Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Władysław Książek
Rywale
Warszawa 2012
Spis treści
DEDYKACJA
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
KOLOFON
Państwu
Janostwu Donimirskim.
W Buchwałdzie,
na ziemi malborskiej,
AUTOR
ROZDZIAŁ I
Wchodził mu w drogę – to już było jasne, jak dzień!
Wchodził w drogę jemu, takiemu chwatowi – on, ten
Felek, co wiecznie opieki jego potrzebował – śmiechu
doprawdy warte!
I nie pierwszy raz to czynił. Tak samo podobno było z
panną Stefanią, którą poznali obaj jako druhnę na weselu
jednego z kolegów; tak samo z tą piękną córką właś-
cicielki narożnego sklepiku, która, nie mogąc się na żad-
nego z nich zdecydować, wyszła za trzeciego najnies-
podzianiej; na to samo wreszcie zanosiło się i teraz, w
zabiegach około tej ślicznej Frani, co miała oczy czarne,
jak węgle, a jak gwiazdy błyszczące i migotliwe.
Znalazł się wprawdzie jeden z kolegów, który wziął w
obronę Felka, potępianego powszechnie za tę
rywalizację.
– Dużo by o tym mówić – odezwał się tajemniczo –
który tu z nich któremu w drogę wchodzi!...
Zakrzyczano go jednak prawie jednogłośnie.
– Ale co jemu mierzyć się z Ludwikiem, co? – odpow-
iedziano. – Przecie to chłop, jak świeca, a Felek mizerny,
blady, zmięty jakiś cały, jakby krowie z gardła wylazł! Co
mu się mierzyć!
– Dajcie no pokój! – ciągnął oponent. – Już tam Felek w
robocie z każdym mierzyć się może... Mało to razy sam
majster, choć Włoch rodowity, więc do wszelkiego
kamienia sprawny, udaje się do niego po ostatnie słowo i
powiada: „Powiedz no swoje, panie Żarecki”... Każdy
radzi się go przy lada trudniejszej robocie, choćby już
więcej nagrobków nastawiał, niż dni w roku... A ten na-
grobek u ewangelików, a ten na żydowskim kirkofie,
co?...
Argumenty wydały się dość mocne, więc milczenie
długo panowało. Wreszcie jeden z obecnych,
przełknąwszy spory haust piwa, odparł:
– E! gadanie!... Wiadomo, że co robota, to nie
dziewczyna...
Mimo tej rywalizacji, która powtarzała się zawsze, przy
każdej nowej znajomości niewieściej, widywano Felka z
Ludwikiem ciągle razem i przyzwyczajono się uważać ich
za serdecznych przyjaciół. Mieszkali wspólnie, na Dzikiej,
w pobliżu „fabryki”, która mieściła się pod Powązkami, a
kiedy Ludwik zagrał się czasem w bilard z którym z kom-
panów, Feliks wysiadywał przy kuflu piwa lub szklance
herbaty bezczynnie, aby tylko wraz z przyjacielem wracać
do domu. Dzielili się przy tym wszystkim i kochali
widocznie.
Wprawdzie ten i ów wyrażał zdziwienie, że taki zabi-
jaka, jak Ludwik, mógł polubić tego potulnego Felka, ale
bliżej w tę sprawę wtajemniczeni umieli i to wytłumaczyć.
– Ho, ho! – mówili. – Już tam Kostecki dobrze na tej
przyjaźni z Felkiem wychodzi!...
A kiedy ktoś i tego jeszcze nie mógł zrozumieć, kolega
ich obu, znany pod mianem „Zezowatego Kamieniarza”,
zawołał otwarcie:
– Ot, co tu długo gadać!... Doi chłopaka i tyle...
Doił go?... Bagatela!... Ale czy doił?...
6/19
Mogło być w tym posądzenia sporo słuszności. Felek
bowiem nie tylko zarabiał tyle, co inni, a mało na siebie
wydawał, ale nadto odbierał często zapomogi od starej ci-
otki, która, mając spory domek na Szmulowiźnie, a będąc
bezdzietną, obiecywała nawet zapisać mu cały majątek.
