Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
2
Jacek Pałka
Bazylek daje sobie radę
Copyright © by Estymator Jacek Chołoniewski 2012
Copyright © by Jacek Pałka 2004
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
3
Zwierzątko
Bazylek, jak każde chyba dziecko, od zawsze bardzo pragnął mieć w domu jakieś
zwierzątko. Długo zwlekałem wyszukując przeróżne wygodnickie argumenty przeciw.
Aż uległem.
No i mamy zwierzątko.
Zakk (bo tak nazywa się nasz nowy lokator) ma 115 centymetrów długości i jest
przesympatyczny.
Istnieje nadzieja, że to nie pyton tygrysi, te bowiem dorastają do ośmiu metrów.
W skrytości serca liczę na to, że Zakk jest pytonem królewskim.
Okaże się.
– Nie było kobry? – spytał Bazylek rzeczowo, gdy go poinformowałem o rychłym
pojawieniu się Zakka w naszym życiu.
– A tak w ogóle co to za imię? – drążył temat. – W sumie fajne, ale pewny jesteś, że to
chłopak?
Niezbyt pewny, ale imię niczego sobie. A ja je bardzo lubię.
Bazylek podchodzi do tematu spokojnie, ale dość chłodno, za to ja jestem pod
wrażeniem.
Wielkim.
Zakuś
Oczywiście, to JEST pyton tygrysi, czego się najbardziej obawiałem. Więc zapewne
wkrótce nastąpi wymiana na mniejszy model.
Póki co, jest jak jest.
I Bazylek kompletnie odleciał na punkcie węża.
– Tato, Zakuś jest głodny – powiedział z troską wczoraj wieczorem. – Zjadłby serek
wędzony? Jak myślisz?
Co ja myślę, to już jest inna sprawa.
Dzisiaj pierwsze karmienie i zamierzam przyjąć to po męsku. Nie da się bowiem ukryć, że
także zapałałem do Zakusia płomiennym uczuciem. Wmawiam sobie, że z wzajemnością,
ale takie romantyczne wizje to moja specjalność.
Moje freakowe podejście do sprawy to normalka, ale reakcje niektórych familiantów
przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Wieczorową porą nawiedzili nas Dziadkowie,
których oczywiście, jako urodzony efekciarz, musiałem powitać z Zakkiem owiniętym
wokół szyi.
Tak jak czułem, nastąpił odwrót na klatkę schodową. Po chwili jednak powrócili. I o ile
Dziadek zachował dystans, to Babcia Frytka kompletnie wsiąkła.
Obserwowałem urzeczony jak pozwalała Zakkowi na wszystko. Kiedy zbliżył mordkę do
Babcinej twarzy, byłem pewny, że dokazywanie zaraz się skończy. Skądże... Dali sobie
pyska i zabawa trwała w najlepsze.
Zuch dziewczyna z tej Babci.
Dumny jestem z takiej Matki.
Ha.
– Pięknie się czyta Harry'ego Pottera patrząc na Zakka – oświadczył Bazylek podczas
cowieczornej lektury. – Jest inny klimat – dokończył.
A potem jeszcze tylko piętnaście razy wychodził z łóżka, żeby sprawdzić, jak się Zakuś
miewa...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
4
Trenowanie splotów
Zakk jest wielką miłością Bazylka, ale wszystko ma swoje granice. Nasz nowy koleżka
spędza sporo czasu poza terrarium i najczęściej wędruje po mnie, co, tak na marginesie,
jest bardzo przyjemne. Podczas tych spacerów zdarza mu się owinąć dość szczelnie
wokół mojej ręki albo szyi.
Trochę to zaniepokoiło Bazylka, który zupełnie nie przyjął wyjaśnienia, że w ten oto
sposób Zakk trenuje sploty i ćwiczy swoje młode ciałko.
– Tato, powiedz mu, żeby lepiej nie ćwiczył splotów na Twojej szyi – oznajmił Bazylek
groźnie – bo ja mogę na nim poćwiczyć kopy i boksy.
Jeszcze się o mnie pobiją.
Lunchtime
Jedno jest pewne – życia z Zakkiem u boku nigdy nie będzie można nazwać
monotonnym.
Wczesnym popołudniem, kiedy powróciliśmy do chatynki z przedszkola, terrarium było
otwarte, zaś po wężu ani śladu.
Przewróciliśmy wszystkie pomieszczenia do góry nogami. Bezskutecznie. W końcu
Bazylek zaproponował żeby zajrzeć na szafę. Oczywiście. Zakk spał na szafie zwinięty w
kłębek.
Znalazł się w samą porę, bo na popołudnie zaplanowana była akcja karmienia.
Sprawczyni całego zamieszania, czyli Osóbka, Która Ofiarowała Nam Zakka przybyła
punktualnie.
Wraz z Zakkowym obiadem...
Zjadł. Nie powiem. Ale w szczegóły nie będę się zagłębiał.
Gdy zadowolony i najedzony Zakk wygrzewał się na swoim ulubionym korzeniu, ja
przyłapałem się na myśli, że najchętniej napiłbym się czegoś mocniejszego.
Dla równowagi.
I higieny psychicznej.
Wtedy to przybył Bazylek i obraził się za to, że karmiliśmy Zakusia bez niego.
Nie skomentowałem.
Firma
– Czikuś powinien założyć z Zakkiem firmę – wykombinował sobie Bazylek. – Cziki by
polował na myszki i potem je dawał Zakkowi. Fajny pomysł?
Bardzo fajny, ale do głowy przyszła mi jeszcze jedna możliwość, hmmm współpracy...
Zakk 2
Przykra sprawa.
Rozstania nadszedł czas i w terrarium pojawił się nowy koleżka – pyton królewski, który
również nazywa się Zakk. Dziwna zbieżność.
Nikt nie zastąpi tamtego Zakusia, ale co tu kryć – wolałem się z nim pożegnać dziś, niż
czekać na moment, gdy już nie będzie się mieścił w chatynce.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
5
Informacyjnie.
Ale Zakk 2 piękny jest jak cholera.
I silny.
Ciastka masowego rażenia
Imieninowe przyjęcia to ciężka robota.
Chatynkę nawiedziły tabuny gości czyli Dziadkowie oraz Dobry Wujek z Osobistą
Małżonką. Ścisk był przepotworny, co wcale nie przeszkadzało Bazylkowi. Powiedziałbym,
że przeciwnie.
Ze względu na Bazylka, impreza miała słodki charakter, a w rolach głównych wystąpił tort
bezowy i ekstremalnie kremowe ciacha.
– To są ciastka masowego rażenia – oznajmił nagle Bazylek i wyszczerzył szczerby,
zadowolony z siebie. – Bo z masą – wyjaśnił zaskoczonym biesiadnikom.
Kiedy goście opuścili już nasze progi, zabraliśmy się zespołowo do usuwania skutków
kataklizmu. Bazylek zbierał zabawki, ja zaś podjąłem wyzwanie rozprawienia się ze
szkłem.
W pewnej chwili natknąłem się na niedojedzoną bombonierkę.
– Chcesz czekoladkę? – zapytałem moje dzieciątko.
Bazylek spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i przez chwilę miałem wrażenie, że będzie
wymiotował.
– Dziękuję bardzo – odparł grzecznie, acz stanowczo – już się dziś nasłodyczowałem.
Naturalni wrogowie
Przez całą imprezę imieninową zmuszony byłem dzielić swą uwagę między szanownych
gości oraz Bazylka, który za wszelką cenę chciał zabawić i rozerwać Zakka. Mimo moich
zakazów.
Stukał sękatym paluszkiem w ścianę terrarium.
Podjeżdżał Lancią Delta pod sam nos węża.
Usiłował strzelać do niego strzałkami z przyssawką.
Robił wszystko, co w jego mocy, ale ja byłem czujny.
Po dwóch godzinach robienia za ochroniarza Zakka, stwierdziłem, że do naturalnych
wrogów dusicieli należy zaliczyć duże, drapieżne ptaki, duże gryzonie i małe dzieci.
Szczególnie te ostatnie.
Whatta day
Wczoraj wieczorem, kiedy Bazylek już smacznie pochrapywał za ścianą, ja nieznacznie
nadużyłem whisky Teacher's, którą otrzymałem w prezencie imieninowym od Dobrego
Wujka. Co z kolei, po kilku godzinach snu, dało mi podejrzanie euforyczny poranek,
przerwany na krótko telefoniczną kłótnią z Bazylkową Rodzicielką. Nie zmieniło to jednak
w najmniejszym stopniu mojego wysoce pozytywnego nastawienia do świata i
szampański poranek trwał w najlepsze.
Nie zważając na późną porę, odegraliśmy z Bazylkiem program obowiązkowy czyli cały
Prymityw T. Love, potańczyliśmy, uraczyliśmy się kanapkami z kremem Snickers, po
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
6
czym niespiesznie udaliśmy się w kierunku uczelni.
Pokonanie stumetrowej drogi do przedszkola zajęło nam nieco więcej czasu niż
zazwyczaj, a to za sprawą przecudnej, słonecznej aury, wymarzonej do snucia się po
mieście.
Zanim ostatecznie dotarliśmy do celu, pobłąkaliśmy się więc po plantach, że się takim
ładnym tu posłużę określeniem pobliskich terenów zielonych.
Właściwie to byłem nawet w nastroju do poczytania sobie gazety na ławce.
Ale to już byłoby przegięcie.
Bo było minus dwanaście.
Wynocha z twierdzy
– Wiesz tato, co jest największym plusem Zakka? Że nie szczeka – niespodziewanie
oznajmił mi Bazylek po kolejnej wizycie u Dziadków.
Rozgadaliśmy więc temat Miśki, bo to ona oczywiście zainspirowała Bazyla do tego typu
przemyśleń. Korzystając z okazji, kategorycznie zabroniłem Bazylkwi pastwienia się nad
nią, dokuczania jej oraz wyzywania w obecności Dziadków.
– Jesteś bardzo niekonsekwentny – powiedział Bazylek z wyrzutem – kiedyś zgodziłeś się
z tym, że jest durna i niewychowana.
– Podtrzymuję – oznajmiłem zgodnie z prawdą – jest bardzo durna. Ale bić jej nie wolno.
Trucie zakończyłem krótkim wykładem pod hasłem "my home is my castle",
podkreślając, że Dziadkowie mają pełne prawo do takiego a nie innego psa, zwłaszcza, że
sami go wychowali.
Bazylek przez kilka chwil wędrował w milczeniu.
– Więc każdy ma prawo do robienia we własnym domu, co mu się podoba? – zapytał po
jakimś czasie.
– W pewnym zakresie nieszkodzącym innym – odpowiedziałem.
– Super – ucieszył się Bazyl. – Więc jeśli komuś nie podoba się, że mamy Zakusia, to
wynocha?
Wynocha.
Święty Walenty, módl się za nami
– Bardzo fajne Walentynki – powiedział Bazylek wczoraj, po powrocie z przedszkola. –
Mieliśmy z Grzechem przygotowane czekoladki dla dziewczyn. On dla Ewy, a ja dla Jadzi.
Ale nie przyszły dziś do przedszkola, więc mogliśmy te wszystkie słodycze zjeść sami.
Super, nie?
Bardzo super.
Pod wieczór Bazylkowi przypomniało się, że nie dałem mu żadnego prezentu na
Walentynki.
– A dlaczego miałbym Ci robić Walentynkowy prezent? – spytałem zaskoczony.
– Bo to jest święto zakochanych, a ty chyba mnie kochasz, prawda? – wyjaśnił z chytrym
uśmieszkiem.
W sumie kocham. Nie ma sprawy. Udaliśmy się więc do zaprzyjaźnionego sklepu, gdzie
Bazylek naciągnął mnie na latającego Spidermana.
Piękna zabaweczka.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
7
Oczy węża
Wczoraj wieczorową porą, Bazylek przykucnął obok terrarium i z wielką uwagą przyglądał
się wężowi przez kilka minut, po czym oświadczył z przekonaniem w głosie:
– Już wiem, dlaczego Zakuś tak bardzo mnie lubi. Ja mam identyczne oczy, jak on. Takie
czarniutkie. Węgielki.
Ano pewnie dlatego.
Przysługa
Wracając z cowieczornego spaceru, Bazylek wdrapał się na swój ulubiony murek w
centrum i oświadczył, że będzie teraz wędrował i nucił.
Bez problemu. A, że nutki wydały mi się dziwnie znajome, bo piosenkę o Mikołaju
przerabiamy od trzech miesięcy, ochoczo przyłączyłem się do Bazylkowego śpiewania.
Wtedy mój synek przerwał swoje dźwięczne trele, nasrożył się i rzekł:
– Wyświadczysz mi ogromną przysługę, jeśli będziesz tylko słuchał, nie śpiewając.
– A to dlaczego – zapytałem i prawie natychmiast zrozumiałem, że to pytanie było
zbędne.
– Bo nie umiesz – oznajmił Bazylek – fałszujesz i mnie mylisz.
Chamstwo. Ja przecież w podstawówce śpiewałem w szkolnym chórze, a za brawurowe
wykonanie piosenki "Dwadzieścia lat a może mniej" na festiwalu piosenki dziecięcej
dostałem bukiet jesiennych liści.
A ten mi tu, że fałszuję.
Firesnake
Zaspaliśmy dziś koncertowo. Po raz kolejny. Co prawda, wczoraj nastawiłem dwa budziki,
nie zmieniło to jednak faktu, że dziś o świcie z zimną krwią wyłączyłem je i powróciłem
do łóżka.
O 7.28, w jednej chwili zrozumiałem złożoność naszej sytuacji. Zdążenie na ósmą do
gimnazjum, po uprzednim odstawieniu Bazylka na uczelnię graniczyło z cudem.
Żeby więc skłonić mojego synka do zagęszczenia ruchów, zacząłem mu opowiadać o
dzielnych strażakach, którzy w ciągu kilku minut są gotowi do akcji. I że my też jesteśmy
takimi dziarskimi strażakami.
Pomogło.
Odrobinkę.
Po krótkim czasie Bazylek stał w pełnym rynsztunku przy drzwiach. I snuł opowieści.
Strażackie oczywiście.
– A wiesz Tato, że tu w chatynce jest trzech strażaków?
– Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, szukając w tym samym czasie drugiego buta.
– Trzecim jest Zakk – oświadczył Bazylek. – On mógłby być wężem strażackim i
znalazłem dla niego bardzo fajne zastosowanie w pożarniczej akcji.
– Super pomysł – odparłem – ale ja jak gdyby wiem do czego służą w akcji pożarniczej
węże strażackie.
– Rozmawiamy o różnych rzeczach – ofuknął mnie Bazyl – posłuchaj mnie i przez chwilę
nie przerywaj.
I zaczął:
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
8
– Widzisz, gdy palą się wyższe piętra to pod oknami się rozkłada taką poduchę. Ale nie
wszyscy ludzie chcą na nią skakać. Więc ja bym tam do nich wchodził z Zakkiem i bym
ich straszył. A gdyby on był na dodatek znudzony, to by ziewał. I wtedy oni by się
jeszcze bardziej bali, bo by myśleli, że chce ich zjeść. I na pewno by skoczyli. Super plan,
nie? O takim wężu strażackim myślałeś?
Nie o takim.
Cholerna infekcja
Od kilku dni Bazylek zdecydowanie niedomagał. Wczoraj skończyło się to wizytą u lekarza
i zakupem stukilowej torby leków. Z antybiotykiem na czele.
W nocy jednakże nastąpiło przesilenie i dzisiaj naszym oczom ukazał się zupełnie inny
Bazylek.
Zdrowszy i szczęśliwszy.
Kiedy około południa zagadnąłem go o stan zdrowia, odparł radośnie:
– To chyba nie było zapalenie oskrzeli, tylko jakaś cholerna infekcja. Na szczęście już
ustała.
Na szczęście.
Pojechane
Tak się kończy wyrażanie niekontrolowanych, żywiołowych i grypsowanych opinii w
obecności Bazylka. Słuchaliśmy sobie dziś przeróżnych staroci w stylu wczesnego Heya.
Podczas prezentacji One of them, Bazylek zareagował nad wyraz entuzjastycznie:
– Bardzo pojechany kawałek, nie uważasz? – raczej stwierdził, niż zapytał.
Owszem. Ale jeszcze bardziej pojechane są tego typu odzywki w szczerbatych ustkach
Bazylka.
Rescue Team
Biedne schorowane dziecko należy bezwzględnie rozpieszczać, odwiedziłem zatem
stosowny sklep (przez tubylców nazywany U Wokulskiego), gdzie nabyłem dwie figurki.
Strażaków, jak mi się początkowo wydawało.
Bazylek był przeszczęśliwy i natychmiast przystąpił do zabawy. Kłopotliwe pytania
pojawiły się później.
– Tato, a po co im nosze? – zagadnął niespodziewanie.
– Bo to taka drużyna ratunkowa – odparłem po sprawdzeniu tej informacji na
opakowaniu.
– Zgoda. A beczka? I skrzynka drewniana. I rozkładane krzesło... Po co im to?
Hmmm. Tajemnicza sprawa. Żeby było śmieszniej, do jednej z figurek dołączono dwie
kule (takie do chodzenia). W tym bardzo specyficznym strażackim ekwipunku zabrakło
takich oczywistych spraw jak siekierki, sikawki czy drabiny. Ale nic to. Konwencjonalnymi
strażakami to się potrafi bawić każdy głupi, a drużyna ratunkowa to coś dla specjalistów.
Takich jak Bazylek.
Strażacy otrzymali imiona – Franek i Mirek – po czym zostali zapoznani z Józkiem,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
9
osobnikiem dość podobnym konstrukcyjnie, zakupionym swego na czasu na stołecznym
centralniaku.
Dziś nabyłem kolejnego dziwnego strażaka. Tym razem, w zestawie znaleźliśmy coś
jakby dzidę oraz... kolumnę głośnikową.
Ten trzeci ma na imię Jurek.
Też ładnie.
Klasyk
Idąc z wizytą do Babci Frytki, Bazylek stanął przy domofonie, zadzwonił i wesoło
zakrzyknął:
– Otwieraj babo!
Poproszony o wyjaśnienie tej dziwnej formy zwracania sie do Babci, poinformował:
– To był jeden z moich klasycznych żartów.
Chyba że tak
Gówniarze i naciągacze
– Co z tym robimy? – zapytałem, podając Bazylkowi naklejkę ukrytą w opakowaniu
jogurtów.
– Możesz to wywalić do śmietnika – powiedział Bazyl gniewnie – już się nie bawię w takie
akcje.
Kiedy oburzenie trochę mu minęło wyjaśnił, w czym rzecz.
– Te naklejki trzeba naklejać na taki kartonik i potem wysłać do tej firmy. Ale to jest lipa
– zakończył stanowczo.
Po czym otworzył mi oczy na lipność tego zagadnienia.
– Pamiętasz, jak zbieraliśmy etykietki od soku? Dostaliśmy wtedy czapeczkę? Nie. A
papierki od batoników? Była gra? Nie. A kody z rogalików? Przysłali maskotkę? Nie. To są
niesłowni gówniarze i naciągacze. Chodzi im tylko o to, żeby się dzieciom ząbki psuły. O
nic więcej.
Poważne zarzuty.
Dieta siedem milionów kalorii
– Nie jesz frytek? – spytała mnie Babcia podczas obiadu.
– Tatuś się boi, że się znowu utuczy – odpowiedział jej Bazylek. – Co, dobrze mówię? –
tym razem z zapytaniem zwrócił się do mnie.
Przemilczałem.
– A wiesz, że zjadłeś pięć kotletów? – skojarzył po chwili, kiedy wszystkie talerze i
półmiski świeciły już pustkami.
Wiem doskonale.
I boleję nad tym.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
10
Przenośnie
Po odebraniu Bazyliszka z uczelni, postanowiliśmy złożyć wizytę Dziadkom. Głównie po
to, by ich trochę objeść. Kwadrans później weszliśmy do klatki schodowej w ich bloku.
– Wiesz – zacząłem – zachodzi podejrzenie, że Dziadków nie ma w domu.
W tej samej chwili, kilka pięter nad nami rozległo się znajome ujadanie – dźwięk, który
wyzwala we mnie najdziksze, pierwotne, mordercze instynkty.
– Za to jest ktoś, kogo bardzo lubimy – powiedział Bazylek, a kiedy spojrzałem na niego
zdziwiony wyjaśnił: – Oczywiście mówię przenośnie.
Brylanty
Wczoraj, przed udaniem się do łóżeczka, Bazylek poszedł pożegnać się z Zakkiem.
Poszeptał do niego przez chwilę czułe słówka, po czym oznajmił:
– Ten nasz Zakuś ma oczy jak brylanty.
Jakie brylanty? – pomyślałem zdziwiony – przecież niedawno były węgielki.
Natychmiast zajrzałem do terrarium. Oczywiście. Dziwne, że nie zauważyłem tego
wcześniej. Zakuś leżał w kątku kompletnie zszarzały, z oczkami przyćpanymi do granic
możliwości.
I prawie białymi.
Nadeszła wiekopomna chwila.
Pierwsze skórowanie.
Tak bardzo lubię…
... czuć się chory, czuć się chory – popłynęły sepleniące trele Muńka z Naszej
Obowiązkowej Porannej Płyty.
– Ja też lubię czuć się chory – powiedział Bazylek – bo wtedy nie trzeba iść do
przedszkola. Ale tak za bardzo chory nie lubię być. Ewentualnie troszeczkę. Tak żeby
uniknąć tych wszystkich kłopotów z lekami i antybiotykami.
Słuszne podejście.
Podmistrz
Czwarty strażak bez trudu zaaklimatyzował się w grupie. Co więcej – decyzją Bazylka
został szefem ekipy.
– A Mirek będzie teraz wiceszefem – oświadczył Bazylek kategorycznie. – W naszym
przedszkolnym, tajnym klubie ja jestem podmistrzem czyli zastępcą zastępcy – przekazał
mi informację uzupełniającą.
– A dlaczego nie szefem? – zapytałem, mając na uwadze przywódcze talenty oraz zapędy
mojego synalka.
– Taki układ – powiedział Bazylek i westchnął. – Bartka nie można wygryźć – dodał i
powrócił do zabawy.
Przez pięć minut panowała względna cisza, przerywana tylko cichymi rozmowami
czterech dzielnych strażaków.
– Nieźle wyglądasz szefuńciu jak na kompletnego głupka "powiedział" nagle Mirek,
trzymany w lewej ręce.
– Przegiąłeś – warknął Łysy, którego Bazylek dzierżył w prawicy.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
11
I się pobili. Z pomocą Bazyliszka oczywiście.
Walka nie trwała długo, bo moim skromnym zdaniem Bazylek wyraźnie faworyzował
Łysego, który naturalnie wygrał.
– Ten gościu jest tak trochę bohaterem – dowiedziałem się po chwili – bo oprócz
gaszenia pożarów, łapie też złodziei. Rzecz jasna, najpierw robi im tym swoim młotem
małe znieczulonko – oznajmił Bazylek z dziwnym błyskiem w oku.
I zabawa trwała w najlepsze. Potem jeszcze tylko Józek wyłapał za to, że zadzierał z
dowódcą. A po akcji Bazylek troskliwie ułożył wszystkich strażaków do łóżeczka i życzył
im dobrej nocy oraz słodkich snów. Nie bez powodu.
Łóżeczkiem było bowiem metalowe pudełko w kształcie serca, uprzednio stosowane jako
opakowanie wedlowskich czekoladek.
Wszystkożerca
Wieczorową porą, w hypernovej zakupiliśmy pakę miniaturek tartare o smakach
przeróżnych. Był to pomysł Bazylka, choć ja byłem święcie przekonany, że nie tknie ani
kawałeczka. Jakże się myliłem...
Po powrocie do chatynki, Bazylek zrzucił buty, wysypał na tapczan dzielnych strażaków i
zadysponował:
– Kolacyjka.
Proszę bardzo.
Serki znikały w tempie ekspresowym. Przy łososiowym z koperkiem Bazylek tylko jęczał z
rozkoszy. Podczas wpylania orzechowego wyznał:
– Zaraz będę w niebie.
Następny w kolejce był czosnkowy – dotychczasowy numer jeden na Bazylkowej czarnej
liście. Czekałem na efekty z wielkim zniecierpliwieniem.
– Bajka. Co za smak – wyznał Bazylek przewracając oczami. – Co tam mamy dalej?
Dalej mieliśmy ziołowy, naturalny i delikatny. Wszystkie zniknęły w przepastnym
brzuszku Bazylka, który, po ostatnim kęsie oblizał się i trzeźwo zapytał:
– Czy mi się zdaje, czy dziś na kolację miał być rogalik z czekoladą? Chyba kupowaliśmy
coś takiego.
Kupowaliśmy. Nie da się ukryć.
– Daj gryza – poprosiłem po chwili, gdy z rogalika został już tylko niewielki kawałek.
– Ale nie za dużo, bo jestem strasznie głodny – odparł mój synalek. – I w miarę
możliwości bez czekolady, bo na czekoladzie mi szczególnie zależy.
Dobrze, że niedługo wiosna.
I rowery.
I wycisk.
Ha.
The night before
Wczoraj, wieczorową porą udaliśmy się do mieszkania Dwóch Dam, w celu spędzenia tam
upojnej nocy. Od czasu głośnej afery ogniskowej stosunki między nami a wspomnianymi
niewiastami uległy bowiem zdecydowanemu ociepleniu.
Młodsza z Dam przyjęła nas w progu wystrojona do granic możliwości. Zazwyczaj w
stylistyce Sporty Spice, tym razem obwieszona plastykową biżuterią, z wielobarwnymi
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
12
spineczkami na misternie wykonanej fryzurze.
Po wspólnej nasiadówce, przerywanej sporadycznie przez dzikie galopady Bazylka oraz
Młodszej z Dam, ta ostatnia udała się na spoczynek. Pozostała trójka przeniosła się do
salonu, by tam oddać się rozkoszom strażackich zabaw oraz spożywania zupy ogórkowej.
Z kuchni do salonu teleportowały się też pudełka ze Świętymi Herbatami, by posłużyć
Mirkowi, Łysemu i reszcie jako ruiny wieżowca.
Na widok rumowiska z herbacianych opakowań, w oczach Starszej z Dam na moment
pojawiły się trupie czaszki. Jednak po kilku chwilach wszystko wróciło do normy i na
powrót zajęliśmy się konsumpcją.
– Kto pierwszy skończy jeść, ten będzie się mógł ze mną pobawić – zawołał
niespodziewanie Bazylek. – Szczerze powiedziawszy obstawiam Ciebie – zwrócił się do
Starszej z Dam – bo na Tatę to nie można liczyć...
Na takie dictum, Starsza z Dam wylała zawartość łyżki z powrotem do talerza, ja zaś
zwolniłem tempo jedzenia czterokrotnie.
– Nie ma sprawy – oświadczył Bazylek – pobawię się sam.
Nie było jednak takiej konieczności, bo Starsza z Dam zgłosiła się do strażackiej bójki na
ochotnika, by po kilku zaledwie chwilach zaliczyć pierwszy cios.
– O co chodzi? On mnie bije – poskarżyła się na Bazylka.
– Nie on, tylko Mirek – odparł Bazylek. – To po pierwsze. A po drugie, to na tym polega
zabawa. Broń się – zakończył i ruszył swoimi figurkami do ataku.
Starsza z Dam w końcu pojęła reguły gry i przy pomocy swoich strażaków zaczęła dość
skutecznie okładać Bazylkowych zawodników. To z kolei niezbyt się spodobało mojemu
synalkowi.
– Dobra, kończymy – oświadczył – chłopaki są już zmęczeni.
Gil
Podczas oglądania Cubixa, Bazylek niespodziewanie kichnął i natychmiast rozdarł się na
cały dom:
– Tato!!!
– Co? – spytałem uprzejmie.
– No, jak to co?! – odparł Bazyl z wściekłością w głosie. – Nie widzisz?!
– Nie – odpowiedziałem, troszeczkę już zniecierpliwiony.
– No, gila mam!!!
Trzeba było tak od razu.
Planeta skarbów
Dziś w samo południe wybraliśmy się na świetny film. Planeta skarbów.
Fajnie się spało, bo w kinie było trochę chłodno. Nie wiem jak długo przebywałem w
świecie równoległym, ale gdy się obudziłem, Bazylek rozprawiał się właśnie z czwartą
paczką Mamby. Siedział owinięty w mój wysłużony kożuszek i z uwagą śledził akcję. Na
ucho streścił mi to wszystko, co straciłem i do końca projekcji starałem się już nie tracić
przyczepności.
A w finale to się nawet trochę wzruszyłem.
Jakem Thorgal.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
13
Po seansie Bazylek udał się do Babci Nie–frytki na niedzielny obiadek, ja zaś skierowałem
swe kroki do mieszkania Dwóch Dam. W tym samym celu.
W progu przywitała mnie Młodsza z Dam. W fiołkowym, jednoczęściowym stroju
kąpielowym, takimż kapelusiku z wstążką oraz... kwiecistym nadmuchiwanym kapoku.
Po raz drugi tego samego dnia wzruszenie odebrało mi mowę.
Trochę schłodziła mnie informacja, że to nie dla mnie ten oszałamiający wystroiczek, lecz
dla Bazylka.
Który nie dotarł.
Nie wie co stracił.
Books Belter
Będąc bardzo uczynnym młodzieńcem, podjąłem się niesłychanie ryzykownej misji w
mieszkaniu Dwóch Dam. Chodziło o dotarcie do kolanka pod umywalką i sprawdzenie,
czy nie spoczywają tam kolczyki Starszej z Dam. Cóż. Rozkręcanie umywalek to coś,
czego nigdy, pod żadnym pozorem nie powinienem robić.
Ale po kolei.
Kolczyków oczywiście w miejscu wskazanym nie było. Było wszystko, tylko nie kolczyki.
Przystąpiłem więc do ponownej instalacji i tu zaczęły się problemy.
Bo ciekło. Najpierw w dwóch miejscach, a potem w jednym. Usiłując zlikwidować awarię,
niechcący doprowadziłem do kompletnej demolki systemu. Mój Wielki Występ zakończył
się umieszczeniem miski pod miejscem wycieku oraz zamówieniem na rano hydraulika.
Jakiś czas później, Starsza z Dam spojrzała na mnie wyrozumiale, uśmiechnęła się tak,
jak tylko ona potrafi się uśmiechać i rzekła:
– Pisz ty lepiej te swoje książki.
Zero taktu.
Poleczka z Opoczna
Kilka dni temu, Bazylek wypatrzył w mieszkaniu Dwóch Dam harmonijkę. Oczywiście,
korzystając ze swojego wdzięku osobistego, w trybie natychmiastowym stał się jej
wyłącznym posiadaczem.
I się zaczęło.
Na szczęście, w odróżnieniu od innych znanych mi sprzętów grających, jest to instrument
o dźwięku względnie przyswajalnym i przyjaznym dla otoczenia.
Wczoraj, wieczorową porą udaliśmy się na krótki spacer w poszukiwaniu czynnego
bankomatu oraz sklepu spożywczego. Harmonijka oczywiście powędrowała z nami.
Koncert zaczął się tuż po opuszczeniu chatynki, by po chwili przerodzić się w uliczne
muzykowanie.
– Zagram teraz poleczkę – oświadczył Bazylek na jednej z głównych ulic naszej uroczej
miejscowości.
Jego poleczka wypłoszyła z budki telefonicznej trzy małolaty, które przerwały rozmowę i
wyjrzały w poszukiwaniu autora niepokojących dźwięków.
Bazylek natychmiast się ożywił.
– Widziałeś Tato, od razu przestały rozmawiać. Niech słyszą, jak gra mistrzu...
Po chwili mistrzu wszedł do opustoszałego o tej porze supermarketu i grzecznie spytał
przechodzącą ekspedientkę:
– Przepraszam, czy w tym sklepie wolno grać na harmonijce?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
14
Dziewczę na moment zdziczało, ale po chwili uprzejmie zezwoliło na występy.
Więc Bazylek wędrował między regałami i wesoło przygrywał, przerywając tylko niekiedy,
by wydać kolejną dyspozycję.
– Weźmy dwa Twixy.
I fragment muzyczny.
– Mały słoiczek kremu terravita.
I poleczka.
– Popatrz jakie fajne chrupki. A wiesz, że one farbują język? Dwie paczuszki poproszę...
I tęskne zadęcie w stylu rio bravo.
Harmonijka przegrała dopiero z dwumetrową gumą do żucia w sprytnym pudełeczku z
obcinarką.
– Nie da się żuć gumy i grać – stwierdził Bazylek po kilku próbach wykonywania tych
czynności jednocześnie.
Może i dobrze.
Karate po polsku
Obudziliśmy się bladym świtem w nastrojach skrajnie zróżnicowanych. Bazylek o coś tam
się bez przerwy dąsał i łypał na mnie zza okularków bardzo zbolałym wzrokiem. Ja dla
przeciwwagi czułem się bardzo nakręcony i radosny.
Chcąc poprawić mojemu synkowi humorek, zaproponowałem krótki sparring. Bazylek, o
dziwo, nie podjął wyzwania, a gdy go skotłowałem, przewróciłem i przytuliłem do siebie
w zapaśniczym zwarciu, spojrzał z wyrzutem i ofuknął mnie:
– Tato, uspokój się. To nie przystoi. Zachowujesz się jak dziecko. Nie jesteśmy sami.
– Czy wam to przeszkadza? – spytałem grzecznie Dwie Damy, które przyglądały się
naszej walce.
Młodsza w odpowiedzi zakwiczała z radości, Starsza zaś rzeczowo odparła, że nie
przeszkadza. W tej sytuacji wyprowadziłem w kierunku Bazylka leciutkiego mawaszka,
trafiając go w brodę. Tego było za wiele.
– Kopnąłeś mnie w głowę – zawołał oburzony Bazylek. – Przesadziłeś – dodał groźnie. I
rzucił się do walki.
Rozjuszony Bazylek to poważny przeciwnik. Przekonałem się o tym po chwili, gdy
przedarł się przez moją gardę i zdzielił mnie w nos.
– Masz teraz swoją walkę – wycedził. – Ale i tak ci nie wybaczę tego kopa – zakończył z
żalem.
Jak zwykle przesadza.
To był co najwyżej ćwierć–kontakt i nie miało prawa go zaboleć.
Ale liczy się fakt.
Złodzieje
Wczoraj, popołudniową porą, zabraliśmy plastikowe giwery i poszliśmy do kaczkowego
parku, by pobawić się w strzelanego i przy okazji zażyć świeżego powietrza. Po drodze
zdarzyło nam się oddać kilka przypadkowych strzałów do różnych celów. Z mojego
pomarańczowego shotguna wypaliłem między innymi w kierunku przejeżdżającego
radiowozu.
– I mają flaka – skomentował Bazylek na chłodno. – Ale wiesz Tato, prawdziwi złodzieje
to tak nie robią, że chodzą po mieście i strzelają na prawo i lewo, marnując kule.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
15
– To my jesteśmy złodziejami? – spytałem zaskoczony.
– No, skoro strzelamy do glin... – odparł Bazylek.
W sumie racja.
Nad kaczkowym stawem Bazylek przewrócił się do błota i tym samym problem dalszego
spacerowania rozwiązał się sam.Na otarcie łez, po powrocie do chatynki, zorganizowałem
pasjonujący konkurs. Chodziło o to, by jak najmniejszą ilością strzałów przewrócić
konstrukcję złożoną z kilkunastu pudełek zniesionych z całego mieszkania.
Walka była wyrównana do czasu, gdy w kolejnej rundzie, jednym strzałem położyłem
całą budowlę.
– Kiepska sprawa – zmartwił się Bazylek – bo teraz, żeby cię pokonać, musiałbym ją
zburzyć zeroma strzałami.
Unii mówimy tak
– Przepraszam, czy jest pan za wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej? – zagadnęły
mnie dziś śliczne ankieterki, kiedyśmy lekkim kłusem przemieszczali się do chatynki.
– Ja jestem za – krzyknął Bazylek – i mogę wytłumaczyć dlaczego.
I bez większych wstępów rozpoczął wykład:
– Przede wszystkim nie będzie tych kolejek na granicy do Goerlitz. Jak tak się wystoję
dwie godziny na przejściu, to mi się potem kompletnie odechciewa łazić po Marktkaufie.
Proste?
Proste.
Mam to samo.
Słóweczko
– Kurwizm – powiedział niespodziewanie Bazylek w drodze powrotnej z przedszkola.
Cichutko. Na pół autobusu.
– Słucham? – spytałem z lekka zaskoczony.
– Kurwizm – powtórzył spokojnie Bazylek. – Tak tu jest napisane na oparciu.
W istocie, na skajowym obiciu siedzenia widniał ogromny napis o wspomnianej treści.
– A co to w ogóle znaczy? – zainteresował się Bazylek.
Żebym to ja wiedział.
Lo batt
Poprzedniej nocy, w chatynce rozegrał się prawdziwy dramat cywilizacyjny.
Ale po kolei.
Kiedy Bazylek już smacznie spał, ja przystąpiłem do realizacji planu, który zakładał
wprowadzenie do organizmu mikrośladowych ilości bolsa z colą i zmianę dekoracji w
terrarium, a wszystko to przy uprzednio wybranych dźwiękach płynących z discmana.
Realizacja pierwszych dwóch punktów planu nie sprawiła mi najmniejszej trudności.
Niestety, kiedy już znalazłem się na właściwej orbicie, urządzenie grające zamilkło nagle i
wyświetliło komunikat LO BATT.
Nic to – pomyślałem – w chatynce jest zawsze pentylion baterii.
Cichutko dobrałem się do kufra z Bazylkowymi skarbami, w poszukiwaniu mechanicznych
zabawek, które można by ewentualnie wybebeszyć z paluszków.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
16
Tu jednak czekało mnie kilka gorzkich rozczarowań.
Lancia Delta zawierała cztery baterie, ale niestety bardzo low.
Czołg Sił Pokojowych NATO mieścił aż sześć paluszków – low jak nie wiem co.
Helikopter w Ogniu tylko mrugnął i zamarł, więc nawet nie sprawdzałem, w jakim stanie
są jego akumulatorki.
Tak było z wszystkimi kolejnymi zabawkami.
Prawdziwy dramat.
Kiedy już odchodziłem od zmysłów, nagle przypomniała mi się Super Tajna Skrytka na
drobiazgi, gdzie zawsze były zamelinowane baterie na najczarniejszą godzinę.
Pudło. Bazylek był tam pierwszy.
Muszę znaleźć jakąś nową skryjówkę.
3bity XXL
Sezon hulajnogowy można uznać za otwarty. Częściowo co prawda, bo po zimie nie
mogliśmy znaleźć bazylkowej maszyny... Ale nic to – Bazylek dokonał inauguracji
śmigając na moim wysłużonym sprzęcie, ja zaś uprzejmie dyndałem za nim pieszo. Nie
byłbym sobą, rzecz jasna, gdybym nie przejechał się kawałeczek.
Dreszcz.
Dotarcie w okolice Rynku, w sezonie każdorazowo związane jest z karmieniem gołębi. W
tym roku tego jeszcze nie robiliśmy. Tym chętniej kupiliśmy stosowne akcesoria i już po
chwili, niczym emeryci, zasiedliśmy na jednej z ławek.
– Ty, brązowy, gdzie się wtryniasz? Chcesz lampę? – zaczął Bazylek, który podczas
karmienia, zazwyczaj utrzymuje kontakt werbalny ze swoimi stołownikami.
A kiedy już pokrzyczał na swoich gości, przerwał nagle, zastanowił się nad czymś w
skupieniu i stwierdził:
– Czas pomyśleć o sobie. Też jestem bardzo głodny. Czy mi się zdawało, czy masz,
Tatulku, w plecaku jakieś trzybity?
A jakże.
Nie dość, że 3bity, to jeszcze XXL.
Taki jestem.
Szóstka
Po zjedzeniu ekstradużych trzybitów, Bazylek rozłożył się na ławce, wystawił pyszczek do
słońca i z lubością rzekł:
– Ech, piękne życie. Tylko że jestem ciągle głodny.
Nic prostszego. Roztoczyłem przed moim synalkiem szeroki wachlarz propozycji, od
zakupu hamburgera, po wizytę w barze mlecznym.
– Nie podobają mi się za bardzo te rozwiązania – grzecznie ustosunkował się Bazylek. –
Ale wiem, co możemy zrobić. Zabierz mnie do knajpy na schabowego.
Oczywiście, już się rozpędziłem. Schabowego i po kufelku.
Bazylek również dostrzegł niedostatki tego planu i ostatecznie zdecydował o powrocie do
chatynki i zamówieniu pizzy.
– Weź szóstkę – wyszeptał, gdy kwadrans później wykręcałem stosowny numer – bo jest
z szynką.
Według życzenia.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
17
Gdy jakiś czas później pudełko z pizzą znalazło się już w pulchnych łapkach Bazylka, ten
otworzył je, zlustrował zawartość i powiedział:
– Ale chała. Keczup powinien być w torebkach, a nie rozmazany po całej pizzy. Skąd
wiedzieli, jak ja lubię? A może ja dzisiaj nie chciałem keczupu? Ale dobra, jakoś
przetrwam.
I zaczęło się wielkie żarcie. Zajadaliśmy kawały pizzy prosto z pudła, popijając to colą i
rechocząc bez przerwy.
– Szóstka to jest to – oświadczył Bazylek z pełną buzią. – Wiem, co dobre.
I wpylał dalej, pomrukując co chwilę z zadowoleniem.
– Gdyby mnie tu Pani Jadzia zobaczyła, to by chyba zemdlała – rozmarzył się Bazyl. –
Pizza i na dodatek cola. Pani mówi, że to bardzo szkodliwe.
– Oczywiście, ale niekoniecznie – odparłem – bo w dobrze wykonanej pizzy nie ma nic
szkodliwego.
– Ale to nie jest polskie danie, a Pani mówi, że tylko polska kuchnia jest dobra i zdrowa.
Z tym to bym akurat dyskutował, ale temat zakończył się sam.
– A co to takiego? – Bazylek niespodziewanie zainteresował się dźwiękami, które od
jakiegoś czasu towarzyszyły nam w konsumpcji.
Oprawę muzyczną do tego jakże wykwintnego posiłku, stanowiła dawno nie słuchana
płyta Acid Drinkers "VVV".
– Świetnie grają – oświadczył Bazyliszek, wygrzebując sękatym paluszkiem pieczarki z
ostatniego kawałka pizzy. – Pasuje mi taka muzyka do tego obiadu. W ogóle to lubię
takie chamskie posiłki.
Zatkało mnie.
Mecz
Wczoraj, wieczorową porą, w towarzystwie Starszej z Dam udałem się do ulubionej
oberży. Niestety – saturday night fever ma to do siebie, że kto późno przychodzi, sam
sobie szkodzi i generalnie, po 20.00 szanse na znalezienie wolnego stolika spadają do
zera.
Bezszansie. Licząc na cud, przestaliśmy jeszcze kwadrans przy barze, po czym, w
nastrojach lekko zwarzonych opuściliśmy niegościnne progi i poszliśmy do chatynki.
Tam, mając do wyboru zabawy z Zakusiem lub oddanie się uciechom innego rodzaju –
ostatecznie zdjęliśmy z szafy Bazylkowe piłkarzyki i przystąpiliśmy do sportowej
rywalizacji.
– Nigdy w to nie grałam – oświadczyła obłudnie Starsza z Dam.
– Dobrze się składa – odparłem – bo ja jestem mistrzem i ogram cię do jaja – dodałem
zachęcająco.
Nie było to jednak takie proste i pierwszy mecz zakończył się wynikiem 10:9. Dla mnie
oczywiście, ale nie powiem żeby ten rezultat specjalnie mnie usatysfakcjonował.
– Rewanżyk? – zaproponowałem.
– Rewanżyk – zgodziła się Starsza z Dam z dziwnym błyskiem w oku.
Trzeba przyznać, że rutyniarstwo zgubiło mnie i już po chwili drużyna przeciwna
prowadziła pięcioma bramkami. Na to nie mogłem pozwolić, więc nadludzkim wysiłkiem
podpartym małymi oszustwami zakończyłem spotkanie wynikiem 10:7.
Niby wygrałem, ale żeby tak zdecydowanie i do jaja to nie powiem. Ciężko się grało, bo
Starsza z Dam podeszła do rywalizacji bardzo poważnie i z niewolniczym poszanowaniem
wszelkich reguł i piłkarskich przepisów.
A ja, po serii awanturniczych meczów z Bazylkiem, rozgrywanych według zmieniających
się co chwilę zasad, od uczciwej gry po prostu odwykłem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
18
Ot co.
Ja jestem
– Zgadnij, co chcę sobie teraz zaśpiewać? – zapytał Bazylek na schodach, pnąc się do
chatynki, po hulajnogowym szaleństwie.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Pomogę ci. Pierwsza podpowiedź – tak się właśnie czuję. Podpowiedź druga – to się
zaczyna od Ja jestem...
– Jestem głodny – strzeliłem bez przekonania.
– Przestań – zniecierpliwił się Bazylek – w ogóle nie o to chodzi. Uważaj – Ja jestem m...
– Ja jestem Michał – zaryzykowałem drugie podejście.
– A znasz taką piosenkę Ja jestem Michał? Bo ja nie znam – zdenerwował się Bazyl. –
Jeszcze raz – Ja jestem ma...
– Ja jestem mały – podjąłem kolejną próbę.
– A idź ty z takimi zgadywankami – odparł Bazylek i przystanął na półpiętrze. – Nie
słyszałem o takiej piosence Ja jestem mały...
– To ja się poddaję – odrzekłem. Bo się poddałem. Wtedy Bazylek zaśpiewał:
– Ja jestem maczo. Niechkobietymiwybaaaaczą...
I wtedy odpadłem doszczętnie, bo piosence mojego maczo towarzyszyły przecudnej
urody okoliczności wizualne. Szczerbata mordka z ogromnym rumieńcem,
kartofelkowaty, usmarkany nosek i przekrzywiona, czerwona czapka – uszanka, spod
której wystawała zmęczona fryzurka.
Niech kobiety mu wybaczą.
Kolacja dla czworga
Kiedy przez kwadrans nie dzieje się nic szczególnego, zaś w pobliżu znajduje się Bazylek,
należy przejść na najwyższy stopień pogotowia lawinowego.
Wczoraj, wieczorową porą zasiedliśmy do kolacji przygotowanej przez Starszą z Dam.
Początkowo wszyscy biesiadnicy z błogimi minami wpylali aż miło, ale idylla potrwała
zaledwie kilka minut.
Bazylek, który od dłuższej chwili męczył bułkę z serem i huśtał się na krześle,
niespodziewanie stracił przyczepność i z całą konstrukcją runął na podłogę. Po drodze
zdążył zahaczyć o stół i rozkwasić sobie mordkę, przy czym o mały włos a straciłby
świeżo pozyskane jedyneczki.
Błyskawiczna akcja ratunkowa pozwoliła na zatamowanie krwotoku (jak to potem określił
Bazylek) i poszkodowany wkrótce mógł powrócić do stołu, by aż do końca posiłku
siedzieć z cierpiętniczą minką i robić sobie okłady z kostek lodu owiniętych w ściereczkę.
Oczywiście o dalszym jedzeniu nie mogło być mowy, co moim skromnym zdaniem było
Bazylkowi bardzo na rękę.
Po kwadransie kondycja Bazylka poprawiła się na tyle, że zaczął przebąkiwać o
przekąsce.
– W tej sytuacji, pomóc może mi tylko batonik. Ewentualnie lody – oświadczył
zdecydowanie.
Potrójna porcja mrożonego deseru tiramisu załatwiła sprawę na dobre i od tej pory stan
pacjenta jest wysoce stabilny.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
19
Do następnego zajścia.
Uwolić orkę
Kiedy Młodsza z Dam udała się na zasłużony spoczynek, zaś Starsza oddaliła do zadań
służbowych – my postanowiliśmy zażyć kąpieli. Do łazienki zabraliśmy dzielnych
strażaków w pełnym rynsztunku oraz Artura – przemiłego kota, która pomieszkuje w
mieszkaniu Dam.
Artur co prawda nie kąpał się z nami w sposób konwencjonalny, nie przeszkodziło mu to
jednak w siedzeniu na brzegu wanny i próbach pochwycenia pływających zabawek.
Zarówno Bazylek jak i kot szczególnie upodobali sobie nadmuchiwaną, niebieską orkę
należącą do Młodszej z Dam.
Po kwadransie opuściłem kąpielisko i przed lustrem przystąpiłem do pozostałych ablucji,
podczas gdy pozostali bohaterowie zajścia w najlepsze rozrabiali w wannie. W pewnej
chwili Bazylek jęknął ups i zdecydowanie przycichł. W tym samym momencie Artur rzucił
się do ucieczki, orka natomiast zaczęła wiotczeć, by po chwili, w formie bezkształtnego
flaka osiąść na dnie.
– Nie wiem, jak do tego doszło – zaczął Bazylek nieśmiało. – Są dwie możliwości – albo
zrobił to Artur pazurkiem, albo Mirek dzidą. W każdym razie przepraszam.
Nie ma sprawy. Tylko że rano trzeba to będzie rozgadać z Młodszą Damą.
Ha.
Gruźlicy mówimy nie
Z kronikarskiego obowiązku donoszę, że dziś rano Bazylek pobrał szczepionkę przeciwko
gruźlicy. Punktualnie o 8.47 stawiliśmy się przed obliczem Pani Doktor, która jak zwykle
ze śmiertelną powagą przedstawiła nam wszystkie aspekty sprawy. Następnie
przeszliśmy do sąsiedniej kabiny, gdzie obowiązkowo musiałem sprzedać swój stary
dowcip o linach, pasach i siłaczach do trzymania Bazylka. Na zakończenie, Najbardziej
Profesjonalna Pielęgniarka Na Świecie zrobiła, co zrobić miała, przy czym, w tej akurat
sytuacji nie dała nam wyboru w kwestii ramionka.
Gruźlica to lewe.
Bo tak.
W drodze do przedszkola zacząłem przytruwać:
– Pamiętaj o tej łapce. Pani Doktor mówiła, żebyś bardzo uważał na bijatyki i potrącania.
– A dlaczego? – przytomnie spytał Bazyliszek.
– A dlatego, że pamiętasz, co powiedziała o bąbelku, odczynie na pół ręki i ropce –
odparłem z okrutną szczerością.
– OK – smutno zgodził się Bazyl. – Ale trochę szkoda, bo w przedszkolu nie ma
fajniejszej zabawy, niż nawalanie się po świeżych szczepionkach. Ale spoko, powiem
chłopakom, że nie da rady. Nie to nie.
To rozumiem.
Harry o świtaniu
Poprzedniej nocy, wespół ze Starszą z Dam zarządziliśmy prawie do trzeciej, więc
Bazylkową pobudkę o 5.30 przyjąłem z mieszaniną zaskoczenia i kompletnego
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
20
niezrozumienia. Nadludzkim wysiłkiem zwlokłem się z posłania, zabrałem Bazylka do
kuchni i przygotowałem śniadanie.
– Co tu robić z tak pięknie (i tak wcześnie) rozpoczętym dniem – pomyślałem,
doprowadziwszy się uprzednio do pionu przy pomocy trzech kubeczków nescafe. Wtedy
przypomniałem sobie o "dwójce" Harry'ego Pottera, która poprzedniego dnia trafiła do
mieszkania Dam.
To był niezły pomysł, bowiem oglądanie Harry'ego bardzo przypadło Bazylkowi do gustu.
Tyle, że przed ósmą byliśmy już po projekcji.
