Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Władysław Książek
Na bożym świecie
Nowele i obrazki
Warszawa 2012
Spis treści
MARTA
KONKURENCJA
WYSOKA STAWKA
ZMARZLAK
LEW NA POKUCIE
KOLOFON
ZMARZLAK
Czterdzieści, bez mała, lat usługiwał Melpomenie i doczekał się tego
pod starość, że nie robiono sobie z nim żadnej ceremonii. Wołano po
prostu: Zmarzlak!... „Zmarzlak, pójdź tu!... Zmarzlak, zrób to!...
Zmarzlak, przynieś tamto!...” – według potrzeby i humoru.
Bywało nawet, że mówiono niekiedy: „Zmarzlak, całuj psa
w nos!...”.
Czasem wprawdzie ktoś z młodszych powiedział łagodniej: „Panie
Zmarzlak...”, „Mój panie!...”, „Kochany panie!...” itp. Ale wtedy on
sam patrzył na mówiącego lub mówiącą spod oka, podejrzliwie.
– Ot, zawracanie! – myślał.
Najczęściej, ze wszystkich poleceń, rozkazów i upomnień,
otrzymywał dwa następujące:
– Zmarzlak, trzymaj no mnie dziś! Wtedy odpowiadał
stereotypowo:
– To się rozumie!
I drugie:
– Zmarzlak, nie urżnij no się przed samym spektaklem!
Wtedy nic nie odpowiadał, ale na podobieństwo psa, który, będąc
ofukniętym, podwija ogon pod siebie, odchodził do swej „budy”
cichaczem, więcej tylko, niż zwykle, chmurny i skrzywiony.
„Towarzystwo”, w którym pełnił obowiązki suflera, grywało po
prowincji, „na działy” – a było jednym z najbiedniejszych. Grywano
trzy razy na tydzień i dzielono się każdorazowym zyskiem (jeśli
bywał!) w stosunku do zasług i pozycji. „Dyrekcja”, złożona z dwóch
osób, zabierała lwią część; pierwszy kochanek znaczył tyle, co matka
dramatyczna, płaski komik tyle, co naiwna, a sufler otrzymywał
swoją część, jedną z najniższych, na równi z początkującym lekkim
amantem.
Z trupy dwunastoosobowej, jedenaścioro wraz z dyrekcją marzyło
jeszcze (jak to zwykle bywa) o lepszej doli i karierze, ba! nawet
o laurach i triumfach rozgłośnych. Jeden przed drugim – i jedna przed
drugą – przyznawali sobie pierwszeństwo do owych oczekiwanych
triumfów. W oczy częstokroć ten lub owa ustępowali swoich praw
Ezawowych któremuś z czupurniejszych kolegów, ale poza oczyma
każdy z osobna był przekonany, że triumfy jemu pierwszemu dostać
się muszą.
Tylko Zmarzlak słuchał zawsze obojętnie podobnych rozpraw. On,
po latach czterdziestu, nie żądał już niczego więcej nad to, co dotąd
dawał mu wóz Thespisowy.
Na pytanie: „Co go do teatru pociągnęło i przykuło?” – różnie
odpowiadano. Nikt jednak prawdy istotnej nie wiedział. Trupa,
w której obecnie się zaaklimatyzował, składała się z młodzieży; on
był wśród wszystkich najstarszym, a mówić o sobie nie lubił. Po
odpowiedź dokładniejszą należało się zgłosić do takich dyrektorów,
jak Chełchowski, Pfejfer, Skorupka i Miłaszewski, których Zmarzlak
pamiętał. Ale większość z nich już nie żyła, podobnie, jak i z tych
kolegów, z którymi dzisiejszy sufler „zaczynał”. Zaczął zaś –
naturalnie! – nie od suflowania, a jął się tego dopiero po utracie głosu
i przekonaniu się, iż talentu „do grania” nie posiada żadnego. Szkoda
tylko, że na takie „przekonanie” potrzebował całych lat dwudziestu!
Z tym wszystkim – grywał i dziś jeszcze czasami.
Grywał, gdy rola polegała na jednej, jedynej scenie, oraz gdy
znajdował się który z aktorów, wolny chwilowo, co mógł Zmarzlaka
w „budzie” zastąpić na razie. Aby zastępstwo takie ułatwić,
wykreślano często jedną lub dwie sceny w sztuce – nikt z widzów nie
gniewał się o to. Grywał z takim samym namaszczeniem, z jakim
suflował, lub, przed rozpoczęciem sztuki, z potrzeby, sprzedawał
bilety w kasie.
Na trzech naraz posterunkach mógł być użytecznym – nic
dziwnego!...
Lubiono go też nawet, choć – niezależnie od tego – lekceważono.
Nie liczył się z nim nikt lub przynajmniej mało który z kolegów. Był
dla nich rzeczą martwą. W jego obecności aktorki przyznawały się
wzajemnie do najskrytszych tajemnic – przy nim aktorowie
obgadywali jeden drugiego, lub narzekali na „dyrekcję”. Zmarzlak
nie istniał dla nich poza budą.