Tymczasem zaś, ilekroć odwiedził ją przy niedzieli lub
święcie jakim, nie puszczała go nigdy od siebie bez paru
złotówek.
Stało się to zwyczajem, iż co niedzielę przychodził do
niej na obiad i musiał za to wysłuchiwać jednych zawsze i
tych samych utyskiwań na ciężkie czasy i na lokatorów,
którzy nie płacą za komorne, a na hulanki mają, nic-
ponie!... Ale poświęcenie to niewiele go kosztowało.
Słuchał, myśląc o czym innym; najprzód tylko o swych
kamieniach, figurach, nagrobkach; potem o owej pannie
Stefanii z wesela kolegi; później o ślicznej Mani ze
sklepiku; teraz na koniec – ach! teraz! – o tej anielskiej
Frani, z oczyma, jak węgle, jak gwiazdy...
A było o czym myśleć!
Dziewczyna, oprócz tych cudnych oczu, miała siedem-
naście lat, smukłą kibić i twarz Madonny włoskiej. Może
to niedobrze, grzech może – o! pewnie grzech śmiertelny!
– ale w przysłanych przed rokiem z Italii świeżych wzor-
ach nagrobkowych, od słynnego Patriziego z Werony,
Felek dojrzał wśród kilku wizerunków kamiennej
Madonny twarz taką samą. Tylko, jak zwykle w kamieniu,
nie wychodziły te oczy czarne; rączki były pobożnie do
pacierza na piersiach złożone, czego u Frani nie widział,
a krucze włosy – czyż mogłyby być inne przy takiej twar-
zy? – przykrywała chustą, prześlicznie na skroniach udra-
powaną... Zresztą Frania... grzech!... ale Frania!...
Dziwna rzecz, iż najwięcej myślał o tym tam, z dala od
niej, od Ludwika i „fabryki” – tam, na Szmulowiźnie, przy
7/19
starej ciotce, siedząc pod oknem, podparty na ręku i
słuchając gderań osamotniałej staruszki.
Jak zwykle przy niedzieli, w pierwszych dniach wiosny,
około południa, cisza zalegała tę ruchliwą przedmiejską
dzielnicę. Z obiadem pospieszono się tu umyślnie, aby jak
najwięcej czasu zyskać na zabawę. Kto żył, ruszał po
sześciu dniach ciężkiej pracy na „powietrze”. Saska Kępa,
Zacisze, pobliskie pola i łąki, a choćby nawet sama
Warszawa, ciągnęły tych ludzi ku sobie.
Wieczorem, gdy będą wracać, podchmieleni zwietrza-
łym piwem lub zatruci fałszowaną „czystą”, odezwie się
tu pijany gwar – och! i jaki!... Szynczki się przepełnią;
wybuchnie nawet niejedna krwawa walka na pięści, zęby
i noże; będzie tumult wrzał do północy, a gwizdawki
policjantów odzywać się będą co chwila...
Ale teraz, o południu, cicho tu było, świątecznie i
uroczyście. Nawet dziatwa, hałaśliwa, jak zwykle,
podążyła za zabawą ku nasypom krzyżujących się w tej
stronie linii kolejowych. Po domach i domkach drewnia-
nych – a drewniane tu dotąd prawie wszystko – pozostali
starcy i kaleki, co ruszać się nie mogli; on, co rad by z wi-
chrem polecieć za most, ku Warszawie, do niej – Frani,
panny Franciszki, Franuleńki – i stara ciotka, która nie
przestawała swej odwiecznej piosnki:
– Mówię ci Felku, źle mi!... Samam została na świecie...
Gdyby i ciebie brakło, żyć by się nie chciało... Bo wczoraj
znów ten ślusarz, od którego należy mi się za dwa
kwartały, nawymyślał tylko mojej starej Karolinie, gdym
ją po komorne posłała, a nie dał ani grosza, ani złamane-
go szeląga!
A on na to odpowiedział:
– Tak, tak, ciociu!... Źle jest!...
8/19
Wtedy ona, uderzona grobowym dźwiękiem jego głosu,
spytała:
– Tobie Felku?
– Nie... to jest... niby... cioci... – odpowiedział.
