewyczerpaną. Nazajutrz dosyć
zafrasowana zeszła panna Aniela do sklepu na dół i odciągnęła na bok do alkierżyka kupcowę.

— Moja pani — rzekła — nie zwykłam nigdy, jak wiesz, prosić o nic i kłopotać nikogo, ale

dziś jestem zmuszoną doprawdy uciec się do dobroci sąsiadki.

— No! i cóż takiego? — zapytała kupcowa ciekawie.

— A! to z powodu mojego brata!

— No cóż? — dodała pierwsza przybliżając się ciekawie — no cóż?

— Wystaw sobie, moja droga pani — rzekła Aniela — w jaki mnie to on kłopot wprawił...

pierwszy raz w życiu nie wiedzieć na co i dlaczego zachciało mu się gościa na obiad zaprosić.

I zarumieniła się nie wiedzieć czemu panna Aniela w sposób nader wiele dający do

myślenia, kupcowa, która się zwykła była domyślać zawsze więcej niż należało, tą razą
uśmiechnęła się znacząco. Rumieniec siostry dał jej odgadnąć projekta brata.

— No! i cóż tam tak strasznego! — zaśmiała się Pieprzykiewiczowa — otóż jest czego

desperować!

— Ale ja to wiem, tylko u nas, jak pani wiadomo, nigdy nie bywają goście... chciałabym

rady pani zasięgnąć.

— Bardzo głowy nie łamać! co Bóg dał, na stół postawić i kwita.

— I przyznam się pani — gorzej rumieniąc się jeszcze odezwała się Aniela — że ten

poczciwy Michał taki jest skąpy.

— Dopiero to postrzegła! —zaśmiała się kupcowa... — a! cha! cha! nie śmiałam ci nigdy

mówić o tym, ale doprawdy... toż to przecie człowiek zamożny, wiedzą sąsiedzi, na czym kto
siedzi, mógłby trochę więcej na dom wydawać, to czego ma sobie żałować?

— Ale to jego natura — przerwała siostra.

— No tak, ja mu oszczędności nie ganię, a widzisz sama, moja droga, że tu czasem bywa

tego i nadto.

— Tak! tak!

Rumieniec drugi kazał zwątpić pani Pieprzykiewiczowej, czy pierwszego znaczenie

odgadła.

— Wszak to, moja droga pani — spowiadała się Aniela po cichu — braknie nam tysiąca

rzeczy do porządnego nakrycia nawet... przywykliśmy we dwoje tak się obchodzić.

— Cóż byś chciała? — zapytała kupcowa — może na to poradziemy.

— Wszystkiego mi braknie... — mówiła Aniela smutnie — a dopożyczyć znowu, to każda

rzecz będzie inna, jakoś nieładnie.

— Wieleż was tam będzie?

— A troje.

— Nie straszna rzecz — zaśmiała się tłuściuchna sąsiadka — ja ci to ułatwię wszystko, ale

musiemy panu Michałowi figla spłatać... powiesz mu, żeś kupiła.

— A! to by się strasznie zmartwił.

— Nie zachoruje przecie... a nastraszyć go nie zawadzi.

I tak uradziwszy się z sobą, sąsiadki rozeszły się w najlepszym porozumieniu.

Dzień uroczysty zbliżał się wreszcie, obiad był naznaczony na godzinę pierwszą

punktualnie, a od rana panna Aniela tak zajęta, tak była zafrasowana, jakby dwanaście osób

background image

przyjmować miała. Brata nie było w domu, nie mógł więc widzieć ani przygotowań, ani kłopotu,
który kosztowały, ale o dwunastej godzinie, gdy przyszło się ubierać i odstąpić dozoru kuchni,
panna Aniela tak uznojona powróciła do swojego pokoiku, że jej prawie do stroju sił brakło. Prędko
to jednak odeszło, bo piękna warszawianka wcale nie była powietrzną i melancholijną dziewicą,
zdrowa i silna, nie zepsuta marzeniami, choć jej nawet serce biło, umiała powstrzymać zbyt
rozkołysane uczucia. Te zaś tylko jakiś niespokój z ciekawością zmieszany trochę duszą jej miotał.
A do ubrania też nie potrzebowała wielkich zachodów, świeża była i ładna, lada co przy czystym
stroju było jej do twarzy i wierzyła mocno, że wdzięku sobie dodać nie może, kto go nie ma.
Jednakże, powiedzmy prawdę, namyślała się nad suknią, trochę wahała w uczesaniu obfitych
włosów i spojrzawszy na ręce westchnęła, że tak były zapracowane, ale rękawiczek nie włożyła, bo
jej się to zdawało jakimś oszukaństwem pokrywać ślady poczciwej pracy.

Dwunasta wybiła już była od dawna, panna Aniela wyszła do pokoju obejrzeć nakrycie do

stołu i uśmiechnęła się prawie złośliwie, myśląc, co na to powie brat Michał. Stół bowiem, zwykle
bardzo skromny i niepozorny, dzięki pani Pieprzykiewiezowej, która obiecywała sobie dużo o tym
mówić przed ludźmi, jakiego spłatała figla skąpemu księgarzowi, jaśniał przyborem nie widzianym
w cichym mieszkaniu Drzemlików.

Obrus biały holenderski pożyczyła kupcowa jeszcze swój wyprawny, na nim zamiast kilku

talerzów fajansowych stała porcelana wzięta ze sklepu wcale niebrzydka, karafki białe, solniczki ze
szkła zielonego i sztućce platerowane jak nowe.

Wszystko to razem wyglądało bardzo wytwornie i świeżo. Panna Aniela mogła się wcale nie

wstydzić. Drzemlik przyniósł był wczoraj butelkę wina od Kijasa, która dobrze dopełniała obrazu
stojąc naprzeciw drugiej z piwem bawarskim.

W pokoikach było czysto i umiecione, parę bukietów niespodziewanych przerywały

jednostajność i smutny pozór nie ożywionego niczym i zdradzającego skąpca mieszkania.

O trzy kwandranse na pierwszą w kuchni wszystko było gotowe, w pięć minut po

oznaczonej godzinie kroki na wschodach słyszeć się dały, a panna Aniela, coś porządkując niby,
starała się ukryć mimowolny niepokój, który ją przejął, gdy drzwi się otworzyły... i wszedł sam
jeden Teoś.

Jak się to stało, że gospodarza uprzedzał, należy do owych fatalnych zrządzeń opatrzności i

losu, których wytłumaczyć niepodobna — ale gdy się ujrzał sam jeden wobec nieznajomej, dosyć
go to zafrasowało, panna Aniela odwróciła się zarumieniona, spojrzała, znalazła go bardzo miłym i
ładnym chłopcem i wielki ciężar spadł jej z piersi.

— Pan Michał Drzemlik?

— Mój brat natychmiast przyjdzie... zapewne pan Muszyński?

— Tak jest, zmuszony jestem sam się pani przedstawić.

— O! to nic nie szkodzi! proszę siadać... tylko patrzeć, a brat mój nadejdzie.

Panna Aniela wydała mu się dość pospolitą choć ładną dziewczyną, poznał tylko z

pierwszych jej wyrazów brak ukształcenia i prostotę poczciwą, gospodarską kobiety, która nie
miała pretensji do tonów i świata.

Spojrzeli na siebie ukradkiem, Anieli podobał się on bardzo, Teosiowi taka kobieta do serca

trafić nie mogła... miał ideał w sercu, a to była rumiana rzeczywistość.

Rozmowa nie kleiła się, choć rozpoczęła jak zawsze od tych przedmiotów pospolitych, z

których można zajść, gdzie się podoba, w jedną stronę aż do romansu, w drugą aż do teologii.

Poglądali na siebie skłopotani, gdy pan Drzemlik, kto wie czy nie umyślnie opóźniwszy się,

nareszcie wsunął się do pokoju. Ale w chwili, gdy już miał wesoło się tłumaczyć i przywitać,
nakrycie stołowe tak przepyszne i marnotrawstwem tchnące wstrzymało go na progu
niespodzianym widokiem — pobladł, osłupiał prawie, spojrzał na siostrę i stanął wryty.

Panna Aniela zaczęła mu, choć się domyślała wrażenia, wymawiać opóźnienie, ale humor

Drzemlika był zepsuty strachem... myśl dziwna nabycia tylu skorup wzruszała go do głębi... zasępił
się, nie mogąc nareszcie wytrzymać, podawszy rękę Teosiowi, odwiódł siostrę na bok.

— Co to jest? — zapytał — jakie to nakrycie?

— Kupione — odparła uśmiechając się siostra — później ci powiem... teraz nie pora.

background image

Drzemlik tak odprawiony odszedł, ale na czole jego znać było niemałą troskę.

— Otóż tobie obiad! — mówił w duszy — ślicznie mi będzie kosztował! Obchodziliśmy się

kilkanaście lat farfurhami tymi, a tu nagle porcelany się jejmościance zachciało!

Zapach jednak zupy, która podana razem z wyjętą z niej sztuką mięsa, cokolwiek orzeźwił

Drzemlika, wy- pity kieliszek wina i szklanka piwa natchnęły go rezygnacją, pomyślał:

— Dziej się wola Boża — co się stało, to się stało... a drugi raz nie dam jej robić samej

sprawunków.

Po piwie powrócił do pierwotnej swej myśli zbliżenia Teosia do Anieli i zajął się

ułatwieniem im rozmowy, sam zaś pozostał chmurny.

— Zawsze by to dobrze było — mówił w sobie — boby z Muszyńskim jako z szwagrem

łatwiej się obejść, w familii ceremonii nie ma... a dotąd jakoś mi z nim zawsze niełatwo, imponuje
mi.

Poglądał pan Michał na siostrę i Teosia, czy się ku sobie nie zbliżą , czy nie odgadną jego

zamiarów, czy się nie domyśla, dlaczego ich tak zręcznie zapoznał, ale Aniela rumieniła się tylko
ciągle, a Teoś był chłodny, dowcipny, swobodny i tak jakoś pańsko wyglądał wśród nich, że przy
nim ci, co mu się mieli wydawać wielką rzeczą, zupełnie zmaleli. Obiad udał się dosyć, tylko
pieczyste było przypalone, Teoś jednak zaraz po nim pod pozorem jakimś wziął za kapelusz i
umknął w miasto. Brat z siostrą pozostali sami. Porcelana i zastawa stołu ciężyły na sercu
Drzemlikowi; ledwie wyszedł za drzwi Teoś, chwycił się z krzesła.

— Aleś ty oszalała z kupowaniem... — zawołał do siostry.

Panna Aniela rozśmiała się, zwodzić go dłużej nie mogła.

— Kochany bracie, nie kupiłam, pożyczyła Pieprzykiewiczowa...

— No, a strachu miałem dosyć! a jeśli tak, to i lepiej... zaimponowaliśmy mu trochę. Jakże

ci się podobał?

Aniela zarumieniła się.

— Dlaczego ty się mnie o to pytasz?

— No — tak... mów prawdę, zechcesz, to go będziesz miała.

Siostra smutnie spuściła głowę.

— Nie — rzekła — nie chcę... Taki człowiek jak on nie może ożenić się ze mną, mówić

bym z nim nie umiała, mogłabym kochać na to tylko, by cierpieć, nie mogąc ani go zrozumieć, ani
zaspokoić.

Drzemlik się rozśmiał.

— Jakążeś to książkę ostatnią czytała? — spytał — co to za romanse? Ty doskonale

rozumiesz gospodarstwo, jesteś przystojna i pracowita, i poczciwa, a czego on, hołysz, może
pragnąć więcej? Człowiek dobry, będzie ci z nim jak w raju, a mówię ci, że byłeś chciała, to ci go
dam.

Panna Aniela jeszcze raz potrzęsła głową.

— On nie dla mnie, ani ja dla niego, nie jestem już młodą dzieweczką... rozumiem świat i

ludzi, mój Michale; twarz tego człowieka mówi o innych przeznaczeniach... ja umrę sobie starą
panną... nie mówmy o tym.

— Podobał jej się szalenie — rzekł w duchu Drzemlik, zacierając ręce — wszystko idzie

dobrze, ukartujemy małżeństwo, bo ani wątpić, że ona mu w oko wpadła; tylko się będzie obawiał
nawet myśleć o tym, potrzeba go ośmielić... Spojrzawszy na siostrę, wziął za kapelusz.

— Pójdziesz może z Pieprzykiewiczową na przechadzkę, bo ja mam trochę interesów.

I na tym skończył się ów sławny obiad u pana Michała.

Pan Michał miał w istocie interes do miasta.

Dawniej jeszcze za młodych czasów spotkał w kilku miejscach przypadkowo panią

Adolfinę Jordanowę i znał ją dosyć z bliska. Może być bardzo, że wdowa, której charakter dosyć
się zgadzał z usposobieniami Drzemlika, miała nań osobiste projekta, ale te rozbiły się o chłodne,
ostrożne i obrachowane obejście księgarza, który wówczas wcale się żenić nie myślał.

Nie pogorszyło to jednak ich stosunków i kiedy niekiedy spotykając się z sobą, mile się

sobie uśmiechali.

background image

Na kilka dni przed niedzielą idąc Senatorską ulicą, naprzeciw teatru zetknął się Drzemlik z

Jordanową. Było to na trotuarze, a że dużo płynęło ludzi, zagadali coś do siebie grzecznie. Od
słowa do słowa Drzemlik począł ją przeprowadzać ku Wierzbowej.

— No i cóż tam, pani dobrodziejko? jak zdrowie?

— Chwała Bogu dobrze... a pańskie?

— O! ja... nigdy, jak żyję, nie chorowałem... oprócz w dzieciństwie na odrę. Cóż pani

porabia?

— Ja? ano, nic — nie skarżę się, mój dobrodzieju, teraz zwłaszcza, gdy nie tak jestem

samotna jak dawniej.

— Cóż to? zmiana losu może.

— Ale nie! szczęśliwy traf dał mi kuzynkę w domu. Bardzo dobre dziecko, powiadam

panu...

— Oh! kuzynkę.

— Wystaw sobie młode, ładne i takie poczciwe stworzenie, a do tego i skoligacone, i nie

ubogie.

— Oh! oh! — powtórzył Drzemlik.

— A waćpanu się oczy śmieją? co? — przerwała Jordanowa — ale nie imaginuj sobie lada

co! to dziewczę jak anioł, skromne i wychowane jak królewna. Gra, śpiewa... rozumna! strach! a!
co to za dobrodziejstwo Boże, że ona mi się dostała.

Drzemlik mocno się zaciekawił.

— No! i posażna? — spytał.

— A! ma najmniej pięćdziesiąt tysięcy.

Pan Michał pokiwał głową.

— Pozwoli mi pani kiedy przyjść do siebie? — zapytał.

— Już, już! słyszysz starego niegodziwca, już mu się w głowie pali! a! no, przyjdź, zobacz i

odejdziesz z niczym, ręczę ci.

Żartowali tak jeszcze, ale w końcu Drzemlik pomyślał sobie, że nie byłoby od rzeczy pójść

w odwiedziny do pani Jordanowej. Otóż tej niedzieli właśnie umyślił to dokonać.

Ulica Wilcza jest wprawdzie dosyć od środka miasta daleko, ale w tę stronę ku Alejom w

pogodne wieczory lata wybiera się pół Warszawy w cienistą ulicę, wiodącą ku Łazienkom, do
Botanicznego Ogrodu, do Szwajcarskiej Doliny, do ogrodu belwederskiego, do Wilanowa.
Wspaniałe zaprzęgi potentatów i skromne dorożki rodzin, których utrzymanie mniej kosztuje
często, niż brodaty furman i angielskie rumaki pierwszych, wszystko to ciągnie w cień, zieloność,
chłód, których w mieście więcej się pożąda, które się bardziej cenić umie, bo się ich używać nie
może... Dla wielu jest ta przechadzka jakby snem villegiatury, dla innych przypomnieniem dalekiej
wioski drzemiącej gdzieś w lasach i łąkach zielonych, dla innych to prosta ezhibition mienia, koni,
przepychu i znudzonej twarzy, dla której świat już nie ma, czym by ją rozweselił.

Pan Michał Drzemlik jednak zwykle nie chadzał na tę przechadzkę, bo patrzeć nie lubił, a

pokazywać nie miał co, należał on do tych skromnych ludzi, co wolą szklankę piwa w ogródku
Foksalu lub nie dalej jak na Długiej ulicy.

Tej właśnie niedzieli pani Jordanowa po nieszporach powróciwszy z Manią do domu

zgodziła się na jej myśl, aby pić herbatę w ogródku. Czas był piękny, pora ciepła, a w Aleje jechało
świata tyle, że gdyby nie świeżo spadły deszcz, kurzawa by nań spojrzeć nie dozwalała...
Szczęściem orzeźwiająca nawałnica zastąpiła go błotem i oczyścisła powietrze, które wonią
zielonych młodych liści całe było przejęte.

W ogródku, który dawniej był najmowany, póki się Jordanowa nie przekonała, że więcej z

tego miała szkody i niepokoju niż korzyści, były ławki i stół, pozostały szczątek dawnej świetności,
i tu Kachnie kazano przynieść herbatę.

To dziwna rzecz — mówiła w duchu do siebie Jordanowa, spoglądając na Manię siedzącą z

oczyma wlepionymi w ulicę, jak gdyby kogo oczekiwała — takie to słabiutkie, pokorne, ciche, a
począwszy od Żurka do Kachny i psy podwórzowe, i mnie nawet zawojowała... I czym? dalipan
trudno odgadnąć, bo żeby się choć o to starała?

background image

Mania w istocie tą siłą wewnętrzną dobroci porobiła podboje, siłą, która sama o sobie nie

wie i nie poczuwa się, że nią jest... Tęskne dziecię może w tej chwili patrzało w ulicę, myśląc o
Teosiu... gdy... jak to się często zdarza sercu, co kocha... myśl okazała się przeczuciem, Teoś z
drugiej strony wszedł do ogródka. Mania usłyszawszy chód i postrzegłszy go, przelękła się nieco,
ale mu potem podała rękę serdecznie, rada, że go zobaczyła.

Pani Jordanowa, której Teoś bardzo się podobał, choć ze smutkiem widziała go zajętym taką

dziecinną i nie mogącą go ocenić dzieweczką, przywitawszy się z nim, cofnęła się nieco, aby loki
poprawić... bardzo jej bowiem chodziło o to, aby przy nim nie staro wyglądała.

Od pierwszego wejrzenia mówiła sobie, ale bardzo po cichu:

— O!, gdyby ten mnie chciał, jeszcze bym może zdecydowała się pójść za mąż, ale te młode

trzpioty! gdzie to z nich który umie szukać serca!

Mania nic powiedzieć nie mogła, podała mu rękę w milczeniu i spojrzeli sobie w oczy, a

wzrok ich był całą, długą i pełną znaczenia rozmową. Łza nawet niedojrzała i połkniona przyszła ją
zwilżyć na chwilę i uciekła nazad do serca.

— Jakże tu pani jest? — spytał Teoś, korzystając z chwilowego oddalenia gospodyni.

— Mnie? o! doprawdy dobrze — odparła dzieweczka śmiało — trochę tęskno po

przeszłości, bo do każdej, choć najgorszej, przywiązuje się człowiek, trochę niespokojnie o
przyszłość, bo nie mamy nigdy dość rezygnacji, by ją przyjąć taką, jak Bóg da... ale koniec końcem
cicho, dobrze... czytam, myślę, śmieję się nawet swawoląc z psami w ogródku, gram trochę i
marzę! a możnaż pragnąć więcej ?

— Tak! to prawda — odparł Teoś zadumany — byłoby świętokradztwem zerwać nić

takiego złotego życia nadziei i marzeń. Nie jestże to lepsze, jak wszystko mieć i znużyć się
wszystkim? Ale... — i zamilkł.

— No, cóż za ale?...

Teosiowi słów zabrakło, zdało mu się, że za daleko posunął; przed chwilą mężny rycerz,

nagle stracił całą odwagę, myśl mu przyszła, że nie powinien był wtajemniczać dziecięcia w
gorycze życia nieuchronne, i zwrócił rozmowę.

— Pan jesteś tak tajemniczy.

— Nic a nic, jestem niegrzeczny i zbyt natrętny — odparł Teoś. — Dobrze pani? to mi

powinno wystarczyć.

— No? a panu?

— A mnie? znasz pani to życie?

— O! nic a nic.

— Chcesz je pani poznać?

— Bardzo.

— Więc posłuchaj chwilę, jakie to bywają życia... Otóż, dla chleba, nic, tylko dla biednego

chleba kawałka, żeby go piłą i siekierą nie zarabiać, co czyni człowiek? Sprzedaje się na tyle a tyle
godzin... cały. Z rana o ósmej masz mnie pani za stolikiem w oczekiwaniu gości, którzy nie
przybywają, otoczonego książkami, których czytać nie mogę lub nie chcę, tyle ich tam jest, a tak
niedorzecznych, że na wieki od czytania odpada ochota. Więc siedzę, oczy wlepione w półkę, cisza,
z ulicy gwar dolata.

Ktoś wchodzi, spyta, zamyka drzwi, znowu milczenie i oczekiwanie. Siedzę, siedzę i siedzę

kamieniem przy drodze, któremu się ruszyć nie wolno; czasem ptaszek przyleci, muśnie skrzydłem
i odlata, czasem zwierz przyjdzie, powącha i odchodzi, czasem zbliży się człowiek, popatrzy i idzie
dalej, a kamień mchem nudy porosły zawsze na swoim miejscu, bo mu się ruszyć nie wolno.

Wtem szelest sukni zdradził powrót pani Jordanowej, której loki i bardzo nieznaczne

poprawki w malowaniu twarzy dowodziły troskliwości o podobanie się gościowi. Usta jej nawet
uśmiechały się dziwnie słodka. Teoś musiał choć na chwilkę ku niej się zwrócić.

Tuż za nią w niedzielnym ubraniu szła gruba Kachna, mrucząc nieco na to, że fantazja im

przyszła pić herbatę w ogródku, ale spojrzawszy w oczy Mani, mimowolnie się do niej
uśmiechnęła.

— Panieneczce tu lepiej na wietrze i wilgoci? — spytała.

background image

— Na świeżym powietrzu? Kasiu, a! tak miło!

— No! to dobrze!

I z ochotą poczęła chodzić około stolika.

Żurek także wlókł się nierad temu ogródkowi, bo tu nie miał kanapy i poduszki, a wilgotnej

ziemi nie lubił; lecz i jego, pozwoliwszy mu się na rogu sukni położyć, udobruchała Mania.

Wtem gdy się do herbaty przygotowują, z domu słychać chód męski. Narębski, wyrwawszy

się od żony i córki, przybiegł do swego dziecka z twarzą rozpromienioną weselem. Niósł w ręku
dwa bukieciki, jeden dla miej, drugi przez grzeczność dla Jordanowej, i oddawszy je, pospieszył
przysiąść się przy swej ukochanej, a zobaczywszy koło niej Teosia, widocznie jeszcze się bardziej
rozweselił. Ścisnął rękę Muszyńskiego, jakby mu chciał wyrazić serdeczną wdzięczność za pamięć
o sierocie i wpatrzył się milcząco w lice dziecięcia, szukając na nim śladów życia, piętna wrażeń,
spowiedzi z przeżytych dni kilku, przez które ją nie widział.

Mania była wesołą, oczy jej błyszczały spokojem. Narębski był szczęśliwy szczęściem

dziecięcia, które mu się uśmiechało może swobodniej niż niegdyś w domu pod naciskiem wzroku
pani Samueli i szyderstwy Elwiry.

Wprawdzie wszystko, co otaczało Manię, nabawiało go niepokojem dla niej, ale z tego lica

taką tchnącego niewinnością nic zastraszającego wyczytać nie mógł i cieszyło go, że Teoś znowu
zbliżył się do niej, że jego marzenie ziścić się może miało.

Wtem gdy w najlepsze około okrągłego rozsiedli się stolika, Żurek, który zwykł był leżeć

spokojnie, podniósł głowę, pociągnął nosem w stronę domu, nastawił uszy i z cicha burczyć począł.

— A! nieszczęście! jeszcze ktoś przybywa! — zawołała pani Jordanowa, domyślając się

Pluty, ku któremu Żurek czuł partykularną i niepokonaną nienawiść, tak że raz nawet próbował, czy
go za nogę ukąsić nie potrafi.

Zamiast obcego spodziewanego gościa weszła Kachna ruszając ramionami, z marsem na

twarzy i fartuch trzymając przy ustach, zbliżyła się do wdowy.

— A to znowu jakiś pan przyjechał — rzekła — ale ja nie wiem co, czy on taki głupi, z

pozwoleniem, czy co jemu; pokazywałam drogę kędy iść, powiada: Proszę oznajmić. Ja jemu
mówię, cóż ja będę oznajmywać, niech pan idzie do ogródka i po wszystkim; a on — swoje: Proszę
oznajmić. Tak ja do niego: No to cóż? — on się śmieje i powiada: oznajmić starego pani znajomego
barona Dunder czy Plunder, ja tam nie wiem.

Pani Jordanowa o mało nie zemdlała, tak srogie na niej wrażenie zrobiło to przekręcone

nazwisko. Narębski się nieco zmarszczył. Teoś wstał z ławki jak oparzony, ale Mania naiwnie się
rozśmiała tylko.

Żurek ciągle pomrukiwał, a nawet szczekać zaczynał.

— Czy on tu bywa, baron? — zapytał Narębski.

— Ale ja nie wiem jaki baron? ja nie znam żadnego barona — odparła Jordanowa —

pierwsze słyszę.

— A cóż ja jemu oznajmię? — zawołała Kachna — bo ja tak stać nie mogę, on też czeka, a

tam woda zbiegnie.

— No! to proś go!

— Zęby szedł?

— Proś go tu! — dodał Narębski niespokojny.

Rzecz się tak miała. W starym piecu... wiecie przysłowie? Baron nie był jeszcze w

zupełności starym piecem, ale diabeł czasem przedwcześnie palić zaczyna. Uwierzycież, iż się tak
rozmarzył Manią, tak rozgorączkował dumaniami o niebieskcokiej dzieweczce, iż gdy zniknęła mu
z domu Narębskich, wysłał za nią szpiegi, starał dowiedzieć, co się z nią stało, doszedł, w czyje
wpadła ręce, i długo walcząc z sobą, nareszcie osobiście stawić się u wdowy postanowił.

Była to niemała z jego strony ofiara iść dobrowolnie, wspomnienie chwil szału młodych

zmienić na pomarszczonej rzeczywistości dotknięcie — po dwudziestu latach zajrzeć w oczy takiej
pani Jordanowej, aby kilku chwil pamiątkę uczynić zgryzotą ciężką i w oczach tej, co najlepiej lata
jego policzyć mogła, udawać znowu młodzika, upokorzyć się przy niej aż do zalecanek, stawić w
charakterze rozkochanego szpaka.

background image

Ale baron był pod władzą tego diabła, co to w starych pali, oprzeć mu się nie mógł, nie

umiał, spuścił głowę i pojechał, bo inaczej do Mani zbliżyć się było niepodobna.

Jakież było jego zdziwienie, gdy spodziewając się zastać Jordanowę samą, wchodząc

postrzegł zaraz Narębskiego, Muszyńskiego nieznajomego sobie i w końcu to widmo przeszłości, tę
niegdyś tak powabną Adolfinę przemienioną w straszliwie malowaną lalkę. Przy- pomniawszy
sobie swe dla niej zapały, baron pobladł, ale to był człowiek przyzwoity, pan siebie i gdzie trzeba,
umiał nadrobić dobrym humorem. Owszem, dowiedzionym było, że gdy się najwięcej złościł,
najszumniej dowcipkował. I tą rażą przymrużywszy oczy, posuwistym krokiem przyszedł do
Adolfiny, która by była zbladła, gdyby nie warstwa różu, czyniąca ją niezwalczoną — uścisnął jej
rączkę drżącą, pobiegł do Mani zafrasowany, powitał ją, a ujrzawszy dopiero Narębskiego, z
gwałtownym namiętnej przyjaźni wybuchem rzucił mu się w objęcia.

Żurek tymczasem skorzystał i chwycił go za kamasz z największą złością, czego baron

zdawał się równie nie uważać, jak przytomności Teosia.

Ławka, na której potem usiadł, nie była dosyć mocno w ziemi ugruntowaną i gdyby nie

laska, którą się podparł, nie okazując po sobie, iż mógł był upaść, może by się z nią razem potoczył.

— Jakżem szczęśliwy, że tu pana znajduję! — rzekł do Narebskiego, choć w duszy jego i

gościa drugiego przeklinał — sto lat, jakeśmy się nie widzieli, niełaskaw jesteś na mnie!

— Tyle zajęcia.

— Aleć obiad zawsze gdzieś zjeść potrzeba! — rzekł baron — wiesz, że byłbym

najszczęśliwszy.

background image

To zajęcie Narębskim nie przeszkodziło mu obejrzeć spod okularów swej dawnej kochanki,

nieznajomego intruza, psów, ogródka i tła całego obrazu. Znalazł to wszystko tak, jak sobie
wyobrażał, może uboższym jeszcze, niż sądził, panią Adolfinę nie do poznania skarykaturowaną,
Manię piękniejszą niż kiedy, Muszyńskiego nieznośnie młodym, głupio przystojnym i z
fizjognomią w drażniący sposób przyjemną.

— To już jakiś młokos, co mi ma minę kochanka! — rzekł w sobie — ale to głupstwo.

Chciał na osobności widzieć się z wdową, ale od razu postrzegł, że to było

niepodobieństwem, dostrzegł przybory do herbaty i dreszcz po nim przebiegł, aby nie był pić jej
zmuszonym; wynieść się znowu tak nagle, nie nasyciwszy się widokiem Mani, która na nim
odmłodzającej wody czyniła wrażenie, było nieprzyzwoicie i niepodobna.

Usiadł więc torturowany, ale uśmiechający się wesoło, jak wszyscy ludzie dobrego

towarzystwa, udając tym większe szczęście, im gorzej ich boli.

— Jakże tu parni ślicznie, po wiejeku, w zaciszu i zieloności mieszkasz! — odezwał się —

prawdziwy raj! miluchno, cudownie!

Adolfina, biorąc to za dobrą monetę, uśmiechnęła się.

Mais c'est adorablement champetre — dodał baron do Narębskiego.

— Miły dosyć kątek, a powietrze zdrowe — odparł pan Feliks.

— A już to co powietrze, co się tyczę powietrza — odezwała się gospodyni — gdyby nie

czasem z sąsiedztwa, jak wiater z zachodu zawieje i nie wiedzieć co przyniesie, to nie ma w
Alejach lepszego powietrza.

Baron się rozśmiał patrząc na Narębskiego, Mania zaczerwieniła się, Muszyński spuścił

oczy.

Rozmowa miała się zwrócić, gdy Kachna wbiegła znowu, ale tym razem z zaczerwienioną

twarzą, mrugając na panią zniecierpliwiona.

Żurek znowu burczał, Adolfina spojrzała na nią przestraszona, obawiała się, czy nie

przyszła fantazja komisarzowi za zaległe klasyczne przysłać egzekucji w niedzielę i zawstydzić ją
w chwili, gdy najświetniejszym cieszyła się towarzystwem.

Miała bowiem pani Adolfina ten starodawny zwyczaj, że w ogóle podatków żadnych nie

opłacała, chyba zmuszona; zawsze spodziewała się manifestu, darowania za- ległości lub jakiegoś
szczęśliwego wypadku, który mógł ją wyzwolić od uiszczenia należności.

Zbliżyła się więc z bijącym sercem do Kachny.

— A niech ich diabli wezmą z tymi gośćmi — odezwała się do niej, mało głos uśmierzając

donośny, służąca — toż to jeszcze jeden przyszedł.

— Ale któż? kto? — spytała Jordanowa.

— A! licho jego wie! zezowaty, ale porządnie odziany, mówi, że się nazywa Zymlik czy

Cymlich, może z interesem.

— Cóż robić! to go tu proś, ale jeżeli z interesem, to do pokoju.

Kachna odeszła i wróciła.

— A cóż będzie z herbatą? — dodała — pani o tym nie myśli? u nas i imbryczka na tyle

osób nie ma, i szklanek wszystkiego trzy, a jedna szczerbata, łyżeczek ino dwie z tą żółtą... Gdzie
ich tu wszystkich napoić, to lepiej by się wstrzymać!

Pani Jordanowa, która wśród kłopotu ani pomyślała o herbacie, mruknęła tylko: — To już

sobie rób, co chcesz — i odeszła na ławeczkę.

— Otóż tak! rób, co chcesz! jej to wszystko jedno! — poczęła mruczeć Kachna wracając —

ona sobie siądzie i króluje, a ty głową obracaj i radź, a potem bura. Naszło ich bez miary, to się i
obejdą bez herbaty.

Drzemlik stał i oczekiwał niecierpliwy.

— A cóż? — spytał.

— No cóż ma być? — odparła Kachna — czy waćpan z interesem?

— Nie.

— To idźcie do ogrodu, tam już jest dosyć kompanii. I odwróciła się od niego.

Drzemlik posunął się odważnie, ale gdy z daleka ujrzał barona siedzącego na ławce u

background image

Adolfiny, barona, którego z daleka zwykł był widzieć tylko przesuwającego się w powozie przez
miasto jako ideał bogactwa, wpływów i potęgi, gdy dalej ujrzał swojego Teosia przy nim, osłupiał i
mało się nie cofnął.

Teoś siedział, mówił, obracał się, jak gdyby przy nim nie było barona, jak gdyby baron był

równym mu człowiekiem... Teoś tu go uprzedził!

Adolfina, ujrzawszy Drzemlika, uśmiechnęła się mimo biedy, przyszło jej na myśl, co mu

mówiła, dorozumiała się, po co tu przybył, a że i przybycia innych, mianowicie Dundera, łatwo
odgadnąć było przyczynę, jakoś jej to pochlebiło i śmiesznym się zdało. Spojrzała na Manię
znacząco, ale dziewczę tak było szczęśliwe z przybycia ojca i Teosia, że nic zrozumieć, nic widzieć
nie mogło.

Trzeba wiedzieć, że Drzemlikowi nic tak nie imponowało jak bogactwo, wobec

milionowego człowieka czuł się istotą zgniecioną, nie śmiał podnieść głosu, był upokorzony i
najnieszczęśliwszy z ludzi — poznawszy Dundera, stracił całkiem fantazją.

Wahał się nawet, czy nie wypadałoby mu wrócić, aby tak wielkiemu panu nie przerywać

interesów lub wypoczynku; w końcu ośmielił się, wszedł w koło zaczarowane, dosyć niezręcznie
przywitał się z wdową, ukłonił Teosiowi i nisko głową uchylił przed symbolem cielca złotego,
pojmując, że Izraelici na puszczy wcale byli niegłupi, gdy mu się kłaniali.

Ale gdy po tych preliminariach przyszło usiąść, gdy los zdarzył, że w trzech ćwierciach

musiał tylko zwrócić się do barona, a jedną część pleców mu ukazać, Drzemlik stracił do reszty
panowanie nad sobą i gwałtownie zapragnął się stąd wynieść. Ale już było niepodobna. Rozmowę
począł uśmiechem, a skończył utarciem nosa, oczy wlepił w Manię i chociaż ta wydała mu się
bardzo ładną, natychmiast zawyrokował, że to nie było dla niego stworzone.

— E! — rzekł w duchu — co śliczne, to śliczne, ale mnie nie takiej żony potrzeba, to

państwo jakieś, a gdzie by to prało i gotowało? albo piechotą chodziło!

Mylił się bardzo, ale wyobraźnia jego ideał kobiety malowała mu w cale innej postaci —

dorodny, silny, wesoły, śmiały, a stworzony do ciężkiej roboty, aby on, pan Michał, mógł się za to
nie kłopotać niczym.

— Ja bym to jeszcze musiał chuchać na tego gagacika! — zawołał w duchu — a brońże

mnie Boże od takiej żony.

Siedział więc wcale nie interesowany, ale srodze zawadzał baronowi, który i tak już był

nierad jednemu obcemu, cóż dopiero dwom? A do tego Drzemlik wcale dystyngowanie nie
wyglądał, baron podejrzywał go o przedawanie bułek lub świec łojowych.

Zabierało się więc ze wszech miar na rozproszenie tak nieharmonijnego towarzystwa, gdy

powóz zahuczał przed bramą ulicy Wilczej i Kachna wkrótce wpadła zupełnie przerażona,
ogromnymi migami pokazując pani, że się coś strasznego i nadzwyczajnego stało.

Są takie dnie fortunne czy nieszczęśliwe, nie wiem, w których na dom niepodzianie spada

lawina gości; gospodarz rad by im z serca, ale są to aerolity, które z góry lecą każdy z innej strony i
przygniatają cię zbiorowiskiem żywiołów nie dających się połączyć. Każdy z innego końca świata,
każdy z myślą, obyczajem, językiem różnym, ani ich zbliżyć, ani pogodzić. Niecierpliwość porywa,
tracisz głowę, towarzystwo się rozpada, a ty wychodzisz z niego jak po gorącej łaźni, obraziwszy
jednych, niezadowoliwszy drugich, skwaszony i zgryziony choć Bogu ducha winien.

Takim to dniem dla nieszczęśliwej pani Adolfiny była owa niedziela; gdy Kachna weszła,

poczuła, że ją spotka jeszcze jakiś kłopot niespodziewany.

Tajemniczo tą rażą zbliżyła się zwiastunka.

— Pani — rzekła — jak Boga mego kocham, jakaś jejmość, aż strach, kareta z latarniami,

kamerdyner gdyby który z tych panów, przyjechała i chce cię widzieć. Czeka w powozie.

— A! cóż ja zrobię? — zawołała zafrasowana Jordanowa — poczekaj, proś ją do pokoju,

albo nie, ale cóż to jest takiego? chyba omyłka.

— Już to nie omyłka — rzekła Kachna — kiedy ten kamerdyner z bakoimbardami wyraźnie

mówił: pani Jordanowa — i mówił: powiedz jej, że jednerałowa jedna chce się z nią widzieć.

— Mówisz! Jenerałowa!

— Jak Boga kocham! Adolfina pobladła.

background image

— Ale czegóż ona chce?

— A! któż to może wiedzieć, dosyć co jednerałowa! Co tu było począć, widząc te szepty,

słysząc te tajemnicze narady, Narębski wstał pierwszy, baron za nim.

— Proszę pani — rzekł — nie kłopotać się nami, ja z tymi panami zostanę na świeżym

powietrzu, a może jest jaki interes, niech pani o nas zapomni.

Très bien dit! — uczuł się w obowiązku pochwalenia baron — zostaw nas pani w cieniu

tych ślicznych drzew, poczekamy na nią.

Prawdą a Bogiem baron chciał wszystkich przesiedzieć, aby mieć kwandrans rozmowy sam

na sam z wdową. Drzemlik, który nie wiedział, co począć, ukłonił się towarzystwu, uśmiechnął
kwaśno do wdowy, zakręcił i począł wychodzić, ale zapomniawszy, którędy wszedł, takie na nim
baron uczynił wrażenie, ścigany przez nielitościwego Żurka odwoływanego na próżno przez Manię,
ledwie po bezskutecznych usiłowaniach zdobycia płotu dostał się do furtki w dziedziniec i zniknął.
Tu jednak wstrzymało go nowe a niespodziane zjawisko: kobieta przepyszna w rodzaju Marii
Medicis, w aksamitnej sukni, cała zakwefiona, istna królowa posuwała się jak widmo przeszłości z
powagą wielką przez brudnawe ścieżki ku drzwiczkom domku, które za małymi na jej wielkość się
zdawały.

— Patrzajcież! — rzekł w duchu Drzemlik — toż to z tej Adolfiny wielka figura! Baron u

niej! i ta kobieta!

Kobieta w istocie miała tak majestatyczną postać, że przy niej domek wdowy wydawał się

chatką, szła posuwając się nieznacznie, wyprostowana, poważna, straszna jak tajemnica, otoczona
aureolą jakąś władzy i potęgi.

Była to jednak wprost tylko znajoma nam jenerałowa, która w potrzebie umiała się stać taką

niepoścignioną królową, że przed nią truchleli śmiertelni. Rysów jej nie dojrzał Drzemlik, ale się
ich domyślił, spuszczona ręka w delikatną objęta rękawiczkę, maleńka, zgrabna, utoczona; ubiór,
chód zdradzały kobietę i wielkiego świata, i wielkiej piękności.

Mignęła mu jak cień, a pan Michał szczęśliwy, że się wyrwał, nie odetchnął aż pod Świętym

Aleksandrem.

Jenerałowa w ciągu swojego życia przez różne drzwi do różnych zaglądała i bardzo

niekiedy skromnych chatek, ale teraz zdawało się, że nie potrafi nawet wnijść do lichego domku
Jordanowej. Musiała się schylać wszędzie i przesuwać bokiem, tak wiele zajmowała miejsca, twarz
jej nieruchomo zimna nie okazywała wrażenia, ale jednak wyraz jakiejś dumy malował się w niej,
może umyślnie przybrany.

Jordanowa czekała na nią w tym, co się u niej zwało salonem; okna tego pokoju wychodziły

na ogród, a z nich doskonale rozeznać było można towarzystwo w nim znajdujące się. Pani Palmer
wchodząc zaraz obejrzała się i wzdrygnęła poznając barona i Narębskiego, chciała się nawet
cofnąć, ale baczniejsze wpatrzenie się w stojącą przed nią Adolfinę jeszcze ją okrutniej wzruszyło.
Tym razem twarz martwa zadrgała konwulsyjnie, a choć po- wstrzymana wysiłkiem woli
ostatecznym, okryła się bladością śmiertelną.

Ze swojej strony Jordanowa, zrazu ciekawie przyglądająca się nowemu gościowi, zaczęła

coraz szerzej otwierać oczy i usta. Widocznie dwie kobiety te nie pierwszy raz spotkały się w życiu.

Jordanowa nawet, mniej wytrzymała, posunęła się kilka kroków z wyraźną chętką

przemówienia. czegoś, ale na pół drogi strach ją porwał, nie wierzyła własnej pamięci i oczom —
stanęła.

— Pani jesteś gospodynią domu? — rzucając dokoła oczyma odezwała się chłodno

jenerałowa.

— A! ten głos! ten głos! to ona! to dalibóg...

— Co pani jest? — przerwała pani Palmer.

— Jak to? nie poznajesz mnie?

— Ja? panią? zdaje mi się, że pierwszy raz w życiu mam honor ją widzieć.

— Czyż to może być! a to osobliwsze podobieństwo.

— Podobieństwo? — i zamilkła jenerałowa spoglądając w ogródek, ale po chwili odezwała

się: — Miałabym z panią kilka słów do pomówienia, ale dziś pani masz gości, może jutro, może

background image

inną rażą.

I niespokojnie rzuciwszy raz jeszcze okiem przez okno pani Palmer chciała odejść.

— Aleć to podobieństwo! to dziwne podobieństwo! — odezwała się raz jeszcze gospodyni,

będąca pod wrażeniem jakiegoś przypomnienia.

Jenerałowa nie zdawała się na to wcale uważać.

— Może więc jutro? — dodała.

— Ale i owszem, kiedy pani zechce, a może ja bym sama przyszła?

— O! nie! nie! — szybko przerwała pierwsza — ja będę jutro u pani — nie przeszkadzam.

Jenerałowa cofała się już, pani Adołfina przyskoczyła do niej.

— To ja jutro po obiedzie czekam.

Wielka pani kiwnęła tylko głową i z jakimś dziwnym pośpiechem zaczęła się cofać coraz

żywiej, bojąc się zapewne spotkać z Narębskim lub baronem. Adolfina odprowadziła ją aż do
powozu i gdy ten już się oddalił, stała długo zamyślona, zapomniawszy o reszcie gości.

— Jużciż to ona być nie może! — mówiła w sobie — nie! nie! skądże by Julka! jak? ale nie!

Nie mogła ani wyjść na taką panią, ani się tak odmienić, ale doprawdy to dziwne podobieństwo!
Nawet ten pieprzyk na szyi!

Kareta już była na Nowym Świecie, a Adolfina myślała jeszcze, nareszcie powoli wróciła

do gości, ale przywykła wszystko mówić, co myślała, nie mogła w sobie utrzymać podziwu i
mruczała ciągle:

— Aleć to podobieństwo! nawet ten pieprzyk na szyi! Tymczasem goście obsiedli wkoło

Manię, która nie wiedziała, czy ojca, czy Teosia serdeczniej przyjmować, naturalnie baron, który
natarczywie starał się wcisnąć w łaski i w promyk oczów dziewczęcia, wiele na tym stracił.
Chociaż nie okazywał tego po sobie, ale go srodze obeszło, że taka figura jak on, taki człowiek! tak
znakomita indywidualność, którą wszędzie, gdzie czczą pieniądz i siłę, przyjmowano z
nieskończonymi pokłonami, tu wychodziła na prostego śmiertelnika.

Ale namiętność rodząca się, namiętność starego i siwiejącego człowieka jest upartą. Baron

widząc, że się nim nie zajmują, że Mania uśmiecha się i szepcze Narębskiemu na ucho lub okiem
przytrzymuje Teosia, usunął się i, spostrzegłszy zakłopotaną Adolfinę, począł z nią rozmowę,
nieznacznie ją na bok odprowadzając.

Chere Adolfine — rzekł po wstępie małoznaczącym — już my się to nie od roku znamy.

Allons — to były jednak dobre czasy?...

Adolfina milczała zmieszana.

— Wierz mi, gdyby nie to głupie posądzenie o zgubione przeze mnie weksle, byłbym z tobą

inaczej skończył. Co się stało, to się stało, nie miej mi tego za złe. Ale, szczerze, jakże ty stoisz
teraz w interesach?

— O! nie tak wcale, jak się ludziom zdaje. No, prawda, mam tam coś po nieboszczyku

mężu.

— A! istotnie był mąż?

— I zostawił mi trochę... ale miałam proces i ten niegodziwy adwokat...

— Odarli cię, to naturalnie, ce qui vient par la flute s'en va par le tambour.

— Zawsze mam jeszcze tyle, że żyć mogę.

— Otóż, krótko i węzłowato — dodał baron, łatając się tłumaczeniem francuszczyzny na

polskie — nie idę do tego czterema drogami, mogę ci być użytecznym...

Adolfina się zaczerwieniła, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć.

— Kocham tę twoją Manię.

Na te słowa stara zalotnica odwróciła się żywo.

— Co? co? — spytała.

— Ano! rzecz naturalna — rzekł baron — podobała mi się, szalenie mi się podobała!!

Jordanowa zamilkła.

— Mówmy otwarcie, jakie są twoje warunki! Wspomnieliśmy wyżej o zmianie, jaką wpływ

Maryni uczynił na umyśle i sercu opiekunki, najlepszym dowodem było oburzenie, które wywołały
te słowa. Stanęła i wpatrując się w barona z uśmiechem zimnym odpowiedziała mu:

background image

— Czyś pan oszalał? a za kogóż mnie to masz? to przecie jest dziecko jak aniołek.

— I dlatego tak ponętne! — zawołał stary, pokrywając uśmiechem nieukontentowanie.

— Ale ani myśl o tym! — rzekła Adolfina.

— Czemu? — spytał Dunder — przecież wstydu jej nie zrobię, ofiarując...

Tu się zaciął.

— Cóż jej pan możesz ofiarować? chyba ożenić się z nią! a i tak! o ile ją znam, niewiele

byłoby nadziei!

Baron zagryzł usta.

— Zostaw to mnie — rzekł — sprawa między nami, ciebie proszę o neutralność tylko i byś

mi nie przeszkadzała, a że możesz mieć z powodu moich natrętnych odwiedzin wydatki, weź to,
proszę.

To mówiąc wsunął bardzo zręcznie papierek, którego Adolfina odmówić nie śmiała, w

duchu mówiąc sobie, że to była resztka starego nie dopłaconego długu.

Zwrócili się ku towarzystwu i baron zmierzał do Mani, gdy Narębski, któremu szło o to, aby

Teoś mógł się z nią rozmówić swobodnie, natarczywie porwał barona. Zebrało mu się nawet na tyle
energii, że go mimo woli kilka" razy przewlókł z sobą po ogródku udając pilną sprawę, aby do
Mani nie dopuścić.

Baron był delikatny i choć klął, ale zniósł tę nieprzyjemność cierpliwie jako człowiek nadto

dobrze wychowany, by pokazał, jak go to gryzło.

Teoś chodził z Manią po ogródku, zrywali Kwiatki i liście, spoglądali w Aleje, rozmowa

'dla słuchacza z boku byłaby obojętną, ale dla nich! co się tam kryło tajemnic! ile w krótkim
przeciągu czasu powiedzieli sobie rzeczy, jak się zbliżyli, jak silnie zawiązał się znowu łączący ich
węzeł! Jak dobrze wiedzieli oboje, że im żyć bez siebie na świecie będzie niepodobna! jak
zrozumieli dobrze nareszcie, że los, Co ich zbliżył, nie uczynił tego bez myśli, bez celu w
przyszłości.

Gdy baron nadszedł uśmiechnięty z Narębskim, nie mieli już nic do wypowiedzenia więcej,

Mania trzymała kwiatek, który on jej podał przypadkiem, on wąchał różę, którą zerwała przed
chwilą, milczeli i patrzeli sobie w oczy.

Ale Dunder miał tę szczęśliwą zarozumiałość bogacza, który o sobie nie zwątpi nawet

wobec młodości i miłości, i zbliżył się do Mani z pewnością siebie, ze śmiałością niezrównaną.

Rozmowy ich powtarzać nie widzimy potrzeby, to pewna, że siadłszy do powozu baron

westchnął, zadumał się i mimowolnie z ust mu się wyrwało:

— Miałżebym ustąpić i zostać zwyciężony? Allons donc to do niczego niepodobne! to być

nie może! to nie będzie!

Pan Mateusz Kirkuć nałogowo był nawykł do swego pana i towarzysza, można więc

miarkować, że gdy on tego dnia, którego Plute nieszczęście spotkało w piwnicy, nie powrócił wcale
do domu, choć to był fakt nie bezprzykładny, pan Mateusz wszakże trochę się począł niespokoić.
Czekał go do północy nie gasząc świecy i korzystając z nieobecności zemścił się na tytuniu
kapitana i jego butelce. Kirkuć był tak uczciwy nieposzlakowanie, że wobec Pluty nigdy się nawet
do jego zapasów nie skradał, głębokie dla własności czując poszanowanie, jednakże pod niebytność
prawego posiadacza przychodziły mu idee komunistyczne i do szafki z wódką i tytuniem miał
nawet klucz w kieszeni, ale mu przyznać należy, że pomiernie tego daru używał i Pluta nigdy się
nie spostrzegł, że z nim Kirkuć był w bezimiennej spółce.

Świeca nareszcie stopniała, Kirkuć usnął i nie przebudził się aż o białym dniu, spojrzał na

łóżko, kapitana nie było.

— Musi być coś ważnego — rzekł — albo ktoś ze wsi z trzosem nabitym, albo jaka pijatyka

gorąca. A tymczasem wypadłoby się wódki napić.

Poszedł więc pan Mateusz do arki, w której najdroższe flaszki spoczywały, otworzył ją i

uraczył się śniadaniem, po czym zaczął rozmyślać już z rozświeconą myślą, czy iść na miasto, czy
czekać na pana i dobrodzieja.

— Po co ja na niego będę czekał? — rzekł w duchu — wróci czy nie wróci, mogę się

przejść i pójść z Justysią pogawędzić, wódka usposabia do kawy, napiję się jej Pod Gwiazdką, ale z

background image

rumem.

Jak rzekł, tak się stało, nie tylko kawy się napił, ale i śniadanie przekąsił i do wieczora się

zadurzył, nie czując żadnej sumienia zgryzoty, dopiero gdy zmierzchać zaczęło, Kirkucia tknęło
coś, że należało wrócić do domowych larów i penatów, aby się dowiedzieć, co się z kapitanem
dzieje.

Bywało tak nieraz, że Pluta półtora dnia strawił extra muros nie dając znać o sobie, w ogóle

jednak, gdy na przydłuższą wybierał się wyprawę, oznajmywał o tym Kirkuciowi i zawsze się choć
na chwilę wprzód do kwatery dowiedział. Gdy więc przybywszy do domu Kirkuć przekonał się, że
kapitan nie wrócił, srodze go to tknęło.

— A to by szkoda była doprawdy, gdyby go gdzie diabli wzięli! — rzekł do siebie,

wyrażając się tym dobitniej, im gwałtowniej czuł stratę, którą przeczuwał — ale to być nie może —
dodał — on sobie wszędzie da radę, chybaby go apopleksja tknęła! no to fey w „Kurierku" była
wiadomość i tu by go przynieśli. E! musiał się zapić albo zagrać, poczekajmy.

Czekał tedy cierpliwie Kirkuć przez wieczór i noc, bezsenne oczekiwania swe zwilżając

kiedy niekiedy orzeźwiającym likworem z flaszy kapitana i rachując na to, że po tak długiej
niebytności w trunku ilości różnicy nie dostrzeże.

Noc zeszła na przerywanym śnie, niepokoju pełnym, a jutrzenka wznowiła trwogę.

— O! o! to już nie może być bez kozery — rzekł sobie

Kirkuć — trzeba by się pójść dowiedzieć o niego, ale gdzie? ale gdzie? bo szukajże wiatru

w polu. Kto go może zgadnąć? Krzyczał on na mnie, że nałogowo w jedno miejsce ciągnę, a gdyby
miał ten rozum i nazwyczaił się do jednego kąta... ot, wiedziałbym, gdzie mu iść w pomoc, bo to
nie jest bez kozery.

Kirkuciowi różne straszne przychodziły myśli i wzdychał niespokojny dopuszczając

złamania nogi, gorączkę, apopleksją, spór i walkę, ale, jak to zwykle bywa, nie trafił na to
nieszczęście, które się istotnie panu kapitanowi przydarzyło; czemu zresztą nie był winien, bo
dosyć trudno było tak dziwne rozwiązanie odgadnąć.

— Gdyby go diabli wzięli ze wszystkim — rozumował Kirkuć wychodząc w miasto — no,

to by już w mieście wiedziano, policja by się zgłosiła do mieszkania, sąd by nawet szafkę z wódką
mógł opieczętować, bo wódka należy do sukcesji; ale równie też gdyby była bójka, rany, gwałt,
pobicie, już by o tym mówiono... licho wie, co to znaczy, ale zawsze jest obowiązkiem moim
szukać... Tak! no, ale jeśli go diabli wzięli przypadkiem — gdzie cichaczem? — zapytał siebie
Kirkuć, stając nagle w bramie hotelu i zawracając się do mieszkania nazad; — potrzeba by na
wypadek ocalić co z sukcesji, z której i mnie się coś będzie należało!

— No tak! — rzekł Kirkuć — choćby kapitan wrócił, to mu się wytłumaczę.

Kirkuć więc powrócił nazad do mieszkania i splądrował kąty jego poszukując kasy i

kosztowności, które chciał zabezpieczyć od zbyt troskliwych policyjnych pieczęci. Kluczów nie
miał, ale ciążące na nim obowiązki skłoniły go do podbijania zamków. Głównie uwagę jego
zwracała stara, odrapana szkatułeczka, a raczej skrzyneczka czeczotkowa, której kapitan nigdy nie
rzucał i z szczególniejszą pilnował troskliwością. Kirkuć myślał, że znajdzie w niej pieniądze, ale
oderwawszy zawiaski zdumiał się wielce, było tam kilka listów zmiętych i stara miniatura.

— Dalibóg to siostra Julka! — zakrzyknął Kirkuć.

W istocie była to w lepszych czasach zachowana miniatura pięknej pani Palmer, w stroju

dosyć zaniedbanym, z gołąbkiem w rękach, z wieńcem we włosach, w muślinowych obsłonkach,
ale tak podobna, a tak wdzięczna.

Cała zachowała się ślicznie, tylko jeden rożek kości słoniowej jakimś przypadkiem czy

częstym dotykaniem starty i zbrukany widocznie! Miałżeby ją kapitan tak zapalczywie całować? Z
drugiej strony obrazka dopisano sławne owe Franciszka I:

Souvent femme varie

Bien fol qui s'y fie.

— E! to chyba nie Julka — rzekł niemocny w francuszczyźnie Kirkuć — to jakaś Quisyfia!

coś pogańskiego! może jaka bogini, ale dziwnież do niej podobna! nawet ma pieprzyk na szyi!

background image

W tej tak starannie strzeżonej szkatułce nie było nic więcej.

Pieniądze znalazł dopiero Kirkuć przepatrując garderobę, zręcznie i z dowcipem w brudną

chustkę zawinięte i wetknięte w szufladę komody między różne stare rupiecie. Suma była nawet
dosyć znaczna i pan Mateusz osądził, że najlepszym dla niej schowaniem będzie jego kieszeń. Wie
spodziewając się już nic więcej, bo przy groszu były niektóre jeszcze kosztowniejsze klejnociki,
świeżo ponabywane w różnych ekspedycjach przez kapitana, Kirkuć pozamykał znowu i poszedł w
miasto.

Ale tak mało znał stosunki i obyczaje kapitana, który z wyjątkiem rzadkich w domu przyjęć

życie wiódł pełne tajemnic, że oprócz głównych traktierów, kawiarni, winiarni i gastronomii nie
wiedział, gdzie iść za nim. Gdzie- fcolwiek zaszedł, zbywano go ruszeniem ramion, tak że w końcu
znużony Kirkuć widział się zmuszonym pójść do policji, gdzie się nic nie dopytał, ale złożył raport
o zniknięciu przyjaciela. Że właśnie w tym czasie parę dał wyrzuciła Wisła, Kirkuć został wezwany
do poznawania w nich kapitana Pluty, ale to mu taką robiło przykrość, że unikając dalszych tego
rodzaju ekspedycji główną kwaterę obrał sobie Pod Gwiazdką i tam całe dnie przepędzał, usiłując
skłonić Justysię, aby nim się interesa familijne obojga urządzą, porzuciła bawarią, a przeniosła się
pod jego opiekę, na co ona jednak, śmiejąc się do rozpuku, zgodzić się nie chciała.

Pieniądze odziedziczone po kapitanie trochę ciążyły panu Mateuszowi, który nieprzywykły

był do depozytów, a że tam w nich coś było i jego własności, począł od windykowania naprzód jej,
potem tytułem pożyczki brał z sukcesji, obiecując to oddać ze swej pensji.

Życie było szczęśliwe i błogie jak nigdy, gdyby go nie zatruwała idea powrotu Pluty zawsze

grożąca, ale powoli, gdy dzień za dniem nie zjawiał się, Kirkuć wmówił w siebie, że musiał być
porwań żywcem, nie do nieba wszakże, i że ostatecznie diabli go sobie wzięli.

Skutkiem tych uwag zdrowych począł Kirkuć rozumować, że Pluta prawdopodobnie

bliższego nad niego sukcesora mieć nie mógł.

— Kochał się w mojej siostrze! to czysta rzecz, że komuż, jeśli nie mnie, powinno się to

dostać, co miał?

Rozporządził więc częścią garderoby, wódką, cygarami i innymi drobnostkami, a kapitału

postanowił użyć na zabezpieczenie sobie życia spokojnego na jakiś przeciąg czasu. Oddał więc
znaczniejszą część jego do schowania pannie Justynie, która zbiegiem szczególnych okoliczności
wraz z markierem sąsiedniego bilardu wybrała się w podróż do Kurlandii, zapomniawszy
Kirkuciowi zwrócić de- pozytu. Nagły wyjazd w interesach familijnych bardzo pilnych poniekąd to
usprawiedliwiał.

Kirkuć uczuł mocno to roztargnięcie Justysi, a może nie szło mu tyle o podły kruszec, ile o

śliczne jej oczy i buzię różową. Został tedy pan Mateusz z dosyć szczupłym zapasem i obowiązany
był, aby ją próżno móle nie jadły, sprzedać garderobę i sprzęt kapitana, z ostatkiem sukcesji
chroniąc się do skromnego zajazdu przy ulicy Gęsiej, gdzie najął skromny przytułek za czterdzieści
groszy dziennie.

Życie jego, które czas jakiś biegło strumieniem złotym i purpurowym rozkoszy, teraz

smutniejszy przybrało pozór. Szczęściem przypomniał sobie siostrę i otucha wstąpiła w serce jego;
pospieszył do drzwi jej zakołatać.

Bzurski przyjął go, z góry nań spojrzawszy, i odmówił zameldowania.

— Proszę mi powiedzieć, czego wasan chcesz? — spytał dumnie — pani jenerałowa nie

zwykła lada kogo przyjmować?

Kirkuć był pstro, ale dosyć jeszcze przyzwoicie ubrany.

— Bądź pan łaskaw oznajmić pani tylko moje nazwisko, Mateusz Kirkuć, Kirkuć, a już pani

jenerałowa będzie wiedziała, o co chodzi.

Bzurski nie bez mruczenia i oporu, plunąwszy w sposób, który można było sobie tłumaczyć

bardzo różnie, poszedł, zabawił chwilę i powrócił, dodając, że jenerałowa nie może przyjąć pana
Kirkueia, a życzy mu, aby się udał do pana Oktawa Pobrackiego, który się jej interesami zajmuje i
ma swój dom przy ulicy Żelaznej.

Tak odprawiony pan Mateusz powlókł się na ulicę Żelazną i za czwartym razem otrzymał

od służącego jak Cerber pilnującego pokoju swego pana obietnicę, że w piątek o godzinie pół do

background image

pierwszej otrzymać może audiencją.

W piątek pan Kirkuć przyszedł o samej dwunastej, przypomniano mu, że oznaczona godzina

jeszcze nie wybiła, a że nie było gdzie czekać, chyba w dziedzińcu, zaszedł na chwilkę do
sąsiedniej bawarii z powodu napisu uderzającego:

Piwo owsiane dawno bowiem nie pił tego rodzaju niegdyś wielce popularnego dlatego, że

wyrywaniem korków czyniło złudzenie i przypomnienie szampana. Tu napiwszy się, zagawędził
nieco o różnych gatunkach piw i gdy tę zajmującą skończył rozprawę, a do pana Pobrackiego drzwi
powrócił, było już trzy kwandranse na pierwszą i audiencja musiała być odłożoną do wtorku.
Widząc, że nie przelewki, we wtorek stał Kirkuć pode drzwiami i dostał się do gabinetu prawnika.

Miejsce to było nacechowane tą dystynkcją, jaką się odznaczała jego osoba. Był to pokój

dosyć obszerny, czysty, jasny i bardzo po prostu, ale smakownie przybrany. W pośrodku wielkie
biuro mahoniowe z systematycznie ułożonymi na nim papierami, kałamarzem, pieczęciami i
wszelkim do pisania przyborem. Na górnej jego półce piękny hebanowy krucyfiks oznaczał
zarazem orthodoksją prawnika i poszanowanie, jakie klienci winni byli dla miejsca.

Dalej była szafa z przepysznie oprawnymi księgami, gdzie Biblia stała obok kanonów,

pandektów, kodeksu Napoleona i mnóstwa praw wszelkiej barwy. Na szczycie biblioteczki tej był
biust Solona i Napoleona I. Nie liczę foteli i kanapek zieloną skórą pokrytych, dodam tylko portret
gospodarza w pysznych ramach, wystawionego z księgami, piórami, w zadumaniu nad popiersiem
Likurga, jakby nowe miał tworzyć prawa, i piękny obraz Chrystusa u słupa.

Pan Pobracki, który zwykł był przyjmować stojąc i nie prosząc siedzieć, ukazał mu się

oparty jedną ręką o biuro, z drugą założoną na surdut szczelnie zapięty, w postawie, w jakiej na
teatrze zwykli artyści z prowincji przedstawiać książąt i ministrów. Nic mu nie brakło prócz
gwiazdy na szerokiej piersi.

Kirkuć mnąc oburącz kapelusz z uśmiechem zbliżył się do Pobrackiego, którego Pluta, jak

sobie przypominamy, dosyć lekko traktował, chcąc od razu uchwycić ton poufały, ale surowe
oblicze prawnika i olimpijskie brwi zmarszczenie zmieszało go.

— Mateusz Kirkuć! — wybąknął kłaniając się.

— Pan masz interes jaki?

— Pani jenerałowa Palmer mnie tu skierowała.

— A tak! jakieś dalekie pokrewieństwo.

— Rodzony brat, panie dobrodzieju... Pobracki się uśmiechnął.

— Słyszałem już o tym, ale cóż pan chcesz?

— Pan wie, że kapitan Pluta, mój dobry przyjaciel i opiekun, znikł i wpadł jak w wodę,

rzeczywiście, nie można wiedzieć, co się z nim stało; ja tedy, skutkiem tego nieszczęścia, zostałem
o kiju.

— Ale cóż to obchodzi jenerałowa, proszę pana? — podchwycił Pobracki.

— Ja tylko żądam mojej pensyjki.

— Jakiej? — spytał Pobracki.

— Tej, o którąśmy się umówili...

— Umówili! umowa była czasowa, siłą i przemocą wymożona! cóż to za umowa! Pan sam

wiesz, że to byle prosta chwilowa łaska jenerałowej, która do niczego ją nie obowiązuje.

— A cóż ja pocznę?

— A co inni ludzie robią? — odrzekł surowo prawnik — idą i pracują, a nie są ciężarem

rodzinie. Upadam da nóg.

Kirkuć przestraszony zatrzymał się.

— Ale, na miłość Bożą, proszę, ja z głodu umrzeć mogę, panie dobrodzieju.

— Chcesz pan na wieś jechać? — spytał Pobracki. Kirkuć, którego już nic do miasta nie

wiązało, westchnął i łza mu się w oku zakręciła.

— Oj! nie ma Pluty — rzekł po cichu — nie ma Pluty! — Ha! pojadę na wieś, byłem miał

utrzymanie przyzwoite, bo co się tyczę pracy, proszę pana — dodał z dumą — mam tyle
szlachetności charakteru, że mnie do niej nawet ostatnia nędza skłonić nie może, to darmo.
Szlachetne imię, które noszę, nie dopuszcza...

background image

— Wybierz się pan — przerwał Pobracki — i jutro rano pojedziesz w Lubelskie.

Na tym audiencja zamkniętą została.

Smutny i znękany, jak gdy go pierwszy raz Pluta spotkał w Garwolinie, pan Mateusz

wyszedł, ocierając łzy z oczów, z domku przy ulicy Żelaznej. Spojrzał dokoła po czerwieniejących
szyldach bawarii, po tym bruku wykoszlawionym, który tylekroć jego krok niepewny w
stanowczych życia chwilach tak dobrze tłumaczył swą nierównością, po ulubionej Warszawie,
którą miał pożegnać, by się zagrzebać w lichej gdzieś oficynie przy opustoszałym dworze, i serce
uciśnione ozwało się zeń westchnieniem ogromnym.

— Bądźże zdrowa Warszawko, kochanie — rzekł — i wszystkie marności światowe, które

zawsze prędzej później opuścić potrzeba. O! Pluto! Pluto! po cóżeś się narażał na
niebezpieczeństwo, aby mnie osierocić!

Skołatany wszedł do swojego zajazdu w chwili, gdy w nim imię jego odbijało się właśnie

kilka razy głośno powtórzone w dziedzińcu. Odarty jakiś mężczyzna, mający pozór stróża
kamienicznego, dopytywał się o pana Mateusza Kirkucia.

— Co to jest? co to jest? Kirkuć to ja! — zawołał nadbiegając.

— To właśnie kartka do wielmożnego pana — rzekł stróż i podał świstek papieru jakby

wydarty z książki, na którym stało coś wielkimi literami wypisane.

Kirkuć z daleka poznał podpis kapitana i rzucił się na kartkę z chciwością, ale rozmyśliwszy

się i dawszy dziesięć groszy na piwo wziął ją czytać do swojej stancyjki na górę.

Już odchodził, gdy posłaniec go wstrzymał.

— Gdzie znowu dziesięć groszy! — rzekł — to i złoty mało, ledwie się dopytałem o pana.

— A skądże kartkę wziąłeś?...

— A to cała historia! — odparł stróż — chodźmy no gdzie do izby, to ja panu opowiem.

Poszli tedy i tu dopiero, otarłszy z potu umajone czoło, stróż po cichu rozpoczął powieść

swoją.

— Było to tak, proszę pana, ja jestem stróżem już blisko rok na święty Marcin, u pana

Wierzbickiego na Starym Mieście, obok kamienicy pana Wydyma. Otóż ja tam na tyłach kamienicy
czasem zamiatam względem tego, że niektórzy niesforni lokatorowie wyrzucają śmiecie przez
okna, szczególnie kucharki, co się lenią wyjść nawet na dziedziniec do śmietanka. O! bo to już te
kucharki, to powiadam panu! tylko wisieć...

— Ale cóż? — przerwał niecierpliwie Kirkuć.

— No, otóż zaraz powiem. Gdy ja wczoraj zamiatałem, patrzę, nie opodal od domu

Wydyma leży na ziemi kartka, a że papier to zawsze może być co ważnego, podjąłem. A tuż i mały
Wierzbicki, co do klas chodzi, przylatuje, czyta i mówi: — O! ho! to ważny interes! oddaj kartkę
podług podpisu, to ci się dobrze dostanie na piwo. Myślę sobie: może i prawda, idę do hotelu pytać
o pana, mówią, iż rzeczywiście był taki a taki pan, ale się wyniósł. Gdzie, jak, dopieroż ja pytać i aż
tu przyszedłem.

Kirkuć dobył złotówkę, odprawił stróża, który jeszcze by był więcej pragnął, i siadł czytać.

Jeżeli w pisaniu nie był mocny pan Mateusz, to w czytaniu z pisanego doświadczał niekiedy

nieprzełamanych trudności; w dodatku kartka była szkaradnie pisana jakby węglem i w części
zamazana, ale wziąwszy się do niej usilnie, Kirkuć wyczytał nieco, domyślając się ubyłych głosek,
tego co następuje:

Mateuszu, przyjacielu! W tobie jednym pokładam nadzieję, spełniła się nade mną

najokropniejsza zemsta i zdrada, zbrodnia okropna. Siedzę zamknięty siłą, gwałtem, przemocą w
lochu ciemnym, nie przez sąd, nie przez urząd skazany, ale podłej zemsty sprawą. Ratuj mnie!
Kartkę tę wyrzucam przez okno lochu, do którego z niebezpieczeństwem życia ledwie wdrapać się
mogę, nie wiem nawet nazwiska domu, leży na Starym Mieście. Właściciel dawny wojskowy, o
jednej nodze. Uwiadom rząd, rób, co tylko można, bo z głodu i nędzy zdycham... Jeżeli ci Bóg
miły, porusz wszystko, pieniądze znajdziesz w szufladzie...

Gdyby był Pluta o pieniądzach nie wspominał? Kirkuć nadszedłszy na to, stanął, zamyślił

się i dalej nie czytając, zadumał.

— O! to jakaś brzydka historia! — rzekł — zemsta i loch! a nuż i mnie się dostanie, czy ja

background image

mam obowiązek koniecznie się w to mieszać! A potem, nuż się upomni o pieniądze!

Z drugiej strony myśl o wygnaniu na wieś, nadzieja, że powrót Pluty mógł mu dopomóc do

dalszego pobytu w kochanym miasteczku, rzuciły go w rozmysły i niepewność.

Chciał wielce dopomóc kapitanowi, ale miarkował, że ta potęga, która go rzuciła do lochu,

mogła i jego dosięgnąć, a więzienia bardziej się jeszcze lękał, niż wygnania na wieś; mógłże on,
słaby Kirkuć, zaczepiać tę tajemnicze władzę? Wreszcie gdyby uwolnił Plute, a ten się u niego
upomniał o grosz, który jenerałówna tak nieopatrznie do Kurlandii z sobą wywiozła?

Kirkuć myśląc o tym rozczulił się i niemal rozpłakał, brak mu było opieki kapitana, ale i

powrotu jego się lękał, schował papier do kieszeni mocno przejęty i wzruszony, ale nic nie
postanowił jeszcze. Zadzwonił o butelkę piwa i dobywszy jej, mocno potrząsając głową nad
znikomością rzeczy ludzkich, długi do siebie samego wystosował monolog, przerywany
zaglądaniem do szklanki.

— Cóż ja, mizerny, temu człowiekowi dopomóc mogę? — mówił zakładając ręce — ja?

zaczepię biedę i sam tylko wpadnę gdzieś do lochu. Już ci, co tak głęboko taką matedorę jak on
zapakować umieli, nie muszą to być ludzie bezsilni i lada co! Nie mnie to ważyć się z nimi i
zaczepiać taką potęgę!

Rozmyśl się, kochanku, poradź się serca, niech cię przyjaźń nie unosi i serce nie prowadzi

do skręcenia karku! To są jakieś wielkie i straszne tajemnice... z tym nie ma co żartować. Kirkuć,
tyś nazbyt czuły i poświęcający się, nie zmięknij, abyś nie przepadł, bo powiedziano jest...

Tu mu się urwało.

— Co powiedziano jest? — zapytał sam siebie — po wiedziano jest: głupim nie będziesz, a

kiedyś już stworzony z delikatnym sercem i słabą głową, radźże się drugich i szukaj rozumu.

Tu Kirkuć skoczył z krzesła i uderzył się w czoło.

— Muszę się poradzić Pętelki.

Pętelka był dla Kirkucia tajemniczym symbolem mądrości ludzkiej, każde jego

wstrząśnienie głową, każdy ruch był dlań czymś niezrównanie doskonałym i trafnym. Kirkuć
rozrzewniał się słuchając, jak milczał, w jąkaniu jego widział natchnienie niebieskie, w każdym
wyrazie szukał ukrytego znaczenia, nie mógł więc do kogo innego pójść po radę, tylko do Pętelki.

Ale gdzie go było szukać?

Nieszczęśliwy niegdyś urzędnik od łapania kontrabandy, jak go zwał pan Mateusz,

niesprawiedliwością losu przywiedziony do ostatniej ostateczności, przemiesakawszy jakiś czas
prawie o głodzie w izdebce na poddaszu przy ulicy Złotej, stamtąd wygnany, bo nie płacił, musiał
się udać aż na Pragę, gdzie u Żydka najął sobie trzecią część przepierzonej izdebki za sumę
bajeczną czterdziestu złotych rocznie, z których ledwie dwa z góry opłacił. Przy tym samym domu
był ogródek, gdzie się, w święta zwłaszcza, niedziele i piękniejsze dnie, zabierało wyższe
towarzystwo stolicy, pomocnicy od fryzjerów i chłopcy od cukierników. Pętelka, który
przygnieciony od losu niewiele odeń wymagał, wychodził do ogródka, tu stawał na przesmyku i
prawie co dzień umiał sobie wynaleźć przyjaciela, który go na coś zaprosił.

A że talenta nigdy nie idą marnie, talent też go w tej ,złej doli ratował. Nieszczęśliwy w

karty Pętelka, grał w bilard jak ten, co to się kijem dorobił ministerstwa za Ludwika XIV, ale cóż?
Jak Volter, co się więcej szczycił matematyką, której nie umiał, niż poezją, która mu płynęła zza
rękawa, Pętelka dotąd gardził bilardem i był dlań niewdzięcznym.

Tu dopiero na tym pragskim wygnaniu poznał, że przeznaczenie nie darmo go uczyniło

bilardzistą tak doskonałym, nie było bowiem dnia, żeby kilka złotych nie wygrał; a były dnie, w
których czysty zarobek dochodził do kilkunastu. To go postawiło na nogach, to go wstrzymało na
Pradze, gdzie talent ocenić umiano.

Zaczęła nawet stugębna sława roznosić wieści o niepokonanym staruszku, który robił takie

bile, o jakich się nikomu ani śniło.

Pętelka kruszyneczkę tyć i cery nabierać zaczął, a raz rzuciwszy Warszawę niewdzięczną,

cały przylgnął do poczciwej Pragi.

Kirkuć, który był przyjacielem rozkoszy ogródkowych i zwiedzał często ustronia tego

rodzaju, szukając tęższego piwa i czulszego serca, niż te, na jakie trafiał w stolicy, spotkał się z

background image

Pętelką na Pradze i dowiedział o jego historii. Do łez go poruszyła niewdzięczność losu, który tak
rozumnego, tak obdarzonego człowieka dlatego tylko, że mówić nie umiał, zepchnął do mizernej
izdebki na Pragę, ale cóż było radzić na to? trzeba się było poddać żelaznemu przeznaczeniu.

Powiedziawszy sobie, że powinien był poradzić się Pętelki, Kirkuć pochwycił czapkę i kij i

nie myśląc o zbyt kosztownej dorożce, puścił się na Pragę. Kawał ci to drogi! ale Kirkuć przejęty
wypadkiem, który spotkał kapitana, obawą o swą skórę obarczony, nie postrzegł się, jak przez most
przebiegł, jak po wybitym bruku przesunął się i do ogródka owego dopadł niespokojny.

W ogródku oprócz jednej panny z Warszawy i dwóch z nią kawalerów nie było nikogo: przy

bilarze dumał sparty na kiju Pętelka, któremu tego dnia jakoś nie poszło, nie miał z kim zagrać ani
razu.

Kirkuć, nie ostrzegłszy go, rzucił mu się na szyję.

— Przyjacielu! przecież cię znajduję!

— A! pan Mateusz tego... cieszę się tego...

— Z interesem, z ogromnym interesem — dodał spiesznie Kirkuć — chodź na ulicę, bo tu

mury i ściany mają uszy, a rzecz jest strasznej wagi.

Pętelka westchnął, wynalazł nie swoją czapkę i niby przechadzając się, wyszli aż nad Wisłę.

Tu Kirkuć dobył kartkę i uroczyście podał ją Pętelce, który chciwie w nią wlepił oczy.

— Ha! a co? — rzekł — co tu robić.

Pętelka milczał i dumał długo, ruszył ramionami, splunął i wyrzekł poważnie:

— No! to tego...

— Ja wiem — przerwał Mateusz — ale jak? ale co?

— Czekajże! Jeżeli tego, to te, a może i nie tego, to...

— Mów, proszę cię, trochę jaśniej; czy mogę ja co robić? czy ja tu co poradzę? czy się to

jeszcze i na moich plecach nie skrupi. To jakaś szkaradna historia; nuż ja w to palce umoczę.

