MOJA BABCIA MA CHŁOPAKA
KATHERINE PARKER
Przełożyła Maria Magdalena Szwarc
Elf Warszawa 2005
Tytuł oryginału MY GRANDMAS GOT A BOYFRIEND
Copyright © 2004 by Katherine Parker
Projekt graficzny okładki Marcin Piątek
Redakcja Joanna Figlewska
Korekta Urszula Okrzeja
For the Polish translation Copyright © 2005 by Wydawnictwo ELF
For the Polish Edition Copyright © 2005 by Wydawnictwo ELF
Skład i łamanie „Kolonel"
Druk i oprawa OPOLGRAF S. A
Wydanie I ISBN 83-89278-58-8
Jeśli ktoś twierdzi, że jest nieszczęśliwy, ponieważ ma beznadziejnie nudny dom i pozbawionych
polotu rodziców, których jedynym życiowym celem jest być takimi jak inni - mieć dom jak sąsiedzi
po prawej, dzieci równie dobrze wychowane jak ci po lewej, samochód, jaki ma szef ojca, a
wakacje spędzać tam gdzie szefowa matki - to nie wie, co mówi.
Gwarantuję, że kiedy usłyszycie o mojej rodzinie, będziecie dziękować niebiosom, że macie taką
fantastycznie normalną matkę, cudownie nudnego ojca i najzwyklejsze na świecie - nawet jeśli
czasem strasznie irytujące - rodzeństwo.
Zacznę od tego, że na imię mam Tobago. Tobago!!! Wprawdzie w towarzystwie siostry i braci
powinno być mi trochę raźniej, ale jakoś wcale nie pomaga mi fakt, że ona ma na imię Malaga, a
oni Katmandu i Acapulco. Może byłoby inaczej, gdyby sprzymierzyli się ze mną w walce z
szaleństwem rodziców, ale jest wprost przeciwnie. Wszyscy troje uważają, że czepiam się mamy i
taty, którzy są absolutnie wspaniali.
Wspaniali... Wspaniali rodzice nie nadają dzieciom takich idiotycznych imion. A swoją drogą,
wcale nie wybrali ich przypadkowo. Kierowali się przy tym ścisłą logiką. Żeby ją rozpoznać,
wystarczy zajrzeć do rodzinnego albumu ze zdjęciami, stanowiącego - o dziwo - wyjątek w moim
zwariowanym domu, w którym wszystko stoi na głowie. Zdjęcia są starannie powkładane - wciąż
nie mogę uwierzyć, że nie do góry nogami - i to w ściśle chronologicznej kolejności.
I tak na przykład, pod fotografią mamy i taty, którzy wyglądają na niej, jakby byli w moim wieku,
chociaż mieli już wtedy po dwadzieścia pięć lat, widnieje napis „Katmandu, Nepal, 15 lutego
1983". Kiedy zobaczyłam to zdjęcie, a było to ładne kilka lat temu, nie wiedziałam jeszcze, że
„Katmandu" może znaczyć coś poza imieniem mojego starszego brata. Zadałam sobie trud i,
zaglądając do atlasu, dowiedziałam się, że tak brzmi nazwa stolicy małego państewka w samym
sercu Himalajów. Pamiętam, że w swojej naiwności pomyślałam wtedy, że może rodzice nadali
mnie i rodzeństwu takie imiona, żeby w przyszłości ułatwić nam naukę geografii.
Potem jednak przemknęła mi przez głowę myśl, że chyba nie chodzi tu o geografię, tylko raczej o
matematykę, i zaczęłam liczyć. Katmandu urodził się 15 listopada 1983 roku. Wystarczyło jedno
proste odejmowanie. Wynik: dziewięć miesięcy.
Miałam wtedy jakieś dziesięć lat i wiedziałam, że dzieci nie przynosi bocian ani nie znajduje się ich
w kapuście, zaczęłam więc wyciągać wnioski. Malaga urodziła się 22 grudnia 1985 roku. Odjęłam
dziewięć miesięcy i szybko przerzuciłam kartki albumu. I proszę! Fotografia mamy i taty z
widniejącym pod nią napisem: „Hiszpania, Malaga, 25 marca 1985". Daty nie zgadzały się
wprawdzie co do dnia, ale z pewnością można to było jakoś wyjaśnić. Albo zatrzymali się w tej
Maladze trochę dłużej, albo moja siostra pojawiła się na świecie nieco przed czasem.
Potem przyszła kolej na mnie. Urodziłam się 6 sierpnia 1987 roku, musiałam więc poszukać zdjęcia
z początku listopada 1986 roku. Było ich kilkanaście. Mama w kostiumie kąpielowym na
tropikalnej plaży. Mama, tata i moje starsze rodzeństwo - wtedy jeszcze małe szkraby - na łodzi, na
kolejnym cała czwórka na hamakach pod palmami... Typowe zdjęcia z rodzinnych wakacji. Pod
wszystkimi podpisy: „Tobago, listopad 1987". Prze-wertowałam kilka przewodników oraz
encyklopedii i dowiedziałam się, że to karaibska wyspa położona u wybrzeży Wenezueli. Na
zdjęciach, które widziałam, była przepiękna. Mimo to nie udało mi się pokonać niechęci do
swojego imienia.
Jeżeli chodzi o Acapulco, to tutaj moja świeżo odkryta teoria o mało co nie upadła. Cztery lata ode
mnie młodszy Acapulco urodził się bowiem 10 października 1991 roku, i zgodnie z logiką, w
albumie powinny być zdjęcia z wakacji w Meksyku ze stycznia tego samego roku. Nic takiego
jednak tam nie znalazłam. Rozczarowana, przerzucałam kartki. Było kilka z lutego, z wernisażu
artystycznych wyrobów tkackich mamy. Nie miałam wcześniej pojęcia, że zajmowała się
tkactwem, z drugiej strony, nie powinnam się temu przecież dziwić. Zaskakujące byłoby raczej to,
że istnieje coś, czego by w swoim życiu nie robiła. Już chciałam zamknąć album, ale przewróciłam
jeszcze jedną kartkę i wtedy zobaczyłam zdjęcie, na którym byli moi rodzice, Katmandu, Malaga i
ja, ze straszliwie odstającymi uszami - Jezu, jak to dobrze, że mi takie nie zostały - na tle słynnej
skały w Acapulco, tej, co to skacze się z niej do oceanu z wysokości kilkudziesięciu metrów.
Najpierw pomyślałam, że może zdjęcie zostało wpięte do albumu niezgodnie z chronologią, ale
napis pod nim brzmiał: „Acapulco, 15 marca 1991 roku. Tylko gdzie się podziały dwa brakujące
miesiące?
Żeby otrzymać odpowiedź na to pytanie, wystarczyło przewrócić jeszcze kilka kartek i zobaczyć
kilka zdjęć mojego młodszego brata zaraz po urodzeniu. Noworodki są zwykle strasznie brzydkie -
pomarszczone i różowe. On natomiast był malutki, delikatny i śliczny, kiedy leżał w inkubatorze.
Wszystko więc stało się jasne. Acapulco był wcześniakiem.
Dokonawszy tego przełomowego odkrycia, z niezbitym dowodem - w postaci albumu - w ręce
poszłam porozmawiać z rodzeństwem. Z oburzeniem opowiedziałam im o tym, czym się kierowali
mama i tata, wybierając dla nas imiona. Żadne z nich nie podzielało, niestety, mojego oburzenia.
- No i co w tym takiego wielkiego? - skwitowała Malaga.
- No właśnie - poparł ją Katmandu.
Acapulco, który miał wtedy sześć albo siedem lat, w ogóle nie uznał za stosowne wyrazić swojego
zdania.
- Jak to co? - spytałam. - Nie przeszkadza wam, że macie takie głupie imiona?
- Mnie nie - odparła Malaga. -1 wcale nie uważam, żeby były głupie. Wolałabyś się nazywać
Samantha albo Miranda?
Oddałabym wszystko, żeby mieć takie imię.
- Mnie też nie - powiedział Katmandu, wzruszając ramionami.
Właśnie jego reakcja najbardziej mnie zdziwiła, ponieważ, moim zdaniem, on z nas wszystkich
wyszedł na tych imionach najgorzej. Chociaż nie jestem pewna, czy nie Acapulco. No, ale
Acapulco był jeszcze za mały, żeby pojąć ogrom swojego nieszczęścia.
- Nigdy nikt się z ciebie nie śmiał, kiedy mówiłeś, że masz na imię Katmandu? - zapytałam
starszego brata.
- Nie, a z ciebie? - Popatrzył na Malagę.
Ta pokręciła głową. Musiałam przyznać, że jej imię nie brzmi aż tak dziwacznie jak pozostałe trzy,
i chętnie bym się z nią zamieniła.
- A wyobrażacie sobie, co by było – postanowiłam nie składać jeszcze broni - gdyby któreś z nas... -
Jako dziesięcio- albo jedenastolatka nie wiedziałam, jak to wyrazić. - No... no, gdyby dziewięć
miesięcy przed tym, jak jedno z nas się urodziło, mama i tata byli... dajmy na to w Pcimiu Dolnym.
- Gdzie jest Pcim Dolny? - włączył się do rozmowy Acapulco, nagle bardzo zainteresowany.
- Nieważne gdzie jest - rzuciłam. - Nie wiem nawet, czy w ogóle jest.
- No to o co ci chodzi? - spytał Katmandu.
- O to, że gdyby mama i tata w lutym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku byli w Pcimiu
Dolnym, to ty właśnie tak byś się nazywał: Pcim Dolny.
Katmandu uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Podoba mi się - powiedział.
- Pcim Dolny, Pcim Dolny! - zaczął wywrzaskiwać Acapulco, podskakując na kanapie.
Właśnie w tym momencie po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, że mam przeciwko sobie
całą rodzinę. Że nie tylko mama i tata są szaleni, ale zarazili tym szaleństwem trójkę swoich dzieci.
Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że mnie nie dotknęła ta zaraza. Nie miałam pojęcia jak, ale
postanowiłam nigdy się jej nie poddać.
I do dzisiaj mi się to udaje. Sama jedna przeciw wszystkim. A musicie wiedzieć, że moja rodzina to
nie tylko mama, tata i rodzeństwo, ale jeszcze siostra matki, zwariowana ciocia Vivian, która
wprawdzie oficjalnie z nami nie mieszka, ale spędza w naszym domu większość czasu, oraz babcia,
najbardziej nieobliczalna osoba, jaką znam, która przed rokiem postanowiła się do nas wprowadzić.
Katherine Parker
Moja babcia ma chłopaka
nie składać jeszcze broni - gdyby któreś z nas... - Jako dziesięcio- albo jedenastolatka nie
wiedziałam, jak to wyrazić. - No... no, gdyby dziewięć miesięcy przed tym, jak jedno z nas się
urodziło, mama i tata byli... dajmy na to w Pcimiu Dolnym.
- Gdzie jest Pcim Dolny? - włączył się do rozmowy Acapulco, nagle bardzo zainteresowany.
- Nieważne gdzie jest - rzuciłam. - Nie wiem nawet, czy w ogóle jest.
- No to o co ci chodzi? - spytał Katmandu.
- O to, że gdyby mama i tata w lutym tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku byli w Pcimiu
Dolnym, to ty właśnie tak byś się nazywał: Pcim Dolny.
Katmandu uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Podoba mi się - powiedział.
- Pcim Dolny, Pcim Dolny! - zaczął wywrzaskiwać Acapulco, podskakując na kanapie.
Właśnie w tym momencie po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie, że mam przeciwko sobie
całą rodzinę. Że nie tylko mama i tata są szaleni, ale zarazili tym szaleństwem trójkę swoich dzieci.
Nie mogłam zrozumieć, jak to się stało, że mnie nie dotknęła ta zaraza. Nie miałam pojęcia jak, ale
postanowiłam nigdy się jej nie poddać.
I do dzisiaj mi się to udaje. Sama jedna przeciw wszystkim. A musicie wiedzieć, że moja rodzina to
nie tylko mama, tata i rodzeństwo, ale jeszcze siostra matki, zwariowana ciocia Vivian, która
wprawdzie oficjalnie z nami nie mieszka, ale spędza w naszym domu większość czasu, oraz babcia,
najbardziej nieobliczalna osoba, jaką znam, która przed rokiem postanowiła się do nas wprowadzić.
Tego dnia, wracając do domu, czułam się jak w siódmym niebie. Clive Willis wreszcie, choć
myślałam, że już nigdy tego nie zrobi, zapytał, czy mam jakieś plany na sobotę. Miałam.
Umówiłyśmy się wcześniej ze Stellą Goldberg, że pójdziemy razem na kręgle. Była to rozrywka,
którą u mnie w domu pogardzano i uważano za coś pospolitego, ale ja właśnie chciałam być
pospolita.
Clive tak mnie zaskoczył swoim pytaniem, że powiedziałam prawdę.
- Tak, mam.
Dopiero po chwili pomyślałam, że Stella, kiedy się dowie o co chodzi, z całą pewnością zrozumie,
że chcę zrezygnować z kręgli.
- Pytałeś o sobotę? - Zdążyłam zareagować, nim Clive odszedł z zawiedzioną miną.
Pokiwał głową.
- Myślałam, że o piątek - powiedziałam szybko. - Ale jeśli chodzi sobotę, to nie mam żadnych
planów.
No i stało się! Zaproponował, że przyjedzie po mnie do domu, ale udało mi się z tego wykręcić -
wkrótce opowiem wam dlaczego - i umówiliśmy się na mieście.
Stella oczywiście wszystko zrozumiała, zwłaszcza że sama kilka razy z powodu jakiegoś chłopaka
zmieniała nasze plany. Wychodziłam więc ze szkoły lekka jak motyl, a potem, kiedy zmierzając do
wyjścia z autobusu, mijałam Collina Archera, uśmiechnęłam się do niego. Wyobrażacie to sobie?
Uśmiechnęłam się do chłopaka, na którego przez ostatnie pół roku ani razu nie spojrzałam. Tak go
zaskoczył ten mój uśmiech, że zrobił najbardziej idiotyczną minę, jaką w życiu widziałam. Zawsze
go uważałam za bardzo przystojnego i niezwykle inteligentnego. Przystojny to może i był, ale co do
inteligencji, to musiałam ją nieco przecenić. Inteligentni ludzie raczej nie rozdziawiają w ten sposób
ust.
Sama nie wiem dlaczego to odkrycie jeszcze bardziej poprawiło mi humor. Wyskoczyłam z
autobusu, jakby wyrosły mi skrzydła, i prawie w podskokach ruszyłam do domu.
Niestety, dwie minuty później strasznie mi te skrzydła zaczęły ciążyć. Kiedy rano wychodziłam do
szkoły, dom wyglądał zwyczajnie. „Zwyczajny" to złe słowo, ponieważ taki był dziewięć lat
wcześniej, zanim się do niego wprowadziliśmy. Wtedy wyglądał jak większość domów w
sąsiedztwie - ściany były w piaskowym kolorze, dach jasnoczerwony. Potem był tyle razy
przemalowywany - w bardziej albo mniej cudaczny sposób – że nie byłabym już w stanie wymienić
kolorów, wzorów czy stylów. Ostatnie malowidła w azteckim stylu, po psychodelicznych wzorach
we wściekłych barwach, były wyjątkowo łagodne i kojące dla oczu. Zdążyłam się do nich na tyle
przyzwyczaić, że dom - przynajmniej z zewnątrz - wydawał mi się w miarę normalny. Jeśli w ogóle
cokolwiek, co miało związek z moją rodziną, mogło być normalne.
A teraz, po tym jak dzień zaczął się tak przyjemnie, jaki widok ukazał się moim oczom?
Rusztowania wzdłuż całej frontowej ściany. Na rusztowaniach trzech robotników i dowodząca nimi
mama, w upaćkanych ogrodniczkach, z pędzlem w ręku i z tym tak dobrze mi znanym błyskiem w
oczach, który pojawiał się zawsze, kiedy wpadała na jakiś nowy pomysł.
Uważając, żeby nie zostać oblana farbą, weszłam na schodki prowadzące do drzwi wejściowych.
- Tobago! - zawołała mama.
Zrobiła parę kroków na rusztowaniu i stanęła wprost nade mną. Zdążyłam odskoczyć w ostatniej
chwili, zanim jasnozielona farba spłynęła z jej pędzla i spadła na schody, tworząc wielką plamę u
moich stóp.
- Wpadłam na genialny pomysł - oznajmiła matka, nie zważając na to, że z pędzla wciąż kapie.
- Właśnie widzę - odparłam, nie próbując nawet ukryć ironii. - Co tym razem? - spytałam
znudzonym tonem.
- Malarstwo prymitywne. Wiesz...
Mama była tak pochłonięta opisywaniem swojej nowej wizji naszego domu, że nie zauważyła, że
weszłam do środka i straciła słuchacza.
Kiedy odkładałam plecak, zadzwonił telefon. Chwilę czekałam, aż ktoś podniesie słuchawkę, ojciec
albo Acapulco - nie widziałam ich na zewnątrz, sądziłam więc, że są w domu. Telefon jednak nadal
uparcie dzwonił. Poszłam do kuchni, gdzie był najbliższy aparat, i podniosłam słuchawkę.
- Halo - rzuciłam znużonym głosem.
- Cześć, siostra. - To był Katmandu, który od dwóch lat studiował w Bostonie. - Co taka smętna?
- Mama przed chwilą omal nie oblała mnie farbą -oznajmiłam.
- Co, ma kolejną wizję?
- A jak myślisz?
- Co tym razem? Op-art już był, kubizm też, muzułmańskie mozaiki również, podobnie jak
japoński pejzaż, styl Azteków i postekspresjonizm. Co nam jeszcze zostaje?
- Nawet nie pytaj - powiedziałam. - Robi mi się niedobrze, jak pomyślę, ile nam jeszcze zostaje.
- Nie martw się, malutka. - Katmandu był oczywiście, jak reszta rodziny, zwariowany, ale
traktował mnie jak swoją młodszą siostrę i bardzo to w nim lubiłam. - Będzie fajnie.
- Kiedy przyjeżdżasz? - Nie widziałam go od trzech miesięcy. Kiedy wyjechał na studia,
pomyślałam, że nasz dom, kiedy będzie w nim mieszkał jeden szaleniec mniej, okaże się bardziej
normalny. Ale dom był tak samo zwariowany, a ja dotkliwie tęskniłam za Katmandu.
- W przyszłą niedzielę. Właśnie dlatego dzwonię. Bo widzisz, chcę przyjechać ze swoją
dziewczyną.
- Co?! - spytałam zaskoczona.
- Dlaczego tak bardzo cię dziwi, że mam dziewczynę?
- To mnie nie dziwi - powiedziałam. - W każdym razie nie aż tak bardzo - dodałam po chwili.
- To co?
- To, że nie boisz się jej tu przywieźć.
- Dlaczego miałbym się bać?
- Dlaczego?! - Uśmiechnęłam się do siebie trochę złośliwie. - Jak ona ma na imię?
- Samantha.
- Tak myślałam.
- Skąd wiedziałaś, że ona ma na imię Samantha? -spytał zdumiony.
- Nie wiedziałam, że Samantha, ale spodziewałam się, że raczej nie Kordoba, Walencja,
Gwadelupa albo jakaś inna Alaska.
Katmandu roześmiał się.
- Ach, ty wciąż się czepiasz tego swojego imienia.
- Ależ skąd! Po prostu je uwielbiam. Nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym się nazywać
inaczej.
- No dobrze - powiedział mój brat. - A gdyby ona miała na imię, dajmy na to, Gwadelupa, to czy to
by coś zmieniało?
- Jasne, że by zmieniało. Gdyby miała na imię Gwadelupa, oznaczałoby to, że ma równie
szurniętych rodziców jak my, a co za tym idzie, że ma siedemdziesiąt pięć procent szansy na to, że
jest tak samo szurnięta.
- Zaraz, zaraz - przerwał mi Katmandu. - Skąd wzięłaś te siedemdziesiąt pięć procent?
- To proste. Zobacz jest nas czworo, ja, ty, Malaga i Acapulco, i tylko ja jedna jestem normalna.