Ale myślał:
– Frania... panna Franciszka!... Franuleńka... A ciotka
dodała wówczas:
– Poczciwe chłopczysko!... On się przynajmniej użali
nade mną. On się użali!...
Widząc zaś, że siostrzeniec powstaje i jak zwykle po
odsiedzeniu świątecznego obiadu, wybiera się z powro-
tem do Warszawy, wydobyła przygotowane już dnia
poprzedniego i zawinięte w papierek dwie czy trzy
błyszczące „czterdziestówki” – i wtykając mu je w rękę,
szepnęła:
– Weź, kochanku!
– Ciocia robi sobie subiekcję – mówił, aby coś
odpowiedzieć.
– Żadnej! żadnej, kochanku!... Przecie to wszystko dla
ciebie! – odparła ciotka, zataczając ręką krąg po całym
mieszkanku. – Wszystko!... Wykujesz mi za to piękny na-
grobek... Sam mi go wykujesz... z Matką Boską Bolesną...
taki widziałam...
Dziewczynę z obliczem Madonny poznał na cmentarzu,
gdy zajęty był właśnie ustawianiem nowego, dość
kosztownego nagrobka. Przyszła w chłodny, ale jasny
dzień kwietniowy, wraz z matką, ubrana w grubą żałobę –
i płakała na świeżym, zaledwie udarniowanym grobowcu,
o dwa rzędy dalej. Sam nie wiedział czemu, ale byłby
płakał z nią razem, tak mu się serce na jej widok ścisnęło.
A przecież widywał nieraz płaczących nad grobami –
leżało to w naturze jego zawodu... Ot, los!...
9/19
Zanim ustawianie nagrobka było skończone, przyszły
obie kobiety jeszcze raz jeden i znowu w dzień
powszedni. On tymczasem znał już ich nazwisko i
domyślił się nawet, kogo opłakują. Nietrudnym to było do
odgadnięcia. Wetknięta w świeży grobowiec blacha,
pochodząca z wieka trumny, powiedziała mu, kim był
zmarły. Nazwisko, na blasze wypisane, figurowało dotąd
na szyldzie, nad jednym z większych sklepów rękawiczn-
iczych w mieście. Płaczące kobiety – to wdowa i córka
zmarłego. Tak, tak... nie mylił się... Dziewczynę ową widy-
wał nieraz w tym sklepie, jako podlotka, w krótkiej suki-
ence, przed rokiem, może przed dwoma najwyżej... Dzi-
wne też, doprawdy, że widując taką piękność, mógł wów-
czas zajmować się panną Stefanią lub biegać za ową
Manią ze sklepiku... Gdzie oczy miał?... gdzie?...
Tym drugim razem, wracając od grobowca, przechodz-
iły obie kobiety ścieżką, koło miejsca, w którym on
dowodził robotnikami, ubrany w swoją niebieską a
ubieloną pyłem kamiennym bluzę. Pomnik, nad którym
pracowano, stał już prawie gotów i dobrze się
prezentował. Anioł, z wzniesionymi ku niebu rączkami,
nie miał tej ciężkości, jaką zwykle aniołom w kamieniach
nadają. Zdawać by się mogło, że dopiero co ukląkł i po-
modliwszy się, wstanie lada chwila. Był i to wzór włoski,
od Patriziego, ale doskonale tym razem zastosowany.
– Patrz, mamusiu! – rzekła piękna dziewczyna,
zatrzymując się mimowolnie.
Stały chwilę w podziwieniu, podczas gdy on spuszczał
oczy skromnie, ale nie szczędził zarazem uwag robot-
nikom, pragnąc choć w ten sposób zadokumentować swo-
je rodzicielstwo tego pięknego nagrobka.
– Odpoleruj no tę rękę. Przetrzyj flanelą! – mówił do
jednego z ludzi.
10/19
Wdowa, po zamianie paru wyrazów z córką, ośmieliła
się pierwsza na pytanie: ile też taki pomnik kosztuje i
która „fabryka” go stawia?
Wymienił nazwisko „majstra” i cenę.
Poczęły szeptać ze sobą obie... Dwa tysiące dwieście
rubli... Dwa tysiące dwieście... Boże wielki... To nie dla
nich, nie!... Przecież nie były milionerkami...