— I tego! — dodał potakująco Pętelka.

— Tak jest, cudownie mówisz — i tego! Szkoda mi, Bóg widzi, kapitana, ale...

— Ale kapitan sam tego — odrzekł Pętelka — co tu długo gadać, a po co tego? a na co tego,

to by tego nie było!

Kirkuć pokiwał głową.

— Otóż to — rzekł — kiedy się rozumnego poradzisz człowieka, zaraz rzecz jaśniej się

przedstawia. Wypijesz butelkę piwa?

— Nie od tego, owszem.

— Ale taki szkoda kapitana! — westchnął pan Mateusz — tylko my podobno go nie

ocalimy, trzeba po nim requiem odśpiewać!!

Przy piwie mocniej jeszcze przekonali się oba, że byłoby szaleństwem poczynać coś z takim

narażeniem się, nie mając najmniejszej nadziei dokazania. Pętelka jednak pił zamyślony, stukał
palcami po stoliku, bił się po czole i zdawał mocno przejęty, na co Kirkuć z uszanowaniem dla
jeniuszu spoglądał z rodzajem rozczulenia.

— Pokaż no mi jeszcze tego, niech odczytam — rzekł po chwili Pętelka.

Kirkuć dobył pospiesznie kartkę i oddał mu ją, a Pętelka z uwagą przesylabizowawszy,

zwrócił w milczeniu.

— To już wiem — rzekł — gdzie on siedzi. Pan Mateusz porwał się jak oparzony.

— Wiesz? ty wiesz?

— Wiem, bo jeden jest tylko człowiek bez nogi, co ma dom na Starym Mieście, dawny

wojskowy... oho! ja go znam, to tego.

— To musi być niebezpieczny człowiek, kiedy mógł kapitana ułowić.

Pętelka nic nie odpowiedział, właściwie nie bardzo znał dobrze Wydyma, a nigdy nie zwykł

był mówić o tym, czego nie wiedział.

— Więc cóż? — zapytał Kirkuć.

— No — nic, jutro będę w Warszawie, zobaczemy — odparł Pętelka i więcej już z siebie

ani słowa nie dał dobyć.

W domu pani jenerałowej Palmer cicho było jak w grobie, smutno jak na cmentarzu, pusto

background image

jak u drzwi więzienia, ale życie płynęło swoim trybem na pozór i nic się nie zmieniło w
powierzchownej formie jego.

Dom ten opuszczony przez wszystkich prawie, którzy się doń niedawno natarczywie

dobijali, stał jakby w oczekiwaniu nieuchronnej odmiany losu, którą trochę doświadczeńsi ludzie
wśród najtwardszych okoliczności przewidują, bo wiedzą, że nic nie ma trwałego na świecie, a u
nas usposobienia społeczeństwa, najsrożej się nawet objawiające, niedługo wytrzymują, gdy się im
ofiara nie poddaje. Jenerałowa też, czy to z porady wiernych jej przyjaciół, czy z własnego
instynktu, umiała twarzą pogodną obracać się do najprzykrzejszyeh losu przewrotów. Ile cierpiała
w ciszy, ile łez wylała, gdy jej nikt nie widział, jak złorzeczyła losowi i zgrzytała na
niewdzięcznych — tego się tylko panna Adelajda i Bzurski, w coraz z sobą poufalszych stosunkach
zostająca para, domyślać mogli — świat o tym nie wiedział. A gdy w paradnych sukniach, w
pięknej karecie ukazała się miastu z twarzą pogodną, zawsze jedną i zawsze przedziwną dystynkcją
nacechowaną, gdy klękła w kościele w czasie mszy arystokratycznej u Kapucynów, której nigdy nie
opuszczała; gdy spełniała swe obowiązki po szpitalach i ochronach, była tą samą wielką panią, jaką
ją przed rokiem widywano i nic w niej nie znamionowało, że w sercu krwawą nosiła ranę.

W osamotnieniu, w jakim ją świat zostawił, tylko doktor Mazzini, którego nie wiem już czy

sobie czytelnicy moi przypominają, wielki doktor Mazzini, co choroby pierwszego piętra tylko
leczyć raczył, i prawnik Pobracki odwiedzali pustelnicę. Oprócz tego dyrektor sumienia duchowny,
dwie przyjaciółki ze wsi przybyłe i plotkom nie wierzące całe jej kółko składali.

Baron Dunder kłaniał się jej niezmiernie nisko i z uśmiechem w róże i fiołki ugarnirowanym

w ulicy, zostawiał u jej drzwi bilet, gdy był pewny, że w domu nie zastanie, ale się tak urządzał, aby
się zawsze z nią rozmijać.

Może doktor Mazzini, wielki purysta i niełatwy do wyciągnienia, gdyż klientów miał

więcej, niż mu było potrzeba, byłby poprzestał odwiedzin u jenerałowej, ale go podeszła bardzo
zręcznie, podnosząc cenę wizyt, a trzeba wiedzieć, że lubił być wynagradzanym przyzwoicie, nie
dla tego podłego grosza, o który nie dbał, jak powiadał, ale jedynie, że znak ten cenę, jaką do jego
nauki przywiązywano, dowodził.

Oddajmy tu sprawiedliwość szlachetności charakteru Pobrackiego, że jakkolwiek oswojony

bliżej od innych z przykrymi okolicznościami życia i losów pani Palmer, choć mógł znaleźć
powody odstąpienia jej, wyższą miał miłość chrześcijańską i wyrozumiałość nad pospolite przesądy
i wstręty. Opłacany sowicie, przyjmowany serdecznie, któż wie, jakie tam skryte mógł robić
projekta? jakie tworzył plany? czy zresztą jak tam sobie wyrozumował swe postępowanie, dosyć że
nie uszedł z placu.

Nazajutrz po wypadku nieszczęśliwym z kapitanem Plutą, pan Oktaw Pobracki, przed

którym nawet Bzurski i Adelajda pokornie i uniżenie się kłaniali, tak im swą powagą imponował,
wszedł cicho i dyskretnie do salonu, rozkazując oznajmić pani Palmer, że jest na jej usługi.

Niedługo kazawszy na siebie czekać, w czarnej mo- rowej sukni, we włosach gładko tylko

przyczesanych, zawsze jeszcze piękna i dbająca o to, by się nią okazać, wsunęła się po cichu
jenerałowa do salonu. Szelest cichy jej sukni zbudził z zadumy prawnika, który powstał na palcach
i z wielką, żywością przyszedł pulchną jej uścisnąć rączkę, pytając o szanowne zdrowie.

— Jak się mam, nie pytaj pan doprawdy — odparła siadając i dłoń przeciągając po czole

pani Palmer — cóż chcesz? jestem zdrowa... a w chorobę duszy któż uwierzy?

— O! pani — rzekł czulej, niżby przystało na prawnika, Poforatiki — o! pani, w istocie, ja

przynajmniej, któregoś wtajemniczyć raczyła, mam prawo pojąć i współczuć z tym jej cierpieniem.

— Gdyby nie modlitwa, gdyby nie spokój wewnętrzny...

— Balsam dla duszy, modlitwa! — pochwycił składając ręce Pobracki — a! pani, ileż razy

pokrzepiającej siły jej doznałem.

Spojrzeli sobie w oczy i serio mówili dalej.

— Nic nowego? — zapytała kobieta.

— Owszem — rzekł, uśmiechając się, prawnik — jest niby maleńka nowość. Bóg nareszcie

krzywd ludzkich się pomścił na tym niegodziwym Plucie!

— Umarł? — porywając się nagle cała wzruszona zawołała Palmerowa — umarł! — Ale

background image

wnet, chwytając się na niedorzecznym objawie radości, siadła i bardzo spokojnie dodała: — Jak to?

— Nie umarł jeszcze — rzekł z nie dostrzeżonym uśmiechem Pobracki — ale zdaje mi się,

że przestanie nam być szkodliwym. Jest to historia prawie nie do wiary w dzisiejszych czasach, ale
za której prawdę ręczyć mogę. Jak wielu innym, dokuczył on krewnemu mojemu, najzacniejszemu
człowiekowi, trochę tylko za żywego charakteru, niejakiemu panu Zeżdze, który już dawniej
pomścił się był trochę na kapitanie. Spotkali się tu zno- wu, wypadkiem opowiedziałem mu
wszystkie zbrodnie tego człowieka. Zeżga, który jest prawdziwym Don Kiszotem naszych czasów,
uwziął się to zrobić, czego sprawiedliwość nie dokazała. W tej chwili Pluta siedzi zamknięty w
lochu na chlebie i wodzie.

— A! niechże go nie puszczają! — zakrzyknęła jenerałowa żywo.

— Chybaby się cudem wymknął, bo Zeżga dobrał sobie towarzysza dobrego i pewnie

schwytawszy go raz, nie tak prędko na swobodę oddadzą.

Pani Palmer drżała słuchając i nie umiała się ukryć z wrażeniem, jakie to na niej czyniło,

oczy jej połyskiwały; postrzegła jednak, że ten wyraz zemsty nasyconej mógł niekorzystnie być
oceniony przez Pobrackiego i spuszczając oczy westchnęła:

— Gdyby mu Bóg — rzekła — dał przynajmniej opamietanie.

— Życzę mu tego z serca — rzekł Oktaw.

— Ale on się wyniknie, to tak zręczny człowiek — zawołała jenerałowa.

— Wątpię — przerwał prawnik — ci, co go wsadzili niełatwo go puszczą, a stary hulaka

może tam łatwo zamrzeć z głodu, chłodu i nędzy, a co gorzej w osamotnieniu i moralnym ucisku,
do których nie przywykł.

— Trzeba by jednak starać się o jego nawrócenie! — dodała, grając swą rolę, jenerałowa.

Pobracki tylko westchnął, oczy podniósł do góry, ręce złożył i nic już nie odpowiedział, aż

po chwili:

— Może tam promyk łaski zstąpić na niego. — Szczerze modlić się o to będę.

— I ja westchnę na tę intencję.

— Ale to dziwna historia.

Długie dość potem panowało milczenie.

— Nie dowiedziałeś się pan nic o tej biednej dziewczynie sierocie, której bym los jakiś

zapewnić chciała?

odezwała się bardzo nieśmiało jenerałowa — jest to dziecię kobiety, którą 'kochałam

bardzo, ten niegodziwy człowiek wymyślił potwarz z tego powodu.

— A! pani, czyż mu się dziwować można? — wzdychając rzekł Pobracki.

— Wiesz pan co o niej?

— Trochę — odpowiedział przysuwając się mężczyzna niby nieumyślnie, tak jednak, że

suknia jenerałowej otarła się o jego nogi i niby też przez dystrakcją pomalutku dążąc do
pochwycenia białej rączki, która się nie cofnęła i zimna, sucha spoczęła w jego dłoni, jakby nie
wiedząc o sobie.

— To dziecię biedne staraniem Pluty odebrała z domu Narębskich jakaś kobieta nieciekawej

sławy, przeszłości bardzo smutnej — dostało się w złe ręce nieszczęściem, ale Narębski, który się
do niej przywiązał, czuwa nad nią.

— Ja bym dla dobra tego dziecięcia — odezwała się jenerałowa nieśmiało, cicho i może

nieco ściskając dłoń prawnika — ja bym pragnęła je oddalić, zapewniając mu los...

— Wierz mi, pani — dorzucił z dziwnym zapałem Pobracki — że się z serca i na ślepo

przyłożę do spełnienia wszelkich jej życzeń, nie pytam, nie chcę wiedzieć o powodach, czuję, że
serce tak czyste i pełne anielskiej dobroci nie może mieć innych nad święte i błogosławione.

W tym miejscu rozmowa zaczęła być coraz cichszą, zbliżyli się bardzo do siebie, a prawnik

tak jakoś stracił głowę, że po krótkiej chwili, w której interesa ważniejsze ukończyły się zapewne z
zadowoleniem stron obu, przykląkł przed marmurową kobietą, która ani zadrżała.

Ta dziwna zmiana roli doradzcy na pacjenta nie zmieszała ją, przypomniała dawne dzieje,

nie rozgniewała wcale, uśmiech tylko jak wiaterek wiosenny przebiegł po ustach smutnie
zaciśnionyeh, obejrzała się bacznie.

background image

— Wstań pan — rzekła — mówmy rozumnie.

— A! pani! przynajmniej ja w tej chwili do tego niezdolny jestem.

— Pan się łudzisz, ja jestem stara, ja nie mogę wzbudzić miłości.

— Namiętność.

— Tak, występną i chwilową, serce mam wyschłe od bólów przeszłości, dać go nie mogę,

brać go nie warto.

— Pani...

— Słuchaj pan i nie gorsz się, Bóg prędzej przebaczy szał momentalny, niż występne życie.

I żywo powstała z krzesła, prawnik tak był zmieszany, że zrazu nie zrozumiał dobrze, a

rozmyśliwszy się nieco, ośmielił się rękę pochwycić, do ust zbliżyć i korzystając z dystrakcji pani
Palmer, złożyć pocałunek gorączkowy na zbladłej twarzy kobiety.

— A Bóg! a grzech! — szepnęła pani Palmer, ostatnim ładunkiem strzelając do

nieprzyjaciela.

— Bóg jest pełen miłosierdzia — z przejęciem wyrzekł pan Oktaw — a pokuta...

— Nie potrzebuję pana przestrzegać — rzekła jenerałowa — że wina wtedy jest

nieprzebaczoną dopiero, gdy się staje zgorszeniem... — I położyła palec na ustach.

Pobracki, przejęty, rękę przycisnął do serca.

W tejże chwili od sypialnego pokoju czuwająca panna Adelajda, a od przedsieni Bzurski

dostrzegli pocałunku niespodziewanego i oboje z cicha pobiegli korytarzem podzielić się
odkryciem.

— Wiesz, waćpanna — rzekł Bzurski — on ją całował.

— A! toś waćpan patrzał przez drzwi. — Jak to i panna także.

— No! proszę, kto by się to spodziewał po tej świętej pani.

— Pobiorą się — zawołała gorąco panna Adelajda. Bzurski głową potrząsł.

— O nie! — rzekł — to coś nie wygląda na małżeństwo.

Oburzona panna służąca cofnęła się o krok i pogroziwszy kamerdynerowi, który odchodził

spokojny i poważny, pobiegła zapewne dopatrzyć resztę sceny, ale pan Pobracki wyjeżdżał, a
jenerałowa kazała zachodzić karecie, głośno prosząc go, aby odwieźć mogła do ulicy Żelaznej.
Bzurskiemu pozwolono zostać w domu, gdyż pani tylko małą przejażdżkę dla użycia wieczornego
powietrza odbyć chciała.

W kilka dni potem jenerałowa znalazła się u pani Jor danowej, gdzieśmy ją na chwilę

widzieli, i powtórzyła raz jeszcze swe odwiedziny tajemnicze następnego wieczoru. Nie było tą
rażą nikogo prócz Mami i gospodyni, a pani Palmer wyszedłszy z domu pieszo i nawet bez
kamerdynera, co mu się dziwnym zdawało, na rogu Ordynackiej ulicy wzięła dorożkę, osłoniła się
woalem i z bijącym sercem przybyła na Wilczą.

Mrok zaczynał padać, Mania siedziała w swoim pokoiku przy fortepianie, grała piosenkę

Sehuberta, tę piosnkę rzewną i łzawą, która nosi tytuł Skargi dziewczęcia; cala jej dusza uciśniona i
smętna przeszła w te tony pełne znaczenia i bólu, świat znikł przed nią powoli, zdało się jej, że była
samą, samą, samą jedną wśród głuchej ziemi, pod niebem szarym, u brzegu nieskończonego morza,
że przeżyła wszystkich i wszystko, że serce jej nareszcie w przedśmiertnej piosence pęknąć miało...

I grała, a łzy się jej z oczu toczyły strumieniem i płynęły po twarzyczce, gdy jenerałowa

weszła i zapraszana niezmiernie przez Jordanową siadła na kanapie.

Dźwięki tej muzyki doszły uszów przybyłej i powoli twarz jej zaczęła blednąc, uczucie

jakieś dziwne, dręczące, jakby wymówki za popełnioną zbrodnię, mówiło do niej przez tę pieśń
straszną i gróźb pełną.

Jakąś chwilę obie pozostały nieme, Jordanowa tylko wpatrując się w twarz przybyłej

mruczała mimowolnie:

— Na uczciwość, taż sama, przysięgłabym, że Julka! Wszak i głos, i ten pieprzyk na szyi, i

ten pieprzyk na szyi...

Jenerałowa była niemą, może nie macierzyńskie uczucie, ale jakiś przestrach ścigający winę

miotał chwilę jej duszą, ale ostygła wreszcie.

— Może kazać przestać grać? — spytała Jordanowa.

background image

— O! nie! nie! ja mam kilka słów do pomówienia... Pani wiesz, kilka z nas w mieście

ułożyłyśmy sobie poszukiwać ubogich dziewcząt, których byśmy losem zająć się mogły i uchronić
je od tak, niestety! częstego w mieście zepsucia. Ja właśnie dowiaduję się, że tu pani masz u siebie
ubogą krewne.

— Tak, krewne, ale niezbyt znowu ubogą — odparła trochę urażona Jordanowa, która się

przywiązała była już do Mani i podnieść ją chciała. — Ona ma opiekuna, który jej posążek
wyznaczył, któż tam wie zresztą, i ja, choć uboga, coś mam.

— Ja, uczyniwszy takie wotum, mogłabym także przyłożyć się do wydania jej za mąż —

cicho dorzuciła jenerałowa.

— Ale ona o tym jeszcze nie myśli.

— Jesteś pani pewna? — spytała z uśmiechem pani Palmer — my, będąc opiekunkami

takich sierot, śledzim je pilnie i mogę pani zaręczyć, że jej kuzynka kocha się, że jej ulubiony boi
się żenić dla własnego ubóstwa.

Jordanowa aż się zerwała.

— A toż co? — zawołała — gdzie? kto? Ja nic nie wiem.

— Ulubiony jest bardzo porządnym i dobrego prowadzenia człowiekiem, dziewczę go

kocha, jeśli się nie pobiorą, któż wie, jaki koniec czeka ich czyste przywiązanie; występek, grzech,
wstyd, niesmak, a potem...

Jordanowa ręce załamała.

— Któż to pani powiedział?

— My wszystko wiemy! — szepnęła tajemniczo kobieta.

Z przestrachem zwróciła na nią oczy gospodyni i cofnęła się z krzesłem.

— W imię moralności i obowiązków chrześcijańskich ofiaruję pani moją pomoc, niech się

pobiorą, a za granicą znajdę miejsce i zarobek dla Muszyńskiego; niech wyjadą.

— Ale jak się pobiorą, po cóż mają wyjeżdżać? — spytała Jordanowa.

— Pani nie wiesz, czym jest Warszawa.

— A za granicąż to lepiej?

— Zresztą — odparła nieco spiesząc omyłkę poprawić jenerałowa — ja to powiedziałam

tylko dlatego, że mi łatwiej tam Muszyńskiemu zapewnić swobodne życie.

— Ale ona ma opiekuna — odezwała się tracąc głowę Jordanowa.

— Tak, ale ani pani, ani opiekun jej — ciszej rzuciła pani Palmer — nie ocalicie jej tu, w

kraju, od zabiegów, o których ja wiem, od zabiegów człowieka starego, możnego, gotowego
wszystko poświęcić dla nasycenia niegodziwej namiętności.

Jordanowa oczy zakryła.

— On ją ledwie raz widział...

— Nie raz i nie dziesięć, bo my wiemy wszystko — dorzuciła pani Palmer z tajemniczością

inkwizytora — my wiemy wszystko, my wiemy, kto jest ten człowiek, jak potężny w złym, jak
niebezpieczny, gdy roznamiętniony.

Jordanowa była w największym kłopocie, strachu i niepewności, szczęściem dla niej Mania,

która nie wiedziała o niczym, przestawszy grać wbiegła śpiewając, ale już wesoło i ochoczo,
otarłszy łezki i w progu, ujrzawszy tę surową, nieznaną postać, stanęła jak wryta.

— A! — chciała się wycofać.

— Chodźże, chodź — zawołała gospodyni.

Dziewczę zmieszane wsunęło się uśmiechnięte, a wyraz anielski tej twarzyczki byłby na

ukutym z żelaza człowieku zrobił wrażenie. Jenerałowa pobladła, nie dostrzeżone oczom ludzkim
drżenie przebiegło ją całą.

— To moja kuzynka właśnie...

Byłaby się wygadała wdowa, gdyby surowy błysk oczów pani Palmer nie powstrzymał słów

na jej ustach... i zamilkła.

W sercu takiej matki, do której własne dziecię wychowane przez obcych, zaparte i

osierocone przychodzi nie znane nagle, po latach zapomnienia, trzeba by być, aby pojąć, jakim
zabiło uczuciem. Malować go nie będziemy, odgadnąć nie potrafim, ale są piersi, w których

background image

rozpacz, zepsucie, obłuda wypaliły fibry, co by w nim zadrgać mogły, są piersi z marmuru i dusze z
granitu, są matki skazane przez naturę na bezdzietność brakiem uczucia, co macierzyństwo stanowi,
są monstra w świecie moralnym, choć twarze ich śmieją się spokojem cnoty i chłodem rezygnacji, a
taką może była jenerałowa.

Jednak we wzroku jej niepewno, nieśmiało skierowanym na wesołą twarz dzieweczki było

coś mglistego, jakby gniew bezsilny, jakby szał bezwiedny, jakby uczucie, co nie ma imienia, bo
przechodzi między dwoma bryłami lodu i zastygnienia brudną strugą, której nikt rozbierać nie chce.

Jenerałowa mimo przytomności towarzyszącej jej wszędzie nie wiedziała, co mówić,

zaczynała, wahała się, mieszała.

— Panienka dawno w Warszawie? — spytała wreszcie.

— Ja, pani? o! bardzo niedawno, żyłam na wsi.

— I podobała się Warszawa?

— Nie, pani.

— Jak to? — przerwała Jordanowa żywo, bo jej serce zabiło — czyż ci tu źle?

— O! nie, moja stryjeneczko, ale człowiek przywyka do wszystkiego.

— Więc opuściłabyś pani miasto bez żalu?

— Nie wiem,

— Dlaczego?

— Bom i tu serca znalazła, bo i tu mam moich kochanych.

I mimowolnie na jakieś przypomnienie zarumieniła się. Jenerałowa rzuciła okiem na

gospodynię.

— Ale dlaczegóż miałabym Warszawę opuszczać? — spytała Mania.

— A gdyby z kim kochanym? — szepnęła nieznajoma.

Dziewczę strwożyło się i spojrzało na przybraną stryjenkę, od niejakiego czasu tak dziwnym

ulegało losom, że przestrach ją ogarnął.

— O! nie! nie! — z łezką na oku odparła żywo po chwili — na cóż mam nowych szukać

losów, człowiekowi lżej z jednym cierpieniem, a nowe życie to tylko boleść nowa

Dźwięk jej mowy, blask jej oczu rozczulił nawet zimno malowaną Jordanowę, która

przybiegła ją uścisnąć gorąco i rzewnie, biorąc tę czułość dla siebie, ale jenerałowa pozostała
wyprostowaną i sztywną na kanapie i podniosła tylko oczy na sufit obojętnie.

— To się tak mówi na żart — rzekła — przepraszam.

Mania spuściła oczy nierada, że żart wzięła zbyt poważnie, ale w duszy jej pozostał jakiś

instynktowy niepokój.

I długa była chwila milczenia, namysłu.

— Moja panienko — odezwała się wreszcie wielka pani, przysuwając nieco do dziewczęcia

— wiesz lub nie wiesz może, iż w Warszawie są duchowne i świeckie oso- by z powodów czysto
religijnych i moralnych czuwające skrycie nad sierotami.

Mania zdziwiona podniosła główkę.

— Ja mam szczęście należeć do nich, wiem nieco twoją historię, przychodzę tu, by cię

oświecić i ratować!

— Ratować! — zbladła krzyknęła dzieweczka — mnie! ale cóż mi grozi?

— Nic! nic! nie trwóż się, proszę, mówmy spokojnie. Ale Mania była blada i drżała, a

Jordanowa gniewna już, że jej wychowance taką wyrządzono przykrość.

— Miasto jest pełne niebezpieczeństw dla młodych i poczciwych dziewcząt, ludzie są

zepsuci... czasy okropne... tysiące sideł rozstawionych na niewinne dusze... Warszawa pożera co
rok więcej nieopatrznych młodych istot, niż ich na świat wydaje.

— Ale cóż mnie zagrażać może?

— Zostaw to nam, starszym — odparła jenerałowa — my to umiemy ocenić... tu dla ciebie

niebezpieczeństwo co krok.

Mania milczała.

— Waćpanna kochasz... — odezwała się pani Palmer zimno.

— Ja, pani? ja?

background image

— Tak, tak, waćpanna kochasz młodego, ubogiego człowieka, który kocha ją także.

— Ale doprawdy... ja.

— Waćpanna może o tym nie wiesz, możesz się nie przyznawać do tego.

— On mi nigdy o tym nie mówił.

— Bo nie śmie!

— Jest jeszcze ktoś inny, co z trzosem w ręku czyha na nią.

Dziewczę zaczęło płakać na dobre. — Ale my czuwamy — dodała jenerałowa — mówię

otwarcie, powinniście się pobrać i uciekać z tego miasta.

Mania ostatniego wniosku nie zrozumiała wcale... a płacz jej wzrósł jeszcze... Pani Paltner

snadź znowu takiej dziecięcej w niej niewinności nie przypuszczała i zatrzymała się z dalszą mową,
widząc, że poszła drogą fałszywą... scena byłaby się nie wiem jak skończyła, gdy przez drzwi
boczne bez anonsowania, na palcach wsunął się, dawszy trzyrublowy papierek Kachnie, baron
Dunder i przez lornetkę rozpatrzywszy się w przytomnych, cofnął jak oparzony, nie wiedząc co z
sobą począć. Mania skorzystała z tego, by uciec, a dwie starsze panie jak wryte zostały na
siedzeniach, on słupem także wrósł w ziemię. Chciał się. śmiać, co było u niego zwyczajem,
uśmiech zmienił się w grymas dziwny.

Jenerałowa wreszcie oprzytomniona wstała z kanapy.

— Panie baronie — rzekła tonem pełnym przyzwoitości — mogłabym się zdziwić

zaprawdę, spotykając się z nim tutaj, ale wiedziałam — dodała z przyciskiem — że go tutaj spotkać
mogę, a nawet, przyznaję się do winy, trochę mnie tu sprowadziła chęć zapobieżenia jego
niebezpiecznym odwiedzinom... Jestem opiekunką tej niewinnej dzieweczki.

Skłoniła głowę i wyszła majestatyczna, poważna, surowa jak Sybilla, która wyrok

śmiertelnikowi strwożonemu ogłosiła. Baron stał i powtarzał tylko ciągle: — Ma foi! ma foi! — a
gdy ją ujrzał za drzwiami, dodał: — Niechże ją wszyscy diabli wezmą. Myśli, że się jej zlęknę?
sądzi, że nie powrócę? Przepraszam, choć nie jestem z tych baronów, co byli w krucjatach, gdy
sobie powiem, że co ma być.. to być musi.

Jordanowa powróciła nierychło.

— Stara przyjaciołeezko — rzekł słodko baron — chodź na słówko do ogrodu...

pogadamy... i będziesz kontenta... a tej jejmości nie masz się co obawiać — dorzucił, widząc
wrażenie na twarzy kobiety — to sobie jenerało- wa, która żadnym wojskiem nie dowodzi już
teraz... Ale nieprawda, że nieszpetna kobiecina?

— Proszę tylko pana... — przerwała szybko Jordanowa — to coś osobliwszego, wszak gdy

byłam u marchande des modes... co ja gadam... chcę powiedzieć, gdym była na pensji, miałam
koleżankę — Julkę... tylko że mi nazwisko wywietrzało, przysięgłabym, że ta sama, tylko utyła i
naturalnie postarzała... nawet pieprzyk na szyi jak u niej.

— A i ona ma imię Julia...

— A! to ona chyba... ale nie! skądże by się wzięła raptem jenerałowa.

— No, a pani wdową po panu Jordanie.

— Ale zawsze to nie może być.

— Chodźmy do ogrodu... dwa słowa, kochana pani... — przerwał baron.

Nie bez wzruszenia dostała się jenerałowa Palmer do domu i udając spokój największy, w

sieni zaczęła wypytywać Bzurskiego o różne szczegóły gospodarskie, gdy kamerdyner może nazbyt
jakoś konfidencjalnie oznajmił jej, że pan Oktaw Pobracki od godziny na nią czekał w salonie.

Ta natarczywość nie podobała się kobiecie dbałej, jak jenerałowa, o powierzchowną cnoty

sukienkę, pożałowała może nawet, że mu zbyt zawierzyła, rachując na doznaną dyskrecją i
niezmierne przyzwoitości pozory; twarz jej przybrała wyraz niechęci i dumy... Weszła jednak do
salonu i miała rozpocząć wymówki, gdy Pobracki zbliżył się ku niej żywo i zamiast powitania
wyrzekł głosem strwożonym:

— Wiesz pani! najniespodziewańsza wiadomość, ten niegodziwy kapitan... znowu wolny.

Jenerałowa wzięła się za głowę i padła na kanapę.

KONIEC TOMU CZWARTEGO

background image

TOM PIĄTY

Mieszkańcy miast często się uskarżają na pozytywki, które im z nieznośnym uporem ciągle

jedną pod oknami odegrywają piosenkę, nie zawsze ładną, a często w dodatku pofałszowaną
schrypłymi dudkami starych organków. Jest nawet rzeczą dowiedzioną, że katarynkarze równie
rachują na przyjemność, którą czynią, jak na dokuczliwość, jaką sprawiają, i tyle zyskują od
okupujących ich milczenie, co od pragnących nasycić się ich muzyką. W istocie pozytywka pod
oknem, choćby najczulej wyśpiewywała arią z Normy, jest okrutnie zawadną i mają słuszność ci, co
się na nią uskarżają; ale z małymi wyjątkami ludzie także są takimi, słowo w słowo, pozytywkami,
jedną przez pół życia powtarzającymi piosenkę.

I są tacy, którzy więcej nad nią nie umieją, są, co ich mają dwie lub trzy na odmianę, ale

zakręć tylko takiego człowieka, a z góry wiesz już, jaką ci śpiewkę będzie nucił.

Trudno ludzką naturę przemienić, nie ma na to sposobu, lecz gdy się żyje ciągle z jednymi,

a przyjdzie słuchać tych żywych pozytywek, co dzień.powtarzających toż samo — nie powiem,
żeby to miało być bardzo zabawne.

Jednak rzadki bardzo człowiek, szczególnie, gdy pod- starzeje i zleniwieje umysłowo, gdy

się przestanie podsycać i karmić, żeby pozytywką nie został.

Do poczciwych a zacnych pozytywek takich należał i pan Jan Wydym, którego w rynku

Starego Miasta i sąsiednich uliczkach znano pod imieniem „Beznogiego".

Wydym, nie tylko mową, ale czynem, został — skutkiem przedłużonego kawalerskiego

stanu i przywyknienia do niewolniczego porządku — taką pozytywką, powtarzającą co dzień jedno
a jedno.

I było mu z tym wszelako bardzo dobrze, bo nie ma na świecie spokojniejszych i

szczęśliwszych ludzi nad takie machinki.

Wiemy już, że posiadał 'kamieniczkę w rynku Starego Miasta, wąską, starą, ale gruntownie

pobudowaną w owych jeszcze czasach, gdy wszystko silnie i mocno się robiło, kiedy to glinę
gnojono lat kilkanaście, cegłę wypalano z niej jak żelazną, a wapno w dołach przekazywano
potomkom testamentami.

Postawiona grubo, zasadnie i silnie trzymała się tak krzepko staruszka, że gdy w niej czasem

wypadło wybić muru kawałek, to się żelazne kruszyły młoty, a iskry ze skamieniałego wapna
sypały. We dwóch czy trzech miejscach porobiły się wprawdzie w murach szczeliny jak marszczki
na starej twarzy, ale Wydym utrzymywał, że temu głównie winno było utrzymanie kilkoletnie mniej
staranne, pod ten czas, gdy on w domu nie był, w wojsku służył i nogę stracił.

Od chwili gdy ją objął Beznogi, kamieniczka Pod Niedźwiedziem pielęgnowana była jak

najukochańsze dziecię. Wydym nie miał nic do roboty, dzielił więc godziny swe na spoczynek,
zużytkowywany zawsze poczciwie, i pracę około swego kochanego domu.

Tak się bowiem do niego przywiązał, że mu wcale nie szło o zysk, o trwanie dla

oszczędności, ale o to, aby ulubione dziecię miało się dobrze.

Abyśmy lepiej poznali Wydyma, musimy z nim, nie powiem beczkę soli zjeść, boby to było

za wiele dla czytelnika powieści, ale przeżyć choćby jeden dzień. Ab uno disee omnes.

Wydym wstawał latem i zimową porą punkt w chwili, gdy zegar w sypialnym pokoju,

poważny staruszek, po wielkim wysileniu, bzyczeniu, krztuszeniu i przyborze okrutnym, widocznie
wiele go kosztującym, wydzwaniał godzinę piątą. Jeżeli, uchowaj Boże, zasnął nieco dłużej, co się
nadzwyczaj rzadko zdarzało, był to znak, że się nie miał dobrze, że głowa była ciężką, że zjadł w
wilią nad miarę lub wypił trochę więcej niż potrzeba. Wówczas porucznik zaczynał, po uczynieniu
znaku krzyża świętego, od medytacji głębokiej — jaka by mogła być przyczyna tego nadwerężenia

background image

jego zdrowia. Często bardzo wskazywał ją rachunek sumienia; niekiedy wszakże skutek zostawał
dlań tajemnicą.

Tu następowała wielce delikatna operacja zastąpienia nogi, na której zbywało panu Janowi,

dorobionym drzewa kawałkiem. Wydym stracił tę podporę w bitwie i doktor Szwagrowicz, żwawy
staruszek żyjący dotąd, który mu odejmował resztę niepotrzebną na pobojowisku, nie mógł
zapomnieć stoicyzmu, z jakim porucznik natychmiastową zniósł operację. Me było wówczas eteru i
chloroformu, szklanka wina je zastąpiła, a gdy przyszło piłować, Wydym ze strachu, żeby nie
krzyknąć przypadkiem lub jak baba omdleć, śpiewał marsza przez cały czas amputacji, niekiedy
tylko trochę piskliwiej zawodząc.

Ozdrowiawszy, porucznik musiał pomyśleć o dorobieniu nogi i trafił na doskonałego

majstra, który mu ją tak od razu dopasował, że bez kuli o kiju i bardzo żwawo chodził, a nawet
podskakiwał i biegał. Później ten dość ciężki i nie bardzo zgrabny klocek zobaczywszy jenerał S...,
przyjaciel porucznika; sprowadał mu z Paryża daleko zgrabniejsze do chodzenia narzędzie, lekkie,
zręczne i na- wet wytworne, ale tej nogi francuskiej, jak ją zwał Wydym, rzadko używał, po części
uważając ją za pamiątkę drogą od swego wodza, a w rzeczy może, iż przywykł do starej nogi. W
zapasie była jeszcze trzecia, tej samej fabryki co pierwsza, która się zwała nową nogą, ale tą tylko
czasu wielkiego błota, gdy potrzeba było wśród dnia odmienić narzędzie, posługiwał się porucznik.

I choć stara noga nieco się schodziła i starła, zawsze ona mu była najmilszą.

Wstawszy i przypasowawszy nogę, porucznik modlił się przechadzając, potem ubierał

starannie, a gdy juz dobrze rozwidniało, szedł na ogląd swej kamienicy, mając sobie za najświętszy
obowiązek całą zwertować codziennie, nie spuszczając się na stróża, na sługi, na cudze oczy i dozór
przyobiecywany. Pańskie oko konia tuczy, mawiał wychodząc na oględziny. Zstępował tedy na dół,
zaglądając do każdego kątka, wychodził nawet zewnątrz, żeby obejrzeć facjaty i niedźwiadka,
potem wdrapywał się na wschody i tak dochodził aż do strychu, stukając nogą, a notując sobie małe
nieporządeczki, dostrzeżone wśród rewizji.

Kiedy niekiedy towarzyszył mu stróż, co zawsze obudzało jakiś niepokój w Wydymie, gdyż

przekonał się, że ilekroć tak bardzo nad nim czuwał, zawsze coś miał na sumieniu. Naówczas
zaglądał do najmniejszego kątka i badał póty, póki nie dobadał się winy, co w stróżu wywoływało
przekleństwa ciche, ale zarazem, i podziwienie nad niesłychaną Beznogiego przenikliwością.

Wróciwszy z tego przeglądu, porucznik sam gotował sobie kawę na maszynce, wypalał

fajkę i niekiedy kładł tak zwany napoleoński pasjans kartami związanymi tasiemką, która tak się
nauczyła na pewien węzełek co dzień zaplątywać, że sama się prawie weń składała. Karty i
tasiemka nabrały przez codzienne obcowanie ze stoli- kiem koloru tak niepewnego, że gdyby kto o
pochodzeniu jego nie wiedział, mógłby je wziąć za bardzo brudne.

Zobaczywszy stan barometru, który wisiał przy oknie pierwszego pokoiku, i termometru

przyczepionego do szyby w sypialni, porucznik zdejmował czapeczkę haftowaną, zaczesywał
księżycowate bokobrody, mastykował wąsy, przeglądał się w zwierciadełku, kładł surdut i
wychodził.

Dokąd? zdawało mu się, że to było tajemnicą, ale stukanie drewnianej nogi na wschodach,

powtarzające się przez długie lata w jednej porze, nie mogło ujść ucha ludzkiego.

Wydym wchodził na trzecie piętro swojego domu.

Przykro mi bardzo wydawać, porucznika z sekretu, ale utaić tego nie mogę. Mieszkała tu od

lat dobrze dziesięciu bardzo ładna panna... Czytelnik łatwo porachuje, że mieszkając tu przez lat
więcej niż dziesięć, ta panna, gdyby nawet w chwili zajęcia lokalu liczyła tylko lat około
dwudziestu, już by teraz miała więcej niż trzy krzyżyki spełnione. O rachunek ten sprzeczać się nie
widzę potrzeby, powtórzę tylko uparcie, że to była nawet bardzo ładna panna.

Znano ją w domu pod imieniem Mniszki, gdyż chodziła zawsze czarno, była bardzo

pobożną i prowadziła życie tak zamknięte i ciche, jak w klasztorze.

Pannie imię było Saloanea — zresztą kto, skąd była, nikt tak dalece nie wiedział i po latach

z górą dziesięciu nikt się o to zbyt natarczywie dowiadywać nie myślał.

Panna Salomea zajmowała tu dwa pokoiki, powiedzmy lepiej szczerą prawdę, jeden

przeforsztowany, i pracowała po całych dniach, bo to musiało stanowić całe jej utrzymanie.

background image

Brała ona robotę do domu, a że była niezmiernie sumienną w jej wykonywaniu, nigdy jej na

tym nie zbywało.

Prócz pana Wydyma z tytułu gospodarza nikt prawie u niej nie bywał. Ale porucznik za to

dnia jednego nie opuścił, żeby zaczesany i wyświeżony nie zajrzał na chwilkę do panny Salomei.

Jest rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że się w niej na zabój od lat dziesięciu kochał — ale

myśląc i przemyśliwając, gotując się niemal co dzień jej to wyznać, zawsze się dla swojego
kalectwa od stanowczego kroku wstrzymywał. Gdy był u siebie, Wydym nader śmiało
oświadczenie układał i postanawiał je wyrzec, dowodząc sobie, że mu korona z głowy nie spadnie,
chociażby odmówiła — ale siadłszy naprzeciw niej, zupełnie tracił odwagę i odkładał na jutro...
Dziesięć już lat co dzień powtarzało się toż samo.

Pokoik panny Salomei był dla swej czystości tylko i świeżości miły — szczupluchny,

ciasny, ubogi — ona zawsze przy stoliczku i robocie, czasem pęczek kwiatów przed nią.

Poznali się zapewne ze stosunków gospodarza z lokatorem, ale stosunek przyjazny stał się

trwałym i codziennym. Porucznik wzdychał, gdy się do drzwi zbliżał, a często mocniejsze jeszcze
westchnienie wydawał odchodząc.

Gdy z niego sobie ktoś bliższy żartował, co się czasem zdarzało, bo ludzie pletli różnie o

czułej przyjaźni, odpowiadał prawie gniewnie:

— Tak! tak! bredźcie! bredźcie. Co to jest? Zapewne! Oszaleli! Któraż by kobieta wzięła

sobie beznogiego kawalera! gdzież to kto słyszał? I ja bym był też głupi, gdyby mi się co takiego
przyśniło na stare lata! Ale też!

Panu Bogu tylko wiadomo, jak się tymczasem porucznik męczył ciągle zbierając

oświadczyć — niekiedy już, już miał stanowcze słówko na ustach, ale się zawsze za język ukąsił i
skończył rumieńcem dziewiczym. Panna uśmiechała się, poglądała nań, zdawała czegoś oczekiwać,
z wyrazem przyjaźni wlepiała weń czarne oczy, potem z westchnieniem spuszczała znów głowę nad
robotą, której odwiedziny nigdy na chwilę nie przerywały. Porucznik odważał się czasem trzymać
jej motek lub zwijać nici.

Parę lat temu Wydym niebezpiecznie zachorował, nie było go komu doglądać, panna

Salamea, dowiedziawszy się, zeszła zaraz i trzy dni i trzy nocy siedziała przy biednym, póki nie
minęła gorączka... Ujrzawszy ją zbladła i zmęczoną przy sobie, porucznik się rozpłakał, ucałował
jej ręce, o mało nie wyrzekł, aby pozostała przy nim na zawsze... ale w tej chwili spojrzał na
drewniane nogi uporządkowane w kąciku i odwagę stracił. Panna Salomea powróciła na górę, ale
przyjaźń ich zmieniła się w poufalszą i serdeczną. Musiał Wydym przyjmować od niej opłatę za
mieszkanie, bo jej odmową nie chciał upokarzać, starał się jednak, aby ten grosz zawsze jej w
małych zwrócić podarkach.

Odwiedziny trwały czasem całą godzinę, po czym Wydym całował ją w rękę ze drżeniem,

wzdychał i powoli, ku drzwiom patrząc, odchodził, a oczy ich spotykały się i panna Salomea
uśmiechała do niego z uczuciem siostry, a gdy wyszedł, wzdychała po cichu i niekiedy łza zakręciła
się w jej oku.

Taki poczciwy braterski stosunek trwał już od więcej lat dziesięciu. Od choroby swej

Wydym coraz mocniej postanawiał szczęścia próbować i oświadczyć się, ale gdy pomyślał, że
odmówiwszy mu, gotowa panna Salomea wynieść się z jego domu... brakło odwagi.

Wspomniałem przypadkiem o czarnych oczach panny Salomei i to mi przywodzi na pamięć

nie spełniony obowiązek odwzorowania Mniszki... Był to przywiędły nieco, ale ładny jeszcze
kwiatek i długa, pociągła twarz rysów szlachetnych, prześliczne włosy krucze, postawa królowej,
wdzięk smutny jakiś i skromny. Zrazu bardzo się za nią uganiano, ale przekonawszy się, że na
nikogo spojrzeć nawet nie chciała, opuściła ją młodzież i stare przyjaciółki, które się troskliwie
losem jej zaopiekować chciały.

Po tych odwiedzinach, które go na cały dzień nakarmiały, schodził Wydym zamyślony do

swojego mieszkania, brał jaką (książkę w rękę, którą od lat piętnastu czytał i powoli kart kilka
przestudiował, potem znowu kładł kabałę zamyślając na pannę Salomeę, palił fajkę, ubierał się raz
jeszcze stosownie do pory i wychodził na miasto. Droga jego przechadzki tak była jednostajną, jak
życie całe. Mijał powoli kościół Świętego Jana, wyruszał mimo Zygmunta przez Senatorską,

background image

przyszedłszy przed ratusz sprawdzał chód swego zegarka, notował, ile jego termometr różnił się od
miejskiego, nareszcie za Reformatami pod Bankiem aż zarzucał kotwicę.

Tu go czekał obiad gospodarski u wdowy po dalekim krewnym, która go od lat wielu

stołowała. Pani Marchwińska, niegdyś żona urzędnika, obarczona sześciorgiem dzieci całujących
najregularniej porucznika w rękę, gdy przychodził i oddalał się, karmiła go za tanie pieniądze i
wcale nieźle, w niejakiej nadziei może, że kiedyś coś po bezdzietnym kuzynie otrzyma w spadku.

Trapiło ją tylko, że przypadkiem dowiedziała się o pannie Salomei i zrazu poczęła była po

obiedzie ogólnikami narzekać na zepsucie kobiet, na ich chciwość i chytrość, ale widząc, że
Wydym nic nie odpowiada i spieszniej odchodzi, przestała nawracania. Nie wiem, o ile rachuba na
sukcesją była usprawiedliwioną, ale porucznik dość lubił dziatwę, brał młodsze na kolana, bawił tu
czasem do czwartej; a potem już inną drogą przez Tłumackie, Długą, Freta wędrował nazad na
Stare Miasto. Obejrzawszy, co się działo w domu, gdyż godzina po obiedzie niebezpieczna bywa z
powodu kucharek dla podwórza, porobiwszy sobie w księdze potrzebne notatki, porucznik
wieczorem znowu wybierał się na herbatę do kawiarni ma rogu Podwala i tu zabawiwszy chwilkę,
ostatecznie do domu powracał.

Trafiało się w porze owoców lub kwiatów, że kupiwszy coś, przez stróża posłał pannie

Salomei, sam znajdując nieprzyzwoitym nachodzić ją spóźnioną porą.

A że bał się, by i owe dary podejrzanymi nie były, zawsze oddając je stróżowi dodawał z

miną lekceważącą, głosem obojętnym:

— Zanieś to tam pannie — wiesz.

Stróż odpowiadał: — No! no! — i na tym się kończyło. Powróciwszy do domu porucznik

rozbierał się, odejmował nogę, siadał na łóżku, palił fajkę, iterwm iterumque kładł pasjans,
zapisywał sobie niektóre obserwacje, a gdy zegar wybijał bzycząc dziesiątą, gasił świecę z
ogromnym westchnieniem ku trzeciemu piętru.

To życie tak się zmieniło, że drobne w nim nawet nieregularności niezmiernie się rzadko

zdarzały. Zdaje się, że ono najlepiej daje poznać Wydyma, któremu naturalnie osadzenie
samowolne w niewoli kapitana Pluty, tak dziwnie i szybko dokonane, że się nad jego następstwami
zastanowić czasu nie miał, zupełnie pomieszało szyki i zmusiło do nadzwyczajnej pilności, do
wycieczek ku lochowi, do niespokojnych snów i zapytań nieustannych: Jak się to skończy! a nuż
zdechnie?

Biedny porucznik był w niesłychanym kłopocie i gryzł się niezmiernie, tak że panna

Salomea spytała go nawet raz, czy się nie czuł chorym, bo czegoś bardzo mizernie wyglądał.

Mocno go to obeszło, zwłaszcza że jakoś chodziło mu o to zawsze, by w oczach przyjaciółki

jak marjpiękniejszym się wydawał. Dnia tego, gdy mu to powiedziała, kilka razy nawet przejrzał się
w zwierciadle, a po cichu serdecznie klął tego utrapionego Zeżgę.

Tymczasem w lochu cicho było jak w grobie.

Pluta zrazu znękany i podpity usnął, obudził się jed- nak z gorączką nierychło

rozmiarkował, gdzie był, i przypomniał, jak się tu dostał, by znowu rzucać, przeklinać i rozpaczać.

Żart trwał za długo.

Drugiego dnia potrzeba było, zapaliwszy świecę, uciec się do suchego chleba i resztki

rozlanej wody, której coś na dnie dzbanka pozostało. Przekąska ta wcale mu nie smakowała, ale
żołądek się jej natarczywie domagał. Pluta klął przez ścięte zęby, ale przestrach pierwszy raz w
życiu ogarniał go nieopisany — przypuszczał z przerażeniem, że głodem umorzonym być może.

Krzyczał, pienił się, tarzał, usypiał, budził się, by bić we drzwi, których poruszyć nie mógł,

powracał na swój barłóg tracąc resztkę ducha i drżąc przed obawą śmierci. Nie stworzony był na
męczennika wcale i w tej chwili byłby największą podłość popełnił, najstraszniejszy na siebie
cyrograf podpisał, byle go kto chciał uwolnić.

Trzeciego dnia przez otwór we drzwiach spuszczono mu chleb świeży i wodę, na której

zbywać zaczynało; na szmer otwierającego się okienka porwał się biec ku niemu Pluta, chcąc użyć
całych sił wymowy, aby rozbroić klucznika, ale nim dopadł po ciemku drzwi, otwór się zasunął, a
głos przekleństw pełen w grobowej tylko rozległ się ciszy.

— A! to tak! to tak! — krzyknął kapitan łamiąc ręce — chcą widocznie trzymać mnie tu,

background image

zbrodniarze, na chlebie i wodzie, dopóki nie zdechnę! ano! zobaczymy! zobaczymy! ale jeśli się
wyrwę... biada wam! biada! biada!

Gniew i wściekłość rozbudziły w nim trochę przykrością położenia wcale niezwyczajnego

odrętwiałe władze umysłowe, począł sobie znowu przypominać wszystkie niegdyś słyszane historie
o sławnych więźniach różnych, począwszy od barona Trenka, o środkach misternych, na jakie się
zdobywali dla oswobodzenia, o nadludzkich wy- siłkaeh, do których wielkie cierpienia i
niebezpieczeństwo człowieka zniewolić mogą... aż jakaś dziwna nadzieja i ufność we własne siły
wstąpiły do jego serca. Jął się więc powoli w kilka dni rozpatrywać po swoim lochu, a że mu nikt w
tej pracy nie przeszkadzał, czasu miał bardzo dosyć, aby zbadać położenie i ocenić wszystkie
możliwe dobycia z niego sposoby.

W samo południe troszeczkę światła, które bardzo wysoko umieszczone okienko

przepuszczało, gdy oczy się z grubym oswoiły mrokiem — dozwoliło rozpoznać budowę lochu,
nagie jego ściany i trudności wydostania się przez jedyny otwór u góry. Kapitan jednak, raz
wziąwszy się do roboty, nie poprzestał na powierzchownym oglądzie, postanowił dostać się do
okna i bliżej z nim zapoznać. Jakkolwiek wielki zawsze czuł wstręt do ręcznej pracy, w położeniu
jego stawała się ona nieuchronną, a choć mu z wielką przychodziła trudnością, musiał się do niej
brać nie żartem, klnąc przyjaciela, bo nie miał się kim wyręczyć. Za dobrych czasów Pluta nie
lubiał wstawać z kanapy, żeby sobie fajkę nałożyć i posługiwał się w tym nawet Kirkuciem, choć
"wiedział, że przyjaciel zawsze garścią tytuniu do kieszeni ściągniętą się wynagradzał — teraz sam
pan, sam sługa, choć potniał, a sił mu brakło, bo o chlebie i wodzie pieszczochowi wcale nie było
zdrowo, choć nic wzmacniającego nie miał dla pokrzepienia — co mu nadzwyczajną sprawiało
przykrość i przyprawiało prawie o chorobę — musiał i głową robić dobrze, aby coś wymyśleć, i
rękami pracować. Ulgę mu przynosiło tylko, że wymyślał po cichu, odgrażał się i przyrzekał
pomścić uroczyście.

Cała jego uwaga i usiłowania zwróciły się do okienka w sklepieniu. O ile mógł miarkować,

było ono dosyć szerokie, by się człowiek przez nie z biedą przecisnął, ale zakratowane grubymi
żelaznymi prętami. Kapitanowi na myśl przyszło, że miał przy sobie zegarek, w zegarku sprężynę i
że gdzieś czytał, jakoby z podobnego materiału robiły się piłki do przecinania żelaza.

Ale szło naprzód o to, jak się tam dostać do tych górnych stref, ażeby lepiej wystudiować

sam otwór i żelazne kraty. Pluta znalazł podostatkiem desek w ścianach, które niegdyś były
półkami, rozmaite szczątki drewna i umyślił zbudować drabinę. Człowiekowi tak niewprawnemu
jak on nie mogło to pójść łatwo, ale czego bieda nie nauczy? Mordował się długo i kilkakroć
porzucał robotę, wreszcie przekonawszy się, że drzewo wymaga żelaza, że drabina tak długa lada
jako skleić się nie da, wpadł na ideę związania jej z podartej kołdry i prześcieradła. Jakkolwiek
pościel, choć licha, gnuśności jego dogadzała, zrzekł się wygody i począł sznury kręcić z gałganów,
wiązać, lepić, aż rodzaj lichej drabinki nie bez wielkich trudności utworzył sobie nareszcie. Kilka
grubych ćwieków znalezionych w deskach i zagiętych dostarczyło haków, na których drabina
zawisnąć miała. Rachował na to, że ją zarzucić potrafi.

Poczęły się tedy ćwiczenia gimnastyczne, które dosyć by były śmieszne dla widzów, gdyby

ich mógł mieć kapitan. Ciskał przez całe dnie ową drabinkę, a spadała mu to na nos, to na ramiona,
nie dając się przytwierdzić w żaden sposób. Ale zręczności nabywa się wprawą i po kilku dniach
drabinka została umocowaną tak, że Pluta, oparłszy się na ostatnim jej szczeblu, popróbował mocy i
przekonał się, że go utrzyma. Naówczas rachując na to, że nim się wydostanie, będzie mógł choć
kartkę oknem wyrzucić, napisał ów bilecik do Kirkucia, schował go do kieszeni i począł drapać się
do góry.

Z niemałą przyszło trudnością i ową kartkę nakreślić, bo nie posądzając Pluty, aby miał w

lochu literaturą się zajmować, nie przygotowano mu nic, co by do pisania służyć mogło. Trochę
spalonej słomy z łojem zastąpiły inkaust, a piórko od zębów znalezione w kieszonce od ka- mizelki,
wzięte gdzieś w traktierni, jako tako pomogło do koszlawego skreślenia liter.

Ale ba! drabinka kołysała się tak mocno, że kapitan wszedłszy na parę szczeblów w górę i

począwszy się z nią obracać w powietrzu, zrazu cofnął się przed zadaniem. Dzień cały przeleżał na
słomie, myśląc jakby sobie śmierć zadać, tak mu już jakoś życie obrzydło, ale obraz zgonu nową

background image

wlał otuchę — jakoś nie chciało mu się w żaden sposób umierać. Za drugim razem wszedł na cztery
szczeble i potańcowawszy na górze, daleko jeszcze od sklepienia i okna, znowu się spuścił czując
zawrót głowy — za trzecim spadł, chcąc znowu zbyt żywo i pospiesznie dzieła dokonać, a za
czwartym razem zerwała się drabinka w połowie, co kilka dni zwłoki spowodowało, bo Pluta
potłukł się, leżeć musiał i czuł się ostatecznie zrażonym. Ale wyczekawszy nieco, rozpoczął znowu
wiązanie tej drabiny w nadziei, czepianie jej i pochód ku sklepieniom. Przytwierdziwszy końce do
ziemi, nogami i rękami czepiając się, dobił się jakoś tego, że sobie mocno stłukł głowę o cegły i
pochwycił nareszcie za żelazne pręty okienka.

Ale — doszedłszy kresu życzeń, przekonał się o tym, iż nauka perspektywy każdemu jest

potrzebną, lufcik bowiem maleńki w przysklepieniu osadzony nie mógł wielkiego Pluty w żaden
żywy sposób przepuścić, a krata była tak okrutnie gruba i mocna, że jej rozpiłować ani wykruszyć
nie widział sposobu. Za pomocą jednak patyka, z zewnątrz wbitego między pręty, potrafił kartkę z
kieszeni wyrzucić tędy w rynsztok niedaleko przechodzący tylne podwórko.

Zlazł nieszczęśliwy Pluta, zrozpaczony nadaremną kołdry stratą, klnąc znowu, i wyleżał

dwa dni na barłogu nie ruszając się z niego tylko do dzbanka i chleba.

Pierwszego dnia resztka nie dopalonego cygara i parę papierosów pozostałych w cygarnicy

nieco go rozweselały, ale wkrótce nieopatrznie zużyty zapas wyczerpał się.

Nałóg coś palić kazał, dopalał więc resztki, reszteczki, odrobinki, a na ostatek słomę spod

siebie dla rozrywki zaczął kopcić, od czego się krztusił — ale zawsze to był dym jakiś.

W wolnych od snu godzinach kapitan rozwodził lamenta nad niesprawiedliwością losu, nad

okrutnym położeniem swoim, złością ludzką i nieczułością opatrzności. Zwykłe jego szyderstwo
rzadko się już mieszało do tych diatryb przeciwko rodzajowi ludzkiemu, bo kapitan w owym
nieszczęściu postradał nawet niewyczerpany dawniej swój dowcip i wesołość.

— Nie ma bo nic głupszego nad człowieka — mówił do siebie jednego wieczora —

zestarzeje się nie nabrawszy doświadczenia i da się potem złapać na lada co, jak dziecko. Nie
wierzyć ludziom nigdy, nie wierzyć, powiadałem ci to, Pluto, ale dobroć serca twego zawsze cię
narażała na nieprzyjemności, a zbrodni, które knowa zdrajca, i szatan by się nie domyślił. Bez winy,
bez sądu do takiego zamknąć mnie więzienia na chleb i wodę zatęchłą, bez cygara, nawet bez
prostej wódki kieliszka; a niechże ich jasne pioruny zapalą!

Właśnie gdy się tym monologiem rozrywał kapitan, zdało mu się, że obok łoża swego jakiś

szmer usłyszał. Nie pierwszy to raz uszów jego dochodziły szelesty niezrozumiałe dlań, głuche,
jakby zza muru przenikające. Ale włosy mu się jeżyły na głowie, gdy je usłyszał, bo wyobrażał
sobie, że oprócz szczurów i myszy, z którymi widywał się codziennie, mogły gdzieś sąsiadować z
nim stworzenia bajeczne, jakie napełniać zwykły lochy przez poetów opisywane, węże, żmije i
ropuchy. Pluta zaś miał wrodzony wstręt do wszelkich gadów.

Zerwał się na równe nogi, lecz gdy stanąwszy przy ścianie, wyraźnie dosłyszał, jakby za

cienkim murem coś się przelewało... jakby płyn jakiś spadał z góry kaskadą, wpadł na myśl, że
blisko musiał być rynsztok, że deszcz

może strumieniem leciał weń z ulicy. Od rynsztoka tego wspomnienia jego pobiegły w

miasto i ciężkie westchnienie dobyło się z piersi uciśnionej na myśl o dawnym tak swobodnym
niegdyś życiu. Jednakże to lanie i przelewanie nie ustawało, przerwane odnawiało się i tak dalece
obudziło baczność kapitana, że podszedł ciekawie ucho do ściany przyłożyć.

Mur był dosyć cienki w framudze i przycisnąwszy się do niego, Pluta mógł rozeznać lepiej,

że owemu laniu towarzyszyło sztukanie, zabijanie, suwanie, jakaś widocznie ludzka robota.

Serce okrutnie mu bić zaczęło.

— Gorzej już nie będzie — rzekł w sobie — obok mnie są ludzie, wszyscy w zmowie być

nie mogą, trzeba się do nich dostać, przez mur słychać, nie powinien być zbyt gruby, wydrapię go
lub podkopię się — o! muszę się ratować.

Błysnął tedy promyk nadziei i kapitan chwycił się gorliwie do nowej roboty.. Żelaznych

kilka antabek i gwoździ dostarczyły mu narzędzi, wygodnie, o ile mógł, przysiadł się do muru i
rozpoczął kruszenie cegieł, które wcale nie szło łatwo.

Potniał Pluta, wzdychał, stękał, klął, ale musiał robić około swojego wyzwolenia, bo nikt o

background image

nim widać nie myślał. Co parę dni otwierało się okienko, spuszczał dzbanuszek i bułka, nie mniej,
nie więcej, za każdą rażą podbiegał Pluta i z niczym powracał, musiał więc z tego przykrego
położenia się ratować.

Wydrapywanie muru nie jest rzeczą zbyt przyjemną, ma tę między innymi niedogodność, że

ręce męczy, usta i nos zasypuje nieustannie pyłem, a człowieka niecierpliwi, ale wiele ten czyni, kto
musi. Pluta począwszy niezgrabnie, znacznie się później wprawił i doszedł do tego, że cegłę dokoła
obrabiał, a potem ją całą prawie wyjmował.

W parę dni otwór szedł już tak głęboko, że odgłosy z piwnicy sąsiedniej coraz dolatywały

go wyraźniej.

Gdy zacny kapitan tak usilnie pracuje, my zajrzemy, co się dzieje z drugiej strony muru, bo i

tam mogą być rzeczy ciekawe.

Na dole w kamienicy pana Wydyma znajdował się od niepamiętnych czasów sklep winny i

korzenny, niegdyś pana Deodata Brennera, był on tu jeszcze od pradziada jego i utrzymywał się z
pokolenia w pokolenie na jednym miejscu. Ale że rodziny kupieckie takim losu zmianom ulegają
jak książęce i hrabiowskie, zszedł w ostatku ów uczciwy handel na bardzo słabe i nieudolne ręce.
Owdowiała bezdzietna pani Deodatowa Brennerowa, miała lat pod czterdzieści, gdy mąż zmarł;
wkrótce potem główny subiekt a daleki ich krewny z tyfusu życie zakończył i została w bardzo
przykrym położeniu. Okazało się, że ani zapasów, ani pieniędzy, ani sposobu prowadzenia dalszego
handlu nie było. W dodatku Brennerowa tylko płakać i lamentować umiała; chodziła nieboraczka
po pokoju, zalewała się łzami, ale nie wiedziała, co począć. Handel jeszcze szedł, ale już, już miało
wszystkiego zabraknąć, gdy jakieś zrządzenie opatrzności zesłało jej niespodzianie jenialnego
człowieka, który ją dźwignął z tej niedoli.

Mocno byśmy zgrzeszyli, gdybyśmy malując te obrazki, lekko pominąć mieli człowieka, o

którym mowa. Geniusze rodzą się wszędzie, choćbyśmy je w handlu winnym znaleźli i tam je
poszanować potrzeba. Achilles Czwartacki, tak się bowiem zwał, niezaprzeczenie do liczby ich
należał, ludzie mu nie wierzyli, ale on przynajmniej najmocniej był o tym przekonany. Nie poznany
i nie uznany nie tracił wiary w siebie, co, jak wiadomo, jest cechą jeniuszu, a choć okoliczności
zmusiły go na małej przestrzeni i w ciasnym kole działalności dawać dowody, nie tracił wszakże
nadziei, iż się szerszego pola dobije w przyszłości.

Achilles Czwartacki nie mawiał nigdy o swym pochodzeniu, ale ci, co go dawniej znali,

zawsze w nim nadzwyczajności upatrywali znamiona. Sama fizjognomia była wielce znaczącą,
odbijał wśród niej nos strasznie zadarty, oczy na wierzchu siedzące, czoło kwadratowe, a nad nim
włosy ogromnie obfite i rozbujałe, swobodnie puszczone w kształcie lwiej grzywy, którą lubił
potrząsać, spadały kaskadą czarną na szerokie ramiona.

Achilles czuł w sobie jeniusz zawczasu, który mu spocząć nie dawał, nie mógł tylko trafić

na właściwe jego przeznaczenie, na swe, jak powiadał, szczególne posłannictwo. Cokolwiek
widział, naśladował zaraz, zapalał się do każdej rzeczy, dochodził w niej do pewnej wprawy, ale
poza ten kres trudno mu było pójść dalej — zapewne dlatego, że się do nazbyt wielu rzeczy razem
porywał. Trochę rysował, choć się nigdy nie uczył, trochę grał na skrzypcach z ucha i słyszenia,
pisywał wiersze w ciężkiej potrzebie, nie gorsze od innych chodzących po świecie, deklamował
wcale nieźle dosyć głupie rzeczy, ale ostatecznie pasją jego stała się chemia, którą rozpoczął
podobno od zrobienia różowego atramentu. Jakiś czas sam myślał, że zostanie farmaceutą, wstąpił
był na naukę, trochę liznął kwasów i soli i rozmiłował się w ich kombinacjach; ale że zarazem uczył
się astronomii, muzyki na flecie i przeraźliwie się zakochał — farmacją wkrótce porzucić musiał.

Została mu po niej niczym nie usprawiedliwiona do mikstur i robót chemicznych

namiętność. Nie wiemy dokładnie, jakich w życiu przygód doznawał, to pewna, że znikł z oczów
przyjaciół i znajomych, nie zostawując wieści po sobie, a niektórzy go nawet opłakali — gdy zjawił
im się w nowej odświeżonej edycji, wspanialszy, pewniejszy siebie niż kiedykolwiek, ale golszy
jeszcze niż ongi bywało.

Pierwsi, co go spotkali, musieli wygłodzonego przez dni kilka przekarmiać, gdyż, jak

mówił, przybył do kraju z zagranicy gnany mnóstwem przygód fantastycznych, ale ze skarbami
doświadczenia i nauki, którymi mógł zarobić miliony.

background image

Mówił o swej umiejętności nabytej gdzieś tajemniczo, o zyskach z niej przyszłych z

uśmiechem pełnym tak osłupiającej pewności i wiary w siebie, że ci, co go słuchali, nie mogli ją
podać w wątpliwość.

— To wszystko głupstwo — szeptał przyjaciołom —

goły dziś jestem, ale powiadam wam, dajcie mi tylko pole — pokażę, co umiem.— świat się

zdumieje.

Nie wygadał się jednak wcale o co szło i jako talentu miał użyć, chodził długo, tam i ówdzie

grosza zarwał, nareszcie jednemu z przyjaciół zwierzył się pod wielkim sekretem, że posiadał
tajemnicę tworzenia win, przerabiania ich, metamorfozowania jak w Kanie Galilejskiej.

— Dajcie mi lurę, wodę, trochę spirytusu i to, co ja wiem, a zrobię, co zechcę... Gdybym

znalazł wspólnika — dodawał po cichu klaszcząc językiem — mówię wam, że zrobilibyśmy
miliony — ja w tym.

Ale po długich poszukiwaniach, gdy się z jednym, drugim kupcem rozmówił, przekonał się,

że w Warszawie dla jej barbarzyńskich przesądów nic począć nie było można.

— To ludzie starego etatu! — wołał pogardliwie — oni nie rozumieją rzeczy, nie ma co

mówić z nimi.

Ktoś, nie wiem przypadek czy przyjaciel wskazał mu ową wdowę po Brennerze,

okoliczności sprzyjały rozwinięciu talentu Achillesa. Deodatowa była w ostateczności — handel
już, już miał upaść... szukała zbawcy oddając mu wszystko, bo nic nie było do stracenia.

Raz pierwszy przyszedłszy do niej, wysłuchał jej lamentów Achilles, rozważył położenie, a

drugiego dnia rozpatrzywszy sklep i księgi, zatarłszy czuba, przybrał minę poważną i zasiadając w
fotelu nieboszczyka, w te słowa biedną wdowę zainterpelował:

— No! biorę handel na moją odpowiedzialność, na głowę moją i rozum, to dosyć, ale

idziemy z panią do połowy zysków. Posłuchaj pani.

— Więc pan wkładasz kapitał?

— Największy, jaki jest na świecie — mój jeniusz — odparł Czwartacki.

Pani Brennerowa zamilkła, trudno jej się było przyznać, że nie zrozumiała.

— Znasz pan moje położenie? — spytała po cichu.

— Doskonale, jest firma, to grunt... w sklepie się tam coś jeszcze kręci zapasów.

— Ale potrzeba kapitału... — dodała wdowa. Achilles prawie pogardliwie się uśmiechnął.

— Potrzeba głowy — zawołał bijąc się ręką w czoło, zwycięsko — ot — i basta.

— A za cóż kupimy, czego nam braknie?

— No! są zapewne rzeczy — rzekł z cicha Czwartacki — bez których kupienia na

nieszczęście obejść się nie można, ale dużo a dużo rzeczy się zrobi.

— Jak to? — spytała pani Deodatowa zdumiona.

— Ano! ja pani powiadam. Co się tyczy rzeczy płynnych, jako to win, araków i porterów, to

są przesądy.

Poczciwa kupcowa zrozumieć go nie mogła jeszcze.

— Otóż w tym głowa moja, pani — rzekł Achilles — żeby to, co drudzy drogo kupują,

samym sprodukować sobie w domu tak, aby głupia, z pozwoleniem, publiczność nie poznała się na
tym.

— Jak to? sfabrykować? sfabrykować? — zakrzyczała porywając się Brennerowa.

— Wyraz barbarzyński — a od czegóż chemia? mościa dobrodziejko, a od czego rozum? to,

co natura robi niedołężnie, człowiek może daleko prędzej i lepiej utworzyć. W tym cała sztuka! w
tym tajemnica! Wina, moja mościa dobrodziejko, to, jakem pani powiedział, stary przesąd. Wina
my żadnego, prócz prostego, białego francuskiego kupować nie będziemy, a będziemy je mieli
wszystkie, aż do alikantu... ot co!

A spostrzegłszy przestrach na twarzy biednej kobiety, chemik rozśmiał się na całe gardło.

— O przesądy! przesądy! — zawołał — kiedyż gruntowne rzeczy pojęcie i cywilizacja

wykorzenić je potrafią — posłuchaj mnie, pani, w każdym winie są jedne pierwiastki, a kiedy ja je z
kieszeni dobędę i złożą, kiedy dam słodycz, kwasek, dam zapaszek, dam moc przyzwoitą — czy nie
wszystko jedno, a nie lepiej nawet, że ja to własnoręcznie utworzę, niżbym miał czekać, aż je tam

background image

krzemyki i słońce w niemieckim kraju sfabrykują, a Niemcy nam je drogo zapłacić każą. Ręczę
pani, że usta sobie oblizywać będą — spuść się pani na mnie. Ściśle biorąc, nie potrzebowałbym
może i wina do tego, byle była tęgiego spirytusu baryłka i woda, jakiej zażądam, no! ale dla ludzi
coś zrobić potrzeba, z początku należy brać za podstawę wino, dla oka... żeby głupcy nie wypaplali.

Teorie transcendentalne nowego subiekta zdawały się wprawdzie wielce ryzykownymi pani

Deodatowej, upłakała się więc, ale tonący brzytwy się chwyta, przyjęła warunki jenialnego
człowieka, który z wielką serią wziął się do roboty.

I stało się, że choć win żadnych nie kupowano, sklep w istocie obfitował w

najwykwintniejsze ich gatunki. Achilles zamykał się na dole w piwnicy, która była jego pracownią
tajemniczą, obstawiał w kieszeniach przyniesionymi flaszkami, proszkami, różnymi ingrediencjami,
nie znanymi z nazwiska nawet prostym śmiertelnikom —

i z pomocą ich tworzył cuda. Znajdowano nawet, że wina z piwnicy Brennerów miały bukiet

i smak daleko wybitniejszy niż wszelkie inne.

W czym także celował Czwartacki, to w nadaniu im powierzchowności pięknej, lub, jak sam

się wyrażał, estetycznej.

Flaszki jego miały oblicza tak rozmaite i charakterystyczne, napisy na nich tak były złocone,

srebrzone, malowane cudownie, korki zalepiane takimi lakami, zatykane tak różnymi kapsułkami,
że patrząc na te utwory krajowe, wziąłbyś je za jakieś zamorskie pielgrzymy. Achilles miał w tym
względzie osobliwsze teorie — utrzymywał, że oczy ludzkie zaspokoiwszy, o usta i żołądek wiele
się troszczyć nie potrzeba.

Sam wprawdzie win swoich nie pijał nigdy, wykręcając się od tego różnymi pozorami, choć

gdzie indziej dosyć chętnie brał się do kieliszka — ale zalecać te płody swojego kunsztu umiał
wybornie, a ceny też na nie naznaczał wcale umiarkowane.

Dosyć że — o cudo industrii i pracy! — handel od razu poszedł nadzwyczajnie, a Achilles

nabrał takiej pewności siebie, jakby kamień filozoficzny wynalazł. Szeptali wprawdzie zawistni i
rozsiewali fałszywe pogłoski, jakoby wszystkie wina Brennerów były podrabianą wodą ze
spirytusem, farbą, olejkiem i cukrem — ale o parę złotych taniej je kupujący wierzyć w tę potwarz
nie chcieli. Trafiało się, że wino dłużej postawszy w zaczętej flaszce dziwną woń zgniłych jaj
wydawało i okrywało się pleśnią — ale gdy mu to zarzucano, odpowiadał zwycięsko:

— Wino jest na to, żeby odkorkowawszy je wypić na razie — ot co! A w cieple postawiona

odkorkowana butelka, choćby w niej było wino patriarchy Noego — musi skwaśnieć, to kolej
rzeczy ludzkich.

Nie tylko zresztą gatunki różne szczęśliwie mu się naśladować udawało, ale i lata; miał na to

takie niechybne recepty, że nigdy o pół roku nie chybił i gdy mu stuletniego wina było potrzeba, nie
dał pewnie 99 za sto... Z niezmierną łatwością tworzył wina, które nosiły nazwiska
Kościuszkowskich, Sobieskiego, Augustów, Sasów, Poniatowskiego, księcia Józefa itp., bo znowu
co do nazwisk, był niewyczerpany i niesłychanie płodny.

Trzeba też było wiedzieć, z jaką powagą z rana wchodził do piwnicy, którą zaraz za sobą na

klucz zamykał, z jakim przejęciem swą sztuką powracał na świat biały, narobiwszy tyle, ile mu było
potrzeba wszelkiego rodzaju.

W nomenklaturach i ozdobach pomysły miewał istotnie genialne, niekiedy nadawał winom

imiona tak osobliwsze, iż sama ich rzadkość porywała przechodnia. On to stworzył nieznane w
Bordeaux Chateau Blaguerry, które zalecał jako daleko wyższy gatunek od Lafittu i przeznaczony
do wielkiej kiedyś chwały; z reńskich on skomponował Schloss Janusberg, zastępujące dla krótko
widzących produkt winnic księcia Metternicha i Pompernickelbrunner, niższy nieco, ale z
przedziwną łatwością dający się pić gatunek. W potrzebie nie kosztowało go rodzić fabryki, jak
tworzył wina, i szampańskie swoje podpisywał: Grand imperiał et Royal — Sapristi Napoleon, a
Reims Veuve Pompon et fils.

Któż by się nie dał wziąć na te tytuły i wspaniałego orła napoleońskiego złoconego od stóp

do głów?

Nic już nie mówię o arakach i likworach, abym zbytnie czytelnika nie upajał, ale zdaje mi

się, że już być musi dostatecznie o jeniuszu Achillesa Czwartackiego zbudowany.

background image

Nie dziw, że z takim darem, który mało komu dostał się w udziale, Achilles mierzył

niezmiernie wysoko i tylko dla przyspieszenia skutków pracy, którymi los obo- wiązany był
nagrodzić jego zdolności, trzymał bilet na loterii, a tymczasowo dla przepędzenia czasu kochał się z
lekka w pannie Salomei. Nie było w tym żadnych dalszych matrymonialnych zamiarów, bo pewien
był, że się ożeni z obywatelką ziemską lub miejską, ale mającą najmniej dwie wsie lub trzy wielkie
dwupiętrowe kamienice.

W sklepie około sprzedaży nie siadywał wcale Achilles, nie zniżał się do tych drobnostek;

tu go wyręczał mały, milczący i cichy człowieczek, który z pewną obawą rozdawał mikstury tym,
co je połykać mieli, i choć nie śmiał protestować słowem, na wymówienie imienia ruszał dziwnie
ramionami. Achilles z rana zajmował się chemią stosowaną, a po obiedzie odpoczywał, puszczając
się wyświeżony w miasto, na teatr itp.

Sumienie pani Deodatowej zrazu wiele cierpiało na tym handlu, którego dobrze zrozumieć

nie mogła, który mimo dowodzeń zdawał się jej rodzajem fałszu i kradzieży, ale ostatecznie
skrupuły te zwyciężył Czwartacki wyrzeczeniem:

— Byłem, mościa dobrodziejko, we Francji, w Niemczech, we Włoszech. Otóż wino

nigdzie nie rodzi się gotowe w zakorkowanych butelkach, wszędzie je robią, przerabiają,
podrabiają, słodzą, cukrują, gummują i potem nam, głupim, sprzedają. A cóż ja gorszego robię?
Dlaczego mam płacić za to, co sam równie dobrze potrafię?

I ruszył ramionami, a że szło wcale dobrze i kartki złocone a kolorowane, których zrazu

pani Deodatowa zrozumieć nie mogła, bo Achilles więcej płacił w litografiach niż za wina —
dobrze się wypłacały, zamilkła.

Niemało bo też badań i pracy kosztowały one pana Achillesa, który całe album brzegów

Renu przywiezione z Kolonii na reńskich win swojej inwencji ilustrowanie wyszafował.

Schloss Janusberg miał jedną z najpiękniejszych etykiet, całą otoczoną liśćmi winnej

latorośli i przeglądającymi z między nich głowami aniołków. Huty robiły dlań flaszki takich
kształtów, że artystycznie nawet zastanawiały, wszystkie jednak miały wspólną własność —
wydawały się ogromne, a zawierały bardzo małą ilość płynu. W niektórych owa góra, która wznosi
się na dnie butelki, dochodziła wysokości Chimborazo i trochę dłuższy korek, głęboko wetknięty,
na jej wierzchołku spoczywał. To zetknięcie się dwóch antithez uważał Czwartacki za jeden ze
swych najpiękniejszych pomysłów, a konsumentów przekonywał, że to są flaszki oryginalne,
scientyficznie ulepszone w celu, aby wino przebiegał pewien strumień żywotny elektryczno-
magmetyczny, który miał je nadzwyczaj szybko udoskonalać i gatunek ich, smak, wigor o wiele
podnosić.