Wiem, że jesteś beznadziejny z matematyki, ale chyba nie aż tak, żeby tego nie obliczyć.
Katmandu zamilkł i niemal słyszałam w słuchawce, jak przegrzewa się jego mózg. Nie chciałam się
dłużej nad nim znęcać.
- No dobrze - powiedziałam. - Uwierz mi na słowo. Ja jedna w tej rodzinie mam ścisły umysł. To
jest siedemdziesiąt' pięć procent. A co za tym idzie, istnieje duża szansa, że gdyby twoja
dziewczyna nie miała na imię Samantha, tylko Gwadelupa, byłaby równie stuknięta, jak mama, tata,
ty, Malaga i Acapulco. I wtedy być może nie zostawiłaby cię.
- Dlaczego niby miałaby mnie zostawić?
- Wiesz, Katmandu, nie wiem, jak ci się to udało, ale skoro ona jest twoją dziewczyną i nawet chce
przyjechać z tobą do naszego domu, to pewnie ukryłeś jakoś przed nią to, że jesteś stuknięty.
- Przestań, wcale nie jestem stuknięty. Nietuzinkowy- zgoda. Niepospolity- również. Ale żeby
zaraz stuknięty!
Przywykł do mojej krytyki i wcale się nią nie przejmował.
- No więc - ciągnęłam - nawet jeśli dotąd udawało ci się ukryć fakt, że nie jesteś taki całkiem
normalny, to jak przyjedzie tutaj i zobaczy naszą rodzinę, da nogę.
- Nie wierzę - rzucił Katmandu, najwyraźniej bardzo pewny siebie.
- To radzę ci, żebyś uwierzył. Wiem, co mówię. Pół roku temu umawiałam się z takim jednym
chłopakiem.
- Nic mi o tym nie mówiłaś.
- Bo nie było o czym. Spotkałam się z nim tylko kilka razy. I wszystko układało się fantastycznie,
dopóki nie popełniłam strasznego błędu i nie zaprosiłam go do nas do domu.
- I co? - zaciekawił się mój brat.
- I nic - odparłam. - Przestał się ze mną spotykać.
- Ale co się takiego stało?
Nie miałam ochoty opowiadać katastrofy, która wydarzyła się tego dnia, kiedy odwiedził mnie
Collin Archer. Wiedziałam jedno: że nigdy nie dopuszczę do tego, żeby Clive Willis przekroczył
próg naszego domu. I poradziłam Katmandu, żeby zrobił to samo.
- Na twoim miejscu, jeśli ci na niej zależy, nie przywoziłabym jej tutaj.
Katmandu nie posłuchał mojej rady i w następną niedzielę przyjechał razem ze swoją dziewczyną.
Obserwowałam ją, kiedy stanęła przed naszym domem, świeżo pomalowanym w dziwaczne
ludziki, kwiatki z płatkami większymi od głów tych ludzików, drzewka z trzema albo czterema
listkami, łaciate krówki, psy większe od krówek, i zastanawiałam się, czy zachwyt malujący się na
jej twarzy jest szczery. W pierwszej chwili wydawało mi się to niemożliwe. Przecież komuś o
zdrowych zmysłach coś takiego nie może się podobać. A Samantha -jak już wskazywało jej imię -
była osobą zupełnie normalną, w dodatku bardzo miłą.
Minęło kilko dni, a ona nadal u nas była. Nie dała nogi! Nie mogłam w to uwierzyć. Zaczęłam się
jej uważnie przyglądać i w końcu doszłam do wniosku, że Samantha nie udaje. Słuchała cierpliwie
filozoficznych wykładów mojego ojca i wyglądało na to, że jest nimi naprawdę zainteresowana.
Fakt, że tata jest autorem pięciu książek wydanych przez poważne wydawnictwa i tłumaczonych na
kilka języków, we mnie jakoś nie zmienił nastawienia do jego wykładów. Dla mnie to, co mówił,
było kompletnym bełkotem. Ale nie dla Samanthy.
Muszę uczciwie przyznać, że ją polubiłam i przestałam podejrzewać o to, że słucha taty wyłącznie z
grzeczności. Podobnie jak nie tylko z uprzejmości oglądała biżuterię robioną przez mamę,
pozwalała się oblewać próbkami perfum komponowanych przez ciocię Vivian, poszukującej od
dwudziestu lat „tego idealnego zapachu", słuchała porysowanych skrzeczących płyt z nagraniami
Janis Joplin i Jimmy'ego Hendrka, puszczanych co wieczór przez babcię, i nie przeszkadzało jej
nawet stado gęsi, które spacerowały po naszym ogrodzie i z sykiem prześladowały każdego, kto się
tam pojawił.
Doszłam do wniosku, że wyjaśnienie może być tylko jedno - Samantha była tak zakochana w moim
bracie, że mogła znieść wszystko, nawet jego zwariowaną rodzinę. Był to, jak sami pewnie
dostrzegacie, wniosek niezwykle dla mnie budujący. No bo skoro mój brat spotkał kogoś, kto nie
uciekł po pierwszym spotkaniu z jego rodzicami, rodzeństwem, zwariowaną ciotką i jeszcze
bardziej zwariowaną babką, to może i mnie spotka takie szczęście.
Może, ale co pewność to pewność, wolałam więc nie ryzykować. Zwłaszcza że Clive podobał mi
się coraz bardziej i po każdym naszym spotkaniu czułam, że jestem w nim coraz bardziej
zakochana.
W dalszym ciągu umawiałam się z nim tylko na mieście, a kiedy mnie podwoził, prosiłam, żeby się
zatrzymywał w miejscu, z którego nie było widać malowideł na ścianach naszego domu.
Gdy zaczęły się wakacje, spotykaliśmy się prawie codziennie. Któregoś razu Clive zaproponował,
żebym wpadła do niego do domu. Kiedy zaczęłam się niezbyt inteligentnie tłumaczyć, że nie mogę,
że nie mam czasu, popatrzył na mnie trochę podejrzliwie.
- Powiedz, o co ci chodzi? - spytał. - Nie chcesz do mnie przyjść, bo nie masz do mnie zaufania?
- No coś ty! - prychnęłam.
. - No to o co? - nie dawał za wygraną. Nie mogłam mu powiedzieć, że nie chcę skorzystać z
zaproszenia, ponieważ gdybym skorzystała, powinnam zaprosić go do siebie, a to, niestety, wiąże
się ze zbyt dużym ryzykiem.
- Naprawdę o nic - zapewniłam go. - Po prostu dzisiaj powinnam wcześniej wrócić do domu.
- Wiesz, miło jest tak pochodzić po mieście, pójść do kina, a potem wejść gdzieś, żeby się czegoś
napić albo coś zjeść, ale czasami byłoby też fajnie usiąść razem w pokoju i na przykład posłuchać
muzyki. - Popatrzył na mnie tak, że serce zaczęło mi bić szybciej. - Nie mam racji?
- Jasne, że masz.
Dwa dni później, kiedy znów zaproponował, żeby pojechać do niego, zgodziłam się.
Było cudownie, przytulnie, spokojnie, a najważniejsze, że mogliśmy się całować bez zerkania na
boki i zastanawiania, czy ktoś na nas patrzy.
Tylko że cały czas nękała mnie myśl, że Clive wcześniej czy później zapyta, dlaczego nigdy nie
zaprosiłam go do siebie.
1 to nie Clive zapytał, dlaczego go do siebie nie zapraszam. Zrobiła to moja babcia.
- Tobago - powiedziała któregoś dnia - widzę, że prawie codziennie spotykasz się z tym swoim
kolegą. -Uśmiechnęła się do mnie i puściła oko. - To chyba coś poważnego, prawda? - Należała do
tych osób, które zadając pytanie, nie czekają na odpowiedź i mówią dalej. - A jeśli tak, to czemu go
jeszcze nie poznaliśmy?
- No właśnie - zawtórowała jej ciocia Vivian, mieszając w fiolkach jakieś mocno pachnące
substancje i zasmradzając w ten sposób cały nasz salon. Zastanawiałam się, dlaczego nie robi tego
we własnym domu. -Stanowczo za dużo bzu - zawyrokowała, pochyliwszy się nad jedną z fiolek.
- Stanowczo - przyznałam jej rację, krzywiąc się. Nie znoszę duszącego zapachu bzu.
- Więcej kwiatu pomarańczy - powiedziała ciocia. -Tak, to będzie to!
Skoncentrowała się na swoich fiolkach i już myślałam, że będę miała spokój, babcia jednak wróciła
do Clive'a.
- No więc skoro to jest coś poważnego, to dlaczego go nie zaprosisz, żebyśmy go poznali. -
Popatrzyła na wszystkich obecnych w salonie, jakby mówiła w ich imieniu, ale najwyraźniej nikt jej
nie usłyszał.
Tata, Katmandu i Samantha siedzieli przy stoliku w kącie i zawzięcie o czymś dyskutowali, ciocia
Vivian nadal mieszała swoje pachnidła, mama coś szkicowała, Malaga, która poprzedniego dnia
przyjechała na ferie z college'u, czytała, a Acapulco miał na uszach słuchawki.
- I dlatego go nie zaproszę - odpowiedziałam babci. Popatrzyła na mnie pytającym wzrokiem.
- Nie zaproszę go właśnie dlatego, że to jest poważne - wyjaśniłam.
- Nic nie rozumiem - powiedziała, kręcąc głową.
- Babciu, nie pamiętasz, co się działo, jak ostatnim razem zaprosiłam tu swojego chłopaka?
Nigdy nie przejawiała kłopotów z pamięcią, ale teraz sprawiała wrażenie, jakby nie miała pojęcia, o
czym mówię, Acapulco natomiast, mimo słuchawek na uszach, wiedział doskonale. Odsunął je do
tyłu, uśmiechnął się od ucha do ucha i zawołał:
- Ale były jaja!
Normalni rodzice zareagowaliby, słysząc, że dwunastoletni syn tak się wyraża w ich obecności, ale,
jak już mówiłam, ja nie mam normalnych rodziców.
Moja babcia ma chłopaka
- Pamiętacie, jak uciekał przed naszymi gęsiami? -ciągnął rozbawiony Acapulco.
- Strasznie śmieszne. - Collin Archer obchodził mnie w tym momencie tyle co zeszłoroczny śnieg,
mimo to uznałam za stosowne stanąć w jego obronie. - Ciekawe, czy ty byś nie uciekał, gdyby cię
goniło stado szczypiących potworów?
- A potem, jak zaczął kichać, kiedy ciocia Vivian dała mu powąchać swoje perfumy! - To
wspomnienie musiało się wydać mojemu młodszemu bratu szczególnie zabawne, bo wprost pękał
ze śmiechu.
- Nie dała mu powąchać, tylko zlała go nimi od stóp do głów - sprostowałam.
- Bez przesady - włączyła się do rozmowy ciocia. -Tylko lekko go pokropiłam.
- I zapomniałaś go wcześniej zapytać, czy przypadkiem nie ma alergii.
- Jakiś strasznie wrażliwy ten twój chłopak - powiedziała, krzywiąc się z niesmakiem.
- Po pierwsze, Collin nie jest moim chłopakiem. -W głębi duszy dziękowałam za to niebiosom, ale
nie zamierzałam mówić tego mówić głośno. Chciałam, żeby moja rodzina poczuła się winna. I
każdy normalny człowiek tak by się poczuł. Ale oni? Gdzie tam! - A po drugie, ludzie miewają
alergie, co nie znaczy, że...
- Vivian ma rację - nie dała mi skończyć babcia. -Teraz przypominam sobie tego chłopca.
Rzeczywiście jakiś strasznie wrażliwy.
- Tylko dlatego, że wymiotował po twojej sałatce z wodorostów, którą wcisnęłaś mu prawie na
siłę? - spytałam.
- Wszyscy jedli i jakoś nikt się nie zatruł - odparła, wzruszając ramionami.
Już otwierałam usta, żeby powiedzieć, jak było naprawdę, poczułam jednak na sobie spojrzenia
rodziców, rodzeństwa i cioci Vivian, więc je zamknęłam. Prawda bowiem wyglądała tak, że nikt z
nas nigdy nie odważył się wziąć do ust kulinarnych wynalazków babci. Ukrywanie tego przed nią
wymagało nie lada zabiegów i połączenia naszych sił, ale jakoś dotychczas udało nam się
utrzymywać ją w błogiej niewiedzy, że jej musy z kwiatów cukinii, szafranowe ciasteczka i inne
„smakołyki" lądują w koszu na śmieci. Zbyt dużo nas kosztowało utrzymanie tej tajemnicy, żeby
teraz wszystko wypaplać. Chociaż muszę przyznać, że korciło mnie, żeby to zrobić.
- A poza tym on w ogóle nie znał się na sztuce -dodała swoje pięć groszy moja mama. -
Rozumiem, że nie każdy musi się znać, ale...
Nie wytrzymałam.
- Mówisz o tym, że przestraszył się twojej... - Tym razem popatrzył na mnie ojciec. Jego spojrzenie
mówiło jednoznacznie: „Ani słowa więcej".
Tata zabronił nam kategorycznie wypowiadać się niepochlebnie o artystycznej twórczości mamy.
Twierdził, że jest ona wspaniałą, dzielną kobietą, która zniesie wszystko, poza krytyką swoich
dzieł. I jak dotąd, cała nasza czwórka to akceptowała. W tym momencie jednak
Moja babcia ma chłopaka
byłam bardzo bliska tego, żeby się wyłamać. Powstrzymałam się z wielkim trudem.
- Mówisz o tym - zaczęłam jeszcze raz, bardzo starannie dobierając słowa - że tak głęboko nim
wstrząsnął widok twojej Wenus, że trochę zbyt mocno wyraził emocje.
- O rany! Tobago, co ty trujesz?! - zawołał Acapulco. - Przecież on krzyczał, jakby go obdzierali ze
skóry.
Owszem, Collin na widok rzeźby przedstawiającej Wenus- taką, jaką widziała ją moja mama-
zaczął wydawać z siebie dosyć histeryczne dźwięki. Niestety, nie mogłam temu zaprzeczyć.
Chociaż z drugiej strony, wcale się temu nie dziwiłam. Stojąca w naszym przedpokoju Wenus, z
rozłupaną głową, robakami wypełzającymi z oczu, nosa i ust, i sztyletem wbitym w pierś,
niejednego mogłaby przestraszyć.
- No właśnie - powiedziała mama nieco obrażonym tonem. - Mówiłam, że on kompletnie nie czuje
sztuki.
- Masz rację, kochanie - przyznał tata, odetchnąwszy z wyraźną ulgą. -1, niestety, muszę
stwierdzić, że na dodatek jest chyba pozbawiony poczucia humoru.
Nigdy się nie zastanawiałam nad poczuciem humoru Collina. Być może rzeczywiście go nie miał,
ale fakt, że nie bawiły go abstrakcyjne dowcipy mojego taty, wcale tego nie dowodził. Zamierzałam
to powiedzieć, ale babcia nie dała mi dojść do głosu.
- Czyli dobrze się stało, że się już nie spotykasz z tym chłopakiem.
- Dzięki wam - powiedziałam, obdarzając wszystkich obecnych w salonie złośliwym uśmiechem.
Nie pominęłam nawet Katmandu i jego dziewczyny, nie mających żadnego udziału w katastrofie,
jaka nastąpiła w tym domu pół roku wcześniej. I o ile mojemu starszemu bratu w pewnym sensie to
się należało, bo gdyby tu wtedy był, z całą pewnością dodałby do niej swoje cztery grosze, to
Samantha nie była niczemu winna.
- Mam nadzieję, że ten nowy... - ciągnęła babcia. -Jak on ma na imię? Clive, prawda? No więc
mam nadzieję, że ten Clive okaże się zupełnie inny.
- Nie okaże się, bo go tu na pewno nie przyprowadzę - oświadczyłam stanowczo.
- Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Ale to jest, oczywiście, twoja decyzja.
- Otóż to! - rzuciłam, uznając temat za zakończony.
- A właśnie - odezwała się babcia po chwili - skoro już o tym mowa, to zamierzam wam kogoś
przedstawić.
Spojrzenia wszystkich skierowały się w jej stronę.
- Postanowiłam wam przedstawić mojego nowego... przyjaciela. Zaprosiłam go jutro na kolację.
- Poczęstujesz go sałatką z wodorostów? -bąknęłam pod nosem, ale wszyscy byli tak skupieni na
tym, co mówi babcia, że nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
- O rany! - zawołał Acapulco. - Babcia ma chłopaka!
Możecie mi wierzyć lub nie, ale daję wam słowo, że zaczerwieniła się jak piętnastoletnia
dziewczyna.
Następnego dnia była sobota. Wieczorem miałam randkę z Clive'em i trochę żałowałam, że mnie
nie będzie, kiedy się pojawi chłopak babci. Bardzo przejęła się tą wizytą i kiedy wychodziłam,
widziałam, jak Malaga i Samantha przynoszą jej swoje ciuchy, a ona, stojąc przed lustrem w holu,
przykłada jej do siebie.
Uznałam, że to stanowcza przesada - pożyczać ubrania od wnuczki i dziewczyny wnuka - i nie
potrafiłam się powstrzymać od komentarza.
- Babciu, przecież masz mnóstwo swoich ciuchów -powiedziałam. - A w ostateczności mogłabyś
wziąć coś od mamy albo cioci Vivian.
- Coś ty?! - Popatrzyła na mnie niemal ze zgorszeniem. - One się ubierają... zbyt... zbyt
wyrafinowanie. Nie chcę sprawiać wrażenia, że się na dzisiejszy wieczór specjalnie wystroiłam.
Zależy mi na tym, żeby wyglądać jak najbardziej naturalnie.
- No tak - powiedziałam, kiwając głową. - W ciuchach pożyczonych od studentek z pewnością
będziesz tak wyglądać.
Nie zareagowała na moją złośliwość, ponieważ właśnie przykładała do siebie kombinezon w
paramilitarnym stylu, który podsunęła jej Malaga.
- Tak! - zawołała rozpromieniona. - To jest to! Idealne na dzisiejszą okazję.
Nie czekałam, aż przymierzy kombinezon mojej siostry; wolałam tego nie widzieć. Wyszłam z
domu kilka minut wcześniej i poczekałam na Clive'a na ulicy, kawałek od naszego domu.
- Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać - powiedział, kiedy wsiadłam do samochodu.
- Nie szkodzi. Poza tym nie musisz przepraszać. Wcale się nie spóźniłeś.
Wstrzymałam oddech, gdy Clive, ujechawszy kilkadziesiąt metrów, nagle zahamował.
Popatrz - rzucił, wystawiając głowę przez okno. -Jakie śmieszne.
Nie musiałam patrzeć we wskazanym przez niego kierunku, żeby wiedzieć, co wydało mu się takie
śmieszne - bohomazy na elewacji naszego domu.
- Aha - bąknęłam.
Potem przez cały wieczór żałowałam, że nie wyznałam mu prawdy. Trafiła mi się okazja
przyznania się, że moja rodzina nie jest całkiem normalna, i nie wykorzystałam jej. Wcześniej czy
później będę musiała mu to powiedzieć, albo - co gorsza - wpadnie na to sam. Więc może byłoby
lepiej mieć to z głowy szybciej. Z drugiej jednak strony, nie chciałam ryzykować, że Clive się
wystraszy i zacznie mnie unikać. Było mi z nim tak dobrze.
Zapadł wyjątkowo ciepły wieczór. Na głównej ulicy, przy wystawionych na zewnątrz stolikach
kawiarni i restauracji siedziało mnóstwo ludzi. Spotkaliśmy kilkoro znajomych, którzy, tak jak my,
nie wyjechali na wakacje. W końcu udało nam się znaleźć wolny stolik w małej pizzerii. Dopiero
kiedy przy nim usiedliśmy, zorientowałam się, że kilka metrów dalej siedzi Collin z dwiema
dziewczynami i chłopakiem, znanymi mi z widzenia.
Gdy go zobaczyłam, przypomniały mi się - z najdrobniejszymi szczegółami - jego odwiedziny w
naszym domu i ze zdumieniem stwierdziłam, że tamte zdarzenia nie wydają mi się już tragiczne,
tylko po prostu zabawne. Tak zabawne, że kiedy Collin mnie dostrzegł i pomachał, a ja
odpowiedziałam mu w ten sam sposób, nagle zaczęłam się śmiać.