– A jednak tatusiowi trzeba coś postawić na grobie –
zauważyła panienka.
Matka otarła łzawiące się na nowo oczy.
– Trzeba, trzeba... – mówiła machinalnie, oglądając się
na grób męża.
Młody kamieniarz-artysta, ośmielony tą cichą naradą,
której był świadkiem, począł objaśniać powód drożyzny
tego, dość zresztą skromnego, nagrobka. Biały marmur,
najpierwszego gatunku, prawdziwy włoski... Przy tym ro-
bota... jaka robota!... Można mieć o wiele tańsze, a
równie trwale i ładne rzeczy... Dlaczego by nie?
Matka, w podzięce za informacje, skłoniła mu się
głową, grzecznie, ale z powagą. Córka, minąwszy jedną
aleję, obejrzała się dwukrotnie, zwracając ku niemu
śliczne, załzawione oczy.
Nie spotkał ich już więcej na cmentarzu, mimo iż
wkrótce wypadła mu jeszcze jedna podobna robota, która
z powodu złego dopasowania kamieni długo się prze-
ciągała. Było to już w innej stronie Powązek, a jednak nie
mógł się powstrzymać, aby w ciągu godzin roboczych nie
odszedł od pracy i nie zajrzał po kilka razy na grób, który
dobrze mu utkwił w pamięci.
Raz nawet stanął nad nim, w obiadowej godzinie, i
począł wyrywać chwasty, jakie się tu szybko rozpleniać
poczęły. Jak zwykle na wiosnę, wyrastały one bujnie, ale
ponieważ w tej stronie cmentarza stały gęste drzewa,
11/19
mało słońca przepuszczające, więc owe chwasty były dość
mizerne, a smukłe i długie nad podziw. Zawsze jednak
świadczyły wyraźnie, iż grobowiec, odwiedzany z
początku tak pilnie, począł być teraz zaniedbywanym.
Gdy stawał nad nim, robiło mu się smutno i przykro. Nie
wiedział, czy żałuje więcej tego ojca, co leżał tam spoko-
jny, cichy, o Bożym niewiedzący świecie, czy tej córki, co
powinna była o nim pamiętać w trzy miesiące po zgonie.
On by i dziś jeszcze, po tylu latach, chodził na grób
rodziców co najmniej raz na tydzień, gdyby wiedział,
gdzie leżą... Tak będzie chodził kiedyś na mogiłę tej
dobrej, kochanej ciotki...
Boże! Co jemu przychodzi do głowy, co?... Żeby choć
nie wymówił w złą godzinę... Niechże ta dobra ciotka żyje
jak najdłużej, niech żyje, choćby pięćset lat...
Ale ci, którzy już pomrą, powinni mieć tych, którzy ich
odwiedzają...
Zapomniał jednak o tym smutnym wrażeniu, gdy
spotkał obie kobiety, w pewien czas później, w niedzielę,
przed kościołem Świętego Krzyża.
Wystrojony odświętnie, nie podobnym był do owego
kierownika robót pomnikowych, na cmentarzu. Matka
byłaby też przeszła, nie zwróciwszy na niego uwagi,
gdyby nie córka, która ja z lekka trąciła.
– Mamusiu!... To ten pan... z cmentarza... i kłonił się
wówczas z szacunkiem i z powagą zarazem.
Wzmianka o cmentarzu przypomniała widocznie wdow-
ie zmarłego niedawno męża. Uczuła jakiś żal, jakby
wyrzuty sumienia i pod wpływem tego uczucia zagadnęła
młodego człowieka:
– Ach, to pan!... Jak to dobrze, że pana spotykamy...
Właśnie wybierałyśmy się tam, do fabryki, w sprawie tego
12/19
nagrobka... Musimy go postawić, musimy... Tylko że te
niepogody nam przeszkodziły... Byłam przy tym słaba...