Jednego poranka Achilles Czwartacki robił, jak się zdaje, nowy rodzaj wina reńskiego, w

którym pewną rolę szczypiącego kwasu grał skromny witriol i dzielił go z powagą na dozy
oszczędne, właśnie będąc zajęty ich wymianem, gdy... runęło coś straszliwie. W piwnicy kawał
ściany nagle się wstrząsł, zachwiał i z wielkim trzaskiem obalił na stojące tuż beczułki wina.
Odmalować przestrach wielkiego człowieka, który mimo jeniuszu był tchórzem i mimo tchórzostwa
jeniuszem — niepodobna. Achilles, zadając kłamstwo heroicznemu imieniowi swemu, porwał się
krzycząc przerażony, a strach jego doszedł do najwyższego stopnia, gdy za opadnięciem kurzu
ujrzał włażącego wyłomem człowieka obdartego, z brodą odrosła, strasznego, bladego jak widmo,
który złożywszy ręce rzucił się przed nim na kolana.

— Co to jest? — zakrzyknął twórca win — czego chcesz, człowiecze?

— Litości, miłosierdzia, milczenia, na Boga — milczenia i przede wszystkim kieliszek

wódki!

— Ale cóż to jest! co to jest! — powtórzył drżący Czwartacki.

— Milcz pan i posłuchaj — odparł kapitan, który jednym wejrzeniem ocenił człowieka —

to jest! to jest niesłychana zbrodnia spełniona nad najcnotliwszym z ludzi! to jest historia, którą
potomnym wiekom opowiadać będą wnuki dziwiąc się zepsuciu natury ludzkiej... Jestem więźniem
od lat dwunastu w tym lochu — a mym ciemięzcą jest właściciel tego domu.

— Jak to? kto? kto?

Kapitan nazwiska zapomniał był, co mu nieco sprawę popsuło, ale umiał się wykręcić.

background image

— Cierpienie odjęło mi pamięć... głód i pragnienie... Tu Pluta zapachem wina i wódki,

których tak dawno nie kosztował, znęcony, porwał nie prosząc o pozwolenie w drżącą rękę stojącą
przed sobą na stoliku flaszkę i już miał ją do ust przyłożyć, gdy Achilles wyrwał mu ją gwałtownie.
Był to witriol.

— Człowiecze! śmierć! — zawołał.

Kapitan zbladły flaszkę postawił, a Czwartacki litując się nad jego niedolą dał mu szklankę

świeżo spreparowanego płynu, który zniknął jak kropla w morzu w gardle Pluty, zaschłym od
więziennego pragnienia.

— Ale cóż to jest, u diabła! — zapytał z kolei odzyskując całą przytomność i siły kapitan,

który już czuł, że zostanie wyzwolony i powracał do swego charakteru.

— Jak to? Reńskie! — odparł Achilles.

— Tak! Reńskie, jakem ja piętnastoletni młodzieniec... tfu! daj mi waćpan prostego

spirytusu z wodą, żeby przepłukać gębę po tej miksturze.

Achilles mocno zgorszony, ale przelękły usłuchał, kapitan napił się powtórnie, spojrzał w

oczy Czwartackiemu i wzmocniony, uczuł się panem położenia.

— Wychodźmy razem — rzekł — resztę opowiem waćpanu w jego mieszkaniu, waćpan

mnie przyodziejesz, bo, jak widzisz, w tym lochu odzienie ze mnie podpadało. Moich przygód
cudowniej szych niż myślisz dowiesz się w swoim czasie.

— Ale, ależ przecie — zagadnął Achilles nie wiedząc, co począć i czy go ma wypuścić, a

nawet wpadając na myśl, że to mógł być złodziej — ależ proszę pana, ja przynajmniej powinienem
wiedzieć coś...

— Słuchajże pan — zawołał Pluta chwytając i cisnąc go za rękę — ofiara prześladowania

niewinna! ojciec dzieciom... niegdyś obywatel ziemski... z powodu sukcesji dla pochwycenia jej
udany za umarłego, wtrącony do ciemnicy, morzony głodem, wystawiony na zasadzki... a! włosy
powstają na głowie... Słyszałeś pan o hrabi Parkoszu?

— Nie!

— Nie! jak to? Kraj cały o nim wie. Europa czytała jego historią! a pan nic nie wiesz?

To, czego się kapitan spodziewał, nastąpiło. Achilles zawstydził się swej nieświadomości i

wybąknął:

— Coś słyszałem.

— A więc wiedz, wiedz waćpan — z naleganiem dodał Pluta — ja nim jestem! ja!

Achilles pod wrażeniem pędu słów ogłuszających pobladł i czegoś mu się straszno zrobiło,

zdało mu się nawet doprawdy, że gdzieś, kiedyś słyszał o hrabi Parkoszu.

Korzystał z tego Pluta zwycięski i doszedłszy już, skąd pochodził spirytus i gdzie

znajdowała się woda, nalał sobie jeszcze pół szklanki, chcąc długą wstrzemięźliwość nagrodzić,
potem pochwycił pod rękę Achillesa i jak stał, w dosyć zaniedbanym stroju, pierwsze potrzeby
zaledwie zaspokajającym, pociągnął z sobą ku drzwiom prawie gwałtem gospodarza.

Wschody były szczęściem puste i nikt nie spotkał kapitana, który widząc, że już potężne

wywarł na Czwartackim wrażenie, postanowił z niego korzystać ze zwykłą sobie przytomnością
umysłu, całkiem prawie odzyskanym.

Zaraz więc wszedłszy na górę sam zaryglował drzwi wchodowe, a nie tracąc czasu, obejrzał

się, szukając dla siebie stosownego odzienia.

Achilles stał osłupiały, a kapitan plądrował swobodnie nie mówiąc słowa. Szczęściem

jakimś suknie chemika przygotowane leżały na wierzchu, miara ich przypadała na kapitana, który
spróbowawszy, pomyślał naprzód o ogoleniu i umyciu.

Czwartacki stał niemy i bezwładny, podbity był śmiałością tego człowieka, który znać miał

jakieś prawo, gdy się tak rządził tu jak u siebie. Achilles stracił panowanie nad sobą, czuł się jego
podwładnym.

— Gdzie brzytwy i mydło? — spytał Pluta. Właściciel je wskazał, resztę instynktem

poznajdywał kapitan otwierając szafy i szuflady, domyślając się już łatwo schronienia ręcznika i
przytułku wody. Potem nie oglądając się wcale na gospodarza, który wciąż stał milczący na warcie
u drzwi, siadł, przeciągnął brzytwy i rozpoczął dość ciężką pracę około brody potężnie rozbujałej.

background image

— Nie masz co zjeść? —spytał skończywszy i obmywszy się.

— Nic, kawałeczek sera zdaje mi się.

I dobył serek owczy, który w szafie zasychał, przypadkowo kiedyś przyniesiony.

Pluta powąchał, obejrzał, potrząsł głową i ukłonił się.

— Tak — rzekł — jest to rodzaj sera, ale dla studentów i dla myszy, dajmy mu pokój. A

teraz — dodał — może byś mi waćpan na pierwszy występ do jutra mógł co pożyczyć?

— W jakim rodzaju? — spytał naiwnie chemik.

— W gatunku srebrnym lub papierkowym — odparł Pluta — co chcesz, byle szło za

pieniądz.

Czwartacki, któremu już od tej całej historii głowa się zawracała, zabełkotał coś

niewyraźnie, otworzył szu- fladkę, a Pluta aż go po ramieniu poklepał, widząc tak poczciwie
posłusznym.

— Jesteś zacny, godny chłopiec — rzekł poważnie — mam dla waćpana wiele — wiele

szacunku... Czuję to, że zważając na mój przed chwilą dziwny sposób zarekomendowania się,
miałbyś prawo obawiać się, nie ufać mi... ale masz serce. „Miej serce! i patrzaj w serce!" Umiem to
ocenić i szanuję waćpana.

Domawiając tych słów, kapitan spuścił oczy w szufladkę, w której było z pięćset złotych,

odliczył skrzętnie czterysta pięćdziesiąt i czterdzieści groszy na dorożkarza, schował to wszystko
do kieszeni nie oglądając się na Achillesa, po czym siadł i napisał rewers, podpisując tak
niewyraźnie imię hrabiego Parkosza, że nikt w świecie, nawet najwprawniejszy zecer nie mógłby
go przeczytać, nałożył kapelusz na głowę znaleziony na łóżku, wstrząsnął dłonią Czwartackiego i
zabrał się do wyjścia.

— Zacny młodzianie — rzekł patetycznie w progu — winienem ci wyrwanie mnie z

więzów przemocy — ocalasz ofiarę zemsty niegodnej, człowieka, nie chwaląc się, pełnego cnót i
chwały, nic ci dziś nie powiem więcej, przyszłość zapisze resztę w dziejach! Vale et me ama!
dodał całując w oba policzki osłupiałego chemika.

To rzekłszy otworzył drzwi kapitan, ale mu coś przyszło do głowy, gdy już jedną nogą był

za progiem.

— Wyznam ci jednak, mój drogi, że reńskie wino robisz szkaradnie!... Bywaj zdrów.

Takim wystrzałem uciekającego Parta raniwszy w samo serce biednego Achillesa, który

poczynał już nowego surduta żałować, wyszedł kapitan i znalazł się na wschodach.

Tuż naprzeciw przez otwarte przypadkiem drzwi widać było izdebkę panny Saloniei i ją

samą nad stoliczkiem z robotą opartą. Kapitan mimowolnie zwrócił oczy i stanął wryty... jakby
widmo jakie zobaczył.

Nie wiem, co się z nim stało, ale choć obawa pochwycenia, pogoni powinna go była z domu

tego co najprędzej wygnać, wstrzymał się z jakimś mimowolnym przerażeniem. Jakby czując ten
wzrok padalca wlepiony w siebie, biedna istota podniosła schyloną głowę, spojrzała i krzyknęła.

Jej także złowrogie jakieś ukazało się widmo.

Na krzyk ten prawie zjawiła się trzecia postać, której chodu choć stukliwego ani kapitan, ani

ona nie słyszała.

Był to Wydym, który w swojej godzinie szedł właśnie odwiedzić pannę Salomeę. Głos

kobiety przeraził go, zbliżył się i kapitan, obejrzawszy się trącony, postrzegł go przy sobie.

Oba osłupieli... ale Pluta prędko przytomność odzyskał.

— Upadam do nóg porucznika! wszak porucznik? — zapytał szydersko. — Gdzież się

podziewa przyjaciel mój, kochany Zeżga? ha?

Pierwszy raz w życiu porucznik się uląkł, zdawało mu się, że ze wschodów spadnie, że

śnił...

— Nie mylisz się waćpan... kapitan Pluta, do usług — dodał zbieg więzienny szybko —

który nie zapomni, że jadł chleb pański i będzie mu się zań starał odwdzięczyć... Do zobaczenia! do
zobaczenia!

Po czym jak dwudziestoletni młodzieniec puściwszy się wschodami na dół, zginął z oczów

Wydymowi w bezdennych ciemnościach korytarzy.

background image

Porucznik poczuł, że mu się zrobiło słabo, usiadł na wschodach i obawiał się omdlenia, gdy

troskliwa ręka panny Salomei przybiegła z ratunkiem... głos jej od wstydu słabości go ocalił.

Czytelnik, o ile sobie pochlebiam, nie mógł zapomnieć znajomości, które porobił w ciągu

naszej powieści, i za- pewne zechce sobie przywieść na pamięć rodzinę Narębskich, której
jedynaczka Elwira tak nieszczęśliwą powzięła miłość ku dosyć obojętnemu a okrytemu dotąd
tajemnicami panu Adolfowi Szwareowi, ukochanemu synowi propinatora z Zamurza.

Straciliśmy z oczów zajmujący widok dwojga kochanków znad brzegów Wisły, fetory choć

wcale różny od sławnego romansu z naddniestrzańskich wybrzeżów, niemniej wszakże
psychologicznie ciekawy przedstawiał obrazek.

Pan Adolf Szwarc, który miał rozległe stosunki w stolicy i prawie ciągle w niej bawił,

ukazywał się rozmarzonemu i trochę rozkapryszonemu dziewczęciu jak idealne zjawisko i znikał
potem w głębinach tłumu nie pochwycony, uparcie dotąd broniąc wprowadzenia do domu
Narębskich.

Matka i córka, które w nim widziały ciągle potomka jednej z najznakomitszych rodzin

krajowych, księcia S... lub hrabiego Z... przypisywały to obecnie jego opozycji ze strony familii i
przekonanie to tak było wkorzenione, iż żadna siła odeprzeć go nie mogła... pani Samuela
dostawała spazmów i bólu głowy, gdy mąż, który już wiedział o tajemnicy i ruszał na nią
ramionami, śmiał się sprzeciwiać domysłom, Elwira dzieliła najmocniej zdanie mamy.

Poniekąd uparte trzymanie się na uboczu pana Adolfa Szwarca, który obawiał się, aby jego

marzenia nie rozbiły się o rzeczywistość i zwlekał przedstawić się rodzicom, przyczyniło się do
utwierdzenia w tych ideach o jego znakomitym rodzie, które zresztą potwierdzała zupełnie miła i
szlachetna powierzchowność, elegancja stroju i piękne, nie dla wszystkich dostępne ukształcenie.

Adolf, jak wielu młodych ludzi, których serce się opierało długo, a potrzebowało kochać,

zakochał się trochę sercem, zakochał trochę głową, a może i prosta, mniej szlachetna odezwała się
tam jaka namiętność, do której przyznać się trudno, a oprzeć się jej często jest nad siły człowieka.

Dosyć że Adolf upojony Elwirką, która wcale nie była ideałem, ale najrzeczywistszą córką

tej nieboszczki Ewy, którą tradycyjnie za matkę wszystkich słabostek kobiecych uznajemy —
błądził koło niej i bał się szczerze przybliżyć.

Me było sposobu namówić go do domu Narębskich. Ale za to Elwira, ile się razy pokazała

na ulicy, w kościele, w Saskim Ogrodzie, w Alejach, spotykała go zawsze, widziała go ostrożnie
ścigającego ją i jako wielce przezorna istota umiała z tych zręczności korzystać... Stosunek zawarty
w Lublinie czasu karnawału coraz stawał się bliższy i poufalszy; matka, widząc prawdziwy talent w
córce do prowadzenia sprawy, nie mieszała się do niej wcale.

Ale ilekroć panna Elwira chciała o krok dalej posunąć się, pan Adolf milczący, zagadkowy,

tajemniczy cofał się i zdawał zabierać do odwrotu. Nazajutrz spotykali się znowu, zbliżali i
rozstawali znowu tak samo. W końcu takie położenie niepewne stawać się zaczęło nieznośnym.

Słabe zdrowie pani Samueli i uczuta przez nią silna potrzeba zbliżenia się do męża, dla

którego niekiedy czulszą się okazywała, wstrzymywały ją w domu.

Pani Samuela, nie wiemy z jakich powodów, chciała pozyskać serce pana Feliksa, to pewna,

że pomimo toalet bardzo starannych w teatrach i na przechadzce wśród pięknych warszawianek nie
robiła efektu i zasmucona może tą obojętnością ludzką, tuliła się w objęcia małżonka.

Z tej przyczyny, nieustannie wyrywającej się na miasto córce podołać nie mogąc, musiała

jej dobrać towarzyszkę w osobie niejakiej pani Cypcewiczowej, dawnej znajomej, wdowy po
urzędniku, zamieszkałej w Warszawie na dewocji i plotkach.

Cypcewiczowa była najlepszą w świecie kobietą, grzeczną i słodką jak miód z cukrem,

uśmiechającą się, kłaniającą, pokorną, niezawadną i roztropną do tyła, że udawała niemą i głuchą
gdziekolwiek była potrzebą.

Gotowa była do najdelikatniejszych nawet posług; a głównie celowała w tym, że wiedziała

często o godzinie ósmej, co się stało o siódmej w Warszawie, co kto myślał, czuł, mówił, robił, od
skandalików ulicznych aż do tajemnic największego świata.

Maleńka, pomarszczona jak jabłko pieczone, blada, tak była zręczną, że mogła się wcisnąć

dziurką od klucza, chodziła cicho, mówiła niegłośno i pozbywała się zdania własnego z łatwością, z

background image

jaką inni wypluwają z ust pestkę od śliwki. Był to ideał towarzyszki, z którą Elwira robiła też, co
chciała, i godziła się z nią doskonale.

Wprawdzie przed każdą przechadzką nie omieszkała jej dać nauki pani Samuela po cichu,

ale Cypcewiczowa, przyjąwszy ją z pokorą ucznia, nie uważała za konieczność w czymkolwiek się
sprzeciwiać Elwirze.

Dnia, o którym mowa, Cypcewiczowa wybierała się właśnie z Elwirką zadumaną i

zniecierpliwioną do Saskiego Ogrodu, gdyż pani Samuela cierpiała na głowę i osunięta w fotelu,
czekała na tego nieznośnego Feliksa, który użalać się nad nią nie przychodził jak na złość.

Elwira włożywszy mantylkę, rękawiczki i kapelusz chodziła po pokoju, głośno narzekając

na nieznośną ślamazarność furmana, który nie zaprzęgał, nareszcie wybiegła sama do sieni, aby
wydać stanowcze o powóz rozkazy.

— Cypcuniu droga! moje serce — odezwała się głowę tuląc w dłoni pani Samuela —

uważaj ty, proszę cię, na to dziecko, proszę cię... Ona kocha się, biedna, ten człowiek ją męczy. Nie
dopuść, aby się nadto zbliżali. Ona tak, jak ja, cała żyje sercem, nerwowa, drażliwa, delikatna, ją
każda rzecz tak wzrusza, zlituj się, nie spuszczaj jej z oka.

— Ale niechże pani dobrodziejka będzie spokojna...

— Ile mnie to zdrowia kosztuje — westchnęła pani Samuela — ty nie uwierzysz, to biedne

dziecię zamęcza się, ten człowiek, jak oni wszyscy, chyba nie ma serca. Wstrzymaj ją i staraj się
upamiętać, proszę cię.

— Ale niechże pani będzie spokojna — powtórzyła z uśmiechem Cypcewiczowa — ja nie

dopuszczę nic zbytecznego.

— Niech z sobą mówią, ale żadnych poufałości, zmiłuj się, bo to i mężczyznę odstręcza, i ją

jeszcze drażni gorzej, żadnych szeptów, moja Cypcuniu droga.

— Panna Elwira i sama bardzo jest uważna... Na te słowa wpadła wymieniona i krzyknęła:

— Konie stoją... jedźmyż, proszę, ale jedźmyż! ja czekam!

Ostatni wyraz wymówiony był zupełnie na sposób Ludwika XIV. Cypcunia się porwała,

Elwirka pocałowała matkę w czoło używając przywileju rozpieszczonej jedynaczki i nie słuchając
ostatnich nauk, wybiegła strzałą z pokoju.

Cypcunia ledwie miała czas wsiąść do powozu, gdy Elwira już nagliła woźnicę o pośpiech,

stanęli nareszcie przed bramą Saskiego Ogrodu; panie wysiadły, a że w bocznej puściejszej alei na
prawo zwykli się byli spotykać, gorączkowo wbiegła do niej panna Narębska.

Przeczucie ją nie omyliło, piękny nieznajomy przechadzał się tu sam jeden, ubrany tak

wykwintnie, uczesany tak starannie — ale smutny straszliwie. Spojrzawszy na twarze bohaterów,
łatwo się było domyśleć, że dramat zbliżał się do rozwiązania. Elwira pochwyciła swą ofiarę z
żarłocznością zgłodniałą. Cypcunia odwróciła głowę i poczęła badać liście lip i piękne kształty
posągów.

Rozmowa zrazu była urywana, popękana, niesforna i nie dająca się pochwycić ni ująć w

słowa, oboje domyślali się w niej tysiąca rzeczy, wcale ich nie mówiąc. Ten ustęp jednak trwał
krótko i Elwira, która wyjechała z mocnym postanowieniem stanowczego kroku, obejrzawszy się
na pozostałą nieco w tyle Cypcunię, poczęła do Adolfa się zwracając:

— Przyznaj pan — rzekła — że od czasu, jak się znamy, położenie nasze jest dosyć

dziwne... Mówimy z sobą, spotykamy się, dosyć sobie konwenujemy (sic), a ja nie wiem doprawdy,
kto pan jesteś, nie mogę się doprosić, byś był łaskaw odwiedzić moich rodziców i śmiesznej
tajemnicy, jaka pana otacza, rozgmatwać nie mogę. No? jużciż raz przecie wypadałoby to
skończyć!

Jak na panienkę było to dość rozsądne i nieco śmiałe, Adolf spuścił oczy pomieszany, chciał

mówić, słowa mu w ustach zastygły, Elwira obejrzała się, poznała, że skutek odniosło jej
przemówienie stanowcze i mówiła dalej — trochę ironicznie:

— Zapewne tajemnica jest w romansie rzeczą bardzo piękną, bohater nieznajomy zajmuje

może więcej, ale w życiu skrytość odstręcza, rodzi obawę, każe się domyślać czasem i niezbyt
pochlebnych okoliczności, a ja! ja panu przyznaję, że dłużej... dłużej bym nie mogła znieść
tajemnicy tej, to przecie brak zaufania...

background image

Adolf wysłuchał apostrofy z pokorą, zagryzł usta i z uśmiechem rezygnacji pełnym po

krótkim namyśle odpowiedział:

— Pani więc sama domagasz się tego?

— Domagam się, chcę, rozkazuję, proszę, ja nie wiem sama, ale pan chyba mnie nie

rozumiesz?...

— Będę posłuszny — rzekł Adolf smutnie trochę — ale jeśli zdjęciem ostatniej zasłony

rozczaruję panią?

Elwira spojrzała — myśl szybka jak błyskawica prze- leciała jej przez głowę: będzie

kłamał! będzie mnie próbował.

— No, mów pan — odparła — kto pan jesteś.

— Siądźmy naprzód — rzekł ocierając pot z czoła Szwarc — opowiem pani wszystko.

Siedli, ale Cypcunia odsunęła się trochę, zapewne dla przypatrzenia grzybom dziwnie

kapeluszowatym, które rosły pod lipą. Grzyby te tak były pociesznie ugrupowane, a ich szyszaki
tak osobliwszym sposobem ponachylały się w prawo i w lewo, że nie można było się ich napatrzeć,
miały minę kupki ludzi gwarzących o czymś bardzo ważnym. Starszy grzyb prezydował w
ogromnym kołpaku w tył zarzuconym, wielki, brzuchaty i przepucłmięty od ambicji, w prawo i w
lewo różne chude, smukłe, krzywe, garbate, proste i ponachylane zdawały się go słuchać z uwagą.
Cypcunia też obróciwszy się ku tym grzybom ani zważała na rozmowę Elwiry z panem Adolfem.

Rozpoczęcie opowiadania widocznie kosztowało wiele młodzieńca, ale gdy raz usta

otworzył, już się więcej nie zawahał.

— Mogłaś się pani domyślać — rzekł po chwilce poważnie — że co się ukrywa, musi mieć

do tego jakieś powody. Gdybym miał piękne imię, sławnych przodków i położenie w świecie
świetne, nie potrzebowałbym taić się z nimi, jestem synem rodziców, którzy w pocie czoła dorobili
się grosza i poświęcili dla dziecięcia, którzy nie chcąc mu psuć — xx ludzi sobą, oddalili się od
niego, czyniąc ofiarę z serc rodzicielskich dla przesadzonego, ale święcie pojętego obowiązku.
Dlaczegóż bym się miał tego wstydzić? choć bogaty dziś, jestem synem szynkarza, nazywam się
Adolf Szwarc. W Warszawie znają mnie, ale nikt o tak niskie pochodzenie nie posądza, bo ono jest
dla wszystkich tajemnicą. Mam majątek, bywam wszędzie, przyjmują mnie w pierwszych
domach...

Elwira pobladła, serce na chwilę bić jej przestało w piersiach, w głowie się zawróciło, ale

powtórzyła sobie:

— O! o, kłamie, żeby mnie wypróbować! ale nie złapie pewnie! Z oczu mu widać, że chce

moje uczucie doświadczyć.

I dobrze pokrywając niepokój doznany Elwira odpowiedziała chłodno:

— Więc dlaczegóż tak długo miało to być tajemnicą? Ja nie widzę, przyznam się panu, innej

między ludźmi dobrze wychowanymi różnicy, tylko tę, jaką czynią ich osobiste zalety. Co mi do
tego, czym są lub byli pańscy rodzice.

Adolf widocznie rozpłomieniał, pochwycił jej rękę nieco wyciągnioną ku sobie, drżała ona z

niepokoju i tłumionego gniewu, ale któż wyczyta w biciu pulsu co nim porusza, radość czy
strapienie? On ten znak tak sobie wytłumaczył, jak go zawsze wykłada namiętność.

— Więc pozwalasz mi pani, bym...

— A! mój Boże! najprostsza rzecz w świecie, na cóż mamy wiedzieć, czym są rodzice, ja

przynajmniej.

Niegodziwy! próbuje mnie — dodała w myśli — ale to być nie może! syn propinatora, to

niepodobna. I dodała głośno:

— Panie Adolfie, ja chcę, ja proszę, ja rozkazuję, byś był u moich rodziców nie dalej jak

jutro.

— Będę posłuszny — odparł Adolf z rozjaśnionym czołem.

Cypcunia tymczasem pilnie przypatrywała się grzybom, przyszedł piesek i prezesa

wywrócił, gdy Elwira wstała i poczęły się przechadzać.

Reszta rozmowy była dotkaniem pierwszego jej wątku, a im Adolf szczerzej, otwarciej

spowiadał się z przeszłości, tym Elwira uparciej w duszy powtarzała sobie:

background image

A! jakże udaje! o, co za niegodziwy kłamca, ale mnie nie złapie.

I śmiała się dziwnie, i dobywała z niego pytaniami zwierzeń, które witała niezrozumiałym

dla niego uśmiechem, potem z tego toru wpadli na czulszy, na tę drogę aluzji, półsłówek, na tę
poplątaną osnowę miłosnych pogadanek, mozaikę wyrazów, ruchów, wejrzeń, westchnień,
wykrzykników, domysłów, która się pochwycić nie daje.

A że wstali i chodzili, a Cypcunia musiała przerwać obserwację grzybów tak zajmującą,

poczęła rozpatrywanie palców u rękawiczek, które ten umysł badawczy znowu niesłychanie ku
sobie pociągnęły. Zadawała każdemu z palców z osobna pytanie, dlaczego by się popsuły pierwej
lub inaczej od drugich? itd.

Adolf swobodnie mówił z Elwirą, a gdy zmierzch począł pod drzewami coraz być gęstszym,

odprowadził panie do powozu. Elwira żegnając go szepnęła raz jeszcze: — Do jutra.

Gdy do domu wrócili, Feliks siedział z gazetą w salonie, nie było więcej nikogo, Elwira

wpadła zarumieniona, chcąc się tym, co mieniła swoim tryumfem, podzielić z matką, ale
przytomność ojca i Cypcuni zostającej na herbacie nie dopuściła gorącemu zadośćuczynić
pragnieniu. Piekła ją okrutnie i niepokój wewnętrzny oka matki nie uszedł, poznała pani Samuela,
że coś tam zajść musiało stanowczego, czuła, że córce ciężko być musi długo się nosić z tajemnicą
nikomu nie udzieloną, więc mimo osłabienia, bólu głowy i ochoty pozostania w wygodnym fotelu
ruszyła się z niego, zostawując w pokoju męża z Cypcunia, dwie najantypatyczniejsze sobie
postacie.

Dlaczego pan Feliks nienawidził wszędobylskiej Cypcuni, która mu się łasiła,

przypochlebiała i miliła jak mogła — tego nikt wytłumaczyć nie potrafi, był trochę z natury
kapryśny i ulegał takim niepojętym dla niego samego wstrętom i pociągom. Cypcunda czyniła na
nim wrażenie synapizmów, piekła i drażniła.

Zwykle spokojny i grzeczny pan Feliks przy niej stawał się milczący, zasępiony i

najczęściej uciekał, chwilę wytrzymawszy zaledwie. Tym razem uchodzić nie było podobna —
cofnąć się niemożliwa; został z gazetą w ręku, a Cypcunia, która umiała zawsze znaleźć zajęcie,
poczęła przyglądać się materii kanap i obiciu ścian salonu.

— Wie mama, co się stało! — zawołała, szybko zamykając drzwi bocznego pokoju, Elwira,

której pilno było dobrą wieścią podzielić się z matką — ale to cała komedia...

— A, niechże usiądę.wprzódy, bo wiesz, że stać nie mogę, a wrażenie, jakiego doznaję, nie

da mi się utrzymać na nogach.

Elwira nie bardzo już zajmowała się matką, spojrzała w zwierciadło i zobaczywszy ją

siedzącą, poczęła żywo:

— Otóż przecie jutro u nas będzie, dał mi słowo!

— Powiedział ci, kto jest?

— W tym cała historia — odparła córka... — bo, proszę mamy, on mojego przywiązania

widocznie próbuje, on mnie zwodzi, on skłamał... nie przyznaje się do nazwiska, udaje, że jest...

— Ale coż pleciesz? — przerwała Samuela.

— Udaje... jak mamcie kocham, udaje, że jest synem propinatora... a mówi, że się nazywa

Szwarc...

Pani Samuela brwi namarszczyła.

— Udaje, dlaczegoż by udawał?

— A! czyż mamcia tego nie rozumie; widocznie chce być kochanym dla samego siebie, tak

jak to bywa w romansach... bo możeż on być jakimś Szwarcem? synem szynkarza? pytam się, czy
to możliwa? czy to podobna? czy jest w tym najmniejsze podobieństwo do prawdy? Ale to nie ma
sensu! to nie ma sensu! — powtórzyła po dwakroć Elwira — prawda, mamciu?...

Mama była chmurna jakoś, bieluchną pulchną rączką pociągnęła po czole.

— Śmiałżeby sobie takie żarty z nas stroić i wchodzić w nasz dom pod pożyczanym

nazwiskiem?

— Ale, proszę mamy, czyż mama tego nie widzi... on się kocha... i obawia się, abym, jak

wiele kobiet, nie została ujęta jego tytułem, imieniem... położeniem... a wie, że gdy się przekona, że
go szczerze kocham, to padnie mamie do nóg, przeprosi i przebłaga... i wie, że ja mu przebaczę.

background image

— Dziecko moje — odparła jakoś chłodno pani Narębska — wszystko to możliwe, ale nie

wydaje mi się jasne! Powiedz mi, a nie wspominał ci co, jak on się ma? czy bogaty?

— Właśnie, że powiedział mi, iż ma się bardzo dobrze, że jest bogaty, że ma najlepsze

stosunki, więc proszę mamy, jakże by syn propinatora mógł dojść do tego? Widocznie bałamuci! Ja
mówię mamie, że próbuje mnie... Ale ja go złapię... powiedziałam mu bardzo zimno, że nie
obchodzi nas wcale pochodzenie jego, że w człowieku cenim tylko jego osobiste zalety.

— Cóż on na to?

— Nic... obiecał być jutro.

— Doprawdy! nic nie rozumiem... ale kochana Elwirko... jakże on się nazywa... Weiss czy

Lang, czy...

— Szwarc!

— Szwarc! — i pani Narębska pokiwała głową. — Nie rozumiem... nie rozumiem... Trzeba

by powiedzieć ojcu.

— To wszystko udane! — powtórzyła Elwira opanowana tą myślą, czy wmawiając ją w

siebie.

— No... a gdyby w istocie był Szwarcem i synem propinatora? — spytała matka.

Elwira stanęła niema przez chwilę.

— Przypuśćże, co byś naówczas zrobiła? — powtórzyła Narębska.

— Co bym zrobiła? co bym zrobiła! — odezwała się z westchnieniem córka, opuszczając

ręce... — Ot, ja powiem mamie, że doprawdy sama nie wiem, co bym zrobiła... Ale to nie może
być.

— No! ale gdyby... przypadkiem...

— A! to by było okropnie! — zawołała Elwirka tupając wcale niemałą nóżką, aż się

posadzka zatrzęsła... a matka spazmatycznie krzyknęła. — To by była zdrada! to po cóż, proszę
mamy, tak się ubierać, tak mieć minę dobrze wychowanego i przyzwoitego człowieka, tak mówić
po francusku, tak być dobrego tonu... i koniec końców być synem szynkarza.

— Ale on idę nie zwodził wcale! ani ci się narzucał. Elwirka pomyślała chwilę, był to umysł

wielce praktyczny.

— No, to cóż, proszę mamy... sam powiada, że rodzice się go wyrzekli, aby mu nie być

zawadą na świecie, że nikt nie wie o jego pochodzeniu... Ale... być panią Szwarc... panią Szwarc.

— Szwarc czy Weiss... przyznam ci się, że nie tegom się spodziewała dla ciebie.

I westchnęła Samuelka.

— Ty jak ja — dodała — jesteś stworzona do wyższego świata, stosunki tylko

nieszczęśliwe twojego ojca, którego nie obwiniam, ale to tak jest — nie dozwoliły nam wejść do
niego i zająć właściwego stanowiska... Wina w tym niezaprzeczenie poczciwego Feliksa... Choć mu
tego nie wymawiam... no, ale... gdyby chciał, gdyby umiał wyrobić sobie w świecie właściwszą
pozycją. Miałam zawsze nadzieję, że ty ją uzyskasz przynajmniej... A! wiele bym ucierpiała... ale...

— Ale on mi wyraźnie mówił, że ma najświetniejsze stosunki — podchwyciła Elwira — jak

mamcie kocham... mówił mi to... mówił.

— Pani Szwarc... a! c'est charmant.

— Przecież dowiodłam mamie, że to nie może być.

— Daj Boże, by nie było, rzeczy są już nazbyt zaawansowane i ty, moja Elwirko, podobnoś

się nim do zbytku zajęła... pani Szwarc!

— Po co o tym myśleć, kiedy to być nie może... — powtórzyła Elwira.

— Wreszcie — dodała jakby sama do siebie mówiąc pani Samuela — mówią, że nic

łatwiejszego jak sobie kupić tytuł, kilka razy napomykałam o tym ojcu twojemu, ale on ze swoimi
śmiesznymi demokratycznymi wyobrażeniami ani chce słuchać o tym... Wiem to na pewno, że
takie na przykład hrabiostwo lub baronostwo, pojechawszy za granicę, można dostać jak
obwarzanek za grosz, za kilka tysięcy talarów... za darmo prawie... bo to teraz z ceny spadło i
bardzo są radzi w Austrii, jeśli kto chce sobie nabyć... W najgorszym razie, kiedy już imię także
niemieckie, to do niego potrzeba koniecznie tytułu... i jakiego b u r g na końcu... Baron Szwarcburg
na przykład nie byłoby tak źle... Madame la comtesse de Schwarzbourgcela sonne assez bien.

background image

Elwirka jednak mało słuchała matki nabitą mając głowę, że piękny nieznajomy odegrywa z

nią komedią... i odwróciła się od niej do zwierciadła.

Obie zadumane weszły nazad do salonu i znalazły Cypcunię przypatrującą się posadzce, a

pana Feliksa ze strasznie pochmurzoną twarzą zatopionego w czwartej stronicy gazety.

Pani Samuela dopadła fotelu i podparłszy się na dłoni, zamyśliła głęboko. Elwira zaczęła

chodzić namiętnym krokiem po pokoju... Narębski, ledwie je ujrzał wchodzące, pochwycił się żywo
z krzesła i posunął ku drzwiom.

— Kochany Feliksie... mam do ciebie słówko... — wstrzymała go żona z niezmiernie

słodkim uśmiechem.

Nie było co począć, wstrzymał się z ucieczką Narębski i jak na stracenie prowadzony

człowiek zbliżył się do żony, która z oczyma wlepionymi w posadzkę odpoczywała po zwierzeniu
się córki. Cypcunia z Elwirką odeszły trochę na bok, nie chcąc małżeńskim zwierzeniom stawać na
zawadzie.

— Wiesz — szepnęła żona do męża — jutro tu ma być ten nieznajomy pretendent Elwirki...

obiecał.

— A! a! — rzekł obojętnie ojciec — no — to dobrze.

— Tak, ale wiesz, kto to jest?

Nie, wszakże i wyście podobno nie wiedziały.

— Poczekaj, niech odetchnę, to całkowity romans... — dodała Samuelka, wciągając jakąś

pokrzepiającą woń z flaszeczki, która ją nigdy nie opuszczała. — Zdaje się, że ten jegomość ma
manią być kochanym tylko dla swych osobistych przymiotów... kryje się z imieniem. Ja i Elwirka
byłyśmy i jesteśmy prawie pewne, że ten człowiek musi należeć do jakiejś znakomitej rodziny... to
nie ma wątpliwości... to pewna prawie... takiej powierzchowności nie znaleźć w lada kim...
dobrzem go obserwowała... Tymczasem na wielkie naleganie tej biednej Elwirki wyznał przed nią
podstępnie, że się nazywa... Szwarc... i że... ale to niezręczne kłamstwo... jest synem propinatora.

Narębski, jakkolwiek go żona miała za demokratę, ruszył się z krzesełka jak sparzony.

— Szwarc... co u licha? miałzeby być synem tego starego, co dotąd szynkuje w Zamurzu?

— Ale to jest kompozycja! widoczna próba — przerwała pani Samuela.... — Jutro tu

będzie, zobaczysz go... poznasz...

— Ja go znam przecie doskonale — zawołał pan Feliks — jeśli to młody Szwarc, którego tu

po salonach wszędzie pełno. Człowiek bardzo przyzwoity, przyjmowany w najlepszych
towarzystwach, charakter mu przyznają szlachetny i piękny... ale skądże u licha miałby być synem
propinatora?

— Czyż ty tego nie pojmujesz, że to wszystko jest maską niezręcznie ułożoną, aby Elwiry

przywiązanie wypróbować?

Narębski ruszył ramionami i uśmiechnął się tylko.

— No! zobaczysz.

— A! zobaczymy — rzekł obojętnie — ale w takie romanse niezmiernie mi jakoś w tę

zimną porę uwierzyć trudno.

— A! a! tobie! — uśmiechnęła się żona... — nie dziwuję się... tyś zawsze miał taki

szczęśliwy chłód i trzeźwość.

Pan Feliks pokarmie spuścił głowę.

— Lecz są ludzie pełni czucia, pełni wiary w serce kobiece... którzy szukają miłości,

poświęcają się dla znalezienia jej... i wystawują siebie i drugich na próby...

— Bądźże pewna, moja droga — odparł nieco zniecierpliwiony Narębski — że ci próbujący

wcale nie kochają... są to sobie alchemicy robiący eksperymenta... nic więcej.

— Tak! ty tego nie pojmiesz nigdy... ja to rozumiem — przerwała pani Samuela... — ale nie

podawajże u innych w wątpliwość, co się w twym sercu nie mieści.

Rozmowa schodziła na ten słodko-kwaskowaty tonik, którym żona najboleśniej umiała

dogryźć mężowi. Narębski spojrzał na zegarek z przerażeniem i umknął.

Łatwo się domyśleć, że nazajutrz dom państwa Feliksostwa w godzinie herbacianej był

postawiony na stopie, która stanowisku ich w społeczeństwie odpowiadać miała... słudzy

background image

wyliberiowani, panie skromnie strojne, zastawa stołu w srebra stare przybrana, kwiaty, wonie,
światło...

Dlaczegoż, pytam was, tak wiele myślimy o wystąpieniach dla popisu, a tak mało na dzień

powszedni, który jest tłem życia, jego podstawą i siłą? Nie ma li w tym wielkiej omyłki i braku
harmonii, że się zmagamy dla próżności, gdy dla osłody, dla uporządkowania życia z siebie
ciężkiego nic prawie nie robiemy? Stawiamy kwiaty dla obcych, którzy na nie spojrzeć nie mają
czasu, a dajemy im więdnąć, choć wzrok spocząłby na nich miło i dusza orzeźwiła ich widokiem...
rozlewamy wonie w niedzielę, a nie dbamy, choć się dusim przez sześć dni tygodnia; stroim się dla
ludzi, czemuż nie trochę dla swoich, dla rodziny, przez poszanowanie siebie samych?

To pewna, że salon Narębskich wyglądał jak nigdy... że panie w nim piękniejsze były niż co

dzień, że oczekiwano gościa z trochą podbudzonej niecierpliwości, a sam Narębski mniej nawet
ziewał niż zazwyczaj i miał minę surowszą.

Cypcunię uprzątnięto jakoś na tę uroczystość, znajdując, że stanowiła fałszywą nutę wśród

harmonijnego obrazka. Pani Samuela siedziała w krześle tak wygłodzona, tak anielsko
udobruchana, taka jakaś łagodna i serdeczna, że kto by ją nie znał, 'wziąłby ją za męczennicę.

O to właśnie podobno chodziło jej najbardziej. Ale pan Feliks nie miał miny kata, wyglądał

jak przymuszony widz komedii, którego za biletem gratisowym przypędzono z domu na znane mu
dobrze widowisko.

Elwirka chodząc z kamelią w ręku spoglądała nieustannie na drzwi salonu, słuchała każdego

turkotu w ulicy, rumieniła się z dziewiczej niecierpliwości, a matka przekonana o jej delikatności
załamywała ręce z obawy", aby to wzruszenie, nazbyt długo przeciągnione, zdrowiu jej nie
zaszkodziło.

Szczęściem ten stan niepewności i oczekiwania nie trwał zbyt długo i służący oznajmił

hrabiego Pamfila i pana Szwarc.

Szwarc... zabrzmiał złowrogo w uszach wszystkich, a Elwira przekonana o podrobieniu tego

nieznośnego nazwiska ruszyła ramionami niecierpliwie.

Słówko o hrabi Pamfilu... Był to najciekawszy w świe- cie człowiek. Ojciec jego, dostawszy

majątek za kordonem austriackim, wynagrodzony został za doznane w tych wypadkach strapienie
tytułem hrabiego... przyjął go i nosił z rezygnacją. Syn już włożył mitrę spadkową, ale że niczym
do żadnego hrabiego nie był podobny i czuł to do siebie, starał się, żeby mu świat ten tytuł
przebaczył, niesłychaną potulnością. Dowodziło to, że istotnie do tytułu jakąś wagę i znaczenie
przywiązywał, i czyniło go po trosze śmiesznym. Wyglądał on jak ci we własnym przekonaniu
wielcy ludzie, którzy się robią popularnymi do śmieszności, żeby im ich mniemany jeniusz
przebaczono. Hrabia Pamfil służył wszystkim, kto go chciał i nie chciał, szczególniej demokracji,
całował się z przyciskiem, podawał ręce z zamaszystością, szedł jeść niestrawne rzeczy w lada
towarzystwie z poświęceniem nadzwyczajnym. Wszyscy go za to nazywali najlepszym w świecie
chłopakiem; prawdę rzekłszy, był śmieszny. Ubierał się skromnie, jeździł zaniedbanym powozem,
w domu utrzymywał starannie demokratyczny nieład i zdawało mu się, że dopełnia jakiejś cnoty
obywatelskiej. Co się tam działo za kulisami tej popularności, nie wiemy, słychać było jednak, że
Pamfil narzekał czasem na ciężary, jakie nań położenie jego wkładało.

Powierzchowność Pamfila niemal go uniewinniała, bo pierwszy lepszy kamerdyner

porządnego domu przyzwoiciej wygląda. Twarz miał nabrzmiałą, bladą, z nosem
kartofloformowym, oczy nie dające się opisać, zarost jak żyto litewskie w nieurodzajny rok rzadki i
niebujny, ręce ogromne, nogi słonia i plecy trochę garbate. Rubaszność jego i potulność miała
jednak, przypatrzywszy się jej z bliska, coś protekcjonalnego.

Hrabia Pamfil rzadko bywał u Narębskich, ale kilka razy ich odwiedził; pani Samuela go nie

lubiła, Elwira ujadała się z nim zawsze, pan Feliks nie miał dlań sympatii.

— Mam honor przedstawić państwu mojego dobrego kolegę i przyjaciela, pana Adolfa

Szwarc.

Słowa te wyrzeczone zostały pół poważnie, pół żartobliwie, wszyscy się skłonili, powitania

skrzyżowały się zewsząd i goście usiedli, a choć nerwowych kobiet nie lubił hrabia, musiał zająć
miejsce przy gospodyni domu. Narębski przybliżył się do Szwarca.

background image

Był to ten sam Szwarc, którego znał w salonach.

Elwira, która do ostatniej chwili spodziewała się metamorfozy, zabita była nazwiskiem...

Dalej już przypuszczać komedii nie mogła i pytała się w głębi serca, czy Szwarc, syn propinatora,
miał prawo tak dystyngowanie wyglądać.

Rzecz w istocie była trochę niepojęta... bo Adolf przy tym hrabi daleko hrabszą miał minę

niż prawdziwy.

Cest a n'y rien comprendre? — szepnęła w duchu pani Samuela.

Pierwszy wieczór, jak zwykle, przeszedł niezmiernie poważnie, chłodno i nudnie, Elwira

sprzeczała się z hrabią, Adolf mało zbliżał się do niej, pani Samuela grała rolę nieuznanego serca i
nieodgadniętych nerwów, a Narębski ziewał wewnątrz siebie... Stan ten okropny znany jest tym
tylko, co go doświadczali, a wyrównywa najofcrutniejszej męczarni; nic szkodliwlszego nad
połknięte ziewanie — struć się nim można.

Około dziesiątej goście wzięli za kapelusze, panie spojrzały na zegar, pan Feliks począł w

nadziei oswobodzenia ożywiać się i rozchmurzać; trzeba mu przyznać, że odprowadzając do drzwi
był prawie wesół.

Znajomość więc została zabrana... ale ze Szwarcem.

— No! proszę mamy, co ja teraz pocznę? — zapytała załamując ręce Elwira — a jeżeli to

jest w istocie prosty Szwarc?

— Moje dziecię — poważnie odezwała się matka — mówiłam ci, jedyna rada... kupienie

mu tytułu... Jest bo- gaity, na to go stanie, dorzuci się sylaba... e n b e r g... na przykład.

— Ale jeżeli to syn propinatora?

— Jużd to nie może być? — odparła matka.

— No? widzi mama, a jeśli to skłamał dla wypróbowania mnie, to mógł i nazwisko

skomponować...

Pani Samuela zaczęła się skarżyć na ból głowy.

Położenie tak cudownie oswobodzonego z więzienia kapitana Pluty, który, odzyskawszy

przytomność umysłu, potrafił sobie zaraz stworzyć trochę grosza na nieprzewidziane potrzeby i
jakie takie, ale przyzwoite ubranie, a nim by się nowe widoki dlań odkryły, miał przed sobą kilka
dni bez troski i obiecywał sobie stanowczo w ciągu tego czasu pomyśleć o przyszłości — nie było
przecież nadto wesołym.

Nie miał zabezpieczonego jutra. Potrzeba było znowu odzyskać wszystko i walczyć z dolą

przeciwną dla wyrobienia sobie sytuacji, począwszy od zachwianej wziętości aż do butów.

Wyszedł z tej złowrogiej kamienicy Wydyma pijany w dodatku, nie tyle pochłoniętym

spirytusem, co widzeniem, które go w progu spotkało.

Najniedegodziwsi ludzie mają czasami, choć krótko, trwałe zgryzoty sumienia i niepokoje

serca. Twarz kobiety, którą ujrzał pierwszą naprzeciw siebie, owej panny Salomei, ukochanej od lat
tylu przez Wydyma, przypomniała mu dziwnie tę ofiarę, o którą starał się Zeżga, a on uwiódł w
sposób najohydniejszy. Nie bolała go zdrada przyjaciela, ale wspomnienie tej sprawki, w której z
jego strony uczucie nie miało najmniejszego udziału, tylko próżność, swawola i chętka jakaś popisu
i zwyciężenie trudności. Ofiara, poświęcona tak płocho, w nim samym potem wzbudziła jakąś
litość. Widok jej teraz dziwnie go zmieszał: zrobiło mu się czegoś niedobrze, musiał siłą otrząsać
się z oblegających go myśli, do których wcale nie przywykł, bo w głąb siebie nigdy nie wchodził.

Przykrość ta tak dalece była dlań niezwyczajną, że zszedłszy na dół, pewien już, że

wymknął się cały i pochwycony być nie może, Pluta przypisał ją nie przyczynie moralnej, ale
skutkom przedłużonego głodu, rozbudzonego jeszcze nadużytym nieco spirytusem. Wierny swej
naturze kapitan, pomyślał naprzód o zjedzeniu; dobre jadło było dlań najgruntowniejszą porządnego
życia podstawą, przyznawał mu nawet niezmierny wpływ na władze myślenia., Utrzymywał, że
głodny rozumował fałszywie.

Wyczerpany przedłużonym postem o chlebie i wodzie, pobiegł szybkim krokiem gonionego

przez charty zająca ku rogowi Świętojańskiej ulicy, wziął stojącą tu dorożkę i kazał się wieźć do
Francois.

Po uroczystej ciszy więzienia, po medytacjach przymusowych w lochu i anachoreckim

background image

utrzymaniu na strawie pokutnika głowa mu się zawracała, patrząc znów na to prześliczne miasto, na
jego ruch, zgiełk, swobodę, wesołość; strata chwil spędzonych pod kluczem wzbudzała w nim żal
dojmujący.

— O! gdyby Zeżga nie miał tego przeklętego kija, gdybym go tak trzymał związanego, ot

dałżebym mu, dał! No! nie wylizałby się z tego.

Stanęli przed Francois; Pluta wpadł z nadzwyczajnym pośpiechem żądając jedzenia, zrazu

nawet rzucił się na bufet z żarłocznością wściekłą, ale przyszło mu na myśl, że kiedyś słyszał o
przypadkach śmierci z przejedzenia gwałtownego po długim zmorzeniu głodem. To go tylko
powstrzymało nieco, bo paszteciki, które wziął do ust, wydały mu się pieczone z aniołów.

Zjadł jednak z ostrożnością w osobnym pokoiku tyle przez wstrzemięźliwość i obawę

choroby, ile pospolici ludzie nigdy nie zjadają puściwszy sobie cugle, a po kawie czarnej i
kieliszeczku rumu napchał kieszenie cygarami, jak gdyby się obawiał, aby go znowu nie
pochwycono bez zapasu do nowego więzienia.

Kapitan nadto znał swego towarzysza Kirkucia, by się na chwilę wahał w domysłach, co z

jego rzeczami i pieniędzmi się stało — miał je tak dalece za stracone, że pytać o nie uważał za rzecz
zbyteczną. Nie bardzo nawet wziął za złe przyjacielowi, że opłakawszy go, użył spuścizny dla
siebie.

— Miałbym go za ostatniego głupca, gdyby inaczej postąpił — rzekł w duchu — nie ma co

pytać i szukać.

Chodziło mu jednak o odzyskanie garstki papierów, poświadczających, kim był, i mogących

posłużyć do dalszych kroków na świecie, który, niestety — wymaga świadectw i papierów więcej
niż moralnych dowodów charakteru.

Uwierzycie czy nie — ale Pluta po obiedzie i wypalonym cygarze głęboko, tęskno i

poważnie się zamyślił. Ostatnie wypadki tę duszę zahartowaną w probierczym ogniu przeciwności i
łajdactwa złamały; wiara w siłę własną, nadzieja w głupstwie ludzkim opuszczały zuchwalca;
nawet ów niewyczerpany dobry humor i ironia, które ozłacały trochę steranego człowieka, którymi
się on podtrzymywał i walczył — gdzieś niepowrotnie uciekły. Ze spuszczoną głową, z rękami na
piersiach założonymi przesiedział długo w zadumie, myśląc o przyszłości jak najporządniejszy
człowiek.

— Już też tego dosyć — mówił do siebie — to darmo, póty dzban wodę nosi, póki się ucho

nie urwie, otóż, zdaje mi się, że ucho urwane. Ten post przydługi ogłupił mnie, czuję, że mi się
dusza wyrywa do spokoju, ciszy, do odpoczynku, do jakiejś sielanki. Wiem sam, że to znamionuje
upadek, ale już z tego nie wyliżę: dostałem reumatyzmu w mózgu, myśl mi się plącze, wypadałoby
to raz się ożenić i siąść pod piecem. Ale cóż, czy to o n i się znają na ludziach, czy one nade
wszystko ocenią takiego jak ja człowieka, wypróbowanego jak złoto! Niech licho porwie
jenerałowę, gdyby za mnie pójść chciała, ożeniłbym się z nią, choćby mi figle płatać miała, pod tym
względem byłbym filozofem; ale nie pójdzie pewnie. Z ostatniej biedy i niemożności znalezienia
odpowiedniej partii gotów bym nawet poślubić tę nieszczęśliwą, malowaną, jakże się to ona
nazywa? ha? przy ulicy Wilczej? Adolfinę. Dwie niefortunne dole, moja i jej, podałyby sobie
bratnie ręce — ale brzydka! ale stara! i kto wie, jaka ona na co dzień? Gotowa by morzyć mnie
głodem i nie dać się ani oszukać, ani wybić? Jednakże dziś nie mam gdzie pójść, chyba do niej, tam
bym się może o Kirkuciu dowiedział i znalazłbym czasowe przytulisko. Bo gdzież zajść? wszędzie
mnie spytają o papiery, nie mam ani świstka. O! niewdzięczna społeczności, dla której się człowiek
tyle poświęcał! ha! Nie warto być takim, jakim byłem; mogłem był, mniej mając delikatności,
wyrobić sobie pozycją, dobroduszność mnie zgubiła... Tak jest zawsze, niestety! głupim był...

Kapitan głęboko się zamyślił i na serio nad dolą swą płakać zaczął, obwiniając o nią świat

cały i nie poczuwając się wcale do winy własnej.

— Co tu począć? Jestem zmuszony niejako pójść do Adolfiny, pójdę do niej.

Wyszedł tedy, aby zawołać dorożkę, spojrzał znowu na świat i pogląd nań po obiedzie był

wcale inny: wszystko wydało mu się marnością wielką — tak jak przed obiadem widziało się
świetnością niezmierną. Może być, że jedyną przyczyną tych sądów był nie najlepszy stan zdrowia
po nadto chciwie pochłoniętym obiedzie — ale w oczach mu się ćmiło, choć nie wypił więcej nad

background image

parę butelek i kilka dodatkowych kieliszków. Zdrowie widocznie miał nadwerężone.

Na ganku tak stojącego w zadumie spotkał chłopiec hotelowy, którego zapytał kapitan o

Kirkucia.

— A! a! a pan co tu robi? a cóż się z panem stało? — zapytał chłopak — gdzie pan nam

znikł?

— Ja? — odparł — jeździłem do moich dóbr na wieś. Powiedz mi, gdzie się podział Kirkuć

po moim nagłym wyjeździe? Znaleźć go nie mogę.

— Tego to ja dobrze nie wiem; czekał, czekał, potem się gdzieś wyniósł, ale go od czasu do

czasu widać na mieście. Zdaje się, że na Koziej ulicy w bawarii często przesiaduje. A pan do nas
powraca?

— Nie wiem jeszcze, zobaczymy...

Chłopak, popatrzywszy chwilę, ukłonił się, włożył ręce w kieszenie i świszcząc poszedł

dalej.

Nie ma sposobu, potrzeba jechać na Wilczą ulicę — rzekł w sobie Pluta. — Alea iacta est.

Zawołał więc dorożkarza i ruszył. Miasto wydało mu się znowu jakoś ponure i wcale

niepiękne, jakby od czasu, gdy go nie widział, zestarzało. Deszczyk kropił w dodatku chłodny i
przejmujący do dna myśli i uczuć.

Po rozrzadłym błocie dojechał dorożkarz ze swym szacownym ciężarem do furtki domu

starej kapitana przyjaciółki.

Mimo złej pory, a może właśnie dlatego, że go tu teraz nikt spotkać nie mógł, baron Dunder

znajdował się przypadkiem u pani Adolfiny, ekwipaż jego czekał nań na rogu Mokotowskiej ulicy.
Pluta poznał konie i pospieszył do środka, już myśl mu jakaś świtać poczynała.

— Zdaje się, że go tu opatrzność dla mnie zesłała umyślnie, kochać się musi w Mani,

jejmość się pewnie twardo z nim targuje, można by z tego łatwo skorzystać, zwłaszcza przy tak
ciężkich jak moje okolicznościach, gdybym go tylko mógł pochwycić.

Gospodyni domu i Mani nie było w domu, Dunder wychodził kwaśny i w furtce zetknął się

z Plutą, ale po- znawszy go, odskoczył jak oparzony, kapitan nadrobił uśmiechem i zaszedł mu
szybko drogę.

— Za pozwoleniem — odezwał się — gdybyś pan baron mimo dawnych a niesłusznych

przeciwko mnie uprzedzeń chciał mi dozwolić chwilkę rozmowy, może bym dziś na co się mógł
przydać, nie jestem bez wpływu w tym domu.

Baron spojrzał przerażony i niedowierzający.

— Nie gniewaj się pan — dorzucił Pluta z westchnieniem niezwyczajną namaszczonym

pokorą — nie mam tą rażą najmniejszej ochoty zrobienia mu przykrości, jestem sam w nader
przykrym położeniu, pojmuję więc łatwo cierpienia ludzkości w ogóle, a pana barona w
szczególności... Wzajemnie sobie moglibyśmy być pomocni. Beze mnie — dodał z przyciskiem —
pan tu nic nie zrobisz, przeze mnie wszystko.

Baron wstrzymał się nieco; ta chwilka zawahania przechyliła szalę na stronę Pluty, który

natarczywiej nalegać zaczął . Baron im starszy, tym skłonniejszy był do poświęcenia wszystkiego
namiętności, która nie była ani w temperamencie, ani w sercu, ale w najniebezpieczniejszym
miejscu, bo w głowie. Zawahał się, odstąpił krok, ale nie odepchnął natręta i nie odszedł.

Pluta dorzucił żywo:

— Wiem, o co chodzi, można rachować na mogą dyskrecją, z nią, z tą starą, nie trafisz pan

nigdy do ładu, ja jeden, znając ją od dawna, mając nad nią przewagę, umiem ją zmusić, do czego
zechcę.

Baron się zaczerwienił, wstyd mu się zrobiło, że namiętność zmuszała go do traktowania z

takim człowiekiem, ale miłość czy idea miłości w starym jest to szał, jakiemu równego nie ma na
świecie — stał więc i słuchał... jakby osłupiały.

Kapitan, widząc niepewność, nacierał coraz żywiej.

— O co panu baronowi chodzi? Pozwól, byśmy gdzie na ustroniu ułożyli się z sobą jutro...

ręczę, że ze mnie kontent będziesz... nie jestem wymagający, przyznam mu się nawet, że bardzom
potrzebny... będę powolny. Pojmuję — dodał wzierając mu w oczy — że spotkanie ze mną

background image

przykrym mu być może... ale pan czasem jeździsz na spacer w Aleje... mógłbyś przypadkiem wejść
do jakiego ogródka, gdzie bym go czekał. Szwajcarska Dolina stoi pustką... tam spotkać mnie
można... gdzieś w ustronnej ścieżynce... a więc?

Baron nieufny, zlękniony milczał jeszcze.

— Daję panu słowo... na słowo honoru—nalegał Pluta bardzo serio — a tak danego słowa

nigdy nie złamałem, że nie żartuję — ja jeden panu mogę usłużyć... Jestem niezmiernie potrzebny i
bez grosza.

Dunder chwycił się za kieszeń, dobył z niej papierek, wcisnął go w ręce kapitana i

skinąwszy tylko głową, nic nie odpowiadając, począł żywo uchodzić...

Pluta uradowany zdobyczą uśmiechnął się, pokręcił wąsa i wszedł już śmielszy do domku

Jordanowej.

Przed nim we drzwiach stała z założonymi rękami poglądając na deszczową wodę,

spadającą w balię z dachu, stara Kachna z miną pochmurną, dwa psy warczały siedząc przy jej
nogach.

— To po cóż pan darmo idziesz — odezwała się z daleka — kiedy ani pani, ani panienki nie

ma w domu?

— Ale moja panno, toć ja wiem, że ich nie ma — odrzekł Pluta, starając się być jak

najgrzeczniejszym dla zjednania jej sobie — spotkałem się z nimi, prosiły mnie, abym tu na nie
poczekał, nie odmówisz mi przytułku?

I zaczął się uśmiechać, chodziło mu o to, aby go puszczono i aby przebłagana Kachna

wpłynęła skutecznie na psy, które groźnie jakoś najeżały uszy w miarę jak się zbliżał.

Kachnę jednak, srodze doświadczoną długim życiem, nie tak łatwo ująć było uśmiechem i

słowem, brała je zwykle nieufnie jako szyderstwa i zdradę; zmierzywszy od stóp do głowy
przybylca, wpuściła go do pierwszego pokoju, psy poszły na stronę burcząc, ale wąchały ślady,
jakby dla przekonania, czy się kontrabanda nie wkradła... Kapitan dobił się, czego chciał, był w
domu, siadł na krzesełku i zapalił cygaro.

Nie! nie! na próżno zrozpaczyłem — rzekł w sobie — uczciwym ludziom zawsze sprzyja

opatrzność; otóż i dziś sam Dunder wpadł mi w ręce — czuję, że go obedrę... Z drugiej strony
zapewniam los tej nieszczęśliwej sieroty, uczynek prawdziwie miłosierny i godny serca jak moje...
daję ją człowiekowi staremu, bogatemu, głupiemu, który jej się da wodzić za nos i za kieszeń, póki
zechce? Spodziewam się, że jej krzywdy nie czynię! Przyszłość mieć będzie w ręku... Dalej
jeszcze... o Adolfinie pomyślę, jeżeli tylko pewnym warunkom odpowie, poświęcam jej siebie —
chcę żyć spokojnie... musi mieć dosyć grosza...

Tu kapitan ziewnął, czuł potrzebę odpoczynku lub rozrywki i przyszło mu na myśl, że

butelka piwa bawarskiego, żołądkowego wcale by mu nie zaszkodziła... a miłym byłaby w
samotności towarzyszem.

Nikt jednak przynieść jej nie mógł, chyba Kachna, którą i dla dojmującego pragnienia, i w

widokach przyszłości ująć sobie należało.

Kachna z natury niedowierzająca, chociaż wpuściła kapitana do pokoju, zważywszy jednak

później, że ten człowiek jakąś niepewną miał minę, stanęła na straży za progiem.

W pokoju nic wprawdzie nie było prócz starego zegarka na komodzie i kilku

dotrzymujących mu towarzystwa filiżanek... ale bezpieczniej się jej zdało nie spuszczać go z oka.

Po niespokojnych ruchach domyślił się jej przytomności niedalekiej kapitan, zaczął chodzić

po pokoju i po chwili zaczepił.

— Piękna panno! — uważał ten wstęp za mogący ująć starą Kachnę — piękna panno! —

powtórzył.

Ale Kachna ruszyła gwałtownie ramionami szerokimi, jak gdyby z nich ciężar jaki zrzucić

chciała.

— No! no! anim ja piękna, ani panna — odburknęła — daj pan żartom pokój.

— Wcale nie żartuję — odezwał się kapitan — lecz wzrok słaby mógł mnie uwieść; więc

szanowna pani...

— Przestalibyście kpić! — powtórzyła służąca — siedźcie i czekajcie, a nie myślcie durzyć

background image

ludzi.

— Ale ja przychodzę z prośbą. Gdybyście mieli litość nad moim pragnieniem, a przynieśli

mi butelkę piwa, dałbym wam złotówkę, nie domagając się reszty.

— Tak! tak! — odpowiedziała Kachna — bardzo rozumny? zapewne! żebym sobie dla was

po deszczu trzewiki zaklapywała... Schowaj sobie sam złotówkę, to więcej mieć będziesz piwa,
albo idź czekać do bawarii obok... Myślicie, że tu was, nie znając, samego w domu zostawię!

Pluta spuścił głowę.

Nadto mało ma Cywilizacji — rzekł w duchu i począł palić cygaro, poświęcając się na

oczekiwanie bezpiwne; Kachna ustąpiła krok, ale pod nosem zaczęła coś sobie szeptać, gderać,
głową i ramionami ruszać, dramatycznie wyrażając oburzenie na zuchwalstwo jakiegoś
nieznajomego, który ją dziesięcią groszami kusić się starał.

Wtem kroki czyjeś dały się słyszeć w dziedzińcu, psy zaszczekały i Kachna wyjrzała,

sądząc, że jej panie powracają. Ale zamiast nich ujrzała nieznajomego mężczyznę, który, oglądając
się, kroczył po kamykach i kładkach do drzwi wchodowych.

Ubiór jego i mina wcale nie wzbudzały zaufania; jeżeli Pluta niezupełnie na nie zasługiwał,

ten prawie obawę mógł wzbudzić. Minę miał rozognioną trunkiem i dziwnie płomienistą, kapelusz
ogromny popielaty na głowie, brudne, ale mocno krochmalne kołnierzyki sterczały mu poci uszy
nad niebieską chustką z pewną fantazją związaną, choć dosyć podartą. Brązowy surdut
wychodzony, ale starannie zapięty, ozdobiony był z bocznej kieszeni wystającą chustką od nosa
karmazynową, nie pierwszej świeżości, na ostatek ogromna laska w ręku dopełniała fizjognomii
pachnącej szykiem od rogatek.

Był to nieszczęśliwy Kirkuć, którego losy przeciwne nie oduczyły elegancji i pretensji do

stroju, sam chód jego i przygarbienie, któremu starał się nadać pozór zaniedbania fanfarońskiego,
zdradzały w nim jednego z tych nieszczęśliwych miłośników piękna, co w zabłoconych butach
jeszcze są gotowi wytwornisiów udawać.

Co go tu sprowadzało? trudno odpowiedzieć; przeszedłszy wiele kolei, doświadczywszy, że

płeć piękna jest uosobioną zdradą, wracał ku pani Adolfinie w myśli poświęcenia się i
uszczęśliwienia jej dla zyskania sobie spoczynku i odetchnienia po próbach i dziwnych życia
kolejach.

Nie spodziewał się wcale zastać tu kapitana, którego opłakał, wpadł do pokoju odważnie,

usiłując sobą zaimponować Kachnie, ale na wstępie ujrzał widmo i stanął wryty.

Dant upadł jako martwe ciało, wysłuchawszy przygód Franceski; Kirkuć zdrętwiał podobnie

i słupem martwym, z otwartymi ustami, nie mogąc ,się ruszyć, ukazał dawnemu przyjacielowi... W
pierwszej chwili zdawało mu się, że zemdleje... przestraszył się, nie wiedział, co począć, ale
widząc, że kapitan, który go ujrzał, począł się uśmiechać, odszedł nieco z wrażenia.

Los nie dał mu się przysposobić chwilą zastanowienia do odpowiedzi na prawdopodobne

zapytania kapitana i Kirkuć czuł, że może się w nich splątać. Nim jednak straszna chwila tłumaczeń
nadejść miała, wypadało roz- broić czułością. Kirkuć to pojął i zrazu oniemiały i wryty, nagle z
jękiem konwulsyjnej radości rzucił się w objęcia kapitana.

— Przecież — zawołał łkając — opatrzność mi cię powraca? ale mówże skąd? jak?

Kapitan niewzruszony i stoicki przyjął wybuch czułości z powagą, pokiwał głową , tylko.

— O przeszłość nie pytaj mnie — rzekł powali — jest to wielka tajemnica, padłem ofiarą

zdrady niegodziwej, ale los mnie wyratował... kilka godzin zaledwie jak ujrzałem światło dzienne...
Czy ci chłopiec powiedział, żem o ciebie pytał? jak mnie znalazłeś?

Kirkuć, który nikogo nie widział, pojął, że z tej wzmianki skorzystać może i żywo odparł:

— Tak jest, tak, dowiedziałem się od tego chłopca i w ślad za tobą idąc...

— Po dorożce zapewne... — dorzucił Pluta.

— Właśnie, po dorożce.

Tu Kirkuć otarł uznojone strachem czoło, nie wiedząc już, co mówić dalej, i usiadł, bo nogi

się pod nim trzęsły.

— Uważam to także za szczęśliwy, opatrzny zbieg okoliczności, żeśmy się znaleźli — rzekł

Pluta. — Gdzie mieszkasz? co się stało z moimi papierami, pieniędzmi, rzeczami?...

background image

Kirkuć zakrztusił się i zakaszlał, usiłował myśli zebrać, chciał coś skłamać prędko, ale nie

potrafił, nie było mu komu poradzić.

— Wszystko przepadło! — zawołał nareszcie łamiąc ręce.

— Jakim sposobem? — spytał Pluta dosyć chłodno.

— Sposobem... to, widzisz, nadzwyczajnie trudno wytłumaczyć... Sam nie wiedząc, co

czynić, najdroższe... tak, co było najszacowniejszego... rzeczy... efekta... pozostałości...
powierzyłem do przechowania... dla bezpieczeństwa.

— Komu? — spytał kapitan.

— Osobie ze wszech miar najgodniejszej.

— A! i cóż się z nimi stało?

— Ta osoba, kobieta... nieszczęściem... widzisz, czy z powodu jakichś okoliczności...

znikła.

— I rzeczy z nią?

— I z nią rzeczy! — dodał Kirkuć kiwając głową.

— I pieniądze?

— Jakie pieniądze? — zapytał pan Mateusz naiwnie.

— Przecież były w szufladzie?

— O tym nie wiem — odparł Kirkuć — znasz moją sumienność, nie chciałem tknąć

niczego... rzeczy jak były w komodzie, nie wchodząc w rozbiór, kazałem przy sobie pozawięzywać
i popieczętowane... oddałem.

— I popieczętowane przepadły! — rzekł kapitan z westchnieniem.

— Tak jest! popieczętowane! — dodał, sam nie wiedząc co mówi, Kirkuć — niestety!

popieczętowane...

— Ale żebyś ty się tam nie dowąchał pieniędzy?... Spojrzeli sobie w oczy, Kirkuć znowu się

jakoś za- krztusił i głową potrząsł tylko.

— No! co z waza spadło, to i przepadło! — wykrzyknął kapitan — ależ papiery?

— Papiery? są u mnie... — wybąknął Kirkuć — o! papiery są całe! — i począł pokaszłiwać.

— Słuchaj no stary, dajmy pokój bałamuotwu, które się na nic nie zdało, mów mi otwarcie,

straciłeś pieniądze... nie kłam! lżej ci będzie; cóż ja ci zrobię...

— Słowem ręczę, nie straciłem, nie — żywo odpowiedział pan Mateusz — ale obawiając

się, oddałem je do przechowania pannie Justynie... a ta z markierein od bilardu uciekła.

— Już to mi wszystko jedno... widzisz! lepiej je było przejeść! Zawsze ta nieszczęśliwa

słabość dla płci pięknej... Stary jesteś, a głupi... Cóż z sobą robisz?

— A! przyjacielu najukochańszy — odezwał się roz- czulony pobłażaniem Kirkuć — ginę z

głodu, jenerałowa minie na wieś wyprawia!

— Udawałeś się do niej?

— Byłem zmuszony; plenipotent mi oznajmił, że jeśli chcę mieć jakąkolwiek pomoc, mam

z miasta wyjechać. Zgodziłem się na to, ale teraz, gdy ty, mój dobrodzieju i opiekunie najłaskawszy
zjawiasz się nade mną, los mój powierzam w ręce twoje — zrywam układy...

— Daj mi pokój — rzekł kapitan — ja nie wiem, czy sam sobie potrafię dać radę,

zwątpienie mnie ogarnęło. Zostań, jedź, jak ci się podoba, oddaj mi tylko papiery.

To mówiąc kapitan siadł w krześle, a Kirkuć, upokorzony i przejęty, począł w milczeniu

popłakiwać po trosze.

— Słuchaj no, jeżeli te łzy lejesz na moją intencję — rzekł Pluta — to darmo sobie gwałtu

nie zadawaj, na nic się to nie przyda. Ja myślę teraz żyć spokojnie, szukam kąta dla wytchnienia po
burzach, tobie nie poradzę.

— Ale mnie nie odpychaj, kochany dobroczyńco, przyjacielu! — zawołał Kirkuć — oświeć

mnie, pomóż radą, co ja pocznę na wsi?

— Powiedz mi, co ja poczną w mieście? — rzekł Pluta zimno — ale o tym potem, naprzód

mi papierów potrzeba; czy istotnie za mną tu przyszedłeś tylko? W takim razie idź i powiedz mi
swoje mieszkanie, bo ja tu mam interesa pilne.

— Ja! ja! — zmieszał się pan Mateusz — ja tu po części dlatego, a po części przybyłem,

background image

sądząc, że może dawne projekta względem Adolfiny mogłyby przyjść do skutku.

— O tym nie ma co mówić — odparł kapitan — nie korzystałeś z czasu. Wracaj do domu,

czekaj na mnie. Albo nie! przenoś się natychmiast na dawne nasze mieszkanie w hotelu, bierz ten
sam numer i nie wychodź krokiem z domu.

Kirkuć skłonił się uradowany, że to tak gładko jakoś poszło, że ma znowu tak potężnego

opiekuna; nałożył kapelusz i co prędzej wyśliznął się z domu, ale w progu myśl ważna go
wstrzymała. Nie było czym zapłacić za mieszkanie.

— Kapitanie — rzekł wracając — mam trochę długu, to mnie nie wypuszczą i zabiorą

rzeczy, a z nimi twoje papiery.

— Zawsze goły? — zawołał Pluta prawie z litością pogardliwą.

— Choć godzien lepszego losu! — dodał Kirkuć — ale cóż począć, to już widać nie może

być inaczej.

— Ile wynosi dług?

W mgnieniu oka obrachował pan Mateusz, że może go o kilka złotych bezkarnie

powiększyć i pójść po drodze na piwo, westchnął więc głęboko i rzekł:

— Ach! dwadzieścia pięć złotych.

Pluta, nic nie mówiąc, dobył z kieszeni pieniędzy i dał je przyjacielowi, który żywo

wymknął się z domu.

Wszystko się tedy najlepiej znowu składało i kapitan nabrał nieco otuchy, ale już nie

przypuszczał tej walki i upartego pasowania się z losem, do których dawniej był przywykł, myśl
wiodła go ciągle do idealnego jakiegoś spoczynku. Nawet namiętne prześladowanie jenerałowej
zdawało mu się dziwactwem nieusprawiedliwionym, chłód i ciemności więzienne wystudziły w
nim resztki gniewu i żalu, chęć zemsty i potrzebę boju.

Począł rozmyślać, gdy zatopionego w dumaniach obudził szelest sukni niewieścich; pani

Adolfina z Manią stały przed nim. Kapitan wstał żywo i usiłował udać wesołość, mimowolnie oczy
jego skierowały się w twarz dzieweczki świeżą, rozkwitłą, wesołą, spokojną, od której promieniał
jakiś pokój anielski i cisza niebieska. Kapitan, który wiele widział w życiu, takiej jednak twarzy
sobie nie przypominał; niewyrozumowane wrażenie, jakiego od niej doznał, podobne było do
upokorzenia, do wstydu i strachu. Twarz ta, jak widok krzyża dla szatana, była wyrzutem, była dlań
czymś niepojęcie przykrym. Tak mało w niej było ludzkiego, że stary łotr patrzał na nią, pojąć jej
nie mogąc i nie rozumiał anioła. Mania z ciekawością dziecka nań poglądała. Adolfina, nie dosyć
rada odwiedzinom, potrząsała głową i sama nie wiedziała, co począć z natrętem.

— Chwilkę mamy do pomówienia na osobności — rzekł cicho Pluta — odpraw tę gąskę.

— Przyznam się panu, że nie mam czasu — wybąknęła Adolfina z miną dosyć zakłopotaną

— kapitan pierwszy raz w życiu wydał się jej skutkiem zmiany wewnętrznej istotą dziwnie
wstrętliwą i niemiłą.

— Ale ba! kilka minut, rzecz pilna i ważna...

Mania domyśliwszy się z szeptów, że tu nie była potrzebną, ukłoniwszy się odeszła

spiesznie do swojego pokoju. Pani Jordanowa dosyć kwaśna i niespokojna zdjęła powoli kapelusz,
usiadła w salonie na kanapie i oczekiwała rozpoczęcia zapowiedzianej rozmowy.

Pluta zasiadł naprzeciw niej, popatrzał jej w oczy i tak począł cedząc słowa:

— Kochana moja Adolfino! dawnośmy się widzieli, wiele mnie od tego czasu spotkało

przykrości, wiele nad sobą myślałem i przemyśliwałem, znacznie nawet, mogę powiedzieć,
odmieniłem się.

— Oho! oho! — przerwała kobieta — żebyś ty się odmienił... czego się skorupka napije za

młodu...

— To najczęściej na starość z niej wietrzeje — dokończył Pluta. — Otóż i ja właśnie

starzeję i wychodzę na porządnego, tak jest, na porządnego człowieka.

Adolfina poczęła się śmiać.

— Sama mi to przyznasz, gdy ci głębiny myśli i uczuć moich odkryję. Otóż — dodał

wiodąc rzecz dalej — chciałbym już po trudach odpocząć. Życie, jakie dotąd prowadziłem,
obrzydło mi, mam dosyć znaczny kapitał (przycisnął na tym) oszczędzony, myślę sobie kupić siaki

background image

taki kawałek ziemi i chciałbym się ożenić. Rodzina, dom, dziatki, jeśli Bóg da, nie ma nic nad to,
nie ma szczęścia nad ciche i familijne.

Adołfina machinalnie poprawiła loków, ale mimo ten ruch zalotny zaczęła się śmiać coraz

głośniej.

— Ale posłuchajże mnie choć chwilę cierpliwie — ciągnął kapitan zacinając usta. —

Szukam kobiety niezbyt młodej, bo nie chcę trzpiota, co by mnie oszukiwał, kobiety statecznej,
oszczędnej, która by mi dom mój szlachecki utrzymać mogła i uczynić go przyjemnym, której by
charakter wreszcie przypadał do mojego.

— At, stary bałamut, nie wiedzieć, co pleciesz! — przerwała Adolfina — myślisz, że ja ci

uwierzę?

— Więc wyznam ci wszystko otwarcie — nie chcę dłużej zwlekać — osobę, serce, majątek,

imię, wszystko składam u nóżek twoich. Raz, dwa, trzy, stanowczo, przyjmujesz mnie? chcesz?
żenię się z tobą. Jutro damy na zapowiedzie.

Kapitan wyrzekłszy to, jakby ostatni grosz na kartę postawił, Wstał i czekał odpowiedzi,

kręcąc wąsa, dając sobie trochę junacką minę.