- Z czego się śmiejesz? - spytał zaskoczony Clive. Widział, że pomachałam komuś ręką, odwrócił
więc głowę, żeby sprawdzić komu.
- Coś mi się przypomniało - odparłam.
- Nie powiesz mi co?
- Może kiedyś. Clive zamyślił się.
- To Collin Archer siedzi tam za mną, prawda? - spytał po chwili.
- Aha- mruknęłam, zastanawiając się, czy wziąć pizzę z anchois, czy bez. Uwielbiam anchois, ale...
- Zamawiasz z anchois?
- No właśnie nie wiem.
Znów się roześmiałam, ponieważ domyśliłam się, że Clive myśli o tym samym co ja.
- Z czego się śmiejesz? Znowu ci się coś przypomniało?
- Nie, tylko z anchois jest tak jak z czosnkiem: albo jemy oboje, albo żadne z nas, albo
zapominamy o całowaniu się.
- Nie! - zawołał Clive z udawanym przerażeniem. -Tylko nie to ostatnie.
W końcu oboje zrezygnowaliśmy z anchois. Ja zamówiłam sobie pizzę wegetariańską, a on z
podwójnym pepperoni.
- Spotykałaś się z nim kiedyś, prawda?
- Z kim? - W pierwszym momencie nie wiedziałam, o co mu chodzi. - Aha, z Collinem Archerem.
Tak.
Clive zerknął przez ramię na stolik, przy którym siedział Collin ze swoimi znajomymi. Potem przez
jakiś czas się nie odzywał.
-Czy ty...? Byłaś w nim zakochana?- spytał w końcu.
Długo zastanawiałam się nad odpowiedzią.
- Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz - powiedział Clive. - Przepraszam, że w ogóle zadałem ci to
pytanie.
- Nie chodzi o to, że nie chcę.
- Tylko?
- Tylko chciałabym ci odpowiedzieć szczerze, a tak naprawdę to już nie wiem, czy byłam w nim
zakochana, czy tylko mi się wydawało, że jestem, bo bardzo chciałam być zakochana.
I to była absolutnie szczera odpowiedź.
- Dlaczego przestaliście się spotykać? - zapytał. Najpierw się uśmiechnęłam, a po chwili zaczęłam
się śmiać tak, że nie mogłam przestać.
- Co ci się dzisiaj stało? Powiesz mi wreszcie, co cię tak śmieszy?
- Kiedyś ci powiem, obiecuję - odparłam, krztusząc się ze śmiechu, i wiedziałam, że dotrzymam tej
obietnicy.
Tego wieczoru jeszcze kilka razy dostawałam ataku śmiechu, na przykład kiedy wyobraziłam sobie
przejścia, na jakie jest być może w tym momencie narażony chłopak babci. Potem pomyślałam
jednak, że to wcale nie jest śmieszne. Biedny starszy pan... Miałam tylko nadzieję, że ma zdrowe
serce. Ludzie w tym wieku nie są już przecież najsilniejsi.
Podejrzenie, że chłopak babci nie jest biednym starszym panem o słabym sercu, zrodziło się we
mnie już w chwili, kiedy weszłam na podjazd prowadzący do naszego domu i zobaczyłam na nim
dziwny jednośladowy wehikuł - motor z bardzo wysoką kierownicą i małymi kołami, przy czym
przednie było nieprawdopodobnie daleko wysunięte do przodu. Rzadko widywałam podobne
pojazdy na żywo, częściej w filmach, których akcja rozgrywała się w latach sześćdziesiątych.
Podeszłam bliżej i przeczytałam napis: „Harley David-son". Nikt z moich znajomych nie jeździł na
motorze, ale znałam tę nazwę - każdy ją znał.
Poczułam niepokój. Do tej pory, kiedy myślałam o chłopaku babci, wyobrażałam sobie poważnego,
siwego starszego pana, który przeżyje straszny szok, gdy zjawi się w naszym domu. Teraz zaczęłam
się zastanawiać, czy przypadkiem w swoich wyobrażeniach całkiem nie pobłądziłam.
Może jednak nie, pomyślałam z nadzieją. Może to ktoś inny przyjechał do nas tym cudacznym
Harleyem Davidsonem, a chłopak babci, jak przystało na kulturalnego starszego pana, pożegnał się
zaraz po kolacji -jeśli w ogóle miał to szczęście, że ją przeżył - i teraz w swoim przytulnym
emeryckim mieszkaniu z przerażeniem wspomina dzisiejszy wieczór.
Cała moja nadzieja prysła, kiedy znalazłam się w jadalni. Kolacja najwyraźniej się jeszcze nie
skończyła, ponieważ wszyscy siedzieli przy stole i byli w wyśmienitych humorach. Kiedy weszłam,
właśnie śmiali się z czegoś, co opowiadał mężczyzna, który nie był już wprawdzie najmłodszy, ale
z całą pewnością trudno było go nazwać starszym panem. Lekko przetykane siwizną długie włosy
miał związane w kucyk, w lewym uchu połyskiwał srebrny kolczyk, a spod płóciennej luźnej
koszuli wystawał T-shirt z nadrukiem „Puszki zupy pomidorowej Campbell's" Andy'ego Warhola.
Siedział obok mojej babci, która była rozpromieniona jak nigdy dotąd.
Stałam w progu jadalni, nie mogąc oderwać od niego oczu. Cała rodzina była tak zajęta słuchaniem
jego opowieści, że nikt nie zauważył mojego wejścia.
Ale ze mnie idiotka, przemknęło mi przez głowę. Jak mogłam się spodziewać, że chłopak babci
będzie wyglądał inaczej?
Chciałam się wycofać i przemknąć niepostrzeżenie do mojego pokoju, ale w chwili, gdy zrobiłam
pierwszy krok do tyłu, mężczyzna podniósł wzrok i mnie zobaczył.
- O - powiedział, uśmiechając się - jesteś pewnie Tobago, ulubiona wnuczka Jane.
Jane to moja babcia.
- Ach, to ty, kochanie! - zawołała. - Chodź, poznasz mojego przyjaciela.
- Dzień dobry, panie... - powiedziałam, dygając jak dobrze wychowana dziewczynka.
- Ben, mów mi Ben - zaproponował chłopak babci. Skinęłam głową, choć dobrze wiedziałam, że
nigdy się w ten sposób do niego nie zwrócę, i znów spróbowałam się wycofać. Babcia jednak
wstała, podeszła do mnie i podprowadziła do stołu.
- Usiądź z nami na chwilę - poprosiła. - Na pewno jesteś głodna.
- Nie, dziękuje, byliśmy na pizzy.
- Ale deser na pewno zjesz.
Uwielbiam słodycze i raczej się nie zdarza, żebym rezygnowała z deseru. Chyba... Chyba że są to
babeczki z wiśniami produkcji mojej babci. Uważacie pewnie, że przesadzam i że babeczki z
wiśniami są pyszne. Niewątpliwie są, pod warunkiem, że nie dodaje się do nich dla - cytuję babcię -
„uzyskania wyrafinowanej kompozycji smakowej" ząbka czosnku oraz szczypty pieprzu cayenne.
Babcia jest osobą niezwykle apodyktyczną, zanim się więc zorientowałam, już siedziałam obok jej
chłopaka, a na talerzyku przede mną leżały dwie babeczki.
Popatrzyłam z rozpaczą po wszystkich obecnych. Mama dyskretnie wzruszyła ramionami. Tata
rzucił mi spojrzenie mówiące: „Przykro mi, ale nie jestem w stanie ci pomóc. Radź sobie sama".
Katmandu powiedział mi wzrokiem: „No, bardzo jestem ciekaw, jak z tego wybrniesz" albo coś
mniej więcej tym stylu. W oczach Samanthy dostrzegłam co prawda współczucie, ale było to,
niestety, wszystko, na co mogłam z jej strony liczyć. Ciocia Vivian nie raczyła zareagować w
ogóle. A Acapulco, bezczelny smarkacz, świetnie się bawił moim zakłopotaniem. Tylko Malaga
wykazała odrobinę solidarności, dyskretnie wysuwając spod stołu babeczkę, którą musiała tam
schować wcześniej, i pokazując mi, że mam zrobić to samo.
Łatwo powiedzieć. Wziąć dwie babeczki z talerzyka i wrzucić je pod stół, podczas gdy babcia nie
spuszcza ze mnie wzroku!
Jedyną osobą, na którą nie spojrzałam, był Ben. Ale to właśnie on przyszedł mi z pomocą.
- Przepyszne babeczki - powiedział. - W życiu nie jadłem równie dobrych.
Nie mogłam uwierzyć, że już po paru godzinach pobytu w naszym domu zdążył poznać panujące tu
zasady i nauczył się je stosować. W każdym razie, na jego talerzyku zostały tylko okruszki.
Zastanawiałam się, co zrobił z resztą. To samo co pozostali? Wrzucił pod stół? Schował do
kieszeni?
Kiedy jednak zerknął łakomie na moje dwie babeczki, przemknęła mi przez głowę szaleńcza myśl,
że może je po prostu zjadł.
Popatrzyłam na talerz na środku stołu. Był pusty; babcia nałożyła mi ostatnie dwie babeczki.
Zaświtała mi nadzieja i postanowiłam spróbować.
- Jeśli panu tak smakują, to proszę. - Przesunęłam talerzyk w jego stronę.
- Ależ nie - zaprotestował. - Przecież nie mogę cię pozbawiać tego pysznego deseru.
- Ja już je jadłam tyle razy, że nic mi się nie stanie - powiedziałam, przesuwając talerzyk
kawałeczek dalej. - A poza tym nie jestem głodna. Zjadłam olbrzymią pizzę.
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom - popatrzył na babcię tak, jakby ją pytał, czy może.
- Naprawdę, kochanie, nie masz ochoty? - zdziwiła się. - Przecież uwielbiasz słodycze.
- Tak - przyznałam. - Zwłaszcza twoje babeczki - dodałam obłudnie - ale chyba ich już nie
zmieszczę.
- W takim razie masz szczęście - zwróciła się do swojego chłopaka.
- Chętnie je zjem, ale pod jednym warunkiem - powiedział, odwracając się twarzą do mnie. - Że
będziesz mówiła do mnie po imieniu.
- Oczywiście, Ben - rzuciłam, nie zastanawiając się ani chwili.
Za to, co dla mnie zrobił, byłabym gotowa zwracać się do niego po imieniu, nawet gdyby brzmiało
ono Pcim Dolny. A swoją drogą, to dziwne, że ktoś taki jak on miał tak zwyczajne imię. Ktoś, kto
w jedną minutę poradził sobie z dwiema wiśniowymi babeczkami o „wyrafinowanej kompozycji
smakowej".
Patrząc, jak pałaszuje je z wielkim apetytem, pomyślałam, że w naszym domu pojawił się kolejny
szaleniec. Den stał się u nas częstym gościem. Przyzwyczaiłam się do ryku Harleya Davidsona,
rozlegającego się, kiedy chłopak babci podjeżdżał pod nasz dom. Wszyscy go polubili, wszyscy
poza mną, ponieważ ja robiłam, co mogłam, żeby zdusić w zarodku wszelkie przejawy sympatii do
Bena. Bo czy mogłam sobie pozwolić na to, żeby poczuć sympatię do kolejnego szaleńca, który
pojawił się w moim otoczeniu? Nie, zdecydowanie nie mogłam. Ktoś w tym domu musiał
zachować zdrowy rozsądek!
Wakacje szybko mijały. Z Clive'em spotykałam się prawie codziennie. Kiedy była ładna pogoda,
jeździliśmy nad pobliskie jezioro, na którym cumowała jego żaglówka, i wracaliśmy do miasta
późnym wieczorem. Był tak zapalonym żeglarzem, że natychmiast zaraził mnie swoją pasją.
Snuliśmy marzenia, że wypłyniemy razem w prawdziwy dalekomorski rejs. Kiedy o tym
mówiliśmy, wydawało mi się to bardzo realne. Czułam, że nic nie może nam stanąć na drodze.
Entuzjazm gasł we mnie dopiero wtedy, gdy wracałam do pomalowanego w bohomazy domu i
widziałam Harleya Davidsona, parkującego przed wejściem, oraz stado gęsi, które wprawdzie mnie,
jako domownika, witały przyjaznym gęganiem, ale dla obcych miały zarezerwowane znacznie
chłodniejsze powitanie. Chwilę potem z entuzjazmu nie pozostawało już ani śladu. Wpadając w
przedpokoju na „Krwawą Wenus", zastanawiałam się, co sobie zatkać: uszy czy nos. Z salonu
dochodziła bowiem kolejna zabójcza mieszanka zapachów- ciocia Vivian była w tym okresie
zafascynowana aromatami orientu, które we mnie wzbudzały autentyczne mdłości - a z pokoju
mojego młodszego brata jeszcze bardziej mordercza mieszanka dźwięków.
W Acapulco mniej więcej w tym samym czasie obudziła się dusza artysty muzyka. To pewnie
normalne u chłopców w jego wieku. Tyle że jego rówieśnikom zwykle wystarcza gitara -
normalnym rówieśnikom, tym którzy mają na imię Tim, Tom albo Zach. Dla Acapulco gitara była
najwyraźniej zbyt pospolitym instrumentem, zażyczył więc sobie czegoś innego. A rodzice, którzy
uważali, że należy wspierać nasze artystyczne ambicje - jakkolwiek by były dziwaczne - bez
mrugnięcia okiem kupili mu kilka bębenków i innych autentycznych afrykańskich instrumentów,
nie znanych mi dotąd ani z nazwy, ani z kształtu, ani z przeraźliwych dźwięków, jakie się z nich
wydobywały.
Nie mogąc się zdecydować, który z moich zmysłów jest bardziej zagrożony, prawą ręką zasłoniłam
sobie jedno ucho, a lewą zatkałam nos.
- Co ci się stało? - zaniepokoiła się babcia, która wchodząc do przedpokoju, zobaczyła to moje
dosyć niecodzienne ułożenie rąk.
- Nic - odparłam na tyle wyraźnie, na ile pozwolił mi na to zatkany nos.
- To jakaś odmiana jogi? - zainteresował się Ben. Wyszedł za nią z salonu i przyglądał mi się z
zaciekawieniem.
Nie chcąc wdawać się w dyskusję, skinęłam głową.
- W takim razie nie będę ci przeszkadzał - powiedział z uśmiechem. - Opowiesz mi o tym przy
okazji.
Patrzyłam z zaskoczeniem, jak babcia zdejmuje z wieszaka skórzaną czarną kurtkę z mnóstwem
zamków i nitów, której jeszcze nigdy nie widziałam, a kiedy włożyła na siebie ten nowy nabytek,
przeżyłam taki szok, że zapomniałam o orientalnych pachnidłach cioci Vivian i afrykańskiej
kakafonii dźwięków. Opuściłam ręce, narażając zmysły na nieodwracalne straty.
- To my się ulatniamy - oznajmiła babcia radosnym tonem.
- Cześć, Tobago - rzucił jej chłopak, ubrany w identyczną kurtkę, pomachał mi na pożegnanie, i
ruszył za nią do drzwi.
- Cześć, Ben - powiedziałam, dotrzymując obietnicy i zwracając się do niego po imieniu.
Przez chwilę stałam z bezradnie opuszczonymi rękami, po chwili jednak uznałam, że nie mogę
przegapić widoku, jaki spodziewałam się ujrzeć na zewnątrz. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je
dokładnie w tym momencie, kiedy Harley Davidson, rozbryzgując żwirek na podjeździe, ruszał
sprzed domu, uwożąc moją zwariowaną babcię i jej chłopaka.
- Jest fantastyczna- usłyszałam za plecami głos Samanthy.
Zerknęłam na nią pytająco.
- Twoja babcia - wyjaśniła.
- Aha. - Uśmiechnęłam się zrezygnowana. Zobaczyłam w jej oczach niekłamany podziw,
postanowiłam więc nie zrażać jej do członków mojej rodziny. Uznałam, że skoro sama nie widzi
pewnych rzeczy, to lepiej jej ich nie pokazywać. Widziałam, jak jest w niej zakochany Katmandu, i
zdawałam sobie sprawę, że bardzo by cierpiał, gdyby go zostawiła.
- Chciałam się z tobą pożegnać - oznajmiła.
- Przecież wyjeżdżacie dopiero jutro - przypomniałam jej.
- Ale ruszamy skoro świt. Ty o tej porze pewnie będziesz jeszcze w łóżku - wyjaśniła Samantha.
Zrobiło mi się smutno. Polubiłam ją. Miło było wiedzieć, że w domu, oprócz mnie, jest jeszcze ktoś
zupełnie normalny. No i wiedziałam, że będę tęsknić za Katmandu. Poza tym ich wyjazd
przypomniał mi o tym, że dobiegają końca wakacje, że wkrótce nadejdzie jesień, która w Maine
zaczyna się dosyć szybko i bywa chłodna i deszczowa. A co za tym idzie, skończą się wyprawy nad
jezioro i będziemy musieli z Clive'em szukać schronienia w domu. I właśnieto napawało mnie
lękiem - świadomość, że wcześniej czy później będę go musiała zaprosić do siebie. Objęłyśmy się i
pocałowałyśmy.
- Tak się cieszę, że do nas przyjechałaś - powiedziałam. -1 cieszę się, że ty i Katmandu... No,
wiesz...
Samantha uśmiechnęła się.
- To ja się cieszę, że was poznałam. Szkoda tylko, że nie udało mi się zobaczyć twojego chłopaka.
- Szkoda- przyznałam szczerze, ponieważ była jedyną osobą w tym domu, której nie obawiałabym
się przedstawić Clive'a.
- To nic, następnym razem to nadrobimy.
- Na pewno - powiedziałam bez przekonania. Samantha musiała wyczuć wahanie w moim głosie,
bo przyjrzała mi się uważnie.
- Coś jest nie tak? - spytała po chwili. - Posprzeczaliście się?
- Nie, skądże.
- Na pewno?
- Oczywiście. U mnie i Clive'a wszystko jest w najlepszym porządku... - Zawiesiłam głos.
- U ciebie i Clive'a? Hmmm... - Samantha zamyśliła się. - Tobago - odezwała się po dłuższej chwili
- masz jakiś problem, prawda? Może chcesz ze mną o tym porozmawiać? - zaproponowała.
Bez zastanowienia pokręciłam zdecydowanie głową. Po sekundzie jednak pomyślałam, że jeśli
istnieje ktoś taki, z kim mogłabym pomówić o swoich niepokojach, to tym kimś jest właśnie ona.
- Może... - odezwałam się niepewnie. - Może jednak byłabyś w stanie mi pomóc.
- No to na co czekasz? - zachęciła mnie Saman-tha. - Powiedz, jaki masz problem.
Nie wiedziałam, jak zacząć, a na dodatek z salonu wyszedł Katmandu.
- Mówiłaś, że idziesz się pakować - powiedział do Samanthy.
- Zaraz pójdę, chciałam się tylko pożegnać z Tobago - odpowiedziała.
- Masz rację, nie pomyślałem o tym, że rano oni wszyscy będą jeszcze spali.
- Wcale mnie to nie dziwi - rzuciła. - Ktoś tak nietuzinkowy jak ty nie myśli o takich prozaicznych
sprawach - dodała tonem kpiącym, ale pozbawionym cienia złośliwości.
- Otóż to - zgodził się z nią mój brat, po czym wyciągnął do mnie ramiona. - Trzymaj się, maleńka
- powiedział, kiedy przytuliłam się do niego. - I radź sobie jakoś z nimi.
- Ty mi to mówisz? - spytałam z udawanym oburzeniem. - Przecież ty jesteś taki jak oni. Gracie w
jednej drużynie, a ja jestem sama przeciwko wam.
- Biedactwo! No to może przejdź do naszej drużyny, co?
- O nie! - zaprotestowałam. - Ktoś tu musi być normalny.
- No, skoro zamierzasz zostać bohaterką, jak w klasycznym westernie... wiesz, samotny uczciwy
szeryf przeciwko całej reszcie złych, to już twój wybór.