– Bardzo fajnie, że mi to wszystko tłumaczyłeś z angielskiego – pochwalił mnie Bazylek –
ale tutaj są napisy polskie, wiesz? – dodał, po czym sękatym paluszkiem pokazał na
panel zadań V–playera.
– O tu, widzisz? – gnębił mnie dalej. – Na przyszłość możesz sobie włączyć i czytać.
Będę pamiętał.
Król wolności
Około dziewiątej, z barłogów wstały Damy, więc po wstępnych, porannych
uprzejmościach wykonaliśmy powtórkę śniadania. Potem, wśród galopad i krzyków
Bazylka oraz Młodszej Damy, niespodziewanie zrodził się pomysł, by przedpołudnie
spędzić "na konikach" w pobliskiej stadninie. Mnie osobiście było wszystko jedno, bo po
niespełna trzech godzinach snu znajdowałem się w stanie zawiesiny.
Cała reszta kompanii ochoczo przyjęła konikowy plan i dziarsko zaczęła się
przygotowywać, czego nie można było powiedzieć o mnie. Będąc ćwierćprzytomny,
trochę się ociągałem, co tu kryć, opóźniając przy okazji wymarsz z domu. W końcu
Bazylek, w pełnym rynsztunku, podszedł do mnie, wziął się pod boczki i wycedził:
– Wiesz Tato, ty to jesteś prawdziwym królem wolności. Chyba nikt na świecie nie ubiera
się wolniej.
W siodle
Po dotarciu na miejsce, czekała nas spora niespodzianka, bowiem syn zawiadowców
stadniny okazał się być serdecznym koleżką Bazylka z uczelni. Radosnym okrzykom i
przyjacielskim, wzajemnym waleniom się po plecach nie było końca. W tym czasie, obie
Damy poszły przywitać się z konikami, po czym całe towarzystwo przeniosło do części
centralnej rancha, gdzie niezwłocznie Młodsza Dama dosiadła kucyka, my natomiast
oddaliśmy się beztroskim harcom.
Najbardziej beztrosko harcowała Starsza z Dam, która w pewnej chwili, niespodziewanie
rzuciła we mnie piłką do koszykówki. Tylko dzięki wrodzonej zwinności i gibkości oraz
komandoskiemu refleksowi uniknąłem zmiażdżenia twarzoczaszki oraz utraty części
zębów. Nic to, bo generalnie zabawa była przepyszna. Słoneczko przygrzewało, Bazylek
wraz z Tymkiem okupowali domek na drzewie, zaś Młodsza Dama leniwa bujała się na
koniku.
Sielanka.
Najtrudniejsze zadanie było dopiero przed nami – nakłonić Bazylka do pierwszej w życiu
konnej przejażdżki.
– Nie ma mowy – oświadczył kategorycznie w pierwszym odruchu. – To nie dla mnie –
wyjaśnił.
Myślę, że najzwyczajniej przypękał. Cóż, w tej sytuacji postanowiliśmy skorzystać z
pomocy fachowca, czyli Pani Instruktorki Jazdy Konnej, prywatnie Mamy Tymka.
– Widzisz, wcale nie musisz jeździć konno – zaczęła ta mądra i zaprawiona w podobnych
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
21
bojach kobieta – ale co ci szkodzi posłuchać, jak się z konikiem rozmawia, jak się nim
rusza i potem go zatrzymuje. Opowiedzieć ci?
To był majstersztyk. Pięć minut później Bazylek już tkwił w siodle i raźno pocinał przez
okoliczną prerię. Przeszczęśliwy i bardzo z siebie dumny.
Następnym punktem programu było zwiedzanie pozostałych części rancha. Podczas gdy
Bazylek z Tymkiem zniknęli w zaroślach, Ja i obie Damy poszliśmy do obórki, gdzie
zainstalowany był tygodniowy cielaczek. Dla miastowych – atrakcja nie lada.
Bazylek zmaterializował się po kwadransie z wypiekami na twarzy.
– Tato, ale niesamowite sprawy widziałem – powiedział z przejęciem. – Tymek mi
wszystko pokazał. Bronę. I talerzówkę. I kultywator. Super. Musimy tu koniecznie wrócić
za tydzień.
Ano musimy.
Twice is always Belter
Po odebraniu Bazylka z uczelni, skierowaliśmy swe kroki do pobliskiego sklepu
obuwniczego, gdzie – o dziwo – udało nam się uzyskać porozumienie w kwestii
wiosennych butów. Bazylek wybrał dla siebie biało – niebieskie adidaski, wbił się w nie i
oświadczył:
– Super. Powiedz tam przy kasie, że ten gościu już ma buty na nogach i niech cię skasują
według pudełka, dobra?
Dobra. Tak właśnie zrobiłem.
Kiedy wychodziliśmy ze sklepu, panieneczka z kasy wystartowała do Bazyla z
poczęstunkiem, pytając, czy ma ochotę na cukierka.
– No jasne – odparł Bazylek i sięgnął do michy z łakociami. Raz. A potem drugi.
– Dwa buty – dwa cukierki – wyjaśnił zaskoczonej sprzedawczyni.
Kowbojska niedziela
Niedzielną wizytę u Dziadków niespodziewanie przerwał nam dzwonek telefonu – to
Damy wzywały nas na wyprawę konikową. Bez wahania rozpoczęliśmy gorączkowe
przygotowania do wyjścia, w których to zabiegach aktywnie uczestniczyła Babcia Frytka.
– Babciu, nie szarp mnie – usłyszałem nagle głos Bazylka – zapinanie kurtki można
załatwić pokojowo. Po prostu powiedz, żebym się sam ubrał i po krzyku.
Na takie dictum, Babcia odstąpiła od strojenia Bazylka, który jakby odetchnął i
kontynuował swój wywód:
– Poza tym, kowboje się nie zapinają. I nie noszą głupich czapek z daszkiem.
W tej sytuacji, na pawlaczu wynalazłem fioletową apaszkę i zawiązałem ją Bazylikowi pod
szyją. Jak kowboić, to na całego.
– Dzięki Tatulku – powiedział Bazylek, gdy już się przejrzał w lustrze. – Teraz mogę
jechać na koniki.
W westernowych nastrojach wybiegliśmy przed blok.
– Cześć dziewczyny – dziarsko zawołał Bazylek do oczekujących nas Dam, po czym zajął
swoje miejsce na tylnym siedzeniu toyotki.
Niestety, nie wszystko poszło po naszej myśli. Przede wszystkim, w stadninie nie było
żywej duszy, pomijając rozliczną zwierzynę. Tak się bowiem złożyło, że Tymkowa familia
opuściła rancho, udając się w nieznanym kierunku.
Nic to – postanowiliśmy się rozerwać we własnym zakresie. Oczywiście, o konnych
przejażdżkach nie było mowy, ale jakoś poradziliśmy sobie bez tego. Damy poszły
odwiedzić cielaczka, zaś my rozegraliśmy morderczy mecz koszykówki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
22
– Uwaga proszę państwa – komentował Bazylek swoje własne wyczyny – teraz będzie
rzucał Michael Jordan.
I rzucał. I – o dziwo – trafiał. Nadspodziewanie często.
Potem Bazylek znalazł zaparkowany nieopodal wózek do przewozu gnoju (mogłem
napisać nawozu, ale jak by to brzmiało: przewozu nawozu…), na który od razu się
wdrapał.
– Jedziemy tato, nie ociągaj się – zawołał na mnie raźno. Więc pojechaliśmy. Mała
rundka po rancho to było właśnie to.
Na końcu trasy, Bazylek chciał się popisać kaskaderskim zeskokiem z wózka. Niestety,
zaczepił nogawką swoich sztruksików o krawędź platformy i z łoskotem zwalił się na
ścieżkę wzbijając tumany kurzu.
Oczywiście – to wszystko była moja wina.
Żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po haniebnym upadku, niezwłocznie udaliśmy się do
zagrody z gąskami, które, nie wiedzieć czemu, rozwścieczone były do granic możliwości.
Syczały więc i rzucały się na ogrodzenie. Starsza z Dam, usiłując nam pokazać, jaki to z
niej odważniak, zaczęła drażnić i tak rozszalałe bestie, wkładając dłoń między
ogrodzenie. Ale bądźmy szczerzy – cóż te miłe ptaszki mogły zdziałać przez drucianą
siatkę? Nierówna walka. Ale dzieci to kupiły.
Wyprawa na rancho zakończyła się mocnym akcentem – w pobliżu zagrody gąsek, na
ścieżce ujrzeliśmy krowią czaszkę. Przy najszczerszych chęciach, nie udało się ukryć tego
widoczku przed Młodszą Damą i Bazylkiem, którzy natychmiast zasypali nas pytaniami.
Pośród wielu wersji zdarzeń, jakimi uraczyliśmy nasze pociechy, najlepiej przyjęła się
informacja o krówce, która straciła głowę.
Cokolwiek by to miało znaczyć.
Masz to, na co się godzisz
– Muzyka średnia, ale tekst całkiem fajny – stwierdził Bazylek kilka dni temu, wsłuchując
się w najnowszą produkcję Kasi Kowalskiej To co dobre.
– No, całkiem w porządku – potwierdziłem przez grzeczność.
Bazylek tymczasem słuchał dalej i coraz bardziej pogrążał się w refleksyjnym nastroju.
– Brakuje ci czasami szczęścia? – spytał w pewnej chwili.
– Zdarza się – odparłem wymijająco.
– To tak, jak mi – westchnął Bazylek i... temat się skończył.
Dziś podczas popołudniowej nasiadówki w chatynce, przypadkiem natknęliśmy się na
wideoklip do wspomnianej piosenki i tym razem to ja na chwilkę wsiąkłem. Jakoś tak
ładnie komponowało się to z obrazem, toteż bez większej przykrości obejrzałem filmik, po
czym przemówiłem:
– Miałeś rację, fajny ten tekst.
– A co w nim takiego fajnego? – ku mojemu zaskoczeniu zapytał Bazylek, któremu
zachwyty sprzed kilku dni najwyraźniej już przeszły.
– No, na przykład ten wers, że masz to, na co się godzisz – odpowiedziałem. – Coś w tym
jest, nie uważasz?
– E tam, trochę dodajesz – stwierdził Bazylek. – Normalna piosenka piosenka. Do rymu i
to wszystko.
Aha.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
23
Klata
Wczoraj, wieczorową porą, kiedy zajęty byłem moją radosną twórczością – Starsza Dama
oraz dzieciaki wesoło demolowali mieszkanie, jeżdżąc na rowerkach i wyciągając
wszystkie możliwe zabawki. Rwetes towarzyszył temu nieopisany. W pewnej chwili, w
domu zapanowała podejrzana, dudniąca cisza. Zaniepokojony udałem się do pokoju
Młodszej Damy, gdzie moim oczom ukazała się widoczek następujący. Bazylek w
półnegliżu siedział pod kołderką ruszając tylko rytmicznie paszczą, w której znajdowała
się dwumetrowa guma jabłkowa. Młodsza Dama, przykryta po uszy grzecznie spoczywała
obok. Oboje zahipnotyzowani i wsłuchani w bajeczkę o szczeniaczku, który zgubił w
ogródku zabawkę. Opowiastkę, rzecz jasna, czytała Starsza z Dam, której dotąd nie
znałem z podobnych występów.
Cała trójka, zakopana w pościeli wyglądała rozkosznie, toteż, nie chcąc przerywać
sielanki, wycofałem się na z góry upatrzone pozycje. Czyli przed ekran komputera.
Kiedy po kwadransie Bazylek przydreptał do swojego łóżeczka, nie mogłem się
powstrzymać i zapytałem krótko:
– Co to było?
– No, nic takiego – odparł Bazylek wymijająco. – Fajnie się słuchało tej bajeczki. A
rozebrałem się, bo chciałem dziewczynom pokazać klatę.
Jasne.
Dziadek nie jest sobą
– Dziadek się zachował zupełnie nie jak on – powiedział Bazylek na schodach. – Bo
pożyczył mi na wynos swoją ukochaną lornetkę, która pokazuje na 119 kilometrów. A
jeszcze przed wczasami pożyczył mi teleskop, żebym sobie obejrzał deszcz meteorytów.
Dziwne, nie?
– Widzisz, miłość do ciebie wzięła górę nad przywiązaniem do lornetki – wytłumaczyłem.
– Albo też nie zdążył się jeszcze do tej lornetki dostatecznie przywiązać – zripostował
Bazylek. – Chyba w tym rzecz.
Hmmm.
Daj mi siebie
W niedzielne przedpołudnie, z wielkim zainteresowaniem obejrzeliśmy telewizyjny popis
Michała Wiśniewskiego w roli prowadzącego talk show. W niemym zachwycie
obserwowaliśmy wszystkie jego skecze, wywiady oraz grę w ruletkę z przypadkowymi
obywatelami miasta Łódź. Bazylek ożywił się dopiero podczas występu wokalnego Michała
W.
– Umiałbyś tak zaśpiewać? – zwrócił się do mnie z niemoralną propozycją.
– Oczywiście – odparłem i niezwłocznie zaprezentowałem swoją wesję piosenki pod
roboczym tytułem Daj mi siebie.
Bazylek przez chwilę patrzył na mnie zaskoczony, po czym stwierdził:
– E tam, jego nietrudno podrobić bo ma taki beczący głos. I przez to, te jego piosenki są
takie beczące. Ale w sumie to ci wyszło – dokończył z uznaniem.
Spuśćmy zasłonę litościwego milczenia na mój występ oraz tekst, który skleciłem na
poczekaniu. Jedno jest pewne – zaśpiewałem lepiej, niż Piotr N. (znany skądinąd jako
naczelny Przekroju), który we wspomnianym programie, nie wiem jakim cudem dał się
namówić na wykonanie ultradługiej, przeraźliwie smętnej piosenki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
24
Śpiewać każdy może.
Udowodnione naukowo.
Po naszemu
Wzruszyłem się.
Myślałem bowiem, że Bazylek nie jest już w stanie niczym mnie zaskoczyć. A jednak. Ale
po kolei.
Bywa, że Bazylek samodzielnie buszuje po internecie, ale zazwyczaj korzysta z
gotowców, czyli swoich stroniczek schowanych we własnym folderze Ulubionych. Z
rzadka moje dziecię usiłuje dokopać się do czegoś nowego, ale i wtedy nie prosi nikogo o
pomoc, tylko próbuje samo.
Przed chwilą, zajrzawszy do Historii, czyli stron odwiedzonych lub wyszukiwanych,
odkryłem ślad takich bazylkowych wędrówek po internecie – www.diskawery. sajens.pl
Brak mi słów.
Materiał
– Synku, nie dłub w nosie – po raz milionowy zwróciłem uwagę Bazylkowi, który przed
udaniem się na spoczynek, zawzięcie fedrował w jednej z dziurek. – Masz tu chusteczkę i
zrób z niej użytek – dodałem.
– Chustka się nie nadaje – odpowiedział Bazylek, nadal z sękatym paluszkiem w swoim
kartofelkowatym nosie – bo to zły materiał. Palec to dobry materiał, bo jest długaśny i się
nim fajnie rusza.
I jest skuteczny.
No way, Mr Bazylek
W Bazylkowej szkole właśnie rozpoczynają się rekolekcje, które rzecz jasna całkowicie
zwalniają dziatwę od szkolnych obowiązków, co z kolei stawia na głowie całe otoczenie.
Ale nic to.
– Może będziemy chodzić razem – zaproponował Bazyliszek. – Trochę byśmy się
ukościelnili...
Rypanie, czyli jadłem w…
Wczoraj, w porze lunchu odwiedziliśmy pewną restauracyjkę znajdującą się na lokalnym
ryneczku. Miejsce to, nieudolnie stylizowane na wiejską oberżę, tłumnie odwiedzają
tubylcy, skuszeni pseudo–swojską paszą serwowaną tamże. Postanowiliśmy i my zaznać
opisywanych specjałów.
Posadziwszy Bazylka za stołem w sali dla niepalących, udałem się do baru, gdzie
zaordynowałem frytki z ketchupem dla Bazyliszka oraz dużą sałatką babuni dla siebie. O
losy mojego dania (czyli ewentualne bazylkowe podżeranie) byłem dziwnie spokojny,
bowiem skomponowano je ze składników wybitnie niespożywczych dla mojego dziecka.
Po złożeniu zamówienia powróciłem do stolika, gdzie podzieliłem się z Bazylkiem moją
najświeższą impresją:
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
25
– Jakoś tak mnie chłodno obsłużyli – wyznałem.
– Niegrzecznie? – zapytał Bazylek.
– No, w sumie tak dość niegrzecznie i niecierpliwie – uściśliłem i temat chwilowo się
oddalił.
Po jakimś czasie naburmuszona kobiecinka postawiła przed nami dwie michy z
zamówionymi daniami. Bazylek w oka mgnieniu spałaszował połowę swoich frytek, po
czym z zainteresowaniem spojrzał na moją, jeszcze prawie nietkniętą sałatkę.
– Co tam masz? – zapytał. – Podzielisz się grzankami?
I nie czekając na odpowiedź, pobrał z mojej michy jedną grzankę, którą niezwłocznie
schrupał.
– Coś ci ta sałatka nie idzie, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Pomóc ci?
Przypilnuj mi w tym czasie frytek, ale nie podjadaj – polecił i szybko zamienił nasze miski
miejscami. Szczerze mówiąc, niewiele było do pilnowania a tym bardziej podjadania, bo
po frytkach pozostało tylko wspomnienie i resztki ketchupu na dnie naczynia.
Z braku lepszego zajęcia, z wielkim zainteresowaniem i przejęciem obserwowałem jak
Bazylek pałaszuje produkty, które dotąd zajmowały niekwestionowane, wysokie miejsca
na jego czarnej liście – marchewkę, rzepę, rzodkiew oraz cebulę.
– Dobrutkie – powiedział Bazylek z zadowoleniem, po czym odsunął od siebie miskę. –
Zaraz dokończę, tylko się trochę napiję – zamruczał z uśmiechem sytego człowieka.
W pewnej chwili, obok naszego stolika, po raz kolejny pojawiła się naburmuszona
kobiecinka, która bez wiekszych wstępów zwinęła nasze miski i oddaliła się w stronę
kuchni.
– A to chamstwo – powiedział Bazylek z wielce oburzoną miną. – Może my chcieliśmy to
jeszcze jeść... Wychodzimy – zadysponował.
Zdjąłem więc z wieszaka jego paltocik oraz uszankę i opuściliśmy niegościnny lokal.
– Jedzenie niezłe, ale miałeś rację z tą niegrzeczną obsługą – stwierdził Bazylek już na
ulicy. – Zrypiemy ich na blogu?
– Możemy – zgodziłem się.
– Niech się nauczą kultury i grzeczności – ciągnął temat Bazyliszek. – A potem pójdziemy
i sprawdzimy, czy pomogło.
– To niemożliwe – zaprotestowałem – bo po takiej notce, to nie mamy już wjazdu do tej
knajpy.
– To po co ich rypać, skoro nie będziemy mogli sprawdzić, jak zareagowali? – zdziwił się
Bazylek. – To trochę bez sensu.
Przez chwilę milczałem, zastanawiając się, czy taka akcja odwetowa w ogóle jest nam
potrzebna do szczęścia.
– Dobra, zastanowiłem się – przemówił nagle Bazylek. – Zrypiemy ich tak dla samego
zrypania, OK?
A proszę bardzo.
Trochę makabra
Ha. Walczyłem z sobą jak lew. Przez kilka dni biłem się z myślami. Rozpatrywałem temat
na wiele sposobów i nadal nie byłem pewien, czy napisać o tych rekolekcjach czy nie. A
jednak. Nie zawsze może być kawior. Ale do rzeczy.
Po pierwszym dniu wielkopostnych nauk, Bazylek poproszony o jakieś luźne refleksje,
zamilkł, podumał i odrzekł:
– Ksiądz opowiedział nam trzy historyjki, ale nie mogę ci ich powtórzyć.
– A to dlaczego? – zapytałem. – Zapomniałeś?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
26
– Przeciwnie, nigdy ich nie zapomnę, ale powtórzyć też nie mogę, bo wydają mi się dość
straszne. Na tyle, żeby nie powtarzać. – wyjaśnił trochę zmieszany.
Ponieważ nalegałem, udało mi się wycisnąć z Bazyliszka ostatnią, jego zdaniem najmniej
drastyczną opowiastkę.
– No więc pewien facet przyszedł w piątek z pracy i z lodówki wziął sobie kiełbasę. Żona
powiedziała mu, by nie jadł kiełbasy w piątek, bo to grzech, a poza tym Bozia patrzy i się
gniewa. Wtedy facet zakrył ścierką wiszący na ścianie krzyżyk i stwierdził, że już Bozia
nie patrzy. I nazajutrz facet za karę oślepł.
Ha, pyszna historyjka. Pogodna, radosna, a przede wszystkim w sam raz dla
siedmioletnich berbeci.
W związku z tym, że Bazylek nadal opierał się przed streszczeniem pozostałych
opowieści, poprosiłem o to Babcię, która co prawda z pewnymi oporami, jednak
ostatecznie przybliżyła mi pokrótce pierwsze rekolekcyjne wystąpienie. Traktowało ono z
grubsza o tym, że pewna mała dziewuszka bardzo pragnęła przyjąć komunię, ale niestety
miała dopiero pięć lat. Ksiądz poproszony o udzielenie przyspieszonego nieco
sakramentu, uzasadnił swą odmowę faktem, że dziewczynka jest tak malutka, że posiada
jeszcze mleczne zęby. Następnego dnia dziewczynka ponownie zawitała więc w progach
świątyni. Zalana krwią. Zaskoczonemu kapłanowi wyjaśniła, że już nie ma mleczaków
będących przeszkodą do przyjęcia komunii. Bo je sobie wybiła kamieniem.
Hmmm.
Drugiego dnia osobiście udałem się na bazylkowe rekolekcje, by na tak zwane własne
uszy usłyszeć opisane wcześniej rewelacje. Tym razem ksiądz dobrodziej kapkę
poluzował i poprzestał na historiach traktujących o ojcach z rękami urobionymi do łokci,
mateczkach w trumnie oraz rodzicach odchodzących z tego łez padołu w przeddzień
komunii dziecka. Jak rozumiem, ksiądz za wszelką cenę, niewykluczone że w słusznej
sprawie, chciał potrząsnąć małymi rozbójnikami i zaapelować do ich sumienia. W
przypadku Bazylka to się udało w stu procentach, ale spora część widowni niewzruszona
nadal rozrabiała w najlepsze, chichocząc, poszturchując się i zabierając sobie czapki.
Bazyliszek, jak już wspomniałem, siedział wtulony we mnie i spijał słowa z ust
dobrodzieja.
– Trochę makabra – szepnął mi w pewnej chwili do ucha.
– Trochę tak – potwierdziłem. – Ale nie bierz tego tak dosłownie, bo to najkrótsza droga
do zadręczenia się. A nie o to przecież chodzi.
– Zgoda, ale o tym nie można przestać myśleć – stwierdził Bazyliszek. – Tak samo jak o
tych twoich opowieściach na temat reinkarnacji.
W tej nieco napiętej sytuacji, zachowałem się trochę nieelegancko, co być może
stanowiło pewnego rodzaju zamach na powagę rekolekcji. Opowiedziałem Bazylkowi
mianowicie na ucho przepyszną historyjkę o tym, jak to kiedyś zostałem jego
rezerwowym ojcem chrzestnym. Pomogło. Bazylek trochę się odprężył i w takiej trochę
rozrywkowej atmosferze doczekaliśmy końca tego, jakże owocnego spotkania.
Skubi, czyli przybyli, ujrzeli i przysnęli
Bazylek jest poniekąd chory, zaś jego obolałe uszko w zasadzie nie pozwala na
opuszczanie pomieszczeń zamkniętych. A jeśli już, to w czapce smerfetce. W zaistniałej,
kryzysowej sytuacji, odcięci od energetycznych rozrywek plenerowych, poratowaliśmy się
dziś kinem.
Scooby–Doo 2 się to nazywało i na samym wstępie odradzam tę produkcję serdecznie.
Nawet Bazylek (który niestety jest miłośnikiem amerykańskiego badziewu) kręcił nosem.
Ale po kolei.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
27
Ja, tradycyjnie, po tym, jak się trochę posiliłem rodzynkami w czekoladzie, na jakieś pół
godzinki przeniosłem się do świata równoległego.
Obudziłem się podczas zachwycającej sceny, kiedy to Fred starł się w pojedynku na kopie
z Czarnym Rycerzem. Dodatkową dla mnie atrakcją był fakt, że Czarny dosiadał konia
konwencjonalnego, zaś Fred – przepięknego, czerwonego Indiana. A wszystko to przy
dźwiękach Wanted (Dead or Alive) z repertuaru Bon Jovi. Zespół ten to generalnie rzecz
biorąc, temat odrobinę kłopotliwy, ale ta akurat pieśń to rzecz wybitna i dziarska nad
pojęcie.
A jeszcze przed samym końcem filmu zdążyłem się z lekka zabujać w Velmie (Linda
Cardellini – wiem to, bo wysiedziałem do samiutkiego końca napisów, podczas gdy
Bazylek poszedł już sobie strzelić przed kinem z kartonika po soku). Nie mogę tylko
dojść, czy to Velma – Linda tak mnie odurzyła, czy też zdziałał to jej głos w polskiej
wersji językowej.
W każdym razie – odpłynąłem.
Robię się na starość sentymentalny. Na Znachora bym poszedł, albo jakiś inny Wrzos.
Wagoniki
Bazylek powoli staje się jakby interesowny. Przy okazji coraz częściej startuje do mnie,
usiłując pozyskać mniejsze lub większe kwoty. To z kolei przypomniało mi pewną
historyjkę, mającą luźny związek z kwestią kombinowania pieniędzy przez małoletnich,
chwilowo niepracujących obywateli.
Dawno, dawno temu, w jednej z rozlicznych szkół, do jakich nieregularnie uczęszczałem,
mieliśmy cudowną, dobrotliwą, niemniej troszeczkę naiwną Panią Od Polskiego. I pani ta
pytała nas niekiedy, skąd bierzemy pieniążki na własne potrzeby. Czy z kieszonkowego,
czy też ze sprzedaży butelek tudzież makulatury, czy też z innych źródeł.
I taki jeden mój kolega, każdorazowo odpowiadał z niewinnym uśmiechem na
cherubinkowatej buzi, że on to chodzi na wagoniki.
Pani rozpływała się wtedy w zachwytach i prawiła nam kazania w tonie: widzicie, wasz
kolega pomaga rodzicom i odciąża ich w tych trudnych czasach. I nie jest takim
darmozjadem, co to tylko daj, daj, daj. I po odrobieniu lekcji, chodzi jeszcze na stację
kolejową rozładowywać wagony, żeby ciężką pracą zdobyć trochę grosza. I należy
chwalić taką postawę.
I w ten deseń.
Pani nie mogła oczywiście wiedzieć (bo i skąd), że gitowcy, do których zaliczał się
wspomniany kolega, pójściem na wagoniki nazywali wieczorne wyprawy do parku, gdzie
staruszkom powracającym z kościoła wyrywali torebki.
Ha.
Ta láska nebeská
Na podwórku przed domem Dziadków, od niepamiętnych czasów podziwiać można
samochód osobowy marki Polonez (prehistoryczny, unikatowy model) o kolorze
świeżutkiej sraczki. Bazylek zajrzał dziś do kabiny wspomnianego pojazdu i pokazując
sękatym paluszkiem na przypiętą do kierownicy laskę zapytał:
– A co to takiego?
Wyjaśniłem, że to taki przedpotopowy, zdaniem niektórych skuteczny, sposób
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
28
zabezpieczenia samochodu przed kradzieżą.
– No, ale ten facet założył to chyba tylko dla poprawienia sobie samopoczucia – stwierdził
Bazylek – bo kto chciałby mu ukraść takiego rupiecia? A poza tym ten kolor jest taki
trochę charakterystyczny – zakończył swój wywód.
Racja.
Z kosmosu widać tylko Mur Chiński oraz Poloneza Pana K.
We care a lot
Wszystko zaczęło się od emisji We care a lot w MTV Classic. Bazylek pooglądał przez
chwilę ten pamiętny klip Faith No More, po czym stwierdził:
– Dziwni goście. Ale fajnie grają. Mamy jakieś płytki?
– Ależ oczywiście, że mamy – odparłem i niezwłocznie zaprezentowałem, zaczynając
ostrożnie, od łagodnych, melodyjnych kompozycji takich, jak RV, Easy czy temat z
Nocnego Kowboja.
– Co to jest? – zapytał zniesmaczony Bazylek. – Muzyczka dla trzylatków? I nic nie
przywalają?
Przywalają, a jakże.
W związku z zapotrzebowaniem na mocne uderzenie, zaprezentowałem dziecku trochę
bardziej bezkompromisowe oblicze Faith No More.
Zacząłem od albumu The Real Thing, chcąc zmiażdżyć krytycznego słuchacza przy
pomocy rozmaitych Epików oraz innych Falling to Pieces.
– Śmiesznie koleś śpiewa – skomentował Bazylek, bynajmniej nie zmiażdżony. – Jak
Kaczor Donald.
Ano, coś w tym jest. Mike Patton na pierwszych płytach trochę piał i skrzeczał. Ale żeby
zaraz Kaczor Donald?
Profanacja.
Ukojenie
– To uczta dla moich uszu – powiedział Bazylek, leżąc na podłodze i mrucząc z
rozkoszy. – I prawdziwe ukojenie.
Dla mnie to bynajmniej nie było ukojenie, bo po raz dziesiąty pod rząd słuchaliśmy
upiornego łomotu w Song 2 zespołu Blur.
Wszystko oczywiście zaczęło się od reklamy piwa, gdzie wyłapałem znajome dźwięki i
natychmiast odszukałem stosowną płytkę. Czyli sam na siebie ukręciłem bicz.
– Piękne, no po prostu piękne – jęczał Bazylek. – Pobili nawet mleczko.
Mleczko to Coffee and TV, którą to produkcją Blur zasłuchiwaliśmy się rok temu.
Też do zrzygania.
Chamski sport
– Tato, a oglądałeś ostatnią walkę Michalczewskiego? – zapytał Bazylek dziś rano, w
drodze na uczelnię. – Bo ja nie. Ale słyszałem, że wygrał.
Czy oglądałem? Też pytanie. Jasna sprawa. A było to tak.
Korzystając z czasowej nieobecności dzieci, udałem się w towarzystwie Starszej Damy do
ulubionej oberży, gdzie – o dziwo – znaleźliśmy wolny stolik. Po prawdzie, nie od
początku mieliśmy go do wyłącznej dyspozycji, bowiem czasowo, z musu towarzyszyło
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
29
nam kilka osób. Jednakże, jak zwykle, w ciągu kwadransa, swoim nieobyczajnym
zachowaniem przepłoszyliśmy wszystkich.
W pewnej chwili oberżysta włączył telewizor znajdujący się za naszymi plecami, a do sali
zaczęły napływać falujące tłumy sportowych kibiców.
– Jeśli ktoś chce oglądać mecz, niech się wynosi do domu – bąknąłem grzecznie pod
nosem.
– To nie mecz – odparła Starsza Dama, spoglądając mi przez ramię na ekran telewizora.
– To chyba boks zawodowy. Michalczewski – dokończyła.
O, to zmienia postać rzeczy. Tygrys jest jedynym sportowcem, któremu poświęcam swój
cenny czas oraz uwagę.
Niezwłocznie odwróciliśmy krzesełka w stronę ekranu i oddaliśmy się rozkoszom
podziwiania tego chamskiego sportu.
Nie poniosły nas, co prawda, emocje towarzyszące niektórym fanom podczas oglądania
pojedynków innego bohatera narodowego (Jędruś, urwij mu tą czarną pałę...). Nic z tych
rzeczy – pełna kultura i powściągliwość. Natomiast dyskutowaliśmy zawzięcie przez cały
czas trwania pięściarskiej rywalizacji.
Było o czym i było z kim.
Bokserki
Kilka dni temu udałem się do odpowiedniego sklepu i nabyłem kilka par bokserek
atlantica. Kupiłem rozmiar "s", bo jak powszechnie wiadomo – bokserki mają to do
siebie, że z czasem straszliwie się rozciągają i robią się z nich okropne galoty.
Profilaktycznie wziąłem więc za małe. Trochę przesadziłem, bo dzisiejszego poranka
Bazylek podszedł do szafy by sobie przygotować ciuszki do przedszkola. W chwilę później
dobiegł mnie jego radosny głosik:
– Kupiłeś mi bokserki? Ale super. Popatrz, są w sam raz na mnie.
I zaprezentował.
Fakt.
Jak ulał.
Doradca
Starsza z Dam jest na etapie zmiany samochodu. Wczoraj, wieczorową porą zasiadła więc
przed ekranem komputera, by dokonać jedynie słusznego wyboru marki, koloru oraz
modelu. Do współpracy zaprosiła eksperta światowej klasy czyli Bazylka, który
natychmiast przejął dowodzenie w internetowych poszukiwaniach.
– Radzę Ci peżocika 607 – rzekł na wstępie. – Wujek ma takiego. Super wóz.
Ledwie się Starsza z Dam wywinęła od tematu peugeocika, Bazylek wszedł na stronę
volvo.
– Jaki model cię interesuje? – spytał.
– No, taki raczej rodzinny, dla czterech osób, z dużym bagażnikiem, bezpieczny i
wygodny.
– Proszę bardzo. C 70 kabrio. Odpowiada Ci?
– A jakie są inne propozycje? – zapytała rozbawiona Dama.
– Chwileczkę. Wejdźmy na stronę renówki.
I tak sobie buszowali przez parę dłuższych chwil. Starsza z Dam ciągle niezdecydowana,
zaś Bazylek niestrudzenie wyszukujący dla niej rozmaite limuzyny, kabriolety i
wyścigówy. Doradca starał się jak mógł, ale Starsza z Dam ciągle kręciła nosem na
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
30
wszystkie jego propozycje.
Niech sobie kupi Poloneza Caro.
Złotóweczka
Wczoraj, późnopopołudniową porą udaliśmy się do salonu Renault, gdzie Bazylek
koniecznie chciał zaprezentować Starszej z Dam, jak wygląda thalia.
Był to, jak sądzę, jeden z podstępów mojego synka, bo już na miejscu okazało się, że
przypadkiem tuż obok salonu mieszka Mario, serdeczny wafel Bazylka z uczelni.
Dokonaliśmy więc pospiesznego przeglądu wszystkich dostępnych modeli renówki, po
czym Bazyl przedostał się na mariową posesję i już po chwili obaj zawodnicy rozgrywali
mecz piłkarski. Mario wyglądał na przeszczęśliwego z powodu nieoczekiwanej wizyty.
Bazylkowi też jak gdyby nic do szczęścia nie brakowało.
Po kwadransie morderczych rozgrywek i gonitw, chłopcy zaszyli się w kącie ogródka i
zaczęli jakieś tajne narady. Zbliżyłem się i po chwili ujrzałem jak Bazylek wciska Mariowi
do ręki złotóweczkę.
– Bierz – powiedział kładąc pieniążek na ogrodowym stoliku – to na szczęście.
– Nie mogę – wzbraniał się Mario – a tak w ogóle to mam dużo pieniędzy.
– Bierz, nie dyskutuj – nalegał Bazylek – coś sobie fajnego kupisz.
– Weź, Mario – wtrąciłem się. Na szczęście. Będziesz miał pamiąteczkę.– W takim razie
też muszę mu coś dać – odrzekł Mario, częściowo przekonany. – Dam mu dwa złote –
dokończył.
– Nic mu nie musisz dawać – odparłem. – To nie jest wymiana, tylko podarunek.
– Dam mu pięć złotych – upierał się Mario.
– Nie ma takiej potrzeby – powiedziałem.
– Czekaj Tato – zabrał głos Bazylek – jak chce, to niech da.
W sumie racja – niezła przebitka.
Jednak konsekwentnie. do ostatniej chwili pilnowałem, by nie doszło do żadnej szemranej
transakcji.
Chłopaki jeszcze trochę pobiegali, posiłowali się i przyszedł czas rozstania. Bazylek
grzecznie odłożył piłkę, powiedział cześć i biegiem ruszył do samochodu.
– Ej – zawołał nagle Mario – a nasz pożegnalny taniec?
– Racja – odkrzyknął Bazyl i zawrócił. Po czym obaj malcy puścili się w ostre pogo,
któremu towarzyszyły rozdzierające śpiewy.
Co tu kryć, to był wzruszający widoczek. I generalnie miłe popołudnie.
Musimy jeszcze kiedyś pojechać do salonu Renault.
Królowie życia
Dziś, po opuszczeniu bazylkowej uczelni, wędrowaliśmy bez celu uliczkami naszego
przepięknego miasta, gdy nagle mojemu dziecięciu zaświtał w głowie wspaniały pomysł.
– Tato, chodź gdzieś na pierogi – powiedział tęsknym głosem. – Dawno nie jadłem –
dodał.
Do takich akcji nie trzeba mnie zbyt długo namawiać, tak więc niezwłocznie dokonaliśmy
przeglądu miejscowych placówek gastronomicznych, po czym jak paniska wbiliśmy się do
pobliskiego baru mlecznego.
– Czy jest coś dobrego? – z tym podstępnym pytaniem Bazylek zwrócił się do przemiłej
niewiasty siedzącej za kontuarem. Po otrzymaniu wyczerpujących informacji, podjął
decyzję:
– To ja zmieniam. Chcę naleśniczki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
31
Po kilku minutach opychaliśmy się bez opamiętania, popijając zamówione specjały fantą
cytrynową.
– Ufff – westchnął Bazylek po spałaszowaniu drugiego naleśnika – nie wiedziałem, że
jedzenie może być takie wyczerpujące. Jestem niemożliwie napchnięty.
Ja też byłem napchnięty, więc leniwym krokiem wyszliśmy z baru i znajomymi ulicami,
skąpanymi w promieniach wiosennego słońca, udaliśmy się w górę miasta.
To jest życie.
Agora bajka
Wczoraj wzięliśmy udział w spotkaniu promocyjnym z okazji wydania naszej poprzedniej
książczyny. Fajna sprawa. Cała masa miłych ludzi w jednym miejscu to bardzo budujące
doświadczenie. Już na wstępie, doszczętnie rozsmarował nas program artystyczny, w
którym przedstawiono kilka scen z "Przygód Pana Bazylka"
Bazylek, który początkowo siedział obok mnie w nieodgadnionym nastroju, przy kolejnym
z tekstów zakwiczał z radości. I tak mu zostało do końca.
Ledwie część oficjalna zakończyła się, Bazylek opuścił sektor dla artystów i rzucił się na
szyję Maria, który wraz z Mariową Mamą grzecznie stał w pierwszym rzędzie i czekał na
odpowiedni moment, by w towarzystwie swojego najlepszego koleżki zacząć grandę.
Pograndzili chwilkę, po czym Bazylek usiadł wygodnie za biurkiem, a po jego bazgroły
ustawił się słusznej długości ogonek.
– No, nareszcie – powiedział z ulgą Bazylek po złożeniu ostatniego autografu –
podpisałem już całą kolejkę.
Po czym znów, w towarzystwie Maria zniknął w jednym z rozlicznych zakamarków
księgarni. Kiedy po kilku minutach odnalazłem ich na zapleczu – popijali szampana dla
dzieci i raczyli się wafelkami oraz czekoladkami merci.
A potem opuściliśmy gościnne progi księgarni Agora i ruszyliśmy w stronę chatynki. Po
przejściu kilkunastu metrów, Bazylek obraził się na mnie śmiertelnie, bo jako Wróżka
Zębuszka nawaliłem i ociągałem się z odwiedzeniem sklepu zabawkowego, a jemu
wypadł przecież kolejny ząbek.
Takie to z nim promocje.
Klej i pralka
– Była dziś w przedszkolu tajemnicza sprawa – zaczął Bazylek – bo pani Jadzia dała nam
bardzo podejrzany klej.
Nie za bardzo potrafiłem sobie wyobrazić podejrzany klej, poprosiłem zatem o bliższe
szczegóły.
– Pachniał zupełnie tak jak farbki do jajek – wyjaśnił Bazyliszek – a ja się zafarbować nie
chciałem. No to powiedziałem Mariowi, żebyśmy się chwilowo wstrzymali z tym klejeniem
i zacząłem sprawdzać, co to naprawdę jest. Powąchałem jeszcze raz, a potem
przeczytałem napisy na tubce. I wtedy odetchnąłem z ulgą – to był klej. Ale bardzo
dziwny.
– A tak w ogóle, to jestem niezłą pralką – oświadczył Bazylek w chwilę potem – bo tak
się jakoś złożyło, że wysmarowałem tym klejem Maria. I siebie też przy okazji. Więc Pani
Jadzia kazała mi pójść do łazienki i doprowadzić Maria do porządku.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
32
Bardzo mnie zaintrygowało doprowadzanie Maria do porządku. Na szczegóły operacji nie
musiałem czekać długo.
– No więc postawiłem go przy umywalce – zaczął Bazylek – namydliłem szczotkę i
wyszorowałem te wszystkie plamy. Na początku nie chciały zejść, ale jeszcze trochę
poszorowałem i w końcu zniknęły. Tylko że po tej akcji obaj byliśmy kompletnie mokrzy i
Pani Jadzia się wściekła. To ja już zupełnie nie rozumiem, o co jej chodziło.
Ja też.
Get off, czyli stara miłość…
Wraz z nadejściem wiosny, na nowo eksplodowało w nas niewolnicze i obłąkańcze
uwielbienie dla Dandy Warhols. Tym samym wybaczyliśmy im ostatnie wyczyny zawarte
na bananku, czyli najnowszym, dramatycznie niedobrym albumie. Bazylek, jako znawca
przedmiotu wie, że bananek to straszna kupa, czego wyraz dał ostatnimi czasy
niejednokrotnie. Ja z kolei traktuję Welcome to the monkey house jako incydent, zatrucie
metylakiem albo inny wypadek losowy.
Świadomościowo zatrzymaliśmy się więc na Thirteen Tales... i stamtąd czerpiemy energię
oraz pociechę w trudnych chwilach. Najnowszym przedmiotem bazylkowego uwielbienia
(porównywalnym z dawną wariacką fascynacją Bohemian like you)jest aktualnie,
przecudnej urody piosenka Get Off.
Mnie osobiście kawałek ten przyprawia o omdlenie i ciary od dawna (z tej wielkiej miłości,
do naszej kolekcji włączyłem aż cztery wersje singla), Bazylek natomiast wsiąkł
stosunkowo niedawno.
Wczoraj, po odrobieniu lekcji urządziliśmy sobie rytualne słuchanie Warchlaków, gdzie
trzykrotna emisja Get Off wprowadziła nas w stan niekłamanej ekstazy.
– Nagraj mi to na kasetkę – poprosił Bazylek. – Będę ją wszędzie nosił ze sobą.
To lubię.
Dandy Rules OK.
Gołąb to ma klawe życie
– Też chciałbym mieć takie życie – westchnął Bazylek, całymi garściami sypiąc gołąbkom
kaszę jęczmienną – żeby mi na głowę spadały smakołyki.
Ja też.
A kysz, czyli ostrzeżenie nawigacyjne
Kot to film szkodliwy. Głupi, agresywny, niepozbierany, hałaśliwy, chamski,
schizofreniczny, pusty i kompletnie bez pomysłu. Męczące efekciarstwo, tandeta i zły
smak. Nie zmrużyłem oka ani na moment, toteż jestem wiarygodny i absolutnie
obiektywny. Kot (Mike Myers, czyli pamiętny Wayne z Wayne's World) bekał, pierdział,
dymił, demolował i właściwie to nic z tego nie wynikało.
W połowie seansu chciałem wziąć Bazylka za szmaty i wyjść z kina. Niestety, miałem pod
opieką jeszcze dwóch małych agentów, czyli Krychę i Jego Brata. Siedziałem więc i, nie
wierząc własnym oczom, pogrążałem się coraz bardziej. Poczucie zniesmaczenia nie
opuszczało mnie od momentu, kiedy Kot, naprawiając wersalkę, udawał mechanika w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
33
baseballówce i dreliszkach ze swoim imieniem na piersi. Przy czym wypinał gołą dupę,
pierdział i dowcipkował.
Tragedia.
Wyślij wroga.
Chłodek
Gdybym napisał, że moje stosunki z Babcią Nie–frytką zachowały swój dawny płomień i
żar, to bym troszeczkę skłamał. Poczciwinka odkłada z hukiem słuchawkę, gdy tylko
usłyszy moje dźwięczne trele. Fe. Ale przynajmniej nie stosuje pod moim adresem gróźb
karalnych, jak to czynią inni. O pogróżkach dowiedziałem się zupełnie niedawno. A było
to tak.
Wędrowaliśmy z Bazyliszkiem główną ulicą naszej uroczej mieściny i rozgadywaliśmy
właśnie drażliwy temat, czyja to wina, że Bazylek spadł z murku. Nagle obok nas, w
towarzystwie całej swojej familii przeszła Karolina, ex – narzeczona mojego synka. Coś
tam wymamrotała w naszym kierunku, ale Bazylek tylko zasznurował usteczka i nie
odpowiedział nic.
– Ejże – zagadnąłem – nieładnie tak. Koleżanka pozdrowiła cię a ty co?
– Ona jest wredna – odparł Bazylek.
– Nie mów tak, dziecinko – zareagowałem błyskawicznie – bo do takich komentarzy
trzeba mieć podstawy.
– Mam podstawy, bo jest dla mnie wredna – powiedział mój synek. – A ty się nie ciesz,
bo dla Ciebie też jest wredna. Gdybyś wiedział, co na ciebie gada, to byś inaczej do tego
podchodził – zakończył Bazylek.
– Wredna? Karolina? Dla mnie? Gada na mój temat? – zasypałem Bazyla gradem pytań.
– A co na mnie mówi?
– Że Cię zabije.
Oops. Poważna sprawa. Postanowiłem się wytłumaczyć, uznałem bowiem, że jedynym
motywem jaki Karolinka może mieć by mnie uśmiercić jest moja niedawno opublikowana
książeczka. Wytłumaczyłem więc Bazylikowi, że pożartowałem sobie w niej troszkę z
różnych osób, ale nie po to by je obrazić albo skrzywdzić, ale tak raczej ku ogólnej
wesołości.
– To się trzeba wcześniej zastanawiać, co się pisze – orzekł Bazylek. – Bo te twoje żarty
to chyba nie dla wszystkich są zrozumiałe i teraz masz kłopot.
Ano, na to wychodzi.
Schabowy raz
– Tato, od razu uprzedzam, że obiad nie całkiem eaten– powiedział Bazylek w szatni,
wykorzystując świeżo nabyte, mocno ostatnimi czasy nadużywane słówko. – Był kurczak
w takim nieciekawym sosie. I rosół z frędzlami.
W tej sytuacji udaliśmy się do pobliskiego baru, gdzie zadysponowaliśmy schaboszczaka i
kolę. W oczekiwaniu na wykwintny obiad, przy stoliku ucięliśmy sobie krótką pogawędkę.
– Zaraz wyzionę ducha – oświadczył Bazylek – bo Pani Jadzia wyznaczyła mnie dziś na
dyżurnego przy posiłkach. Wyobrażasz sobie? Musiałem rozłożyć całą górę talerzy, a
potem podać wszystkim widelce i łyżki. I z tego wszystkiego sam ledwo podziobałem
obiad. Padam ze zmęczenia – westchnął Bazylek na koniec opowieści.
– Schabowy dla panów – naszą dyskusję przerwał głos z okienka.
– Super – zawołał Bazylek. Po czym dodał:– Ale jak ten schabowy okaże się nie być
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
34
schabowym, to z góry mówię, że nie jem.
Ale jadł. Aż mu się uszy trzęsły. Surówki, ziemniaki, wszystko... Jak nie moje dziecko.
To jest magia ekskluzywnych miejsc.
Takich jak Bar Popularny.
Dwa cacka
Po zakończeniu konsumpcji, Bazylek zaproponował przejście do chatynki. To był niezły
pomysł, tym bardziej, że czekała tam na niego niespodzianka – dwa małe trucki, które
niedawno zakupiłem na stołecznym dworcu.
– Ale piękne – jęknął Bazylek. – Prawdziwe cacka – skomentował i niezwłocznie zabrał
się do zabawy.
Bawił się oczywiście w sobie właściwy sposób – samochody spadały w przepaść, zderzały
się z innymi pojazdami, a nawet okazało się, że potrafią latać. Ale najciekawsze były
dialogi towarzyszące zabawie.
– Przystępuję do akcji ratunkowej – zawołał mój synek – więc niech się wszyscy odsuną.
Stan podwyższonej gotowości. W tych tirach są kobiety i dzieci...
Zając dla idola
Mam tu dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę – powiedziałem i podałem mojemu
synkowi torebkę. Bazylek wyjął z niej ogromnego czekoladowego zająca, uśmiechnął się i
spytał:
– To od fanki?
Zamurowało mnie.
– Dlaczego od fanki? Skąd ten pomysł?
– No, bo ty mi takich rzeczy raczej nie kupujesz – wyjaśnił Bazyliszek.
W istocie, dar pochodził od wdzięcznej czytelniczki, prywatnie dyrektora jednej ze szkół w
których pouczam dziatwę.
– Opracowałem technikę otwierania zająca – oświadczył po chwili mój synek. I jednym
ruchem zdjął sreberko. – Zjesz kawałek?– spytał przez grzeczność.
Zjadłem.
Co mi tam.
Od fanki zawsze.
Dla zdrowia wszystko
– Przepraszam – powiedział Bazylek po kolacji, na którą złożyły się chlebki wasa z
tartarowymi miniaturkami, rogalik z czekoladą oraz pół zająca od fanki.
– Za co przepraszasz? – zapytałem.
– Beknąłem – wyjaśnił Bazylek. – Ale w pewnym sensie to dobrze, że tak zrobiłem. Bo
zdrowo. A poza tym bolał mnie brzuszek. I już jest w porządku. A czasami to tak boli, że
trzeba beknąć pięć albo sześć razy żeby przestał.
Też to mam czasami.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
35
Friends
Podczas wieczornych zakupów w SPAR, podszedł do mnie jeden ze znajomków, przywitał
się i zamienił parę słów. Jak to znajomek.
– Tato, czy to twój przyjaciel? – zapytał mnie konspiracyjnym szeptem Bazyliszek.
– W pewnym sensie – odparłem zgodnie z prawdą.
– A dużo masz przyjaciół? – drążył Bazylek. – Pewnie dużo – sam sobie odpowiedział. –
Niezliczoną ilość. Ale ja to rozumiem. Długo żyjesz, to się zaprzyjaźniłeś z wieloma
ludźmi. Normalna sprawa – ciągnął swój wywód. – Fajnie tak. A ja mam tylko Maria –
zakończył smutnym głosikiem.
Jedyna
W drodze do chatynki, Bazylek gnał jak szalony na swojej hulajnodze i zupełnie nie
zauważył koleżki z piłką biegnącego w jego stronę. Bo akurat na podwórku rozgrywany
był mecz. W ostatniej chwili, by uniknąć czołowego zderzenia wysportowany futbolista
przeskoczył nad pędzącym jak wicher Bazylkiem.
– Fajna akcja – skomentował mój synalek. – Widziałeś tato?
– Widziałem – odparłem – a żeby było śmieszniej, to był jeden z moich uczniów –
dodałem.
– Poważnie? – zdziwił się Bazyliszek. – Wiedział, co robi, że mnie nie stratował, bo byś
mu jutro musiał dać jedynę. Albo zero.
Właśnie.