Rachował, niestety, na dawną Adolfinę, a miał przed sobą kobietę znacznie wpływem tej, z

którą od niejakiego czasu żyła, zmienioną; był prawie pewny przyjęcia. Pani Jordanowa na
chwileczkę uczuła się olśnioną świetną perspektywą małżeństwa, tytułem kapitanowej i
przymiotami człowieka; uśmiechnęła się zdziwiona, ale instynkt wstrętu zaraz wziął górę nad nią.

— At! bałamucisz — rzekła udobruchana, ale skłopotana zarazem — kto by ci tam wierzył!

co ci po starej wdowie! gdzie byś ty się chciał żenić...

— Pojmuję twoje zadziwienie i niedowiarstwo, kochana Adolfino — rzekł Pluta — ja sam

przed kilką miesiącami nigdy bym był podobnej ostateczności nie przy- puszczał, ale zmieniły się
okoliczności, zrealizowałem szczęśliwie moje kapitały, czuję potrzebę odpoczynku, wiem, że sam
nie utrzymam w krwawym pocie uciułanego grosza, że mi potrzeba wiernej towarzyszki życia, jak
ja wypróbowanej przez losy w ogniu przeciwności... Użycie tych dźwięcznych wyrazów nie było
bez; celu. Adolfina westchnęła i spojrzała na Plute. Stary lis miał minę głęboko wzruszonego
człowieka, tylko jeden kącik wargi pokrytej wąsami drgał mu nie dostrzeżonym szyderstwem.

— Ot, nie plótłbyś, kapitanie — odpowiedziała cicho.

— Nie plotę, nie, słowo honoru! — chcę się żenić, ofiaruję ci pierwszeństwo, masz mnie,

bierz.

Adolfina pragnęła się z tego grzecznie wywinąć, trochę nie dowierzała, a jakaś obawa

zmuszała ją odrzucić pochlebną zresztą ofiarę kapitana.

— Proszę cię, kochany kapitanie — odezwała się, kręcąc koniec od chustki — ja bo wcale

za mąż już iść nie myślę. Jestem stara, wiem, co to małżeństwo, i boję się niewoli.

— O filutka! droży się — przerwał Pluta — no! no! tak to się mówi.

— Ale szczerze, ja za mąż nie pójdę. — Jak to? nawet za mnie?

— Za nikogo.

Ostatnie słowo wyrzekła stanowczo i śmiało, kapitan zaciął wargi.

— Namyśl się — rzekł —daję ci trzy dni czasu.

— To na próżno, nie zmienię zdania, chcę zostać swobodną.

— Ale ja poczekam.

— Bardzom ci wdzięczna, kapitanie, za twoją przyjaźń.

— O! o! tylko przyjaźń! a pamiętasz, jakeśmy się kochali?

Adolfina westchnęła.

— Błędy młodości — wyrzekła po cichu — ty sobie znajdziesz inną żonę, ja zostanę, jak

jestem.

— Tak młoda? świeża? tak urocza? — spytał Pluta, uderzając w strunę pochlebstwa.

— Bałamut jesteś.

— Z tymi oczkami ślicznymi? z tą buzią koralową?

Adolfina uczuła się nieco przejętą, miała ochotę zarumienić się nawet, ale róż i bielidło nie

puściły na twarz tej oznaki wstydliwości.

background image

— Stary pochlebca! — rzekła.

— A! otóż w czym sęk; myślisz, żem stary — podchwycił — jest to fałsz wierutny, teraz

dopiero jestem w pełni sił i zdrowia, spójrz na mnie. Z daleka nie dają mi więcej nad lat trzydzieści,
z bliska nie mam czterdziestu, a wewnątrz czuję tylko dwadzieścia pięć! Słowo!

Adolfina spojrzała, nie śmiała zaprzeczyć; kapitan jednak wydał się jej, jakby miał,

zewnątrz przynajmniej, więcej daleko.

— No! — dodał widząc, że stanowczej odpowiedzi nie otrzyma — masz trzy dni do

namysłu, a teraz przystąpim do innego przedmiotu. Wiadome ci są zapały i projekta barona
Dundera?

Pani Jordanowa, która sądziła, że nikt się ich w świecie nie domyślał, zaczerwieniła się

mocno.

— No! ja wiem o wszystkim, nie ma co taić przede mną, jestem przez niego użyty do

traktowania.

— Ty?

— Tak, tak, ja; przed chwilą przyjechaliśmy tu razem, ale on, nie mając czasu czekać,

odjechał, ja zostałem, aby z tobą pomówić stanowczo. Dla twojej sierotki-wychowanki trafia się los
nadspodziewany, powinniśmy jej dopomóc, aby go przez jakie dzieciństwo nie utraciła, prędzej
później gorszego ją co nad to spotkać może. Baron jest wspaniały, gdy mu się głowa pali, ona i my
możemy z tego skorzystać, rzecz bardzo prosta, działamy dla jej dobra. Któż wie? tacy ludzie, byle
ich zażyć, gotowi się żenić.

Adolfina przywiązana była do Mani i jakkolwiek niezbyt ostrych zasad, z oburzeniem

poczynała poglądać na zabiegi barona, a wmieszanie się kapitana przejęło ją niewymownym
strachem. Myśl, że to dziecko poświęconym być może, nieszczęśliwym, przejmowała ją do głębi.
Baron trzymał ją tylko strachem i obietnicami w niepewności i wahaniu, z których za każdym jego
odejściem przechodziła w stanowcze przeciwko niemu oburzenie. Niewinne dziewczę zepsutej
kobiecie nawet potrafiło wlać poszanowanie siebie. Znając z dawna kapitana, Adolfina
przeczuwała, że z nim walka o to trudniejszą będzie niż z baronem, pomieszana nierychło zebrała
się na odpowiedź.

— Dajże mi z tym pokój — odezwała się — baron mi się naprzykrza, ale z tego nic nie

będzie.

— Co mówisz? co mówisz? — przerwał Pluta.

— Nie chcę o tym słyszeć, dziecka nie poświęcę, w dodatku obawiam się Narębskiego,

który by mnie zabił.

— Obawiasz się Narębskiego? — podchwycił Pluta — jakież on do niej ma prawo?

— Ma czy nie, ale on, broń Boże czego, do góry nogami wywróci nas, gdy o nią będzie

chodziło — dokończyła Jordanowa — nie chcę nic! dajcie mi pokój!

— Wszakże jej zmuszać nie będziesz do niczego, ale tu o to chodzi, aby ona właśnie swoje

dobro zdrowo pojęła. Taki stary kochanek to skarb, może, powiadam ci, ożenić się z nią, byle go
prowadzić umiała, a dla takiej perspektywy coś przecie warto poświęcić. Co się tyczę Narębskiego,
to — ciemięga.

Adolfina głową trzęsła.

— Róbcie wy sobie, co chcecie, a z tego nic nie będzie — rzekła śmielej — ona nie zechce,

ja nie chcę, to darmo.

— Ale posłuchajże, kobieto uprzedzona — podchwycił Pluta. — Ja cię do kryminału nie

namawiam, ułatwić mu poznanie, widzenie się, przypodobanie. Dziewczęciu zawróci się głowa...
cóż my winni?

— Nie chcę.

— Pamiętaj, że baron ma cię w ręku, a ja także... Jordanowa zbladła, zakryła twarz i zaczęła

płakać.

— Na łzy kobiece ja jestem bardzo wytrzymały — rzekł kapitan — płacz, nie płacz, to mi

wszystko jedno, bylebyś zrobiła, co chcę, a zrobić musisz. Gwałtu nie popełnim przecie, a rozumnie
rzeczy pokierować trzeba. Projekt mój jest taki: baron ma posiadłość za miastem, śliczny pałacyk z

background image

ogrodem, o milę. Zaprasza was na kilka dni do siebie, odmówić mu niepodobna, jedziesz z Manią,
bawicie, stara się jej przypodobać, a jeśli ją namówi, by została dobrowolnie? hę?...

— Aleś ty oszalał, kapitanie! — zerwała się z kanapy Jordanowa cała wzruszona — ty nie

znasz tego anioła, to dziecko czyste jak łza... ona się nigdy na nic podobnego nie zgodzi.

— A zatem nie ma niebezpieczeństwa pojechać? Baron za samą tę podróż sowicie ci się

wypłaci, a zawarujerny sobie, że twoja panienka zupełną dobrą wolą mieć będzie. To już jego
rzecz, niech tam się umizga i stara przypodobać...

— Daj mi pokój — odparła wdowa z oburzeniem.

— Adolfino, nie poznaję cię — rzekł Pluta — zestarzałaś gorzej niż myślałem. To, co

mówię, być musi, inaczej możesz mieć nieprzyjemności. Słuchaj mnie, ja ci dobrze radzę... Tak być
musi... powtarzam, musi... Baron was zaprosi na wieś, przyjmiesz wezwanie, a co dalej, to niech
jego głowa boli, nie nas...

Adolfina nic już nie odpowiedziała, ze wzgardą spojrzawszy na kapitana, który cygaro sobie

zapalał.

— Wiesz — dodał — że ze mną walczyć niebezpieczna rzecz... namyśl się, głupstwa nie

rób; powiadam ci, że tak ma być i będzie.

Zamierzał już wychodzić i czekał tylko jakiejkolwiek odpowiedzi, ale Jordanowa zacięła

wargi i milczała uparcie.

— Więc do zobaczenia — rzekł — na wieś pojechać z nią toć jeszcze nie kryminał, a

powiadam ci, jechać musicie.

Jordanowa wstała jakby do wyjścia.

— Bardzo mi przykro — rzekł kapitan — że cię siłą prowadzić muszę na drogę właściwą...

ale cóż robić; ludzie często są ślepi na interes i dobro własne. Do zobaczenia, proszę się nie
gniewać. W trzy dni przyjdę po odpowiedź względem pierwszego pytania, a co do podróży na wieś
do Rozkoszowa, uważam to za rzecz skończoną.

Adolfina milczała.

— No? jakże? — zdziwiony uporem zapytał kapitan.

— Nie wiem...

— Namyślisz się... upadam do nóg.

Widząc, że się ani słowa nie doprosi, Pluta poszedł ku drzwiom, włożył kapelusz i wysunął

się z domku Jordanowej w dosyć kwaśnym humorze.

— Jeszcze głupsza niż kiedykolwiek była — rzekł do siebie w progu — ale powoli da się

nauczyć rozumu. Nigdym się jednak tego nie spodziewał. Ha! ha! Adolfina namyśla się, czy mnie
ma wziąć za męża! Otóż na co zszedł pan kapitan Pluta... Nie pozostaje mi po tym, chyba wstąpić
do kapucynów.

Ruszywszy ramionami splunął filozoficznie i kazał się wieźć do hotelu, gdzie wierny Kirkuć

już na niego oczekiwał z maluczkim węzełkiem pod pachą i mocno znów pocałunkami bawara
zarumienioną twarzą.

Jenerałowa została dosyć strwożona wiadomością o zjawieniu się kapitana, ale niespodziana

okoliczność, zadając jej cios daleko przykrzejszy, odwróciła uwagę od niebezpieczeństwa, jakim z
tej strony była zagrożoną.

Spadkobiercy pana jenerała, po którym odziedziczyła całą fortunę, niezamożni, ale

skoligaceni znakomicie ludzie, nie mogli dotąd mimo nieustannych starań przechylić na swą stronę
szali sprawiedliwości. Jenerałowa i pomocnik jej, pan Oktaw, zabiegali im wszędzie drogę z tak
przekonywającymi argumentami, że w każdej instancji przegrywali dziedzice, wygrywała wdowa.
Chciano kilkakroć wejść z natrętnymi pieniaczami w układy, ale uparci odmawiali nawet dosyć
znacznych sum im ofiarowanych i części majątku. Sprawa więc szła dalej i wyżej, a otrzymane już
dekreta poprzednie zdawały się ją stawić na takiej stopie, że Pobracki był zupełnie spokojny, gdy
nagle odebrano wiadomość od umocowanego ze stolicy, że w najwyższej instancji została
niespodzianie zagrożoną.

Krewni jenerała sami pojechali w interesie tym i przez stosunki liczne wyrobili pilniejsze

wejrzenie w naturę procesu. Nie zaprzeczali oni już, jak zrazu, ważności testamentowi, ale opierali

background image

się na tym, że rozporządził majątkiem spadkowym, rodzinnym, którego przekazywać żonie prawa
nie miał. Majątek jenerała nieszczęściem, choć w znacznej części dorobkowy, składał się z ziemi i
dóbr odkupionych od współdziedziców i wierzycieli jego familii, tak że choć przez niego nabyty,
miał naturę dziedzicznego... To, co mogło pozostać dla wdowy, było tak małą jego cząstką, że nie
starczyłoby nawet na bardzo skromne, ale trochę jej położeniu odpowiednie, utrzymanie.

Pobracki odebrawszy groźne oznajmienie poczuł, że im się noga mogła pośliznąć, że

majątek, który tracili, w części do niego też kiedyś, jakoś, przejść by mógł tro- chę — i niezmiernie
się przestraszył. W duchu czuł, że sprawiedliwość była za spadkobiercami naturalnymi.

Zrazu chciał oszczędzić zmartwienia i strachu pani Palmer, ale zważywszy, że mu wypadało

koniecznie jechać samemu, aby się dopilnować, że powodu odjazdu ukryć nie mógł, postanowił
nieco złagodzoną prawdę jej powiedzieć. Jenerałowa była bardzo spokojną i trochę nawet
zapomniała o swoim procesie, gdy nazajutrz po oznajmieniu kapitana Pobracki wszedł do niej z
twarzą tak śledziowego koloru i posępnych rysów, że w progu odgadła, iż coś z sobą złego
przynosił.

Nigdy szanowny prawnik nie miał miny nazbyt wesołej, starając się o powagę i surowość

unikał wszystkich wrażeń, które by nadwerężyć mogły fizjognomią pracowicie wyrobioną do stanu
i powołania, tą rażą jednak stała się ona nie poważną i namarszczoną, ale zabiedzoną i prawie
chorą. Jenerałowa, którą zastał w salonie na kanapie, dla przyzwoitości trzymającą w ręku bardzo
piękne wydanie Naśladowania Chrystusa Pana, zmierzyła go oczyma i, wyczytawszy coś groźnego
na pofałdowanym czole, zbliżyła się do niego z widocznym niepokojem.

— Widzę, że coś jest? — zawołała — mów mi otwarcie... czy znowu ten niegodziwiec?

— Ale nie! — odparł Oktaw, rzucając się na krzesło i trąc czoło — nie ma nic.

— Śmiało, mów mi, złożę cierpienie na ofiarę Bogu... — dodała blednąc pani Palmer i

obejrzawszy się wkoło, lekko pocałowała go w czoło.

Pobracki drgnął; teraz, gdy tej kobiecie zaczynało grozić ubóstwo, o wiele zdawała mu się

mniej piękną i daleko jakoś starszą... Poniósł do ust rękę białą i milczał.

— Nie jestem przecież dzieckiem — odezwała się Julia — nie zemdleję ci... poczynam się

istotnie trwożyć... mów mi otwarcie, Oktawie — jest coś bardzo złego?

— Dotąd bardzo złego nie ma nic — rzekł prawnik dobywając list z kieszeni — ale, patrz

pani, co mi donoszą ze stolicy.

— Ze stolicy! — powtórzyła pani Pałmer, chwytając papier — ze stolicy?

Twarz jej zbladła jak marmur, usta zaczęły drgać, oczy pobiegły po papierze, cios był dla

niej najstraszniejszy... czuła, że cała jej przyszłość, siła, nadzieje opierały się tylko na majątku,
majątek ten był zagrożony! Uwodzić się nie było podobna, pani Palmer znała dobrze zajadłość i
nienawiść ku sobie rodziny jenerała nieboszczyka, która z nią nigdy w żadne układy wejść, ani się
zbliżyć nawet nie chciała; długie milczenie dało jej otuchę niejaką, ale teraz, gdy znowu sprawa
poruszoną została i tak groźną przybierała postać, wszystkiego obawiać się godziło, wszelkich
środków dla odwrócenia nieszczęścia użyć było potrzeba.

Załamała ręce z rozpaczą prawie.

— Mów, co robić? — zawołała — ja nie wiem. Mam jechać sama i prosić? Posłać kogo, dać

pieniądze... Potrzeba natychmiast radzić, znam ich, oni będą nielitościwi, oni są bez serca, odrą
mnie do ostatka; pozwą do rachuby z posiadania... Potrzeba wszystkich użyć sposobów.

— Jeden jest tylko — rzekł jakoś zimno, namyślając się, Pobracki — należy, należy — co

można zebrać i mnie samemu jechać, w takich sprawach cudzymi rękami nic się nie robi.

— Wiele potrzeba? — spytała jenerałowa.

— Jak najwięcej.

— Sto, dwakroć?

Prawnik, który nie znał stanu majątkowego pani Palmer dokładnie, spojrzał na nią trochę

zdziwiony.

— Nie mam tyle, ale sprzedam klejnoty moje, pożyczę... co tylko można...

— Tak! a jeżeli te dwakroć i majątek w dodatku przepadnie? — zapytał Oktaw.

Jenerałowa zastanowiła się chwilę, spuściła głowę.

background image

— To być nie może — rzekła.

— Wszystko być może — odparł Pobraoki.

— Cóż począć?

— Muszę pomyśleć — rzekł prawnik — rzecz jest największej wagi, czasu mało do

stracenia, przez dziś i jutro musimy ,się decydować... ale w tej chwili nie śmiem nic jeszcze
mówić... Jeden środek słaby, niepewny, jak błyskawica przeszedł mi przez głową... nie śmiem go
nawet podawać.

— Jaki? jaki? mów — przerwała kobieta, która bardziej była wzruszoną niż kiedykolwiek i

na próżno usiłowała pohamować doznane wrażenie.

— Wiadomo pani — odpowiedział Pobracki powoli — że spadkobiercy jenerała są

osobiście jej zajadłymi nieprzyjaciółmi.

— A! tak, niestety; nieboszczyk mój mąż miał słuszne powody, dla których ich nie lubił,

niechęć jego przypisano mojemu wpływowi, stąd nieprzyjaźń ta nieprzejednana... Na to nic już
poradzić nie można, a dziś mniej niż kiedykolwiek.

— Gdybyśmy spróbowali jeszcze? — spytał prawnik.

— Daremnie? — uśmiechnęła się boleśnie pani Palmer — znam ich wszystkich, prócz

jednego najmłodszego...

— Właśnie ten pani nieznajomy, najmłodszy z nich, pan Abel Hunter bawi w Warszawie od

niejakiego czasu... Nie może być, ażeby nie miał wpływu na rodzinę, można by się starać o
pozyskanie go, przynajmniej o zbliżenie się do niego... przez, niego można by potem nakłonić ich
do układów? Nie będę pani taił, że w dzisiejszym stanie interesu wolałbym najgorszą umowę
dobrowolną niż losy niepewne procesu.

— Ale on się do mnie zbliżyć nie zechce, wiesz pan, jakie uczucia ma dla mnie cała rodzina

Palmerów i Hunterów...

— Najmłodszy wątpię, by je podzielał, mało żył z nimi, jest niezbyt dobrze z familią, o tym

słyszałem. Któż wie? gdybyśmy spróbowali?

Jenerałowa potrzęsła głową.

— A! spróbujmy — rzekła — ale jak?

— Pomyślemy... pomyślemy... — I czoło pana Oktawa pokryło się gęstymi fałdami.

— To by było genialne, to by było ciebie godne — odezwała się pani Palmer chwytając

białą i chłodną rękę prawnika, który milcząc, coś w głowie układał.

— Spróbujemy — rzekł Pobracki — nie znam go sam, ale słyszałem wiele o nim, bom się

dowiadywał umyślnie. Abel Hunter jest młody, trzpiot, mało ma znajomych w Warszawie, a
pragnie ich mieć gorąco; dom na takiej stopie jak pani zwabi go, trzeba by wieczoru, zabawy, coś
podobnego, aby pociągnąć.

— Ale u mnie tak mało bywa osób.

— Tymczasem można by zrobić tylko nadzieję zabawy, znajomości, stosunków na

później... parę osób, cośkolwiek, byleby mu trochę zaimponować...

Jenerałowa z boleścią pomyślała, że dom jej całkiem prawie został opuszczony.

— Zostaw to pani mnie — dodał Pobracki — będę się starał... Jeśli go ściągnę, trzeba użyć

wszelkich środków, aby go tu przytrzymać, ładna twarzyczka nic by nie zaszkodziła.

— Młody? — spytała jenerałowa.

— O! bardzo młody i strasznie łatwy do zakochania...

Pani Palmer pomyślała głęboko i nie odpowiedziała nic, spojrzała pobieżnie w zwierciadło...

wiedziała, że w gorączce młodości może najponętniejszą jest kobieta blada, przeżyta trochę a
smutna...

Czemuż by nie? — powiedziała sobie w duchu...

Pobracki odgadł czy nie odezwał się zaraz spiesznie:

— Pani byś powinna mieć w domu dla towarzystwa młodą jaką osobę.

— Zobaczemy... zobaczemy... niech tylko on tu przyjdzie, zrobię, co będzie można, ale do

takich środków...

— A pani! ludzie są tak zepsuci — westchnął pan Oktaw — do nich tylko przez ich słabości

background image

trafić można...

Oboje spojrzeli na siebie.

— Przyprowadź go — z cicha szepnęła jenerałowa — resztę mnie zostaw.

Tu wypadałoby powiedzieć słów parę o Ablu Hunterze, którego bardzo niedostatecznie

odmalował nam Pobracki. Był to dzieciak, prawdę rzekłszy, niegdyś możnej z Inflant rodziny
potomek, nosił tytuł hrabiego, a familia zubożała nie mogła mu dać stosownego wychowania.
Ojciec i matka odumarli go za młodu bardzo, starsi bracia, sami wychowani w zakładach
wojskowych, zostawili mu swobodę nieuczenia się i porzucenia szkół przed siedmnastym rokiem.
Ubogi, przystojny, z tytułem, dosyć roztropny i wielu rzeczy, których nie umiał wcale, domyślający
się łatwo, szedł w świat z tą wiarą jakąś, że nad uprzywilejowanymi rodzinami świeci gwiazda
opiekuńcza. Przyszłości był zupełnie pewnym, a teraźniejszość starał się wypotrzebować jak
najprzyjemniej. Chciwy zabawy, towarzystwa, stosunków, gdzie mu tylko zaświeciła nadzieja
'pozyskania trochę rozrywki, rzucał się na oślep, pewien, że ze swą młodością i śmiałością da sobie
radę wszędzie. Nieświadomość niebezpieczeństwa czyniła go zuchwałym. Z całym jeszcze ogniem
młodości pędził za wszystkimi marami, jakie mu przedstawiała rozgorączkowana wyobraźnia. Z
największą łatwością byłby podpisał cyrograf Mefistofelesowi dla pięknej twarzyczki lub garstki
pieniędzy, których mu często brakło, choć dostawszy ich, z najnieopatrzniejszą rozrzutnością
wyrzucał je za okno, jak gdyby jutro miał znowu mieć miliony.

W gruncie było to może poczciwsze serce, niż się zdawało, ale uczucia w nim nikt i nic nie

rozbudziło nigdy, zepsuty był, nim dojrzał. Ani dłoń matki, ani uśmiech siostry, ani nałóg kochania
i potrzeba być kochanym nie rozmiękczyły mu piersi; od dziecka rozumiał świat zabawką, ludzi
jako wesołych towarzyszów biesiady, życie jak rodzaj wrzawliwej, zagadkowej uczty, na której co
najwięcej wypić i zjeść należało. Starość nigdy mu na myśl nie przyszła, praca wcale się nie
uśmiechała.

Powierzchowność, nazwisko, familijne stosunki, łączące go z mnóstwem rodzin

znakomitych, dały mu wstęp do salonów, w których nabrał powierzchownej ogłady. Tu jego
trzpiotowatość zyskiwała oklaski, a że nikt nie miał obowiązku zajmować się jego przyszłością,
przyjmowano go jako zabawną laleczkę i śmiano się trochę z niego, ubolewając, że takie miłe
stworzenie jak ćma wprost na ogień leci. Łatwo bowiem było odgadnąć, że gdzieś skrzydła opalić
musi.

Jedną z głównych słabości Abla Huntera były kobiety, w ogóle jeszcze kochał się on we

wszystkich, miał paroksyzmy namiętności chwilowe dla niektórych i na żadne spojrzenie czulsze
nie brakło mu odpowiedzi namiętnej. Zdawało się, że zadaniem życia dla niego było kochać się,
starać o miłość i szaleć ciągle rozgorzałemu. W tym wieku kobiety jeszcze Wszystkie są piękne, a
że starsze przystępniejsze bywają, Abel wmówił sobie, że nie ma na świecie jak trzydziesto i
czterdziestoletnie. Młode dziewiczęta w chwilach tylko wolnych zwracały jego uwagę. Zresztą
jedna miłość nigdy go nie zaspokajała, a zwykle miał ich trzy w zapasie: jedną zupełnie rozwiniętą i
panującą, drugą stygnącą i na wylocie, trzecią uśmiechającą się z daleka. Tym sposobem nigdy nie
został bez zajęcia, o co mu właśnie chodziło. Czasem nawet czwarta zakulisowa, cicha,
nieprzyznana rozrywała go w ciężkich strapieniach, w jakie obfituje miłość salono- wa. O
małżeństwie wcale mu się jeszcze nie śniło, miał zresztą wcześnie wpojoną zasadę, że pasje nie
trwają długo, że są mignieniem błyskawicy i nie przysięgał na wieki nikomu.

W innych życia stosunkach hrabia Hunter był człowiekiem dobrze wychowanym, ale

płochym, wiecznie potrzebował, zawsze pożyczał, nie oddawał nigdy, był pewien,, biorąc
pieniądze, że świat mu jakiś stary, zaciągniony u jego rodziny przed wieki dług wypłaca. Na
sumieniu nie cierpiał, bo pojęcia złego w tym nie przypuszczał. Zresztą uczucie honoru było w nim
mocno rozwinięte i uchybić sobie nie dał, a bił się z laką łatwością narażając życie, jakby się czuł
nieśmiertelnym.

Szło mu nadzwyczaj szczęśliwie, często bez grosza, zawsze umiał sobie poradzić, w

najgorszych razach śmiał się z biedy i stawił jej czoło z zuchwalstwem niepojętym.

Narysowaliśmy tu postać, jakich, niestety, przy braku wychowania i pretensjach

arystokratycznych do bezczynności więcej jest u nas, niżeli się zdaje. Z małymi odcieniami

background image

charaktery podobne spotykają się co dzień; są między nimi ludzie bardzo przyjemni w towarzystwie
nawet. Abel nie należał do najgrzeczniejszych, wyjąwszy z kobietami; dla tych był on uprzedzający
i pełen najdziwaczniejszych, wyskokowych poświęceń, z mężczyzn żartował nielitościwie i bardzo
ich lekceważył. Ale że bił się śmiało i dobrze, wiele mu uchodziło.

Hrabia Hunter w najdziwniejszy więc sposób znajdował się przypadkiem istnym w

Warszawie. W Rydze zakochawszy się w młodej aktorce, wyleciał za nią do Wilna, do Grodna,
potem do Warszawy, gdzie mu z oficerem od gwardii, bogatym, pierzchnęła za granicę. Warszawa
mu się podobała dosyć, namiętność inna nastąpiła po tej pierwszej, porobiły się znajomości,
zaciągnęło łatwo pożyczki i ot, tak, nie wiedzieć jak, hrabitko zostało w sto- licy, nie wiedząc ani
na jak długo, ani po go, ani dlaczego.

Bawił się doskonale; znalazł tu kilku znajomych, znalazł trochę krewnych, czas schodził

wybornie, dlaczegoż nie miał pozostać?

Między klientami Oktawa Pobrackiego, który miał stosunki we wszystkich sferach

towarzystwa, był młody człowiek cale innego rodzaju, choć nie mniej płochej powierzchowności i
lekkiego prowadzenia od Huntera. Zwano go Piotrusiem, nigdy prawie nie dokładając nazwiska.
Piotruś był młodzieńcem co się zowie uczonym, pracowitym ogromnie, ale namiętności tak
gorących jak Abel. Z potężną głową, z nauką wielką czas dzielił na żelazne trudy i najszaleńsze
orgie. Jak to godzić umiał, nikt nie pojmował, przecież tak było.

Dniami Piotruś wyglądał na filozofa i zimnego statystę, wieczorami można go było wziąć

czasem za wariata.

Piotruś znał się z Ablem, a pracował pod kierunkiem Pobrackiego, wierzył weń i służył mu

ślepo. Nic więc nie było łatwiejszego panu Oktawowi, jak przez niego namówić sobie Huntera do
jenerałowej. Szło o to jednak, jak miał to obrócić Pobracki w sposób przyzwoity i nie wyglądający
na jakąś intrygę. Pełen poszanowania dla form, przyzwoitości i pozorów Oktaw przed młodym
Piotrusiem przybierał postać mentora pełnego prawości, zasad, rygorystę niezmiernego i
niezrównanej surowości człowieka. Trudno mu więc było bardzo przystąpić do tego tak, aby
podejrzeń nie obudzić i nie zniżyć się w oczach młodzieńca, który mógłby mu popsuć sławę,
najdroższy klejnot życiem i niesłychanymi ofiarami okupiony. Pan Oktaw byłby chętniej zbrodnię
nieznaną światu popełnił, niż zgodził się na utratę odrobiny tej aureoli powagi i zacności, jaka go
otaczała.

Według zasad jego filozofii, którą sobie na swój użytek ukleił, nie chodziło o to, aby złego

nie robić, bo to się po trosze wszystkim trafia, ale by się ze ziem nie popisywać i drugich nie
gorszyć.

Walczył z sobą długo pan Oktaw, nim plan ułożył, aż nareszcie posłał po Piotrusia. Piotruś

w jego gabinecie przybierał minę pokutnika i nikt by się nie domyślił jego hulanek, patrząc na
piękne czoło nieco wypełzłe, którego wczesne zmarszczki zdawały się pługiem pracy wyorane.
Dodać potrzeba, że ubierał się z monarchalną skromnością.

Oktaw stał przed swym biurem w postawie Napoleona I, jak go malują nad kartą Europy,

gdy Piotruś z papierami pod pachą wszedł do jego gabinetu.

— Jak się masz — rzekł gospodarz — miałem do ciebie trochę interesu, jak tam stoisz z tą

repliką?

— Idzie, idzie, jutro skończę.

— Możesz mi dziś dać referat z tych papierów, które ci powierzyłem?

— A! nie! — rzekł zawstydzony Piotruś.

— O Boże! — zawołał Oktaw — pewnie znowu te wybryki młodości! czy to się godzi!

marnować takie dary! tak drogi czas! tyle zdolności, mój Boże! Panie Piotrze, kiedyż to waćpan
młodym być przestaniesz?

— Pan dobrodziej zawsze mnie posądzasz, a istotnie na ten raz nie zgrzeszyłem wcale —

rzekł Piotruś z wielką naturalnością — byłem trochę chory.

— Panie Piotrze, ja to mówię z dobrego serca, z prawdziwej przyjaźni dla pana, z szacunku,

jaki mam dla jego zdolności, powinieneś zmienić tryb życia, towarzystwo, rodzaj zabaw. Szczerze,
to nawet dla prawnika nie przystoi; stróż prawa jak kapłan powinien się starać być czystym.

background image

Piotruś zrobił minę kwaśną, pan Oktaw dawszy mu tę naukę, którą za przyzwoitą dla siebie

więcej, niż korzy- stną dla młodzieńca uważał, podał mu rękę i prosił siedzieć.

— Las pański więcej mnie obchodzi, niż sądzisz, jestem na pozór zimny — dodał — ale

mam uczucie i serce, zwłaszcza dla takich, jak pan, ludzi pełnych nadziei. Szczerze mówiąc, brak
nam ludzi zdatnych i usposobionych, nie znam tu nikogo, kto by panu dorównał wcześnie nabytą
nauką i talenitem.

Pobradki wiedział, że ziarenko pochlebstwa nigdy i w żadnym razie nie szkodzi, pan Piotr

zarumienił się i uczuł wzruszonym.

— Pozwól mi z sobą pomówić otwarcie. Piotruś się skłonił grzecznie.

— Dlaczegóż byś nie szukał innego towarzystwa? nie starał się wejść trochę w świat lepszy,

który czyściejszych dostarcza przyjemności i może posłużyć twojej przyszłości, panie Piotrze. Te
stosunki hulackie, przebacz mi, że się tak odzywam po ojcowsku, do niczego nie prowadzą. Ile razy
widzę was, młodzież poczciwą, na tak zgubnej drodze, serce mi się ściska. O ile wiem — dodał —
jest tam was kilku w jednej kupce, których mi bardzo żal.

— Ale panu donoszą rzeczy przesadzone — odezwał się Piotruś trochę zawstydzony.

— Nie, nie, wiem dobrze i lepiej, niż sądzisz, co robicie, nazwałbym ci nawet towarzyszów

twoich, takiego na przykład Abla Huntera, młodego chłopca, którego mi równie żal jak ciebie.

Piotruś oczy otworzył, nie rozumiał, do czego rozmowa prowadzić mogła.

background image

— Kiedym wspomniał o Hunterze, dobrze że cię spytam o niego — co to jest za człowiek?

Powiem szczerze, jest to krewny jenerałowej Ralmer, dla której mam najwyższy szacunek,
obchodzi mnie z tego względu.

— Hunter jest dobry chłopak — rzekł Piotruś — ale młody i lekki.

— Szkoda mi ciebie i jego. Jenerałowa, która wie, jak się prowadzi, kilkakrotnie mnie

prosiła, abym wpłynął jakim sposobem na wyrwanie go ze złego towarzystwa. Zapłaciłbyś sowicie
za swoje grzechy, gdybyś do tego rękę przyłożył, hę?

Piotruś niedobrze rozumiał, o co chodziło.

— Pozinaj mnie z nim, bądźcie oba u jenerałowej, ja was wprowadzę. Pani Palmer ma dom

na bardzo wysoką utrzymany stopę, w zimie dawać myśli wieczory i bale, bawilibyście się
doskonale u niej. Nie sądź, żeby mimo wielkiej pobożności i przyzwoitego tonu dom jej był nudny;
o! to kobieta pełna jeszcze życia i młodości, nie znam przyjemniejszego nad jej towarzystwa,
pobłażająca dla młodych, wyrozumiała na błędy, a miła i wcale się jeszcze podobać mogąca. Przez
ten dom weszlibyście w stosunki z wielą innymi, znalazłbyś sobie może żonę majętną i ja bym był
o twoją przyszłość spokojniejszym.

Piotruś miał to w charakterze, że nie był wcale podejrzewającym, owszem, chętnie wierzył

w serca ludzkie, w dobroć i życzliwość, ale doświadczenie, acz krótkie, naprowadzało go nieraz na
wykrycie tajemnych sprężyn tam, gdzie wcale się ich spodziewać nie było można. Tą rażą coś go
tknęło, propozycja pana Oktawa była wprawdzie dosyć upowodowana i pozorna, jednak coś w niej
dawało czuć cel ukryty. Piotrusiowi przeleciało to przez głowę tylko, ale prawnik odgadnięte
podejrzenie starał się zaraz ubić, gdy się ledwie rodziło, i poczciwego chłopca przywiódł gdzie
chciał, nakłaniając, aby Huntera koniecznie starał się, dla jego własnega dobra, zbliżyć do
jenerałowej.

Stało się, jak pragnął. Hrabia Abel coś był słyszał o pani Palmer od familii, nie miał jednak

ani nienawiści, ani uprzedzenia zbytecznego. Słyszał, że była ładna, mó- wiono, że dosyć dawniej
miała być przystępną, dom obiecywał nowe stosunki i zabawę. Hunter, zaproszony przez
Pobrackiego bardzo zręcznie, przyrzekł swoją bytność i w kilka dni potem, usunąwszy Piotrusia już
niepotrzebnego pod jakimś pozorem, wiózł pan Oktaw ofiarę do stóp kobiety, która całą siłę
dawnych lat zebrała, aby ją w sidła pochwycić.

Panna Adelajda, która przed naznaczoną godziną przyszła ubierać pobożną panią Palmer,

najczęściej dotąd chodzącą w czarnych ciężkich szatach wdowich, niezmiernie była zaciekawioną
przygotowaniami, jakie jej do stroju uczynić kazano. Jenerałowa, zawsze staranna około siebie i
resztek swej piękności, ,tym razem była prawie niespokojną, jak młoda panienka, mająca raz
pierwszy wystąpić w salonie. Stosunki przyjazne z panem Pobrackim, które panna Adelajda
wyszpiegowała zaraz, nie dozwalały jej odgadnąć, na co by ten strój miał służyć.

— Któż ją tam zrozumie! — mówiła panna do Bzurskiego — ma już przecie jednego

kochanka, dla starej baby powinno by być dosyć!...

— Co waćpanna mówisz starej baby? Ona nie jest wcale stara! To kobieta, która jak zechce,

jeszcze piętnastoletnią przez kij przesadzi — rzekł Bzurski. — Jużem ja ją różnie widział, ale
dalibóg nie rozumiem. Czasem bywa, że wygląda na królowę, taka poważna i straszna, a jak
zechce, to z siebie zrobi i młodą dziewczynę...

— Wstydź się waćpan — ofuknęła panna Adelajda — co tam osobliwszego, otóż proszę,

wielki znawca.

Na ten wieczór przyrządzony strój istotnie zapowiadał jakieś niepojęte zamiary, nie zmieniła

jenerałowa zwyczajnej barwy czarnej ani kroju tak dalece, ale pod pozorem nieubłaganej mody
trochę białe, pulchne, zaokrąglone odsłoniła ramiona, pod pozorem zwyczaju tyrańskiego wpięła
spinkę brylantową we włosy i gdzieniegdzie raucie kazała kokardy pąsowe, które na sukni ciemnej
doskonale się odbijały. Co zrobiła z twarzą, o tym panna Adelajda wiedzieć nie mogła, bo
urządzenie jej odbywało się zawsze w wielkiej tajemnicy, to pewna, że gdy weszła do pokoju dla
dokończenia toalety pani, niesłychanie była zdziwioną, znajdując ją jednym niczym odmłodniałą,
świeżą, nie do pojęcia.

Panna Adelajda, która nie bardzo kochała jenerałowę, choć jej niezmiernie nadskakiwała,

background image

powzięła dla niej prawie szacunek i trochę zazdrości.

Pani Palmer siedziała przed zwierciadłem i z wielkim natężeniem umysłu kończyła ubranie

obrachowane na to, by nie odejmując jej powagi, dodało jej wdzięku i trochę młodości. Wyglądała
tak świeżo, tak pięknie, a twarz jej tak była marmurowo spokojna i wiejąca szczęściem, jak gdyby
nigdy łza z powiek tych nie ciekła, nigdy troska alabastrowego nie zmarszczyła czoła. Była
prześliczną, a co dziwniejsza, przy zmianie wielkiej wydawała się niewymuszoną, naturalną, sobą
samą.

Wszystko, aż do najmniejszej drobnostki w niej, obrachowane doskonale przyczyniło się do

ogólnego efektu, który uderzał artystyczną harmonią całości. Nic nie raziło, nic nie zdradzało
wysilenia i pracy.

Około ósmej oznajmiono Pobrackiego i Huntera, a pani jenerałowa powoli i poważnie

weszła do salonu, z taką majestatyczną postawą, że ów trzpiot, który pierwszy raz się jej
przedstawiał, mimo wielkiej śmiałości i lekceważenia kobiet owładnięty został urokiem, jaki niosła
z sobą.

Hunter był wysmukły blondynek, wcale nieszpetny, ale z tych ludzi, których młodość

wydaje bardzo wielu, typ zresztą wdzięczny, miły, ale mało znaczący.

Jenerałowa z uśmiechem prawie protekcjonalnym go powitała.

— Bardzo mi miło spotkać pana, co za dziwny traf sprowadził go do Warszawy?

Nim Abel miał czas się opamiętać, posadziła go przy sobie na kanapie, a Pobrackiemu

dawszy doktora Mazziniego do zabawy, już nie puściła od siebie młodego chłopca.

Zadanie było dosyć trudne; nie stracić powagi, nie wyrzec się charakteru kobiety wyższego i

surowszego towarzystwa i podobać trzpiotowi, który nie rozumiał innej rozmowy nad lekką i
wesołą.

Pierwsze wyrazy jenerałowej były probierczymi strzałami wypuszczonymi na, to, aby

odpowiedź przyniosła jej świadomość usposobień, głębinę myśli hrabiego; umiała z niego
wyciągnąć, co chciała, i po chwilce była już panią położenia, którego jednak wielkie trudności
pojmowała. Gdy się ten wstęp odbywał z ostrożnością, oczy jenerałowej, uśmiech jej, ręka biała i
wypieszczona, ramiona nawet nie próżnowały; wiedziały one o swych obowiązkach i spełniały je z
wprawą starych i wiernych sług pani. Potrzeba poprawienia koronkowej chustki, ułożenia sukni,
wydania rozkazów do herbaty, dozwoliły bardzo naturalnie pokazać z różnych stron starannie
wszakże na pozór ukrywany biust, rękę, włosy, nawet koniec szczupluchnej nóżki. Pani Palmer
wiedziała dobrze, iż wrażenie, jakie czyni kobieta, całe prawie zależy od jej fizjognonaii i wdzięku.
Młody chłopiec temperamentu słomy, zapalający się niesłychanie łatwo, w pięć minut potem rzekł
w sobie:

— A! cóż to za śliczna kobieta. Potem nieco:

— Ale nawet wcale niestara. Nareszcie:

— Co za powaga i wdzięk.

Jenerałowa długo rozmyśliwszy się nad charakterem, jaki sobie nadać miała, wybrała

nareszcie fizjognomią kobiety rozczarowanej, chłodnej, prawie znudzonej, spokojnej, która ustąpiła
z placu nadziei, nie żeby już walczyć o szczęście nie mogła, ale że postrzegał próżność boju i
daremność zabiegów. Tylko w oczach zostawiła wyraz głębokiej tęsknicy, zdradzający pragnienie
nienasycone, jakby mimowolnie przebijające się z zasłon obojętności i znużenia. Starała się być
swobodną, wesołą i odrobinę choć poważnie zalotną.

Rozmowa zrazu bardzo obojętna jakby dla wyszukania nuty, na którą nastroić się miała,

przeszła w dosyć ożywioną. Jenerałowa nazwała go kuzynkiem, a ten zręczny obrót dozwolił jej i
jemu stanąć zaraz prawie na stopie poufałości.

Hunter był oczarowany, ale że nie umiał inaczej okazać dobrego humoru jak w sposób

trzpiotowaty, rozkołysał się zupełnie.

— Wujenko kochana — rzekł w pół godziny — nigdym się nie domyślał, żebym w

Warszawie miał tak miłą zrobić znajomość, byłbym pospieszył doprawdy.

— I bardzo byś dobrze uczynił, kuzynku — odpowiedziała pani Palmer — było rzeczą

naturalną kazać mi się protegować i pomagać a, ażebyś w niedostatku znajomych nie porobił

background image

niepotrzebnych, a może niebezpiecznych stosunków. Przyznaj się, masz ich wiele?

— Mnóstwo, wujeneczko, mnóstwo; tylko, że ja ich za niebezpieczne nie uważam.

— Jesteś jeszcze tak młody!

— Doprawdy, pozór myli, jestem bardzo stary!

— Któż cię tak prędko zestarzył? kobiety?

— Trochę — rozśmiał się Hunter, który chętnie chluby szukał ze swych zalotnych

stosunków z płcią piękną.

— Słyszałam coś o tym — odpowiedziała jenerałowa i westchnęła nieznacznie — szkoda

mi cię, kuzynku — dodała — złe kobiety, kobiety bez serca odejmują człowiekowi na zawsze smak
i wiarę w miłość prawdziwą.

— Moja wujenko — zaśmiał się hrabia — miłość fałszywa jest także bardzo urocza.

— Widać, żeś nigdy nie kochał.

— Ja? sto razy! i do szaleństwa.

— Ani razu, kuzynku, jeżeli trzpiotostwo nazywasz miłością.

— A czymże jest miłość, jeżeli nie wesołą zabawką?

— Bluźnisz — odpowiedziała pani Palmer poważnie — ale ja, stara i odczarowana, już dziś

nawrócić cię nie potrafię, na to potrzeba młodości i jej uroku.

— Wujenko! proszę się nie obmawiać tak niesłusznie. Jesteś młoda i zachwycająca.

— Takie pochlebstwo mogę przyjąć tylko jako wujenka.

— Bardzo żałuję, że mi to pokrewieństwo staje na drodze i onieśmiela — dodał Hunter —

doprawdy miałbym ochotę dowieść, że prawdę mówiłem i zakochać się na serio.

Jenerałowa spojrzała mu w oczy bez obrazy, z jakąś melancholią i powtórzyła tylko trochę

ironicznie: — Na serio?

— Kuzynka sądzi, że ja, już nic na serio zrobić nie potrafię?

— Przynajmniej nieprędko.

— Skądże tak srogi wyrok?

— Na własnych twoich zeznaniach oparty. Hunter, który jadąc do jenerałowej, wcale ją

sobie inaczej wyobrażał i obiecywał nudzić się trochę, zapalił się jak żak, pochwycił nawet za rękę
wujenkę, która mu jej nie odmówiła, przycisnął ją do ust, a dotknięcie tej pulchnej, białej, zimnej
dłoni wytwornych kształtów poruszyło go do głębi. Jenerałowa trochę szydersko uśmiechać się
zaczęła.

— O! dziecko z ciebie, kuzynku kochany — rzekła — dziecko jeszcze potrzebujące niańki,

aby sobie głowy i piersi nie rozbiło idąc po świecie.

— Wujenka powinna byś być mi tą ochmistrzynią! mentorką!

— Na długo? — zapytała pani Palmer. — Wychodząc ode mnie, ręczę, zapomnisz o tym,

coś mówił.

— Tak płochy znowu nie jestem.

— Istotnie, potrzebowałbyś czułego, macierzyńskiego oka, aby cię od niebezpieczeństw

grożących uchronić, ale młodzi rzadko słuchają starych.

— Starych? — podchwycił śmiejąc się Hunter.

— O! ja jestem bardzo stara! — z westchnieniem dodała jenerałowa.

— Nie wierzę.

— Przekonasz się...

— Tym lepiej dla mnie, tulę się więc śmielej pod macierzyńskie jej skrzydła.

Jenerałowa znowu zmierzyła go niedowierzającym wzrokiem, który razem zdawał się

wyzywać. W ciągu całej rozmowy postać jej wyrażała umyślną sprzeczność ze słowy, które rzucała
chłodno i poważnie. Zdawała się odczarowaną, chłodną umyślnie, a wewnątrz pełną tych nadziei i
pragnień, które stanowią wdzięk i urok trzydziestoletniej kobiety niepoznanej — sławnego typu
francuskiego de femme incomprise. Charakter ten jest utworem naszego wieku i jego własnością
wyłączną, a młodzi zwłaszcza niezmiernie w nim smakują. Przywiązanie kobiety, która
dwadzieścia lat szukała serca na próżno, zawiedzionej, znękanej, pochlebia miłości własnej,
podnosi tego, komu się dostaje w udziale, a kryć musi w sobie wezbranych pragnień morza i

background image

czułość niezgłębioną. Jest to nienasycona żądza, spotęgowana cierpieniem, oczekiwaniem i
dźwignięta do ideału długim wypieszczeniem, wymarzeniem, wyłzawieniem w głębi serdecznej;
jest to coś niezmiernie ponętnego dla młodzieńczej namiętności, której chleb powszedni miłości
codziennej nie starczy.

Jenerałowa instynktowo czuła, że podejmując się cięż- kiej roli zbałamucenia młokosa, w

wieku swym innych nań sideł zastawić, innych środków nad te użyć nie mogła. Dziwnie też
umiejętnie odgadła, co miała począć, i cała jej powierzchowność, mowa, ruchy były do tego
zastosowane nie tyle rozmysłem, co jakąś siłą intuicji, jaką kobiety w sprawach serca posiadają do
najwyższego stopnia.

Gdy tak nagle, jakeśmy widzieli, rozmowa spadła po niebezpiecznej pochyłości do krańców,

poza które przy pierwszych odwiedzinach puścić jej nie było podobna, bardzo trafnie pani Palmer
poczuła potrzebę zerwania jej na chwilę i wstała z kanapy, aby przejść do salonu, w którym podano
herbatę. To intermezzo dawało jej czas do namyślenia, jemu do nabrania sił, do rozważenia
każdego wyrazu, do rozkołysania się marzeniem i nadzieją.

Towarzystwo na chwilę połączyło się, doktor Mazzini i pan Oktaw przyłączyli się do nich i

wszyscy poszli razem do sali jadalnej.

Do środków pociągających zaliczyła trafnie pani jenerałowa uderzenie kuzynka pozorną

pańskością i wytworem domu, dlatego też owa herbata wieczorna urządzona została z niezmierną
starannością o występ, który wszakże powinien się był wydać gościowi porządkiem zwyczajnym.

W sali jadalnej, oświeconej lampaderami i pełnej pięknych kwiatów, stał stół połyskujący

od sreber i kryształów, zastawiony mnóstwem przekąsek i przysmaków. Starano się bardzo, aby
każdy sprzęcik, który miał honor zajmować tu miejsce, był jak najlepszego tonu i przyzwoicie się
znajdował. Toteż począwszy od maselniczki, obłożonej lodem przezroczystym, poważnej i zrazu na
tajemniczą puszkę Pandory zakrawającej, do skomplikowanego narzędzia, obejmującego grzanki
poprzedzielane srebrną kratką, aby się nie kłóciły z! sobą, aż do talerzyków z mięsem, pokrytych
galaretą nie dopuszczającą, by wzrok niedyskretny od razu zbadał ich tajemnice, do misternie
układanych serwetek i sztuczyków deserowych powyzłacanych wspaniale; wszystko to stanowiło
obraz, mogący olśnić oczy niedoświadczonego młodzieńca, przywykłego widywać też same
przybory, ale w najprostszym negliżu i jak je Bóg stworzył.

W ten sposób urządzone jadło zdawało się misrtyczną jakąś ucztą czy ofiarą, do której bez

głębokiego wzruszenia nie godziło się przystępować. Mimowolnie poczuwał przypuszczony do niej
śmiertelnik, że tu nie szło wcale o żołądek i nasycenie, ale o wyidealizowanie faktu, zwykle aż do
zbytku pospolitego, a podniesienie go do wysokości, na jakiej stały istoty do tego przybytku
przystęp mające.

Na każdym z tych talerzyków było tyle, ile niegłodny człowiek sam na raz bez nadużycia

spożyć może; ale jakby podane potrawy tu przybrały moc nadzwyczajną, ilość ich zmniejszona
powinna była starczyć dla wszystkich. Kazało się to domyślać, że wszystko tu tajemniczymi było
napojone własnościami.

Za krzesłem jenerałowej stał Bzurski w chustce białej, w rękawiczkach Małych, z tak

przyzwoitą miną, że można go było wziąć za gościa raczej niż sługę. Dwóch lokajów w liberii
niebieskiej z taśmami szytymi, w trzewikach i pończochach, posługiwali do stołu.

Hunter został olśniony.

— O! o! na jakiejże żyje stopie! — rzekł w duchu.

I różne myśli kręcić mu się zaczynały po młodej głowie.

Jenerałowa postrzegła, że cel został osiągnięty, a im hrabia mniej był śmiały, ona stawała się

grzeczniejszą i bardziej nadskakującą. Posadziła go przy sobie, z drugiej strony umieszczając
doktora Mazzdni, który był nieźle obrany dla zrobienia wrażenia, bo w rozmowie jego nieustannie
błyskały wielkie imiona, których obwoływanie przy tym stole czyniło je niejako z towarzystwem
solidarnymi. Hunterowi mogło się zdawać stąd, że ten świat był zwykłym jego kuzynki światem.
Pobracki bardzo też umiejętnie wspierał jenerałowę w jej szlachetnych zamiarach i odzywał się od
niechcenia z trafnością niesłychaną, tak że każde jego słówko, niby na wiatr strzelone, do celu
trafiało.

background image

Hrabia Abel, zwykle bardzo śmiały, na chwilę oniemiał, widocznie wewnątrz jego duszy

odbywała się jakaś walka, coś myślał, rozważał, był pociągnięty i oczarowany. Jenerałowa
podwajała starań, aby go pociągnąć, skinienie jej zrozumiał Pobracki i zajął się rozmową a parte z
Mazzinim tak, by dać czas i swobodę gospodyni uwikłania młodzieńca do reszty. Starał się tylko,
aby ten półgłośny rozhowor był akompaniamentem harmonijnym, aby nuty jego, niekiedy
wyrywające się głośniej, zawsze na ten sam temat nuciły.

— Choć to może bardzo nieprzyzwoicie by było, mój kuzynku — odezwała się pani Palmer

po długich rozprawach o miłości, ludziach i świecie — ale jakbyś istotnie zażądał macierzyńskiego
oka i opieki — wiesz co? mógłbyś się przenieść do mnie. Mieszkam sama jedna, mam dom
ogromny, juściż nikt młodego, jak ty, chłopaka i starą, jak ja, kobietę nie posądzi. Zresztą jesteśmy
krewni, a ręczę, że tu by ci było lepiej i wygodniej. Ja bym na tym zyskała.

— O! — zawołał Hunter zarumieniony na samą myśl tego raju, on, co często nie miał za co

zjeść obiadu i dla białych rękawiczek pościć musiał —o! kochana wujenko, nie śmiałbym być tak
natrętnym...

— Ale to ja jestem natrętną, miałabym towarzystwo weselsze i pilnowałabym cię z całą

troskliwością macierzyńską, trochę tyrańską może, bobyś mi się musiał z każdego toroku
tłumaczyć.

— Nigdy bym nie odważył się.

— Na taką niewolę? — spytała uśmiechając się jenerałowa.

— Na takie nadużycie jej dobroci.

— Starzy — z przyciskiem i umyślnie wspominając ciągle o wieku swym dodała

Palmerowa — potrzebują przywiązać się do kogoś, samotność 'bezdzietna, jak moja, to ciężar
wielki do dźwigania. Wówczas chwyta się człowiek wszystkiego, co mu zaświeci trochą
przywiązania, sztuczne tworzy węzły i sztuczne macierzyństwa. Myśmy biedni! — dodała z
westchnieniem i głosem tak młodym, jakby nim chciała stanąć w sprzeczności ze starością, o której
tylko co wspomniała.

Położyła białą, ślicznych wytoczonych kształtów rękę na ręce Aibla i dodała czując jej

drżenie:

— Tak, kuzynku, gdy ci miasto i szały dokuczą, gdy ci się znudzi to życie, które przy całej

swej rozmaitości jest najjednostajniejszym w świecie — przyjdź tu, zamieszkaj, odpoczniesz, a ja ci
co dzień prawić będę kazania i trochę może nawrócę.

Hunterowi w głowie i piersiach się przewracało.

Ten blask, wspaniałość, bogactwo, ta piękna kobieta, która mu wprost ofiarowała raj u

siebie, mąciły głowę chłopakowi, który wciąż sobie potrzebował dla opamiętania powtarzać: — To
prosta forma grzeczności, to być nie może.

Ubogi, zmuszony nieustannie uciekać się do heroicznych środków pożyczki,

zachwytywania cudzego grosza, robienia utrapienie rodzących długów, Hunter widział tu port
odpoczynku; przy tym, samo mieszkanie w tak poważnym i zamożnym domu stawiło go na stopie
innej w towarzystwie. Jenerałowa czytała w nim jak w przezroczystej wodzie, odgadywała myśli,
widziała walkę i nim wstali od herbaty, zaprosiła go na pozajutro na obiad. Hunter stawić się
przyrzekł. Dała mu dzień do namysłu i nabrania odwagi, którą często młodym daje sa- motność i
puszczenie cugli wyobraźni. Gdy o dziesiątej przyszło wychodzić, po czułych i poufałych
pożegnaniach Hunter był jak pijany, a Pobracki trochę smutny — czuł, że się tu na wielkie zanosiło
rzeczy.

Po wyjeździe kapitana pani Jordanowa stanęła naprzeciw okna zamyślona i zaczęła, sama

nie wiedząc dlaczego, płakać rzewnymi łzami.

W kobiecie tej wiele się zmieniło. Często tak strona jakaś dobra śpi w człowieku życie całe,

bo jej żadne wrażenie i wpływ zewnętrzny nie porusza; potem uderza w nią uczucie, potrąca o nią
myśl i z głębi kałuży rozkwita biała nymphea, to godło poprawy i skruchy. Tak było właśnie z
nawróconą Adolfiną, której dzisiejsze poczciwe, ciche, spokojne i pozbawione troski, zgryzot i
namiętności życie zaczynało stawać się potrzebą. Odblask od niewinnej (dzieweczki bił na zepsutą
niewiastę i opromieniał ją światłem swoim. Niespodziewany pokój duszy, którego teraz obawiała

background image

się utracić jak znalezionego przypadkiem skarbu — mógł być zachwiany przez intrygę barona przy
pomocy kapitana. Żal jej było Mani, ale żal i siebie. Życie było tak znośne, tak ciche, takie jakieś
pełne spokoju o jutro, że z niego znowu na dawny teatr namiętnych pasowań się z losem, z
niesławą, z niebezpieczeństwem rzucać się nie chciała.

I rozpłakała się myśląc, że ją porwać, pochwycić, wciągnąć mogą mimo woli. Jordanowa

zawsze grzeszyła więcej słabością niż złym w gruncie usposobieniem, kilka razy w życiu dopuściła
się kroków niegodziwych, ale porwana jakimś obłędem, który stopniami nieznacznymi prowadzi
często dalej, niż człowiek sam zamierzył. Historia wekslów barona należała do tego rodzaju
postępków. Dziś zachciewało się jej zostać kobietą uczciwą, oburzała się przeciwko tym, którzy ją
w przeciwną stronę ciągnęli. Nie miała już namiętności młodych, które by obłąkać mogły,
zimniejsza pragnęła innego losu, chciała zetrzeć z siebie ślady dawnego życia. Ale nieubłagana
przeszłość często jak kamień u szyi cięży człowiekowi i ciągnie go w przepaście — tak i tu było
właśnie. Kapitan uosabiał ją i jak szatan o duszę w imię wspólnictwa występku dopominał się o
spłacenie cyrografu.

Prędzej i łatwiej jest zerwać z grzechem wewnątrz siebie niż z jego następstwy

zewnętrznymi. Tu potrzeba tej siły duszy, jaką nie wszyscy posiadają; biedna Adolfina czuła, że jej
nie miała.

Dlatego w tej chwili zamiast radzić i postanowić coś, płakała martwo stojąc przed oknem i

nie wiedząc, co począć — mówiła sobie w duchu:

Nie! nie! ja tego nie dopuszczę! to być nie może! to dziewczę nie przepadnie marnie... Ale

co począć? mój Boże! co począć? ja się sama nie obronię? Któż? co tu poradzić!

Gdy ocierała łzy właśnie, Mania, która usłyszała odchodzącego kapitana, przybiegła do niej

i zdziwiona została niezmiernie, widząc ją zapłakaną. Na łzy rzadko się kiedy zbierało pani
Jordanowej, potrzeba było nadzwyczajnych powodów, ażeby mogła zapłakać. Mania przestraszona
rzuciła się ku niej z całą czułością dziecięcia i obejmując ją rączkami, sama prawie nie wiedząc
czego, zabierała się rozłzawić.

— Ale cóż to jest cioci? co to jest? proszę mi powiedzieć? może ja co pomogę! A! to ten

jakiś nieznośny natręt musiał coś nagadać, przestraszyć! Nie potrzeba go puszczać. Ja nie wiem
dlaczego, ale na tego kapitana bez wstrętu patrzeć nie mogę, to musi być okropny człowiek!

— A! w istocie, to człowiek okropny! nie mylisz się, moje dziecko — odpowiedziała

szlochając coraz mocniej Jordanowa — bodajbyś nigdy podobnego nie spotkała w życiu — dziecko
moje...

— To dlaczegóż go ciocia przyjmuje?

— Muszę! — odpowiedziała łkając wdowa — nie mówmy o tym, ty tego zrozumieć nie

możesz i wiedzieć nie powinnaś. Jest to kara za grzechy moje...

Adolfina zamilkła, nie chciała straszyć Mani, która śmiałymi, dziecinnymi oczyma patrzała

na nią chciwie, pragnąc się dowiedzieć o niebezpieczeństwie, aby mu stawić czoło odważnie.

— Ale cóż on nam zrobić może? — dodała Mania. — Ciocia go nie przyjmie, zamknie się,

jakie ma prawo gwałtem się nam narzucać.

Na to Adolfina nic już nie odpowiedziała; jakaś myśl przesunęła się jej przez głowę,

pobiegła po kapelusz, narzuciła na siebie mantylę i zawołała do Kachny:

— Sprowadź mi dorożkę, natychmiast!

— Ciocia chce jechać?

— Muszę... ale powracam zaraz. Ty zostań i nie przyjmuj nikogo beze mnie, Kachna powie,

że nas nie ma...

Adolfina wzruszona mocno, w chwili gdy już jechać miała, nałogowo przypomniała sobie

twarz, którą łzy wylane uczyniły najokropniejszą ruiną; poszła do zwierciadła i przekonała się, że w
takim stanie światu pokazać się było niepodobieństwem. Obfite łzy, spadając po policzkach, wyryły
w bielidle i różu jakby koryta strumieni, których dno żółte dziwnie odbijało od papierowej białości
pozostałego malowidła. Gdzieniegdzie róż rozmazany w kapryśne pasma najnienaturalniej
porozkładał się tam, gdzie prawdopodobnie nie był powinien zawitać. Pani Jordanowa wyglądała
jak maska balowa, którą dzieci nieostrożnie oblały wodą i otarły, ujrzawszy pełznącą straszliwie.

background image

Pod pozorem więc chustki od nosa zapomnianej wróciła do swego pokoju, ale wzruszenie,

jakiego doznawała, nie dopuściło oddać się artystycznej restauracji nadwerężonego oblicza, starła z
niego tylko plamy, pociągnęła jedne warstwę bladą i nie wdając się w zwykłe ornamenta, powróciła
do pokoju, gdzie na nią pomieszana Mania czekała.

— Idź do siebie, nie graj na fortepianie, aby cię muzyka nie zdradziła, zapuść story i czekaj

na mnie, ja powracam zaraz.

— A ty, moja Kachno — dodała do służącej — nie wpuszczaj tu nikogo, zamknąć furtkę od

dziedzińca, jak kto zastuka nie otwierając jej mów, że nas nie ma.

— O to dobrze — odmruknęła stara służąca — to tak się nauczyli włóczyć i rozsiadać jakby

to w bawarii albo w traktierni i jeszcze sobie piwo nosić każą ... A to pani dalibóg temu winna...
jakby im parę razy psy zęby pokazały, nie byłoby tych zbytków.

Dorożka stała u bramy, Adolfina uścisnąwszy w milczeniu Manię, która jej już dopytywać

nie chciała o nic, siadła i kazała jechać do Narębskich. Pokładała ona nadzieję całą na panu Feliksie
i jego opiece, sama nie wiedząc co począć, gotowa była na jakiś czas powierzyć mu sierotę, aby ją
od zabiegów barona i kapitana zasłonić.

Ale w tak pilnych razach, gdy człowiek na jednym złoży wszelkie swe nadzieje, najczęściej

los mu figla wypłata; przybywszy do mieszkania Narębskich, dowiedziała się pani Jordanowa, że
oboje z córką zaproszeni na wieś do kogoś wyjechali i w nocy dopiero lub nad rankiem powrócić
mieli. Nic nie było straconym właściwie, ale Adolfina była słabą, sama obawiała się siebie, chciała
z swych ramion zrzucić odpowiedzialność, przestraszało ją wdanie się kapitana, straciła głowę,
zaczęła prawie płakać, zapomniawszy o świeżo pobielonej twarzy.

Stała tak przy dorożce, nie mogąc się ośmielić z niczym powracać do domu, gdy

przechodzący wypadkiem Teoś Muszyński poznał ją o mroku.

— Dobry wieczór, co tu pani robisz?

— A! to pan! to pan! — zawołała Adolfina, chwytając go za rękę — to Pan Bóg mi go tu

zsyła... przybyłam chcąc się widzieć z Narębskim, potrzebuję rady.

Ale w chwili gdy już się wygadać miała, jakaś ją wstrzymała obawa; Teoś postrzegł jej

niepokój i ulitował się nad nim.

— Mów pani śmiało — rzekł żywo — co tylko można zrobić, uczynię — znajdę

Narębskiego, pojadę go szukać... wierz mi pani, że im dobrze życzę... proszę mi ufać.

— Pan kochasz Manię? nieprawdaż? — odezwała się Adolfina sprowadzając go nieco na

bok — mów otwarcie.

— Nie potrzebuję się wypierać, tak jest, kocham ją nad życie.

— Gotóweś się z nią ożenić?

Teoś nieco się zatrzymał, a Jordanowa już o nim powątpiewać zaczynała i rzuciła jego rękę,

gdy po namyśle dodał:

— To potrzebuje dłuższego tłumaczenia. O! byłbym najszczęśliwszy, gdybym jej mógł się

oddać i poświęcić cały, ale godziż się, bym jej takie utrapione życie jak moje ofiarował?

— Pan nie wiesz, co pleciesz! Mów mi otwarcie, czy ją kochasz szczerze, czy bawisz się

zaufaniem i niewinnością dziecięcia?

— Ale ja jej życie dać jestem gotów!

— Powiedz, czyś gotów się żenić?

— Gdybym był bogatym, dzisiaj.

— Cóż to ma do tego, żeś ubogi? nie bałamuć! Żenisz się czy nie?

— No! żenię się, żenię! — zawołał Teoś nie mogąc zrozumieć natarczywości Adolfiny —

rachuj pani na nieograniczone moje poświęcenie.

— Słowo?

— Najuroczystsze... ale o cóż chodzi?

— O to chodzi — wybuchnęła wdowa — że na tę nie- szczęśliwą dziewczynę uczyniono

niegodziwą zasadzkę, chcą ją zgubić, chcą mnie wplątać w jej zgubę, ratuj ją i mnie. Ja tego na
sumieniu mieć nie chcę. Biegłam do Narębskich, aby go prosić o schronienie dla niej. Znasz barona
Dunder? używa wszelkich sprężyn najniegodziwszych, aby zgubić to dziecko... Póki jest u mnie,

background image

nie ma dla niej niebezpieczeństwa... kocham ją, bez niej zatęsknię się śmiertelnie, ale muszę się z
nią rozstać.

Teosiowi jak błyskawica strach przeleciał przed oczyma...

— Cóż ja tu poradzę? — rzekł. — Jutro Narębscy wracają.

— Szukaj pan innego środka!

— Co tu począć? — zastanowił się Teoś — doprawdy nie wiem, jadę z panią... i nie

odstąpię was krokiem...

— Ją potrzeba usunąć — co ty pomożesz! Ci ludzie oszukają nas wszystkich!

Teoś potarł czoło i załamał ręce.

— Ją potrzeba gdzieś skryć! — powtórzyła Jordanowa.

— Czekaj pani, przychodzi mi myśl — zawołał Teoś — stąd natychmiast spieszę do domu,

w którym umieścić ją mogę... jeszcze dziś dam pani znać; jeszcze dziś spodziewam się, będzie się
mogła przeprowadzić. Zrobię, co tylko można, proszę mi zaufać. Powracaj pani, ja za parę godzin
przyjadę.

Adolfina wstrzymała go jeszcze chwilę.

— Ale pewnie? — odezwała się — ale pewnie? Nie zawiedziesz mnie?

— Bądź pani spokojną, biorę dorożkę i lecę natychmiast.

Nie miał czasu długo rozmyślać Muszyński i kazał pędzić na ulicę Gołębią do Drzemlików,

był pewien, że oboje ich o tej porze zastanie. Dorożkarz szczęściem nie swoimi powożący końmi,
gdyż właściciele niechętnie puszczają się galopa, zaciął harhary chude i poleciał, jakby wszystkich
przechodniów chciał porozbijać. Przez cały czas drogi niewygodnej wzdłuż Nowego Świata i
Krakowskiego Przedmieścia rzucany jak martwa paczka, Teoś rozmyślał tylko, jak do rzeczy
przystąpić, co mówić, jak miał prosić i ani się spostrzegł, gdy stanął na miejscu.

W oknach u Drzemlików świeciło się; wbiegł omackiem na wschody i dosyć niegrzecznie

jak burza wleciał do mieszkania spokojnego księgarza, który tego dnia z lekkim bólem głowy
powróciwszy do domu, siedział w swoim pokoju w szlafroku i czapeczce haftowanej ręką panny
Anieli.

W pierwszej izdebce przy okrągłym stoliku siostra jego skromnie ubrana, schylona nad

ubogą starą lampką, poprawiała podartą bieliznę brata. Że o tej porze nikt zwykle u nich nie bywał,
otwarcie drzwi i zjawienie się Teosia prawie ją przestraszyło — a Drzemlik wybiegł z saloniku,
sądząc, że najmniej palić się musi.

— Co to jest? co się stało?

— A! stokrotnie przepraszam — odparł Teoś — ale bardzo pilny interes zmusza mnie w tak

niezwykłej porze napaść państwa... mógłbym słówko z panem pomówić na osobności?

Panna Aniela zarumieniona cała, przychowawszy bieliznę co żywiej, sama wyjść już

chciała, gdy Drzemlik pociągnął Teosia do swojego pokoju. Pilny interes dla niego zdawał się
koniecznie interesem pieniężnym, pachniał jakąś stratą, myślał, że coś w sklepie stać się musiało, że
może zagrożeni byli niewypłatnością jakiego księgarza z prowincji, że jakieś nieszczęście wisiało
nad jego handlem, blady i drżący pospiesznie biegł za uprzedzającym go Muszyńskim.

— Na miłość Boga, mów od razu wszystko, nie cedź mi i nie rozdzielaj... prędzej, prędzej.

— To interes mój osobisty.

Drzemlik odetchnął, położył rękę na piersiach i po chwili usiadł w krześle, strach go

odszedł, myśl zaraz szukając, co by to być mogło, trafiła na pannę Anielę, na projekt ożenienia.
Zdało mu się, że odgadł.

— No więc słucham.

— Proszę o chwilę uwagi. Nieszczęśliwa sierota, którą pan widziałeś u Jordanowej...

— A? no? cóż ja mam do tej sieroty?

— Chciejże mnie posłuchać!

— Dobrze, ale nie rozumiem.

— Zrozumiesz pan rychło. Ta sierota jest zagrożona najniegodziwszą intrygą pewnego

bogacza.

— A? czy nie Dundera?

background image

— No, może — odparł Teoś — to do sprawy nie należy, dosyć że ją ocalić potrzeba, a

inaczej nie można, jak chwilowo usuwając ją sprzed oczów wszystkich i wynajdując dla niej
schronienie. Pomyślałem o siostrze pańskiej i o panu, moglibyście jej odmówić chwilowego
przytułku?... Dodaję zaraz, że to żadnych za sobą nie pociąga kosztów, bo panna Jordan ma
dostateczny fundusz i...

— Ta! ta! ta! — rzekł Drzemlik, który już był wszystko w głowie swej obrachował —

chcesz mnie waćpan wplątać w intrygę i narazić na prześladowanie takiego magnata! A, dziękuję za
łaskę i bardzo dziękuję.

— Prześladowanie! — przerwał Teoś — ale nikt wiedzieć nie powinien i nie może, zresztą

cóż on panu uczyni?

— Co on mnie zrobi? albo ja wiem? — zawołał Drzemlik, który na samą myśl marł ze

strachu — może zrobić niesłychane rzeczy, bo czegóż nie potrafią pasja i pieniądze? Ja bym się
miał dla nieznajomej jakiejś narażać na utratę spokojności, majątku, kto wie? może życia nawet!

I pochwycił się za głowę.

— A! dajże mi waćpan pokój! a to śliczna przyjaźń z jego strony, taką rzecz mi raić! Dziwię

się, jak mogłeś z takim interesem przyjść do mnie! najniższy sługa! Ot to mi dobrodziej.

Drzemlik prawie się gniewał; Teoś stał osłupiały i onieśmielony.

— Jak to? — zawołał oburzony nareszcie — więc nic dla nikogo! nigdy żadnej ofiary!

nigdy pomocy bliźniemu, zawsze dla siebie żyć tylko i sobie! Zawsze strach ma przemagać nad
wszystkimi uczuciami poczciwszymi! Panie Michale! czy się to godzi! czy godzi!

Księgarz aż poczerwieniał i zaperzył się.

— Waćpan mi będziesz dawał nauki?

— Daję panu przyjacielską radę.

— Ślicznie bym wyszedł, żebym jej usłuchał, gotowa ruina dla pięknych oczów jakiejś tam

niby sieroty, kto ją wie, co za jedna.

— Ani słowa więcej, panie Michale! — przerwał groźnie Teoś.

— Co to, zabronisz mi mówić?

— Proszę, bo czuję, że obelgi w dodatku do nieludzkości nie zniosę.

Drzemlik się porwał.

— Co to jest? Nie zniesiesz waćpan? Więc cóż mi zrobisz?

Teoś pomiarkował się nagle.

— Nic panu nie zrobię — rzekł — bo zemsta nie jest w moim charakterze, ale ponieważ raz

przekonywam się stanowczo, kim jesteś, rozstaniemy się jutro.

To mówiąc ukłonił się.

— Kim jestem! Mm jestem! — zaczął krzyczeć Michał — co to znaczy, kim jestem? Proszę

mi się z tego natychmiast wytłumaczyć!

— Jesteś waćpan człowiekiem bez serca — rzekł Teoś poważnie i zimno — bądź mi zdrów.

Wymówiwszy te słowa i nie czekając więcej, wzruszony wybiegł przez pierwszy pokój.

Aniela, która nieco podsłuchiwać musiała, spojrzała nań wzrokiem pełnym współczucia,

strachu i poszanowania. Zaledwie się jej ukłonił i jak szalony zbiegł ze wschodów, choć nie
wiedział dobrze, dokąd się ma udać i co z sobą zrobić.

Gdy na górze Drzemlik dąsa się i hałasuje, nie mogąc pojąć zuchwalstwa jednego chłystka,

takiemu jak on szanownemu człowiekowi śmiejącego ostre czynić wyrzuty, Teoś wpadł do dorożki
i kazał jechać na ulicę Świętokrzyską... Nie zastanawiał się długo, przyszła mu myśl, spełnił ją bez
rozwagi, w Byczkach miał jakąś jeszcze nadzieję.

Od wieków ich nie widział wprawdzie, ale ile razy spotkał się w ulicy ze starym swym

gospodarzem, witali się zawsze nader przyjacielsko i grzecznie, dowiadywali o zdrowie i parni
Zachariaszowa czyniła mu przez męża wymówki, że ich nie odwiedzał. Ufał, że gdy im wyłoży
potrzebę dania przytułku dziewczęciu, pewnie go nie odmówią.

Godzina na odwiedziny była nieco spóźniona, bo państwo Byczkowie bardzo zawczasu spać

się kładli i wieczorem nikogo nie przyjmowali, ale ufał w starą znajomość Teoś, że się do nich
dostać potrafi. Szczęściem brama jeszcze nie była zamknięta, a stróż ze psem czujną w niej wartę

background image

odbywali, choć w ulicy już było cicho i pusto.

W pokoju pana Zachariasza świeciło się jeszcze. On sam ubrany w szlafrok, dopaliwszy

ostatnią fajkę, którą postawił w kącie tak, by koniec cybucha oparł się na zwykłym miejscu
oznaczonym plamką brunatną, związywał miesięczną kolekcję „Kuriera", gdy Teoś zapukał do
drzwi.

Mocno go zastanowiło, że ktoś do niego przyszedł o tej porze, gdyż musiał być z

interesem, a interesa wszystkie odnosiły się do departamentu samej pani.

— O! o! — rzekł przeciągając długo wykrzyknik, którym powitał jakąś niezwykłą przygodę

— o! o! cóż to tam takiego, proszę wejść.

Obróciwszy się postrzegł Teosia.

— A! to waćpan, gość wcale niespodziewany! Czy nie o lokal? hę?

— Właśnie, ale nie dla mnie.

— O! A to potrzeba by z jejmością o tym pomówić... Jejmość podobno już rozebrana, to

sęk...

Wtem na odgłos rozmowy sama pani niespokojna, bo o tej porze nic nigdy w pokoju

mężowskim nie gadało, zastukała, uchylając drzwi i zapytała zza nich:

— Cóż to znowu? Jegomość nie kładniesz się spać?

— No! bo oto mam niespodziewanego gościa! pan Muszyński.

Wiadomo już, że pani Zachariaszowa miała niejaką słabostkę dla młodzieńca, dla którego

chętnie nawet kładła loki fałszywe i zapraszała go na obiady. Może gdyby to był kto inny, byłaby
groźnie się oparła zmieszaniu tak nieprzyzwoitemu porządku domowego, ale Teoś! rada go była
zobaczyć i cofnęła się dodawszy:

— Zaraz i ja przyjdę.

Choć więc była już w białej tylko spódniczce i nocnym czepeczku, narzuciwszy na siebie

chustkę szeroką i zmieniając nakrycie głowy, a naprędce przywiązawszy fryzurę, bez której, aby jej
nie podać w podejrzenie podrobienia, pokazać się nie chciała — wyszła bardzo wprędce pani
Zachariaszowa.

Teoś siedział, a przed nim pan Byczek mocno pomieszany tym, że mu się porządek dzienny

przewrócił, nie śmiejąc badać gościa bez przytomności żony, krzywił usta i kręcił dwa palce, co
niekiedy służyło mu za niewinną rozrywkę w chwilach wolnych od pracy.

— A! a! to gość i nie bywszy tyle czasu, po nocy przychodzi! — zawołała pani Byczkowa,

bo Teoś dawno się był od nich wyniósł na bliższe sklepu mieszkanie. — Siadajże łaskawco! siadaj i
mów, co to tam takiego?