- Właśnie tak się czuję - oświadczyłam, z teatralną dumą unosząc głowę. - Jak samotny szeryf z
Dzikiego Zachodu. Ale pamiętasz, jak się zwykle kończą westerny? - dodałam, uśmiechając się z
satysfakcją.
- Samotny szeryf ginie w pojedynku? Pokręciłam głową.
- Nie? - zapytał, udając zdziwienie. - Z tego, co pamiętam, to te, które ja widziałem, kończyły się
właśnie tak.
- W takim razie oglądaliśmy inne filmy, bo w tych, które ja widziałam - powiedziałam z naciskiem
- było zupełnie inaczej. -Jeszcze raz dumnie uniosłam głowę, starając się nie okazać swoich
prawdziwych myśli. Uwielbiałam westerny, które kończyły się zwycięstwem uczciwego szeryfa,
ale wiedziałam, niestety, że bliższe życiu są te zakończenia, o których mówił mój brat.
Katmandu jeszcze raz mnie uściskał, po czym odwrócił się do Samanthy, która dotąd z uśmiechem
przysłuchiwała się naszej wymianie zdań, i zapytał:
- To co, idziemy się pakować?
- Idź sam, ja przyjdę za kilka minut- odparła, mrugając do mnie porozumiewawczo. -
Porozmawiam chwilę z Tobago.
Z jakiegoś powodu postanowiłam się wycofać.
- Nie, nie zawracaj sobie głowy moimi sprawami - powiedziałam do niej cicho. - Z samego rana
wyjeżdżacie, a jeszcze nie jesteście spakowani.
- Wielkie mi pakowanie. - Samantha wzruszyła ramionami. - Wrzucić kilka ciuchów i książek do
plecaka! Ale wiesz co? Mnie to zajmie dosłownie parę minut. Idź do siebie, a ja wpadnę najpóźniej
za piętnaście minut.
Co prawda z wahaniem, ale się zgodziłam.
- A co wy macie za sprawy do omówienia? - Katmandu ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Babskie tajemnice - odpaliła Samantha. - Nie musisz o wszystkim wiedzieć.
- No proszę - prychnął mój brat. - Czyżby samotny szeryf znalazł sobie poplecznika?
- Może - odparłam tajemniczo.
Damantha, tak jak obiecała, zjawiła się u mnie niecały kwadrans po tym, jak rozstałyśmy się w
przedpokoju.
- O, bujany fotel! - zawołała, siadając w nim.
Była tu po raz pierwszy i najwyraźniej zdziwił ją tradycyjny wystrój pokoju, co z kolei mnie nie
zdziwiło ani trochę. Po miesiącu przebywania w innych pomieszczeniach naszego domu - jednym
bardziej cudacznym od drugiego -mój najnormalniejszy w świecie pokój musiał się każdemu
przybyszowi z zewnątrz wydawać zaskakujący. Kiedyś przyszło mi nawet do głowy, że mogłabym
w miarę bezpiecznie zaprosić do domu Clive'a, pod warunkiem, że przed wejściem do domu
pozwoliłby sobie przewiązać przepaską oczy, nałożyć na uszy słuchawki i zatkać czymś nos - na
przykład spinaczami do bielizny. Gdyby w ten sposób udało mi się doprowadzić go do mojego
pokoju na poddaszu, być może nasz związek miałby szanse na przetrwanie.
- Miło tu u ciebie - rzuciła Samantha, rozglądając się. - Bardzo przytulnie.
- Ale spodziewałaś się czegoś innego, prawda? -Chciała coś powiedzieć, ale nie dałam jej dojść do
słowa. - Czegoś mniej banalnego, nie tak pospolitego jak na przykład te tapety - dodałam,
wskazując blado-żółte tapety w subtelne wzory, które wybrałam sobie, kiedy skończyłam
czternaście lat i mama oświadczyła, że jestem na tyle dorosła, by móc decydować, jak będzie
urządzony mój pokój. Już przy wyborze mebli chyba żałowała swoich słów, a gdy doszło do
kupowania tapety, być może zastanawiała się, czy nie wycofać się z tej deklaracji. Jak pewnie
zauważyliście, jestem dosyć krytyczna wobec członków mojej rodziny, nie na tyle jednak, by nie
zauważać ich zalet, a jedną z niewątpliwych zalet mamy jest słowność. Zatem mimo wstrząsu,
który przeżyła, kiedy poinformowałam ją, że chcę właśnie te tapety i żadne inne, nie protestowała.
Próbowała nawet, choć nieudolnie, ukryć wyraz niesmaku na twarzy.
Muszę wam się uczciwie przyznać jeszcze do czegoś. Potem, patrząc na ściany w moim pokoju,
często żałowałam, że zdecydowałam się właśnie na te bladożółte. Prawda bowiem była taka, że
wcale nie wybrałam tych, które podobały mi się najbardziej, tylko te, które wydały mi się
najnudniejsze, najzwyczajniejsze na świecie. Na złość mamie? Pewnie trochę tak.
- Nie określiłabym tego w ten sposób - odparła Samantha. - Owszem, twój pokój różni się od reszty
domu, ale właściwie nie powinno mnie to aż tak dziwić.
- Ponieważ ja różnię się od reszty mojej rodziny, tak?
- Tak - odparła, uśmiechając się niepewnie. - Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła, że to mówię.
- Nie, skądże. Nawet się cieszę, że to widzisz. Ja wcale nie chcę być taka jak oni.
- Zauważyłam, że bardzo się o to starasz.
- Staram się? Ja nie muszę się starać. Ja po prostu jestem inna.
- No dobrze- powiedziała Samantha ugodowo, bujając się w fotelu. - Przecież nie o tym miałyśmy
rozmawiać.
- Mylisz się. Właśnie o tym.
- Sądziłam, że masz jakiś problem ze swoim chłopakiem.
- Bo mam - odparłam.
- To ja już nic nie rozumiem. Masz problem i z chłopakiem, i z rodziną?
- Nie... To znaczy tak, tylko że to jest jeden i ten sam problem.
Samantha dostrzegła moje podenerwowanie i nie chcąc go podsycać zbyt natarczywym
dopytywaniem się, zamilkła, pozwalając mi pozbierać myśli. Chwilę to trwało, ale wreszcie mi się
udało.
- Pamiętasz, jak jakiś tydzień po twoim przyjeździe babcia zapytała mnie, dlaczego nie zapraszam
do nas Clive'a?
Zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć.
- Ach tak! - zawołała w końcu. - Już coś kojarzę. Pamiętam, że wspominałyście wtedy o jakiejś
śmiesznej historii z twoim kolegą.
- Dla kogo była śmieszna, dla tego śmieszna - mruknęłam.
- Przepraszam, ale pamiętam, że chodziło o coś zabawnego i że ktoś się z tego śmiał.
- Acapulco, ale uwierz mi, jemu naprawdę niedużo trzeba, żeby dostać ataku śmiechu. - Nie
wspomniałam, że na drugi dzień po tamtej wieczornej rozmowie w salonie sama śmiałam się z tej
historii, kiedy siedząc z Clive'em w pizzerii, zobaczyłam Collina Archera. -1 to wszystko nie
dotyczyło jakiegoś tam kolegi, tylko mojego chłopaka - dodałam, a po chwili sprostowałam: -
Byłego chłopaka.
- Jasne, teraz sobie przypominam wszystko dokładnie. Mówiłaś, że zaprosiłaś go do domu i że
skończyło się to wielką katastrofą.
- Katastrofa to łagodnie powiedziane.
- Chyba trochę przesadzasz - powiedziała Saman-tha. - Nie mogło być aż tak źle.
- Nie przesadzam. Zresztą fakty mówią za siebie. Ten chłopak już nigdy więcej nie próbował się ze
mną umówić.
Samantha popatrzyła na mnie ze współczuciem.
- Byłaś w nim bardzo zakochana? - spytała.
- Nie wiem, czy w ogóle byłam, ale nie o to chodzi.
- To o co?
- O to, że teraz jestem zakochana w Clivie.
Po kilku sekundach Samantha wreszcie zrozumiała w czym rzecz.
- I obawiasz się, że historia może się powtórzyć - dopowiedziała.
- Obawiam?! Jestem pewna, że się powtórzy.
- Daj spokój - powiedziała beztrosko. Zdawałam sobie sprawę, że ja być może nieco tragizuję, ale
ona - tak mi się przynajmniej wydawało wtedy - podeszła do sprawy stanowczo za lekko. Była
wyraźnie rozbawiona, co mnie z kolei zirytowało. Na szczęście w porę to dostrzegła i zmieniła ton.
- Posłuchaj, Tobago, takie historie zwykle się nie powtarzają. Jest mało prawdopodobne, żeby po
raz drugi zdarzyło się coś takiego.
- Masz rację - powiedziałam z gorzką ironią w głosie. - Clive niekoniecznie musi mieć alergię,
nawet wiem, że jej nie ma, byłam na tyle sprytna, żeby się tego w porę dowiedzieć. Jest szansa, że
go nie przerazi „Krwawa Wenus", może nawet udałoby mi się namówić mamę, żeby na czas jego
wizyty przenieść to jej arcydzieło w inne miejsce, a babcię, żeby tego dnia dała sobie spokój z
robieniem sałatek z wodorostów, babeczek wiśniowych z czosnkiem i pieprzem cayenne, na koniec
tatę, żeby oszczędził sobie swoich abstrakcyjnych dowcipów. Mogłabym nawet załatwić z ciocią,
żeby tego dnia do nas w ogóle nie przychodziła. Nie wiem, jak miałabym to zrobić, nie obrażając
jej, ale być może i to jakoś by mi się udało. Podobnie, jak nie mam pojęcia, jak skłoniłabym babcię,
żeby załatwiła z Benem, by tego dnia jej nie odwiedzał. Ale przy odrobinie szczęścia i na to
znalazłby się jakiś sposób. Z Acapulco nie byłoby problemu - snułam dalej swoje rozważania. -
Trochę by mnie to kosztowało, bo on nie robi niczego za darmo, ale myślę, że za dwadzieścia czy
trzydzieści dolarów mógłby na kilka godzin zapomnieć o swoich afrykańskich instrumentach.
Uniosłam ręce w triumfalnym geście.
- Popatrz, jakie to proste! - zawołałam. - Ach, nie! Zapomniałam o gęsiach. - Po chwili
lekceważąco machnęłam ręką. - Mogłabym je zamknąć na jakiś czas w garażu. Towarzystwo
Opieki nad Zwierzętami nie powinno się do mnie o to przyczepić. Jak myślisz? - zwróciłam się do
Samanthy.
Wahała się, co odpowiedzieć, prawdopodobnie nie wiedząc, czy mówię poważnie, a kiedy
otworzyła usta, ja nie dałam jej dojść do słowa.
- Widzisz, jak sobie to ładnie obmyśliłam. Tylko że to wszystko na nic. Bo, tak jak mówiłaś, takie
historie zwykle się nie powtarzają i kiedy zaproszę Clive'a do tego domu, oni zrobią coś innego.
Wolę sobie nawet nie wyobrażać co, ale wiem, że on się już nigdy więcej ze mną nie umówi.
Samantha wykorzystała moment, kiedy przerwałam, by zaczerpnąć tchu, i zapytała:
- A ja?
- Co ty?
- Jestem tu przecież od miesiąca i...
- Ach, już wiew, o co ci chodzi. - Popatrzyłam jej w oczy. - Przyznać ci się do czegoś?
Skinęła głową.
- Kiedy Katmandu zadzwonił i powiedział, że z nim przyjedziesz, próbowałam wybić mu z głowy
ten pomysł. A gdy się u nas zjawiłaś, byłam pewna, że wytrzymasz dzień, może trochę dłużej, i
uciekniesz.
- Naprawdę tak myślałaś? - spytała rozbawiona.
- Naprawdę. Robiłam nawet sama ze sobą zakłady, jak długo wytrzymasz.
- I co, przegrałaś?
- Wciąż nie mogę zrozumieć, jak to jest możliwe - odparłam. - Mogłabyś mi wytłumaczyć? -
poprosiłam.
- Co mam ci wytłumaczyć?
- Jak udało ci się tak długo wytrzymać w tym domu.
- Wytrzymać? Tobago, może trudno ci w to uwierzyć, ale mnie jest żal stąd wyjeżdżać. Naprawdę
świetnie się u was czułam.
Obserwowałam uważnie jej twarz, upewniając się, że mówi szczerze.
- I nigdy, nawet przez chwilę nie miałaś ochoty ewakuować się z tego domu? - upewniłam się
jeszcze.
- Ani przez chwilę - odparła, patrząc mi prosto w oczy. - I wiesz co, wydaje mi się, że Clive'owi
twoja rodzina spodoba się tak samo jak mnie.
- Nie wiem - rzuciłam z powątpiewaniem.
- I nie dowiesz się, jeśli go tu nie zaprosisz.
- Właśnie w tym problem, że nie chcę ryzykować.
- Posłuchaj mnie, Tobago- powiedziała spokojnie. - Masz fantastycznych rodziców, fajne
rodzeństwo, świetną babcię, bardzo miłą ciocię, a zachowujesz się tak, jakbyś się ich wstydziła.
- Bo oni są... są... - Postanowiłam nie kończyć, ale Samantha była dociekliwa.
- No jacy?
-. przecież sama wiesz jacy - odparłam.
- Nietuzinkowi? - zasugerowała słowo, którego lubił używać Katmandu.
- Niech ci będzie „nietuzinkowi", chociaż, według mnie, to zbyt łagodne określenie. Ja opisałabym
ich nieco inaczej.
- Myślę, że twój chłopak uzna ich za nietuzinkowych, niepospolitych, ciekawych...
- jeśli nie?-przerwałam jej. Nie odpowiedziała.
- A jeśli uzna ich za... za zwykłych szaleńców. Sądzisz, że to niemożliwe?
- No cóż - powiedziała Samantha. - Oczywiście, że to jest możliwe - przyznała. - Wszystko jest
możliwe.
- No widzisz!
- Tylko że...
- Tylko że co? - ponagliłam ją.
- Tylko że wtedy powinnaś się zastanowić... Nie wiem, jak to powiedzieć, żeby nie urazić twoich
uczuć. Powinnaś się zastanowić, czy warto zawracać sobie nim
głowę-
- Jak możesz mówić coś takiego?! - oburzyłam się. - Clive to fantastyczny chłopak, miły,
inteligentny, dowcipny
- Jestem o tym przekonana - zapewniła mnie Samantha. - Nie dalej niż pół godziny temu mówiłam
ci przecież, jak żałuję, że go nie poznałam. A skoro jest taki, jak mówisz, to naprawdę nie masz się
czego obawiać. I wiesz co? Nawet gdyby z jakiegoś powodu, chociaż wydaje mi się to mało
prawdopodobne, twoja rodzina nie przypadła mu do gustu, to przecież ty jesteś jego dziewczyną, a
nie oni.
Trudno było się z tym nie zgodzić. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak to się stało, że wcześniej
nie przyszło mi to do głowy.
- Więc myślisz, że powinnam zaryzykować i go tu zaprosić? - spytałam.
- Jasne, że tak. I nie wydaje mi się, żebyś w ten sposób coś ryzykowała.
W tej kwestii niezupełnie się z nią zgadzałam. Samantha wstała z bujanego fotela, usiadła na łóżku i
objęła mnie ramieniem.
- Będzie dobrze, przekonasz się. Będę trzymała kciuki, za ciebie i Clive'a. Ale musisz mi obiecać,
że mnie z nim poznasz, kiedy przyjedziemy tu z Katmandu następnym razem.
- Oczywiście, że go poznasz, pod warunkiem, że nie ucieknie gdzie pieprz rośnie po pierwszej
wizycie w tym domu.
- Nie ucieknie, zobaczysz.
- Dzięki, że ze mną porozmawiałaś. Odprowadziłam Samanthę do drzwi i już chciałam się z nią
pożegnać, kiedy przyszło mi do głowy, że warto byłoby ją o coś zapytać.
- Słuchaj, czy Katmandu opowiadał ci coś o nas, zanim cię tu przywiózł? Chodzi mi o to...
- Wiem, o co ci chodzi - domyśliła się natychmiast. -Zastanawiasz się, czy jakoś przygotować
Clive'a na spotkanie z twoją rodziną, prawda?
- Właśnie. Co mi radzisz? Może powinnam go uprzedzić, na co może być narażony w tym domu?
- Chryste, Tobago, mówisz tak, jakby czekało go spotkanie z wilkołakami, wampirami albo jakimiś
innymi krwiożerczymi potworami.
- Obawiam się, że Collin Archer, mój były chłopak, właśnie tak się poczuł, kiedy tu przyszedł-
powiedziałam i po raz pierwszy podczas tej rozmowy roześmiałam się.
Samantha zamyśliła się.
- Wiesz, Katmandu często mi o was opowiadał, wiedziałam więc co nieco o waszej rodzinie i
byłam was bardzo ciekawa. Boję się tylko, że jeśli ty zaczniesz przygotowywać swojego chłopaka
na tę pierwszą wizytę, to roztoczysz przed nim tak przerażającą wizję, że on może się przestraszyć.
- No to co mam zrobić? Nic nie mówić? Po prostu go tu zaprosić i patrzeć, co się będzie działo?
- Może tak byłoby najlepiej. A jeśli masz go jakoś przygotowywać, to postaraj się to robić
delikatnie.
Delikatnie! Dobre sobie! Jak można powiedzieć delikatnie, że ma się stuknięte rodzeństwo,
zwariowaną mamę, ciotkę z odlotami, nieco nawiedzonego ojca i nieobliczalną babcię, która
jeszcze na dodatek znalazła sobie chłopaka szajbusa. Może wy potraficie takie rzeczy mówić
delikatnie, ja niestety nie.
Następnego dnia po rozmowie z Samanthą obudziły mnie odgłosy ulewy. Nici z zaplanowanego
wyjazdu nad jezioro, pomyślałam, gdy po przetarciu oczu zobaczyłam strugi wody spływające po
szybach okien. I jak tu wierzyć prognozom pogody? W wieczornych wiadomościach nie
wspomniano o żadnym zbliżającym się niżu atmosferycznym.
Kiedy jadłam śniadanie, zadzwonił telefon.
Domyśliłam się, że to Clive.
- Cześć, Tobago. Wyglądałaś już przez okno? Widzisz, co się dzieje na dworze?
- Widzę i wcale mi się to nie podoba.
- Mnie też.
- O żeglowaniu w taką pogodę nie ma nawet co myśleć, prawda?
- No, chyba że się jest samobójcą.
- Ja nie jestem- zastrzegłam się.- Mam jeszcze ochotę zrobić w swoim życiu kilka rzeczy. - W tym
momencie przyszły mi do głowy wyłącznie takie, które chciałam zrobić razem z nim.
- Ja też - powiedział głosem nie pozostawiającym wątpliwości, że myśli podobnie jak ja. - Ale co
zrobimy z dzisiejszym dniem? Masz jakiś pomysł?
Spojrzałam za okno, deszcz padał coraz mocniej, a ciemne, niemal grafitowe chmury zasnuwające
niebo nie dawały nadziei, że pogoda może się poprawić. W taki dzień najlepiej w ogóle nie
wychodzić z domu, tylko że ja miałam ochotę spędzić go ze swoim chłopakiem. Wiedziałam, że
kiedy rozpocznie się rok szkolny, nie będziemy mogli spotykać się tak często, więc zależało mi na
tym, by wykorzystać te resztki wolności.
Clive mieszkał wprawdzie na drugim końcu miasta, ale kilka razy już do niego jeździłam i dziś
mimo deszczu też mogłam to zrobić. Od trzech miesięcy miałam prawo jazdy, a mama chętnie
pożyczała mi swój samochód, z którego rzadko korzystała.
- Nie mam - odparłam z nadzieją, że zaproponuje, żebym do niego wpadła. - Może kino? -
zasugerowałam, bo oczekiwanej przeze mnie propozycji, niestety, nie usłyszałam.
- Sprawdzaliśmy program kin kilka dni temu i nic ciekawego nie widzieliśmy - przypomniał mi. -
Ale jeśli chcesz, popatrzę jeszcze raz.