Wielkie pranie
Wczoraj wieczorem, po powrocie ze spaceru Bazylek zarządził wielkie pranie. Do
wielgachnej, żółtej miski nalał po brzegi wody, po czym chlupnął tam jeszcze ćwierć
butelki perły z lanoliną.
– Gotowe – oznajmił – można działać. Idę po ciuchy.
I poszedł. Wrócił po chwili, z bojówkami jednego Action Mana i ninjowymi spodenkami
drugiego. Szast–prast uprał je i rozwiesił na sznurku nad brodzikiem.
Bo to było wielkie pranie ciuchów action–manowych. Oni też się brudzą. Szczególnie na
placu zabaw albo w piaskownicy.
Nieustraszony
– Pa, kochany Zakusiu – powiedział Bazylek przed wyjściem na spacer i cmoknął naszego
wężyka. Oczywiście przez szybę. – Nie zasypiaj jeszcze – dodał – niedługo wrócę i dam ci
buziaka na dobranoc.
Po czym, już na ulicy poinformował mnie:
– Wiesz Tato, ja się tego naszego Zakusia w ogóle nie boję. Nic a nic. Nawet mniej, niż
kota. A kota nie boję się wcale. Powiedzmy, że jeśli kota boję się zero, to Zakka boję się
nieskończoność poniżej zera.
To całkiem tak, jak ja.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
36
Tysiąc lat – nie wyrok
Jakiś czas temu, w porozumieniu z Damami, podjęliśmy jednogłośną decyzję o spędzeniu
świąt pasożytniczych. To znaczy będziemy się gościć, nie obciążając się zbytnio
organizacją świąt jako takich. Oprócz całkowitego luzu w kwestii sprzątania oraz
pichcenia, niesie to tę dodatkową korzyść, że można się od razu dobrać do smakołyków
zgromadzonych z myślą o ewentualnych świątecznych nasiadówkach. Tak więc, dziś z
samego rana zgodnie spałaszowaliśmy chleb marcepanowy, przywieziony przez Starszą
Damę z miejscowości Amsterdam. Kto jadł, ten jadł. Bazylek oczywiście grymasił, bo w
chlebie były bakalie.
Jego strata.
Podczas gdy ja oraz Starsza Dama dojadaliśmy śniadanie, dzieci przystąpiły do
grzeczniutkiej zabawy w policjantów i bandytów. Młodsza Dama była bandytką, która
uciekała na mini–rowerku, zaś Bazylek wystąpił w roli gliniarza ścigającego bandytkę po
całym mieszkaniu na innym, nieco większym rowerku. Straszne kary spadały na głowę
biednej bandytki po każdorazowym pojmaniu jej przez Bazylka. Najbardziej dotkliwy był
jednak finał zabawy.
Bazylek zajechał drogę Młodszej Damie, zmusił ją do zatrzymania się, po czym
zasalutował i oświadczył:
– Porusza się pani skradzionym pojazdem – tysiąc lat dożywocia...
Lanie wody
Bazylek zdradził mnie i zgnije za to w lochu. Ale po kolei. Kiedy w poniedziałkowy
poranek smacznie sobie spałem, Starsza Dama w towarzystwie mojego dziecka urządziła
mi dyngusa, jakiego nie pamiętają najstarsi górale. Przez kilkanaście sekund leżałem w
mokrej pościeli dysząc żądzą zemsty i mordu, po czym wyskoczyłem z łóżka z zamiarem
dopadnięcia sprawców.
Najpierw dorwałem Bazylka i zaproponowałem mu układ – zlanie wodą albo wstąpienie
do mojego oddziału. Wybrał sztamę i już po chwili zgodnie polowaliśmy dzierżąc w
dłoniach kubeczki z wodą. Prawie się udało, ale nasz misterny plan nie wypalił, bo
niedoszłe ofiary zamknęły się w łazience i siedziały tam do momentu, gdy nasz zapał
kompletnie wygasł. Nie zostałem więc pomszczony, ale nic to.
Niedługo potem, Bazylek został pobrany przez swoją rodzicielkę, reszta ekipy natomiast,
w koncertowym stylu przepędziła dzień na snuciu się po domu, gniciu w barłogach i
oglądaniu świątecznej oferty rozmaitych kanałów telewizyjnych.
Wieczorową porą, w towarzystwie Dam udałem się do Takich Jednych, gdzie zgodnie i
zespołowo okryliśmy się hańbą. Gospodarz obiektu – straszliwą, ja – umiarkowaną, zaś
Starsza Dama oraz Jej Koleżanka – niewielką, aczkolwiek zauważalną.
Tak się złożyło, że podczas okrywania się hańbą, zachorowałem na kota rasy devon rex,
który kręcił się po gościnnym domostwie. Nie jestem, co prawda miłośnikiem kotów, ale
uległem powalającemu urokowi tego akurat stworzonka. Muszę się tylko zastanowić, czy
taki devon może przebywać z Zakusiem w jednym ekosystemie.
Familiada
Z pewną taką nieśmiałością, w niedzielne popołudnie, całą paczką udaliśmy się do domu
Dziadków. W celu osiągnięcia miażdżącego efektu, wystroiliśmy się jak psy na
szczepienie i punktualnie o 14.00 wtargnęliśmy na wspomniany obiekt.
Co tu kryć, atmosfera początkowo była jakby gęsta, ale w krótkim czasie, za sprawą
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
37
dzieci nastąpiło magiczne przepięcie. Młodsza Dama zniewoliła wszystkich, z Dziadkiem
na czele, gdy zaś przyszła pora tańców – ustawił się do niej ogonek złożony z Dziadka,
Dobrego Wujka oraz Bazylka. Jednak jej wybrankiem do końca imprezy pozostał Dziadek,
który tulił ją, czytał bajeczki, zabawiał i generalnie stawał na rzęsach.
Ja i Starsza Dama obserwowaliśmy to wszystko w niemym zachwycie, bo klimacik był to
zaiste przeprzyjemny. Ale ja wiedziałem, że tak będzie. I że inauguracyjna wizyta u
Dziadków zakończy się porażającym sukcesem.
Bo obie Damy to bardzo miłe facetki.
Zajączek muss sein
Od niepamiętnych czasów, w naszej rodzinie przyjęty jest barbarzyński zwyczaj
obdarowywania dzieci wielkanocnymi podarunkami. Bazylek już w zeszłym roku przejrzał
mnie i przyjął do wiadomości, że zajączek to ja. Co jak gdyby nie przeszkadza mu w
przyjmowaniu świątecznych prezentów. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie.
– Tatulku – przemówił do mnie w ubiegłym tygodniu – ja wiem, że ta konsola to już był
prezent od zajączka, ale mały upomineczek to by nie zawadził – dodał przymilnie.
Nie ma sprawy. W niedzielny poranek, obok łóżka pojawiła się torebka zawierająca Golfa
IV z przyczepką oraz niebieściutki autobus przegubowy.
Bazyliszek rozpakował samochodziki, wyściskał zajączka, po czym spytał przytomnie:
– Ej, a to nie wyjdzie głupio, że tylko do mnie przyszedł zajączek?
– Pomyślałem o wszystkim – odparłem i zaprezentowałem paczuszkę przeznaczoną dla
Młodszej Damy.
– Co tam masz? – z niepokojem zapytał Bazyliszek. – Coś fajnego?
Gdy z zawiniątka wyjąłem pluszowego kurczaczka oraz misia, Bazylek odetchnął z ulgą i
rzekł:
– Spoko, nie podobają mi się. Zapakuj to ładnie, a ja się zakradnę do jej pokoju i znajdę
jakieś fajne miejsce na te prezenty.
Po chwili wrócił i oświadczył:
– Zostawiłem przy drzwiach, bez kombinowania. Może być, czy chciałeś to jakoś inaczej
zorganizować?
– Może być – odparłem.
Bazylek z poczuciem dobrze wypełnionej misji, rozłożył resoraki na łóżku i grzecznie się
zabawiał, ale widziałem, że coś mu nie daje spokoju.
– Ciekawe, jaka będzie reakcja na te maskotki – wydusił z siebie nareszcie. – Idziemy
obadać? Może już wstała.
– Nie sądzę – odparłem – jest za piętnaście szósta.
– No, to rzeczywiście trochę wcześnie– ocenił Bazylek.
Trochę.
Need for speed
– Już wiem, dlaczego mi było tak ciemno – powiedział Bazylek, kończąc drugie okrążenie
morderczej trasy po uliczkach Monte Carlo, w gierce Need For Speed – Porsche 2000 –
po prostu, w pierwszym tunelu obydwa światła mi się rozpierdzieliły.
– Nie pochwalam zbytnio używania takich słów – skomentowałem z ojcowskiego
obowiązku.
– Nie spodziewałem się, że będziesz pochwalał – odparło Bazylątko – ale tak mi się po
prostu powiedziało.
– Możesz napotkać osoby, które kategorycznie zabronią Ci używania tego typu
słownictwa – stwierdziłem, myśląc jednocześnie o znanej mi dziatwie szkolnej, która klnie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
38
tak, że niech się pijany i rozjuszony szewc schowa.
– Jak je napotkam to się będę martwił – grzecznie odparł Bazylek – ale póki co, gdy będę
miał wypadeczek, to mogę sobie czasami cichutko powiedzieć rozpierdzielony?
Czasami
I cichutko.
Welcome to the jungle
Kilka dni temu, podczas jednego z rozlicznych wojaży po okolicy, Starsza Dama
wypatrzyła na przedmieściach fenomenalny sklep z ciuchami dla dzieci. Jedyny minus
sytuacji polegał na tym, że ani Bazylka, ani Młodszej Damy nie było akurat pod ręką.
Akcja zakupowa została więc odłożona na jakiś czas. Dopiero wczoraj zapakowaliśmy całe
towarzystwo do corvetty i przed samym zamknięciem sklepu zrobiliśmy nalot, w wyniku
którego Bazylek stał się dumnym posiadaczem wspaniałych czerwonych trampelówek na
słoninie.
Sam takie chciałbym mieć.
Kolejnym punktem programu był zakup lodów i wyprawa na wodospad. Niestety,
pierwszym w tym sezonie lodom wiele jeszcze brakuje do doskonałości i, moim
skromnym zdaniem, były one kompletnie niespożywcze. Może i dobrze, bo dzięki temu
mogliśmy zorganizować zawody w rzucaniu lodami do rzeki. Niezbyt to wychowawcze i
ekologiczne, ale mam nadzieję, że podtopione w Bobrze smakołyki ulegną niebawem
całkowitej biodegradacji. Na to liczę.
W pewnej chwili Bazylek podszedł do mnie i oświadczył cichym głosikiem:
– Chyba koniec wycieczki. Niechcący wdepnąłem do rzeki.
W istocie – jeden z butków wydawał się jak gdyby kompletnie mokry. Takoż nogawka
dresików. Jak się okazało po chwili, było to efektem Bazylkowego testu, jak blisko da się
podejść do rzeki.
Wieczorową porą teleportowaliśmy się do chatynki, by odwiedzić Zakusia, który w tak
zwanym międzyczasie całkowicie i bezboleśnie się oskórował, co tak na marginesie stało
się powodem do dumy dla jego właściciela i hodowcy w jednej osobie. Czyli mnie.
Podczas gdy dzieci pochylone nad terrarium z uwagą przyglądały się poczynaniom Zakka,
ja przyniosłem z łazienki kubeczek wody i zapowiedziałem:
– Zaraz zrobimy mu parówę. Poczuje się wtedy tak, jak w dżungli.
– To trochę bez sensu – przemówił Bazylek – przecież on nigdy nie był w dżungli, więc
nie może wiedzieć, jak tam jest. A poza tym, jeśli dobrze pamiętam twoje wcześniejsze
opowieści, to te pytony nie żyją w dżungli. Prawda, Tato?
Ano, prawda. Trochę się w tych efekciarskich kitach rozpędziłem.
Trzeba bardziej uważać.
Bazylek czuwa.
Highlanders
– Zaraz się porzygam – powiedziała mi na ucho Starsza Dama po zjedzeniu gigantycznej
galaretki owocowej, porcji musu truskawkowego, adwokatki z bitą śmietaną oraz deseru
o dźwięcznej nazwie Leśny Ludek. – Ale dobre było – dodała.
W tym czasie Bazylek w milczeniu wpylał swojego Ludka ze śmietaną. Gdy zakończył, na
jego twarzy widać było ślady zmęczenia, ale mężnie zadysponował:
– Teraz lody. Obiecałeś – dodał, by sytuacja była całkowicie jasna.
Dwie gałki czekoladowo – truskawkowego przysmaku dobiły go doszczętnie. Opadł na
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
39
krzesełko i tępym wzrokiem wpatrywał sie w resztę biesiadników.
Scenki te miały miejsce na głównej ulicy Szklarskiej Poręby, w cukierni o trafnej nazwie
Fantazja, gdzie udaliśmy się w ramach rekompensowania sobie szkód moralnych
wywołanych ulewą, która pokrzyżowała nam wszystkie plany plenerowe.
– Przestało padać – oznajmił Bazylek po opuszczeniu cukierni. Co robimy? Uprzedzam, że
nie mam siły na nic.
– Idziemy w góry – zaproponowała Starsza Dama, co przez resztę ekipy zostało przyjęte
z umiarkowanym entuzjazmem.
– Ale żadnego jedzenia do wieczora – słabo zaproponował Bazyliszek.
Realizacja tego postulatu nie do końca się udała, bowiem u podnóża gór zainstalowane
były stanowiska z oscypkami. Pokusa nie do odparcia. Po krótkiej naradzie nakupiliśmy
pełne kieszenie serków i ruszyliśmy przed siebie.
Dotarcie do wodospadu Szklarka zajęło nam niecałe dziesięć minut. Bazylkowi to w
zupełności wystarczyło i gdy już osiągnęliśmy cel, jego ubranko wyglądało jak po
trzydniowej wędrówce po bagnach. Ale nic to.
W pewnej chwili moje dzieciątko zniknęło nam z oczu.
– Tutaj jestem – usłyszałem wesoły głosik – ale jak gdyby nie mogę zejść.
Okazało się, że podczas gdy ja wraz z Damami podziwialiśmy górskie krajobrazy, Bazylek
wdrapał się na skaliste zbocze i stamtąd raźno do nas machał. Z niemałym trudem
dołączyłem do niego i przez chwil parę rozkoszowaliśmy się nielegalem, czyli chodzeniem
po skałach poza wytyczonym szlakiem.
Po jakimś czasie Bazylkowi znudziła się ta wspinaczka i odtrąbił powrót. Problem polegał
na tym, że po deszczu podłoże było niemiłosiernie śliskie i w pewnym momencie Bazylek
stracił przyczepność. Ostatnie metry pokonał więc w brawurowym stylu, zjeżdżając po
liściach na tyłku.
Nie mogąc pohamować wesołości roześmiałem się na cały głos i to był mój błąd.
– Jesteś łajdakiem – wycedził Bazylek. – Zamiast mi pomóc, stoisz i się nabijasz. Nie
odzywaj się do mnie – rzekł stanowczo, odwrócił się na pięcie i ruszył w dół szlaku.
Jednak już po chwili humorek mu powrócił i wesoło galopował po bezdrożach, chowając
się w rowach i wchodząc za barierki chroniące turystów przed wpadnięciem do potoku.
– Co ty właściwie robisz? – zapytałem Bazylka, gdy się pośliznął na resztkach lodu
między skałami i przekoziołkował na trawnik.
– Nie wiesz? – z błyskiem w oku przemówiła Starsza Dama. Usiłuje się przemoczyć do
końca, a ponieważ jesteśmy niedaleko samochodu, boi się, że może nie zdążyć.
O tym nie pomyślałem.
Chowanka
Wczoraj Bazylek zaproponował mi zabawę w chowanego. Tego typu rozrywki, w
dwudziestometrowej chatynce były kompletnie nie do pomyślenia. Co innego na
hektarach mieszkania Dam.
– Licz do dwudziestu jeden, a potem mnie szukaj – rozkazał Bazylek.
– Dlaczego akurat do dwudziestu jeden? – spytałem nieco zdziwiony.
– Bo takie są zasady – zwięźle poinformował mnie Bazylek. I zniknął.
Nie powiem, żebym nie widział, dokąd pobiegł. Postanowiłem jednak trochę poudawać.
Wszedłem do saloniku i ciężko, teatralnie człapiąc rozglądałem się wokół siebie.
– Uprzedzam, że tu mnie nie ma – dobiegł mnie lekko spanikowany głosik zza fotela.
Udając, że nie słyszę wyszedłem do przedpokoju. Po kilku chwilach głosik wydarł się
wniebogłosy:
– Szukasz mnie, czy nie szukasz? Jeśli to dla Ciebie za trudne, to podpowiadam – jestem
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
40
niedaleko telewizora.
Na takie dictum, żeby nie wyjść na skończonego osła, zajrzałem za fotel i potargałem
Bazylka za czuprynkę.
– Mam cię – powiedziałem niepewnie, wiedząc, że takie rozwiązanie średnio
usatysfakcjonuje mojego synka. Nie myliłem się zbytnio.
– Nie liczy się – zawołał Bazyl – podglądałeś.
Kiedy dla odmiany, ja się ukryłem (a znam w mieszkaniu Dam zabójcze kryjówki) było
jeszcze gorzej. Bazylek pobuszował przez dwie minuty po mieszkaniu, po czym
kategorycznie zażądał podpowiedzi. Nie ma tak dobrze – pomyślałem. I milczałem jak
grób.
Po kolejnych dwóch minutach Bazylek zawołał:
– Ogłaszam koniec zabawy. Nie wolno się tak trudno chować, żebym ja nie mógł znaleźć.
Dyskwalifikacja – zakończył zdecydowanie.
– Jaka dyskwalifikacja? – spytałem, wyczołgując się zza szafy. – Nawet tam nie zajrzałeś.
Wtedy Bazylek zmienił zeznania:
– Od razu cię widziałem, Tatulku, ale nie chciałem ci robić przykrości. Strasznie słabo się
ukryłeś, ale nieważne. Chodźmy do kompa, pojeździmy sobie porschakiem.
No, to poszliśmy.
Trochę optymizmu nie zawadzi
Jutro nasze komando wybiera się na czterodniową wyprawę. W związku z tym Bazylek
udzielił Starszej Damie oraz mnie wstępnych instrukcji:
– Tato, ale wy nie siedźcie dzisiaj długo po nocy, dobra? Bo też potrzebujecie trochę snu.
A jak się nie wyśpicie, to ona zaśnie za kierownicą i rąbnie w drzewo. Ty przywalisz głową
w szybę i będziesz nieprzytomny. I my biedactwa zostaniemy bez opieki. A chyba nie o to
chodzi, co?
Zdecydowanie nie o to.
Czwarty bliźniak
Przed samym wyjazdem na Wyprawę, Bazylek otrzymał ode mnie skromny prezencik w
postaci kolejnego Action Mana, tym razem kierowcy śnieżnego skutera (wystroik bardzo
na czasie, biorąc pod uwagę falę upałów, która właśnie przetacza się nad krajem).
Po wstępnych zachwytach, Bazyliszek obejrzał dokładnie figurkę, spojrzał jej głęboko w
oczy i stwierdził:
– Popatrz Tato, mam czwartego bliźniaka. Poznałem po brwiach. Tylko ninja różni się, bo
ma taki zacięty wyraz twarzy, ale pozostali to bracia.
Skoro tak mówi...
Malowanki, czyli... niech się święci pierwszy maja
Po przybyciu do miejscowości wypoczynkowej Karpacz, zalogowaliśmy się w uprzednio
wybranym ośrodku i otrzymaliśmy klucze do domeczku o wdzięcznej nazwie Jeleń.
W związku z dużym ciśnieniem na rozrywki dającym się zaobserwować u Bazylka, po
krótkim czasie powróciliśmy na gwarne ulice Karpacza, gdzie wbiliśmy się w falujący tłum
innych szczęśliwców spragnionych długoweekendowego wypoczynku.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
41
Od samego wymarszu z ośrodka, Bazylkowi spokoju nie dawały dzieci z pomalowanymi
buziami, wałęsające się tu i ówdzie. Z ich zeznań wynikało, że na stadionie odbywa się
festyn, na nim zaś Taka Pani maluje dzieciom pyszczki. Pomalowanie Bazylkowego
pyszczka stało się zatem tematem przewodnim na następnych kilka godzin.
Kiedy nareszcie, wieczorową porą dotarliśmy na wzmiankowany festyn, okazało się, że
Tej Pani już nie ma. Bo sobie poszła. Ale... zostawiła farby.
Tego mi było trzeba. Krew we mnie żywiej zagrała, a natchnienie spłynęło nie wiedzieć
kiedy. Posadziłem Bazylka na krzesełku, zakasałem rękawy i na Bazylkowej mordce
wykonałem malunek nad malunki. Taki trochę beztematyczny, za to żywy i bardzo
kolorowy.
Kiedy wykonałem ostatnie maźnięcie, kątem oka zauważyłem, że ustawił się do mnie
słusznej długości ogonek dzieci. Nie było odwrotu. Jako pierwszy na krzesełku zasiadł
Grubasek.
– Namaluj pan dziecku flagę na czole – zadysponował jegomość będący jak sądzę ojcem
Grubaska. – I dwie flagi na policzkach – dodał i dla zachęty klepnął mnie w plecy. To
namalowałem.
– A ja chcę kwiatki – poprosiła następna mała klientka w chusteczce na głowie. Kwiatki
wyszły mi koncertowo.
– A ja chcę być kotkiem – określił się kolejny małolat. – Umie pan kotka? – upewnił się.
Umiałem.
Po kotku jednakże wycofałem się ze stanowiska malarskiego, bo Starsza Dama zaczęła
na mnie jakoś tak groźnie popatrywać. Faktem jest, że malując dziecięce facjaty,
zaniedbałem trochę rodzinne obowiązki. Ale to było silniejsze ode mnie.
– Mogłeś brać forsę – skomentował na koniec Bazylek, gdy już wracaliśmy do domku. –
Jakoś tak nie pomyślałeś, co?
Jakoś tak nie pomyślałem.
Znana bajka
– Bardzo był to miły dzień – powiedział Bazylek, kiedy już zmyłem z niego barwy
wojenne i ułożyłem go do snu na pięterku Jelenia. – Ale strasznie męczący, więc już
prawie schodzę. Opowiedz mi teraz bajkę, ale jakąś znaną. Żeby mi nie było żal gdy
zasnę w połowie – poprosił z rozbrajającą szczerością.
Opowiedziałem więc pouczającą legendę o niedźwiedziu ze Ślęży, zamienionym w kamień
za złe sprawowanie.
– Piękna historyjka – wymamrotał Bazylek w półśnie. – Mogę jej słuchać w
nieskończoność.
Dobrze wiedzieć.
Tiki koko
Bywały takie chwile podczas Wyprawy, gdy czuliśmy się ze Starszą Damą jak wraki i
strzępy człowieka. Bo zarówno Młodsza Dama, jak i Bazylek nie szczędzili nam silnych
wzruszeń oraz mocnych wrażeń. Czyli rozrabiali jak pijane zające. Miarka się przebrała,
kiedy pierwszego dnia, popołudniową porą zasiedliśmy na tarasie pizzerii, której nazwy
nie pomnę. Bazylek przeginał maksymalnie, więc posunąłem się do groźby nieobliczalnej.
– Powiedz jeszcze słowo – zagroziłem – a wyjdziemy za róg na solo.
Bazylek zamilkł na chwilę, podumał, powiercił się na krzesełku i odrzekł:
– A wiesz, co znaczy w tajnym języku tiki – koko?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
42
– Nie wiem – odpowiedziałem niepewnie, wietrząc jakiś podstęp.
– To znaczy tatulek kochany i milutki jest...
Takie to z nim kłótnie.
Na życzenie raz można, czyli historyjka o misiu ze Ślęży
Jako pacholę otrzymałem od rodziców książeczkę ze śląskimi legendami, w której to
książeczce pomieszczono między innymi bardzo sugestywną opowieść o pochodzeniu
wielkiego kamola, który do dziś znajduje się na szczycie Ślęży. Jako że czytałem to
bardzo, bardzo dawno temu – część historii zapomniałem, część zmyśliłem, a część, jak
znam siebie, dodałem. Co na jedno wychodzi. Tak czy inaczej, w mojej wersji brzmi to
tak:
Dawno, dawno temu, w okolicach Ślęży mieszkał sobie niedobry miś. Nie był on, co
prawda zepsuty do końca, ale okropny był z niego rozrabiaka. Straszył dzieci w Sobótce
(miłej mieścinie u podnóża góry), porywał kurczaki, drażnił się z psami, niepokoił
okolicznych wieśniaków, demolował ule i tak dalej.
Pewnego dnia, gdy niedźwiadek, po wykonaniu kilku kolejnych psikusów zadowolony
wracał do kniei, na swojej drodze napotkał druida, który przemówił w te słowa:
– Misiu puszysty, przesadzasz. Jesteś niesympatyczny i niegrzeczny, a swoim
postępowaniem sprawiasz ludziom i zwierzętom wielką przykrość. Opamiętaj się, bo w
przeciwnym razie pogadamy inaczej.
– Trujesz, Dziadku – odparł miś, po czym odwrócił się na swojej misiowej pięcie i zniknął
w zaroślach.
Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie i każdorazowo czarodziej udzielał
niedźwiadkowi kolejnego ostrzeżenia nawigacyjnego. Na próżno.
Nasz miś, poza tym, że był chuliganem, żywo interesował się szeroko pojętą astronomią.
Razu pewnego poszedł więc na szczyt Ślęży, bu stamtąd popodziwiać pełnię Księżyca.
Kiedy z rozdziawioną mordką wpatrywał się w niebo, zza krzaków na polanę wyszedł
druid, który rzekł:
– Przebrała się miarka, mój drogi. Jesteś niereformowalnym niedźwiedziem, toteż muszę
podjąć zdecydowane działania zapobiegawcze.
– Co tam znowu mamroczesz, Dziadku? – niegrzecznie spytał miś i odwrócił w stronę
czarodzieja swój kosmaty łeb.
– Mówię, że na twoje bezeceństwa przyszedł kres – uroczyście oświadczył druid, po czym
z woreczka zawieszonego na piersi wyjął szczyptę magicznego proszku i obsypał nim
zaskoczonego niedźwiedzia, który momentalnie zamienił się w kamień. – Możesz sobie
teraz oglądać pełnię do woli – dodał druid nie bez satysfakcji. – Osobiście chciałem ci
podarować, ale druid musi być konsekwentny – zakończył swoje wystąpienie i odszedł w
dal.
A niedźwiedź pozostał na szczycie góry.
I pozostaje tam do dziś.
To tyle.
Kombojski wypadeczek
W drugim dniu Wyprawy, bladym świtem wyruszyliśmy do Western City. Czyli średnio
udanej podróbki miasteczka z Dzikiego Zachodu. Z saloonem, bankiem, konikami oraz
kowbojami w półbutach. Atrakcja dla średnio wymagających, ale najważniejsze, że
podobało się Bazylkowi. Od razu po przybyciu do miasteczka, stanęliśmy do zawodów. Co
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
43
tu kryć – poszło mi dramatycznie źle. Dzida nie chciała się wbić w drewnianego bizona.
Nożami nawet nie dorzuciłem do tarczy. Do wspinaczki na pal męczarni nawet nie
startowałem. Za to z łuku pociągnąłem piękną seryjkę. Nie trafiłem, co prawda w tarczę,
ale wszystkie strzały wbiły się w sianko. A nie każdemu się wbijały. Ale to nieważne, bo
Bazylek trafił dwa razy w ósemkę i raz w dziewiątkę. Pogrom. Łącznie zebrał ponad 100
punktów i otrzymał tytuł szeryfa, podczas gdy ja, z marnymi sześćdziesięcioma zostałem
tylko zdechłym traperem.
Po zmaganiach kowbojsko – indiańskich Bazylek poprosił mnie, bym zakupił dla niego
kolta na kapiszony, co skwapliwie uczyniłem. Bo jak żyć bez kolta w Western City?
Bazylek ostrzelał się z okien wagonika kolejki, a potem jeszcze z dachu banku oraz
tysiąca innych miejsc. I generalnie pięknie się bawiliśmy pośród rżenia koni, huku
wystrzałów i wrzasków miliona turystów. Nic nie wróżyło dramatycznych wydarzeń, które
nieuchronnie nadciągały, by już po kilku godzinach spaść na nasze głowy.
Szczególnie Bazylkową. A było to tak.
Wieczorową porą zdecydowaliśmy o ponownym wyjeździe do centrum Karpacza, a
naszym głównym motywem było spożycie gorącej kolacji w postaci zupy. Bazylek
oczywiście wydarł do przodu i grzecznie oczekiwał nas na parkingu, w tak zwanym
międzyczasie majstrując przy swoim nowym pistoleciku. W pewnej chwili broń
samoczynnie wypaliła, dotkliwie raniąc i parząc pulchną łapkę Bazylka. I tylko
błyskawiczna akcja ratunkowa zainicjowana i brawurowo poprowadzona przez Starszą
Damę, pozwoliła z grubsza opanować sytuację i znacznie ograniczyć Bazylkowe
cierpienia. Tak więc, po wstępnym opatrzeniu ran i zaaplikowaniu Bazylkowi końskiej
dawki środków przeciwbólowych, wpakowaliśmy go na tylne siedzenie corvetty i
popruliśmy do szpitala w Kowarach, gdzie okazało się, że Bazyl miał sporo szczęścia, a
jego obrażenia wyglądają dużo lepiej, niż to się początkowo wydawało. Skończyło się na
gigantycznym opatrunku, z którego Bazylek był zresztą bardzo dumny.
– Jak to pokażę w poniedziałek Mariowi, to chyba pęknie z zazdrości – oświadczył
wychodząc z izby przyjęć.
Można i tak.
Łopata
– Oj, oj, oj – powiedział Bazylek i sękatym paluszkiem wskazał coś na wystawie swojego
ulubionego sklepu, przez tubylców nazywanego U Wokulskiego. W mig zrozumiałem, o co
chodzi. Pośród rozmaitych zabawek o przeważnie chińskim rodowodzie, na pierwszym
planie spoczywał pistolecik na kapiszony.
– Identyczna łopata jak tamten – stwierdził Bazylek i westchnął. – Chodźmy stąd – dodał
i ruszył w stronę Rynku.
Przez chwilę zastanowiło mnie użycie słowa łopata, ale natychmiast przypomniałem sobie
dramatyczne chwile tuż po kowbojskim wypadeczku, kiedy to, mocząc obolałą łapkę pod
kranem w hotelowej łazience, Bazyliszek kategorycznie zażądał wyrzucenia z domu
wszystkich pistoletów. Kiedy przyrzekłem usunąć z domu wszelkie bronie, Bazylek dodał:
– A tak w ogóle to nie używajmy nazwy pistolet, dobrze? Jeśli już będziemy musieli, to
wtedy mówmy na przykład łopata. Żeby mi się nie kojarzyło.
I właśnie dziś, musieliśmy się natknąć na łopatę. Identyczną, jak feralny gnat z
westernowego miasteczka.
Kiedy już odeszliśmy spory kawałeczek od przybytku Wokulskiego, Bazylek zamyślił się
nad czymś i powiedział:
– Ale w sumie, to do kogo tu mieć pretensje? Przecież nie usuniemy wszystkich
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
44
pistoletów na całym świecie. To znaczy łopat.
Ano, nie usuniemy.
Glukozyna
– Tato, musisz mi jutro kupić lizaka Chupa chups – powiedział Bazylek, gdy
wychodziliśmy z zaprzyjaźnionego sklepu SPAR – bo to nie są zwyczajne słodycze. One
są bardzo dobre na mózg, bo zawierają glukozynę. Wiem, bo oglądałem reklamę –
zakończył z wielkim przekonaniem.
– Jeśli już, to lecytynę – zaprotestowałem nieśmiało.
– Być może. Ale to zmienia faktu, że są bardzo pożyteczne – niezrażony odparował
Bazylek.
Coś w tym jest.
Powrót aparatczyka
– Muszę z Tobą o czymś porozmawiać – powiedziałem do Bazylka podczas
popołudniowego spaceru.
Bazylek zatrzymał się, łypnął na mnie zza wiecznie upaćkanych okularków i ostrożnie
zapytał:
– Ale to nic drastycznego?
Kiedy go zapewniłem o niedrastyczności tematu, wziął mnie za rękę i w skupieniu
wysłuchał informacji o rychłej wizycie u dentysty. Tak się bowiem składa, że
zmaterializowały się już wszystkie ząbki niezbędne do zainstalowania z dawna
wyczekiwanego aparatu.
– Cóż, akurat tego tematu się nie spodziewałem – powiedział Bazylek, gdy skończyłem
swoje expose – ale nie protestuję, bo byłem już wcześniej uprzedzony. Ale mam jedno
pytanko – czy Wróżka Zębuszka przewiduje jakieś upomineczki za noszenie aparatu?
Ha. O tym nie pomyślałem.
Kochanie vs Oblewanie
– Podaj mi na chwilkę prysznic – powiedział Bazylek z lisim uśmieszkiem podczas
wspólnej wieczornej kąpieli.
– Zapomnij – odparłem zwięźle – wiem, co chcesz zrobić.
– Ależ Tatulku, nic z tych rzeczy – zaprotestował Bazylek żarliwie. – Nic ci nie zrobię.
Przecież cię kocham i za nic w świecie bym cię nie oblał – dodał z wielkim przekonaniem.
Postanowiłem zaryzykować i wręczyłem mu "słuchawkę" prysznica. Bazylek bez chwili
wahania skierował na mnie strumień wody, a kiedy prychając i plując miotałem się po
całej wannie, wyjaśnił:
– Kochanie kochaniem, a oblewanie oblewaniem. Rozumiesz?
Rozumiem.
Jutro moja kolej.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
45
Drużyna żelaznych tyłków
W Bazylkowym przedszkolu właśnie rozpoczęły się próby do przedstawienia Calineczka,
którego premierę przewidziano na ostatni dzień roku przedszkolnego.
Zapytany o swój udział w przesięwzięciu, Bazylek odparł:
– Obstawiam rolę pająka, żaby i chrabąszcza. Profilaktycznie. Na wypadek gdyby ktoś
zachorował.
Po czym, bez specjalnej zachęty z mojej strony, Bazylek zaprezentował kawałek tekstu:
– Wiesz tato, nasza drużyna idzie właśnie żeby uwolnić Calineczkę z drzewa i wtedy ja
wołam: Jesteśmy Drużyną Żelaznych Tyłków!
– Czy to tekst oryginalny? – zapytałem trochę zaniepokojony.
– Nie do końca – odparł Bazylek. Wprowadziłem drobne zmiany.
Ciekawe, co na to Reżyser.
Czyli Miss Jadzia.
Sikanie na rynku
Wysikanie się na naszym malowniczym ryneczku nie jest prostą sprawą. I niekiedy łączy
się z różnorakimi, nieprzewidzianymi trudnościami. Zwłaszcza, że Bazylek, będąc
młodym, kulturalnym mężczyzną nie załatwia swoich potrzeb w bramach ani po krzakach.
Wczoraj, wieczorową porą, gdy na ławeczce raczyliśmy się czekoladkami Kasztanki oraz
Malaga, w pewnej chwili Bazylek dosiadł swojego BMX–a i oświadczył:
– Czekaj tu na mnie. Jadę do Sawanny się wysikać.
Po chwili wrócił i oznajmił:
– Nieczynne. Skoczę do tego kibelka w ratuszu. Ale tam trzeba płacić.
Wręczyłem mu pół złotego i cierpliwie czekałem. Zjawił się nadspodziewanie szybko.
– Cholera, też nieczynne –powiedział, przestępując z nogi na nogę. Trochę mi się już
spieszy. Lecę do Aniołka.
I poleciał, ale po chwili zjawił się z informacją, że potrzebna jest złotówka.
Porwał kolejne pięćdziesiąt groszy i zniknął w drzwiach kawiarni, by po minucie wybiec z
pretensjami na swoich malinowych ustkach.
– A jak ja mam te dwie monety włożyć do tego automatu? Obok siebie? Jedną po
drugiej? Jak to sobie wyobrażasz? – zasypał mnie pytaniami.
Nie było rady. Opuściłem wygodną ławeczkę, bezpiecznie zaparkowałem Bazylkowy
pojazd, po czym obaj ruszyliśmy do wspomnianej kawiarni Pod Złotym Aniołem. Tam, nie
bez wysiłku otworzyłem kibelek, do którego wgalopował Bazylek, by po chwili, zza drzwi
uraczyć mnie swoimi najświeższymi refleksjami:
– Ufff, co za ulga. Już myślałem, że nie doniosę.
Też się tego obawiałem.
Żabi król
Wczoraj nasz komando udało się nad bajoro, zwane przez tubylców Błękitką, aby
przeprowadzić tam zakrojone na szeroką skalę działania piknikowe. Po rozpaleniu grilla,
zalegliśmy na kocu i oddaliśmy się niespiesznej konsumpcji wszystkich przygotowanych
przez Starszą Damę specjałów. A było co konsumować, bo przywieźliśmy tego około
trzech ton. Pobłażliwie szacując.
Po zakończeniu wielkiej wyżerki, Bazylek udał się na brzeg jeziora, by zapolować na
kijanki. Trzeba jednak przyznać, że jak na ambicje Bazylka, nie była to zwierzyna zbyt
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
46
satysfakcjonująca. W ciągu paru chwil nałapał ich cały kubeczek i... koniec zabawy. Co
innego żaby, które były tego dnia nieosiągalne i dawały się obserwować wyłącznie z
daleka, co szalenie intrygowało Bazylka i nie dawało mu spokoju przez cały czas trwania
plenerowego wypasu.
W pewnej chwili zaproponowaliśmy Bazylkowi, by przebiegł się brzegiem jeziorka i
poobserwował żabki wskakujące do wody. Bazyliszek skwapliwie zastosował się do naszej
sugestii i rozpoczął szaleńczą galopadę przy samej linii brzegowej. Nie wiedzieć kiedy,
stracił przyczepność, wywinął poczwórne salto ze śrubą i z głośnym chlupotem wpadł do
bajorka. Prosto w przybrzeżne błocko – gęste i sraczkowate.
Do końca imprezy Bazylek występował zatem w bluzie, slipkach i swoich legendarnych,
czerwonych trampelówkach.
Ale o żabach już nie wspominał.
Ani słowa.
W rubikonie
Bazylek znalazł moją starą kostkę Rubika. Niestety – zabaweczka ta najlepsze czasy
miała już za sobą i mocno nadżarta była zębem czasu. Największym jej mankamentem
był brak niektórych kolorowych naklejek. Ściślej mówiąc – co trzeciej. Nie przeszkodziło
to Bazylkowi w spędzeniu całego popołudnia na układaniu pomarańczowej ścianki, bo
tylko ta była względnie kompletna.
Mozolił się podczas oglądania bajek, na spacerze, w trakcie wycieczki rowerowej a nawet
podczas jedzenia obiadu. Na darmo upominaliśmy go setki razy – pomiędzy kąskami
kotleta i łykami soku, odruchowo wracał do kostki, by coś tam w niej jeszcze przez
chwilkę pomajstrować.
– Super zabawa – stwierdził wieczorową porą. – Kup mi nową kostkę – zadysponował.
Proszę bardzo. Dziś, od samego rana rozpocząłem poszukiwania. Bez skutku. Zarówno w
najbardziej szpanerskim sklepie papierniczym, jak i w podupadających sklepach
zabawkowych sprzedawcy ze smutkiem kręcili głową i bezradnie rozkładali ręce.
Kiedy już odwiedziłem wszystkie księgarnie, kioski oraz sklepy z pamiątkami i
zabawkami, nagle, przechodząc przez lokalny ryneczek doznałem olśnienia. Jednego
miejsca nie wziąłem pod uwagę. Bardzo ważnego miejsca.
Moja intuicja mnie nie zawiodła – w witrynie legendarnym sklepie U Wokulskiego pyszniła
się najprawdziwsza kostka Rubika. Na dodatek – całkiem solidnie wykonana, co jest nie
bez znaczenia przy powszechnie znanej ciężkiej ręce Bazylka.
Przybyłem. Zobaczyłem. Zakupiłem.
Za całe trzy pięćdziesiąt.
Program ochrony chorych dzieci
Bazylek niespodziewanie zachorował, więc zamiast na uczelni, wylądował w domu
Dziadków. Gdzie, tuż po zakończeniu orki na ugorze (czyli lekcji w szkole) niezwłocznie
się udałem, by wesprzeć moje dziecko fizycznie, moralnie i towarzysko. W pierwszym
odruchu wykonałem popisową wersję mojego cudownego syropu. Tym razem z
domieszką odrobiny soku brzoskwiniowego. Poezja, nie chwaląc się.
W kolejnym odruchu zasiadłem z Bazylkiem do szachownicy. Rozegraliśmy partyjkę
poglądową, informując się nawzajem o zagrożeniach, darując sobie niektóre bicia etc.
Ostatecznie jednak nadeszła chwila prawdy i, po trzykrotnym ostrzeżeniu, skutecznie i
nieodwracalnie zaszachowałem Bazylkowego króla.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
47
– Chorym dzieciom nie wolno dawać mata – powiedział mój synek. Powinieneś o tym
wiedzieć – dokończył smutnym głosikiem, po czym wstał i powlókł się do drugiego
pokoju, gdzie demonstracyjnie zasiadł przed telewizorem, ciężko wzychając co parę
chwil.
Jak mogłem...
Intryga
Bazylek uknuł dziś swoją kolejną misterną intrygę. Wszystko zaczęło się rano, gdy
przemówił do mnie w te słowa:
– Tato, jestem taki chorutki. Kup mi w Supersamie taki mały zestawik żołnierzyków.
Więc kupiłem. Choraczkowi trzeba.
Bazylek ucieszył się, wyściskał mnie i przystąpił do zabawy. Po jakimś czasie
niespodziewanie oświadczył:
– Widzisz, prosiłem kiedyś mamę o te żołnierzyki i mi powiedziała, że ewentualnie na
dzień dziecka. Więc jej odpowiedziałem, że na dzień dziecka to może ci dopomóc w
zakupie roweru. I temat się skończył. A dzisiaj spróbowałem z tobą i od razu mi te
żołnierzyki kupiłeś. Fajnie.
Pewnie, że fajnie.
Wrobił mnie.
Kowboj na uwięzi
Wczoraj Bazylkowy oddział udał się na Ranczo. To samo, w którym swego czasu Bazylek
pobierał pierwsze lekcje konnej jazdy. Czyli do Tymka.
Bazylkowi straszliwie zależało na tej imprezie i od tygodnia nie przestawał o niej
opowiadać. I nie mógł przeboleć, że w tak zwanym międzyczasie choroba położyła go na
łopatki. Podejrzewam, że jego głównym motywem była chęć pokazania przedszkolnym
koleżkom (i koleżankom), jaki to z niego swobodny jeździec. Tymczasem popis stanął
pod znakiem zapytania z powodu głupiego wirusowego zapalenia gardła. Nic to. Dwa dni
futrowania lekarstwami zrobiły swoje, toteż w piątek Bazylek był już w stanie
używalności.
I pojechał.
– Jestem taki wściekły, że lepiej mnie o nic nie pytaj – oświadczył po powrocie i zgrzytnął
zębami.
– Co jest? – spytałem dyplomatycznie, chcąc rozładować napięcie. Ale domyślałem się, co
jest.
– A idź z takim jeżdżeniem na koniu – powiedział Bazylek z goryczą. – Prowadzali mnie
na sznurku jak dzidziusia. Mówiłem tej kobiecie, żeby mnie puściła, bo umiem jeździć. Ale
ona mnie wcale nie słuchała i jak katarynka powtarzała, że Pani Małgosia nie pozwala.
Jak to nie pozwala, skoro Tymek przez cały czas szalał na koniu i nikt go jakoś nie
prowadził za uzdę. Zepsuli mi dzień – gniewnie zakończył Bazylek.
Co zrobić, takie życie. Ale poprawię Bazylkowi nastrój. Pojedziemy do stadniny któregoś
dnia i pozwolę mu jeździć bez trzymanki, skakać przez przeszkody, robić w siodle stójki i
zsiadać w biegu.
Musi się chłopak wykazać.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
48
Strażak Sam
Od dwóch dni Bazylek nie rozstaje się z autentycznym strażackim hełmem zakupionym
na targu staroci.
Wielgachnym, srebrzystym i poobijanym w rozlicznych akcjach.
Załoga przedszkola już zdążyła się do tego widoczku przyzwyczaić, ale przechodnie nadal
wpadają pod nadjeżdżające samochody.
Z wrażenia.
Ja ich rozumiem.
Hurtownia kostek
Jak wiadomo, Bazylek jest szczęśliwym posiadaczem kostki Rubika, którą nabyłem U
Wokulskiego. Jednakże, jeszcze przed rozpoczęciem sklepowych poszukiwań, nie wierząc
w powodzenie akcji, zgłosiłem stosowne zapotrzebowanie moim uczniom.
I teraz toniemy w kostkach.
Mogę uruchomić sprzedaż hurtową.
Buldożery
– Proszę o sprawiedliwą karę – powiedziałem z pokorną miną do Pani Bibliotekarki – bo
zakisiliśmy książki od stycznia – dodałem grzecznie i zwiesiłem głowę. Bazylek tylko stał
obok i, czując grozę sytuacji, wyjątkowo nie mówił nic.
Kara została nam darowana i już po kwadransie byliśmy na placu zabaw, gdzie rozparci
na ławeczce, przystąpiliśmy do lektury nowej, arcyciekawej książki zatytułowanej
"Buldożery i inne maszyny robocze" wydanej w serii Niesamowite przekroje maszyn.
– To durnie – zaczął Bazylek. – Po co podpisywać, że to jest dżwig samojezdny, skoro
widać, że jest samojezdny – obruszył się i sękatym paluszkiem pokazał na ilustrację.
Po chwili sytuacja się powtórzyła.
– Kompletnie bez sensu. Po co pisać, że to jest wielka wywrotka, skoro każdy głupi widzi,
że jest wielgachna. Ten, kto to pisał, to się chyba wcale nie zastanawiał.
I tak kilka razy. W końcu znalazło się coś, co Bazylka usatysfakcjonowało:
– O, to jest dość logiczne – powiedział pokazując na wielką, nieforemną maszynę. –
Dobrze, że napisali, że to równiarko – zgarniarka, bo sam bym się nigdy nie domyślił. Ale
rysunek jakiś taki słaby.
Takie to z nim czytanie o buldożerach.
Strażnik przyrody
Ostatnimi czasy, do ulubionych rozrywek Bazylka należą późnopopołudniowe wtargnięcia
na teren przedszkola. Koniecznie przez dziurę w płocie. Koniecznie z rowerem. Potem
następują szalone jazdy po całym spacerniaku, połączone z pokazami hamowania
artystycznego.
Na koniec każdej sesji, Bazylek z moją pomocą dobiera się do wątłej dzikiej śliwy
rosnącej w rogu ogródka. Każdorazowo z drzewka znika kilka niedojrzałych owoców, czyli
granatów. Amunicja trafia do przepastnych kieszeni Bazylkowych spodenek, by potem,
po przedostaniu się na Rynek, posłużyć do rzucania się z innymi chuliganami.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
49
– Cóż to za atrakcja? – zapytałem Bazylka ostatnio. – Nie możesz sobie tych granatów
nazbierać podczas pobytu w przedszkolu?
– Nie za bardzo wypada – odparł Bazylek – bo nasza grupa nazywa się Strażnicy
Przyrody.
To rzeczywiście.
Ojciec Jasia
Zdarzyło się to podczas mojej traski promocyjnej, w stołecznym Traffic Clubie, gdzie do
czytania Bazylkowych przygód wyznaczono pewnego umiarkowanie popularnego aktora.
Nazwijmy go tu dla zmyłki Ojcem Jasia (a miłośnicy polskich telenowel i tak bez trudu
zorientują się, kto zacz). Ojciec Jasia usadowił się w fotelu na opustoszałym pierwszym
piętrze Traffic Clubu, ja zaś zająłem miejsce obok niego.
Jedynym mankamentem tej skądinąd sympatycznej sytuacji był doszczętny brak
publiczności, która teleportowała się na parter, by wziąć udział w dzikiej zabawie
zorganizowanej akurat podczas bazylkowej imprezki.
Nic to – za publiczność posłużyły nam Starsza Dama oraz Aktualna Wybranka Serca Ojca
Jasia. Które to niewiasty spiknęły się w oka mgnieniu i coś tam do siebie zagadywały
chichocząc, podczas gdy my pracowaliśmy. To znaczy Ojciec Jasia czytał, a ja się za
niego wstydziłem. Bo sypał się straszliwie. Notorycznie przekręcał wyrazy, zmieniał treść
i bez przerwy kombinował, zaś jego dramatyczne zawieszenia głosu, modulacje i inne
zabiegi sprawiały, że nawet ja już nie wiedziałem, o co w tych opowiadankach chodzi.
Na szczęście po dziesięciu minutach Ojciec Jasia przestał się znęcać nad Bazylkiem i
podziękował za uwagę, a na zakończenie to nawet dał mi rękę do potrzymania dla
otuchy. Ten miły akcent nie zmienił jednak mojej decyzji – na przyszłość żadnego
czytania Bazylkowych przygód przez osoby niepowołane i niekompetentne.
Albo ja, albo nikt.
Braciszek dla Zakucia
– Nie uważasz tato, że Zakusiowi przydałby się braciszek? – zapytał mnie Bazylek
popołudniową porą, kiedy wygodnie rozparci siedzieliśmy na naszej kolorowej kanapie.
Zakk siedział mi akurat w rękawie i na chwilę wystawił pyszczek, co natchnęło Bazylka do
dywagacji na temat rozmnożenia naszej hodowli.
– Choruję na węża zbożowego – odpowiedziałem bez dłuższych wstępów. Bo choruję.
– Pokaż mi go na zdjęciu – zadysponował Bazylek i podał mi naszą, trochę już
wyszmelcowaną od częstego zaglądania książkę o hodowli węży niejadowitych.
– Piękny – skomentował krótko, kiedy już napatrzył się na obiekt mojego pożądania. –
Ale pooglądajmy jeszcze jakieś inne – dodał i przystąpił do kartkowania książeczki.
– Ten fajny, ale ma jakieś takie dziwne oczy – stwierdził pokazując sękatym paluszkiem
na węża psiogłowego. – Nasz Zakuś ma takie kochane oczka – dodał z rozczuleniem w
głosie, po czym na nowo zaczął wertować książkę.
– Co to za jeden? – zainteresował się boa tęczowym. – Chyba mi o nim już opowiadałeś.
Opowiadałem, a jakże. Piękne stworzonko, które mieni się wszystkimi barwami tęczy,
tyle że dorasta do czterech metrów, a tego typu dylematy mieliśmy już w przypadku
Zakusia Numer Jeden.
– O, to troszkę za duży – zgodził się Bazylek – a my chyba potrzebowalibyśmy coś
mniejszego, nie?
Święte słowa Pan Dobrodzieja. Chatynka, przy naszych najszczerszych chęciach, nie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
50
pomieści żadnych wielometrowych monstrów.
– Ten mi tu wygląda na małego – tym razem swą uwagę nakierował na Thamnopis
sirtalis, trochę zbyt zaskrońcowatego jak na mój gust. Odstąpił od tej kandydatury, gdy
przeczytałem, że oswojonego osobnika mozna karmić z ręki ślimakami albo paskami
ryby.
– Odpada. Ciekawe, kto by to robił – zdecydował kategorycznie.
