www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=94621
2008-08-30
Ksiądz Jerzy jest moim sumieniem
Z Leonem Łochowskim, aktorem scen warszawskich, przygotowującym oprawę artystyczną Mszy Świętych
za Ojczyznę w kościele św. Stanisława Kostki i w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie, rozmawia Piotr
Czartoryski-Sziler
Czy aktorstwo marzyło się Panu od dziecka?
- Nie myślałem wtedy o aktorstwie, raczej o śpiewaniu. Cała rodzina była bowiem muzykalna. Mama i wujek
śpiewali w chórze w Skrzyńsku, tata też lubił nucić. Poza tym od maleńkiego służyłem do Mszy Świętej. Ileż
razy dostałem po uszach od mamy, która mówiła: "Jak ci nie wstyd, tam Pan Bóg, Matka Boska przed tobą,
służysz do Mszy św., a łeb masz odwrócony ciągle do tyłu". To prawda, odwracałem się, ale śpiewał tam
znakomity chór i grała orkiestra... Od dziecka byłem wychowany w pieśni religijnej i patriotycznej. "Bywaj
dziewczę zdrowe" - uczyła mnie babcia, a "Rozszumiały się wierzby płaczące" czy "Dziś do ciebie przyjść nie
mogę" umiałem całe pod koniec wojny.
W Skrzyńsku spędził Pan dzieciństwo?
- Tak. Choć razem z bratem urodzeni byliśmy w Warszawie. Do tej pory zachowałem wielki kult Matki Bożej
Staroskrzyńskiej. Twierdzę, że pod Jej płaszczem kształtowała się cała moja wrażliwość. Gdy coś mi się w
życiu wiedzie, to dziękuję za Jej opiekę. A jeśli się coś mi nie wiedzie, to mówię: "O, widać się Jej
sprzeniewierzyłem". Ona jest codziennie w moich modlitwach.
Po powrocie do stolicy, do 1951 roku mieszkaliśmy na Szmulkach, a potem przenieśliśmy się na Grochów. Na
Szmulkach chodziłem do oratorium księży Salezjanów, które było połączeniem świetlicy, domu kultury i
klubu sportowego. Działały tu także ze trzy czy cztery zespoły teatralne. Gdy przychodził okres Bożego
Narodzenia, odbywały się jasełka i misteria Męki Pańskiej, na które zjeżdżali ludzie z całej Polski. Pamiętam,
był na nich kiedyś sam ksiądz kardynał August Hlond, wielokrotnie bywał też jego brat - ksiądz Antoni
Chlondowski, kompozytor muzyki kościelnej. Księża Salezjanie bardzo dbali o swoich parafian, wspomagali
nasze rodziny darami z UNRRY. Pamiętam, że w czwartej klasie, był to rok 1948, uczyła nas religii była
więźniarka obozu koncentracyjnego Ravensbrück, która na twarzy miała ślady zbrodniczych doświadczeń
pseudomedycznych. Uwielbialiśmy ją od pierwszego wejrzenia, bo miała w sobie coś bardzo słonecznego i
dobrego. Zeszyt do religii musiał być szczególnie piękny. Na pierwszej stronie malowaliśmy wielki krzyż, a
www.radiomaryja.pl
Strona 1/8
na kolejnych wyłaniające się z chmur: oko Opatrzności, przy którym musieliśmy zrobić podpis: "Bóg
wszystko widzi", ucho - z podpisem: "Bóg wszystko słyszy" oraz rękę, pióro i księgę - z podpisem: "Bóg
wszystko zapisuje". Taki prosty chwyt pedagogiczny, a został mi na całe życie. Gdy mam w jakiejś sprawie
wątpliwości czy muszę podjąć trudną decyzję, zawsze przed oczami staje mi ten zeszyt.
Kiedy zdecydował się Pan zdawać do szkoły aktorskiej?