- Nie, chyba nie ma sensu. Mała szansa, żeby w tym czasie weszło na ekrany coś, co warto
obejrzeć. W wakacje nie ma premier porządnych filmów, wypuszczają tylko chłam.
Moja babcia ma chłopaka
- Racja. To co? Poczekamy, aż pogoda się poprawi?
- Pewnie tak - rzuciłam, starannie ukrywając rozczarowanie. Bardziej jednak niż rozczarowanie
czułam złość na siebie, że zabrakło mi odwagi, by powiedzieć Clive'owi: „Słuchaj, a może
wpadłbyś do mnie?".
- Wiesz, może to się nawet dobrze składa - powiedział. - Już dawno powinienem się zabrać za
uporządkowanie plików w komputerze. Jak tak dalej pójdzie, to nie będę miał ani jednego wolnego
bajta. Mam na dysku mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, muzyki, której nigdy nie słucham, zdjęć,
które do niczego nie będą potrzebne. Muszę to wszystko poprzeglądać i pozgrywać na płyty albo
powyrzucać. Zajmie mi to trochę czasu. A ty?
- Ja?
- Co będziesz robić?
- Nie wiem, może poczytam albo też zabiorę się za jakieś porządki. - To drugie wymyśliłam sobie
na poczekaniu. Jako osoba systematyczna wszystko zawsze robiłam na bieżąco i coś takiego jak
generalne porządki w ogóle dla mnie nie istniało. - Zobaczę.
- Ale gdybyś wpadła na jakiś pomysł, gdybyś miała jednak ochotę gdzieś się wybrać, to zadzwoń
do mnie, dobrze?
- Jasne. - Nie pamiętam, żeby któraś z naszych wcześniejszych rozmów telefonicznych trwała
krócej niż pół godziny, teraz jednak nie przyszło mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć. - No
to pa, w razie czego się zdzwonimy.
- Pa. - Kiedy chciałam odłożyć słuchawkę, usłyszałam swoje imię. - Tobago...
- Tak?
- Mówiłem ci już dzisiaj, że cię kocham?
Jak zawsze, gdy to słowo padało z jego ust, poczułam, że miękną mi kolana.
- Zaraz, niech sobie przypomnę... Nie, chyba mi tego dzisiaj nie mówiłeś.
- Kocham cię, wiesz?
To czemu nie zależy ci na tym, żeby się ze mną dzisiaj spotkać? - pomyślałam. Czemu nie
poprosisz mnie, żebym do ciebie wpadła? Ale powiedziałam tylko:
- Ja ciebie też. Pa.
Odkładając słuchawkę, miałam nadzieję, że Clive w tym momencie nie zadał sobie tego samego
pytania co ja. Różnica polegała jednak na tym, że ja potrafiłabym znaleźć na nie logiczną
odpowiedź.
Tego dnia, pomijając Katmandu i Samanthę, którzy wyjechali, kiedy wszyscy byli jeszcze
pogrążeni we śnie, wstałam pierwsza. Pozostali domownicy zaczęli się schodzić na śniadanie
wtedy, gdy ja wkładałam już do zmywarki swoje brudne naczynia - najpierw mama z tatą, potem
babcia i Acapulco.
Pięć minut później zobaczyłam przez okno, że pod dom zajeżdża volkswagen garbus, dokładnie
taki, o jakim zawsze marzyłam, wyobrażając sobie siebie jako studentkę. Tyle że osoba, która z
niego wysiadła, nie była w studenckim wieku. To był Ben, który ostatnio oprócz funkcji chłopaka
mojej babci wcielił się w rolę naszego porannego dostawcy pieczywa. W pobliżu jego domu
znajdowała się najlepsza francuska piekarnia w mieście. Kiedy poczułam zapach świeżutkich,
jeszcze ciepłych rogalików, to mimo że byłam po śniadaniu, nie mogłam się oprzeć i pierwsza
sięgnęłam po jednego.
Chwilę po Benie, pobrzękując srebrną biżuterią - dziesiątkami bransoletek, łańcuszków i wisiorków
- szeleszcząc jedwabiami i roznosząc wokół siebie woń orientalnych pachnideł, pojawiła się ciocia
Vivian. Wcale nie zdziwił mnie fakt, że w taki deszcz chciało jej się do nas przychodzić.
Zastanawiałam się raczej, po co w ogóle od nas wychodzi i dlaczego nie wprowadzi się na stałe,
skoro i tak spędza tu całe dnie.
Pewnie po to, pomyślałam, żeby móc się z nami witać i żegnać, bo ciocia Vivian jest niezwykle
wylewna i wita się z każdym z nas, jakby się z nami widziała wieki temu, a nie poprzedniego
wieczoru.
- Co słychać, kochani? - spytała, kiedy pozostawiwszy na naszych policzkach ślady
ciemnofioletowej szminki, nalała sobie do filiżanki herbaty i usiadła na parapecie okna. Nie znosiła
siadać w miejscach do tego przeznaczonych. Pomyślałam, że dobrze się stało, że nie ma prawa
jazdy i nie jeździ samochodem, bo aż strach pomyśleć, gdzie wtedy mogłaby umieścić swoją pupę -
niewykluczone, że na kierownicy.
Ja po rozmowie z Clive'em byłam zajęta swoimi myślami, pozostali jeszcze się dobrze nie obudzili,
więc nikt jej nie odpowiedział.
- Nic? - rzuciła wyraźnie rozczarowana.
- Katmandu i Samantha wyjechali - powiedziałam.
- To wiem, pożegnałam się z nimi wczoraj wieczorem.
No tak, powinnam była wiedzieć, że ta informacja nie usatysfakcjonuje złaknionej sensacji cioci
Vivian, która miała teraz tak nieszczęśliwą minę, że wzbudziła we mnie współczucie.
Do dzisiaj nie wiem, czy to z powodu tego współczucia, czy z jakiegoś innego, nagle oznajmiłam:
- Zamierzam zaprosić swojego chłopaka.
To było to! Wiadomość dnia! Nie tylko ciocia ożywiła się w ułamku sekundy. Acapulco przestał
ziewać, ojciec zamknął książkę, co przy śniadaniu nie zdarzało mu się prawie nigdy, babcia dostała
wypieków, a mama wsypała do kawy całą zawartość cukierniczki.
- Chcesz go zaprosić do nas do domu? - spytała, niepewna, czy się nie przesłyszała.
- Znowu będą jaja! - ucieszył się Acapulco. Ignorując brata, odpowiedziałam mamie:
- Nie do nas, tylko do siebie. - Mówiłam jak najwolniej i najwyraźniej, żeby treść mojego przekazu
nie umknęła niczyjej uwagi. -1 jeśli chodzi o ścisłość, to nie do domu, ale do mojego pokoju.
- Chcesz tego swojego chłopaka wciągnąć do siebie na linie? - zapytał Acapulco.
- Mamo, tato, moglibyście coś zrobić, żeby on się zamknął i nie wtrącał?! - wybuchnęłam. -
Przepraszam - dodałam szybko, nim ojciec zaczął wygłaszać wykład o prawach człowieka. -
Przepraszam, wiem, każdy człowiek ma prawo do swobody wypowiedzi, nawet jedenastoletni
szcze... nawet bardzo młodzi ludzie.
Trochę wstydzę się do tego przyznać, ale w tym momencie sama zachowałam się jak szczeniak i
nie oparłam się pokusie, żeby pod stołem kopnąć brata w kostkę. Siedział naprzeciwko mnie,
wystarczyło więc tylko trochę obsunąć się na krześle i wyciągnąć przed siebie nogę. Zdziwiłam się,
że nie narobił od razu wrzasku. Dopiero gdy usłyszałam zduszone syknięcie Bena, który siedział
obok Acapulco, i zobaczyłam skrzywioną minę chłopaka babci, zrozumiałam dlaczego. Wierzcie
mi, miałam ochotę wejść pod stół, nawet po tym, jak Ben uśmiechnął się do mnie i mrugnął
porozumiewawczo na znak, że wszystko jest w porządku.
- Prawdę mówiąc - odezwał się ojciec - nie widzę nic niewłaściwego w pytaniu Acapulco.
Powiedziałbym nawet, że jego uwaga wydaje się bardzo logiczna.
Poczułam się jak szeryf w miasteczku na Dzikim Zachodzie, ten z filmów, które oglądał Katmandu
- samotna, osaczona, skazana na klęskę. Tamci bohaterowie, mimo świadomości nieuchronnej
porażki, nie poddawali się. I ja też postanowiłam się nie poddać.
- Muszę ci, tato, przyznać rację. Uwaga Acapulco jest rzeczywiście bardzo logiczna. I wierz mi, że
gdybym tylko wiedziała, jak wciągnąć Clive'a do swojego pokoju na linie, z pewnością bym to
zrobiła, żeby mu oszczędzić spotkania z wami.
Zdałam sobie sprawę, że chyba się nieco zagalopowałam. Tylko Acapulco nadal był rozbawiony.
Zaskoczony Ben uniósł brwi, a wszyscy pozostali mieli obrażone miny.
Babcia wyraziła swoje zdanie jako pierwsza.
- No cóż, skoro nie życzysz sobie, żebyśmy poznali twojego chłopaka, nie będziemy mu się
narzucać, prawda? - Spojrzała po wszystkich obecnych. Po mnie prześlizgnęła się wzrokiem tak,
jakbym była powietrzem.
- Oczywiście - zgodziła się z nią mama. - Muszę przyznać, że nie rozumiem twojej postawy -
dodała, patrząc na mnie z wyrzutem - ale nie pozostaje nam nic innego, jak ją zaakceptować. -
Zgodzicie się chyba ze mną?
Ojciec skinął głową na znak, że przyznaje mamie rację, ale ciocia Vivian nie chciała się z nią
zgodzić. Przecież jeszcze przed chwilą była pewna, że coś się wydarzy, że będzie jakaś sensacja, a
właśnie to uwielbiała.
Popatrzyła na mnie niemal błagalnie.
- Ja mogę obiecać, że będę trzymać z dala od tego twojego chłopaka wszystkie swoje fiolki. Bo
przecież o to miałaś do mnie pretensje, prawda? O to, że tamtego skropiłam Królową Jednej Nocy. -
Cocia Vivian dla każdej swojej kompozycji zapachowej wymyślała nazwę, każdą następną jeszcze
bardziej pretensjonalną od poprzedniej.
- Ściśle mówiąc, o to, że zlałaś go tą Królową Jednej Nocy od stóp do głów - sprostowałam. - Ale
naprawdę nie chciałabym już do tego wracać.
- Otóż to - ucięła babcia. - Nie będziemy do tego wracać. - Wbiła w ciocię karcące spojrzenie, tak
jakby Vivian była nie jej dorosłą, pięćdziesięcioletnią córką, ale małą dziewczynką. - Po prostu
przyjmiemy do wiadomości, że Tobago nie chce, żebyśmy poznali jej chłopaka, i się do tego
dostosujemy.
Ciocia Vivian spuściła wzrok i dała za wygraną.
- Ja też nie mogę go poznać? - zapytał mój brat.
- Jak wszyscy, to wszyscy - powiedziała ciocia, która pewnie nie zniosłaby, że Acapulco może
przeżyć jakąś atrakcję, która ją by ominęła.
- A właśnie, skoro już mowa o tobie - zwróciłam się do niego - to może byłbyś tak uprzejmy i w
czasie, kiedy będzie u mnie Clive, nie dudnił na tych swoich bębenkach.
- To nie są bębenki! - oburzył się. - I niby dlaczego mam nie ćwiczyć?
- Dlatego że ja i tata cię o to prosimy - odparła, ku mojemu zdziwieniu, mama.
Ojciec uniósł wzrok znad książki i nie wiedząc w czym rzecz, spojrzał na nią pytająco.
- Ja i ty prosimy naszego syna, żeby nie grał na swoich instrumentach w czasie, kiedy u Tobago
będzie jej chłopak. - Powiedziała to takim tonem, że tacie nie pozostało nic innego, jak się z nią
zgodzić.
- Tak, oczywiście - bąknął, wciąż nie mając pojęcia, o co chodzi.
Jakiś wewnętrzny głos szeptał mi, że coś tu nie gra, nie posłuchałam go jednak. Uznałam, że skoro
tak łatwo mi idzie - za łatwo, słyszałam coraz wyraźniej - to powinnam kuć żelazo póki gorące.
- Jest jeszcze coś, o co chciałabym prosić - zaczęłam ostrożnie, zerkając na ojca. To jego reakcji
najbardziej się teraz obawiałam. - Chodzi mi o „Krwawą Wenus"...
Nie myliłam się. Tata rzucił mi mordercze spojrzenie. „Nie waż się krytykować rzeźby mamy" -
ostrzegał mnie wzrokiem.
Bałam się mówić dalej, ale na szczęście nie musiałam. Mama okazała się niezwykle domyślna.
- Rozumiem, że się obawiasz, że twój chłopak się jej przestraszy - powiedziała.
- No, nie określiłabym tego może w ten sposób... -Próbowałam się wspiąć 'na wyżyny dyplomacji,
chcąc wyrazić to jak najdelikatniej, nic mi jednak nie przychodziło do głowy.
- Oczywiście, nie możemy narażać Clive'a na coś takiego - ciągnęła mama.
Wsłuchiwałam się w jej głos, próbując wychwycić w nim nutkę ironii, ale mama jest osobą
niezwykle prostolinijną i coś takiego jak kpina, ironia czy sarkazm są jej całkowicie obce.
- Wyniesiemy „Krwawą Wenus" z przedpokoju, prawda? - zwróciła się do ojca.
- To już chyba przesada - zaprotestował. - Może jeszcze zmienimy elewację domu, co?
- Kiedy chcesz zaprosić Clive'a? - spytała mnie mama.
- Myślałam o jutrzejszym dniu. - Nieprawda, wcale nie myślałam o jakimś konkretnym terminie,
po prostu palnęłam to, co mi przyszło do głowy.
- W takim razie na zmianę elewacji nie ma czasu. -I znów w jej głosie nie było ani cienia drwiny.
Nie mogłam uwierzyć, że poszło mi tak łatwo.
Za łatwo! - krzyczał mój wewnętrzny głos, kiedy kilka minut później wychodziłam z kuchni.
1 owiedziałam nieprawdę, kiedy mówiłam wam, że coś takiego jak porządki w ogóle dla mnie nie
istnieje. Tego dnia właśnie robiłam- czy raczej próbowałam robić - porządki. Porządki w swojej
głowie. I po raz pierwszy w życiu zdałam sobie sprawę, jakie to jest trudne, dużo trudniejsze niż
porządkowanie szafy, plików w komputerze czy papierów. I kiedy nadszedł wieczór, zamiast
poukładanych przejrzystych myśli, miałam w głowie jeszcze większy bałagan.
Niby wszystko szło dobrze, zamierzałam zadzwonić do swojego chłopaka i zaprosić go na następny
dzień. Wiedziałam, że taka sprzyjająca mi sytuacja może się już nie powtórzyć i byłabym głupia,
gdybym jej nie wykorzystała. Mimo to coraz bardziej gnębiła mnie myśl, że coś tu nie gra, więc
zwlekałam z telefonem do Clive'a.
W końcu to on zadzwonił do mnie.
- Cześć, Tobago.
Od razu wyczułam podniecenie w jego głosie.
- Cześć, Clive, wiesz, że też zamierzałam do ciebie zadzwonić?
- Tak?
- Pomyślałam, że może byś wpadł do mnie jutro. W słuchawce zapadła cisza.
- Clive, jesteś tam jeszcze? - spytałam.
- Jestem, jestem.
- Tb dlaczego się nie odzywasz?
- Jezu, Tobago, bałem się, że już nigdy tego nie zrobisz, że nie zaprosisz mnie do siebie.
Uznałam, że to nie jest odpowiedni moment na tłumaczenie mu, dlaczego tak długo z tym
zwlekałam. Na wyjaśnienia będzie czas potem, jeśli, oczywiście, po jego jutrzejszej wizycie będzie
dla nas jakieś „potem".
- No widzisz, niepotrzebnie się bałeś - powiedziałam lekkim tonem. - Jednak cię zaprosiłam.
- Naprawdę się cieszę, tylko... W słuchawce znów zapadła cisza.
- Tylko co? - spytałam trochę zaniepokojona. - Może wolisz jutro popływać żaglówką?
Po południu przestało padać, a pod wieczór niebo było już bezchmurne, tak że na następny dzień
zapowiadała się ładna pogoda.
- Nie, nie o to chodzi. Widzisz, dosłownie dziesięć minut temu zadzwonił do mnie brat. On i
dwóch jego kolegów mieli jakiemuś nadzianemu facetowi zaprowadzić jacht na Antiquę.
Zamierzali wyruszyć jutro, żeby dotrzeć tam przed sobotą, ale jeden z tych chłopaków, sternik,
dzisiaj złamał nogę.
Nie musiałam czekać, aż skończy; już wiedziałam, o co chodzi. Nici z jego jutrzejszej wizyty w
naszym domu, pomyślałam. Kto wie, czy za tydzień albo dwa, kiedy Clive wróci, moja rodzina
będzie taka skłonna do współpracy jak teraz. Zrobiło mi się potwornie smutno.
- I brat zaproponował ci, żebyś popłynął zamiast tego chłopaka - skończyłam za niego, starając się
nie okazać, jak mnie to wyprowadziło z równowagi.
Ale Clive za dobrze mnie znał, by dać się zwieść mojemu pozornie spokojnemu głosowi.
- Wolałabyś, żebym z nimi nie płynął, prawda? Jasne, że bym wolała, pomyślałam, ale zanim
zdążyłam
to powiedzieć, zdałam sobie sprawę, jakie to byłoby egoistyczne z mojej strony Żeglowanie było
jego wielką pasją, którą z dnia na dzień coraz bardziej podzielałam, a takie okazje jak ta nie
zdarzają się co dzień.
- Jeśli nie chcesz... - zaczął, ale nie pozwoliłam mu skończyć.
- Clive, oczywiście, że powinieneś popłynąć.
- Planowaliśmy, że ostatnie dni wakacji spędzimy razem.
- Tak, tylko że czasami warto zmienić plany. Przecież zawsze marzyłeś, żeby popłynąć w
prawdziwy rejs.
- Marzyliśmy, żeby popłynąć razem - przypomniał mi.
- I popłyniemy. Wiesz, będę się nawet czuła bezpieczniej z takim doświadczonym wilkiem
morskim.
- Mówisz poważnie? Nie masz do mnie żalu? Nie będzie ci smutno?
- Pewnie trochę będzie. Będę za tobą tęsknić. Kiedy wrócisz do domu? A właśnie! Jak wy
wrócicie, skoro macie tam zostawić ten jacht?
- Przylecimy samolotem. Ten facet, właściciel, płaci nam, i to całkiem nieźle, za dostarczenie
jachtu i pokrywa koszty przelotu. Mamy już rezerwację na niedzielę wieczór.
- To znaczy, że powinieneś zdążyć na rozpoczęcie roku szkolnego.
- Na pewno zdążę.
- Zobaczymy się dopiero w szkole? - spytałam i już zaczęłam liczyć dni dzielące mnie od spotkania
z Clive'em.
- Na to wygląda. Samolot ląduje o pierwszej w nocy. Zamilkłam, ponieważ ogarnął mnie niepokój.
Nagle
to, czym tak bardzo się dotąd martwiłam, problem, czy spodoba mu się moja rodzina, czy nie,
przestało się w ogóle liczyć. Jedyne, co miało dla mnie w tym momencie jakiekolwiek znaczenie,
było to, czy chłopakowi, którego kocham, nic nie grozi.
- Clive - odezwałam się cicho. - Powiedz mi szczerze, czy ten rejs jest bezpieczny? Nic ci się nie
stanie?
- Tobago, opowiadałem ci przecież o moim bracie. Jeśli z kimkolwiek można się czuć na morzu
pewnie, to właśnie z nim. Niczym się nie martw, zanim się obejrzysz, wrócę cały i zdrowy.
- Obiecujesz?
- Obiecuję. I wiesz co? Wiesz, na co będą te pieniądze, które zarobię?