W dalszych eliminacjach, między innymi przepadły: kribo (jakiś taki groźny), pyton
skalny (świetny, ale sześć metrów to chyba przegięcie), pyton zielony (brrr, tato, jak
można jeść karaluchy i pająki?) oraz pyton krótkoogonowy (ma jakiś taki nieszczery pysk
– pewnie gryzie).
Na koniec Bazylek znalazł rozwiązanie iście salomonowe:
– A nie byłoby najprościej kupić drugiego pytona królewskiego?
Ano, pewnie tak.
Niech żyje wolność
Dziś, późnopopołudniową porą, programowo wtargnęliśmy na teren przedszkola.
Oczywiście przez dziurę w płocie. Po drodze, z Rynku zgarnęliśmy jeszcze Kubę –
serdecznego Bazylkowego kompana. W przyuczelnianym parku Bazylek rozrabiał jak
pijany zając – szalał na rowerku, skakał po drabinkach i wyczyniał miliony innych harców.
Kuba przeciwnie – stonowany, zapobiegliwy i jakby przestraszony, niechętnie wykonał
małą rundkę na pożyczonym rowerku, po czym, wyraźnie zestresowany błąkał się po
alejkach nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W pewnej chwili, gdy Bazyl zaproponował
zjeżdżanie na rowerze ze schodów, zaś Kuba wyraźnie oponował, między chłopcami
wywiązał się dyskusja. Podsłuchałem tylko zakończenie:
– Spójrz na to z innej strony – przekonywał Bazylek – nie musisz się bać pani, bo jej tu
zwyczajnie nie ma. Możesz robić, co chcesz. Rozumiesz?
Zakuś w przedszkolu
Wczoraj uknuliśmy z Bazylkiem szaleńczy plan zakładający przyjście z Zakusiem do
przedszkola. Oczywiście nie na cały dzień, lecz choćby na chwilkę, na przykład przy okazji
odbioru Bazyla z uczelni. Pomyślałem, że odrobina świeżego powietrza nie zaszkodzi
Zakkowi, tak więc dziś, punktualnie o 14.00 zawitałem w sali Strażników Przyrody z
Zakusiem umieszczonym w wysoce przewiewnym worku marynarskim.
Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się że Bazylkowi kumple są tacy odważni –
wszyscy bez wyjątku koniecznie chcieli się przywitać z Zakkiem i skracali dystans do
granic zdrowego rozsądku.
Na szczęście Zakuś okazał się być wysoce kulturalnym oraz taktownym wężem i
wszystkie zaloty, poklepywania oraz pieszczoty przyjął ze stoickim spokojem.
Bazylek oczywiście triumfował, bo tak naprawdę w Zakusiowej wizycie chodziło przede
wszystkim o zatkanie buź wszystkim niedowiarkom. Z Tymkiem na czele.
– No i co? – pokrzykiwał Bazylek co chwilę. – Nie kitowałem.
– Ja ci zawsze wierzyłem – wyznał Mario i spojrzał na Bazylka zakochanym wzrokiem.
Dobry chłop z tego Maria. I prawdziwy kumpel, tak na marginesie.
Jadzia – wielka miłość Bazylka – również nie ukrywała swojego zachwytu i przejęcia.
– No wiesz, ale niespodziankę nam zrobiłeś – powiedziała do Bazylka i posłała mu
powłóczyste spojrzenie. – To twój pomysł z tym wężem, nie? – zakończyła i uśmiechnęła
się zalotnie.
Bazyl nic nie odpowiedział, ale widziałem, że był bardzo dumny.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
51
I o to chodziło.
Zaklinacz piorunów
Po przedszkolnym występie Zakusia niespiesznie ruszyliśmy w stronę rynku. Mieliśmy
ochotę na poszwędanie się tu i ówdzie, jednak nasze plany pokrzyżowała burza, która
niespodziewanie rozpętała się nad miastem. Ukryliśmy się więc w chatynce, gdzie
Bazylek otworzył na oścież okno i z zapartym tchem śledził rozwój wydarzeń. Nie
zważając na strugi deszczu lejące mu się na głowę, wychylał się, rozglądał i krzyczał na
całe gardło.
– Do pioruna!
Wyglądał przy tym na przeszczęśliwego.
– Co ty tam krzyczysz? – spytałem po chwili, trochę zaniepokojony Bazylkowym
zachowaniem.
– Wzywam pioruny – zwięźle odparł mój synalek. – Zauważyłem, że gdy zawołam do
pioruna, to zaraz grzmi gdzieś niedaleko.
– Przecież cały czas grzmi – zauważyłem zgodnie z prawdą – więc to niekoniecznie na
twoje wezwanie.
– Ale możemy sobie wyobrazić, że na moje – odparł Bazylek. Po czym pociągnął soku ze
szklanki stojącej na parapecie, ponownie wychylił się przez okno i zawołał:
– Hej piorunie, proszę cię, pierdyknij mi tu gdzieś blisko. Mam argumenty nie do
odrzucenia. Jeśli mnie słyszysz, to się odezwij – zakończył.
Traf chciał, że nim zakończył swoją wypowiedź, ogłuszający grzmot przetoczył się nad
nami. Bazylek odwrócił się od okna, spojrzał na mnie z triumfem i rzekł:
– I co? A nie mówiłem?
Efekty uboczne
Wszystko zaczęło się od tego, że Starsza Dama w ramach sabotażu, w zaprzyjaźnionym
sklepie spożywczym zakupiła dziesięć deko zozoli. Po kolacji, Bazylek wpakował
pierwszego cukierka do buzi, rozgryzł go, skrzywił się, jęknął i oświadczył:
– No tak. Rozciąłem sobie język.
Wersję tę podtrzymywał aż do czasu wieczornej kąpieli, kiedy to kategorycznie zażądał
zimnych okładów dla ukojenia bólu i wyleczenia ranki. Po wielokrotnym przepłukaniu
pyszczka lodowatą wodą, trochę się uspokoił i zwięźle orzekł:
– Mija. Czy myślisz Tato, że przez noc języczek wyleczy się zupełnie? To znaczy, czy
będą efekty tego płukania.
Zapewniłem, że oczywiście. Bo cóż to za ranka po rozcięciu zozolem.
– OK, tylko żeby to nie były efekty uboczne. Wiesz, zawsze trzeba się liczyć z efektami
ubocznymi.
Ano, trzeba.
Nie czytać przy jedzeniu
Wczoraj, wieczorową porą Zakuś był dziwnie podekscytowany i niespokojny. Kręcił się i
wiercił, wędrował po całym terrarium, wspinał się na drzewo, robił salta, kąpał się
basenie i w ogóle fisiował na całego.
Zachodziliśmy z Bazylkiem w głowę, o co może chodzić. Zagadka rozwiązała się sama po
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
52
jakimś czasie. W drodze do łóżeczka, Bazylek zajrzał jeszcze do Zakusia by mu
powiedzieć dobranoc. Podczas czułego pożegnania, nagle doznał olśnienia i zawołał:
– Tatulku, wszystko się wyjaśniło. Ja od razu przeczuwałem, że on coś chce. Popatrz –
zrobił kupę jak nosorożec.
Dziedzictwo
Bazylek wkroczył w kolejną fazę swojej kolarskiej kariery – jeździ w rękawiczkach.
Pomysł ten zrodził się w jego główce po obejrzeniu popisów okolicznych bmx–owych
freaków.
Traf chciał, że w zamierzchłych czasach nabyłem parę kolarskich wyczynowych
rękawiczek, uznałem jednak, że jeżdżenie w nich po mieście to tak trochę siara. Zaległy
więc na półce i czekały na godnego użytkownika. I doczekały się.
Kilka dni temu, wracając z rowerowej traski, Bazylek niespodziewanie oświadczył:
– Skoro to były twoje rękawiczki, Tatulku, a teraz są moje, to można śmiało powiedzieć,
że one przechodzą z pokolenia na pokolenie. Zgadza się?
Zgadza.
Przechodzą.
Stary pająk
– Jestem starym pająkiem, ale nigdy o czymś podobnym nie słyszałem – oświadczył
Bazylek w przedszkolnym przedstawieniu, na wieść o pojawieniu się Calineczki – leśnego
duszka.
– Jakim znowu pająkiem? – pomyślałem – przecież miał grać krecika, żabę i ślimaka. Ale
nic to. Przedstawienie było piękne i wzruszające. Większość dzieciaków fisiowała na
całego i grała całym swoim jestestwem. Bazylek przeciwnie – podszedł do tematu z
ogromnym dystansem i daleko idącą wstrzemięźliwością.
Trochę pomachał rękami, potem leniwie przegalopował wokół sali, odtańczył wraz z
innymi aktorami coś pomiędzy poleczką, oberkiem i pogo, powiedział dwa wierszyki i na
koniec, ze znudzoną minką ukłonił się publiczności.
Kilka razy Bazyliszek spóźnił się ze swoim wejściem, a to dlatego, że w każdej wolnej
chwili puszczał do mnie oko i pokazywał paluszkami OK. Co tak trochę rozwalało cały
układ choreograficzny. Nie szkodzi. Mnie i tak rozpierała duma.
W ostatnich słowach swojego wystąpienia Bazylek oświadczył wierszem:
– I mi jakoś czas szybko przeleci – będę autorem książek dla dzieci.
Następny artysta się znalazł.
Pasza
Po części artystycznej nastąpił wysoce pożądany i wyczekiwany przeze mnie punkt
programu, czyli poczęstunek. Mali artyści zaczęli ucztować w osobnej sali i początkowo
strach mnie zdjął blady, że coś mi się z tym poczęstunkiem przesłyszało. Ale nie. Po
chwili do maleńkich stolików po drugiej stronie korytarza zaproszono także publikę, więc
wszyscy rodzice i dziadkowie tłumnie rzucili się na serwowaną paszę i w oka mgnieniu
zmietli z talerzy co lepsze kąski.
Ja jednak wiedziałem, że nie wszystko jeszcze stracone, bo lada moment musiał nastąpić
przerzut nie zjedzonych posiłków z sali dziecięcej. Czekałem więc cierpliwie, czujny jak
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
53
świstak.
Wszystko poszło zgodnie z moimi przewidywaniami i już po paru minutach, kiedy całe
dorosłe towarzystwo najadło się po dziurki w nosie i dopchało jeszcze napoleonkami oraz
sernikiem, Miss Jadzia wniosłe tacę z kanapkami, którymi wzgardzili przedszkolacy.
Wtedy do akcji wkroczyłem ja, a konkurencji już nie miałem żadnej.
Co prawda niektórzy popatrywali na mnie z mieszaniną niepokoju i przygany w oczach,
ale cóż tam. Grunt to odpowiednia strategia.
Tyle że niedługo znów będę gruby jak antałek.
X–treme spinners, czyli... afera
Bazylek uległ spinneromanii. A przy nim, przypadkiem również ja. Kilka dni temu
zakupiliśmy odpowiedni stadion do spinnerowych pojedynków, poszliśmy do mojej
ulubionej oberży i tam, na tarasie urządziliśmy zawody.
Pyszna zabawa.
Wczoraj, nieopatrznie obiecałem Bazylkowi, że zorganizuję mu dziesięć brakujących do
serii spinnerów. Dziś, z samego rana przystąpiłem do realizacji mojego planu. W tym
celu, w zaprzyjaźnionym spożywczaku nabyłem dwanaście paczek chipsów. Pięć trafień.
Pozostałe opakowania nie zawierały nic. Poza junk foodem, rzecz jasna.
Popołudniową porą, w EKO wykonałem drugie podejście – pięć paczek chrupków o smaku
pizzy oraz pięć paczek kukurydzianych paluszków.
Dramat. Trzy trafienia.
Mam teraz osiem spinnerów i tonę chipsów. Babcia powiedziała, że nie ma problemu, bo
za kilka dni imieniny Dziadka, więc się zagospodaruje.
Świetnie, ale skąd wziąć dwa brakujące spinnery?
Największa miłość
– Jutro Dzień Ojca – oświadczył Bazylek przed zaśnięciem. – Co Ci dać?
– Buziaka i życzenia – odparłem, stwierdziłem bowiem, że nie będę dziecka naciągał na
prezenty. – Możesz mi zrobić laurkę – dodałem.
– Zobaczę, może będziemy je robić w przedszkolu. Albo namaluję Ci jakiś fajny obrazek,
bo z laurką jest za dużo roboty – ocenił Bazylek i zamyślił się. Po chwili westchnął ciężko,
spojrzał mi głęboko w oczy i rzekł:
– Wiem, dam Ci moją największą miłość.
– Już ją mam – odpowiedziałem wzruszony.
– Ale mi się nazbierało nowej przez cały tydzień, to Ci ją teraz dam – powiedział Bazylek i
mocno się przytulił.
Fajny z niego chłop.
Władca ślimaków
– Popatrz na Dyzia, tatulku – powiedział Bazylek. – Czy go pogięło, czy co? Zobacz sam,
wędruje do góry nogami. Ale numerant – dodał z uznaniem.
Dyzio to ślimak, którego Bazylek znalazł wczoraj w ogrodzie i przygarnął. Trzy razy
dziennie Dyzio dostaje świeżą, wilgotną trawę oraz listki.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
54
– Uchroniłem go przed wymarciem – oznajmił Bazylek wczoraj wieczorową porą,
stawiając słoik z Dyziem obok terrarium.
Rzecz w tym, że tuż po znalezieniu go na grządce, ślimak przez dłuższych parę chwil nie
zdradzał oznak życia. I dopiero po intensywnym polewaniu wodą, zdecydował się pokazać
korpusik i oczywiście rogi.
– Ciekawe, co chłopy powiedzą w przedszkolu – powiedział Bazylek dziś w drodze na
uczelnię.
Chłopy nic nie powiedziały, bo pewnie niejeden raz widziały ślimaka. Za to dziewczyny
bały się przepisowo. Na czele z Miss Jadzią, która nie omieszkała mi o tym powiedzieć,
gdy tylko przyszedłem po Bazylka na uczelnię.
Potem Bazylek zdecydował, że będzie Dyzia wyprowadzał na spacery.
– Mi też byłoby smutno, gdybym tylko cały czas siedział w domu – stwierdził z troską.
Wypuszczę go na trawkę. Na chwilkę. W tym czasie posprzątam mu domek.
Jak powiedział, tak zrobił. Narwał świeżej trawy, zrosił ją wodą i zwrócił się do Dyzia:
– Chcesz już wracać do ekosystemu? Może wystarczy tego spacerowania. Jeszcze mi się
zmęczysz...
Wczoraj po kolacji Bazylek wziął kartkę oraz ołówek i sporządził szczegółowy plan
hodowli. A wyglądało to tak:
PLAN BAZYLKA I TATY CO ROBIĆ Z DYZIEM.
1. KUPIĆ DYZIOWI SAŁATĘ, NAJLEPIEJ LODOWĄ.
2. WZIĄĆ SŁOIK, ODKRĘCIĆ NAKRĘTKĘ A NASTĘPNIE WLAĆ WODĘ (RANO I
WIECZOREM).
3. WYLAĆ WODĘ BEZ DYZIA W ŚRODKU.
4. ON MA BYĆ W TYM CZASIE NA NAKRĘTCE.
Po spisaniu najważniejszych regulacji, Bazylek wręczył mi kartkę i powiedział:
– Weź to sobie, bo ja znam wszystko na pamięć. A ty, gdy zapomnisz, to sobie
przeczytasz i będziesz wiedział, co masz robić.
OK.
Do samego końca
– Opowiedz mi tato, o tym facecie, który był na dachu wieżowca – zagaił Bazylek
niespodziewanie podczas kolacji.
Ha. Było takie zdarzenie swego czasu, ale nie wiedziałem, że informacja ta dotarła do
mojego synka. Rozgadaliśmy więc sprawę z całą delikatnością i ostrożnością należną tego
typu klimatom.
Bazylek przez kilka minut stał przy oknie i dumał. A potem oświadczył:
– Wiesz, to nie jest wyjście. Trzeba żyć. Rozumiesz, pełne życie. Do końca. Nawet w
starości nie wolno się zabić. Do końca. Aż sam nawalisz.
Jak silnik.
Rozmowy o życiu na Marsie
Naukowe dysputy z Bazylkiem powoli zaczynają nabierać niepokojącego rozmachu,
wspinając się przy tym na poziom nie zawsze dla mnie osiągalny.
Wszystko zaczęło się wczoraj, wieczorową porą, kiedy to Bazylek wbił się w swoją żółtą
piżamkę, przejrzał się w lustrze i oświadczył:
– Wyglądam jak ufoludek z bajki.
– Albo marsjanin – dodałem.
– Marsjan nie ma – odpowiedział Bazylek bez wahania. – Nie ma życia na Marsie,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
55
rozumiesz?– dodał z wielkim przekonaniem.
– A dlaczego tak uważasz? – dałem się wciągnąć do śliskiej dyskusji.
– Bo nigdzie poza Ziemią nie ma odpowiednich warunków do życia. Na niektórych
planetach jest zbyt niska temperatura, na innych brakuje tlenu. Na jeszcze innych są
niesprzyjające warunki – wyłuszczył mi sprawę Bazylek.
– Ale skąd to przekonanie? – nie dawałem za wygraną.
– Z różnych książek i telewizji – usłyszałem w odpowiedzi. – Czekaj Tato, wymyśliłem
fajną zagadkę – na jakiej gwieździe absolutnie niemożliwe jest życie? No, na Słońcu, bo
jest za gorąco. Dobre, nie?
Bardzo dobre. Mimo wszystko, postanowiłem powoli wycofywać się z tej niewdzięcznej
rozmowy, ale Bazylek się dopiero rozgrzewał, toteż wygłosił swoją kolejną tezę:
– Do Słońca nawet nie można się zbliżyć. Popatrz, my tu na Ziemi, w takiej odległości od
Słońca mamy z nim masę problemów – oparzenia, udary i omdlenia. A co dopiero,
gdybyśmy się do niego próbowali zbliżyć. Chyba tylko duch mógłby przelecieć obok
Słońca. No, ale duchów nie ma...
Po tym przydługim przemówieniu wskoczyliśmy do łóżka i przez godzinę czytaliśmy różne
głupkowate historyjki.
Dla przeciwwagi.
Krytyczna sytuacja
– Nie mogę zasnąć – oświadczył Bazylek poprzedniego wieczoru. Wcale mi się oczka nie
chcą zamknąć. Ani trochę. Jeżeli jeszcze dwa razy ziewnę i nie będę spał, to będzie
znaczyło, że jestem w sytuacji krytycznej.
I tak się stało. Ale finał tego zdarzenia nie jest mi do końca znany, bowiem będąc w
sytuacji o wiele mniej krytycznej, odpłynąłem po paru minutach by obudzić się dopiero
rano.
W drogę
Bazylek wkrótce wyrusza z Dziadkami w trasę wiodącą przez Zachodnie Mocarstwo nad
Krajowe Morze. Jak to zwykle bywa w podobnych wypadkach, przed wyjazdem zrodził się
dylemat – co ze sobą wziąć. Przepracowaliśmy temat hulajnóg, rowerków, klocków lego,
action manów oraz x–manów. Na koniec Bazylek stwierdził:
– Najchętniej to wziąłbym ze sobą Zakira. Ale to mogłoby być kłopotliwe. I tak czuję, że
coś bym schrzanił. Niech lepiej zostanie z Tobą, OK?
OK.
Fajnie jest być człowiekiem
– Wiesz Tato, fajnie jest być zwierzęciem, bo nie trzeba chodzić do szkoły – stwierdził
Bazylek – ale ma to też swoje minusy.
Generalnie zawsze zgadzałem się z taką opinią, ale z czystej ciekawości zapytałem o
argumenty Bazylkowe.
– Po pierwsze – nie ma się słodyczy. Ani kolegów z przedszkola. Ani zabawek – rozpoczął
wyliczankę. Poza tym chodzi się po robalach. Często ma się pchły albo kleszcze. Nic
przyjemnego. Życie jest czasami ciężkie, ale lepiej być człowiekiem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
56
Ano, chyba tak.
Tattoo
Popołudniową porą zadzwonił telefon, zaś w słuchawce usłyszałem podniecony głos
Bazylka:
– Tato, a Dziadkowie mi nie pozwalają zrobić sobie tatuażu. Powiedz im coś.
Nieco zaskoczony, poprosiłem do telefonu Babcię, która zaczęła udzielać mi wyjaśnień,
ale już po kilku słowach usłyszałem gdzieś w drugim planie oburzony głosik Bazylka:
– Babciu, proszę, nie manipuluj informacjami. Daj mi Tatę. Ja mu wszystko wytłumaczę.
W tej sytuacji, ponownie poprosiłem o oddanie słuchawki mojemu dziecku, które,
wyraźnie zaaferowane, przystąpiło do składania wszystkich niezbędnych zeznań:
– Bo to jest tak, że tu w Międzywodziu, koło salonu gier jest taki facet, który robi
tatuaże. Rozumiesz, ale nie takie prawdziwe igiełką, tylko farbą. I one są na dwa
tygodnie. I kosztują dwie dychy, ale ja mam swoje kieszonkowe. Więc nie ma problemu.
Powiedz to Babci. Ja chcę mieć tatuaż. Tak, jak Ty. To jak, pozwolisz mi?
Pozwoliłem.
Zmiana planów
– Zmieniłem plany co do tego tatuażu – oświadczył Bazylek we wczorajszej relacji
telefonicznej – bo dwie dychy to trochę dużo. A poza tym, już je wydałem. Kupiłem trzy
spinnery. Jeden ze specjalną obudową ochronną, drugi z taką specjalną linką, a trzeci z
takim puszczaczem. Wiesz, o co chodzi?
Pewnie, że wiem. W dziedzinie spinnerów jestem ekspertem światowego formatu.
Oczywiście, dzięki Bazylkowi.
– A co tam jeszcze, synku? – zapytałem, by zmienić temat.
– Spoko, jeździłem sam na gokartach. Potem byłem na sportach i jechałem osobnym
samochodzikiem. Miałem takie zderzenie, że sobie poobijałem buzię i rękę. O kierownicę.
– A pasy? – zapytałem z niepokojem.
– Były pasy, tylko że za krótkie – uciął temat Bazylek. – Ale właściwie to się opłacało –
dodał po chwili – bo ten gościu od sportów dał mi za ten wypadeczek dodatkową jazdę.
No, to rzeczywiście się opłacało.
Na koniec rozmowy, Bazylek oznajmił:
– Wysłałem do Ciebie karteczkę. Możesz jutro czekać na listonosza.
To czekam.
Czacha
– Jednak sobie zrobiłem dziarę – poinformował mnie Bazylek z samego rana. – Taką
czachę z wielkimi zębami. Ale słaba, bo się już rozmazuje. Na koniec wczasów sobie
jeszcze zrobię takiego bączka.
Zapytany o delikatną kwestię finansów, Bazylek westchnął i przyznał, że o kieszonkowym
już dawno zapomniał i teraz żeruje na Dziadkowym portfelu.
Co tu kryć – przedwakacyjna odprawa, jakiej mu udzieliłem, to raczej nie była kwota
astronomiczna. Ale poprawię się, bo właśnie wczoraj, bladym świtem z uśpienia wyrwał
mnie sms z banku informujący o pojawieniu się na moim koncie jakichś zupełnie
nieoczekiwanych pieniędzy. Mocno zaciekawiony, udałem się gdzie trzeba, by dowiedzieć
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
57
się, że to świadczenia urlopowe oraz zastrzyk finansowy na tak zwane wczasy pod
gruszą.
Jeszcze sobie urządzimy chuligańskie wakacje.
Guess who's back again
Bazylek powrócił cały i zdrowy. Strzaskany na brąz, chociaż, według jego wcześniejszych
zeznań, pogoda była pod psem. Niezwłocznie udaliśmy się do chatynki, gdzie zaczęliśmy
od wypakowania i prezentacji wszystkich przywiezionych trofeów. Najpierw tor do
resoraków Hot Wheels, który zmontowałem z niemałym trudem, a to za sprawą
najbardziej enigmatycznej instrukcji, jaką kiedykolwiek widziałem. W tej kategorii
zasłużone pierwsze miejsce zajmowała dotąd instrukcja tankietki Cobi, ale przy
hotwheelsowej podwójnej pętli, wspomniana krajowa podróbka lego to dziecinna
igraszka.
Ale nic to.
W tym czasie Bazylek zajął się już nowym Action Manem, a ściślej rzecz ujmując,
zorganizował na środku pokoju zebranie swoich wszystkich ośmiu Action Manów. Żeby
ich ze sobą poznać i omówić plan działania.
Oczywiście, zaprezentował też swoje tatuaże. Osławiona czacha z wielkimi zębami
zdążyła już prawie zupełnie wyblaknąć. Za to na drugim przedramieniu pyszniła się
świeżutka kobra.
– Powiedziałem tej pani, że chcę Zakusia, czyli pytona – objaśnił Bazylek – ale
powiedziała, że umie rysować tylko kobry. Nie ma sprawy. Dla mnie to i tak jest Zakuś.
Niech mu będzie.
– A tak w ogóle, to się z tą panią od tatuaży bardzo zaprzyjaźniłem – dodał Bazylek,
majstrując w tym czasie przy butach polarnego Action Mana. – O wszystko mnie
wypytywała, więc opowiedziałem jej o naszym wężu. I o tym, że mój tata też ma
tatuaże. A jeden to na całą rękę. I tu mi chyba nie uwierzyła. Szkoda, że cię tam nie
było, bo byś jej mógł udowodnić.
No, trochę szkoda. Były to nasze pierwsze wczasy "rozłąkowe", ale tak się tego lata
wyjątkowo złożyło. Poprawimy się za rok.
– O, widzę, że jak mnie nie było, to sobie coś tu dorobiłeś – niespodziewanie
zainteresował się Bazylek moim ramieniem. – Fajne – ocenił z uznaniem.
Po wzajemnej prezentacji tatuaży, zasiedliśmy do powitalnej kolacji, na którą złożyły się
rogale 7 days oraz wasa z dżemem truskawkowym.
– Świetnie to smakuje z mlekiem – spróbowałem podstępu – skusisz się?
– Poproszę sok. Nie cierpię mleka, dobrze wiesz.
– A widziałeś reklamę "pij mleko – będziesz wielki" – zapytałem bez większego
przekonania, bo Bazylek jest generalnie dość odporny na reklamy.
– Widziałem. Ale wolę już być mały, niż pić mleko.
Trafny wybór
Podczas nadmorskiego wywczasu Bazylek intencjonalnie odciął się od telewizora. Za to
codziennie przeglądał gazety i... słuchał radia. Szczególnie wiadomości, maniakalnie
śledzonych przez Dziadka.
Razu pewnego do Bazylkowych uszu dotarła informacja o projekcie stworzenia okręgów
jednomandatowych, gdzie zdaniem radiowego komentatora trzeba będzie trafnie wybrać
dwóch kandydatów.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
58
– To chyba bez sensu, Dziadku – przemówił Bazylek odrywając się od zabawy resorakami
– bo skoro jeden będzie wybrany trafnie, to ten drugi już nie.
Spece
Po powrocie z Międzywodzia, na Bazylka czekała miażdżąca wiadomość – ktoś włamał się
do samochodu Bazylkowej Rodzicielki i skradł stamtąd jedną z Bazylkowych hulajnóg.
Ciekawostką w tej sprawie był fakt, że nieustaleni dotąd sprawcy włamali się do kabiny
oraz do... silnika. Prawdopodobnie w przekonaniu, że to bagażnik.
– Dziwna sprawa – skomentował Bazylek – bo zazwyczaj złodzieje to spece. A hulajnogą
się nie martwię, bo na pewno ją oddadzą.
Ja, nie będąc aż takim optymistą, zapytałem, na czym Bazylek opiera swoje przekonanie
o rychłym odzyskaniu hulajnogi.
– To proste. Złodzieje są dorośli. A tam była kierownica na stałe ustawiona na moją
wysokość. Więc hulajnoga im się nie przyda.
Proste.
Nurek prysznicowy
Podobnie, jak wiele innych dzieci, Bazylek patologicznie nie znosi mycia włosków. Ja go
rozumiem. Też nie znosiłem. Szczypie, swędzi, jakieś dziwne ciarki przechodzą po całym
ciele i woda się nalewa do nosa oraz uszu. Każdy wie.
Znaleźliśmy jednak bardzo dobry sposób na uniknięcie wspomnianych negatywów. Głowę
należy myć w... masce do nurkowania. Działa niezawodnie. Myłem i płukałem, i tak kilka
razy a Bazylątko wciąż nie miało dość. Spod maski sporadycznie dobiegały mnie tylko
luźne uwagi w rodzaju:
– To nie jedt mój szampotik. Tam jedt taka czetfona buteledtka w todpie. Albo dobda,
ted mode byt.
Mamba na dobranoc
Kilka dni temu obejrzałem w telewizji straszną chałę z Klausem Kinskym w jednej z
głównych ról. Rzecz z grubsza traktowała o tym, jak to przez pomyłkę, do pewnego
londyńskiego domu trafiła czarna mamba (zamiast nieszkodliwego afrykańskiego
wężyka). Trochę bardziej intencjonalnie, do tego samego domu trafili dwaj groźni
bandyci. Oczywiście, do końca filmu mamba uśmierciła wszystkich złych, nie tknąwszy
żadnego z dobrych. Sama mamba poległa od bandyckiej kuli, zdążyła jednak przed
zejściem pozostawić w przewodzie wentylacyjnym małe mambki.
I tu napisy końcowe.
Cudo.
Nie wiem, czy był to najlepszy pomysł, ale postanowiłem powyższą historyjkę (w wersji
light) opowiedzieć Bazylkowi na dobranoc. Zanim zacząłem, Bazyl spytał:
– Czy ta opowieść zawiera sceny drastyczne?
– Owszem – odparłem zgodnie z prawdą.
– W takim razie poproszę – zdecydował Bazylek, po czym wskoczył pod kołderkę,
przykrył się po same uszy i oznajmił, że teraz mogę zaczynać.
Opowieść trwała bardzo długo bo rozwodziłem się nad każdym wątkiem, udzielając przy
okazji dodatkowych wyjaśnień o charakterze peryferyjnym. A Bazylek tylko słuchał
wpatrując się we mnie swoimi czarnymi oczkami.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
59
Naiwnie sądziłem, że opowiem dziecku historyjkę na dobranoc, damy sobie po buziaku i
uśniemy. Nic z tych rzeczy. Wkopałem się tą historią na całej linii. Po opowieści głównej
pojawiła się bowiem konieczność rozgadania kwestii dostępności jadowitych stworzeń w
Polsce. Następnie poruszyliśmy temat bezpieczeństwa wystaw objazdowych typu
Najbardziej jadowite węże świata, by po chwili przejść do obszarów występowania żmiji
zygzakowatej oraz problemu podejrzanie szybkiego rozrodu czarnej mamby, jak to
przedstawiono w filmie.
– Jestem tak pobudzony, że potrzebuję cysterny herbatki uspokajającej – stwierdził
Bazylek z niezdrowym błyskiem w oku. – Może być melisa z pomarańczą.
Traf chciał, że miałem taką herbatkę akurat przygotowaną, napoiłem więc moje
dzieciątko, które niebawem usnęło.
O 23:57.
Same golasy
Ściągnąłem dziś z mojej dyżurnej stronki www.dandywarhols.com kilka pysznych klipów.
Pośród nich Bohemian like you w specjalnej, nieocenzurowanej wersji, o czym się
przekonałem dopiero podczas prezentowania najnowszej zdobyczy Bazylkowi.
Kiedy spod auta wyjechała golutka panna, a zaraz potem na ekranie pojawił się kelner z
wszystkimi skarbami na widoku, w naszych szeregach zapanowała lekka konsternacja.
Pod pretekstem zmiany klimatu przerwałem projekcję i zasunąłem mojemu dziecięciu
rzadką wersję Boys Better, gdzie dla odmiany przypomniano złote lata swingu, kiedy to
Zia oraz Courtney występowali jeszcze w toplesie. Bazylek przyjął to ze świętym
oburzeniem i zadysponował ściągnięcie wideoklipu do jego ukochanej dziewiąteczki,
czyli You Were The Last High. Tak też uczyniłem, po czym dokonałem uroczystej
demonstracji materiału. Czego natychmiast pożałowałem, gdyż przerywniki w ślicznym
skądinąd klipie stanowiła Goła Baba Smażąca Na Grillu Jajka.
– Czy ty to wszystko pościągałeś tak specjalnie pod kątem golasów? – zapytał wprost
Bazylek.
Niespecjalnie.
Don’t be light
Nie da się ukryć, że w kwestiach żywieniowych folgujemy sobie z Bazylkiem
maksymalnie. Maksymalnie i jeszcze razy pentylion. Ze mną to pół biedy, albowiem po
okresie bycia Człowiekiem Bez Szyi, od pewnego czasu, dla odmiany jestem Patyczakiem.
Czego nie można powiedzieć o Bazylku, który może i nie ma problemu z wagą, ale do
patyczaków też raczej nie należy.
Raz na jakiś czas dociera do mnie groza sytuacji, ocykam się i podejmuję rozmaite
postanowienia o charakterze dietetyczno – odchudzającym.
Przedwczoraj snuliśmy się między półkami w zaprzyjaźnionym sklepie sieci SPAR w
poszukiwaniu produktów o niskiej zawartości wszystkiego. Spieraliśmy się przy tym o
kaloryczność soków, napojów, Coli, chipsów i serków. Na koniec dyskusji Bazylek nie
zdzierżył i przemówił do mnie w słowa te:
– Po pierwsze, tato, nie jesteś uprawniony, żeby mówić mi o tym, co jest zdrowe a co
nie, bo palisz papierosy, które są o wiele bardziej szkodliwe, niż słodycze. A po drugie,
tak cię obserwuję i widzę jak się naciągasz na te wszystkie produkty light, light, light. A
to przecież to samo i wcale nie jest dietetyczne. Tylko gorzej smakuje. Mam rację?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
60
Hmmm.
Růžová hora, czyli... hans und helmut trinken wermut
W niedzielny poranek, w towarzystwie Dam wyruszyliśmy na kolejną wyprawę z
cyklu Magical Mystery Tour. Po zaliczeniu Jarmarku Jeleniogórskiego (siedem resoraków,
gierka komputerowa oraz Action Man na rolkach w charakterze przyspieszonych
prezentów imieninowych), skierowaliśmy się ku granicy z Czechami, co by sobie wjechać
kolejką linową na Śnieżkę. A nie dyndać dwie godziny pieszo po krajowej stronie.
W malowniczej miejscowości Pec, pozostawiliśmy corvettę na parkingu, sami zaś
ruszyliśmy w góry. Bo tak się składa, że do wyciągu trzeba tam podejść kawałeczek.
Jakieś dwa kilometry, pobłażliwie szacując. Ale nic to.
Osiągnąwszy poziom stacyjki, z lekkim rozczarowaniem przyjęliśmy wiadomość, że
wyciąg zostanie uruchomiony za około pół godziny. Nie byłby to większy problem, tyle że
z wolna zaczynało być upiornie zimno, my zaś poubieraliśmy się tak bardziej na letniaka.
Ale nic to.
O określonej godzinie Wredna Czeszka (dlaczego wredna – za chwilę) otworzyła okienko i
przyjęła od nas stosowną dyspozycję. Ale euro to już przyjąć nie chciała. Ani złotówek.
Ani wytłumaczyć, dlaczego. Trzysta osiemdziesiąt koron i koniec rozmowy. Ten sam los
spotkał stojącą za nami ekipę w składzie Hans und Helmut oraz Ich Małżonki. Ale nic to.
Na takie dictum Starsza Dama oraz Hans und Helmut pobiegli w nieznanym kierunku aby
u tambylców dokonać wymiany walut, ja zaś pozostałem w towarzystwie dzieci oraz
niemieckich kobiet. Niestety, nie byliśmy wyposażeni w stosowne języki obce, toteż tylko
na siebie popatrywaliśmy z sympatią, uśmiechając się przy tym promiennie.
Po chwili Starsza Dama oraz Hans und Helmut, niczym rącze kozice wbiegli na zbocze
prowadzące do stacyjki, dzierżąc w spotniałych dłoniach upragnione, zakichane czeskie
korony.
Kwadrans później ruszyliśmy, ale jakoś tak po drodze duch wspinaczkowy zaczął nas
niespodziewanie opuszczać.
– Ciemno, zimno, mokro i coraz dalej do domu – powiedział Bazylek spod kapturka
naciągniętego głęboko na oczy. – Ale prujemy dalej.
– Nie mamy innego wyjścia – powiedziałem ponuro, starając się mimo wszystko nie
popadać w histerię ani zwątpienie.
Wkrótce przybyliśmy na stacyjkę przeładunkową o nazwie Růžova Hora, gdzie
dowiedzieliśmy się, że na dalszą część podróży przyjdzie nam zaczekać trzy kwadranse.
I załamalibyśmy się kompletnie, gdyby nie Małżonki Hansa und Helmuta, które
wystartowały w naszym kierunku z pudełkiem galaretek w czekoladzie. Bazylek oraz
Młodsza Dama niezwłocznie skorzystali z poczęstunku. Ja również, z rozpaczy nie
odmówiłem.
Kiedy my raczyliśmy się słodyczami, Hans und Helmut wyciągnęli piersiówkę i przystąpili
do konsumpcji płynu reanimacyjno – zdrowotnego. W pewnej chwili nasi towarzysze
niedoli postanowili się z nami zbratać, zaś w ramach ocieplania stosunków
międzynarodowych zaproponowali gulnięcie ze swojej manierki.
– Trink, pappi – powiedział Hans.
– Trink, trink – dodał Helmut, uśmiechając się przyjaźnie.
W tej sytuacji wykonałem małe trink trink i od razu deszcz przestał padać, słońce wyszło
zza chmur a na niebie pojawiła się tęcza. Potrójna.
Równe chłopaki z tego Hansa und Helmuta.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
61
Wyrazy
– Wyrazy współczucia z okazji Dnia Nauczyciela – powiedział Bazylek i uśmiechnął się
filuternie.
Coś w tym jest.
A chachary żyją, czyli… music makes the people come together, music mix the
bourgeoisie and the rebel
Dziadkowie namówili nas wczoraj na niedzielną przejażdżkę za miasto, połączoną z
hasaniem po lesie oraz obiadem w przydrożnej oberży. I był mały zgrzyt. Bardzo mały.
Natury estetycznej. Ale po kolei.
Bazyliszek posiada dość wyraźnie sprecyzowany gust muzyczny. Posiada też własny,
przenośny odtwarzacz płyt CD (coś w rodzaju boom–boxa), a także własną kolekcję płyt.
I cały ten kram zabrał ze sobą na wspomnianą wycieczkę. I umilał nam podróż składanką
bardzo rockowych hiciorów. Niestety, na wybojach nieopodal Kliczkowa, wiązka laserowa
zaczęła się rwać i dalsze słuchanie Bazylkowych płyt stało się chwilowo niemożliwe.
W tej sytuacji Dziadek odpalił własne źródło dźwięku i zaczął nas raczyć produkcjami typu
Gang Marcela. To jeszcze jakoś przecierpieliśmy. Ale kiedy na drugiej stronie kasety
zabrzmiały biesiadne killery typu A chachary żyją, Bazylek nie zdzierżył, zbliżył się do
mnie i wyszeptał mi na ucho:
– Jezu, jak można? Przecież to jest muzyka dla skończonych wsioków...
Wiem. Powinienem tonować. Powinienem uczyć tolerancji i szacunku dla cudzych gustów.
Ale w tej sytuacji nie umiem.
W poszukiwaniu natchnienia
Za dwa dni Bazylek będzie miał własnego bloga. Wczoraj, podczas spóźnionego lunchu w
lokalu o wdzięcznej nazwie XL Burger, pomiędzy kęsami McBekona oraz sałatki
meksykańskiej omówiliśmy wszystkie szczegóły techniczne. W czwartek po lekcjach
zamierzamy zasiąść przy komputerze i zmontować Bazylkowy pamiętniczek.
– I co ja mam napisać w swojej pierwszej notce? – zmartwił się Bazylek.
– Nie wiem – odparłem – może zdarzy się coś ciekawego.
– Postaram się – oświadczył Bazyliszek. – Może do tego czasu złapię jakąś nową uwagę.
To jest myśl.
Same troski
– Zakuś się chyba trochę zepsuł, nie? – spytał Bazylek, pochylając się z troską nad
terrarium.
Ano, zepsuł. Dotąd skórował się chwalebnie, w jednym kawałku że tak powiem. A tym
razem jakieś frędzle z niego wiszą. I poszarzał. I zmarniał. I myślę, że po tym
skórowaniu to jeszcze tylko coś przekąsi, a potem chyba uda się już na zasłużony zimowy
odpoczynek.
– Biedny ten Zakulek – stwierdził Bazylek. – Można mu w tej sytuacji jakoś pomóc?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
62
Obawiam się, że będzie musiał z tego WYJŚĆ sam.
Księżniczka złodziei
Z wielką lubością obejrzeliśmy dziś z Bazylkiem film Księżniczka Złodziei – córka Robin
Hooda. I powiedzmy, że wcale nie dlatego, że w tytułowej roli wystąpiła Keira Knightley,
czyli nieustraszona Elisabeth Swann z Piratów...
– Dlaczego Gwen nie została żoną Króla Filipa? – jęknąłem zawiedziony, kiedy w ostatniej
scenie leciwy Robert z Locksley w towarzystwie córeczki odjechał ku zachodzącemu
słońcu.
– Bo wtedy ona nie mogłaby już być Robin Hoodką – spokojnie wyjaśnił Bazylek. – Ale
nie rozumiem dlaczego tak się podniecasz, bo ogólnie film był cienki.
Wcale nie.
eLo, ziomy
Gwiazdorek, tak trochę z braku wyobraźni, a tak trochę na nieświadomce ofiarował
Bazylkowi składankę najbardziej hardcore'owych przebojów hiphopowych. Płytę
komisyjnie odsłuchano, po czym skonfiskowano, by ostatecznie zwrócić ją Gwiazdorkowi.
Korzystając z wolnej chaty, postanowiłem ja wczoraj posłuchać na spokojnie tych
bezeceństw, co to się niby dla bazylkowych uszek nie nadawały. Ha. Trochę racja.
Mój płomienny romans z hip hopem jako takim, rozpoczął się i zakończył na etapie
Kalibra 44 i Paktofoniki, gdzie w warstwie literackiej większych ekscesów nie
odnotowano. Co innego młodziaki ze spornej składanki Hiphopstacja 2.
Cudo.
Nie bluzgi mnie jednak najbardziej urzekły, co pewne rymowanki.
Szczególnie taka:
Karol, lat dwadzieścia
W sercu śródmieścia
Nie podejrzewając nic
Zrobił kilka pizz.
Na kolana.
hip me, hop me, break me, kill me
Nadeszła wiekopomna chwila rozpoczęcia kursu hip hopu i breaka, na który to kurs
Bazylek zapisał się dobry tydzień temu. Wczoraj wieczorem, dla podgrzania atmosfery
raz jeszcze przystanęliśmy pod plakatem głoszącym: Elo, Ziomale, przyjdźcie się pobujać
z nami, czyli... tańce i zabawy z elementami hip hop.
Jak elo to elo. Bazylek z samego rana starannie się wystylizował, czyli spakował do
plecaczka: szorty z krokiem na wysokości kolan, wielgachny t–shirt, stosowne adidaski
plus czaderski daszek, zakupiony swego czasu w mini–skejtszopie w Goerlitz.
I ruszyliśmy.
Na miejscu czekało już kilka grzecznych dziewczynek w dresikach i baletko –
tenisówkach, co nas początkowo nawet zbytnio nie zaniepokoiło.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
63
– O jaki miły chłopczyk – powiedziała jedna z pań wskazując na Bazylka. – Będziesz,
Karolinko, miała z kim tańczyć w parze – zwróciła się do swojej córeczki.
– Ty, o co chodzi? – zapytał zdumiony Bazylek. – Chyba oni nie czają, co tu się będzie
działo.
Nic nie odpowiedziałem, za to po raz pierwszy poczułem lekki niepokój i ucisk w brzuchu.
Po kilku minutach, Pani Instruktorka podłączyła boomboxa, postawiła go na krzesełku, po
czym zaprosiła dzieci do kółeczka i zaczęła od lżejszej odmiany hip hopu, czyli Macareny,
po której zabrzmiała Ciułała i kilka podobnych szlagierów.
– Co jest? – ponownie spytał Bazylek, podchodząc do mnie. Pozostałe dzieci grzecznie
robiły z Panią Instruktorką tańcu tańcu, nie zdradzając żadnych oznak zniecierpliwienia
czy też zaskoczenia.
– Nie wiem – odparłem. – Może to taka rozgrzewka, żeby się porozciągać i przygotować –
dodałem bez przekonania.
Następnie repertuar wkroczył w fazę hip hopowego hardcore'u, czyli Bee Geesów. Przy
trzecim kawałku czyli Stayin' Alive Bazylek nie zdzierżył, rzucił daszkiem o parkiet i
przemówił:
– Idziemy stąd, bo zwariuję. Co to ma być? Zabawa przedszkolna?
Nie wiedziałem, co to miało być, ale poczułem się przeraźliwie głupio i źle. Co najmniej,
jakbym to ja puszczał tych Bee Geesów i inne O–zony.
W ramach dekompresji pojechaliśmy do mojej szkoły, gdzie do upadłego pograliśmy
sobie w ping–ponga oraz piłkarzyki.
I dopiero wtedy trochę nam przeszło.
Decidi que o título deve estar em português...
– Zamierzam się uczyć portugalskiego – oświadczyłem Bazylkowi po powrocie ze szkoły.
– Mam już nawet kurs z kasetami – dokończyłem z dumą i wielkim entuzjazmem.
– Przesadzasz już z tym filmem – odpowiedział Bazylek.
– Słucham? – zdziwiłem się nieszczerze, na co Bazylek wzniósł oczy w niebo, położył
pulchną łapkę na sercu i wyrecytował:
– Buenita Aurelia...
To co najważniejsze
Ponieważ niedzielny poranek powitał nas czterostopniowym upałem oraz czarnymi
chmurami, zdecydowaliśmy się pozostać w łóżku aż do odwołania. Zakopaliśmy się więc
w pościeli i oglądając przygody Cyberłowców, nadrabialiśmy całotygodniowe zaległości w
przytulaniu i mówieniu sobie miłych rzeczy.
– Czy ośmioletnie dzieci potrzebują jeszcze takiego czulenia się, całowania i miziania? –
zaniepokoiłem się w pewnej chwili.
– Tak – odparł Bazylek. – A trzydziestoletnie?
Bardzo.
W Rumunii gorzej
Podczas niedzielnego, familijnego obiadu, wywiązała się dyskusja na temat wakacyjnych
planów Babci oraz Dziadka, którzy jak zwykle nie są w stanie porozumieć się w kwestii
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
64
celu podróży.
– Chcemy pojechać w Bieszczady, ale Babcia protestuje, bo tam są niedźwiedzie –
powiedział Dziadek tonem skargi. – Wiec jej tłumaczę, ze w Rumunii jest dziesięć tysięcy
niedźwiedzi i nic z tego nie wynika.
– I jeszcze na dodatek Drakula – dodał Bazylek znad miseczki z pomidorówką.
Właśnie.
Sepultura tribe
– Tato, a co to za znak na moim kasku? – zapytał Bazylek. – Taki sam jest tu na
plakaciku.
Odparłem, że to logo zespołu Sepultura.
– A mamy jakieś ich płytki? – dociekał Bazylek, na co przytargałem z regału sepulturowe
dzieła wszystkie.
– Dziewięć. Dużo – stwierdziło Bazylątko. – Puścisz coś?
Puściłem. Najbardziej atrakcyjne dla Bazylka okazało się być intro do albumu Chaos A.D.
– To bicie serca – zauważył z ożywieniem. – Czyjego? A tak w ogóle, to poopowiadaj mi
coś, a nie każ się tak ciągnąć za język.
Na to czekałem. Rozpocząłem długą opowieść z Maxem Cavallera w roli głównej.
Opowiedziałem, jak to artysta rzeczony również bardzo fisiuje na punkcie swojego synka,
Ziona. I, że to właśnie jego serduszko bije na początku płyty (która w międzyczasie
dobiegała już utworu piątego, czyli Kaiowas).
– Fajna historia – stwierdził Bazylek – szkoda, że nie możemy nagrać bicia mojego serca
i gdzieś tego umieścić. Ale gdzie, w książce? No, nic, mów dalej.
Dalej się przyznałem, że w mglistej przyszłości chciałbym sobie logo Sepultury utrwalić w
postaci tatuażu. I że nawet go już sobie rozrysowałem.
Bazylek pochwalił rysunek, ale nasunęła mu się pewna wątpliwość:
– A myślałeś o miejscu?. Bo to chyba nie jest obojętne, co?
Zaczęliśmy rozgadywać kolejne kandydatury.
Ręka – nie, bo już za dużo.
Brzuch – głupio wygląda.
– Można by to zrobić na plecach – podsunął pomysł Bazylek – ale nie wiadomo, jak by na
to zareagował kręgosłup. Bo wiesz, każdego kręgosłup reaguje inaczej – zakończył swój
medyczny wywód.
Zacząłem się słabo bronić, prezentując zdjęcia różnych osobników z tatuażami na
plecach.
– Ale zwróć uwagę – przerwał mi Bazylek – że na żadnym z tych zdjęc nie ma Ciebie. A
mówiłem ci – każdy kręgosłup reaguje inaczej.
W sumie racja.
Odroczenie
Podczas wieczornych wygłupów Bazylek nagle posmutniał i wyraźnie zmarkotniał. Usiadł
obok łóżka i w milczeniu łypał na mnie znad swoich wiecznie upaćkanych okularków.
Zapytany o przyczynę takiego nastroju, cichutkim głosikiem wyznał:
– Właśnie coś mi się przypomniało. Że coś zmalowałem.
– Opowiadaj – rzekłem bez specjalnych wstępów.
– Pytaj – równie zwięźle odparł Bazylek.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
65
Zadałem więc serię pytań typu: czy coś zepsułeś, czy uważasz, że to złe, czy to się stało
dzisiaj, czy to jest bardzo widoczne etc. Na wszystkie otrzymałem odpowiedź twierdzącą.
Przed oczyma wyobraźni zaczęły mi się nagle przesuwać obrazy kataklizmów: rozbite
terrarium, klucze wyrzucone za okno, pieniądze w kibelku, porysowane ściany oraz
zmasakrowane płyty wraz z książeczkami...
No, ale przecież wszystko było na pierwszy rzut oka w porządku.
– Do rzeczy – zadysponowałem.
Wtedy Bazylek wyjął zza pleców maleńki kawałeczek starej uszczelki z okna.
– Oderwało się. Chcący. Będziesz krzyczał?
Odetchnąłem z ulgą, roześmiałem się i przytuliłem Bazylka, który zdawał się nic z tej
sytuacji nie rozumieć.
– Ale będzie kara – powiedziałem w końcu, z udawaną srogą miną. Odroczona o pół roku.
Bazylek spoważniał.
– Jaka kara? Wiedziałem – powiedział zrezygnowany.
– A taka, że przed zimą pomożesz mi od nowa uszczelnić okna.
– To jest kara? To przyjemność. Dzięki – powiedział uradowany Bazyliszek i dał mi
buziaka.
– Ale uprzedzam, że ja odklejam ten papier, a ty uszczelniasz, O.K.? – dobiegł mnie jego
stłumiony głosik gdzieś spod mojej pachy.
O.K.
Deal.
Rattlesnake Shake
Na fali naszego wężowego szaleństwa przypomniałem sobie niezwykłe zdarzenie, jakie
miało miejsce kilka lat temu w związku z przybyciem w te strony objazdówki
zatytułowanej Najbardziej Jadowite Węże Świata. Bazylek nawiązał do tej afery przy
okazji rozważań na temat czarnej mamby, ale ja jakoś nie załapałem. A było to tak.
Mniej więcej w połowie trwania wystawy, grzechotnikowa samiczka powiła bodajże sześć
grzechotniczków, które uznano za martwe i wyrzucono do... kosza na śmieci. Po prostu.
Tak się jednak złożyło, że jeden z grzechotniczków był nie do końca martwy. To po
pierwsze. Po wtóre zaś – był z niego niezły surwiwalowiec, więc po jakimś czasie opuścił
kosz i poszedł sobie w świat. A dokładniej – zamieszkał na jednym z grzejników w galerii
lokalnego ośrodka kultury.
Co porabiał w tak zwanym międzyczasie i czym się żywił, nie wiadomo. Przeżył jednak
sporo czasu i gdy go wreszcie znaleziono, był już z niego kawał węża. A co najważniejsze
– wyposażony był we wszystkie podstawowe grzechotnikowe atrybuty. Czyli mógł
dziabnąć. Ze skutkiem wiadomym. A nie sądzę by lokalna stacja pogotowia ratunkowego
dysponowała antidotum na jad grzechotnika kalifornijskiego.
Dalsze losy grzechotniczka, jak również osobników odpowiedzialnych za jego żywot na
wolności nie są mi znane. Z tego co pamiętam, wystawa rzeczona, w związku ze
wspomnianym incydentem, po krótkim czasie zakończyła bieg i dostała od odpowiednich
czynników kategoryczny szlaban na swoje występy. Taki los.
Teraz już rozumiem, dlaczego Bazylek wypytał mnie szczegółowo o podobne
przedsięwzięcia. Musiałem mu o tym kiedyś wspomnieć, czego już nie pamiętam.
Cóż, starość nie radość.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
66
Cool scene
W związku z kolejną falą niemiłosiernej smażalni, która zapanowała w tym regionie,
udaliśmy się na naszych stalowych rumakach w okolice rzeki, gdzie udało nam się
wynaleźć względnie przyjemną plażyczkę przylegającą do względnie bezpiecznego
kąpieliska. Bazylek natychmiast wyskoczył z ciuchów i rzucił się w rwący nurt. Ja zaś
przycupnąłem na brzegu w charakterze ratownika.
W pewnej chwili Bazylątko odpłynęło spory kawałek od mojego stanowiska. Widziałem
tylko jego prychajacą mordkę w okularkach unoszącą się nad wodą.
– Hej, tato, pokaż mi cool – zawołał Bazylek – bo nie widzę stąd, czy się uśmiechasz, czy
jesteś smutny.
Pokazałem cool, chociaż akurat w danej chwili nie było mi zbytnio do śmiechu.
Ale to już zupełnie inna historia.
Na garach
W samo południe powróciliśmy z Bazylkiem do kaczkowego procederu. Dwa krojone
chleby zostały pożarte w oka mgnieniu. Jak zwykle, z ogromną pomocą Bazylka, który
osobiście skonsumował kilka kromeczek. Potem nawiedziliśmy opuszczone domostwo
Dziadków, gdzie Bazylek zasiadł przed telewizorem, zaś ja wskoczyłem na gary. I na
zamówienie mojego dziecięcia ugotowałem koncertową pomidorówkę w ilościach
przemysłowych. Nie chwaląc się.
– Pyszna – ocenił Bazylek – ale następnym razem poproszę gorący kubek. Wyczułem
przyprawy, a miało ich nie być – dokończył z wyrzutem.
Wiem. Mam chorobliwą skłonność do nadużywania oregano. Ale nic to.
Czy ktoś reflektuje na wiadro pomidorówki?
Firma mieszalnicza
Kiedy Bazylek zaczął już sinieć po kąpieli w rzece, zaproponowałem mu wspólne udanie
się do knajpy. Odstawiliśmy rowery do chatynki i po kwadransie, z grubsza odświeżeni
zawitaliśmy na opustoszałym jeszcze o tej porze tarasie mojej ulubionej oberży. Bazylek
rozsiadł się wygodnie i zadysponował:
– Piwko z sokiem.
Kiedy spojrzałem na niego zaskoczony, uśmiechnął sie szeroko i dodał:
– To oczywiście żart. Poproszę bitą śmietanę z polewą czekoladową. A ty jeśli chcesz, to
możesz sobie wziąć piwko.
Podziękowałem za pozwolenie i udałem się do wnętrza lokalu by złożyć stosowne
zamówienie.
Kiedy powróciłem, Bazylek rozglądał się po z wolna zaludniającym się tarasie.
– Tato, popatrz na tamtych gości – powiedział konspiracyjnym szeptem i pokazał na
towarzystwo przy sąsiednim stoliku. – Gadają o dziarach. Ten w białej bluzce chce, żeby
ten drugi mu zrobił Scotta. Chyba nie chodzi mu o X–menów – dokończył z przejęciem.
Ale temat X – menów miał się dopiero pojawić.
Chwilowo Bazylek zajął się bitą śmietaną. Podziobał łyżeczką w pucharku, pożarł rurki,
potem zaś dokładnie wymieszał śmietanę z czekoladą, spróbował, skrzywił się i rzekł:
– Bardzo dobre, ale nie o to mi chodziło. Już dziękuję.
– Więc po co to zrobiłeś, skoro teraz nie chcesz jeść? – spytałem z lekkim
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
67
rozdrażnieniem.
– Byłem ciekaw, jaka powstanie substancja – bez wahania odrzekł Bazylek. – I tak sobie
pomyślałem, że mógłbym założyć taką firmę, która by kupowała śmietanę z polewą,
mieszała i potem sprzedawała drożej. Ile za to zapłaciłeś? – płynnie przeszedł do
szczegółów finansowych.
– Piątkę – odparłem.
– To ja bym to sprzedawał po dwadzieścia pięć pięćdziesiąt – zdecydował Bazyliszek.
Kiedy zaś spytałem o pochodzenie tej wyśrubowanej ceny, Bazyl odparł:
– Bo widziałem takiego robota w amiksie za dwadzieścia pięć pięćdziesiąt. Więc bym
sprzedał śmietanę i kupił robota.
Acha.
Fajny herbatnik
Ostatnimi czasy Bazylek stał się wielkim miłośnikiem herbaty. Grzebie w mojej kolekcji,
miesza gatunki i tworzy własne kompozycje. Czasami bardzo nowatorskie i ryzykowne.
Do tematu herbat powróciliśmy też na tarasie oberży, po rozgadaniu kwestii firmy
mieszającej bitą śmietanę z polewą czekoladową. Wtedy to, mając na myśli przeróżne
żeńszenie, melisy i rumianki, spytałem Bazylka:
– A czy wiesz, że herbata może wpływać na samopoczucie oraz nastrój?
– Jasne – odparł Bazylek. – Dobra herbata to dobry nastrój, a zła herbata – zły nastrój. O
to chodziło?
Pank Dwa Tysiące Pięć
Popołudniową porą zaniemogłem. Zaniemogłem i już. Położyłem się więc na podłodze
chatynki i czekałem na chwilę, gdy ranigast zacznie działać. Bazylek zbliżył się do mnie,
położył sobie moją głowę na kolanach i zaczął głaskać mnie po włosach.
– Co za kochane i troskliwe dziecko – pomyślałem i rozpłynąłem się – zauważył chorego
ojca i od razu się nim zajął. Złoty chłopak.
Nagle Bazylek przemówił dość kategorycznym tonem:
– Hej, nie ruszaj tą głową. Robię ci odlotowy fryz pank dwa tysiące pięć.
Leon Zawodowiec
W kilka minut po wygłoszeniu swojej rewolucyjnej teorii na temat herbaty, Bazylek
spojrzał w dal i rzekł:
– O, chyba Leon nadchodzi. Może mi dzisiaj nareszcie pokaże tego swojego Wolverina.
Leon to kolega mój, który pewnego razu pochwalił się Bazylkowi, że ma na plecach
wytatuowanego X–mena. Na lokalnym rynku, gdzie do tego wyznania doszło, niezbyt
wypadało wtedy robić publiczne pokazy, toteż chłopacy umówili się na inną okazję.
I oto nadeszła chwila konfrontacji.
– Cześć Leon – zawołał Bazylek uradowany. – Pokażesz mi tego Wolverina, czy nie?
Leon ochoczo zdjął koszulę i zaprezentował niedokończony jeszcze rysunek na pół
pleców.
– Fajny – bez większego entuzjazmu powiedział Bazylek. – Jak trochę podrosnę, to sobie
zrobię Scotta na ręce. Znasz Scotta? – z tym pytaniem zwrócił się do Leona, który zdążył
już się odziać i zająć miejsce przy naszym stoliku.
– No jasne – żachnął się zagadnięty. – Uwielbiam X–menów.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
68
– A wiesz po co Jean Grey ma tę zieloną powłokę? – zapytał Bazylek.
I zaczęło się. Przez pół godziny dwaj maniacy (różnica wieku dwadzieścia lat) przerzucali
się pytaniami i informacjami. O Wolverinach, Icemanach, Cyclopsach oraz Stormach.
Dyskutowali o tym, kto komu co może zrobić (Wiesz Leon, on musi uważać na Storma,
bo ma metalową powłokę, a metal jak wiadomo przewodzi prąd), kto ma jakie
umiejętności i moce (Ten Francuz to rzuca różnymi przedmiotami i one potem
eksplodują) oraz o miłości (Naprawdę nie wiedziałeś o Jean Grey i Cyclopsie? No nie
gadaj. Ja też nie byłem pewny, ale tata mi przetłumaczył taki opis na opakowaniu.)
A ja siedziałem jak na tureckim kazaniu i nic nie rozumiałem. Kompletnie nic.
Czułem się obcy, zdruzgotany i nikomu niepotrzebny. Odtrąbiłem więc ewakuację do
domu.
– A wiesz, jakie jest imię Wolverina? – spytał Leon na zakończenie rozmowy.
– No jasne, że wiem – odrzekł Bazylek i spojrzał na Leona z politowaniem. – Jak tego
można nie wiedzieć? Logan.
W drodze do chatynki Bazylek wziął mnie za rękę i łagodnie przemówił:
– Nic się nie przejmuj, że mało wiesz o X–menach. My tak sobie gadaliśmy, a ty
siedziałeś i ani be ani me. No, ale skąd to miałeś wiedzieć? Ale spokojnie, przed
następnym spotkaniem z Leonem ja cię trochę poduczę w tym temacie, zgoda?
Nie będzie żadnego następnego spotkania z Leonem.
Fishing is NOT my business
Sromotną porażką dla Drużyny Asów zakończył się konkurs łowienia ryb, zorganizowany
wczoraj nad ulubioną rzeką. Zostaliśmy zmiażdżeni. Bez dwóch zdań. Ale po kolei.
Po przybyciu nad rzeczkę zauważyliśmy Chłopczyka z Podrapanymi Łokciami, który coś
tam mieszał w wodzie przy pomocy sita. Potem oczom naszym ukazał się pentylion
małych rybek uwijających się w rzecznej toni.
Postanowiliśmy przyłączyć się do zabawy. Starsza Dama zorganizowała dwie pary
rajstop, z których przy pomocy gałęzi i kijaszków zmajstrowaliśmy profesjonalne sieci.
Potem podzieliliśmy się na dwie drużyny – Dama z Chłopczykiem, oraz Drużyna Asów,
która przez kolejne trzy godziny, zamiast łowić, krzyczała na siebie, chlapała się wodą,
rzucała piachem i obrażała.
Podczas gdy tamci w skupieniu polowali i wyciągali rybę za rybą.
Wynik końcowy: Starsza Dama – siedem ryb, Chłopczyk z Łokciami – dwie ryby, ja –
jedna ryba, Bazylek – jedna.
Nagrodę Fair Play niejawnie przyznano Starszej Damie, która tak naprawdę złowiła osiem
egzemplarzy i potem podrzuciła jedną rybkę Bazylkowi.
Żeby nie histeryzował.
Wywrotka
W drodze powrotnej znad rzeki, na polnej, kamienistej ścieżce Bazylek niespodziewanie
wykonał potrójne salto z podwójną śrubą i z łoskotem wyłożył się na poboczu,
przykrywając się swoim rowerkiem. Porysował się przy tym niemiłosiernie. Z przodu i z
tyłu. Na rączkach oraz nóżkach.
Starsza Dama, jak zwykle szybka, niezawodna i skuteczna, już po raz drugi w swojej
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
69
karierze zorganizowała akcję ratunkową (w roli jednoosobowego rescue teamu
debiutowała w Karpaczu, po tym jak Bazylek odstrzelił sobie z pistoletu kawał ręki).
Pomknęła więc co rower wyskoczy do dolnej Biedronki po materiały opatrunkowe,
podczas gdy ja powoli turlałem się z rannym Bazylkiem. Ten zaś, po drodze dorobił do
swojej wywrotki całą ideologię.
– Wiesz, wjechałem na kamienie i tak mnie podrzuciło, że mi się obie rączki oderwały od
kierownicy – rekonstruował wydarzenia – a ja nie jestem cyrkowcem i tak jeździć nie
umiem. Więc się wywaliłem na kamienie.
Następnie przyszła kolej na rozliczne spekulacje, świadczące o bardzo pozytywnym
myśleniu.
– No, ale sam powiedz, Tato. Mogło być gorzej, nie? Mogłem sobie połamać ręce?
Mogłem. Była szansa, że sobie wybiję zęby o kierownicę? Była. Więc nie ma się czym
martwić.
W takiej optymistycznej atmosferze podjechaliśmy pod Biedronkę, gdzie Bazylkowe rany
zostały błyskawicznie i fachowo opatrzone przy pomocy butli niegazowanej Staropolanki
oraz wielkiej paki serwetek.
– W sumie to lubię wypadeczki – wyznał Bazylek, kiedy godzinę później pakowaliśmy
rowery do piwnicy. – Lubię te emocje i nawet widok krwi.
To zupełnie tak, jak ja.
Może założymy rodzinną grupę Jackass.
Are you experienced?
Na naszym łowisku pojawiły się dwie dziewczynki, które również zapragnęły upolować
jakąś rybkę. Kłębiły się przy brzegu, przepychając się, krzycząc i chlapiąc na wszystkie
strony.
Bazylek obserwował to wszystko z plażyczki, gdzie odpoczywał popijając z bidonu napój
wiśniowy, w którym na dodatek, kwadrans wcześniej rozpuścił lizaka lodowego.
– Zobacz Tato – powiedział z pogardliwą minką – w taki sposób to one nigdy nic nie
złowią.
Ha. Od razu przypomniały mi się nasze oszałamiające sukcesy wędkarskie z dnia
poprzedniego.
– My jesteśmy doświadczeni w tym temacie – ciągnął Bazylek – to możemy im coś
podpowiedzieć, nie?
Hmmm.
Wiadomości agencyjne
Bazylek opuścił miasto w towarzystwie m.in. Bazylkowej Rodzicielki i udał się w kierunku
miejscowości Międzyzdroje.
Napływające stamtąd serwisy są niestety nader skąpe.
Wiem tylko, że była straszna burza i cała ekipa musiała uciekać z mola na bosaka.
Że sporty w Międzyzdrojach mają światła.
I że Najnowszy Kolega Mamy sprawuje się dobrze.
Więcej newsów niebawem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
70
Babcie to nic więcej jak tylko kłopoty
– Była wczoraj niesamowita akcja – powiedział Bazylek w pierwszych słowach dzisiejszej
relacji telefonicznej – bo Babcia się zgubiła i nawet myśleliśmy, że może zasłabła w
pokoju. Ale ona sobie po prostu poszła do baru.
Zbytnio mnie to nie zdziwiło, bo znam Babcię–nie–frytkę od lat. W końcu to moja ex–
teściówka, którą lubię i poważam. Co nie zmienia faktu, że Babcia–nie–frytka, podobnie
jak koty i miłość, chodzi drogą swą.
...bo każdy pijak to złodziej
Przed wyjazdem na wczasy, Bazylek wyznaczył mi bojowe zadanie. Miałem udać się do
hypernovej i wymienić jego kapsle od Coli na firmową szklaneczkę.
Co tu kryć, pod nieobecność Bazylka nastąpiło u mnie kompletne rozprężenie dyscypliny,
toteż zadania nie wykonałem. Ale szklaneczka muss sein, zatem dziś, we wczesnych
godzinach popołudniowych buchnąłem Bazylkowy obiekt pożądania w jednej z restauracji
mieszczących się w sercu miasta. Zgrzeszyłem po dwakroć, bo zaboru dokonałem nie
swoimi rękami, czyli wpakowałem się przy okazji w podżeganie do kradzieży.
Wiem, że źle postąpiłem.
Czuję do siebie obrzydzenie.
Chłopski pierścień
– Tato, zatrzymajmy się na chwilę – powiedział Bazylek, kiedy w drodze nad rzekę
mijaliśmy Biedronkę – bo słyszałem, że są tu fajne chłopskie pierścienie. Za złotóweczkę.
Nie ma sprawy. Ja pilnowałem rowerów, zaś Bazylek zniknął we wnętrzu sklepu, by po
chwili pojawić się z plastykowym sygnetem z czachą na małym palcu.
– Strasznie małe te pierścienie – stwierdził Bazylek, machając mi przed nosem swoją
pulchną łapką – ale tak też jest dobrze, nie?
Bardzo dobrze.
Akcja „Biedronka”
Kiedy w skwarze południa leniwie toczyliśmy się ścieżynką obok wiaduktu kolejowego,
Bazylek niespodziewanie zsiadł z roweru i pochylił się nad chodnikiem.
– Zaczekaj tato, mam tu coś do zrobienia – oznajmił. – Biedronka przewróciła się na
grzbiecik i muszę ją postawić na nogi.
Dobry z niego chłop.
Magic Bazylek
Przedwczoraj Bazylek zaproponował by poturlać się do hypernovej, gdzie jakiś czas
wcześniej upatrzył sobie piękną piłkę do koszykówki. Bardzo mi się ten pomysł spodobał,
toteż po kilkunastu minutach staliśmy już przy gigantycznym pudle wyładowanym
pentylionem rozmaitych piłek.
– Oryginalną – zwięźle zadysponował Bazylek. – Mam na myśli prawdziwą piłę do kosza.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
71
Taką dla dorosłych.
Nie doceniłem mojego dziecka i usiłowałem go oszwabić, podsuwając mu piłkę o kalibrze
nieco ulgowym, czyli piąteczkę.
– Coś mała ta piłka – ocenił Bazylek. – Czy jesteś pewien, że to właśnie taką grają
prawdziwi koszykarze?
Zacząłem się trochę plątać w zeznaniach, więc Bazyliszek osobiście przystąpił do
pojemnika by po chwili podsunąć mi pod nos wielgachną, jak najbardziej dorosłą
siódemkę.
– Taka ma być – zdecydował – ale zanim ją kupimy, trzeba zrobić próbę.
Pierwotnie test miał się odbyć w dziale z przyborami kuchennymi, ale stwierdziłem, że
ewentualne koszty tej operacji mogą się okazać astronomiczne. Przenieśliśmy się więc do
departamentu zabawkowego, gdzie Bazylek zrobił pokaz kozłowania, a następnie
przystąpił do rzutów. Prawie nic nie spadło z półek. Tylko dwie układanki, action man
oraz kilka resoraków.
– Super piłka – ocenił Bazylek. – Bierzemy.
Więc wzięliśmy. Od tego czasu rozegraliśmy trzy mordercze mecze, przy czym każdy
kończył się karczemną zadymą spowodowaną moim niesportowym zachowaniem i
nieprzepisową grą.
Zdaniem Bazylka.
Kinderbal nad Bobrem
Podczas popołudniowej przejażdżki, Bazylek oraz Młodsza Dama kategorycznie zażądali
lodów farbujących języki. Wizyta w kilku kolejnych sklepach zakończyła się
niepowodzeniem, skierowaliśmy się zatem do hypernovej, gdzie otrzymałem zadanie
bojowe polegające na pilnowaniu dzieci, podczas gdy Starsza Dama wzięła na swoje barki
ciężar zakupienia lodów oraz napojów.
– Co wy tam robiliście? – usłyszałem, gdy już spotkaliśmy się przy kasach. – Słyszałam
was z końca sklepu. Co to było za fisiowanie?
– Bawiliśmy się w rodziców i dziecko – wyjaśniłem zgodnie z prawdą. – Ja byłem
dzieckiem.
– Widziało was pół miasta i wszyscy moi znajomi – powiedziała Starsza Dama trochę już
poirytowana, bowiem ja konsekwentnie utrzymywałem, że nic złego nie zrobiliśmy.
Po opuszczeniu sklepu, udaliśmy się nad rzekę, gdzie na trawiastym brzegu rozbiliśmy
obozowisko. Wtedy Starsza Dama zaprezentowała zakupione towary, czym wprawiła
wszystkich w osłupienie. Naszym oczom ukazały się oczywiście lody i soki, ale także:
miseczki, łyżeczki, parasolki do deserów, czapki z myszką miki oraz tekturowe trąbki
utrzymane w podobnej estetyce.
– Zakładamy czapki i jemy – zarządziła Starsza Dama wręczając każdemu miskę z
Banana Splitem.
– Czy mogę założyć czapkę, jak ci faceci przejdą? – zapytałem wskazując dwóch
wędkarzy popatrujących na nas z wielkim zainteresowaniem.
– Natychmiast – usłyszałem w odpowiedzi.
Wiedząc, że niezastosowanie się do zaleceń Starszej Damy może skutkować śmiercią lub
kalectwem, niezwłocznie założyłem na głowę kolorowy stożek i umocowałem go pod
brodą przy pomocy załączonej gumki.
Będąc już dostatecznie skompromitowany, pozwoliłem sobie na gromkie trąbienie, w
czym przez cały czas dzielnie towarzyszył mi Bazylek.
Falujące tłumy letników zgromadzonych nad rzeką ukradkiem przyglądały się naszym
poczynaniom, my zaś robiliśmy wszystko, by ich nie rozczarować.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
72
Właśnie pokazywaliśmy sobie zafarbowane języki, kiedy niespodziewanie wzruszenie
odjęło mi mowę oraz władzę we wszystkich członkach, ujrzałem bowiem moje dziecko
usmarowane lodami od palców u nóg po czubek szpiczastej czapki.
– No co? – bronił się Bazylek. – Spadło mi trochę z łyżeczki.
– Nie szkodzi – skomentowała Młodsza Dama, która od niedawna używa tego
sformułowania kilka razy dziennie.
Racja.
Zupa
– Nieciekawa ta zupa – powiedział mi Bazylek na ucho, po tym jak spróbował dzisiejszej
produkcji Babci Frytki. – Tamta twoja pomidorówka to była palce lizać, a ta jest jakaś
taka niedokończona.
Bo to jest trochę tak, że talent kulinarny odziedziczyłem po dalekich przodkach, tyle że
przeszedł on na mnie jak gdyby z pominięciem Babci Frytki.
Delikatnie rzecz ujmując.
Pozdrowienia od Zakucia
Wczoraj, skoro świt udaliśmy się w towarzystwie Dam do wrocławskiego zoo. Nie była to
pierwsza wizyta Bazylka w tamtych stronach, tyle że poprzednim razem podszedł on do
bytności w ogrodzie zoologicznym w sposób bardzo niefachowy. Będąc jeszcze małym
grzdylem, siedział bez przerwy w firmowym wózeczku, pił soki i biadolił. Tym razem, od
czasu do czasu opuszczał wózeczek. To już postęp.
Oczywiście, gwoździem programu była wizyta w terrarium, gdzie Bazylek prawie zupełnie
zignorował żółwie, krokodyle oraz żaby. Zatrzymał się dopiero przy pytonach
królewskich, gdzie okopał się na dobre. W pewnej chwili rozejrzał się wokół siebie, po
czym poskrobał w szybę przed nosem jednego z węży i konspiracyjnym szeptem
powiedział:
– Pozdrowienia od Zakusia. On wam współczuje. Sam jest w podobnej sytuacji, ale nie
narzeka, bo mu u nas dobrze.
Potem odwiedziliśmy inne zakątki pawilonu, gdzie fachowym okiem zlustrowaliśmy
pozostałe węże. Co tu kryć, Bazylek pozamiatał niektórych zwiedzających, bez trudu
rozpoznając większość gatunków. W końcu spędziliśmy parę wieczorów na gorących
dyskusjach i oglądaniu zdjęć oraz książek.
W pewnej chwili, na półpiętrze pawilonu Bazylek stanął jak zamurowany. Po chwili zbliżył
się do mnie i oznajmił:
– Teraz rozumiem, dlaczego nie możemy mieć w chatynce pytona skalnego. Rozsadziłby
nam dom. Ale maszyna... – dokończył z przejęciem.
Ano, maszyna. Okaz we wrocławskim zoo to bestia rekordowych rozmiarów. Aż miło
popatrzeć.
Najchętniej spędzilibyśmy w terrarium cały dzień, był jednak drobny problem, bo przed
wejściem pozostawiliśmy bez opieki wózeczek, co mnie, szczerze powiedziawszy, trochę
gniotło. Dość chętnie opuściłem więc pawilon i z ulgą stwierdziłem, że furka stoi tam,
gdzie ją zaparkowaliśmy.
– Uczciwy naród – powiedziałem do Bazylka – nie podprowadzili nam pojazdu.
– A dlaczego mieliby podprowadzić? – spytał zaskoczony.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
73
Długo by tłumaczyć.
– Czy możemy pominąć niektóre zwierzęta? – poprosił Bazylek, kiedy już turlaliśmy się
ścieżką w stronę wybiegu żyraf. – Wybieraj tylko afrykańskie. Mam z nimi do pogadania.
Jestem przyzwyczajony do enigmatycznych oraz dziwnych próśb mojego synka, toteż bez
szemrania przewiozłem go skróconą traską, odwiedzając tylko zebry, lwy oraz kilka
innych stworzonek. Każdorazowo Bazylek kazał się podwozić jak najbliżej klatek lub
wybiegów, gdzie puszczał oko i mówił, że Zakuś pozdrawia oraz współczuje. Wtedy
zrozumiałem, dlaczego rozmawia wyłącznie z afrykańczykami.
Ziomale.
Durne kozy
Podczas wizyty w zoo miał miejsce pewien drobny zgrzyt, ale to było do przewidzenia. Bo
Bazylek jest juz starym, zgorzkniałym człowiekiem i nie powinno się go wprowadzać do
miejsc typu dzieciniec, gdzie luzem hasa sobie kwadrylion wszystkożernych kóz.
Jeden z natrętów zjadł loda Młodszej Damy, wypił moją kawę mrożoną, potem zaś
próbował nadgryźć oparcie Bazylkowej karocy. I tu się miarka przebrała.
– Nie wsiądę do takiego oślinionego wózka – oświadczył Bazylek. – Ledwie się pozbyłem
os, to mi te durne kozy tu nacharkały.
Więc dalej zwiedzał pieszo. Aż do sklepiku z pamiątkami, gdzie się trochę udobruchał w
związku z zakupem gumowej podróbki Zakusia.
– Muszę mieć jakąś pamiąteczkę z zoo – tłumaczył mi żarliwie – a co może być lepszą
pamiątką, jeśli nie wąż. W końcu po to tu przyjechaliśmy. Żeby obejrzeć węże. Zgadza
się?
Zgadza.
Zgroza
Po powrocie z zoo, wrzuciłem Bazylka pod prysznic, by go doprowadzić do stanu
używalności. Potem zaś, niespodziewanie zdecydowaliśmy, że spędzimy sobie
rozrywkowy wieczór w mieście.
– Tato, a czym ja budzę zgrozę? – zapytał Bazylek grzebiąc w pudle z zabawkami. –
Pistoletem budzę? – powiedział i zamachał mi przed nosem pomarańczowo – seledynową
giwerą.
– A dlaczego chcesz budzić zgrozę? – zapytałem.
– Tak ogólnie – odparł Bazylek wymijająco. – Bo skoro już idziemy na rynek, to
spotkamy mnóstwo ludzi i chciałbym przed nimi tak groźnie wyglądać.
Doskonale to rozumiem, bo kiedy byłem w Bazylkowym wieku, miałem podobne objawy.
Ale z tego się wyrasta.
– Wiem, co zrobię – Bazylek przemówił po raz kolejny. – Idę bez czapki. Pobudzę zgrozę
moją nową fryzurką.
Tu się zgadzam, bo fryzurka się do tego idealnie nadaje. Przedwczoraj zaprowadziłem
Bazylątko do mojego zaprzyjaźnionego zakładu, gdzie Pan Fryzjer rozprawił się z
Bazylkowymi włoskami dość radykalnie.
I teraz moje dzieciątko nie potrzebuje już nawet giwery, by wyglądać jak urodzony
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
74
morderca.
A night out
Wieczorek na rynku wypadł nadspodziewanie dobrze. Bazylek nakłonił mnie nawet do
zjedzenia kolacji w plenerze. W tym celu nabyliśmy rogalik z czekoladą oraz wiśniowego
hoopa, które zostały pochłonięte na ławce. Potem, pod wpływem kolejnej porcji moich
opowieści o wyczynach chłopaków z Jackass, Bazylek zaczął fisiować na całego, biegając,
skacząc przez kwietniki i ganiając się z innymi małoletnimi chuliganami.
W pewnej chwili obaj przeżyliśmy chwile grozy, bo tylko dzięki wrodzonemu refleksowi i
zwinności, Bazylek, w ostatniej chwili uskoczył spod kół pędzącego rowerzysty.
– Widziałeś? – spytał przejęty, siadając obok mnie na ławce. – O mało co, a zrobiłbym
prawdziwy jackass.
Po tym wyznaniu, przez kilka minut siedział grzecznie, ale traf chciał, że miejsce obok
nas zajęły dwie dziewczynki, które grały w jakąś wyliczankę połączoną z klaskaniem i
wzajemnym przybijaniem piątek.
– Durne dziewczyńskie zabawy – wyszeptał mi Bazylek do ucha. – Nie mogę na to
patrzeć. Idziemy do domu.
Chłopiec razy pentylion
– Tato, a ty wolałeś mieć chłopca, czy dziewczynkę? – zapytał Bazylek niespodziewanie
przed udaniem się do łóżka.
Ha. Zgodnie z prawdą odparłem, że marzyłem o synku. I że jakoś tak nie umiałem sobie
wyobrazić innej sytuacji. Naturalnym jest, że córeczkę kochałbym równie mocno, ale to
jednak nie to samo. Mówię za siebie.
– Dobra odpowiedź – z zadowoleniem mruknął Bazyliszek – bo sam pomyśl, ile spraw
byłoby niemożliwych z dziewczynką. Te nasze jackassy, wygłupy, hulajnogi, węże i tak
dalej – rozpędzał się Bazylek. – Czy córeczka pochwaliłaby Cię za twoje tatuaże? No,
chyba żebyś sobie wydziarał Barbie albo inną lalkę. Ale o czym my tu gadamy?
Przekonał mnie. Z córeczką takie numery by nie przeszły. Poza tym spojrzałem na
mojego kochanego byczka – strzaskanego na brąz, łysego, wyszczerzonego w filuternym
uśmiechu.
I stwierdziłem, że nie ma dyskusji – chłopiec razy pentylion.
Zdrajca
Jechaliśmy właśnie na Festiwal Komedii w Lubomierzu, kiedy Starsza Dama nagle
zapowiedziała, że niebawem planuje postój w celu zaprezentowania Młodszej Damie
prawdziwych, wiejskich krówek.
– Idźcie śmiało – zachęcałem – a my w tym czasie z Bazylkiem odjedziemy.
– Nie rozśmieszaj mnie – zripostowała Starsza Dama. – A niby kto będzie prowadził? Bo
chyba nie ty.
Zapewniłem, że oczywiście ja, a na świadka moich rajdowych umiejętności powołałem
Bazylka.
– Potwierdź synku, – poprosiłem – że ja umiem prowadzić samochód.
– Nie mogę potwierdzić, – odrzekł Bazylek chrupiąc precelki – bo nigdy nie widziałem.
– Jak to nie? – zacząłem się denerwować. – A wtedy, w lesie koło Dobrej?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
75
– To nazywasz jazdą? – zdziwił się Bazylek. – Rypałeś na jedynce przez całą drogę, a na
koniec wpadlibyśmy do rowu.
Bezczelność.
Kąpielówki
Około południa wyruszyliśmy do centrum w celu zakupienia kąpielówek. Dla mnie. Bo
takie akcesoria trzeba czasami mieć.
– Ja cię zaprowadzę do fajnego sklepu – powiedział Bazylek i ruszył w dół miasta, by po
chwili zaparkować przed tak zwanym Domem Mody i Sportu. Cóż, oferta sklepu okazała
się umiarkowana, w przeciwieństwie do cen.
Stwierdziłem zatem, że zakupu dokonam na targowisku, a tym samym oszczędzę trochę
grosza. Poinformowałem o tym Bazylka dodając, że zagospodarowaną w ten sposób
gotówkę możemy wspólnie roztrwonić na napoje, lody albo coś zupełnie innego. Zupełnie
go ten argument nie przekonał.
– Proszę bardzo – stwierdził. – Jeśli chcesz mieć jakieś badziewie, to jedźmy na bazar.
Nie ma sprawy – dokończył urażony.
Jednak nadwyżkę w postaci piątki przyjął bardzo chętnie i rozpromieniony pognał z nią w
stronę sklepu Wokulskiego, skąd po chwili wytaszczył słusznych rozmiarów plastykowy
miecz.
Ale to już zupełnie inna historia.
Dwa nagie miecze
Miecz zakupiony U Wokulskiego okazał się być konstrukcyjnie dość lity i że tak powiem
skuteczny, o czym mogłem się przekonać w kilku pojedynkach, które stoczyłem z
Bazylkiem w ciągu dwóch kolejnych dni.
Zanim jednak do tego doszło, musieliśmy się uporać z pewnym dość istotnym
problemem. Czerwona, ceratowa tasiemka, która w zamyśle producenta robić miała za
pas, okazała się za krótka by objąć Bazylkowy brzuszek. Spowodowało to krótkotrwałe
zamieszki, które jednak opanowałem, sprytnie wykorzystując wspomnianą tasiemkę jako
mocowanie miecza do roweru. A zasadniczy pas – srebrny, szykowny i bardzo rycerski –
kupiliśmy nieco później w lumpeksie za całe trzy złote. Od tego czasu, Bazylek woził swój
miecz na plecach, nie rozstając się z nim nawet na chwilę.
Wczoraj, w samo południe, w kaczkowym parku dałem się namówić na pojedynek, z
którego wyszedłem zdruzgotany i poturbowany. Fizycznie i moralnie. Porażkę tę da się
łatwo wytłumaczyć. Po pierwsze miałem fatalną broń – przechodzoną, sfatygowaną i
nieskuteczną. Po drugie, zdjęty litością dla własnego dziecka, walczyłem ostrożnie i
asekurancko. Bazylek zaś, tłukł bez opamiętania i poszanowania jakichkolwiek rycerskich
reguł.
Rezultat to dwie drobne ranki tłuczono – cięte na moim czole oraz mocne postanowienie,
by nigdy już nie stawać z Bazylem na udeptanej ziemi.
Bo to barbarzyńca.
School and bones
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
76
Bladym świtem, czyli około dziewiątej trzydzieści, wsiedliśmy na rowery i pomknęliśmy
na zwiad do nowej szkoły Bazylka. Niestety, placówka ta znajduje się chwilowo w stanie
kompletnej ruiny. Remont.
W drodze powrotnej Bazylek westchnął:
– Szkoda, że nie spotkaliśmy Mojej Pani. A swoją drogą to ciekawe, czy ona będzie
zaszczycona, że może mnie uczyć.
– Nie wiem, czy zaszczycona – odparłem – ale obawiam się, że możesz jej dać popalić.
– Zrobię co w mojej mocy, żeby tylko dać jej popalić – odrzekł Bazylek.
Widząc moją zaskoczoną minę, szybko się zreflektował i dodał:
– Byle nie papieroski, bo nie chciałbym, żeby ktoś, kogo lubię rozchorował się z mojego
powodu. Ty też nie pal – zakończył rozkazującym tonem.
Zrobię co w mojej mocy.
Jeżyki
Bazylek wysłuchał cowieczornej opowieści na dobranoc, zdjął okularki i powiedział:
– Tato, pobawmy się jeszcze w jeżyki.
Nie znałem ja dotąd takiej zabawy, poprosiłem więc o dodatkowe informacje.
– Ja będę małym jeżykiem, a ty dużym – wyjaśnił Bazylek – i będę się do ciebie tulił i
piszczał. A ty mnie spytasz, dlaczego piszczę, a ja ci odpowiem, że dlatego, że na mnie
lisek nakrzyczał.
To się pobawiliśmy w jeżyki przez parę minut. Pyszna zabawa. Potem Bazylek stwierdził:
– Teraz się poczulimy. Jesteś najlepszym tatusiem na świecie.
Po chwili przemówił zniecierpliwiony:
– No, teraz ty mi powiedz coś miłego. Przecież się czulimy.
Powiedziałem więc kilka miłych rzeczy, bo nareszcie złapałem, o co w tej zabawie chodzi.
– Dobra – powiedział usatysfakcjonowany Bazylek. – Teraz możemy spać.
Zabawa w stylu folk
Nasze malownicze miasteczko słynie w całym świecie z produkcji artystycznych skorup. Z
tej okazji, raz do roku organizowany jest trzydniowy chamski festyn, podczas którego
gawiedź ma okazję ochlać się piwa, wydać walizkę pieniędzy na balony i pamiąteczki oraz
pooglądać Znane Gwiazdy, prezentujące swoją twórczość na deskach sceny. Ja osobiście
bojkotuję tę imprezę uroczyście i oficjalnie, ale niestety jest jeszcze Bazylek, dla którego
imprezka wspomniana stanowi niewątpliwą atrakcję. Do czasu.
Ale po kolei.
W temacie koncertowym, na sobotni wieczór przewidziano Ewelinę Flintę oraz niestety
T.Love. Niestety, bo zmuszony byłem złamać swoje niezłomne dotąd zasady i
zauczestniczyć w kłębowisku na rynku. Kiedy tuż po dwudziestej pojawiliśmy się na
miejscu zbiórki, dotarło do mnie, że sytuacja jest poważna. Pentylion mieszkańców
naszej przeuroczej mieściny dreptał w miejscu, bo tylko to można było robić w tym
sakramenckim ścisku. Jedna trzecia z nich ściskała w spotniałych dłoniach plasticzki z
piwem, podczas gdy druga trzecia wcinała karkówkę w zagrodach umiejscowionych pod
parasolami, a trzecia trzecia pchała się właśnie w kierunku sceny.
Popchaliśmy się i my.
W połowie drogi doszło do nieprzyjemnego zdarzenia, kiedy to starszawy rumburak
wyposażony w strój ludowy oraz czerwoną kichawę, staranował Bazylka, pociągnął go z
łokcia po nosku, a następnie, z wielkimi pretensjami zaczął go szarpać za ramię.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
77
Cóż, w tej specyficznej sytuacji, i ja go trochę poszarpałem (rumburaka, rzecz jasna, a
nie Bazylka), że aż mu, wstyd się przyznać, kapelusz spadł ludowy i zaległ w kurzu ulicy
(kapelusz, rzecz jasna, a nie rumburak).
Po tym nieplanowanym sparringu, niespiesznie ruszyliśmy dalej (bo spiesznie i tak się nie
dało), by po kilku minutach, w niezakłócony już niczym sposób dotrzeć w okolice sceny.
Po dotarciu pod scenę o przepisowej godzinie, dowiedzieliśmy się że Ewelina F. wykona
jeszcze jeden numer. Jakoś to przeżyliśmy, nawet dość bezboleśnie, bo produkcje
rzeczonej wschodzącej gwiazdy pozostają na poziomie dość przyzwoitym. Ale nie o tym.
Niebawem okazało się, że przewidziano również bisy. Dużo bisów. Za dużo, jak na
Bazylkowe siły, nadwątlone bardzo aktywnie spędzonym popołudniem.
– Już mi się odechciało koncertu – krzyknął do mnie (bo tylko krzykiem można było się
porozumiewać...). – Czuję się chory i zmęczony. Chcę iść spać.
Bardzo mi to odpowiadało, bo ja też czułem się chory i zmęczony. I, nie wiedzieć czemu,
bardzo agresywny. W tej sytuacji, jeszcze tylko odszukaliśmy Starszą Damą wałęsającą
się gdzieś po rynku, po czym, z wielką ulgą opuściliśmy rynek i zgodnie
pomaszerowaliśmy do domu. Gdzie w krótkim czasie, z łoskotem zwaliliśmy się na
posłania, natychmiast zasypiając.
Gdzieś za oknem, jeszcze przez dobrych parę godzin przetaczała się festiwalowa
nawałnica w postaci krzyków, wrzasków oraz sztucznych ogni, ale nas to już na szczęście
nie dotyczyło.
Cóż, starość nie radość.
Przedszkolny szał zakupowy
Dziś, z samego rana wbiliśmy się w gąszcz sklepów, by zakupić najbardziej niezbędne
pierwszakowi akcesoria. I nie mam wcale na myśli tornistra, piórnika czy podręczników,
bo te akurat sprzęty spoczywają w bazylkowym pokoiku od miesiąca.
My wybraliśmy się po rzeczy największej rangi i tak, kolejno zakupiliśmy: farby do
witraży, dodatkowy pakiet specjalnej folii do witraży, kartę telefoniczną oraz specjalne
etui do karty telefonicznej. I jeszcze mocno przechodzony komiks X–men.
Wspomniane przedmioty mają, co prawda, luźny związek z faktem bazylkowego pójścia
do pierwszej klasy, ale nic to.
Karta telefoniczna służyć ma do komunikowania się ze mną w sprawach różnych, farby
zaś uprzyjemniły nam dzisiejsze pochmurne przedpołudnie.
A komiks to został nabyty sam nie wiem, po co. Bo durny się okazał nad pojęcie.
Najbardziej użyteczne, póki co okazały się farby. Zrobiliśmy łącznie dziewięć witraży,
które po wyschnięciu ozdobią okna w mieszkaniu Dziadków.
Dziadek, co prawda, chwilowo trochę się stawia, ale sądzę, że w końcu ulegnie
porażającemu urokowi naszych produkcji.
Three cool cats
Siedzieliśmy właśnie na tarasie ekskluzywnego baru Pod Klonem (nie wiedzieć czemu,
nazywanego przez okoliczną ludność mordownią), sącząc tymbarki, słuchając
pogwizdywania pociągów na pobliskim wiadukcie i wdychając spaliny TIR–ów
przejeżdżających nieopodal nową obwodnicą. Wtedy, niespodziewanie przypomniało mi
się ogłoszenie, jakie rano ujrzałem na jednym ze sklepów w śródmieściu: oddam małe
kotki w dobre ręce, wszystkie kolory...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
78
Wykonałem więc zwiadowczy telefon i zadałem elementarne pytanie – czy są rude
kocurki. Bo Starsza Dama, od zawsze maniakalnie marzyła o rudym kocurku. Co prawda,
nie mogąc się doczekać wyśnionego rudzielca, tydzień temu, z zaprzyjaźnionego
gospodarstwa pobraliśmy czarnego diabełka oraz burą damulkę. Niemniej, marzenie o
rudym kocurku nadal pozostawało w mocy.
Przemiła kobiecinka, ku mojemu zaskoczeniu poinformowała mnie, że pożądane kotki
posiada, a jakże. Pomknęliśmy więc do niej co rower wyskoczy i już po kwadransie
wiozłem za pazuchą bardzo wywrotną i ryzykowną niespodziankę. Bo ukryte pragnienia
to jedna sprawa, ale trzeci kot w ciągu tygodnia to osobny temat i spore wyzwanie.
Zanim jeszcze wyruszyliśmy w stronę domu Starszej Damy, musiałem przekonać
przemiłą kobiecinkę, że jestem zapalonym i doświadczonym kociarzem oraz
zdecydowanie dobrymi rękami, w które chciała oddać kociątko.
Chyba się udało.
Starsza Dama, na przybycie rudego kotka zareagowała nad wyraz żywiołowo, co
przyjąłem ze sporą ulgą. Do ostatniej chwili nie byłem bowiem przekonany o pomyślnym
zakończeniu operacji. Niesłusznie. Prezent był trafiony, jak mało co. A wszystkie
zgromadzone dotąd kociątka, w krótkim czasie stworzyły zgrany team i przystąpiły do
boksowania się i nieustających walk o terytorium.
– Aleśmy jej zrobili niespodziankę – powiedział Bazylek, gdy pół godziny później
turlaliśmy się na męską rowerową wycieczkę.
Co tu kryć.
If you want blood
Zdarzył się wczoraj mały wypadeczek. Tym razem poszkodowanym byłem ja. Ale po
kolei.
Bazylek, w związku z permanentną sraczką oraz bólami brzuszka odwiedził Panią Doktor,
która zaleciła spożywanie stosownych leków oraz ścisłą dietę. Biedne Bazylątko zostało
więc wrzucone w postne rygory – sucharki na śniadanie, kleik na obiad i, dla odmiany,
krakersy na kolację.
W drugim dniu kuracji zapragnąłem rozbawić moje markotne dzieciątko. W tym celu
wziąłem ze stołu nożyczki, które miały imitować mikrofon. Ostrą, metalową część
schowałem w dłoni, zaś jadowicie zielony uchwyt robić miał za sitko.
– Dzień dobry panie Bazylku – przemówiłem podczas kolejnego oszałamiającego,
przebogatego obiadu w postaci tłuczonych ziemniaczków z masłem – jestem z radia
Bzdet i chciałem spytać, jak to jest funkcjonować drugi dzień bez słodyczy?
Wtedy rozżalony Bazylek lekutko ścisnął swoją pulchną łapką górną część nożyczek,
najwyraźniej szykując się do odpowiedzi na moje pytanie. Wtedy to, dolna część
urządzenia, najwyraźniej nie do końca uprzednio domknięta, wycięłą mi wewnątrz dłoni
zgrabne kółeczko. Krew buchnęła rwącą strugą, ja zaś rzuciłem się w kierunku łazienki,
bezskutecznie próbując powstrzymać ten straszny proces.
Na próżno. W ciągu dwóch godzin Babcia Frytka czterokrotnie zmieniała mi opatrunek.
Każdy kolejny, po pięciu minutach wyglądał jak odpad pooperacyjny z bloku
chirurgicznego. Niby drobiazg, ale przypominało to skutki oberwania odłamkowym.
– Co ja narobiłem? – jęknął Bazylek, gdy wyrzucałem do śmietnika kolejny ociekający
krwią łachman, będący jeszcze parę chwil wcześniej schludnym gazikiem wyjałowionym.
Pocieszałem go więc jak mogłem. Bo to w końcu moja robota. I ewidentna wina.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
79
Miało to i dobre strony, bowiem dziś, podczas rady pedagogicznej w jednej ze szkół,
gdzie pouczam dziatki, dzięki bardzo malowniczemu opatrunkowi udało mi się uniknąć
pisania protokołu. Popołudniową porą sytuacja powtórzyła się i w trakcie matury
poprawkowej odbywającej się w zupełnie już innej uczelni, ograniczyłem się jedynie do
zadawania pytań. Oraz podpisania stosownych kwitów kulfonami postawionymi lewą
ręką.
If you want blood (reaktywacja)…
...czyli ciąg dalszy krwawej historii będącej nieuchronnym następstwem kretyńskiej
zabawy ostrymi przedmiotami
Kiedy ranne wstały zorze, stan mojej kończyny wydawał się być wysoce zadowalający.
Myślałem nawet przez chwilę o rychłym przejściu od fazy bandaży do zgrabnego,
niewidocznego plasterka. Ale z jackassami to nie jest taka prosta sprawa. Po pierwsze,
około południa Bazylek zapragnął rozegrać ze mną mecz koszykówki pomieszanej z
futbolem amerykańskim. A proszę bardzo. O ile początkowo kozłowałem lewą ręką, to w
dalszej fazie rozgrywek, pod naporem bazylkowych ataków, przeszedłem do ofensywy
oburącz, co nie pozostało obojętne dla kondycji mojej, jakże poważnej rany.
Po drugie, podczas obiadu doszło do niespodziewanych ekscesów w wykonaniu Bazylka,
które to występy, z ogromną przykrością i oporami z mojej strony (bo z tego środka
wychowawczego korzystam nader rzadko), zakończyć się musiały symbolicznym,
dwukrotnym klapsem w Bazylkowy, pulchny tyłeczek. Chorą ręką niestety.
Po tym akcie agresji, natychmiast odczułem, jak pod grubą warstwą bandaży, z
chlupotem otwiera się moja rana. Grzecznie doczekałem końca obiadu, po czym zdjąłem
z siebie kolejny krwawy strzęp tkaniny, który wymieniłem na nowy.
Od tego czasu prowadzę oszczędzający tryb życia i na chwilę obecną mój stan jest
stabilny.
Znikający mintaj
Kolejna wizyta w bazylkowej szkole okazała się bardzo owocna. W pierwszej kolejności
Bazylek wypróbował swoją kartę telefoniczną i trochę na sucho podzwonił (wiesz tato,
szkoda impulsów), potem zaś niespodziewanie, na końcu korytarza wypatrzyliśmy Nową
Panią Bazylka. Kiedy podżeglowaliśmy do niej, Bazylek dygnął, powiedział słodziutkim
głosem dzień dobry, po czym dał Pani do potrzymania swoją pulchną łapkę.
Po zwiedzeniu klasy, szatni, stołówki oraz świetlicy, opuściliśmy gościnne gmaszysko i
udaliśmy się do Biedronki w celu nabycia rybnych filetów, które miały mi posłużyć do
wykonania mojego popisowego dania, czyli paluszko–kotlecików. W drodze powrotnej do
domu, zaparkowaliśmy jeszcze przy spożywczaku, w którym długo podziwialiśmy walory
smakowo–estetyczne nowych energetyzujących tymbarków z dodatkiem guarany.
W tym czasie ktoś nam buchnął ryby, pozostawione w reklamówce na kierownicy mojego
stalowego rumaka.
Co za naród.
Witaj szkoło
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
80
Na otwarciu roku szkolnego Bazylek wystąpił w kreacji bardzo awangardowej – dżinsy,
glany, biała koszula i... muszka w szkocką kratę. Elegancki i beztroski, przed dziewiątą
stawił się w swojej klasie, ale okazało się, że wszyscy wymaszerowali już na apel.
Pomaszerowaliśmy i my.
– Grrrr, wrrrr, prrrr – przemówił Pan Dyrektor, a ten frapujący efekt osiągnął dzięki
trochę szwankującemu systemowi nagłaśniającemu. Potem było znacznie lepiej.
Powitania, wprowadzić sztandar, do hymnu, wyprowadzić sztandar...
Wszystkie te ekscesy Bazylek obserwował z wesołą minką, nagradzając szczerymi i
gromkimi brawami wszystkich kolejnych mówców. Chwali się organizatorom, że apel
skrócono do niezbędnego minimum, toteż pierwszaki nie zdążyły złamać szyków ani też
niebezpiecznie zniecierpliwić się. Co, jak wiadomo grozi zamieszkami.
Potem nastąpił ponowny przemarsz do klasy, gdzie okazało się, że dotarli wszyscy poza
Bazylkiem. Bo się po drodze zagadał z kolegą z przedszkola napotkanym przypadkowo na
korytarzu.
– Drogie dzieci – powiedziała Pani, kiedy już wszyscy zajęli miejsca w klasie – teraz już
się nie przemieszczajcie, ale od jutra nie będziecie siedzieć tak, jak dziś. Ci, którzy noszą
okularki będą siedzieć bliżej. Wysokie dzieci siądą oczywiście z tyłu...
– To ciekawe, gdzie ja będę siedział – powiedział Bazylek – bo jestem wysoki i noszę
okulary.
Pani przemilczała.
Albo nie dosłyszała.
Przy wejściu do szkoły, na Bazylka czekali Dziadkowie, którzy wręczyli mu
czterokilogramową tubę z cukierkami. Jak stary, barbarzyński obyczaj każe.
Można zaczynać szkolny bój.
Bazylek daje sobie radę
– Chodź, pogibamy się trochę po mieście – zaproponował Bazylek popołudniową porą.
Podczas gibania przedstawił mi cały wachlarz swoich szkolnych radości i rozterek.
– Z tą kartą to bez sensu – zaczął od narzekania – bo po co mi ona, skoro panie mnie nie
dopuszczają do aparatu?
Wyszło na to, że pierwszaki spędzają przerwy w wydzielonym sektorze, podczas gdy
aparat telefoniczny zlokalizowany jest w najbardziej oddalonym skrzydle. Taki układ.
– A tak w ogóle, to nie chce mi się wychodzić na przerwy – stwierdził Bazylek. – Wolę
sobie posiedzieć w klasie i odrobić lekcje.
Nie wpadłbym na to, że mój synalek to taki pracuś. W sumie to pozytyw, tylko nie jestem
pewien, czy ten pęd do wiedzy utrzyma się przez dłuższy czas. Oby.
– Ogólnie to jest bardzo fajnie – oznajmił Bazylek tytułem podsumowania. – Po lekcjach
idziemy sobie sami do świetlicy, a potem schodzimy na obiad.
Ta informacja mocno mnie zaintrygowała, nie znam bowiem bardziej kapryśnego w
temacie kulinarnym osobnika, niż Bazylek. Dopytałem więc niezwłocznie, co też dzieje się
po owym zejściu na obiad.
– No, jem – odpowiedział zaskoczony Bazylek. – A co mam robić? Wczoraj była
ogórkowa, więc zjadłem dwie dokładki. Dzisiaj była grzybowa, więc sobie wlałem trzy
chochelki. Drugie też zjadam całe, za to desery niezbyt chętnie.
Podmienili mi dziecko.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
81
Koniczki, czyli... ostatni występ elvisa ze szkoły podstawowej numer 2
Wstyd się przyznać, ale podczas wizyty w Bazylkowej szkole, coś mnie podkusiło i pod
nosem zanuciłem kilka taktów piosenki o wróbelkach, które ćwierkają od samego rana i
pytają marysię kochaną, dokąd idzie, ona zaś odpowiada, że do szkoły.
Bazylek spojrzał na mnie surowo i wycedził:
– Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie śpiewał w miejscach publicznych. Fałszujesz – dodał z
miażdżącą szczerością.
Wiem. Czasy mojej piosenkarskiej świetności dawno już minęły. We wczesnej
podstawówce byłem etatowym, szkolnym zapiewajłą, wystawianym we wszelkiego
rodzaju przeglądach i festiwalach. Opisywałem już kiedyś mój legendarny występ na
festiwalu piosenki dziecięcej, kiedy to, za brawurowe wykonanie utworu Dwadzieścia lat,
otrzymałem bukiet jesiennych liści.
Pasmo wielkich, spektakularnych sukcesów trwało aż do klasy siódmej. Wtedy to, na
lekcji śpiewu, Wiecznie Znerwicowana Pani Od Muzyki zapoznała nas z melodią oraz
słowami kultowego kawałka zatytułowanego Przez wodę, koniczki.
Kiedy cała ekipa z grubsza opanowała materiał, Pani poprosiła mnie o prawykonanie
klasowe. Wstałem, chrząknąłem i... zaciągnąłem takim głosem, że wszyscy ze szczęścia
pospadali z ławek. Przeprosiłem i, na swoją zgubę, zdecydowałem się na drugie
podejście. Z mojej gardzieli wydobył się dźwięk, jakby ktoś przeciągnął styropianem po
szybie. Cała klasa zawyła i usmarkała się z uciechy.
W ten oto sposób dowiedziałem się, że wchodzę w fazę mutacji.
Był to mój ostatni wielki show.
Forever.
Katastrofa ekologiczna
Pewien Serdeczny Znajomek niespodziewanie ofiarował Bazylkowi gigantyczną kolejkę
LEGO, pełną tuneli, stacyjek, podjazdów, pętli i innych atrakcji. Wczoraj, późnym
popołudniem zasiedliśmy na podłodze chatynki i buszując bezładnie wśród tysięcy
klocków, zabraliśmy się do składania imponującej konstrukcji. Profilaktycznie
zabezpieczyliśmy sobie jadło i napitek w postaci kanapek z żółtym serem, bakaliowej
terravity, jogurtów i dwulitrowej wiśniowej pepsi. O 21.00 byliśmy na ćwiermetku
pierwszego budynku i nic nie wkazywało na to, że uporamy się z robotą do rana.
W tej sytuacji udaliśmy się na spoczynek, by dopiero bladym świtem powrócić na plac
budowy.
– Już nie chcę oryginałki – powiedział w pewnej chwili Bazylek – zróbmy własną wersję,
bo jeśli nadal będziemy to składać według instrukcji, to nie skończymy w tym tygodniu.
Własna wersja to inna sprawa, więc po dwóch godzinach byliśmy gotowi do pierwszej
jazdy próbnej.
Pyszna sprawa, bez dwóch zdań.
Konwencjonalna zabawa znudziła się Bazylkowi po jakimś kwadransie, zaproponował więc
wersję katastroficzną.
– Zrobimy katastrofę ekologiczną. Postawię tira na torach i zobaczymy, co się będzie
działo – poinformował mnie.
A co się niby miało dziać? Pociąg wjechał w tira, który przewrócił mostek, który
przewrócił wiadukt, który przewrócił stacyjkę, która przewróciła się na miasteczko, które
legło w gruzach wraz ze swoimi wszystkimi sklepikami, budkami z hamburgerami,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
82
drzewkami, kwiatami i latarniami.
– Ale super zabawa – stwierdził Bazylek z wypiekami na buzi.
Bardzo super. Poza torowiskiem, nie ostał sie kamień na kamieniu, toteż w jednej chwili
znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.
– Odbuduje się – powiedział Bazylek – nie, Tatulku?
Odbuduje, a jakże.
Zaczęło się
– Tato, dopomożesz mi? – płaczliwie poprosił Bazylek, kiedy wspólnie zabraliśmy się do
odrabiania lekcji. – Mam na poniedziałek do pomalowania w kartach pracy taki bardzo
skomplikowany bukiet.
– Zabieraj się do roboty – odpowiedziałem wręczając mu kredki – a ja siądę obok i będę
cię wspierać moralnie.
– A nie mógłbyś mnie wspierać rysunkowo? – zaproponował Bazylek. – Tobie by to poszło
dużo szybciej.
No way, Mister Bazylek.
W słusznej sprawie
– Biłem się dzisiaj w szkole – zakomunikował mi Bazylek podczas krótkiej przechadzki
reprezentacyjną ulicą miasta – ale to było konieczne.
Natychmiast kazałem sobie opowiedzieć wszystkie szczegóły zajścia.
– Bartek położył pisaka na mojej stronie ławki, więc mu go poturlałem na jego stronę. Bo
co mi tu będzie kładł swoje rzeczy na mojej części ławki, nie? – bardziej stwierdził, niż
zapytał Bazylek.
– I co dalej? – zapytałem.
– No i on się od razu zabrał do bicia. A ja przecież nie mogłem tak stać bezczynnie,
prawda? A zaraz potem do walki włączył się taki koleś, z którym chodziłem do
pięciolatków.
– A po czyjej stronie walczył? – zadałem kolejne pytanie kontrolne.
– Po Bartka, oczywiście – odparł Bazylek. – Ale nawet nimi za bardzo nie porzucałem.
Tylko trochę. Ale nie tak, jak w bajkach, że jeden rzuca w drugiego i się przewracają.
Tylko tak zwyczajnie. Żeby się uspokoili – zakończył opis pojedynku.
Tu, z ojcowskiego obowiązku poinformowałem Bazylka, że bójki są szkodliwe i generalnie
niewskazane w szkole. Czyli trochę potrułem.
– Niby racja – przyznał Bazylek – ale ja sobie nie dam od samego początku wchodzić na
głowę.
Czorsztyński i S–ka
– Tato, a czy w szkole dostaje się jakieś nagrody za naukę? – zapytał mnie Bazylek razu
pewnego.
A jakże. Ja dostawałem. Za dobrą cenzurkę, z końcem roku szkolnego otrzymywałem
rozmaite książki. Co prawda, w szóstej klasie już się na mnie poznali i poniechali
dalszego nagradzania mnie, ale com dostał to moje.
Bywała to niekiedy popelina, jak choćby wzruszająca opowieść Leśne tropy (uczniowi
klasy czwartej Jackowi Pe, za wzorowe zachowanie oraz bardzo dobre wyniki w nauce...),
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
83
traktująca o dzielnych małolatach, które z narażeniem zdrowia oraz życia, pomogły Panu
Leśniczemu dopaść Złego Kłusownika.
Za to do grobowej deski zapamiętam książeczkę otrzymaną na koniec pierwszej klasy. W
głębi duszy, chciałbym poznać kiedyś pomysłodawcę tej nagrody i uścisnąć mu prawicę.
Był to wybór baśni kaszubskich zatytułowany Bursztynowe drzewo, stanowiący
niesłychanie pouczającą lekturę dla ośmiolatka. Krew sikała z każdej strony, głowy
toczyły się w prawie każdej opowieści, a Źli okrutnie doświadczali Dobrych ile wlezie.
Szczególnie utkwiła mi w pamięci opowieść o spryciarzu Czorsztyńskim, który w
wymyślaniu potwornych forteli przechodził samego siebie. Bogu ducha winnym
nieszczęśnikom, którzy zamiast głównego bohatera pojawiali się w różnych miejscach,
wyłupiano oczy, obcinano głowy i przeszywano włóczniami. Czorsztyński oszukiwał, kradł,
palił i mordował, a wszystko wskazywało na to, że tak trza.
W innej bajeczce, niejaki Reszk usiłował wydostać się z niewoli na grzbiecie
zaprzyjaźnionego feniksa, a że zwierzątko zgłodniało w trakcie lotu i zaczęło tracić
wysokość, jeździec sukcesywnie obcinał sobie kozikiem kawałki nóg i podkarmiał swojego
dobroczyńcę. Ufff. Mógłbym tak wspominać długo. Piękne to były historie, okraszone na
dodatek ilustracjami w boschowskiej estetyce, mrożącymi krew w moich dziecięcych
żyłkach.
Jeśli przypadkiem Bazylek dochrapie się jakiejkolwiek nagrody w dowód szkolnych
zasług, sprawdzę osobiście, co oni mu tam uszykują.
Dla świętego spokoju.
Przeginka
– Wiesz, jak Kamila każe do siebie mówić? – spytał Bazylek z oburzeniem w głosie. –
Pocahontas.
– No, i co w tym złego? – odbiłem pytanie.
– Jak to co? Ona jest co prawda ładna, ale żeby od razu Pocahontas to już przeginka. No,
sam przyznaj.
Główka pracuje
– Mam dla Ciebie radosną wiadomość – powiedziałem do Bazylka, który natychmiast
ożywił się i nadstawił ucha. – W naszej przychodni rozpoczęła się akcja szczepień
przeciwko grypie – dokończyłem.
– Łeee – pierwsza reakcja była dla mnie dość oczywista. – To znaczy hurra, bo po
szczepionce musi być nagroda – zmienił zeznania Bazylek. – Ja nawet wiem, co.
Pamiętasz taki sklep koło takiego parku przy wiadukcie? Tam, gdzie mi się ostatnio
chciało kupę, gdy jechaliśmy po rudego kotka. Kojarzysz?
Powiedzmy, że skojarzyłem.
– No więc, tam jest taki fajny łuk – poinformował mnie Bazylek. – Chyba możesz mi
kupić łuk, skoro kiedyś kupiłeś mi kuszę... Ja wszystko pamiętam. Główka pracuje.
Pampuchom śmierć
– Pięknie zjadłeś obiadek – pochwaliła Bazylka Babcia Frytka, gdy już wciągnął talerz
grochówki oraz cztery placki z jabłkami.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
84
– Nie miałem innego wyjścia – wyjaśnił Bazylek – bo w szkole na obiad była zgroza.
Kapuśniak i pampuchy z truskawowym sosem.
Wiem coś o tym. Kiedy przyszedłem po Bazylka do szkolnej stołówki, zastałem go
siedzącego przy stole i wpatrzonego tępym wzrokiem w stojący przed nim talerz.
– Sam zobacz – powiedział gdy podszedłem do stolika. – Mój najgorszy koszmar.
Zgadza się. Pampuchy od zawsze zajmowały niekwestionowane pierwsze miejsce na
bazylkowej czarnej liście, a na sam dźwięk tej nazwy mój synalek dostawał drgawek,
mdłości oraz małpiego rozumu.
– Nie musisz jeść – powiedziałem litościwie do Bazylka, po czym rozejrzałem się dookoła.
Większość dzieci siedziała w milczeniu, z bólem istnienia wypisanym na twarzyczkach i
modliła się do talerzy z nietkniętymi pampuchami polanymi różowym sosem. Tylko jeden
maloletni osobnik szuflował z tępą miną, ale to najwyraźniej wyjątek potwierdzający
regułę.
– Chodźmy na jakiś obiad – zadysponował Bazylek po opuszczeniu szkoły – bo jestem od
rana tylko o jednej kanapce. I o dwóch rurkach z takim słodkim proszkiem.
Emerytura Warholsów
– Jesteś najkochańszym tatulkiem na świecie – powiedział Bazylek niespodziewanie,
kiedy na podłodze chatynki bawiliśmy się trofiejną kolejką LEGO. – Przepraszam za takie
wyznania – wytłumaczył – ale kiedy puszczasz takie wolne, ładne piosenki, to wtedy
nachodzą mnie wielkie uczucia – dokończył.
Niechcący mi się puściło. Po prostu odkurzyliśmy nasze stare, dawno niesłuchane płyty i
na patelnię przypadkiem trafiła kompilacja różnistych Okruszków (w wykonaniu Raz,
dwa, trzy), Cudzoziemek i temu podobnych łagodnych produkcji.
– A mamy w tej wieży radio? – niespodziewanie zainteresował się Bazylek, zgrabnie
zmieniając temat.
– Mamy, a jakże – odparłem i niezwłocznie zaprezentowałem.
Akurat trafiliśmy na przegląd nieśmiertelnych przebojów w stylu Howarda Jonesa, Duran
Duran, Nicka Kershaw czy innych Classix Nouveaux.
– Od razu wiadomo, że to z radia, a nie z płyt – stwierdził Bazylek po kilku minutach – bo
my takich rzeczy nie słuchamy. Chociaż... to jest trochę podobne do ostatniej płyty
Warholsów – ku mojemu zaskoczeniu zauważył niespodziewanie.
– Cóż, przenieśli się już na emeryturę – podsumował po chwili.
I dalej układał tory, rozjazdy oraz stacyjki...
Teleludek
Bazylek ma zadatki na teleludka. Dowiedzieliśmy się tego po rozwiązaniu psychozabawy
w Bazylkowym podręczniku.
– Mam tyle samo trójkątów co kółek. Przeczytaj sobie, co to znaczy – powiedział Bazylek
i podsunął mi pod nos swoją książkę.
Gdy przedstawiłem mu rozwiązanie testu, westchnął ciężko i powiedział:
– Wiem, wiem, już czytałem w szkole. Ale mogło być jeszcze gorzej. Damian miał same
trójkąty i mu wyszło, że jest typowym teleludkiem. A typowego teleludka często boli
głowa i ma zaczerwienione oczy. Ze mną jeszcze nie jest aż tak źle...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
85
Party on, czyli... kto zabił chomika
W sobotnie popołudnie Bazylek udał się do majątku swojego serdecznego przyjaciela
Bartka, który to osobnik jest jego kumplem jeszcze z przedszkolnej ławy. O mały włos a
byłby również ze szkolnej, ale podczas zapisywania chłopców do pierwszej klasy, między
mną a Bartkową Mamą zarysowały się istotne różnice w spojrzeniu na kwestię
ewentualnej Pani Wychowawczyni. W rezultacie, Bazylek wylądował w klasie "c", zaś
Bartek bodajże w "a". Nie zmienia to jednak faktu, że przyjaźń między chłopakami
kwitnie. I w takiej właśnie, wafelskiej aurze Bazylek pojawił się na bartkowym birthday–
garden–party.
Niestety, przedstawione poniżej fakty znam jedynie z relacji Bazylka, który na samym
starcie uprzejmnie mnie odegnał, przykazując tylko bym odebrał go o stosownej porze.
– Ale było ludzi – dowiedziałem się wieczorem, kiedy Bazylek zachrypniętym głosem
rozpoczął swoją opowieść. – Najpierw przyjechał Mario, potem przybyły takie trzy
dziewczyny, a potem jeszcze dobył cały bus innych dziewczyn. No, tłum, mówię ci.
Zapoznawszy sie pobieżnie z listą gości, przeszedłem do wypytywania o prezenty.
– Te moje resoraki to się w sumie Bartkowi spodobały i nie zauważył nawet, że
zapakowałeś je w torebkę świąteczną – stwierdził Bazylek.
Jak to świąteczną? Był tam bałwanek na śniegu, a nad nim księżyc i taka gwiazda jakby
trochę betlejemska, ale z tym można by dyskutować...
– Nieważne, bo potem sprawa prezentów zeszła na dalszy plan – kontynuował Bazylek –
bo Bartek dostał chomika, który prawie zaraz zdechł.
Zaaferowany tą wiadomością poprosiłem o bliższe szczegóły.
– No, bo dostał, chyba od swojej babci, chomika mutanta i świnkę morską mutantkę. I
podczas zabawy ten chomik nagle zmarł. Ja go widziałem, jak jeszcze funkcjonował i
ruszał oczkami, ale Bartek powiedział, że już nie żyje.
– A jak to zniósł Bartek? – spytałem trochę zaniepokojony.
– Wiesz, przy dzieciach to się jeszcze jakoś trzymał – odparł Bazylek poważnie – ale
potem w domu się rozwalił kompletnie. Więc mu powiedziałem, że ja przeżyłem większe
nieszczęścia, bo mi zmarły aż dwa zwierzaki – Alcestor (jedna z naszych trzech złotych
rybek) no i niedawno Czikuś (który, tak na marginesie, był sprawcą zgonu Alcestora). Ale
Bartka to nie pocieszyło, więc próbowałem inaczej – wziąłem taki kij, i tak wesoło
tańczyłem i śpiewałem (tu Bazylek wykonał rekonstrukcję swojego występu i ja
odpadłem, ale może nie byłem w tak smutnej sytuacji, jak Bartek). No, ale nie wiedzieć
czemu, Bartek wtedy zaczął płakać jeszcze bardziej. Więc przestałem.
Ano, niewesoła historia. Z całą delikatnością, na jaką było mnie stać spytałem Bazylka,
czy ten żałobny nastrój zdominował cały wieczór.
– Raczej tak. Niby potem się bawiliśmy i graliśmy na kompie, ale Bartek się cały czas
smucił. Potem jeszcze Mario zaczął przed Bartkiem błaznować, ale to nie było dobre, bo
błaznowanie jest dla rozrywki, a tu trzeba było zrobić coś dla pociechy. Sam rozumiesz...
Rozumiem.
Legenda siedmiu mórz
Wróciliśmy właśnie z kina, dokąd udaliśmy się w celu obejrzenia najnowszej wersji
Sinbada. Fantazja, chociaż dla mnie, przy okazji był to ogromny szok poznawczy.
Bowiem, kiedy w latach szczenięcych oglądałem w telewizji serial animowany o
przygodach Sinbada, główny bohater był głupkowatym, irytującym dzieciakiem, za
którym fruwał głupkowaty, irytujący ptaszek o imieniu Szirin (sorry za zapis fonetyczny,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
86
ale nie mam bladego pojęcia, jak mogłoby to wyglądać w piśmie).
Aż tu dzisiaj okazało się, że Sinbad to byk krasy, pirat i złodziej (bo każdy pirat to
złodziej...), bezwzględny, chciwy i okrutny. Przynajmniej początkowo.
Ale do rzeczy. Mnie nie powinno się wysyłać na takie filmy, bo jestem starym
tandeciarzem, który na końcu projekcji najchętniej zaszlochałby z całego serca, głębi
duszy i wielkiej żałości. W gronie dalszych znajomych mojej rodziny znany jest podobny
przypadek wielkiego prezesa, twardziela i macho, który każdorazowo płacze w finale
Wrzosu i Profesora Wilczura.
Jestem taki sam. Końcówki produkcji disneyowskich nieodmiennie nastrajają mnie
sentymentalnie i dramatycznie. Nie inaczej było dziś. Jakoś przeżyłem wielki triumf
Sinbada nad Boginią Chaosu Eris (tak na marginesie, jakoś to mi się źle kojarzy z moim
kremem antyalergicznym z laboratorium doktor Ireny). Potem nadludzką siłą
powstrzymałem nadchodzącą falę wzruszenia, kiedy to Proteusz powiedział Marinie, co by
go zostawiła i podążyła za głosem serca na morza i oceany.
Ale kiedy, psiakrew, smutny Sinbad odbijał od nabrzeża Syrakuz i nagle, z bocianiego
gniazda Marina zameldowała mu, że coś tam nie gra z olinowaniem... Wtedy coś mną
targnęło w okolicach klatki piersiowej i nieopisany skowyt chciał mi się wydobyć z
samego środka mojego udręczonego i rozedrganego jestestwa.
W tej samej chwili, Bazylek zszedł z moich kolan, gdzie spędził drugą połowę filmu i
oświadczył, że idzie zobaczyć, jak to wygląda z pierwszego rzędu. Nie miałem więc
żadnych świadków mojego upadku. A zanim włączono światła po napisach końcowych,
byłem już kompletnie pozbierany i dla przeciwwagi, w drodze do wyjścia kozacko
przeskoczyłem sobie przez rząd krzeseł.
Jak gdyby nigdy nic.
P.S. W sobotę idziemy na Prosiaczka. Mam nadzieję, że nie będę w finale robił żadnych
scen...
Prosiaczek
Na Prosiaczku płakać nie mogłem z przyczyn technicznych. Przespałem mianowicie
prawie cały film. Za kelnera tym razem robiła Starsza Dama, która dokarmiała Bazylka,
podczas gdy ja rozwaliłem się w niewygodnym fotelu, poprzestając na trzymaniu w ręku
paczki mamby, z której Bazylek podciągał co chwilę kolejne cukierki.
– Będziesz dziś płakał? – niespodziewanie zapytał mój synalek na kwadrans przed
zakończeniem filmu.
– Jakie płakanie? – ożywiła się Starsza Dama. – O czym mówicie? – spytała z
zainteresowaniem.
– Płakał na Sinbadzie – zwięźle odpowiedział Bazylek.
Zdrajca. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego niż ponowne przycięcie komara.
Choćby po to, by przerwać tę niewygodną dla mnie dyskusję.
Bardzo byłem niepocieszony, gdy parę chwil później, ze snu wyrwało mnie ogólne walenie
krzesłami.
Osiemdziesiąt pięć minut.
Krótki metraż.
W ogóle nie pospałem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
87
Orka na ugorze
Wieczorową porą zasiedliśmy do Bazylkowych lekcji. Czyli morderczego zadania
domowego. Najpierw sto linijek różnistych ae, oe, eo, ai czy ie. Potem czytanka o
smutnej Izie, co ma łzy na twarzy, bo indyk jej zabrał korale... Następnie liczenie
baranków, owieczek, świnek i kur. I na koniec owocowa wyklejanka. Wszystko to
prościzna, poza katorżniczą nauką pisania.
Bazylek co chwilę wywalał się po stole, przytulał do mnie, dawał buziaki, wdawał w
dyskusje na temat nowego pióra, które nie leje i nie robi kleksów. Mówiąc krótko, robił
wszystko, byle tylko się wymigać od zadania domowego.
W pewnej chwili zaczął mnie nawet bezczelnie podbierać, licząc najwyraźniej na
skrócenie jego męczarni:
– Wiesz, Tato, nikt nie ma tyle cierpliwości do odrabiania ze mną lekcji – stwierdził tak
trochę nieszczerze, badawczo mnie obserwując zza swoich wyjątkowo nie upaćkanych
okularków. – Bo jak z Babcią odrabiałem, to powiedziała, że tak będziemy odwalali. Ale
nie w takim złym sensie, tylko wiesz, starannie, ale szybko.
Nie podjąłem przynęty.
– Jestem już taaaaki zmęczooony – jęknął Bazylek parę minut później, widząc, że jestem
zupełnie nieczuły na inne jego manewry i podchody.
– Może zrobię ci kawy – zaproponowałem ze śmiertelną powagą w głosie.
– Nie rób sobie ze mnie jaj – oburzył się Bazylek. – To nie jest pora na żarty, bo ja
jestem w tragicznej sytuacji...
Dzień chłopaka
– Wiesz tato, jaki dzisiaj dzień? – zagaił Bazylek. – Dzień chłopaka. Dziewczyny nam
kupiły prezenty. To znaczy, niby dziewczyny, bo dostaliśmy to od pani.
– Coś fajnego? – zapytałem.
– Raczej słabizna – odparł Bazylek. – Ołówek z Harrym Potterem, wyginana kredka,
długopis i samochód – temperówka.
Jak święto, to święto. W drodze do chatynki wstąpiłem do SPAR–u, skąd wytaszczyłem
reklamówkę pełną słodyczy. Wręczyłem ją Bazylkowi i czekałem na oklaski.
Mój synalek ostrożnie zajrzał do środka, ocenił zawartość i stwierdził:
– Nie wysiliłeś się. Ale dzięki.
Świnia.
Dzień bicia bazylka, czyli... szkoła przetrwania
– To był najstraszniejszy dzień w szkole, jaki pamiętam – powiedział Bazylek
niespodziewanie, podczas zabawy promem kosmicznym.
Natychmiast zapytałem, co się stało, spodziewając się opisu jakichś straszliwych
kataklizmów. Bardzo się nie pomyliłem...
– Najpierw płakałem, bo zgubiłem koszulkę – zaczął Bazylek – a potem płakałem, bo mi
się okulary rozgięły. A właściwie to Amadeusz mi je rozdeptał.
Opowieść zrobiła się dramatyczna, ale jak się okazało, nie był to wcale koniec.
– Podczas tego samego płaczu dostałem piłką w głowę. A potem się przestraszyłem, że
mnie zamkną w szatni po korekcyjnej (gimnastyce – przypis autora). I na koniec mnie
jeszcze raz piłka uderzyła w głowę. A potem w oko.
Oczywiście niezwłocznie utuliłem moje jakże srodze doświadczone dziecko i zacząłem je z
całych sił pocieszać. W trakcie tych czułości przyszło mi na myśl, że ta nowa bazylkowa
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
88
uczelnia to jakaś szkoła przetrwania.
Jeleniogórskim targiem
W ubiegłą niedzielę Bazylek niespodziewanie ujawnił swój kolejny talent. Jak dotąd
kompletnie mi nieznany. Ale po kolei.
Bardzo bladym świtem wybraliśmy się do malowniczej miejscowości Jelenia Góra, aby
zauczestniczyć w dorocznym spędzie kolekcjonerów i nie tylko, zatytułowanym Jarmark
Staroci i Osobliwości.
Po przybyciu na miejsce, natychmiast wbiliśmy się w ciżbę na jeleniogórskim rynku w
poszukiwaniu fajnych rzeczy. Chwilowo najfajniejsze wydawały nam się oscypki, toteż
kupiliśmy sobie po jednym z każdego rodzaju – oscypek maślany słony, oscypek
niewędzony słony, oscypek wędzony półsłony, oscypek wędzony słony oraz oscypek
półwędzony słony. Pyszota. Potem jeszcze tylko wypiliśmy po dziesięć litrów soku i
wszystko wróciło do normy.
Następnie zaczęliśmy wypatrywać jakiejś fajnej rzeczy, która mogłaby wystąpić w
charakterze przyspieszonego prezentu imieninowego dla Bazylka. Stosowną zabawkę
wypatrzyliśmy niebawem na straganie z modelami do sklejania oraz resorakami, a był to
tir wiozący na naczepie ogromny prom kosmiczny.
– A ile to będzie kosztowało? – zwróciłem się z miną starego handlarza do facecika
stojącego obok stoiska.
– A czterdzieści – odparł facecik z miną jeszcze starszego handlarza.
Nim zdążyłem dokładnie przemyśleć usłyszaną właśnie niemoralną propozycję, do
rozmowy wtrącił się Bazylek, który bez wstępów spytał:
– Pójdzie za trzydzieści pięć?
Facecik zdębiał. Podobnie jak ja.
Ale prom poszedł za trzydzieści pięć.
Dla ciebie wszystko
Kiedy w towarzystwie Dziadków konsumowaliśmy właśnie smakowity obiad, za nami, na
ekranie telewizora rozgrywały się prawdziwe dramaty i heroiczne zmagania z własnymi
słabościami. Czyli program Dla Ciebie wszystko. Akurat bardzo sympatyczna kobiecinka
akrobacyjnie wylatała profesjonalną sesję fotograficzną dla swojej córki o wyglądzie
ćwierćkretynki. Fachowcy z Cosmo mają teraz twardy orzech do zgryzienia, bo
dziewczyneczka nie dość że urodą zdecydowanie nie grzeszy, to na dodatek ma w twarzy
coś specyficznego, czego nie przykryje tona makijażu. Ale jakaś fajna maska to i
owszem. Na przykład King Konga. Albo przyłbica. Coś wymyślą.
Ale ja nie o tym.
– Tatulku, zrobiłbyś dla mnie wszystko? – zapytał Bazylek.
A gdy żarliwie potwierdziłem, uspokoił się i dodał:
– No pewnie, po co w ogóle pytam. Przecież to jasne. Poza tym, takie łażenie po
jaskiniach albo latanie akrobacyjne to dla Ciebie pikuś, prawda?
Prawda. Przyjmijmy, że pikuś.
– A ty? – odbiłem pytanie. – Ty zrobiłbyś dla mnie wszystko?
– Absolutnie – odparł Bazylek.
– Zjadłbyś pampuchy z truskawkami? – zadałem już na starcie cios nieobliczalny.
– No, prawdę powiedziawszy to nie – odpowiedział zaskoczony Bazyl.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
89
– A kotleta mielonego?
– Bleee – zamiast odpowiedzi Bazylek skrzywił się z obrzydzeniem.
– A kapuśniak? – nie dawałem spokoju.
– Nigdy w życiu – odparł bledszy z każdą chwilą Bazylek.
– A łazanki?
Odpowiedzi nie usłyszałem, zaś Bazylek tylko wzniósł oczy w niebo.
– Jajecznica? – drążyłem.
Tego już było za wiele.
– Nie rozumiesz tato, że oni w tym programie mają zadania, które DA SIĘ wykonać? –
krzyknął oburzony Bazylek, zaś w jego oku zapaliła się iskierka wściekłości. – A ty ode
mnie wymagasz rzeczy absolutnie niemożliwych...
Hopa hopa
W niedzielne przedpołudnie Bazylek, Dziadek oraz ja wybraliśmy się do pobliskiego Lasu
Wariackiego (że się obiegową tu posłużę nazwą, stosowaną przez tubylczą ludność) aby
popodziwiać zmagania kolarzy górskich.
Nim dotarliśmy do celu, zdążyliśmy przemoknąć do nitki, co jak gdyby nie przeszkadzało
wcale Bazylkowi. Kolarze też mu zbytnio nie przeszkadzali. Wynalazł sobie natomiast
zestaw bardzo poręcznych kijaszków robiących chwilowo za miecze, sztylety oraz szable i
uganiał się z nimi po zaroślach.
Dziadek z zachwytem oglądał kolarskie zmagania, ja zaś dla przeciwwagi stałem z boku,
skrajnie nieszczęśliwy, kurwując w myślach i czekając na koniec tej farsy.
Na moment tylko, z tępej zadumy wyrwał mnie jeden z trenerów, wąsaty i na moje
wprawne oko mocno skacowany typ, który w wysoce irytujący sposób dopingował swoich
podopiecznych. Kiedy zza zakrętu wynurzał się któryś z jego zawodników, gość ożywiał
się i z typowym dla trenerów dołem, możliwym do zaobserwowania również u
zawiadowców odprawiających pociągi, wołał do moknącego i skonanego nieszczęśnika:
– Jedziesz, Rafaello, jedziesz. Hopa, hopa.
Po chwili cały las i okolice mogli być świadkami kolejnych nawoływań:
– Piter, bierzesz go, bierzesz. Hopa, hopa. Dajesz, dajesz.
I tak bez końca. Kiedy już wszyscy podopieczni krzykacza zaliczyli odcinek leśny i
odjechali w stronę miasta, trener także dosiadł swojego gianta i jął popruwać za nimi. A
wtedy wszyscy świadkowie jego wołania na puszczy, jednogłośnie krzyknęli za
odjeżdżającym – hopa, hopa....
Niebawem z zarośli wyszedł Bazylek i kategorycznie oznajmił, że dość tego dobrego i że
on wraca do domu. Przyjąłem to oświadczenie z wielką ulgą, wziąłem moje dzieciątko za
pulchną łapkę i w strugach deszczu ruszyliśmy w drogę powrotną.
Dziadek pozostał, by śledzić zmagania średniaków oraz seniorów, a kiedy po trzech
godzinach zjawił się w domu, wyznał mi w tajemnicy, że w przyszłym roku wystartuje w
Formula Masters. Po czym założył cztery swetry, okrył się siedmioma kocami i w takiej
estetyce pozostawał aż do wieczora.
– Na żadne wyścigi kolarskie już nie pójdę – zwięźle poinformował mnie Bazylek
wieczorową porą.
Tak się składa, że ja też.
Bandżo
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
90
– Wymyśliłem fajną zabawę – oświadczył Bazylek. – Chcesz zobaczyć?
Po czym, nie czekając na moją odpowiedź wdrapał się na stół i zaprezentował
konstrukcję złożoną z połączonych sprężyn ekspandera, z czego ostatnia zaczepiona była
o szelki spodenek niebieskiego pluszowego miśka.
– Miś będzie skakał na bandżi – zakomunikował Bazylek, następnie zaś przemówił do
skoczka:
– Jesteś gotowy? Przemyślałeś to? Z naszej strony wszystko jest przygotowane i w
najlepszym stanie technicznym.
Misia widocznie to przekonało, bo już po chwili dyndał nad podłogą, miotany przez
Bazylka na wszystkie strony. Nie dyndał w milczeniu. Dobiegły mnie jego okrzyki, przy
czym głosik Misia cokolwiek podobny był do Bazylkowego:
– O ja pierdzieeeelę, ale jazda – krzyczał Miś. – Strasznie buja, chyba zaraz zwrócę
obiad.
I tak przez pięć minut.
– Spodobało mu się, słyszałeś? – spytał mnie Bazylek po chwili, tym razem zdecydowanie
swoim głosem.
Słyszałem.
Mamy dom
W swojej naiwności i braku wiary w uczniowskie możliwości, od jakiegoś czasu tkwiłem w
przekonaniu, że nic mnie już w mojej niewdzięcznej pracy nie zaskoczy. Aż tu nagle,
bladym świtem, w jednym ze sprawdzianów odkryłem perłę najprawdziwszą.
Oto tłumaczenie zdania brzmiącego: Mamy dom, ale nie mamy basenu: MOTHER HOUSE,
BUT DON'T MOTHER A SWIMMING–POOL.
Dla mnie bomba.
Średni chuligan
Odrabianie lekcji w naszym wykonaniu wygląda tak, że Bazylek z wyciągniętym
jęzorkiem kaligrafuje litery albo cyferki, ja zaś zabawiam go rozmaitymi historiami z
moich szkolnych lat. A żeby mi biedaczyna nie usnął nad zeszytami, staram się, by były
to opowieści barwne, drapieżne i raczej orzeźwiające.
Podczas ostatniego posiedzenia nad dużym i małym "i" oraz trzema rzędami czwórek,
snułem opowieść o bandyckich czasach mojej podstawówki. Bazylek słuchał w milczeniu,
a kiedy skończyłem, niespodziewanie skomentował:
– Hmmm, ja też się postaram być największym chuliganem w szkole. Ale to może
potrwać. Na razie jestem takim chuliganem średnim.
Chyba trochę przesadziłem z tymi opowiastkami – pomyślałem i niezwłocznie zmieniłem
temat.
– A tak w ogóle, czy nie przeszkadzają ci te moje historyjki w odrabianiu lekcji? –
zapytałem z troską.
– Absolutnie – odparł Bazylek. – Raczej mnie mobilizują.
To dobrze.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
91
Dwana, trzyna, czterna, czyli... rażąca niekompetencja
Popołudniową porą zasiedliśmy z Bazylkiem do partyjki domina. Nie wiedzieć czemu (bo
sam nie cierpię takiej metody), rozdzielając kostki, pod nosem odliczałem je w taki
właśnie, skrótowy sposób: dwana, trzyna, czterna... Na reakcję Bazylka nie musiałem
czekać długo:
– Tato, nie licz tak – powiedział stanowczo – bo tak odliczają dzieciaki, które są zupełnie
niekompetentne.
Black Rebel Motorcycle Club
W ubiegłą niedzielę, jakoś tak przypadkiem i bez wyraźnego celu zawitaliśmy do naszego
ulubionego hipermarketu. Czyli hypernovej. Gdzie tuż przy wejściu poraziła mnie
informacja o gigantycznej przecenie płyt. Już na pierwszy rzut oka, w przepastnych
koszach wypatrzyłem arcysmaczne kąski.
Spuśćmy zasłonę litościwego milczenia na amok, jaki mnie ogarnął. Jakiś czas później, w
rozmowie z Babcią Frytką, Bazylek skomentował to bardzo trafnie:
– Tato kompletnie odjechał przy kompaktach i tylko udawał, że na mnie zwraca uwagę.
Ale nie było problemu, bo ja w tym czasie ganiałem Maria po całym sklepie.
Nawet nie wiedziałem.
Efekt końcowy był bardzo zadowalający – wytaszczyliśmy z hypernovej drugiego
Smolika, nową Madonnę, bardzo przyjemny składak U2 oraz ostatni Coldplay. Poza tym
Pearl Jam, Kid A Radiohead i singlowy album Gorillaz. Na wielki finał wytropiłem na dnie
kosza ostatnią produkcję Air oraz Macy Gray. Wspaniałe polowanie.
Po powrocie do chatynki, niezwłocznie przystąpiliśmy do odsłuchania ciepłych jeszcze
trofeów. Bazylkowym faworytem, prawie natychmiast stał się Clint Eastwood z albumu
Goryli. I ja mu się nie dziwię, bo kawałek to bardzo zgrabny.
Ale nie o tym chciałem.
Najświeższym odkryciem Bazylka, porównywalnym z niegdysiejszą fascynacją The Dandy
Warhols, jest Black Rebel Motorcycle Club. Bez dwóch zdań. Nie dalej jak wczoraj
zastałem go siedzącego na dywanie, zasłuchanego nieprzytomnie i kiwającego się do
rytmu Whatever Happened to My Rock'n'roll (punk song).
– Fajne to – oświadczył zwięźle, zapytany o wrażenia.
Bardzo fajne.
Nie wiem, jak Bazylek, ale ja jestem w niewoli BRMC.
Znaleźne
Dziś rano, podczas gdy ja zajęty byłem pouczaniem młodzieży starszej w szkółce
sobotniej, Dziadkowie zabrali Bazylka na bazar. Na parkingu, wysiadając z Dziadkowej
fury, Bazylek znalazł nowiutką nokię. Wespół z Dziadkami zdecydował, że bezapelacyjnie
trzeba ją zwrócić. Ale komu? Problem rozwiązał się sam, bo prawowity właściciel wybrał
bardzo popularny, choć nie zawsze skuteczny sposób, (szczególnie, gdy komórka została
skradziona) czyli dzwonienie na swój numer.
Po kilku minutach wszystko się wyjaśniło, zaś facet zmaterializował się na wspomnianym
wcześniej parkingu. Pobrał telefon, coś tam pomruczał pod nosem i... zniknął.
– Nie zna się gość na rzeczy – skomentował wyraźnie zniesmaczony Bazylek. – Należało
się znaleźne.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
92
W sumie racja.
Jackass na stoku, czyli mistrzowie deskorolki
Popołudniową porą wybraliśmy się za miasto, by na leśnym parkingu, w pełnej
konspiracji poćwiczyć jazdę na deskorolce. W inauguracyjnym podejściu przejechałem
około siedemdziesięciu centymetrów, a mój występ zakończył się poczwórnym saltem ze
śrubą.
– Masz złą technikę – skomentował Bazylek – bo niepotrzebnie czekasz do ostatniej
chwili, zamiast bezpiecznie zeskoczyć. O, tak to się robi – zakończył wykład i
zaprezentował.
Rzeczywiście, wyszło mu to jakby trochę lepiej, niż mnie. Niezrażony zrobiłem jeszcze
kilka prób, każdorazowo lądując z łoskotem na dróżce.
– Nie zrób sobie krzywdy – powiedział z troską Bazylek. – Może byś już na dzisiaj
skończył...
Wobec obiektywnych trudności z jazdą po płaskim terenie, chcąc ratować mocno
nadszarpnięty autorytet, zaproponowałem zjazdy z piaszczystej skarpy, którą
wypatrzyłem nieopodal. Atmosfera i bez tego z wolna robiła się ekstremalna, jako że tuż
obok naszego obozowiska niespodziewanie zaparkował dostawczy mercedes, z którego
wysypała się sfora psów husky. Za nimi z wozu wysiadła znana mi skądinąd para,
najwyraźniej szykująca się do trenowania jazdy w zaprzęgach. W tej sytuacji, moja
postawa była tym bardziej niezłomna. Postanowiłem ich zakasować i już.
Kiedy wdrapaliśmy się na skarpę, Bazylek wziął mnie za rękę, spojrzał mi głęboko w oczy
i łagodnie przemówił:
– Daj spokój tato. To murowane kalectwo. Musisz to zrozumieć, że my nie jesteśmy
jackass. Ja jestem chłopcem, może nawet Bazylkiem, ale co mi to daje. A ty jesteś tylko
Tatulkiem.
Kiedy zgodziłem się rozważyć jego propozycję, odetchnął z ulgą i rzekł:
– Widzisz, jak chcesz, to potrafisz podejmować rozsądne decyzje. Schodzimy.
Ja jednak, wziąwszy pod uwagę wszystkie za i przeciw, zdecydowałem się podjąć
wyzwanie. I zjechałem. Tyle, że rozstałem się z deskorolką na samym starcie, pokonując
resztę trasy techniką bardzo widowiskowych fikołków. Po moich wyczynach, na krawędzi
zbocza stanął Bazylek. Po kilku skokach i zjazdach na tyłku, z zadowoleniem stwierdził:
– Nareszcie wiem, o co chodzi w jackass. Żeby się porządnie poobijać. Podoba mi się.
Kto najlepiej gra na wieśle, czyli... future plans
Bazylkowe plany na przyszłość zmieniają się jak w kalejdoskopie. Chciał już być kierowcą
rozmaitych pojazdów typu buldożercy (szczególnie takiego z dyndającą kulą), potem
nauczycielem angielskiego, X–manem, a kiedyś nawet zdeklarowanym bezrobotnym,
który wygania żonę do pracy, a dzieci do przedszkola, sam zaś siedzi w domu i gra w ich
gejmboja.
Od kilku dni Bazylek chce zostać gitarzystą. Najlepszym na świecie. Ma tak od kiedy
romansujemy z Black Rebel Motorcycle Club, chociaż w ich muzyce to akurat nie ma aż
takiego wywijania i popisów. Nieważne.
Z planami na przyszłość to bywa bardzo różnie. Dziadek miał zostać księdzem, co tak na
marginesie, od zawsze było źródłem niekończących się żartów typu: Super, mielibyśmy
tatę księdza.
Dobry Wujek z kolei marzył o pracy grabarza. Dziś pracuje w zupełnie innej branży. Nie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
93
aż tak widowiskowej.
Ja osobiście nie chciałem być nikim konkretnym.
I mam według życzenia.
Marcysia psuje Bazylka
Nasza malownicza miejscowość miała niedawno zaszczyt gościć ekipę telewizyjną z
centrali, która (ekipa, nie centrala)zaznaczyła swoją obecność w okolicach legendarnych,
miejscowych lwów. Póki co, nie udało się ustalić dokładnego celu przybycia ekipy, według
relacji naoczych świadków – częściowo odzianej w stroje rycerskie. Rycerze uwijali się
wokół pomnika, zaś Magda Stużyńska (znana niektórym jako Marcysia) oraz Robert
Kudelski (mnie osobiście kompletnie nieznany i obcy kulturowo, choć Dziadek twierdzi, że
to gwiazdor serialu Na Wspólnej) zasiedli na lwach i pozowali.
Traf chciał, że w te same okolice zawędrował również Bazylek. Jakimś sposobem aktorzy
skomunikowali się z moim dzieckiem, które podżegane przez Dziadka wystartowało do
nich po autografy. Jeśli wierzyć relacji naocznych świadków, czyli Babci Frytki oraz
samego Bazyliszka, Marcysia nie posiadała się ze szczęścia i stwierdziła, że to ona
powinna poprosić Bazylka o autograf, nie zaś odwrotnie. Bo go zna, pamięta, lubi i tak
dalej.
W zwiążku z czym, do wieczora Bazylek chodził dumny jak paw.
Wymysł techniki
Ponieważ zima idzie wielkimi krokami, zagościliśmy dziś w zaprzyjaźnionym sklepie, by
dokonać zwiadu w temacie puchowych kurtek. Z kurtkami poszło nam umiarkowanie, za
to Bazylek, a konto sobotniego pasowania na pierwszaka, wyłudził długopis z gierką
komputerową basketball. Po przybyciu do domu i rozpracowaniu urządzenia, nie krył
swojego rozczarowania:
– Myślałem, że to będzie jakiś wymysł techniki, a to badziew, w którym nie wiadomo o co
chodzi – biadolił. – Ale reklamować przecież nie możemy, bo co powiemy? Że niefajna?
To nas wyśmieją. Powiedzą, że jak niefajna to nie trzeba było kupować. Żeby chociaż
była uszkodzona, to by się ją wymieniło na resoraka – powiedział i zrezygnowany zasiadł
przed telewizorem.
Po chwili przeprosił się jednak z gierką, znalazł bowiem dla niej nowe zastosowanie:
– No, ale wezmę ją przynajmniej do szkoły i pokażę chłopakom. Może się nie pokapują,
że to nic nie warte...
Może nie.
Zasłyszane
Kiedy popołudniową porą Bazylek majstrował coś przy komputerze, zakradłem się do
niego, podciągnąłem mu koszulkę i kompleksowo wycałowałem jego plecki.
– Zostaw mnie – zaprotestował Bazylek i zaczął się wyrywać.
– Ale ja zasłyszałem dziś, że podczas takiej jesiennej, depresyjnej pory należy się dużo
przytulać – próbowałem tłumaczyć swoje nieobyczajne zachowanie.
– A ja zasłyszałem, że nie wolno dzieci kłuć brodą – odparował Bazylek. – Jak się ogolisz,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
94
to będzie dalsze całowanie.
OK.
Sun King, czyli zadanie bojowe
W ubiegły piątek Bazylek wyznaczył mi zadanie bojowe. Oczywiście do realizacji na
wczoraj. Rzecz cała związana była z sobotnim pasowaniem na pierwszoklasistę, a
zasadzała się na wykonaniu kartonowego słoneczka na patyku. Cóż to dla mnie –
pomyślałem i raźno zabrałem się do prac przygotowawczych. W pierwszej kolejności
udałem się do stosownego, specjalistycznego sklepu, gdzie nabyłem wszystkie potrzebne
komponenty przyszłego słoneczka. A więc: jadowicie żółty brystol, flamastry, kolorowe
pinezki i klej. Ale nie byle jaki, tylko (co wyczytałem na tubce) szczególnie poszukiwany
przez studentów architektury. Klej z taką rekomendacją wziąłem bez cienia obawy i z
pełnym zaufaniem.
Ach, gdyby taki klej szczególnie poszukiwany przez studentów architektury miał mój
ojciec, kiedy w drugiej klasie podstawówki przygotowywał dla mnie strój Zorro –
pomyślałem i aż przygarbiłem się na wspomnienie tamtego dnia. W przeddzień zabawy
karnawałowej moi biedni rodzice do czarnej nocy ślęczeli pochyleni nad strojem Dona
Diego de la Vegi. Mama z czarnej podszewki uszyła pelerynkę, Ojciec zaś wykonał
modelową siatkę przyszłego kapelusza. Po czym skleił go klejem plastuś i na końcu
pomalował czarną plakatówką. Maskę takoż.
Oszczędźmy sobie przydługich opisów. Kiedy podczas zabawy puściłem się w tany (moim
stałym, wieloletnim partnerem był Zbigniew Sz., późniejsza gwiazda krajowego oraz
zagranicznego futbolu), najpierw zalałem się farbą (kto maluje maski i kapelusze
plakatówką?), potem zaś moje nakrycie głowy rozleciało się na kawałki (kto skleja
kapelusze klejem do papieru?).
Siara maksymalna. Zorro bez kapelusza i maski, za to z malowniczymi zaciekami na całej
twarzy. Brrrr. Odejdź maro.
Wracając do mojego zadania bojowego – po czterech godzinach katorżniczej pracy,
słoneczko było gotowe. Szczególnie poszukiwany przez studentów architektury klej
trzymał jak kamień, zdobienia prezentowały się imponująco, nawet patyczek udało się
przytwierdzić na amen.
– Może być – ocenił Bazylek odbierając robotę. – To będzie najładniejsze słoneczko z
wszystkich – poprawił się. – A wiesz, że to nie było obowiązkowe? – zapytał na koniec. –
Tylko kto chciał.
Wyszło na to, że ja chciałem.
Fire
– Tato, na jutro mamy przynieść do szkoły znicze i zapałki, bo idziemy na cmentarz –
oświadczył Bazylek w drodze do domu. – Ale te zapałki to oczywiście tylko pod
warunkiem, że rodzice się zgadzają, żeby dziecko samo zapalało znicze. Co ty na to?
– Cóż – zacząłem dyplomatycznie, grając na zwłokę i usiłując sformułować swoje zdanie
w temacie takich ogniowych rozrywek – w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, chociaż
martwi mnie możliwość wystąpienia dwóch potencjalnych wypadeczków – oświadczyłem.
– A jakich to? – zainteresował się Bazylek.
– Pierwszy to możliwośc oparzenia – przeszedłem do rzeczy – a tego chyba chciałbyś
uniknąć – dodałem mając w pamięci niegdysiejsze zdarzenie, które miało miejsce w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
95
Karpaczu, kiedy to zakupiony w Western City kolt samorzutnie eksplodował w Bazylkowej
pulchnej łapce.
– Oj, chciałbym – uprzejmie zgodził się Bazylek. – A drugi wypadeczek?
– Drugi to przypadkowe wypalenie dziury w nowej kurtce – powiedziałem bez ogródek.
– To wykluczone – oświadczył Bazylek przybierając poważny wyraz mordki – bo taki
wypadeczek mógłby się z kolei łączyć z oparzeniem brzucha. A do tego nie dopuszczę.
Mam nadzieję.
Lekoman
Bazylek, jak to Bazylek – sezonowo zaniemógł. Zagrało mu w klateczce, rozbolała głowa,
zagęścił też liczbę pobytów w kibelku. Żeby rzecz całą zdiagnozować naukowo, udaliśmy
się do zaprzyjaźnionej placówki, gdzie zasiedliśmy na dziwnie dobrze znajomych nam
krzesełkach w poczekalni. Bazylek prawie natychmiast zainteresował się rozwieszonymi
tu i ówdzie planszami i już po chwili zagłębiliśmy się w dyskusji na temat przyczyn
chorób odcinka lędźwiowo – krzyżowego kręgosłupa (plansza przed nami), po czym
zgrabnie przeszliśmy do omówienia schematu przewodu pokarmowego człowieka
(plansza za nami).
Podczas ożywionej debaty, spostrzegłem, że siedząca obok nas kobiecinka, która
początkowo wyglądała na zdecydowanie umierającą, z wolna ale zauważalnie powraca do
zdrowia. Najpierw na jej twarzy wykwitł rumieniec, potem zaobserwować dało się
rozpaczliwe próby pohamowania nieuchronnie nadchodzącej wesołości. Po kolejnym
bazylkowym pytaniu dotyczącym okrężnicy oraz odźwiernika, naszej wspóltowarzyszce
niedoli zaświeciły się oczy, a na jej obliczu odmalował się szeroki uśmiech. Po chwili
wyzdrowiała zupełnie i zdecydowanym krokiem wmaszerowała do gabinetu lekarskiego.
Niebawem i nas zawezwano przed oblicze Pani Doktor, która już na samym wstępie
poleciła mi się rozebrać. Tylko nie to – pomyślałem – bo nie jesteś jeszcze kobieto
przygotowana na aż tak wielki wstrząs estetyczny...
– To ja jestem chory – z zamyślenia wyrwało mnie zdecydowane oświadczenie Bazylka –
więc to ja powinienem się rozebrać.
– A co ci dolega? – zapytała Pani Doktor, chwilowo tracąc zainteresowanie moją skromną
osobą.
– Mam kaszelek i ból głowy – zwierzył się Bazylek. – I jeszcze wczoraj miałem sraczkę –
dodał po chwili, co nieco zburzyło, niewzruszony dotąd spokój i powagę Pani Doktor.
– Rozbierz się – poleciła – a ja w tym czasie wyskoczę do gabinetu obok i dokończę
takiemu panu EKG.
I wyszła.
Bazylek natychmiast się ożywił i wykonał swoją obowiązkową wędrówkę po wszystkich
zgromadzonych w gabinecie krzesłach, fotelach i kozetkach.
– Dobra, wystarczy – oświadczył po chwili – rozbieramy się, ale zrobimy taki specjalny
patent. Rozbierz mnie do golasa, a potem jeszcze na chwilę narzuć mi na ramiona moją
kurtkę. I jak wejdzie Pani Doktor, to mnie tak zapowiesz i wypuścisz. Wiesz, tak jak na
ringu trener wypuszcza przed walką zawodnika. Wiesz o co chodzi?
Wiedziałem, ale nie byłem do końca przekonany, czy lekarka nie stwierdzi przypadkiem,
że jak na tak poważną chwilę, to trochę za bardzo fisiujemy
Na szczęście nie stwierdziła i moją zapowiedż Michał "Tiger" Gołota (takie dostałem
dyspozycje od Bazylka) przyjęła wyłącznie z pobłażliwym uśmiechem.
Po czym osłuchała Bazylka starannie i oświadczyła, że jest zdrów jak byk. A te wszystkie
objawy, to jak w każdym z miliarda dotychczasowych przypadków – alergia.
Następnie Bazylek otrzymał bardzo pomysłowy inhalator w kształcie dysku, zaś Pani
Doktor zupełnie mnie ignorując, objaśniła mojemu dziecku, jak z urządzenia
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
96
wspomnianego korzystać. Zaprezentowała mu wszystkie migawki, przepustnice i liczniki
dawek, po czym serdecznie go pożegnała. Równie dobrze mógł tam pójść sam.
Następnym razem tak zrobimy.
–Mam tam coś jeszcze przepisane? – zainteresował się Bazylek na korytarzu.
A gdy zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że syrop i jakieś tabletki na zwiększenie
odporności, wyraźnie się uradował i rzekł:
– To super. Zostanę lekomanem.
Wesołe święto?
– Tato, czy to jest wesołe święto, czy raczej smutne? – zagaił Bazylek pogryzając lizaka,
kiedy wczoraj spacerowaliśmy po cmentarzu.
Ha. Starałem się nie wprowadzać dziecięcia w mroczne klimaty, skoncentrowałem się
zatem na radośniejszych aspektach tego dnia – spotykaniu rodzin oraz znajomych,
spacerach i generalnie cieszeniu się życiem.
– A jednak się zdołowałem – powiedział Bazylek po chwili – bo wcale nikogo nie
spotkaliśmy i tylko tak łazimy po tych grobach i łazimy. Nie wiem, z czego się tu cieszyć
– zakończył ponuro.
Też się trochę zdołowałem, co tu kryć. Zjedliśmy więc jeszcze po jednym lizaku i wolnym
krokiem wymaszerowaliśmy z cmentarza. Potem zerówką wróciliśmy do domu, gdzie
Bazylek zasiadł przed komputerem, ja zaś rzuciłem się w wir obiadowych przygotowań.
I zrobiło się jakoś tak radośniej.
Cry baby
Kilka dni temu wybraliśmy się z Bazylkiem na Małolaty u Taty. Babcia Frytka zaopatrzyła
nas w suchy prowiant, toteż w cukierni na rogu dokupiliśmy tylko butlę soku i
obowiązkowe gumy rozpuszczalne.
Bardzo przyjemny film, tyle że nie od początku nas wciągnął. Ja przez pierwszy kwadrans
korespondowałem sms–owo ze Starszą Damą, podczas gdy Bazylek postanowił
sprawdzić, jak widać z różnych zakątków kina. Informował mnie tylko co chwilę o swoich
kolejnych posunięciach i znikał. Potem raz na jakiś czas niespodziewanie zachodził mnie
od tyłu i szeptał do ucha: w pierwszym rzędzie nędza, bo boli szyja, albo nie mogę trafić
na balkon, lub też byłem właśnie w kibelku, ale wszystko słyszałem...
Kiedy już sobie powędrował, tradycyjnie wdrapał mi się na kolana, przykleił się mocno i w
takiej konfiguracji pozostaliśmy aż do końca projekcji.
I nawet zbytnio nie płakałem.
Chlipnąłem lekko, kiedy dobry Eddie Murphy odebrał swoich podopiecznych z
przedszkolnego west pointu prowadzonego przez złą Anjelicę Huston. I kiedy Eddie na
zebraniu poświęconym strategii rozwoju firmy, zapytany o to, co jest dla niego
najważniejsze odparł, że jego synek. A poza tym to wcale.
Za to wieczorem, na Znachorze... Makabra. Zazwyczaj przez cały film trzymam się
dzielnie. Lekko mięknę, gdy Antoni Kosiba zasiada na ławie oskarżonych. Podczas
procesu, każdorazowo w stanie podgorączkowym obserwuję jak obrona powoli ale
skutecznie rozsmarowuje wiejskiego dyplomowanego łapiducha, czyli Inżyniera
Karwowskiego. Punktem krytycznym jest ostatnie wystąpienie chudziutkiego Piotra
Fronczewskiego, który drżącym z przejęcia głosem mówi: Wysoki Sądzie, to jest profesor
Rafał Wilczur.
Wtedy eksploduję.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
97
Histeria, spazmy i rzucanie się po podłodze.
Bezapelacyjnie.
Sto na sto.
Helmuty
– Dobrze, że wygraliśmy wojnę, nie, Tato? – niespodziewanie zapytał Bazylek. – Bo w
przeciwnym razie to by nas nie było.
Cóż. Akurat w przypadku naszej, górnośląsko umocowanej rodziny wchodziła w grę
jeszcze jedna opcja. A mianowicie bylibyśmy dziś beztroskimi helmutami.
Ha.
Akcja “Liść Dębu”
Od kilku dni nie przestawaliśmy zamartwiać się Zakusiem, który przy ogólnie
zadowalającym stanie psychofizycznym, miesiąc temu kompletnie przestał się odżywiać.
Trzy kolejne próby zakończyły się całkowitym niepowodzeniem. Zakk odmawiał przyjęcia
paszy i już.
– Może to strajk głodowy – zasugerował Bazylek kilka dni temu, w związku z faktem, że
ostatnimi czasy wszędzie obsesyjnie widzi strajki. Nie dalej jak trzy tygodnie temu, w
pobliżu kina stała sobie popalając papieroski grupa snobistycznej, zblazowanej
miejscowej inteligencji oczekująca na jakieś zebranie, wernisaż albo pokaz.
– To jakiś strajk? – zapytał wtedy Bazylek. I pomaszerował dalej.
Strajk strajkiem, ale sytuacja była poważna i jak na Zakusia, dość nietypowa. Bez
wdawania się w drastyczne szczegóły, nasz podopieczny odżywiał się dotąd racjonalnie i
nad wyraz regularnie. Zdecydowałem zatem, że czas na pierwszą w mojej karierze
hodowcy wizytę u specjalisty.
– Dobry pomysł – pochwalił mnie Bazylek. – A poza tym jeszcze nigdy nie byłem z
wężem u lekarza – dodał ujawniając swoje prawdziwe motywy.
Władowaliśmy się więc do corvetty Starszej Damy i już po kwadransie zaparkowaliśmy
nieopodal lecznicy na przedmieściach.
Pan Doktor po wysłuchaniu, w czym problem, niezwłocznie mnie uspokoił:
– Mój też nie je od dwóch tygodni – wyznał. – Zaczęło się zimowanie.
Tak czułem. Podziękowałem pięknie, poprosiłem o rozwianie jeszcze kilku moich
wątpliwości, po czym grzecznie się pożegnałem.
Po powrocie do chatynki, Bazylek zasiadł do odrabiania matmy, przy czym do
sprawdzania poprawności działań używał delicji szampańskich. Rachował je sękatym
paluszkiem, po czym zużyte ciasteczka najzwyczajniej pożerał. Starannie wpisywał do
zeszytu rozwiązanie, a następnie rozkładał przed soba kolejną porcję pomocy
naukowych, które dość szybko zaczęły znikać w jego przepastnym brzuszku.
– Ups, skończyłem – oświadczył po jakim czasie. – Głupio to wymyślili, bo wszędzie
wyszło sześć. Ale nieważne. Możemy teraz rozegrać mecza – zakończył i rzucił w moją
stronę pluszową maskotkę w kształcie piłki.
Piękne to było spotkanie, zażarte i nadspodziewanie fair ze strony Bazylka, który
zazwyczaj oszukuje i fauluje ile wlezie. Gole wpadały gęsto, co nie było zbyt trudne
biorąc pod uwagę boisko o powierzchni kilku metrów kwadratowych.
Po zdobyciu dwudziestej piątej bramki Bazylek niespodziewanie zamarł, złapał się obiema
pulchnymi łapkami za głowę i jęknął:
– O cholera. Na jutro mieliśmy przynieść jesienne liście.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
98
– No to sobie przypomniałeś o świetnej porze – powiedziałem – bo na dworze jest już
zupełnie ciemno.
– To weźmiemy latarkę – odparł Bazylek, który w żadnej, nawet bardzo dramatycznej
sytuacji nie traci zimnej krwi. – Ubieraj się – zadysponował i zaczął wciągać na stópki–
chlebki swoje nowe, kosmiczne kozaki.
Zbieranie liści przy latarce było prawdziwym wyzwaniem, tym bardziej, że odniosłem
wrażenie, że tuż przed naszym przybyciem do parku, ktoś wyzbierał wszystkie
najfajniejsze okazy. Ostatecznie udało nam się zgromadzić parę listków zdecydowanie
podrzędnej kategorii, ale nim do tego doszło zdążyliśmy przewędrować kawał miasta.
Ostatnia faza akcji spoczęła wyłącznie na moich barkach, bowiem Bazylek, nie wiedzieć
kiedy, wdrapał się na pobliską fontannę i pozostał tam aż do zakończenia manewrów.
Takie to z nim zbieranie liści.
Bazylek kontratakuje
– Nie chciałbym być bokserem, bo bokserzy dostają często straszliwe lanie. Ale tak do
wyżycia się to jest piękna sprawa – oświadczył Bazylek po kolejnym sparringu. Wszystko
zaczęło się przedwczoraj, kiedy to u Wokulskiego zakupiłem dla niego parę rękawic
bokserskich. Pierwsze treningi polegały na okładaniu poduszek od fotela oraz worka
marynarskiego wypchanego ciuchami. A ponieważ moje dzieciątko wykazało spore
zainteresowanie nowym sportem, dziś z samego rana udaliśmy się do pobliskiego
hipermarketu w celu skompletowania wszystkich potrzebnych akcesoriów. Traf chciał, że
w sprzedaży znajdowały się piękne komplety – worek treningowy oraz sześciouncjowe,
profesjonalne rękawice. Tym sposobem dosprzętowiliśmy się obaj i... zostaliśmy sparring
partnerami. Bardzo to emocjonujące w wykonaniu Bazylka – zawzięty z niego zawodnik i
kondycyjnie nie do zdarcia.
– Odkryłem pewną zasadę – poinformował mnie Bazylek po ostatnim popołudniowym,
jednoosobowym treningu. – Worek zawsze bardzo szybko wraca, więc trzeba mieć
system.
Bazylek ma system.
Down the street
Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, w samo południe wybraliśmy się z
Bazylkiem na spacer. Najpierw na lokalnym rynku Bazylek przedstawił program wokalno
– baletowy polegający na tańczeniu zorby przy jednoczesnym śpiewaniu hymnu
(oczywiście nieodmiennie na melodię Niech mu gwiazdka pomyślności nigdy nie
zagaśnie...).
Kiedy dochodziliśmy do śródmieścia, Bazylek niespodziewanie zaproponował:
– Chodź sobie trochę połamiemy prawo.
– A jak? – zapytałem szczerze zainteresowany jego ofertą.
– Będziemy przechodzić tylko na czerwonym – oznajmił Bazylek z błyskiem w oku.
Połamaliśmy więc sobie prawo przez kwadransik, rozgadując przy tym rozmaite sprawy.
Nie wiedzieć kiedy Bazylek skierował rozmowę na niesłychanie intrygujący go temat
samobójstw.
– To szaleństwo tak wejść na dach wieżowca i skoczyć – stwierdził w pewnej chwili. –
Szkoda, że samobójcy nie biorą pod uwagę, że można by jeszcze trochę pożyć –
zakończył refleksyjnie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
99
2 many tat2s
Kiedy obudziłem się dziś rano, ujrzałem nad sobą Bazylka, który trzymając się pod boczki
przyglądał mi się z wielką uwagą.
– Widzę, że planujesz kolejne dziary – powiedział wskazując na pisakowe projekty, które
wykonałem zeszłej nocy.
– Ale o co chodzi? – posłużyłem się moim ulubionym pytaniem.
– Za dużo – oznajmił zwięźle Bazylek. – Mówię ci, że za dużo. Będziesz żałował.
– Masz z tym jakiś problem? – zapytałem z troską. – Wstydzisz się takiego taty?
– Nie, nawet jestem trochę dumny – żarliwie zaprzeczył Bazylek. – Ale ostrzegam cię dla
twojego dobra. Niedługo się zamienisz w jeden wielki tatuaż.
Taki mam właśnie plan.
Specjalista
Co tu kryć, w temacie węży Bazylek wyrobił sie nad pojęcie. Wiem oczywiście czyja to
robota i nie udaję wcale zdziwionego, ale poziom bazylkowej fachowości we
wspomnianym temacie czasami mnie zadziwia.
Wczoraj po wieczornym sparringu, który przerodził się w zwykłą młóckę spod remizy, dla
oddechu zasiedliśmy przed telewizorem i przerzucając kanały natknęliśmy się na bardzo
zajmujący film, którego bohaterem był sześciometrowy wężyk pomieszkujący w
nieokreślonym afrykańskim kraju.
– Pyton skalny – krzyknął Bazylek, gdy tylko zwierzątko po raz pierwszy pokazało się na
ekranie.
– Jesteś w błędzie – stwierdziłem z wielkim przekonaniem, bo za sprawą
charakterystycznej strzałki na głowie, skłonny byłem uważać, że to na tysiąc procent
pyton tygrysi.
– Załóż się – usłyszałem w odpowiedzi.
I zaczęła się godzinna dyskusja, w trakcie której Bazylek przekonywał mnie ze wszystkich
sił, że to skalniak, ja zaś uparcie twierdziłem, że tygrys i już. Niestety, aż do końca filmu
Krystyna Czubówna nie była uprzejma wypowiedzieć pełnej nazwy gatunkowej spornego
stworzonka.
Dopiero w finale dowiedzieliśmy się, że to... pyton skalny.
– Wiedziałem – triumfował Bazylek. – Szkoda, że się nie założyłem.
Porażka.
Schodzę na psy.
Uwaga, uwaga
Nadeszła wiekopomna chwila – Bazylek dostał pierwszą uwagę do dzienniczka. Syn
uczestniczył w sytuacji konfliktowej – przeczytałem z lekkim zaskoczeniem. Wiedziałem,
że ten moment nastąpi, ale nie przypuszczałem, że tak szybko.
– Ściągaj majtki i kładź się na wersalce – powiedziałem do mojego dziecka – dostaniesz
lańsko.
– Bądź choć przez chwilę poważny – skarcił mnie Bazylek – w końcu dostałem pierwszą w
życiu uwagę.
Niby racja – pomyślałem, zaś głośno poprosiłem o rekonstrukcję zdarzeń.
– No, wycierałem podłogę bo mi się rozlało picie – powiedział Bazylek.
– Czy to już wszystko? – zapytałem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
100
– Nie bardzo – wyznał Bazyliszek. – I wtedy Damian mnie kopnął.
– I?
– I go dopadłem. I zrzuciłem jego książki. Potem przyszła pani i nas rozdzieliła. Potem się
znowu trochę pobiliśmy. Wtedy Damian mnie ugryzł, a ja nim trochę porzucałem. Potem
się znowu trochę pobiliśmy, i na koniec dostaliśmy po uwadze.
– Ale co konkretnie mu zrobiłeś? – dopytywałem się.
– Tato, kto by spamiętał te wszystkie chwyty, które zastosowałem – łagodnie
wytłumaczył Bazylek. – A poza tym mówiłem Ci tysiąc razy, że ja nie będę stał obojętnie,
gdy ktoś mnie leje.
Podyskutowaliśmy więc jeszcze chwilę o nieobyczajnym zachowaniu Bazylka, który na
koniec poczynił mocne postanowienie poprawy i na tym temat się zakończył.
W tym momencie przypomniał mi się mój Dziadek, który słynął z żelaznej, miażdżącej,
sofistycznie obłudnej logiki odbierającej jego adwersarzom wszelką nadzieję i resztki woli
walki. W takiej też manierze podpisywał wszelkie uwagi oraz komunikaty płynące ze
szkoły, do której uczęszczały jego pociechy, z moim ojcem na czele.
Razu pewnego w dzienniczku ojca pojawiła się uwaga w formie pytania: dlaczego Janek
spóźnił się dziś do szkoły?. Na co dziadek odpisał: ponieważ zbyt późno wyszedł z domu.
Innym razem wychowawczyni mojego ojca umieściła w jego dzienniczku wpis
następujący: informuję, że w dniu dzisiejszym podczas awantury dzieci zniszczyły kwiaty
doniczkowe w klasie. W związku z tym każdy uczeń zobowiązany jest przynieść do szkoły
jedną roślinę doniczkową. Dziadek odpisał bez chwili zastanowienia: informuję, że w
chwili obecnej nie posiadamy w domu żadnych roślin doniczkowych.
Taki był. Wzór niedościgniony.
Kiedy pakowałem bazylkowy dzienniczek na powrót do tornistra, moje dzieciątko na
moment jeszcze powróciło do kontrowersyjnej sprawy:
– Wiesz, tato, ja często uczestniczę w takich sytuacjach konfliktowych, tylko zazwyczaj
nie dajemy się przyłapać.
Dobrze wiedzieć.
Przychodzi facet do lekarza
Bazylek opowiedział mi dziś podczas spaceru następujący, zdecydowanie pojechany
dowcip (albo zagadkę, jak kto woli):
– Poszedł facet do lekarza, wchodzi do jego gabinetu, rozgląda się, ale nikogo nie widzi.
Myśli, główkuje, szuka, ale nikogo wciąż nie ma. Gdzie jest lekarz?
Przez kilka minut szedłem w milczeniu, próbując rozgryźć problem, w końcu jednak
poddałem się.
– Odpowiedź jest dziecinnie prosta – rzekł Bazylek – ten facet był tym lekarzem i on
poszedł do swojego własnego gabinetu.
Acha.
Potem jeszcze usłyszałem dwa kawały o Jasiu, którego mama wysłała po mięso. Niestety,
to już był zdecydowany hardcore, nie nadający się do rozpowszechniania. W pierwszym,
dość makabrycznym dowcipie, Jasio w krzakach odcina sobie pośladki, w drugim zaś, tak
trochę obrażającym uczucia religijne, główny bohater idzie z zakupionym mięsem do
kościoła, gdzie dymi na całego.
– O co ci chodzi, tato? – oburzył się Bazylek, kiedy interweniowałem. – Przecież ja tych
kawałów nie wymyśliłem, tylko Mateusz. Ja je tylko wszystkim opowiadam. Poza tym, ten
z pośladkami jest bardzo śmieszny, bo potem pielęgniarka nie może zrobić Jasiowi
zastrzyku.
Wyjaśniłem więc mojemu dziecięciu, że jedyne moje zastrzeżenia dotyczą kawału
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
101
kościelnego. W dość obrazowy sposób przedstawiłem Bazylkowi niestosowność dowcipu,
informując lojalnie, że przez niektórych może być on przyjęty dość niechętnie.
Poskutkowało. Dziadkowie, podczas obiadu zostali uraczeni tylko pozostałymi dwoma
kawałami.
– Jeszcze był jakiś trzeci, nie? – powiedziałem i uśmiechnąłem się do Bazylka
porozumiewawczo.
– Eeee, już go zapomniałem – odparł i puścił do mnie oko.
Fajny gość z tego Bazylka.
Klucz
– Mam dla Ciebie następne bojowe zadanie – oświadczył Bazylek po powrocie ze szkoły.
– Trzeba zrobić z brystolu klucz na Andrzejki.
Ucieszyłem się wielce i zapowiedziałem Bazylkowi, że po raz kolejny wyżyję się
artystycznie, a do klucza nawstawiam całą masę dzikich celtyckich zawijasów, jak to
miało miejsce w przypadku słoneczka wyprodukowanego przeze mnie na okoliczność
pasowania pierwszoklasistów.
– Nie o to chodzi – schłodził mnie Bazylek – bo ten klucz ma tak wyglądać, jakbym to ja
go robił, a ty mi tylko trochę pomagałeś, rozumiesz?
– Czyli to ty go zrobisz? – zapytałem, nie do końca rozumiejąc pokrętną przemowę
Bazylka.
– Nie, ty. Ale ma wyglądać, że niby ja zrobiłem. Dlatego nie może być zbytnio
odpicowany.
Ostatecznie do pracy zasiedliśmy obaj, przy czym ja odwaliłem najczarniejszą robotę
(projekt, rysunek, wycinanie, malowanie i oklejanie błyszczącym papierem), Bazylek
natomiast wyciął ze złotka trzy trójkąciki, które nalepiłem w wyznaczonych przez niego
miejscach.
– Dziękuję tato, trochę mi pomogłeś – usłyszałem na koniec.
Abstrakcja
– Co to jest? – spytał Bazylek pokazując sękatym paluszkiem na zdjęcie w wyborczej,
służącej nam jako podstawka w czasie prac nad kluczem.
– To kolaż, czyli taka kompozycja z różnych zdjęć lub obrazków – wyjaśniłem.
– A czy to jest abstrakcja?
Ha. Opowiedziałem Bazylkowi w kilku słowach, na czym polega abstrakcja. Słuchał z
uwagą, a gdy skończyłem przemówił:
– To by znaczyło, że ja tworzę obrazy abstrakcyjne, bo nikt nigdy nie wie, co na nich
jest.
Ja wiem.
Day tripper 1, czyli... gryffindor
W niedzielę wybraliśmy się z Bazyliszkiem na wycieczkę turystyczno – krajoznawczą. W
pierwszej kolejności udaliśmy się do Proszówki na zamek Gryffindor, które to miejsce
często odwiedzałem w szczenięcych czasach, teraz zaś zapragnąłem je zaprezentować
mojemu dziecięciu. Efekt był miażdżący, bo Gryffindor od lat niewiele się zmienił.
Sposępniał tylko i nabrał jeszcze bardziej demonicznego charakteru.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
102
Buszowałem właśnie w lochu głodowym, kiedy usłyszałem z oddali głos Bazylka:
– Tato, a koleś tu mówi, że oni już wtedy mieli na zamku saunę i inne rzeczy. Wychodź z
tego grobu i sam posłuchaj.
Wyszedłem więc z grobu bardzo zaciekawiony postacią, której chwilę wcześniej jeszcze
nie było. Kolesiem okazał się być tambylec z kalafiorowatym nosem, w cyklistówce i
filcowych papciach, który najwyraźniej robiąc za przewodnika – samozwańca, opowiadał
o zamczysku niestworzone rzeczy. Kiedy weszliśmy na górny dziedziniec, szklił właśnie
jakąś rodzinę Griswoldów, która z rozdziawionymi paszczami spijała słowa z jego ust.
– A pan się niczego nie chce dowiedzieć? – zagadnął mnie koleś, kiedy mijaliśmy go w
drodze do kolejnych podziemi.
– Dziękuję, nie – odparłem uprzejmie.
– Tata mi wymyśli lepszą historię tego zamku – dodał Bazylek.
Tak jest.
Day tripper 2, czyli... pstrągi na zakręcie
Opuściwszy Gryffindor, ruszyliśmy w stronę gór. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze nad
rwącym, górskim potokiem, by odcedzić kartofelki (jak mawiał Kuraś, najbardziej
tragiczna postać równie tragicznego serialu Polskie drogi) oraz wrąbać po trzy słodkie
bułki i zapić je gorącą herbatą.
– Chodź do strumienia – zadysponował Bazylek po zjedzeniu ostatniego kęsa. –
Spróbujemy połowić pstrągi.
Pstrągów niestety chwilowo nie było, ale za to porzucaliśmy sobie kamieniami. I wtedy
przypomniała mi się malownicza historyjka zasłyszana swego czasu od jednego z moich,
hmmm podopiecznych.
Cytuję z pamięci: Trzeba stanąć przed zakrętem rzeki i rzucać do wody cegłówki. Ryby ze
strachu zaczynają tak pocinać, że nie wyrabiają zakrętu i wypadają na brzeg.
Trzeba to kiedyś sprawdzić.
Koniecznie.
Day tripper 3, czyli… oscypki
Kiedy około południa podjechaliśmy na parking w okolicach wodospadu Szklarka, Bazylek
ożywił się i zakrzyknął:
– Punkt pierwszy – oscypki!
Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Opatuliłem Bazylątko szczelnie jego nowym
puchaczem i oblodzonym chodnikiem poturlaliśmy się powolutku do stoiska z serkami.
Zaczęliśmy od maślanych, ale Bazylek nagle stwierdził, że to nie są prawdziwe oscypki i
zażądał solonego oraz bardzo wędzonego. Taką akurat, ortodoksyjną wersję miała tylko
kobiecinka przy moście, toteż właśnie u niej zrobiliśmy zapasy, z którymi ruszyliśmy w
stronę Szklarki. Bazylek tradycyjnie fisiował i nieustannie schodził z szlaku, ale takie to
już nim chodzenie po górach.
I byłaby to w sumie całkiem przyjemna wyprawa, szkoda tylko, że nie wybraliśmy się na
nią w pełnym składzie, znanym choćby z pierwszej, wiosennej bytności w tych stronach.
Szkoda, ale nic to – następnym razem sie poprawimy.
Ha.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
103
Porozwalanie
– Wiesz tato, byłem niedawno na takiej imprezce z pokazami strażaków – poinformował
mnie Bazylek. – I jak strażacy skończyli, to starsze chłopaki potem jeszcze dorozwalali te
samochody. I ja im pomagałem.
To dobrze.
Trzeba pomagać starszym.
Tortilla
– Nie chcę naleśników z serem – powiedział Bazylek wchodząc do kuchni Babci Frytki –
bo dopiero wczoraj były na obiad w stołówce.
W tej krytycznej sytuacji, wykorzystując zawartość babcinej lodówki, zmajstrowałem
lichutkie podróbki tortillas. Ale zawsze to jakaś odmiana.
– Bleee – Bazylek odniósł się do mojej oferty dość chłodno. – Nie zamierzam tego jeść,
bo to jakiś twój kolejny wynalazek.
W końcu jednak dał się przekonać, ale zapowiedział, bym profilaktycznie zabezpieczył
kilka babcinych naleśników z serem.
– Wiesz, na wypadek, gdyby się te tortille okazały niespożywcze – wyjaśnił uprzejmie.
Co tu dużo gadać. Szewc tych naleśników nie robił (niechaj mi szewcy wybaczą), toteż po
pierwszym kęsie Bazylek kompletnie wymiękł.
– Bajeczne – powiedział z pełną buzią. – To najlepsze tortille, jakie w życiu jadłem. Jem
co prawda po raz pierwszy, ale na pewno są najlepsze na świecie.
No.
Pan Piecyk
Bazyliszek znów zachorował. Tym razem, że tak powiem, z całej siły. Wczoraj, podczas
wizyty u lekarza nie zafisiował ani razu. Siedział tylko pogrążony w malignie i smętnie
łypał na Panią Doktor tłumaczącą, jak to znowu nie wiadomo, o co chodzi i że pewnie
infekcja wirusowa, a już najpewniej alergia.
Wykręcił co prawda niewielką zadymę o to, że odmówiłem mu zakupu kolejnych
marsjanek z radiem, ale na tym zakończył swoje wczorajsze występy. Po powrocie do
domu wpakował się do łóżka, okrył kołdrą aż po czubek kartofelkowatego noska i
cichutko zgasł w okolicach 18.00, by powrócić ze świata równoległego dopiero po
czternastu godzinach snu. A to już coś.
Najbardziej jednak mrożącą krew w żyłach informacją była dla mnie odmowa jedzenia
słodyczy. Taki sam los spotkał inne przysmaki – bułkę pizzerkę, pierożki, serek wiejski
oraz kanapki z żółtym.
– Nie wchodzi – każdorazowo informował mnie Bazylek, błagalnie patrząc mi w oczy. I
prosił, by móc już wrócić do łóżka. Próbowałem mu czytać rozmaite zajmujące historie w
stylu Wędrówek filozoficznych z Epikurczakiem albo Przygód kapitana Korkorana.
Niestety, bez odbioru. Buchający piecyk.
– Co jeszcze mogę dla Ciebie zrobić? – zapytałem wczesnowieczorową porą.
– Wyłącz telewizor, zgaś światło, połóż się obok i przytul mnie – odpowiedział Bazylek.
Gdy zaś spojrzałem na niego pytającym wzrokiem, dodał:
– Schodzę.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
104
Acha.
Powrót piłkarzyków
Wczoraj chorego Bazylka odwiedziły obie Damy. Przynosząc prezent co się zowie –
profesjonalny stół z piłkarzykami, w wersji XXL. Będąc technicznym kretino, przez
godzinę łamałem sobie głowę nad zmontowaniem całości. Po siedemnastym rozkręceniu i
skręceniu wszystkiego, piłkarzyki nadawały się nareszcie do użytku. Wtedy Bazylek
cudownie ozdrowiał i w ciągu kilku minut nakopał mi dziewięć do jaja.
– Dziwne, bo nigdy w to wcześniej nie grałem – oświadczył z niewinną minką.
Potem nakopał Dziadkowi, który z kolei sromotnie wtopił w pojedynku ze mną. Tak czy
inaczej, Bazyliszek jest chwilowo niekwestionowanym mistrzem rodziny i okolicy.
Ale zabawa jest przepyszna.
Przed samym udaniem się na spoczynek rozegraliśmy kolejny pasjonujący mecz,
zakończony stosunkiem bramek 9:2. Dla Bazylka rzecz jasna. Wynik wynikiem, natomiast
ja popisałem się na dokładkę oszałamiającą techniką – wśród wspomnianych dziewięciu
goli dla drużyny przeciwnej, cztery zdobyli moi obrońcy, zaś dwa mój własny bramkarz.
W paszczu
– Wiesz, tato, uwielbiam te inhalacje bioparoksem – powiedział Bazylek podczas
wieczornej sesji lekowej.
– A co tu jest do uwielbiania? – spytałem szczerze zaskoczony.
– Sam spróbuj – odparł Bazylek, po czym głęboko zaciągnął się po raz kolejny i z
lubością przymknął oczy. – No, po prostu pyszota – dodał w chwilę później.
Postanowiłem i ja spróbować tej pyszoty, wziąłem więc od Bazylka inhalator, zmieniłem
ustnik i wykonałem zdecydowany dwupsik do otworu gębowego. Tragedia. Przez chwilę
myślałem, że zwrócę fondue, które wespół z Dziadkami wsunęliśmy kwadrans wcześniej.
Jaka pyszota? – pomyślałem, bo poczułem się, jakbym właśnie psiknął sobie do ust
dezodorantem brutal. I zapił old spicem.
Kiedy zaprotestowałem przeciwko takim delicjom, Bazylek zbliżył się do mnie z zamiarem
zaprezentowania, jak to mu teraz ładnie pachnie z ust po bioparoksowej inhalacji.
– Nie chuchaj na mnie – powiedziałem delikatnie – bo masz zapalenie oskrzeli i mnie
zarazisz.
– Nie martw się – pocieszył mnie Bazyliszek – bo ja ci wchuchuję zarazki razem z
lekarstwem na nie. Więc nic ci nie będzie.
Ufff, od razu jestem spokojniejszy.
Walkie talkie
Wszystko wskazuje na to, że piłkarzyki, które były prezentem Starszej Damy dla chorego
Bazylka, najbardziej przypadły do gustu Dziadkowi. Co było do przewidzenia, Bazylkowy
entuzjazm w tym temacie odrobinę przygasł, czego nie można powiedzieć o futbolowym
zapale Dziadka. Babcia Frytka wyznała mi w wielkiej tajemnicy, że Dziadek, nawet gdy
chwilowo nie ma przeciwnika, twardo trenuje w pojedynkę.
Podobnie rzecz się ma z walkie talkie, które ofiarowałem Bazylkowi dziś po szkole. W
drodze z uczelni zabawialiśmy się, co prawda w najlepsze, ale w domu do akcji wkroczył
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
105
Dziadek, który zaszył się z krótkofalówką w najmniejszym pokoju, skąd z dużą częstością
nadawał do mnie rozmaite komunikaty. Bazylek do czasu tolerował tę zabawę, w pewnej
chwili jednak kategorycznie zaprotestował:
– Zostaw to, tato i zabierajmy się do odrabiania lekcji – oświadczył kategorycznie.
– Jeszcze sekundkę – poprosiłem. A następnie wywołałem Dziadka, przemawiając do
niego w słowa te:
– Tu brzoza, tu brzoza. Jesion, muszę kończyć, bo nieprzyjaciel na mnie naciera. Odbiór.
Nie doczekałem się jednak odpowiedzi jesiona, bo Bazylek poderwał się zza stołu,
zdecydowanym gestem odebrał mi krótkofalówkę i schował ją do tornistra.
– Uprzedzałem – wyjaśnił. – A teraz do lekcji. Są dwie czytanki, wyklejanka w kartach
pracy i cała strona "sz" w ćwiczeniach.
A co to, moje lekcje?
Taki wstyd
Bazylek dostał upomnienie z biblioteki. Początkowo, nie mogłem dojść, dlaczego
przesyłka jest zaadresowana akurat do niego. Przypomniałem sobie jednak, że przecież,
kiedy Bazylek był jeszcze pięciolatkiem, z wielką dumą zapisałem go do biblioteki i
wymogłem na miłej Pani Bibliotekarce osobistą kartę z bazylkowym imieniem i
nazwiskiem. To do kogo miało przyjść?
Przecież zakisiliśmy album o spychaczach i innych buldożercach, a ta akurat pozycja
definitywnie wypożyczona została na kartę mojego dziecięcia.
– Taki wstyd – powiedział Bazylek z wyrzutem. – Trzeba to będzie teraz jakoś
dyplomatycznie załatwić – dodał.
Ano, trzeba będzie. I obawiam się, że tym razem nie pomogą maślane oczy i prośba o
łagodny wymiar kary i sprawiedliwy wyrok...
Bazylek on stage
– Ale siara – szepnął mi Bazylek do ucha i zawstydzony schował się pod moją pachą. –
Ale gleba, jak ja się w klasie pokażę? – biadolił.
Ale po kolei.
Kilka dni temu zostaliśmy zaproszeni na spektakl teatralny prezentujący bazylkowe
perypetie zaczerpnięte z pierwszego tomu naszej książki. W bardzo brawurowej
inscenizacji, o czym świetnie wiedziałem. Ale Bazylek nie.
W samo południe zgromadziliśmy się w auli Bazylkowej szkoły. Ja zasiadłem na miejscu
honorowym przygotowanym dla Autora Powieści, zaś Bazylek w pierwszym rzędzie, wraz
z waflami i wafelkami ze swojej klasy.
Po części oficjalnej oraz krzyżowym ogniu pytań do autora, przyszła pora na gwóźdź
programu czyli przedstawienie. I zaczęło się. Pierwsze dwie historyjki przeszły względnie
bezboleśnie, ale podczas prezentacji fragmentów opisujących przedszkolne czasy Bazylka
– nagle powiało grozą.
– Mam nadzieję, że nic się nie wyda na temat Karoliny – szepnął Bazylek.
Po czym nastąpiły dwa skecze opisujące rozliczne przedszkolne romanse mojego synka.
Podczas fragmentu o Janku i Gustliku, Bazyliszek pochylił się w moją stronę i nerwowo
skomentował:
– O pancerniakach to pół biedy, byle nie było tego fragmentu o kupie.
– To jest właśnie to opowiadanie – potwierdziłem jego obawy.
– Cholera, po co tu przychodziłem? – warknął Bazylek. – Zawsze w coś wdepnę –
dokończył z goryczą.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
106
A potem to już nastąpiła fala kataklizmów, bowiem ze sceny popłynęły teksty o
poduszeczkach, stópkach–chlebkach, rajtuzkach, przytulankach i temu podobnych
obciachach. Bazylek siedział w milczeniu, zachmurzony i wściekły.
– Co to za głupoty? – powiedział w pewnej chwili. – To z naszej książki?
Próbowałem wytłumaczyć, że to było dawno, że miał wtedy tylko pięć lat i że właściwie to
są bardzo przyjemne historyjki o jego dzieciństwie. Że każdy to przechodził i żadna to
siara. Trochę to Bazylka uspokoiło.
A kiedy otoczony małoletnią publicznością zasiadłem przy stoliku, Bazyliszek przepchał
się do mnie i zwięźle oświadczył:
– Dobra, ty tu sobie gwiazduj i rozdawaj autografy, ale ja muszę śmigać na angielski.
Potem się jakoś znajdziemy.
Na czele paczki
Kiedy spotkaliśmy się po raz kolejny, Bazylek maszerował właśnie dziarsko do stołówki.
– Nie czekaj na korytarzu – powiedział do mnie. – Wchodź, siądziesz z chłopakami.
To siadłem. Bazylek natomiast przytaszczył sobie kopiasty talerz pomidorówki i pochłonął
go w oka mgnieniu.
– Poszedłbym po drugie, ale nie mam karty na obiady, bo została w świetlicy –
powiedział, niby to do siebie.
Na takie hasło, cała siedząca nieopodal ekipa poderwała się zza stołu, skora do
wyręczenia Bazylka. Ten popatrzył na uczynnych kolegów przez chwilę, po czym
zdecydował:
– Ty śmigaj, Krycha.
Krycha, czyli Krystian bez słowa wybiegł ze stołówki, ja zaś nachyliłem się do Bazylka i
powiedziałem:
– Nie możesz się tak wysługiwać kolegami.
– Dlaczego? – zdziwił się Bazylek. – Przecież oni chcą. Poza tym są młodzi, to niech
biegają – dokończył.
Po czym zwrócił się do markotnego koleżki siedzącego obok i grzebiącego widelcem w
ziemniakach puree:
– Nie smuć się. Ty będziesz mógł odnieść moją kartę z powrotem do świetlicy.
Palant
– Chodź, zrobiłem spaghetti – powiedziałem do Bazylka popołudniową porą.
– Nie chcę, nie jestem głodny, bo zjadłem w szkole sześć i pół chochli zupy – odparł i
zasiadł przed telewizorem.
Wkrótce potem, w towarzystwie Starszej Damy wyruszyliśmy do sklepiku Auchan, gdzie
oczywiście wylądowaliśmy w dziale z zabawkami.
Starsza Dama zajęła się przeglądaniem strojów karnawałowych, Bazylek dorwał się do
jakiejś gierki komputerowej, ja zaś, z braku lepszego zajęcia zacząłem przymierzać
rozmaite peruki, kapelusze pirackie i temu podobne, wesołe akcesoria. Kiedy właśnie
paradowałem w szałowych, fioletowych, lśniących włosach do ramion, obok mnie
niespodziewanie zmaterializował się Bazylek.
– Ściągnij to w tej chwili – syknął, ciągnąc mnie za nogawkę. – Nie rób mi siary, przecież
wyglądasz jak palant.
I co w tym złego?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
107
Nie rozśmieszaj mnie, Hans
Przyznam się bez bicia – dziś, popołudniową porą niespodziewanie odżyły we mnie
wspomnienia młodości i ciężko zachorowałem na komiksy z Klossem. Zapragnąłem
przeczytać je raz jeszcze, a potem przekazać w najodpowiedniejsze ręce, czyli Bazylkowe
pulchne łapki. Niech pozna klasykę.
Na Allegro bez trudu znalazłem kompletne, cieplutkie wydanie sprzed dwóch lat za
okrągłą stówkę. Ale tak to potrafi każdy głupi. Ja postanowiłem zdobyć je, zeszyt po
zeszycie w oryginalnych wydaniach z lat 70–tych. W ostateczności wznowienia sprzed
dwudziestu lat. Nadarzyła się wyjątkowa okazja, bo akurat dobiegały końca aukcje
odcinków 9 – 19, w najbardziej pożądanych wersjach.
Tuż po czternastej zasiadłem przed ekranem komputera i rozpocząłem heroiczny bój z
innymi fanami bohaterskiego Janka vel Hansa K. (i proszę mi tu nie mówić, że tak
naprawdę był on sowieckim szpiegiem, bo ja się bohatera dzieciństwa nie wyprę i dla
mnie to mógłby on być nawet pokemonem). Ale do rzeczy, czyli do aukcji.
Kurierkę z Londynu pojąłem gładziutko, na biegu, za 1.50,–. W chwilę potem stałem się
szczęśliwym i dumnym posiadaczem Partii domina (2 złocisze), Nocy w szpitalu (2.76,–) i
Podwójnego nelsona (2.25,–).
Po kilkunastominutowej przerwie powróciłem przed ekran w towarzystwie Babci Frytki,
która koniecznie chciała zobaczyć, co też powoduje u mnie taki amok i odmienne stany
świadomości. W kłębach chesterfieldowego dymu i z towarzyszeniem dzikich okrzyków
wylicytowaliśmy kolejne trzy zeszyty: Żelazny Krzyż (2.25,–), Tajemnicę profesora Riedla
(3.75,–) i Spotkanie na zamku (4.51,–).
Na tym etapie ceny nieco podskoczyły, bo o ile przy pierwszych trzech aukcjach
konkurenci dali się podejść jak małe liski, to potem nagle oprzytomnieli i zaczęli czynić
rozpaczliwe próby ugrania pozostałych trofeów. Niestety, nie dałem im cienia szansy.
Moralnie wspierany przez Babcię Frytkę (jestem przekonany, że przez parę chwil sądziła,
iż jej pierworodny postradał zmysły) bezkompromisowo rozgromiłem przeciwników
unosząc z pola walki Akcję "Liść Dębu" (2.26,–) oraz Oblężenie (2.25,–).
Tu jak widać, duch walki moich rywali zdecydowanie osłabł. No, ale wcale im się nie
dziwię.
W wielkim finale zmierzyłem się z niejakim hotcity. Bój był krwawy, ale chodziło o nie
lada kąsek – kultowy zeszyt zatytułowany Gruppenfuhrer Wolf. Tętno dwieście
dwadzieścia, nerwy napięte do granic. Babcia Frytka nie odrywała wzroku od monitora,
podobnie jak ja. Na pół minuty przed końcem aukcji nie wytrzymałem i przywaliłem cenę
zaporową 15 złotych. Tak na wypadek, gdyby hotcity był bardziej szalony i
zdesperowany, niż ja. Niepotrzebnie, bo mój konkurent (respect, hotcity) wycofał się z
tej nierównej walki na poziomie dziewięciu złotych.
Jeszcze nie ochłonąłem...
Powrót Hansa
Od naszych aukcyjnych zmagań minęły dwa dni, ale mocje wcale nie opadły, na co
skrycie z Babcią Frytką liczyliśmy. Przeciwnie. Plujemy sobie teraz w brodę, bo wyszło na
to, że nieźle przepłaciliśmy za Gruppenfuhrera Wolfa. Wypatrzyliśmy bowiem inną aukcję
(musiała nam wcześniej umknąć w ferworze walki), gdzie Wolf, wraz z unikatowym
ostatnim, dwudziestym zeszytem oferowany jest za... pięć złotych. Rozbój na prostej
drodze. Ale nic to.
– Co zrobimy, jak już uzbieramy wszystkie Klossy? – zapytała mnie niespodziewanie
Babcia Frytka podczas sprzątania po obiedzie.
– Zaczniemy skupować Żbiki – odparłem zgodnie z prawdą.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
108
Ale tu już nam tak łatwo nie pójdzie, bo ceny niektórych, rzadszych Żbików dochodzą do
trzech stówek. Damy radę. W ostateczności sięgniemy do nadzwyczajnych rezerw
federalnych.
Dziękujemy ci, Mikołaju
Bazylek dostał w tym roku od Mikołaja świetne prezenty, które – co tu kryć – sprawiły
nam wiele radości. Mam na myśli Dziadka, Babcię Frytkę oraz mnie. Najpierw zabraliśmy
się za kultową w niektórych środowiskach grę Operacja. Pysznie się grało, tyle że Dziadek
skosił trzy razy więcej forsy, niż ja. Może dlatego, że miał lepiej płatne operacje. Poza
tym doprowadzał mnie do szału swoimi wybuchami radości i nieskrywanego triumfu, za
każdym razem kiedy mojemu pacjentowi zapalał się nos. Czyli gdy skusiłem. Nieważne.
Z Babcią natomiast wspaniale grało mi się w Connect4. Wymyśliliśmy swoje własne
zasady i kompletnie odlecieliśmy. Szczerze mówiąc nie doceniałem mojej przeciwniczki i
spodziewałem się wyniku typu Polska–Kamerun 7:0. Jakże się myliłem – Babcia w mig
blokowała wszystkie moje najlepsze akcje i w rezultacie nasze pojedynki rozgrywane były
na bardzo wyrównanym poziomie, każdorazowo kończąc się niskim, profesjonalnym
remisem.
Potem jeszcze dwa razy ograłem Dziadka w Battleship, ale wydaje mi się, że nie pokumał
on do końca zasad tej zabawy i dlatego wszystkie jego statki poszły na dno, podczas gdy
moje, w niczym niezakłócony sposób, beztrosko kołysały się na modrych falach oceanu.
Bardzo piękne prezenty.
Na Gwiazdkę znów kupimy Bazylkowi jakieś fajne gry.
Żurawina, żeremie, książę i żebrak
– Mam taką super strategię na ćwiczenia w pisaniu – oświadczył Bazylek podczas
odrabiania zadania poświęconego literce ż. – Zauważyłem, że jak wyrazy są długie, to się
ich mało mieści w linijce – dokończył i zaprezentował:
– Widzisz, na początku wybrałem słowo żuk i sam zobacz co się dzieje. Zmieściło się
dziewięć razy. A tu proszę bardzo, żurawina weszła dwa razy, żeremie dwa razy, książę
trzy i żebrak też trzy. Czysta oszczędność, nie? I teraz został mi tylko szlaczek.
Krwawa jatka, czyli kolejne wejście wróżki zębuszki
– Znów mi się ząb chwieje – oznajmił Bazylek w południe. – Dwójeczka.
Po tym komunikacie, przez dwie godziny nie działo się nic szczególnego. W okolicach
obiadu Bazylek powrócił do tematu:
– Dobrze, że są schabowe, to mi ząbek do końca wyleci.
Ale nie wyleciał. Ani po schabowych, ani po czekoladowych kulkach ferrero rocher, które,
zdaniem Bazylka miały skutecznie rozprawić się z luźną dwójeczką. W tej sytuacji
Bazylek uciekł się do sprawdzonych, klasycznych metod. I zaczął majstrować w buzi
sękatymi paluszkami owiniętymi w chusteczkę higieniczną.
– Nie chce wyjść – poinformował po chwili, machając mi przed nosem zaplamioną
chusteczką. – Ale krwawa jatka, co?
Po długich i ciężkich bojach, dwójeczka w końcu wypadła. Bazylek opłukał ją pod kranem,
po czym wręczył mi ząbek i dyplomatycznie oświadczył:
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
109
– Ale fajny zbieg okoliczności. Mam niedługo urodziny i jeszcze coś dostanę od Wróżki
Zębuszki...
– OK, ale może jutro – zaprotestowałem słabo. – Dziś niedziela, wszystko pozamykane.
– A ząbek dostałeś jutro, czy dzisiaj? –zapytał Bazylek patrząc mi głęboko w oczy.
– Ale skąd ja dziś wezmę upomineczek? – broniłem się.
– Nie wiem – odparło moje szczerbate dziecko. – To ty jesteś Wróżką Zębuszką, a nie ja.
W sumie racja.
Ostatecznie nie poszedłem po żaden upomineczek, bo wszystko fajnie, ale nie dajmy się
zwariować. I nie będę czarną nocą biegał po hipermarketach. Wróżki muszą się
szanować. A poza tym to nie moja wina, że ząbek wypadł akurat w niedzielę. Bez
Bazylkowej pomocy pewnie uchowałby się w paszczy aż do jutra.
Za to, wraz z moim szczerbatym dzieckiem zagrałem sobie na cztery ręce w Samuraja
Jacka. Podczas zażartych walk w jaskiniach, bez trudu wykosiliśmy kilku
nieprzyjacielskich wojowników. Wtedy Bazylek westchnął i z pobłażliwym uśmiechem
powiedział:
– Ale durni ci sługusi Aku. Nieważne, bierz wałówkę i zwijamy się do następnego
poziomu.
To się zwinęliśmy.
Czeska szkoła piosenki
– Mam dla Ciebie fajną rzecz – oświadczyłem Bazylkowi po powrocie z pracy. A następnie
opowiedziałem mu, że w naszej szkole był właśnie Rafał Kubacki. Dodałem, że to mistrz
świata, że wielokrotny, że wielka gwiazda i tak dalej i wreszcie, że mam jego zdjęcie z
dedykacją dla Bazylka.