- Po skończeniu szkoły podstawowej nauczyciele radzili mi wybór liceum Adama Mickiewicza, ale mama
wolała, żebym poszedł do szkoły zawodowej. Opowiedziała mi kiedyś, jak razem z sąsiadką, panią
Wiśniewską, poszła pewnej zimy na bazar Różyckiego. Był wyjątkowy mróz i zawierucha, a mimo to pod
bazarem grał na skrzypcach jakiś człowiek. Pani Wiśniewska powiedziała mamie: "Pani Łochowska, widzi
pani, kto to jest? To jeden z najsłynniejszych na świecie skrzypków". A ponieważ mama była wrażliwą osobą,
sytuacja tego człowieka bardzo ją poruszyła. Po powrocie powiedziała do mnie: "Dziecko, tak serce mi się
ścisnęło, że aż oddech straciłam. Gdy widzę, jak ty do tych przedstawień się palisz, to myślę, obyś tylko nie
robił tego zawodowo. Bo niechby cokolwiek się stało, to z głodu umrzesz, będziesz musiał tak jak ten muzyk
żebrać. Dziecko, ty najpierw zdobądź solidny zawód, a później rób, co chcesz". Dusza z początku trochę się
buntowała, ale jednak za radą mamy poszedłem do technikum samochodowego przy ulicy Targowej. Nie
żałowałem swojego wyboru, bo szkoła była znakomita, ponad 90 proc. absolwentów dostawało się na
politechnikę. Jednocześnie przedmioty humanistyczne stały na wysokim poziomie. W szkole działał także
świetny chór, znakomity zespół muzyczny i wspaniały teatr amatorski. Oczywiście był też wielki walec
propagandowy i zawodowi instruktorzy partyjni. Do tej samej szkoły chodził ze mną m.in. Andrzej Szajewski,
późniejszy aktor i piosenkarz, oraz Jerzy Turek. Z podobnej szkoły przy ulicy Hożej wyszedł Marian
Kociniak. Pod koniec trzeciej klasy technikum wiedziałem już, że nie pójdę na politechnikę, tylko do szkoły
teatralnej. Udało mi się zdać za pierwszym razem do PWST w Warszawie.
Jak wspomina Pan czas studiów?
- Bardzo dobrze. Rocznik był chyba niezły. Razem ze mną studiowali m.in. Elżbieta Czyżewska, Janusz
Michałowski, Krzysztof Kowalewski, Ada Godlewska, późniejsza Młynarska, oraz Marek Kępiński,
późniejszy dyrektor Teatru Syrena. Mieliśmy wspaniałych, jeszcze starej daty nauczycieli, którzy wpoili w nas
miłość i szacunek do sztuki. "Trzeba kochać sztukę w sobie, a nie siebie w sztuce" - to była ich słynna
maksyma. Uczyli mnie m.in. Jan Kreczmar, Jan Świderski, Janina Romanówna, Maria Wiercińska, Sławomir
Lindner, Ludwik Sempoliński, Marian Wyrzykowski, Janusz Warnecki. Ten ostatni powtarzał nam często:
"Ociec, słucham, co? Zapamiętajcie, najpierw wyraźnie i głośno, bo możecie mieć burzę w sercu czy w
głowie, a jak tego widz nie słyszy, to psu na budę wasz wysiłek. To musi do ludzi dotrzeć". "Ociec, nie do
www.radiomaryja.pl
Strona 2/8
kamizelki, do widzów, do widzów" - dodawał.
W jakich teatrach w Warszawie Pan występował?
- Śpiewałem w bazylice na Pradze u Salezjanów, tam grałem też w jasełkach. Gościnie występowałem w
Teatrze Powszechnym, w Teatrze Rozmaitości, w Teatrze Klasycznym, a w stanie wojennym w Teatrze na
Targówku, gdzie wcześniej zakładałem "Solidarność". Wtedy już na dobre związany byłem z Kościołem,
gdzie mogliśmy mówić to, co się czuło. Zauważyłem wówczas, że ludzie bardzo pragnęli kontaktu ze sztuką,
pieśnią, z ładną poezją oraz z tekstami Ojca Świętego Jana Pawła II i księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego.
Czuliśmy, że nam to słowo z ust "wyrywają". To było wielkie przeżycie. Już po stanie wojennym grałem w
teatrze w Płocku, w znakomitym przedstawieniu "Mistrz i Małgorzata".
Jest Pan aktorem śpiewającym, to znaczy, że ma Pan także coś wspólnego z operą?
