Gabriel Garcia Marquez Kronika zapowiedzianej śmierci

background image

GABRIEL GARCIA MARQUEZ

KRONIKA ZAPOWIEDZIANEJ

ŚMIERCI

Przełożył:

Carlos Marrodan Casas

background image

W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar wstał o piątej trzydzieści rano,

chcąc zdążyć na uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu się, że szedł w

mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się,

poczuł się cały zbryzgany ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się drzewa - powiedziała

mi Placida Linero, jego matka, odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły tego

nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień wcześniej śniło mu się, że leciał sam w samolocie z

cynfolii, który swobodnie przelatywał pomiędzy migdałowcami”. Cieszyła się w pełni

zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki cudzych snów, pod warunkiem że opowiadano je na

czczo, nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w snach swego syna - ani w

tych dwóch ostatnich, ani w poprzednich z drzewami, które opowiadał jej we wszystkie ranki

poprzedzające jego śmierć.

Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał krótko i źle, nie zdejmując

ubrania. Obudził się z bólem głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego strzemienia,

szybko jednak uznał to za naturalne skutki weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana.

Nie dość tego: wiele osób napotkanych przez niego od momentu, gdy wyszedł z domu o

szóstej pięć, aż do chwili kiedy w godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz,

wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w dobrym humorze, i że wszystkim

mimochodem napomknął coś o pięknym dniu. Nikt nie był pewien, czy miał na myśli pogodę.

Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był pogodny, z nadlatującą od plantacji

bananowych morską bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po dobrym lutym

tamtych czasów. Większość zgodnie jednak stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo

niskie i posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód, a w chwili nieszczęścia

siąpiła mżawka, taka sama, jaką widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi o

mnie, to po weselnej pijatyce wracałem do przytomności na apostolskim łonie Marii

Alejandriny Cervantes i obudziły mnie dopiero dzwony bijące na trwogę, choć myślałem, że

uderzono w nie na cześć biskupa.

Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie krochmalone, takie same jak te,

które miał na sobie poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie okazje. Gdyby

nie wizyta biskupa, włożyłby spodnie i koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to,

w co ubierał się w każdy poniedziałek, gdy jechał do hacjendy „Divino Rostro”,

odziedziczonej po ojcu i zarządzanej przez niego roztropnie, choć bez większych sukcesów.

Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum 357, którego pociski z pancernej stali, jak

mawiał, mogły przeciąć konia na pół. W sezonie polowań na kuropatwy brał swoje

sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim arsenale miał: manlicher schonauer 30.06, holand

background image

magnum 300, hornet 22 z celownikiem optycznym i wielostrzałowego winczestera. Spał

zawsze tak jak jego ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia jednak przed

wyjściem z domu wyjął naboje i schował do szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał

broni nabitej” - powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym, tak jak wiedziałem, że broń

chował w jednym miejscu, amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby

przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania broni wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk

narzucony przez ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna ze służących, chcąc zdjąć poszewkę z

poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet wypadł i uderzając o podłogę wystrzelił, kula zaś

roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z bitewnym gwizdem przeleciała przez

jadalnię sąsiedniego domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej wielkości z

głównego ołtarza kościoła na drugim końcu placu. Santiago Nasar, wówczas małe dziecko,

nie zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez nieszczęśliwy traf.

Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci matka, była wizja jego przelotnego

pobytu w sypialni. Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej apteczce

tabletkę aspiryny; matka zapaliła wówczas światło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach

ze szklanką wody w ręku, i takim miała go zapamiętać na zawsze. Santiago Nasar

opowiedział jej wówczas sen, ona jednak nie zwróciła uwagi na drzewa.

- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie - powiedziała.

Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej pozycji, w jakiej zastałem ją,

powaloną przez ostatnie światła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego miasteczka,

próbując złożyć z tylu rozproszonych odłamków rozbite zwierciadło pamięci. Nawet w

pełnym świetle z trudem rozpoznawała kształty, a do skroni przyłożone miała zioła mające

uśmierzyć wieczny ból głowy, który pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni przeszedł przez

sypialnię. Leżała na boku, próbując podnieść się uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w

półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium, który tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy

popełniono zbrodnię.

W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi, pomyliła mnie ze wspomnieniem

Santiago Nasara. „Tam stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe lniane ubranie, prane w

samej wodzie, bo miał tak delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu krochmalu”. Siedziała

dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze złudzenia, że syn

wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia”.

Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia

jeden lat, był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym

synem małżeństwa z rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar

background image

wydawał się szczęśliwy przy ojcu, póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata

wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej

odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako dziecko, władania bronią palną,

miłości do koni i układania do łowów drapieżnych ptaków, ale również wypróbowanej sztuki

odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po arabsku, ale w obecności Placidy Linero po

hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich uzbrojonych w

miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji pokazu

sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do

przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie

samemu już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy.

W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało,

pomyślała, że pomylił mu się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek” -

powiedziała mi. Ale wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła

się okazja ucałować pierścień biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania.

- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak

zwykle, i odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.

Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych

wzbudzał w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino” - wyznał mi kiedyś. Jedynym

zmartwieniem matki w związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu,

słyszała bowiem, jak kichał przez sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej

ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. Widziała go po raz ostatni.

Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani

przez cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed

jej śmiercią. - Słońce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu”. Oprawiała na śniadanie trzy

króliki, atakowana przez dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy

wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył się całą noc” - wspominała bez czułości Victoria Guzman.

Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka, podała mu jak w każdy poniedziałek kubek

gorzkiej kawy z odrobiną wódki z trzciny cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy.

Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem ognia i kurami śpiącymi na żerdkach

wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną aspirynę i usiadł, by łyk po

łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i nie odrywając

wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo swego

wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już

rozpierać hormony. Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za

background image

przegub dłoni.

- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym

nożem.

- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja

żyję. Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat

kochał się z nią po stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie

mu przeszło. Divina Flor, córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest jej

przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago Nasara i przeświadczenie to budziło w niej

przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie narodzi” - powiedziała mi, gruba,

przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany ojciec - odparowała jej

Victoria Guzman. - Zasraniec”. Ale nie potrafiła opanować gwałtownego dreszczu trwogi na

wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z królika

dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.

- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek?

Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudziestu lat, by zrozumieć, że mężczyzna

przyzwyczajony do zabijania bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże

Święty - krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem”. W ten

poranek zbrodni było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom

wnętrzności królików. Byle tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie

momencie całe miasteczko zostało zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego

biskupa.

Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym magazynie, o ścianach z surowych

desek i dwuspadowym cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając portowych

odpadków. Został zbudowany w czasach, kiedy rzeka była na tyle żeglowna, iż barki, a nawet

niektóre statki pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez bagniska estuarium. Gdy

Ibrahim Nasar przybył pod koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie statki nie

przypływały już wskutek zmiany nurtu, wobec czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim

Nasar kupił go niemal za darmo, planując założenie w nim sklepu z artykułami

importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i dopiero przed ślubem przerobił go na dom

mieszkalny. Na parterze urządził salon do wszystkiego, w głębi dobudował stajnię dla

czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z oknami wychodzącymi na port, przez które o

każdej porze wpadał fetor wód. W salonie pozostawił jedynie kręcone schody wyłowione po

jakiejś katastrofie okrętowej. Na piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu celnego,

urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady dzieci, które chciał mieć, a nad

background image

rosnącymi na placu drzewami migdałowymi zbudował balkon, gdzie Placida Linero

siadywała w marcowe popołudnia, by tam znaleźć ulgę w swej samotności. Od frontu

zachował główne drzwi i dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami. Pozostawił też

tylne drzwi, podwyższając je nieco, tak by mieścił się w nich koń. Zachował również część

dawnego nabrzeża. Właśnie te drzwi były najczęściej używane, choć nie dlatego, iż były

najprostszym wejściem do stajni i kuchni, ale przede wszystkim dlatego, że bezpośrednio

wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi przez plac. Główne drzwi, poza

świątecznymi okazjami, zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego właśnie przy

nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go

zabić, i właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość powitania biskupa, aczkolwiek

musiał okrążyć dom, żeby dojść do portu.

Nikt nie mógł pojąć zbiegu tylu fatalnych okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia

śledczy musiał je spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o tym jego zabiegi w

aktach, by faktom nadać racjonalną interpretację. Drzwi wychodzące na plac wielokrotnie

pojawiały się w zeznaniach pod nazwą z powieści odcinkowej jako „Fatalne drzwi”. W

istocie zaś jedyną wiarygodną interpretacją wydawało się wyjaśnienie Placidy Linero, która

odpowiadając na pytanie użyła matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził

tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany”. Zdawała się to być prawda tak prosta, iż sędzia

śledczy odnotował ją na marginesie, nie wciągnął jej jednak do akt.

Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka

wiedziały, że na Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach przyznała, że obie

wiedziały już o tym, kiedy wszedł do kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym

żebraczka, która przyszła nieco po piątej prosząc o mleko; powiedziała też, dlaczego chcą go

zabić i gdzie na niego czekają. „Nie uprzedziłam go, bo myślałam, że te groźby to pijackie

gadanie” - dodała Victoria. Ale podczas którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman

już nie żyła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka nie powiedziała nic Santiago Nasarowi, bo

w skrytości serca chciała, żeby go zabito. Ona zaś nie uprzedziła go, bo wtedy była tylko

przestraszoną dziewczynką, niezdolną do podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła się

jeszcze bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk dłoni, lodowatej i skamieniałej

jak ręka trupa.

Santiago Nasar przeszedł długimi krokami przez półmrok domu, poganiany radosnym

buczeniem biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć mu drzwi, i usiłowała

nie dać się złapać pomiędzy klatkami śpiących ptaków w jadalni, pomiędzy wiklinowymi

meblami i wiszącymi paprociami w salonie, ale gdy odsunęła zasuwę, nie zdołała już uniknąć

background image

wyciągniętych szponów drapieżnego krogulca. „Złapał mnie za całą pipę - powiedziała mi

Divina Flor. - Zawsze to robił, kiedy mnie przyłapał w jakimś kącie, ale tamtego dnia nie

przestraszyłam się jak zwykle, tylko strasznie zachciało mi się płakać”. Przepuściła go, by

mógł wyjść, i przez uchylone drzwi zobaczyła na placu migdałowce ośnieżone blaskiem

świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek więcej. „Wtedy statek przestał wyć i zaczęły piać

koguty - powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było uwierzyć, aby w miasteczku

znajdowało się aż tyle kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z biskupem”. Jedyne, co

mogła zrobić dla mężczyzny, który nigdy nie miał być jej mężczyzną, to zostawić wbrew

poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby mógł w razie czego wejść z

powrotem. Ktoś, kogo nigdy nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką

ostrzegającą Santiago Nasara, że czekają na niego, by go zabić, ujawniając przy tym miejsce,

motywy i inne szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy Santiago Nasar

wychodził z domu, nie dostrzegł go jednak, tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie

dostrzegł go zresztą nikt jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została dokonana.

Minęła już szósta, jednak światła uliczne jeszcze się paliły. Z gałęzi migdałowców i

niektórych balkonów zwisały kolorowe weselne girlandy i można było pomyśleć, że

powieszono je dopiero co na cześć biskupa. Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla

muzyków, wyglądał niczym śmietnisko pełne pustych butelek, przeróżnych pozostałości i

odpadków po publicznej zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z domu, wiele osób

przynaglonych buczeniem statku biegło w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem

był sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem, gdzie w tym czasie siedzieli dwaj mężczyźni

czekający na Santiago Nasara, żeby go zabić. Clotilde Armenta, właścicielka sklepu, ujrzała

go w brzasku świtu i odniosła wrażenie, że ubrany jest w aluminium. „Już wtedy wyglądał jak

zjawa” - powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić, zasnęli na krzesłach, przytulając

do piersi noże owinięte w gazetę. Clotilde Armenta wstrzymała oddech, żeby ich nie obudzić.

Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po dwadzieścia cztery lata i byli tak do

siebie podobni, że z trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu, ale dobrego charakteru” -

głosił akt sprawy. Ja, znając ich od szkoły podstawowej, opisałbym ich tak samo. Tego dnia

rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury, zbyt ciężkie i zbyt przyzwoite jak na

Karaiby, i choć ich twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak porannego

rytuału i ogolili się. Chociaż pili nieprzerwanie od przededniu wesela, po tych trzech dniach

nie byli już pijani, wyglądali tylko jak niewyspani lunatycy. Zasnęli przy pierwszych

podmuchach świtu, po prawie trzech godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to

był ich pierwszy sen od piątku.

background image

Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się, ale instynkt wyrwał ich

całkowicie ze snu, dopiero gdy Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił

wówczas za swój pakiet owinięty w gazetę, a Pedro Vicario zaczął wstawać.

- Na miłość boską - szepnęła Clotilde Armenta. - Zostawcie to na później, choćby

przez wzgląd na księdza biskupa.

„Jakby mnie Duch Święty nawiedził” - często powtarzała później. Był to istotnie

opatrznościowy przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym, co powiedziała, bliźniacy

Vicario zreflektowali się i ten, który już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem

Santiago Nasara przechodzącego przez plac. „Patrzyli na niego raczej z żalem” - mówiła

Clotilde Armenta. W tej samej chwili przez plac przeszły bezładnie w swych sierocych

mundurkach wychowanki szkoły prowadzonej przez zakonnice.

Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł na ląd. W porcie, poza

miejscowymi władzami i dziećmi ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było

klatek z podtuczonymi kogutami przyniesionymi w prezencie dla biskupa, zupa z kogucich

grzebieni była bowiem jego ulubionym przysmakiem. Przy nabrzeżu zwalono tyle stosów

drewna, iż załadowanie ich na statek trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle

nie przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu rzeki dysząc niby smok i wówczas orkiestra

zagrała hymn biskupi, a koguty w klatkach zaczęły piać, budząc wszystkie koguty w

okolicznych osadach.

W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na drewno, napędzane kołem

łopatkowym, zanikały już powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już pianol ani

specjalnych kajut na miodowe miesiące, to ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był

jednak nowy i zamiast jednego komina miał dwa, opasane, niczym banderolą, barwami

narodowymi, zaś koło łopatkowe od rufy nadawało mu impet pełnomorskiego statku. Na

najwyższym mostku przy kapitańskiej kabinie w otoczeniu swej świty Hiszpanów, stał biskup

w białej sutannie. „Pogoda była jak na Boże Narodzenie” - powiedziała moja siostra Margot.

Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak wynika z jej opowieści, statek wydał gwizd i trysnął

strumieniem sprężonej pary, mocząc tych, którzy stali przy samym brzegu. Wszystko

wydawało się ulotną złudą: biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy nabrzeżu

tłumów, zaczął kreślić w powietrzu znak krzyża i nieprzerwanie udzielał swego

błogosławieństwa, z przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki statek nie

zniknął z oczu pozostawiając za sobą wrzawę kogutów.

Santiago Nasar miał powody, by poczuć się rozgoryczonym. Uczestniczył w

przygotowaniach w odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora, znosząc wiele

background image

wiązek drewna i osobiście wybierając koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach.

Uczucie zawodu nie trwało jednak długo. Zdaniem mojej siostry Margot, która stała razem z

nim przy nabrzeżu, był w bardzo dobrym humorze i pełen chęci do kontynuowania zabawy,

mimo uporczywego bólu głowy. „Nie wyglądał na przeziębionego i tylko cały czas rozmyślał

o tym, ile kosztowało wesele” - powiedziała mi. Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił

liczby, które spotęgowały jego podziw. Był na weselu z Santiago Nasarem i ze mną prawie do

czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę nocy na rozmowach w domu

swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd do obliczenia kosztów

wesela. Oszacował, że pod nóż poszło dla gości czterdzieści indyków i jedenaście świń, i

cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu miasteczka.

Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące

butelek rumu rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy

inny sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w

miasteczku. Santiago Nasar pomarzył na głos:

- Taki będzie mój ślub - powiedział. - Życia wam nie starczy, żeby o nim

rozpowiadać.

Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze pomyślała o szczęściu Flory

Miguel, która mając w swym życiu już tak wiele, na dodatek miała dostać jeszcze Santiaga

Nasara na tegoroczne święta Bożego Narodzenia. „Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło

być lepszej partii od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny, dobrze wychowany i w

wieku dwudziestu jeden lat z własnym majątkiem”. Miała zwyczaj zapraszania go do nas,

kiedy na śniadanie były placki maniokowe, a tego dnia rano moja matka właśnie je robiła.

Santiago Nasar z entuzjazmem przyjął zaproszenie.

- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i nagle zauważył, że zostawił

zegarek na nocnym stoliku. - Która jest godzina?

Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z

nim w stronę placu.

- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział mojej siostrze.

Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było już gotowe. „To naleganie było

dziwne - powiedział mi Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że Margot już

wiedziała, że mają go zabić, i chciała go ukryć w twoim domu”. Mimo to Santiago Nasar

namówił ją, by pierwsza poszła do domu, on zaś w tym czasie przebierze się w ubranie

jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w „Divino Rostro”, by kastrować młode byczki.

Pożegnał ją tym samym ruchem ręki, którym pożegnał swoją matkę, i oddalił się w stronę

background image

placu, trzymając pod rękę Cristo Bedoyę. Widziała go po raz ostatni.

Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że mają zabić Santiago Nasara. Don

Lazaro Aponte, emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od jedenastu lat, pomachał

mu ręką. „Miałem realne podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne

niebezpieczeństwo” - powiedział mi. Ksiądz Carmen Amador również się nie przejął. „Kiedy

zobaczyłem, że jest zdrów i cały, pomyślałem, że to wszystko było fałszywą pogłoską” -

wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie zadał sobie pytania, czy Santiago Nasar został

przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się nieprawdopodobne, by mogło być

inaczej.

Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych niewielu osób, które nie wiedziały, że

grozi mu śmierć. „Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu, choćbym musiała go

związać” - oświadczyła sędziemu śledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze

dziwniejsze było to, że nie wiedziała o tym również moja matka, osoba dowiadująca się o

wszystkim wcześniej niż ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z domu,

nawet na mszę. Podziwiałem tę jej właściwość od czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by

iść do szkoły. Co rano zastawałem ją taką, jaką była w owych czasach - bladą i tajemniczą,

zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w popielatym blasku świtu i spowiadającą mi między

jednym a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie, podczas gdyśmy spali. Zdawała

się być zespolona z innymi ludźmi w miasteczku niewidzialnymi nitkami tajemnej łączności,

szczególnie z ludźmi w jej wieku, czasem bowiem zaskakiwała nas wieściami

wyprzedzającymi sam bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce jasnowidzenia.

Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej

nad ranem. Wymiotła już patio, a kiedy moja siostra Margot wychodziła na przywitanie

biskupa, zastała ją mielącą maniok. „Słychać było koguty” - mówi zazwyczaj moja matka

wspominając tamten dzień. Nie skojarzyła nigdy odległej wrzawy z przyjazdem biskupa, lecz

z dogasającym weselem.

Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku drzew mangowych nie opodal

rzeki. Moja siostra szła do portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt podnieceni

wizytą biskupa, by zajmować się innymi sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli

przyjąć boże lekarstwo, kobiety wybiegały z podwórzy z indykami, prosiakami i z wszystkim,

co nadawało się do jedzenia, z drugiego zaś brzegu przypływały czółna ozdobione kwiatami.

Później jednak, gdy biskup przepłynął obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi na

lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała wymiarów sensacyjnego skandalu. To

właśnie wówczas moja siostra Margot poznała ją w całej okazałości i brutalności: Angela

background image

Vicario, owa piękna dziewczyna, która wyszła za mąż poprzedniego dnia, została zwrócona

do domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie była dziewicą. „Poczułam się tak,

jakbym to ja miała umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili się nad tą bujdą,

nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany w

podobną intrygę”. Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario czekają na niego, żeby go

zabić.

Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzymując płacz. W jadalni zastała mają

matkę przystrojoną w niedzielną suknię w niebieskie kwiaty, na wypadek gdyby biskup

przyszedł nas pozdrowić, i śpiewającą podczas nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości.

Siostra dostrzegła, że położyła o jedno nakrycie więcej niż zazwyczaj.

- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka. - Powiedziano mi, że

zaprosiłaś go na śniadanie.

- Zabierz je - odrzekła moja siostra.

Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak, jakby już wiedziała - zwierzyła

mi się. - Tak jak zwykle, gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do połowy, ona już

wie, jaki jest koniec”. Ta zła wiadomość była zaszyfrowanym węzełkiem dla mojej matki.

Młodemu Santiago nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego matką chrzestną. Była

jednak również w jakimś stopniu spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny

młodej. Mimo to, nie czekając już końca opowieści, włożyła pantofle na obcasach i narzuciła

mantylkę do mszy, używaną wówczas przez nią jedynie do wizyt kondolencyjnych. Mój

ojciec, który wszystko słyszał leżąc w łóżku, pojawił się w jadalni w piżamie i wystraszony

zapytał, gdzie idzie.

- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To niesprawiedliwe, żeby wszyscy

wiedzieli, że mają zabić jej syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie.

- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu, co z rodziną Vicario - odparł

ojciec.

- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - odpowiedziała.

Moi młodsi bracia zaczęli wychodzić ze swych pokoi. Najmłodsi, smagnięci

powiewem tragedii, uderzyli w płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi i

nie zwróciła również uwagi na męża.

- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej.

Była już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna siedmioletni, jedyny ze

wszystkich dzieci był już ubrany do szkoły.

- Idź z nią - rozkazał mu ojciec.

background image

Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani dokąd idą, i chwycił się jej ręki.

„Gadała sama do siebie - powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu, zasrane

bydlaki, nie potrafią nic zrobić, co by nie było nieszczęściem”. Nie zdawała sobie nawet

sprawy z tego, że prowadzi za rękę dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że zwariowałam -

powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z daleka słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa

zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu”. Przyspieszyła kroku z determinacją,

na jaką ją tylko było stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki ktoś biegnący w przeciwnym

kierunku nie zlitował się nad jej obłędem.

- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago - krzyknął mijając ją. - Już go zabili.

Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej rodzicom, przyjechał do nas po raz

pierwszy w sierpniu poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem. Przypłynął na

kursującym raz w tygodniu statku; przez ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze

srebrnymi ozdobami, dopasowanymi do klamry przy pasku i sprzączek przy getrach.

Dochodził trzydziestu lat, dość dobrze jednak skrywanych, miał bowiem wąskie biodra

początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną saletrzanym powietrzem. Przyjechał

w krótkiej kurtce i w bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z niebarwionej skóry cielęcej,

i w rękawiczkach z koźlej skóry w tym samym kolorze. Magdalena Oliver przypłynęła razem

z nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu. „Wyglądał na pedała. Aż żal było

patrzeć, bo był taki cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać całego”. Nie tylko jej

przyszło to na myśl i nie ona ostatnia miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był

mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego wejrzenia.

Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły list, w którym mimochodem

napisała: „Przyjechał bardzo dziwny człowiek”. W następnym liście napisała: „Ten dziwny

człowiek nazywa się Bayardo San Roman i wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście

go nie widziałam”. Nikt nie dowiedział się nigdy, po co przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie,

by go zapytać o to na krótko przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po wszystkich

miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę”. Być może powiedział prawdę, ale mógł równie

dobrze powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki sposób mówienia, dzięki któremu

bardziej ukrywał myśli, niż je wyjawiał.

Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest inżynierem kolejnictwa i

rozprawiał o naglącej potrzebie wybudowania linii kolejowej aż po interior w celu

zabezpieczenia się przed kaprysami rzeki. Następnego dnia musiał wysłać telegram i nadał go

background image

osobiście, ucząc przy okazji telegrafistę sposobu zużytkowania już wyczerpanych

akumulatorów. Z tą samą znajomością rzeczy rozmawiał o chorobach strefy przygranicznej z

lekarzem wojskowym, który w tych miesiącach przeprowadzał u nas werbunek. Lubił długie i

huczne zabawy, ale głowę miał mocną, potrafił wspaniale łagodzić wszelkie zatargi i był

wrogiem karcianych oszustw. Pewnej niedzieli, po mszy, rzucił wyzwanie najsprawniejszym

pływakom, a było ich wielu, wyprzedzając tych najlepszych o dwadzieścia długości. Matka

opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w swoim stylu: „Zdaje się, że także

opływa w złoto”. Odpowiadało to przedwczesnej legendzie, według której Bayardo San

Roman nie tylko potrafił zrobić wszystko, i to bardzo dobrze, ale miał również

nieograniczone możliwości.

Matka moja udzieliła mu ostatecznego błogosławieństwa w jednym z

październikowych listów: „Ludzie bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a

w zeszłą niedzielę przyjął komunię na kolanach i służył do mszy po łacinie”. W owym czasie

nie można było przyjmować komunii na stojąco, a msze odprawiano wyłącznie po łacinie,

niemniej moja matka zazwyczaj czyni takie zbyteczne uściślenia, kiedy chce dotrzeć do sedna

sprawy. A mimo to, wydawszy ten uświęcający werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle

nie wspominała o Bayardzie San Roman, nawet wtedy gdy już dla nikogo nie było tajemnicą,

że chce się ożenić z Angelą Vicario. Dopiero w wiele lat po nieszczęsnym weselu wyznała

mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by sprostować list z października, i że jego złote

oczy przyprawiły ją o dreszcze przerażenia.

„Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty sam mi powiedziałeś, że takich

rzeczy nie wolno pisać w listach”.

Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii świątecznych, i nie zrobił na mnie

wrażenia człowieka tak dziwnego, jak mówiono. Owszem, wydał mi się atrakcyjny, ale

bardzo daleki od idyllicznej wizji Magdaleny Oliver. Wydał mi się wbrew swoim wybrykom

mężczyzną poważnym, który pod zbyt hojnie roztaczanym urokiem ledwie skrywa tłumione

napięcie. Przede wszystkim wydał mi się jednak człowiekiem bardzo smutnym. W tym czasie

sformalizował już swe miłosne uczucia względem Angeli Vicario.

Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak się poznali. Właścicielka

pensjonatu dla samotnych mężczyzn, gdzie zamieszkał Bayardo San Roman, opowiadała, że

gdzieś pod koniec września, gdy jej gość po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na

biegunach, Angela Vicario ze swą matką przechodziły przez plac, niosąc dwa kosze

sztucznych kwiatów. Bayardo San Roman ocknął się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną

czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi istotami w martwocie drugiej godziny

background image

po południu, i zapytał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowiedziała mu, że jest to

najmłodsza córka towarzyszącej jej kobiety i że nazywa się Angela Vicario. Bayardo San

Roman odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca placu.

- Imię pasuje do niej jak ulał - powiedział. Następnie złożył głowę na oparciu i znowu

zamknął oczy.

- Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi przypomnieć, że mam się z nią ożenić.

Angela Vicario wyznała mi, że właścicielka pensjonatu opowiedziała jej o tym

zdarzeniu, jeszcze zanim Bayardo San Roman zaczął się do niej zalecać. „Bardzo się

przestraszyłam” - powiedziała. Trzy osoby przebywające wówczas w pensjonacie

potwierdziły, że zdarzenie to rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery powątpiewały

w jego prawdziwość. Za to wszystkie wersje były zgodne co do tego, że Angela Vicario i

Bayardo San Roman spotkali się po raz pierwszy w październiku, w dniu święta narodowego,

na festynie dobroczynnym, gdzie jej zadaniem było ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy

Bayardo San Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do stoiska loterii fantowej

prowadzonego przez bladą i wbitą w futerał żałoby sprzedawczynię losów i zapytał ją, ile

kosztuje patefon inkrustowany macicą perłową, który miał być największą atrakcją festynu.

Odpowiedziała mu, że nie jest na sprzedaż, tylko do wylosowania.

- To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie łatwiejszy do nabycia, a poza tym

tańszy. Wyznała mi, że udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z przyczyn nie

mających nic wspólnego z miłością, wprost przeciwnie. „Gardziłam wyniosłymi

mężczyznami, a nigdy nie spotkałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi wspominając

tamten dzień. - Poza tym pomyślałam, że to Polak”. Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy

ogłosiła pośród pożądliwego oczekiwania tłumu numer losu wygrywającego patefon i okazało

się, iż rzeczywiście wygrał go Bayardo San Roman. Nie mieściło jej się w głowie, że wykupił

wszystkie losy loterii tylko po to, by zrobić na niej wrażenie.

Tego wieczoru Angela Vicario wróciwszy do domu natknęła się na patefon

zapakowany w elegancki papier przewiązany wstążką z organdyny. „Nigdy nie zdołałam

ustalić, skąd wiedział, że właśnie są moje urodziny” - powiedziała mi. Wiele wysiłku

kosztowało ją przekonanie swych rodziców, że nie dała żadnych powodów Bayardowi San

Roman, by ośmielił się przysłać jej aż taki prezent, a tym bardziej by zrobił to w sposób tak

ostentacyjny, że musieli to zauważyć wszyscy. Koniec końców jej starsi bracia, Pedro i Pablo,

odnieśli patefon do hotelu, by zwrócić go właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż nie

było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał.

Rodzina nie wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku Bayarda San Roman. Bliźniacy

background image

powrócili dopiero następnego dnia o świcie zamroczeni alkoholem, taszcząc z powrotem

zarówno patefon, jak i Bayarda San Roman, by kontynuować zabawę już w domu.

Angela Vicario była najmłodszą córką w niezbyt zamożnej rodzinie. Jej ojciec, Poncio

Vicario, był skromnym złotnikiem, ale stracił wzrok od ciągłego cyzelowania cacuszek ze

złota, walcząc w ten sposób o zachowanie szacunku dla siebie i rodziny.

Pura del Carmen, jej matka, była nauczycielką, póki nie wyszła za mąż raz na zawsze.

Jej łagodny i nieco przygnębiony wygląd znakomicie skrywał surowość charakteru.

„Wyglądała jak zakonnica” - wspomina Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym

oddaniem opiece nad mężem i wychowywaniu swych dzieci, iż niejeden zapomniał czasami o

jej istnieniu. Obie starsze córki wyszły za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i bliźniakami

mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła na zapalenie opon mózgowych i przez dwa

lata po jej śmierci obchodzili po niej żałobę, nieco złagodzoną w domu, ale rygorystycznie

przestrzeganą poza nim. Braci wychowywano po to, żeby byli mężczyznami. One zostały

wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować na bębenku, szyć na maszynie,

robić koronki klockowe, prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne desery,

kaligrafować zawiadomienia o zaręczynach, a w odróżnieniu od ówczesnych dziewcząt, które

zaniedbały kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce czuwania przy chorych,

niesienia pociechy umierającym i owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do

zarzucenia moja matka, to zwyczaj czesania się przed pójściem spać. „Dziewczęta - mówiła

im - nie czeszcie się na noc, bo żeglarze się spóźniają”. Poza tym uważała, iż nie było lepiej

wychowanych córek. „Są doskonałe - mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z

nimi szczęśliwy, bo zostały wychowane po to, żeby cierpieć”. A jednak mężom obu

najstarszych córek było niezmiernie trudno przełamać tę rodzinną zaporę, nigdy się bowiem

nie rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i wciąż doszukiwały się niecnych

intencji w zamiarach mężczyzn.

Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich czterech sióstr, zaś matka moja

mawiała, że urodziła się tak jak wielkie królowe w przeszłości: z pępowiną owiniętą wokół

szyi. Zaniedbany wygląd i ubóstwo ducha wróżyły jej jednak niepewną przyszłość.

Widywałem ją rokrocznie podczas ferii bożonarodzeniowych i za każdym razem wydawała

się coraz bardziej upośledzona, gdy tak tkwiła w oknie swego domu, w którym siadywała po

południu, by robić kwiaty ze szmat i razem z sąsiadkami śpiewać walce niezamężnych

panien.

„Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago Nasar - ta twoja głupiutka

kuzynka”. Niespodziewanie, na krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy

background image

ubraną po raz pierwszy jak dorosła kobieta, z zakręconymi włosami, i nie mogłem wprost

uwierzyć, że to ona we własnej osobie. Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie pogłębiało

się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że Bayardo San Roman chce się z nią ożenić,

wielu pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza. Rodzina przyjęła nowinę nie tylko z

należną powagą, ale i z dużą radością. Oprócz Pury Vicario, która postawiła warunek, by

Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do tej pory bowiem nikt nie wiedział, kim

jest. Wiedza o jego przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł na ląd w swym

stroju artysty, zachowując odtąd tyle dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy

najbardziej nawet szaleńczy wymysł mógł okazać się prawdą. Doszło do tego, że

rozpowiadano, iż zrównał z ziemią całe miasteczka i jako dowódca oddziału zaprowadził

terror w Casanare, że był zbiegiem z Cayenne, że widziano go w Pernambuco, jak próbował

nabić sobie kabzę dzięki wytresowanej parze niedźwiedzi, i że dotarł w kanale Los Vientos

do szczątków hiszpańskiego galeonu załadowanego złotem. Bayardo San Roman sam położył

kres tym domysłom w bardzo prosty sposób: sprowadził całą swoją rodzinę.

Było ich czworo: ojciec, matka i dwie oszałamiające siostry. Przybyli o jedenastej

rano w fordzie T ze służbową rejestracją, napełniając ulice niesamowitą wrzawą kwaczącego

klaksonu. Matka, Alberta Simonds, rosła Mulatka z Curacao, mówiąca hiszpańszczyzną

przesiąkniętą jeszcze tamtejszą mową, za swej młodości została uznana za najpiękniejszą

spośród dwustu najpiękniejszych z całych Antyli. Siostry dopiero co rozkwitłe zdawały się

być dwiema narowistymi źrebicami. Największym atutem był jednak ojciec: generał Petronio

San Roman, bohater wojen domowych z ubiegłego wieku i jedna z największych sław rządu

konserwatywnego od czasu, gdy zmusił pułkownika Aureliana Buendia do odwrotu w bitwie

pod Tucurinca. Moja matka była jedyną osobą, która nie poszła się z nim przywitać, gdy

dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich małżeństwu, wprost przeciwnie -

powiedziała mi. - Ale ślub to jedno, a czymś zupełnie innym jest podanie ręki człowiekowi,

który kazał strzelić w plecy Gerineldowi Marquezowi”. Z chwilą kiedy wychylił się w białym

kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go dzięki popularności jego portretów.

Ubrany był w płócienny garnitur koloru pszenicy, getry z kurdybanu ze sznurowadłami

wiązanymi na krzyż, zaś na nosie miał binokle przytroczone łańcuszkiem do jednej z dziurek

w kamizelce. W klapie miał order za odwagę, w ręku zaś laskę z wyrytym na gałce godłem

państwowym. Wysiadał pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem naszych złych

dróg, i wystarczyło, że pojawił się na stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San

Roman ożeni się, z kim mu się będzie żywnie podobało.

To Angela Vicario nie chciała wyjść za niego. „Był, jak dla mnie, za bardzo męski” -

background image

powiedziała mi. Poza tym Bayardo San Roman nie próbował jej nawet uwieść, ograniczając

się do zauroczenia całej rodziny swym wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy

trwogi owej nocy, kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi mężami, zebrani w salonie,

zmusili ją do wyjścia za mąż za mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali

się na uboczu. „To były dla nas babskie duperele” - powiedział mi Pablo Vicario.

Decydującym argumentem rodziców było stwierdzenie, że rodzina zawdzięczająca swą

godność skromności nie ma prawa wzgardzać takim zrządzeniem losu. Angela Vicario ledwie

odważyła się napomknąć o istnieniu takiej przeszkody jak brak miłości, ale matka obaliła to

jednym zdaniem:

- Miłości też się można nauczyć.

W odróżnieniu od ówczesnych narzeczeństw, trwających długo i surowo strzeżonych,

ich narzeczeństwo trwało jedynie cztery miesiące ze względu na niecierpliwość Bayarda San

Roman. A nie było ono krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub odwlec do

dnia, gdy skończy się rodzinna żałoba. Czas ten jednak minął spokojnie dzięki urzekającej

łatwości, z jaką Bayardo San Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej nocy zapytał mnie,

jaki dom najbardziej mi się podoba - opowiadała mi Angela Vicario. - A ja odpowiedziałam

mu, zupełnie nie wiedząc, po co mnie o to pyta, że najładniejszym domem w miasteczku jest

domek wdowca Xius”. Osobiście odpowiedziałbym tak samo. Domek ten stał na

wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego widać było bezkresny raj bagnisk pokrytych

fioletowymi zawilcami, zaś w jasne letnie dni można było ujrzeć przejrzysty widnokrąg

Karaibów i transatlantyki pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman udał się

jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł się do stolika wdowca Xius na partię

domina.

- Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański dom.

- Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze wszystkim, co jest w środku.

Wdowiec Xius wytłumaczył mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące się w

domu przedmioty były kupowane przez jego małżonkę w ciągu całego życia pełnego

wyrzeczeń i że tym samym stanowią dla niego jakby cząstkę jej samej. „Mówił ze ściśniętym

sercem - powiedział mi grający wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien, że

wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w którym był szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat”.

Bayardo San Roman również uznał jego racje.

- Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan sprzeda pusty dom.

Wdowiec bronił się jednak do końca gry. Po trzech nocach Bayardo San Roman, już

lepiej przygotowany, ponownie przysiadł się do stolika gry w domino.

background image

- Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje dom?

- Jest bezcenny.

- Proszę podać jakąkolwiek cenę.

- Przykro mi, Bayardo - odparł wdowiec - ale wy, młodzi, nie rozumiecie, co to

znaczy słuchać głosu serca.

Bayardo San Roman nawet się nie namyślał.

- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował.

- Gra pan uczciwie - odparł mu wdowiec starając się zachować godność. - Ten dom

nie jest tyle wart.

- Dziesięć tysięcy - powiedział Bayardo San Roman. - Od ręki i gotówką, banknot po

banknocie.

Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez. „Płakał z wściekłości - wyznał mi

doktor Dionisio Iguaran, który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie literackie. -

Wyobraź sobie: taka suma w zasięgu ręki, a tu trzeba odmówić przez zwykłą słabość serca”.

Wdowiec Xius nie mógł wydać z siebie głosu, lecz bez wahania odmówił ruchem głowy.

- Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią grzeczność - powiedział

Bayardo San Roman. - Proszę tu na mnie zaczekać pięć minut.

Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social z sakwami inkrustowanymi

srebrem i położył na stole dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych

sygnowanymi banderolami Banku Narodowego. Wdowiec Xius umarł w dwa miesiące

później. „To go zabiło - mawiał doktor Dionisio Iguaran. - Był zdrowszy od nas wszystkich,

ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku słychać było plusk łez”. Sprzedał bowiem nie

tylko dom łącznie ze wszystkim, co się w nim znajdowało, ale oprócz tego poprosił Bayarda

San Roman, by należność spłacał mu ratami, gdyż nie pozostała mu na pocieszenie nawet

skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy.

Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego nigdy nie powiedział, że Angela

Vicario nie była dziewicą. Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała zaś przy

swoich siostrach w żelaznym rygorze matki. Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa

miesiące, Pura Vicario nie pozwoliła, by Angela poszła sama z Bayardem San Roman

obejrzeć dom, gdzie mieli zamieszkać, wobec czego matka i ślepy ojciec towarzyszyli im jako

strażnicy jej czci. „Błagałam Boga tylko o to, aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić” -

wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona, że postanowiła wreszcie wyznać matce

całą prawdę, byle tylko uwolnić się od męczarni, wówczas jednak jej dwie, jedyne zresztą,

powierniczki i pomocnice przy konfekcjonowaniu szmacianych kwiatów w oknie odwiodły ją

background image

od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im uległam - powiedziała mi - bo dały mi do

zrozumienia, że miały już doświadczenie w oszukiwaniu mężczyzn”. Zapewniły ją, że niemal

wszystkie kobiety tracą dziewictwo w przypadkowych przygodach dziewczęcych. Uparcie

utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść poddawali się w końcu, pod warunkiem, że nikt

się o tym nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w noc poślubną jest już tak

spanikowany, że bez pomocy żony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już

świadom własnych czynów. „Wierzą tylko w to, co zobaczą na prześcieradle” - powiedziały

jej. W rezultacie wyuczyły ją wielu rajfurskich forteli zdolnych na tyle podrobić jej utracone

klejnoty, by o pierwszym poranku świeżo poślubionej małżonki mogła nad podwórzem

wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą swego honoru.

Z tym złudzeniem wyszła za mąż. Bayardo San Roman zaś żenił się przypuszczalnie

w przekonaniu, iż kupuje szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im bardziej

bowiem rozrastały się projekty uroczystości, tym więcej rodziło się w nim obłąkańczych

pomysłów, by uczynić ją jeszcze większą. Gdy zapowiedziano przyjazd biskupa, usiłował

odwlec wesele o jeden dzień, pragnąc, by ślubu udzielił im dostojny gość, ale Angela Vicario

sprzeciwiła się. „Prawdę mówiąc - powiedziała mi - nie chciałam, żeby błogosławieństwa

udzielił mi człowiek, który kogutom tylko odcinał grzebienie na zupę, a resztę wyrzucał na

śmieci”. A jednak mimo braku biskupiego błogosławieństwa uroczystości nabrały rozmiarów

trudnych do opanowania i nawet Bayardowi San Roman wymknęły się spod kontroli, stając

się w końcu wydarzeniem publicznym.

Generał Petronio San Roman i jego rodzina przybyli tym razem statkiem należącym

do Kongresu Narodowego i przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po

zacumowaniu stał do końca przy nabrzeżu, z nimi zaś przypłynęło wiele znakomitości,

zupełnie jednak niezauważalnych w chaosie tylu nowych twarzy. Przywieźli ze sobą tak

olbrzymie ilości prezentów, że trzeba było wyremontować zapomniany budynek pierwszej

elektrowni, by zaprezentować te najbardziej godne podziwu, resztę zaś odwieziono hurtem do

starego, gotowego już do przyjęcia nowożeńców domu wdowca Xius. Pan młody otrzymał w

prezencie kabriolet ze swym imieniem wygrawerowanym pismem gotyckim pod znakiem

fabrycznym. Pannie młodej podarowano komplet sztućców z czystego złota na dwadzieścia

cztery osoby. Poza tym przywieźli ze sobą trupę tancerzy i dwie orkiestry salonowe, które

tworzyły wyraźny dysonans zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i

zespołów akordeonowych, które ściągały zewsząd przywabiane zgiełkiem zabawy.