- Na co?
- Na ten jacht, którym popłyniemy kiedyś razem. Czuję się już tak, jakbyśmy mieli kawałek burty
albo dziobu.
- Marzyciel - powiedziałam, ale nie takim tonem, jakim się mówi o kimś, kto snuje mrzonki. Clive
nie należał do tego typu marzycieli, on był jednym z tych, którzy potrafią realizować swoje
marzenia. I za to go kochałam. Między innymi za to. - Ale musisz mi obiecać jeszcze coś.
- Co tylko zechcesz.
- Zgadzasz się tak w ciemno? Nie boisz się, że będę chciała nie wiadomo co?
- Boję się, pewnie, że się trochę boję, ale mimo to zgadzam się w ciemno. No, powiedz wreszcie,
co ci mam obiecać?
- Że w poniedziałek zaraz po szkole przyjedziemy do mnie do domu.
- Jezu, a tak mnie nastraszyłaś. Już myślałem, że będę musiał dla ciebie chodzić po rozżarzonych
węglach. Oczywiście, że przyjedziemy. Ne mogę się doczekać.
Rozmawialiśmy jeszcze prawie godzinę, a kiedy odłożyłam słuchawkę, zaczęłam się zastanawiać,
czy nie okaże się przypadkiem, że chodzenie po rozżarzonych węglach to czysta przyjemność w
porównaniu z tym, co w poniedziałek spotka Clive'a w moim domu.
Moja rodzina była nazajutrz wyraźnie rozczarowana, kiedy przy śniadaniu poinformowałam ją, że
Clive się nie pojawi.
- Co, stchórzyłaś? - zadrwił Acapulco. - Jeśli ten twój nowy chłopak jest takim samym cieniasem
jak ten poprzedni, to może i lepiej, że tu nie przyjdzie.
- Przyjdzie - wyprowadziłam go z błędu spokojnym głosem. - Tyle że nie dzisiaj.
- A kiedy? - zapytała, jak zawsze wścibska ciocia Vivian.
- W poniedziałek - odparłam. - Przyjedziemy razem zaraz po szkole.
- To dobrze - rzuciła mama. - Tak będzie nawet lepiej.
- Dlaczego lepiej? - zdziwiłam się.
Udała, że nie słyszy mojego pytania, ale ja poczułam dziwny niepokój. Powtórzyłam je, tym razem
na tyle głośno, że nie mogła mnie już zignorować.
- Mamo, dlaczego będzie lepiej, jeśli Clive przyjdzie w poniedziałek?
- Nie wiem, tak mi się po prostu powiedziało.
Jest dosyć roztrzepaną kobietą z duszą artystki, ale nie mogłam sobie przypomnieć, żeby
kiedykolwiek „coś jej się tak po prostu powiedziało".
Zerknęłam na nią, zaniepokojona, po czym popatrzyłam uważnie na twarze pozostałych. Tato
udawał, że zagłębił się w lekturze książki, ciocia Vivian nerwowo zatrzepotała pomalowanymi na
fioletowo rzęsami - ostatnio cała tonęła w fioletach - babcia zaczęła się przyglądać paznokciom,
które od czasu, jak znalazła sobie chłopaka, malowała na czarno, a Acapulco mierzył mnie
bezczelnym wzrokiem. Tylko Ben zachowywał się naturalnie, przynajmniej tak mi się wydawało w
pierwszej chwili, dopóki nie zauważyłam, że drga mu górna warga, tak jak ludziom próbującym
powstrzymać śmiech.
Poczułam, że coś knują, a najbardziej w tym wszystkim zirytował mnie fakt, że dopuścili do tego
spisku Bena, który, bądź co bądź, mimo że przychodził coraz częściej, nie był jeszcze członkiem
naszej rodziny.
- Możecie mi powiedzieć, o co chodzi? - zażądałam stanowczo.
- Tobago, nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparła babcia głosem niewiniątka.
- Nie zachowujecie się normalnie - powiedziałam.
- Może- przyznał ojciec, odrywając wzrok od książki. - Tylko nie rozumiem, dlaczego cię to dziwi.
Przecież zawsze twierdziłaś, że nie jesteśmy normalni, nie powinnaś więc być tym zaskoczona.
- Masz rację - przyznałam. - Po prostu denerwuje mnie to, że knujecie przeciwko mnie, a ja nie
wiem co.
- Knujemy?! - oburzyła się babcia. - Przeciwko tobie?! Kochanie, życzymy ci jak najlepiej i
postaramy się, żebyś po wizycie twojego chłopaka w naszym domu nie miała do nas o nic pretensji.
- Już wy się lepiej o nic nie starajcie - powiedziałam. - Najlepiej będzie, jeśli nie będziecie robić
nic, absolutnie nic.
- Jak sobie życzysz.
- Właśnie tak sobie życzę.
W kuchni podczas śniadania było wyjątkowo spokojnie, nikt nie wpadał na żadne szalone pomysły
i poza tym, że czasami ktoś powiedział: „Możesz mi dolać jeszcze kawy?", „Podaj mi, proszę,
mleko" albo „Wspaniałe są te rogaliki" nie prowadzono żadnych rozmów. Nawet ciocia Vivian nie
siedziała na parapecie, kuchennym blacie czy na progu kuchni, tylko na krześle przy stole. Czułam
się tak, jakbym trafiła do serialu, w którym przypadła nam rola idealnie funkcjonującej
amerykańskiej rodziny.
Ale czyż nie o tym śniłam? Czy nie marzyła mi się właśnie taka rodzina?
Obawiałam się, że się zanudzę podczas ostatnich dni wakacji, ale tego dnia, kiedy Clive wypłynął,
po południu zadzwoniła do mnie Stella Goldberg.
- Muszę się z tobą jak najszybciej spotkać - zakomunikowała mi pośpiesznie, nawet nie mówiąc
„Cześć" ani „Dzień dobry".
Znałam tę nerwowość w jej głosie i nawet się domyślałam jej przyczyny. Czyżby Stella pokłóciła
się ze swoim nowym chłopakiem?
Nie myliłam się. Jej „ostatnia miłość" okazała się „ostatnią pomyłką".
- Już nigdy się nie zakocham - zarzekała się. - Przenigdy!
Ha, ha, ha! Ileż ja to już razy od niej słyszałam.
- I wiesz co? - ciągnęła. - Jeśli ci kiedykolwiek powiem, że jestem zakochana, to masz mi
powiedzieć, że jestem skończoną kretynką.
To było coś nowego. O nic takiego nigdy mnie jeszcze nie prosiła.
- Naprawdę chcesz, żebym tak powiedziała? - upewniłam się.
- Musisz mi to obiecać.
- Nie wiem, czy mogę ci obiecać coś takiego.
- Musisz - upierała się.
- Tylko że jak będziesz zakochana, nie będziesz chciała mnie słuchać.
- Przecież mówiłam ci, że już się nie zakocham.
- No to po co mam ci to obiecywać? - spytałam.
- Tak na wszelki wypadek.
- W porządku, obiecuję, że ci to powiem - zgodziłam się dla świętego spokoju. - Ale co on takiego
zrobił, ten...? - Ostatnia miłość mojej przyjaciółki trwała tak krótko, że nie zdążyłam nawet
zapamiętać imienia tego chłopaka.
- Tim - podpowiedziała mi Stella. - Beznadziejnie nudne imię, prawda?
- Jakieś dwa tygodnie temu mówiłaś, że niepreten-sjonalne - przypomniałam jej.
- Niemożliwe, nie mogłam powiedzieć czegoś takiego.
- No dobrze, może mi się wydawało. Ale co zrobił ten Tim, że popadł u ciebie w taką niełaskę?
Przyszedł na randkę w T-shircie z napisem „Tylko blondynki"? - Ten karygodny błąd popełnił jej
poprzedni ukochany. Stella, ciemna brunetka, nie mogła mu tego darować. - Czy może powiedział,
że mu się podoba Pamela Anderson?
To było powodem rozstania z poprzednikiem Tima. Stella to drobna dziewczyna o chłopięcej
sylwetce i niewielkim biuście, można więc w pewnym sensie zrozumieć, że potraktowała takie
wyznanie jako osobisty afront.
- Opowiem ci o wszystkim, jak się spotkamy - powiedziała. - Ale ty pewnie nie masz czasu -
dodała zmartwionym głosem. - Szczerze mówiąc, i tak nie liczyłam, że cię zastanę. Myślałam, że
umówiłaś się z Clive'em.
Ucieszyła się, kiedy ją poinformowałam, że popłynął na Antiąuę.
- Fantastycznie! - zawołała. - Wreszcie będziemy miały znowu trochę czasu dla siebie. Nie
uważasz, że trochę za dużo czasu poświęcamy facetom? Trzeba by dać sobie z nimi na jakiś czas
spokój.
Wcale tak nie uważałam. Ja w każdym razie nie miałam zamiaru „dawać sobie spokoju z facetami",
a już na pewno nie z jednym z nich. Krótko przed telefonem Stelli dostałam od Clive'a sms-a i
wciąż jeszcze czułam rozczulenie, jakie mnie ogarnęło, kiedy go przeczytałam.
- Zgoda, ale tylko do poniedziałku - zastrzegłam się natychmiast.
- Zapomniałam, że on tak szybko wraca - powiedziała, a po chwili dodała z wyraźnie wyczuwalną
nutką zazdrości w głosie: - No tak, ale twój Clive to coś zupełnie innego. On, wiedząc, że jesteś
wegetarianką, nie zamówiłby sobie na trzeciej randce wielkiego steku.
- Nie jestem wegetarianką.
- Ale gdybyś była, on by na pewno w trakcie romantycznej kolacji z tobą nie kazał podać sobie na
talerzu kawałka biednego martwego zwierzaka.
- Czy Tim właśnie to zrobił?
- Wyobrażasz to sobie? - rzuciła oburzona Stella. Owszem, wyobrażałam sobie i nie widziałam w
tym
nic strasznego.
- Słuchaj, czy ty przypadkiem trochę nie przesadzasz? Przecież w szkolnej stołówce zawsze
siedzimy przy jednym stoliku, tyjesz te swoje hamburgery sojowe, ja mięso i wszystko jest w
porządku. Nie zauważyłam dotychczas, żeby nasza przyjaźń jakoś na tym ucierpiała.
- Nie rozumiesz, że to jest coś zupełnie innego?
- No tak, my nie chodzimy razem na romantyczne kolacje - przyznałam. - Ale poza tym nie widzę
różnicy.
- Jestem przekonana, że gdybyś to ty była wegetarianką, Clive nie zrobiłby czegoś takiego na
jednej z pierwszych randek.
Wcale nie byłam tego pewna, natomiast wiedziałam, że gdyby to zrobił, ja nie odkochałabym się z
tego powodu.
Kiedy już się umówiłyśmy i odłożyłam słuchawkę, długo się zastanawiałam, czy to ze Stellą jest
coś nie tak, czy po prostu nie spotkała jeszcze swojego Cliv'e.
Wreszcie! - wykrzyknęła Stella, kiedy powiedziałam jej, że w poniedziałek po szkole zamierzam
przyprowadzić Clive'a do swojego domu. -Nie rozumiem, dlaczego tak długo z tym zwlekałaś.
Siedziałyśmy w pizzerii, w tej samej, w której kilka tygodni wcześniej byłam z Clive'em, tego dnia,
kiedy babcia po raz pierwszy zaprosiła do domu Bena.
- Opowiadałam ci, jak się to skończyło, kiedy odwiedził mnie Collin. Wtedy obiecałam sobie, że
jeśli jeszcze będę miała chłopaka, to go nigdy nie zaproszę.
- Coś ci powiem. Powinnaś się cieszyć, że tak się to skończyło. Gdyby nie tamta historia, to kto
wie, może do dzisiaj spotykałabyś się z Collinem. A teraz mogę ci się przyznać, że tak naprawdę
nigdy go nie lubiłam. Powiedz szczerze, wolałabyś być z Collinen niż z Clive'em?
- Oczywiście, że nie - odparłam bez chwili zastanowienia. Nie wyobrażałabym sobie, że mogłabym
się spotykać z kimś innym niż Clive. - Tylko na myśl o poniedziałku przechodzą mi po plecach
ciarki.
- Daj spokój. Mnie się bardzo u ciebie podobało - powiedziała Stella.
Była jedyną osobą wśród moich znajomych, którą odważyłam się zaprosić do domu, i pewnie bym
tego nie zrobiła, gdyby mnie sama o to nie prosiła. Opowiadałam jej czasami o mojej rodzinie i tak
ją to zaciekawiło, że koniecznie zapragnęła ją poznać.
Kiedy po pierwszej wizycie zapytałam ją, czy uważa, że przesadzałam, mówiąc, że mieszkam pod
jednym dachem z kilkoma szaleńcami, roześmiała się i odparła:
- Nie, nie przesadzałaś. - A po chwili dodała: - Tylko że nie masz pojęcia, jak ja ci tego
zazdroszczę.
- Mówię ci, oni coś knują- poskarżyłam jej się teraz. - Czuję to, jestem tego pewna.
- Tobago, opamiętaj się, to jest twoja rodzina. Owszem, są trochę zwariowani, ale cię kochają i na
pewno nie zrobią niczego, co mogłoby ci sprawić ból.
- Już raz zrobili.
- Mówisz o Collinie? Czy ty musisz ciągle do tego wracać? Wiedzą, że miałaś do nich o to żal, i na
pewno będą uważać, żeby nie zrobić nic podobnego.
- Wiesz, czasami się zastanawiam, czy oni nie zrobili tego specjalnie.
- Specjalnie? - zdziwiła się Stella. - Po co?
- Czy ja wiem? Może chcieli wystawić CoUina na próbę. Sprawdzić, czy gra w tej samej drużynie
co oni.
- Zastanów się. Czy któreś z nich zrobiło coś takiego, czego normalnie nie robi? Czy twoja mama
postawiła swoją rzeźbę w przedpokoju tylko po to, żeby wystraszyć CoUina? Czy specjalnie
wypuścił do ogrodu gęsi, żeby za nim goniły i go szczypały?
- No, nie. Rzeźba stoi w przedpokoju, od kiedy wprowadziliśmy się do tego domu. A gęsi od kilku
lat biegają po ogrodzie.
- Mnie jakoś nie szczypią i nie dostałam ataku histerii na widok tej rzeźbionej wiedźmy w waszym
przedpokoju.
- Nie wiedźmy, tylko Wenus - sprostowałam.
- Ach tak, przepraszam, zapomniałam. Mówiłaś mi.
- I wiesz co? Twoja ciocia spryskała mnie kiedyś jakimś Kuszeniem Edenu czy czymś takim...
- Rajskim Kuszeniem Ewy- poprawiłam ją. Taką nazwę ciocia Vivian nadała jednej ze swoich
najbardziej nieudanych kompozycji zapachowych, która, szczerze mówiąc, śmierdziała
obrzydliwie.
- No właśnie, Rajskim Kuszeniem Ewy. Więc kiedy mnie tym spryskała i potem wszyscy ludzie
odsuwali się ode mnie w autobusie, to jakoś to przeżyłam i nie robiłam z tego tragedii.
- Wsiadłaś do autobusu po tym, jak cię oblała tym paskudztwem?
- A co miałam zrobić? Zasuwać do domu sześć kilometrów pieszo?
- Ja bym poszła- powiedziałam i roześmiałam się. - Tylko nie wiem, po co ty mi to opowiadasz. Bo
jeśli po to, żeby mnie uspokoić przed poniedziałkiem, to chyba nie jest to najlepsza metoda.
- Zaraz ci powiem dlaczego. Chodzi o to, że nawet po tym, jak facet, koło którego usiadłam w tym
autobusie... A uwierz mi, że wyglądał jak Di Caprio w swoim najlepszym okresie. No więc nawet
po tym, jak ten facet skrzywił się z obrzydzeniem, wstał i przeszedł na tył autobusu, dalej lubię
twoją ciocię. - Stella zamilkła i popatrzyła na mnie. - Kapujesz już teraz, po co ci to opowiadam?
Skinęłam głową.
- Co będzie, to będzie - powiedziałam, wiedząc, że decyzja i tak już zapadła. W poniedziałek po
lekcjach przyprowadzę swojego chłopaka do domu, a reszta będzie już zależała od mojej rodziny.
I od Clive'a, pomyślałam po chwili. Od niego przede wszystkim, bo skoro z ich strony nie mogłam
być niczego pewna, to pozostawało mi tylko liczyć na to, że kocha mnie wystarczająco mocno, by
niezależnie od tego, co zrobią oni, chcieć nadal być moim chłopakiem.
Mimo zapewnień Clive'a, że z bratem nic mu na morzu nie grozi, martwiłam się.
Na moim biurku leżał atlas, otwarty na stronie z tą częścią Atlantyku, którą miał przemierzyć mój
ukochany. Jedną pineskę wpięłam w Portland, bo właśnie stamtąd wypływał, drugą w Antiąuę,
maleńką wysepkę na Morzu Karaibskim, a trzecią co wieczór wpinałam w jeden z punktów, które
wyznaczyłam, dzieląc trasę na pięć równych odcinków. Potrafiłam bardzo długo wpatrywać się w
mapę, wodzić po niej palcem i zastanawiać się, gdzie Clive może być właśnie w tym momencie.
Kilka razy dziennie włączałam kanał z pogodą i śledziłam przemieszczanie się wyżów i niżów
atmosferycznych nad Atlantykiem, z czego zresztą i tak niewiele rozumiałam. Uspokajałam się
wyłącznie wtedy, gdy przychodził sms od Clive'a, i to tylko na chwilę. Dopiero kiedy zadzwonił w
niedzielę wieczorem i powiedział, że jest już na lotnisku, odetchnęłam z ulgą.
- Jak było na morzu? - spytałam.
- Wspaniale. Opowiem ci wszystko jutro. Zaraz muszę kończyć, bo spóźnię się do odprawy
paszportowej. Chciałem ci tylko powiedzieć, że za chwilę wylatuję i że cię kocham.
- Też cię kocham. I bardzo za tobą tęsknię.
- Wiesz, jak ja się za tobą stęskniłem? Tobago, kończę. Brat daje mi znaki, że muszę się zgłosić do
odprawy.
- To biegnij - powiedziałam.
- Pa, do jutra.
- Pa, zobaczymy się w szkole.
- A po szkole? - zapytał.
- Po szkole...
- Pa, naprawdę muszę już lecieć - rzucił, nie dając mi dokończyć.
Połączenie zostało przerwane.
Właśnie, a po szkole... - pomyślałam.
Co będzie, to będzie, powiedziałam sobie po chwili, jak już tyle razy w ciągu minionych kilku dni,
zawsze kiedy zaczynały mi się rysować czarne wizje tego, co będzie w poniedziałek po lekcjach.
W poniedziałek śniadanie zjadłam sama. Acapulco po kilku burzliwych przygodach w różnych
szkołach został uznany przez rodziców za dziecko, któremu konwencjonalne metody edukacji
przeszkadzają w rozwoju, w związku z czym wybrali dla niego domowe nauczanie.
Pamiętam, że kiedy zakomunikowali mi to przed trzema laty, pomyślałam, że to jawna
niesprawiedliwość. Nie dość, że szczeniak narozrabiał, to jeszcze w nagrodę może nie chodzić do
szkoły! Ale nie o tym miałam mówić. Chciałam wam tylko wytłumaczyć, dlaczego po tym, jak z
domu wyjechali Malaga i Katmandu, tylko ja musiałam w czasie roku szkolnego wstawać o tak
wczesnej porze.
Wychodząc przed ósmą, zdziwiłam się, że wszyscy są już w kuchni. Nawet ciocia Vivian, nigdy nie
zjawiająca się tak wcześnie, dzisiaj siedziała już na zmywarce do naczyń. W powietrzu unosił się
zapach rogalików, które Ben przywoził zwykle dopiero koło dziewiątej.
Podsunął mi torebkę, z której właśnie wyjmował świeżutkie pieczywo.
- Poczęstujesz się? - zapytał.
Nie musiał mnie namawiać. Sięgnęłam po rogalika i chłonęłam jego zapach.