- Owszem, uczyłem się śpiewu, myślałem, że może pójdę do teatru muzycznego. Ale opera przeżywała wtedy
pewien kryzys, okres skostnienia, operetka też. Zostałem więc w teatrze. Ale miałem szczęście, że grałem w
wielu przedstawieniach muzycznych, które dziś nazwalibyśmy musicalami, i to mi dawało wiele satysfakcji.
Miałem lepsze i gorsze epizody, więcej lub mniej ról, ale najbardziej na sercu leżały mi zawsze dwa
przedstawienia: "Dziś do ciebie przyjść nie mogę" w Teatrze Klasycznym i "Gałązka rozmarynu", wystawiona
w 1987 roku w Teatrze Rozmaitości. Gdy w teatrze śpiewana była "Pierwsza Brygada", ludzie zrywali się na
baczność, płakali ze wzruszenia, było to dla nas głębokie przeżycie. Później nagraliśmy szybko te pieśni na
płyty, by je zawieźć na gościnne występy do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Szły tam jak woda.
Kiedy związał się Pan z kościołem Świętego Krzyża w Warszawie?
- Moja profesor śpiewu, słynna pani Anna Osakiewicz, była zaprzyjaźniona z wybitnym kompozytorem i
organistą - profesorem Feliksem Rączkowskim. To ona przyprowadzała mnie do niego do kościoła Świętego
Krzyża na konsultacje muzyki i śpiewu religijnego. Już wtedy ten związek z kościołem Świętego Krzyża był
dość silny. W stanie wojennym zacząłem przygotowywać tutaj oprawę liturgiczną Mszy Świętych za
Ojczyznę, których inicjatorami byli profesorowie i "Solidarność" Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Te
nabożeństwa odbywają się do dziś. Organizowałem też różne koncerty okolicznościowe, rocznicowe. Zresztą,
od dziecka bawiliśmy się tu z kolegami na gruzach Warszawy, fascynowała mnie zawsze figura Chrystusa
przed kościołem. Jako ministranci braliśmy udział w licznych procesjach odpustowych czy w procesji Bożego
Ciała. Do obowiązku należało przyjść do Świętego Krzyża czy do katedry. Pamiętam, że uczestniczyłem w
procesji, którą prowadził kardynał Hlond, niosąc do katedry cudowny krzyż uratowany z kościoła
seminaryjnego. Bardzo przeżywałem ten uroczysty czas. Tak samo widziałem idącego przez zgruzowaną
www.radiomaryja.pl
Strona 3/8
Warszawę Prymasa Wyszyńskiego i wszystkich biskupów warszawskich. Byli blisko ludzi, czuli ten Naród.
W stanie wojennym przygotowywał Pan oprawę artystyczną Mszy Świętych za Ojczyznę w kościele św.
Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu. W jakich okolicznościach spotkał się Pan z księdzem Jerzym
Popiełuszką?
- Gdy dowiedziałem się, że na Żoliborzu jest taki ksiądz i odbywają się takie Msze Święte, pomyślałem, że
chciałbym tam być. Miałem wtedy takie nieśmiałe przekonanie, że prędzej czy później znajdę się przy księdzu
Jerzym. Ale nie było to proste. Ksiądz Jerzy otoczony był grupą zaufanych ludzi, którzy sprawdzali, czy dany
człowiek nie jest skompromitowany, czy jest "pewny". Zgłosiłem się do księdza Jerzego na plebanię.
Otworzyli mi hutnicy, którzy strzegli księdza. "Pan w jakiej sprawie?" - spytali. "Chciałem zaoferować swoją
służbę przy księdzu Jerzym" - odpowiedziałem. Po pewnym czasie wrócili od księdza i powiedzieli, że
zanotował moje nazwisko i mam czekać na wiadomość. Czekałem chyba parę miesięcy. Po tym czasie
podszedł do mnie Jurek Moes i mówi: "Słuchaj, czy możesz porozmawiać z Romą Szczepkowską, która
zajmuje się angażem aktorów do kościoła na Żoliborzu?". Odpowiedziałem, że tak. Gdy poszedłem do niej,
spytała, czy nie chciałbym śpiewać i recytować na Mszach Świętych za Ojczyznę u księdza Jerzego.
Myślałem, że niebo mi się otwiera. Czy chciałbym? Przecież ja się tego doczekać nie mogłem!