Rodzina Vicario mieszkała w skromnym domu o ścianach z cegieł i dachu z drewna

palmowego zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami jaskółki co styczeń

background image

lepiły swe gniazda. Od frontu dom miał balkon niemal w całości zastawiony donicami z

kwiatami, tam też znajdowało się wejście na duże podwórko z drzewami owocowymi, po

którym chodziły kury. W głębi podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do

szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu gdy oślepł Poncio Vicario, przynosiły

rodzinie niezłe dochody. Początkowo zajmował się tym Pedro Vicario, kiedy jednak został

powołany do wojska, jego brat również nauczył się fachu rzeźnika.

Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do mieszkania. Z tego też powodu starsze

siostry, gdy zdały sobie sprawę z planowanych rozmiarów uroczystości, zaczęły starać się o

wynajęcie większego lokalu. „Wyobraź sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały

nawet o domu Placidy Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli się, jak zwykle, że albo

nasze córki wychodzą za mąż w naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż”.

Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny żółty kolor, wyprostowali drzwi,

uporządkowali pokoje, doprowadzając mieszkanie, o ile było to możliwe, do stanu godnego

wesela z taką pompą. Bliźniacy przenieśli świnie gdzie indziej i wyczyścili chlew

niegaszonym wapnem, ale mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie starczy.

Ostatecznie, dzięki usilnym prośbom Bayarda San Roman, usunęli ogrodzenie wokół

podwórza, poprosili sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i wstawili duże

stoły, by można było przy nich biesiadować w cieniu liści tamaryndowców.

Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu wesela rano, i to z winy pana

młodego, który przyszedł po Angelę Vicario z dwugodzinnym opóźnieniem, podczas gdy ona

nie chciała założyć ślubnej sukni, dopóki nie ujrzy go w domu. „Wiesz - powiedziała mi -

nawet bym się ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła,

gdyby zostawił mnie już wystrojoną”. Jej przezorność była uzasadniona, nie było bowiem dla

kobiety większego wstydu i nieszczęścia, niż zostać na lodzie w sukni ślubnej. Niemniej sam

fakt, że Angela Vicario śmiała nałożyć welon i przyjąć wiązankę kwiatów pomarańczy nie

będąc dziewicą, bywał niejednokrotnie uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko

moja matka uważała za akt odwagi to, że Angela Vicario do końca grała swymi znaczonymi

kartami. „W tamtych czasach - wytłumaczyła mi - Bóg rozumiał te sprawy”. Nikt zaś do tej

pory nie wie, jakimi kartami grał Bayardo San Roman. Od momentu, kiedy wreszcie pojawił

się wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy -wymknął się z miłością swego życia, był

doskonałym uosobieniem szczęśliwego nowożeńca.

Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami grał Santiago Nasar. Byłem z nim

przez cały czas, zarówno w kościele, jak i na weselu, razem z Cristo Bedoyą i moim bratem

Luisem Enrique, i nikt z nas nie spostrzegł choćby najmniejszej zmiany w jego zachowaniu.

background image

Musiałem to wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem trzymała się razem w

szkole, tworząc później tę samą wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas

mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się nim z pozostałymi, a tym bardziej sekret tak olbrzymi.

Santiago Nasar uwielbiał uroczystości i zabawy, a największą radość przeżył w

przededniu swej śmierci obliczając koszty wesela. W kościele oszacował, że kwiatów

porozwieszano za kwotę równą cenie czternastu pogrzebów pierwszej klasy. Ta szczegółowa

kalkulacja męczyła mnie przez wiele lat, Santiago Nasar bowiem często mawiał mi, że zapach

kwiatów w zamkniętym pomieszczeniu ma bezpośredni związek ze śmiercią, owego zaś dnia

powtórzył mi to wchodząc do kościoła. „Nie chcę kwiatów na moim pogrzebie” - powiedział,

nie wyobrażając sobie nawet, że następnego dnia właśnie ja będę musiał zatroszczyć się o to,

by ich nie było. W drodze z kościoła do domu Vicariów oszacował cenę kolorowych girland

zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i fajerwerków, a nawet ryżowego deszczu, którym

przywitano nas na weselu. W dusznym upale południa młoda para zwyczajowo obeszła całe

podwórze. Bayardo San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim od wypitki, jak to

wówczas mawiano, i przy naszym stole zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario, już bez

welonu i wianka, w satynowej przepoconej sukni, bardzo szybko przybrała wyraz twarzy

kobiety zamężnej. Santiago Nasar obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do

tej pory wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos. Nie ulegało wątpliwości, że Angela

Vicario uznała to za impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie należy mówić o

pieniądzach w obecności innych ludzi” - powiedziała mi. Bayardo San Roman, wprost

przeciwnie, przyjął to z humorem, a nawet z pewnego rodzaju satysfakcją.

- Prawie - powiedział - ale to dopiero początek. Pod koniec wynosić to będzie mniej

więcej dwa razy tyle.

Santiago Nasar postanowił sprawdzić to co do grosza i ledwie starczyło mu na to

życia. Następnego dnia uzyskał w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na

czterdzieści pięć minut przed śmiercią, iż rzeczywiście szacunki San Romana były dokładne.

Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem

się ich odgrzebać, okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat ciągle opowiadano

w moim domu, jak to mój ojciec po raz pierwszy od czasów swej młodości zagrał na

skrzypcach na cześć młodej pary, jak moja siostra zakonnica zatańczyła merengue w swym

habicie siostry furtianki, jak doktor Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał wywalczyć

miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim, byle tylko nie być w miasteczku następnego

dnia, podczas wizyty biskupa. W trakcie mych poszukiwań dla potrzeb niniejszej kroniki

odtworzyłem wiele pomniejszych szczegółów, a pośród nich dość zabawne wspomnienie o

background image

siostrach Bayarda San Roman, których aksamitne suknie z olbrzymimi motylimi skrzydłami,

przyczepionymi do pleców złotymi klamerkami, zwróciły większą uwagę niż pióropusz i

pancerz wojennych orderów ich ojca. Wielu wiedziało, że w weselnym upojeniu

zaproponowałem Mercedes Barda, kończącej wówczas zaledwie szkołę podstawową, by

wyszła za mnie za mąż, jak mi to sama przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat

później. Najwyrazistszym obrazem, jaki na zawsze zachowałem z tej fatalnej niedzieli, był

widok starego Poncio Vicario, samotnie siedzącego na stołku pośrodku podwórza. Posadzono

go tam, sądząc być może, iż jest to honorowe miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili

go z kimś innym, przesadzali w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał, on zaś poruszał swą

ośnieżoną głową na wszystkie strony z błędnym wyrazem twarzy dopiero co ociemniałego

ślepca, odpowiadając na pytania nie do niego skierowane i na przelotne pozdrowienia,

których nikt mu nie słał, szczęśliwy w swym kręgu zapomnienia, w nakrochmalonej koszuli i

z laską z drewna gwajakowego, którą kupiono mu specjalnie na wesele.

Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu, kiedy to pożegnali się goście

honorowi. Statek odpłynął z zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę walców z

pianoli i przez chwilę dryfowaliśmy nad przepaścią niepewności, póki nie zaczęliśmy się

wzajemnie rozpoznawać i nie zanurzyliśmy się w bagnisko zabawy. Nowożeńcy pojawili się

nieco później w odkrytym samochodzie, z trudem torując sobie drogę poprzez tłum. Bayardo

San Roman sam strzelał petardami, pił wódkę prosto z butelek wyciąganych w jego stronę,

następnie wyszedł z samochodu z Angelą Vicario, by włączyć się w taneczny krąg

cumbiamby. Wreszcie rozkazał, byśmy dalej balowali na jego koszt, póki nam życia starczy, i

odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do domu jej snów, tam gdzie był kiedyś szczęśliwy

wdowiec Xius.

Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne grupki, jedynym zaś otwartym

lokalem był wówczas sklepik Clotilde Armenta na placu. Santiago Nasar i ja, razem z moi

bratem Luisem Enrique i z Cristo Bedoyą, poszliśmy do domu miłosierdzia Marii Alejandriny

Cervantes. Pośród wielu innych przewinęli się wówczas przez ten dom również bracia

Vicario, pijąc tam z nami i śpiewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego

zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie tliły się chyba jeszcze dogorywające odpryski

właściwego wesela, z różnych stron dochodziły nas bowiem falami odgłosy muzyki i

odległych bijatyk i echa te docierały do nas jeszcze przez dłuższy czas, coraz smutniejsze,

dopóki nie zabuczał statek biskupa.

Pura Vicario opowiedziała mojej matce, że położyła się o jedenastej w nocy,

uporządkowawszy nieco z pomocą starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej,

background image

kiedy po patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających pijaków, Angela Vicario przysłała

gońca po walizeczkę z osobisty mi rzeczami, znajdującą się w szafie jej sypialni. Matka

chciała co prawda odesłać jej również walizkę z dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył

się. Spala głęboko, gdy zapukano do drzwi. „To były trzy, bardzo wolne stukania - wyznała

mojej matce - ale miały w sobie coś dziwnego, coś takiego jak złe wiadomości”.

Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła, by nie zbudzić nikogo, i

zobaczyła Bayarda San Roman w świetle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej koszuli i w

fantazyjnych spodniach podtrzymywanych elastycznymi szelkami. „Był zielony taką zielenią

ze snów” - powiedziała Pura Vicario mojej matce. Angela Vicario stała w cieniu, matka

zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w

świetle. Jej satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta była ręcznikiem. Pura

Vicario pomyślała, że spadli samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie.

- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. - Powiedzcie, czy jesteście

jeszcze z tego świata.

Bayardo San Roman, nie przekroczywszy progu pchnął swoją żonę do środka, nie

wypowiadając przy tym ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i przemówił

do niej tonem głębokiego rozczarowania, ale z wielką czułością.

- Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest świętą kobietą.

Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie godziny. Zabrała swój sekret

do grobu. „Pamiętam tylko, że jedną ręką trzymała mnie za włosy, a drugą waliła z taką

wściekłością, że myślałam, że mnie zabije” - opowiedziała mi Angela Vicario. Ale i to

czyniła w takim milczeniu, iż ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach, nie

zdawali sobie sprawy z niczego, aż do świtu, gdy było już po nieszczęściu.

Bliźniacy wrócili do domu nieco przed trzecią, wezwani nagle przez matkę. Zastali

Angelę Vicario leżącą na brzuchu, na kanapie w jadalni, z twarzą zmaltretowaną od razów.

Już jednak nie płakała. „Już się nie bałam - powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się

tak, jakbym wreszcie wyrzuciła z siebie ten śmiertelny koszmar, i tylko chciałam, żeby

wszystko się jak najszybciej skończyło, żebym mogła wreszcie zasnąć”. Pedro Vicario,

bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją wpół, uniósł w powietrze i posadził na stole w

jadalni.

- No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości - powiedz nam, który to.

Odczekała tylko tyle, ile trzeba było, by wypowiedzieć imię. Odszukała je w mrokach,

napotkała od razu pośród tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je w

ścianę jedną celną strzałą, niczym bezwolnego motyla, na którego wyrok został już dawno z

background image

góry wydany.

Santiago Nasar - powiedziała.

Adwokat podtrzymał tezę o zabójstwie dokonanym z pobudek wynikających z

całkowicie usprawiedliwionej obrony honoru, co zostało uznane przez ławę przysięgłych,

bliźniacy oświadczyli zaś w ostatnim dowie, iż zrobiliby to tysiąc razy z tych samych

powodów. Oni sami dostrzegli tę linię obrony z chwilą, gdy w parę minut po zbrodni uciekli

pod skrzydła Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię, doganiani już przez grupę

rozwścieczonych Arabów, i złożyli oczyszczone ostrza noży na stole ojca Amadora. Obaj byli

skrajnie wyczerpani potworną, śmiertelną pracą, ubrania i ręce mieli całe mokre, a twarze

ociekały im potem i jeszcze ciepłą krwią, ale proboszcz wspominaj ich poddanie się jako akt

wielkiej szlachetności.

- Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario - ale jesteśmy niewinni.

- Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador.

- Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo Vicario. - To była sprawa honoru.

Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali zajadłość jeszcze

bezwzględniejszą, niż to naprawdę miało miejsce, a przecież i tak główne drzwi domu

Placidy Linero, zostały całkowicie zdemolowane ostrzami noży i trzeba było je naprawić z

funduszy publicznych. W areszcie śledczym w Riohacha, gdzie przebywali przez trzy lata w

oczekiwaniu na rozprawę, nie mieli bowiem czym opłacić kaucji, by uzyskać zwolnienie

warunkowe, aresztanci o najdłuższym stażu wspominali ich dobry charakter, ich towarzyską

naturę, ale nigdy nie dostrzegli w nich jakichkolwiek oznak skruchy. Pomimo to fakty

świadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co byłoby niezbędne, by zabić Santiago

Nasara znienacka i bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o wiele więcej, niż

można było sobie wyobrazić, aby ktoś uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego

osiągnąć.

Zgodnie z tym, co powiedzieli mi wiele lat później, zaczęli od szukania go w domu

Marii Alejandriny Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak i wiele innych,

nie znalazł się w aktach śledztwa. W rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej

godzinie, kiedy to ponoć, jak sami zeznali, poszli tam po niego, wyszliśmy bowiem, by obejść

miasteczko z naszymi serenadami; w każdym razie nieprawdą było, że tam poszli. „Na pewno

by już stąd nie wyszli - powiedziała mi Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy

w to nie wątpiłem. Poszli za to do lokalu Clotilde Armenta, by tam na niego zaczekać,

background image

aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy może przejść połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar.

„Był to jedyny otwarty lokal” - zeznali sędziemu śledczemu. „Wcześniej czy później musiał

się tam znaleźć” - powiedzieli mi po uwolnieniu. A przecież wszyscy wiedzieli, że główne

drzwi od domu Placidy Linero były zawsze zaryglowane od środka, nawet w ciągu dnia, i że

Santiago Nasar nigdy nie rozstawał się z kluczami od tylnego wejścia. I rzeczywiście tym

wejściem wrócił do domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na niego z drugiej

strony, a jeżeli później, udając się na powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to

uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam sędzia śledczy nie potrafił tego

zrozumieć.

Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po ujawnieniu przez siostrę imienia

winnego, bliźniacy Vicario udali się do chlewu, gdzie trzymali komplet narzędzi rzeźniczych

i wybrali dwa najlepsze noże: jeden do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości

dwa i pół cala, drugi zaś do czyszczenia, o długości siedmiu cali i szerokości półtora cala.

Owinęli noże w szmaty i poszli je naostrzyć na targ mięsny, gdzie dopiero co zaczęto

otwierać niektóre kramiki. Niewielu było pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie

osoby zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane przez braci, i wszyscy zgodnie

potwierdzili swe wrażenia, że jedynym zamiarem obu braci było wypowiedzieć je tak, by

wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony z nimi, zobaczył obu, jak przyszli o

trzeciej dwadzieścia, gdy uruchamiał właśnie swoje stoisko z podrobami, i nie potrafił

zrozumieć, dlaczego przychodzą w poniedziałek, i to tak wcześnie, do tego jeszcze w

ciemnych świątecznych garniturach. Przyzwyczajony był, że przychodzili zawsze w piątek,

ale znacznie później i w skórzanych fartuchach, które zakładali na czas uboju. „Pomyślałem,

że są tak pijani - powiedział mi Faustino Santos - że nie tylko pomyliła im się godzina, ale i

dzień”. Przypomniał im, że jest poniedziałek.

- A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło - odpowiedział mu grzecznie Pablo

Vicario. - Przyszliśmy tylko naostrzyć noże.

Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to zawsze robili: Pedro podtrzymywał

obydwa noże i na przemian przykładał je do ostrzałki. Pablo zaś kręcił korbką. Jednocześnie

rozmawiali z resztą rzeźników o świetności i przepychu wesela. Co poniektórzy skarżyli się

im, iż nie otrzymali swej porcji tortu weselnego, mimo że są kolegami po fachu, bracia

przyrzekli więc, że tort zostanie im przysłany trochę później. Wreszcie dociskane do kamienia

noże zaczęły śpiewać, a Pablo położy ł swój nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal.

- Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział.

Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych chłopaków, że puszczano to mimo

background image

uszu. „Myśleliśmy, że to pijackie bredzenie” - zeznało wielu rzeźników, podobnie jak

Victoria Guzman i wielu innych, którzy widzieli ich później. Niejednokrotnie pytałem

rzeźników, czy ich zawód nie ujawnia predyspozycji do zabijania ludzi. Protestowali: „Kiedy

bijesz zwierzę, nie masz odwagi spojrzeć mu w oczy”. Jeden z nich powiedział mi, że nie

może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił. Inny wyznał, że nie byłby w stanie zabić krowy,

którą znałby wcześniej, tym bardziej jeśli pił jej mleko. Przypomniałem im, że bracia Vicario

szlachtowali świnie hodowane przez siebie samych i że byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż

nazywali je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale proszę zauważyć, że nie

nadawali im ludzkich imion, tylko nazwy kwiatów”. Faustino Santos był jedynym, który

dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem zapytał go, dlaczego akurat mają

zabijać Santiago Nasara, jeśli jest jeszcze tylu bogaczy, którzy bardziej zasługują na to, żeby

umrzeć przed nim.

- Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu Pedro Vicario.

Faustino Santos opowiedział mi, że wątpliwości nadal go dręczyły i poinformował o

tym policjanta, który pojawił się nieco później, by kupić dla alkada na śniadanie funt

wątróbki. Funkcjonariusz, zgodnie z tym, co podają akta, nazywał się Leandro Pornoy i zmarł

w następnym roku, gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną. Nie miałem więc

nigdy okazji, by z nim porozmawiać, niemniej Clotilde Armenta potwierdziła, że policjant był

pierwszą osobą, która zjawiła się w jej sklepie, gdy bliźniacy już tam siedzieli i czekali.

Clotilde Armenta zastąpiła właśnie swego męża za ladą. Był to już uświęcony

zwyczaj. W sklepie sprzedawano o świcie mleko, a w ciągu dnia artykuły żywnościowe, zaś

od szóstej po południu lokal przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o

trzeciej trzydzieści rano. Jej mąż, zacny don Rogelio de la Flor, zajmował się barem aż do

jego zamknięcia. Tej nocy miał jednak tylu zabłąkanych z wesela klientów, iż poszedł spać

już po trzeciej, w ogóle nie zamykając sklepu, gdy Clotilde Armenta była już na nogach

wcześniej niż zwykle, chciała bowiem uporać się z robotą przed przyjazdem biskupa.

Bracia Vicario weszli o czwartej dziesięć. O tej porze sprzedawano tylko żywność, ale

Clotilde Armenta sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko dlatego, że ich

lubiła, ale również dlatego, że była im wdzięczna za przysłanie porcji tortu weselnego. Wypili

całą butelkę dwoma długimi pociągnięciami, lecz bez widocznych skutków. „Byli już całkiem

ugotowani - powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie ścięłaby ich z nóg”.

Następnie zdjęli marynarki, powiesili je starannie na oparciach krzeseł i poprosili o drugą

butelkę. Koszule mieli brudne od zaschniętego potu, a nie golony od wczoraj zarost nadawał

im prostacki wygląd. Kolejną butelkę wypili już siedząc, powoli, uporczywie patrząc w stronę

background image

stojącego po przeciwnej stronie placu domu Placidy Linero, w którego oknach nie świeciło

się żadne światło. Największe okno balkonowe przylegało do sypialni Santiago Nasara. Pedro

Vicario spytał Clotilde Armenta, czy widziała światło w tym oknie, a ona odpowiedziała, że

nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość dziwna.

- Stało mu się coś? - zapytała.

- Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko chcemy go zabić.

Była to odpowiedź tak spontaniczna, iż nie mogła uwierzyć w jej szczerość.

Dostrzegła jednak, że bliźniacy mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty.

- A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak wczesnej porze? - spytała.

- On wie, dlaczego - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde Armenta przyjrzała im się

poważnie. Znała ich tak dobrze, że potrafiła ich rozróżniać, szczególnie po powrocie Pedra

Vicario z koszar. „Zachowywali się jak dzieciaki” - powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją,

zawsze bowiem sądziła, że tylko dzieci są zdolne do wszystkiego. Skończyła więc zmywanie

i przygotowywanie naczyń do mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje w

sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał jej wpółprzytomny ze snu.

- Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie zabiją nikogo, a tym bardziej

bogacza.

Kiedy Clotilde Armenta wróciła do sklepu, bliźniacy rozmawiali z policjantem

Leandro Pornoy, który przyszedł po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po

tym, jak wychodząc spojrzał na noże, wywnioskowała, że musieli mu zdradzić swe zamiary.

Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą. Skończył się właśnie golić, gdy

policjant Leandro Pornoy ujawnił mu plany braci Vicario. Tej nocy położył kres już tylu

przyjacielskim sprzeczkom, iż nie spieszył się zbytnio, by załagodzić jeszcze jeden spór.

Ubrał się spokojnie, wielokrotnie usiłując zawiązać muszkę, póki nie zrobił tego nienagannie,

i powiesił sobie szkaplerz Sodalicji Mariańskiej na powitanie biskupa. Podczas śniadania, gdy

jadł duszoną wątróbkę pokrytą plasterkami cebuli, żona, niezwykle podniecona, opowiedziała

mu, że Bayardo San Roman zwrócił rodzicom Angelę Vicario, ale on nie przyjął tej

wiadomości równie dramatycznie.