Czasem wprawdzie, gdy pierwszy kochanek, najrozmowniejszy
w towarzystwie, zjadł „fundowany” obiad i humor miał lepszy –
zaczepiał starego suflera pytaniem:
– Przyznaj się, Zmarzlak, że cię kobieta zagnała do teatru?... Ach,
te kobietki! – dodawał z akcentem, pozwalającym się dużo domyślać.
Wtedy oczy Zmarzlaka przysłaniały się powiekami automatycznie,
jakby przed jakimś nagłym blaskiem. Dłużej też, niż zwykle, zwlekał
wówczas ze zwykłą swoją odpowiedzią:
– To się rozumie!...
Na tym wszystko się kończyło, bo Zmarzlak skwapliwie dalszej
rozmowy unikał.
Przy tym – upijał się... i to właśnie było powodem, że ten i ów
pozwalał sobie z nim więcej, niżby wypadało. Nikt tu, w ogóle, nie
wylewał za kołnierz (nie wyjmując kobiet) – ale nikt zarazem nie
chciał zastanowić się nad tym, że starzec upijał się jednym, jedynym
kieliszkiem.
Taki kieliszek zlej wódki dostawał się do żołądka słabego, zwykle
wygłodzonego i robił swoje – zawracał Zmarzlakowi w czubie.
Wtedy, naturalnie, wolał starzec o drugi kieliszek i zwykle go
dostawał. Potem – trzeba go było odprowadzać do domu.
Stąd to pochodziły owe przestrogi: „Nie urżnij no się przed
spektaklem!”.
Dwa lub trzy razy do roku ginął Zmarzlak bez śladu na dni parę,
czasem nawet tylko na jeden.
Z początku poczęto gadać:
– To ci stary łobuz! A jaki skryty!... Musi mieć coś na boczku...
Dlatego tak oszczędza!...
Ale później wyjaśniło się wszystko.
Miał przyjaciela w innym „towarzystwie” – takiego, jak on sam.
Dwie krople wody deszczowej nie mogły być podobniejsze – tylko, że
jedna zwała się „Zmarzlak”, druga „Krajewski”. Kolegowali pod
Pfeifrem i obaj dziś głównie suflowali – tyle o ich stosunku wiedziano.
Stronili też od siebie skwapliwie, ale dwa lub trzy razy do roku
zjeżdżali się stale. Nigdy jeden z nich nie zaangażował się do
towarzystwa, w którym przebywał drugi, ale również żaden nie
pominął dorocznego zjazdu.
Na zjazd taki obierali zazwyczaj dzień pewien przed samym
Bożym Narodzeniem lub dzień w końcu wielkiego tygodnia, przed
świętami wielkanocnymi. Przedstawień wówczas nie dawano,
wolność tedy była zupełna; nie potrzeba było nawet prosić o urlop
„dyrekcji”. Układano się zaś tak, aby ani jednemu, ani drugiemu nie
było za daleko. Jedyna to bywała okazja, w której Zmarzlak list
pisywał – i jedyna, w której po dniach paru odbierał odpowiedź,
adresowaną: „artysta dramatyczny”.
Raz odpowiedź taka zaplątała mu się w egzemplarz nowej sztuki;
wszyscy ją tedy odczytali.
Opiewała ona:
„Kochany przyjacielu!... Zgoda na Nowo-Radomsk. Będę przez
pamięć na nią... Jak zawsze!... U Mośka starego!... Pod chajreml...
Całuję cię, duszo złota!... Twój, Mich. Krajewski”.
Chciano się pośmiać w pierwszej chwili, zwłaszcza z owej „duszy
złotej” – ale śmiech jakoś wszystkim pomarzł na ustach. O! bo to była
ciężka zima w roku 1880.
Upadł też projekt pogonienia cichaczem do Noworadomska za
przyjaciółmi i podsłuchania ich zwierzeń, a upadł zarówno ze
względu na zimę, jak i ze względu na koszta.
Później tylko, podczas pobytu „towarzystwa” w Noworadomsku,
dowiedziano się od Mośka, utrzymującego zajazd, jak się to zebranie
„przyjaciół” odbyło.
Przyjechał najpierw Krajewski, nad wieczorem, w wigilię Wigilii,
a wszedłszy, kazał podać do osobnego pokoju dwa kieliszki wódki
i z góry zapłacił za wódkę i za nocleg, tj. „za cały jeden pokój”, jak
Żyd mówił. Ale wódki ani ruszył. Kieliszki napełnione stały całą noc,
a pan Krajewski całą noc kiwał się nad nimi i palił cygara i drzemał. Z
rana, skoro świt, przyjechał pan Zmarzlak i prosto walił do tego
pokoju, jakby wiedział, że pan Krajewski musi tam być. Wtedy
uścisnęli się za ręce, raz, drugi i trzeci, a wreszcie rzucili się na
siebie, jak tygrysy – i płakali.
A pan Zmarzlak mówił:
– Zapomniałem ci wszystkiego, Michasiu, Michaleńku! Powtarzam
to już po raz dziewiąty!... Zapomniałem!
A pan Krajewski, według Mośka, odpowiadał:
– Dużo złota! Dużo złota! (Viel Gold! – tłumaczył Mosiek).