— Pani dobrodziejko, uciekam się w wielkim kłopocie do jej dobrego serca.

Byczek nosem pokręcił.

— Chodzi o mieszkanie, ale nie dla niego — dodał sposobem komentarza.

— Jest to historia.

— Oho! a to tak późno! — przerwał Byczek — mów ją pan w skróceniu.

— Nieszczęśliwa sierota prześladowana przez bogatego i na jej zgubę sprzysiężonego

człowieka — rzekł żywo Muszyński, starając się zastosować do pojęć słuchaczów — potrzebuje
schronienia, szukam go dla niej u państwa.

— Ale! o! pewnie młoda dziewczyna! — poczęła trzęsąc głową pani Zachariaszowa —

także śliczny interes! Co waćpan myślisz! Wstydźże się, niby my tego nie rozumiemy.

— Rozumiemy doskonale! — dodał Byczek.

— Jakże można tak nadużywać naszej dla waćpana życzliwości — kwaśno dorzuciła pani.

Teoś cały spłonął.

— Na Boga! nie posądzajcież mnie państwo... Chcecie, to wam na wszystko, co jest

najświętszego, poprzysięgnę, że między mną a nią nie ma innego stosunku nad braterski, że to jest
anioł niewinności... że przychodzi pod ten dach chroniąc się od zguby!

— A dlaczegoż się waćpan nią tak zajmujesz? — spytała Byczkowa.

— Bo ją kocham i ożenię się z nią! — rzekł zmuszony do tłumaczenia Teoś.

— Więc ją wykradasz?

background image

— Nie! nie! nie! — coraz goręcej począł Teoś — sarna i za wiedzą opiekunki chroni się

tutaj.

— A cóż waćpan pleciesz! czemu jej opiekunka nie broni?

Muszyński uczuł fałszywość położenia, czoło mu się potem oblewało, nie wiedział, jak się

tłumaczyć.

— Pani — rzekł — taki jest skład, okoliczności, bo kobieta słaba... ją potrzeba bogaczowi...

który na nią czyha, z oczów usunąć.

Pan Byczek głową pokiwał niedowierzająco i spojrzał na żonę. Jejmość poprawiła loków i

potrzęsła także głową.

— Droga pani, na miłość Boga i ludzi, nie odmawiaj!

— Nie wiedzieć kto, co — w naszym domu... sama jedna dziewczyna... a! nie! nie! dajże mi

waćpan spokój, na to ja zezwolić nie mogę...

— Czuję — dorzucił Teoś — że się to państwu dziko wydawać może, ale znacie mnie,

płochy nie byłem nigdy, wierzcie, że duszą i sumieniem zaręczyć mogę za czystość myśli i
zamiarów... Pani jesteś tak dobrą... nie odmawiaj.

— A koniec końcem czy darmo? — spytał Byczek.

— Płacę, co chcecie!

Oboje państwo spojrzeli po sobie.

— To się tak mówi — rzekła jejmość.

— Mówi się i nie płaci się nic — dodał Byczek. — Chodzi o wyrwanie ją ze szpon tyrana?

nieprawdaż? No! to ja waćpanu lepszy nad wszystkie sposób poradzę, świeżo wynaleziony i
skuteczny. Dziwi mnie nawet, że tak rozumny, a sam na niego nie wpadłeś... Ilekroć w bawarii dają
piwo zwietrzałe, w traktierni mięso przypsute lub po cukierniach wodę z kredą zamiast orszady,
kiedy społeczność zawiedzioną zostaje, a zasady najdroższe sponiewierane, wiesz, co czynić
należy? Odezwać się do opinii publicznej, do trybunału głośności pozwać zbrodniarza... Ogłoś
waćpan (bez imion) cały wypadek w „Kurierku", napiętnuj tego tyrana, a jutro zmieni się postać
rzeczy i sierota spokojnie u tej opiekunki może zostać. Byłem nieraz świadkiem, jak skrucha
porywała nawet krawców, (którzy źle zrobioną odzież odbierali nazad, gdy ich „Kurierek"
wychłostał.

Pani Zachariaszowa, która z doświadczenia wiedziała, że gdzie szło o „Kurierka", tam

zaprzeczać było niebezpieczeństwem, kiwnęła tylko głową, ale w duszy mąż się jej wydał i
wymownym, i wcale jakoś niegłupim.

Teoś stał osłupiały, nie umiał odpowiedzieć.

— Kochany panie Zachariaszu — rzekł — zostaw mnie dobór środków, niebezpieczeństwo

jest groźne, na tydzień lub dwa przyjmijcie sierotę, a...

— Ja mieszkania na tygodnie nie najmuję — odezwała się pani.

— Zapłacim na miesiąc.

— Za kwartał — rzekł Zachariasz po cichu.

— Za kwartał, niech tak będzie — podchwycił Teoś — mieszkanie ze stołem.

— O! i ona ma do nas chodzić do stołu.

— Pani dobrodziejko! pani ją pokochasz.

— Zresztą, można jej posyłać na górę — dodał Byczek.

— Dajże waćpan pokój, to już kłopot nieznośny...

— Więc państwo mi nie odmawiacie? — zapytał uradowany Muszyński, chwytając rękę

samej pani i całując ją z synowskim poszanowaniem. Trzeba oddać tę sprawiedliwość pani
Zachariaszowej, że miała serce, choć zaschłe i widząc rozczulenie Teosia, poczuła łzę na powiece...
Pocałowała go w czoło.

— Bóg wam ten uczynek wynagrodzi, a czcią moją ręczę, że go żałować nie będziecie mieli

powodu...

Domawiał tych wyrazów, gdy nadzwyczajny wypadek przerwał rozmowę.

Matka pana Zachariasza, mieszkająca w pokoiku niedalekim, który drzwi tylko podwójne i

korytarzyk dzie- liły od salonu, gdzie się scena opisana odbywała, już się była położyła w łóżko, nie

background image

spała jednak jeszcze i marzenia dziwne krążyły biednej staruszce po głowie. O tej godzinie zwykle
głęboka cisza panowała w mieszkaniu, nałogowo była do niej już przywykła; głosy, które usłyszała
niespodzianie, uderzyły ją niezmiernie i zbudziły mnóstwo wspomnień młodości, w których tak
łatwo tonęła nieszczęśliwa kobieta, co nigdy chwili szczęścia i błędu zapomnieć nie mogła. Zdało
jej się, że była znowu w tym świecie, po którym płakała aż do wypłakania oczów.

Dochodzący ją szmer przybrał dla niej znaczenie takie, jakie chciała mu nadać wyobraźnia:

widziała w nim jakiś spór, to znowu wrzawę balową, to śmiechy, to wyzywania, miłosne prośby... I
staruszka wychyliła się naprzód z łóżka, potem poczęła szukać ubrania, a nie znalazłszy nic przy
sobie, naprędce odziała się prześcieradłem i kołdrą. Że zaś ją nigdy staranie o piękność nie
opuszczało, obwiązała głowę jakąś chustką, wmawiając sobie, że kładzie stroik przyniesiony od
modniarki. Tak dopełniwszy ubrania, omackiem przez korytarzyk z instynktem ślepym właściwym
skierowała się do pokoju, z którego dochodziły ją chwilami dźwięki ożywionej rozmowy. Z
bijącym sercem spieszyła... w głowie jej wspomnienia i marzenia składały się na obrazy
najdziwaczniejsze.

Otworzyła drzwi wreszcie i w chwili, gdy Teoś całował rękę pani Zachariaszowej, jak

widmo weszła poważnie do pokoju... uśmiechem zmarszczonej twarzy i wykrygowaną postawą
dodając do tego obrazu z siebie strasznego niepotrzebną mu cechę śmieszności.

— Na Boga! nie bijcie się — zawołała żywo — miłości z serca wywalczyć nie można,

rywal niech ustąpi wspaniale... Hrabio! podaj mi rękę... przebacz szlachetnie współzawodnikowi...
bądźcie przyjaciółmi.

Głuche milczenie po tych słowach myśl jej inaczej zaraz powiodło.

— Nie, mężu — rzekła — to próżno, ja nie powrócę do domu!... On mnie kocha, ja go

kocham... natura uświęciła ten związek serc... przed ołtarzem miłości zawarty... Dzieci? gdzie są
dzieci? Ja dzieci nie miałam nigdy! Wszystko potwarze... Ale cicho! król jegomość! a z nim jego
przyjaciel, mój kochanek! Laufry przodem, liberia pąsowa... kity... o! kłania mi się od ust... Tak,
wieczór się zobaczemy... A! i on niewierny! kasztelanowa! nie! to być nie może... Niechże panowie
siadają! Jak się ma ksiądz prymas? Tak! niezawodnie... słyszałam o tym... pojechał do Chin chrzcić
niewiernych i przywiezie z sobą dwa kosze jaj diamentowych na Wielkanoc. Dziękuję! chyba
szklankę limonady! cukierków nie lubię, podajże mi rękę! podaj mi rękę... a! niewdzięczny! nie
wstydź się, kiedy kochasz, lub kiedy wstydzisz, nie kochaj... Śpiewać nie mogę, zachrypłam
strasznie, a i szpinet zamknięty... ale kilka słów...

Kiedy serce ogniem pała...

Kiedy w oczach miłość błyska...

W ogniu i natura cała...

J... cha! cha!...

Śpiew przerwał kaszel, a Byczek, z początku przestraszony, pochwycił matkę za rękę...

oboje państwo i Teoś stali w osłupieniu patrząc na tę smutną scenę z drugiego świata.
Muszyńskiemu dziwnym bólem ścisnęło serce.

— Nie chwytaj, nie ciągnij — odezwała się staruszka — to darmo, ja już do domu nie

wrócę... kto raz za próg jego wyszedł spragniony, ten w nim napoju dla serca szukać nie będzie...
Niech cię Bóg pocieszy... oddam klejnoty... wszystko, ale nie prowadź mnie z sobą! nie mogę. Ja go
kocham, po co ci trup bez serca? A widzisz! Adju! adju! Otóż i on!

I poczęła się śmiać głosem mogilnym, a potem dodała tęskno:

— To nie może być, żeby on zestarzał! nie! nie, był tak młody! że mógł umrzeć, no! bo

wszyscy umierają, ale zestarzeć! nigdy! kłaniam uniżenie... bal się skończył! Nie! nie, ani jednego
menueta więcej... jedziemy do domu... Jest nasza kareta?

— Co też ta biedna stara wyplątuje! — szeptała trzymając się za brodę Zachariaszowa.

— Jejmość dobrodziejko! Matuniu kochana!... co mama mówi! — krzyczał Byczek — co

mama robi! noc, trzeba iść spać, to ja! Zachariasz!... po co było wychodzić?

— Serce nie sługa, nie zna, co to pany! Znasz waćpan tę piosenkę? — spytała staruszka.

— Ale mamo, niech mama się obudzi.

background image

W istocie wstrzymała się stara Byczkowa i niby słuchała.

— Co? już pogrzeb? nie może być? A przygotowaliż trumnę? Trumna powinna być złocona,

wkoło koronki, antaby złote, wybita atłasem, poduszka z epdredonu... suknia aksamitna biała... pas
z pereł i brylantów... a na wieku wybito ćwiekami, że mnie hrabia kochał! Jeśli trumna gotowa, no
to dobrze! ja się nie sprzeczam! mogę iść za konduktem, to tam koło katakumlby się w nią położę,
po cóż wcześniej? Ludziom będzie ciężko nieść, a ja się strzęsę darmo.

Dobranoc... dobranoc, już ani jednego drabanta więcej nie mogę... daj mi rękę... Nieprawda?

jak para gołębi... cha! cha! jak gołąbków para! Daj mi buzi! No! ruszaj furmanie do naszego pałacu.

— Zmysły ma zupełnie pomieszane — szepnęła Byczkowa do gościa, który stał jak wryty

— biedna kobieta.

Syn z pomocą służącej ledwie ją na pół prośbą, na pół siłą wyprowadzić potrafił, Teosiowi

zdało się, że widział tragedią, że przesłuchał dziwnej, łzawej historii jednego ze złamanych serc
ludzkich.

Scena ta, której wstydzili się oboje gospodarze, pomogła niespodzianie Teosiowi.

Obawiając się bowiem, aby o niej nie rozgłaszał, zgodzili się na wszystko, a Muszyński,
natychmiast zapłaciwszy za mieszkanie, pojechał na ulicę Wilczą, gdzie go tęskno oczekiwano.
Zapomniał nawet, że drugiej gdzieś izdebki wypadało mu szukać dla siebie, bo pożegnawszy
księgarza, musiał i mowy sposób do życia obmyślać.

Pluta dosyć pochmurny przybył na dawne swe mieszkanie do hotelu; czuł sam w sobie, że

mu brakło tej tęgości i energii, którymi dawniej wszystko przezwyciężał, nierad był z siebie, nie
poznawał swego starego znajomego. Umysł jego chwilami wyrywał się na niebezpieczne wycieczki
po dawnemu, ale to był już fałszywy apetyt — w pół drogi sił brakło, potrzeba było kwaśnemu do
domu powracać.

Skrupiło się na Kirkuciu, który dostał piękną naukę moralną... przy wręczeniu kapitanowi

papierów.

— Kochany Mateuszu — rzekł mu Pluta — nie będę cię łajał i hałasował, jakby uczynił

każdy inny na moim miejscu, za nadużycie mojej dobrej wiary (mimowolnej wprawdzie), za
stracenie ostatnich moich pieniędzy... ale powiem ci szczerze, że postąpiłeś sobie jak ostatni
łajdak... Z każdym innym mogłeś to uczynić, ale nie ze mną. Jest to najczarniejsza
niewdzięczność... Nieprzewidziane okoliczności mnie dotknęły, złamały, przybiły, nie wiem, czy
potrafię się zdobyć na grosz jaki— to, com miał, byłoby mnie postawiło na nogi, a co najwięcej, nie
dałoby mi upaść na duchu i zwątpić o sobie... Pamiętaj, że zabiłeś kurę, co niosła jaja złote, ja
przepadnę, to i tobie się niewiele będzie należało...

Kirkuć płakał i chciał całować po rękach kapitana, ale mu się ten wykręcił.

— Daruję ci to! bo nie wiedziałeś, coś czynił! Daj mi się namyśleć i nie przeszkadzaj, każ

przynieść butelkę kminkówki, flaszkę araku i kawałek chleba z solą... a na wypadek pragnienia parę
butelek piwa.

To rzekłszy kapitan siadł i myślał, ale mu się nie kleiło jakoś, wszędzie teraz widział

przeszkody i strachy, jakich dotąd nigdy nie dostrzegał. Zniechęcony był niewdzięcznością świata,
zajadłością losu i zobojętnieniem ludzi.

Dalipan, z talentami — mówił w duchu — rodzić się (nie warto, lada truteń więcej zrobi nad

jeniuszi, którego się ludzie zapierają.

Przebiegł jednak myślą cały szereg możliwych przedsięwzięć, które by mu pomóc mogły,

poczynając od jenerałowej, kończąc na Narębskich i Adolfinie... Wszystko to najeżone było
trudnościami.

Lenistwo ducha jakieś paraliżowało każdy krok, który zamierzał przedsiębrać. Kapitan

nigdy był jeszcze nie upadł tak nisko jak teraz, czuł to i gryzł się niezmiernie; ale im dotkliwiej
martwił, tym gwałtowniej wysilał, aby wyjść z tego stanu nienormalnego.

Nawet dawne pragnienie zemsty nad jenerałową, które było jednym z bodźców

najpotężniejszych do obudzenia w nim działalności, teraz wcale go nie poruszało. Chciał korzystać
z jej strachu, ale nie myślał mścić się do ostatka.

—Niech ją licho porwie — powtarzał — kobieta jak i drugie, wszystkie one nie lepsze;

background image

kiedy już ta nędzna Adolfina chce się namyślać jeszcze, czy za mnie pójść może? kapitanie, non
plus utra,
większego upokorzenia trudno się spodziewać, chyba żeby Kirkuć udawał, że mnie nie
zna... Ale ba? jeszcze i do tego przyjść może !

Po długich rozmyślaniach kapitan zawołał z kąta Kirkucia.

— Słuchaj — rzekł — musisz mi jeszcze jeden list napisać.

— Dlaczego nie?

— Podyktuję, poprawię, przepiszesz... i będziesz milczał jak kamień! słyszysz!

— Będę milczał!

Kapitan wypił parę kieliszków rumu, zapalił papierosa i podyktował co następuje:

Droga pani moja!

Musiałaś modlitwami swoimi wyprosić u Pana Boga, że mnie w tych czasach ciężko

dotknął, tak że o mały włos dawny czciciel twój nie zginął w najmizerniejszej pułapce. Szczęściem
jest jakaś Opatrzność nad biednymi, wyrwałem się z kłopotu i spieszę o tym uwiadomić panią,
pewien, że to w niej wzbudzi głębokie uczucie. Żart na stronę, mówmy poważnie o interesach. Chcę
zmienić, życia rodzaj i odpocząć, rzucam wszelką myśl zemsty i prześladowania, skończmy z sobą
rachunki stare i przebaczmy sobie nawzajem. Potrzebuję pieniędzy, przyślij mi tysiąc dukatów, a
więcej o mnie słyszeć nie będziesz. Słowo honoru.

Dawny czciciel i stary sługa, Pluta.

— Ale ba! a o mnie nic? — spytał Kirkuć.

— Daj mi pokój, non misceantur sacra profanis, robiłeś swoje interesa zapomniawszy o

mnie, słuszna jest, bym pierwej o moich myślał, pojedziesz na wieś. Życzę ci nauczyć się zażywać
tabakę, jest to wielka i niekosztowna przyjemność, przyzwoita dojrzałemu wiekowi; nie widzę, co
byś lepszego mógł robić.

Kirkuciowi znowu zwilżyły się powieki.

— Opuszczasz mię, dobroczyńco! — zawołał z głębi duszy — nie masz więc serca na

świecie! nie ma! Ty! co tak byłeś dla mnie wielkim i wspaniałym, kruszysz dzieło rąk swoich,
nieszczęśliwego Kirkucia! Pozostaje mi...

— Iść na pustynię i opłakiwać grzechy żywota! —dodał kapitan niewzruszony. — Rób, co

chcesz, prima charitas ab ego, wiesz, co to znaczy?...

— Nie wiem! — odparł Mateusz płacząca.

— Bliższa koszula ciała niż kaftan — rzekł kapitan — to darmo. Wiek nie pozwala mi już

popierać spraw wszystkich nieszczęśliwych i pokrzywdzonych i odegrywać dalej rolę sławnego
kawalera z Manszy... Kirkuć, kochanie moje, trzeba mieć rozum, naucz się zażywać tabaki,
będziesz miał rozrywkę tanią, która

praw swoich, nikt z nich wyłaniać się nie może. Potrzeba mi jeszcze napisać do

Narębskiego... — Kirkuć, pisz! — zawołał z łóżka.

— Jak to? jeszcze?

— Tak jest, list drugi, a może nawet nie ostatni.

I znowu dyktował jak następuje:

Kochany panie Feliksie!

Wierz czy nie, ale Pluta wyrzeka się szatana i dzieł jego, i pompy na wieki wieków. Chcę

spocząć, próbować pokuty za grzechy, prostego bakunu, siwej wódki i tandetnych fraków. Tak jest!
Przydługie więzienie przypadkowo wycierpiane było skutecznym lekarstwem na starego wygę. Me
poznałbyś mnie, gdybyś zobaczył. Wiem, że masz serce dobre i do uczynku tak pięknego, jaki
zamierzam, zechcesz się przyłożyć. Wiadomo ci, że w teraźniejszych czasach nawet porządnej
pokuty darmo odbywać nie można, potrzeba mieć zapas, ażeby spokojnie się kruszyć. Pisałem do
Julki, żeby mi pomogła, odzywam się i do ciebie. Wielem ci dokuczył, jest to dla tak zacnego jak ty
człowieka najlepszy powód, ażebyś mi nie odmawiał. Kilka tysięcy złotych dla ciebie to bagatela,
dla mnie stawinoga. Daję na to słowo, że najmniejszej przykrości nigdy ci nie uczynię. Na dowód
jak dobrze życzę, powiem nawet, że Szwarc, który się stara o twoją córkę, jest synem szynkarza, ale
dziedzicem wsi i godnym człowiekiem. Piszę to, choć sam mu radziłem, aby się o nią starał, bo mnie
rusza sumienie. Widzisz, jak jestem szlachetny. Przyślij mi, co możesz, naturalnie jak najwięcej, i

background image

przyjm zapewnienie szacunku, z jakim zostaje

dawny współzawodnik i sługa Pluta.

Co się tyczy Dundera — rzekł w sobie Pluta — z tym jutro skończę; podać mu rękę będzie

ostatnim moim czynnym wystąpieniem — po czym wyjeżdżam, szukam sobie cichego kąta i
oszczędnie, pracowicie, przyzwoicie żyć zamierzam. Pojadę za granicę, to najlepiej... Kirkuć, idź
spać i zgaś świecę. Dobranoc.

To rzekłszy kapitan w słodkich marzeniach się zdrze- mał. Nazajutrz przebudziwszy się nie

rano, bo znużenie dało mu sen głęboki, Pluta uczuł się rzeźwiejszym, pogląd jego na świat nabrał
powagi i spokoju. Przypomniał sobie z kolei, co robił wczoraj, i nie znalazł nic do zarzucenia.

Często podobny ranny egzamin czynności wczorajszych wcale różne w nas budzi uczucie;

szczęśliwy, 'kto przebudziwszy się, nic upłynionemu dniowi do wymawiania nie ma.

Kapitan doznawał błogiego jakiegoś ukontentowania i najsłodszych nadziei, czekał

odpowiedzi od jenerałowej i Narębskiego, ale czekał ich na próżno.

Niech się namyślają — rzekł w sobie — trzeba im czas zostawić, tymczasem z Dunderem

coś się zrobi.

O umówionej godzinie pojechał do Szwajcarskiej Doliny, która stała pustkami, i z butelką

piwa skrył się w oddalony zakątek. Czekał tu z pół godziny na przybycie barona, który wpadł
nareszcie niespokojny, pomieszany, czerwony od wstydu, oglądający się poza siebie, jakoś
wynalazł kapitana.

— Wszystko pójdzie jak najlepiej — rzekł mu Pluta — zaproś pan te panie obie do

Rozkoszowa do siebie.

— Czy pojadą?

— Muszą, ja w tym; reszta od pana barona zależy, ale panią Adolfinę ująć potrzeba i

miodem posmarować.

Baron kiwnął głową tylko.

— Teraz pozwoli mi pan przedstawić mu moje położenie.

Dunder odsunął się i skrzywił, dobył z pularesu znać przygotowaną kwotę, ukłonił się i

jakby go kto gonił, uciekł zaraz.

Pluta schował do kieszeni papiery przeliczywszy je, znalazł datek nader skromnym i ruszył

ramionami.

— Niech sobie robi, co chce, dalej się w to wdawać nie myślę, jest skąpy, niech dwa razy

płaci. Gadać nie chce, damy mu pokój, z niego nigdy nic wielkiego wyciągnąć się nie
spodziewałem. Jak sobie pościele, tak się wyśpi.

Nim się Pluta z sobą rozmówił i ruszył z Szwajcarskiej Doliny, Dunder pędem pojechał

Alejami, stanął naprzeciw Wilczej ulicy, przeskoczył barierę, trzymając w zębach małą laseczkę,
dla nadania sobie postawy młodzika, i wpadł do Adolfiny. Furtka stała otworem, Kachna była w
kuchni, w saloniku sama jedna siedziała pani bardzo osmutniona i skurczona, jakby ją ciężar jakiś
przywalał.

Ujrzawszy Dundera zmieszała się niezmiernie.

— A! pan baron!

— Gdzie mała? — zapytał przybyły.

Adolfina zamilkła, ale na twarzy jej widać było trudność wytłumaczenia się.

— Słowo panu daję, że nie wiem.

Dunder, który się nie domyślał niczego, dodał:

— Więc pewnie w swoim pokoju? Pozwolisz mi pójść do niej?

— Ale jej nie ma u mnie!

— Jak to nie ma? — podchwycił przestraszony stary.

— Wyniosła się — uciekła!

— Kiedy?

— Wczoraj wieczorem...

Baron stwardniał cały. Im pewniejszy był zdobyczy, która mu się zdawała łatwą, tym

srodzej go ten cios uderzył.

background image

— A? to są sidła zastawione na mnie! to podejście! to zdrada! — zawołał. — Kapitan mi

zaręczył! Miałyście na wieś jechać ze mną? Cóż się stało?

— Nie wiem, ja nic nie wiem, wszystko porzuciła i z domu mi znikła.

— Miała kochanka? — zawołał baron.

— Ja nie wiem, nie wiem — powtórzyła Jordanowa — doprawdy nie wiem.

Dunder padł na krzesło, włożył laskę w usta i zamyślił się ponuro, kiedy niekiedy siwe jego

oko padło na Adolfinę ze źle tajonym gniewem, z którym tylko przyzwoitość wybuchnąć nie
dozwalała.

—Mościa pani — rzekł wreszcie wstając, ostygłszy trochę — nie jestem z tych ludzi, z

których by sobie można żartować i dam tego dowody.

— Panie baronie, ja nic nie jestem winna!

— Ale pani mi odpowiesz za wszystko.

— Na miłość Bożą...

Adolfina przestraszona zaczęła się tłumaczyć, ale w tejże chwili zmieniła nagle i

usposobienie, i myśl z prawdziwie kobiecą lekkością. Rzeczy posunięte już były do ostateczności,
nie miała powodu kłamać i oszczędzać, spojrzała śmielej.

— Panie baronie! to pan, nie ja, obawiać się powinieneś !

Dunder, który straszył nie zastanowiwszy się dobrze, czy dotrzyma, co obiecuje, spłoszył się

równie prędko jak wprzódy Adolfina.

— Ja? — spytał.

— Tak, pan! Nie wstydzę panu przy jego siwych włosach takich się dopuszczać

bezprawiów! Nie dość, że za pieniądze chcesz kupować (kobiety, jeszcze siłą je przymuszasz, aby
ci się sprzedawały! Dobrze! mścij się pan! a ja będę krzyczeć! ja pójdę! przyznam się do moich
win, ale wypowiem twoje, powiem je głośno! wszystkim, wszędzie, wśród ulicy. Co mi zrobisz?

Baron zląkł się naprawdę, nie wiedział, jak wynijść z fałszywego położenia, potarł się po

bokobrodach.

— Cicho! — zawołał — cicho! co cię tam ukąsiło? No! cicho! niech was wszystkie, ile jest,

diabli porwą!

Trzasnął drzwiami i wyszedł jak zmyty.

Nie znałby ludzi, kto by sądził, że dał za wygraną.

Adolfina zdumiona, że jednym wykrzyknikiem tak niespodziany otrzymała skutek, jakby

wielki ciężar spadł jej z ramion, odetchnęła i usiadła.

Ale ledwie zbywszy się jednego kłopotu, nie wiedziała, jak prędko ją spotka drugi.

Uciekający baron nie spostrzegłszy skrzyżował się prawie u furtki z Plutą, który po rozmysłach w
Szwajcarskiej Dolinie szedł do pani Adolfiny.

Kachna go jakoś dojrzała z daleka i ze psami podwórzowymi stanęła w obronie domu.

Kapitan wkraczał już w dziedziniec, gdy stara poczciwa sługa zaszła , mu drogę.

— Jest pani?

— Nie ma nikogo — odpowiedziała stanowczo — pokoje pozamykane... i nie wiadomo

kiedy powrócą.

— Ta! ta! ta! — rzekł kapitan — pozwolisz mi asińdźka sprawdzić?

— Co? co?

— Pójdę się sam przekonać!...

— A kiedy ja gadam! — groźnie ofuknęła Kachna — no, to ruszajcie w swoją drogę i

bywajcie zdrowi...

Oczewista było, że go z rozkazu odprawiano z kwitkiem, kapitan zagryzł wąsa, dobył rubla i

dał w milczeniu Kachnie, która z pogardą rzuciła go w błoto.

Pluta podniósł pieniądz milcząc zawsze, wziął trzyrublowy papierek i znowu kusił, ale i ten

nie inny los spotkał... Kachna wrzała.

— A co to myślicie mnie kupić? hę? Sądzicie, że to na targowicy? trutniu jakiś...

— Stój! stój! — rzekł kapitan — pohamuj się... bo będziesz tego żałować!

W chwili gdy Kachna zabierała się na żwawsze jeszcze łajanie, uparty Pluta obejrzał się,

background image

minął ją, przebiegł podwórko i wpadł jak piorun do pokoju, w którym siedziała Jordanowa.

Ta przestraszona porwała się z kanapy. Kachna goniła z psami za nim, ale dognała go za

późno.

Spojrzała tylko przeze drzwi.

— No cóż z takimi rozbójnikami robić — zawołała uchylając je — co jeśli człowieka nie

przekupią, to siłą, mocą swoje robią... taż to wlazło gwałtem!

I trzasnąwszy drzwiami, odeszła. Adolfina drżała, bojąc się daleko gorzej Pluty niż

bogatego barona...

— Cóż to jest takiego? dom już dla mnie zamknięty? — spytał kapitan. — Rozkazy

wydane, aby mnie jak studenta od drzwi odprawiać? Co to ma znaczyć? mów, Adolfino! Czy
służąca głupia, czy jejmość niełaskawa, czy jam tak niemiły?

— A! ja tam nie wiem, co jest! daj mnie waćpan pokój! ja nie mam czasu...

— Przecież słówko staremu przyjacielowi — łagodny ton przybierając odezwał się Pluta —

godzi się powiedzieć? Był baron?

— Był.

— I cóż?

— I poszedł...

— A! jedziecie na wieś?

— Ja jadę, jeśli chcecie...

— A ona?

— Ona już pojechała — z pewną złośliwością odparła Jordanowa.

— O! dokąd? gdzie? jak?

— Wczoraj! uciekła!

Pluta spuścił głowę i zaczął świstać.

— Mądre babięta... — rzekł — mądre... kiedy im szczęście samo się napiera, drożą się

uciekając od niego, a do biedy spieszą pocztą... Umywam ręce... Cóż baron?

— Gniewał się i poszedł.

— Pani nie wiesz, gdzie jej wychowanica?

— Nie wiem...

— Więc i ja nie będę wiedział?

— Nie wiem.

— Dajmyż temu pokój na chwilę; a ożenienie nasze?

— Na trzydziesty pierwszy lutego odłożone... — rzekła Adolfina.

— Szkoda! tak długo czekać nie mogę!

I to mówiąc Pluta z rezygnacją wstał, widząc, że nie ma tu już po co czekać reszty, nakrył

głowę bez ceremonii, zaczął obcinać cygaro.

Ale w nim kipiał gniew skryty, który usiłował pokryć obojętnością pozorną.

— Więc tedy rozstać się mamy? — rzekł powoli — a! no! mam nadzieję, że z tego jeszcze

nie umrę. Markujesz, kochana Fifino — dodał nazywając ją po dawnemu — że człowiek, który
ośmiela się prosić cię o rękę twoją, musi być nie w najlepszej pozycji socjalnej! Czyni to chlubę
twojemu rozsądkowi, żeś mi odmówiła, ale widzisz, moje serce, najlepsze rachuby zmylają...
Kapitan Pluta, którego znałaś trzpiotem i wartogłowem, nie jest dziś tym, czym był przed wieki...
mogłaś mieć z nieciekawego człowieka wcale uchodzącego (jak dla ciebie) męża... Znajdziesz
pokaźniejszego, ale nie będziesz mieć przyzwoitszego i dogodniejszego... Ja ci mówię, że za rok,
dwa przy pomocy podagry byłybyście mnie z Kachną razem za nos wodziły. Nie przeczę, że z
początku mógłbym być meblem za kosztownym... Ręczę, że w mój majątek nie wierzysz? hę? no!
Masz słuszność, jestem goły, ale to rękojmia posłuszeństwa...

— Mamy się więc rozstać na zawsze? — dodał z przesadzoną ironiczną czułością. —

Bóstwo moje! aniele... życie! rozstać na zawsze! Nie widzieć nigdy twych malowanych policzków!
przyprawnych włosów i wstawianych zębów! O! co za boleść okrutna! Ach! ach!

Adolfina rozgniewana krzyknęła:

— Preczże mi z oczów! precz...

background image

— Idę, nie krzycz — odparł Pluta — idę... z sercem ściśniętym i duszą zrozpaczoną... bądź

zdrowa! bądź zdrowa! a! I pisuj do mnie na Berdyczów... — dodał na końcu.

Kachna, która wbiegła na krzyk pani, zastała już nieprzyjaciela na wylocie... kapitan, widząc

ją grożącą mu porwaną z kąta szczotką, zawinął się żywo i ścigany przez psy, dopadł furtki zły, ale
zarazem rozśmieszony. Było to w jego charakterze, że wielkie przeciwności obudzały w nim wielką
wesołość... najdowcipniej szydził, gdy nic nie miał do stracenia.

Cest fameux! — rzekł do siebie w uliczce — do historii mojego żywota brakło tego

epizodu. Stanowczo potrzeba myśleć o nowicjacie u Kapucynów.

KONIEC TOMU PIĄTEGO

background image

TOM SZÓSTY

— Moja jejmość — rzekł pan Szwarc do żony jednego wieczora, gdy spokojnie siedzieli

oboje w ostatnim pokoiku i jakoś dosyć byli pochmurni, od dawna nie mając wiadomości od syna
— moja jejmość, jakby się to tobie zdawało? przyszła mi myśl jedna, potrzeba by się nam poradzić.

Szwarcowa, która coś robiła około doniczek zeschłego na pół (geranium, może aby mąż nie

dopatrzył, że łzy miała w oczach, odwróciła się żywo ku niemu.

— Mój kochany — odpowiedziała udając spokój — już jak ty co pomyślisz, to pewnie

dobrze. Co bym ja tam moim kobiecym rozumem dodać tobie mogła?

— O tak! a ileż to razy trafiało się, żeś mi jejmość święcie i poczciwie doradziła? Człowiek

się uprze przy swojej myśli, gdy mu ona głowę świdruje i tak się w niej zakuje, że ani podobna z
niej wyruszyć i dopiero jak go kto wyparuje siłą, mocą, postrzeże się, że nie na dobrym miejscu
siedział. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna.

— Twoja i za dziesięć starczy, moje serce.

— Rzuciłabyś jejmość te pochlebstwa; ot! nie nam to już, tyle lat z sobą przeżywszy, prawić

sobie słodycze! Moja głowa do robienia grosza to jeszcze jako tako, ale do innej sprawy, zwłaszcza
teraz, kiedy na niej tyle ciężkich myśli ołowiem leży, nie taka już skuteczna, jak się jejmości
wydaje. Czuję, że mnie i starość, a nie bez tego żeby i smutek nie ogłupiał. Człowiek znosi, znosi,
ale jak go ciśnie, to uciśnięty.

— Ty bo nadto do serca bierzesz zaraz...

— No, ,no, a jejmość lepsza? — zawołał Szwarc — niby to ja nie widzę!

— Cóż masz widzieć?

— A! at! at! rozumiemy się i bez słów, dosyć oczów. Wiele to czasu jakeśmy Adolfa nie

wspominali, ja dlatego, żeby jejmości nie smucić, ty, duszko, żeby mnie nie drażnić, a z oczów
sobie czytamy oboje, że tylko o nim dzień i noc myślimy! To darmo! Jejmość sądzisz, że ja śpię,
kiedy tak ciężko wzdychasz? A już też nie czego tylko z turbacji o niego. Na co to taić? Mnie tylko
to jego ożenienie ciągle przed oczyma stoi. Ma on rozum, nie można mu go odmówić, mógł sobie
wybrać dobrze, ale broń Boże chybi, ratunku na to nie ma, całe życie będzie pokutował. Ja mu
pewnie żony ani narzucać, ani odbierać nie myślę, boć to nie dla mnie, ale dla niego ta żona,
przecieżbym oczyma własnymi chciał ją widzieć i być pewniejszym, co tam takiego? Już jakbym
się gryzł, to bym przynajmniej dokumentnie wiedział, dlaczego się jem.

Z uwagą wysłuchawszy tych słów, pani Szwarcowa pokiwała głową twierdząco.

— Cóż dziwnego, że jegomość byś chciał to widzieć własnymi oczyma, kiedy mnie, dla

której to wprost niepodobieństwo, tylko to chodzi po głowie, żeby ją też zobaczyć. Adolf ma
przecie nie dla proporcji rozum i edukacją, ale młodość, ale miłość tak człowieka obałamucą, że
gdyby panna była z rogami, z pozwoleniem, to by ją wziął, jak się raz wkocha, powiedziałby sobie,
że jej i z tym ładnie. Ale jakże jegomość możesz się tam dostać i ją zobaczyć?

— Czekajże no, myślałem ja dobrze, zaraz ci powiem, to może się zrobić i bardzo nawet

łatwo. Narębscy mają kilka szynków, pojechałbym do Warszawy pod pozorem, że chcę je wziąć w
dzierżawę od niego, tym, co je trzymali dotąd, właśnie kontrakt wychodzi, powód mam dobry.
Wezmę czy nie, a najpewniej, że nie zaarenduję — a potargować mogę.

— Chociażby i tak! a jakże się tam przyjechawszy odrekomendujesz? cóż powiesz? Szwarc!

a tu Szwarc jakiś stara się o ich córkę, nuż domyśla się, przewąchają, to dopiero byś się Adolfowi
przysłużył! ha!

— Ale ba, juściż ja to sam miarkuję, że tak nie można, a któż mnie tam zna? Szwarc czy

Kwarc, czy jakie tam licho, przecie nie spytają o papiery.

background image

— Czyżbyś jegomość znowu chciał się w cudzą skórę poszywać? — spytała Szwarcowa z

podziwieniem..

Stary otarł się chustką, bo nie był pewien, czy mu się co z oczów nie sączy, a chciał

zaraźliwy symptom utrapienia ukryć przed żoną, jak ona mu swe łzy ukrywała, udając, że po kątach
czegoś upatruje.

— Och! moja jejmość — rzekł — robiło się dużo dla Adolfa, dosyć powiedzieć, że się

ojciec dziecka zaparł, aby mu tym szynkiem, z którego wyszedł, nie psuć kariery, trzeba już brnąć
do ostatka i swojego imienia bodaj się wyprzeć jeszcze. Ja się tam tak wykręcę, że i nie skłamię, i
sprawy nie popsuję, mruknę coś pod nosem, ni to, ni owo... Bylebym własnymi oczyma ich
zobaczył, ją widział — dodał propinator — bo gadajcie sobie, co chcecie, żeby mi jak kto opisywał,
malował, donosił, ja więcej zrozumiem okiem raz rzuciwszy, niż gdyby mi pół dnia gadano.
Zresztą, ojcowskie wejrzenie zawsze nie to, co cudze. Adolf się kocha, to tak jakby przez okulary
patrzył, obcy ludzie każdy po swojemu widzi i sądzi, mnie się zdaje, że ja taki prawdę zobaczę.

— A! mój Boże! gdyby ci się tylko udało, cóż ja przeciwko temu mieć mogę, mój drogi; i ja

bym twoimi oczy- ma lepiej widziała, co tam Pan Bóg daje, czy pociechę, czy utrapienie... bo to
jeszcze na dwoje wróżono.

— Pewnie, pewnie — odparł Szwarc widocznie uradowany — a w dodatku do Warszawy i

inne by się jeszcze interesa znalazły. Jest tam trochę grosza, to by się tej cielęcej skóry, listów
zastawnych kupiło, bo na hipoteki żal się Boże oddawać, człowiek potem o swój własny grosz
modlić się musi. Potem trochę tam i do domu tego i owego braknie, sam pojechawszy, taniej bym i
lepiej kupił...

— Taniej? nie powiem, jegomość nie rachujesz kosztów podróży.

— Ale za to sam wybieram i targuję i to coś warto. Biłem się ja z tą myślą, chciałem nic nie

mówić aż zrobię, ale i kłamać nie umiem, i na co bym przed jejmością się taił? Spokojniejszy
pojadę, gdy wiedzieć będziesz po co, więc już teraz nie ma co odkładać! Dalibóg pojadę — dodał
Szwarc wstając z krzesełka — i to nie dalej jak jutro.

— Jutro! na miłość Bożą! zlituj się! jutro, tak zaraz! To niepodobieństwo! Ja jeszcze nie

wiem, czy jegomość masz bieliznę, trzeba się wybrać, pomyśleć...

— A! nie wstrzymujże mnie, moja dobrodziejko — zawołał Szwarc składając ręce jak do

modlitwy — do czego ja się mam męczyć? Co prędzej, to lepiej, słowo się rzekło i robić...

— Z jegomości zawsze taka gorączka, jakbyś miał lat dwadzieścia — odparła Szwarcowa z

lekka ruszając ramionami.

—A wyszliście kiedy źle na tym, żem ja się zawsze spieszył? — spytał stary z uśmieszkiem

zwycięskim — no, powiedz tak szczerze, kochanie moje?

— No, no! ty bo mnie zawsze przekonać musisz — westchnęła Szwarcowa — jedź już,

jedź, ale daj mi dość czasu, aby choć węzełki porobić, choć upiec co na drogę albo bigosu
zgotować, a i ta bielizna... Jakże jegomość jechać myślisz?

— E! gdybyś ty się tylko nie obawiała — rzekł Szwarc nieśmiało — zaprzągłbym sobie

parę młodych kasztanków do małego wózeczka, siadłbym i pojechał.

— Ach! jegomość! jegomość! — przerwała żona — zawsze z tym pośpiechem! Samże

zważ, ty, stary, nie przymawiając, nie zawsze bardzo zdrów, droga długa, konie młode i taki
swawolne, popsuje się co, bieda — złodziejów pełno po gościńcach, okradaną, a w Warszawież to
tam filutów mało? Gdzie myśleć jechać samemu. Dobrze to do Lublina albo do Piasków, ale do
Warszawy! Jeszcze jegomość mówisz, że chcesz robić sprawunki, bo przez posły wilk nie tyje, a
cóż tam w tym wózku pomieścisz? funt pieprzu!

— No! no! nie gderzże już — rzekł Szwarc pokonany — pójdą stare gniade kobyły i wezmę

parobka, i wóz długi, o co ci chodzi?

— Oczewiście, że tak będzie i wygodniej, i bezpieczniej, i taki przecie pokaźniej. Na wóz,

choćby przyszło jegomości zabrać kilka głów cukru, kamień mydła, świec i trochę butelek, to się to
tam wszystko pomieści.

Szwarc nie był wcale uparty, dał się żonie łatwo przekonać i postanowionym zostało, że ma

wyjechać pojutrze, a weźmie statecznego parobka i wóz, który nie trząsł wcale.

background image

Następnego dnia sama jejmość i młoda wychowanica, która, o celu podróży wcale nie

wiedziała, zajęte były od rana do nocy węzełkami na drogę. Szwarcowa zawsze tak swojego starego
wyprawiała z troskliwością niezmierną, z której on się śmiał, narzekając na nią, a zapobiec nie
mogąc. Połowa tych przysmaków zawsze zeschła i potarta choć nie tknięta powracała do Zamurza,
nie umiała wszakże poczciwa kobieta bez nich męża z domu wypuścić.

— Niech sobie nie je — mówiła uparcie — bylebym ja była spokojna, że jak mu się zachce,

to je będzie miał pod ręką. Nie zginiemy przez to, że się ta odrobina zmarnuje, pracował na to całe
życie, ażeby w starości nie cierpiał niedostatku... a choćby to moja fantazja? no! to i tej warto
dogodzić.

Próżno Szwarc przedstawiał, że po drodze nie wożą się z tymi węzełkami, że tych samych

rzeczy wszędzie dostać można, jejmość utrzymywała, że kupne są gorsze, że na ich cenie oszukują,
że lepiej mieć w wozie, pod ręką, niż po ludziach prosić.

Szwarc miał zwyczaj wyjeżdżać z domu rano, zjadłszy miskę grzanego piwa z serem. Dnia

wyznaczonego wstali wszyscy do dnia, wychowanka kręciła się, parobek konie zaprzęgał i uprząż
przyrządzał, stara Szwarcowa co chwila w największym niepokoju ducha wysyłała coś, to sama
biegła zatykać do wozu.

W takich nadzwyczajnych okolicznościach ze zbytku troskliwości stawała się niecierpliwą i

gderzącą, ale wszystko to pochodziło z poczciwego i przywiązanego serca. Dziewczę nie miało
pokoju, słudzy latali, gnani przez nią, jak poparzeni.

— No! patrzajcież — wołała to stając na progu, to wracając do izdebki, której wszystkie

kąty opatrywała — byliby parasola zapomnieli! Skaranie Boże, żeby zmókł, zaziębił się jeszcze,
uchowaj czego, odchorował! kiedy najpotrzebniejsze głowy, wszyscy je potracą, ja jedna muszę za
wszystkich pamiętać o wszystkim... A druga para butów? wzięli drugą parę? otóż nie! stoi w kącie
najspokojniej... toć przecie bez nowego obuwia się nie obejdzie... i gdzie tu rozsądek? gdzie
zastanowienie?... Pokażcie mi kobiałkę z jedzeniem, nie włożyli szklanki! Zechce się w drodze
wody napić, to i tego mu zabraknie! A! ludzie! ludzie! skaranie Boże! aj! słudzy! słudzy! Chleb
jest? chwała Bogu i za to, a garnuszek z masłem? a pie- czyste? Otóż znowu! patrzajcie, pieczyste
ledwie obwinięte i tuż koło herbaty, żeby masłem przeszła i na nic się nie zdała! jak naumyślnie.
Jużciż to i ta dziewczyna sensu nie ma!... A! garnuszek do góry nogami! Matko Najświętsza... żeby
choć kropla rozsądku! A faseczka z bigosem? a pieprz i sól? a flaszka z octem?

Tak krzątając się pani Szwarcowa spotniała, umęczona nie usiadła, póki się nie upewniła

oczami i rękami, że wszystko dano, co potrzeba; na przypadek zaś, gdyby jeszcze coś zapomniano,
stał koń okulbaczony i chłopak, ażeby pana dogonił. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że w
takim pośpiechu na wyjezdnym zawsze się coś prawie najpotrzebniejszego zapomni.

Małżonkowie nie bez łez uściskali się w progu. Szwarc, już jedną nogą stojąc na wozie,

jeszcze przypomniał sługom, aby w niebytności jego dobrze domu pilnowali i we wszystkim
słuchali jejmości; potem przeżegnał się i padł na tak wysłane i utkane siedzenie, że zrazu je musiał
sobą uciskać, nim bezpiecznie się usadowił. Ale na wozie jechał jak król jaki, a w potrzebie choćby
się zdrzemnąć i położyć było można. Jejmość tymczasem, ocierając oczy, słała z ganku krzyżyki, a
gniade kobyły krokiem doświadczenia, wiedząc, co to długa droga i przeczuwając ją, choć raźnie, z
umiarkowaniem wszakże i oględnością na przyszłość małym ruszyły kłusem.

Już jak pan Szwarc dążył do Warszawy i jak drogę przebywał, opisywać nie mamy

potrzeby; podróż szła dosyć powolnie, popasy były długie, gospodarskie, noclegi wygodne, na
konie oglądano się, aby ich nie nadużyć, pojono często, karmiono dostatnio i trzeciego dopiero dnia
pod Warszawą wypadło nocować, a czwartego z rana Szwarc przejechał most pragski, cicho
odmawiając pacierz na tę intencją, żeby mu się powiodło. Z daleka całe to przedsięwzięcie długo w
myśli kołysane i niańczone zdawało się niezmiernie do wykonania łatwym — ale gdy się krok
pierwszy zrobiło, gdy zbliżyła się pora przyprowadzenia go do skutku, trudności zaczęły rosnąć co
chwila. Szwarc tracił serce i odwagę, tysiące możliwych nieprzyjemności, które spotkać się
obawiał, przesuwały się po głowie. Że jednak był już sobie powiedział, iż tak a nie inaczej uczynić
musi, nie cofnął się ze strachu. Wedle swojego obyczaju zaraz za mostem dla oszczędności zajechał
do znajomego sobie zajazdu Siedleckiego i tu w skromnym kątku się umieścił. Drożyzna hotelów

background image

głębiej w sercu miasta położonych odpychała go od nich, a może i przesąd stary.

Wziął maleńką ciupkę od tyłu, do której parobek zniósł rzeczy, i odpocząwszy nieco, ubrany

świeżo, wygolony i umyty, pieszo, z kijem wyruszył w miasto. Nie miał Szwarc zwyczaju stroić się
bardzo do stolicy, brał tylko nowszą niedzielną kapotę, buty nie schodzone i czystą chustkę, a o to,
że jego wiejska ogorzała fizjonomia i strój od tłumu na jedną formę poubieranego różniła się, wcale
się nie troszczył.

Nic go nie obchodziły uśmiechnięte wejrzenia elegantów i zastanawiający się ludzie, nadto

znał świat, żeby się temu dziwił, zbyt długo żył, żeby go to obrażało, nie patrzał nawet na
otaczających.

Pierwszą trudnością, z jaką się spotkał Szwarc, było wywiedzenie się o Narębskich.

Wyjeżdżając z Zamurza zdawało się to rzeczą najłatwiejszą, po kilku jednak godzinach pytania
próżnego przekonał się, że można było siedzieć miesiąc i nie wynaleźć, chyba przypadkiem,
Narębskiego. Szczęściem przypomniał sobie, że wie mieszkanie syna i pokornie poszedł u ludzi
pana Adolfa dopytywać o pana Feliksa. Wspaniały kamerdyner palący cygaro w bramie, poznawszy
szynkarza, choć nosem pokręcił, że śmiał się udać do niego, dla zbycia się wszakże
kompromitującej kapoty raczył wskazać łaskawie numer domu, w którym mieszkali Narębscy.
Szwarc ukłonił się nisko, zapisał dla pewności mieszkanie i pociągnął powoli ku niemu, myśląc, jak
do rzeczy przystąpić.

Teraz już widział się u celu, zapomniawszy, że nim do rzeczy przyjdzie, jeszcze dobić się

potrzeba do szczęścia oglądania oblicza pana, przez którego służby zastępy przerzynać się potrzeba
i prosić o posłuchanie.

Była to godzina jeszcze przedpołudniowa, ale już obiadu bliska, gdy w mieście najwięcej

wizyt oddaje się i przyjmuje.

Szwarc wszedł na wschody nie bez pewnego wzruszenia, ale nim ostatni stopień minął,

lokaj uliberiowany zapytał go groźnie:

— Do kogo to? do kogo?

— Do wielmożnego Narębskiego, z interesem.

— Z interesem? — powtórzył niedowierzająco sługa — od kogo?

Szwarc się zmieszał, bo to znaczyło, jakby sam od siebie nie miał miny przychodzić.

— Mam mój własny interes — rzekł cicho. — Jest pan?

— A to trzeba mu zaanonsować! — odparł lokaj.

— Chciejcie z łaski swojej powiedzieć — zająknął się stary — powiedzcie proszę,

powiedzcie, że w interesie arendy przyjechał szlachcic, chce wziąć propinacją?

— A! a! — zawołał sługa odchodząc, ale zaraz się zawrócił. — Ja nie wiem, czy teraz

można?

— Spróbójcież, proszę! — powtórzył ocierając pot z czoła stary i wcisnął dwuzłotówkę,

która milcząco ale gorliwie została przyjętą i schowaną do bocznej kieszeni.

Szwarc odetchnął stanąwszy przed progiem i spojrzał na siebie, brakło mu serca, drżał.

A! no, słowo się rzekło — powiedział sobie w duchu — cofać się już nie czas, co Bóg da, to

da!

Pan Feliks był w swoim pokoju, ale nie sam. Szwarc młody, który gorliwie starał się o

Elwirę tak, że nawet ojca chciał sobie pozyskać i dosyć w dobrych z nim był stosunkach, zaszedł
był właśnie na cygaro do niego. Palili rozmawiając swobodnie i pan Feliks znajdował, że może
mieć wcale przyzwoitego zięcia, choć i jemu imię się nie bardzo podobało, gdy sługa wszedł, stanął
u drzwi i odchrząknąwszy zaczął:

— Proszę pana, jest jakiś szlachcic, tak, w kapocie, mówi, że przyjechał względem

propinacji pomówić.

Narębski spojrzał obojętnie dosyć, ale na Adolfie propinacja, kapota okropne zrobiły

wrażenie, poczerwieniał cały i ruszył się z miejsca.

— Interes — zawołał żywo — a interesa przede wszystkim, nie chcę przeszkadzać. —

Wyciągnął rękę.

— Ale poczekajże — odparł Narębski — on się zatrzyma chwilę, albo, co lepiej, poszlę go

background image

do żony, ona ma na swoje potrzeby odstąpioną propinacją, do niej też więcej niż do mnie należy
ułożenie się o nią; powiedz pani — dodał do służącego.

— Dobrze, proszę pana.

Pani Samuela była jeszcze przy toalecie, gdy służąca oznajmiła, że przybył ktoś dla wzięcia

propinacji, a pan go do pani odesłał.

— Zawsze toż samo! — zawołała zniecierpliwioną kobieta — czyż pan nie wie, że ja tego

wcale nie rozumiem, że z moim zdrowiem niepodobna mi się tym zajmować. Kiedy też będzie mieć
litość nade mną?

— Co mam powiedzieć? — spytała służąca uśmiechając się.

— Żeby pan z nim zrobił sobie, co zechce.

W chwilę potem lokaj przybył z oznajmieniem, że jaśnie pani prosi jaśnie pana, aby sam

pomówił o propinacją. Narębski ruszył ramionami, a pan Adolf korzystając z okoliczności, cały
pomieszany, pożegnał pana Feliksa. Nie udało mu się jednak: i tą rażą, bo go Narębski usilnie i
prawie gwałtem zatrzymał.

— Ale siedźże, proszę, wszak będziesz z nami jadł obiad! Pomówimy z propinatorem przy

tobie, jesteś lepszym ode mnie gospodarzem, pomożesz mi, proszę cię.

Nie było sposobu się usunąć, choć Adolf miał jakieś przeczucie i usiadł z niepokojem

niewysłowionym zwracając na drzwi oczy. Niebawem otworzono je i w dali ukazał mu się ojciec,
który onieśmielony wchodził, a postrzegłszy przy gospodarzu siedzącego syna, tak się zmieszał i
trząść zaczął, tak stracił przytomność, że w pierwszej chwili Adolf chciał się zerwać i biec mu w
pomoc. Wstrzymał się jednak i głowę odwrócił czując, że jeden ruch mógł wszystkie jego zabić
nadzieje.

Narębski ciekawie zwrócił się ku przybyłemu i przywitał go tym tonem grzeczno-pańskim,

który czasem gorzej boli niż otwarte grubiaństwo. Szwarc skłonił się nisko, ale staremu i słów, i
pamięci zabrakło, oczy jego ciągnął syn, ręce chciały ku niemu, serce biło w tę stronę, potrzeba
było udawać nieznajomego. Stary zląkł się czy wytrzyma, czy da sobie radę, pożałował swego
kroku, zaniemiał, tak że nieśmiałość jego, niepojęta dla Narębskiego, zaczęła go śmieszyć po
trosze.

Adolf mimo panowania nad sobą gorączkowo przewracał książki, odwróciwszy się ode

drzwi i buchał dymem cygara, z którego kłęby niezmierne wyciągał.

— Asan masz zamiar wziąć u mnie propinacją? czy wszystkich szynków?

— Ja, tego, to jest, proszę jaśnie wielmożnego pana — wybąknął Szwarc — ja, tego,

dowiedziawszy się... pragnąłbym, a jeżeli warunki...

— Asan zajmujesz się propinacją? — spytał Narębski.

— Tak jest, od lat trzydziestu.

— A gdzie?

Szwarc połknął ślinę i wymienił imię wsi, w której nie mieszkał, ale ją istotnie trzymał.

— Jak się aćpan nazywa? — dodał Narębski.

Tu był szkopuł, skłamać stawało się koniecznością dla syna, ale nie przyszło to łatwo, pan

Bartłomiej pokraśniał cały i rzekł niewyraźnie:

— Sobkowski.

Miał szwagra tego imienia, który w wymienionej wiosce mu gospodarzył i zastępował go.

Narębski począł chodzić po pokoju.

— Znasz pan obszemość dóbr? warunki? położenie? Austeria na trakcie jedna, dwie we

wsiach, karczemka w lesie. Dodaję do tego łąkę i ogród, chcesz wziąć i młyny razem?

— Mogę i młyny — wybąknął Szwarc niewyraźnie, wciąż poglądając na syna, który po

książkach plądrował i krztusił się od dymu, jaki połykał.

— Przeszły propinator płacił mi sześć tysięcy.

— To wiele — rzekł Szwarc cicho.

— A ja teraz bez podwyżki nie puszczę, pięćset złotych muszę wziąć więcej. Ale

zapomniałem dodać, że moja żona bierze jeszcze Mika głów cukru i coś tam, doprawdy nie
pamiętam. Mówiono mi, że sama austeria więcej połowy tenuty zarobić może, byle ją dobrze

background image

utrzymać.

— Przecież ostatni propinator — przerwał Szwarc dławiąc się, ale chcąc przedłużyć

rozmowę — podobno stracił i wychodzi bez grosza.

— To jego wina — rzekł Narębski chłodno — nie dbał o siebie, nie zapobiegliwy, w austerii

często piwa nie było, opuścił mi budynki nawet.

W tej chwili drugie drzwi pokoju pana Feliksa wychodzące ku salonowi otworzyły się i

bokiem wciskając się przez nie dla niezmiernej szerokości krynoliny weszła Elwira pod pozorem
szepnięcia parę słów papie, w istocie aby Adolfa wyciągnąć. Adolf na jej widok zerwał się
grzecznie, ale zmieszany swym położeniem, wydał się tak dziwnie Elwirze, iż poczuła, że mu coś
dolega. Zwykle spokojny i trochę chłodny, tą rażą rzucał się, oglądał, śmiał się gorączkowo i
niepokoił do tego stopnia, że nawet pan Feliks zrozumieć go nie mógł i patrzał nań z ciekawym
zdziwieniem.

— Co mu się u licha stało? — mówił w sobie. Szwarc, choć nie było gorąco, nieustannie pot

z czoła ocierał. Narębski brał to za zmieszanie się jego wielkością i majestatem i zamierzał być jak
najpopularniejszym.

Dnia tego Elwira była kwaśną, weszła więc z miną dumną, niezadowolnioną, ledwie

spojrzała na stojącego u drzwi szlachcica i odezwała się do ojca po francusku:

— Co to tu robi?

Adolf jakby dostał w piersi sztyletem, udał, że nie słyszał, a Narębski odpowiedział:

— To ktoś, co chce szynki wziąć u nas...

Elwira przeszła po pokoju, wiodąc za sobą atmosferę woni, jakimi była oblaną, minka jej

pogardliwa, chód bogini, która na ziemię zstąpić raczyła, przejęły strachem propinatora.

Choć zmieszany, choć niespokojny, cały w oczy się skupił, pożerając nimi Elwirę, śledząc

jej ruchy, usiłując wyczytać z fizjognomii, z dźwięku głosu, z rysów twarzy, co ta piękna maseczka
biała, rumiana, pulchna kryła w głębi śnieżnych piersi. Wydała mu się niesłychanie piękną, ale
obok tego zrobiła na nim przykre wrażenie, jakby nań powiało od lodowni.

Patrzał osłupiały i milczał; Elwira czując nową postać, choć tak bardzo maluczką, że dla niej

żadnego zachodu czynić nie było warto, mimowolnie jednak pozowała, jak paw chodziła i
przybrała minkę zepsutego dziecka, pieszczoszki losu... kandydatki na królowę... Dziwiło ją
niezmiernie, że Adolf, którego zaczepiała coraz, półgłosem odpowiadał jej prawie nie do rzeczy i
oblewał się rumieńcami zbiegającymi i wracającymi co chwila.

— Chodźmy do salonu i zostawmy ojca interesom! — rzekła w końcu — daj mi pan rękę...

Adolf, nie śmiejąc spojrzeć na ojca, poskoczył i znowu bokiem wycisnęli się oboje z

pokoju. Tylko tracąc z oczów starego, stojącego w pokorze i milczeniu przy progu, Szwarc rzucił
na niego załzawionym prawie okiem, serce mu się ścisnęło. Była chwila, że chciał wyrzec się
wszystkiego, pójść, uklęknąć przed starym ojcem i z nim razem uciec z tego domu.

Zamknęły się drzwi, Szwarc lżej odetchnął, pot przestał mu tak obficie lać się z czoła;

Narębski chodząc rozmawiał. Nie bardzo go obchodziły szynki i cała ta sprawa, widocznie chciałby
się był uwolnić od natrętnego kontrahenta, ale pan Bartłomiej trzymał go, usiłując lepiej poznać
człowieka, który mu się wydał ostygłym, wyżytym, może dobrym w gruncie, ale jak zleżałe zboże
zatęchłym i gorzkim.

Ale ojciec to jeszcze nic — mówił sobie w duchu stary propinator, który ludzi sądzić umiał

— córka to też niewiele, bo to jeszcze młoda i nie wie, czym będzie; ażeby odgadnąć, czym ma być
przyszła żona mojego syna, potrzeba by zobaczyć matkę.

Rzadko kiedy dziecko nie układa się w formę rodzicielki, w dzieciństwie i młodości

nieznaczne to jeszcze, bo ten wiek ma czym okrasić i uziełenić wady, które w przyszłości urosną,
ale z latami co się za młodu wpoiło, czego nauczył przykład, występuje jak odzywająca się, utajona
choroba. Miał więc wielką słuszność stary Szwarc, że chciał dla zawyrokowania o córce zobaczyć
jeszcze matkę. Rzecz jednak była przytrudna, bośmy widzieli, jak pani Samuela pogardliwie
odrzuciła uczynione jej wezwanie.

Tymczasem stary, choć miękko traktując o szynki, co Narębski czuł dobrze, nieskończenie

przeciągał rozmowę, coraz to spoglądając na ojca, a chcąc się z każdego słowa coś nauczyć. Pani

background image

Samuela ubrana wreszcie i wyświeżona, choć jak zawsze z wielkim bólem głowy, weszła powoli do
salonu i tu padła na fotel, zatrzymując Adolfa opowiadaniem o swoich cierpieniach, czyni Elwirę
zniecierpliwiła do tego stopnia, że ta aż pod nosem nucić sobie zaczęła, chcąc matce dać do
zrozumienia, że czas by jej kochanka uwolnić. Nie talk to było łatwo, gdy raz o sobie zaczęła
mówić nieszczęśliwa Narębska. Powierzchowność jej zwodnicza, rumieńce i pulchne kształty,
mające wszelkie pozory zdrowia, zmuszały ją do tym troskliwszego opisywania słabości, iż rzadko
kto był usposobiony jej wierzyć.

— Ja — mówiła trzymając się za czoło, co dosyć dobrze uwydatniało bardzo pięknych

kształtów rękę — ja i Elwira obie jesteśmy jednego temperamentu i równie drażliwych nerwów,
najmniejsza rzecz, dla drugich przechodząca niepostrzeżenie, odbija się w nas tak silnie, że srogim
napawa cierpieniem. Świat nie przywykł zważać na to, podwójnie więc znosić musimy za naszą
drażliwość i za jego nielitość.

Adolf, ile razy mu tych skarg i opisów słabości słuchać wypadało, przybierał postać smutną,

bolejącą i usiłował okazać współczucie, co go było w łaski pani Narębskiej wikupiło; często mu
jednak z trudnością przychodziło utrzymać się w powadze i smutku, gdy cała ta gadanina
najmniejszego w istocie na nim nie czyniła wrażenia i napiętnowana dlań była wyraźną przesadą.
Samuela nadużywała jego położenia i wiedząc, że słuchać musi, że musi się z obowiązku litować,
godzinami trzymała u krzesełka, wygadując się ze wszystkim, czego inaczej nie miała przed kim
wyspowiadać, bo córka jej nie bardzo pilnego nadstawiała ucha. Po opisach słabości przychodziły
pochwały pozorne Feliksa, w których pełno było w istocie przymówek do niego ukrytych i
osłonionych czułością, potem nauki dla mężów w ogóle, a szcze- gólniej dla towarzyszów żon
nerwowych, chorych i niezmiernie czułych.

Wszystko to już Adolf na pamięć umiał, bo od czasu jak był przypuszczony do zaufania

pani Samueli, niemal co dzień powtarzała mu jedno, a niewiele urozmaicała formę, ale skazany na
męczeństwo starającego się o córkę, znosił je mężnie.

Tą rażą Elwira, która tupiąc nóżką podśpiewywała niecierpliwa, usiłując go oderwać od

matki, użyła heroicznego środka i przerwała rozmowę.

— Już ja widzę, że mama dziś bardzo cierpiąca, a wiem, że spokój to rzecz

najpotrzebniejsza, niech mama nie męczy się i trochę tak posiedzi.

To mówiąc skinęła na Adolfa, który uszczęśliwiony ustąpił, a Samuela, nie zdobywszy się

na odpowiedź, rzuciła tylko na córkę wcale niechętnym i pełnym wymówek wejrzeniem.

Adolf z Elwirą poszli przechadzać się po salonie, matka dobyła flaszeczki i wciągała woń

orzeźwiającą, parę razy ziewnęła, spoglądając z ukosa, nareszcie wstała z wysiłkiem i powoli
pociągnęła ku gabinetowi męża.

Szczerze powiedziawszy niecierpliwiło ją, że nie przychodził i że nie podawano do stołu,

humor zły powiększył się nieprzyzwoitym znalezieniem się Elwiry, potrzebowała gderać na kogoś i
szukała męża, aby, korzystając z bytności nieznajomego, dokuczyć mu trochę, gdy przytomność
obcego bronić mu się nie dozwalała.

Przeszedłszy się parę razy po salonie, skierowała się niby od niechcenia ku drzwiom

gabinetu, otworzyła je i powoli, znowu bokiem dla niezwykłych rozmiarów krynoliny, wsunęła się
do pana Feliksa.

Z progu jeszcze przymrużonymi oczyma spojrzała w kątek, w którym stał biedny stary

Szwarc, zrobiła minkę nieukontentowaną, zawahała się, ale weszła powoli.

— Otóż to jest pan Sobkowski — rzekł Feliks żywo — który chce wziąć twoje szynki.

Samuela ruszyła ramionami, ten się skłonił nisko, ale podniósł głowę, aby jak najlepiej

ostatniemu członkowi rodziny przypatrzeć.

— Cóż mnie to tam obchodzi! — zawołała pogardliwie — to wasza rzecz.

I dodała po francusku:

— Wychodźże do salonu.

— Kiedy mnie trzyma.

— Cóż z nim będziesz ceremonie robił?

Szwarc wprawdzie nie zrozumiał języka, w którym tych kilka słów wyrzeczone, ale prawie

background image

odgadł znaczenie wyrazów z tonu, jakim je mówiono. Pani Samuela przeraziła go sobą, nic
podobnego do niej nie widział w życiu. Przeczucie mówiło mu, że taka piękna, delikatna pani ze
swą minką królewską może najsilniejszego człowieka opanować, wysuszyć i zabić . Narębski
zimny, zastygły i drewniany wytłumaczył mu się cały tą żoną, która z niego krew i życie
westchnieniami i stękaniem wyssała. Wielkie przywiązanie do syna czyniło starca jasnowidzącym,
objął w chwili, odgadł całą przeszłość pana Feliksa i rolę, jaką w niej grała ta kobieta dumna,
samolubna, wzgardliwa.

Gdy cały wzruszony stał patrząc na nią, nagle pani Samuela, jak wiemy, niesłychanie

nerwowa, obejrzała się z przestrachem, z trwogą, z wyrazem twarzy jakby niespodziane zagroziło
jej nieszczęście, poczęła patrzyć na wszystkie strony z przerażeniem, trząść się, ręką rzucać, jakby
coś odpychała i porwawszy batystową chustkę, potem flakonik zawołała biegnąc ku drzwiom:

— A! a! cóż za przykry zapach? Co to jest? co to może być? coście tu zrobili? a! ale jakże

można siedzieć w takim pokoju? Feliksie! co to jest? a! zemdleję.

Szwarc patrzał z przestrachem, nie wiedząc, o co chodziło, ale Narębski począł się

uśmiechać i oczy jego skierowały się ku staremu szlachcicowi. Za nimi poszło wejrzenie obłąkane
samej pani.

— Na cały dzień dostanę bólu głowy! cóż to jest? ale cóż to jest?

Nagle zatrzymała się w postawie, w jakiej Ristori grając Medeę dzieci od siebie odpycha.

— Ach! — krzyknęła — ach, ten człowiek ma buty kozłowe!

I oczyma pełnymi zgrozy i oburzenia spojrzała na Szwarca.

— Ten człowiek ma buty kozłowe — dodała podnosząc głos — jak można w butach

kozłowych wchodzić na pokoje? Ale to okropnie!

Szwarc osłupiał, usta mu się otworzyły dziwnie, a oczy nagle zaszły łzami, którymi

nabrzmiały powieki.

— Bo kiedy asan chcesz z przyzwoitymi ludźmi mieć interes — dumnie dodała Samuela —

toś powinien wiedzieć, że tak śmierdzącemu wchodzić na pokoje nie można.

Narębski nie mógł się powstrzymać od śmiechu., stary propinator szukał klamki i trafić do

niej nie umiał; pani Samuela aczerwieniona powtarzała:

— Ale wychodźże mi waćpan natychmiast... kadzidła! kadzidła! Feliksie, okno, okno

otworzyć, cały dzień mieć będę migrenę. A! ten człowiek! ten człowiek!

— Wracajże do salonu! — rzekł Narębski otwierając jej drzwi szybko — wychodź.

A gdy się pani Samuela z krynoliną swą wyciskała nazad, pan Feliks korzystając z tego, że

stary jeszcze do klamki nie trafił, bo mu łzy oczy zasłoniły, podbiegł ku niemu na pół śmiejąc się,
pół z żalem, który dobre jego serce przebudził.

— Przepraszam waćpana za moją żonę — rzekł pod- chodząc — co chcesz? te kobiety są

zawsze kapryśne, chora biedaczka, proszę mi darować.

Szwarc kłaniał się tylko, nic nie mówiąc, ale wciąż tej nieszczęśliwej szukał klamki, którą

znalazłszy nareszcie, wyniknął się i odetchnął za progiem dopiero.

Łzy rzuciły mu się z oczów kropliste i spłynęły po policzkach.

— Przepadł Adolf — rzekł w duchu — o mój Boże! o mój Boże, jak go tu uratować?

Postał chwilę przede drzwiami i powolnym krokiem zsunął się po woskowanych wschodach

w ulicę, spoglądając z wyrzutem na swoje buty, bo nie wiedział, od ilu one boleści jego i syna
ocaliły w przyszłości.

Gdy się to dzieje, pani Samuela weszła do salonu, ale rozstrojona, przejęta, z twarzą

osłonioną chustką, z oczyma przymkniętymi i pospieszyła na swój fotel, wołając:

— Elwiro! wody! wódki kolońskiej, octu.

Adolf biegł za nią ratować, choć nie miał pojęcia, co się jej stać mogło.

— A cóż to jest mamie? co to jest? — podskakując ku niej żywo, ale bez wielkiego

wzruszenia spytała córka.

— A! coś okropnego!... a! to mnie zabije na cały dzień. Wystaw sobie, łan człowiek, który

tam jest, wszedł z butami, a! uderzyło mnie, jakiś zapach! Jak to można wpuszczać takich ludzi do
porządnego domu?

background image

Adolf, który stał przy niej, pobladł jak ściana, oczy mu zapłonęły i wargi się zatrzęsły. — A!

Feliks, który mu daje wejść i nie przestrzega!

Narębski wszedł na to śmiejąc się trochę, choć ukrywając uśmiech szyderski, Adolf zwrócił

się ku niemu niespokojny.

— Cóż się stało pani? — spytał.

— A! zaszedł ją zapach butów kozłowych! — zawołał pan Feliks — i zrobiła mi historią.

Żal mi tego starego, który tak był zmieszany, że się aż rozpłakał.

Na te słowa Adolf wyprostował się jak struna.

— Jak to? — zawołał — rozpłakał się?

To zapytanie rzucił tak dziwnym głosem, tak wzruszony, że Narębski nie wiedział, co

myśleć, a sama pani otworzyła jedno oko omdlałe na dźwięk, który się jej wydał wymówką.

W tejże chwili młody człowiek z twarzą zmienioną, blady, pochwycił za kapelusz, usta mu

się ścięły dziwnie i trzęsąc się począł nakładać rękawiczki. Ruch ten niepojęty się wydał
Narębskiemu; Elwira patrzała nań zdumiona, sama pani tylko go nie dostrzegła.

— Pożegnam państwa — rzekł nareszcie po chwili milczenia Adolf.

— Jak to? a obiad?

— Jestem zmuszony odejść, aby dogonić tego biednego człowieka — rzekł pasując się z

sobą Adolf.

— Tego człowieka! te buty! — rzuciła zdziwiona Samuela.

— Ten człowiek jest moim ojcem! — zawołał Adolf odstępując kilka kroków. — Żegnam

państwa...

Skamieniała cała rodzina, ale nim się kto zebrał na odpowiedź, Szwarc był już za drzwiami

salonu.

Przywiązanie do ojca nad niczym mu się zastanawiać nie dozwoliło, przełamało miłość, a

raczej namiętność ku Elwirze, uczucie fałszywego wstydu, myśl o przyszłości, wszystko...
odchodzący ze łzami starzec stał mu tylko na oczach; dogonić go, pocieszyć, uspokoić zdawało się
najpierwszym z obowiązków.

Po odejściu Adolfa chwila martwego milczenia panowała w salonie. Narębski spoważniał

nagle i surowo poglądał na żonę; pani Samuela śmiała się, ale fałszywym śmiechem jakimś
nerwowym, konwulsyjnym i patrzała na córkę, która stała wryta, dumna, obrażona i drżąca od
gniewu. Szczęściem dla niej ten gniew nie dał jej uczuć boleści, kochała Adolfa, ale nienawidziła
go ra- zem, że dla ojca ją opuścił, że był w istocie synem szynkarza i śmiał na nią podnieść oczy.

— A! no! — rzekł Narębski po chwili dosyć spokojnie — skończona komedia! W istocie

był synem szynkarza, jak widać!... powinnyście się cieszyć, że się to tak wcześnie wydało. Ale
chłopiec z sercem i uczuciem, żal mi go.

Samuela dopiero się opamiętała i gniewna zaczęła przychodzić do siebie.

— A! to szkaradna zdrada! widzisz, Elwiro! jam cię przestrzegała! Szczęściem jeszcze, że

się to zawczasu wydało, syn szynkarza! syn szynkarza! Cest charmant pour une Narębska!

Elwira padła w krzesło płacząc spazmatycznie, nie miała siły powiedzieć słowa, już przez

zburzone od gniewu serce przywiązanie do Adolfa powoli przebijać się zaczynało.

— Nienawidzę go! — zawołała — nienawidzę! gardzę nim, brzydzę się nim.

— Dano do stołu! — rzekł nagle wchodząc służący. I tak skończyła się ta scena, Narębski

wstał powoli, obojętnie, zimno.

— Nie ma co narzekać — odezwał się — służę pani, stało się, nie naprawimy już tego.

Przybycie Mani do domu państwa Byczków było dla nich wypadkiem wielkiej wagi, gdyż

niełatwymi w ogóle byli w wyborze swych lokatorów. Uproszona przez Muszyńskiego sama
jejmość, od której to głównie wszystko zależało, zgodziła się na przyjęcie sieroty, ale w duszy
bardzo była niespokojna i nierada ze swej powolności. Byczek, nie mieszając się czynnie, obracając
tylko palcami i kręcąc głową znacząco, zdawał się również jak żona przerażony następstwami, jakie
to na dom ich sprowadzić mogło.

Gdy wieczorem w małej izdebce na górze, chłodnej i smutnej znalazła, się Mania, którą losy

od niejakiego czasu dziwnie rzucały w coraz nowe miejsca, między ludzi obcych, nikt nie miał

background image

czasu bardzo się przybyłej przyglądać.

Płakała długo w noc osamotniona, bo się człowiek do wszystkiego przywiązuje, żal jej było

nawet Adolfiny, czuła się okrutnie opuszczoną i sierotą. Znużona w końcu usnęła, a gdy otworzyła
oczy, z promykiem słońca weszła do izdebki nadzieja, chęć pracy, potrzeba życia, jaką w sobie
czuje młodość.

Smutno jej było bardzo, wiedziała wszakże, że na bóle serca jest jedno lekarstwo, trud i

zajęcie nieustanne. Poczęła się więc zaraz krzątać około swojego nowego mieszkania,
wymagającego dosyć pracy, aby wygodnym i miłym być mogło. Mania nie wzdrygała się na żadną
robotę brakło jej wszakże z początku wszystkiego, co ją ułatwić mogło, drobiazgi swoje z
pośpiechu pozostawiała u Adolfmy, nikt jej tu posłużyć i dopomóc nie przychodził, nikogo prosić o
nic nie śmiała. Ale dawała sobie rady jak mogła.

Dopiero w godzinie obiadowej służąca przyszła dosyć kwaśno prosić ją do stołu. Mania

ubrana jak najprościej zbiegła na dół, gdzie ją pani Byczkowa i jej mąż z niezmiernie rozbudzoną i
niezbyt życzliwą ciekawością oczekiwali. Sama pani miała postawę surową, zimną, majestatyczną,
pan Zachariasz dla nadania sobie powagi ogromnie powyciągał kołnierzyki i ustom nadał kształt w
dół nagiętego łuku.

Szczęściem dziewczę nic nie wiedziało o uprzedzeniach obojga państwa przeciwko sobie i z

wesołą a uśmiechnioną twarzyczką, której mimo ściśnionego serca kazała się śmiać — stawiła się
przed swymi gospodarzami.