Co było później?
- Po jednej z Mszy Świętych za Ojczyznę stałem przy wyjściu do zakrystii. Wszyscy czekali na księdza
Jerzego. Miał jakby smutny, zmęczony uśmiech, ale jednocześnie było w nim coś promiennego. Ksiądz Jerzy
przyszedł, rozejrzał się i w pewnym momencie spojrzał na wprost. Nasze oczy się spotkały. Przeżyłem wtedy
wstrząs, zobaczyłem bowiem całe swoje życie - co zrobiłem złego, co dobrego. Wydawało mi się, że trwa to
wieki. Ksiądz Jerzy uśmiechnął się do mnie i ruszył w stronę swego pokoju na plebanii, jeszcze raz się
obejrzał i zniknął mi z oczu. Od tego momentu byłem pewien, że będę u niego. Gdy później spotkaliśmy się,
spytał, co mogę mu zaproponować. Powiedziałem, że mogę śpiewać pieśni patriotyczno-religijne. Zapytałem
także, czy mam śpiewać również psalmy. "Ale jak, z chóru?" - zapytał ksiądz Jerzy. Ja na to, że nie z chóru,
tylko od ołtarza, że tak śpiewam w kościele Świętego Krzyża. Ucieszył się. "To lepiej, bo psalmy śpiewane od
ołtarza będą brzmiały bardziej uroczyście niż z chóru" - powiedział. Pamiętam, że pierwszym utworem, który
zaśpiewałem, była pieśń Konfederatów Barskich: "Stawam na placu z Boga ordynansu/ Rangę porzucam dla
nieba wakansu". Po Mszy Świętej ksiądz Jerzy spytał mnie, czy w następnym miesiącu też mogę zaśpiewać.
Mogłem - i tak nawiązała się nasza znajomość i współpraca. Później dowiedziałem się, że ksiądz Jerzy
zapraszał do siebie ludzi w dwójnasób: albo dwa razy (tzn. pierwszy i ostatni raz), albo wielokrotnie. O mnie
powiedział, że przyszedł tutaj człowiek, który śpiewa, ale i modli się. Mówił, że są niestety i tacy, którzy chcą
www.radiomaryja.pl
Strona 4/8
tutaj siebie eksponować, popisują się, a nie o to przecież chodzi.
Jaka była atmosfera Mszy Świętych za Ojczyznę?
- Niezwykła. Ludzie trwali w każdych warunkach pogodowych. Kiedyś, gdy na dworze było dwanaście stopni
mrozu i padał śnieg, pamiętam, że ksiądz Jan Sikorski powiedział: "Gdybyście siebie zobaczyli z góry, jak ja
na was patrzę - wszyscy wyglądacie jak wielkie bałwany przykryte czapą śniegu". Trwaliśmy tak prawie dwie
godziny! W upał tak samo. Tyle wtedy dokonywało się nawróceń! Atmosfera Mszy Świętych za Ojczyznę
była bardzo podniosła. Pamiętam, jak na jednej z nich śpiewaliśmy wszyscy pieśń "Nie rzucim Chryste
świątyń Twych". Ksiądz Jerzy stał z podniesionym dużym krzyżem, a cały kościół ludzi z małymi krzyżykami
w rękach. Tego przeżycia nie da się opisać. W księdzu Jerzym było coś tak promieniującego, coś tak
zniewalającego, a jednocześnie prostego, serdecznego i naturalnego. Tryskał optymizmem, którym nas
zarażał, dodawał siły i odwagi. Przestrzegał nas przed działaniem, które mogłoby prowokować władze do
pacyfikacji. Pamiętam jego nieustanne wezwania, prośby, by nie dać się sprowokować, nie podejmować
żadnych okrzyków wznoszonych poza kościołem, nie przyjmować żadnych ulotek, bo to robili prowokatorzy.
Wiem, że były też groźne sytuacje, bo zomowcy po Mszy Świętej za Ojczyznę, gdy pierwszy raz wykonał Pan
pieśń "Ojczyzno ma", próbowali schwytać Pana, ale dzięki radiu, które mieli hutnicy na Żoliborzu, udało się
podsłuchać ich rozmowę i temu zapobiec...