- Cudo - powiedziałam. - Poranne Kuszenie Adama -dodałam, uśmiechając się do cioci Vivian.
Nieco się obawiałam, że się obrazi o to naigrawanie się z jej pompatycznych nazw perfum, ale ona
była zachwycona.
- A wiesz, że to jest niezłe - pochwaliła mnie.
- No, proszę - wtrącił się tata. - Nasza Tobago zaczyna przejawiać talenty poetyckie. Może coś z
niej jednak będzie, jak myślisz? - zwrócił się do mamy.
- Nie liczcie na to - pwiedziałam. - Jeśli chodzi o jakiekolwiek talenty artystyczne, to muszę was
rozczarować: jestem dla was stracona.
- Nie zarzekaj się tak, skarbie. Nigdy nic nie wiadomo - włączyła się do rozmowy babcia. - Wiesz,
że Ben dopiero przed rokiem sięgnął po pędzel i zaczął malować? Prawda, Ben?
Popatrzyłam na niego, udając zdziwienie, bo nie mogłoby mnie zaskoczyć nic, cokolwiek bym o
nim usłyszała, nawet gdyby mi babcia zakomunikowała, że jej chłopak zamierza rozpocząć karierę
linoskoczka w cyrku.
- Może jeszcze jednego rogalika? - zapytał Ben.
Moja babcia ma chłopaka
- Dzięki, ale muszę już iść.
- Tak, kochanie, nie możesz się spóźnić pierwszego dnia szkoły - powiedziała mama.
Coś podobnego! Tego jeszcze u nas nie było, żeby któreś z rodziców przejmowało się czymś tak
prozaicznym j ak spóźnienie!
- To lecę. Cześć! - Na progu kuchni zatrzymałam się. - Pamiętacie, że dzisiaj po szkole
przyprowadzę Clive'a?
- Oczywiście, że pamiętamy- zapewniła mnie mama. -1 niczym się nie martw, tym razem nie
będziesz się musiała za nas wstydzić.
Nie wiem, co chciała mi przez to powiedzieć, ale postanowiłam nie wnikać.
Wyszłam z domu i ruszyłam przez ogród. Stadko gęsi podążało za mną i żegnało mnie przyjaznym
gęganiem. Nie wierzę w jakąś szczególną więź człowieka ze zwierzętami, a już na pewno nie w to,
że one rozumieją nasz język, mimo to zatrzymałam się i powiedziałam do nich błagalnym tonem:
- Proszę was, nie gońcie go i nie szczypcie. Obiecajcie mi to.
- Gę, gę, gę - odpowiedziało mi zgodnym chórem całe stadko.
Niestety, ja też nie rozumiałam ich języka, a nawet gdybym rozumiała, to skąd miałabym wiedzieć,
czy można wierzyć w gęsie obietnice?
Zanim ruszyłam dalej, zerknęłam na dom i wtedy zobaczyłam ich w oknie kuchni. Stali tam
wszyscy, mama, tata, Acapulco z nosem przytkniętym do szyby, ciocia Vivian, babcia i jej chłopak.
Patrzyli za mną tak, jakby chcieli się przekonać, czy już na pewno poszłam.
A to nie wróżyło nic dobrego. Po plecach przebiegły mi ciarki.
Clive czekał na mnie przed szkołą. Przywitaliśmy się tak, jakby od naszego ostatniego spotkania
upłynęły całe wieki, a nie zaledwie kilka dni. Kiedy kwadrans później musieliśmy pójść na zajęcia,
każde do innej części budynku, trudno było nam się rozstać. Potem widzieliśmy się tylko na
przerwach i w stołówce w porze lanczu, ale ani przez chwilę nie byliśmy sami. Jak to zwykle bywa
w pierwszy dzień szkoły, ludzie witali się, opowiadali jeden przez drugiego, jak było na wakacjach,
pytali o to, kto na jakie zajęcia się zapisuje, doradzali sobie nawzajem, na co warto chodzić, a na co
zupełnie nie - jednym słowem zgiełk i ogólne zamieszanie.
Po lekcjach Clive, tak jak się wcześniej umówiliśmy, czekał na mnie przy szkolnym parkingu.
- Wreszcie trochę ciszy - powiedziałam, kiedy wsiedliśmy do jego samochodu.
- I wreszcie mogę cię spokojnie pocałować. - Właśnie się do mnie przechylał, kiedy ktoś zastukał
w szybę od jego strony.
- Cześć, Marc - powiedział Clive, opuszczając szybę.
- Cześć, słyszałem, że samotnie przepłynąłeś Atlantyk.
- Chryste! - westchnął mój chłopak. - Kto ci naopowiadał takich bredni?
- Ben Bernstein - odparł Marc.
- Ciekawe, skąd on się tego dowiedział - powiedział Clive, kręcąc głową.
- A co, to nieprawda?
- Niezupełnie. Opowiem ci o tym jutro, dobrze?
- W porządku. - Marc wsadził głowę do samochodu i, jakby dopiero teraz mnie zobaczył, rzucił: -
Cześć, Tobago. To ja nie będę wam przeszkadzał.
- Cześć. Wcale nam nie przeszkadzasz. - Nie przepadałam za nim, ale nie widziałam powodu, żeby
być nieuprzejmą.
W przeciwieństwie do Clive'a, który zasunął szybę tak energicznie, że Marc ledwie zdążył cofnąć
głowę.
- Nawet nie dadzą nam się pocałować - rzucił ze zniecierpliwieniem. -1 czego to ludzie nie
wymyślą! Powiedziałem tylko Joshowi Springfieldowi, że popłynąłem z bratem i jeszcze jednym
chłopakiem na Antiąuę.
Roześmiałam się.
- Nie znasz mechanizmu powstawania plotki? Ktoś o czymś komuś powie, ktoś inny to przekręci,
jeszcze inny coś doda i masz całkiem nową historię. Zresztą ta nie jest taka zupełnie wzięta z sufitu.
Przecież przepłyniesz kiedyś Atlantyk.
- Tak, ale nie sam, tylko z tobą.
Kiedy się nachylał, żeby mnie pocałować, znów ktoś zastukał, tym razem od mojej strony.
- Cześć, Stella - powiedziałam, opuszczając szybę do połowy.
- Nie przeszkadzajcie sobie. Chciałam tylko, żebyś wiedziała, że trzymam kciuki.
- Dzięki - odparła, ale jej już nie było.
- Za co ona będzie trzymała te kciuki? - zaciekawił się Clive.
Tym razem to ja pochyliłam się do niego. I to ja przedłużałam nasz pocałunek.
- Za to, żeby ten pocałunek nie był naszym ostatnim - powiedziałam, kiedy wreszcie oderwaliśmy
się od siebie.
- Co? - zapytał, unosząc brwi.
- Proszę cię, nie pytaj o nic. Jedźmy już.
Clivє przez całą drogę mówił o swoim rejsie, a ja miałam wyrzuty sumienia, że nie słucham go tak
uważnie, jak powinnam. W końcu zdałam sobie sprawę, że właściwie nie dotarło do mnie nic z
tego, co opowiadał.
- Clive, mógłbyś się na chwilę zatrzymać? - poprosiłam, kiedy skręcił w moją ulicę.
- Tu? - Popatrzył na mnie zaskoczony. - Przecież mieszkasz kawałek dalej.
- Ale chciałabym, żebyś się zatrzymał tutaj. Zahamował i zaparkował przy krawężniku.
- Możesz mi powiedzieć, o co chodzi z tym ostatnim pocałunkiem i z tym, że musieliśmy się tu
zatrzymać.
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko mnie, proszę, nie popędzaj, bo to i tak nie jest dla mnie
proste.
Nie ponaglał, czekał cierpliwie, aż sama zacznę.
- Pamiętasz, jak na początku wakacji byliśmy w pizzerii? Kilka stolików od nas siedział Collin
Archer.
- Jasne, że pamiętam.
- Zapytałeś mnie wtedy, dlaczego ja i on przestaliśmy się spotykać.
- Obiecałaś, że kiedyś mi odpowiesz na to pytanie.
- Tak. I właśnie zamierzam to zrobić.
- Kazałaś mi się zatrzymać tylko dlatego, że chcesz mi to powiedzieć?
Dostrzegłam na jego twarzy niepokój.
- Tobago, czy ty i on... czy wy znowu... ? To wszystko przez to, że popłynąłem na tę cholerną
Antiąuę, prawda? Miałaś do mnie żal i zaczęłaś się z nim znowu spotykać.
- Clive, przestań! Przestań mówić bzdury i popatrz na mnie. - Poczekałam, aż spojrzy mi w oczy. -
Naprawdę myślisz, że mogłabym się spotykać z jakimś innym chłopakiem, tylko dlatego że ciebie
przez kilka dni nie było?
- To dlaczego? Jesteś w nim dalej zakochana?
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Piętnaście minut temu całowałam się z tobą. Myślisz, że
mogłabym to robić, gdybym była zakochana w kimś innym? Nie jestem ani w Collinie zakochana,
ani się z nim nie spotykam.
Na twarzy Clive'a odmalował się wyraz ulgi.
- Jeśli tak, to powód, dla którego się z nim kiedyś rozstałaś, nie jest aż taki ważny, żebyś nie mogła
mi o tym powiedzieć, kiedy już będziemy u ciebie.
- Mylisz się. Jest ważny. Chciałam ci o tym powiedzieć, zanim dojedziemy do mojego domu,
ponieważ to właśnie mój dom, a ściśle mówiąc, moja rodzina jest tym powodem.
- Co? Nic z tego nie rozumiem.
- Wcale ci się nie dziwię.
- Już wiem! - W oczach Clive'a znów ujrzałam niepokój. - Nie spodobał się twoim rodzicom i
zabronili ci się z nim spotykać, tak?
- Nie, było dokładnie odwrotnie. To oni, nie tylko rodzice, ale cała rodzina, nie spodobali się jemu.
- Chcesz powiedzieć, że to on zerwał z tobą, ponieważ nie polubił twojej rodziny? Przepraszam
cię, Tobago, ale ten Collin to jakiś kompletny idiota.
- Może poczekasz z wyrażaniem tej opinii do chwili, aż ich poznasz.
- Nie żartuj, nie mogą być tacy straszni.
- Collin Archer najwyraźniej był innego zdania.
- Daj spokój z Collinem, ustaliliśmy przecież, że to idiota.
Nie mogłam sobie wprawdzie przypomnieć, żebym z nim cokolwiek ustalała w kwestii opinii o
Collinie, ale nie zaprzeczyłam.
- Posłuchaj mnie, Tobago. Chcę, żebyś wiedziała jedno. Cokolwiek spotka mnie ze strony twojej
rodziny, to w niczym nie zmieni moich uczuć do ciebie. Kocham cię.
Właśnie to chciałam usłyszeć, tylko to. Z takim zapewnieniem mogłam go zaprowadzić do swojego
domu, nawet gdyby mój tata był Frankensteinem, mama Godzillą, Acapulco małym Drakulą, ciocia
Vivian Lukrecją Borgią, babcia Czarną Mambą, a jej chłopak Kubą Rozpruwaczem.
Przytuliłam się do Clive'a, wiedząc, że nasz pocałunek na szkolnym parkingu nie był ostatnim.
- W takim razie nie ma na co czekać, jedźmy - powiedziałam.
Przekręcił kluczyk w stacyjce, ale nie ruszył.
- Tobago, powiedz mi, co jest z tą twoją rodziną nie w porządku.
Samantha, kiedy spytałam ją, czy mam jakoś przygotować swojego chłopaka na wizytę w naszym
domu, poradziła, żebym, jeśli się na to zdecyduję, zrobiła to jak najdelikatniej. Teraz, mimo że
dobrze pamiętałam tę jej wskazówkę, zapytałam Clive'a:
- Chcesz to usłyszeć w wersji złagodzonej czy brutalnej?
- Może być brutalna.
- Żeby się za długo nie rozwodzić, jednym słowem, to wariaci.
Roześmiał się.
- Oboje? Mama i tata?
- Nie tylko oni. Młodszy brat również, podobnie jak starszy brat i siostra, tylko tych dwojga dzisiaj
nie zobaczysz. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze ciocia Vivian i babcia, która ma chłopaka.
- Też wariata?
- I to jakiego!
- No to jedziemy.
- Aha, i jeszcze coś - powiedziałam, kiedy włączał silnik. -Jak wysiądziemy z samochodu i
zobaczysz stado gęsi, to postaraj się przed nimi nie uciekać. Clive uniósł brwi.
- Gęsi? Takich normalnych gęsi?
- Wyjątkowo złośliwych gęsi. Ale jeśli nie zaczniesz przed nimi uciekać, to jest szansa, że cię nie
będą gonić i szczypać.
- Tobago, czy Collin Archer uciekał przed nimi? Kiedy odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą,
zobaczyłam triumfujący uśmiech na jego twarzy.
- Wiesz, czytałem gdzieś, że gęsi to niezwykle inteligentne stworzenia - powiedział.
Czy tu nie stał kiedyś dom z takimi śmiesznymi malunkami? - zapytał Clive, kiedy powiedziałam
mu, gdzie ma skręcić.
- Stał - odparłam po dłuższej chwili, bo kiedy zobaczyłam nasz dom, na jakiś czas oniemiałam.
Po malarstwie naiwnym nie zostało ani śladu, żadnych krówek, piesków, domków, drzewek. Całą
fasadę pokrywała szarobura płachta, taka jaką się zasłania budynki w czasie remontów.
- Macie remont? - zapytał Clive.
- Kędy rano wychodziłam do szkoły, nie było ani remontu, ani nawet mowy o nim. Te śmieszne
malunki, o których wspomniałeś, powstały niecałe trzy miesiąi temu. Tylko musisz wiedzieć, że to
nic nie znaczy El wacja w stylu postekspresjonistycznym, któm bj tl kiedyś, nie przetrwała nawet
dwóch tygodni, stwierdziła, że postekspresjonizm burzy jej p harmonii, i pokryła dom malowidłami
azteckimi
Katherine Parker
- Żartujesz. - W oczach Clive'a widziałam jednocześnie zdziwienie, niedowierzanie, ale i
ciekawość.
- Nie, nie żartuję.
- Myślisz, że te fajne malunki, które tu widziałem...
- Malarstwo naiwne - podpowiedziałam mu.
- Myślisz, że to malarstwo naiwne też zaczęło coś burzyć i teraz będzie coś innego? Wiesz co?
- Clive, nie pytaj mnie, proszę. Ja naprawdę nie potrafię przewidzieć, na jaki pomysł może wpaść
moja matka.
Zastanowił mnie tylko fakt, że dotychczas, kiedy przemalowywała fasadę domu, nigdy nie
zasłaniała jej żadną płachtą. Może więc nie chodziło o jej nową wizję, tylko o to, by ukryć tę starą,
żebym, tak jak powiedziała dzisiaj mama, nie musiała się wstydzić.
Kiedy wysiedliśmy z samochodu, Clive zaczął się rozglądać.
- No i gdzie te gęsi? - zapytał wyraźnie rozczarowany.
- Nie wiem. Nawet jeśli są na tyłach domu, to zawsze, kiedy tylko usłyszą nadjeżdżający
samochód, przybiegają tu. Naprawdę nie mam pojęcia, co się z nimi stało.
Nie przypuszczałam, żeby potraktowały poważnie prośbę, z jaką się do nich zwróciłam rano,
podejrzewałam raczej, że ich nieobecność to sprawka mojej rodziny. Tylko co oni, na miłość boską,
zrobili z tymi biednymi stworzeniami?
Poczułam niepokój.
Zanim weszliśmy do środka, coś jeszcze zwróciło moją uwagę - na podjeździe nie zauważyłam
Harleya Davidsona, co wskazywało na to, że nie ma również jego właściciela. Logicznie rzecz
biorąc, powinno mnie to ucieszyć, ale, o dziwo, jeszcze bardziej zaniepokoiło.
Przed drzwiami zawahałam się, ale kiedy zerknęłam na Clive'a i zobaczyłam jego pokrzepiający
uśmiech, nacisnęłam klamkę i weszłam do środka.
W domu panowała kompletna cisza. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może wszyscy się gdzieś
wynieśli, usunąwszy uprzednio „Krwawą Wenus", bo nie było jej w miejscu, w którym zawsze
stała, w przedpokoju na wprost wejścia. Zamiast tego na ścianie wisiał obraz, który wydał mi się
znajomy, ale z całą pewnością nigdy nie widziałam go u nas. W naszym domu nie było miejsca na
tak mieszczańskie przedmioty jak portrety przodków, a to, co miałam przed oczami, było właśnie
portretem wąsatego przodka.
- No, chodź, nie bój się - zwróciłam się do Clive'a, który zatrzymał się w progu.
Nie ruszył się jednak. Stał, wpatrując się w portret, dopóki go za sobą nie pociągnęłam.
Byłam już całkowicie pewna, że w domu nikogo nie ma, więc kiedy dokładnie w chwili, gdy
mijaliśmy kuchnię, ktoś z niej wyszedł, zamarłam z przerażenia.
Tym kimś była moja mama, tylko że rozpoznanie jej zajęło mi kilka długich sekund. Włosy, które
zawsze miała w artystycznym nieładzie, były starannie ułożone, jakby przed chwilą wróciła od
fryzjera, a na dodatek przytrzymywała je opaska. Na sukience, którą widziałam po raz pierwszy w
życiu, miała przewiązany kuchenny fartuszek, a w ręku trzymała ściereczkę. Wyglądała jak
gospodyni domowa, żywcem wyjęta z reklamy proszku do prania albo jakichś środków
czyszczących.
Na jej widok rozdziawiłam usta i nie mogłam wy-dukać ani słowa.
Nie tylko ja. Kiedy zerknęłam na Clive'a, zobaczyłam, że oczy ma okrągłe jak spodki. Z pewnością
nie tak wyobrażał sobie kobietę, której postekspresjonizm burzy poczucie harmonii.
- Ach to ty, kochanie - powiedziała i uśmiechnęła się uprzejmie do mojego chłopaka. - A ty pewnie
jesteś Clive, prawda?
- Proszę? - bąknął. - Ach, tak... Tak, oczywiście. Wreszcie doszłam do siebie na tyle, że byłam w
stanie się odezwać i dokonać oficjalnej prezentacji.
- Mamo, to jest Clive. Clive, to moja mama.
- Cieszę się, że mogę cię poznać - powiedziała, wyciągając do niego rękę.
- Proszę? Ach tak, ja... ja... również.
Biedny Clive. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby się jąkał.
Z naszej trójki tylko mama trzymała fason i zachowywała się tak, jak przystało na gościnną,
uprzejmą panią domu.
- Nie wiedziałam, że tak szybko wrócisz, i nie jestem jeszcze gotowa z obiadem - oznajmiła.
Mamo, przecież ty jeszcze nigdy w życiu nie ugotowałaś obiadu, chciałam jej powiedzieć, ale się
powstrzymałam. Starannie przygotowała się do swojej roli, nie chciałam więc psuć jej
przedstawienia. Zastanawiałam się tylko, czy jest to rola w komedii, tragedii czy tragifarsie.
- Ale jeśli jesteście głodni, mogę wam zrobić kanapki z masłem orzechowym i galaretką -
zaproponowała.
Takich rzeczy nie jadało się u nas w domu. Od małego wiedziałam, że coś takiego istnieje - nie
sposób żyć w Stanach Zjednoczonych i nie słyszeć o kanapkach z masłem orzechowym i galaretką
winogronową. Po raz pierwszy w życiu jadłam je jednak dopiero jakieś dwa lata temu u Stelli
Goldberg.
- Nie wiem jak ty - popatrzyłam na Clive'a - ale ja nie jestem głodna.
- Ja też nie - odparł, po czym zwrócił się do mojej mamy: - Bardzo pani dziękuję. - Na szczęście
ochłonął już na tyle, że przestał się jąkać.
- W takim razie nie będę was zatrzymywać - powiedziała i znikła w kuchni.
Stałam przez chwilę i kręciłam głową.
- O co chodzi? - szepnął do mnie Clive.
- Nie wiem - odszepnęłam. — I chyba nie chcę wiedzieć.