Byczkowa wciąż była groźna i milcząca, sam pan nieufny i chłodny coraz wyżej kołnierzyki

wyciągał, a usta wykrzywiał — ale to trwało krótką tylko chwilę. Mania zaczęła mówić, ożywiła się
nieco i pierwsze wrażenie tak było dla niej korzystne, że nawet pani Zachariaszowa, ulegając mu,
lepszą o nowym gościu powzięła opinią. Byczek niezupełnie obojętny dla płci pięknej, chociaż to
usposobienie głęboko przed jejmością ukrywał, poczwarne rzeczy wygadując przeciwko płochym
niewiastom, czuł się ujęty wdzięczną powierzchownością Mani, oczekiwał wszakże z objawieniem
swojego zdania na żonę. Gdy sami zostali po obiedzie, a jejmość wyraziła się o sierocie, że panna
Maria była bardzo miłą dziewczynką i zdawała się jakąś biedną, a poczciwą i dobrą istotą, Byczek
mocno to potwierdził, usiłując tylko pozostać obojętnym, tak, by pani znowu za zbyt gorącego
wielbiciela go nie wzięła.

Zdobywszy szturmem gospodarzy, Mania, której rzeczy powoli przynoszono, uciekłszy na

górę, poczęła się w mieszkaniu rozpatrywać i urządzać. Adolfina ostrożna do zbytku, obawiając się,
aby albo kapitan, albo baron nie śledzili, dokąd jej wychowanka uciekła, z wielką zapobiegliwością
przez Kachnę i najętego człowieka, nieznacznie, bocznymi uliczkami przesyłała, co dla dziewczęcia
najpotrzebniejszym być mogło. Największa trudność była z fortepianikiem. Czuła pani Jordanowa,
że w samotności wielką by on był pociechą dla Mani, ale nie śmiała go we dnie przenosić, aby jaki
szpieg za ludźmi nie poszedł. Wypadało też spytać państwa Byczków o pozwolenie, a nareszcie
wypróbować, czy po ciasnych wschodkach wejdzie on na piąterko pod dachem. Spytana nieśmiało
Byczkowa odpowiedziała potwierdzająco.

— Alboż czemu nie? I owszem, niech przyniosą fortepian. Wszak pewnie mały? no, to

przez tamte wschody bokiem wejdzie. Lat temu pięć mieszkał tu stary Niemiec, nauczyciel muzyki,
i miał instrument u siebie. Rrzytem, że bardzo lubimy muzykę, a zresztą z pięterka to jej ani
słychać.

Pan Byczek był zupełnie tego zdania i na poparcie żony, gdy Mania odeszła, dodał:

— I zawsze jest lepiej, kiedy lokator ma jakieś meble i kosztowniejsze sprzęty; to przecie

pewność dla gospodarza, gdyby, uchowaj Boże, nie zapłacił.

— Oczewiście! — dodała Byczkowa.

Mania była bardzo szczęśliwą, gdy stary przyjaciel, co pod jej paluszkami tyle mówił

rzeczy, tylą śpiewał pociechami, wsunął się wieczorem na poddasze i stanął w kątku, bokiem do
okna, jakby chcąc jej powiedzieć: przyszedłem do ciebie znowu dzielić twoją samotność, będziemy
we dwoje.

Gdy tek nareszcie wszystko poznoszono, Mania dużo miała do roboty. Lubiła, żeby jej

mieszkanie było wyświeżone i ładne, by uprzedzało porządkiem o swej pani, dobre więc parę dni

background image

zajęło jej ustawianie, zagospodarowanie tego kątka i uczynienie go znośniejszym. Nieprzywykła do
wygód znajdowała nawet izdebkę wcale miłą i wesołą, była w niej u siebie i panią.

Praca i krzątanie stało się najlepszym na tęsknotę lekarstwem. Trzeciego dnia, nie mogąc

dłużej wytrzymać, sama pani Byczkowa pod jakimś pozorem dosyć niezręcznym weszła do Mani,
w istocie przez ciekawość, jak ona się tam sama, bez niczyjej pomocy potrafiła rozgościć. Obudziła
jej ciekawość służąca, która nosząc herbatę na górę, rozpowiadała dziwy o tej mróweczce, skrzętnie
i zręcznie ubierającej sobie ciche swe i niepozorne gniazdeczko. Potrzeba było dosyć drobnostek,
których Mani zabrakło, ale z rana wykradła się parę razy i skupiła w mieście najpilniejsze. Musiała
to uczynić ostrożnie i wcześnie, bo lękała się także, aby ją nie szpiegowano.

Opuszczona izdebka wcale teraz inną przybrała fizjognomią. Za czasów Teosia było to

schludne i czyste, ale on nie myślał o przystrojeniu tych ścian, które dla niego tylko były
schronieniem; Mania z uczuciem kobiecym zaraz je zapragnęła choć ubogo przybrać i uczynić
wdzięcznymi oku.

Wszedłszy, pani Byczkowa mocno się zadziwiła — ślicznie bo tu było, choć niewytwornie i

po prostu.

W okienku firanka biała, świeża i kształtnie zarzucona, kilka wazoników kupionych na

Nowym Świecie z rezedą, lakami i różami, zielonością swą je ożywiały. Obok zaraz stał
fortepianik, a przy nim na półeczce plecionej książki i nuty; dalej skromne łóżeczko z obrazkiem
częstochowskim, palmą i gromnicą, z wyszytym przez Manię dywanikiem, z ciemną merynosową
kołderką i białą poduszeczką. Na stoliczku była robota, na drugim trochę papierów. Ściany
przybrały się w parę obrazków, danych niegdyś Mani przez Narębskiego, z których jeden wystawiał
wiejskie mieszkanie państwa Feliksów, gdzie dziewczę się wychowywało, drugi najbliższe
miasteczko; oprócz tego wisiało parę fotografij, a między nimi pana Feliksa, jego żony i córki. Już
po odjeździe z ich domu Narębski tajemniczo oddał sierocie śliczną miniaturę, wystawującą piękną
w kwiecie młodości kobietę w bardzo skromnym ubraniu — była to ostatnia po Julii pamiątka przez
przejeżdżającego artystę zrobiona skrycie dla kochanka, ale bardzo podobna. Narębski cicho dając
ją Mani, dozwolił się jej domyślać, że ta kobieta była jej matką. Odtąd nie było dnia, żeby sierota ze
ł zami nie wpatrywała się w obrazek i nie popłakała nad nim i nad sobą.

Miniatura ta wisiała nad jej łóżeczkiem.

Trudno w niej było może poznać dzisiejszą jenerałowę, ale wyraz twarzy, czoła i oczów

szczególniej jeszcze ją przypominał. Narębski nie chciał zachowywać dłużej wspomnienia kobiety,
która skłamała swej przeszłości całym życiem późniejszym.

Ale największą sztuką dla pani Byczkowej i powodem zdziwienia było to, że Mania

wszystiko, co harmonią popsuć mogło, umiała ukryć tak starannie, iż pokoik wy- dawał się nie
jedynym schronieniem, ale niby salonikiem i do innych dodatkiem. Zmienił on tak dalece pozór, że
pani Zachariaszowa ledwie go poznać mogła .

To bo ja zawsze mówiłam — rzekła w duchu gospodyni — to bo jest bardzo porządne

mieszkanie i niepotrzebnie my go, jakby nam z nosa spadało, tak tanio wypuszczamy.

A potem dodała:

— Miał słuszność Muszyński, że to porządna jakaś dziewczyna, zaraz to widać koło niej, i

nie trzpiot. Już tam lada jaka wietrznica tak by o sobie nie myślała, no! to chwała Bogu!

Pani Zachariaszowa, obejrzawszy od niechcenia wszystkie kątki, raczyła nawet zaproszona

przysiąść na chwilkę, a że z natury była dosyć ciekawą, poczęła namawiać i nalegać na Manię, żeby
jej co zagrała. Niewiele się znała na muzyce, ale wiedziała przecie tyle, że zazwyczaj ona tym jest
lepszą, im palce żywiej biegają po fortepianie i więcej robią hałasu. Kilka wysłuchanych koncertów
danych przez wielkie znakomitości przekonały ją, że muzyka należała do tych sztuk łamanych, w
których wszystko zależało na biegłości. Wyrobiła sobie z tego niewzruszoną teorię, dozwalającą
niechybnie sądzić o wirtuozach... im kto grał prędzej a głośniej, tym, wedle pani Zachariaszowej,
większym był mistrzem.

Mania w dosyć dobrym humorze, nie wiedząc co wybrać dla gospodyni, po świetnej

przegrywce rzuciła okiem na pulpit, na którym stał jakiś kawałek Thalberga, bo go się właśnie
uczyła, nie myśląc więc wcale o popisie, zaczęła grać, co miała przed sobą.

background image

Wypadkiem było tam dosyć bieganiny, a miejscami wiele hałasu, tak że Byczkowa mocno

się zdumiała i strasznie głową kiwać zaczęła.

Trzeba wiedzieć, że i sam jegomość przeczuwając, iż żona jego weźmie pewnie na próby

sierotę, choć nie śmiał wejść z nią razem, wsunął się na wschody i słuchał z wierzchołka dch
muzyki. Podzielając talk w tym, jak w innych rzeczach zasady swej towarzyszki i on z wielkim
uwielbieniem i podziwem poił się tą muzyką, która na nim potężne uczyniła wrażenie. Gdy
zarumienione dziewczę wstało od fortepianu i zbliżyło się do gospodyni, znalazło ją przejętą i
najżyczliwiej dla siebie usposobioną.

— Dalibóg antystka! artystka! — zawołała Byczkowa — mogłabyś i koncerta dawać, a jak

biega po tym fortepianie! jak biega!

Mania uśmiechnęła się zawstydzona; wiedziała ona dobrze, ile jej małym rączkom brakło.

Z tą ostatnią a zwycięską próbą przeszła reszta obaw w domu co do charakteru nowej

mieszkanki poddasza, a sam jegomość przejęty był coraz głębiej poszanowaniem dla niej.

Osoba wykształcona — mówił w duchu — co się zowie, odebrała edukacją... To nie może

być, żeby tak wychowana panienka nie czytywała „Kurierka"? Może należałoby ją biedną,
zmuszoną okolicznościami do pozbawienia się tak potrzebnej młodemu rozrywki i nauki, wesprzeć,
posyłając jej codziennie numer tego szanownego pisma, tyle czyniącego dla cywilizacji kraju? Hm!
— rzekł w sobie Byczek — uczyniłbym to chętnie, ale jejmość? co powie jejmość? a z drugiej
strony, jeżeli z płochością wiekowi swojemu właściwą rzuci jaki numer w kąt nieuważnie i pozbawi
mnie kompletu? Mówią, że nic trudniejszego jak komplet pisma tego, którego na wagę złota nie
dostać! Mogę zbytnim poświęceniem o wielką przyprawić się stratę... dajmy pokój.

Nie posłał pan Zachariasz „Kurierka", ale sama ta myśl dowodziła, do jakich ofiar dla

sieroty był zdolnym i jak się na niej poznać umiał.

Byczkowa, zawsze prawie samotna, skłopotana loka- torami i biedną staruszką, z którą

dosyć trudno było sobie dać radę, w Mani niespodzianą znalazła pomoc i pociechę. Bardzo wprędce
zawiązała się przyjaźń, a serce dziewczęcia, tak potrzebujące przywiązania, odpowiedziało
uczuciem na uprzejmość nieznajomej.

Coraz częściej jedna wchodziła na górę, druga zbiegała na dół. Wiele mając wolnego czasu,

Mania dobrowolnie podejmowała się pomagać Byczkowej w jej gospodarstwie i codziennych
drobnych zajęciach, a spełniała to tak chętnie, wesoło, ochoczo, jak niegdyś w prześladowaniu i
niewoli u Narębskich.

Tak sam pan, pani i cały ich dwór wkrótce byli przyjaciółmi biednego Kopciuszka; stał się

tu cud, który dział się wszędzie, gdzie się ukazała, że tam, gdzie ją zrazu ledwie przyjąć chciano,
później w kilka dni płakano by, gdyby przyszło utracić. Nie obawiała się już przykrości, bo każdy
uprzejmie spieszył, aby jej pomóc i posłużyć.

Trzeciego czy czwartego wieczora, dając dowód nadzwyczajnego zaufania, zwierzyła się

przed Manią gospodyni z wielkiego utrapienia, jakim ją napawała nieszczęśliwa obłąkana
staruszka, która chwilami zdawała się zamarłą i spokojną, to znowu obudzona do zbytku
najdziwaczniejsze miewała przywidzenia.

— A! żebyś ty wiedziała, moje dziecko — mówiła wzdychając pani Zachariaszowa — co to

jest mieć w domu taką biedną kobietę... a jeszcze matkę mężowską, której nieustannie pilnować
potrzeba i nigdy jej dogodzić nie można. Człowiek jej pewnie źle nie życzy, ale patrząc, jak ona
cierpi, a co przez nią drudzy, Bóg wie, jakie czasem myśli przychodzą. Już prawie nikogo nie
poznaje, a im bardziej starzeje, tym osobliwsze coraz młodsze wspomnienia się jej roją, tak że nie
wiedzieć czy śmiać się, czy płakać?

Mania, ciekawa jak dziecię, niezmiernie została przejęta opowiadaniem, ale nie śmiała

prosić gospodyni, aby ją kiedy do tej staruszki zaprowadziła! sama wszakże Zachariaszowa dodała
w końcu, że jak matka będzie przytorrmiejsza, razem do niej pójdą na chwilę.

— Bo to ciekawość doprawdy — rzekła z westchnieniem — jak jej się młodość ze starością

w głowie pomieszały.

Pierwszych dni pobytu dziewczęcia u Byczków, aby nie wydać, gdzie się ona znajduje, ani

Adolfina, ani Narębski, ani nawet Teoś nie śmieli jej odwiedzić. Nazajutrz po umieszczeniu tutaj

background image

poszedł tylko Muszyński do pana Feliksa oznajmić mu o powodach tego kroku i uspokoić go na
przyszłość.

— Cóżeście się tak u licha niepotrzebnie zlękli tego głupiego barona? — zapytał Narębski

— ja się bardzo domyślałem jego szaleństwa, ale cóż on mógł począć? Gwałtu przecież od niego
obawiać się nie było można, jest to nadto dobrze wychowany człowiek i lękałby się opinii, boć by
utaić tego nie można.

— Nie wiem — rzekł Teoś — ale zdaje się, że pani Jordanowa musiała mieć słuszne

powody do obawy, a szczególniej podobno to, że w pomoc temu panu przyszedł kapitan Pluta.

— Jak to? to być nie może! — zawołał Narębski — on z nim był jak najgorzej! Baron go

nienawidził i nie użyłby pewnie.

— Widać, że się tam coś zmienić musiało. Pluta na długo zniknął nawet z horyzontu, ale się

znowu ukazał.

— A! wszystko to wreszcie być może — odparł pan Feliks — ale ja mam powody sądzić, że

Pluta nie będzie się w to wdawać bardzo czynnie. Oto jest jego list — rzekł, pokazując Tcosiowi
pismo. — Chociaż nie mam zwyczaju okupywać spokoju mego od napaści takich ludzi, zmęczony,
rozdrażniony, chcąc się go raz na zawsze pozbyć, posłałem mu trzy tysiące. Skądinąd zaś wnoszę,
że choć najmniej na wiarę zasługuje taki łajdak, ale i on w pewnych razach może słowa dotrzymać.
Baron pozbawiony godnego sprzymierzeńca swego sam nic bardzo strasznego przedsięwziąć nie
może.

— Pan byś mógł z nim o tym pomówić otwarcie — rzekł Teoś.

— Ja? ale jakimże prawem? — spytał czerwieniąc się Narębski —cóż to do mnie należy?

Zresztą uważam to za zbyteczne i nie lękam się wcale barona dla Mani.

Teoś więcej nie nalegał.

Dunder w istocie nie ukazał się już ani u Adolfiny, ani gdzie by go o szpiegowanie Mani

posądzić można. Zamknął w sobie namiętność, usiłując o niej zapomnieć, choć na próżno.

Umieściwszy Manię u Byczków, Muszyński nazajutrz niezbyt rano poszedł do Drzemlika,

aby się z nim ostatecznie obrachować i rozstać. Między wieczorem a rankiem upłynęło dosyć
godzin namysłu, które jednak żadnej dla Teosia nie przyniosły zmiany, ale w panu Michale
obudziły żal szczery po pomocniku i usilną chęć zatrzymania go dłużej przy sobie.

— Powinien by mnie przeprosić — mówił zrazu Drzemlik — to bym go na miejscu

zostawił. Ale bo też prędki i zuchwały. Widział kto co podobnego przy takiej goliźnie? Można się
to było spodziewać od niego? Święty turecki, a taka pycha, jakby milionami obracał! Gdybym
wiedział, że taki drażliwy, nie byłbym go tak napadł.

Rozważywszy dobrze, ile straci na oddaleniu się Tcosia pan Michał i jak go trudno będzie

równie uczciwym i zdatnym zastąpić, coraz bardziej nabierał chęci do jakiegoś układu i zgody.
Myśląc nawet dłużej o tym, upewnił się, że Teoś bardzo znowu upartym być nie może, że musi być
pokorny i powinien by przeprosić.

Za zły jednak znak poczytał, gdy rano Muszyński o swojej godzinie do sklepu nie przyszedł,

a on sam z chłopcem musiał go zastępować i zasiąść w księgami, od czego był zupełnie się
odzwyczaił. Kilku [kupujących nadeszło, Drzemlik sobie z nimi rady dać nie umiał, każdy z nich
dopytywał o Muszyńskiego, kiedy wróci i mile się o nim wyrażał, co przekonało pana Michała, że
oddalenie jego nie będzie bez wpływu na handel, i w gorszy go jeszcze humor wprawiło.

Około południa dopiero otworzyły się drzwi i Teoś wszedł zimny, uspokojony, grzeczny,

ale już jakby obcy człowiek za interesem. Drzemlikowi dosyć na niego było spojrzeć, aby się
przekonać, że młody człowiek pierwszego kroku dla przejednania się nie zrobi, stał się z tego
powodu niespokojnym. Szło mu o utrzymanie swojej godności, a z drugiej strony straty i kłopotu
się obawiał.

— Obowiązany jestem księgarnię zdać i obrachować się z panem — rzekł powoli

Muszyński — rad bym to uczynić natychmiast, gdyż mam inne zajęcia.

— A, bardzo dobrze — odparł kwaśno Drzemlik, dla pokrycia wrażenia udając, że

przerzuca papiery — najchętniej, najchętniej, proszę o książki, o kasę i zaraz z sobą skończymy,
jeżeli wszystko w porządku. Chociaż istotnie — dodał ciszej — nikt tak nie opuszcza z pieca na łeb

background image

swoich obowiązków wśród roku, nie dawszy czasu wyszukać następcy i sadząc pryncypała na
lodzie. Ale mniejsza o to, mniejsza o to — rzekł gorączkowo Drzemlik, którym gniew miotać
zaczynał — mógłbym nawet zmusić do utrzymania umowy, ale nie chcę, nie chcę...

Teoś milczał, spojrzał na księgarza zimno i nic nie odpowiedział, prócz po chwili:

— Kończmy, mój panie.

— Ano, to kończmy, i owszem, kończmy, przecież ludzi dosyć jest na świecie, nie trzeba

znowu myśleć, żebym ja sobie kogoś za mój miły grosz nie znalazł.

— Bynajmniej o tym nie wątpię — odparł Muszyn- ski — i dlatego proszę, abyśmy

spiesznie kończyli z sobą. Oto jest rachunek ogólny, który przejrzeć proszę, oto kasa do
sprawdzenia, którą należy obliczyć i pokwitować mnie, oto wypis należności mojej.

— Tak, rachunki, kasa, ależ zapominasz pan księgarni, składu książek? — zawołał

Drzemlik w gniewie, coraz bardziej się unosząc — czyż to po składach i na półkach nie może czego
braknąć? czy to ja mogę i księgarnię, i magazyn tak na wiarę od oka przyjmować? Za kogóż to
mnie pan masz? za dziecko?

Wyrazy te były dosyć obrażające, Teoś spłonął, ale Drzemlik był w swoim prawie, musiał

połknąć przymówkę i zmilczeć.

— Weźmijmy się więc do sprawdzenia podług katalogów — odparł chłodno.

— Ja nikogo nie posądzam, nie podejrzewam nikogo, ale każdy się może omylić, a kto nie

dopatrzy okiem, dopłaci workiem — dodał pan Michał.

O! nie przeprosi, nie przeprosi — rzekł w duchu — zaciął się! dumna sztuczka! cóż to?

myśli, że ja go jeszcze będę przepraszał... niedoczekanie jego!

— Na sprawdzenie ja znowu dnia tracić nie mogę — zawołał głośno — przyjdą kupujący,

na to jest wieczór.

— Czy mam się stawić wieczorem? i o której godzinie? — zapytał Muszyński cierpliwie.

Drzemlik splunął, głowę schował w księgę regestrową i szukał czegoś przewracając karty

żywo, jakby nie mógł wynaleźć..

— Czy mam przyjść wieczorem? — powtórzył Teoś.

— Należałoby siedzieć tymczasem i spełniać obowiązek do ostatka — odburknął wreszcie

pan Michał — tak jest wszędzie. Dopóki ja drugiego nie dostanę, porzucić tak nie można sklepu i
dawać sobie od razu uwolnienie, a mnie zostawić na śród drogi! Tak się w handlu nie robi, mój
panie, tak się nie robi!

— Będę cierpliwy — odpowiedział Muszyński zrzucając rękawiczki — proszę tylko o

sprawdzenie stanu księgarni i składów, a ja spełnię obowiązek do ostatka. Może to przyspieszy
uwolnienie.

— Cóż to mnie waćpan chcesz przymusić do pośpiechu — zawołał niby śmiejąc się

Drzemlik — ja tak zrobię, jak zechcę, jak mi wygodniej. Słyszysz, waćpan? tak uczynię, jak mi się
podoba.

Podniósł, głos, bo mu się jakoś zdawało, że Teoś go zniżył i mięknąć zaczynał, sądził więc,

że nastroiwszy się wyżej i ostro stając, prędzej go złamie; ale Muszyński rozśmiał się głośno, a
księgarz zmieszał się widocznie.

— Słyszę! słyszę, głuchy nie jestem — odparł młody człowiek — uczynisz pan, jak mu się

podoba, i ja, jak mi się zda. Chciej się tylko zatrzymać od hałasu, bo ten się na nic nie przyda.

Drzemlik trzasnął mocno drzwiami i wyszedł.

Teoś bardzo cierpliwie przesiedział dzień cały za stołem. Nad wieczorem pan Michał

powrócił, ale z widoczną zmianą w twarzy. Jak wszyscy ludzie poczuwający się do winy, którzy by
przeskoczyć ją chcieli równymi nogami, nie śmiejąc dotykać drażliwego przedmiotu, wszedł niby w
dobrym humorze, podśpiewując przywitał się z Teosiem i usiłował obojętną zawiązać rozmowę.

— Ależ to wiatr! — rzekł zdejmując płaszcz — ależ dmie!

Teoś milczał.

— I taki kurz niesie — dodał, znowu nie odbierając odpowiedzi, na którą i teraz próżno

czekał.

— Widział pan pogrzeb pani radczynej, który tędy przechodził? wspaniały? — zapytał

background image

wyczekawszy.

— Nie — rzekł krótko Muszyński.

Drzemlik począł śpiewać, ale głos miał fałszywy i brakło mu zwyczaju, nie był w stanie

„wlazł kotka" całego zanucić, prędko więc przestać musiał.

No! uparty! — powtarzał w duchu.

Przystąpił niby do opatrywania ma półkach, potem się odwrócił do Muszyńskiego.

— No? co? jeszcze się waćpan na mnie gniewasz? — zawołał.

— Ja? bynajmniej.

— I myślisz mnie porzucić?

— Muszę — odpowiedział Teoś.

— Wstydźże się waćpan — rzekł księgarz powoli — jest tu czego się kłócić i zrywać? po co

to? dlaczego? obaśmy podobno byli za gorący, no! to kwita i dajmy już temu pokój.

— Chętnie uznaję, że tam i moja wina być mogła.

— A widzisz! — wrzucił Drzemlik.

— Ale niemniej postanowiłem sobie innego chleba szukać.

— Uparty to uparty! — ruszając ramionami rzekł księgarz — a cóż poczniesz?

— Sam jeszcze nie wiem, czegoś sobie szukać potrzeba.

— I niewdzięczny — dorzucił pan Michał rozczulając się. — waćpan nie wiesz, ile ja dla

niego miałem serca, jak myślałem nawet, aby przyszłość mu zapewnić, ale człowiek zawsze
niewdzięcznością zapłacony być musi.

Teoś zmilczał, skłonił się tylko powoli.

— Nie zostaniesz więc?

— Nie mogę — powtórzył Muszyński — umiem być wdzięczny, ale o sobie myśleć muszę

także.

Drzemlik pochmurniał i wziął się do przepatrywania książek, ale po chwili postawił świecę

na stole.

— Ażebym dał ostatni dowód zaufania panu memu — rzekł — otóż przyjmuję tak

wszystko, jak jest, nie patrzę nic, kwituję i koniec. Jeszcze mieć będziesz do mnie pretensją?
jeszcze powiesz, że gbur jestem?

— Nic nie mówiłem i nie mówię.

Drzemlik spojrzał na notatkę należności Teosia i żywo począł szukać pieniędzy.

Kilka dni temu odbierając jakąś sumkę od znajomego Żydka z prowincji, który był razem

kolektorem loterii, Drzemlik spokuszony przez niego w pieniądzach wziął był bilet piątej klasy z
pewnym ustępstwem... Kawałek ten papieru walał się w szufladce razem z asygnatkami.
Przerzucając je, Drzemlik natrafił na bilet i zmiął go kwaśny, że się dał w pole tak wyprowadzić,
gdy nagle myśl mu jakaś błysnęła. Skąpy, a nie mając nadziei wygranej, zrobił zaraz projekt
pozbycia się biletu, w cenie zwykłej oddając go Teosiowi. Zamiast straty miał w ten sposób
wyraźny zarobek. Zaczął liczyć pieniądze, wybierając jak najmocniej podarte.

— Ale oto nie chcesz pan biletu na loterią klasyczną? — spytał — gotów bym był odstąpić,

a za kilka dni ciągnienie!

Teoś ruszył ramionami.

— Nie wierzę w żadną loterią — rzekł obojętnie — nigdy nie biorę biletów i chcę

przyszłość być winien pracy nie losowi.

— A cóż by to szkodziło raz w życiu sprobować? a nuż?...

— Pewny jestem, że to do niczego nie prowadzi prócz straty pieniędzy.

— Jednakże? a kilka dni nadziei? to także coś warto! — rzekł Drzemlik — chciałbym, abyś

pan miał pamiątkę ode mnie, kto to wie? z ręki, która panu była zawsze przyjazną, nuż szczęśliwy
los wypadnie?

Teoś zaczął się śmiać.

— Panie kochany, gdyby los mógł być szczęśliwy, nie wolałżebyś go sobie zatrzymać?

Drzemlik się uśmiechnął, ale nie przestał nalegać.

— Mnie nie idzie w takich rzeczach — odezwał się — któż wie? pan byłbyś może

background image

szczęśliwszy?

— Mniejsza o to, pragnąc skończyć — rzekł Muszyński —> przyjmuję, jeśli się panu

podoba, ale mi pan daj świadectwo, abyś potem nie miał jakiej pretensji.

— Ale najchętniej — podchwycił księgarz rad, że się pozbywa w dobrej cenie

niepotrzebnego kawałka papieru.

Przy obrachunku świstek ów, który Teoś obojętnie schował do kieszeni, poszedł w cenie

zwyczajnej. Żal mu było straconego daremnie grosza, ale chcąc co najprędzej skończyć z
księgarzem, zgodził się na wszystko.

— Szkoda — dodał wreszcie pan Michał wzdychając — że dla tak dziecinnego powodu, dla

kilku słów za gorąco wymówionych chcesz mnie pan koniecznie opuścić. Nie mam prawa gwałtem
go wstrzymywać, ale proszę, jeżelibyś zmienił postanowienie, a chciał powrócić — pamiętaj, że
drzwi moje zawsze są dla niego otwarte.

Była li tam iskra uczucia jaka czy tylko interes, własny, w rozbiór chemiczny wdawać się

trudno, nie trzeba jednak nigdy zbyt surowo sądzić ludzi, najzimniejsi mają poruszenia serca
poczciwe, ale one u nich przychodzą na krótko i odstępują prędko. Drzemlikowi jakoś żal było
Teosia.

Rozstali się bardzo grzecznie, a Teoś, uwolniwszy się z bardzo niewielkim zapasem,

wyszedł przemyślając, co na teraz począć z sobą. Nie rozpaczał wcale, a opieka nad sierotą nie
tylko że mu nie ciężyła, ale zmuszając do pracy, dzielnym była bodźcem. Tegoż dnia zaraz
postanowił sobie poszukać mieszkania bliższego Świętokrzyskiej ulicy i małą izdebkę przy
Chmielnej znalazłszy, tam się przeniósł, nie wiedząc jeszcze, co dalej pocznie. Nad wieczorem
niespokojny o Manię zawahał się wszakże, czy samemu do niej pójść się godzi, a że Narębski także
pragnął ją odwiedzić, poszedł do niego, aby zabrać go z sobą razem.

Pan Feliks wielce był niespokojny o Manię, na chwilę domowa sprawa Elwiry odwróciła

uwagę od niej, ale wprędce wyrzucać sobie zaczął zapomnienie i opuszczenie dziewczęcia, chodził
ponury i smutny. Trudno też było wytrzymać teraz z paniami, które po Adolfie nosiły osoibliwszą
żałobę, nieustannie między sobą i z panem Feliksem wiodąc spory. Elwira przeklinała kochanka i
nie mogła o nim zapomnieć, matka to się rozczulała nad nią, to gorzkie jej czyniła wymówki, obie
szukały pretensji do Narębskiego, który Bogu ducha był winien.

Pan Adolf nie tylko wyszedł za ojcem, ale z mim razem z Warszawy odjechał, tak że o nim

już nawet słychać nie było. Któż wie? mimo propinacji i propinatora gdyby był chciał przyjść,
upokorzyć się, poddać, może by otrzymał rękę, która stanowisko przeważne otrzymując w
małżeństwie byłaby się zgodziła spocząć w jego dłoni.

Elwira była w takim gniewie i złości, że za pierwszego lepszego poszłaby, gdyby mogła,

byle Adolfa przekonać, że wcale o niego nie dbała. Narębski stał neutralny, milczący, ale zewsząd
spadały nań wyrzuty i pretensje, wszystko było jego winą, pani Samuela utrzymywała, że z innym
ojcem Elwira nigdy by się tak nie skompromitowała, że inny by nie dopuścił takiego zgorszenia itp.

Narębski musiał z domu uciekać, bo wytrzymać w nim długo nie było podobieństwa.

Uściskał z radości Teosia, gdy ten nadszedł, i pochwyciwszy kapelusz co prędzej z nim pospieszył
na Świętokrzyską ulicę.

Zbliżając się do domu Byczków posłyszeli na górze fortepianik Mani która właśnie

powtarzała ów kawałek Thalberga, głośno brzmiący przez otwarte okienko. Ażeby dojść do jej
mieszkania, potrzeba było wszakże przechodzić przez dziedziniec, a tu stojąca pani Byczkowa nie
dała się im prześliznąć, nie zatrzymawszy Teosia. Ten przedstawił jej Narębskiego jako opiekuna
Mani, przybranego ojca sieroty.

— Można panu dobrodziejowi powinszować wychowanicy — odezwała się grzecznie

uśmiechając pani Zacbariaszowa — to panienka jakich na świecie mało, bardzośmy się pokochały.

— A widzisz pani? — rzekł Teoś z wymówką wesołą.

— No! no! — odparła właścicielka domu — nie dziwujże się pan, różni są ludzie, człowiek

się zawsze obawia, by na co złego nie trafił.

Narębski wzruszony wszedł na poddasze, to tułactwo jego dziecięcia uciskało mu serce,

pragnął gorąco, aby się ono raz skończyło, postanowił w duszy przyspieszyć jakkolwiek

background image

oświadczenie Teosia i zmusić go niemal do kroku, który by obojgu szczęście zapewnił.

— Słuchaj — rzekł do Muszyńskiego w progu — ty ją kochasz, ona co dzień więcej

przywiązuje się do ciebie, nie masz chyba serca, jeżeli dla braku wiary i odwagi nie podasz jej ręki i
nie ocalisz od nieszczęść, jakie ją spotkać mogą. Twoje wahanie się jest egoizmem i dumą tylko,
dumą ubogiego, równie grzeszną jak pycha bogacza, egoizmem człowieka, który nie chce szczęścia
okupić tą ceną, jaką się wszystko na ziemi opłaca — trochą poświęcenia.

— Ale ona jest dzisiaj szczęśliwą — zawołał Teoś — ona jest swobodną, a ja prócz głowy,

która się na nic nie zdała, i rąk, które na chleb powszedni ledwie zapracować mogą — nie mam nic!
nic! a nade wszystko nie mam nawet wiary w siebie.

— Tak, dodaj, że nie masz i serca! — rzekł Narębski — że kochać nie umiesz, że...

Wtem otwarły się drzwi, Mania zobaczyła Narębskiego i z krzykiem porwawszy się od

fortepianu, pobiegła uwiesić mu się na szyi. Pan Feliks poczuł łzy na powiekach.

Podała potem rękę drżącą Teosiowi i zakrzątnęła się, aby posadzić swych gości. Nie było to

tak łatwym, jakby się zdawało, bo Mania miała tylko dwa krzesełka, a sama usiąść musiała na
łóżeczku.

— Cóż ty, moja pustelnico? jakże ci tu jest? — zapytał rozweselony pogodną jej twarzyczką

pan Feliks — bardzo ci źle? bardzo tęskno? smutno i nudno?

— O! źle? nie. Tęskno? zawsze, smutno? to prawda, ale się nie nudzę wcale. Gospodarze

moi grzeczni i dobrzy ludzie, a fortepian, a książka, a robota — dnie z nimi niepostrzeżenie
przechodzą. Przykro mi było tylko trochę, że mnie nikt nie odwiedził, alem sobie powiedziała, że
inaczej zapewne być nie mogło. Raz tylko przejeżdżającego ulicą widziałam barona i skryłam się ze
strachu za firankę.

— A! baron!

— Ale mi się nie zdaje, żeby mnie szukał i śledził, bo nawet się na dom nie obejrzał.

Siedział bardzo ładnie w powozie rozparty, z laską w ustach i zdawał zadumany głęboko.
Powiedzcie mi, kochany ojcze — dodała — czyby choć mnie odwiedzić was nie wolno.
Chciałabym zobaczyć panią, uściskać pannę Elwirę. Byłożby to wielką zbrodnią, czy straszną
nicostrożnością, gdybym kiedy do was przybiegła?

— Nie sądzę — rzekł Narębski — ale u nas się pewnie ani pocieszysz, ani rozweselisz.

— To może rozerwę drugich i przydam się na co? Feliks smutno spuścił głowę.

— Trudno — rzekł. — Elwira zerwała ze swoim pretendentem.

— A! doprawdy! jak to? on czy ona? cóż było powodem?

— Ot tak jakoś, nie byli widać dla siebie przeznaczeni — rzekł Narębski.

— O! to pojmuję, że tam teraz niewesoło być musi! — zawołała Mania — bo Elwira dosyć

go podobno lubiła.

— Nie mówmy o tym — cicho przerwał pan Feliks.

— A pan cóżeś porabiał? — spytało dziewczę Teosia, zaczepiając go uśmiechem.

— Ja? — odpowiedział Muszyński — uwolniłem się od mojego księgarza i nie mam znowu

ani pracy, ani stanu, ani przyszłości. Jestem cały na usługi pani. Mogę stać pod jej oknem i być
wiernym stróżem od baronów, kapitanów i całej tej legii prześladowców. Możesz miną
rozporządzać. Mania rozśmiała się z prostotą dziecięcia.

— Myślisz więc pan — rzekła — że ja się boję kogo? posłuchałam was kryjąc się do tego

(kątka, abyście o mnie byli spokojni, ale w sercu ani na chwilę nie ulękłam się nigdy i nikogo.
Czuję nad sobą zawsze skrzydło Boże. Kogóż by już Pan Bóg bronił, gdyby nie takie jak ja
sieroty? Całe życie doświadczałam jego opieki, a ludzie, ci nawet, których się tak boicie — dodała
— czy są tak bardzo źli, jak się wam zdaje? eh! doprawdy nie wiem; ja przynajmniej ufam, że
każdego bym z nich nawróciła.

— A! ty apostole! — rozśmiał się Narębski — tyś jeszcze taka szczęśliwa, że o niczym nie

wątpisz, że się niczego nie lękasz, że ci ze wszystkim dobrze, bo życie... życie widziałaś tylko z
loży teatru.

— Może — odpowiedziała spuszczając oczy smutniej — ale byłam trochę i na scenie,

tylko... tyłkom się nigdy nie dała opanować zwątpieniu i wcześnie uzbroiłam i przygotowałam na

background image

wszystko. Idę spokojna, zajdę, gdzie Bóg da... stanie się ze mną, co przeznaczy, ja Mu ufam! A pan
— obróciła się do Teosia — wszak także jesteś mojego zdania?

— Ja? — żywo podchwycił Muszyński — powinien bym być tego zdania, co pani, alem nie

dosyć święty i błogosławiony.

— O! fe! fe! pan sobie żartujesz ze mnie! to się nie godzi! — zawołała Mania.

— Dobrze! dobrze! rób mu srogie wymówki — przerwał Narębski — nie wiesz, ile on na

nie zasłużył... wątpi o sobie, o życiu, o przyszłości, truje troską niepotrzebną najpiękniejsze
nadzieje...

— Wierz mi pan, że o siebie doprawdy nigdym się bardzo nie uląkł — odpowiedział

Muszyński z przyciskiem — kawałek chleba zawsze się jakoś znajdzie, mam siłę, zdrowie, coś
przecie potrafię, a w ostatku mogę doskonale choćby drzewo piłować, lękałbym się tylko mieć na
ramionach los cudzy, bo wówczas wiele bym pragnął, a nie wiem, czybym podołał.

Narębski westchnął, Mania spojrzała na Teosia, jakby się domyślała, o czym mówił.

— W tym wszystkim — rzekł pan Feliks — jest, powtarzam ci raz jeszcze, pewien rodzaj

lenistwa i egoizmu, który szuka pokrywek, ale ułudzie nas nie potrafi. Znamy się na tym.
Przypuśćmy, żebyś miał kogoś narzuconego ci przez los, związanego z tobą węzłem krwi — matkę
brata, siostrę? cóż byś naówczas robił? Musiałbyś rad nierad zadosyć czynić obowiązkom, których
się tak obawiasz, i ręczę, żebyś im podołał.

Muszyński milczał, a Mania dodała cicho:

— Matka, siostra, brat staraliby się nie być dla pana ciężarem, nie pragnąc nad to, co

możliwe, przyjmować, co Bóg dał, z wdzięcznością. Czyż to tak wiele potrzeba człowiekowi, czy
my tylko rodzim sobie potrzeby, aby cierpieć, gdy nie są zaspokojone?

— Poruszyłaś, pani droga — zawołał Teoś — nadzwyczaj ważne i wielkie pytanie. Potrzeby

istotne, zwierzęce człowieka są na pozór niewielkie. Kawałek chleba, szklanka czystej wody, dach
od słoty i zimna, odzież cała i ciepła, oto diogenesowskie konieczności, które by jeszcze może do
mniejszych sprowadzić się dały, ale w takim stanie czy od niedostatków i utrapień ciała powoli nie
upada duch jego?

— Nie powinien! — zawołało dziewczę — owszem, wiemy, że to go krzepi... a święci owi

asceci na pustyniach?

— To byli święci i na pustyniach żyli — dodał Teoś.

— Wszakże przyznajcie, że zbytek osłabia, wycieńcza, zobojętnia, psuje? — przerwała

żywo Mania.

— Tak, ale między zbytkiem a ubóstwem dotykającym nędzy jest przestrzeń niezmierna —

mówił dalej Muszyński — na której wschodach i szczeblach ludzie się mieszczą wedle usposobień,
wychowania, nałogów. Jeżeli ten, co stał wysoko, zmuszony będzie znijść nisko, cierpi; i często kto
nazbyt poszedł w górę, boleje również. Ale długo byśmy o tym mówić musieli, bo to przedmiot nie
tak łatwo dający się wyczerpać, wszystko jest względne, nędza i bogactwo także.

— Zdaje mi się, żeśmy trochę zbili się z drogi — przerwał Narębski.

— Tak, powróćmy lepiej na ziemię — śmiejąc się dodała Mania — a spuśćmy też trochę

na Pana Boga — zawołała zwracając do Teosia — ludzie bo może nadto na siebie rachować
przywykli, a zbyt mało na opatrzność. Tymczasem ich rachuby najczęściej chybiają, a to, na co nie
liczyli wcale, przychodzi im w pomoc.

— Otóż to najlepsze rozwiązanie pytania — zawołał Teoś chwytając ją za małą rączkę,

którą mu z uśmiechem oddała — tak! tak! robić, co każą obowiązki, a o resztę się nie troszczyć i
zostawić opatrzności.

— Szkoda — rzekł Narębski z trochą ironii zwracając się ku nim — że tak dobrze czując

prawdę, którą głosi nauczyciel, Muszyński mało ma ochoty korzystać z jego nauki dla siebie.
Maniu! potrzeba by mu częściej lekcję powtarzać.

— O! kiedy my się tak rzadko widujemy! — odparło dziewczę spuszczając oczy i z

wyrzutem zwracając się do Teosia.

— A! droga pani — rzekł Muszyński zapominając o Narębskim i po trosze o wszystkim, co

go otaczało — ja nie chcę przywykać do takiego szczęścia, które łatwo stałoby się potrzebą,

background image

koniecznością, warunkiem życia i zatrułoby je boleścią.

Narębski ruszył niecierpliwie ramionami, a Mania się zarumieniła.

— Słyszysz, co plecie! — zawołał pan Feliks — więc dlaczegóż by się tak nie ułożyć, ażeby

ten warunek szczęścia i życia ubezpieczyć sobie? nieprawdaż, Maniu?

— Tak! — rzekł zapalając się mimowolnie Muszyński — ale to, co dla mnie jest

szczęściem, dla pani mogłoby być utrapieniem i ciężarem?

— A! już byś się pan wstydzić doprawdy powinien swojego niedowiarstwa — podchwyciła

Mania zmieszana, wyciągając rękę ku niemu — a ileż to razy słyszałeś pan ode mnie, że mi z nim
zawsze najmilej, najlepiej. Ojcze! — dodała — połajże go! to człowiek niewdzięczny, a zmusza
mnie do nieprzyzwoitych oświadczeń.

— O! znam go dawno! ale ja nic nie poradzę — rzekł Narębski — trzeba, żebyś ty zajęła się

jego poprawą.

Jak do tego przyszło, wytłumaczyć nie umiem, ale Teoś przejęty, oszalony, wzruszony

zsunął się z krzesła znalazł na kolanach przed biedną Manią, przestraszoną, zarumienioną,
zawstydzoną. I tuląc twarz w jej dłonie zawołał:

— Przyjmieszże mnie za ucznia i sługę?

— Ojcze! co on mówi? co to znaczył Ty mów, co mam mu odpowiedzieć. A! ja go

kocham! ja go kocham!

Ostatnie słowa wyrwały się jej mimowolnie i spuściła oczy, i rozpłakała się łzami

rzęsistymi, a dłonie ich połączone i pochylone ku sobie twarze dopowiedziały reszty, której usta
wymówić nie mogły.

Narębski zbliżył się prędko, połączył ich ręce i czując się mocniej niż kiedykolwiek ojcem,

bo był szczęśliwym — ze łzami w oczach trzęsącą pobłogosławił dłonią.

— Przyjacielu — rzekł do Teosia — w ręce twoje oddaję bez obawy los mojego dziecka

ukochanego i jestem o nią spokojny. Bóg wam da cichą i błogą dolę, której mnie odmówił na ziemi.
Patrząc na was, pocieszę się i odżyje.

A gdy Muszyński skłonił mu się do nóg, pochwycił go w objęcia milczące, Mania porwała z

drugiej strony rękę ojca i ze łzami całować ją zaczęła. Była to jedna z tych krótkich chwil szczęścia,
które w życiu przychodzą, aby na długo ukoić serce spragnione.

Scena była rozrzewniająca, im bardziej niespodzianie nadeszła, tym mocniej poruszyła

wszystkich. Jeszcze do siebie przyjść nie mogli i tulili razem troje, gdy do małych drzwiczek
pokoiku stukać zaczęto zrazu cicho, potem coraz głośniej, a wkrótce potem otworzyły się one, nim
ktokolwiek miał siłę odezwać, i w progu dziwna ukazała się postać.

Był to kapitan Pluta z uśmiechem na ustach.

Narębski zmarszczył się postrzegłszy go, Teoś zakipiał, Mania pobladła, gość grzecznie

powitał ich ukłonem, zdając napawać kłopotem, jakim ich nabawiło jego przybycie.

— Wchodzę wcale zapewne niepotrzebnie i zadziwiam moją natrętną przytomnością —

odezwał się kapitan ze słodkim nad miarę wyrazem twarzy — proszę mnie jednak nie posądzać,
bym przerywał państwu przyjemne wzruszenia jaką wieścią złowrogą. Pluta nie ten już co dawniej,
kochany panie Feliksie — dodał kiwając głową — Pluta wybiera się na nowicjat do księży
kapucynów i pokutę za grzechy. Talk bywało w starych romansach, czemuż by w życiu choć raz nie
miało się sprawdzić?

Narębski wciąż był zniecierpliwiony i chmurny, Teoś gryzł wąsa i zaciskał pięści.

— Ażebym lepiej wytłumaczył państwu, jakim wypadkiem się tu znajduję, najprzód muszę

wyznać, że mnie do żywego ubodła ucieczka panny Jordan i chciałem dowieść szanownej
Adolfinie, jako też całemu znajdującemu się tu towarzystwu — że kapitan Pluta węchu nie stracił.
Ale, spieszę dodać, że wiedząc o pobycie tu zbiega z Wilczej ulicy, co mi łatwo przyszło dojść,
śledząc zacną Kachnę w jej pochodach z węzełkami — nie byłbym nogą przestąpił progu tego
dziewiczego schronienia, gdybym nie dostrzegł, żeście panowie tu weszli. Właśnie dla
oświadczenia uroczystego im, że nic złego nie zamyślam, przybyłem tu jedynie. Pan Feliks znalazł
się względem mnie jako dobry chrześcijanin, odpłacił mi dobrem za złe, zyskał więc sobie we mnie
wiernego sługę. Bądź pan spokojny, panie Feliksie — dodał zwracając się ku niemu — Pluta z

background image

wami, o! nie damy sobie krzywdy wyrządzić! Baron będzie łapę ssał, a ja spodziewam się, że mnie
choć dla formy zaprosicie na weselisko. Skądinąd przekonany jestem, że moja przytomność
niewiele by tam komu przyjemności sprawiła, ale ręczę, że nie przyjmę zaproszenia i zadowolnię
się oznaką życzliwości.

Uśmiechnął się dziwnie, przytomni milczeli przybici. Trudno było odgadnąć, po co

przyszedł, do czego zmierzał, jaką miał myśl, czy istotnie powodowała nim życzliwość czy chętka
nienasycona spłatania figla i rzucenia szmermela wśród ciszy i spokoju, zmącenia czystych wód,
aby mieć przyjemność patrzeć na męty i skłopotanie. Niekiedy fizjognomia kapitana przybierała
pozór łagodności niezwyczajnej i ubłogosławienia, to znowu oko błyskało, warga się trzęsła i
zdawał się przebranym w suknię nie swoją szatanem, znajdującym pociechę w utrapieniu ludzi.
Mieszały się też może i w tej zgniecionej duszy różne uczucia, a przy chęci popisania się ze
szlachetnością grała zazdrość szczęścia i pragnienie rzucenia weń kropli jadu.

Lepiej to jeszcze okazały następne wyrazy kapitana, który odetchnąwszy mówił dalej:

— Przynoszę tu także niewiele warte błogosławieństwo moje dla szanownej pary gołębi.

Wiem dobrze o tym, że Ono wcale niewielkiej jest wartości, ale nadanie mu jej. nie ode mnie
zależy... Czym chata bogata, tym rada. Uczynię tu tylko uwagę, że skądkolwiek pochodzi
błogosławieństwo, zawsze to dobra rzecz: w puszczach Ameryki na zgniłych pniach drzew kwitną
cudowne orchidee... otóż i na zgniłym kapitanie może piękne urosnąć błogosławieństwo... hę?
niezłe porównanie? prawda?

— Serio, panie Feliksie — dodał przybierając minę rozczuloną — ująłeś mnie waćpan

swym postępowaniem i możesz wcale się nie obawiać na przyszłość i ty także, szlachetna dziewico,
która spuszczasz oczy, i ty godny młodzieńcze, który kręcisz nosem. Pluta dla was nie ma żądła i
jadu, ani mieć nie może! Wyjął mu je pan Feliks uczciwym swym obejściem się z tą nieszczęśliwą
istotą, która jakkolwiek diabła warta, ma jeszcze jakąś cząstkę niezgangrenowaną...

— Co za szkoda — po chwili znów dorzucił kapitan, zasiadając bez ceremonii na krzesełku

i ocierając pot z czoła — że tu, w tym schronieniu niewinności nic pewnie prócz wody do
umywania i wódki kolońskiej nie znajdę dla pokrzepienia się, a nie odmówiłbym. Ba! trzeba się
umieć stosować do okoliczności.

— Widzę — dodał po chwili podrażniony nieco milczeniem upartym przytomnych — że

mimo moich usposobień pokojowych państwo zawsze koso na mnie patrzycie i radzi byście się
mnie pozbyć co prędzej... ale ja nie odejdę, póki posłannictwa, z którym przybyłem, nie spełnię.
Choćbyście mnie jak owego śpiewaka w chórze kapucynów, który umyślnie fałszywie nuci, aby
muzyka nie była zbyt harmonijną i zowie się turbotor chori, jak najgorzej przyjąć mieli, ja swoje
zrobię — ja swoje zrobię.

Obrócił się do Mani:

— Z położenia waszego, szanowne gołębie, domyślam się, zgaduję, a trochę i

podsłuchałem, bom dosyć długo do drzwi stukał na próżno, że — płomień czystej, zobopólnej
miłości dwojga niewinnych istot ma zostać uwieńczony. Jest to wyrażenie niewłaściwe, wiem o
tym, bo na płomień trudno jest włożyć wieniec, który by się zaraz w popiół i węgiel nie obrócił, ale
skądże wziąć inną formę, kiedy tę wiekowy zwyczaj uświęcił? I jest w niej filozofia mimowolna,
bo najczęściej to, co się zdaje wieńcem, staje się węglem i sadzą... Nie przymawiając! nie
przymawiając! Wiedząc tedy o małżeństwie, błogosławieństwie i niebezpieczeństwie wszelkich
tajemnic, przychodzę tu namawiać pana Feliksa, abyśmy unikając dla tej pary w przyszłości
niespodzianek, jakie im grożą w listach bezimiennych, podszeptach i plotkach — szczerze i
otwarcie objawili, co się tyczy przeszłości panny Jordanównej.

Narębski był w takim nastroju ducha, że się ani mógł gniewać, ani rozumiał nawet dobrze,

czy Pluta istotnie przyszedł tu przyjacielsko się wywnętrzać, czy z nich sobie żartować. Z
człowiekiem tym zresztą trudno było od razu trafić do końca. Teoś milczał. Mania przestraszona
tuliła się na niego.

— Nie posądzajcie bliźniego o złe intencje — mówił kapitan — w tej chwili bronię się od

nich, jak mogę, staczam zwycięską walkę z własną naturą. Trochę impetycznie tu wpadłem i trochę
dziwną rabie propozycją, ale wierzcie mi, staremu, wypróbowanemu wydze, że tak będzie lepiej,

background image

choć może niezbyt przyjemnie. Karty na stół, grajmy na odkryte... Nie bój się, Narębski, ja ci
krzywdy nie zrobię, jakem zły, to wściekły, ale jak dobry, to jak baranek, jak cielę. Prędzej bym
skłamał, niż ci szkodę wyrządził, przykrość muszę, ale to będzie zbawienna pigułka! Słowo honoru!

Nie można było wiedzieć, do czego to wszystko zmierzało. Kapitan widocznie bawił się

niepewnością, w jakiej trzymał słuchaczów.

— Narębski — dodał — spuść się na mnie! Będziesz mi poczekawszy dziękował! A ty,

szanowna panienko — rzekł zwracając się do Mani — słuchaj i wierz mi. Nazywałaś dotąd ojcem
pana Feliksa, nie wiedząc, że do tego większe w istocie, niż sądziłaś, masz prawo. Przed
dzisiejszym swym ożenieniem pan Narębski kochał matkę twoją, tajemnym był z nią połączony
ślubem... jesteś jego córką.

— Ja? — zawołała Mania rzucając się ku niemu — a! czułam to!

Narębski nie miał siły rzec słowa, drżał, aby kapitan w oczach dziecka nie splamił matki i

wejrzeniem pełnym błagania i przestrachu mierzył kapitana, tuląc swe dziecko do piersi.

— Ażebyś była uzbrojoną przeciw wszystkiemu, co cię spotkać może, moja panno —

mówił dalej Pluta — potrzeba ci wiedzieć także, iż matka twa, rozwiedziona, później drugi raz
poszła za mąż... i żyje dotąd...

Mania porwała się z krzykiem z objęć ojca, wołając:

— Ojcze drogi! jestli to prawda? żyje matka moja? gdzież ona jest? Ja mam ojca, ja mam

matkę! Ach! prawdaż to? prawda? mów ty, powiedz mi wszystko.

Narębski nie mógł zrazu nic wyrzec, tak był wzruszony, ale zebrawszy się na męstwo

odezwał wreszcie:

— Tak jest, ona żyje — ale ty ani ja widzieć jej - nie możemy...

Teoś w niemym osłupieniu patrzał na tę scenę tym dziwniejszą, że kapitan grał w niej tak

niewłaściwą rolę, dotąd jeszcze wielce dwuznaczną.

Mania twarz rękami zakrywała.

— Nie żałuj, pani, tego bardzo — przerwał Pluta — iż widzieć nie możesz matki. Mamy to

z doświadczenia, iż to, czego nie znamy, wyobrażamy sobie w barwach świetnych i ułudnych — a
może twojemu sercu dziecięcia nie odpowiedziałaby rzeczywistość? Matki swej, jak słusznie mówi
Narębski, znać nie możesz, ale za to mogę ci dać babkę rodzoną pod wielkim sekretem — rzekł
krzywiąc się szydersko Pluta — nie jest ona także bardzo idealną, ale zawsze to będzie jakaś
krewna. Dla osoby pozbawionej familii lepszy rydz niż nic, lepsza nadpsuta babunia niż sieroctwo.
Los, który często ludziom figle płata, wpędził waćpannę właśnie do domu, w którym żyje staruszka,
o której mowa. Matką twej matki, jest, niestety! stara Byczkowa, podobno na nieszczęście wariatka.
Narębski się nachmurzył.

— No! no! to darmo, co prawda, to nie grzech, tak to ono jest — zawołał kapitan — mówię

wszystko, bo jestem tego zdania, choć całe życie posługiwałem się łgarstwem, że gdy nie ma
gwałtownej potrzeby kłamać, lepiej jest zawsze mówić prawdę... Mógłbym jeszcze waćpannie dać
dwóch wujaszków rodzonych, ale jeden wcale nieciekawy, choć mój przyjaciel osobisty, a drugi
buty szyje i z tego względu, że waćpanna w trzewikach chodzisz, na niewiele by się jej przydał.
Człowiek zacny zresztą, ale nie w moim guście. Mało kto o tym wie, co ja tu odkrywam
wspaniałomyślnie, nie trzeba tego wygadywać, bo mogłoby matce waćpanny być nieprzyjemnym,
ale trzeba, żebyś wiedziała, że po ojcu z wielkiej parenteli pochodząc, po matce niewielką masz
nadzieję spokrewnienia z domem Sabaudzkim.

Tu Pluta odetchnął, wargi mu drżały szyderstwem.

— Że nie kłamię — dodał — Tęczy za to najlepiej, że nie mam w tym żadnego interesu.

— Więc pan Byczek jest bratem mojej matki? — przerwała Mania.

— Ale o tym nie wie wcale podobno — rzekł Pluta — i mówić mu tego nie ma potrzeby.

Jest jej bratem przy- rodnym, bo pani Byczkowa parę razy była zamężna. Powiadam to waćpannie
dla jej wiadomości, ale głosić nie życzę. Siady tych pokrewieństw pozacierane i umyślnie, i
przypadkiem, mało kto by tego mógł dojść i ona niewiele się to przyda, bo spadku się nie
spodziewać. Otóż jest, com chciał powiedzieć — rzekł wstając — nastraszyć trochę (poczciwego
Narębskiego i przekonać go dowodnie, że kapitan Pluta jest jego szczerym przyjacielem! Ha?

background image

widzicie, nie tak straszny diabeł, jak go malują? Ponieważ zaś inne pilne sprawy powołują mnie
stąd, z żalem wielkim ciche to ustronie opuścić muszę i mam honor zostawać waszym sługą i
podnóżkiem. Adiol upadam do nóg!!

Wychodząc przymrużył jedno oko, posłał od ust pocałunek Narębskiemu i na dłoni lewej

prawą ręką zrobił ruch, jakby pieniądze liczył... po czym szybko nałożył kapelusz i zniknął.

Jeszcze się wszyscy po tej scenie, w której Pluta odegrał rolę deus ex machina, nie

opamiętali, a Mania drżąca i przestraszona płakała, gdy już drzwi się za nim zatrzasły i ten epizod
zdawał się jakby przykrą snu zmorą.

Nastąpiła chwila przykrego, długiego milczenia, Narębski chodził po pokoju zadumany, a

Teoś starał się utulić Manię, która pytać nie śmiała, choć wargi jej drżały, wstrzymując naciskające
się na nie wyrazy.

— Nie wiem — odezwał się w końcu Narębski, siadając znużony i zesłabły — po co tu

wszedł ten człowiek, dlaczego wygadał tyle i rozerwał nam jedną z chwil życia najuroczystszych
fałszywą nutą ironii i szyderstwa. Ale stało się, do mnie należy reszta... kochana Maniu, winienem
tobie i Teosiowi prawdę szczerą... Tak! ty jesteś dzieckiem moim, dziecięciem kobiety, którą
pierwszy raz i najgoręcej ukochałem w życiu, od której mnie surowa wola matki mej oddzieliła
gwałtownie... Tak jest, matka twoja żyje, ale przecierpiała wiele i mnie, i ciebie się zaparła, tyś
sierota, jam dla niej obcym i nienawistnym człowiekiem... więcej nie pytaj mnie o nią. Świat o tym
nie wie i wiedzieć nie powinien, nie dla mnie, Maniu, ale dla niej... Dziś miłość moja cała
przeniosła się na ciebie, dziecię kochane... choć przyznać się nie mogłem do niej i do imienia ojca.
Było to strapieniem i męczarnią całego mojego życia, dziś mi lżej, gdy cię nie tając do serca
przycisnąć mogę... Wyście oboje dziećmi moimi... Teosiu!... bądź jej opiekunem, bądź jej mężem,
bratem... wszystkim, gdy mnie wam zabraknie. Nad ciebie nie ma ona nikogo.

— A teraz — dodał wzdychając — rzućmy ten smutny przedmiot, mówmy o tym, czego

najgoręcej pragnę... kiedy się pobierzecie? Chciałbym, by to nastąpiło jak najprędzej, nie rozumiem
i nie widzę przeszkód... W świecie form i przyzwoitości jest wiele do spełnienia, nim się do ołtarza
przystąpi... ale wy, szczęściem nie należąc do niego, nie macie nic, co by wam do niego tamowało
drogę... Jutro zaraz potrzeba rozpocząć starania.

— Ojcze mój! ojcze! ale czyż choć błogosławieństwa mieć nie będę od matki? czyż choć

raz, choć ten raz jeden ją nie zobaczę?... — zawołała Mania rzucając się na szyję Narębskiemu.

— Dziecko moje — wybąknął pan Feliks wzruszony — nie żądaj tego, aby ci serce, jak

moje, krwią nie zaszło... nie mów, nie proś... to niepodobieństwo... Módl się za nią, jak gdyby
umarła, i myśl, że nie masz matki.

— Ale to nie może być! to być nie może! ty się mylisz, ojcze... Tyś bolał, cierpiał i może

niesprawiedliwym jesteś dla niej... A! pozwól mi raz... tylko raz uścisnąć jej kolana i prosić ją o
błogosławieństwo... raz tylko ją zobaczyć.

— Aby cię odepchnęła? — gorzko rzekł Narębski — nie! nie! nie myśl o tym... a zresztą,

zostaw to mnie! zobaczymy... Nie jestem dla niej niesprawiedliwym...

Przebaczam jej wszystko, ale nie spodziewam się nic dobrego. Teoś niech od jutra

rozpocznie starania, rad bym was widzieć połączonymi co najprędzej, wielkie brzemię spadnie mi z
piersi...

— Ale, drogi panie, ja sam pragnę przyspieszyć — przerwał Muszyński — cóż, kiedy nie

mam ani zajęcia, ani kątka, gdzie bym mój skarb umieścił...

— A cóż ci przeszkadza szukać zajęcia później i co trudnego znaleźć ów kątek? Potrzabaż i

wam do waszego szczęścia złoconych ramek koniecznie, mieszkania, przyborów, ozdób,
drobnostek, w które my naszą biedę stroimy?

— Ale nie, nam nic, nic nie trzeba! — zawołała Mania.

— O! zmiłujcież się, nie upokarzajcie mnie! — począł Muszyński — ale ja muszę moją

drogą otulić, osłonić, upieścić choć trochę i w ciepłym i w ładnym posadzić gniazdeczku; a
pierwszy wspólnego chleba kawałek przynieść jej własną zdobyty pracą... Dziś, a! ja jeszcze nic nie
mam... ja nie mogę żyć jałmużną, to mi zadławi szczęście moje!

— Dziwak nudny! — zawołał Narębski — doprawdy, chce mi się gniewać! Mania ma

background image

przecie coś swego, ona z rozkoszą podzieli tę odrobinę z tobą, nim ty swój trud z nią rozłamiesz.

— A! wszystko! wszystko, mój ojcze! — podając obie ręce Teosiowi odezwała się Mania.

Muszyński cierpiał widocznie, ale w milczeniu musiał się już zgodzić na wszystko.

Pan Feliks uspokojony zamyślał odejść wreszcie, bał się, by znowu Teoś jakiego nie znalazł

zarzutu, ale żal mu było porzucić tak Manię, rozstać się z Muszyńskim i powrócić samemu do
swojego świata chłodnego, aby być pojonym narzekaniami bez końca.

— Ot, wiesz co? — rzeki biorąc za kapelusz — jedź, Maniu, do nas?... powiemy im

uroczyście, że za mąż wychodzisz... będę dłużej z tobą; a Teoś może tymczasem...

— O! ja lecę myśleć choćby o trochę szerszym dla nas mieszkaniu — przerwał Muszyński,

nie chcąc się przyznać, że do Narębskich wcale mu nie było spieszno.

Feliks też go nie namawiał. Mania podała mu rączkę i szeptem cichym pożegnali się oboje.

Teoś ledwie wierzył oczom i uszom potrzebując przypominać sobie, że ta, którą tak ukochał, już
była jego narzeczoną.

— Czekaj — rzekł żywo w chwili, gdy się rozchodzić mieli — chwilę jeszcze, Maniu droga,

tak rozstać się nam nie godzi. Jest zwyczajem, aby narzeczonych, jak połączonych już przed
Bogiem, widomy węzeł łączył, aby im przypominał, że należą już do siebie... Oto jest — dodał
zdejmując z palca pierścionek — uboga, srebrna, wytarta przy poczciwej pracy obrączka ślubna
matka mojej, jedyna po niej spuścizna, najdroższa pamiątka po istocie tak świętej, tak dobrej, jak
ty... Od dziś niech należy do ciebie, oddaję ci ją, najdroższy skarb, jako znak, żem ci wiarę i miłość
poprzysiągł na zawsze. Nie wstydzę się, że ten dar talk jest ubogi... ja bym go nie oddał za krocie.
Niech z sobą niesie do ciebie ten spokój, wiarę w opatrzność i miłość, którą matka moja droga
zachowała do śmierci dla ludzi, choć świat, jej nie odpłacił niczym... niech nas połączy na zawsze...

I łzy rzuciły mu się z oczów, a Mania, przyjmując ten dar biedny, rozpłakała się także,

niosąc go do ust z poszanowaniem.

— A! drogi mój — rzekła — będę się starać, abym go była godną... ale cóż ja ci dam w

zamian? ja nie mam innego nad ten pierścionka... fetory mi ojciec dał kiedyś na imieniny...
Pozwolisz ojcze? nieprawdaż?

— Nie — rzekł Narębski, zdejmując z palca złoty cieniuchny pierścionek — oddaj mu ten

od siebie, jest to także pamiątka, której się zrzekam dla was... Przeszłość zamknięta na zawsze...
niech lepsze zejdzie nam słońce.

Jeszcze raz żywy, milczący uścisk połączył ich dłonie. Zeszli razem, a pan Feliks pociągnął

smutny za nimi, ale w duszy spokojny. Znalazłszy przejeżdżającego dorożkarza siedli zaraz, a
Muszyński poszedł z wolna upojony swym szczęściem i mamyż dodać? walcząc z sobą, by się nie
uląc przyszłości. Mania tak mu była drogą, tak wiele dla niej pragnął! A przed nim stał ten mur
czarny nieodgadnionego jutra, którego sercem i przeczuciem nawet przebić nie było podobna... W
naturze jego było więcej się trapić nim, niż dzisiejszym cieszyć weselem.

Narębski tymczasem wziął Manię do domu, myśląc też trochę, jak tam zostanie przyjęty i

jak żona i córka powitają dawną wychowankę, teraz zwłaszcza, gdy im miał zwiastować, że o losie
jej postanowił jakby na przekór Elwirze, która swojego na próżno dotąd szukała.

Na dworze mrok padać zaczyniał, ale jeszcze niezupełnie było ściemniało, zdziwił się

niepomału Narębski widząc okna swego salonu rzęsisto oświecone, gdyż od czasu jak Adolf im
uciekł, panie zwykle siadywały samotne i nikogo prawie nie przyjmowały.

Elwira mówiła, że się potrzebowała wypłakać, a służąca jej szeptała, że się chciała

wyzłościć. Jedno nie sprzeciwia się wszakże drugiemu, gdyż piękna panna zwykle z gniewu
zalewała się łzami i w tym tylko jednym przypadku na płacz jej się zbierało.

— A! a jeżeli kogo tam zastaniemy? — zawołała Mania — pozwól mi, kochany ojcze, pójść

sobie w kątek i poczekać, dopóki goście nie odjadą... Nie mogłabym doprawdy pokazać się teraz
obcym ludziom, oczy mam zapłakane i usta mi się trzęsą... wciąż jeszcze ze szczęścia i wzruszenia
płaczę.

— O! o! nikt nie postrzeże tego — rzekł Narębski —

ręczę ci, że to być musi jakaś tylko tych pań fantazja, bo pewnie nie ma nikogo.

Ale podszedłszy aż pod drzwi salonu, gdzie się żaden ze sług nie znalazł, Narębski usłyszał

background image

z podziwieniem śmiechy wewnątrz bardzo wesołe. Głosu jednak rozmawiających poznać nie było
można.

— To chyba szanowna Cypcunia! — rzekł do Mani — wchodźmy.

Nie chcąc się sprzeciwiać, biedny Kopciuszek wszedł posłuszny i stanął zmieszany,

postrzegłszy w rzęsisto oświeconym salonie pana barona poufale przy Elwirze rozrzuconego na
kanapie. Innego wyrazu użyć trudno, gdyż ręce jego i nogi jak najszerzej rozprzestrzenione czyniły
go podobnym do tłustego pająka.

Narębski zdziwił się nie mniej i przystanął, a baron, który nie miał dobrego wzroku, choć

szkiełkiem był uzbrojony, posłyszawszy wchodzących, nachylił się, aby ich rozpoznać.

Wnętrze salonu pani Samueli przedstawiło obrazek rodzajowy wcale zajmujący. Ona sama

naprzód w czarnej sukni siedząca w fotelu przy stole, na którym leżał świeżo widać zrzucony
kapelusz — znękana, odpoczywająca, wzruszona jeszcze przejażdżką i przechadzką, wśród której
udało się jej pochwycić barona, z lokami w tył odrzuconymi i przymrużonymi oczyma, zamyślona
głęboko.

Naprzeciw panna Elwira wesoła, roztrzpiotana, różowa, śmiejąca się i widocznie usiłująca

rozbudzić starego satyra, któremu już oczy się świeciły na ten wdzięk młodości rozkwitłej, z jakim
się popisywała przed nim zalotna dziewczyna. Oboje siedzieli na kanapie, a baron był niezmiernie
rozochocony, rozdowcipowany, wymłodzony i zdawał się tak Elwirą zajęty, jak gdyby od pół roku
przynajmniej miłość w nim grała na temat jej oczów symfonią odrodzenia.

Matka pod pozorem znużenia i osłabienia nie przeszkadzała wcale rozrywce córki, która

potrzebowała przecie czymś i kimś się zabawić. Znajdowała zresztą, że gdyby nawet baron chciał
serio zająć się Elwirą — nic by przeciwko temu mieć nie można.

Najbardziej zdziwiony był Narębski, któremu na myśl nie przyszło, żeby go tu mógł zastać,

a najkwaśniejsza stała się Elwira, bo jej przeszkodzono w chwili stanowczej, gdy kilką jeszcze
pociskami spodziewała się barona u stóp swoich położyć... Trafiło ci się może , szanowny
czytelniku, na polowaniu, gdyś wystawszy darmo cały dzień na przesmyku celował do przelatującej
sarny, że cię sąsiad pociągnął za ramię prosząc o tabakę? — w równie przykrym i drażliwym
położeniu była panna Elwira. Nie mamy co taić, że szlachetną powodowana ambicją, na siwiejące
adonisa nie zważając włosy, znajdowała go bardzo przyzwoitym na męża... Myśl ta przyszła jej nie
wiedzieć skąd i powiedziała sobie z tą roztropnością, która cechuje wyższe umysły:

— Gdyby na kochanka, to co innego, ale na męża! jest jeszcze bardzo dobrze — któż mi,

mając starego męża, kochać się zabroni? Na takiego powszedniego szanownego małżonka wcale
znośny, a bogaty i przecież taki baron... bo jest niezawodnie baronem. Madame la baronne! cela
sonne convenablement!

Prawie tak samo rozumowała pani Samuela, choć się z sobą nie namawiały — ona dodawała

tylko w duchu:

Tym lepiej, im się stary więcej zapali i mocniej do niej przywiąże, starzy zawsze kochają

trwałej, goręcej od młodych, a nie myślą o pokątnych miłostkach... Elwira, kochane dziecko,
zadziwia mnie rozsądkiem... Wreszcie gdyby się jej sprzykrzył nawet, gdyby potrzebowała
dystrakcji... o mój Boże!

Nie dokończyła pani Narębska, ale koniec monologu jest zbyt do odgadnienia łatwy, byśmy

potrzebowali łamać sobie głowę nad dopełnieniem jego.

Gdy Narębski wszedł z Manią, panie obie przymrużyły oczy, aby poznać, kto mu

towarzyszył i przypatrywały się tym dłużej, im mniej sobie gościa życzyły.

— A! a! a... ten kochany Narębski! — zakrzyczał baron zbierając ręce i nogi porozrzucane

w nieładzie, aby wstać z kanapy — przecież cię oglądam! Musiałem aż sam tu przybyć, aby ci
twoją dla mnie obojętność wymówić... Ma foi! c est impardonnable!

— A! to pan Feliks! — zawołała chłodno pani Samuela, jakby mówiła: — Jakże nie w porę!

— To papa! — szepnęła gryząc usta Elwira— a! i Mania... gość niespodziewany. Czy?...

wszakże?... z papą?

— Tak jest! — cicho szepnęło dziewczę.

Baron się ogromnie zmieszał, zobaczywszy i poznawszy nareszcie Manię, ale ją przywitał z

background image

nadzwyczajną, nadskakującą grzecznością, a gdy szedł ku niej, rzekłbyś, że się na łyżwach ślizga,
tak mu się nogi wyciągały.

Kwaśno jakoś zrobiło się Narębskiemu, ale już nie mógł uniknąć spotkania z baronem i

zebrał się na grzeczność, jakiej dom wymaga po gospodarzu.

— Ale cóż to Manię do nas sprowadza? — zapytała Elwira z przekąsem — tak dawno,

dawno, a dawno nie widziałyśmy się?

— Ja ją sprowadzam — rzekł głośno i umyślnie Narębski — chciałem, aby się co najprędzej

podzieliła z wami wiadomością o ważnej zmianie, jaka zachodzi w jej losie.

— Aa! — wykrzyknęła podnosząc się nieco z fotelu pani Narębska.

Baron zmieszany strasznie tarł siwowatą czuprynę i począł udawać, że nie słyszy. Elwira

uśmiechnęła się jak po kwaśnym jabłku.

— Mania wychodzi za mąż — dodał Narębski —

i przybyła prosić cię, kochana Samuelko, ciebie, coś dla niej była tak długo matką i

opiekunką, o błogosławieństwo...

— O! o! papo! proszę już nie mówić nawet za kogo, ja zgadnę — ze złośliwą intencją

zawołała Elwira — ja zgadnę.

— I ja! — przerwała Samuela — to tak łatwo.

— No, to i ja! — dodał dowcipnie baron — a pozwólcie mi państwo, abym, choć obcy,

pierwszy złożył u stóp panny Marii moje powinszowania i życzenia — mes souhaits les plus
sinceres.

Mania poczerwieniała jak wisienka, ale nie zlękniona lekceważącym głosem otaczających

podbiegła i rzuciła się do nóg pani Samueli, a z oczów jej znowu łzy płynęły.

Elwira, tuląc chustką twarz, okrutnie się śmiała poglądając na barona. Baron krzywił się dla

harmonii i niby także uśmiechał szydersko. Tymczasem pani Samuela, poczuwszy potrzebę
rozczulenia, schyliła się całując w gławę dziecię i poniosła batystowo-fcoronikową chusteczkę
ślicznie haftowaną do zupełnie suchych oczów.

— Więc tedy — tupiąc nóżką szeptała Elwira — pan Teoś Muszyński, pani Teosiowa

Muszyńska! — W głosie jej była ironia i trochę przekąsu. — Więc już po przyrzeczeniu i
zaręczynach, a kiedyż ślub? c'est parfait!

I jakby najlepszym dowodem wielkiego tonu było szyderstwo, panna Narębska wciąż śmiała

się patrząc na Kopciuszka... sama pani miała także pół uśmiechu na ustach, a baron, choćby był
wolał inną przybrać minę, musiał wtórować ironią lekką, aby nie pozostać w tyle od towarzystwa,
tak dystyngowanie umiejącego szydzić z łez biednej sieroty, z jej nadziei, z jej szczęścia — nawet
w tak uroczystej chwili.

Nie dziwujcie się, kochani czytelnicy, tej ironii wielkich ludzi na widok takiego małego

szczęścia. Jest ona bardzo naturalną. Tak nieraz w czasie dożynków na wsi, gdy dla głodnej
gromady zastawiają wieczerzę, a państwo odchodzą na sutą kolacją do dworu — śmieją się
niejedne śliczne usta z kwaśnych ogórków i razowego chleba przygotowanych dla czeladzi...
Szczęście bez karety, bez lokajów, bez pałacu, bez koronek, takie sobie płócienkowe i piechotą
chodzące musi się śmiesznym wydawać tym, którzy więcej dbają o fizjognomią szczęśliwości
niżeli o nią samą.

Trzeba też przyznać, że to jest szczęście powszednie, razowe, nie pytlowanie — może ono

zadowolnić dusze ciche i skromne, ale takich umysłów wzniosłych, jak Elwiry i pani Samueli,
nigdy!

Mania wstawszy nie miała co z sobą robić, bo jej nawet nie poproszono siedzieć, ale baron,

któremu już tu wytrwać było ciężko między dwoma ogniami, szepnął na ucho Narębskiemu,
prosząc go, czyby nie mogli pójść na cygaro.

— A chętnie — rzekł pan Feliks — i wynieśli się z salonu, ale w progu dogonił ich głos

Samuelki:

— Proszę barona nie zapominać, że czekamy go z herbatą.

O! Madame! — odparł przyciskając kapelusz do serca Dunder.

Elwira ubodła go i przeszyła wzrokiem pełnym najsłodszych obietnic — zwodnica!

background image

W pokoju Narębskiego baron rozrzucił się znowu wedle obyczaju swojego, jedna noga na

fotelu, druga na kanapie, ręka za kamizelką u góry, druga we włosach.

— O! jakże miłą i śliczną jest twoja panna Elwira! — rzekł z westchnieniem, puszczając

kłąb dymu do góry.

— A? znajdujesz? — rozśmiał się Narębski — nie można ci wierzyć nieszczęściem, boś

bardzo łatwy dla kobiet i gusta masz, widzę, zmienne. Dawnoż to ci się Mania tak podobała?

Ma foi! podoba mi się dziś jeszcze, nie przeczę, ład- na laleczka, ale pasana Elwira to

wcale co innego, jaka powaga i dystynkcja! To kaimień czystej wody i wcale innej wartości.

— Dziękuję — rzekł, uchylając głowę, Narębski — jęczeli to dla uspokojenia sumienia

mówisz, aby moje ojcowskie serce pogłaskać, nie forsuj się, proszę... Baronie, to mi zupełnie
wszystko jedno.

Fargeur! — zaczął się śmiać stary, rozrzucając jeszcze bardziej, tak że zdawało się, iż

chce sobą jednym cały pokój napełnić — va! Cóż chcesz, żebym mówił? Jestem kobieciarz i
wdowiec na wydaniu, bylebym zobaczył istotę piękną, miłą, dowcipną, głowa mi się zawraca.

— Szczęśliwy! — rzekł Narębski wzdychając — ty jeszcze jesteś na wydaniu! Nie

żaantujże, proszę, i nie udawaj przede mną, ja cię nie zdradzę. Gdyby o tym panny wiedziały,
obiegłyby cię i schrypłbyś do tygodnia śmiejąc się i motyskując z nimi, a wiem, że masz
reumatyzm i początki scjatyki...