- Tak. Córka była wtedy mała, więc mieliśmy ustalone, kto się nią w razie czego zaopiekuje. Były przecież
nocne aresztowania, internowania. A stan wojenny... ile przyniósł ofiar? Unika się teraz tego tematu. Tylko w
ciągu pierwszej i drugiej nocy pochłonął - rozmawialiśmy o tym ze środowiskami medycznymi, które
poznałem u księdza Jerzego - od 800 do 1000 osób. Byli to ludzie, którzy zmarli w nagłych wypadkach, nie
uzyskawszy pomocy medycznej.
Wtedy udało mi się schronić. Zgarnęli mnie dopiero prosto ze sceny w Teatrze Rozmaitości. Zastosowałem
wtedy zasady, jakich uczył nas ksiądz Jerzy - jak zachować się w razie zatrzymania i aresztowania. Najpierw
trzeba było głośno krzyczeć, jak się nazywam, że jestem aresztowany, kogo zawiadomić. Esbecy próbowali
zatykać usta, ale należało ich przekrzyczeć. Kto usłyszał taką wiadomość, było to dla niego moralne
zobowiązanie, by przekazał ją, gdzie trzeba. Więc szybko powiedziałem koledze i koleżance w teatrze: "SB
jest tutaj, dyrektor przyszedł po mnie i powiedział, że mam stawić się u niego w gabinecie". Do koleżanki
Krysi Wolańskiej powiedziałem jeszcze: "Zadzwoń do żony. Znasz Marysię Homerską?". "Znam". "To leć do
Stanisława Kostki, bo tam miałem być zaraz na nabożeństwie, i albo jej albo którejś ze znanych tobie aktorek
czy aktorów, którzy tam są, lub któremuś księdzu, ale w zakrystii, nie koło kościoła, powiedz, że mnie
aresztowali".
www.radiomaryja.pl
Strona 5/8
Dlaczego nie można było rozmawiać z księżmi koło kościoła?
- Bo wiedzieliśmy, że mogą tam być fałszywi księża. Panowie z SB zamówili bowiem u krawca, który szył
księżom stroje, ponad czterdzieści sutann. Potwierdza to pewien fakt. Już po śmierci księdza Jerzego do
kościoła św. Stanisława Kostki przyjechał młody człowiek w biskupich szatach. Przedstawił się, że jest
polskim księdzem ze Stanów Zjednoczonych. Ksiądz prałat Tadeusz Bogucki był wówczas w szpitalu i
obowiązki głównego wikariusza pełnił ksiądz Marcin Wójtowicz. Spytał się więc ekscelencji, czy nie
zechciałby być głównym celebransem. "Nie, będę sobie siedział z boku" - odparł. "To może choć homilię
ekscelencja powie" - spytał ksiądz Wójtowicz. "Nie, nie chcę wam tutaj burzyć porządku, jestem szczęśliwy,
że mogę tutaj być i uczestniczyć we Mszy Świętej niezobowiązująco" - odparł. Coś mnie wtedy tknęło, nie
spodobał mi się ten kapłan. Po nabożeństwie ksiądz Marcin poprosił go na górę do pokoju, poczęstował kawą.
"Ekscelencjo, ponieważ prowadzimy tu coś w rodzaju księgi pamiątkowej, muszę wpisać dane ekscelencji.
Proszę o dokument" - powiedział. "Jaki dokument?" - pyta rzekomy biskup. Księdza Marcina aż zatkało,
zorientował się wtedy, że to nie był prawdziwy kapłan, tylko przebrany. "Proszę natychmiast opuścić to
miejsce" - powiedział fałszywemu biskupowi. Służba Bezpieczeństwa aż tak daleko się posuwała.
Pana koleżanka zawiadomiła więc kogo trzeba o tym, że został Pan aresztowany?
- Tak. Ksiądz Józef Jachimczak akurat odprawiał Mszę Świętą. Podszedł do niego ks. prałat Tadeusz Bogucki
i poprosił, żeby powiedział ludziom zgromadzonym w świątyni, że pan Łochowski, który miał dzisiaj za
chwilę tutaj śpiewać, został aresztowany w teatrze. Jeden jęk przeszedł przez kościół. Po przesłuchaniu
puszczono mnie, od razu pojechałem więc do kościoła św. Stanisława Kostki. Gdy zobaczył mnie ksiądz
prałat Bogucki, który stał przy grobie księdza Jerzego, westchnął głośno: "O, jest pan nareszcie". W życiu nie
słyszałem takiego westchnienia ulgi. I pierwsze pytanie: "Nie bili pana?". "Nie" - odparłem. "To chwała Bogu.
Niech pan idzie do kościoła, bo ludzie modlą się w pana intencji, niech się pan im pokaże" - poprosił.
Jaki wpływ na Pana życie wywarł ksiądz Jerzy Popiełuszko?
- Chciałem być lepszy. Najistotniejsze, że ksiądz Jerzy jest moim sumieniem i nieustającym sprawdzianem.
Jeżeli ktoś mi wyrządzi krzywdę i odruchowo chcę mu się odwdzięczyć tym samym, wtedy przypomina mi się
ksiądz Jerzy i jego nauczanie, że nie wolno. Mówił: "Jeżeli zareagujesz złem, siłą, to już przegrałeś".
Podkreślał także, żeby nieustannie przebaczać! Mam taką swoją modlitwę, ilekroć znajduję się w pobliżu
grobu księdza Jerzego: "Dzięki Ci, Boże, że mogłem przy boku księdza prałata Boguckiego i księdza Jerzego
śpiewać Twoją chwałę oraz jednoczyć i umacniać gnębionych Polaków. I proszę, aby z tej modlitwy zrodziły
się zbawienne pożytki dla naszej Ojczyzny, dla mej duszy i życia doczesnego".
www.radiomaryja.pl
Strona 6/8
Od 1990 r. pracował Pan w Ministerstwie Obrony Narodowej, później w Domu Wojska Polskiego, gdzie
umacniał Pan w żołnierzach tradycje patriotyczne. Jak wyglądała Pana praca z wojskiem?
- Byłem szefem oddziału kultury wojska polskiego w departamencie społeczno-wychowawczym MON.
Wprowadziłem w wojsku święcone, opłatek - wtedy jeszcze nie było bowiem biskupa polowego - a także
Mszę św. rezurekcyjną z ceremoniałem w Wielką Sobotę. W Domu Wojska Polskiego zajmowałem się
głównie wydawnictwami i pieśniarskim ruchem amatorskim. Przygotowałem m.in. śpiewnik od
"Bogurodzicy" aż do "Solidarności", który nazwałem "Pieśń ujdzie cało". Jako instruktor prowadziłem także
wcześniej kilka zespołów teatralnych i recytatorskich.
Przygotowywał Pan z żołnierzami oprawę artystyczną Mszy Świętej z Ojcem Świętym Janem Pawłem II
podczas jego pielgrzymki do Polski w roku 1991...
- Miałem wtedy możliwość pierwszy raz krótko rozmawiać z Ojcem Świętym. Byłem odpowiedzialny za
orkiestrę, chór i całą oprawę artystyczną Mszy Świętej. Z tej okazji opracowałem także śpiewnik żołnierski,
który zamierzałem wręczyć Ojcu Świętemu. Ksiądz biskup Sławoj Leszek Głódź zwrócił mi uwagę, że Ojcu
Świętemu wręcza się egzemplarz oprawiony w białą skórę. "Ekscelencjo, gdzie ja teraz zdobędę białą skórę.
Jak mnie nie stać na barokowy pałac, biorę zakopiańskiego cieślę, żeby mi wyciosał piękną chatę góralską" -
mówię. "Co pan ma na myśli?" - pyta ksiądz biskup. "Oprawimy śpiewnik w płótno z munduru żołnierskiego,
a na dole wytłoczymy biało-czerwony pasek i orła" - powiedziałem. Tak zrobiłem i śpiewnik pięknie
wyglądał. W ostatniej chwili wpadłem na pomysł, żeby na okładce przyczepić krzyżyk z sosny, który
poświęcił na ołtarzu polowym w Katyniu ojciec Eustachy Rakoczy. Wręczając Papieżowi śpiewnik,
powiedziałem: "Ojcze Święty, to jest nasz pierwszy modlitewnik żołnierski". "Bóg zapłać" - odparł Jan Paweł
II i uśmiechnął się. Wówczas dodałem: "Ojcze Święty, ten krzyżyk jest wykonany z gałązki sosny
poświęconej na ołtarzyku polowym w Katyniu, gdzie byliśmy jesienią z delegacją Ministerstwa Obrony
Narodowej". Papież zamyślił się. "Katyń to osobna sprawa, proszę pana, to osobna sprawa!" - rzekł.
Pocałowałem go drugi raz w rękę, Ojciec Święty odwrócił się, trzymając śpiewnik w ręce, odszedł dwa kroki.
Wtedy ośmieliłem się jeszcze dodać: "Ojcze Święty...". Odwrócił się. "To co, jednak Papież ma swoje
dywizje" - powiedziałem. Zastanowił się przez chwilę i zaczął się śmiać.
Co oznaczało to zdanie?
- Było to słynne zdanie Stalina. Gdy referowano mu pewną sprawę i spytano się, co na to Watykan i Papież,
sowiecki dyktator odparł: "Papież... A ile on ma dywizji?".
Później była druga część spotkania z Ojcem Świętym w Częstochowie, podczas Światowych Dni Młodzieży.
www.radiomaryja.pl
Strona 7/8
Zaproponowałem wtedy, żeby uczestniczyły w nim nasze orkiestry i delegacja żołnierzy Wojska Polskiego.
Zaprosiliśmy także delegacje kilku armii z Zachodu. W sumie przybyło 1900 żołnierzy, w tym 300 z armii
zachodnich. Wojsko wnosiło krzyż do intronizacji, nasze orkiestry pięknie grały. Gdy żołnierze wykonali dla
Ojca Świętego "Czarną Madonnę", nie mógł od nich oderwać oczu. Bóg dał później, że pojechałem wraz z
delegacją księży ze Świętego Krzyża do Watykanu dziękować Ojcu Świętemu za jubileusz księży misjonarzy
z naszej bazyliki. W tym czasie Ojciec Święty inicjował uroczystości Roku Jubileuszowego 2000. Zaproszeni
byliśmy do papieskiej kaplicy na prywatną Mszę Świętą. Podczas niej zaśpiewałem Akatyst, zachwycający
utwór z V wieku z Bizancjum, który Jan Paweł II bardzo lubił. Gdy zacząłem śpiewać, Ojciec Święty obejrzał
się. Potem wyszedł do nas i kiedy ukląkłem przed nim, powiedział: "Ach, to pan śpiewał Akatyst. Bóg zapłać,
Bóg zapłać".
Uczestniczy Pan w licznych rocznicowych wydarzeniach religijnych i patriotycznych w Polsce, które często
sam Pan prowadzi. Czy i teraz jakieś Pan przygotowuje?
- Skończyłem 70 lat, więc czuję już pewne zmęczenie, ale dopóki będę miał siły, dopóty będę brał udział w
tych spotkaniach. Zapraszam wszystkich na uroczystości w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie związane
ze 150-leciem figury Pana Jezusa "Sursum Corda", która stoi przed kościołem. 14 września o godz. 19.30
zostanie wykonany uroczysty koncert - oratorium Feliksa Nowowiejskiego "Znalezienie Świętego Krzyża".
Wystąpi pięknie brzmiący chór Opery i Filharmonii Podlaskiej z Białegostoku, Polska Orkiestra Radiowa z
Warszawy i dwoje solistów - Monika Ledzion z Warszawskiej Opery Kameralnej i Adam Kruszewski,
najlepszy polski baryton.
Czy może Pan zdradzić, jakie są Pana zainteresowania pozaaktorskie?
- Bardzo lubię sztukę, muzykę, podróże. Teraz jestem zwariowany dziadzio. Wnuczek ma 4,5 roku, staram się
mu poświęcać jak najwięcej czasu. Przy zasypianiu często prosi mnie: "Dziadziu, zaśpiewaj mi tę piękną pieśń
"Wszystkie nasze dzienne sprawy". Gdy miał dwa latka, śpiewałem mu już "Pierwszą kadrową". Chciałbym
mu jak najwięcej przekazać, bo już wiele rozumie.
Dziękuję Panu za rozmowę.
www.radiomaryja.pl
Strona 8/8