W tym samym momencie usłyszałam kroki na schodach prowadzących do piwnicy. Chwilę po tym
zobaczyłam na nich tatę. Szedł ubrany w roboczy kombinezon, niosąc w jednej ręce piłę, a w
drugiej młotek.
Nigdy nie używał żadnych narzędzi - mogłabym się o to założyć. I skąd wytrzasnął ten idiotyczny
kombinezon?
Mój chłopak na jego widok cofnął się o krok. Kiedy kilka minut wcześniej mówiłam, że moja
rodzina to wariaci, zapomniałam nadmienić, że są niegroźni, w każdym razie nie w ten sposób, jaki
teraz niewątpliwie przyszedł na myśl Clive'owi. I trudno było mu się dziwić. Ojciec, który
prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu miał w ręce piłę, trzymał ją jakoś tak dziwacznie, niosąc
przed sobą, jakby się nią na kogoś zamierzał.
- Cześć, tata - powiedziałam, jakby nigdy nic, bo po spotkaniu z mamą mniej więcej wiedziałam
już, czego mogę się spodziewać. - Mogę ci przedstawić swojego chłopaka? To jest Clive.
Ojciec pokonał ostatnie stopnie schodów, podszedł do nas i wyciągnął do Clive'a rękę,
zapominając, że ma w niej piłę.
- Tato, odłóż może tę piłę, zanim zrobisz sobie albo komuś krzywdę - poprosiłam spokojnie.
Piła z brzękiem opadła na podłogę, a on uścisnął dłoń Clive'a.
- Witaj, chłopcze. Może pomaj ster kujemy razem. Lubisz majsterkować? - zapytał, wciąż
potrząsając ręką mojego biednego chłopaka, który starał się nie okazać, że go to boli. - Każdy
prawdziwy mężczyzna majsterkuje - dodał, waląc go po ramieniu.
- Tato, może innym razem - powiedziałam. Clive natychmiast to podchwycił.
- Właśnie - bąknął, patrząc na mnie z wdzięcznością.
- Szkoda - rzekł ojciec. Zawód w jego głosie wydawał się tak autentyczny, że prawie w niego
uwierzyłam. Podniósł piłę - tylko cudem się nie kalecząc, ponieważ zamiast za rękojeść chwycił za
ostrze - i zszedł z powrotem do piwnicy.
W starannie wyreżyserowanym spektaklu przeznaczonym dla dwojga widzów mama odgrywała
rolę idealnej gospodyni domowej, a tata wcielił się w postać typowej amerykańskiej głowy rodziny.
Jakie role przypadną pozostałym? - zastanawiałam się, bo nie wierzyłam, że nie ma ich w obsadzie,
zwłaszcza cioci Vivian, która nie przeżyłaby, gdyby ominęła ją taka atrakcja.
- Chodź - zwróciłam się do Clive'a, ale znów musiałam go za sobą pociągnąć, bo niemal wrósł w
podłogę.
Żeby się dostać do schodów prowadzących na piętro, trzeba przejść przez salon. Kiedy się do niego
zbliżyliśmy, usłyszałam jakieś nienaturalnie podniesione głosy.
Przystanęłam i zaczęłam nasłuchiwać.
- Roberto, zdradziłeś mnie!
- Mylisz się, Inez, to była moja kuzynka!
- Nie oszukuj mnie, Roberto! Twoja matka powiedziała mi, że nie masz kuzynki!
- To była moja siostra. Matka nic nie wie ojej istnieniu.
- Ach, Roberto, jeśli się okaże, że znowu mnie oszukałeś, nigdy ci tego nie wybaczę.
Potem rozległ się histeryczny płacz.
- To telewizor - powiedział Clive, zdziwiony moim zaskoczeniem.
- Niemożliwe. Jedyny telewizor w tym domu jest u mnie w pokoju. I wiesz, jak długo musiałam o
niego walczyć?
- To na pewno jest telewizor.
- Zobaczymy - rzuciłam, po czym weszłam do salonu i osłupiałam.
Na wprost wejścia stał telewizor z olbrzymim ekranem, na którym jakiś latynoski macho
obejmował zapłakaną dziewczynę. Na kanapie, która rano jeszcze stała w prawym narożniku
salonu, a teraz została umieszczona na wprost telewizora, siedziała jakaś kobieta. Widziałam tylko
tył jej głowy, a ściśle mówiąc, wielkie wałki do kręcenia włosów i pokrywającą je siatkę.
- Babciu, to ty? - Miała długie proste włosy, które zawsze nosiła rozpuszczone i nigdy ich nie
kręciła. Mimo to założyłam, że to ona, ponieważ ciocia Vivian przywiązywała zbyt dużą wagę do
swojego wyglądu, żeby pokazać się komukolwiek w takim stanie.
Myliłam się; to była ciocia Vivian.
- Mówiłam im, że będę wyglądać jak własna matka -powiedziała, kiedy do niej podeszłam.
W różowym pikowanym szlafroku wyglądała rzeczywiście nie najlepiej. Wyobraziłam sobie, jak
musi cierpieć, i zrobiło mi się jej żal. Nie aż tak jednak, żeby nie pozwolić sobie na małą
złośliwość.
- Nie wiedziałam, ciociu, że lubisz brazylijskie seriale.
- Uwielbiam. A ten jest moim ulubionym.
- W takim razie nie będę ci przeszkadzać. Chciałam ci tylko przedstawić swojego chłopaka. Clive,
chodź, poznasz moją ciocię.
Widziałam, jaka jest nieszczęśliwa, że musi w takim stanie pokazać się komuś obcemu, ale po tym
przedstawieniu, jakie mi urządzili, pomyślałam, że nie muszę ich oszczędzać.
Clive nie usłyszał mnie. Stał w wejściu do salonu i patrzył na obrazy wiszące na ścianach - same
portrety przodków. Nasze obrazy zniknęły, a ich miejsce zajęły podobizny nadętych starszych
panów i sędziwych matron. Nie byłam zachwycona awangardowym malarstwem, które
kolekcjonowali moi rodzice, i czasami pytałam ich, czy nie mogliby kupić jakiegoś normalnego
obrazu. No i proszę, doczekałam się!
- Clive! - zawołałam, ale on nie zareagował. Kręcił tylko głową i mrugał, jakby próbował się z
czegoś
otrząsnąć. Podeszłam do niego i wzięłam go za rękę.
- Chodź, przedstawię ci moją ciocię.
Szedł za mną, ale dalej wodził wzrokiem po obrazach.
- Ciociu, poznaj Clive'a. Clive, to jest moja ciocia Vivian.
- Dzień dobry - bąknął.
Ciocia Vivian zupełnie niepotrzebnie przejmowała się swoim wyglądem, ponieważ on i tak jej nie
widział. Przodkowie z obrazów mieli najwyraźniej jakieś hipnotyczne właściwości, ponieważ mój
chłopak zachowywał się, jakby był w transie.
- To my już pójdziemy, ciociu, a ty sobie oglądaj ten swój ulubiony serial.
Prawie na siłę wyciągnęłam Clive'a z salonu i właśnie kiedy chciałam zapytać, czy źle się czuje,
otworzyły się drzwi do pokoju babci i wyszła z niego para staruszków.
Ta sama para staruszków, którą jeszcze niedawno widziałam, jak wsiada na Harleya Davidsona i
przy akompaniamencie chrzęstu żwiru odjeżdża sprzed naszego domu.
I w tym momencie nie musiałam się już dłużej zastanawiać, czy spektakl, który odgrywają, jest
tragedią czy komedią. To była komedia, może wątpliwej jakości, ale komedia.
Nie wytrzymałam i roześmiałam się.
- Babciu, wyjmij z ucha tę cudaczną trąbkę - poprosiłam. - Przecież dzisiaj nikt już takich nie nosi.
- Co powiedziałaś, kochanie?! Musisz powtórzyć głośniej.
Znowu się roześmiałam i zwróciłam się do Clive'a:
- Chciałam cię przedstawić mojej babci, ale ona, niestety, nie słyszy. Nie miałam pojęcia, że
głuchota może tak szybko postępować. Rano, kiedy wychodziłam do szkoły, miała jeszcze
doskonały słuch.
Popatrzyłam na niego i przeraziłam się - był blady jak ściana. A na dodatek zorientowałam się, że
nie słucha, co do niego mówię. Nie spuszczał wzroku z chłopaka babci.
Ona również to dostrzegła, w mgnieniu oka zapomniała o swojej głuchocie, wyjęła z ucha
staroświecką trąbkę i spojrzała na Bena.
- Coś jest nie w porządku, Ben?
- Nie, chyba wszystko jest w porządku - odparł z tajemniczym uśmiechem. - W jak najlepszym
porządku.
Clive, o którym jeszcze przed chwilą myślałam, że nie dość, że ogłuchł, to jeszcze stracił mowę,
wreszcie ją odzyskał. I to jak odzyskał!
- Dziadku, co ty tutaj robisz? I co się stało z twoimi włosami? I co zrobiłeś z kolczykiem? I od
kiedy chodzisz w krawacie. I...
Podczas gdy on zasypywał Bena gradem pytań, ja i babcia spoglądałyśmy na siebie, nie wiedząc, o
co chodzi.
Wreszcie ona postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
- Ben- powiedziała głośno, przerywając Clive'o-wi - czy ten oto młody człowiek jest rzeczywiście
twoim wnukiem?
- Z tego, co mi wiadomo, to jest - odparł z teatralną powagą.
- Nic nie rozumiem - oznajmiła babcia.
- Ja też - przyznałam.
- Ani ja - powiedział Clive.
Wokół nas zaczęło się robić tłoczno. Pozostali pewnie podsłuchiwali i kiedy tylko usłyszeli, co się
dzieje, nie mogąc powściągnąć ciekawości, pojawiali się w przedpokoju - najpierw mama, wciąż w
fartuszku, ale już bez ściereczki, potem tata, na szczęście bez piły i młotka, a na końcu ciocia
Vivian. Zdążyła zrzucić ten ohydny szlafrok, pod którym miała swoje jedwabne zwiewne ubrania, i
właśnie ściągała z głowy wałki.
- To znaczy, że to już koniec przedstawienia? - zapytałam. - A gdzie finał?
- Przedstawienie się posypało - oświadczył Ben. -W finale będziemy musieli improwizować.
- A nie miałam racji, mówiąc, że to wariaci? - szepnęłam do Clive'a.
- Miałaś, zwłaszcza kiedy mówiłaś o chłopaku twojej babci.
- Czy wy dwoje zmawiacie się przeciwko nam? -zapytała babcia, widząc, że szepczemy sobie coś
do ucha.
- My?! My się zmawiamy?! - zawołaliśmy jednocześnie.
Chwilę po tym rozległo się łomotanie do drzwi gabinetu ojca.
- Czyja już mogę stąd wyjść?! - zawołał Acapulco.
- Zamknęliście tam biedne dziecko? - zwróciłam się z udawanym oburzeniem do mamy i taty.
- Nie mieliśmy innego wyjścia, naprawdę nie byliśmy w stanie przewidzieć, co strzeli mu do
głowy. - Popatrzyła na ojca. - Kochanie, wypuść go już stamtąd.
- Może nic się nie stanie, jak tam sobie jeszcze trochę posiedzi - zasugerowałam.
Po minie taty widziałam, że jest gotowy rozważyć tę sugestię, ale Acapulco zaczął się coraz
gwałtowniej domagać uwolnienia, tata spełnił więc prośbę mamy.
- A gęsi? - zapytałam. - Co zrobiliście z tymi biednymi gęsiami?
- Wywieźliśmy je na parę dni na wieś - wyjaśnił tata. - Zmiana otoczenia dobrze robi każdemu
stworzeniu.
- Może trzeba było zrobić odwrotnie - powiedziałam. - Gęsi zamknąć w gabinecie, a na wieś
wywieźć Acapulco. I może nie na kilka dni, a na kilka tygodni albo nawet miesięcy.
Babcia zdjęła z nosa druciane okulary i rozpuściła włosy, które miała spięte na czubku głowy w
ciasny koczek, i gdyby nie szara sukienka z robionym na szydełku kołnierzykiem, wyglądałaby tak
jak zawsze. Mama ściągnęła fartuszek, zrzuciła z głowy opaskę i rozwichrzyła włosy, tak że po
staremu każdy kosmyk sterczał w inną stronę. Życie w naszym domu powoli wracało do normy.
I zupełnie nie rozumiem dlaczego, ale bardzo mnie to ucieszyło.
W naszym wąskim przedpokoju zrobiło się tak tłoczno, że przeszliśmy wszyscy do kuchni.
- A właśnie, mamo, co z tym obiadem? Czy już jest gotowy? - spytałam złośliwie.
Spojrzała na mnie, nic nie rozumiejąc.
- Przecież kiedy przyszliśmy z Clive'em, powiedziałaś, że jeszcze nie skończyłaś.
Wzruszyła ramionami.
- Chcesz, żeby nas potruła?- szepnęła do mnie ciocia Vivian, bo to ona dbała, żebyśmy nie
poumierali z głodu. I muszę przyznać, że, w przeciwieństwie do swojej matki, naprawdę świetnie
gotowała.
- Myślałam, że od podtruwania to w tym domu jest ktoś inny - odezwałam się cicho.
- Szaaa - powiedziała, kładąc mi palec na ustach.
- O co chodzi z tym podtruwaniem? - zapytał mnie Clive, wciąż jeszcze mocno zdezorientowany.
- Z grubsza o to, żebyś nie dał sobie wcisnąć żadnych sałatek z wodorostów ani babeczek
wiśniowych z czosnkiem i z pieprzem cayenne, które będzie ci podsuwała moja babcia.
Popatrzył na mnie tak, że się roześmiałam.
- Chodzi o to, że jeżeli chcesz przeżyć w tym domu, będę cię musiała poddać specjalnemu
przeszkoleniu.
Nikt nie zwracał na nas uwagi, zachowywali się tak jak aktorzy, którzy zaraz po premierze dzielą
się wrażeniami ze spektaklu, mogliśmy więc spokojnie rozmawiać.
- Wiesz - powiedział - cały czas się zastanawiam, jak to jest możliwe, że wcześniej nie wyszło na
jaw, że chłopak twojej babci to mój dziadek.
- Pewnie dlatego, że nie opowiadałam ci nic o mojej rodzinie.
- A on? Nie mówił, że ma wnuka?
- Mówił, oczywiście, że mówił. Pamiętam nawet, że raz powiedział, że musi nas koniecznie ze
sobą poznać. Tylko... ja... Przyznam ci się do czegoś. Jakoś mi się nie spieszyło do tego, żeby cię
poznawać.
- No wiesz! - rzucił z udawanym oburzeniem, po czym objął mnie i przytulił.
Kiedy wydawało się nam, że nikt na nas nie patrzy, odważyliśmy się nawet pocałować.
I wtedy usłyszeliśmy, jak Acapulco przekrzykuje wszystkich:
- Ja jestem głodny, oni się całują, a wy tylko gadacie i gadacie!
- Obiadu dzisiaj nie będzie! - obwieściła ciocia Vivian. - Byłam zbyt zajęta wcielaniem się w swoją
rolę, żeby myśleć o obiedzie.
- Ja mogę zrobić sałatkę z wodorostów - zaofiarowała się babcia.
- Nie!!! - zaprotestowaliśmy wszyscy zgodnie. Nawet Clive, który nie wiedział jeszcze dokładnie o
co chodzi, solidarnie przyłączył się do chóru.
- Masło orzechowe! - zawołała moja mama. -Możemy zrobić kanapki!
- Naprawdę kupiliście masło orzechowe? - Byłam przekonana, że blefowała, kiedy nam je
proponowała.
- Oczywiście, że kupiliśmy.
- I galaretkę też? - spytałam z niedowierzaniem.
- Oczywiście.
- Winogronową?
- A jaką inną galaretkę można dodawać do kanapek z masłem orzechowym?
Mama, ciocia i babcia zabrały się za przygotowywanie kanapek i wkrótce na stole pojawił się
wielki stos. Usiedliśmy wszyscy, ciocia Vivian tym razem na zlewozmywaku, i zaczęliśmy się nimi
zajadać.
- Ale pycha! - zachwycił się Acapulco. - Dlaczego nigdy dotąd tego nie jedliśmy? - zapytał z
wyrzutem.
- Bo należysz do rodziny... - Przerwałam i zastanawiałam się, jakiego użyć słowa. Popatrzyłam na
Clive'a i spytałam go cicho:- W jakiej wersji to powiedzieć, w złagodzonej czy brutalnej?
- Tym razem w złagodzonej - podszepnął mi.
- Bo należysz do nietuzinkowej rodziny - odpowiedziałam bratu.
Nie wiedziałam, czy jest z tego powodu dumny, czy nie, bo jak najnormalniejszy na świecie
dzieciak, a nie dzieciak nietuzinkowy, napychał się kanapkami z masłem orzechowym.
Tak jak przed chwilą ja i Clive, tak teraz mama, tata, ciocia Vivian, babcia i jej chłopak
zastanawiali się głośno, jak to się stało, że wcześniej nie wyszło na jaw, że Ben jest dziadkiem
Clive'a.
W końcu zwyciężyła teoria cioci Vivian, według której ktoś, jakieś nieokreślone moce czuwały nad
tym, żeby to się nie wydało, ponieważ dzięki temu mogło się zdarzyć coś nieoczekiwanego, coś co
zabija nudę dnia codziennego. Była bardzo przejęta swoją dzisiejszą rolą, choć - jak co chwila
podkreślała - to ona musiała się najbardziej poświęcić i wystąpić w tym koszmarnym różowym
szlafroku i wałkach na głowie.
Nie zgadzałam się z nią do końca w kwestii tych poświęceń. Ja nie miałam wątpliwości, kto tu się
najbardziej poświęcił. Ona po zrzuceniu szlafroka i wałków była dawną ciocią Vivian, w
przeciwieństwie dó Bena, który po zdjęciu ubrań, które kupił podobno na pchlim targu, razem z
trąbką do ucha dla babci, z obciętymi włosami był niezupełnie tym dawnym Benem.
W chwili, kiedy to sobie uświadomiłam, polubiłam go, naprawdę go polubiłam. Choć potem nie
byłam całkowicie pewna, czy polubiłam go z powodu jego poświęcenia, czy dlatego że był
dziadkiem mojego chłopaka.
Po zjedzeniu kanapek poszliśmy wszyscy do salonu.
- Dziadku, właśnie! - Clive zatrzymał się na progu. -Z tego wszystkiego zapomniałem o to zapytać.
Co tu robią nasze obrazy?!
Popatrzyłam na niego zdumiona i nagle przypomniałam sobie, jak wcześniej nie mógł oderwać
wzroku od portretów przodków.
- To są twoi przodkowie? - zapytałam, próbując sobie wyobrazić, co mógł pomyśleć, gdy patrzyli
na niego ze wszystkich ścian naszego salonu.
- Tak mi w każdym razie powiedzieli rodzice - odparł, po czym zwrócił się do dziadka: - Czy
mama i tata o tym wiedzą?
- Naturalnie, że wiedzą - odparł Ben. - Zgodzili się je pożyczyć na jeden dzień. Obrazy i telewizor.
- Telewizor też jest nasz? - zdumiał się Clive. - Podszedł bliżej. - No, oczywiście, że to jest nasz
telewizor! Wyjaśniłeś im, po co to wszystko?
- Powiedzmy, że nie wdawałem się w szczegóły. Byłam naprawdę pod wrażeniem akcji, którą
przeprowadzili.
- Clive, powiedz mi, co sobie pomyślałeś, kiedy zobaczyłeś tutaj te portrety? - To pytanie
nurtowało mnie i musiałam je zadać.
- Chcesz wiedzieć naprawdę? Skinęłam głową.
- Pomyślałem, że twoja rodzina je nam buchnęła.
- I co?
- I nic. Nie przestałem cię kochać, jeśli o to pytasz. Teraz nawet się nie rozglądałam, żeby
sprawdzić, czy
ktoś na nas patrzy. Zarzuciłam mu ręce na szyję i pocałowaliśmy się. Nikt nie zwrócił na to uwagi.
Nikt poza Acapulco, który zawołał:
- Oni się znowu całują!