Mówiła coś jeszcze, długo, za długo nawet, jakby sama
przed sobą chciała usprawiedliwić swoją opieszałość. Ale
on już nic nie słyszał i nic nie rozumiał. Posuwając się
Nowym Światem, obok obu kobiet, wśród tłumu wy-
chodzących, po „sumie” ludzi, spoglądał na śliczną dziew-
czynę i odbierał od niej zachętę w postaci równie ciekaw-
ych a ukradkowych spojrzeń.
Dziwiła ją widocznie jego przemiana. Niebieska
ubielona bluza zniknęła... pozostał interesujący młody
człowiek... interesujący swym smutnym spojrzeniem...
Kawałek artysty, nie prosty, zwykły rzemieślnik...
Następnej niedzieli nie mógł się oprzeć pokusie i
podążył znowu na „sumę” do Świętego Krzyża. Czekał
tym razem od wotywy, ale nadzieja spotkania obu kobiet
nie zawiodła go.
Matka odpowiedziała na jego ukłon przyjaźnie, jakby
się od dawna znali, a dziewczyna z daleka już uśmiech-
nęła się do niego. Była pewną, że znowu go spotka, tak
pewną, że myśl ta przeszkadzała jej nawet przy
modlitwie.
Odprowadził je tym razem do samej bramy domu na
Nowym Świecie, a rozmawiano znowu o nagrobku dla
„ojca”, który trzeba postawić, koniecznie trzeba...
Przy pożegnaniu wdowa wskazała mu, gdzie mieszkają,
i prosiła, aby odwiedził je kiedy. Obiecał przyjść ze
wzorami i z cennikiem, zapowiadając przy tym, że cennik
ten – to tylko tak sobie, dla ludzi. Gdy przyjdzie do ro-
boty, będzie można coś utargować, może nawet dość
dużo...
Widział, że śliczna panienka przy tych jego słowach
nadąsała się i zrozumiał, że chciała tym sposobem
13/19
powiedzieć niejako: „przecież łaski nie potrzebujemy...
mamy taki piękny sklep... i fabrykę... i szyld złocony”...
Ale uśmiechnęła się zaraz i na pożegnanie wyciągnęła do
niego rączkę w ślicznej rękawiczce... Ba!... kto mógł
lepsze rękawiczki nosić, jak ona, córka nieboszczyka Wal-
czyńskiego, który ubierał ręce najpierwszych elegantek w
mieście na siedem i dwanaście guzików...
Stara ciotka, gdy przyszedł dnia tego na Szmulowiznę,
po zwyczaju, na obiad niedzielny, nie mogła go poznać.
Jadł wprawdzie w pierwszej chwili z ogromnym
apetytem, co ją ucieszyło, ale, jak się okazało wkrótce,
nie wiedział, co je i w ogóle, co robi...
– Co z tobą, kochanku, co z tobą? – pytała zadziwiona
staruszka.
– Ach, ciociu! ciociu kochana! – odpowiadał i na tym
urywał, skryty był bowiem z natury i ciężki do wyznań i
wszelakich wynurzeń.
– Co, co? – pytała ciotka, niezadowolona tą
odpowiedzią.
– Nic... Chcę tylko powiedzieć, że bardzo mi dziś obiad
smakuje... Jeszcze sobie kotleta dołożę... dobrze?...
Staruszka przeżegnała się lewą ręką, na znak na-
jwyższego zdumienia.
– Kochanku!... Co z tobą?... Nie było dziś kotletów,
tylko huzarska... Przeszłej niedzieli były kotlety... Cóż ty
znów, Felku?
– Przeszłej... ach, tak!... przeszłej!... Ja tez mówię o
huzarskiej... tylkom się pomylił...
Na przeszłej niedzieli skończyła się dla niego rachuba
czasu, a od dzisiejszej zaczynała się nowa, mglista,
niejasna.
Nie dosiedział też tym razem, jak zwykle, do wieczora,
lecz uciekł prędzej. Wyganiało go coś z tych czterech
14/19
ścian. Nie mógł schwycić oddechu, brakło mu
powietrza...
Pożegnał się wreszcie, obcałował staruszce ręce ze
wszystkich stron, nazywając ją aniołem, bóstwem, matką
– ale właśnie tą swoją gorączką tak ją zadziwił i zmieszał,
że dopiero po jego odejściu spostrzegła, iż przygotowane
i zawinięte w papierek dwie czterdziestówki pozostały w
jej dłoni.