Potem znowu płakali przez chwilę oba, jeden w jednym kącie,
drugi w drugim, przy ścianach – i nie patrzyli na siebie.
Wreszcie usiedli naprzeciw.
– Twoje, Karolku! – zawołał pan Krajewski. I wypili wódkę.
A potem kazali dać rybę i serdelków i piwa i znowu wódkę – no,
i pili – i jedli.
A mówili przy tym:
– Śliczna była? co?! (Mosiek utrzymywał, że mieli na myśli rybę,
przez niego podaną).
– Boże! – odpowiedział na to pan Zmarzlak, z oczyma w niebo
wzniesionymi. – A jak ona grywała! jak grywała!... – dodał. – O!
czemuś ty stanął wtedy między nami!
Na to znów pan Krajewski żałośnie:
– Karolku! Ja nie winien! Ona sama za mną poszła! sama!... Ja ci
jej nie zabrałem!... Sama!... Tak, jak później za tym hrabią, wiesz...
I wymienił pan Krajewski nazwisko, które stary Mosiek powtórzył
z ogromnym respektem, wśród mlaskania językiem z podziwu:
– Cy, cy, cy!
A następnie pan Krajewski dodał:
– Taka już była!... Trochę mnie, trochę tobie, trochę każdemu...
A umarła przy nim... przez, niego...
I znowu to nazwisko hrabiowskie. Wtedy długo nie mówili nic, aż
na koniec pan Zmarzlak wyszeptał:
– Michaleńku!
– Czego? – wybełkotał Krajewski.
– Lepiej było dawniej!
– Lepiej, duszo złota.
Znowu długie milczenie. Obaj poczęli się kiwać nad talerzami
i kuflami.
Wreszcie pan Zmarzlak krzyknął:
– To się rozumie!
I pokładli się spać obaj.
Nazajutrz płacili do spółki – i w „same szwięto” – jak mówił stary
Mosiek – rozjechali się.
Zmarzlak, wróciwszy raz z takiej wycieczki do „towarzystwa”,
zastał „nową siłę” kobiecą. Była nią śliczna blondynka, mająca
w sobie coś z gołębia, dziecka i kobiety. Grywała już podobno
w innych towarzystwach, a tu zaangażowała się bez „udziału”
w zyskach.
– Mam trochę pieniędzy – mówiła – a tu chcę grać... tu
koniecznie... (i wymieniła nazwę mieściny)...zależy mi na tym...
Zmarzlak, zobaczywszy ją, osłupiał.
– Rany boskie! – szeptał po kątach. – Te same oczy... jej oczy!...
Ten sam głos... jej głos!... Rany boskie!
Przez trzy dni pił od rana do nocy, jakby chciał pamięć zalać.
„Nowa siła” – zepsuta, spieszczona, przychodziła zarówno na
spektakle, jak i na próbę każdą, z pudełkiem cukierków, którymi
obdzielała nowe swoje koleżanki i niejednego z kolegów.
Zmarzlak starał się na nią nie patrzeć, ale raz na próbie, ona sama
zwróciła się do niego.
Wzięła czekoladkę w drobne paluszki i, klęknąwszy przed budką,
mówiła pieszczotliwie:
– Nio, nio, nio! Proszę nadstawić dziubuś, ten stary dziubuś, no,
prędko!
Stary sufler otworzył szeroko oczy. „Nowa siła” nasuwała mu
pieszczotami swymi jakieś dawne, wygasłe wspomnienia.
– Źle! – pomyślał.
Aktorka tymczasem, wsunąwszy mu przemocą czekoladkę między
wargi, dodała ciszej:
– A trzymaj mnie pan dziś, mój złoty panie! Zależy mi na tym,
żebym grała jak najlepiej.
Zmarzlak suflował wieczorem właśnie jak najgorzej, bo ilekroć
nowa artystka weszła na scenę, patrzył wprost na nią, a nie
w egzemplarz. Ścigał ją nawet wzrokiem ze swej budy poza kulisami.
Zacinał się też, jąkał, seplenił, brakowało mu oddechu, słowem,
aktorowie nie poznawali go prawie i wszyscy na niego narzekali.
„Nowa siła” po spektaklu powiedziała mu wprost: „stary ośle!”...
Tego wieczora Zmarzlak napisał znów list jakiś, a nazajutrz,
sztywny, uroczystą przybrawszy postawę, podał się do dymisji.
– Zastąpi mnie Krajewski od Puchniewskiego – mówił. – Niech i on
także zobaczy i pocierpi...
A kiedy „dyrekcja” wytrzeszczyła zdumione oczy, dodał:
– Dyrektor nic na tym nie straci... Zamieniamy się tylko na
miejsca, nic więcej...
Nazajutrz wyjechał z tego „towarzystwa” sufler Zmarzlak,
a przyjechał sufler Krajewski...
ISBN (ePUB): 978-83-7884-143-2
ISBN (MOBI): 978-83-7884-144-9
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Portret matki artysty” Władysława Czachórskiego (1850–
1911).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsze wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-
booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst
przyjaznym dla współczesnego czytelnika.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.