Kiedy skończyłem, Bazylek oznajmił:
– Ja też mam dla Ciebie niespodziankę, tato. Bo była u nas dziś Czeska Szkoła Piosenki.
Zaniemówiłem.
– A widzisz? Zatkało cię. Poważnie, byli. Przyszedł do klasy Pan Dyrektor i prawdziwi
Czesi. I śpiewali dla nas.
Pan Dyrektor też?
Sporty zimowe
– Jak się do jutra utrzyma śnieg, to pójdziemy na sanki? – zapytał Bazylek, kiedy
wieczorem wracaliśmy do chatynki.
Ha. Nie przyznałem mu się, że ja już w tym sezonie uprawiłem jeden ekstremalny sport
zimowy. Poprzedniego wieczoru, kiedy ścisnął pierwszy mróz, a na ulicach pojawiła się
koncertowa szklanka, wziąłem stare martensy oraz walkmana z Waiting for the punchline
Extreme i pod osłoną nocy poszedłem się poślizgać. Piękna to była jazda.
Uspokoiłem się trochę dopiero gdy, po pięknym, piętnastometrowym ślizgu, na końcu
trasy niespodziewanie wykonałem poczwórne salto ze śrubą i z łoskotem zwaliłem się na
chodnik.
Ale i tak było warto.
Poza tym, już kilka godzin później stosowne służby posypały chodniki piaskiem i
wszystko zepsuły.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
110
Gdzie jest Nemo
– Słabizna – powiedział Bazylek na koniec projekcji – ale jakoś dotrwaliśmy, co, Harpun?
– dodał ze słabym uśmiechem.
Jakoś tak. Ja długo nie mogłem się wciągnąć, ale i tak nie miałem kiedy, bo bez przerwy,
na dwie ręce futrowałem Bazylka i Młodszą Damę cukierkami owocowymi frutella oraz
czekoladowymi wafelkami. Tak się utrudziłem, że w końcu haniebnie usnąłem.
Obudziłem się w kompromitującej pozycji, z głową odrzuconą do tyłu i rozdziawionymi
ustami.
– Chrapałem? – spytałem Bazylka nerwowym szeptem.
– Trochę – odparł spokojnie – ale nikt cię chyba nie słyszał, bo w filmie akurat wybuchały
bomby głębinowe.
A to mnie uspokoił.
Po kwadransie, kiedy już torba ze słodyczami świeciła pustkami, Bazylek trącił mnie
leciutko i powiedział:
– Nudzi mi się i chcę do domu.
– Ależ to jest bardzo ciekawe – zaprotestowałem nieszczerze – i musimy poczekać, żeby
się dowiedzieć, czy Merlin odnajdzie swojego synka.
– Akurat, takie ciekawe, że aż przykimałeś – osadził mnie Bazylek – ale dobra, siedzimy,
jakoś wytrzymamy...
Dosłowniak, czyli po naszemu
– Zmęczył mnie ten Nemo – powiedział Bazylek po powrocie z kina. Zatem, dla odtrucia
poczytaliśmy sobie Chłopaka na opak Hanny Ożogowskiej, czyli książkę numer jeden
mojego chuligańskiego dzieciństwa. Po wysłuchaniu kolejnego opowiadania, w którym
główny bohater, na pytanie lekarza, czy przechodził Odrę, odpowiada, że nie, ale był
niedawno za Wisłą u wujka, Bazylek nie zdzierżył.
– Co za dureń! – zawołał oburzony. – No, to już przesada. Jak można być takim
dosłowniakiem? Rozumiem, że pomylił higienę z hieną i autografy z autogratami, ale to
już jest przegięcie. Nie czytaj mi takich rzeczy, bo się od razu denerwuję...
Niepewne ryby
Wczorajszego popołudnia, kiedy akurat bawiliśmy z wizytą u Dziadków, z kibelka dobiegło
mnie błagalne wołanie Bazylka:
– Tato, przyjdź tu do mnie zaraz.
Po przybyciu na miejsce ujrzałem siedzącego na tronie Bazylka, który przedstawił mi
swój problem.
– Pobądź tu ze mną chwilę – poprosił – bo chcę się załatwić, ale czuję się dziwnie sam na
sam z tymi rybami – dokończył i wskazał na trzy dorodne karpie pluskające się w wannie.
A kiedy spojrzałem na niego zaskoczony, dodał:
– Bo one są jakieś takie niepewne.
Białe paski
Mamy z Bazylkiem nową muzyczną pasję – duet The White Stripes. Co prawda,
ostrzejsze produkcje Jacka White'a chwilowo jeszcze do Bazylka nie trafiają, ale takie
Well it's true that we love one another sprawia, że moje dziecko wyłącza telewizor i
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
111
zamienia się w słuch.
– A o czym oni śpiewają? – zapytał Bazylek dziś rano.
Ha. Trudno powiedzieć. Well it's true... to najbardziej urocza, miłosna przekomarzanka,
jaką dotąd słyszałem. Na dodatek dziarsko zagrana i zaśpiewana. A klimat, jaki tworzą w
tej piosence Jack, Holly i Meg to czyste ciary.
Bez dwóch zdań.
Choinka dla Warholsów
Niedawno, po występie w jednej z lokalnych szkół, dostałem od wiernych fanów
bibułkową choinkę – wyklejankę. Jakiś czas potem, sprzątając chatynkę spytałem
Bazylka:
– Potrzebujesz do czegoś takie drzewko?
– Niekoniecznie – odparł Bazyliszek.
– To wywalam – stwierdziłem, tak trochę bez przekonania.
– No, wiesz co? – oburzył się Bazylek. – Jak możesz? Wyobraź sobie, że wysłałbyś taką
choinkę Warholsom, a oni by ją wyrzucili do śmietnika. Chciałbyś tego?
Nie chciałbym. I gdyby Courtney Taylor wzgardził wyklejanką mojego autorstwa,
rzuciłbym się z mostu.
Na mur.
Moja krew
Właśnie rozpoczęło się doroczne, bazylkowe tridum urodzinowe. Pośród pentyliona
prezentów, jakimi zasypali go Dziadkowie znalazł się mikroskop. Bazylek zaczął od
przeglądu firmowych preparatów przedstawiających odwłok, skrzydełko oraz nóżkę
pasikonika. Potem, bez większego zainteresowania zapoznał się z rozmaitymi tkaninami,
począwszy od nylonu, aż po jedwab. Następnie, zgodnie z moimi przypuszczeniami,
zadysponował wykonanie preparatów autorskich.
Zaczęliśmy od kryształków cukru, po czym przyszła kolej na wgląd w strukturę kurzu, by
zakończyć analizą bazylkowej śliny.
– Tfu, tfu, tfu – usłyszałem za sobą. – No, preparat gotowy – z zadowoleniem stwierdził
Bazylek i zamontował szybkę pod mikroskopem.
– Strasznie się roi w tej mojej ślinie – powiedział po chwili. – Aż się boję przełączać na
powiększenie sześćset razy. Ale to przez to chore gardło – wyjaśnił – bo dziś nawet
słodkie rzeczy wyrządzają mi w buzi piekło – zakończył dramatycznie.
Po tej naukowej diagnozie, Bazylek zaczął się nad czymś zastanawiać. W pewnej chwili
rzekł:
– Krew. Potrzebujemy czyjejś krwi do badania. Tam to się musi dziać.
Po czym spojrzał na mnie ze zdecydowaniem w oczach.
– Przygotuj się – powiedział – a ja idę po igiełkę.
Po krótkim wahaniu, jakoś się wkłułem i po chwili utoczyłem na szkiełko kroplę krwi.
– Ups, strasznie żywa ta twoja krew, tato – jęknął Bazylek z mieszaniną zaskoczenia,
obrzydzenia i podziwu, kiedy już obejrzał sobie nasz najnowszy preparat. W istocie, coś
tam się bardzo kotłowało.
– Lepiej to zabierz ode mnie – powiedział Bazylek – bo się jakoś tak nieswojo czuję.
– Taka sama krew płynie w twoich żyłach – oświadczyłem dla jasności.
– To straszne – stwierdził Bazylek zrezygnowanym głosem. – Nawet nie przypuszczałem.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
112
Golasy
Ściągnąłem dziś z mojej dyżurnej stronki www.dandywarhols.com kilka pysznych klipów.
Pośród nich Bohemian like you w specjalnej, nieocenzurowanej wersji, o czym się
przekonałem dopiero podczas prezentowania najnowszej zdobyczy Bazylkowi.
Kiedy spod auta wyjechała golutka panna, a zaraz potem na ekranie pojawił się kelner z
wszystkimi skarbami na widoku, w naszych szeregach zapanowała lekka konsternacja.
Pod pretekstem zmiany klimatu przerwałem projekcję i zasunąłem mojemu dziecięciu
rzadką wersję Boys Better, gdzie dla odmiany przypomniano złote lata swingu, kiedy to
Zia oraz Courtney robili jeszcze na scenie malowniczy striptease.
Z ostatniej chwili:
Właśnie ściągnęła się nieocenzurowana wersja Bazylkowej ukochanej dziewiąteczki,
czyli You Were The Last High. Ale zaprezentować mu tego nijak nie mogę, bowiem
przerywniki w ślicznym skądinąd klipie stanowi Goła Baba Smażąca Na Grillu Jajka.
Niedopuszczalne.
– Czy ty to ściągnąłeś tak specjalnie pod kątem golasów? – zapytał wprost Bazylek.
Niespecjalnie.
Kinderbal, czyli... krycha i inne chłopaki
Kinderbal wypadł zawodowo. W tej edycji, ubiegłoroczny skład powtórzył się tylko w
dwudziestu pięciu procentach. Cóż, nowa uczelnia, nowi wafle. Ze starej ekipy przybył
tylko stary, niezawodny druh Mario. Poza tym – świeża krew w postaci Krychy i Remika,
na marginesie bardzo fajnych gości. Szczególnie z Krychą bardzo przypadliśmy sobie
nawzajem do gustu. Nawet się trochę zazdrosny Bazylek zżymał. Ale tylko trochę.
– Odliczamy, chłopaki – powiedziałem biorąc do rąk butlę z szampanem.
– Cztery, trzy, dwa, jeden, zero, start – zaryczeli na cztery gardziołka. Ale nie zdarzyło
się nic, bo z szampanem bywa różnie i tym razem napotkałem na zdecydowany opór
materii, czyli korka.
– Łeeeee – skwitowali mój popis biesiadnicy, zaś Krycha wychylił się najbardziej i zapytał
zjadliwie:
– To będzie ten szampan, czy nie?
– Już ty się o to nie martw – Bazylek stanął w mojej obronie. – Wszystko w swoim czasie
– dodał.
Wtedy huknęło przepisowo i po chwili przylałem każdemu aż po brzegi niebieskich
kieliszków.
– Straszny tort – powiedział niespodziewanie Krycha. – Już chyba te świeczki są
smaczniejsze.
– Nie obrażaj mojej Babci – postawił się Bazylek – bo to ona zrobiła mi tort. Wpylaj i nie
komentuj – rozkazał na koniec.
Nagle Bazylek jak gdyby przypomniał sobie o czymś i wybiegł z pokoju, by po chwili
powrócić z nowiutkim Olympusem, którego dostał na urodziny. Nim ktokolwiek się
zorientował, Bazylek strzelił serię reporterskich gorących fotek i roześmiał się swoją
szczerbatą mordką.
– Ale aparacik, co? – bardziej stwierdził, niż zapytał. – Lecimy popstrykać.
I polecieli. Co parę chwil wybiegali tylko zza rogu, by rozświetlić fleszem pokój gościnny i
zniknąć. Kiedy film się skończył, Krycha poradził Bazylkowi, by ten otworzył teraz aparat i
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
113
wydobył kliszę. Co też zrobili. Bez przewijania filmu. Który szlag trafił.
– Cholera, ale mi pięknie poradziłeś – powiedział rozczarowany Bazylek. – I teraz nie
będzie zdjęć z balu – dokończył z wściekłością.
Potem nastąpił gwóźdź wieczoru, czyli wspólne bicie się. Początkowo Krycha z Bazylkiem
przeciwko mnie. Trochę nimi porzucałem po ścianach, ale najwidoczniej o to chodziło.
Kiedy moi przeciwnicy zaczęli stosować nieczyste zagrania i o mały włos a przewróciliby
mnie na dywan, do akcji wkroczył Mario.
– Nie mogłem tak pana zostawić – wyjaśnił, rzucając się na Krychę.
No, i dobrze, bo mogłem spokojnie zająć się, jak zwykle niepokonanym i nieśmiertelnym
Bazylkiem.
– Nie wyobrażam sobie takiego balu bez Ciebie – wysapał Bazylek między zakładaniem
mi nelsona a podstawianiem nogi.
No, ja myślę.
Powiedzmy, że wonderful christmas time
Bladym świtem wybraliśmy się z Bazylkiem na kiermasz świąteczny, gdzie tradycyjnie
puściliśmy walizkę pieniędzy. Miedzy innymi kupiliśmy tonę ozdób choinkowych –
bombeczki, dzwonki i mikołajki oraz wielką pakę cukierków.
– Jest taka tradycja – zaczął Bazylek – że już od wigilijnego poranka można zdejmować z
choinki słodycze i pożerać je.
– Można też ich wcale nie wieszać – zripostowałem.
– O, bardzo dobry pomysł – pochwalił mnie Bazylek. – Tak właśnie zrobimy –
zdecydował. Po czym podał mi swoją pulchną łapkę i zgodnie powędrowaliśmy do
chatynki.
Tam niezwłocznie zabraliśmy się za strojenie choinki. Polegało to na tym, że ja wieszałem
bombki oraz światełka, zaś Bazylek pałaszował cukierki i oglądał w minimaksie Aparatkę.
Kiedy nasze gigantyczne, trzydziestocentymetrowe drzewko pyszniło się już ozdobami i
migotało lampkami, zaproponowałem wysłuchanie kilku świątecznych kawałków grupy
Wings. Na pierwszy ogień poszło Rudolf The Red–Nosed Reggae, następnie zaś przez
dwadzieścia minut piłowaliśmy świąteczny klasyk Wonderful Christmas Time.
– Bardzo to fajne – powiedział w pewnej chwili Bazylek – ale puść wiesz co.
Wiem. Well it's true that we love one another.
To zawsze i w każdej ilości.
Opowieść wigilijna
Nasz wigilijny poranek był jak zwykle nietypowy. Do dziesiątej kokosiliśmy się w łóżku
ogladając jednym okiem minimaksa (to Bazylek, bo ja tam nie oglądałem żadnym okiem,
tylko korzystając z okazji smacznie sobie spałem). Potem zrobiliśmy sesję fotograficzną,
a jeszcze potem poszedłem oddać zdjęcia do wywołania, a przy okazji zakupić strawę
wigilijną dla Zakusia (nawiasem mówiąc, nie tknął niczego). Bazylek w tym czasie
urzędował na podłodze w swojej cytrynowej piżamce, otoczony żołnierzykami i
samochodami.
W samo południe odebrałem fotki. Pan Fotograf wydając mi odbitki, tak na mnie troszkę
dziwnie popatrywał, ale nie dziwię mu się zbytnio. Bo czegóż tam nie było? Bazylek w
splotach Zakka, pełna prezentacja tatuaży, pamiątkowe ujęcia pod co lepszymi
eksponatami z naszej plakaciarsko – obrazkowej kolekcji (na przykład pod zawieszonym
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
114
w łazience "jajcarskim" plakatem werbunkowym do SS) i temu podobne.
A przed samym wyjściem do Dziadków, Bazylek stwierdził, że on nie wierzy w Gwiazdora,
bo ta cała sprawa prezentów jest grubymi nićmi szyta i mu zwyczajnie śmierdzi.
Ostatni występ gwiazdora
– No, tego już za wiele – zawołał Bazylek po wigilijnej kolacji, podczas rozpakowywania
prezentów. – Jak ja mam wierzyć w Gwiazdora? – zapytał dramatycznym tonem i
oskarżycielskim gestem wskazał na prezent trzymany akurat w ręku przez Babcię Frytkę.
– Ale o co chodzi? – rozjemczo spytał Dziadek.
– Jak to o co? – oburzył się Bazylek. – Przecież ja to osobiście kupowałem. Ja i tata.
Wczoraj rano. W takim sklepie koło rynku. Nikt mi już nie wciśnie, że Gwiazdor istnieje –
zakończył, nie kryjąc rozczarowania.
Wytłumaczyłem mu więc delikatnie, że Gwiazdorek przychodzi tylko do dzieci, zaś
dorośli, aby nie było im smutno, sami kupują sobie prezenty.
– A przestań mi takie bajki opowiadać – przerwał nadal wzburzony Bazylek. – Teraz mi
nareszcie wszystko pasuje. Przecież ja już widziałem torbę z moimi prezentami. Zgadza
się?
Ha – pomyślałem – pytanie jest tendencyjne. Dlatego nie odrzekłem nic.
– Była w chatynce za tapczanem – dokończył Bazylek.
Po chwili przerwał jednak swoje dochodzenie i zajął się wielką sterowaną spycharko –
ładowarką.
Bo prezenty to zawsze prezenty.
Poza wielkim buldożercą, Bazylek znalazł pod choinką: zestaw gier planszowych X–men,
angielsko–polski słownik obrazkowy oraz przepyszną grę komputerową Piotruś Pan.
Ja zaś musiałem być w mijającym roku bardzo grzeczny, bo Gwiazdor uszczęśliwił mnie
zapalniczką zippo Tattoo Artist z kultowej kolekcji Normana Rockwella. I jeszcze pięcioma
kasetami VHS z wszystkimi odcinkami Stawki większej niż życie.
Ha.
W dzień bożego narodzenia, czyli... push me, pull me
Korzystając z czasowej nieobecności Młodszej Damy oraz Bazylka, wybraliśmy się ze
Starszą Damą na romantyczną, objazdową wycieczkę po okolicy. Odwiedziliśmy kilka
starych zrujnowanych parków, kościołów oraz pałaców, a nasz podróżniczy zapał osłabł
dopiero po zapadnięciu zmierzchu. Opuściliśmy więc posępne okolice Skały i wolno
poturlaliśmy się w stronę domu. Kilkanaście kilometrów przed naszą malowniczą
miejscowością, na poboczu dostrzegliśmy dwie postacie, stojące obok rozkraczonego
escorta i rozpaczliwie machające do przejeżdżających. Czyli do nas.
– Zatrzymujemy się? – spytałem niepewnie, jak gdyby podskórnie wyczuwając
nadchodzące kłopoty.
– W święta obowiązkowo – bez wahania odparła Starsza Dama. – Nie zostawimy ich
samych. Niech się dzieje co chce.
Zatrzymaliśmy więc corvettę i przepełnieni najlepszymi chęciami zbliżyliśmy się do
nieboraków marznących na poboczu drogi. Diagnoza była standardowa – zapłon, słaby
akumulator, bezszansie.
Wobec braku linki oraz stosownych, ratowniczych przyłączy, Starsza Dama była nawet
skłonna wyjąć akumulator i chwilowo zainstalować go w potrzebującym gruchocie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
115
Na szczęście nie było to konieczne, albowiem wkrótce, na horyzoncie pojawił się
Rozczochrany Dziadeczek, najwyraźniej mieszkaniec pobliskiej chałupy.
Tubylec dźwigał naręcze wysoce pożadanych w tej sytuacji kabli, toteż już po chwili
spięliśmy oba pojazdy i zaczęliśmy rozpaczliwe próby odpalenia wraka. Na próżno.
Przepinanie żabek, czyszczenie styków i trzymanie corvetty na gazie nie dawało żadnych
efektów.
W tej kryzysowej sytuacji Rozczochrany Dziadeczek powrócił do chałupy, skąd po kilku
minutach, dla odmiany przytaszczył rozmaite liny oraz pasy od młockarni i zaproponował
byśmy oporne auto spróbowali pociągnąć. A proszę bardzo.
Po przywiązaniu lin do obu pojazdów, w kompletnych już ciemnościach Starsza Dama
ostrożnie ruszyła. Początkowo wszystko szło koncertowo. Konwój powoli toczył się szosą,
kiedy niespodziewanie coś za nami chrupnęło. Starsza Dama niezrażona jechała jednak
dalej. Po kilku sekundach usłyszeliśmy kolejne donośne chrupnięcie, po którym corvetta
nagle szarpnęła i... zdecydowanie uwolniła się od holowanego pojazdu.
Pełni najgorszych przeczuć wyskoczyliśmy z samochodu i ujrzeliśmy widoczek
następujący: metalowa lina jednym końcem nadal przytwierdzona była do haka corvetty,
na drugim jej końcu dyndał natomiast słusznej wielkości kawałek escorta.
Na skutek naszej efektownej operacji od samochodu oderwał się zderzak wraz z
przednimi lampami i paroma jeszcze detalami. Mogę się mylić, ale chyba na dodatek
nieco nadpruły mu się także nadkola. Jakim cudem – nie mam pojęcia.
Zrozpaczony kierowca escorta wybiegł przed swoje okaleczone auto i ujrzawszy ogrom
zniszczeń, rzucił wiązkę grubych słów, po czym wymierzył kopniaka w zrujnowany przód
pojazdu, urywając mu przy okazji to i owo.
Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że oto nadeszła pora na wariant awaryjny, czyli pchanie.
– Pchniemy we czwórkę z góry – zaproponowała Starsza Dama, w dalszym ciągu nie
potrafiąc pohamować wesołości po wcześniejszej akcji. – Musi zapalić – dodała z
przekonaniem.
– Pchnijmy – słabym głosem zgodził się kierowca escorta.
– To dobry pomysł – Rozczochrany Dziadeczek również ochoczo przystał na naszą
propozycję, chociaż jego to akurat najmniej dotyczyło. Dobry człowiek. Tak jak my. Po
prostu.
No więc pchnęliśmy. Nawet niezbyt mocno. Ku naszemu zaskoczeniu, escort najpierw
nabrał prędkości (wiadomo, z górki) po czym niespodziewanie skręcił z szosy i
artystycznie wbił się w przydrożną skarpę.
– Czy możemy jeszcze jakoś pomóc? – nieśmiało spytała Starsza Dama, kiedy już obaj
nieszczęśnicy wygramolili się z resztek swojego samochodu.
– W sumie to już dziękujemy – powiedział jeden z nich.
I ja go nawet trochę rozumiem.
Albo skarpetki albo seks
Po krótkim popołudniowym spacerze, w zaciszu chatynki zasiedliśmy z Bazylkiem nad
jego najnowszym słownikiem obrazkowym. W pewnej chwili Bazylek zaczął ćwiczyć
zdania opowiadające o tym, co lubi a czego nie. I like sweaters, boots and jeans –
usłyszałem między innymi.
Kiedy doszliśmy do skarpetek, czyli socks, Bazylek zmontował kolejne zdanko, po którym
nagle się zamyślił.
– To trzeba starannie wymawiać – oznajmił – żeby przypadkiem nie wyszło, że lubię
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
116
seks.
Bohaterowie są zmęczeni (i trochę gorączkują)
Jakoś tak w tym sezonie nie mogliśmy się zebrać do tradycyjnego już szczepienia przeciw
grypie. Dopiero niepokojące doniesienia o nadchodzącej epidemii kontynentalnej
przygnały nas do zaprzyjaźnionej przychodni, gdzie dziś z samiutkiego rana stanęliśmy
przed smutnym obliczem Pana Doktora.
Po krótkich oględzinach, drużynowo zakwalifikowani zostaliśmy do przyjęcia szczepionki.
Niepewnie wmaszerowaliśmy do gabinetu zabiegowego, gdzie przyjęla nas jak zawsze
przemiła Pani Pielęgniarka, która bez dłuższych wstępów zapytała: – Który z panów
pierwszy?
– On – powiedziałem wskazując na Bazylka.
– On – w tym samym czasie zakrzyknął mój synek wskazując na mnie.
– Dobra, niech będzie – zgodziłem się łaskawie – dam dobry przykład.
– A ja wychodzę – oświadczył Bazylek – bo nie mogę na to patrzeć.
I zerwał się z kozetki dla skazańców.
– Niech mu pani zrobi w tatuaż – powiedział wrednie, odwrócony buzią do ściany.
– Nie, nie ma takiej potrzeby – odparła wcale niezaskoczona Pani P., zaznajomiona już z
moimi ozdobami za sprawą rozmaitych EKG i innych procedur przy których asystowała.
Po czym zaszła mnie jakoś tak od tyłu i błyskawicznie się wkłuła. Oj, zabolało, ale
postanowiłem to zachować dla siebie, bo kto wie, jak zareagowałby Bazylek na podobne
rewelacje...
Na niego przyszła kolej w chwilę później. Niczego nie przeczuwając usadowił się na moich
kolanach i dowcipkował w najlepsze. Do czasu. Co prawda, jako stary wyjadacz nie uronił
nawet jednej łezki, ale co sobie pokrzyczał to jego.
Dalsza część tak pięknie rozpoczętego dnia upłynęłą nam w bardzo dziwnej półpłynnej
atmosferze.
– Wzięło cię? – zapytał Bazylek koło południa. – Bo coś tak fisiujesz.
Oj, jeszcze jak wzięło. Snułem się po domu Dziadków, rozkosznie zakręcony i
półprzytomny. Takoż Bazylek. W końcu obaj zalegliśmy przed telewizorem i w milczeniu
obejrzeliśmy jakiś odcinek Klossa. Jakiś. Niewiele pamiętam.
Puściło nas dopiero wieczorem.
Bardzo przyjemna szczepionka
Sumo
– Nie chciałbym być mistrzem sumo – oświadczył Bazylek podczas oglądania
minimaksowego programu poświęconego maleńkim, dopiero raczkującym w tym temacie
japońskim zawodnikom – bo nie chciałbym potem być takim spaślakiem jak oni.
Bardzo słusznie.
– Posłuchaj tego, tato – dodał po chwili zaaferowany opowieścią dobiegającą z ekranu
telewizora. – Mówią, że to ulubiona dyscyplina bogów. Ale ja bym nigdy tego nie
trenował. Nawet gdyby siostra na religii powiedziała, że to dobre i tak trzeba...
– Dobrze, że masz swoje zdanie – powiedziałem bez przekonania, nie bardzo wiedząc, co
odrzec w takiej sytuacji.
– Dziadek mógłby być zawodnikiem sumo – stwierdził Bazylek niespodziewanie po chwili.
– Ma warunki, nie?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
117
Trochę ma.
Smrodek dydaktyczny
Popołudniową porą zasiedliśmy z Bazylkiem do morderczych ćwiczeń pisemnych z literką
Ś w roli głównej. Bazylek pisał i pisał... Aż tu niespodziewanie odłożył pióro, spojrzał na
mnie z wyrzutem i powiedział:
– Wiesz, tato, ty to się czasami wcale nie przejmujesz szkołą, chociaż jesteś
nauczycielem.
– Jaką szkołą? – spytałem kompletnie zaskoczony. – Moją?
– Moją – odparł Bazylek. – Siedzę nad tymi lekcjami, a ty mi tu takie głupoty
opowiadasz, że aż strach.
– O, przepraszam – zaprotestowałem ze świętym oburzeniem – ale jeszcze niedawno
bardzo lubiłeś te głupoty i mówiłeś, że cię wręcz mobilizują.
– Niby racja – zgodziło się moje dziecko – tylko, że jak ja się zasłucham w te opowieści,
to wtedy brzydko piszę i w rezultacie dostaję ochrzan.
Zamilkłem porażony tą gigantyczną porcją szczerości.
– A w szkole to też tak opowiadasz swoim uczniom kiedy nad czymś pracują? – nie dawał
za wygraną Bazylek. – Jak na przykład oni chcą się uczyć, a ty im mówisz takie różne
bla, bla, bla, tu byłem, tam pojechałem, a takie to miałem niesamowite przygody i
podobne przechwalanki. Jest tak, czy nie?
Hmmm, czasami jest.
Z tego wszystkiego zapomniałem podać, jakie przykłady zastosowania ś wymyśliło i
uwieczniło w zeszycie moje dziecko:
śledziona,
śmietnik,
kapuś,
i śmierć.
Pani od anglika, czyli... opowiadanie interwencyjne
– Ta pani od angielskiego to już trochę przesadza – oznajmił Bazylek, kiedy to w
strugach deszczu przedzieraliśmy się ze szkoły w stronę domu Dziadków – bo krzyczy i
krzyczy.
– A to dlaczego? – spytałem czując jak z wolna podnosi mi się ciśnienie. A podnosi mi się
każdorazowo, gdy ktoś bez powodu krzyczy na Bazylka.
– No, krzyczy jak o coś pytamy, albo czegoś nie rozumiemy – powiedział mój synek z
ociąganiem.
– Nieładnie – stwierdziłem – bo nauczyciel powinien być cierpliwy i wyrozumiały.
W myślach zaś dodałem, że poza tym nauczyciel jest od tłumaczenia, jak pupa od
wiadomo czego. I nie ma prawa się pieklić, gdy ktoś czegoś nie rozumie. Ale nie
podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Bazyliszkiem. Natomiast on kontynuował:
– Bo wiesz, to nie jest matma, którą rozumie każdy głupi. To jest zupełnie nowy język i
mamy prawo czegoś nie kumać, prawda?
Potwierdziłem żarliwie, chwilowo zajęty czymś zupełnie innym, a mianowicie polowaniem
na taksówkę.
Kiedy już zasiedliśmy na tylnym siedzeniu przytulnego opelka, Bazylek dokończył swój
wywód:
– Szkoda, że ty nas nie możesz uczyć, bo ty jesteś cierpliwy i się nie wściekasz.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
118
Ha. Ja akurat nie żałuję.
Superdziadek, czyli... shit happens
Ja i Bazylek programowo musimy robić wszystko inaczej niż reszta świata, toteż już dziś,
dwa dni przed czasem urządziliśmy Dziadkom przedpremierowe obchody Dnia Babci oraz
Dziadka. Kiedy Bazylek wręczył głównym bohaterom torebki z prezentami, to przez chwil
parę nawet dość umiejętnie udawali, że się cieszą. Były to bowiem podarunki w rodzaju
cieszących inaczej. Niekoniecznie obdarowanego, za to dającego – na pewno.
Dziadek otrzymał piękną, niebieską koszulkę z charakterystycznym logo, znanym
każdemu na świecie (tylko nie Dziadkowi) oraz napisem Superdziadek, Babcia zaś
stosowny odpowiednik. Też piękny.
– Dziadku, czy ty naprawdę nie wiesz, kto to jest Superman? – zapytał zdziwiony Bazylek
jakiś czas później.
– Nie wiem – odparł Dziadek – ale koszulka jest wspaniała i nareszcie w moim rozmiarze
– dokończył i zaległ na tapczanie w celu ucięcia sobie poobiedniej drzemki.
– A ja znam Supermana i wiem, o co chodzi – wtrąciła się Babcia.
Tyle dobrego.
– Tak średnio trafiliśmy z tymi prezentami – bardziej stwierdził, niż spytał Bazylek, gdy
już zaszyliśmy się w małym pokoju, by na spokojnie obgadać całą akcję. – Ale pomysł
miałeś bardzo dobry – dokończył.
Też mi się tak wydaje.
Obiecanka
Popołudniową porą trochę zwłóczyliśmy się z Bazylkiem po mieście. Najpierw
wyfasowaliśmy dla niego nowe okularki, potem zakupiliśmy słodycze, po czym wolnym
krokiem ruszyliśmy w stronę chatynki. Na lokalnym rynku natknęliśmy na niedobitki
rezerwy, która już od rana szła do cywila i jakoś dojść nie mogła. Bazylek spojrzał
krytycznie na rozchełstanych, buczących i zataczających się osiłków, pomyślał chwilę i
rzekł:
– Obiecuję, że nie wyrosnę na takiego barana.
Trzymam go za słowo.
Wrażliwiec
Podczas wspomnianego spaceru Bazylek postawił sobie za punkt honoru skuteczne
obrzucenie mnie kulkami, ze szczególnym uwzględnieniem głowy. Dwa razy nasypał mi
śniegu za kołnierz, trzy razy zakleił kulką okulary, nie licząc kilku innych pomniejszych
incydentów. Znosiłem to wszystko z godnością i uśmiechem na twarzy, nie chciałem się
bowiem wydać drętwy i zramolały.
Przed samym wejściem do chatynki, Bazylek cichutko zaszedł mnie od tyłu i gdy właśnie
mocowałem się z domofonem, wypalił mi szczerą pigułę prosto w nos. Tu już nie
zdzierżyłem i w kilku żołnierskich słowach powiedziałem, co czuję. Bazylek spojrzał na
mnie zdegustowany i skomentował:
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
119
– Wiesz, tato, ty się ostatnio zrobiłeś strasznie wrażliwy.
Rewia na lodzie
Korzystając z mikrośladów zimowej aury, po odrobieniu lekcji Bazylek wybrał się z
Dziadkiem na sanki. Po trzech kwadransach z łoskotem wparował do domu, błyskawicznie
się rozebrał rozrzucając wokół siebie doszczętnie przemoczone ciuchy, a następnie stanął
przed lustrem, z troską oglądając w nim odbicie swojego różowego (bardziej niż
zazwyczaj) tyłeczka.
– Strasznie się poobijałem – wyjaśnił w odpowiedzi na moje pytające spojrzenie – bo
robiłem na lodzie piruety i korkociągi.
– O to chodzi – pomyślałem – a wybiegany na dworze Bazylek stanowi dużo mniejsze
zagrożenie lawinowe dla obiektów zamkniętych, takich jak choćby mieszkanie Dziadków.
Tymczasem moje gołe i przemarznięte dziecko skończyło przeglądanie się w lustrze i
wskoczyło do łóżka, skąd, zawinięte w kołdrę po czubek nosa ogladało już, włączonego
nie wiedzieć kiedy minimaksa.
– A tak w ogóle to zakasowałem nawet takich jednych dziesięciolatków, bo oni się ślizgali
jak sieroty i nic nie wymyślali – kontynuował Bazylek spod kołdry. – A ja tam
wyczyniałem niestworzone figury – dokończył z dumą w głosie.
– Strasznie zgłodniałem – oznajmił Bazylek po chwili. – To chyba dlatego, że śnieg
wyciąga – dodał enigmatycznie.
Po czym wrąbał talerz zupy cebulowej i cztery tosty.
Tak trzymać.
Synek
– Nie lubię gdy go mnie mówisz synku, bo od razu wiem, że jesteś smutny –
niespodziewanie oświadczył Bazylek w drodze powrotnej z saneczkowej górki.
– Słucham? – zapytałem nieco zaskoczony.
– No, zauważyłem, że gdy się czymś martwisz, to wtedy zwracasz się do mnie synku
zamiast normalnie, po imieniu – wyjaśnił Bazylek. – I mówisz to takim piskliwym
głosikiem – dodał.
– Ja nie mam piskliwego głosiku – zaprotestowałem nienaturalnym basem.
– Jak jesteś smutny i mówisz synku to wtedy masz – upierał się Bazylek. – I wtedy
wiadomo, że masz jakieś troski.
Ja? Troski?
Rozmowy o…
Podczas gdy Bazylek śledził w minimaksie najnowsze przygody Jakuba Jakuba, ja udałem
się do łazienki, by powiesić tam kolejny obrazek. W pewnej chwili Bazylek wparował do
kibelka, w biegu ściągając z siebie spodnie oraz bokserki.
– Przepraszam, ale muszę błyskawicznie skorzystać – wyjaśnił i nie czekając na moje
opuszczenie lokalu, zasiadł na tronie z najnowszym katalogiem lego w ręku.
– Czy wszystko w porządku? – zawołałem jakiś czas później, zaniepokojony
przedłużającą się nieobecnością mojego dziecka.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
120
– W porządku – odkrzyknął Bazylek z kibelka. – Tylko nie wiedziałem, że zjadłem aż tyle
niepotrzebnych składników odżywczych.
Emergency
Kiedy beztrosko popylaliśmy z saneczkami do centrum naszej malowniczej miejscowości,
niespodziewanie ujrzeliśmy karetkę reanimacyjną, której kierowca bezskutecznie usiłował
wymanewrować w plątaninie wąskich uliczek śródmieścia i ostatecznie wtoczył się na
stromy podjazd obok kościoła.
– Ciekawe, co się stało – natychmiast zainteresował się Bazylek.
– Nie mam pojęcia – odparłem zgodnie z prawdą.
Po krótkim namyśle Bazylek przemówił ponownie:
– Może ktoś się przemodlił...
Samokrytycznie rzecz biorąc
– Jutro kupię ci kolejny zestawik Transformers Armada – zapowiedziałem Bazylkowi,
licząc na nagłą eksplozję radości z jego strony. Tymczasem Bazylek spojrzał na mnie
zbolałym wzrokiem i oświadczył:
– Nie wiem, czy mi się należy, bo mam dwie nowe uwagi w dzienniczku.
– Co znowu? – zapytałem.
– Raz nie miałem butów na zmianę, a drugim razem nie przygotowałem się do zajęć
technicznych.
– A coś bliżej? – drążyłem temat.
– No, nie przyniosłem nasionek i takiej okrągłej platforemki – wyznał Bazylek.
Podpisałem uwagi ze srogą miną, wzdychając przy tym teatralnie, w głębi serca
zamarzyłem jednak, żeby Bazylątko przynosiło ze szkoły tylko takie uwagi.
Jeśli już.
Jeżyk
– Moja babcia jest jeszcze całkiem młoda – zaczął Bazylek swoje wystąpienie w szkolnym
przedstawieniu – i chodzi ze mną na spacery, czy słońce czy pogoda.
Wtedy zupełnie odpadłem, bo warto dodać, że słowa te wypowiedział pucołowaty jeżyk w
okularkach, z nastroszonymi kolcami i czarnym noskiem wykonanym przy pomocy kredki
do oczu. Nie powinno mnie to zbytnio dziwić, bo jako bazylkowy garderobiany, jakiś czas
wcześniej, w szkolnej szatni osobiście doprowadziłem go do takiego stanu. Niemniej w
połączeniu z jego rolą było to wystąpienie zjawiskowe. Urzeczony obserwowałem więc
przedstawienie, koncentrując się oczywiście na jeżyku. Który śpiewał, tańczył i recytował,
a w wolnych chwilach potrącał się ze stojącym obok wilkiem, albo podszczypywał motylka
ustawionego tuż przed nim.
Potem Bazylek – jeżyk, wspomagany przez inne leśne stworzonka, wytaszczył zza kulis
kosz z kwiatami i... rozpoczęła się wielka bitwa o bukieciki. W krótkim czasie Pani
spacyfikowała niesforną gromadkę i w chwilę później jeżyki, wiewiórki, leszczynowe
orzeszki, motylki i cała reszta ruszyli w stronę widowni by wyłowić z tłumu stosowne
babcie i dziadków i wręczyć im kwiaty.
Pyszne widowisko.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
121
Karnawałowe zamieszanie jest zresztą w fazie rozkwitu – nie dalej jak dwa tygodnie temu
braliśmy udział w zabawie, na której Bazylek wystąpił w roli wikinga nad wikingami. W
futrzanym kubraku i takich samych butach, w bardzo autentycznym (choć gumowym)
hełmie z pyszną czachą i ze stosownym orężem w ręku robił wrażenie.
Pomysł na strój zrodził się przypadkiem. W przebraniu Spidermana Bazylek wyglądał jak
czerwono – niebieska fasolka, w stroju Robin Hooda prezentował się jakoś tak biedniutko,
natomiast kostium kościotrupa pękał w szwach na umięśnionym (powiedzmy) ciałku
mojego synka. Stanęło na wikingu. I bardzo dobrze. Kreacja była to bezkonkurencyjna. I
konsekwentna. Czego nie można było powiedzieć o muszkieterach z samurajskimi
mieczami, rewolwerowcach bez broni, czy dziewczyneczkach, które w komunijnych
sukienkach robiły za wróżki czy inne elfy.
Czasami tylko, podczas galopady po szkolnych korytarzach, spod wikingowych,
kosmatych buciorów, na chwilę wynurzały się Bazylkowe półtrampki.
Ale to szczegół.
Down the hill
– Poprosimy o jakieś słodycze dla ofiary wypadku saneczkowego – powiedziałem do
sprzedawczyni w sklepie spożywczym na lokalnym ryneczku. W tym czasie Bazylek stał w
rogu, skotłowany, ośnieżony i naburmuszony. Nie wiedzieć czemu.
Wszystko zaczęło się godzinę wcześniej, kiedy to, korzystając z uroków zimy, po raz
kolejny udaliśmy się na wyczynowo – jackassową górkę nieopodal chatynki. Póki
zjeżdżaliśmy zespołowo – wszystko było OK. Ale podczas pierwszego zjazdu solowego,
Bazylek w połowie zbocza zawinął saneczkami i koncertowo się wyłożył. Zaś wszystkie
inne dzieci, które przypadkiem zjeżdżały tą samą trasą, zaległy na nim tworząc
malowniczy kopczyk.
Po kilku chwilach Bazylek wyczołgał się spod innych zwłoczek, kopnął sanki i oświadczył,
że jest nieszczęśliwy i nie może oddychać, bo mu ktoś przycisnął brzuszek. Oraz że ma
tego wszystkiego dość i natychmiast idzie do domu. I że to wszystko oczywiście przeze
mnie.
W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak udać się do wspomnianego sklepiku po
artykuły reanimacyjne. Czyli orzeszki w czekoladzie i batonik kokosowy.
Kwadrans później Bazylek skradł mi buziaka i oświadczył:
– Wiesz, tato, ja cię bardzo kocham. Zawsze. Nawet wtedy, kiedy wygaduję do ciebie
głupie rzeczy. No, ale wtedy to ja nie myślę.
Korzystając ze sposobności wygłosiłem wtedy głupio – mądry wykład na temat tego, co
kieruje naszym życiem. Że czasami emocje, innym zaś razem rozum. I tak dalej.
– U mnie to są zazwyczaj emocje – stwierdził Bazylek – ale mam nadzieję, że przyjdzie
taki czas, kiedy będę słuchał rozumu.
I ja mam taką nadzieję.
Bilans
A bilans dwudniowego uprawiania zimowych sportów ekstremalnych przedstawia się
imponująco. Bazylek wygląda tak trochę jak Lennox Lewis po stoczeniu
dwunastorundowej walki. To znaczy: porysowane czółko, dość słusznie obity łuk brwiowy,
rozcięta warga (efekt jazdy po wybojach na śledzia) oraz limo pod lewym oczkiem. Plus
trwale uszkodzony brzuszek. Że nie wspomnę o okularkach, które po wczorajszych
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
122
sportach ekstremalnych wyglądały, jakby po nich przejechał czołg.
Jutro idziemy na łyżwy.
Ice ice baby
– Trzeba uważać, bo w tym roku lód jest wyjątkowo śliski – powiedział Bazylek, kiedy już
przywdział swoje panczeny i zrobił kilka kroków na zamarzniętym stawie kaczkowym. –
Tamtej zimy było większe opanowanie materiału – dodał i jakby dla zilustrowania swojej
tezy wywinął potrójne salto ze śrubą.
Kiedy już wstał, niezwłocznie przyjął technikę na Tarzana, to znaczy z wykorzystaniem
zwisających nad stawem wierzbowych gałęzi, których kurczowo się trzymał podczas
wędrówek po lodzie.
– I odkryłem jeszcze, że z zamachami jest trudniej, niż na spokojnie – doniósł Bazylek
niespodziewanie.
Acha.
Trochę chała (i bez balonów...)
W samo południe wybraliśmy się w towarzystwie Dam do teatru na przedstawienie
zatytułowane dziwnie znajomo Konik Garbusek. Spuśćmy zasłonę litościwego milczenia
na tę niefortunną inscenizację, która sprawiła że pomimo najszczerszych chęci wyszliśmy
przed końcem.
– Trochę chała – powiedział Bazylek opuszczając salę. – Szkoda, że chociaż nie
sprzedawali balonów – westchnął na schodach przed teatrem. – Ostatnim razem był tu
taki facet podobny do naszego Pana Pedagoga i sprzedawał świetne balony. Ale to chyba
nie był Pan Pedagog.
Też tak sądzę.
Heartbreak station
– Poznaję ten dworzec! – zawołał Bazylek na stacji w Legnicy – Ja tu już byłem. Mam
zaszczyt zaprezentować ci mój największy kolejowy koszmar – dokończył.
– Jaki koszmar? – zapytałem tłumiąc wesołość.
– Jechałem kiedyś do cioci w Lublinie i tu miałem przesiadkę na pociąg z kuszetkami. To
było najdłuższe oczekiwanie na świecie. Byłem zmęczony, było mi zimno i całe szczęście,
że potem można było spać w przedziale, bo bym chyba wykorkował – wyjaśnił Bazylek.
Ale po kolei.
Wczoraj, w ramach aranżowania ferii bez nudy, wymyśliliśmy misterny plan zakładający
przejażdżkę kolejową w nieznane. Nadrukowaliśmy cały stos rozkładów jazdy i w zaciszu
chatynki usiłowaliśmy podjąć jakąś względnie zgodną decyzję. Zagraniczne miasto
Goerlitz odpadło z powodu kiepskiego połączenia. Krajowe miasto Zgorzelec również nie
przeszło, bo zdaniem Bazylka nic tam nie ma poza Macdonaldem. Ostatecznie stanęło na
wyjeździe do Legnicy.
Choć wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 10.46, już bladziutkim świtem Bazylek postawił
cały nasz dwuosobowy garnizon na nogi i zarządził intensywne przygotowania.
W końcu ruszyliśmy w stronę stacji. Kiedy z jęzorami na brodzie wparowaliśmy do hallu
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
123
dworca, czekała tam już na nas Starsza Dama, która... przyszła nam pomachać. I bardzo
dobrze. Myślę, że głównie dzięki temu udało mi się mężnie znieść nadchodzące godziny.
Już na wstępie Bazylek oświadczył, że on nie będzie jechał na miejscu dla inwalidy
(jedynym wolnym w całym pociągu), bo nie wolno go zajmować, a poza tym źle mu się
kojarzy. W związku z tym wgramolił mi się na kolana i tak, na służbowej, twardej
ławeczce przebyliśmy całą trasę.
– Zielone światło do ulicy Pocztowej, czerwone światło do wyspy – niespodziewanie
usłyszeliśmy nad sobą, gdy przystanęliśmy na skrzyżowaniu nieopodal dworca w L.
– Oni tu mają jakąś obsesję głośniczków – powiedział trochę poirytowany Bazylek. –
Głośniczki na peronie, głośniczki w kiblu, i nawet tutaj. Czy im tu wszystko trzeba
podpowiadać? – zakończył swoje przemówienie.
– Może to dla niedowidzących – podpowiedziałem niepewnie.
– Ale i tak by nie usłyszeli w tym hałasie – bez chwili wahania odparł Bazylek.
W sumie racja.
Następnie rozpoczęliśmy włóczęgę po mieście L. Na wstępie, w EMPiK–u nabyliśmy
najnowszy Anthrax w limitowanej dwupłytowej wersji. Cudo. Potem wsunęliśmy po giga–
gofrze z bitą śmietaną i polewą czekoladową. Potem trochę poszaleliśmy w pobliskim
sklepie zabawkowym, by na koniec zasiąść w barze Hortex, gdzie symultanicznie jedliśmy
schabowego z frytkami oraz kłóciliśmy się. Bo coś tam było nie tak z Bazylkową
zabaweczką. I to rzecz jasna była moja wina. Bo go zmusiłem. Ha.
Z ulgą wsiadłem do pociągu powrotnego, gdzie już nawet Bazylkowi nie wystarczyło sił na
grandzenie. Usadowił się więc cichutko obok mnie i oddał rozkoszom podróżowania.
I tylko dwa razy strącił torbę pani siedzącej obok (bo kto kładzie bagaż na siedzeniu?).
I tylko około piętnastu razy otworzył i zamknął drzwi między wagonami (bo coś tam się
dzieje i lecą iskry).
I tylko pięć razy zrzucił butelkę z colą (krzywy stolik).
I tylko trochę pokopał inną panią siedzącą naprzeciwko (oj, niechcący, bo jest strasznie
mało miejsca)...
– Dokąd jutro jedziemy? – zapytał Bazylek entuzjastycznie w drodze powrotnej ze stacji.
Dyplomatycznie przemilczałem.
Opowieść spod kołdry
Zwaliła mnie straszna choroba. Jak sto gryp jednocześnie. Jak tornado. Nie powiem, w
którym pomieszczeniu spędziłem całą poprzednią noc i co tam porabiałem, ale i tak się
każdy bez trudu domyśli. W każdym razie, rano czułem się jak po zderzeniu autobusów.
W tej krytycznej sytuacji zainstalowaliśmy się z Bazylkiem w rezydencji Dziadków, gdzie
łaskawie pozwoliłem wszystkim, by się mną troskliwie poopiekowali. Jednym z
pielęgniarzy był Bazylek, który raz na jakiś czas podchodził do mojego łoża boleści, by
spytać o samopoczucie albo zmienić w odtwarzaczu kasetę z Klossem (a tak na
marginesie – od wczoraj obejrzałem dziewięć odcinków Stawki wiekszej niż życie i jeśli
mam być szczery to już rzygam Klossem, że się tak nieelegancko wyrażę).
Przez dzień cały moje dziecko głaskało mnie, otulało kołderką i podawało wodę, bo tylko
wodę tolerowało moje trawione straszliwą chorobą ciało.
Podczas kolejnego wejścia, Bazylek wyszeptał mi do ucha:
– Masz siłkę na czekoladkę?
Miałem. W związku z czym Bazylek pociągnął wątek.
– Jak byś miał jeszcze na coś siłkę, to mi tylko powiedz. Ja ci wszystko przyniosę –
oświadczyło moje kochane dziecko.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl
124
Jakiś czas później kochane dziecko po raz kolejny cichutko wśliznęło się do pokoiku
Babci, chwilowo zamienionego na szpital.
– Śpisz? – usłyszałem cichutkie zapytanie.
– Nie śpię – odparłem wątłym głosikiem.
– To suń się, bo w dużym pokoju nie ma cartoona – powiedział Bazylek i władował mi się
do łóżka. – Pooglądamy razem, zaraz będzie toonami – dodał i rozkręcił telewizor na cały
regulator.
Po pięciu minutach oglądania spod półprzymkniętych powiek Batmana Przyszłości mój
stan uległ zdecydowanemu pogorszeniu. Dopiero po jakimś czasie z odsieczą przybyła
Babcia, która zabrała agresora do salonu i zmusiła go do rozegrania kilku partyjek
chińczyka.
A ja mogłem sobie dalej cichutko umierać. Ha, dochodzę do wniosku, że raz na jakiś czas
lubię sobie pochorować. Taka grypa – jednodniówka to coś w sam raz dla mnie.
Ataraksja, czyli spokój na morzu
Poczytujemy sobie z Bazylkiem ostatnimi czasy miłą książeczkę zatytułowaną Wędrówki
filozoficzne. Bazylek słucha uważnie, komentuje, dopytuje... Dobry to znak. Wczoraj
przypomnieliśmy sobie opowiastkę o Epikurze (w książce występuje on jako Epikurczak),
gdzie pojawiło się pojęcie ataraksji.
– Co to jest? – zapytał Bazyliszek.
– To taki stan spokoju wewnętrznego, który Epikurczak porównuje do spokojnego morza,
o równiutkiej, niczym nie zmąconej powierzchni – odparłem.
– Eeee, to nie dla mnie – stwierdził Bazylek – bo ja to wolę jak jest sztorm i wielkie fale.
The End
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: aniaer1@tlen.pl