— Kto? ja? — z oburzeniem zgarniając rozrzucone członki i schwytująe się krzyknął

Dunder — ja? Człowiecze! zdrowszego na świecie nie ma nade mnie! Co dzień się gimnastykuję i
sto funtów podnoszę jedną ręką, nigdy w życiu lepiej się nie miałem, czuję w sobie siły na sto lat!
Któż ci powiedział o reumatyzmie i scjatyce?...

— Nie wiem doprawdy! — odparł pan Feliks ruszając ramionami — zdaje mi się, że to

moje panie skądś wzięły, bo od nich to słyszałem...

Dunder pobladły padł na kanapkę, ale z oznaką smutku, bo zgarnięty cały i maleńki, jak

nigdy nie bywał.

Milczenie, które potem nastąpiło, przerwał śmiech Narębskiego nagły, dający znać, że sobie

żartował z barona. Rozjaśniło się znowu oblicze Dundera i przejednany, w wielkiej przyjaźni
wysunął się na herbatę, zabierając jak najgoręcej smalić cholewki przy pannie Elwirze.

Sądzimy wszakże, że wizerunku tych jesiennych mi- łostek mniej mogą być ciekawi

czytelnicy nasi i wolemy pójść za Teosiem, fetory w duszy się modląc i poglądająe w niebo biegł
wprost do swojego nowego mieszkania, aby się w samotności szczęściem swym cieszyć i tkać
przyszłość szczęśliwą.

Rozkosz wewnętrzna, jakiej doznawał, zmieszaną była wszakże z tęsknotą rzewną i

niepokojem dusznym. Wszedłszy do swej izdebki, nad której łóżeczkiem wisiał portret matki przez
biednego jakiegoś artystę odmalowany dla jej dziecka przez wdzięczność, Teoś padł przed nim na
kolana zalany łzami. Złożył ręce i wlepiwszy weń oczy, myślą przeniósł się w dni swojego
dzieciństwa, w te chwile, gdy rozpaloną jego głowę tuliły macierzyńskie dłonie. Zapomniawszy o
całym świecie, jął w duszy mówić do cienia matki:

— To tyś mi moje szczęście wymodliła, bo czyżem ja na nie zasłużył? Cóżem ja uczynił,

aby mi się tak niebiesko uśmiechnęło życie?... a! to zasługi twoje i twoje modlitwy, święta matko
moja! Bodajże mi rękę z niebios, opiekunko moja, abym nie upadł i nie oszalał od szczęścia. Ból
ścierpieć to może łatwiej, nie dać się obłąkać pomyślności trudniej... prowadź mnie swoim
przykładem i wymódl opiekę. Biorę na moje ramiona los tego dziecięcia... a! czy podołam
obowiązkom, czy nie upadnę wśród drogi... matko moja, matko moja!

Cały tak wieczór spędził patrząc na ten obrazek, na którym poczciwa kobiecina wystawioną

była przez początkującego znać artystę, z całą niewprawą i naiwnością talentu przebudzającego się
zaledwie i usiłującego wiele, bo nie znającego miary sił własnych. Stała na tym kawałku płótna w
bieli cała, tak jak bywała najczęściej przy pracy, w białym czepeczku, z twarzą spokojną,
uśmiechnioną, a tak rozczuloną, że zgadłbyś, iż gdy ją malowano, patrzała na syna, myślała o
dziecięciu... Na jasnych bieliznach nic prócz dwóch szkaplerzy nie było widać i na ręku miała tę
srebrną wytartą obrączkę, którą Teoś tego dnia oddał swej narzeczonej... Długo patrzał syn, dumał,

background image

aż znużony wreszcie rzucił się po krótkiej modlitwie na łóżko i w błogich usnął marzeniach.

Najdziwniejsze postacie przesuwały mu się po głowie i sen był dalszym ciągiem dnia, który

go tylu napoił wrażeniami. Ale dziwnym skutkiem uczucia, z jakim zamknął oczy, same tylko
czyste i wdzięczne widział przed sobą obrazy... Manię w wianeczku ślubnym, Narębskiego
błogosławiącego ich i jakieś nieznajome święte, poważne oblicza, których tłum w końcu go otoczył
dokoła. Teoś znalazł się wpośród białych obłoków, piętrzących się jakby olbrzymie wschody ku
niezgłębionej wyżynie niebios, od których wielka biła jasność. Świata tego nie widział nigdy, ale
czuł, że powinien był, stanąwszy na pierwszym białym obłoku, iść dalej a dalej ku górze. Siła jakaś
ciągnęła go tam gwałtownie, chociaż czuł się niegodnym, wstydził, jakby był nagi, i tulił ręce
drżące do piersi. Powieka wzbierały mu się łzami, serce biło gwałtownie... Po obu stronach
wschodów z chmur stały nieruchome, wielkie, jasne postacie owe nieznane, z którymi Teoś wszedł,
sam nie wiedząc jak, w te strefy górne... Ziemia mu znikła z oczu... Mleczna białość oblekała
wszystko. Starcy z siwymi brodami w szatach śnieżystych, z założonymi na piersiach rękami
szeregiem otaczali wschody i widać było tysiące ich malejących, ale wyraźnych, ginące aż gdzieś w
niedoścignionym oddalenia blasku...

Jedni z nich na białych powiewnych sukniach mieli krwawe znaki na sercu, inni krwawe

przepaski na głowie, na rękach stygmata, na ustach piętna boleści... tu i ówdzie zza szeregów
powiewała palma blada zielona, gdzie indziej szeleściały cicho skrzydła anielskie... Świat to był
bezbarwny, prawie cały ze złota i bieli, ale w promieniach oblewających go chwilami migały smugi
jakby rzuconych świateł od drogich kamieni, różowe, zielone, niebieskie, fioletowe... Cisza głęboka
panowała dokoła, ale wśród niej było jakby drganie fal od dalekiej niepochwyconej muzyki,
wszystko ziemskie, rozpromienione, uduchowione zlewało się tu w jakąś dziwnie harmonijną
całość. Muzyka zdawała się barwą, kolory przechodziły w tony... złocista jasność spowijała
wszystko i pochłaniała w sobie. Teoś szedł i czuł się lekkim, tak lekkim, że ogromne przelatywał
przestrzenie po chmurach, które z nim razem lecieć się zdawały, i chwiały się stojące po bokach
szeregi starców i niewiast i wszystko wirowało razem z obłokami ku górze...

Coraz gorętsze ciepło dawało się czuć zewsząd, ale nie piekło w piersi, owszem

(rozgrzewało i wlewało siły. Nagle naprzeciwko idącemu młodzieńcowi z dala od góry ukazała się
spływająca postać biała, poznał w niej matkę i upadł na kolana, aż się chmury pod nim zachwiały, a
z chmurami całe zastępy duchów w bieli. W jednej chwili ona stanęła przed nim. Tak, to ona była,
matka, poznał ją, a jednak jakże niepodobna do tego obrazka i do tych wspomnień, jak
majestatyczna, jak cudownie piękna i jak błogo spokojna... Taż sama twarz, ale ubłogosławiona, ta
sama postać, ale ją niebo odmłodziło i opromieniło. Przyszła ku niemu i (pochwyciła klęczącego za
głowę, i poczęła całować w czoło... błogosławiąc... ale usta jej poruszały się, a Teoś słów słyszeć
nie mógł, jakby jego ziemskie ucho dźwięków tamtego świata pochwycić nie było godne,
spostrzegł tylko przy sobie Manię klęczącą obok w zasłonie przejrzystej, z pochyloną główką, z
rozpuszczonymi włosami... Matka dwie ręce rozdzieliła na dwa czoła i dwa na nich zrobiła
krzyżyki. Potem zdjęła z palca pierścionek srebrny i oddała Mani... zwróciła się ku Teosiowi,
wzięła jego dłoń i połączyła ich ręce... Ale w tej chwili z jasnej złotej postaci poczęła się stawać
przejrzystą, coraz bladszą, coraz bardziej nie pochwyconą i powiew wiatru uniósł ją od nich.

Mania znikła. Teoś uczuł coś w ręku z tą myślą, że mu to matka oddała... ale rozpoznać nie

mógł, co trzyma, ściskał tylko w dłoni, a patrzał w górę... Ale widzenie znikało całe, chmury
zsuwały się w dół coraz ciemniejsze, szafirowe, szare, sine, ciężkie i rozstąpiła się ostatnia, a
chłopiec pod stopą uczuł twardą ziemię.

Trzymał jednak ciągle tajemniczy matki podarek... i gdy się z krzykiem obudził, przeląkł się

widząc, że ma w dłoni... tylko ten lichy bilet loteryjny, fetory mu Drzemlik narzucił. Sen tak był
piękny, że jeszcze nim oddychając, Teoś odrzucił zmięty kawałek papieru i co prędzej zamknął
oczy, alby przywrócić marzenie... ale i sen, i widzenie uciekły... i już nie usnął do rana...

Zapomnieliśmy dotąd powiedzieć, że list, fetory szanowny nasz znajomy pan kapitan Pluta

napisał w chwili wyrzeczenia się świata i jego nieprawości, w godzinie upadku ducha do dawnej
swej przyjaciółki, pani jenerałowej Palmer — żadnej dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Pluta zrazu
czekał na nią cierpliwie i z dobrą fantazją, potem coraz smutniejąc, ale wytrzymując stoicznie, choć

background image

go już dobrze złości brały, że został zbyty tak pogardliwym milczeniem, na ostatek oburzył się i
powiedział sobie, że nie można było zostawić rzeczy w takiej niepewności i zawieszeniu.

O! to tak znowu być nie może! Więc już mnie nawet szanowna Julka nie ma za godnego

strachu i poszanowania nieprzyjaciela; traktuje mnie za bajbardzo... To za wiele! Kapitanie!
kapitanie! na co zszedłeś? na czym kończysz? Nec locus ubi Troja fuit! Bądź co bądź, tak rzeczy
rzucić nie można — dodał w duchu monologując z sobą — fais ce que doit, aduienne que pourra!
Zyszczę co czy nie, ale przynajmniej nagryzę niegodziwą Julkę.

Skutkiem tego bodźca, jakiego mu dodała nienawiść i.pragnienie choćby jałowej zemsty,

kapitan odzyskał trochę ruchawości dawniejszej, wyszukał zaraz schronienie Mani i wdarłszy się do
niego, widzieliśmy, jak się tu znalazł, piekąc swoją grzankę, a drugą przysposabiając dla
nieprzyjaciółki.

Wyszedłszy z domu Byczków, stanął na ulicy, uśmiechnął się do siebie, a słowa, którymi się

pochwalił, najlepiej nam wytłumaczą cel tego kroku.

— Otóż to jest, co się zowie, ślicznie — rzekł powoli — obgadałeś się sam przed sobą i

ludźmi, Pluto, kochanie moje, jeszcze ty tak bardzo nie upadłeś, jak ci się w pierwszej chwili
zdawało; paralitykiem nie jesteś, krok dzisiejszy tego dowodzi. Jest dyplomatyczny, jest, co się
zowie, zręczny! Zrobiłeś sobie parę przyjaciół, którymi nigdy gardzić nie należy, a jenerałowej
bolesnego figla. Bo juściż — dodał ciszej mrużąc oko — córka w tym gatunku płaczliwym i
uczuciowym, jak ta Mania, spragniona macierzyństwa i serca, nie wytrwa, żeby matki nie
odszukała, nie zobaczyła i nie przyczepiła się do niej, zęby jej choć o błogosławieństwo prosić nie
poszła, a ojciec tego rodzaju, co pan Feliks, nie potrafi się oprzeć jej zachceniu i musi ją tam
poprowadzić, albo tamte tu przywieźć, jenerałowa będzie miała przyjemną do przebycia chwilę, to
ut sic.

W istocie rachuba była niezgorsza wcale, ale kapitan nadto się przechwalał, napadała go

energia chwilami i odchodziła po chwili, nie wyszedł był ze swego charakteru, ale siły do działania
przebierały się i czuł ich niedostatek. Myślał znowu długo i wahał się, nim postanowił,
niezadowolniony tą zemstą dla niego bezkorzystną, obmyśleć inne środki dla siebie i nalegać przez
Pobrackiego na jenerałowę. Dziwny, szczęśliwy traf dozwolił mu się domyśleć, że jenerałowa i pan
mecenas byli z sobą w bliższych stosunkach, niżeli światu zdawać się mogło. Ta drogocenna dla
niego wiadomość przyszła mu niespodzianie przez Kirkucia, który zawsze po staremu niepomiernie
bawara używał i nie poprawiony chodził Pod Gwiazdę lub Pod Kotwicę, do Ogródka Piastowego
lub Tivoli.

Jednego wieczora pan Mateusz, wzdychając właśnie nad marnościami świata, które mu

piana piwa przypomniała, popijał ów nektar odurzający do reszty słabą jego głowę, gdy ujrzał
nicopodal człowieka, którego fizjognomia jakoś mu się wydała nie obcą i jakby już gdzieś dawniej
widzianą. Nie mógł sobie tylko przypomnieć zrazu, kiedy i gdzie ją spotykał.

Był to gentleman dosyć przyzwoity, lecz widocznie świeżo wystrychnięty na swobodnego

człowieka, pana siebie, bo zachował ruchy i obyczaj służebniczy, niedawno jeszcze z liberią z
pleców zrzucony. Jego surdut tabaczkowy widocznie prany i odświeżony, rękawiczki jelonkowe,
kapelusz ma bakier, kolorowa chustka od nosa dosyć starannie z tandety wybrane, leżały na nim i
przy nim tak, że niedawnego w nie przystrojenia łatwo domyśleć się było można. Człowiek w nich
jeszcze nie chodził, ale z nim chodziły. Oglądał się też raz wraz czy na niego patrzą i spozierał
ciekawie ku zwierciadłom, które mu obraz metamorfozowany postaci jego wracały. Kirkuć po
długich wysiłkach pamięci, która opieszale dosyć swą służbę odbywała w jego głowie, bo ją bawar
odciągał i pasma jej plątał, doszedł nareszcie, że próżne odbywając placówki w przedpokoju
siostry, widział go tam właśnie w pasiastej liberii i kawowych kamaszach.

W istocie był to świeżo przez nią odprawiony lokaj, który się z Bzurskim pokłócił i przez

niego został z miejsca wysadzony, gdyż kamerdyner zagroził, że sam ustąpi, jeśli zuchwałego
chłystka, który mu chybił, nie odprawią.

Lokaj też przypomniał sobie Kirkucia i po lekkim propedeuitycznym ukłonie poczęła się

łatwo rozmowa, od której wcale się nie uchylał nowo emancypowany sługus rad, że sobie zrobi
znajomość między ludźmi swobodnymi, a mocno podrażnian świeżą jeszcze przygodą, która go

background image

burzyła przeciwko jenerałowej i Bzurskiemu. Chętnie więc zaczął pleść o nich, co Kirkuciowi w
smak poszło. Postiawił mu nawet butelkę, przysiadłszy się do niego, bo nie był wcale dumny, gdy
mu o skórę chodziło, a czuł, że tu się czegoś pożytecznego będzie mógł dowiedzieć. Nauki Pluty w
las nie poszły, Kirkuć głęboko nimi przejęty postanowił, bądź co bądź, wybadać człowieka, którego
mu los tak szczęśliwie nastręczył.

— Oj, to dom! — rzekł po chwili z goryczą lokaj — oj! to dom... tnie ma co mówić... jest

się tam czego napatrzyć, kto ma oczy, i nasłuchać, kto ma uszy. A i ja tam dosyć widziałem, choć
nie wszystko mówić się godzi.

— No! no! ale tak... między nami — rzekł Kirkuć.

— Dobre oni też mają uszy, a ręce długie — rzekł wzdychając tokaj — straszno i teraz,

choć się człek z tych szpon wydostał. Sama pani, to kobieta... to takiej drugiej nie ma na świecie, jej
minisztrem być — albo co. Cały świat ma ją za świętą... ale co się wie, to się wie!...

— Na miły Bóg! Cóż takiego? — spytał przysuwając się i dolewając piwa Kirkuć.

— Bo dlaczego, proszę ja kogo? ten famfaron, a chłopski syn, Bzutreki (bo to pewna rzecz,

że jego ojciec był chłopem i matka prosta chłopka), dlaczego, pytam ja się kogo, on tam tak znowu
króluje? I cóż to za matedora? Dlaczego on tam taki pan? bo milczy i nie widzi, co nie potrzeba.
Pani za to patrzy przez szpary, że on sobie romansuje z panną Adelajdą, a choćby i z kawiarką, że
wino spija przy obiedzie i rejestra pisze, jak mu się spodoba... a on za to, proszę ja pana, milczy i od
niego się nikt nie dowie, co się w domu święci... A myślą, że to już drudzy sobie oczów nie mają,
albo tacy głupi, żeby się nic nie dowąchali. Czy to ja też pode drzwiami jak on słuchać nie umiem,
albo i przez dziurkę patrzeć, proszę ja kogo?

— Ale cóż tam zobaczyć i podsłuchać, kiedy to kobieta z kamienia — rzekł Kirkuć.

— O! tak, z kamienia, jak potrzeba, a z żywego ciała, jak zechce i kiedy ludzie nie patrzą.

Umie ona taką być, proszę ja kogo, jak jej potrzeba, a tak sobie delikatnie romansuje z tym
adwokatem choćby, jak panna Adelajda z Bzurskim. Co się wie, to się wie! tylko że człowiek gadać
nie chce.

— Z adwokatem? z Pobrackim? — spytał gorąco chwytając go za rękę podziwienda pełen

Kirkuć — ależ on wygląda jak oskrobana głowa kapusty?

— No! to już jak komu do gustu!

Otóż jakim dziwnym sposobem Kirkuć doszedł wielkiej tajemnicy i mnóstwa szczegółów

pomniejszych z nią będących w związku i tegoż wieczora, gdy mu język mocno świerzbiał, poleciał
zaraz zwierzyć się Plucie, który go dobrze wybadał, rozważył, wąsa pokręcił i rzekł tylko
enigmatycznie:

— Jesteśmy na dobrej drodze.

Nazajutrz zaraz kroczył do Pobrackiego z osnutyra w ciemnościach nocy planem i tak

dobrze a cierpliwie do drzwi jego kołatał, że choć go kilka dni wodzili, odkładając posłuchanie od
rana do wieczora a od wieczora do rana, w końcu został dopuszczony do przybytku.

W parę dni po owej bytności u Byczków dostąpi! szczęśliwie oglądania oblicza, które

niełatwo się komu ukazywać raczyło. Zastał wielkiego legistę jak zawsze, po napoleońsku
stojącego przy biurku dlatego, aby przybyłych nie był zmuszony prosić siedzieć; z ręką założoną za
surdut szczelnie i surowo zapięty, z drugą opartą na stosie papierów, w postaci wyraźnie zdającej
się mówić, że nie ma czasu, i dającej do zrozumienia, aby przybyły spieszył się z interesem i
odchodził.

Ujrzawszy Plute, Pobracki skrzywił się znacząco — kapitan na opak był słodki i miły jak

lukrecja, kłaniał się misko, stąpał z pokorą, dusił kapelusz w obu rękach, jakby siebie i wszystko, co
jego było, chciał zmniejszyć w obliczu tak wielkiego człowieka.

— Pan dobrodziej może mnie sobie przypominasz? — zapytał kapitan.

— Owszem! — sucho odparł mecenas.

— Miałem honor widzieć się z nim w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach z powodu

przykrej sprawy brata pand jenerałowej Palmer, a mojego nieszczęśliwego przyjaciela, pana
Mateusza Kirkucia, fizycznie i moralnie po trosze ułomnego, ale przy tym najlepszego w świecie
człowieka.

background image

— Pan masz jaki interes? — zapytał surowo przerywając Pobracki.

— Krótki, drobny i mało znaczący — odparł kapitan, pokornie się przełamując na wpół. —

Wiadomo zapewne panu dobrodziejowi, że mnie niegdyś łączyły z panią jenerałową bliższe
stosunki... nie pokrewieństwa jak Kirkucia, ale tak niemal ścisłe jak one, nieszczęściem mniej
trwałe. Czas i okoliczności je zerwały. Miałem wówczas zręczność nieraz pani Palmer, a ówczesnej
jeszcze tylko pięknej Julii, być użytecznym i po trosze miałbym prawo odezwać się wzajem do jej
serca, gdy fortuna postawiła ją dziś na wyższym, a mnie na jednym z ostatnich szczeblów drabiny
społecznej; co nie przeszkadza, bym jeszcze się kiedy wyżej nie dodrapał... Otóż pisałem do
Palmer, prosząc ją, aby mi teraz wzajem dopomogła, a dotąd nie odebrałem żadnej odpowiedzi.

— Ja o tym nic nie wiem! — rzekł sucho Pobracki.

— Ja właśnie przychodzę prosić pana dobrodzieja, abyś był łaskaw o to się dowiedzieć, bo

ja się sam nie chcę jenerałowej naprzykrzać... i dokładam, byś raczył się za mną wstawić.

— Tak!... ale ja łych spraw nie znam... to rzecz prywatna... nic zresztą nie mogę, pani

jenerałowa ma swoją wolę.

— Tak!.ależ pan dobrodziej — wykrzyknął Pluta mrugając wąsem i okiem — pan jest nie

tylko jej doradzcą, ale przyjaciel najlepszy, najbliższy, pan, w którym ona całe swe złożyła
zaufanie.

— Ale proszę pana! ja jestem doradzcą prawnym tylko.

Pluta, zamilkł, przygryzł wargi i umyślnie dla wypróbowania Pobrackiego począł się

uśmiechać szydersko.

Pan Oktaw był najpewniejszym, że tajemnica jego bliższych z jenerałowa stosunków

nikomu znaną być nie może, trochę się zmieszał mimo woli, ale opamiętał zaraz.

Pluta jednak pochwycił to drgnienie muskułów twarzy i nabrał pewności.

— Czyż tylko doradzcą, a nie przyjacielem od serca jesteś pan dobrodziej? o nie! temu nie

wierzę! — przerwał kapitan.

— Mam szczęście dosyć dobrze i łaskawie być widzianym przez jenerałowę, ale — szepnął

pan Oktaw — ale w sprawy, które do mnie nie należą, mieszać się nie mogę.

— To tylko skromność wrodzona panu dobrodziejowi nie dozwala mu przyznać, jak w

istocie jest, o czym ludzie, choć nie wszyscy, doskonale wiedzą, że pan więcej jesteś niż doradzcą
życzliwym.

I powtarzając po dwakroć z naciskiem te słowa, Pluta wywołał wreszcie rumieniec na bladą

twarz i małe, ale widoczne zniecierpliwienie.

— Racz pan mnie wysłuchać — rzekł Pluta poufałej, widząc, że lekarstwo skutkuje — nie

zapieraj się, bo świat wszystko wie i dowiaduje się wszystkiego, wszystkiego, powiadam panu, sam
tego doświadczyłem na sobie. Raz ja, który to panu mówię, człowiek ułomny, miałem taki
wypadek, żem w najniewinniejszej myśli, o mroku, pocałował w czoło żonę mojego przyjaciela.
Byliśmy sam na sam, żywej duszy, cisza wkoło, trochę ciemno w salonie, nikomum się z tym nie
chwalił, bo nie było z, czego, tak dużo mąki na wargach mi zostało. Cóż waćpan dobrodziej
powiesz na to? w tydzień czy dwa całe miasto o tym szeptało. Nie powiadam, żebyś waćpan
dobrodziej miał w czoło panią jenerałowę Pałmer całować, nie twierdzę, daleką jest ta myśl
zuchwała ode mnie, ale to pewna, że gdyby tam między państwem cokolwiek ściślejsza zawiązała
się przyjaźń, jednym ręki ściśnieniem objawiona, wkrótce o tym będzie wiedziało miasto całe.
Tymczasem twierdzą ogólnie, iż bliskie i serdeczne stosunki łączą państwa z sobą — na cóż się
tego zapierać? Wznieca się zaraz podejrzenie, iż tam coś ukrywać potrzeba. Czy ta przyjaźń ciepła,
gorąca, zimna, blada czy różowa nie śmiem robić przypuszczeń, ale że ona jest, to się wie. Każdy
zresztą wykłada to po swojemu, ja się wstrzymuję od komentarzów, a to wiem, że jeśli nie ma nic,
to się pan, nie obawiając podejrzeń, wahać nie będziesz uczynić coś dla mnie. Zresztą gadać nie
lubię, jestem dyskretny i mam nadzieję, że moje umiarkowanie życzliwością odpłaconym mi
będzie.

Skończył Pluta i spojrzał na Pobrackiego, który bladł, czerwieniał, trząsł się, ale stał jak

posąg i nie dawał po sobie poznać, ile cierpiał; udawał, że nie rozumie.

— Darujesz mi pan — rzekł — ale tych aluzji nie pojmuję, pani Palmer jest mi dosyć

background image

życzliwą, miałem może zręczność zasłużyć na jej zaufanie, zresztą, nie wiem nawet, coś mi pan
chciał dać do zrozumienia.

— Obszerniej i jaśniej na dziś tłumaczyć się nie chcę — rzekł Pluta — sapienti sat, ale mam

nadzieję, że sprawa, którą łaskawej jego opiece powierzam, pójdzie dobrze. Pani jenerałowa
pozbędzie się mnie, gdyż wyjadę i mam mocne postanowienie oddalić się z Warszawy, która się na
mnie, jak na wielu innych znakomitościach, poznać nie umiała... Ingrata patria! non habebis ossa
mea!
Ale stara to prawda, że nikt prorokiem u siebie... Do nóg upadam... i proszę raz jeszcze... nie
zapominać o pokornym słudze...

— Ja za nic nie ręczę — rzekł zmieszany Pobracki — ale starać się nie omieszkam...

— Już bylebyś pan się starał, jestem spokojny — odparł kapitan — a na to słowo honoru

daję, że natychmiast wyjeżdżam i stanowczo żegnam kraj i państwa wszystkich.

Skłonili się sobie grzecznie i na tym się skończyło.

Kapitan odchodząc szyderskim wzrokiem bazyliszka przeszył do głębi prawnika.

Po wyjściu Pluty Pobracki wybiegł zapowiedzieć, aby nikogo nie wpuszczano, a sam padł

na krzesło, przerażony jakby ukazaniem się szatana. On, który życie całe pracował na pozyskanie
sobie nieposzlakowanej sławy, ów wzór surowości obyczajów i prawości, wystawiony nagle na
szyderstwo ludzi, na zwycięskie uśmiechy tych, których gromił dotąd z wysokości cnoty!... Było się
czego ulęknąć, zaprawdę! Poty zimne nań uderzyły, powiódł ręką po czole i postanowił z niezwykłą
sobie żywością jechać natychmiast do pani Palmer, aby się z nią rozmówić stanowczo. Miał ku
temu i inną przyczynę, od dni bowiem kilkunastu i wprowadzenia do jej domu Abla Huntera jakoś
coraz mniej był rad z fizjognomii, którą stosunek cioci do siostrzeńca przybierał. Ale ile razy
wspomniał o tym ostrożnie, jenerałowa się uśmiechała i białą podając mu rączkę odpowiadała:

— Cóż ci się śni? zazdrość!... to dzieciak...

Wszakże ten dzieciak coraz się lepiej rozgaszczał w do- mu, coraz w nim częściej

przesiadywał, Pobacki schodził go wieczorami w salonie sam na sam z panią Pałmer i z mowy
młodego trzpiota mógł miarkować, że coraz byli bliżej z sobą. Nie przypuszczał on lekkości zbyt
daleko posuniętej w kobiecie tak poważnej i talk bardzo starszej od hrabiego Abla, że matką jego
być by mogła, ale go to jednak mimo woli niepokoiło. Kuzynostwo i interesa nie dosyć mu to
tłumaczyły, obawa o proces i chęć zapobieżenia mu zdały mu się za daleko posunięte.

Pragnął więc stanowczo się rozmówić tą rażą i parę razy już odprawiony ode drzwi w

sposób dosyć podejrzany przez Bzurskiego pod pozorem, że pani w domu nie było, choć czuł, że
nie mogła wyjechać i paltot pana Abla, niby przypadkiem w przedpokoju zapomniany, różne myśli
nastręczał — poczynał się trochę niecierpliwić.

Ale to być nie może! — mówił sobie w duchu — niesłusznie ją podejrzewam! to się nie

godzi!

Wybrał się więc natychmiast do jenerałowej, gdy niespodzianie sprawa wielkiej wagi

stanęła na przeszkodzie i zabrała mu resztę poranku, potem musiał spocząć i przeczekać obiadową
(porę, tak że dopiero o zmroku stanął u drzwi pani Pałmer nie bez bicia serca, bo mu jeszcze
szyderskie słowa Pluty w uszach brzmiały.

W przedpokoju zastał Bzurskiego, który z rękami na żołądku założonymi, w postawie

ubłogosławionego drzemał spokojnie po obiedzie i z widocznym złym humorem podniósł się
widząc przybywającego natręta, który mu przerywał drzemkę, spojrzał nań ziewając, a na
zapytanie:

— Czy pani w domu? — z jakimś wahaniem złowrogim mruknął:

— Tylko co wróciłem, nie wiem dobrze, trzeba by się dowiedzieć.

Pobraeki, który dawniej bez oznajmienia przygotowawczego wchodził i wstęp miał zawsze

otwarty, suro- wyra odpowiedziawszy wejrzeniem, nie powtarzając już zapytania, wszedł nie
opowiadając się do salonu.

Jenerałowej nie było tu w istocie, ale z drugiego pokoju dochodziły dwa głosy, z których

jeden wesoły i śmiejący się łatwo było poznać jako Abla Huntera, drugi cichy i melancholijny
widocznie należał do jenerałowej. Pobracki mocno zmieszany cicho począł kroczyć ku drzwiom, bo
go jakaś zazdrość ubodła, ale wprędce pomiarkowawszy się, odkaszlnął i dał o sobie znać głośnym

background image

chodem po salonie.

Posłyszawszy go, jenerałowa wyszła zaraz szybko z gabinetu nieco pomieszana, lecz

ochłonęła prędko i podała mu rękę, wskazując mrugnieniem oczów, że nie była sama i niby z
niechęcią dając mu poznać, że ją naprzykrzony kuzynek nudził...

Za nią zaraz wyjrzał poufale hrabia Hunter, a zobaczywszy Pobrackiego, począł się śmiać

głośno i witać go jakby we własnym domu.

Pobracki był poważny i milczący, ukłon oddał zimno i kilka słów szepnął o pilnym

interesie.

— A! jeżeli interesa są — przerwał Hunter żywo zza ramienia gospodyni — to ja państwa

opuszczę i pójdę sobie na cygaro.

— Nie mamy nic pilnego — odparła zwracając się ku niemu pani Pakner, młodemu chłopcu

dając oczyma do zrozumienia, że te interesa wcale nie w porę przyszły ją nękać.

Mimo to nieme zapewnienie Hunter wziął za kapelusz, odwiódł ją na chwilkę do gabinetu,

szepnął coś po cichu i śmiejąc się wybiegł do salonu. Tu podał rękę Pobrackiemu, który milczał jak
posąg oczekiwania, i wyszedł, przede drzwiami włożywszy kapelusz bez ceremonii.

Sposób jego obejścia się z jenerałowa i rozgoszczenie poufałe w tym domu nie uszły

wprawnego oka pana Oktawa, który się smutnie namarszczył.

Pani Palmer jak gdyby ciężar jaki spadł z ramion, gdy wyszedł nareszcie Hunter, i z lekka

wzdychając zasiadła na kanapie, oczekując, aby prawnik rzecz, z którą przyszedł, zagaił. Zwykle
pogodne jej czoło jakaś marszczka frasunku sfałdowała.

Pan Oktaw też milczał długo, nim przyszedł do słowa, i nierychło odezwał się z wolna:

— Nie śmiałbym nigdy występować z takim pytaniem — rzekł — gdyby nie obowiązki,

jakie na mnie szczera dla niej przyjaźń wkłada, ale, droga pani...

— Mówże śmiało! co tam tak strasznego? — spytała chłodno jenerałowa.

— Doprawdy, ciężko mi to jakoś powiedzieć przychodzi...

— Ciężko? mnie? starej i dobrej znajomej? jakże mnie pan krzywdzisz!... Mówże śmiało,

proszę...

— Powiem otwarcie... Zaczynam być niespokojny o Abla Huntera.

— Jak to? cóż to? dlaczego? nie rozumiem.

— Pani go oczarowała! on sobie doprawdy nadto u niej pozwala.

—. O! zlituj się! krewny! Zresztą, wszak zgodziliśmy się na to, że tak było potrzeba... dla

snriitwy...

— Tak, do pewnego stopnia... ale...

— To też jest to do pewnego stopnia — rozśmiała się chłodno kobieta, rzucając nań

ukradkiem badające spojrzenie.

— Ale czy nie za wiele już tego? Czy nie byłoby już dosyć tych czarów, bo młokos może

przebrać miarę, może mu się uroić...

Pani Palmer poczęła się uśmiechać dobrodusznie.

— O! o! byłżebyś pan o tego dzieciaka zazdrosnym? — odezwała się powoli.

— Ja? ale jakież mam prawo? — wybąknął smutno

Pobracki — chyba to, jakie mi daje wielka i gorąca przyjaźń dla niej. Boję się ludzi, oczów i

języka świata.

— A! a! dajże pokój! to troskliwość zbyteczna, któż mnie o niego posądzać może?

— No! ja pierwszy.

— Tomi sobie wytłumaczyć łatwo z pewnego względu, choć skądinąd dziwię się, że mnie

pan masz za tak lekką... To dzieciństwo.

Zamilkli, bo jenerałowa przybrała dumną postawę kobiety nieco obrażonej i poczęła

niecierpliwie rwać koniec swej chustki.

— Zobaczysz — rzekła — jak mi to pomoże do procesu; już hrabia Abel po raz drugi pisał

do familii nalegając o układy, skończemy niechybnie zgodą...

— A potem? — zapytał Pobracki.

— No! a potem! dam mu pieniędzy na drogę i pojeździe sobie — przerwała kobieta po

background image

cichu — nie mówmy o tym, bo doprawdy nie ma o czym...

Pobracki zamilkł, mimo to jednak widać po nim było, że wcale go tłumaczenie nie

uspokoiło.

— Jeszcze jedno — rzekł — kapitan Pluta... męczy mnie...

— A! znow ten nieznośny awanturnik — zawołała pani Palmer — prawda! przypominani

sobie, pisał do mnie, nie odpowiedziałam mu nic, sama nie wiem, co z nim począć — nadużywa
mojej cierpliwości.

— Trzeba go go zagodzić, dać mu co odezepnego — odparł Pobracki — wszak ma

wyjechać.

— A potem? — spytała jenerałowa trochę szydersko.

— Da mu się pieniędzy na drogę i pojedzie sobie — odpowiedział w tenże sposób Pobracki.

— Gdyby kiedykolwiek dotrzymał słowa i zrobił, co obiecuje!

— Więc lepiej dopuścić zemstę i skandal?

— Ale nie — zawołała niecierpliwiąc się kobieta i pocierając czoło, jak gdyby ją głowa

boleć zaczęła — sama prawdziwie nie wiem, co z nim zrobić, trzeba mu ooś obiecać, zwlekać,
targować się.

— A potem? — przerwał Pobracki znowu.

— No! to radźże mi pan, ja już nic nie wiem — odparła nagle wybuchając kobieta — będę

posłuszną.

Widocznie jakoś dziś się zrozumieć nie mogli i oboje poglądali na siebie niedowierzająco.

— Gdybym rzeczywiście miał radzić — odezwał się powoli prawnik — życzyłbym

korzystać z dobrych usposobień tego łotra, z jego potrzeby i niedostatku, opisać go jak węża,
opłacić i pozbyć się raz na zawsze...

— Sądzisz, że się takich ludzi kiedykolwiek pozbywa? — zapytała jenerałowa szydersko —

o! znam ich! myślisz, że dotrzyma słowa! że pojedzie, że jutro go znów na mojej drodze nie
spotkam z groźbą lub wymaganiem? A! doświadczyłam tego człowieka i wiem, ile na jego słowa
rachować można.

— Jak to? więc pani nie chcesz nic uczynić dla niego? trzebaż by przecież coś postanowić

— rzekł prawnik.

— Ale waćpan mnie nie rozumiesz doprawdy — kwaśno odezwała się kobieta — takim

ludziom trzeba tą monetą płacić, jaką oni innym dają, trzeba zwlekać, uwodzić, nie drażnić,
zbywać, zwłóczyć, nudzić...

— Więc cóż mu odpowiedzieć? — spytał Pobracki.

— Że chętnie bym mu ofiarowała pomoc, ale teraz nie jestem w stanie — niech poczeka.

— Ależ on czekać nie może!

— Będzie musiał; czekając, doczekamy się czegokolwiek... pan wiesz bajkę o ośle, którego

obowiązano się nauczyć mówić?

Pobarcki zamilkł, jenerałowa sucho i dziwnie śmiać się zaczęła.

— Nie poznaję pani doprawdy — rzekł — z takim człowiekiem jak kapitan nie się nie

zyskuje na zwłoce, nędza go przyprowadzi do ostateczności.

— A! to niech sobie robi, co chce! — odezwała się jenerałowa dosyć obojętnie — to mi

wszystko jedno!...

Pobracki spojrzał zdziwiony.

— Albo nie! — dodała — przyślij mi go pan tu, choć się nim brzydzę jak gadem, sama się z

nim rozmówię.

Kończąc te słowa z nerwowym wymówione pośpiechem szarpnęła chustką, jakby rozedrzeć

ją chciała, zacięła usta nagle, łza gniewu zakręciła się w jej oku.

Prawnik zamilkł i rzekł tylko spokojnie:

— Zapewne tak będzie najlepiej, jednak nie życzę go drażnić.

Jenerałowa ruszyła ramionami tylko.

— Zostaw mi to pan — zawołała — nie troszcz się wcale, potrafię go uchodzić.

Pobracki powinien był odejść, zawahał się wszakże, tkwił mu w sercu Hunter, miał jakieś

background image

bolesne przeczucia, obawiał się wspomnieć o nim. Pani Palmer wydawała mu się nad wyraz i
nadzwyczaj zimną, sztywną, zobojętniała nagle dla niego. Szukał jej wejrzenia i spotykał wzrok,
który go widocznie unikał, wyzywał czulszego wyrazu, odpowiadano mu znużeniem i prawie
niecierpliwością nie tajoną.

— Nic że mi pani więcej nie ma do rozkazania? — spytał wreszcie zabierając się odejść —

nic do powiedzenia? — dodał ciszej z wyrazem smutku.

background image

— Nic, mój drogi panie Oktawie — wycedziła z wysileniem kobieta — proszę cię tylko,

bądź spokojniejszy o Huntera, to śmieszność, za którą miałabym się prawo obrazić, widzę z twego
humoru, z postawy odgaduję, że jesteś o niego niespokojny. Czyż się to godzi?

— Ale nie! — przerwał rumieniąc się Pobracki — zdało mi się, czuję, widzę, żeś pani dla

mnie się zmieni- ła — naturalnie, różne myśli przyjść mi musiały do głowy.

— Panie Oktawie! — odezwała się z cichą wymówką jenerałowa — po tylu dowodach

życzliwości wątpić o mnie — a! to nie do darowania!

I podała mu rękę, którą Pobracki ucałował z uczuciem, pochyliła czoło białe, na którym

złożył pocałunek, a potem jakby jej było pilno, ścisnęła go za rękę i pożegnała prędzej, niż się
spodziewał. Pobracki był ukołysany, odszedł zupełnie spokojny, marząc znowu o przyszłości —
ona wybiegła, jakby jej było pilno się go pozbyć.

Ale jeszcze nie miała czasu się zamknąć w gabinecie, gdy Bzurski nadbiegł z biletem w

ręku oznajmując natrętną wizytę.

— Ten pan — rzekł podając kartę — prosi, aby choć na chwilę mógł się widzieć, prosi

bardzo.

Jenerałowa spojrzała na nazwisko, wyczytała nazwisko Narębskiego i niecierpliwa

zatrzymała się chwilę.

— Mówiłeś, że jestem w domu?

— Spotkał wychodzącego pana mecenasa. — Prosić do salonu.

Machinalnie poprawiła loki, obciągnęła chustę czarną, przybrała postawę surową i powolnie

wyszła.

Pan Feliks stał zmieszany, z kapeluszem w ręku, w pośrodku tego smutnego pokoju, który

się zwał salonem, i spoglądał na portret pana jenerała w zamyśleniu bezmyślnym, ale posłyszawszy
szelest sukni i postrzegłszy jenerałowę, która go przywitała z daleka, aby uniknąć bliższego
powitania, cofnął się parę kroków, jakby pierwszą myślą jego było uciekać. Pani Palmer, nie
zwracając na ten ruch uwagi, zajęła miejsce na kanapie i wskazała mu fotel.

— Darujesz mi, pani — rzekł Narębski — ale tą rażą nie winienem, że się jej naprzykrzam,

nie byłbym nawet w wypadku, który mnie tu sprowadza, nachodził ją z prośbą, gdyby nie
konieczność. Biedna sierota, domyślisz się, pani, o kim mówię, skutkiem wygadania się kapitana
Pluty wie, że ma matkę, błaga i prosi, aby raz ją widzieć mogła, tylko raz nim przystąpi do ołtarza.

— A! idzie za mąż? — spytała zimno matka.

— Tak jest, pani, za ubogiego ale poczciwego chłopaka.

— Pan ich stąd zapewne wyprawiasz?

— Ja nie wiem, co z sobą poczną. — Raz, tylko raz, chce upaść do nóg nie znanej matce i

prosić ją o błogosławieństwo...

— A! i pan mnie wystawiasz wobec niej na takie położenie, a w przyszłości dajesz jej

prawo wiecznego znęcania się nade mną! — zawołała pani Palmer. — Godziż się to? nie dosyć że
się tej przeszłości pozbyć nie mogę... tego niegodziwca... ciebie, panie Narębski... jeszcze chcecie
rzucić mi ją na ramiona, abym ciężar nie mojego grzechu, tak jest, nie mojego — powtórzyła —
dźwigała na zawsze! A! to się nie godzi! to okrucieństwo!

Narębski był przybity.

— A! pani — rzekł zimno — możeż się to nazywać ciężarem?

— Ale nim jest... ale ja jej nie znam, ja tego wszystkiego nie chcę, wyrzekłam się, nie

mogę... To dziecko jest to dla mnie narzędzie okrutnego męczeństwa... to rzecz niegodziwa!

— Pani, przyciśnij ją do piersi raz, pobłogosław, a więcej ci się nie pokaże... Tego matka

przynajmniej odmówić jej nie powinna.

Jenerałowa uśmiechnęła się z goryczą , pokiwała głową.

— Tak... znam to... Więc czegóż chcecie? — zawołała żywo — abym wam oddała ostatek

tego, co mam, ostatek mienia, spokoju, godzin pokuty i ciszy? Chcecie mi wydrzeć wszystko,
zmusić, bym cierpiała? mówcie ot war- cie... zniosę... com powinna... karzcie mnie i smagajcie...

Wyrzekła to z taką goryczą, ale razem z tak gwałtownym gniewu wybuchem, że Narębski

stanął osłupiały i przybity.

background image

— Ja nic nie chcę — rzekł z godnością — ale dla dziecka błogosławieństwa jeśli nie serca,

to formy wymagam, żądam go i nie odstąpię. Nie winienem temu, że wie o matce, bom przed nią
taił jej życie, woląc, by się sądziła sierotą. Stało się to mimo woli mojej, na łzy dziecka patrzeć nie
mogę. Żadnych ofiar nie przyjmie ona ani ja, ale krzyża na czole w drogę życia nie możesz jej
odmówić... a potem... bądź zdrowa na wieki — nikt, ona ani ja nie staniemy na drodze twych
tryumfów... Idź szczęśliwa! idź! bogdajbyś u wrót innego świata nie wyciągnęła próżno z łoża
boleści rąk do twojego dziecięcia!

Jenerałowa wysłuchała tych słów wymówionych z uniesieniem zimno i niecierpliwie, czuła

się tylko podrażnioną.

— Nie chcę, żebyś pan tu z nią przyjeżdżał — rzekła — dokąd mam przybyć i kiedy, aby

spełnić jego wolę?

Narębski się zastanowił.

— Zbądźmy to — rzekł — bo mi się serce drze krwawi; jutro przyjadę po panią, pojedziesz

ze mną o mroku... więcej nie żądam.

Jenerałowa się udobruchała nieco.

— Gotowa jestem — dodała — uczynić coś dla niej, co będę mogła, niewiele...

— Nic! nic! — zakrzyczał Narębski — udawaj tylko matkę, kłam, że masz serce, daj łzę

choć sfałszowaną... to będzie dosyć — dodał z dumą — więcej, gdyby ona z głodu konała, a ja z
rozpaczy, od ciebie byśmy nie przyjęli — nic!

Rzucił ręką i nie żegnając się wyszedł.

— Cóż to za scena tragiczna? — zawołał z tyłu hrabia Hunter, który na ostatnie wyrazy

wszedłszy przez drzwi od głębi, wsuwał się do salonu właśnie, gdy Narębski zamykał za sobą z
trzaskiem podwoje.

Pani Palmer, jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, zebrała przytomność i podeszła ku niemu

śmiejąc się z przymusem.

— A! to te nieszczęśliwe interesa! — rzekła.

— Ależ to jakiś patetyczny procesowicz! — zawołał Abel, który wszystko w śmiech

obracał. — Ciociu, królowo! jakże on nudzić cię musi!

— Śmiertelnie! dziecko moje — odparła padając na fotel Pałmerowa — dziś bo dzień

nudów i przykrości.

Twarz jej malowała w istocie doznane przykre wrażenia, Hunter wziął to za asumpt do

pocieszania i nie opierającą mu się rękę pochwycił w obie dłonie.

— Ciociu, królowo! — rzekł — nie trzeba tak brać ludzkich głupstw do serca, jak ciebie

kocham! Zapomnieć zresztą , że jest więcej na świecie ludzi nad nas dwoje.

— Gdyby można! — szepnęła przychodząc do siebie jenerałowa i pogłądając na niego

zalotnie...

Z tonu już postrzec łatwo, że od pierwszego wieczora do dnia tego ciocia i siostrzeniec dość

spory kawałek drogi ubiegli.

— Jak to nie można? ciociu, królowo! — zawołał młodzik — miłość każe zapomnieć o

wszystkim, co nią nie jest.

— Miłość! miłość! — powtórzyła smutnie kobieta — albo ty wiesz, co miłość?

— A! już znowu niewiara! Ciociu, królowo! czy to się godzi?... ja u nóg twoich, a ty...

szydzisz... z niewolnika?

— Bo ci nie wierzę...

— Doprawdy?

— O! nikomu! nikomu! miłość to dziki zwierz, który szarpie i ciśnie, póki się nie nasyci

krwią naszą, a potem kości krukom zostawia...

— Poezja! poezja! Ciociu, królowo! śliczna poezja! ale jesteś smutna, ja tego nie lubię,

mówmy o czym innym, chodźmy do gabinetu, pozwól mi zapalić cygaro i będziemy się śmiali...

— Po papiery — dodał — posłałem, do stolicy listy wyprawione, procesu się zrzeką , jestem

pewny, ale ja nie mogę czekać, ciociu, królowo! i patrzeć ci w oczy... dajmy tymczasem na
zapowiedzi.

background image

Jenerałowa wstrzęsła się, jakby ją przebiegły dreszcze.

— Wszakże wiesz — rzekła — że ślubu jeszcze wziąć nie możemy, umówiliśmy się

przecie, kilka dni czasu, cierpliwości, a potem... będę twoją... Spieszysz się teraz — dodała po
chwili — bogdajbyś mi kiedyś nie wyrzucał tego, nie sprzykrzył sobie starej kobiety, która czuje, że
popełnia szaleństwo...

— Otóż znowu te tragiczne monologi. Ciociu, królowo! ale dajże mi pokój! Jesteś młoda,

śliczna, ja cię kocham, jestem szczęśliwy, o resztę nie pytajmy! Będą ludzie krzyczeć, niech ich
słota porwie, co mi tam! Będą się śmiać z ciebie, ze mnie, z nas, a co to nam szkodzi? Zresztą
pojedziemy sobie stąd, ciociu, królowo, prawda? do Włoch! albo do Hiszpanii i — dorzucił z
żywym ruchem młodzieńczym — nie myślmy o reszcie...

— Tak! ty — ale ja?

— Ciociu! warto, bym ci dał burę... — I pocałował ją gorąco, porywając za rękę. — Do

twego pokoju! chodźmy!

Zadzwonił jak pan domu.

— Bzurski — rzekł do wchodzącego — pani nie ma... wyjechała, podawać herbatę...

Rozporządzał się już zupełnie, jak gdyby był u siebie.

— Pani słaba na głowę — dorzucił odchodzącemu kamerdynerowi.

Posłuszna poszła za nim jak niewolnica pani Palmer, ale we drzwiach do gabinetu spojrzała

spod chmurnej powieki na oszalałego młokosa jakby z gniewem stłumionym, oko jej zapaliło się
dziko, usta zadrgały, rzekłbyś, że już zemstę jakąś układała na jutro... choć tak była łagodna!

— Mnie doprawdy głowa boli! — rzekła, rzucając się na fotel — tyle dziś miałam

przykrości... i ty... ty nawet tak jesteś nieuważny... Pobracki mógł się domyśleć...

— A cóż mi tam jakiś Pobracki! — zawołał Abel — niech się sobie dorozumiewa, kiedy

chce!

— Przed czasem! a! ty wartogłowie!

— Ciociu, królowo! ja cię tak kocham, że kłamać nie umiem... daruj...

I pocałował ją w rękę, a potem zapaliwszy cygaro, rozciągnął się w krześle i począł nucić

jakąś piosenkę.

Nazajutrz kapitan stawił się u Pobrackiego z tym samym uśmiechem i przybraną minką

pokorną, która gorzej od najdawniejszego zuchwalstwa drażniła prawnika. Pan Oktaw miał czas
obmyśleć, jak się znaleźć, i stał wielce poważny, nie dając po sobie poznać, że go wczorajsze
groźby dotknęły.

— Cóż mi pan dobrodziej rozkaże? — zapytał kapitan.

— Przypadkiem widziałem się wczoraj z panią jenerałową — rzekł Pobracki — mówiłem

jej o panu... odpowiedziała mi, że sama się z nim widzieć pragnie. Oto wszystko, co mu mam do
oznajmienia.

Pluta się zamyślił.

— Kiedy? — zapytał.

— A, tego nie wiem.

— Więc idę natychmiast — odparł kapitan — a tymczasem dziękuję panu i ręczę, że w

każdym razie na dyskrecję moją rachować możesz.

Oktaw ruszając ramionami rzekł:

— Tego nie rozumiem.

— Ale ja rozumiem! — dodał żywo Pluta — upadam do nóg.

Pilno mu było niezmiernie i poleciał wprost do pani Pałmer, ale jak fala o skałę rozbił się o

zimną krew nieprzełamaną i poważny opór Bzurskiego.

— Ale ja jestem wezwany przez panią jenerałowę — zawołał — proszę mnie oznajmić,

interes jest wielkiej wagi.

Powolnym, niecierpliwiącym krokiem Bzurski spojrzawszy na zegarek poszedł, zabawił

dosyć długo i powrócił, prawie wzgardliwie pokazując drzwi kapitanowi, który już nie patrząc na
niego wpadł do salonu.

Tu miał czas ochłonąć, bo jenerałowa wyszła nierychło — nareszcie po kilku jak wiek dla

background image

Pluty długich minutach oczekiwania ukazała się z obliczem spokojnym.

Kapitan skłonił się jej z uśmiechem, który ukrywał mimowolne skłopotanie.

— Pisałeś pan do mnie — odezwała się siadając z daleka — bardzo przepraszani, żem mu

nie odpowiedziała, rada bym prawdziwie życzeniu jego zadosyćuczynić...

— At! — przerwał Pluta — a cóż stoi na zawadzie?

— Prosiłabym o trochę cierpliwości...

— Nie jest to moja cnota — rzekł kapitan — ale jej na ten raz mogę pożyczyć, nawet

sporo... Rad bym tylko wiedział, do czego to mnie ma prowadzić?

— W tej chwili przy najlepszych chęciach prawdziwie nie jestem w możności, interesa,

proces... ale za Mika, kilkanaście dni...

— O! kredyt masz pani u mnie nicograniczony — za- wołał Pluta uradowany — czekać

będę, zwłaszcza że muszę...

— Pan wyjeżdżasz? — spytała po chwili.

— Tak jest, opuszczani kraj, udaję się do Ameryki, gdzie świat i ludzie dziewiczy... Europa

stara, zepsuta cyganka, już mi obmierzła, nie można być w miej uczciwym człowiekiem, tyle
łajdaków dokoła. Chcę nowe rozpocząć życie.

Jenerałowa patrzała, słuchała, ale nie zdawała się ani wierzyć, ani zbytniej do wyrazów

przywiązywać wagi.

— Cokolwiek pan zamierzasz — odezwała się — to do mnie nie należy, chcę się tylko

odezwać raz jeszcze do jego...

Tu się zatrzymała namyślając nieco.

— Do jego uczuć, do jego serca, abyś zaniechał słabą prześladować kobietę.

— A kiedy nas kobieta prześladuje? — podchwycił Pluta.

— Pana? któż?

— No, no! uderzmy się w piersi, piękna Julio, zapewne, nie prześladowałaś mnie w inny

sposób, ale obojętnością, pogardą...

— Zapomnijmy przeszłości, panie kapitanie — odezwała się łagodniej — obojeśmy winni

może.

— A! tak! zgoda! — przerwał udobruchany prawie Pluta — to tylko nieszczęście, że ja tej

przeszłości w żaden sposób zapomnieć nie umiem, wspomnienie dla mnie jest sprężyną, którą
(naciskając, jeszcze silniejszą wydobywam z niej reakcją. A! Julio! Julio! — dodał z zapałem
niezwykłym — ty jedna mogłabyś mnie jeszcze zrobić uczciwym człowiekiem, gdybyś...

Pani Palmer spuściła oczy.

— Panie kapitanie, trzeba zapomnieć o przeszłości.

— Masz pani słuszność, niech ją diabli wezmą — ży- wo obruszył się kapitan — a więc?

kiedy mi się pani stawić każesz?

— Za tydzień... tak, najdalej za tydzień — wahając się rzekła jenerałowa — zrobię, co tylko

będę mogła...

Ta powolność pięknej Julii, to odkładanie dziwnie jakoś zbiły z tropu kapitana, który czuł w

tym wszystkim coś niepojętego, jakąś tajemnicę, a domyśleć się jej nie umiał. Nie rozumiał jej i
siebie, nowego swego stosunku do jenerałowej, nie wierzył oczom i uszom, ale uległ urokowi
kobiety, która go powolnością oczarowała.

Pani Palmer wstała.

— Pozwolisz mi pani stawić się samemu? — zapytał.

— A! jak się panu podoba.

— No! to dobrze, śmiej się pani ze mnie, ale jeszcze dziś zobaczyć cię jest dla mnie

przyjemnością, którą upokorzeniem nawet w przedpokoju chętnie opłacę. Głupie serce jeszcze się
tłucze na widok tych czarnych oczów... Słówko tylko... nie byłbym nigdy udał się do ciebie, gdyby
nie konieczność, gdyby nie ostatnia bieda. Jeśli wyjdę z tego położenia, oddam święcie, co mi
pożyczysz, jakem Pluta, nie chcę podarku, nie chcę od ciebie jałmużny, ale mię wyratować możesz.

Jenerałowa spuściła głowę w milczeniu i skłoniła mu się z daleka. Stał jeszcze, gdy mu z

oczów znikła. Pluta wysunął się powoli, ale nie mogąc sobie zdać sprawy z odwiedzin, z mowy, z

background image

tonu jenerałowej, z uproszonej przez nią zwłoki — a nareszcie ze swojej własnej łagodności.

— Czegoś dziś była tak nadzwyczaj zasłodzona po wierzchu — rzekł wyszedłszy w ulicę i

ochłonąwszy z wrażenia — że gotów bym był domyślać się jakiegoś pieprzu pod spodem. Nic
chyba nie rozumiem, obałamucony jestem i głupi. Ale jakaż bo ona jeszcze piękna! jak szatańsko
wspaniała, jak porywająca! A! te oczy!

A potem śmiać się zaczął sam z siebie.

— O! głupi Pluto — rzekł — głupi Pluto, uwierzyłeś, a baba cię durzy. No? ale czegóż by

znowu miała zwodzić i zwłóczyć daremnie! cóż by to znaczyło? Nie, nie rozumiem... Coś się tam
musiało w niej odmienić, jakaś sprężynka w środku pękła. Nie miałem serca nawet trochę jej
dokuczyć, zbyła mnie takim chłodem, jakby wiadro wody na głowę moją wylała. O! kobiety! o
kobieta!

I dodał po chwilce:

— Pluto, kochanie, lękam się o ciebie! jesteś w jakiejś matni i zdaje ci się, żeś usiadł w

wygodnym krzesełku. Jenerałowa odkłada do tygodnia, za tydzień chyba wie, że jedno z nas diabli
wezmą... potrzeba być ostrożnym, ale cóż mi grozić może? Dalipan, nie rozumiem.

Pierwszy raz może od dawna kapitan uczuł się obezwładniony i niespokojny, Kirkuć, który

go po powrocie dopytywać począł, nic z niego nie dobył i nie mógł pojąć, skąd mógł się wziąć
kapitanowi jakiś smutek, który u niego nader rzadkim był gościem. Złościć się umiał, ale chmurzyć
milcząco nie było w jego naturze.

Zostawmy go oczekiwaniu i rozmyślaniu bez końca.

O zmroku tegoż dnia Narębski zawczasu oznajmiwszy Mani, że wieczorem z matką ma do

niej przybyć, chmurny i zasępiony przybył do jenerałowej i zastał ją już przygotowaną do
wycieczki. Słowa nie powiedzieli do siebie, powóz stał zaprzężony, pan Feliks skłoniwszy się
ruszył przodem, jenerałowa poszła za nim; Bzurskiamu kazano w domu pozostać i przysposobić
herbatę, jeśliby hrabia Abel nadjechał.

Gdy stanęli przed domem Byczków, Narębski w upartym milczeniu blady posunął się

przodem wskazując drogę, a szelest sukni pani Palmer oznajmił mu tylko, że posłuszna
postępowała za nim do tej izdebki pod strychem, gdzie miała zobaczyć — i uścisnąć swe dziecię.

Nic wszakże w tej zimnej, nieporuszonej istocie nie zwiastowało, że chwila tak uroczysta w

jej życiu zbliżała się, chód jej śmiały był i pewny, oko nie zwilżyło się łzą, nie zadrgały usta, a gdy
Feliks drzwi otworzył, przez które ujrzeli stojącą z załamanymi rękami Manię, jenerałowa weszła
do izdebki poważna, sztywna, jakby do balowego salonu. Postawa jej mogła raczej onieśmielić niż
rozczulić — ale sierota postrzegłszy tę, w której domyślała się matki, której twarz już jej była znaną
— padła na kolana i klęcząca przyjęła ją prawie na pół omdlała.

Narębski skoczył w milczeniu ratować pochylone dziecię, którego czoło okryła bladość

śmiertelna, gdy pani Palmer, mało co zmieszana, okiem zdawała się tylko szukać krzesła i siadła na
nim milcząca. Usta jej były zacięte, twarz surowa i gniewna.

— Matko! matko moja! niech raz w życiu wolno mi będzie wymówić to imię, ucałować twe

ręce... matko!

I za łzami więcej powiedzieć nie mogła. Pani Palmer schyliła się i pocałowała ją w czoło

chłodnymi usty.

— Uapokójże się — rzekła — ale uspokójże się, proszę...

— Matko! — przychodząc do siebie powtórzyła Mania — prawdaż to, że ja ciebie oglądam,

że mi to imię wymówić wolno, za którym tęskniło serce moje? że ty mnie nie odpychasz?

Pani Palmer wciąż milczała, jakby namyślając się, co powiedzieć, serce jej nic nie natchnęło

— rachowała, rozmyślała na zimno.

— Ale uspokójże się, moje dziecko — powtórzyła — posłuchaj mnie: nie ja porzuciłam

ciebie — dodała po momencie rozmysłu — świat mi cię odebrał, nie pozwolił przyznać się do
dziecięcia. Pojmujesz, że twoja miłość mogła być dla mnie zabójczą... ludzie o niej wiedzieć,
domyślać się jej nie powinni. Boli mnie to, ale się siebie wyrzec musimy... jam temu niewinna.

Narębski spojrzał na nią prawie ze wzgardą, ta kończyła:

— Przynoszę ci błogosławieństwo matki, pierwsze i ostatnie. Powinnyśmy sobie obce

background image

pozostać, nie szukaj mnie, nie mów nikomu... zapomnij...

Mania, która chciwie chwytała każdy wyraz pragnąc w nim iskierki uczucia, a znajdując

tylko zimną i bojaźliwą ostrożność — poczuła zastygające w piersiach serce; zdało się jej, że
uścisnęła głaz, który ją kaleczył chłodnym dotknięciem. Spuściła oczy, pochwyciła jej rękę i
oblewała łzami powtarzając: — matko!

— Błogosławię! błogosławię! — odezwała się po chwili milczenia jenerałowa — niech

życie twoje będzie od mojego szczęśliwszym, życzę, pragnę, będę się modlić, abyś była
szczęśliwszą, prawdziwie słów mi braknie.

Słów nie stawało, bo uczucia brakło. Pani Palmer kręciła się, pragnąc co najprędzej odbyć

ten ciężki obowiązek i powrócić do domu, oczy jej nie zwilżyły się, rzucała nimi po ubogiej izdebce
z niecierpliwym roztargnieniem.

— Pragnęłabym co dla ciebie uczynić — odezwała się po chwili — sama nie wiem —

pomyślę, będę się starać... Jesteście ubodzy zapewne.

— A! matko — rzekła Mania, nie dając jej dokończyć — ja nic nie potrzebuję tylko twojego

serca, tylko błogosławieństwa, tylko uścisku...

I pochyliła się w objęcia kobiety, która nie mogąc jej uniknąć, objęła ją rękami zimno i

poczęła całować w twarz nie roniąc łzy, nie okazując najmniejszego wzruszenia.

Pan Feliks stał wryty i bladł tylko od tłumionego gniewu.

— Chciałabym — odezwała się wracając do swojego tematu jenerałowa — abyś miała po

mnie jakąkolwiek pamiątkę...

Mania nic nie słyszała, płakała poglądając na nią tylko.

— Ale możeż to być — odparła nie słysząc słów matki — abym ja ciebie... nie zobaczyła

już nigdy, aby mi Bóg dał tę jedną chwilę — i znowu sierotą rzucił w świat... Ja bym choć z daleka,
choć milcząco chciała...

— To niepodobna! Panie Narębski, widzisz pan — zakrzyczała Palmerowa — wytłumaczże

jej, że to być nie może — pod tym jednym warunkiem zgodziłam się tu przybyć, aby to był raz
pierwszy i ostatni... — dodała nie kryjąc niecierpliwości. Narębski posunął się krokiem i stanął,
Mania zamilkła, płacz porwał ją znowu.

Położenie stawało się coraz przykrzejszym.

Feliks, który uległ prośbom dziecka, widział teraz, że zamiast przynieść mu pociechę,

goryczą tylko zatruł ów raj obiecany... W samej Mani stygło odpychane serce, łzy jej zaczęły
osychać, jakieś zdrętwienie rozpaczliwe i chłód czuła w sobie, pochyliła się na ręce matki,
przycisnęła do niej konwulsyjnie i padła zemdlona.

Jenerałowa przerażona porwała się z siedzenia, a gdy Feliks ratował Manię, składając ją

martwą na łóżeczku i ocierając wodą, rzeźwić i przemawiać do niej najczulszymi wyrazy się starał
— ona niewzruszona wcale, zniecierpliwiona tylko kręciła się, chcąc się wymknąć co najprędzej.

— Przyniosłam z sobą cierpienie tylko — rzekła. — Byłam tego pewna i iść nawet nie

chciałam. To dziecię jest nadto roztkliwione, w jej stanie czułość taka to nieszczęście. Cóż mam
począć z sobą? Chcesz pan, bym jeszcze pozostała?

Narębski był już gniewny.

— Czyń pani, co się jej podoba — rzekł zimno — jeśli ci serce nie uderzyło, jeśli nawet

litości dobyć nie możesz z siebie, no! to — odejdź pani.

— Otwiera oczy! — odezwała się jenerałowa po- woli — to nic jej nie będzie, żal mi jej

szczerze, ale cóż ja tu poradzić mogę; przecież nie wymagacie ode mnie, abym się poświęciła dla
niej, to jej nie posłuży i przychodzi za późno. Czuję, żem tu niepotrzebna, żem się powinna była
oprzeć nierozważnemu naleganiu pańskiemu.

Mania, otwarłszy oczy, nic wyrzec jeszcze nie mogąc, szukała oczyma tej kobiety

marmurowej, która stała nad nią jak widmo jakieś, i wyciągała do niej rączęta białe... na próżno!
Pani Palmer nie ruszyła się z miejsca.

— Uspokójże się — rzekła chłodniej jeszcze niż wprzódy — miech cię Bóg błogosławi, ja

muszę, ja muszę odejść — mnie to wrażenie nęka i zabija. Któż wie, nie rozpaczaj! zobaczyć się
możemy jeszcze, gdy będzie można... ja sama ipostaram się zbliżyć do ciebie. Bądź spokojna...

background image

Niech Bóg da szczęście... bądź pobożną! — módl się, Bóg nie opuszcza sierot... Błogosławię,
błogosławię!!

Wszystko to razem wymówiła prawie nie myśląc, szybko, aby co prędzej od pożegnania się

uwolnić — i cofała się już krokiem, by odejść, gdy Mania rzuciła się ku niej, uklękła, porwała ją i
poczęła w nogi całować.

Kamień byłby może prysnął od tego gorącego uścisku sieroty, która chwytała się z rozpaczą

tej, w której szukała opieki i miłości, ale pani Palmer pozostała niewzruszoną, żywy tylko niepokój
z przeciągnionej do zbytku i przykrej dla niej sceny nią miotał.

— Ależ ci mówię, że się zobaczymy! — zawołała — dziecko moje. Zostań z nią, panie

Narębski... Ja muszę odejść, mnie to męczy... klęknij i pomódl się, aby cię Bóg pocieszył — dodała
prędko, całując Manię — On ojciec wszystkich...

To były ostatnie jej słowa, szeroka jej suknia zaszeleściała we drzwiach, słychać było przez

chwilkę pospieszny chód jej w sieni, potem turkot powozu, który się oddalał, i głuche milczenie.

Jak po śnie przykrym powoli powstała Mania, złamana, prawie oszalała i w milczeniu

rzuciła się na piersi Narębskiemu.

— Choć ty mnie nie odpychaj — rzekła cicho — ty mi ją zastąp...

— A! nie opuszczę cię nigdy, sierotko moja — zawołał pan Feliks, któremu męskie powieki

nabierały łzami — uklęknij i pomódl się, przebyłaś najcięższą próbę, na jaką istota na ziemi
narażoną być może — męstwa, Maniu, i wieczne o tym milczenie...

Jenerałowa, która się czuła do jakiegoś obowiązku, odchodząc zostawiła na stoliku pięknie

oprawną książkę do nabożeństwa, krucyfiks hebanowy, zegareczdk świeżo widać kupiony i w
kopercie zapieczętowanej jakiś dar, który Narębski, przekonawszy się po rozerwaniu papieru, że
był wprost datkiem pieniężnym, zabrał zaraz, aby go nazajutrz odesłać.

Resztę zostawił Mani, która ostygła i jakby nagle zestarzała siadła starając się ochłonąć po

niepojętej scenie.

Mania cierpiała i płakała gorzko, a pan Feliks nie umiał jej pocieszać, gdy szczęściem dla

niego nadszedł Teoś Muszyński i pozostał z nimi razem przez wieczór cały, usiłując ją orzeźwić i
pocieszyć.

Smutnie jednak płynęły im te godziny, a gdy pora spóźniona zmusiła ich do odejścia, Teoś

widząc ją słabą i płaczącą, zbiegł na dół, by uprosić panią Byczkowe (nie powiadając przyczyny),
aby tam kogo posłała na górę, gdyż Mania trochę była cierpiącą. Obawiali się tak ją samą porzucić.

Narębski wyszedł starszy o lat dziesięć, zbity, rozcza rowany i sam nie wiedział, jak się

dostał do domu.

Był w tym słanie ducha, w którym człowiek nie jest panem siebie, jest nią boleść.

Chciał już wprost się udać do swojego pokoju, gdy służący, który nań czekał na wschodach,

oświadczył mu, że panie obie z pilnym bardzo interesem oczekują u siebie na pana i kazały go
prosić, aby koniecznie do nich wstąpił.

Z wielką przykrością, czując potrzebą odetchnienia w samotności, Narębski wszedł do

pokoju żony, która rzadko go tak późno przyjmowała — czuł, że tam coś ważnego zajść musiało,
kiedy aż on był potrzebny.

Pani Samuela siedziała w swoim gabinecie ostawiona flakonikami, obłożona

poduszeczkami, a że Elwira w takich razach mniej dobrze jej posługiwała od Mani i nie umiała
dogodzić, krzątała się przy niej teraz faworyta służąca, straszne widmo suche, kościste, dziobate,
czarne, chude, zgryźliwe, ale bezwzględnie umiejące pochlebstwem karmić swą panią i
najupodobańsze swej pani. Była to plaga domowa, którą wszyscy dla miłości pani Samueli znosili
pokornie i ona teraz z Elwirą rządziła w istocie domem — a pan Feliks drżał na widok tego
utajonego nieprzyjaciela.

Nieustannie litując się nad boleściami pani, jęcząc nad jej nieszczęściem, donosząc różne

wieści o postępkach pana Feliksa, stworzenie to wkradło się głęboko w serce pani Narębskiej i
miało pełne jej zaufanie. Narębski lękał się jej, nienawidził, ale musiał podzielać czułość żony dla
tej opiekunki i milczeniem zgadzać się na głoszone jej pochwały.

W chwili gdy pan Feliks wszedł, Elwira przechadzała się z rumieńcem na twarzy po pokoju,

background image

pani Samuela wzdychała w krześle, dziobata faworyta odtykała jakieś flaszeczki.

Widocznie czekano na niego, coś ważnego zajść musiało...

Krzątanie się służącej było przeszkodą pani Samueli do rozmówienia się z mężem, musiała

więc ją odprawić grzecznie pod pozorem żółtej herbaty, którą ona tylko jedna robić umiała tak, że
ją pani pić mogła. Zaledwie drzwi się za dziobatą zamknęły, Elwira tupnęła nóżką i zawołała
niecierpliwie:

— Ale niechże mama mówi. Pani Samuela ruszyła ramionami.

— Poczekajże ty, gorąco kąpana. Usiądź, panie Feliksie, bo nie mogę natężać głosu i

podnosić głowy, która mnie od nieustannych wzruszeń boli okrutnie, mamy ci coś ważnego do
powiedzenia.

— To niechże mama mówi! — powtórzyła Elwira — bez tych wszystkich przygotowań,

czyż z ojcem będziemy robiły ceremonie?

Pan Feliks usiadł.

— Cóż to jest — spytał — zgaduję, że to coś tyczącego się Elwiry.

— Zgadłeś, wystaw sobie, najniespodziewańsza rzecz...

— Otóż ja powiem sama — przerwała obżałowana — baron mi się dziś oświadczył.

— Kto? feto? — spytał Narębski.

— Ale baron Dunder. Narębski osłupiał.

— To nie może być — rzekł — coś by mi wprzód przecie powiedział, tak nagle!!

— Posądzam Elwirę, że go trochę wyciągnęła! — odezwała się pani Samuela — bo w

istocie choć już zaczynało się na to zbierać, ale oświadczył się za prędko, za prędko.

— Ale cóż to znowu? — zawołała Elwira — mama mnie ma za dziecko? Spytał mnie sam,

jak mamę kocham, czy o moją rękę papy i mamy prosić może?

— A ty cóżeś mu odpowiedziała? — odparł Narębski — spodziewam się, żeś się stanowczo

przecie bez nas nie zdecydowała?

— Ale jaki bo ty jesteś dla niej, mój Feliksie — przerwała pani Samuela — przecież Elwira

może już mieć swoją wolę!

Elwira obrażona pokręciła główką.

— No! to niech mama powie! — zawołała z gniewem. Pan Feliks zwrócił się do żony.

— Elwira znalazła , się z wielkim taktem, Il faut lui rendre cette justice, ty nigdy

sprawiedliwym dla niej nie jesteś. Widzisz, zdała się na Bas, odwołała do nas... Ja zaś, mówię
otwarcie, nie widzę w tym nic tak dla Elwiry niefortunnego, i owszem.

— Jak to? — zawołał Narębski — człek stary, śmieszny, rozpustnik znany... którego Elwira

kochać nie może.

— Ale cóż tani to kochanie! — przerwała panna kiwając głową.

— Ma zupełną słuszność — dodała Samuela — próżno by szukała miłości, to zawód tylko i

strapienie, ona jest czułą, ale rozsądną, może i świat, na który patrzy, wyleczył ją ze złudzeń
próżnych — dodała z pewnym przyciskiem. — Baron znowu tak stary nie jest, ma wiele życia i
uczucia, kocha ogromnie Elwirę, pada przed nią, da jej być panią w domu, c'est quelque chose...
Nie będzie niewolnicą...

Westchnęła w epilogu, dając do zrozumienia, że nią może była sama.

— A śmiesznym baron tak bardzo nie jest — a potem szepnęła: — ręczę ci, że go Elwirka

ułoży.

Feliks się rozśmiał.

— Jak wyżła? za stary! nie w pierwszym polu, a rasy nie ma, nic już z niego nie będzie!

— Młoda dziewczyna najprędzej nad starcem panować może, c e'st un fait... Ja z góry

mówię — zakończyła Narębski — nie jestem temu przeciwną.

— Ani ja! — żywo zawołała Elwira.

— A! to cóż mi pozostaje? — rzekł pan Feliks — naturalnie i ja przeciwko temu być nie

mogę, nie widzę nawet, na co by się protestacja moja przydała? Ale pozwólcie mi dla zrzucenia
ciężaru z serca, abym wam całą prawdę powiedział. Elwira gniewa się na tego, który ją opuścił,
chce się na nim pomścić, a mści się na sobie... Pilno jej wyjść za mąż, byle jak, aby świetnie. Z tym

background image

wszystkim nic nie nagli w istocie, nie jest ani starą, ani brzydką, ani ubogą i mogłaby wyśmienicie
na coś lepszego poczekać.

— Ale — dorzucił Narębski — uwagi moje już dlatego, że moje, przyjętymi być nie mogą.

Elwira zresztą jest dosyć dojrzałą, by sobą i swoją przyszłością rozporządzać mogła. Zrobicie, co
się wam podoba, ale dodać muszę, że idąc za barona, Elwira zrobi głupstwo, którego będzie
żałować. Jest to tylko zemsta dziecka, co połajane jeść nie chce, aby głodem swoim ukarać matkę.

— Jesteś niezmiernie dziś ostry i niesprawiedliwy, zapewne skutkiem jakichś zewnętrznych

wpływów, które są dla nas tajemnicą; uważałam przy tym, że nie lubisz barona, a niechęć dla niego
cię zaślepia — rzekła Samuela.

— A ja widzę, że papa mnie nie kocha! — dodała Elwira.

— A! więc naturalnie zrobicie, co się wam zdawać będzie, i po cóż tu było wzywać mnie

tak pilno? — spytał Narębski — ja przecie tu nigdy nie mam racji, to wiadomo.

Obie panie trochę były zmieszane.

Mon cher, posiedźże choć chwilę i daj z sobą pomówić — zawołała Samuela biorąc się

za bolącą głowę i przybierając postawę niewinnej i ciężko za cudze grzechy cierpiącej ofiary. —
Pozwól nam, kobietom, z sobą choć trochę porozumować, baron jest ogromnie bogaty...

— Elwira nie będzie także ubogą.

— Ale przyznasz, że im więcej kto ma, tym lepiej.

— Niekoniecznie — rzekł Feliks — mijam to, jednak... cóż dalej?

— Jeśli Elwira go zawojuje?

— Ale, moja droga — odparł Narębski — czy o to chodzi w małżeństwie? Mnie się zdaje,

że miłość nie pożąda władzy, że szczęście nie pragnie panowania, kto kocha, ten gotów służyć,
poświęcać się, cierpieć nawet z uniesieniem...

— A! to są teorie! — uśmiechnęła się pani — ale któż kocha? mój drogi, sam wiesz

najlepiej, że wśród aniołów nie żyjemy! niestety!

— Mój papo, co tu długo rozprawiać — a jeśli on się mnie podoba? jeśli ja w tym widzę

szczęście? Wszak sam papa nieraz powtarzał, że wedle swoich pojęć szczęścia nikomu narzucać się
nie godzi?

— Jak skoro ty tego żądasz — rzekł Narębski — nie mam słowa do powiedzenia.

Obowiązkiem ojca jest tylko powiedzieć, że widzi jasno przyczyny i obrachowuje skutki. Masz po
sobie matkę, a zatem rzecz skończona. Siła złego dwóch na jednego...

Wstał z krzesła, panie patrzyły po sobie chmurne.

— Ale cóż mu papa powie, jeśli on papie się jutro o mnie oświadczy?

— A! odeślę go do was.

— Mój papciu! tak kwaśno.

— O! nie, ale obojętnie, wybacz mi, ale nie widzę znowu, żeby mi tak wielką robił łaskę,

pokochać go na dyspozycją nie potrafię, kłamać nie umiem. Powinna byś się nie spieszyć,
rozważyć.

— Tak! — zawołała Elwira — aby się rozmyślił i żebym ja znowu na koszu zastała.

— Otóż wypowiedziałaś nareszcie, o co ci idzie.

— No tak, jeśli papa chce — odparła córka — tak jest, chcę i muszę wyjść za mąż.

Widocznie nie mam szczęścia, wszystkie moje rówieśnice są zamężne, Basia, Cesia, Melania
nawet, choć czarna jak Cyganka i piętnaście tysięcy posagu. Już mnie to znudziło, partia przy-
zwoita, mama się zgadza, papa nie może być przeciwny, więc wychodzę...

— Moja Elwiro — rzekł Feliks — bylebyś tego później nie żałowała. Moim obowiązkiem,

jeszcze raz powtarzam, powiedzieć ci prawdę. Dunder w towarzystwie jest słodki, zapalony, gdy
namiętność nim owłada, ale pod tym charakterem wesołym, swobodnym, kryje się despota,
energiczny, niezłamany, który raz otrzymawszy, co pragnął, uczyni z ciebie niewolnicę...

— O! że nie, to nie!

— Z Elwiry! — zakrzyknęła matka, kiwając głową — Elwira jest czułą, jest delikatną, ale

ma uczucie honoru i nie da się złamać niczym, za to ręczę...

Postawa panny, jakby w gotowości do boju stojącej, dowodziła dostatecznie energii, z brwią

background image

namarszezoną, uśmiechniona szydersko zdawała się wyzywać nieprzyjaciela.

— Więc koniec — rzekł Narębski, widząc, że wnoszono zieloną czy żółtą herbatę i że

dziobata służąca patrzyła nań ciekawymi oczyma, usiłując wybadać z jego miny, jak się narada
skończyła. — Dobranoc.

— Że też nigdy z nami kwadransa posiedzieć nie zechcesz... — z wyrzutem odezwała się

pani Samuela — czyż cię tak nudziemy, czyś tak zmęczony tym miastem, które nam ciebie całe
zabiera?

— Chcesz, bym został? — spytał z rezygnacją Narębski.

Elwira zbliżyła się do niego.

— Ale ja papę przekonam — szepnęła cicho — że będę szczęśliwą...

Dziobata widząc, że szepczą, wyszła dla przyzwoitości, stając zapewne za drzwiami, a

rozmowa znowu się głośno rozpoczęła.

— Nie przekonasz mnie — rzekł Narębski — ale tymczasem, jeśli cię to bawi, że będziesz

siebie i mnie prze- konywać o tym, w co sama nie wierzysz, słucham chętnie.

— Feliksie! zawsze ta nielitościwa złośliwość!

— Naturalnie! złośliwy jestem jak człowiek, który nie ma racji! — dodał gorzko śmiejąc się

Narębski.

Elwira obrażona umilkła.

— Przecież — rzekła spojrzawszy na nią matka — nie rada bym, żeby się to stało mimo

twojej woli, dla Elwiry byłoby to, ja ją znam, nadzwyczaj przykro.

Feliks zamilkł.

— Ale papo, doprawdy, baron jest człowiek tak przyzwoity.

— Jak wszyscy, którzy usiłują być nimi, nie wiedząc dobrze, co przyzwoitość stanowi.

Baron, serce moje, coś przeczuwa, co się dlań nazywa przyzwoitością, omackiem po to sięga i
dostępuje z wielkim wysiłkiem tylko śmieszności. Ludzie istotnie przyzwoici, kochana Elwiro, nie
starają się o to, by być przyzwoitymi, są nimi jak róża jest różową, bo ją Bóg stworzył różą, nie
pokrzywą...

— Ale my dziś z nim nic nie zrobimy — szepnęła Samuela córce — laissez donc.

Zamilkły obie dumnie, Narębski posiedział, powiedział dobranoc i wyśliznął się do swojego

pokoju.

— To prawda, mama ma słuszność — odezwała się po jego odejściu Elwira — że papa jest

czasem taki nieznośny...

Samuela westchnęła znacząco.

— O! moje dziecko — dodała tkliwie i miłosiernie — każdy ma swoje kłopoty, nikt nie wie,

ile on wycierpiał, ale i ja z nim, jak widzisz, wiele wycierpieć musiałam. Dla takiego serca jak moje
ten chłód i szyderstwo czasami lub na przemiany taka sentymentalność jak dzisiejsza, zawsze na
przekór usposobieniu... a! nie mówmy lepiej o tym.

— Jednak potrzeba by coś na to poradzić.

Regle generale, powie swoje i będzie milczał, my zrobiemy, co się nam zda lepszym, bo

jemu brak zdrowego sądu, fantastyk... Nie obwiniam go, tyle miał do zniesienia w młodości,
złamany widocznie, zawsze objawia zdanie wprost rozsądkowi przeciwne... szczęście jeszcze, że
nie uparty... Pójdziesz za barona!

— O! i ręczę mamie, że będę szczęśliwą! — zawołała Elwira. — Dunder nie jest ładne imię,

ale baron! ale ma miliony! ale żyje w największym świecie, pojadę do Paryża, do Włoch! Będą mi
zazdrościć — zimę przepędzimy w Moed, lato w Wiesbadenie, trochę jesieni w Ostendzie...
Wmówię mu łatwo, że to go odmłodzi... Baron, jestem pewna, zrobi dla mnie, co ja zechcę — jest
dla mnie takim.

— Moje dziecko — przerwała Samuela — tacy oni wszyscy są, gdy się żenią.

— Ale ja go zmuszę być zawsze... Narębska uśmiechnęła się trzymając za głowę.

Vous croyez? daj Boże!

W słodkich marzeniach wyszła Elwira do swojego pokoju, a Samuela pozostała z dziobatą

faworytą, która ścieląc umiała zręcznie użalić się nad znużeniem, osłabieniem, stanem nerwów,

background image

trochę niedelikatnością męża i dać do zrozumienia, że jakibykolwiek wybór uczyniła panna Elwira,
pewnie być musi szczęśliwą...

Narębski długo w noc siedział z głową podpartą na rękach i dumał, łzy toczyły mu się z

oczów ciche, a usta śmiały szydersko.

— Otóż życie i szczęście nasze — rzekł w duchu — wartoż tak bardzo troszczyć się o jutro,

pozajutro i wszystko, co się ma skończyć garścią ziemi i kupką trawy, która na niej wyrośnie... a
potem? drugi głupiec urodzi się i znowu ta sama komedia.

Teoś dosyć smutny powrócił do domu. Mieszkał on, jak wiemy, w bliskim sąsiedztwie, w

takiejże ubogiej izdebce jak Mania. Ta tylko była różnica obu mieszkań, że Muszyńskiego daleko
było nędzniejsze. W gospodzie tej, która mu na krótko służyć miała, nie myślał on wcale ani o
wygodzie, ani o wdzięku, rzucił w kąt swój tłumo-czek podróżny, a że biegał wiele a chłopak go
opuścił, ledwie miał czas posłaniem okryć choć łóżeczko. Trochę papierów błąkały się na stoliku
przy nie dopalonym kawałku świecy.

Zdziwił się mocno, gdy stróż w bramie oznajmił mu, że w jego mieszkaniu ktoś na niego

czekał od godziny.

— Na cóżeście go puścili do mnie? — zapytał — kiedy mnie nie było.

— A proszę pana, kiedy się tak prosił, że niemożna. Musi mieć pilny interes, bo mu się tak

twarz paliła i spieszył się, co niemożna...

Nie mogąc pojąć, kto by doń co tak pilnego mieć mógł, Muszyński pospieszył do izdebki i

zdziwił się mocniej jeszcze widząc chodzącego po niej wszerz i wzdłuż Michała Drzemlika, który
miał minę niespokojną i zakłopotaną.

Przyszło mu na myśl, że się coś w księgarni znaleźć musiało niedobrego i przestrach go

ogarnął.

— A nareszcie się doczekałem! — zawołał podbiegając Drzemlik — kochanego pana

Muszyńskiego... drogiego...

— Czekał pan na mnie?

— Ja? a! tak! troszeczkę! ale to nic. Miałem dużo czasu wolnego, a ot — tęskno mi było za

panem, drogim, kochanym. Chciałem się dowiedzieć, co się też z nim dzieje? Bo to pan nie wiesz
— rzekł powtarzając po raz trzeci uścisk i tak dosyć serdeczny i niezwyczajny — że i my mamy
serce, ha! i my, księgarze, ludzie papieru, kochać umiemy, kto wart, a ja do pana kochanego to tak,
mogę powiedzieć, przyrosłem, cha! cha!

— Bardzom panu wdzięczen.

— Kochany ten Muszyński! no i cóż?

— No nic, kochany panie Michale, siadaj, proszę, na jedynym stołku, a ja się umieszczę na

łóżku, rad bym cię przyjąć serdecznie, ale jak widzisz, nie mam nawet elastycznego krzesełka.

— Tak mi się pana żal zrobiło...

— Doprawdy? uspokójże się pan! nic mi nie jest!

— W takiej nędznej izdebinie...

— O! za młodu wszystko człowiekowi dobre...

— No? a miejsca jeszcze nie masz pan?

— Przyznam się panu, że choć sobie dotąd miejsca nie wyszukałem, jest inna rzecz...

znalazłem sobie... żonę...

— O! — zawołał Drzemlik — a ja! com cię właśnie myślał swatać.

— Musztarda po obiedzie, kochany panie Michale, jestem zaręczony.

I pokazał mu pierścionek.

— No! to doprawdy szkoda! A panna bogata?

— Tak jak ja — rzekł Teoś — lub coś blisko tego, mamy we dwoje nic lub tak jak nic, ale

przy tym młodość, nadzieję i siły.

Drzemlik machnął ręką i począł chodzić namyślając się.

— Posag nietęgi! — zawołał cicho.

A był w takim jakimś usposobieniu przezroczystym, że nawet Teoś domyślił się, iż w nim

coś kołatało się, co z niego wyjść nie umiało czy nie mogło.

background image

— Nie masz pan jakiegoś interesu? — zapytał.

— Ja? interesu? ale nie! — odparł księgarz — ale żadnego... Czy pan co wiesz, to jest

domyślasz się?

— Właśnie że odgadnąć nie mogę i pytam...

— Nic, nic, tylko widzi pan, jeśli mam prawdę powiedzieć, oto jest rzecz taka. — Tu usiadł

i począł trzeć mocno czuprynę dla ułatwienia zapewne wyjścia myśli na wierzch dotąd w głowie
uwięzionej. — Oto tak, dużo myślałem o panu po jego odejściu od nas, dużo, dużo. Przerzucałem
rachunki, księgarnia istotnie winna mu wiele, szło mi z nim doskonale. A przy tym tak pan umiałeś
jakoś wszystkich pociągnąć ku sobie, że każdy, co do mnie przychodzi, pyta się o pana. Otóż żal mi
takiego pomocnika. A prawdę rzekłszy i czuję też, żem pana pokrzywdził trochę.

— Mnie?

— Ano tak! tak! mea culpa, bo na co panu było narzucać ten bilet loteryjny?...

— Ale cóż tam o tym myśleć!

— Bo gdybyś go pan się chciał pozbyć — rzekł Michał skwapliwie sięgając do kieszeni —

gotów byłbym ci za niego powrócić należność, istotnie sumienie mnie ruszyło, bo ja panu ten bilet
(niepotrzebnie wpakowałem.

— Dajmyż temu pokój.

— I gdyby panu ciężył, dalibóg, chętnie, powiadam panu, powrócę stawkę, bo na co to się

jemu w to wdawać? Ja stracę, to stracę, jak sobie chcę, ale pana szkoda.

Teoś się uśmiechnął.

— Doprawdy dziękuję panu za jego dobre chęci dla mnie, ale by mi go nawet trudno było

wymienić, bo sam nie wiem, gdzie jest i com z nim zrobił. Zresztą ja gdy raz robię zły czy dobry
interes, to stanowczo.

— W istocie — zawołał Drzemlik — ale pan dużo, jak na te czasy, stracisz? kilkanaście,

gdzie tam, dwadzieścia kilka rubli czy coś.

— Jużem musiał stracić, rzecz skończona, nie mówmy o tym... dziś, jutro podobno

ciągnienie?

— Ciągnienie? a tak! ciągnienie! a tak, dziś czy jutro, być może! — odparł Drzemlik

rumieniąc się — coś około tego... nie wiem... jalkoś w tych czasach.

— Muszę się też dowiedzieć, bom może choć bilet frejowy wygrał, a nuż stawkę!!

Drzemlik zaczął mocno kaszlać, jakoś się nagle zakrztusił.

— No! to wiesz pan co, co jest, to jest, idźmy do spółki — zawołał — ma być strata, niech

idzie po połowie.

— Mówiłem panu, że to jest rzecz skończona, rezykowałem, mniejsza o to, drobnostka,

odrobię się na czym innym.

Drzemlik począł coś śpiewać chodząc, ale w żaden ton przyzwoity trafić nie mógł i

odchrząkiwał co chwila coraz zaczynając z innego...

— Na tych loteriach — rzekł — to się zawsze traci, tylko ci wygrywają, co tam te rzeczy

sami robią, wiadomo.

— Może być — odpowiedział Muszyński — ale co się stało, to się stało... i basta!

— Mnie smutno jednak, że to z mojej przyczyny...

— O! niechże się pan tym nie frasuje... Michał usiadł kwaśny.

— Sama pora herbaty — rzekł — może byśmy dokąd poszli czy co? do Semadeniego?

— Chcesz pan? ja nie mam w domu gospodarstwa jeszcze i chętnie pana zapraszam.

— Ale nie! to już ja — rzekł Drzemnk.

— O! nie!

— No! to każdy za siebie zapłaci — odparł pan Michał — po niemiecku, to dobra metoda.

Teoś klucza szukał, gdy Drzemlik wrócił do biletu.

— Hm! a nuż pan tam co wygrasz? — rzekł — powiadasz, że nie wiesz, gdzie bilet, trzeba

by go przynajmniej wyszukać...

Muszyński pobiegł do stolika, przerzucił papiery, szufladkę, ale nigdzie nie znalazi. biletu,

nierychło dopiero w bocznej kieszeni od kamizelki domacał się pomiętego kawałka papieru.

background image

Drzemlik żywo rzucił się go oglądać.

— Proszę pana, numer jaki?

— 5 684...

— 5 684! 5 684! — wlepiając weń oczy powtórzył księgarz i pobladł... nie chcąc z rąk

puścić papierka.

— O co panu chodzi? wrócę pieniądze, na stół.

— Ale dajże mi pokój! — rozśmiał się Teoś — zaczynam myśleć, że doprawdy coś

wygram... — I schował go do kieszeni.

Wyszli milczący, a że idąc do Semadeniego przechodzić musieli około biura loterii, które

jeszcze stało otworem, Teoś przypomniał sobie swój bilet mimowolnie i rzucił okiem na szyby, na
których stało w złocistej glorii wielkimi głoskami:.

Wielki los padł na numer: 5 684

Muszyński osłupiały dobył bilet z kieszeni...

— Panie Michale! co to jest? — zapytał. Drzemlik rzucił mu się w objęcia.

— Przyjacielu! — zawołał — do czego cię przez troskliwość przygotować chciałem, aby

zbytniego wzruszenia, często szkodliwego, uniknąć... Tyś wygrał! wiedziałem o tym, usiłowałem
cię powolnie przysposobić, szczęśliwcze! do tego szczęścia, które wydarłeś mi z kieszeni!! A tak
jest, nie ja... ale ty wygrałeś, a jam był tak głupi...

Tu Drzemlik uderzył się po głowie.

— Ale choćbym wolał zawsze sam to mieć... dobrze, że się uczciwemu człowiekowi

dostanie... Niedomyślny! co się zowie z waćpana niedomyślny... wszakżem pół godziny ci mówił o
tym bilecie... i pytał, i próbował, i udawał, że go chcę odkupić... A wszystko to było tylko komedią
przyjaźni, aby gwałtowne wstrząśnienie nie nabawiło cię atakiem apopleksji... o co się, przyznam,
najmocniej obawiałem...

Teoś rozśmiał się ruszając ramionami, nie można powiedzieć, żeby nie był wzruszony

nieco, ale przyjął to tak chłodno, że Drzemlik posądził go o udanie.

— Wiesz wiele to jest, to coś wygrał? — zapytał.

— Wiele?

— Pół miliona...

— Ano, to chodźmy na herbatę — rzekł Muszyński — i pozwól, żebym już za nas obu

zapłacił... Żal mi cię serdecznie, bo w tej chwili okropnie rozpaczać musisz, żeś mi ten bilet oddał...

— No! nie będę się zapierał... wolałbym go mieć w kieszeni, ale co się stało, to się stało, i

możesz powiedzieć, żeś mojemu głupstwu winien pańską fortunę!

Myliłby się wielce, kto by sądził, że Muszyński doznał zbyt gwałtownego wstrząśnienia.

Drzemlik czuł daleko więcej, twarz jego zbladła i wywrócona wydawała mimo woli uczucie, które
nią miotało. Wypili herbatę, pożegnali się czule i rozeszli, a Muszyński zamyślony i milczący
powrócił do izdebki, walcząc z sobą, bo mu ten dar losu był niemal tak przykry, jak jakaś jałmużna
rzucona z nieba niedołężnemu, niezdatnemu do surowej pracy charłakowi. Zresztą wielką dlań było
wątpliwością, co mu te krocie z sobą przyniosą, trochę więcej szczęścia czy zleniwienie, moralny
upadek i bezsilność.

Cieszył się dla Mani tym dostatkiem niespodziewanym, dla siebie niewiele, a dużo wstydził,

że był winien losowi tyle, ile niejeden całym życiem pracy, poświęcenia i krwawego potu nie
zarobił. Zdawało mu się nawet niesprawiedliwością korzystać ze straconych pieniędzy tylu ludzi, co
je w paszczę losu rzucili z nadzieją, a stracili może z rozpaczą.

Był szczęśliwym graczem... a kto wie, co się na jego wygrane składało, ile łez, ile głodów,

niedostatków, źle użytych oszczędności.

Całą noc w tych rozmysłach gorączkowych rzucając się spać nie mógł i to było pierwszym

zyskiem jego, że nie zmrużył oka, że został zbity, złamany, upokorzony, niemal zawstydzony swym
szczęściem.

Nie wiedząc co począć, pojechał nazibyt rano do pana Feliksa, do którego wszedł tak

niezręcznie, że go jeszcze zastał w łóżku...

Spojrzawsay nań, Narębski się przestraszył, tak w fizjognomii jego dziwne znalażŁ

background image

pomieszanie, tak boleść jakaś wewnętrzna wypiętnowała się na niej dobitnie. Przyszło mu nawet na
myśl, czy się co Mani nie stało, i porwał się z łóżka.

— Co tam? coś złego? — zawołał.

— Nic! nic! — rzekł Teoś — to tylko głupstwo moje, że sobie rady dać nie umiejąc w

chwili, gdy kto inny by się śmiał i skakał, ja mam minę skazanego...

— Siadajże i mów mi co prędzej, co ci jest?

— Wystaw pan sobie, że kiedym się żegnał i obrachowywał z moim księgarzem, Drzemlik

narzucił mi prawie gwałtem bilet loteryjny...

— A na cóżeś go brał?

— Ale musiałem... nudził mnie... — Cóż się stało?

— Nic złego... bilet wygrał wielki los...

— Co mówisz? pół miliona? a dlaczegóż wyglądasz jak z krzyża zdjęty?

— A! bo mi to dolega, bo czuję w sumieniu jakby zgryzotę... bo sam nie wiem, co począć...

Narębski począł się śmiać, ściskać go znowu i śmiać się serdecznie, Teoś stał chmurny.

— Cóż ci jest? nikogoś przecie nie zrabował... nawet Drzemlika, który ci gwałtem bilet

narzucił...

— A wczoraj... próbował mi go odkupić...

— Spodziewam się, żeś nie oddał...

— Jeszcze nie, ale czuję się tak niespokojny... Narębski strwożył się.

— Słuchajże — zawołał — to Mania wygrała, nie ty... nie ważże mi się urobić głupstwa...

masz bilet przy sobie? dawaj mi go...

— Oto jest — odparł Teoś.

— Konfiskuję — rzekł żywo porywając go Narębski — choć raz przecie los miał oczy

otwarte i dał nie jakiemuś szołdrze, ale człowiekowi, któremu się od niego pomoc należała... Lecę
w szlafroku powiedzieć żonie.

Narębski cały był w ogniu.

— Ale żona pańska śpi pewnie...

— A! to ja ją. obudzę! — krzyknął pan Feliks — przecież warto dostać choćby migreny,

byle się dowiedzieć, że raz fortuna miała trochę sensu... i dała szczęście temu, co na nie zasłużył.

— Czekaj pan! a pewienże jesteś, że to szczęście? że to nie zasadzka szatańska na to, bym

założywszy ręce próżnował, zdrętwiał i obrócił się w jednego z tych ludzi, którzy nie mając bodźca,
wyrzekają się pracy i życia.

— O! dziecko dziesięcioletnie! o gaduło, co oklepane rzeczy powtarzasz bez myśli! czyż z

pieniędzmi pracować nie lepiej, nie ochotniej? — roześmiał się Narębski, porywając szlafrok na
siebie.

A śmiał się i hałasował tak bardzo, że raniej obudzona Elwira poczęła się Ciekawić,

domyślała listu od barona... jego napadu, czegoś tyczącego się siebie i puknęła do drzwi
ojcowskich... uikazując się niespodzianie w dosyć zaniedbanym szlafroczku i poprzydeptywanych
trzewikach...

— Któż tam? Elwira? o tej porze? — zapytał Narębski... — chodź! chodź! słuchaj, właśnie

wam miałem coś ciekawego powiedzieć... Teoś Muszyński, którego tu widzisz, narzeczony Mani,
wygrał na loterii... pół miliona...

— Cóż za żarty?

— O ba! najświętsza prawda!

— Nie może być...

— Nie powinno by być, a jest! — dodał kłaniając się Teoś.

Panna Elwira popatrzyła chwilę, zamknęła drzwi i pobiegła do łoża matki, którą przebudziła

bez ceremonii.

— Mamo! mamo!

— Co to jest? pali się? która godzina?

— Dopiero dziesiąta... ale ogromna nowina... Teoś Muszyński z Manią wygrali na loterii

pół miliona...

background image

— Co ty tam pleciesz?

— Muszyński jest u papy... papa taki szczęśliwy, jakby sam wygrał.. śmieje się i tańcuje w

szlafroku... jeszczem go tak, jak żyję, nie widziała...

Pani Samuela nachmurzyła czoło.

— A! dajcież mi pokój — rzekła kwaśno — wartoż mnie było budzić dla takiej nowiny...

Albo bajka, albo jeśli prawda... cóż mnie to ma obchodzić? Jakby ktoś na księżycu dostał febry!
Mania i Teoś! cóż to za bohaterowie?

Elwira śmiała się szydersko, ale z jej oka błyskała źle tajona zazdrość.

— Wcale niebrzydki chłopiec — zawołała dziwnym głosem Elwira — i niegłupi... no,

proszę mamy, że to takim Maniom zawsze szczęście sprzyja... I nasz Kopciuszek będzie chodzić w
atłasach i udawać wielką panią...

— A jakże mię głowa boli! dajcież mi wstać spokojnie... niech sobie chodzi, w czym chce, i

udaje, kogo się jej podoba... Co mnie ma zajmować te jej pół miliona...

Pluta, choć niecierpliwie wyczekawszy cały tydzień, obrachował się co do dnia i godziny i

w terminie oznaczonym postanowił odwiedzić jenerałowę. Dni oczekiwania przeszły mu jeszcze
dosyć swobodnie dzięki resztkom pozostałym z datku Narębskiego, który już miał się ku końcowi,
ale przy takiej jak jego nieopatrzności jutro groziło głodem i niedostatkiem. Pluta, mając kieszeń
nabitą, nigdy się nie zastanawiał nad tym, że ona się wyczerpać musi, używał, jak gdyby dochody
miał nicograniczone, a nędzę, gdy przyszła, znosił z dosyć filozoficznym stoicyzmem, ocalając ją
drwinkami z ludzi, a często i z samego siebie. Ku końcowi siedmiu dni byt jego nie był już bardzo
świetny, potrzeba się było ograniczyć wódką prostą i kawałkiem mięsa, ale kapitan też od losu zbyt
wiele teraz nie wymagał, a potrzeby swe sprowadzał do jak najprostszego wyrazu. Fizycznie i
moralnie więzienie go złamało, szukał w sobie na próżno tej energii i sprężystości, tego niepokoju
ducha, który go dawniej do wielkich dzieł prowadził, nawet poprawianie rodzaju ludzkiego i
dokuczanie szczęśliwym nie tyle mu smakowało... Odpoczywał, far niente i keif wschodni na
horyzoncie jego marzeń ukazywały się ideałami najwyższymi. Pluta był przybity, Kirkuć nawet
zdumiewał się, nie poznając go chwilami.

Z rama tego dnia, gdy się miał udać do jenerałowej, posłyszawszy go ze stekiem

przewracającego się po łóżku, pan Mateusz pokiwał głową.

— A co to, pułkowniku, stękasz? Hę?

— Sam się temu dziwuję, ale jakoś kości swędzą... ten loch wilgotny nabawił mnie

reumatyzmu, nie poznaję siebie, w głowie nawet jakaś ociężałość niesłychana. Człek by
odpoczywał tylko, ochoty nie ma do życia. Albo nie dosyć wódki piję, albo teraz spirytus się
popsuł, że go z chorych kartofli pędzą, które same siły nie mają, albo to już początek końca... czy
koniec początku... Diabli wiedzą, daj no mi tam trzęsianki...

— A to i ja się napiję, bo to człowieka stawi na nogi! — rzekł wstając Kirkuć — jeden

kieliszek z rana na czczo z kawałkiem chleba z solą, to dukat doktorowi z kieszeni...

— No, a dwa? — spytał Pluta.

— A dwa? to musi być dwa dukaty... — odparł Kirkuć — ale już ten drugi to czasem w

głowie mąci.

— Słaba głowa — rzekł kapitan wychylając spory kielich. — Niech mówią, co chcą —

dodał — wino, piwo i tamte inne rozwodnione fraszki i przysmaki ku połechtaniu podniebienia
wszystko to są romanse, a wódka grunt. Zaraz ci się w żołądku rozgospodaruje i w głowie
rozjaśnia... Która godzina?

— Co się tyczy godziny — odparł Kirkuć — tyle tylko wiem, że sztankelerka odeszła, a

zatem, musi coś być około południa.

— Gwałt! a ja w łóżku i nie ogolony, a tu wizyta za pasem! — zakrzyczał kapitan. —

Kirkuć, z ciebie śpioch obrzydliwy... czemu mnie nie obudziłeś? dawaj mi cyrulika...

— Zaraz, ale co się tyczy budzenia, wszak nie miałem tego posłannictwa, iż się tak wyrażę

— odparł Kirkuć — a pan się gniewasz, nie kazawszy mi...

— Gniewam się, gdy nie mam racji, powinieneś o tym wiedzieć — rzekł kapitan — to

ogólna reguła... ruszaj po cyrulika.

background image

— Idę już...

Kirkuć wyskoczył zaraz, kapitan się zerwał umywać, a że nie miał czasu na kawę,

powtórzył wódkę i wybiegł w miasto, dążąc do mieszkania jenerałowej.

Właśnie dochodził do jej domu, gdy dorożka wioząca Pobrackiego w tęż samą stronę

zastanowiła się u drzwi jego i dwaj panowie weszli razem.

— A pan tu? — spytał pan Oktaw.

— Z polecenia jenerałowej samej...

Zaczęli się ceremoniować we drzwiach u wnijścia, gdy im komodą ogromną zawalono

przejście, musieli więc poczekać, aż się ona wyniosła na ulicę. Dalej, nim zdołali próg przestąpić,
poczęła się tymże samym otworem dobywać na świat kanapa, którą Pobraeki poznał z trwogą za
należącą do mebli jenerałowej lub przynajmniej wiele do znajomej mu z ciemnego salonu podobną.
Twarz jego zwykle blada zrobiła się glinianą prawie.

Weszli zatem do sieni, w której mnóstwo mebli, niewątpliwie już uznanych za należące do

jenerałowej Palmer, w największym nieładzie, jakby po wielkim rozpierzchnione boju, spoczywały.
Stolik z serwantką i lampami zajmował środek, tyłem, bokiem, jedne na drugich, okrążały go
krzesła i fotele dziwnie pomieszane, fortepian zamknięty w pace, lustro w muślinowej spódniczce,
półka podobna do wschodków i jenerał przewrócony niewygodnie do góry nogami. Wszystko to
zdawało się kłócić z sobą i czekać tylko chwili do ponowienia walki przerwanej. Przejść było
trudno wśród tego kafarnaum, którego ognisko zajmował jakiś jegomość z bródką ryżą, palący
ostatek cygara i rozporządzający się jak w domu. Bzurskiego nawet, czujnego stróża, nie widać
było nigdzie.

— Ale cóż to to jest? — spytał Pobracki.

— Coś wygląda na przenosiny — rzekł Pluta równie niespokojny.

— Co to jest? — powtórzył mecenas.

— Czego panowie chcą? — zawołał z nieukontentowaniem wyjmując cygaro jegomość z

bródką, nie kryjąc, że im był nierad.

— Cóż to znaczą te powynoszone meble?

— A co mają znaczyć? — odparł pogardliwie gospodarujący nieznajomy — cóż? zabiera

się swoje meble do magazynu.

— Jak to swoje do magazynu? Wszak to są sprzęty pani jenerałowej Palmer? — rzekł

Pobracki.

— To jest byli sprzęty pani jenerałowej — odpowiedział mężczyzna, nakazując, aby

zabierano krzesła — ale to jest teraz mój sprzęt, kiedym ja go kupił i gotówką zapłacił.

— Jak to kupił? — zawołał Pobracki z trwogą — kiedy? i od kogo?

— Ano, trzy dni temu, wszystko, co tu było, no i drogom zapłacił. Z tymi Utrechtami to się

człek zawsze musi obszukać, bo to w mroku wydaje się jakby nowe, a ot, jak wynieśli na podwórz,
to wytarte, zblakłe i meble politury potrzebują, na mój honor. A nim się to sprzeda, co to tam
procentów przypadnie.

— Ale pani jenerałowa — dodał Pobracki.

— Co ja wiem o tej pani jenerałowej? niech się pan pyta na górze.

Pobracki z Plutą, który bardzo nosem kręcił, powoli pociągnęli na górę. Na piętrze

wynoszono właśnie łóżka palisandrowe i parawany, a nikogo nie było, by się o pani jenerałowej
dowiedzieć, sami obcy ludzie.

Do najwyższego stopnia zdziwiony i podrażniony, jak cień wśród tych ruin kroczył

Pobracki, nie mogąc pojąć, co znaczyły. Oczewistym już dlań było, że jenerałowa, o której
projektach mc a nic nie wiedział, której od dni kilku z różnych przyczyn widzieć nie mógł,
wyjechała nagle, wcale mu się nie opowiedziawszy. Trwożyła go ta jakaś nie zbadana tajemnica
nagłej ucieczki i sprzedaży ruchomości.

Pluta zwarzony i zastygły odzyskiwał jednak powoli sarkastyczne usposobienie i idąc za

mecenasem pomrukiwał pod nosem piosenkę:

A kiedy odjeżdżasz, bądźże zdrów...

O mojej przyjaźni dobrze mów...

background image

— Diabła tu można dobrze mówić o takiej przyjaźni — dodał — kiedy to zupełnie wygląda,

jakby ta baba, na cztery nogi kuta, wszystkich nas wystrychnęła na dudków. Śliczna przyjaźń, niech
ją słota porwie!

— Proszę pana — spytał łapiąc nareszcie gospodarza domu Pobracki — czy nie mógłbym

się dowiedzieć?

— A, mecenasa dobrodzieja...

— Upadam do nóg.

— Do nóg upadam...

Pluta poważnie, z daleka skłonił się milczący.

— Cóż to, jenerałowa wyjechała?

— Jak to? przecież pan mecenas jako przyjaciel domu musiałeś o tym wiedzieć?

— Ja, tak, trochę.

— Wyjechała, wczoraj rano jeszcze, do dnia. Widać nagły był wyjazd, bo sprzedała meble i

wszystko za bezcen. Gdyby to człowiek był wiedział, sam by może nabył, a to tak lada spekulant
korzysta, już chciał odstępnego ode mnie trzysta złotych. Słyszana rzecz!...

— Ale dokądże?

— A do Petersburga.

— Sama? — pytał Pobracki. — Nie, z synem.

— Jak to? z synem.

— Czy też z kuzynem, synowcem czyli siostrzeńcem, nie wiem — rzekł gospodarz — z tym

młodym człowiekiem.

Pobracki już był w domu, ale mu się słabo robiło. Pluta wciąż podśpiewywał za nim,

chociaż nader cicho:

A kiedy odjeżdżasz, bądźże zdrów...

— I dlatego kazała mi tydzień czekać, czemu nie ruski miesiąc? lub do greckich kalendów?

Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, o! ponieśli! Więc my tu już może i nie mamy co robić? —
dodał pytająco trącając łokciem pana Oktawa kapitan —jak się panu zdaje?

— Co? — spytał mecenas. — Pan się zdajesz dziwić nagłemu odjazdowi pani jenerałowej

Palmer — podchwycił miarkując się — ale to — rzekł odchrząkując — to było w naturze rzeczy,
proces, tak jest, ja dawno wiedziałem, że to musi nastąpić.

— Pan o tym wiedziałeś? — zawołał kapitan — a więc i dla mnie tam w tym liście, który

pan dobrodziej trzymasz w rękach, znajdować się coś musi?

— Nic nie wiem jeszcze, być może, wszakże w pośpiechu, być może, iż coś się zapomniało.

— Nigdy dobrzy i starzy przyjaciele jak ja! — odparł Pluta — odpieczętuj pan pismo, musi

być ciekawe.

Pobracki czytał, ale twarz jego w miarę przebiegania listu nic weselszego nie zwiastowała

— nie miał siły nawet nic powiedzieć kapitanowi, miną dając mu poznać, że list jego się tylko
tyczył.

— O osobnym liście do mnie nie słychać, zacny właścicielu tej nieruchomości? — zapytał

Pluta.

— Honor pański?

— Kapitan Pluta.

— Nie mam nic.

— Miarkowałem już z góry, że tu nic nie znajdę prócz słodkich wspomnień przeszłości —

zawołał Pluta poświstując — żegnam więc pana mecenasa i ciebie, zacny obywatelu!

To mówiąc cofnął się pobity, ale nie zwalczony na duchu...

Pan Oktaw wszedł w głąb z listem, którego zrozumieć nie mógł, otarł pot z czoła i po trzeci

raz próbował go czytać z uwagą. Stało tam dosyć ładnym i ekstrasztywnym charakterem
pociągłym, na papierze z cyframi, co następuje:

Szanowny Panie!

background image

Nagły obrót moich interesów zmusza mnie opuścić Warszawę bez podziękowania mu, bez

pożegnania go nawet. Chciej wierzyć, że mnie to boli. Musiałam się poświęcić dla ocalenia
majątku, a hrabia nie daje mi czasu do urządzenia się, musimy natychmiast wyjeżdżać. Proces jest
skończony — szczęśliwam, że donieść mu mogę, iż dzięki jego radom pomyślny skutek uwieńczył
gorliwe jego starania, za które zawsze zachowam serdeczną wdzięczność. Domyślisz się pan,

że hrabia Hunter od dni trzech jest mężem moim, to panu wytłumaczy wszystko — familia na

niego zrzekła się wszelkich pretensji. Proszę jeszcze raz wierzyć, że nie zapomnę nigdy żywych
dowodów przyjaźni, jakiej doznałam od niego.

Julia hr. Hunter

Pobracki stał długo osłupiały, nareszcie opamiętał się, że poznać po nim mogą doznane

wrażenie, i ukłoniwszy się gospodarzowi, zszedł milczący do dorożki i pojechał do domu, gdzie w
kilka godzin dostał ziębienia, gorączki i nad wieczorem musiał położyć się w łóżko. Kapitan, który
troskliwie o jego zdrowie się dowiadywał, doszedł od doktora, że to była jakaś afekcja tyfoidalna, z
której pan Oktaw tak prędko wyjść nie mógł.

Ukłoniwszy się w progu eskulapowi, który mu tę niepocieszającą zwiastował nowinę,

włożywszy ręce w próżne kieszenie, Pluta pociągnął pieszo do domu, frasobliwy dosyć i przybity
gorzej niż kiedy.

Powinienem był zmiarkować od razu, że ta babsko nas wszystkich w pole wyprowadzi —

rzekł w duchu — ale rozum jak musztarda po obiedzie przychodzi. Gonić za nią nie mam już
najmniejszej ochoty ku lodom arktycznym... Los musi się za mnie podjąć zemsty, bo już ja jej nie
podołam, pozostaje dilemma: co jeść i co robić?

Kirkuć mi nie poradzi, jam widocznie ogłupiał, w Wiśle woda zimna i brudna, dobry

powróz grubo kosztuje i gałęź mocna niełatwą jest do wyszukania, z pistoletu strzelać huczy i ludzi
straszy, a człek po capstrzyku ma fizjognomią nieładną, choćby się świeżo ogolił, na ostatek
trucizny nikt nie sprzeda, chyba taką, której trzeba wypić wiadro, żeby skutek zrobiła, a tu tylko co
nie widać, jak się jeść będzie chciało na kredyt...

Trudno temu uwierzyć, ale tak było w istocie, że kapitan wziąwszy dość okrągłą sumkę od

Narębskiego, już był ją całkowicie rozproszył. Zostawały mu w kieszeni okruchy, ale po ścisłym
ich obrachunku zapas nie na dłu- go mógł starczyć, a tu jeszcze Kirkuć pod pozorem serdecznej
przyjaźni swój głód pod opiekę kapitanowi oddawał, co gorzej, nawet swoje pragnienie.

— Ciężka sprawa — powtarzał Pluta — potrzeba się wynosić co prędzej z Warszawy lub

szukać posady? Ale cóż, najświetniejsze miejsce starczy mi na dwa śniadania! Gdybym mógł zostać
od razu ambasadorem lub dyrektorem jakiej kompanii wesołej i w której by nic nie było do
robienia, a dużo do zjedzenia, lub choćby kasjerem nicodpowiedzialnym za rachunki? Ale to dziś
strasznie trudno.

I humor go się już nie trzymał, bo pod koniec kląć zaczął. Powolnym krokiem wszedł

mrucząc do hotelowego pokoiku, Kirkuć coś właśnie operował około szafki i zdaje się, że musiał
teorią spirytusu sprawdzać praktycznie, ale szybkie zamknięcie podwoi i rumieniec, który wypłynął
na lice pana Mateusza, już nie wzruszyły Pluty — myślał o czym innym.

— To darmo — rzekł — potrzeba szukać zbawienia na prowincji. Wieś jest patriarchałna,

naiwna, życie tanie, ludzie nie podejrzliwi, serca otwarte aż do kieszeni, dusze czyste aż do
pożyczenia, worki pełniejsze niż w stolicach... Ale Kirkucia pozbyć się muszę, bo mi ten
wychowaniec nie na rękę i choćby się zgodził buty czyścić lub listy pisać, nie mogę sobie takiego
zbytku pozwalać.

— Wychodzisz? —. spytał po chwili pana Mateusza.

— A tak! wyjdę się trochę przewietrzyć. A pułkownik zostaje?

— Ja? spocznę, boś mnie zbudził późno i dlatego mi się dotąd spać chce. Adie, kochanku!

Któż by się spodział, kto by odgadł, że tymi słowy pożegnali się ci ludzie — na wieki.

Kirkuć, nic nie przeczuwając, wysunął się na bawsra, bo miał gdzieś cień kredytu, kupiony
niezmiernym nadskakiwaniem zezowatej gospodyni; kapitan pozostał sam i drzwi na rygiel spu-
ścłi. Nadzieja dłuższego pobytu w mieście opuściła go, trzeba się było ratować ucieczką. Przetrząsł
kruchą garderobę, kupioną po wyjściu z więzienia, wybrał z niej co było schludniejszego w bardzo

background image

umiejętnie zadzierzgnięty węzełek, który musiał wynieść pod płaszczem (nie życzył sobie bowiem
płacić w hotelu), obliczył kasę skromną, wypił resztę wódki, papiery schował do kieszeni i już był
gotów do drogi.

Przebierając listy i mniejszej wagi pozostałości, trafił portret jenerałowej, długo nań patrzał,

nareszcie ścisnął w dłoni, potrzaskał, rzucił pod nogi i zgniótł obcasem na miazgę.

— Gdyby ona — kto wie! kto wie! gdyby ona chciała była zostać uczciwą kobietą, może

bym i ja był się zdecydował wyjść na poczciwego człowieka. Ale ba, pal diabli amory! Gdzie
szatan nie może, kobietę posyła. Giń, czarownico przeklęta!

Już miał wychodzić dobrawszy chwili, gdy mu jakaś myśl przyszła szyderska, chwycił

kawałek kredki od preferansa i wielkimi głoskami napisał na stoliku:

Kirkuć — bądź zdrów... na wieki!

Dodał trzy wykrzykniki stopniowane tak, że ostatni w mgłach oddalenia zdawał się ginąć

maleńki. Potem wysunął się z hotelu i Bednarską ulicą spuścił na Pragę, gdzie dobrawszy miejsce
na furmańskiej bryce, nie pytając dokąd jedzie, puścił się w świat z mocnym przekonaniem, że tak
uczciwym jak on ludziom zawsze sprzyjają losy, że jeniusze nigdy nie giną inaczej jak z
niestrawności.

Kirkuć powrócił dopiero wieczór, gdyż bawar usposobił go do czułości zbytniej dla

zezowatej gospodyni, w której uśmiechu szczególny urok znajdował — domyślił się zaraz z napisu
fugi kapitana, ale ukrył ją przed gospodarzem i sam cichaczem także wyprowadził się spod
niegościnnego dachu, za który wymagano zapłaty.

W tydzień potem spełniał ze szczególną gorliwością nowicjusza obowiązek zaszczytny

pierwszego markiera w domu owej pani, której serce zawiędłe odżywić potrafił czułym
przywiązaniem. Miłość i żołądek przyczyniły się zarówno do przyjęcia służby, którą ozłacał sobie
przypomnieniem, że najwięksi bohaterowie, ba i królowie w bajkach, zakochawszy się, nie wahali
wdziać liberią, aby przybliżyć do przedmiotu swych zapałów. Niestety! biedny Kirkuć kłamiąc
przed sobą samym tak był jednak nieszczęśliwy ze swego upadku i osierocenia, iż niedługo
pożywszy przy bilardzie, przeniósł się do szpitala.

To go tylko pocieszało, że w największej nędzy upokarzającą pracą rzemieślniczą nigdy

dostojnych dłoni swoich nie zmazał. Człowiek był wielkiej godności i znał, co się wielkiemu
imieniowi należało od potomka znakomitej rodziny.

Powiadają o królu Dagobercie, że przechodząc przez most w ręku z psem, który mu się

dosyć naprzykrzył, rzucił go w wodę mówiąc: — Z najlepszym towarzyszem nawet rozstać się
przecie kiedyś potrzeba.

Otóż tak samo powieść, szanowni czytelnicy, choćby ona była najmilszą (nie śmiemy sobie

pochlebiać, byście ją za taką przyznali), przecież kiedyś skończyć się musi. Trzeba się rozstać z
najdroższymi, najukochańszymi nieraz istotami, cóż dopiero z takimi papierowymi cieniakami jak
nasze!

Nie sądzę, byście ich bardzo żałować mieli. Przyszliśmy do tej rozstajnej drogi, na której

pożegnamy wreszcie postacie, które się w naszej obracały powieści, idzie tylko o to, aby się z nimi
grzecznie i przyzwoicie pożegnać.

Chociaż mało kto umarł i niewiele się pożeniło z bohaterów naszych — nad czym mocno

bolejemy, choć rzecz się raczej urywa niż kończy, dalej iść już się i wam nie chce zapewne i my
sobie nie bardzo życzymy. Powieść oparta na rzeczywistości inaczej się też kończyć nie może,
wymysły tylko rozpoczynają się teatralnie i zamykają obrazem, apoteozą, epilogiem tryumfalnym
— w życiu powszednim dzieje się inaczej; nic się właściwie nie kończy, ciągnie się wszystko
powolnie i snuje coraz nową podsycane przędzą. Moglibyśmy dla uspokojenia czytelników
umorzyć jeszcze kilku bohaterów i półbożków, ale się nam zdaje, że jest rzeczą obojętną żyć im
dozwolić, kiedy tracimy ich z oczów. Prędzej, później zamknie się to trumną i grobem, bo nikt za
dni naszych żywcem do niebios nie bywa porywany.

Jednakże wchodząc w niepokój, jaki zrodzić może tak nagłe rozstanie się z ludźmi, których

los przez kilka tomów nam dokuczał, musimy choć napomknąć o kolejach dalszych naszych
dobrych znajomych —o ile nam są one wiadome.

background image

Ponieważ zaczęliśmy od kapitana Pluty i on prawie pierwszy ukazał się nam na chmurnym

horyzoncie garwolińskim, słuszna, abyśmy coś o nim jeszcze powiedzieli. Zapewniano mnie
najmocniej, gdym ostatnią rażą był na Podlasiu, że oddaliwszy się z Warszawy w chwili
małodusznego zwątpienia i uczuwszy sam, że jest już jednym z tych towarów, które kupcy
wyprawiać muszą na prowincję, aby się ich pozbyć ze sklepu, Pluta udał się na pierwszy jarmark, o
jakim doszły go wieści. O tyle mu się tam powiodło, że bryczkę i parę koni kupiwszy, wyruszył w
dalszą podróż daleko wygodniej, postanaiwiając nie zaglądać do stolicy i pędzić dalszy żywot
spokojnie wśród świata, którego zaletom zupełną oddawał sprawiedliwość. Widziano go później
wśród kilku świetnych zjazdów po różnych miasteczkach coraz liczniejszymi otoczonego
przyjaciółmi, gdyż wiele w krótkim przeciągu czasu porobił znajomości i z powodu dobrego
humoru, łatwości w obejściu, doświadczenia i rozumu powszechnie był ceniony. Hołd, jaki
oddawano talentom jego nie poznanym tak długo, skłonił go zapewne, że się tym wiejskim
kadzidłem jałowcowym i gościnnością niewykwintną zadowalniając, osiedlił całkiem na prowincji.

Kirkuć, jakeśmy mówili, dokonał żywota w szpitalu nie bez gorzkich żalów nad dolą, która

go całkiem zawiodła.

Daleko trudniej jest nam coś powiedzieć o jenerałowej Palmer, secundo voto hrabinej

Hunterowej, która tak niespodzianie, trzymając się zwyczaju wielkiego świata, znikła, chcąc
szczęście swe ukryć przed ludźmi i miodowy miesiąc spędzić na osobności, jak to się dziś czyni
powszechnie. Zasięgaliśmy o niej i jej mężu wiadomości różnymi drogami, ale niewiele się nam
zdobyć udało. Pewien dobrze poinformowany podróżny zaręczał nam, że odegrywała wielką rolę,
trzymała dom otwarty, ale nie była szczęśliwą, bo mąż jej szalenie grał w karty, życie wiódł z
francuskimi aktorkami i obchodził się z nią nazbyt ufając jej przywiązaniu do siebie. Bywało nawet
tak, że miłości cybuchem próbował... si fabuła vera.

Sceny, jakie między małżeństwem miały miejsce, dochodziły niekiedy do tego, że ludzie

nadbiegali na krzyki i byli mimowolnymi świadkami, że feto się kocha, ten się kłóci. Hunterowi
wszakże tak gorącej miłości wcale się nie chwali.

Sama pani, o ile wiadomo, szukając sobie roztargnienia w przymusowej samotności,

wylewała się cała na pobożne uczynki i odznaczała gorliwością, z jaką usiłowała nawrócić
zastygłych, poprawić obłąkanych. O żadnej przygodzie nowej, tyczącej się jenerałowej, osobiście
nie słyszeliśmy oprócz jednej, którą mając za potwarz, powtarzać nawet nie będziemy, szanując
powagę osób, które do niej złośliwa niechęć wmieszała.

Zapewniano nas, że do ostatka pozostała piękną i mło- dą, a Hunter bardzo jakoś prędko

postarzał i zdrowie nadniszczył równie z majątkiem. Wnoszono stąd, że mogłaby raz jeszcze
owdowiawszy pójść za mąż, co się nam zdaje woale już nieprawdopodobnym.

Narębscy wkrótce potem opuścili Warszawę z tą samą kawalkatą, która ich do niej

przywiozła.

Dolegliwości pani Samueli zwiększyły się od wyjścia za mąż Elwiry, która mimo niemego

oporu ojca poślubiła uszczęśliwionego barona i pozostała w stolicy.

To improwizowane małżeństwo nie tak się znów nadzwyczaj szczęśliwie powiodło, jak

sobie młoda pani obiecywała. Po kilku tygodniach świetnego pożycia i próbowania nowych sukien i
ekwipażów głucha, powolna walka o berło w domu rozpoczęła się między baronem a Elwirą, która
o niczym nie wątpiła i zdziwiona została niezmiernie, znajdując bardzo zręczny opór tam, gdzie się
spodziewała uległości. Jako niewiasta pełna wiary w swe siły nie zraziła się ona wcale doznanymi
trudnościami w opanowaniu swego królestwa, owszem zagrzana nimi została do szlachetnego
współzawodnictwa. W trzecim tygodniu maleńkie utarczki juz się powoli rozpoczęły. Baron
próbował jeszcze kończyć je pocałunkami, dalej przyszło do niemówienia po całych dniach i
niewidywania się po tygodniu, a nawet do łez gniewnych, które gniew osuszał... Czy baron
zwyciężył ostatecznie, czy Elwira... zostawujemy rozwiązanie czytelnikom, którzy ten problemat
mogą, mając dostaiteczne dane, spożytkować dla przepędzenia długich zimowych wieczorów.
Sumienie wszakże dodać nam każe, iż w domu barona zjawił się, poczekawszy trochę, niezmiernie
miły, piękny i dobrze wychowany kuzyn jego po kądzieli, którego baron bardzo pokochał, a nie
mógł nigdy przekonać żony, żeby go oceniła, jak zasługiwał... Na próżno sam go wprowadził do

background image

domu na stopie poufałej i starał się uwydatnić jego przymioty... Elwira znieść go nie mogła...

Dziwna, że mimo to kuzynek, jakby pozbawiony uczucia, uparcie bywał w domu barona, a

co osobliwsza, dokuczał długimi sam na sam rozmowy Elwirze, którą często i jakby trafem
niepojętym umiał nachodzić samą jedną. Zawsze wszakże mimo usilnych starań przypodobania się
jej, gdy mąż o niego zapytywał, Elwira pogodzić się z nim nie mogła i znajdowała go
najnieznośniejszym z ludzi. Jednakże baron z tego skorzystał, bo nienawiść, która już zrodzić się
miała dla męża, przeszła jak po konduktorze po nienawistnym kuzynku, a Elwira dla barona zaczęła
być daleko łagodniejszą i wyrozumialszą. Mówią, że mieli we trojgu razem jechać do wód... Kuzyn
poświęcił się przez przywiązanie do barona mimo wielkiego wstrętu, jaki naturalnie budzić w nim
musiała Elwira swoją niepokonaną niesprawiedliwością względem niego.

Dunder, o ile ci, co go znają, sprawę zdać mogli, głosi się bardzo szczęśliwym, odmłodniał,

ustatkował się i ma nadzieję, że imię, które nosi, przekaże następnym pokoleniom, gdyż Elwira
miewa jakieś gusta dziwne, co zawsze poprzedza i przepowiada pomnożenie rodziny...

Narębscy po wydaniu jej za mąż zostali we dwojgu na wsi, pani Samuela ból głowy i

cierpienia nerwowe powiększyły się do tego stopnia, iż także do wód jechać zamierzała, czemu się
mąż bynajmniej nie sprzeciwiał, sam pragnąc na wsi pozostać. Postarzał biedny i stał się dziwnie
posępny i milczący, całe godziny pędził w fotelu zadumany — widocznie brak mu było i celu życia,
i ochoty do niego. Ożywiał się tylko nieco odbierając listy od Mani, która do niego dosyć często
pisywała.

Ale tu wypada nam coś więcej powiedzieć o głównej bohaterce.

Po wygraniu wielkiego losu Teoś nie miał najmniejszej przyczyny odkładać nadal swe

małżeństwo. Nazajutrz rano z Narębskim razem pojechali o tym oznajmić oba

Kopciuszkowi, który zimno przyjął nowinę. Nie mówiono o tym więcej. Pan Feliks

nastawał, aby Muszyński kupił sobie kawał ziemi i choć się on tłumaczył, że do gospodarstwa nie
był stworzony, obstał przy tym, że w okolicach Warszawy kupiono dla niej majętność zrujnowaną,
aby obudzić chęć do pracy w Teosiu.

W kilkanaście dni po opisanych wypadkach ślub cicho odbył się w kościele

Swiętokrzyskim. Cała rodzina Narębskieh i kilku bliższych przyjaciół, a nawet biedna pani
Jordanowa, która niebezpiecznie w czasie ślubu się rozpłakała i popsuła sobie łzami bardzo
starannie na ten dzień umalowaną twarz, przytomni byli obrzędowi. Wszyscy potem razem
pojechali do państwa młodych, którzy skromne zajęli mieszkanko na Krakowskim Przedmieściu.
Tu bez występu przyjmował ich Teoś i Mania i starali się, o ile umieli i mogli, złe humory pani
Samueli i Elwiry rozpędzić wesołością niewymuszoną a uprzejmą. Ale ani Teoś, ani Kopciuszek
nie zdołali rozchmurzyć czoła pani Feliksowej i rozmarszczyć panny Elwiry, która w różnych
paraibołaeh i przypowieściach starała się ciągle mówić o panu baronie dla wewnętrznej swej
pociechy.

Po herbacie wyjechały one obie z panią Samuela, którą głowa rozbolała, a że córka była jej

do pielęgnowania potrzebna, Narębski sam tylko dłużej pozostał z młodym małżeństwem i z
weselszą wyszedł twarzą, gdy się wszyscy rozjechali. Jordanowa szczerze i serdecznie była
szczęśliwa, bała się tylko, aby Mania jej całkowicie nie opuściła i starała się jakimś ogniwem choć
słabym połączyć z Muszyńskimi. To przywiązanie do Mani kobiety, w której serce i uczucie
zdawały się wyczerpane, dziwnym było zaprawdę, ale często późno się coś zagłuszonego życiem w
człowieku odzywa. Jordanowa czuła, że ją to dziecię podniosło, uszlachetniło, obawiała się więc
mocno, aby opuszczona i osamotniona nie wpadła znowu w dawne ciężkiego żyda koleje. Dopóki
Muszyńscy pozostali w mieście, dzień w dzień przysuwała się do mich pokorna, milcząca,
wpraszając się, aby jej choć z dala w kątku było wolno z nimi pozostać. Szczęściem Mania miała
serce poczciwe i nie należała do tego świata sztywnego, który odpycha istoty upadłe, choćby je,
podając im dłoń, mógł podźwignąć, i który nie przebacza nigdy, w poprawę nie wierzy i sam
grzesząc po cichu i ostrożnie, za grzechy nieopatrzne karze bez litości.

Me odepchnęła więc Jordanowej, która powoli z wiekiem swym się pogodziła i pragnęła,

dając światu za wygraną, mieć kogoś, co by ją trochę kochał, przy kim smętną godzinę dni ostatka
spędzić by mogła.

background image

Nie potrwało to jednak długo, Jordanowa kilka miesięcy, układając sobie różne projekta na

przyszłość, odwiedzanie na wsi państwa młodych, postawienie domku przy ich ogrodzie itp. biegała
codziennie do Mani, aż w końcu ot tak, nie wiedzieć z czego, ciężko zapadła.

Dowiedziawszy się o tym, Muszyńska zasiadła przy łóżku biednej kobiety i spełniła

obowiązek chrześcijański względem osamotnionej, której gburowata Kachna przy najlepszych
chęciach często stawała się ciężką, bo na nią tylko gderać umiała. Mimo najlepszych lekarzy i
największych starań choroba Jordanowej bardzo wprędce stała się niebezpieczną, jakiś rozkład
krwi, której niczym odżywić nie było można, powiódł ją do grobu.

Ostatnie chwile spędziła w cichej rezygnacji, plącząc tylko i całując ręce Mani za to, że jej

nie opuściła. W wigilią śmierci odprawiła Muszyńską pod jakimś pozorem, posłała Kachnę po
notariusza, w sekrecie i testamentem zapisała Mani wszystko, co miała.

Nikt o tym nie wiedział i po śmierci dopiero odkryło się to poczciwe serce Jordanowej,

która nie chciała wspomnieniem daru wywoływać podziękowań i milczała do ostatka. Stara Kachna
w rozporządzeniu tym razem z pieskami otrzymała pensją dożywotnią, aby bez ciężkiej pracy resztę
dni spędzić mogła... a! toteż strojąc nieboszczkę do trumny, płakała nieboga łzami, jakich się
niewiele na świecie przelewa.

Muszyńscy odziedziczywszy niespodzianie plac przy Alejach i Wilczej ulicy i sumę, która

im doziwalała pomyśleć o wystawieniu domu, (postawili sobie cale niebrzydką kamieniczkę, która
im na zimę służyła, bo latem mieszkali na wsi.

Spytacie zapewne, czy byli szczęśliwi? o! na to pytanie doprawdy odpowiedzieć nie

potrafię, naprzód bym bowiem wymagał określenia szczęścia, które na, ziemi.niedobrze rozumiem,
potem musiałbym niezmiernie długo mówić wam o rzeczach bardzo prostych i nie wiem, czybyśmy
się zgodzili z wami na warunki tego, co się tu szczęściem zwykle nazywa...

To pewna, że Teoś i Mania kochali się bardzo, że byli dla siebie stworzeni, że pragnieniem

nie wyszli poza szranki, jakie im zakreślała rzeczywistość, że nie ostygli i nie spoczęli wśród drogi,
na której ktokolwiek siadł założywszy ręce... ten już ani poczciwym, ani szczęśliwym być nie
może. Mania miała muzykę, którą kochała z całej duszy, Teoś lubił literaturę i naukę gorąco, uczył
się, rozszerzał zakres działania i wiedzy i po szczeblach szedł, jak mógł najwyżej do wykształcenia
własnego, kochał on swą ciszę, przyjaciół miał mało, pamiętał o tym, że człowiek jak z jednej
strony samotnym być nie powinien, tak z drugiej zbyt się rozpraszając traci pokój, a nie zyskuje w
zamian... nic prawie prócz nieustannych zawodów.

W stosunkach społecznych oboje nie gonili za nikim, nie unikali zbytnie nikogo —

próżność, która na drugich tyle klęsk sprowadza, gdy pragną koniecznie wedrzeć się w sfery
niewłaściwe, była obcą Muszyńskim. Nigdy on nie zaparł się swej matki, poczciwej praczki, ani
ojca rzemieślnika, nigdy ona nie zapomniała swojego sieroctwa, które dla niej było najlepszą szkołą
serca...

Co do pomniejszych postaci, chociaż nie chcielibyśmy w niepewności zostawiać

czytelników, bośmy szczerze wdzięczni, jeśli one ich zająć potrafiły — trudno było dosyć zebrać o
nich późniejsze wiadomości. Ludzie giną w tłumie tak łatwo.

Pan Michał Drzemlik po niefortunnej stracie pół miliona, który oddał za dwadzieścia kilka

rubli, dostał był chwilowo żółtaczki, ale z tej szczęśliwie wyszedł i zostało mu tylko na ustach
wiekuiste wspomnienie, które kilka razy na dzień znajomym i nieznanym się powtarzało, a w duszy
wiekuista zgryzota, która oddziałała na stan jego wątroby. Cera pana Michała od tej słabości i
wypadku przeszła w barwę cytrynową, której już nigdy nie utraciła. Błąd ten był dlań wyrzutem
sumienia nieustannym, odebrał mu spokój, zatruł życie, wyrobił niesmak do pieniędzy, które
powolną pracą zdobywać było potrzeba, i naraził na straty, bo pan Michał odtąd ciągle grał na
loterią, a nigdy trzech groszy wygrać nie mógł.

Trawiony gorączką jakąś, którą siostra na próżno złagodzić się starała, niespokojny, kilka

razy w fałszywe rzucił się spekulacje, drogo je opłacić musiał.

Wkrótce potem, zapewne dla rozbicia smutnych myśli, jakie się w nim rodziły z tych

medytacji o uronionym półmilionie, ożenił się Drzemlik prozą z osobą chudą i nieco ospowatą, ale
majętną. Ta rychło też siostrę księgarza za mąż wydała za człowieka podżyłego i statecznego, aby

background image

się pozbyć jej z domu, w którym sama rządzić i panować chciała. Małżeństwa oba poszły, jak idą
wszystkie im podobne, kolejami zwykłymi przez grudę i kamienie gościńca, na którym jeśli nie ma
błota, to kurz, jeśli nie stanie pyłu, to grzęzanica, a na ostatek gołoledzie... panują.

Co do państwa Byczków, dom ich jeszcze przed wyniesieniem się z niego Mani osierocony

został przez staruszkę, która przeciągnąwszy żywot nad zwykłą jego miarę i marzenia młodości
snując do końca, zmarła w dziwny bardzo sposób. W ostatnich czasach rzadko już bywała
przytomna, często milcząca, a niekiedy wiodła z sobą monologi podobne do tych, których parę razy
byliśmy świadkami. Jednego dnia posłała o niezwykłej godzinie po syna... który przyszedł
natychmiast i zastał staruszkę już ubraną, w jedwabnej sukni siedzącą w fotelu z książką do
nabożeństwa na kolanach. Było to o godzinie ósmej rano.

Zaledwie wszedł, Byczkowa poznała go po chodzie i odezwała się:

— Ale to, moje serce, mnie bo już by umierać potrzeba... czas przyszedł, człowiek się tylko

zapomniał... ja myślę to już dziś skończyć, nie ma czego dłużej czekać... wzrok nie wróci... jego już
nie zobaczę... o nie!

— Co tam mama takie rzeczy mówi! — rzekł Byczek.

— Ano! już mi się nie sprzeciwiaj, kiedy pora, to pora — namyśliłam się, że talki żyć nie

ma po co i dlaczego... Coraz jakoś bałamuci się gorzej w głowie, na oczy zapadam gorzej, chociaż
niby to ja coś widzę, ale wy mnie osądzaliście już ślepą... No! no! otóż już się wam wyniosę. Bo to
i tego pokoju potrzebujecie, i nie ma czego żyć, powiadam ci! Wiec słuchaj no, jak tobie na imię?
Zachariasz? a tak! słuchajże, Zachariaszu, czy ci to różnicy nie zrobi, żebym ja sobie dziś umarła?

— Ale kochana mamo, co bo mama mówi? Przecież nikt nie umiera, kiedy chce, aż gdy mu

Bóg śmierć zeszle.

— No! no! już jak się z Panem Bogiem ułożę, to mnie wiedzieć... poczciwy staruszek

dawno mi powiada, że mogłabym sobie umrzeć, ale mi się nie chciało jeszcze, wszystko się czegoś
lepszego spodziewałam i taki z tymi wspomnieniami się żyło, a na progu trzeba będzie porzucić
wszystko jak stare łachmany. Więc myślę sobie, to już umrę dziś, jakże ci się zda?

— A! niechże Bóg uchowa! — rzekł Zachariasz.

— To dobrze, bo ty jesteś syn poczciwy i tak mówisz, jak się to mówi, kiedy dziecko

pamięta przykazania Boże, ale swoją drogą mnie bo już nudno stare kości dźwigać, trzeba się
wybierać na tamten świat. A pochowacie mnie jak się patrzy? hę?

— Moja matko kochana...

— Co tam ceremonie, mów jak należy, a zrób, jak cię poproszę. Na starym smętarzu, a ty

może i nie wiesz, gdzie stary smętarz?... ale ci powiedzą — jest grób w lewo w samym końcu muru.
Był tam pomnik, piramida z cegły, ale to się musiało obwalić ze szczętem, bo kto tam umarłych
domu pilnuje. On tam pochowany, nieboraczek, pieszczota moja jedyna, w żabotach i haftowanym
fraku... połóżcie mnie koło niego. Myśmy sobie zawsze obiecywali leżeć w jednym grobie, ale to
już nie wian, czy pozwolą, bo to stary grób... to choć blisko...

Byczek milczał, zimno tego słuchał, bo był przywykły do marzeń matki.

— Dziś ja tedy umrę, jeśli tam wam nic nie zawadzę, alebym się na wyjezdnym z księdzem

chciała jakim zobaczyć. Oj! nagrzeszyło się dużo! dużo! potrzeba pana Boga przeprosić, niech
przyjedzie jaki starowina, co się z nim dobrze zna, bo ci młodzi, to ja ich nie lubię.

Byczek pobiegł do żony, opowiedział jej, co słyszał od matki, poszła i ona do niej, ale

otrzymawszy ponowioną prośbę o księdza, posłała po niego.

Stara dosyć długo pozostała z nim zamknięta i przygotowała się jak do ostatniej podróży, a

gdy się wszystek obrzęd odbył, siadła w fotelu i prosiła o kawę, którą bardzo lubiła.

— Moja droga Zachariaszowa — rzekła — już to pew- nie ostatni raz cię o to proszę,

niechże będzie z kożuszkiem i parę sucharków.

Ten apetyt staruszki, który się niespodzianie zjawił, przekonał Byczków i uspokoił ich, że

marzenie śmierci było tylko jednym z przywidzeń zwykłych biednej obłąkanej.

Podano jej kawę, którą wypiła z chciwością prawie.

— A niechże by ta dziewczynina, co tu czasem bywa — dodała mając na myśli Manię, którą

bardzo lubiła — niechby tu ona przyszła się pożegnać, tak mi się coś widzi, że to musi być jakaś

background image

moja wnuczka, tylko po kim, to sobie przypomnieć nie mogę.

Posłano po Kopciuszka, a gdy zwyczajem swym siadła u nóg jej na stołeczku, staruszką

objęła jej główkę rękami drżącymi i pocałowawszy w czoło, odezwała się:

— To już i ty zapewne wiesz, że ja odjeżdżam.

— Dokąd, babciu? — spytała Mania.

— Ano, tam, na inszy świat, wszystko gotowe do drogi, dusza wyprana i grzechy za oknem,

ksiądz z sobą poniósł całą torbę. Bywajże i ty mi zdrowa i szczęśliwa, a hrabiów nigdy nie kochaj...
to się na nic zdało, słodki owoc, ale w końcu szkodzi, potem zawsze jeśli nie krew, to łzy, jeśli nie
śmierć, to fiksacja, a serce ci wyżre żal do ostatniego kawałeczka. O! tak!

Tu zaczęła sobie różne rzeczy przypominać i zwoływać to pana Zachariasza, to samą, a choć

oni oboje wcale nie wierzyli w przeczucia matki i ciągle ją uspokajali, nic to na nią nie wpływało.
Idea śmierci tkwiła w niej ciągle.

Gdy odeszli, spytała Mani, czy jest dobrze ubrana, czy co poprawić potrzeba.

— Widzisz, moje serce — rzekła — kobieta i na tamten świat, i do trumienki musi iść

przystojnie. Ty nie wiesz, jąkam ja była piękna za młodu, a! to mnie też zgubiło. Kochali, kochali, a
na co się to zdało? taki umrzeć potrzeba i nawet; wspomnienie chwil szczęścia porzucić.

Odwróciła się potem jakby do Zachariaszowąj:

— Moja Zachariaszowa — rzekła — nie pożałujcież mi też, a dajcie do trumny chustkę od

nosa i mój flakonik, ten, co od niego...

Gdy w chwilę potem syn i synowa odeszli, po cichu trąciła w ramię Manię.

— Dziecko ty moje, co ja ci powiem. Jest pod materacem w głowach szkatułeczka

obwinięta chustką, podaj mi ją.

Mania poszukała i przyniosła. Była to niegdyś ozdobna brązami skrzyneczka, wielce

używaniem nadpsuta i spłowiała. Złocone brąziki wystawujące amorków z łukami napiętymi
trzymały się jeszcze po rogach, w środku była Venus na morskiej konsze, zameczek wyobrażał dwa
pyszczkami połączone gołębie. Stara dobyła kluczyka, który nosiła na sznureczku, i otworzyła
powoli zamek zardzewiały. Ze środka dobył się jakiś zapaszek ambry i zatęchłej woni
przedwiecznej, nadpsutej, która już nie była z tego świata, coś na kształt balsamu, który słychać z
trumien po secinach lat otwartych.

W atłasem różowym wybitych poduszkach leżały tu różne drobne sprzęciki, które stara

chciwie zagarnęła rękami drżącymi. Był tam kameryzowany zegareczek wypukły z szafirową
emalią i bukietem róż na niej, kilka pierścionków, zwiędłe kwiatki, zdarta para rękawiczek,
miniatura w oprawie złotej wystawująca mężczyznę bardzo pięknego w peruce i złotem
haftowanym fraku, a z drugiej strony z włosów cyfra na tle nadziei, były złamki niezrozumiałe
różnych pamiątek. Starej łzy ostatnie potoczyły się z oczów ma te szczątki życia, przyłożyła do ust
miniaturę i schowała ją za suknię. Wonią skrzyneczki napawała się długo, znać ona jej coś
przypominała, pierścionki pokładła na palce, rzeczy drobniejsze, jak mogła, pochowała przy sobie.

— Jak umrę — rzekła — pilnuj, ażeby mi tego nie poodbierali, chcę z tym być pochowana.

Na cóż mnie na nowo ubierać mają, włożyć stare Teości, jak są, do trumny i dosyć. Oni tam gotowi
i na te kawałeczki się połakomić... a to tam niewiele warto.

— Słuchaj no jeszcze — dodała po chwili — coś ci chciałam powiedzieć. Żebyś o mnie

pamiętała, naści to, moje dziecko. To pierścionek, który mi jeszcze ojciec dał na imieniny, kiedym
miała lat piętnaście, niewiele on wart, ale ci przypomni, żebyś się modliła za grzeszną duszę twojej
babki.

Obrączka z turkusikiem, którą sama włożyła Mani, zbyt małej w istocie była wartości, aby

się ona mogła wahać ją przyjąć.

— A teraz — rzekła zasiadając się głębiej w krześle — bywajcie mi zdrowi i szczęśliwi,

pożegnajmy się z sobą.

Mani zabrało się na łzy, obie popłakały uścisnąwszy się, ale ją staruszka zaraz odprawiła i

znów przywołała Zachariaszów oboje.

— Niech się ja z wami jeszcze pożegnam — rzekła poważnie. — Bóg ci zapłać,

Zachariaszu, za schronienie i serce, boś doprawdy dobrym był synem dla mnie, a ja tam wam

background image

obojgu nieraz dokuczyłam. A! bo też się tam ta dusza tłukła po kościach jak ptak w klatce.
Darujcież mi, a nie pamiętajcie. Co tam po mnie rupieci jest, oddajcie ubogim, wy się tym nie
wspomożecie... Mnie pochowajcie tak, jak stoję, nie trzeba ubierać, umyślniem się dziś już odziała
na to. Moja Zachariaszowa — dodała — dziękuję ci i przepraszam za kłopot, który miałaś ze mną,
dokuczyłam ci nieraz obca, a miałaś litość nad starą, Bóg ci to w dzieciach nagrodzi,

— Ale co tam o tym mówić! — popłakując przerwała rozczulona Byczkowa.

— Proszę cię, serce, w trumnę jak mnie będą kłaść, mech mi pod głowę położą tę

poduszeczkę starą, co to ja ją lubię, ona się nie zda nikomu, a moja głowa do niej od szczęśliwszych
czasów przywykła.

— Papiery Zachariasz znajdzie w nogach pod materacem zawiązane w chustce, to tam różne

niepotrzebne... niechby ze mną w trumnę położyli to najlepiej, albo spalić, bo co tam obcy mają
czytać i śmiać się. Głupiemu wszystko śmieszne, choćby krwią pisane. Bywajcie mi zdrowi, która
tam godzina?

Byczek odpowiedział, że był wieczór.

— No, to i mnie czas ruszać, żaby tam drzwi nie pozamykali i żebyście ze raną w nocy

kłopotu nie mieli jeszcze. Zostawcie mnie trocha samą, to się pomodlę, a dajcie mi książkę do ręki,
choć niedowidzę, ale to się lepiej przypomina, gdy książkę się weźmie.

Zmęczeni całym tym dniem wyszli oboje Byczkowie pewni, że stara marzyła sobie na jawie

jak zawsze. Służącą tylko zostawiono w bliskim pokoju na zawołanie.

Poczuwszy się samą, jak opowiadała sługa, staruszka poczęła się modlić gorąco,

przewracając kartki w książce z wielkim pośpiechem i płakała po trosze, i biła się w piersi, potem
przeżegnała, ręce złożyła jak do modlitwy, uśmiechnęła dziwnie słodko i westchnęła z cicha.

Siedziała tak nieruchoma zupełnie jakby śpiąca... Była już dziesiąta wieczorem, gdy

przyszła sługa radzić się pani Zachariaszowej, czyby jej w łóżko nie położyć, ale gdy Byczek
wszedł do matki, zastał ją bez życia i skostniałą.

Dziwne to życie dziwną też skończyło się śmiercią.

W parę dni potem ubogi pogrzeb wyszedł ze Świętokrzyskiej ulicy wioząc staruszkę na

Powązki i mogiła żółta przysypała czarną trumnę, w której ostatnia miłość Augustowskiej epoki
usnęła na wieki z zeschłymi kwiatkami na wyschłej od tęsknoty piersi.

Państwo Byczkowie po zgonie matki nie zmienili wcale trybu życia i wiedli je tak porządnie

i regularnie jak dawniej, a byli też bardzo szczęśliwi. Byczek nie wy- niósł się ze swojego pokoju,
choć mógł zająć wygodniejszy po matce, dlatego, że musiałby był zmienić miejsce, w którym
przywykł stawiać cybuch pod oknem, a wreszcie i wszystkie obyczaje poobiednich godzin, które
się stały nałogiem.

Przychodzi nam na myśl, że się kto gotów o pana Adolfa Szwarca, o godnego ojca jego,

matkę, a nawet rumianą i hożą kuzynkę zapytać, a przekonani jesteśmy, że szczerze Bogiem a
prawdą opowiadając to, cośmy słyszeli, za najpewniejszą rzecz w świecie, możemy być posądzeni o
wymyślne epilogowanie naszej powieści. Bo ciężko w istocie przypuścić, żeby taki elegant jak pan
Adolf ożenił się z Basią? tymczasem wszyscy mi zaręczają, że to nastąpiło, nie (rychlej wprawdzie
jak w rok po rozstaniu się jego z piękną Elwirą. Wiemy, że ojciec i matka byli temu mocno
przeciwni zrazu, ale Bartłomiej, przypomniawszy sobie historię butów kozłowych, jakoś nareszcie
przystał. Adolf postanowienie to uczynił dziwnie nagle i gdy się Basi oświadczył, panna byłaby z
podziwu i szczęścia zemdlała, ale mdleć ją jakoś nie nauczyli za młodu i obeszło się serdecznymi
łzami. Pani Szwarcowa, acz małomówna i stroniąca od salonów, lubiąca wieś i ciszę, tak
przyzwoicie wygląda, kiedy się pokaże w Warszawie, że nikt by ją nie posądził, iż własnymi
rękami prała bieliznę i karmiła ptastwo domowe. Mąż jej jest zawsze ozdobą najlepszych
towarzystw, które mu trochę za złe mają, że żony szukał w głębinach tych społecznych otchłani, w
które nawet wzrok ich domowy nie sięga.

Tyle o naszych znajomych, do których wypadałoby może dodać Wydyma, który wkrótce

potem się ożenił. Spowodowała tę niespodziewaną determinacją bytność Zeżgi, który w pannie
Salomei poznał swą dawną pierwszą, ostatnią i jedyną miłość, przebaczył jej i sam upornie chodził
około tego, aby skojarzyć małżeństwo, zdające się obiecywać choć krótką, jesienną, ale pogodną

background image

godzinę szczęścia biednemu kalece i biednej sierocie. Zmartwiła się tylko tym wypadkiem kuzynka,
do której Wydym chodził na obiady, bo cała jej nadzieja zapisu dla dzieci upadła. Zeżga zamieszkał
na dole w kamienicy przyjaciela i służył im obojgu, patrząc załzawionymi oczyma na ich szczęście,
od którego złowrogie wpływy gotów był grubym kijem odganiać.

Znakomity twórca win, któregośmy chwilowo widzieli oddanym ważnemu zajęciu

naśladowania tego, co Pan Bóg tylko dobrze umie robić, ożeniony z wdową wiedzie swój handel
zawsze wielce pomyślnie. Wina tylko tyle kupuje, ile sam na własny potrzebuje użytek.

Nie wiem już, kogo by nam do tego długiego regestru brakło, ale w razie opuszczenia

zapewnić mogę ciekawych losu pozostałych osób, że te albo już pomarły, albo umrą niezawodnie.
Jest to jedna rzecz w świecie tak niechybna, wedle księdza Baki, że prorokując ją, nigdy się na
kłamstwo narazić nie można.

Bruksela, dnia 3 stycznia 1862

KONIEC

background image


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Ignacy Kraszewski Kopciuszek cz 1
Józef Ignacy Kraszewski Nera cz 3
Józef Ignacy Kraszewski Nera cz 2
Józef Ignacy Kraszewski Nera cz 1
Józef Ignacy Kraszewski Męczennicy cz 2
romantyzm - lekturki, wspomnienia - kraszewski, Józef Ignacy Kraszewski, Wspomnienia Wołynia, Polesi
romantyzm - lekturki, ulana, Józef Ignacy Kraszewski, Ulana
Józef Ignacy Kraszewki Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Kwiat Paproci
Jozef Ignacy Kraszewski Dumania
Józef Ignacy Kraszewski Ramułtowie
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń Powieść z XI wieku opr Wincenty Danek
Józef Ignacy Kraszewski Wspomnienia pana Szambelana
Józef Ignacy Kraszewski Get czy licho
Józef Ignacy Kraszewski Stara baśń (plan wydarzeń)
Józef Ignacy Kraszewski Podróż do miasteczka
Józef Ignacy Kraszewski Krzyżacy 1410

więcej podobnych podstron