- Mój Boże! - zakpił - co sobie biskup pomyśli. Nim skończył śniadanie, przypomniał

sobie jednak, co przed chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie informacje i

natychmiast odkrył, że pasowały do siebie niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas

na plac, kierując się tam przez ulicę nowego portu, gdzie z powodu wizyty biskupa domy

zaczynały się budzić do życia. „Pamiętam z całą pewnością, że była prawie piąta i zaczynało

padać” - powiedział mi pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze zatrzymały go trzy osoby, by

background image

donieść mu w sekrecie, że bracia Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić, ale tylko

jedna z nich potrafiła mu powiedzieć, gdzie są.

Odnalazł ich w sklepiku Clotilde Armenta. „Kiedy ich zobaczyłem, pomyślałem, że to

najzwyklejsza fanfaronada - powiedział z właściwą sobie logiką - bo nie byli aż tak pijani, jak

sądziłem”. Nie wybadał nawet ich rzeczywistych zamiarów, odebrał im jedynie noże i kazał

pójść spać. Traktował ich z taką samą, sobie właściwą pobłażliwością, z jaką zbagatelizował

przerażenie żony.

- Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup, jak was zobaczy w takim

stanie.

Poszli. Clotilde Armenta poczuła się po raz któryś z rzędu zawiedziona

lekkomyślnością alkada, gdyż sądziła, iż powinien on aresztować braci do chwili wyjaśnienia

prawdy. Pułkownik Aponte pokazał jej noże jako ostateczny argument.

- Już nie mają czym zabijać - stwierdził.

- To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. - Rzecz w tym, żeby uwolnić tych

biednych chłopaków od strasznego obowiązku, jaki na nich spadł.

Przeczuła bowiem wszystko. Była przeświadczona, że bracia Vicario pragnęli nie tyle

wykonać wyrok, co spotkać kogoś, kto zechciałby im w tym przeszkodzić. Ale pułkownik

Aponte postąpił całkowicie zgodnie z własnym sumieniem.

- Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie podejrzeń - powiedział. - Teraz

pozostaje tylko ostrzec Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie.

Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać pułkownika Aponte kojarzyła

jej się z jakimś nieszczęściem, ja zaś pamiętam go jako człowieka szczęśliwego, choć nieco

zdziwaczałego wskutek samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył się

korespondencyjnie. Zachowanie pułkownika w tamten poniedziałek było ostatecznym

dowodem jego lekkomyślności. Prawdą jest, że zapomniał już o Santiago Nasarze, póki nie

zobaczył go w porcie i wówczas pogratulował sobie podjęcia słusznej decyzji.

Bracia Vicario powiedzieli o swych zamiarach co najmniej kilkunastu osobom, które

przyszły do sklepiku po mleko, te z kolei rozpowszechniły wiadomość przed szóstą w całym

miasteczku. Clotilde Armenta wydawało się wręcz nieprawdopodobne, by w domu

naprzeciwko nic o tym nie wiedziano. Przypuszczała, że Santiago Nasara tam nie ma, gdyż

nie zauważyła, by w jego sypialni zapaliło się światło, więc prosiła, kogo tylko mogła, by go

ostrzegł, gdziekolwiek go spotka. Kazała nawet poinformować ojca Amadora za

pośrednictwem pełniącej służbę nowicjuszki, która przyszła po mleko dla zakonnic. Po

czwartej, gdy zobaczyła światła w kuchni domu Placidy Linero, posłała Victorii Guzman

background image

ostatnią, naglącą wiadomość przez żebraczkę, która codziennie przychodziła prosząc 0

odrobinę mleka. Kiedy zabuczał statek biskupa, prawie wszyscy już wstali, by zebrać się na

molo, i niewielu z nas nie wiedziało, że bliźniacy Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby

go zabić, a wówczas już i przyczyny były znane w najdrobniejszych szczegółach.

Clotilde Armenta nie skończyła jeszcze sprzedaży mleka, gdy bracia Vicario wrócili z

dwoma innymi nożami, owiniętymi w gazety. Jeden z nich służył do ćwiartowania, miał

twarde, oksydowane ostrze o długości dwunastu i szerokości trzech cali i został zrobiony

przez Pedra Vicario z piły, w okresie gdy z powodu wojny nie docierały do nas noże

niemieckie. Drugi był krótszy, ale szeroki i zakrzywiony. Sędzia śledczy narysował go w

aktach, być może dlatego, że nie potrafił go opisać, gdyż odważył się tylko na ryzyko

porównania go do zminiaturyzowanego jatagana. Tymi właśnie najzwyklejszymi, często

używanymi nożami popełniono zbrodnię.

Faustina Santos nie mógł zrozumieć, co się właściwie stało. „Przyszli jeszcze raz

naostrzyć noże - powiedział mi - i znów zaczęli się wydzierać, tak żeby ich dobrze słyszano,

że flaki wyprują Santiago Nasarowi, pomyślałem więc, że sami sobie dodają animuszu,

przede wszystkim dlatego, że nie przyjrzałem się nożom i pomyślałem, że to te same”. Tym

razem jednak Clotilde Armenta spostrzegła, w chwili gdy zobaczyła ich wchodzących do

sklepu po raz drugi, że nie są już tak zdeterminowani jak przedtem.

Prawda zaś była taka, że doszło między nimi do pierwszego konfliktu. Różnili się

bowiem nie tylko zachowaniem w stopniu znacznie większym, niż wynikałoby to z ich

fizycznego podobieństwa, ale w sytuacjach trudnych ich charaktery były krańcowo odmienne.

Będąc ich przyjaciółmi spostrzegliśmy to już w szkole podstawowej. Pablo Vicario, o sześć

minut starszy od brata, aż do pełnoletności odznaczał się większą energią i wyobraźnią. Pedro

Vicario zawsze wydawał się bardziej uczuciowy, a tym samym bardziej despotyczny. Gdy

ukończyli dwadzieścia lat, stawili się razem przed komisją poborową i Pablo Vicario został

zwolniony, by mógł utrzymywać rodzinę. Pedro Vicario przez jedenaście miesięcy odbywał

służbę w patrolach żandarmerii. Wojskowy rygor, zaostrzony strachem przed śmiercią,

pogłębił jego skłonność do rządzenia i zwyczaj decydowania za swego brata. Wrócił do

cywila z sierżancką rzeżączką, która zniosła najbrutalniejsze metody wojskowej medycyny,

zastrzyki z arszeniku i dezynfekcje z nadmanganianu potasu doktora Dionisio Iguarana.

Zdołano go wyleczyć dopiero w więzieniu. My wszyscy, jego przyjaciele, byliśmy zgodni, że

Pablo Vicario popadł nagle w dziwną zależność od młodszego brata, kiedy Pedro Vicario

wrócił nabywszy koszarowych manier i nawyku unoszenia koszuli, by każdemu, kto chciał,

pokazać bliznę po sączku na lewym boku. Wreszcie Pablo zaczął odczuwać rodzaj fascynacji

background image

rzeżączką prawdziwego mężczyzny, z którą jego brat obnosił się niczym z odznaczeniem

wojennym.

To Pedro Vicario - jak sam zeznał - podjął decyzję co do zabicia Santiago Nasara, jego

brat zaś z początku jedynie mu towarzyszył. Ale również to on był raczej skłonny uznać

obowiązek za spełniony, z chwilą gdy alkad ich rozbroił, i wówczas to Pablo Vicario przejął

dowództwo. Żaden z nich nie wspominał o tym konflikcie w swych zeznaniach składanych

osobno sędziemu śledczemu. Pablo Vocario potwierdził mi wielokrotnie, że z wielkim trudem

przyszło mu przekonać brata do ostatecznego rozwiązania. Być może był to w rzeczywistości

tylko krótkotrwały objaw paniki, faktem jest jednak, że Pablo Vicario sam wszedł do

chlewika po następne noże, podczas gdy jego brat konał z bólu usiłując kropla po kropli

wysikać się pod tamarydowcami. „Mój brat nigdy nie rozumiał, co to znaczy - powiedział mi

Pedro Vicario podczas naszej ostatniej rozmowy. - To było tak, jakbyś sikał drobno

potłuczonym szkłem”. Gdy Pablo Vicario wrócił z nożami, zastał go wciąż obejmującego

drzewo. „Był oblany zimnym potem - powiedział mi - i próbował powiedzieć, żebym poszedł

sam, bo on nie czuje się na siłach, żeby kogokolwiek zabijać”. Usiadł na jednym ze specjalnie

zbitych stołów ustawionych na wesele pod drzewami, i spuścił spodnie do kolan. „Co

najmniej przez pół godziny zmieniał gazę, którą owijał sobie kutasa” - powiedział mi Pablo

Vicario. W rzeczywistości nie trwało to dłużej niż dziesięć minut, ale było to coś tak

niezrozumiałego i tajemniczego dla Pabla Vicario, że uznał to za następny wybieg brata, by

zyskać na czasie i doczekać świtu. Wsadził mu więc nóż do ręki i niemal siłą wywlókł na

ulicę by pomścić utraconą cześć siostry.

- Nie ma wyjścia - powiedział mu - to tak jakby się nam to już zdarzyło.

Ujadały za nimi psy podwórzowe, gdy z nie owiniętymi nożami wychodzili drzwiami

od chlewika. Zaczynało świtać. „Nie padało” - wspominał Pablo Vicario. „Wprost przeciwnie

- wspominał Pedro - od morza wiał wiatr i jeszcze można było palcem policzyć gwiazdy”.

Wiadomość już się tak wówczas rozniosła, że gdy Hortensja Baute otworzyła drzwi, właśnie

w chwili gdy przechodzili obok jej domu, jako pierwsza w miasteczku opłakała Santiago

Nasara. „Myślałam, że już go zabili - powiedziała mi - bo zobaczyłam noże w świetle

wschodzącego słońca i wydawało mi się, że spływa z nich krew”. Jednym z niewielu

otwartych na tej odludnej ulicy domów był dom Prudencii Cotes, narzeczonej Pabla Vicario.

Bliźniacy, zawsze gdy przechodzili tamtędy o tej porze, zwłaszcza w piątki, kiedy szli na targ,

wstępowali, żeby napić się pierwszej porannej kawy. Gdy pchnęli drzwi od podwórza

natychmiast opadły ich psy, które rozpoznały ich w półmroku świtu. Wchodząc do kuchni

pozdrowili matkę Prudencii Cotes. Kawy jeszcze nie było.

background image

- Przyjdziemy później - powiedział Pablo Vicario - teraz się spieszymy.

- Wyobrażam sobie, synkowie - odpowiedziała - honor nie czeka.

Mimo to poczekali i właśnie wówczas Pedro Vicario pomyślał, że brat specjalnie

zwleka. Gdy pili już kawę, do kuchni weszła Prudencia Cotes w całej pełni swej młodości, z

plikiem starych gazet, by w piecu rozpalić ogień. „Wiedziałam już, do czego się szykują -

powiedziała mi - i nie tylko się z nimi całkowicie zgadzałam, ale nigdy nie wyszłabym za

Pabla, gdyby w tym momencie nie zachował się jak mężczyzna”. Nim opuścili kuchnię, Pablo

Vicario wziął od niej dwie gazety i jedną dał bratu do owinięcia noża. Prudencia Cotes

zaczekała w kuchni, póki nie zobaczyła, że wychodzą drzwiami od podwórza, i tak czekała,

bez chwili wahania, przez trzy lata, póki Pablo Vicario nie wyszedł z więzienia i nie został jej

mężem na całe życie.

- Uważajcie na siebie - powiedziała im. Clotilde Armenta nie bez racji sądziła więc, że

bliźniacy nie mieli tej samej determinacji co przedtem, toteż podała im butelkę dziewanny z

nadzieją, że tym ich dobije. „Tego dnia zdałam sobie sprawę - powiedziała mi - jak bardzo

my, kobiety, jesteśmy na świecie osamotnione!” Pedro Vicario poprosił ją, by pożyczyła mu

mężowskie przybory do golenia, przyniosła mu więc pędzelek, mydło, wiszące lusterko i

maszynkę z nową żyletką, ale on ogolił się nożem do ćwiartowania. Clotilde Armenta uznała

to za zbyt już ekstrawagancki gest silnego mężczyzny. „Wyglądał jak czarny charakter” -

wspominała. On jednak wytłumaczył mi wiele lat potem, i rzeczywiście była to prawda, że w

koszarach nauczył się używać brzytwy i już nigdy później nie potrafił się golić inaczej. Jego

brat z kolei ogolił się w sposób znacznie prostszy, maszynką pożyczoną od don Rogelia de la

Flor. ~Wreszcie w milczeniu sięgnęli do butelki i wypili ją bardzo wolno, z tępym wyrazem

twarzy osób przebudzonych o świcie wpatrzeni w ciemne okno naprzeciwko, nie zwracając

uwagi na wchodzących pozornych klientów kupujących bez potrzeby mleko i pytających o

nie istniejące artykuły żywnościowe z zamiarem przekonania się, czy to aby prawda, że

czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić.

Braciom Vicario nie było dane zobaczyć świateł w tym oknie. Santiago Nasar wrócił

do domu o czwartej dwadzieścia, ale żeby dojść do sypialni, nie musiał on zapalać żadnego

światła, lampka na schodach paliła się bowiem przez całą noc. W ubraniu rzucił się w

ciemnościach na łóżko, bo została mu tylko godzina na sen, i tak leżącego zastała Victoria

Guzman, gdy weszła na górę, by obudzić go w związku z przyjazdem biskupa. Byliśmy

razem w domu Marii Alejandriny Cervantes do momentu, kiedy, już po trzeciej, sama

odprawiła muzyków i zgasiła światło na patio przeznaczonym do tańców, jej Mulatki od

płatnych rozkoszy mogły wreszcie udać się na spoczynek. Pracowały bez chwili przerwy już

background image

trzeci dzień i trzecią noc, wpierw opiekując się potajemnie wszystkimi honorowymi gośćmi, a

później już jawnie i na całego nami wszystkimi, weselnymi niedobitkami. Maria Alejandrina

Cervantes, o której zwykliśmy mówić, że uda się jej zasnąć na dobre dopiero po śmierci, była

najelegantszą i najczulszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem, a zarazem najusłużniejszą w

łóżku, ale i najbardziej bezwzględną. Urodziła się i wychowywała tutaj, w domu o otwartych

drzwiach, z dużą ilością pokoi do wynajęcia i ogromnym patiem do tańca, nad którym wisiały

lampiony z tykw zakupione w chińskich sklepikach w Paramaribo. To ona pozbawiła cnoty

całe moje pokolenie. Nauczyła nas o wiele więcej, niż powinniśmy wiedzieć, ale przede

wszystkim nauczyła nas, że nie ma smutniejszego miejsca na świecie niż puste lóżko. Gdy

Santiago Nasar ujrzał ją po raz pierwszy, stracił głowę. Ostrzegałem go: sokół, który na

wojowniczą czaplę spada, sam się naraża. Ale nie usłuchał mnie, oszołomiony

chimerycznymi gwizdami Marii Alejandriny Cervantes. Była jego niepohamowaną

namiętnością, panią nauczycielką jego łez piętnastolatka, póki Ibrahim Nasar pasem nie

wyrzucił go z jej łóżka i nie zamknął na ponad rok w „Divino Rostro”. Od tej chwili związani

byli uczuciem poważnym, ale pozbawionym chaosu miłości, ona zaś odczuwała dla niego tyle

szacunku, że już nigdy nie poszła z innym do łóżka w jego obecności. Podczas tych ostatnich

wakacji żegnała się z nami dosyć wcześnie pod nieprawdopodobnym u niej pretekstem, że

jest już zmęczona, pozostawiała jednak nie zaryglowane drzwi i w korytarzu zapaloną

lampkę, bym mógł tam po kryjomu wrócić.

Santiago Nasar miał magiczny niemal talent i zamiłowanie do przebieranek, a jego

ulubioną zabawą było całkowite przebieranie Mulatek. Plądrował garderoby jednych, by

przebrać pozostałe, póki wszystkie nie poczuły się zupełnie inne od samych siebie, tożsame

zaś z tymi, którymi nie były. Kiedyś jedna z nich ujrzała się odtworzona w innej Mulatce z

tak uderzającym podobieństwem, że wpadła w histeryczny płacz. „Poczułam się tak, jakbym

wyszła ze zwierciadła” - powiedziała. Ale tamtej nocy Maria Alejandrina Cervantes nie

pozwoliła, by Santiago Nasar po raz ostatni dał folgę swoim sztuczkom, a posłużyła się tak

błahymi pretekstami, iż gorzki smak tego wspomnienia całkowicie odmienił jej życie.

Wzięliśmy więc ze sobą muzyków, by towarzyszyli naszym serenadom, i bawiliśmy się dalej

na własny rachunek, gdy tymczasem bliźniacy Vicario czekali już na Santiago Nasara, żeby

go zabić. To on, tuż przed czwartą, wpadł na pomysł, byśmy wyszli na wzgórze wdowca

Xius, by odśpiewać coś młodej parze.

Nie tylko odśpiewaliśmy pod ich oknami, ale w ogrodach wystrzeliliśmy również race

i petardy, nie dostrzegliśmy jednak w domu żadnego znaku życia. Nie przyszło nam nawet na

myśl, że w środku może nikogo nie być, przede wszystkim dlatego, że przy drzwiach stał

background image

nowy samochód z dachem jeszcze złożonym, przystrojony satynowymi wstążkami i

wiązankami kwiatów pomarańczy z parafiny, którymi obwieszono nowożeńców na weselu.

Mój brat Luis Enrique, w owych czasach grający na gitarze jak profesjonalista,

zaimprowizował na cześć młodej pary piosenkę o małżeńskich niesnaskach. Dotąd nie

padało. Wprost przeciwnie, księżyc świecił pośrodku nieba, powietrze było przezroczyste, a

na dnie przepaści widać było poblask błędnych ogników na cmentarzu. Z drugiej strony

widoczne były plantacje bananowe, niebieskie w świetle księżyca, smutne bagniska i

fosforyzująca linia Morza Karaibskiego na horyzoncie: Santiago Nasar pokazał pulsujące

światło na morzu i powiedział nam, że jest to udręczona dusza statku do przewozu

niewolników, który zatonął z ładunkiem Murzynów z Senegalu przy dużym wejściu do portu

Cartagena de Indias. Nie sposób było w ogóle wyobrazić sobie, by odczuwał jakieś wyrzuty

sumienia, chociaż nie wiedział wówczas, że efemeryczne życie małżeńskie Angeli Vicario

zakończyło się dwie godziny temu. Bapardo San Roman odprowadził ją do domu rodziców na

piechotę, by warkot silnika nie ujawnił jego nieszczęścia przed czasem, a teraz znów był sam

przy zgaszonych światłach w szczęśliwej chatce wdowca Xius.

Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, mój brat zaprosił wszystkich na smażone ryby do

kramików na targowisku, ale Santiago Nasar odmówił, chciał bowiem do chwili przyjazdu

biskupa przespać się z godzinę. Poszedł z Cristo Bedoyą brzegiem rzeki, nie opodal ruder w

starym porcie, gdzie zaczęty już się zapalać światła, i zanim skręcił za róg, pomachał nam

ręką na pożegnanie. Widzieliśmy go ostatni raz.

Cristo Bedoya, z którym umówił się na spotkanie w porcie, pożegnał się z nim przy

tylnych drzwiach jego domu. Psy obszczekały Santiago Nasara, jak zwykle, gdy czuły, że

wchodzi do domu, ale on uspokoił je, podzwaniając w półmroku kluczami. Victoria Guzman

pilnowała ekspresu do kawy na palenisku, gdy przechodził przez kuchnię kierując się do

środka mieszkania.

- Biały! - zawołała doń - zaraz będzie kawa. Santiago Nasar odpad, że wypije kawę

później, i poprosił ją, by powiedziała Divinie Flor, że ma go obudzić o wpół do szóstej i

przynieść mu ubranie na zmianę, takie samo jak to, które miał na sobie. W chwilę po jego

wejściu na górę, gdzie poszedł się przespać, Victoria Guzman otrzymała wiadomość od

Clotilde Armenta za pośrednictwem proszącej o mleko żebraczki. O piątej trzydzieści spełniła

polecenie, by go obudzić, ale nie posłała Diviny Flor, tylko sama weszła do sypialni z

lnianym ubraniem, nie traciła bowiem żadnej okazji, by chronić swą córkę przed szponami

tego bojara.

Maria Alejandrina Cervantes zostawiła drzwi domu nie zaryglowane. Pożegnałem się

background image

z bratem, przeszedłem przez korytarz, gdzie spały zwinięte między tulipanami koty Mulatek, i

bez pukania pchnąłem drzwi od sypialni. Światła były zgaszone, ale gdy tylko wszedłem,

poczułem zapach ciepłej kobiety i ujrzałem w ciemnościach oczy bezsennej lamparcicy, a

później zatraciłem świadomość samego siebie, do chwili kiedy zaczęły bić dzwony.

Wracając do domu, brat mój zaszedł do sklepu Clotilde Armenta po papierosy. Wypił

tyle, że jego wspomnienia z tamtego spotkania były zawsze dosyć mętne, nie zapomniał

jednak nigdy piekielnego trunku, którym poczęstował go Pedro Vicario. „To był czysty

ogień” - powiedział mi. Pablo Vicario, który zaczynał przysypiać, gwałtownie obudził się,

kiedy poczuł jego kroki, i pokazał mu nóż.

- Zabijemy Santiago Nasara - powiedział.

Mój brat nie pamiętał tego. „Ale nawet gdybym pamiętał, to bym nie uwierzył -

powtarzał mi wielokrotnie. - Komu, do jasnej cholery, przyszłoby do głowy, że bliźniacy

mogą kogokolwiek zabić, tym bardziej nożem przeznaczonym do świniobicia!”. Później

zapytali go, gdzie jest Santiago Nasar, bo widzieli ich razem, lecz mój brat nie zapamiętaj

również własnej odpowiedzi. Clotilde Armenta i bracia Vicario byli jednak tak zdziwieni, gdy

ją usłyszeli, że każdy z osobna przekazał ją w swych zeznaniach. Według nich mój brat

powiedział: „Santiago Nasar nie żyje”. Później udzielił episkopalnego błogosławieństwa,

potknął się o próg i zataczając się, wyszedł. Na środku placu minął się z ojcem Amadorem.

Ten szedł już w stronę portu ubrany w szaty liturgiczne, za nim dzwoniący akolita i szereg

pomocników niosących ołtarz do mszy polowej, którą miał odprawić biskup. Widząc

przechodzącego księdza bracia Vicario przeżegnali się.

Clotilde Armenta opowiedziała mi, że stracili już wszelką nadzieję, kiedy proboszcz,

nie zatrzymując się, minął jej dom. „Pomyślałam, że nie otrzymał mojej informacji”. Ojciec

Amador wyznał mi jednak w wiele lat później, gdy odsunął się już od świata w posępnym

Domu Zdrowia w Calafell, iż w rzeczywistości otrzymał wiadomość od Clotilde Armenta i

inne alarmujące wieści, gdy szykował się do wyjścia do portu. „Prawdę mówiąc, po prostu

nie wiedziałem, co robić - powiedział mi. - Wpierw pomyślałem, że to nie moja sprawa tylko

władz cywilnych, ale później postanowiłem, że po drodze powiem coś Placidzie Linero”.

Jednakże gdy przechodził przez plac, całkiem o tym zapomniał. „Musi to pan zrozumieć -

powiedział - tego nieszczęsnego dnia miał być u nas biskup”. W chwili zbrodni poczuł się tak

zrozpaczony i tak haniebnie winien, że nic innego nie przyszło mu na myśl, jak tylko

rozkazać, by zadzwoniono na trwogę.

Mój brat Luis Enrique wszedł do domu drzwiami od kuchni, których moja matka nie

zamykała, żeby ojciec nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy wracamy. Przed snem poszedł

background image

do łazienki, ale siedząc na sedesie zasnął i kiedy mój brat Jaime wstał, żeby iść do szkoły,

znalazł go leżącego z twarzą w miednicy i śpiewającego przez sen. Moja siostra zakonnica,

która nie wybierała się na przywitanie biskupa, bo miała czterdziestostopniowego kaca, nie

zdołała go obudzić. „Właśnie wybijała piąta, kiedy poszłam do łazienki” - powiedziała mi.

Nieco później, kiedy moja siostra Margot poszła wykąpać się przed wyjściem do portu,

zdołała z trudnością przenieść go do sypialni. Z drugiego brzegu snu, nie budząc się, usłyszał

pierwsze buczenie statku biskupa. Następnie zasnął głęboko, wykończony weselem, póki

moja siostra zakonnica nie wpadła do sypialni usiłując w biegu założyć habit i nie obudziła go

obłąkańczym krzykiem:

- Zabili Santiago Nasara!

Straszliwe rany od noży stanowiły zaledwie początek bezlitosnej autopsji, do

przeprowadzenia której został zmuszony ojciec Carmen Amador pod nieobecność doktora

Dionisio Iguarana. „To było tak, jakbyśmy go, już zabitego, ponownie zabijali - powiedział

mi były proboszcz w swym odosobnieniu w Calafell. - Ale to był rozkaz alkada, a rozkazy

tego barbarzyńcy, nawet najgłupsze, trzeba było wypełniać”. Tylko po części miał rację. W

zamieszaniu tego niedorzecznego poniedziałku pułkownik Aponte natychmiast skontaktował

się telegraficznie z gubernatorem prowincji, ten zaś zezwolił mu na przeprowadzenie

wstępnego postępowania, póki nie zostanie przysłany sędzia śledczy. Alkad, były oficer nie

posiadający żadnego doświadczenia w kwestiach prawnych, był jednak zbyt zarozumiały, by

poradzić się kogokolwiek, od czego powinien byt zacząć. Przede wszystkim niepokoiła go

autopsja. Cristo Bedoya, student medycyny, zdołał wymówić się ze względu na bliską

przyjaźń z Santiago Nasarem. Pułkownik pomyślał, że ciało można do powrotu doktora

Dionisio Iguarana przechować w lodówce, ale nie znalazł lodówki wielkości człowieka, a

jedyna, używana na targowisku, która mogłaby pasować, była uszkodzona. Ciało,

wyciągnięte na wąskiej żelaznej pryczy, zostało wystawione na widok publiczny pośrodku

salonu, póki nie przygotowano mu trumny bogacza. Z sypialni i niektórych sąsiednich domów

przyniesiono wentylatory, było jednak tylu chętnych, by go zobaczyć, iż mimo wyniesienia

mebli, klatek i donic paproci duchota była nie do wytrzymania. Poza tym trwogę potęgowały

psy podekscytowane zapachem śmierci. Nie przestawały szczekać od chwili, kiedy wszedłem

do domu, gdzie dogorywał jeszcze w kuchni Santiago Nasar, i natknąłem się na płaczącą

histerycznie Divinę Flor, która machając sztabą odganiała psy.

- Proszę mi pomóc - krzyknęła do mnie - one chcą zeżreć wnętrzności.

background image

Zamknęliśmy je na kłódkę w stajniach. Placida Linero zarządziła później, by do czasu

pogrzebu wyprowadzić je w odleglejsze miejsce. Około południa jednak, nie wiadomo, w jaki

sposób, uciekły z miejsca swego zamknięcia i oszalałe wpadły do domu. Placida Linero po

raz pierwszy straciła panowanie nad sobą.

- Zasrane psy! - krzyknęła. - Zabić je!

Rozkaz wypełniono natychmiast i w domu zaległa cisza. Stan ciała nie wzbudzał do

tej pory żadnych obaw. Twarz pozostała nietknięta, miała ten sam wyraz, który Santiago

przybierał, kiedy śpiewał, zaś Cristo Bedoya ułożył wnętrzności na swym miejscu i owinął

ciało płóciennym bandażem. Mimo to po południu z ran zaczęła wypływać ciecz, która

ściągnęła muchy; zaś wokół ust wystąpiła sina plama, rozrastając się powoli, niczym cień

chmury na wodzie, po korzonki włosów. Zawsze pobłażliwa twarz nabrała wrogiego wyrazu,

wobec czego matka przykryła ją chustką. Pułkownik Aponte zrozumiał wówczas, że nie

można dłużej zwlekać, i rozkazał ojcu Amadorowi, by dokonał sekcji. ;;Będzie znacznie

gorzej, jeśli trzeba go będzie odgrzebać po tygodniu” - powiedział. Proboszcz studiował

medycynę i chirurgię w Salamance, ale wstąpił do seminarium nie ukończywszy tych studiów

i nawet alkad wiedział, że autopsja pozbawiona jest jakiejkolwiek mocy prawnej. Mimo to

kazał wypełnić polecenie.

Masakry dokonano w szkole publicznej przy pomocy aptekarza, który notował wyniki,

i studenta pierwszego roku medycyny, przebywającego właśnie tutaj na wakacjach.

Dysponowali jedynie niektórymi narzędziami małej chirurgii, resztę stanowiły przybory

rzemieślnicze. Pomijając rzeź, jakiej dopuścił się na zwłokach ojciec Amador, jego raport

zdawał się być poprawny, sędzia śledczy załączył go więc do akt, uznawszy jego

użyteczność.

Z wielu zadanych ran siedem było śmiertelnych. Wątroba, w wyniku dwóch głębokich

pchnięć od strony przedniej, była niemal przecięta. Denat miał cztery nacięcia w żołądku, a

jedno z nich tak głębokie, że przeszyło żołądek całkowicie i zniszczyło trzustkę. Poza tym

miał sześć mniejszych cięć w okrężnicy poprzecznej i wiele ran w jelicie cienkim. Jedyne,

które miał zadane od strony pleców na wysokości trzeciego kręgu lędźwiowego, przecięło

prawą nerkę. Jamę brzuszną zalegały duże sople krwi, a spośród bagniska treści pokarmowej

żołądka wynurzył się medalik Najświętszej Panny z Góry Karmel, który Santiago Nasar

połknął mając cztery lata. Na klatce piersiowej widoczne były dwie perforacje: jedna w

drugiej komorze międzyżebrowej prawej, docierająca do płuc, a druga bardzo blisko lewej

pachy. Poza tym miał sześć mniejszych ran na ramionach i rękach i dwa cięcia poprzeczne:

jedno na prawym udzie, a drugie na mięśniach brzucha. Na prawej dłoni było widać głębokie

background image

ukłucie. Raport mówi: „Podobne było do stygmatu Ukrzyżowanego”. Mózgowie ważyło o

sześćdziesiąt gramów więcej niż u normalnego Anglika, a ojciec Amador zapisał w raporcie,

że Santiago Nasar odznaczał się wysokim stopniem inteligencji i miał olśniewającą

przyszłość przed sobą. Pomimo to w końcowej nocie stwierdził hipertrofię wątroby,

przypisując ją źle leczonemu zapaleniu. „To znaczy - powiedział mi - że mimo wszystko

pozostało mu niewiele lat życia”. Doktor Dionisio Iguaran, który rzeczywiście leczył

Santiago Nasarowi owo zapalenie, gdy ten miał dwanaście lat, oburzał się na wspomnienie

owego orzeczenia: „To tylko ksiądz mógł być takim durniem - powiedział mi. - Nie było

sposobu, żeby w końcu zrozumiał, że my cv tropikach mamy o wiele większe wątroby niż

Hiszpanie”. Raport kończył się konkluzją, że przyczyną śmierci byk silny krwotok

spowodowany którąkolwiek z siedmiu większych ran.

Oddali nam nie to samo ciało. Połowa czaszki została zdruzgotana przy trepanacji, a

twarz uwodziciela, którą śmierć zachowała, teraz straciła swą tożsamość. Poza tym proboszcz

wyrwał jednym szarpnięciem poćwiartowane trzewia i w końcu nie wiedząc, co z tym zrobić,

udzielił im z wściekłości błogosławieństwa i wyrzucił do kubka na śmieci. Ostatnim

ciekawskim zaglądającym przez okna nie starczyło już w tym momencie odporności,

pomocnik zemdlał, a pułkownik Lazaro Aponte, który widział i sam był sprawcą wielu

masakr dokonanych w celach represyjnych, przeistoczył się w końcu swoich dni nie tylko w

spirytystę, ale i w wegetarianina. Pusta skorupa zwłok, nafaszerowana szmatami i

niegaszonym wapnem, zszyta byle jak pospolitym szpagatem i igłami do szycia worków,

niemal się rozpadła, kiedy składaliśmy ją w nową trumnę wyściełaną pikowanym jedwabiem.

„Myślałem, że tak dłużej przetrwa” - powiedział ojciec Amador. Stało się na odwrót:

musieliśmy pogrzebać go szybko o świcie, zwłoki były już bowiem w takim rozkładzie, iż nie

można było znieść ich dłużej wewnątrz domu.

Świtał mętny wtorek. Nie miałem odwagi spać samotnie po tak przygnębiającym dniu,

pchnąłem więc drzwi domu Marii Alejandry Cervantes, chcąc sprawdzić, czy nie zasunęła

zamka. Na drzewach paliły się lampiony z tykw, a na podwórzu przeznaczonym do tańców

płonęło kilka drewnianych stosów pod olbrzymimi dymiący mi saganami, w których Mulatki

farbowały w żałobnej czerni swoje suknie weselne. Marię Alejandrinę Cervantes zastałem

obudzoną jak zwykle o świcie i całkowicie nagą, jak zwykle gdy w domu nie było obcych.

Siedziała po turecku na królewskim łóżku przed babilońskim półmiskiem pełnym jedzenia:

cielęcych kotletów, ugotowanej kury, schabu i dodatków, bananów i jarzyn, w ilościach, które

starczyłyby na pięć osób. Potrafiła rozpaczać jedynie w ten sposób - jedząc bez umiaru,

pierwszy raz jednak widziałem, by robiła to z taką trwogą. Położyłem się obok niej, w

background image

ubraniu, zaledwie coś bąknąwszy i również płacząc na swój sposób. Myślałem o Santiago

Nasarze i okrucieństwie jego losu, który kazał sobie zapłacić za dwadzieścia lat szczęścia nie

tylko śmiercią, ale i poćwiartowaniem ciała, jego rozrzuceniem i unicestwieniem. Śniłem, że

do pokoju weszła kobieta z dziewczynką na ręku, żarłocznie chrupiącą ziarna kukurydzy,

które wpół zgryzione spadały na gorset. Kobieta powiedziała mi: „Ona je gryzie, jakby

chciała i nie mogła w żaden sposób”. Nagle poczułem łapczywe palce rozpinające mi guziki

od koszuli; poczułem niebezpieczny zapach miłosnej bestii leżącej za moimi plecami;

poczułem, że zanurzam się w rozkoszach ruchomych piasków jej miłości. Ale raptownie

powstrzymała się, zakasłała z daleka i wyśliznęła się z mojego życia.

- Nie mogę - powiedziała - śmierdzisz nim. Nie tylko ja. Owego dnia wszystko

śmierdziało Santiago Nasarem. Bracia Vicario poczuli to w areszcie, w którym osadził ich

alkad do czasu podjęcia decyzji co do ich dalszego losu. „Choć szorowałem się i szorowałem

mydłem i gąbką, nie mogłem zmyć z siebie tego smrodu” - powiedział mi Pedro Vicario. Nie

spali już trzy noce, ale mimo to teraz też nie mogli odpocząć, bo gdy tylko zaczęli zasypiać,

znów popełniali zbrodnię. Pablo Vicario, już niemal u progu starości, usiłując wytłumaczyć

mi swój stan w owym nie kończącym się dniu, powiedział mi nie zastanawiając się: „To było

tak, jakby być podwójnie obudzonym”. Wtedy zrozumiałem, że w areszcie najtrudniejsza do

zniesienia musiała być dla nich jasność umysłu.

Cela miał trzy metry szerokości, bardzo wysokie okno z żelaznymi kratami, polowy

sedes, umywalkę z miednicą i dzbanem i dwie prycze zasłane matami. Pułkownik Aponte,

pod którego kierunkiem ją wybudowano, zwykł mawiać, że nigdy nie było bardziej ludzkiego

hotelu. Mój brat Luis Enrique podzielał ten sąd, pewnej nocy aresztowano go bowiem za

bójkę między muzykantami, alkad zaś pozwolił z litości, by towarzyszyła mu jedna z

Mulatek. Być może bracia Vicario pomyśleli to samo o ósmej rano, kiedy poczuli się ocaleni

przed Arabami. W tym momencie utrzymywała ich przy siłach duma ze spełnienia

obowiązku, a niepokoiła jedynie trwałość woni. Poprosili o dużą ilość wody, szarego mydła i

gąbki, by zmyć krew z rąk i z twarzy, a także uprać koszule, nie zdołali jednak odpocząć.

Pedro Vicario poprosił również o swoje środki przeczyszczające i moczopędne oraz

opakowanie gazy wyjałowionej, by móc zmienić sobie opatrunek, a rano zdołał nawet dwa

razy oddać mocz. Mimo to z upływem dnia było im coraz trudniej, tak iż zapach zszedł na

drugi plan. O drugiej po południu, kiedy to mogła ich wreszcie powalić senność upału, Pedro

Vicario był tak zmęczony, że nie mógł już wytrzymać leżenia na łóżku, to samo jednak

zmęczenie nie pozwalało mu ustać. Ból w pachwinie promieniował aż po szyję, nie mógł

oddać moczu i opanowała go przerażająca pewność, że nie zaśnie już do końca życia. „Nie

background image

spałem jedenaście miesięcy” - powiedział mi, i znałem go na tyle dobrze, by być pewnym, że

nie kłamie. Nie mógł jeść nic. Pablo Vicario zaś spróbował wszystkiego, co mu przyniesiono,

i w kwadrans później rozłożyła go cuchnąca choleryna. O szóstej po południu, gdy

przeprowadzano jeszcze sekcję zwłok Santiago Nasara, alkad został wezwany na ratunek.

Pedro Vicario był bowiem święcie przekonany, że brata otruto. „Wylała się ze mnie cała

woda - powiedział mi Pablo Vicario - i owładnęła nami myśl, że to jakieś sztuczki Turków”.

Do tej pory zalał już dwukrotnie sedes polowy, po czym strażnik musiał go jeszcze sześć razy

prowadzić do ubikacji w radzie miejskiej. Tam właśnie zastał go pułkownik Aponte, gdy w

szalecie bez drzwi, pod okiem celującego weń strażnika, wydalał z siebie tak obfite

strumienie wody, iż myśl o truciźnie wcale nie wydawała mu się aż tak absurdalna.

Podejrzenie to natychmiast jednak odrzucono, gdy okazało się, iż spożył jedynie to jedzenie i

wodę, które przysłała im Pura Vicario. Niemniej jednak zrobiło to na alkadzie takie wrażenie,

że zabrał więźniów ze sobą do własnego domu, gdzie przetrzymywał ich pod specjalną strażą,

póki nie przybył sędzia śledczy i nie przeniósł ich do aresztu w Riohacha.

Obawy bliźniaków zgodne były z nastrojami ulicy. Nie odrzucano myśli o zemście

Arabów, ale nikt poza braćmi Vicario nie pomyślał o truciźnie. Sądzono raczej, że poczekają,

aż zapadnie zmierzch, by wlać przez lufcik benzynę i spalić więźniów żywcem w areszcie.

Ale i ten domysł był zbyt prosty i łatwy. Arabowie stanowili wspólnotę pokojowo

nastawionych imigrantów, którzy w początkach wieku osiedlili się w najróżniejszych, nawet

tych najdalszych i najbiedniejszych miasteczkach wybrzeża Morza Karaibskiego i pozostali

już tam, sprzedając kolorowe gałganki i odpustową tandetę. Byli ludem zjednoczonym,

pracowitym i religijnym. Żenili się między sobą, importowali swoją pszenicę, hodowali owce

na podwórzach, uprawiali lebiodkę i bakłażany, a ich jedyną ślepą namiętnością byty karty.

Starsi nadal mówili swym wiejskim arabskim przywiezionym z ojczystej ziemi, zachowując

ten język w nietkniętym stanie nawet w drugim pokoleniu, najmłodsi jednak, z wyjątkiem

Santiago Nasara, wysłuchiwali swych rodziców mówiących po arabsku, ale odpowiadali im

już po hiszpańsku. Trudno więc było przypuścić, aby nagle mogli sprzeniewierzyć się swemu

pasterskiemu usposobieniu chcąc pomścić śmierć, której winni mogliśmy być wszyscy. Z

kolei nikomu na myśl nie przyszła zemsta ze strony najbliższych Placidy Linem, rodu w

swoim czasie, póki fortuna im sprzyjała, tyle władczego co wojowniczego, który zdołał

spłodzić znacznie więcej niż dwóch knajpianych zabijaków, chronionych wdziękiem swego

nazwiska.

Pułkownik Aponte, przejęty pogłoskami, odwiedził Arabów, każdą rodzinę z osobna, i

okazało się, że przynajmniej tym razem wyciągnął prawidłowe wnioski. Zastał ich

background image

zatrwożonych i smutnych, przy ołtarzykach przybranych symbolami żałoby, kilka osób

siedząc na podłodze płakało nawet rozdzierająco, ale nikt z nich nie nosił się z najmniejszym

zamiarem zemsty. Poranne reakcje były bezwiednym odruchem po dokonanej dopiero co

zbrodni i sami sprawcy przyznali, iż poza pobiciem nie doszłoby w żadnym wypadku do

niczego więcej. Przeciwnie, to właśnie Suseme Abdala, stuletnia matrona, poradziła, by

zastosować cudotwórczy wyciąg z kwiatów męczennicy i piołunu, który zatamował wreszcie

cholerynę Pabla Vicario otwierając zarazem ożywczy strumień u jego bliźniaka. Pedro

Vicario zapadł wówczas w bezsenną drzemkę, a wyleczony brat zapadł w swój pierwszy sen

bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia. W tym stanie zastała ich Pura Vicario we wtorek o

trzeciej nad ranem, kiedy alkad przyprowadził ją, by mogła się z nimi pożegnać. Z inicjatywy

pułkownika Aponte wyjechała cała rodzina, nawet najstarsze córki z mężami. Odjechali przez

nikogo nie zauważeni, pod osłoną znużenia całego miasteczka, podczas gdy my, jedyni,

którzy byliśmy w stanie . ustać na nogach i nie spaliśmy po tym nieodwracalnym dniu,

grzebaliśmy Santiago Nasara. wyjechali, by zgodnie z decyzją alkada powrócić wtedy, gdy

uspokoją się nastroje, ale nie wrócili już nigdy. Pura Vicario swej oddanej z powrotem córce

owinęła twarz chustą, ażeby nikt nie dostrzegł śladów pobicia, i ubrała ją w krzykliwą

czerwień, by nikomu nie przyszło na myśl, iż nosi żałobę po swym sekretnym kochanku.

Przed wyjazdem poprosiła ojca Amadora, by wyspowiadał w więzieniu jej synów, ale Pedro

Vicario odmówił i przekonał brata, że nie mają po czym wyrażać skruchy. Zostali sami i w

dniu przetransportowania ich do Riohacha byli już tak przekonani o swych racjach, że nie

chcieli, by wywożono ich nocą, jak uczyniono to z rodziną, lecz w biały dzień i z

podniesionymi głowami. Ojciec Poncio Vicario niebawem umarł. „Zabiło go cierpienie

moralne” - powiedziała mi Angela Vicario. Gdy bliźniacy zostali uwolnieni, zamieszkali w

Riohacha, dzień drogi od Manaure, gdzie mieszkała reszta rodziny. Tam też pojechała

Prudencia Cotes, by wyjść za Pabla Vicario, który w warsztacie swego ojca wyuczył się

zawodu i został jubilerem. Pedro Vicario, bez miłości i pracy, zgłosił się w trzy lata później

do sił zbrojnych, dosłużył się stopnia sierżanta, by pewnego wspaniałego poranka razem ze

swym oddziałem przedostać się, z piosenkami o kurwach na ustach, na terytorium opanowane

przez partyzantkę, i tyle o nich słyszano.

Większość ludzi uważała, że ofiarą padł tylko jeden człowiek: Bayardo San Roman.

Sądzono, że inni bohaterowie tragedii wypełnili z godnością, a nawet z pewną wzniosłością,

tę część łaski, której udzieliło im życie. Santiago Nasar odpokutował zniewagę, bracia

Vicario potwierdzili swą kondycję prawdziwych mężczyzn, a uwiedziona siostra znów

odzyskała swą utraconą cześć. Jedynym, który stracił wszystko, był Bayardo San Roman.

background image

„Ten biedny Bayardo”, jak wspominano go przez wiele lat. A jednak wszyscy o nim

zapomnieli aż do następnej soboty, po zaćmieniu księżyca, kiedy to wdowiec Xius

opowiedział alkadowi, iż zobaczył jakieś świecące ptaszysko trzepocące nad jego dawnym

domem i pomyślał, że to duch jego żony domaga się swej własności. Alkad uderzył się w

czoło, co nie miało zresztą żadnego związku z przywidzeniem wdowca.

- Cholera! - krzyknął. - Zapomniałem o tym biednym człowieku.

Wszedł w eskorcie na wzgórze i zobaczył odkryty samochód obok domku i w sypialni

samotne światełko, nikt mu jednak nie odpowiedział na jego wołania. Wobec tego wyważyli

boczne drzwi i przebiegli wszystkie pokoje oświetlone jeszcze dogasającą łuną zachodu.

„Wszystko wyglądało tak, jakby było pod wodą” - opowiedział mi alkad. Bayardo San

Roman leżał nieprzytomny na łóżku, a wygląd jego nie różnił się od stanu, w jakim w

poniedziałek o świcie ujrzała go Pura Vicario, cały czas miał bowiem na sobie fantazyjne

spodnie, jedwabną koszulę i tylko buty zdołał zrzucić. Na podłodze walały się puste butelki,

przy łóżku zaś stało jeszcze więcej nie otwartych, nigdzie nie było jednak śladu jedzenia.

„Znajdował się już w ostatnim stadium zatrucia alkoholowego” - powiedział mi doktor

Dionisio Iguaran, który natychmiast przybył na ratunek. Bayardo San Roman wrócił jednak

po kilku godzinach do siebie i gdy tylko odzyskał świadomość, natychmiast wyrzucił

wszystkich z domu, obchodząc się z nimi możliwie najukładniej:

- Odpierdolcie się wszyscy - powiedział. - Łącznie z moim kochanym tatusiem i jego

kombatanckimi jajami.

Alkad poinformował o tym epizodzie generała Petronio San Roman przytaczając bez

najmniejszych zmian ostatnie zdanie w telegramie utrzymanym w alarmistycznym tonie.

Generał San Roman dosłownie widać odczytał wolę swego syna, zrezygnował bowiem z

osobistego przyjazdu, wysyłając jedynie żonę z córkami i dwie starsze kobiety, które, zdaje

się, były jego siostrami. Przypłynęły statkiem towarowym z rozpuszczonymi z boleści

włosami i szczelnie aż po szyję okryte żałobą z powodu nieszczęścia Bayarda San Roman.

Zanim zeszły na ląd, zdjęły pantofle, by następnie przejść boso całą drogę aż do wzgórza w

parzącym pyle południa, wyrywając sobie włosy i zanosząc się tak rozdzierającym płaczem,

iż zdawało się, że krzyczą z radości. Widziałem kondukt stojąc na balkonie Magdaleny Oliver

i pamiętam, że pomyślałem, iż podobną rozpacz można było udawać tylko po to, by ukryć

inne, większe hańby.

Pułkownik Lazaro Aponte towarzyszył im aż do stojącego na wzgórzu domu, gdzie

nieco później wjechał na swym mule od nagłych wypadków doktor Dionisio Iguaran. Gdy

zelżał upał, dwóch funkcjonariuszy władz miejskich zniosło Bayarda San Roman w

background image

zawieszonym na drążku hamaku, okrytego kocem aż po głowę; w asyście żałobnych płaczek.

Magdalena Oliver pomyślała, że nie żyje.

- Na jajca Trójcy świętej - krzyknęła po katalońsku. - Cóż za marnotrawstwo!

Alkohol znowu zwalił go z nóg. Nie sposób jednak było uwierzyć, że niosą żywego

człowieka, jego prawe ramię wlokło się bowiem po ziemi, a przenoszone przez matkę na

hamak natychmiast opadało pozostawiając ślad od skraju przepaści aż do pokładu statku. I to

było ostatnie wrażenie, jakie nam po sobie zostawił: wspomnienie tego, który padł ofiarą.

W domu niczego nie ruszono. Penetrowałem tę posiadłość z moimi braćmi dość często

podczas naszych nocnych zabaw wakacyjnych, za każdym :razem odnajdując w

opuszczonych pomieszczeniach coraz mniej cennych rzeczy. Kiedyś trafiliśmy na podręczną

walizeczkę, o której przysłanie Angela Vicario prosiła swą matkę w noc poślubną, do jej

odnalezienia jednak nie przywiązywaliśmy większego znaczenia. To, co zawierała, uznaliśmy

za najzwyklejsze środki higieniczne i kobiece kosmetyki, a o ich rzeczywistym przeznaczeniu

dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy Angela Vicario opowiedziała mi wiele lat później, na

czym polegały rajfurskie fortele, których ją nauczono, by mogła oszukać męża. Była to

jedyna pamiątka, jaką zostawiła po sobie w pokojach, które były jej domem małżeńskim

przez pięć godzin.

Po wielu latach, gdy wróciłem, by dotrzeć do ostatnich świadectw dla potrzeby tej

kroniki, nie zachował się nawet najmniejszy ślad szczęścia Yolandy de Xius. Wszystkie

rzeczy, mimo ścisłego nadzoru pułkownika Lazaro Aponte, powoli zniknęły, nawet olbrzymia

szafa o sześciu lustrach, którą cieśle z Mompox musieli złożyć wewnątrz domu, nie mieściła

się bowiem w drzwiach. Wdowiec Xius był początkowo szczęśliwy, sądząc, że to są

pośmiertne starania żony, by odebrać wszystko, co do niej należało. Pułkownik Lazaro

Aponte wyśmiewał się z niego. Ale pewnej nocy zdarzyło mu się wziąć udział w seansie

spirytystycznym mającym wyjaśnić tajemnicę i duch Yolandy de Xius potwierdził

własnoręcznym podpisem, że w rzeczy samej to właśnie ona odzyskuje dla swojego domu

wszystkie pamiątki szczęścia. Posiadłość zaczęła obracać się w ruinę. Samochód stojący przy

drzwiach rozpadał się powoli, wreszcie została z niego tylko zżarta przez ulewy karoseria.

Przez wiele lat nie było żadnych wieści o jego właścicielu. W aktach widnieje jego zeznanie,

ale jest ono tak krótkie i konwencjonalne, iż wydaje się być spreparowane w ostatniej chwili,

by dopełnić nieuchronnej formalności. Jedyny raz, gdy spróbowałem z nim porozmawiać

dwadzieścia trzy lata później, przyjął mnie dość wrogo odmawiając wniesienia choćby

najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby rozjaśnić nieco udział w dramacie. W każdym

razie nawet jego rodzice nie wiedzieli o nim więcej od nas, nie mając najmniejszego pojęcia,

background image

co go przywiodło do zagubionego miasteczka, jeśli - jak widać - jego jedynym zamiarem było

małżeństwo z kobietą, której nigdy przedtem nie widział na oczy.

Za to o Angeli Vicario miałem zawsze przelotne wiadomości, które przyczyniły się do

stworzenia przeze mnie wyidealizowanego obrazu. Moja siostra zakonnica wędrowała przez

jakiś czas po górnej Guajira usiłując nawrócić ostatnich bałwochwalców i zazwyczaj

zatrzymywała się na rozmowę u Angeli

Vicario, w miasteczku zżartym przez sól Morza Karaibskiego, gdzie matka usiłowała

pogrzebać ją za życia. „Masz pozdrowienia od swojej kuzynki” - mówiła mi zawsze. Moja

siostra Margot, która w pierwszych latach również składała jej wizyty, opowiadała mi, że

kupili murowany dom z dużym patio otwartym na wiatry, gdzie jedyną uciążliwością były

noce w czasie przypływów, gdy woda wylewała się przez ubikacje tak, iż o świcie po

pokojach skakały ryby. Wszyscy znający Angelę z tych czasów zgodnie podkreślali, że

pochłaniała ją bez reszty jej zręczna praca przy maszynie do haftowania i że dzięki temu

zdołała osiągnąć zapomnienie.

Wiele lat później, w epoce niepewności, w której starałem się zrozumieć coś z siebie

samego, sprzedając encyklopedie i książki medyczne po miasteczkach Guajiry przypadkiem

dotarłem do tego indiańskiego odludzia. W oknie domu na wprost morza, haftując na

maszynie w porze największego upału, siedziała siwa kobieta w drucianych okularach i jakby

w żałobie, a nad jej głową wisiała klatka z kanarkiem, który nie przestawał śpiewać. Kiedy ją

zobaczyłem w tym idyllicznym obramowaniu okna, nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ona,

gdyż nie chciałem przystać na to, że życie może być w końcu tak podobne do złej literatury.

Ale to była ona: Angela Vicario w dwadzieścia trzy lata po dramacie.

Przyjęła mnie jak zwykle, jak dalekiego kuzyna, i odpowiedziała na moje pytania z

rozsądkiem i poczuciem humoru. Była tak dojrzała i rozgarnięta, że z wielkim trudem można

było uwierzyć, że to ta sama kobieta. Najbardziej zdziwił mnie sposób, w jaki doszła do

zrozumienia własnego życia. Po paru minutach nie wydawała mi się już tak postarzała jak na

pierwszy rzut oka, ale niemal tak młoda jak we wspomnieniach, i nie miała nic wspólnego z

tą dziewczyną, którą w dwudziestym roku życia zmuszono do wyjścia za mąż bez miłości. Jej

matka, zgorzkniała wskutek źle znoszonej starości, przyjęła mnie jak nienawistne widmo. Nie

chciała mówić o przeszłości i pisząc tę kronikę musiałem zadowolić się niektórymi luźnymi

zdaniami z jej rozmów z moją matką i z paru innymi osobami przywołanymi w mej pamięci.

Zrobiła o wiele więcej, niż to możliwe, by Angela Vicario umarła za życia, ale jej własna

córka pokrzyżowała te zamiary, nigdy bowiem nie robiła tajemnicy ze swego nieszczęścia.

Wprost przeciwnie, każdemu, kto chciał jej wysłuchać, opowiadała o tym ze wszystkimi

background image

szczegółami, oprócz tego jednego, który zawsze miał pozostać nie wyjaśniony: kto, jak i

kiedy był prawdziwym sprawcą jej krzywdy, nikt bowiem naprawdę nie wierzył, że to był

Santiago Nasar. Należeli do dwóch odrębnych światów. Nikt ich nigdy nie widział razem, a

tym bardziej na osobności. Santiago Nasar był zbyt wyniosły, by zwrócić na nią uwagę.

„Twoja głupiutka kuzynka”, tak ją nazywał, kiedy o niej rozmawialiśmy. Poza tym, jak

wówczas zwykliśmy mówić, był krogulcem na kurczaki. Chodził, tak jak i jego ojciec,

własnymi ścieżkami, zrywając pączek każdej zbłąkanej pannie, która zaczynała rozkwitać w

tych stronach, ale w miasteczku wiedziano jedynie o jego konwencjonalnym związku z Florą

Miguel oraz o burzliwym romansie z Marią Alejandriną Cervantes, który przez czternaście

miesięcy doprowadzał go do obłędu. Wersja najbardziej rozpowszechniona, być może

dlatego, że i najbardziej perwersyjna, głosiła, że Angela Vicario chroniła kogoś, kogo

naprawdę kochała, i wskazała nazwisko Santiago Nasara, gdyż nie przypuszczała, że jej

bracia odważą się wystąpić przeciwko niemu. Ja sam próbowałem wydobyć z niej prawdę,

kiedy odwiedziłem ją po raz drugi, wytaczając wszystkie starannie przygotowane argumenty,

ona jednak ledwie podniosła wzrok znad haftu, żeby je odeprzeć.

- Daj już temu spokój, kuzynie - powiedziała. - To był on.

Całą resztę opowiedziała bez niedomówień, nie pomijając nawet szczegółów

katastrofy nocy poślubnej. Opowiedziała, jak przyjaciółki wyuczyły ją, żeby w łóżku upiła

męża do nieprzytomności, udawała większy wstyd, niż będzie naprawdę czuła, po to by

zmusić go do zgaszenia światła, żeby podmyła się mocnym roztworem ałunu, podrabiając w

ten sposób utratę dziewictwa, a także poplamiła prześcieradło chromianem rtęci, by wywiesić

je następnego dnia na swym patio młodej mężatki. Dwóch tylko rzeczy nie wzięły pod uwagę

osłaniające ją wspólniczki: niezwykłej pijackiej odporności Bayarda San Roman oraz zwykłej

prawości, którą Angela Vicario ukrywała pod wmówioną jej przez matkę głupotą. „Nie

zrobiłam nic z tego, czego mnie nauczyły - powiedziała mi - bo im więcej o tym myślałam,

tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że byłoby to świństwo, którego nie można zrobić

nikomu, a już zwłaszcza temu biednemu człowiekowi, który miał pecha ożenić się ze mną”.

Tak więc bez oporów dała się rozebrać w oświetlonym pokoju, wolna już od wszystkich

wyuczonych strachów, które złamały jej życie. „To było bardzo łatwe - powiedziała mi - bo

byłam gotowa umrzeć”.

Prawda zaś jest taka, że mówiła o swoim nieszczęściu bez żadnego wstydu, by zataić

inne nieszczęście, to rzeczywiste, które paliło jej wnętrzności. Do momentu gdy zdecydowała

mi się to powiedzieć, nikomu przez myśl by nawet nie przeszło, że Bayardo San Roman

pozostał w jej życiu na zawsze od tej chwili, kiedy zaprowadził ją z powrotem do domu. Było

background image

to gwałtowne nawiedzenie. „Nagle, gdy mama zaczęła mnie bić, zaczęłam go wspominać” -

powiedziała mi. Uderzenia bolały ją coraz mniej, gdyż wiedziała, że cierpi dla niego. Myślała

o nim dalej dziwiąc się samej sobie, gdy płakała leżąc na sofie w jadalni. „Nie płakałam z

bólu ani z powodu tego wszystkiego, co się stało - powiedziała mi - ale płakałam za nim”.

Myślała o nim, gdy matka okładała jej twarz kompresami z pomornika, i jeszcze

intensywniej, gdy usłyszała krzyki na ulicy i dzwony na trwogę, a jej matka weszła, by

powiedzieć, że teraz już może spać spokojnie, bo najgorsze minęło.

Odtąd stale myślała o nim bez żadnej nadziei i sporo czasu upłynęło do dnia, kiedy

wybrała się z matką na badanie oczu do szpitala w Riohacha. Wstąpiły po drodze do Hotelu

del Puerto, którego właściciela znały, i Pura Vicario poprosiła w barze o szklankę wody. Piła

ją właśnie, odwrócona plecami do córki, kiedy ta ujrzała swoje własne myśli odbite we

wszystkich lustrach na sali. Angela Vicario z zapartym tchem odwróciła głowę i zobaczyła

go, jak nie widząc jej przeszedł obok i wyszedł z hotelu. Następnie z trwogą w sercu spojrzała

raz jeszcze na matkę. Pura Vicario skończyła pić, otarła rękawem usta i w nowych okularach

uśmiechnęła się do niej zza lady. W tym uśmiechu po raz pierwszy od swych narodzin Angela

Vicario ujrzała ją taką, jaką była naprawdę: biedną kobietą oddaną kultowi swoich wad.

„Gówno” - powiedziała sobie. Była tak skołowana, że przez całą podróż śpiewała na głos, a

po powrocie rzuciła się na łóżko, by płakać przez trzy dni.

Urodziła się na nowo. „Oszalałam z miłości do niego - powiedziała mi - bez

opamiętania”. Wystarczyło jej zamknąć oczy, by go zobaczyć, w szumie morza dyszała jego

oddech, o północy w łóżku budził ją płomień jego ciała. Pod koniec tego tygodnia, nie

odzyskawszy spokoju ani na minutę, napisała do niego po raz pierwszy. Był to

konwencjonalny liścik, w którym opowiadała, że widziała go, jak wychodził z hotelu, i że

byłoby jej przyjemnie, gdyby ją zauważył. Na próżno czekała na odpowiedź. Po upływie

dwóch miesięcy, zmęczona czekaniem, wysłała mu następny list, pisany tymi samymi

ukośnymi literkami co poprzedni, którego jedynym celem było, jak się wydaje, wytknięcie

mu braku dobrego wychowania. Przez sześć następnych miesięcy napisała sześć listów;

odpowiedzi nie było, ale zadowoliła się stwierdzeniem, że listy te do niego dochodzą.

Będąc po raz pierwszy panią swego losu Angela Vicario odkryła, że nienawiść i

miłość są namiętnościami, które się uzupełniają. Im więcej listów wysyłała, tym bardziej

rozpalała ogień swej gorączki, ale i podsycała szczęśliwą dla niej urazę do swej matki, „Na

sam jej widok przewracały mi się wnętrzności - powiedziała mi - ale nie mogłam jej widzieć

nie wspominając go”. Jej życie zwróconej mężatki było równie zwyczajne jak panieński

żywot i mijało na haftowaniu razem z przyjaciółkami, tak jak przedtem upływało jej na

background image

wyrabianiu tulipanów z gałganków i ptaków z papieru, ale gdy jej matka kładła się spać, ona

zostawała w pokoju, by aż do świtu pisać listy bez żadnej przyszłości. Stała się bystra,

stanowcza, była teraz panią swojej woli i tylko dla niego była znów dziewicą i prócz jego

władzy nie uznał żadnej innej ani żadnej uległości poza uległością wobec swej obsesji.

Przez pół życia pisała jeden list tygodniowo. „Czasami nie wiedziałam, co pisać -

opowiadała mi trzęsąc się ze śmiechu - ale wystarczało mi wiedzieć, że on otrzymuje moje

listy”. Z początku były to listy konwencjonalne, później liściki potajemnej kochanki,

perfumowane bileciki przelotnej narzeczonej, sprawozdania handlowe, dokumenty miłosne,

w końcu podłe listy porzuconej żony, która wymyślała sobie okrutne choroby, by zmusić go

do powrotu. Pewnej nocy wylał się jej atrament na gotowy już list i zamiast go podrzeć,

dodała w postscriptum: „Na dowód mej miłości posyłam ci moje łzy”. Czasami, zmęczona

już płaczem, kpiła ze swego szaleństwa. Sześć razy zmieniano urzędniczkę na poczcie i sześć

razy zdołała skłonić każdą do wspólnictwa. Nigdy jednak nie przyszło jej na myśl, żeby się

poddać. Mimo to on wydawał się niewrażliwy na jej obłęd: było tak, jakby pisała w pustkę.

Pewnego ranka w czasie silnych wiatrów, gdzieś w dziesiątym roku pisania, obudziło

ją przekonanie, że on leży nagi w jej łóżku. Napisała mu wówczas żarliwy

dwudziestostronicowy list, w którym wyrzuciła z siebie bez żadnego wstydu prawdy gorzkie i

już przegniłe, które nosiła w sercu od owej fatalnej nocy. Opowiedziała mu o trwałych

bliznach, jakie zostawił na jej ciele, o soli jego języka, o ognistym cepie jego afrykańskiego,

murzyńskiego członka. Oddała list pocztowej urzędniczce, która przychodziła w piątkowe

popołudnia haftować i odbierać od niej listy, przekonana, że ten końcowy wybuch będzie

ostatnim w jej agonii. Ale nie było odpowiedzi. Od tego czasu już nie zdawała sobie sprawy,

co pisała ani do kogo, ale nadal pisała bez litości przez siedemnaście lat.

W pewne sierpniowe południe, gdy haftowała z przyjaciółkami, poczuła, że ktoś

zbliża się do drzwi. Nie musiała odwracać się, by wiedzieć kto. „Był gruby, zaczynały mu

wypadać włosy i już potrzebował okularów, żeby patrzeć z bliska - powiedziała mi. - Ale to

był on, cholerny skurwysyn, to był on”. Przestraszyła się, gdyż wiedziała, że widzi ją tak

samo zmienioną na gorsze jak ona jego, i nie wierzyła, by miął w sobie tyle miłości co ona,

by to znieść. Miał na sobie koszulę przesiąkniętą potem, jak wtedy gdy zobaczyła go po raz

pierwszy na odpuście, i nosił ten sam pas i te same sakwy z rozpruwającej się skóry ze

srebrnymi ozdobami. Bayardo San Roman postąpił krok do przodu nie zwracając uwagi na

oszołomione hafciarki i położył sakwy na maszynie do szycia.

- No dobrze - powiedział - jestem.

Miał ze sobą walizkę z ubraniem, żeby już zostać, i drugą taką samą, wypełnioną

background image

prawie dwoma tysiącami listów, które ona do niego napisała. Były uporządkowane według

dat, w paczuszkach związanych kolorowymi wstążkami, i wszystkie co do jednego nie

rozpieczętowane.

Przez wiele lat nie mogliśmy mówić o niczym innym. Nasze codzienne życie,

podporządkowane do tego dnia tylu zwykłym i regularnym przyzwyczajeniom, zaczęło

obracać się gwałtownie wokół wspólnego wszystkim niepokoju. Koguty zaskakiwały nas o

świcie przy próbach porządkowania tylu połączonych ze sobą przypadków, które umożliwiły

ten absurd, i oczywistym było, że nie robiliśmy tego z żądzy wyjaśnienia tajemnic, ale

dlatego, że nikt z nas nie mógł już żyć bez określenia z całkowitą pewnością, jakie miejsce i

rolę wyznaczył mu los.

Wielu nigdy się tego nie dowiedziało. Cristo Bedoya, który został cenionym

chirurgiem, nie mógł sobie nigdy wytłumaczyć, dlaczego uległ chwilowej pokusie, by dwie

godziny brakujące do przyjazdu biskupa przeczekać u swoich dziadków, zamiast udać się na

spoczynek do rodziców czekających nań aż do świtu, by go ostrzec. Ale większość tych,

którzy mogli coś zrobić, by zapobiec zbrodni, i jednak nie zrobili tego, rozgrzeszała się

pretekstem, że sprawy honoru są świętością, do którego dostęp mają tylko bohaterowie

dramatu. „Honor to miłość” - mawiała moja matka. Hortensja Baute, której udział w

wydarzeniach ograniczył się do ujrzenia dwóch zakrwawionych noży, w chwili gdy nie

zostały jeszcze użyte, tak bardzo przejęła się własną halucynacją, iż popadła w stan

nieustającej pokuty i pewnego dnia, nie mogąc już tego wytrzymać, rzuciła się nago na ulicę.

Flora Miguel, narzeczona Santiago Nasara, z rozgoryczenia uciekła z porucznikiem wojsk

pogranicza, który następnie sprostytuował ją w obozach zbieraczy kauczuku w Vichada.

Anna Villeros, akuszerka, która pomogła w przyjściu na świat trzem pokoleniom,

dowiedziawszy się o zbrodni dostała skurczu pęcherza i aż do dnia swojej śmierci musiała

oddawać mocz za pomocą sondy. Don Rogelio de la Flor, zacny mąż Clotilde Armerita, w

wieku osiemdziesięciu sześciu lat cudowny okaz żywotności, wstał po raz ostatni, by

zobaczyć, jak zarzynają Santiago Nasara opartego o zamknięte drzwi swego własnego domu,

i tego wstrząsu już nie przeżył. Drzwi w ostatniej chwili zamknęła Placida Linero, ale szybko

uwolniła się od poczucia winy. „Zamknęłam je, bo Divina Flor przysięgła, że widziała, jak

mój syn wszedł do domu - powiedziała mi - a to była nieprawda”. Natomiast nigdy nie

wybaczyła sobie pomylenia wspaniałej wróżby drzew z niosącą nieszczęście wróżbą ptaków i

uległa zgubnemu przyzwyczajeniu swoich czasów - żucia nasion rzeżuchy.

background image

Dwanaście dni po zbrodni sędzia śledczy zastał miasteczko rozjątrzone do żywego. W

obskurnym biurze urzędu celnego w Pałacu Municypalnym, popijając zaparzoną w garnku

kawę z rumem przeciwko przywidzeniom z upału, musiał zażądać dodatkowych posiłków

wojskowych, by zaprowadzić spokój w napierającym tłumie tych wszystkich, którzy wcale

nie wzywani pragnęli złożyć zeznania chcąc ujawnić swe kluczowe znaczenie w dramacie.

Był świeżo po dyplomie, chodził jeszcze w czarnym uniformie szkoły prawniczej, obnosił

złoty sygnet z emblematem swego roku i pretensje oraz liryzm szczęśliwego debiutanta.

Nigdy jednak nie poznałem jego nazwiska. Wszystko, co wiemy o jego charakterze, zostało

wywiedzione z akt odnalezionych przeze mnie przy pomocy wielu osób w Pałacu

Sprawiedliwości w Riohacha, w dwadzieścia lat po zbrodni. Archiwa nie posiadały żadnej

numeracji, zaś dokumenty gromadzone tu od ponad wieku walały się po podłodze

kolonialnego gmachu w ruinie, który przez parę dni był główną kwaterą Francisa Drake'a.

Parter zalewany był falami przypływu, a w opuszczonych urzędach unosiły się podarte tomy.

Sam, brodząc po kostki w wodzie, wielokrotnie przeszukiwałem dno tego stawu zagubionych

spraw i jedynie przypadek pozwolił mi odzyskać po pięciu latach poszukiwań trzysta

dwadzieścia dwie luźne kartki z ponad pięciuset, jakie liczyły akta.

Nazwisko sędziego nie pojawiło się na żadnej z nich, ale jest rzeczą oczywistą, że był

to człowiek trawiony przez gorączkę literatury. Bez wątpienia czytał hiszpańskich klasyków,

niektórych pisarzy łacińskich i znał bardzo dobrze Nietzschego, który był modnym autorem

wśród prawników jego generacji. Notatki na marginesie, i to nie tylko ze względu na kolor

atramentu, zdawały się być pisane krwią. Był tak zaszokowany tajemniczą sprawą, której

rozwiązywanie przypadło mu w udziale, iż wielokrotnie uciekał się do lirycznych igraszek

przeciwnych rygorom jego zawodu. Przede wszystkim zawsze wydawało mu się wysoce

podejrzane to, że życie posłużyło się naraz tyloma przypadkami zakazanymi literaturze, by

bez żadnych przeszkód spełniła się śmierć tak zapowiedziana.

Ale tym, co go najbardziej zaniepokoiło pod koniec nadgorliwego dochodzenia, była

jego całkowita bezradność w odnalezieniu jakiegokolwiek śladu, choćby najmniej

prawdopodobnego, wskazującego na to, że Santiago Nasar rzeczywiście był sprawcą

zhańbienia. Te z przyjaciółek Angeli Vicario, które były jej wspólniczkami w oszukaństwie,

przez długi czas opowiadały, że przed ślubem dopuściła je do swej tajemnicy, ale nie ujawniła

żadnego nazwiska. W dochodzeniu zeznały: „Powiedziała nam o cudzie, ale nic nie

wspominała o świętym”. Angela Vicario ze swej strony obstawała przy swoim. Kiedy sędzia

śledczy zapytał ją w swym pokrętnym stylu, czy wie, kim był nieboszczyk Santiago Nasar,

ona z kamiennym wyrazem twarzy odpowiedziała:

background image

- Był moim sprawcą.

Tak zapisane jest w aktach, ale bez żadnych dodatkowych uwag dotyczących

okoliczności i miejsca. Podczas trwającej jedynie trzy dni rozprawy oskarżyciel prywatny

największy nacisk położył na słabość tego zarzutu. Zaskoczenie sędziego śledczego brakiem

dowodów przeciwko Santiago Nasarowi było tak olbrzymie, że jego rzetelną robotę zdaje się

chwilami wypaczać rozczarowanie. Na stronie 416 własnoręcznie i czerwonym atramentem z

receptariusza dopisał na marginesie: „Dajcie mi przesąd, a poruszę świat”. Pod tą parafrazą

zniechęcenia trafną kreską nakreśloną tym samym atramentem dorysował serce przeszyte

strzałą. Dla niego, tak jak i dla najbliższych przyjaciół zamordowanego, samo zachowanie

Santiago Nasara w ostatnich godzinach było ostatecznym dowodem jego niewinności.

Santiago Nasar w dniu swej śmierci rzeczywiście nie miał cienia wątpliwości, choć

bardzo dobrze wiedział, jaka jest cena hańby, którą mu przypisywano. Znał obłudny charakter

swojego świata i nie mógł nie wiedzieć, że naturalna prostota bliźniaków niezdolna jest

przyjąć takiej zniewagi obojętnie. Nikt nie znał zbyt dobrze Bayarda San Roman, ale Santiago

Nasar znał go na tyle, by wiedzieć, że pod wielkoświatowymi pretensjami był, jak każdy,

całkowicie uległy wobec swych wielowiekowych przesądów. Świadome lekceważenie

sprawy byłoby więc samobójstwem. Zresztą gdy w ostatniej chwili dowiedział się wreszcie,

że bracia Vicario czekają nań, by go zabić, wcale nie zareagował, wbrew temu, co

rozpowiadano, panikarskim strachem, ale raczej zakłopotaniem niewinnego człowieka.

Osobiście mam wrażenie, że umarł nie rozumiejąc swojej śmierci. Obiecawszy mojej

siostrze Margot, że przyjdzie do nas na śniadanie, odszedł nabrzeżem trzymany pod ramię

przez Christo Bedoyę i obaj zdawali się być tak niefrasobliwi, że wzbudzili wiele fałszywych

złudzeń. „Szli tacy uradowani - powiedziała mi Meme Loaiza - że podziękowałam Bogu, bo

pomyślałam, że wszystko skończyło się dobrze”. Nie wszyscy oczywiście tak lubili Santiago

Nasara. Polo Carrillo, właściciel elektrowni, sądził, że jego spokój bierze się z cynizmu, a nie

z niewinności. „Wydawało mu się, że dzięki swej forsie jest nietykalny” - powiedział mi.

Fausta Lopez, jego żona, dodała: „Jak każdy Turek”. Indalencio Pardo był właśnie w sklepie

Clotilde Armenta, gdzie bliźniacy powiedzieli mu, że gdy tylko odpłynie biskup, zabiją

Santiago Nasara. Pomyślał, jak tylu innych, że były to jakieś majaki bliźniaków znajdujących

się w stanie mocno wczorajszym, ale Clotilde Armenta dała mu do zrozumienia, że nie są to

czcze przechwałki, i poprosiła, by odnalazł Santiago Nasara i uprzedził go.

- Nie masz co się fatygować - powiedział mu Pedro Vicario - było nie było, jest tak,

jakby już nie żył.

Było to wyzwanie nazbyt oczywiste. Bliźniacy znali więzi łączące Indalencia Pardo z

background image

Santiago Nasarem i przypuszczalnie pomyśleli, że jest to najodpowiedniejsza osoba, by

zapobiec zbrodni, tak by i oni czuli się wolni od hańby. Ale Indalencio Pardo, spotkawszy

Santiago Nasara prowadzonego pod ramię przez Cristo Bedoyę między grupkami

opuszczającymi port, nie odważył się go ostrzec. „Rura mi zmiękła” - powiedział mi.

Poklepał każdego po ramieniu i zszedł im z drogi. Oni zaś ledwie go zauważyli, całkowicie

zaabsorbowani obliczaniem kosztów wesela.

Ludzie rozchodzili się idąc w stronę placu, w tym samym co i oni kierunku. Był to

zwarty tłum, niemniej Scholastyce Cisneros zdawało się, iż widzi, jak obaj przyjaciele idą

środkiem bez żadnych trudności wewnątrz pustego kręgu, ludzie bowiem wiedzieli, że

Santiago Nasar ma zginąć, i nie mieli odwagi go dotknąć. Cristo Bedoya również

przypomniał sobie dziwne zachowanie ludzi. „Patrzyli na nas tak, jakbyśmy mieli

pomalowane twarze” - powiedział mi. Więcej, Sara Noriega otworzyła swój sklep obuwniczy

właśnie w tej chwili, gdy przechodzili obok, i przeraziła się bladością Santiago Nasara. Ale

on ją uspokoił:

- Niech się tak ciocia Sara nie dziwi - powiedział jej nie zatrzymując się - mam

takiego kaca.

Celeste Dangond siedział w piżamie w drzwiach swego domu naśmiewając się z tych,

którzy ubrali się odświętnie, by przywitać biskupa, i zaprosił Santiago Nasara na kawę. „To

było tylko dla zyskania na czasie, dopóki bym czegoś nie wymyślił” - powiedział mi.

Santiago Nasar odpowiedział mu jednak, że spieszy się, bo musi się przebrać na śniadanie z

moją siostrą. „No i sam się wpuściłem w kanał - tłumaczył mi Celeste Dangond - bo wydało

mu się nagle, że nie mogą go zabić, jeśli on jest taki pewien tego, co będzie robić”. Jedynie

Yamil Shaium zrobił to, co sobie założył. Gdy tylko usłyszał pogłoskę, stanął w drzwiach

swego sklepu czekając na Santiago Nasara, by go ostrzec. Przybył tu jako jeden z ostatnich

Arabów, razem z Ibrahimem Nasarem, był jego partnerem w kartach aż do śmierci i wciąż

pozostawał rodzinnym doradcą. Nikt nie miał takiego jak on autorytetu, by porozmawiać z

Santiago Nasarem. Mimo to uznał, że jeśli pogłoska okaże się bezpodstawna, to może

spowodować niepotrzebny popłoch, wolał więc porozmawiać wpierw z Cristo Bedoyą, na

wypadek gdyby ten okazał się lepiej poinformowany. Gdy nadchodzili, zawołał go. Cristo

Bedoya już przy rogu placu klepnął lekko Santiago Nasara po plecach i usłuchał wezwania

Yamila Shaiuma.

- Do soboty - powiedział Santiagowi.

Santiago Nasar nic mu nie odpowiedział, tylko zwrócił się po arabsku do Yamila

Shaiuma, ten zaś odrzekł mu coś, również po arabsku, skręcając się ze śmiechu. „To była taka

background image

gra słów, która zawsze nas bawiła” - wytłumaczył mi Yamil Shaium. Nie zatrzymując się

Santiago Nasar pomachał im ręką na pożegnanie i skręcił na plac. Widzieli go po raz ostatni.

Cristo Bedoya, ledwo wysłuchawszy informacji Yamila Shaiuma, wyskoczył ze

sklepu i rzucił się biegiem za Santiago Nasarem. Ujrzał go jeszcze, jak skręcał za róg, ale nie

zdołał go już odnaleźć pomiędzy grupkami ludzi rozchodzących się po placu. Wiele osób,

które wypytywał o niego, odpowiedziało mu identycznie:

- Przed chwilą widziałem go z tobą. Wydawało mu się niemożliwe, by w tak krótkim

czasie Santiago Nasar zdążył dojść do swego domu, zajrzał tam jednak, by o niego zapytać,

drzwi od frontu zastał bowiem uchylone, z odsuniętą zasuwą. Wszedł, nie dostrzegłszy kartki

na podłodze, przeszedł przez salon w półmroku, usiłując nie robić hałasu, było bowiem zbyt

wcześnie jak na odwiedziny, ale psy wewnątrz domu zaniepokoiły się i wybiegły mu na

spotkanie. Uspokoił je pobrzękując kluczami, tak jak się tego nauczył od ich pana, i w ich

otoczeniu ruszył do kuchni. W korytarzu minął się z Diviną Flor niosącą wiadro i szczotkę,

by wyszorować pokoje na parterze. Zapewniła go, że Santiago Nasar nie wrócił. Victoria

Guzman właśnie postawiła na ogniu potrawkę z królików, kiedy wszedł do kuchni.

Zrozumiała natychmiast. „Serce mu wyskakiwało” - powiedziała mi. Cristo Bedoya zapytał

ją, czy Santiago Nasar jest w domu, a ona z udawaną naiwnością odparła, że jeszcze nie

przyszedł spać.

- To poważna sprawa - powiedział jej Cristo Bedoya - szukają go, żeby go zabić.

Victoria Guzman zapomniała o naiwności.

- Ci biedni chłopcy nikogo nie zabiją - odrzekła. - Piją bez przerwy od soboty -

powiedział Cristo Bedoya.

- Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Nie ma pijaka, który by zjadł własne gówno.

Cristo Bedoya wrócił do salonu, gdzie Divina Flor otworzyła właśnie okna.

„Oczywiście, że nie padało - stwierdził Cristo Bedoya. - Zbliżała się siódma i przez okna

wpadało złote słońce”. Ponownie zapytał Divinę Flor, czy jest pewna, że Santiago Nasar nie

wszedł drzwiami od salonu. Wtedy nie była już tego tak pewna jak za pierwszym razem.

Zapytał ją o Placidę Linem i odpowiedziała mu, że przed chwilą postawiła jej kawę na

nocnym stoliku, ale że jej nie budziła. Tak było zawsze: o siódmej obudzi się, wypije kawę i

zejdzie, by wydać polecenia co do śniadania. Cristo Bedoya spojrzał na zegarek: była szósta

pięćdziesiąt sześć. Wówczas wszedł na piętro, by przekonać się osobiście, czy Santiago Nasar

nie wrócił.

Drzwi do sypialni były zamknięte od wewnątrz, Santiago Nasar wyszedł bowiem

przez sypialnię matki. Cristo Bedoya nie tylko znał ten dom równie dobrze jak swój, ale był

background image

również na tyle spoufalony z rodziną, że pchnął drzwi do sypialni Placidy Linero, by przejść

do sąsiedniego pokoju. Przez okno wpadał snop zakurzonego słońca, zaś piękna kobieta

śpiąca w tej poświacie w hamaku, z dłonią panny młodej na policzku, wyglądała nierealnie.

„Była jak zjawa” - wyznał mi Cristo Bedoya. Patrzył na nią przez chwilę, zafascynowany jej

urodą, następnie przeszedł w milczeniu przez pokój, minął łazienkę i wszedł do sypialni

Santiago Nasara. Łóżko było nietknięte, a na fotelu leżał idealnie wyprasowany strój

jeździecki, na nim jeździecki kapelusz, a na podłodze, przy ostrogach, stały buty. Na nocnym

stoliku zegarek Santiago Nasara wskazywał szóstą pięćdziesiąt osiem. „Nagle pomyślałem, że

wrócił, aby się uzbroić” - powiedział mi Cristo Bedoya. Ale odnalazł magnum w szufladce

nocnego stolika. „Nigdy w życiu nie strzelałem - wyznał mi Cristo Bedoya - ale

postanowiłem wziąć rewolwer, żeby zanieść go Santiago Nasarowi”. Wsadził go za pas, pod

koszulę, i dopiero po dokonanej zbrodni zdał sobie sprawę, że był on nie naładowany. Placida

Linero pojawiła się w drzwiach z filiżanką kawy w chwili, gdy zamykał szufladę.

- Boże Święty! - wykrzyknęła. - Aleś mnie wystraszył!

Cristo Bedoya również się przestraszył. Zobaczył )ą w pełnym świetle, w szlafroku w

złote skowronki, z potarganymi włosami, i oczarowanie prysło. Nieco zmieszany zaczął się

tłumaczyć, że wszedł, żeby odnaleźć Santiago Nasara.

- Poszedł na powitanie biskupa - odparła Placida Linero.

- Przepłynął tylko - powiedział.

- Tak przypuszczałam - odrzekła. - To syn najgorszej matki.

Przerwała, w tej samej bowiem chwili uświadomiła sobie, że Cristo Bedoya nie wie,

co z sobą zrobić. „Mam nadzieję, że Bóg mi wybaczył - wyznała mi Placida Linero - ale

zauważyłam, że był bardzo zmieszany, i nagle przyszło mi na myśl, że przyszedł tu kraść”.

Zapytała go, co mu jest. Cristo Bedoya zdawał sobie sprawę, iż znajduje się w podejrzanej

sytuacji, ale nie miał jednak odwagi wyznać jej prawdy.

- Nie spałem ani minuty - powiedział jej. Odszedł bez żadnych innych wyjaśnień.

„Tak czy siak - powiedział mi - ona zawsze wyobrażała sobie, że ją okradają”. Na placu

spotkał ojca Amadora, który wracał z kościoła z akcesoriami nie odbytej mszy, nie wydało

mu się jednak, by ten mógł cokolwiek zrobić dla Santiago Nasara poza ocaleniem jego duszy.

Szedł ponownie w stronę portu, kiedy usłyszał, że od sklepiku Clotilde Armenta wołają go. W

drzwiach stał Pedro Vicario, blady, rozczochrany, w rozpiętej koszuli, z podwiniętymi

powyżej łokci rękawami i z nożem, który sam zrobił z ostrza piły. Jego zachowanie było zbyt

zuchwałe, aby mogło być przypadkowe, a przecież nie robił tego po raz pierwszy i nawet nie

tak jawnie w porównaniu z tym, co usiłował zrobić w ostatnich minutach, by uniemożliwiono

background image

mu popełnienie zbrodni.

- Cristobal - krzyknął - powiedz Santiagowi Nasarowi, że czekamy tutaj na niego,

żeby go zabić. Cristo Bedoya uczyniłby mu nawet przysługę, by uniemożliwić jego zamiary.

„Gdybym umiał strzelać z rewolweru, to Santiago Nasar żyłby” - powiedział mi. Ale już sama

myśl o strzelaniu sparaliżowała go, po tym wszystkim, co usłyszał o niszczącej sile

opancerzonej kuli.

- Ostrzegam cię, że jest uzbrojony w magnum zdolne przebić silnik na wylot -

krzyknął.

Pedro Vicario wiedział, że to nieprawda. „Nigdy nie chodził z bronią, jeśli nie był

ubrany do jazdy” - powiedział mi. Ale kiedy podjął decyzję o zmyciu hańby siostry, mimo

wszystko wziął pod uwagę to, że mógł być uzbrojony.

- Umarli nie strzelają - odkrzyknął.

Wtedy w drzwiach pojawił się Pablo Vicario. Był równie blady jak brat, miał na sobie

marynarkę z wesela, a w ręku nóż owinięty w gazetę. „Gdyby nie to - zwierzył mi się Cristo

Bedoya - nigdy bym nie wiedział, który z nich jest który”. Zza Pabla Vicario wyszła Clotilde

Armenta i krzyknęła do Cristo Bedoi, żeby się pospieszył, bo w tym miasteczku mięczaków

tylko taki mężczyzna jak on może zapobiec tragedii.

To, co wydarzyło się do tej pory, widzieli wszyscy. Wracający z portu ludzie,

zaalarmowani krzykami, zaczęli zajmować miejsca na placu, by być świadkami zbrodni.

Cristo Bedoya rozpytywał znajomych o Santiago Nasara, nikt go jednak nie widział. W

drzwiach Club Social natknął się na pułkownika Lazaro Aponte i opowiedział mu, co przed

chwilą zdarzyło się przy sklepie Clotilde Armenta.

- Niemożliwe - stwierdził pułkownik Aponte - przecież kazałem im pójść do łóżka.

- Przed chwilą widziałem ich z nożami do świniobicia - odparł Cristo Bedoya.

- Cholera - krzyknął alkad - to znaczy, że chyba wrócili z innymi!

Przyrzekł zająć się tym natychmiast, ale wszedł do Club Social, by umówić się na

partyjkę domina na wieczór, a kiedy wyszedł, zbrodnia została już dokonana. Cristo Bedoya

popełnił wówczas swój śmiertelny błąd: pomyślał, że Santiago Nasar postanowił w ostatniej

chwili zjeść śniadanie u nas nie przebierając się, ruszył więc tam. Rzucił się pospiesznie

brzegiem rzeki, pytając każdego, kogo spotkał, czy widział go gdzieś po drodze, nikt jednak

nie potrafił mu odpowiedzieć. Nie przestraszył się, gdyż do naszego domu prowadziły

również inne drogi. Prospera Arango, pięknisia, zaczęła go błagać, by zrobił coś dla jej ojca,

który konał na progu swego domu, nie tknięty ulotnym błogosławieństwem biskupa. „Jak

przechodziłam, to go widziałam - powiedziała mi moja siostra Margot - i już miał trupią

background image

twarz”. Cristo Bedoya potrzebował czterech minut, by ustalić stan chorego, i przyrzekł wrócić

później, by znaleźć jakiś doraźny środek, ale stracił następne trzy minuty pomagając

Prosperze Arango zanieść ojca do sypialni. Kiedy wyszedł, usłyszał odległe krzyki i wydało

mu się, że w okolicach placu strzelają z petard. Usiłował pobiec, ale przeszkodził mu w tym

rewolwer źle umieszczony za pasem. Minąwszy ostatni zakręt rozpoznał od tyłu moją matkę,

która nieomalże wlokła za sobą najmłodszego syna.

- Luiso Santiago - wykrzyknął - gdzie jest pani chrześniak?

Moja matka ledwie odwróciła twarz oblaną łzami.

- Och, synu - odpowiedziała - mówią, że go zabili!

Tak było w istocie. Podczas gdy Cristo Bedoya szukał go wszędzie, Santiago Nasar

zaszedł do domu Flory Miguel, swej narzeczonej, tuż za rogiem, gdzie widzieli się po raz

ostatni. „Do głowy mi nawet nie wpadło, że mógł tam zajść - powiedział mi - bo ci ludzie

nigdy nie wstawali przed południem”. To, że cała rodzina z rozkazu Nahira Miguela, mędrca

całej wspólnoty, spała zawsze do dwunastej, było dość rozpowszechnioną pogłoską. „To

dlatego Flora Miguel, która już dawno przestała być podlotkiem, trzymała się jak róża” -

mówi Mercedes. To prawda, że do późna nie otwierali domu, tak jak wielu innych, ale byli

ludźmi pracowitymi i w rzeczywistości wstawali bardzo wcześnie. Rodzice Santiago Nasara i

Flory Miguel uzgodnili, że ich dzieci pobiorą się. Santiago Nasar, gdy w pełni dojrzał,

przystał na tę umowę i gotów był jej dotrzymać, być może dlatego, że miał o małżeństwie

takie samo utylitarne pojęcie jak jego ojciec. Flora Miguel ze swej strony odznaczała się

rozkwitającą urodą, niemniej pozbawiona była zarówno wdzięku, jak rozsądku, i całemu

pokoleniu służyła podczas ślubów za druhnę, kontrakt był więc dla niej opatrznościowym

rozwiązaniem. Narzeczeństwo ich było łatwe, bez grzecznościowych odwiedzin ani

sercowych niepokojów. Ślub, odkładany już wielokrotnie, został wreszcie ustalony na

najbliższe Boże Narodzenie.

Flora Miguel obudziła się w ten poniedziałek z pierwszym buczeniem statku biskupa,

zaś wkrótce potem dowiedziała się, że bracia Vicario oczekują Santiago Nasara, żeby go

zabić. Mojej siostrze zakonnicy, jedynej, która z nią rozmawiała po nieszczęściu, przyznała

się, że nie pamięta nawet, kto jej to powiedział. „Wiem tylko, że o szóstej rano wszyscy już o

tym wiedzieli” - powiedziała jej. Mimo to wydało jej się to niepojęte, by rzeczywiście mogli

zabić Santiago Nasara, za to pomyślała, że zmuszą go do małżeństwa z Angelą Vicario, by

zwrócił jej honor. Poniżenie spowodowało u niej szok. Podczas gdy połowa miasteczka

czekała na biskupa, ona zamknęła się w sypialni, płacząc z wściekłości i porządkując w

szkatułce listy, które Santiago Nasar pisał do niej z internatu szkolnego.

background image

Zawsze gdy wstępował do domu Flory Miguel, nawet jeśli nie było nikogo, Santiago

Nasar chrobotał kluczami o metalową siatkę na oknach. W ten poniedziałek czekała już na

niego przyciskając do piersi szkatułkę z listami. Santiago Nasar nie mógł jej dostrzec z ulicy,

ona natomiast zauważyła go przez siatkę, zanim zaczął pobrzękiwać kluczami zbliżając się do

domu.

- Wejdź - powiedziała.

Nikt, nawet lekarz, nie wszedł nigdy do tego domu o szóstej czterdzieści pięć rano.

Santiago Nasar zostawił właśnie Cristo Bedoyę przy sklepie Yamila Shaiuma, na placu zaś

zgromadziło się tyle ludzi oczekujących jego nadejścia, iż było czymś niepojętym, że nikt nie

dostrzegł, jak wchodził do domu narzeczonej. Sędzia śledczy szukał choć jednej osoby, która

widziałaby wchodzącego Santiago Nasara, i czynił to równie uporczywie jak ja, ale nie

sposób było odnaleźć nikogo takiego. Na marginesie strony 382 akt dopisał czerwonym

atramentem kolejną sentencję: „Fatum czyni nas niewidzialnymi”. Faktem jest, że Santiago

Nasar wszedł głównym wejściem, na oczach wszystkich i nie robiąc nic, żeby nie zostać

dostrzeżonym. Flora Miguel czekała na niego w salonie, zielona z wściekłości, w jednej z

tych swoich sukien z nieszczęsnymi żabotami, które miała zwyczaj zakładać przy okazji

pamiętnych uroczystości, i wepchnęła mu w ręce szkatułkę.

- Masz to - powiedziała mu. - I oby cię zabili.

Santiago Nasar był tak zaskoczony, że szkatułka wypadła mu z rąk, a jego pisane bez

miłości listy rozsypały się po podłodze. Spróbował dogonić Florę Miguel w sypialni, ale

zamknęła drzwi i zaryglowała je. Pukał wiele razy i wołał ją głosem zbyt przynaglającym jak

na tę godzinę, w rezultacie czego zbiegła się cała zaalarmowana rodzina. Licząc najbliższych

członków rodziny i dalekich krewnych, starszych i niepełnoletnich, było ich razem

czternaścioro. Ostatni zjawił się ojciec, Nahir Miguel, rudobrody, w przywiezionej ze swoich

stron dżilabie Beduina, którą zawsze nosił w domu. Widziałem go wiele razy, był olbrzymi i

flegmatyczny, ale najbardziej działał na mnie blask jego autorytetu.

- Floro - zawołał w swoim języku. - Otwórz drzwi.

Wszedł do sypialni córki, podczas gdy cała rodzina wpatrywała się z przejęciem w

Santiago Nasara. Klęczał zbierając z podłogi listy i układając je w szkatułce. „Jakby

odprawiał pokutę” - powiedzieli mi. Nahir Miguel wyszedł z sypialni po paru minutach, dał

znać ręką i cała rodzina zniknęła.

Zaczął mówić do Santiago Nasara po arabsku. „Natychmiast zrozumiałem, że nie ma

najmniejszego pojęcia, co do niego mówię” - wyznał mi. Wówczas zapytał go wprost, czy

wie, że bracia Vicario szukają go, żeby go zabić. „Zbladł i tak stracił panowanie nad sobą, że

background image

trudno uwierzyć, aby udawał” - powiedział mi. Zgodził się, że zachowanie Santiago Nasara

spowodowane było nie tyle strachem co zakłopotaniem.

- Ty wiesz najlepiej, czy mają rację, czy też nie - powiedział mu. - Ale w każdym

przypadku zostają ci tylko dwa wyjścia: albo schowasz się tutaj, bo to jest twój dom, albo

wyjdziesz z moją strzelbą.

- Ni cholery nie rozumiem - powiedział Santiago Nasar.

Były to jedyne słowa, jakie zdołał powiedzieć, i powiedział je po hiszpańsku.

„Wyglądał jak zmoczone pisklę” - powiedział mi Nahir Miguel. Musiał wyjąć mu z rąk

szkatułkę, ten nie wiedział bowiem, gdzie ją odstawić, żeby otworzyć sobie drzwi.

- Będzie dwóch na jednego - powiedział mu. Santiago Nasar wyszedł. Ludzie

poustawiali się na placu jak w dniach defilad. Wszyscy widzieli, jak wychodził, i wszyscy

zrozumieli, że już wie, że mają go zabić, i był tak przerażony, iż nie potrafił znaleźć drogi do

swego domu. Podobno ktoś krzyknął z balkonu: „Nie tędy, Turku, przez stary port”. Santiago

Nasar zaczął rozglądać się za głosem. Yamil Shaium krzyknął, by schował się w jego sklepie,

sam zaś wszedł, by odnaleźć swą myśliwską strzelbę, ale nie pamiętał, gdzie schował naboje.

Ze wszystkich stron zaczęto krzyczeć do Santiago Nasara, ten zaś kręcił się w kółko,

odchodził raz w lewo, raz w prawo, oszołomiony tyloma głosami na raz. Było jasne, że

pragnie dostać się do domu przez drzwi kuchenne, ale widać przypomniał sobie nagle, że

główne drzwi są otwarte.

- Idzie - powiedział Pedro Vicario.

Obaj zauważyli go w tym samym momencie. Pablo Vicario zdjął marynarkę, złożył na

stołku i odwinął nóż z gazety w kształcie jatagana. Zanim opuścili sklep, obaj, nie umawiając

się, przeżegnali się. Clotilde Armenta złapała wówczas Pedra Vicario za koszulę i krzyknęła

do Santiago Nasara, żeby uciekał, bo chcą go zabić. Był to krzyk tak rozpaczliwy, że

przytłumił wszystkie pozostałe. „Najpierw przestraszył się - powiedziała mi Clotilde Armenta

- bo nie wiedział, kto do niego krzyczy ani skąd”. Ale kiedy ją zauważył, dostrzegł również

Pedra Vicario, który jednym pchnięciem rzucił ją na ziemię i dogonił brata. Santiago Nasar,

znajdując się co najmniej pięćdziesiąt metrów od domu, zaczął biec w stronę głównych drzwi.

Pięć minut wcześniej Victoria Guzman opowiedziała w kuchni Placidzie Linero to, co

wiedzieli już wszyscy. Placida Linero była kobietą o twardych nerwach, nie dała więc po

sobie poznać zdenerwowania. Zapytała Victorię Guzman, czy powiedziała o tym jej synowi,

ta zaś świadomie kłamiąc odparła, że kiedy Santiago Nasar zszedł wypić kawę, ona jeszcze o

niczym nie wiedziała. Zmywając wciąż podłogę w salonie Divina Flor ujrzała w tym

momencie, jak Santiago Nasar wrócił drzwiami od placu i okrętowymi schodami wszedł na

background image

górę. „To było bardzo wyraźne przywidzenie - opowiedziała mi Divina Flor. - Miał na sobie

białe ubranie, a w ręku coś trzymał, nie mogłam tego dobrze zobaczyć, ale wydawało mi się,

że to bukiet róż”. Kiedy więc Placida Linero zapytała o niego, Divina Flor uspokoiła ją.

- Przed minutą wszedł do pokoju - powiedziała jej.

Placida Linero ujrzała wówczas kartkę na podłodze, ale nie przyszło jej na myśl, aby

ją podnieść, a o jej treści dowiedziała się dopiero wtedy, gdy ktoś pokazał jej ten list w

zamieszaniu tragedii. Przez drzwi zobaczyła braci Vicario biegnących w stronę domu z

obnażonymi nożami. Z miejsca, w którym się znajdowała, mogła ich zobaczyć, ale nie mogła

widzieć syna, biegnącego ku drzwiom z drugiej strony. „Pomyślałam, że chcą dostać się do

domu, żeby zabić go w środku” - powiedziała mi. Podbiegła wówczas do drzwi i zatrzasnęła

je jednym ruchem. Ryglowała je, kiedy usłyszała krzyki Santiago Nasara i usłyszała

przerażające walenie o drzwi, ale pomyślała, że on jest na górze i obrzuca obelgami braci

Vicario z balkonu swojej sypialni. Poszła na górę, by mu dopomóc.

Santiago Nasarowi zabrakło zaledwie kilku sekund, by schronić się w domu, gdy

drzwi zatrzasnęły się. Zdołał jeszcze uderzyć w nie parę razy pięściami i natychmiast

odwrócił się, by z gołymi rękami stawić czoło swym wrogom. „Przestraszyłem się, kiedy go

zobaczyłem na wprost siebie - powiedział mi Pablo Vicario - bo wydał mi się jakby dwa razy

większy, niż był w rzeczywistości”. Santiago Nasar uniósł rękę, by odparować pierwszy cios

Pedra Vicario, który zaatakował go z prawej strony prostym nożem.

- Skurwysyny - wrzasnął.

Nóż przebił mu prawą dłoń, a następnie zanurzył się cały w boku. Wszyscy usłyszeli,

jak zaskowyczał z bólu.

- Mamo!

Pedro Vicario cofnął dłoń bezwzględnym ruchem rzeźnika i zadał drugi cios, niemal

w to samo miejsce. „Najdziwniejsze było to, że nóż wychodził czysty - zeznał Pedro Vicario

sędziemu śledczemu. - Zadałem mu co najmniej trzy ciosy i nie było ani jednej kropli krwi”.

Santiago Nasar po trzecim pchnięciu skręcił się z rękoma skrzyżowanymi na brzuchu, wydał

z siebie jęk cielaka i usiłował odwrócić się plecami. Pablo Vicario stojący z zakrzywionym

nożem w jego lewej strony zadał mu wówczas jedyne pchnięcie od tyłu i strumień krwi pod

wysokim ciśnieniem zbryzgał mu koszulę. „Miała ten sam zapach co on” - powiedział mi.

Trzykrotnie już ugodzony śmiertelnie, Santiago Nasar ponownie odwrócił się do nich twarzą i

oparł plecami o drzwi domu swojej matki, nie stawiając najmniejszego oporu, jakby chciał

dopomóc im, by wreszcie zabili go z obu stron po równo. „Już nie krzyczał - zeznał Pedro

Vicario sędziemu śledczemu. - Na odwrót, wydawało się, że się śmieje”. Wówczas obaj, nie

background image

przestając przybijać go do drzwi, zaczęli na przemian zadawać łatwe ciosy unosząc się na

powierzchni oślepiającej zatoki spokojnych wód, którą napotkali po drugiej stronie strachu.

Nie słyszeli krzyków całego miasteczka przerażonego własną zbrodnią. „Czułem się jak ktoś

galopujący na koniu” - zeznał Pablo Vicario. Obaj jednak nagle wrócili do rzeczywistości,

poczuli się bowiem całkowicie wyczerpani, a mimo to wydawało im się, że Santiago Nasar

nigdy nie padnie. „Cholera, kuzynie - powiedział mi Pablo Vicario - nawet sobie nie

wyobrażasz, jakie to trudne zabić człowieka!” Usiłując skończyć raz na zawsze, Pedro

Vicario zaczął szukać serca, ale umiejscowił je nieomal pod pachą, tam gdzie mają je świnie.

W rzeczywistości zaś Santiago Nasar nie padał, gdyż oni sami podtrzymywali go przybijając

nożami do drzwi. Zrozpaczony Pablo Vicario ciął go w poprzek brzucha i wszystkie

wnętrzności wypłynęły. Pedro Vicario miał zamiar zrobić to samo, ale przerażenie wykręciło

mu dłoń i zadał chybiony cios w udo. Santiago Nasar stał jeszcze oparty o drzwi, póki nie

dostrzegł w słońcu własnych trzewi, czystych i niebieskich, i po chwili padł na kolana.

Placida Linero, bezskutecznie wołając go po pokojach i słysząc nie wiadomo skąd

dochodzące wrzaski, które nie były jego krzykami, wyjrzała przez okno wychodzące na plac i

zobaczyła bliźniaków Vicario biegnących w stronę kościoła. Tuż na nimi biegł Yamil Shaium

ze swoją strzelbą na jaguary i inni Arabowie bez broni, Placida Linero pomyślała więc, że

niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Wyszła na balkon od sypialni i zobaczyła Santiago

Nasara przy drzwiach, leżącego twarzą w pyle, usiłującego powstać z kałuży własnej krwi.

Podniósł się przechylony na bok i zaczął iść lunatycznym krokiem, podtrzymując rękami

wypływające wnętrzności.

Przeszedł ponad sto metrów całkowicie okrążając dom, by wejść kuchennymi

drzwiami. Był na tyle jeszcze przytomny, by nie iść ulicą, która była najdłuższą drogą, tylko

wszedł przez przyległy dom. Poncho Lanao, jego żona i pięcioro dzieci w ogóle nie

zorientowali się, co stało się przed chwilą dwadzieścia kroków od ich drzwi. „Usłyszeliśmy

wrzaski - powiedziała mi żona - ale pomyśleliśmy, że to biskupia feta”. Zaczęli jeść

śniadanie, kiedy zobaczyli wchodzącego Santiago Nasara spływającego krwią i niosącego w

dłoniach kiść swych wnętrzności. Poncho Lanao powiedział mi: „Nigdy nie zapomnę tego

straszliwego smrodu gówna”. Ale Argenida Lanao, starsza córka, opowiedziała, że Santiago

Nasar szedł tak samo dumnie jak zawsze, stawiając uważnie kroki, a jego twarz Saracena z

potarganymi kędzierzawymi włosami była piękna jak nigdy. Przechodząc obok stołu

uśmiechnął się do nich i poszedł przez pokoje do tylnego wejścia domu. „Sparaliżował nas

strach” - powiedziała mi Argenida Lanao. Moja ciotka, Wenefrida Marquez, skrobała rybę na

patio swego domu, po drugiej stronie rzeki, i ujrzała go, jak schodził po schodkach starego

background image

nabrzeża szukając pewnym krokiem drogi do swego domu.

- Santiago, synu! - krzyknęła. - Co ci jest? Santiago Nasar rozpoznał ją.

- Zabili mnie, ciociu Wene - odpowiedział. Potknął się na ostatnim schodku, ale wstał

natychmiast. „Nawet zadbał o to, by strzepnąć ręką ziemię, która została mu na

wnętrznościach” - powiedziała mi moja ciotka Wene. Następnie wszedł do swego domu

tylnymi drzwiami otwartymi od szóstej i padł w kuchni na twarz.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gabriel Garcia Marquez, KRONIKA ZAPOWIEDZIANEJ ŚMIERCI
Gabriel Garcia Marquez Kronika zapowiedzianej śmierci
Gabriel Garcia Marquez Kronika Zapowiedzianej Smierci
Gabriel Garcia Marquez Kronika Zapowiedzianej Smierci
G G Marquez Kronika Zapowiedzianej Smierci
Marquez G G Kronika Zapowiedzianej Smierci
Marquez G G Kronika Zapowiedzianej Smierci
Marquez G G Kronika Zapowiedzianej Śmierci
Marquez Gabriel Garcia Kronika zapowiedzianej śmierci
Marquez Garcia Gabriel Kronika zapowiedzianej śmierci
Marquez Gabriel Garcia Kronika zapowiedzianej śmierci
Gabriel García Márquez Kronika Zapowiedzianej Śmierci
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach

więcej podobnych podstron