– Boże, Boże! Jezu miły!... – narzekała starowina – a
cóż on przez cały tydzień będzie robić bez tych
pieniędzy?...
A przyzwawszy później starą Karolinę, rozpoczęła z nią
naradę nad stanem, w jakim przedstawił jej się
siostrzeniec.
– Nie wiesz ty, moja Karolino, co go mogło spotkać? –
pytała.
– Pewnie coś dobrego, proszę pani... Widzi mi się, że
coś dobrego... Może pan Feliks wygrał na loterii, bo to
wczoraj było ciągnienie czwartej klasy...
– Co pleciesz?... Nie grywa... nie wierzy w loterię...
sam mi to powiedział... Jezu miły!... Jezu miły!...
On tymczasem biegł prosto do swego mieszkania, na
Dziką. Wzory miał właśnie u siebie już od paru dni, a ceny
znał na pamięć, począł je więc notować ołówkiem na
odwrotnej stronie każdego rysunku.
Przygotował wszystko, co mogło mu być potrzebnym
podczas zapowiedzianych odwiedzin, a bawił się tą ro-
botą, jak niczym lepiej. Najwięcej czasu stracił nad przy-
glądaniem się nagrobkowi z Madonną i ciągle do wzoru
tego powracał... Ale bo niech kto powie, co tu podobieńst-
wa!... niech kto osądzi!...
Na próżno śliczny majowy wieczór wabił go ku sobie;
na próżno wygrywały katarynki; na próżno w pobliskiej
15/19
bawaryjce dzwoniono kuflami, a z ulicy dolatywały gwary
rozbawionych przy niedzieli tłumów – wszystko na
próżno. Siedział, rozmyślał i kreślił – wszystko pod pozor-
em przyobiecanych odwiedzin, choć wiedział, że nie
pójdzie tam jutro, ani pojutrze, aż dopiero we środę. Tak
sobie już ułożył i tak być musiało... Dusza wyrywała mu
się tam wprawdzie; rad by był pobiec dziś jeszcze, byle
jak najprędzej. Ale i to czuł, że im później pójdzie, tym
będzie lepiej widzianym. Zarówno matka, jak i córka, nie
powinny wiedzieć, że mu pilno; nie powinny myśleć, że
jest jakimś tam popychadłem w pracowni, które „majster”
wysłał i basta!... Nie, nie!...
Ludwik zastał go jeszcze nad tymi wzorami, choć
wracał późno, bo coś około pierwszej po północy. Przyby-
wał w złym humorze, przegrał bowiem aż siedem partii
bilardu, a „odbił” z tego dwie tylko.
– Cóż ty – mówił na wstępie – odciąłeś się tak dziś na
cały dzień ode mnie?
Feliks począł się niejasno tłumaczyć.
Sam nie wie, jak się to stało... Tak się jakoś złożyło...
Ciotka zatrzymała go dłużej po obiedzie... A potem, nad
wieczorem, nie wiedział, gdzie szukać przyjaciela...
– Gdzie? gdzie?! – burknął Ludwik. – Niby to nowina!...
Byłem na rogu, u Winiarskiego, na bilardzie... Wiesz
przecie...
– Patrzajże!... Myślałem, że tam może bym cię zastał,
alem nie był pewien...
– Myślałem!... – przedrzeźnił Ludwik. – Kiedyś myślał,
to trzeba było przyjść... Nie miałem czym zapłacić bil-
ardu... Musiałem dług zrobić u markiera... przez ciebie...
Chciał odpowiedzieć, że nie jest przecie obowiązany
chodzić za nim i płacić jego długów, których zresztą uzbi-
erało się już i tak sporo... Ten bilard jest przy tym za
16/19
drogą zabawką... Ale wszak mówił to już nieraz –
nadaremnie, a dziś tym bardziej nie miał chęci do nowych
uwag.
17/19
ISBN ePub 978-83-7884-153-1
ISBN Mobi 978-83-7884-154-8
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Grający w
karty” Paula Cézanne’a (1839–1906).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawn-
iczej
Inpingo
.
@Created by
PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie