Gabriel Garcia Marquez
Kronika Zapowiedzianej Śmierci
Przełożył:
Carlos Marrodan Casas
W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar
wstał o piątej trzydzieści rano, chcąc zdążyć na
uroczystość powitania statku wiozącego biskupa. Śniło mu
się, że szedł w mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę
był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się, poczuł się cały
zbryzgany ptasimi gówienkami. „Zawsze śniły mu się
drzewa - powiedziała mi Placida Linero, jego matka,
odtwarzając w dwadzieścia siedem lat później szczegóły
tego nieszczęsnego poniedziałku. - Tydzień wcześniej
ś
niło mu się, że leciał sam w samolocie z cynfolii, który
swobodnie przelatywał pomiędzy migdałowcami".
Cieszyła się w pełni zasłużoną sławą nieomylnej tłumaczki
cudzych snów, pod warunkiem że opowiadano je na czczo,
nie dostrzegła jednak żadnej złowróżbnej przepowiedni w
snach swego syna - ani w tych dwóch ostatnich, ani w
poprzednich z drzewami, które opowiadał jej we wszystkie
ranki poprzedzające jego śmierć.
Santiago Nasar również nie dostrzegł złej wróżby. Spał
krótko i źle, nie zdejmując ubrania. Obudził się z bólem
głowy, czując na podniebieniu smak miedzianego
strzemienia, szybko jednak uznał to za naturalne skutki
weselnej hulanki, która przedłużyła się do rana. Nie dość
tego: wiele osób napotkanych przez niego od momentu,
gdy wyszedł z domu o szóstej pięć, aż do chwili kiedy w
godzinę później został zaszlachtowany jak wieprz,
wspominało, iż był wówczas nieco ospały, ale w dobrym
humorze, i że wszystkim mimochodem napomknął coś o
pięknym dniu. Nikt nie był pewien, czy miał na myśli
pogodę. Wielu jednomyślnie wspominało, że ranek był
pogodny, z nadlatującą od plantacji bananowych morską
bryzą, a więc taki, jakiego można było się spodziewać po
dobrym lutym tamtych czasów. Większość zgodnie jednak
stwierdzała, że pogoda była pod psem, niebo niskie i
posępne, w powietrzu unosiła się stęchlizna stojących wód,
a w chwili nieszczęścia siąpiła mżawka, taka sama, jaką
widział Santiago Nasar w lesie swego snu. Jeśli zaś chodzi
o mnie, to po weselnej pijatyce wracałem do przytomności
na apostolskim łonie Marii Alejandriny Cervantes i
obudziły mnie dopiero dzwony bijące na trwogę, choć
myślałem, że uderzono w nie na cześć biskupa.
Santiago Nasar ubrał się w białe lniane spodnie, nie
krochmalone, takie same jak te, które miał na sobie
poprzedniego dnia na weselu. Było to ubranie na wielkie
okazje. Gdyby nie wizyta biskupa, włożyłby spodnie i
koszulę koloru khaki i buty do jazdy konnej, czyli to, w co
ubierał się w każdy poniedziałek, gdy jechał do hacjendy
„Divino Rostro", odziedziczonej po ojcu i zarządzanej
przez niego roztropnie, choć bez większych sukcesów.
Gdy wyruszał konno, przypinał do pasa magnum 357,
którego pociski z pancernej stali, jak mawiał, mogły
przeciąć konia na pół. W sezonie polowań na kuropatwy
brał swoje sokolnicze akcesoria. Poza tym w swoim
arsenale miał: manlicher schonauer 30.06, holand magnum
300,
hornet
22
z
celownikiem
optycznym
i
wielostrzałowego winczestera. Spał zawsze tak jak jego
ojciec, trzymając broń w poszewce poduszki, tego dnia
jednak przed wyjściem z domu wyjął naboje i schował do
szufladki nocnego stolika. „Nigdy nie zostawiał broni
nabitej" - powiedziała mi jego matka. Wiedziałem o tym,
tak jak wiedziałem, że broń chował w jednym miejscu,
amunicję zaś jak najdalej od niej, tak by nikt, choćby
przypadkiem, nie uległ pokusie załadowania broni
wewnątrz domu. Był to roztropny nawyk narzucony przez
ojca od tego dnia, kiedy to rano jedna ze służących, chcąc
zdjąć poszewkę z poduszki, zaczęła nią potrząsać; pistolet
wypadł i uderzając o podłogę wystrzelił, kula zaś
roztrzaskała szafę w pokoju, przebiła ścianę salonu, z
bitewnym gwizdem przeleciała przez jadalnię sąsiedniego
domu i obróciła w gipsowy proch świętego naturalnej
wielkości z głównego ołtarza kościoła na drugim końcu
placu. Santiago Nasar, wówczas małe dziecko, nie
zapomniał nigdy tej poglądowej lekcji udzielonej przez
nieszczęśliwy traf.
Ostatnim obrazem syna, jaki zachowała w pamięci
matka, była wizja jego przelotnego pobytu w sypialni.
Obudził ją, gdy usiłował po omacku znaleźć w łazienkowej
apteczce tabletkę aspiryny; matka zapaliła wówczas
ś
wiatło i ujrzała go, jak wyłaniał się w drzwiach ze
szklanką wody w ręku, i takim miała go zapamiętać na
zawsze. Santiago Nasar opowiedział jej wówczas sen, ona
jednak nie zwróciła uwagi na drzewa.
- Wszystkie sny z ptakami oznaczają dobre zdrowie -
powiedziała.
Ujrzała go, leżąc w tym samym hamaku i w tej samej
pozycji, w jakiej zastałem ją, powaloną przez ostatnie
ś
wiatła starości, kiedy wróciłem do tego zapomnianego
miasteczka, próbując złożyć z tylu rozproszonych
odłamków rozbite zwierciadło pamięci. Nawet w pełnym
ś
wietle z trudem rozpoznawała kształty, a do skroni
przyłożone miała zioła mające uśmierzyć wieczny ból
głowy, który pozostawił jej syn, gdy po raz ostatni
przeszedł przez sypialnię. Leżała na boku, próbując
podnieść się uczepiona pali u wezgłowia hamaka, w
półmroku zaś unosił się ten sam zapach baptysterium,
który tak mnie zdziwił w ów ranek, gdy popełniono
zbrodnię.
W chwili, kiedy pojawiłem się w pustce drzwi,
pomyliła mnie ze wspomnieniem Santiago Nasara. „Tam
stał - powiedziała mi. - Miał na sobie białe
lniane ubranie, prane w samej wodzie, bo miał tak
delikatną skórę, że nie znosił chrzęstu krochmalu".
Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy,
póki nie otrząsnęła się ze złudzenia, że syn wrócił.
Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia".
Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu
stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, był smukły, blady,
miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był
jedynym synem małżeństwa z rozsądku, które nie zaznało
chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się
szczęśliwy przy ojcu, póki ten nagle nie zmarł, i przez
następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy
samotnej matce aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej
odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako
dziecko, władania bronią palną, miłości do koni i układania
do łowów drapieżnych ptaków, ale również wypróbowanej
sztuki odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po
arabsku, ale w obecności Placidy Linero po hiszpańsku,
ż
eby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich
uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze
swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji pokazu
sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele
dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do przerwania nauki
pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną
hacjendę. Sobie samemu już Santiago Nasar zawdzięczał,
iż był wesoły, spokojny i kochliwy.
W dniu, w którym miał zostać zabity, matka,
ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że pomylił mu
się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek" -
powiedziała mi. Ale wytłumaczył jej, że ubrał się
odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja
ucałować
pierścień
biskupa.
Nie
okazała
tym
najmniejszego zainteresowania.
- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli
błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i odpłynie
tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.
Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale
splendor uroczystości kościelnych wzbudzał w nim
nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś.
Jedynym zmartwieniem matki w związku z wizytą biskupa
było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem,
jak kichał przez sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale
on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju.
Widziała go po raz ostatni.
Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że
nie padało ani tego dnia, ani przez cały luty. „Wprost
przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na
krótko przed jej śmiercią. - Słońce zaczęło grzać wcześniej
niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki,
atakowana przez dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł
do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby
łajdaczył się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria
Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka,
podała mu jak w każdy poniedziałek kubek gorzkiej
kawy z odrobiną wódki z trzciny cukrowej, by mógł znieść
ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się
w niej sykiem ognia i kurami śpiącymi na żerdkach
wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął
kolejną aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z
dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i nie
odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki
nad piecykiem. Victoria Guzman mimo swego wieku
zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie
oswojoną, zdawały się już rozpierać hormony. Gdy
podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał
ją za przegub dłoni.
- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria
Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem.
- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej
studni się nie napijesz, póki ja żyję. Została uwiedziona
przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele
lat kochał się z nią po stajniach swej hacjendy i sprowadził
na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina
Flor, córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest
jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago Nasara i
przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój.
„Taki mężczyzna już się nigdy nie narodzi" - powiedziała
mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych
miłościach. „Wykapany ojciec - odparowała jej Victoria
Guzman. - Zasraniec". Ale nie potrafiła opanować
gwałtownego dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia
Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z
królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.
- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to
był człowiek?
Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudziestu lat,
by zrozumieć, że mężczyzna przyzwyczajony do zabijania
bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże
Ś
więty - krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było
dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni było w
niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać
psom wnętrzności królików. Byle tylko uprzykrzyć
ś
niadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie
całe miasteczko zostało zerwane na nogi brutalnym rykiem
parowca wiozącego biskupa.
Mieszkali w starym dwupiętrowym domu, byłym
magazynie, o ścianach z surowych desek i dwuspadowym
cynkowym dachu, na którym siadały sępy wyglądając
portowych odpadków. Został zbudowany w czasach, kiedy
rzeka była na tyle żeglowna, iż barki, a nawet niektóre
statki pełnomorskie zapuszczały się aż tutaj poprzez
bagniska estuarium. Gdy Ibrahim Nasar przybył pod
koniec wojen domowych z ostatnimi Arabami, morskie
statki nie przypływały już wskutek zmiany nurtu, wobec
czego magazyn stał się bezużyteczny. Ibrahim Nasar kupił
go niemal za darmo, planując założenie w nim sklepu z
artykułami importowanymi, którego nigdy nie otworzył, i
dopiero przed ślubem przerobił go na dom mieszkalny. Na
parterze urządził salon do wszystkiego, w głębi dobudował
stajnię dla czterech koni, służbówki i folwarczną kuchnię z
oknami wychodzącymi na port, przez które o każdej porze
wpadał fetor wód. W salonie pozostawił jedynie kręcone
schody wyłowione po jakiejś katastrofie okrętowej. Na
piętrze, gdzie przedtem mieściły się biura urzędu celnego,
urządził dwa obszerne pokoje i pięć kajut dla gromady
dzieci, które chciał mieć, a nad rosnącymi na placu
drzewami migdałowymi zbudował balkon, gdzie Placida
Linero siadywała w marcowe popołudnia, by tam znaleźć
ulgę w swej samotności. Od frontu zachował główne drzwi
i dorobił dwa wysokie okna z toczonymi gałkami.
Pozostawił też tylne drzwi, podwyższając je nieco, tak by
mieścił się w nich koń. Zachował również część dawnego
nabrzeża. Właśnie te drzwi były najczęściej używane, choć
nie dlatego, iż były najprostszym wejściem do stajni i
kuchni, ale przede wszystkim dlatego, że bezpośrednio
wychodziły na ulicę nowego portu, oszczędzając drogi
przez plac. Główne drzwi, poza świątecznymi okazjami,
zawsze były zamknięte i zaryglowane. Pomimo tego
właśnie przy nich, a nie przy tylnych drzwiach czekali na
Santiago Nasara ludzie, którzy zamierzali go zabić, i
właśnie nimi wyszedł Santiago Nasar na uroczystość
powitania biskupa, aczkolwiek musiał okrążyć dom, żeby
dojść do portu.
Nikt
nie
mógł
pojąć
zbiegu
tylu
fatalnych
okoliczności. Przybyły z Riohacha sędzia śledczy musiał je
spostrzec, lecz nie miał odwagi ich uznać, a świadczą o
tym jego zabiegi w aktach, by faktom nadać racjonalną
interpretację. Drzwi wychodzące na plac wielokrotnie
pojawiały się w zeznaniach pod nazwą z powieści
odcinkowej jako „Fatalne drzwi". W istocie zaś jedyną
wiarygodną interpretacją wydawało się wyjaśnienie
Placidy Linero, która odpowiadając na pytanie użyła
matczynego argumentu: „Mój syn nigdy nie wychodził
tylnymi drzwiami, kiedy był dobrze ubrany". Zdawała się
to być prawda tak prosta, iż sędzia śledczy odnotował ją na
marginesie, nie wciągnął jej jednak do akt.
Victoria Guzman ze swej strony kategorycznie
zaprzeczyła, jakoby ona i jej córka wiedziały, że na
Santiago Nasara czekano, by go zabić. Ale po latach
przyznała, że obie wiedziały już o tym, kiedy wszedł do
kuchni, żeby wypić kawę. Powiedziała jej o tym
ż
ebraczka, która przyszła nieco po piątej prosząc o mleko;
powiedziała też, dlaczego chcą go zabić i gdzie na niego
czekają. „Nie uprzedziłam go, bo myślałam, że te groźby
to pijackie gadanie" - dodała Victoria. Ale podczas
którychś z rzędu odwiedzin, gdy Victoria Guzman już nie
ż
yła, Divina Flor wyznała mi, że jej matka nie powiedziała
nic Santiago Nasarowi, bo w skrytości serca chciała, żeby
go zabito. Ona zaś nie uprzedziła go, bo wtedy była
tylko przestraszoną dziewczynką, niezdolną do
podjęcia samodzielnej decyzji, a przestraszyła się jeszcze
bardziej, kiedy chwycił ją za przegub i poczuła dotyk
dłoni, lodowatej i skamieniałej jak ręka trupa.
Santiago Nasar przeszedł długimi krokami przez
półmrok
domu,
poganiany
radosnym
buczeniem
biskupiego statku. Divina Flor wyminęła go, by otworzyć
mu drzwi, i usiłowała nie dać się złapać pomiędzy
klatkami
ś
piących
ptaków
w
jadalni,
pomiędzy
wiklinowymi meblami i wiszącymi paprociami w salonie,
ale gdy odsunęła zasuwę, nie zdołała już uniknąć
wyciągniętych szponów drapieżnego krogulca. „Złapał
mnie za całą pipę - powiedziała mi Divina Flor. - Zawsze
to robił, kiedy mnie przyłapał w jakimś kącie, ale tamtego
dnia nie przestraszyłam się jak zwykle, tylko strasznie
zachciało mi się płakać". Przepuściła go, by mógł wyjść, i
przez uchylone drzwi zobaczyła na placu migdałowce
ośnieżone blaskiem świtu, ale bała się zobaczyć cokolwiek
więcej. „Wtedy statek przestał wyć i zaczęły piać koguty -
powiedziała. - Zrobił się taki harmider, że trudno było
uwierzyć, aby w miasteczku znajdowało się aż tyle
kogutów, i pomyślałam, że przypłynęły razem z
biskupem". Jedyne, co mogła zrobić dla mężczyzny, który
nigdy nie miał być jej mężczyzną, to zostawić wbrew
poleceniom Placidy Linero nie zaryglowane drzwi, aby
mógł w razie czego wejść z powrotem. Ktoś, kogo nigdy
nie zidentyfikowano, wsunął pod drzwi kopertę z kartką
ostrzegającą Santiago Nasara, że czekają na niego, by go
zabić, ujawniając przy tym miejsce, motywy i inne
szczegóły intrygi. Ostrzeżenie leżało już na podłodze, gdy
Santiago Nasar wychodził z domu, nie dostrzegł go jednak,
tak jak nie dostrzegła go również Divina Flor, nie dostrzegł
go zresztą nikt jeszcze długo po tym, jak zbrodnia została
dokonana.
Minęła już szósta, jednak światła uliczne jeszcze się
paliły. Z gałęzi migdałowców i niektórych balkonów
zwisały kolorowe weselne girlandy i można było
pomyśleć, że powieszono je dopiero co na cześć biskupa.
Ale wyłożony płytami plac, gdzie stał podest dla
muzyków, wyglądał niczym śmietnisko pełne pustych
butelek, przeróżnych pozostałości i odpadków po
publicznej zabawie. Gdy Santiago Nasar wychodził z
domu, wiele osób przynaglonych buczeniem statku biegło
w stronę portu. Jedynym czynnym na placu lokalem był
sąsiadujący z kościołem sklep z nabiałem, gdzie w tym
czasie siedzieli dwaj mężczyźni czekający na Santiago
Nasara, żeby go zabić. Clotilde Armenta, właścicielka
sklepu, ujrzała go w brzasku świtu i odniosła wrażenie, że
ubrany jest w aluminium. „Już wtedy wyglądał jak zjawa"
- powiedziała mi. Mężczyźni, którzy mieli go zabić,
zasnęli na krzesłach, przytulając do piersi noże owinięte w
gazetę. Clotilde Armenta wstrzymała oddech, żeby ich nie
obudzić.
Pedro i Pablo Vicario byli bliźniakami. Mieli po
dwadzieścia cztery lata i byli tak do siebie podobni, że z
trudem ich rozróżniano. „Ociężałego wyglądu,
ale dobrego charakteru" - głosił akt sprawy. Ja, znając
ich od szkoły podstawowej, opisałbym ich tak samo. Tego
dnia rano mieli jeszcze na sobie ciemne weselne garnitury,
zbyt ciężkie i zbyt przyzwoite jak na Karaiby, i choć ich
twarze nosiły ślady wielu godzin rozpusty, dopełnili jednak
porannego rytuału i ogolili się. Chociaż pili nieprzerwanie
od przededniu wesela, po tych trzech dniach nie byli już
pijani, wyglądali tylko jak niewyspani lunatycy. Zasnęli
przy pierwszych podmuchach świtu, po prawie trzech
godzinach oczekiwania w sklepie Clotilde Armenta, i to
był ich pierwszy sen od piątku.
Gdy statek zabuczał po raz pierwszy, obaj ocknęli się,
ale instynkt wyrwał ich całkowicie ze snu, dopiero gdy
Santiago Nasar opuścił swój dom. Każdy z nich chwycił
wówczas za swój pakiet owinięty w gazetę, a Pedro
Vicario zaczął wstawać.
- Na miłość boską - szepnęła Clotilde Armenta. -
Zostawcie to na później, choćby przez wzgląd na księdza
biskupa.
„Jakby mnie Duch Święty nawiedził" - często
powtarzała później. Był to istotnie opatrznościowy
przypadek, choć nie na wiele się zdał. Po tym, co
powiedziała, bliźniacy Vicario zreflektowali się i ten, który
już wstał, ponownie usiadł. Obaj odprowadzili wzrokiem
Santiago Nasara przechodzącego przez plac. „Patrzyli na
niego raczej z żalem" - mówiła Clotilde Armenta. W tej
samej chwili przez plac przeszły bezładnie w swych
sierocych mundurkach wychowanki szkoły prowadzonej
przez zakonnice.
Placida Linem miała rację; biskup w ogóle nie zszedł
na ląd. W porcie, poza miejscowymi władzami i dziećmi
ze szkół, zebrała się masa ludzi i wszędzie pełno było
klatek z podtuczonymi kogutami przyniesionymi w
prezencie dla biskupa, zupa z kogucich grzebieni była
bowiem jego ulubionym przysmakiem. Przy nabrzeżu
zwalono tyle stosów drewna, iż załadowanie ich na statek
trwałoby co najmniej dwie godziny. Ale statek w ogóle nie
przybił do brzegu. Wypłynął zza zakrętu rzeki dysząc niby
smok i wówczas orkiestra zagrała hymn biskupi, a koguty
w klatkach zaczęły piać, budząc wszystkie koguty w
okolicznych osadach.
W owej epoce legendarne parostatki z paleniskami na
drewno, napędzane kołem łopatkowym, zanikały już
powoli, a kursujące niedobitki nie dość, że nie miały już
pianol ani specjalnych kajut na miodowe miesiące, to
ledwie mogły jeszcze płynąć pod prąd. Ten był jednak
nowy i zamiast jednego komina miał dwa, opasane, niczym
banderolą, barwami narodowymi, zaś koło łopatkowe od
rufy nadawało mu impet pełnomorskiego statku. Na
najwyższym mostku przy kapitańskiej kabinie w otoczeniu
swej świty Hiszpanów, stał biskup w białej sutannie.
„Pogoda była jak na Boże Narodzenie" - powiedziała moja
siostra Margot. Przepływając bowiem wzdłuż portu, jak
wynika z jej opowieści, statek wydał gwizd i trysnął
strumieniem sprężonej pary, mocząc tych, którzy stali przy
samym brzegu. Wszystko wydawało się ulotną złudą:
biskup, znalazłszy się na wprost zgromadzonych przy
nabrzeżu tłumów, zaczął kreślić w powietrzu znak krzyża i
nieprzerwanie
udzielał
swego
błogosławieństwa,
z
przyzwyczajenia, bez cynizmu i bez uduchowienia, póki
statek nie zniknął z oczu pozostawiając za sobą wrzawę
kogutów.
Santiago Nasar miał powody, by poczuć się
rozgoryczonym. Uczestniczył w przygotowaniach w
odpowiedzi na publiczne apele księdza Carmen Amadora,
znosząc wiele wiązek drewna i osobiście wybierając
koguty o najbardziej apetycznych grzebieniach. Uczucie
zawodu nie trwało jednak długo. Zdaniem mojej siostry
Margot, która stała razem z nim przy nabrzeżu, był w
bardzo dobrym humorze i pełen chęci do kontynuowania
zabawy, mimo uporczywego bólu głowy. „Nie wyglądał na
przeziębionego i tylko cały czas rozmyślał o tym, ile
kosztowało wesele" - powiedziała mi. Towarzyszący im
Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały jego
podziw. Był na weselu z Santiago Nasarem i ze mną
prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich
rodziców, spędził resztę nocy na rozmowach w domu
swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji
brakujących mu dotąd do obliczenia kosztów wesela.
Oszacował, że pod nóż poszło dla gości czterdzieści
indyków i jedenaście świń, i cztery jałówki, które pan
młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu
miasteczka. Oszacował też, że wypito dwieście pięć skrzyń
alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące butelek rumu
rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni
bogatej, która w ten czy inny sposób nie uczestniczyłaby w
najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w
miasteczku. Santiago Nasar pomarzył na głos:
- Taki będzie mój ślub - powiedział. - śycia wam nie
starczy, żeby o nim rozpowiadać.
Moja siostra poczuła, że anioł przeleciał. Raz jeszcze
pomyślała o szczęściu Flory Miguel, która mając w swym
ż
yciu już tak wiele, na dodatek miała dostać jeszcze
Santiaga Nasara na tegoroczne święta Bożego Narodzenia.
„Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mogło być lepszej
partii od niego - powiedziała mi. - No bo pomyśl: ładny,
dobrze wychowany i w wieku dwudziestu jeden lat z
własnym majątkiem". Miała zwyczaj zapraszania go do
nas, kiedy na śniadanie były placki maniokowe, a tego dnia
rano moja matka właśnie je robiła. Santiago Nasar z
entuzjazmem przyjął zaproszenie.
- Tylko się ,przebiorę i zaraz cię dogonię - powiedział i
nagle zauważył, że zostawił zegarek na nocnym stoliku. -
Która jest godzina?
Była szósta dwadzieścia pięć. Santiago Nasar wziął
pod rękę Cristo Bedoyę i ruszył z nim w stronę placu.
- Za piętnaście minut jestem u ciebie - powiedział
mojej siostrze.
Nalegała, by pójść od razu razem, gdyż śniadanie było
już gotowe. „To naleganie było dziwne - powiedział mi
Cristo Bedoya. - Tak dziwne, iż czasami myślałem, że
Margot już wiedziała, że mają go zabić, i chciała go ukryć
w twoim domu". Mimo to Santiago Nasar namówił ją, by
pierwsza poszła do domu, on zaś w tym czasie przebierze
się w ubranie jeździeckie, miał być bowiem wcześnie w
„Divino Rostro", by kastrować młode byczki. Pożegnał ją
tym samym ruchem ręki, którym pożegnał swoją matkę, i
oddalił się w stronę placu, trzymając pod rękę Cristo
Bedoyę. Widziała go po raz ostatni.
Wiele osób zgromadzonych w porcie wiedziało, że
mają zabić Santiago Nasara. Don Lazaro Aponte,
emerytowany dyplomowany pułkownik i alkad od
jedenastu lat, pomachał mu ręką. „Miałem realne
podstawy, by sądzić, że nie zagraża mu już żadne
niebezpieczeństwo" - powiedział mi. Ksiądz Carmen
Amador również się nie przejął. „Kiedy zobaczyłem, że
jest zdrów i cały, pomyślałem, że to wszystko było
fałszywą pogłoską" - wyznał mi. Nikt wówczas nawet nie
zadał sobie pytania, czy Santiago Nasar został
przynajmniej ostrzeżony, wszystkim bowiem wydawało się
nieprawdopodobne, by mogło być inaczej.
Moja siostra Margot była w istocie jedną z tych
niewielu osób, które nie wiedziały, że grozi mu śmierć.
„Gdybym wiedziała, przyprowadziłabym go do domu,
choćbym musiała go związać" - oświadczyła sędziemu
ś
ledczemu. Dziwne, że o tym nie wiedziała, ale jeszcze
dziwniejsze było to, że nie wiedziała o tym również moja
matka, osoba dowiadująca się o wszystkim wcześniej niż
ktokolwiek w rodzinie, mimo że od lat nie wychodziła z
domu, nawet na mszę. Podziwiałem tę jej właściwość od
czasu, gdy zacząłem wcześnie wstawać, by iść do szkoły.
Co rano zastawałem ją taką, jaką była w owych czasach -
bladą i tajemniczą, zamiatającą podwórze miotłą z gałęzi w
popielatym blasku świtu i spowiadającą mi między jednym
a drugim łykiem kawy, co wydarzyło się na świecie,
podczas gdyśmy spali. Zdawała się być zespolona z innymi
ludźmi w miasteczku niewidzialnymi nitkami tajemnej
łączności, szczególnie z ludźmi w jej wieku, czasem
bowiem zaskakiwała nas wieściami wyprzedzającymi sam
bieg wydarzeń, które znać mogła tylko dzięki sztuce
jasnowidzenia. Ale tego ranka nie przeczuła pierwszych
ziaren tragedii, które zaczęły wschodzić o trzeciej nad
ranem. Wymiotła już patio, a kiedy moja siostra Margot
wychodziła na przywitanie biskupa, zastała ją mielącą
maniok. „Słychać było koguty" - mówi zazwyczaj moja
matka wspominając tamten dzień. Nie skojarzyła nigdy
odległej
wrzawy
z
przyjazdem
biskupa,
lecz
z
dogasającym weselem.
Nasz dom stał z dala od głównego placu w zagajniku
drzew mangowych nie opodal rzeki. Moja siostra szła do
portu cały czas wzdłuż brzegu, a ludzie byli zbyt
podnieceni wizytą biskupa, by zajmować się innymi
sensacjami. Złożono chorych w bramach, by mogli przyjąć
boże lekarstwo, kobiety wybiegały z podwórzy z
indykami, prosiakami i z wszystkim, co nadawało się do
jedzenia, z drugiego zaś brzegu przypływały czółna
ozdobione kwiatami. Później jednak, gdy biskup
przepłynął obok miasteczka nie postawiwszy nawet nogi
na lądzie, ta druga tajona dotąd wiadomość nabrała
wymiarów sensacyjnego skandalu. To właśnie wówczas
moja siostra Margot poznała ją w całej okazałości i
brutalności: Angela Vicario, owa piękna dziewczyna, która
wyszła za mąż poprzedniego dnia, została zwrócona do
domu swych rodziców, małżonek bowiem odkrył, że nie
była dziewicą. „Poczułam się tak, jakbym to ja miała
umrzeć - powiedziała moja siostra. - Ale choć rozwodzili
się nad tą bujdą, nikt nie mógł mi wytłumaczyć, jak to się
stało, że biedny Santiago Nasar został wplątany w podobną
intrygę". Pewne było tylko to, że bracia Angeli Vicario
czekają na niego, żeby go zabić.
Moja siostra wróciła do domu ledwo powstrzymując
płacz. W jadalni zastała mają matkę przystrojoną w
niedzielną suknię w niebieskie kwiaty, na wypadek gdyby
biskup przyszedł nas pozdrowić, i śpiewającą podczas
nakrywania stołu faso o niewidzialnej miłości. Siostra
dostrzegła, że położyła o jedno nakrycie więcej niż
zazwyczaj.
- To dla Santiago Nasara - powiedziała jej moja matka.
- Powiedziano mi, że zaprosiłaś go na śniadanie.
- Zabierz je - odrzekła moja siostra.
Wówczas opowiedziała jej wszystko. „Ale to było tak,
jakby już wiedziała - zwierzyła mi się. - Tak jak zwykle,
gdy zaczynasz jej coś opowiadać i nie dojdziesz do
połowy, ona już wie, jaki jest koniec". Ta zła wiadomość
była zaszyfrowanym węzełkiem dla mojej matki. Młodemu
Santiago nadano to imię na jej cześć, ponadto była jego
matką chrzestną. Była jednak również w jakimś stopniu
spowinowacona z Purą Vicario, matką zwróconej panny
młodej. Mimo to, nie czekając już końca opowieści,
włożyła pantofle na obcasach i narzuciła mantylkę do
mszy, używaną wówczas przez nią jedynie do wizyt
kondolencyjnych. Mój ojciec, który wszystko słyszał leżąc
w łóżku, pojawił się w jadalni w piżamie i wystraszony
zapytał, gdzie idzie.
- Uprzedzić kumę Placidę - odpowiedziała. - To
niesprawiedliwe, żeby wszyscy wiedzieli, że mają zabić jej
syna, a ona była jedyną, która nic o tym nie wie.
- Jesteśmy z nią spokrewnieni w tym samym stopniu,
co z rodziną Vicario - odparł ojciec.
- Zawsze trzeba być po stronie zabitego - od-
powiedziała.
Moi młodsi bracia zaczęli wychodzić ze swych pokoi.
Najmłodsi, smagnięci powiewem tragedii, uderzyli w
płacz. Matka po raz pierwszy w życiu nie przejęła się nimi
i nie zwróciła również uwagi na męża.
- Poczekaj, ubiorę się - powiedział jej.
Była już na ulicy. Mój brat Jaime, wówczas niespełna
siedmioletni, jedyny ze wszystkich dzieci był już ubrany
do szkoły.
- Idź z nią - rozkazał mu ojciec.
Jaime pobiegł za nią, nie wiedząc, co się dzieje ani
dokąd idą, i chwycił się jej ręki. „Gadała sama do siebie -
powiedział mi Jaime. - Złoczyńcy, mówiła po cichu,
zasrane bydlaki, nie potrafią nic zrobić, co by nie było
nieszczęściem". Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że
prowadzi za rękę dziecko. „Ludzie myśleli chyba, że
zwariowałam - powiedziała mi. - Pamiętam tylko, że z
daleka słychać było ludzki tumult, tak jakby od nowa
zaczęło się wesele, i że wszyscy biegli w stronę placu".
Przyspieszyła kroku z determinacją, na jaką ją tylko było
stać, gdy chodziło o ludzkie życie, dopóki ktoś biegnący w
przeciwnym kierunku nie zlitował się nad jej obłędem.
- Może sobie pani dać spokój, Luisa Santiago -
krzyknął mijając ją. - Już go zabili.
Bayardo San Roman, który oddał swoją żonę jej
rodzicom, przyjechał do nas po raz pierwszy w sierpniu
poprzedniego roku, sześć miesięcy przed ślubem.
Przypłynął na kursującym raz w tygodniu statku; przez
ramię miał przewieszone skórzane sakwy ze srebrnymi
ozdobami, dopasowanymi do klamry przy pasku i
sprzączek przy getrach. Dochodził trzydziestu lat, dość
dobrze jednak skrywanych, miał bowiem wąskie biodra
początkującego toreadora, złotawe oczy i skórę sprażoną
saletrzanym powietrzem. Przyjechał w krótkiej kurtce i w
bardzo wąskich spodniach, jedno i drugie z niebarwionej
skóry cielęcej, i w rękawiczkach z koźlej skóry w tym
samym kolorze. Magdalena Oliver przypłynęła razem z
nim i przez całą podróż nie mogła oderwać od niego oczu.
„Wyglądał na pedała. Aż żal było patrzeć, bo był taki
cudny, że tylko wysmarować go masłem i schrupać
całego". Nie tylko jej przyszło to na myśl i nie ona ostatnia
miała zrozumieć, że Bayardo San Roman nie był
mężczyzną, którego rozpoznaje się od pierwszego
wejrzenia.
Pod koniec sierpnia moja matka wysłała mi do szkoły
list, w którym mimochodem napisała: „Przyjechał bardzo
dziwny człowiek". W następnym liście napisała: „Ten
dziwny człowiek nazywa się Bayardo San Roman i
wszyscy mówią, że jest czarujący, ale ja osobiście go nie
widziałam". Nikt nie dowiedział się nigdy, po co
przyjechał. Komuś, kto uległ pokusie, by go zapytać o to
na krótko przed ślubem, odpowiedział: „Jeździłem po
wszystkich miasteczkach, żeby znaleźć sobie żonę". Być
może powiedział prawdę, ale mógł równie dobrze
powiedzieć cokolwiek innego, miał bowiem taki sposób
mówienia, dzięki któremu bardziej ukrywał myśli, niż je
wyjawiał.
Tej samej nocy dał w kinie do zrozumienia, że jest
inżynierem kolejnictwa i rozprawiał o naglącej potrzebie
wybudowania linii kolejowej aż po interior w celu
zabezpieczenia się przed kaprysami rzeki. Następnego dnia
musiał wysłać telegram i nadał go osobiście, ucząc przy
okazji
telegrafistę
sposobu
zużytkowania
już
wyczerpanych akumulatorów. Z tą samą znajomością
rzeczy rozmawiał o chorobach strefy przygranicznej z
lekarzem
wojskowym,
który
w
tych
miesiącach
przeprowadzał u nas werbunek. Lubił długie i huczne
zabawy, ale głowę miał mocną, potrafił wspaniale łagodzić
wszelkie zatargi i był wrogiem karcianych oszustw.
Pewnej
niedzieli,
po
mszy,
rzucił
wyzwanie
najsprawniejszym pływakom, a było ich wielu, wyprze-
dzając tych najlepszych o dwadzieścia długości. Matka
opisała mi to w liście, na koniec zaś dodała komentarz w
swoim stylu: „Zdaje się, że także opływa w złoto".
Odpowiadało to przedwczesnej legendzie, według której
Bayardo San Roman nie tylko potrafił zrobić wszystko, i to
bardzo
dobrze,
ale
miał
również
nieograniczone
możliwości.
Matka moja udzieliła mu ostatecznego błogo-
sławieństwa w jednym z październikowych listów: „Ludzie
bardzo go lubią - pisała - bo jest uczciwy i dobrego serca, a
w zeszłą niedzielę przyjął komunię na kolanach i służył do
mszy po łacinie". W owym czasie nie można było
przyjmować komunii na stojąco, a msze odprawiano
wyłącznie po łacinie, niemniej moja matka zazwyczaj
czyni takie zbyteczne uściślenia, kiedy chce dotrzeć do
sedna sprawy. A mimo to, wydawszy ten uświęcający
werdykt, w następnych dwóch listach w ogóle nie
wspominała o Bayardzie San Roman, nawet wtedy gdy już
dla nikogo nie było tajemnicą, że chce się ożenić z Angelą
Vicario. Dopiero w wiele lat po nieszczęsnym weselu
wyznała mi, że poznała go, kiedy było już za późno, by
sprostować list z października, i że jego złote oczy
przyprawiły ją o dreszcze przerażenia.
„Wydawał mi się diabłem - powiedziała mi - ale ty
sam mi powiedziałeś, że takich rzeczy nie wolno pisać w
listach".
Poznałem go nieco później niż ona, podczas ferii
ś
wiątecznych, i nie zrobił na mnie wrażenia człowieka tak
dziwnego, jak mówiono. Owszem, wydał mi się
atrakcyjny, ale bardzo daleki od idyllicznej wizji
Magdaleny Oliver. Wydał mi się wbrew swoim wybrykom
mężczyzną poważnym, który pod zbyt hojnie roztaczanym
urokiem ledwie skrywa tłumione napięcie. Przede
wszystkim wydał mi się jednak człowiekiem bardzo
smutnym. W tym czasie sformalizował już swe miłosne
uczucia względem Angeli Vicario.
Nigdy nie zdołano ustalić z całkowitą pewnością, jak
się poznali. Właścicielka pensjonatu dla samotnych
mężczyzn, gdzie zamieszkał Bayardo San Roman,
opowiadała, że gdzieś pod koniec września, gdy jej gość
po obiedzie drzemał w bawialni w fotelu na biegunach,
Angela Vicario ze swą matką przechodziły przez plac,
niosąc dwa kosze sztucznych kwiatów. Bayardo San
Roman ocknął się, zobaczył obie ubrane w bezlitosną
czerń kobiety, które wydawały się jedynymi żywymi
istotami w martwocie drugiej godziny po południu, i zapy-
tał, kim jest ta dziewczyna. Właścicielka odpowiedziała
mu, że jest to najmłodsza córka towarzyszącej jej kobiety i
ż
e nazywa się Angela Vicario. Bayardo San Roman
odprowadził je spojrzeniem do przeciwległego końca
placu.
- Imię pasuje do niej jak ulał - powiedział. Następnie
złożył głowę na oparciu i znowu zamknął oczy.
- Kiedy się obudzę - powiedział - proszę mi
przypomnieć, że mam się z nią ożenić.
Angela Vicario wyznała mi, że właścicielka pensjonatu
opowiedziała jej o tym zdarzeniu, jeszcze zanim Bayardo
San Roman zaczął się do niej zalecać. „Bardzo się
przestraszyłam" - powiedziała. Trzy osoby przebywające
wówczas w pensjonacie potwierdziły, że zdarzenie to
rzeczywiście miało miejsce, ale pozostałe cztery
powątpiewały w jego prawdziwość. Za to wszystkie wersje
były zgodne co do tego, że Angela Vicario i Bayardo San
Roman spotkali się po raz pierwszy w
październiku, w dniu święta narodowego, na
festynie dobroczynnym, gdzie jej zadaniem było
ogłaszanie wylosowanych numerów. Gdy Bayardo San
Roman przyszedł na festyn, udał się prosto do stoiska
loterii fantowej prowadzonego przez bladą i wbitą w
futerał żałoby sprzedawczynię losów i zapytał ją, ile
kosztuje patefon inkrustowany macicą perłową, który miał
być największą atrakcją festynu. Odpowiedziała mu, że nie
jest na sprzedaż, tylko do wylosowania.
- To i lepiej - odpowiedział. - W ten sposób będzie
łatwiejszy do nabycia, a poza tym tańszy. Wyznała mi, że
udało mu się wówczas wywrzeć na niej wrażenie, ale z
przyczyn nie mających nic wspólnego z miłością, wprost
przeciwnie. „Gardziłam wyniosłymi mężczyznami, a nigdy
nie spotkałam nikogo aż tak zarozumiałego - wyznała mi
wspominając tamten dzień. - Poza tym pomyślałam, że to
Polak". Jej zdumienie było jeszcze większe, gdy ogłosiła
pośród pożądliwego oczekiwania tłumu numer losu
wygrywającego patefon i okazało się, iż rzeczywiście
wygrał go Bayardo San Roman. Nie mieściło jej się w
głowie, że wykupił wszystkie losy loterii tylko po to, by
zrobić na niej wrażenie.
Tego wieczoru Angela Vicario wróciwszy do domu
natknęła się na patefon zapakowany w elegancki papier
przewiązany wstążką z organdyny. „Nigdy nie zdołałam
ustalić, skąd wiedział, że właśnie są moje urodziny" -
powiedziała mi. Wiele wysiłku kosztowało ją przekonanie
swych rodziców, że nie dała żadnych powodów Bayardowi
San Roman, by ośmielił się przysłać jej aż taki prezent, a
tym bardziej by zrobił to w sposób tak ostentacyjny, że
musieli to zauważyć wszyscy. Koniec końców jej starsi
bracia, Pedro i Pablo, odnieśli patefon do hotelu, by
zwrócić go właścicielowi, robiąc wokół tego tyle szumu, iż
nie było nikogo, kto ujrzawszy jak wędrował w jedną
stronę, nie zobaczyłby, jak potem wracał. Rodzina nie
wzięła jednak pod uwagę nieodpartego uroku Bayarda San
Roman. Bliźniacy powrócili dopiero następnego dnia o
ś
wicie zamroczeni alkoholem, taszcząc z powrotem
zarówno patefon, jak i Bayarda San Roman, by
kontynuować zabawę już w domu.
Angela Vicario była najmłodszą córką w niezbyt
zamożnej rodzinie. Jej ojciec, Poncio Vicario, był
skromnym złotnikiem, ale stracił wzrok od ciągłego
cyzelowania cacuszek ze złota, walcząc w ten sposób o
zachowanie szacunku dla siebie i rodziny.
Pura del Carmen, jej matka, była nauczycielką, póki
nie wyszła za mąż raz na zawsze. Jej łagodny i nieco
przygnębiony wygląd znakomicie skrywał surowość
charakteru. „Wyglądała jak zakonnica" - wspomina
Mercedes. Poświęciła się z tak bezgranicznym oddaniem
opiece nad mężem i wychowywaniu swych dzieci, iż
niejeden zapomniał czasami o jej istnieniu. Obie starsze
córki wyszły za mąż bardzo późno. Poza nimi, Angelą i
bliźniakami mieli jeszcze jedną średnią córkę, która zmarła
na zapalenie opon mózgowych i przez dwa lata po jej
ś
mierci obchodzili po niej żałobę, nieco złagodzoną w
domu, ale rygorystycznie przestrzeganą poza nim. Braci
wychowywano po to, żeby byli mężczyznami. One zostały
wychowane po to, żeby wyjść za mąż. Potrafiły haftować
na bębenku, szyć na maszynie, robić koronki klockowe,
prać i prasować, wyrabiać sztuczne kwiaty i fantazyjne
desery, kaligrafować zawiadomienia o zaręczynach, a w
odróżnieniu od ówczesnych dziewcząt, które zaniedbały
kult śmierci, wszystkie były mistrzyniami w starej sztuce
czuwania przy chorych, niesienia pociechy umierającym i
owijania zmarłych w całun. Jedyne, co miała im do
zarzucenia moja matka, to zwyczaj czesania się przed
pójściem spać. „Dziewczęta - mówiła im - nie czeszcie się
na noc, bo żeglarze się spóźniają". Poza tym uważała, iż
nie było lepiej wychowanych córek. „Są doskonałe -
mawiała bardzo często. - Każdy mężczyzna będzie z nimi
szczęśliwy, bo zostały wychowane po to, żeby cierpieć". A
jednak mężom obu najstarszych córek było niezmiernie
trudno przełamać tę rodzinną zaporę, nigdy się bowiem nie
rozstawały, razem organizowały potańcówki dla kobiet i
wciąż doszukiwały się niecnych intencji w zamiarach
mężczyzn.
Angela Vicario była najładniejszą ze wszystkich
czterech sióstr, zaś matka moja mawiała, że urodziła się
tak jak wielkie królowe w przeszłości: z pępowiną
owiniętą wokół szyi. Zaniedbany wygląd i ubóstwo ducha
wróżyły jej jednak niepewną przyszłość. Widywałem ją
rokrocznie podczas ferii bożonarodzeniowych i za każdym
razem wydawała się coraz bardziej upośledzona, gdy tak
tkwiła w oknie swego domu, w którym siadywała po
południu, by robić kwiaty ze szmat i razem z sąsiadkami
ś
piewać walce niezamężnych panien.
„Już nadaje się do nadziania - mawiał mi Santiago
Nasar - ta twoja głupiutka kuzynka". Niespodziewanie, na
krótko przed śmiercią jej siostry, spotkałem ją na ulicy
ubraną po raz pierwszy jak dorosła kobieta, z zakręconymi
włosami, i nie mogłem wprost uwierzyć, że to ona we
własnej osobie. Ale było to przywidzenie: jej upośledzenie
pogłębiało się z roku na rok. Gdy rozniosło się zatem, że
Bayardo San Roman chce się z nią ożenić, wielu
pomyślało, że to jakiś perfidny pomysł przybysza. Rodzina
przyjęła nowinę nie tylko z należną powagą, ale i z dużą
radością. Oprócz Pury Vicario, która postawiła warunek,
by Bayardo San Roman poświadczył swą tożsamość. Do
tej pory bowiem nikt nie wiedział, kim jest. Wiedza o jego
przeszłości nie sięgała poza owo popołudnie, kiedy zszedł
na ląd w swym stroju artysty, zachowując odtąd tyle
dyskrecji co do swego pochodzenia, że każdy najbardziej
nawet szaleńczy wymysł mógł okazać się prawdą. Doszło
do tego, że rozpowiadano, iż zrównał z ziemią całe
miasteczka i jako dowódca oddziału zaprowadził terror w
Casanare, że był zbiegiem z Cayenne, że widziano go w
Pernambuco, jak próbował nabić sobie kabzę dzięki
wytresowanej parze niedźwiedzi, i że dotarł w kanale Los
Vientos
do
szczątków
hiszpańskiego
galeonu
załadowanego złotem. Bayardo San Roman sam położył
kres tym domysłom w bardzo prosty sposób: sprowadził
całą swoją rodzinę.
Było ich czworo: ojciec, matka i dwie oszałamiające
siostry. Przybyli o jedenastej rano w fordzie T ze służbową
rejestracją,
napełniając
ulice
niesamowitą
wrzawą
kwaczącego klaksonu. Matka, Alberta Simonds, rosła
Mulatka
z
Curacao,
mówiąca
hiszpańszczyzną
przesiąkniętą jeszcze tamtejszą mową, za swej młodości
została uznana za najpiękniejszą spośród dwustu
najpiękniejszych z całych Antyli. Siostry dopiero co
rozkwitłe zdawały się być dwiema narowistymi źrebicami.
Największym atutem był jednak ojciec: generał Petronio
San Roman, bohater wojen domowych z ubiegłego wieku i
jedna z największych sław rządu konserwatywnego od
czasu, gdy zmusił pułkownika Aureliana Buendia do
odwrotu w bitwie pod Tucurinca. Moja matka była jedyną
osobą, która nie poszła się z nim przywitać, gdy
dowiedziała się, kim jest. „Nie miałam nic przeciwko ich
małżeństwu, wprost przeciwnie - powiedziała mi. - Ale
ś
lub to jedno, a czymś zupełnie innym jest podanie ręki
człowiekowi, który kazał strzelić w plecy Gerineldowi
Marquezowi". Z chwilą kiedy wychylił się w białym
kapeluszu z okna samochodu, wszyscy rozpoznali go
dzięki popularności jego portretów. Ubrany był w płó-
cienny garnitur koloru pszenicy, getry z kurdybanu ze
sznurowadłami wiązanymi na krzyż, zaś na nosie miał
binokle przytroczone łańcuszkiem do jednej z dziurek w
kamizelce. W klapie miał order za odwagę, w ręku zaś
laskę z wyrytym na gałce godłem państwowym. Wysiadał
pierwszy z samochodu, cały pokryty palącym kurzem
naszych złych dróg, i wystarczyło, że pojawił się na
stopniach, żeby wszyscy zrozumieli, że Bayardo San
Roman ożeni się, z kim mu się będzie żywnie podobało.
To Angela Vicario nie chciała wyjść za niego. „Był,
jak dla mnie, za bardzo męski" - powiedziała mi. Poza tym
Bayardo San Roman nie próbował jej nawet uwieść,
ograniczając się do zauroczenia całej rodziny swym
wdziękiem. Angela Vicario nie zapomniała nigdy trwogi
owej nocy, kiedy to jej rodzice i starsze siostry ze swymi
mężami, zebrani w salonie, zmusili ją do wyjścia za mąż za
mężczyznę, którego dopiero co poznała. Bliźniacy trzymali
się na uboczu. „To były dla nas babskie duperele" -
powiedział mi Pablo Vicario. Decydującym argumentem
rodziców było stwierdzenie, że rodzina zawdzięczająca
swą godność skromności nie ma prawa wzgardzać takim
zrządzeniem losu. Angela Vicario ledwie odważyła się
napomknąć o istnieniu takiej przeszkody jak brak miłości,
ale matka obaliła to jednym zdaniem:
- Miłości też się można nauczyć.
W
odróżnieniu
od
ówczesnych
narzeczeństw,
trwających długo i surowo strzeżonych, ich narzeczeństwo
trwało
jedynie
cztery
miesiące
ze
względu
na
niecierpliwość Bayarda San Roman. A nie było ono
krótsze tylko dlatego, że Pura Vicario zażądała, by ślub
odwlec do dnia, gdy skończy się rodzinna żałoba. Czas ten
jednak minął spokojnie dzięki urzekającej łatwości, z jaką
Bayardo San Roman załatwiał wszystkie sprawy. „Pewnej
nocy zapytał mnie, jaki dom najbardziej mi się podoba -
opowiadała mi Angela Vicario. - A ja odpowiedziałam mu,
zupełnie nie wiedząc, po co mnie o to pyta, że
najładniejszym domem w miasteczku jest domek wdowca
Xius". Osobiście odpowiedziałbym tak samo. Domek ten
stał na wysmaganym przez wiatry wzgórzu, z którego
widać było bezkresny raj bagnisk pokrytych fioletowymi
zawilcami, zaś w jasne letnie dni można było ujrzeć
przejrzysty
widnokrąg
Karaibów
i
transatlantyki
pasażerskie w Cartagena de Indias. Bayardo San Roman
udał się jeszcze tej samej nocy do Club Social i przysiadł
się do stolika wdowca Xius na partię domina.
- Szanowny wdowcze - powiedział mu - kupuję pański
dom.
- Nie jest na sprzedaż - odrzekł wdowiec. - Kupuję ze
wszystkim, co jest w środku. Wdowiec Xius wytłumaczył
mu ze staroświecką uprzejmością, że wszystkie znajdujące
się w domu przedmioty były kupowane przez jego
małżonkę w ciągu całego życia pełnego wyrzeczeń i że
tym samym stanowią dla niego jakby cząstkę jej samej.
„Mówił ze ściśniętym sercem - powiedział mi grający
wówczas z nimi doktor Dionisio Iguaran. - Byłem pewien,
ż
e wolałby umrzeć, niż sprzedać dom, w którym był
szczęśliwy przez ponad trzydzieści lat". Bayardo San
Roman również uznał jego racje.
- Dobrze - powiedział. - Wobec tego niech mi pan
sprzeda pusty dom.
Wdowiec bronił się jednak do końca gry. Po trzech
nocach Bayardo San Roman, już lepiej przygotowany,
ponownie przysiadł się do stolika gry w domino.
- Szanowny wdowcze - zaczął znów - ile kosztuje
dom?
- Jest bezcenny.
- Proszę podać jakąkolwiek cenę.
- Przykro mi, Bayardo - odparł wdowiec - ale wy,
młodzi, nie rozumiecie, co to znaczy słuchać głosu serca.
Bayardo San Roman nawet się nie namyślał.
- Powiedzmy, pięć tysięcy pesos - zaproponował.
- Gra pan uczciwie - odparł mu wdowiec starając się
zachować godność. - Ten dom nie jest tyle wart.
- Dziesięć tysięcy - powiedział Bayardo San Roman. -
Od ręki i gotówką, banknot po banknocie.
Wdowiec popatrzył na niego oczyma pełnymi łez.
„Płakał z wściekłości - wyznał mi doktor Dionisio Iguaran,
który nie tylko był lekarzem, ale miał też zacięcie
literackie. - Wyobraź sobie: taka suma w zasięgu ręki, a tu
trzeba odmówić przez zwykłą słabość serca". Wdowiec
Xius nie mógł wydać z siebie głosu, lecz bez wahania od-
mówił ruchem głowy.
- Wobec tego proszę, by wyświadczył mi pan ostatnią
grzeczność - powiedział Bayardo San Roman. - Proszę tu
na mnie zaczekać pięć minut.
Po pięciu minutach rzeczywiście wrócił do Club Social
z sakwami inkrustowanymi srebrem i położył na stole
dziesięć plików banknotów po tysiąc, jeszcze opasanych
sygnowanymi banderolami Banku Narodowego. Wdowiec
Xius umarł w dwa miesiące później. „To go zabiło -
mawiał doktor Dionisio Iguaran. - Był zdrowszy od nas
wszystkich, ale kiedy się osłuchiwało jego serce, w środku
słychać było plusk łez". Sprzedał bowiem nie tylko dom
łącznie ze wszystkim, co się w nim znajdowało, ale oprócz
tego poprosił Bayarda San Roman, by należność spłacał
mu ratami, gdyż nie pozostała mu na pocieszenie nawet
skrzynia, w której mógłby schować tyle pieniędzy.
Nikomu przez myśl by nie przeszło i zresztą nikt tego
nigdy nie powiedział, że Angela Vicario nie była dziewicą.
Nikt nigdy nie słyszał, by miała narzeczonego, dorastała
zaś przy swoich siostrach w żelaznym rygorze matki.
Nawet kiedy do ślubu pozostało niespełna dwa miesiące,
Pura Vicario nie pozwoliła, by Angela poszła sama z
Bayardem San Roman obejrzeć dom, gdzie mieli
zamieszkać, wobec czego matka i ślepy ojciec
towarzyszyli im jako strażnicy jej czci. „Błagałam Boga
tylko o to, aby dodał mi odwagi, żebym mogła się zabić" -
wyznała mi Angela Vicario. Była już tak ogłupiona, że
postanowiła wreszcie wyznać matce całą prawdę, byle
tylko uwolnić się od męczarni, wówczas jednak jej dwie,
jedyne
zresztą,
powierniczki
i
pomocnice
przy
konfekcjonowaniu
szmacianych
kwiatów
w
oknie
odwiodły ją od tych zbożnych zamiarów. „Ślepo im
uległam - powiedziała mi - bo dały mi do zrozumienia, że
miały już doświadczenie w oszukiwaniu mężczyzn".
Zapewniły ją, że niemal wszystkie kobiety tracą
dziewictwo w przypadkowych przygodach dziewczęcych.
Uparcie utrzymywały, że nawet nie dający się zwieść
poddawali się w końcu, pod warunkiem, że nikt się o tym
nie dowie. Przekonały ją ostatecznie tym, że mężczyzna w
noc poślubną jest już tak spanikowany, że bez pomocy
ż
ony nie może nic zrobić i w godzinę prawdy nie jest już
ś
wiadom własnych czynów. „Wierzą tylko w to, co
zobaczą na prześcieradle" – powiedziały jej. W rezultacie
wyuczyły ją wielu rajfurskich forteli zdolnych na tyle
podrobić jej utracone klejnoty, by o pierwszym poranku
ś
wieżo poślubionej małżonki mogła nad podwórzem
wystawić na pełne słońce lniane prześcieradło z plamą
swego honoru.
Z tym złudzeniem wyszła za mąż. Bayardo San Roman
zaś żenił się przypuszczalnie w przekonaniu, iż kupuje
szczęście za niezwykłą cenę własnej wartości i fortuny, im
bardziej bowiem rozrastały się projekty uroczystości, tym
więcej rodziło się w nim obłąkańczych pomysłów, by
uczynić ją jeszcze większą. Gdy zapowiedziano przyjazd
biskupa, usiłował odwlec wesele o jeden dzień, pragnąc,
by ślubu udzielił im dostojny gość, ale Angela Vicario
sprzeciwiła się. „Prawdę mówiąc - powiedziała mi - nie
chciałam, żeby błogosławieństwa udzielił mi człowiek,
który kogutom tylko odcinał grzebienie na zupę, a resztę
wyrzucał na śmieci". A jednak mimo braku biskupiego
błogosławieństwa
uroczystości
nabrały
rozmiarów
trudnych do opanowania i nawet Bayardowi San Roman
wymknęły się spod kontroli, stając się w końcu
wydarzeniem publicznym.
Generał Petronio San Roman i jego rodzina przybyli
tym razem statkiem należącym do Kongresu Narodowego i
przeznaczonym do wyjątkowych uroczystości, który po
zacumowaniu stał do końca przy nabrzeżu, z nimi zaś
przypłynęło
wiele
znakomitości,
zupełnie
jednak
niezauważalnych w chaosie tylu nowych twarzy.
Przywieźli ze sobą tak olbrzymie ilości prezentów, że
trzeba było wyremontować zapomniany budynek pierwszej
elektrowni, by zaprezentować te najbardziej godne
podziwu, resztę zaś odwieziono hurtem do starego,
gotowego już do przyjęcia nowożeńców domu wdowca
Xius. Pan młody otrzymał w prezencie kabriolet ze swym
imieniem wygrawerowanym pismem gotyckim pod
znakiem fabrycznym. Pannie młodej podarowano komplet
sztućców z czystego złota na dwadzieścia cztery osoby.
Poza tym przywieźli ze sobą trupę tancerzy i dwie
orkiestry salonowe, które tworzyły wyraźny dysonans
zarówno wobec miejscowych orkiestr, jak i wielu kapel i
zespołów
akordeonowych,
które
ś
ciągały
zewsząd
przywabiane zgiełkiem zabawy.
Rodzina Vicario mieszkała w skromnym domu o
ś
cianach z cegieł i dachu z drewna palmowego
zwieńczonym dwoma mansardami, pod których daszkami
jaskółki co styczeń lepiły swe gniazda. Od frontu dom miał
balkon niemal w całości zastawiony donicami z kwiatami,
tam też znajdowało się wejście na duże podwórko z
drzewami owocowymi, po którym chodziły kury. W głębi
podwórza bliźniacy mieli swój chlew, kamień do
szlachtowania i stół do ćwiartowania, które od czasu gdy
oślepł Poncio Vicario, przynosiły rodzinie niezłe dochody.
Początkowo zajmował się tym Pedro Vicario, kiedy jednak
został powołany do wojska, jego brat również nauczył się
fachu rzeźnika.
Wewnątrz domu ledwie starczało miejsca do
mieszkania. Z tego też powodu starsze siostry, gdy zdały
sobie sprawę z planowanych rozmiarów uroczystości,
zaczęły starać się o wynajęcie większego lokalu. „Wyobraź
sobie - powiedziała mi Angela Vicario - myślały nawet o
domu Placidy Linem, ale na szczęście moi rodzice uparli
się, jak zwykle, że albo nasze córki wychodzą za mąż w
naszym chlewiku, albo w ogóle nie wychodzą za mąż".
Pomalowali więc swój dom na jego pierwotny żółty kolor,
wyprostowali drzwi, uporządkowali pokoje, dopro-
wadzając mieszkanie, o ile było to możliwe, do stanu
godnego wesela z taką pompą. Bliźniacy przenieśli świnie
gdzie indziej i wyczyścili chlew niegaszonym wapnem, ale
mimo tych wysiłków widać było, że miejsca jednak nie
starczy. Ostatecznie, dzięki usilnym prośbom Bayarda San
Roman, usunęli ogrodzenie wokół podwórza, poprosili
sąsiadów o udostępnienie na tańce przyległych terenów i
wstawili duże stoły, by można było przy nich biesiadować
w cieniu liści tamaryndowców.
Jedyny niespodziewany wypadek miał miejsce w dniu
wesela rano, i to z winy pana młodego, który przyszedł po
Angelę Vicario z dwugodzinnym opóźnieniem, podczas
gdy ona nie chciała założyć ślubnej sukni, dopóki nie ujrzy
go w domu. „Wiesz - powiedziała mi - nawet bym się
ucieszyła, gdyby w ogóle nie przyszedł, ale nigdy bym
sobie nie wybaczyła, gdyby zostawił mnie już wystrojoną".
Jej przezorność była uzasadniona, nie było bowiem dla
kobiety większego wstydu i nieszczęścia, niż zostać na
lodzie w sukni ślubnej. Niemniej sam fakt, że Angela
Vicario śmiała nałożyć welon i przyjąć wiązankę kwiatów
pomarańczy nie będąc dziewicą, bywał niejednokrotnie
uznawany za profanację symbolów czystości. Tylko moja
matka uważała za akt odwagi to, że Angela Vicario do
końca grała swymi znaczonymi kartami. „W tamtych
czasach - wytłumaczyła mi - Bóg rozumiał te sprawy".
Nikt zaś do tej pory nie wie, jakimi kartami grał Bayardo
San Roman. Od momentu, kiedy wreszcie pojawił się
wystrojony w surdut i cylinder, do chwili, gdy -wymknął
się z miłością swego życia, był doskonałym uosobieniem
szczęśliwego nowożeńca.
Nigdy nie dowiedziano się również, jakimi kartami
grał Santiago Nasar. Byłem z nim przez cały czas, zarówno
w kościele, jak i na weselu, razem z Cristo Bedoyą i moim
bratem Luisem Enrique, i nikt z nas nie spostrzegł choćby
najmniejszej zmiany w jego zachowaniu. Musiałem to
wielokrotnie powtarzać, cała nasza czwórka bowiem
trzymała się razem w szkole, tworząc później tę samą
wakacyjną paczkę, i nikt nie mógł uwierzyć, by ktoś z nas
mógł mieć jakiś sekret nie dzieląc się nim z pozostałymi, a
tym bardziej sekret tak olbrzymi.
Santiago Nasar uwielbiał uroczystości i zabawy, a
największą radość przeżył w przededniu swej śmierci
obliczając koszty wesela. W kościele oszacował, że
kwiatów porozwieszano za kwotę równą cenie czternastu
pogrzebów pierwszej klasy. Ta szczegółowa kalkulacja
męczyła mnie przez wiele lat, Santiago Nasar bowiem
często mawiał mi, że zapach kwiatów w zamkniętym
pomieszczeniu ma bezpośredni związek ze śmiercią,
owego zaś dnia powtórzył mi to wchodząc do kościoła.
„Nie chcę kwiatów na moim pogrzebie" - powiedział, nie
wyobrażając sobie nawet, że następnego dnia właśnie ja
będę musiał zatroszczyć się o to, by ich nie było. W drodze
z kościoła do domu Vicariów oszacował cenę kolorowych
girland zdobiących ulice, wyliczył koszty orkiestr i
fajerwerków, a nawet ryżowego deszczu, którym
przywitano nas na weselu. W dusznym upale południa
młoda para zwyczajowo obeszła całe podwórze. Bayardo
San Roman szybko został naszym przyjacielem, takim od
wypitki, jak to wówczas mawiano, i przy naszym stole
zdawał się być szczęśliwy. Angela Vicario, już bez welonu
i wianka, w satynowej przepoconej sukni, bardzo szybko
przybrała wyraz twarzy kobiety zamężnej. Santiago Nasar
obliczył i powiedział to Bayardowi San Roman, że jak do
tej pory wesele kosztuje około dziewięciu tysięcy pesos.
Nie ulegało wątpliwości, że Angela Vicario uznała to za
impertynencję. „Moja matka nauczyła mnie, że nigdy nie
należy mówić o pieniądzach w obecności innych ludzi" -
powiedziała mi. Bayardo San Roman, wprost przeciwnie,
przyjął to z humorem, a nawet z pewnego rodzaju
satysfakcją.
- Prawie - powiedział - ale to dopiero początek. Pod
koniec wynosić to będzie mniej więcej dwa razy tyle.
Santiago Nasar postanowił sprawdzić to co do grosza i
ledwie starczyło mu na to życia. Następnego dnia uzyskał
w porcie od Cristo Bedoi najświeższe dane i stwierdził na
czterdzieści pięć minut przed śmiercią, iż rzeczywiście
szacunki San Romana były dokładne.
Osobiście zachowałem o weselu dość mgliste
wspomnienia, dopóki nie zdecydowałem się ich odgrzebać,
okruch po okruchu, z cudzych pamięci. Przez wiele lat
ciągle opowiadano w moim domu, jak to mój ojciec po raz
pierwszy od czasów swej młodości zagrał na skrzypcach
na cześć młodej pary, jak moja siostra zakonnica
zatańczyła merengue w swym habicie siostry furtianki, jak
doktor Dionisio Iguaran, kuzyn mojej matki, zdołał
wywalczyć miejsce na rządowym statku i odpłynąć nim,
byle tylko nie być w miasteczku następnego dnia, podczas
wizyty biskupa. W trakcie mych poszukiwań dla potrzeb
niniejszej kroniki odtworzyłem wiele pomniejszych
szczegółów, a pośród nich dość zabawne wspomnienie o
siostrach Bayarda San Roman, których aksamitne suknie z
olbrzymimi motylimi skrzydłami, przyczepionymi do
pleców złotymi klamerkami, zwróciły większą uwagę niż
pióropusz i pancerz wojennych orderów ich ojca. Wielu
wiedziało, że w weselnym upojeniu zaproponowałem
Mercedes Barda, kończącej wówczas zaledwie szkołę
podstawową, by wyszła za mnie za mąż, jak mi to sama
przypomniała, kiedy pobraliśmy się czternaście lat później.
Najwyrazistszym obrazem, jaki na zawsze zachowałem z
tej fatalnej niedzieli, był widok starego Poncio Vicario,
samotnie siedzącego na stołku pośrodku podwórza.
Posadzono go tam, sądząc być może, iż jest to honorowe
miejsce, lecz goście obijali się o niego, mylili go z kimś
innym, przesadzali w inne miejsce, żeby nie przeszkadzał,
on zaś poruszał swą ośnieżoną głową na wszystkie strony z
błędnym wyrazem twarzy dopiero co ociemniałego ślepca,
odpowiadając na pytania nie do niego skierowane i na
przelotne pozdrowienia, których nikt mu nie słał,
szczęśliwy w swym kręgu zapomnienia, w nakrochmalonej
koszuli i z laską z drewna gwajakowego, którą kupiono mu
specjalnie na wesele.
Część oficjalna zakończyła się o szóstej po południu,
kiedy to pożegnali się goście honorowi. Statek odpłynął z
zapalonymi światłami, pozostawiając za sobą smugę
walców z pianoli i przez chwilę dryfowaliśmy nad
przepaścią
niepewności,
póki
nie
zaczęliśmy
się
wzajemnie rozpoznawać i nie zanurzyliśmy się w bagnisko
zabawy. Nowożeńcy pojawili się nieco później w
odkrytym samochodzie, z trudem torując sobie drogę
poprzez tłum. Bayardo San Roman sam strzelał petardami,
pił wódkę prosto z butelek wyciąganych w jego stronę, na-
stępnie wyszedł z samochodu z Angelą Vicario, by
włączyć się w taneczny krąg cumbiamby. Wreszcie
rozkazał, byśmy dalej balowali na jego koszt, póki nam
ż
ycia starczy, i odwiózł swą dręczoną trwogą małżonkę do
domu jej snów, tam gdzie był kiedyś szczęśliwy wdowiec
Xius.
Około północy zabawa weselna rozbiła się na drobne
grupki, jedynym zaś otwartym lokalem był wówczas
sklepik Clotilde Armenta na placu. Santiago Nasar i ja,
razem z moi bratem Luisem Enrique i z Cristo Bedoyą,
poszliśmy do domu miłosierdzia Marii Alejandriny
Cervantes. Pośród wielu innych przewinęli się wówczas
przez ten dom również bracia Vicario, pijąc tam z nami i
ś
piewając z Santiago Nasarem na pięć godzin przed jego
zamordowaniem. W tym czasie tu i ówdzie tliły się chyba
jeszcze dogorywające odpryski właściwego wesela, z
różnych stron dochodziły nas bowiem falami odgłosy
muzyki i odległych bijatyk i echa te docierały do nas
jeszcze przez dłuższy czas, coraz smutniejsze, dopóki nie
zabuczał statek biskupa.
Pura Vicario opowiedziała mojej matce, że położyła
się o jedenastej w nocy, uporządkowawszy nieco z pomocą
starszych córek poweselny rozgardiasz. Około dziesiątej,
kiedy po patio błąkało się jeszcze kilku śpiewających
pijaków, Angela Vicario przysłała gońca po walizeczkę z
osobisty mi rzeczami, znajdującą się w szafie jej sypialni.
Matka chciała co prawda odesłać jej również walizkę z
dziennym ubraniem, goniec jednak spieszył się. Spala
głęboko, gdy zapukano do drzwi. „To były trzy, bardzo
wolne stukania - wyznała mojej matce – ale miały w sobie
coś dziwnego, coś takiego jak złe wiadomości".
Opowiedziała jej, że otworzyła drzwi nie zapalając światła,
by nie zbudzić nikogo, i zobaczyła Bayarda San Roman w
ś
wietle ulicznej latarni w nie zapiętej jedwabnej koszuli i
w fantazyjnych spodniach podtrzymywanych elastycznymi
szelkami. „Był zielony taką zielenią ze snów" - powie-
działa Pura Vicario mojej matce. Angela Vicario stała w
cieniu, matka zauważyła ją dopiero wtedy, gdy Bayardo
San Roman złapał Angelę za ramię i postawił w świetle.
Jej satynowa suknia była w strzępach, do pasa zaś owinięta
była ręcznikiem. Pura Vicario pomyślała, że spadli
samochodem w przepaść i leżą teraz martwi na jej dnie.
- Matko Przenajświętsza! - wykrzyknęła przerażona. -
Powiedzcie, czy jesteście jeszcze z tego świata.
Bayardo San Roman, nie przekroczywszy progu
pchnął swoją żonę do środka, nie wypowiadając przy tym
ani słowa. Następnie pocałował Purę Vicario w policzek i
przemówił do niej tonem głębokiego rozczarowania, ale z
wielką czułością.
- Dzięki za wszystko, mamo - powiedział. - Mama jest
ś
więtą kobietą.
Tylko Pura Vicario wie, co robiła przez następne dwie
godziny. Zabrała swój sekret do grobu. „Pamiętam tylko,
ż
e jedną ręką trzymała mnie za włosy, a drugą waliła z taką
wściekłością, że myślałam, że mnie zabije" - opowiedziała
mi Angela Vicario. Ale i to czyniła w takim milczeniu, iż
ani jej mąż, ani starsze córki, śpiące w innych pokojach,
nie zdawali sobie sprawy z niczego, aż do świtu, gdy było
już po nieszczęściu.
Bliźniacy wrócili do domu nieco przed trzecią,
wezwani nagle przez matkę. Zastali Angelę Vicario leżącą
na brzuchu, na kanapie w jadalni, z twarzą zmaltretowaną
od razów. Już jednak nie płakała. „Już się nie bałam -
powiedziała mi. - Wprost przeciwnie: czułam się tak,
jakbym wreszcie wyrzuciła z siebie ten śmiertelny
koszmar, i tylko chciałam, żeby wszystko się jak
najszybciej skończyło, żebym mogła wreszcie zasnąć".
Pedro Vicario, bardziej zdecydowany z braci, chwycił ją
wpół, uniósł w powietrze i posadził na stole w jadalni.
- No, mała - powiedział, trzęsąc się z wściekłości -
powiedz nam, który to.
Odczekała tylko tyle, ile trzeba było, by wypowiedzieć
imię. Odszukała je w mrokach, napotkała od razu pośród
tylu mylących się imion z tego i z tamtego świata i wbiła je
w ścianę jedną celną strzałą, niczym bezwolnego motyla,
na którego wyrok został już dawno z góry wydany.
-
Santiago Nasar - powiedziała.
Adwokat podtrzymał tezę o zabójstwie dokonanym z
pobudek wynikających z całkowicie usprawiedliwionej
obrony honoru, co zostało uznane przez ławę
przysięgłych, bliźniacy oświadczyli zaś w ostatnim
dowie, iż zrobiliby to tysiąc razy z tych samych
powodów. Oni sami dostrzegli tę linię obrony z
chwilą, gdy w parę minut po zbrodni uciekli pod
skrzydła Kościoła. Dysząc wpadli na plebanię,
doganiani już przez grupę rozwścieczonych Arabów, i
złożyli oczyszczone ostrza noży na stole ojca
Amadora. Obaj byli skrajnie wyczerpani potworną,
ś
miertelną pracą, ubrania i ręce mieli całe mokre, a
twarze ociekały im potem i jeszcze ciepłą krwią, ale
proboszcz wspominaj ich poddanie się jako akt
wielkiej szlachetności.
- Zabiliśmy go świadomie - powiedział Pedro Vicario -
ale jesteśmy niewinni.
- Być może wobec Boga - odrzekł ojciec Amador.
- Wobec Boga i wobec ludzi - stwierdził Pablo
Vicario. - To była sprawa honoru.
Mało tego, przy odtwarzaniu wydarzeń upozorowali
zajadłość jeszcze bezwzględniejszą, niż to naprawdę miało
miejsce, a przecież i tak główne drzwi domu Placidy
Linero, zostały całkowicie zdemolowane ostrzami noży i
trzeba było je naprawić z funduszy publicznych. W
areszcie śledczym w Riohacha, gdzie przebywali przez trzy
lata w oczekiwaniu na rozprawę, nie mieli bowiem czym
opłacić kaucji, by uzyskać zwolnienie warunkowe,
aresztanci o najdłuższym stażu wspominali ich dobry
charakter, ich towarzyską naturę, ale nigdy nie dostrzegli w
nich jakichkolwiek oznak skruchy. Pomimo to fakty
ś
wiadczyłyby, iż bracia Vicario nie uczynili niczego, co
byłoby niezbędne, by zabić Santiago Nasara znienacka i
bez publicznego rozgłosu, a wprost przeciwnie, zrobili o
wiele więcej, niż można było sobie wyobrazić, aby ktoś
uniemożliwił im morderstwo, lecz nie zdołali tego
osiągnąć.
Zgodnie z tym, co powiedzieli mi wiele lat później,
zaczęli od szukania go w domu Marii Alejandriny
Cervantes, gdzie byli razem z nim do drugiej. Ten fakt, jak
i wiele innych, nie znalazł się w aktach śledztwa. W
rzeczywistości Santiago Nasara nie było już tam o tej
godzinie, kiedy to ponoć, jak sami zeznali, poszli tam po
niego, wyszliśmy bowiem, by obejść miasteczko z naszymi
serenadami; w każdym razie nieprawdą było, że tam
poszli. „Na pewno by już stąd nie wyszli - powiedziała mi
Maria Alejandrina Cervantes i znając ją dobrze nigdy w to
nie wątpiłem. Poszli za to do lokalu Clotilde Armenta, by
tam na niego zaczekać, aczkolwiek wiedzieli, że tamtędy
może przejść połowa miasteczka, ale nie Santiago Nasar.
„Był to jedyny otwarty lokal" - zeznali sędziemu śledcze-
mu. „Wcześniej czy później musiał się tam znaleźć" -
powiedzieli mi po uwolnieniu. A przecież wszyscy
wiedzieli, że główne drzwi od domu Placidy Linero były
zawsze zaryglowane od środka, nawet w ciągu dnia, i że
Santiago Nasar nigdy nie rozstawał się z kluczami od
tylnego wejścia. I rzeczywiście tym wejściem wrócił do
domu, gdy bliźniacy Vicario już od godziny czekali na
niego z drugiej strony, a jeżeli później, udając się na
powitanie biskupa wyszedł drzwiami od strony placu, to
uczynił to z pobudek tak niespodziewanych, iż nawet sam
sędzia śledczy nie potrafił tego zrozumieć.
Nigdy nie było śmierci bardziej zapowiedzianej. Po
ujawnieniu przez siostrę imienia winnego, bliźniacy
Vicario udali się do chlewu, gdzie trzymali komplet
narzędzi rzeźniczych i wybrali dwa najlepsze noże: jeden
do ćwiartowania, o długości dziesięciu cali i szerokości
dwa i pół cala, drugi zaś do czyszczenia, o długości
siedmiu cali i szerokości półtora cala. Owinęli noże w
szmaty i poszli je naostrzyć na targ mięsny, gdzie dopiero
co zaczęto otwierać niektóre kramiki. Niewielu było
pierwszych klientów, jednak dwadzieścia dwie osoby
zeznały, iż słyszały każde słowo wypowiedziane przez
braci, i wszyscy zgodnie potwierdzili swe wrażenia, że
jedynym zamiarem obu braci było wypowiedzieć je tak, by
wszyscy słyszeli. Faustino Santos, rzeźnik zaprzyjaźniony
z nimi, zobaczył obu, jak przyszli o trzeciej dwadzieścia,
gdy uruchamiał właśnie swoje stoisko z podrobami, i nie
potrafił zrozumieć, dlaczego przychodzą w poniedziałek, i
to tak wcześnie, do tego jeszcze w ciemnych świątecznych
garniturach. Przyzwyczajony był, że przychodzili zawsze
w piątek, ale znacznie później i w skórzanych fartuchach,
które zakładali na czas uboju. „Pomyślałem, że są tak
pijani - powiedział mi Faustino Santos - że nie tylko
pomyliła im się godzina, ale i dzień". Przypomniał im, że
jest poniedziałek.
- A któż by o tym nie wiedział, stary pierdoło -
odpowiedział mu grzecznie Pablo Vicario. - Przyszliśmy
tylko naostrzyć noże.
Naostrzyli je na kamieniu szlifierskim, tak jak to
zawsze robili: Pedro podtrzymywał obydwa noże i na
przemian przykładał je do ostrzałki. Pablo zaś kręcił
korbką. Jednocześnie rozmawiali z resztą rzeźników o
ś
wietności i przepychu wesela. Co poniektórzy skarżyli się
im, iż nie otrzymali swej porcji tortu weselnego, mimo że
są kolegami po fachu, bracia przyrzekli więc, że tort
zostanie im przysłany trochę później. Wreszcie dociskane
do kamienia noże zaczęły śpiewać, a Pablo położy ł swój
nóż pod lampą, tak by rozbłyskała jego stal.
- Idziemy zabić Santiago Nasara - powiedział.
Cieszyli się tak ugruntowaną opinią dobrodusznych
chłopaków, że puszczano to mimo uszu. „Myśleliśmy, że
to pijackie bredzenie" - zeznało wielu rzeźników, podobnie
jak Victoria Guzman i wielu innych, którzy widzieli ich
później. Niejednokrotnie pytałem rzeźników, czy ich
zawód nie ujawnia predyspozycji do zabijania ludzi.
Protestowali: „Kiedy bijesz zwierzę, nie masz odwagi
spojrzeć mu w oczy". Jeden z nich powiedział mi, że nie
może jeść mięsa zwierzęcia, które sam ubił. Inny wyznał,
ż
e nie byłby w stanie zabić krowy, którą znałby wcześniej,
tym bardziej jeśli pił jej mleko. Przypomniałem im, że
bracia Vicario szlachtowali świnie hodowane przez siebie
samych i że byli zżyci z nimi do tego stopnia, iż nazywali
je po imieniu. „To prawda - odparł mi jeden z nich. - Ale
proszę zauważyć, że nie nadawali im ludzkich imion, tylko
nazwy kwiatów". Faustino Santos był jedynym, który
dostrzegł cień prawdy w groźbach Pabla Vicario, i żartem
zapytał go, dlaczego akurat mają zabijać Santiago Nasara,
jeśli jest jeszcze tylu bogaczy, którzy bardziej zasługują na
to, żeby umrzeć przed nim.
- Santiago Nasar wie, dlaczego - odpowiedział mu
Pedro Vicario.
Faustino Santos opowiedział mi, że wątpliwości nadal
go dręczyły i poinformował o tym policjanta, który pojawił
się nieco później, by kupić dla alkada na śniadanie funt
wątróbki. Funkcjonariusz, zgodnie z tym, co podają akta,
nazywał się Leandro Pornoy i zmarł w następnym roku,
gdy podczas odpustu byk przebił mu rogiem żyłę szyjną.
Nie miałem więc nigdy okazji, by z nim porozmawiać,
niemniej Clotilde Armenta potwierdziła, że policjant był
pierwszą osobą, która zjawiła się w jej sklepie, gdy
bliźniacy już tam siedzieli i czekali.
Clotilde Armenta zastąpiła właśnie swego męża za
ladą. Był to już uświęcony zwyczaj. W sklepie
sprzedawano o świcie mleko, a w ciągu dnia artykuły
ż
ywnościowe, zaś od szóstej po południu lokal
przekształcał się w bar. Clotilde Armenta otwierała sklep o
trzeciej trzydzieści rano. Jej mąż, zacny don Rogelio de la
Flor, zajmował się barem aż do jego zamknięcia. Tej nocy
miał jednak tylu zabłąkanych z wesela klientów, iż poszedł
spać już po trzeciej, w ogóle nie zamykając sklepu, gdy
Clotilde Armenta była już na nogach wcześniej niż zwykle,
chciała bowiem uporać się z robotą przed przyjazdem
biskupa.
Bracia Vicario weszli o czwartej dziesięć. O tej porze
sprzedawano tylko żywność, ale Clotilde Armenta
sprzedała im butelkę wódki z trzciny cukrowej, nie tylko
dlatego, że ich lubiła, ale również dlatego, że była im
wdzięczna za przysłanie porcji tortu weselnego. Wypili
całą butelkę dwoma długimi pociągnięciami, lecz bez
widocznych skutków. „Byli już całkiem ugotowani -
powiedziała mi Clotilde Armenta - i nawet nafta nie
ś
cięłaby ich z nóg". Następnie zdjęli marynarki, powiesili
je starannie na oparciach krzeseł i poprosili o drugą
butelkę. Koszule mieli brudne od zaschniętego potu, a nie
golony od wczoraj zarost nadawał im prostacki wygląd.
Kolejną butelkę wypili już siedząc, powoli, uporczywie
patrząc w stronę stojącego po przeciwnej stronie placu
domu Placidy Linero, w którego oknach nie świeciło się
ż
adne światło. Największe okno balkonowe przylegało do
sypialni Santiago Nasara. Pedro Vicario spytał Clotilde
Armenta, czy widziała światło w tym oknie, a ona
odpowiedziała, że nie, ale ciekawość ta wydała jej się dość
dziwna.
- Stało mu się coś? - zapytała.
- Nie, nic - odpowiedział jej Pedro Vicario. - Tylko
chcemy go zabić.
Była to odpowiedź tak spontaniczna, iż nie mogła
uwierzyć w jej szczerość. Dostrzegła jednak, że bliźniacy
mieli dwa rzeźnickie noże owinięte w kuchenne szmaty.
- A można wiedzieć, dlaczego chcecie go zabić o tak
wczesnej porze? - spytała.
- On wie, dlaczego - odparł jej Pedro Vicario. Clotilde
Armenta przyjrzała im się poważnie. Znała ich tak dobrze,
ż
e potrafiła ich rozróżniać, szczególnie po powrocie Pedra
Vicario z koszar. „Zachowywali się jak dzieciaki" -
powiedziała mi. I myśl ta przeraziła ją, zawsze bowiem
sądziła, że tylko dzieci są zdolne do wszystkiego.
Skończyła więc zmywanie i przygotowywanie naczyń do
mleka i poszła obudzić męża, by opowiedzieć, co się dzieje
w sklepie. Don Rogelio de la Flor słuchał jej
wpółprzytomny ze snu.
- Nie bądź kretynką - powiedział jej - ci dwaj nie
zabiją nikogo, a tym bardziej bogacza.
Kiedy Clotilde Armenta wróciła do sklepu, bliźniacy
rozmawiali z policjantem Leandro Pornoy, który przyszedł
po mleko dla alkada. Nie słyszała, o czym mówili, ale po
tym, jak wychodząc spojrzał na noże, wywnioskowała, że
musieli mu zdradzić swe zamiary.
Pułkownik Lazaro Aponte wstał tuż przed czwartą.
Skończył się właśnie golić, gdy policjant Leandro Pornoy
ujawnił mu plany braci Vicario. Tej nocy położył kres już
tylu przyjacielskim sprzeczkom, iż nie spieszył się zbytnio,
by załagodzić jeszcze jeden spór. Ubrał się spokojnie,
wielokrotnie usiłując zawiązać muszkę, póki nie zrobił
tego nienagannie, i powiesił sobie szkaplerz Sodalicji
Mariańskiej na powitanie biskupa. Podczas śniadania, gdy
jadł duszoną wątróbkę pokrytą plasterkami cebuli, żona,
niezwykle podniecona, opowiedziała mu, że
Bayardo San Roman zwrócił rodzicom Angelę
Vicario, ale on nie przyjął tej wiadomości równie
dramatycznie.
- Mój Boże! - zakpił - co sobie biskup pomyśli. Nim
skończył śniadanie, przypomniał sobie jednak, co przed
chwilą powiedział mu ordynans, połączył obydwie
informacje i natychmiast odkrył, że pasowały do siebie
niczym dwie części łamigłówki. Udał się wówczas na plac,
kierując się tam
przez ulicę nowego portu, gdzie z powodu wizyty
biskupa domy zaczynały się budzić do życia. „Pamiętam z
całą pewnością, że była prawie piąta i zaczynało padać" -
powiedział mi pułkownik Lazaro Aponte. Po drodze
zatrzymały go trzy osoby, by donieść mu w sekrecie, że
bracia Vicario czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić,
ale tylko jedna z nich potrafiła mu powiedzieć, gdzie są.
Odnalazł ich w sklepiku Clotilde Armenta. „Kiedy ich
zobaczyłem, pomyślałem, że to najzwyklejsza fanfaronada
- powiedział z właściwą sobie logiką - bo nie byli aż tak
pijani,
jak
sądziłem".
Nie
wybadał
nawet
ich
rzeczywistych zamiarów, odebrał im jedynie noże i kazał
pójść spać. Traktował ich z taką samą, sobie właściwą
pobłażliwością, z jaką zbagatelizował przerażenie żony.
- Pomyślcie sobie - wytłumaczył im - co powie biskup,
jak was zobaczy w takim stanie.
Poszli. Clotilde Armenta poczuła się po raz któryś z
rzędu zawiedziona lekkomyślnością alkada, gdyż sądziła,
iż powinien on aresztować braci do chwili wyjaśnienia
prawdy. Pułkownik Aponte pokazał jej noże jako
ostateczny argument.
- Już nie mają czym zabijać - stwierdził.
- To nie o to chodzi - odparła Clotilde Armenta. -
Rzecz w tym, żeby uwolnić tych biednych chłopaków od
strasznego obowiązku, jaki na nich spadł.
Przeczuła bowiem wszystko. Była przeświadczona, że
bracia Vicario pragnęli nie tyle wykonać wyrok, co
spotkać kogoś, kto zechciałby im w tym przeszkodzić. Ale
pułkownik Aponte postąpił całkowicie zgodnie z własnym
sumieniem.
- Nie aresztuję nikogo wyłącznie na podstawie
podejrzeń - powiedział. - Teraz pozostaje tylko ostrzec
Santiago Nasara i daj nam Boże zdrowie.
Clotilde Armenta zawsze wspominała, że krępa postać
pułkownika
Aponte
kojarzyła
jej
się
z
jakimś
nieszczęściem, ja zaś pamiętam go jako człowieka
szczęśliwego,
choć
nieco
zdziwaczałego
wskutek
samotnych praktyk spirytualistycznych, których nauczył
się korespondencyjnie. Zachowanie pułkownika w tamten
poniedziałek
było
ostatecznym
dowodem
jego
lekkomyślności. Prawdą jest, że zapomniał już o Santiago
Nasarze, póki nie zobaczył go w porcie i wówczas
pogratulował sobie podjęcia słusznej decyzji.
Bracia Vicario powiedzieli o swych zamiarach co
najmniej kilkunastu osobom, które przyszły do sklepiku po
mleko, te z kolei rozpowszechniły wiadomość przed szóstą
w całym miasteczku. Clotilde Armenta wydawało się
wręcz nieprawdopodobne, by w domu naprzeciwko nic o
tym nie wiedziano. Przypuszczała, że Santiago Nasara tam
nie ma, gdyż nie zauważyła, by w jego sypialni zapaliło się
ś
wiatło, więc prosiła, kogo tylko mogła, by go ostrzegł,
gdziekolwiek go spotka. Kazała nawet poinformować ojca
Amadora za pośrednictwem pełniącej służbę nowicjuszki,
która przyszła po mleko dla zakonnic. Po czwartej, gdy
zobaczyła światła w kuchni domu Placidy Linero, posłała
Victorii Guzman ostatnią, naglącą wiadomość przez
ż
ebraczkę, która codziennie przychodziła prosząc 0
odrobinę mleka. Kiedy zabuczał statek biskupa, prawie
wszyscy już wstali, by zebrać się na molo, i niewielu z nas
nie wiedziało, że bliźniacy Vicario czekają na Santiago
Nasara, żeby go zabić, a wówczas już i przyczyny były
znane w najdrobniejszych szczegółach.
Clotilde Armenta nie skończyła jeszcze sprzedaży
mleka, gdy bracia Vicario wrócili z dwoma innymi
nożami, owiniętymi w gazety. Jeden z nich służył do
ć
wiartowania, miał twarde, oksydowane ostrze o długości
dwunastu i szerokości trzech cali i został zrobiony przez
Pedra Vicario z piły, w okresie gdy z powodu wojny nie
docierały do nas noże niemieckie. Drugi był krótszy, ale
szeroki i zakrzywiony. Sędzia śledczy narysował go w
aktach, być może dlatego, że nie potrafił go opisać, gdyż
odważył się tylko na ryzyko porównania go do
zminiaturyzowanego
jatagana.
Tymi
właśnie
najzwyklejszymi, często używanymi nożami popełniono
zbrodnię.
Faustina Santos nie mógł zrozumieć, co się właściwie
stało. „Przyszli jeszcze raz naostrzyć noże - powiedział mi
- i znów zaczęli się wydzierać, tak żeby ich dobrze
słyszano, że flaki wyprują Santiago Nasarowi, pomyślałem
więc, że sami sobie dodają animuszu, przede wszystkim
dlatego, że nie przyjrzałem się nożom i pomyślałem, że to
te same". Tym razem jednak Clotilde Armenta spostrzegła,
w chwili gdy zobaczyła ich wchodzących do sklepu po raz
drugi, że nie są już tak zdeterminowani jak przedtem.
Prawda zaś była taka, że doszło między nimi do
pierwszego konfliktu. Różnili się bowiem nie tylko
zachowaniem w stopniu znacznie większym, niż
wynikałoby to z ich fizycznego podobieństwa, ale w
sytuacjach trudnych ich charaktery były krańcowo
odmienne. Będąc ich przyjaciółmi spostrzegliśmy to już w
szkole podstawowej. Pablo Vicario, o sześć minut starszy
od brata, aż do pełnoletności odznaczał się większą energią
i wyobraźnią. Pedro Vicario zawsze wydawał się bardziej
uczuciowy, a tym samym bardziej despotyczny. Gdy
ukończyli dwadzieścia lat, stawili się razem przed komisją
poborową i Pablo Vicario został zwolniony, by mógł
utrzymywać rodzinę. Pedro Vicario przez jedenaście
miesięcy odbywał służbę w patrolach żandarmerii.
Wojskowy rygor, zaostrzony strachem przed śmiercią,
pogłębił jego skłonność do rządzenia i zwyczaj
decydowania za swego brata. Wrócił do cywila z
sierżancką rzeżączką, która zniosła najbrutalniejsze
metody wojskowej medycyny, zastrzyki z arszeniku i
dezynfekcje z nadmanganianu potasu doktora Dionisio
Iguarana. Zdołano go wyleczyć dopiero w więzieniu. My
wszyscy, jego przyjaciele, byliśmy zgodni, że Pablo
Vicario popadł nagle w dziwną zależność od młodszego
brata, kiedy Pedro Vicario wrócił nabywszy koszarowych
manier i nawyku unoszenia koszuli, by każdemu, kto
chciał, pokazać bliznę po sączku na lewym boku. Wreszcie
Pablo zaczął odczuwać rodzaj fascynacji rzeżączką
prawdziwego mężczyzny, z którą jego brat obnosił się
niczym z odznaczeniem wojennym.
To Pedro Vicario - jak sam zeznał - podjął decyzję co
do zabicia Santiago Nasara, jego brat zaś z początku
jedynie mu towarzyszył. Ale również to on był raczej
skłonny uznać obowiązek za spełniony, z chwilą gdy alkad
ich rozbroił, i wówczas to Pablo Vicario przejął
dowództwo. śaden z nich nie wspominał o tym konflikcie
w swych zeznaniach składanych osobno sędziemu
ś
ledczemu. Pablo Vocario potwierdził mi wielokrotnie, że
z wielkim trudem przyszło mu przekonać brata do
ostatecznego
rozwiązania.
Być
może
był
to
w
rzeczywistości tylko krótkotrwały objaw paniki, faktem
jest jednak, że Pablo Vicario sam wszedł do chlewika po
następne noże, podczas gdy jego brat konał z bólu usiłując
kropla po kropli wysikać się pod tamarydowcami. „Mój
brat nigdy nie rozumiał, co to znaczy - powiedział mi
Pedro Vicario podczas naszej ostatniej rozmowy. - To było
tak, jakbyś sikał drobno potłuczonym szkłem". Gdy Pablo
Vicario wrócił z nożami, zastał go wciąż obejmującego
drzewo. „Był oblany zimnym potem - powiedział mi - i
próbował powiedzieć, żebym poszedł sam, bo on nie czuje
się na siłach, żeby kogokolwiek zabijać". Usiadł na jednym
ze specjalnie zbitych stołów ustawionych na wesele pod
drzewami, i spuścił spodnie do kolan. „Co najmniej przez
pół godziny zmieniał gazę, którą owijał sobie kutasa" -
powiedział mi Pablo Vicario. W rzeczywistości nie trwało
to dłużej niż dziesięć minut, ale było to coś tak
niezrozumiałego i tajemniczego dla Pabla Vicario, że uznał
to za następny wybieg brata, by zyskać na czasie i
doczekać świtu. Wsadził mu więc nóż do ręki i niemal siłą
wywlókł na ulicę by pomścić utraconą cześć siostry.
- Nie ma wyjścia - powiedział mu - to tak jakby się
nam to już zdarzyło.
Ujadały za nimi psy podwórzowe, gdy z nie
owiniętymi nożami wychodzili drzwiami od chlewika.
Zaczynało świtać. „Nie padało" - wspominał Pablo
Vicario. „Wprost przeciwnie - wspominał Pedro - od
morza wiał wiatr i jeszcze można było palcem policzyć
gwiazdy". Wiadomość już się tak wówczas rozniosła, że
gdy Hortensja Baute otworzyła drzwi, właśnie w chwili
gdy przechodzili obok jej domu, jako pierwsza w
miasteczku opłakała Santiago Nasara. „Myślałam, że już
go zabili - powiedziała mi - bo zobaczyłam noże w świetle
wschodzącego słońca i wydawało mi się, że spływa z nich
krew". Jednym z niewielu otwartych na tej odludnej ulicy
domów był dom Prudencii Cotes, narzeczonej Pabla
Vicario. Bliźniacy, zawsze gdy przechodzili tamtędy o tej
porze, zwłaszcza w piątki, kiedy szli na targ, wstępowali,
ż
eby napić się pierwszej porannej kawy. Gdy pchnęli
drzwi od podwórza natychmiast opadły ich psy, które
rozpoznały ich w półmroku świtu. Wchodząc do kuchni
pozdrowili matkę Prudencii Cotes. Kawy jeszcze nie było.
- Przyjdziemy później - powiedział Pablo Vicario -
teraz się spieszymy.
- ~Wyobrażam sobie, synkowie - odpowiedziała -
honor nie czeka.
Mimo to poczekali i właśnie wówczas Pedro Vicario
pomyślał, że brat specjalnie zwleka. Gdy pili już kawę, do
kuchni weszła Prudencia Cotes w całej pełni swej
młodości, z plikiem starych gazet, by w piecu rozpalić
ogień. „Wiedziałam już, do czego się szykują -
powiedziała mi - i nie tylko się z nimi całkowicie
zgadzałam, ale nigdy nie wyszłabym za Pabla, gdyby w
tym momencie nie zachował się jak mężczyzna". Nim
opuścili kuchnię, Pablo Vicario wziął od niej dwie gazety i
jedną dał bratu do owinięcia noża. Prudencia Cotes
zaczekała w kuchni, póki nie zobaczyła, że wychodzą
drzwiami od podwórza, i tak czekała, bez chwili wahania,
przez trzy lata, póki Pablo Vicario nie wyszedł z więzienia
i nie został jej mężem na całe życie.
- Uważajcie na siebie - powiedziała im. Clotilde
Armenta nie bez racji sądziła więc, że bliźniacy nie mieli
tej samej determinacji co przedtem, toteż podała im
butelkę dziewanny z nadzieją, że tym ich dobije. „Tego
dnia zdałam sobie sprawę - powiedziała mi - jak bardzo
my, kobiety, jesteśmy na świecie osamotnione!" Pedro
Vicario poprosił ją, by pożyczyła mu mężowskie przybory
do golenia, przyniosła mu więc pędzelek, mydło, wiszące
lusterko i maszynkę z nową żyletką, ale on ogolił się
nożem do ćwiartowania. Clotilde Armenta uznała to za
zbyt już ekstrawagancki gest silnego mężczyzny.
„Wyglądał jak czarny charakter" - wspominała. On jednak
wytłumaczył mi wiele lat potem, i rzeczywiście była to
prawda, że w koszarach nauczył się używać brzytwy i już
nigdy później nie potrafił się golić inaczej. Jego brat z
kolei ogolił się w sposób znacznie prostszy, maszynką
pożyczoną od don Rogelia de la Flor. ~Wreszcie w
milczeniu sięgnęli do butelki i wypili ją bardzo wolno, z
tępym wyrazem twarzy osób przebudzonych o świcie
wpatrzeni w ciemne okno naprzeciwko, nie zwracając
uwagi na wchodzących pozornych klientów kupujących
bez potrzeby mleko i pytających o nie istniejące artykuły
ż
ywnościowe z zamiarem przekonania się, czy to aby
prawda, że czekają na Santiago Nasara, żeby go zabić.
Braciom Vicario nie było dane zobaczyć świateł w tym
oknie. Santiago Nasar wrócił do domu o czwartej
dwadzieścia, ale żeby dojść do sypialni, nie musiał on
zapalać żadnego światła, lampka na schodach paliła się
bowiem przez całą noc. W ubraniu rzucił się w
ciemnościach na łóżko, bo została mu tylko godzina na
sen, i tak leżącego zastała Victoria Guzman, gdy weszła na
górę, by obudzić go w związku z przyjazdem biskupa.
Byliśmy razem w domu Marii Alejandriny Cervantes do
momentu, kiedy, już po trzeciej, sama odprawiła muzyków
i zgasiła światło na patio przeznaczonym do tańców, jej
Mulatki od płatnych rozkoszy mogły wreszcie udać się na
spoczynek. Pracowały bez chwili przerwy już trzeci dzień i
trzecią noc, wpierw opiekując się potajemnie wszystkimi
honorowymi gośćmi, a później już jawnie i na całego nami
wszystkimi, weselnymi niedobitkami. Maria Alejandrina
Cervantes, o której zwykliśmy mówić, że uda się jej zasnąć
na dobre dopiero po śmierci, była najelegantszą i
najczulszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem, a
zarazem najusłużniejszą w łóżku, ale i najbardziej
bezwzględną. Urodziła się i wychowywała tutaj, w domu o
otwartych drzwiach, z dużą ilością pokoi do wynajęcia i
ogromnym patiem do tańca, nad którym wisiały lampiony
z tykw zakupione w chińskich sklepikach w Paramaribo.
To ona pozbawiła cnoty całe moje pokolenie. Nauczyła nas
o wiele więcej, niż powinniśmy wiedzieć, ale przede
wszystkim nauczyła nas, że nie ma smutniejszego miejsca
na świecie niż puste lóżko. Gdy Santiago Nasar ujrzał ją po
raz pierwszy, stracił głowę. Ostrzegałem go: sokół, który
na wojowniczą czaplę spada, sam się naraża. Ale nie
usłuchał mnie, oszołomiony chimerycznymi gwizdami
Marii Alejandriny Cervantes. Była jego niepohamowaną
namiętnością, panią nauczycielką jego łez piętnastolatka,
póki Ibrahim Nasar pasem nie wyrzucił go z jej łóżka i nie
zamknął na ponad rok w „Divino Rostro". Od tej chwili
związani byli uczuciem poważnym, ale pozbawionym
chaosu miłości, ona zaś odczuwała dla niego tyle
szacunku, że już nigdy nie poszła z innym do łóżka w jego
obecności. Podczas tych ostatnich wakacji żegnała się z
nami dosyć wcześnie pod nieprawdopodobnym u niej
pretekstem, że jest już zmęczona, pozostawiała jednak nie
zaryglowane drzwi i w korytarzu zapaloną lampkę, bym
mógł tam po kryjomu wrócić.
Santiago Nasar miał magiczny niemal talent i zami-
łowanie do przebieranek, a jego ulubioną zabawą było
całkowite przebieranie Mulatek. Plądrował garderoby
jednych, by przebrać pozostałe, póki wszystkie nie poczuły
się zupełnie inne od samych siebie, tożsame zaś z tymi,
którymi nie były. Kiedyś jedna z nich ujrzała się
odtworzona w innej Mulatce z tak uderzającym
podobieństwem,
ż
e
wpadła
w
histeryczny
płacz.
„Poczułam się tak, jakbym wyszła ze zwierciadła" -
powiedziała. Ale tamtej nocy Maria Alejandrina Cervantes
nie pozwoliła, by Santiago Nasar po raz ostatni dał folgę
swoim sztuczkom, a posłużyła się tak błahymi pretekstami,
iż gorzki smak tego wspomnienia całkowicie odmienił jej
ż
ycie. Wzięliśmy więc ze sobą muzyków, by towarzyszyli
naszym serenadom, i bawiliśmy się dalej na własny
rachunek, gdy tymczasem bliźniacy Vicario czekali już na
Santiago Nasara, żeby go zabić. To on, tuż przed czwartą,
wpadł na pomysł, byśmy wyszli na wzgórze wdowca Xius,
by odśpiewać coś młodej parze.
Nie tylko odśpiewaliśmy pod ich oknami, ale w
ogrodach wystrzeliliśmy również race i petardy, nie
dostrzegliśmy jednak w domu żadnego znaku życia. Nie
przyszło nam nawet na myśl, że w środku może nikogo nie
być, przede wszystkim dlatego, że przy drzwiach stał nowy
samochód z dachem jeszcze złożonym, przystrojony
satynowymi
wstążkami
i
wiązankami
kwiatów
pomarańczy z parafiny, którymi obwieszono nowożeńców
na weselu. Mój brat Luis Enrique, w owych czasach
grający na gitarze jak profesjonalista, zaimprowizował na
cześć młodej pary piosenkę o małżeńskich niesnaskach.
Dotąd nie padało. Wprost przeciwnie, księżyc świecił
pośrodku nieba, powietrze było przezroczyste, a na dnie
przepaści widać było poblask błędnych ogników na
cmentarzu. Z drugiej strony widoczne były plantacje
bananowe, niebieskie w świetle księżyca, smutne bagniska
i fosforyzująca linia Morza Karaibskiego na horyzoncie:
Santiago Nasar pokazał pulsujące światło na morzu i
powiedział nam, że jest to udręczona dusza statku do
przewozu niewolników, który zatonął z ładunkiem
Murzynów z Senegalu przy dużym wejściu do portu
Cartagena de Indias. Nie sposób było w ogóle wyobrazić
sobie, by odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, chociaż nie
wiedział wówczas, że efemeryczne życie małżeńskie
Angeli Vicario zakończyło się dwie godziny temu.
Bapardo San Roman odprowadził ją do domu rodziców na
piechotę, by warkot silnika nie ujawnił jego nieszczęścia
przed czasem, a teraz znów był sam przy zgaszonych
ś
wiatłach w szczęśliwej chatce wdowca Xius.
Kiedy zeszliśmy ze wzgórza, mój brat zaprosił
wszystkich na smażone ryby do kramików na targowisku,
ale Santiago Nasar odmówił, chciał bowiem do chwili
przyjazdu biskupa przespać się z godzinę. Poszedł z Cristo
Bedoyą brzegiem rzeki, nie opodal ruder w starym porcie,
gdzie zaczęty już się zapalać światła, i zanim skręcił za
róg, pomachał nam ręką na pożegnanie. Widzieliśmy go
ostatni raz.
Cristo Bedoya, z którym umówił się na spotkanie w
porcie, pożegnał się z nim przy tylnych drzwiach jego
domu. Psy obszczekały Santiago Nasara, jak zwykle, gdy
czuły, że wchodzi do domu, ale on uspokoił je,
podzwaniając w półmroku kluczami. Victoria Guzman
pilnowała ekspresu do kawy na palenisku, gdy przechodził
przez kuchnię kierując się do środka mieszkania.
- Biały! - zawołała doń - zaraz będzie kawa. Santiago
Nasar odpad, że wypije kawę później, i poprosił ją, by
powiedziała Divinie Flor, że ma go obudzić o wpół do
szóstej i przynieść mu ubranie na zmianę, takie samo jak
to, które miał na sobie. W chwilę po jego wejściu na górę,
gdzie poszedł się przespać, Victoria Guzman otrzymała
wiadomość od Clotilde Armenta za pośrednictwem
proszącej o mleko żebraczki. O piątej trzydzieści spełniła
polecenie, by go obudzić, ale nie posłała Diviny Flor, tylko
sama weszła do sypialni z lnianym ubraniem, nie traciła
bowiem żadnej okazji, by chronić swą córkę przed
szponami tego bojara.
Maria Alejandrina Cervantes zostawiła drzwi domu nie
zaryglowane. Pożegnałem się z bratem, przeszedłem przez
korytarz, gdzie spały zwinięte między tulipanami koty
Mulatek, i bez pukania pchnąłem drzwi od sypialni.
Ś
wiatła były zgaszone, ale gdy tylko wszedłem, poczułem
zapach ciepłej kobiety i ujrzałem w ciemnościach oczy
bezsennej lamparcicy, a później zatraciłem świadomość
samego siebie, do chwili kiedy zaczęły bić dzwony.
Wracając do domu, brat mój zaszedł do sklepu Clotilde
Armenta po papierosy. Wypił tyle, że jego wspomnienia z
tamtego spotkania były zawsze dosyć mętne, nie
zapomniał jednak nigdy piekielnego trunku, którym
poczęstował go Pedro Vicario. „To był czysty ogień" -
powiedział mi. Pablo Vicario, który zaczynał przysypiać,
gwałtownie obudził się, kiedy poczuł jego kroki, i pokazał
mu nóż.
- Zabijemy Santiago Nasara - powiedział.
Mój brat nie pamiętał tego. „Ale nawet gdybym
pamiętał, to bym nie uwierzył - powtarzał mi wielokrotnie.
- Komu, do jasnej cholery, przyszłoby do głowy, że
bliźniacy mogą kogokolwiek zabić, tym bardziej nożem
przeznaczonym do świniobicia!". Później zapytali go,
gdzie jest Santiago Nasar, bo widzieli ich razem, lecz mój
brat nie zapamiętaj również własnej odpowiedzi. Clotilde
Armenta i bracia Vicario byli jednak tak zdziwieni, gdy ją
usłyszeli, że każdy z osobna przekazał ją w swych
zeznaniach. Według nich mój brat powiedział: „Santiago
Nasar
nie
ż
yje".
Później
udzielił
episkopalnego
błogosławieństwa, potknął się o próg i zataczając się,
wyszedł. Na środku placu minął się z ojcem Amadorem.
Ten szedł już w stronę portu ubrany w szaty liturgiczne, za
nim dzwoniący akolita i szereg pomocników niosących
ołtarz do mszy polowej, którą miał odprawić biskup.
Widząc przechodzącego księdza bracia Vicario przeżegnali
się.
Clotilde Armenta opowiedziała mi, że stracili już
wszelką nadzieję, kiedy proboszcz, nie zatrzymując się,
minął jej dom. „Pomyślałam, że nie otrzymał mojej
informacji". Ojciec Amador wyznał mi jednak w wiele lat
później, gdy odsunął się już od świata w posępnym Domu
Zdrowia w Calafell, iż w rzeczywistości otrzymał
wiadomość od Clotilde Armenta i inne alarmujące wieści,
gdy szykował się do wyjścia do portu. „Prawdę mówiąc,
po prostu nie wiedziałem, co robić - powiedział mi. -
Wpierw pomyślałem, że to nie moja sprawa tylko władz
cywilnych, ale później postanowiłem, że po drodze
powiem coś Placidzie Linero". Jednakże gdy przechodził
przez plac, całkiem o tym zapomniał. „Musi to pan
zrozumieć - powiedział - tego nieszczęsnego dnia miał być
u nas biskup". W chwili zbrodni poczuł się tak
zrozpaczony i tak haniebnie winien, że nic innego nie
przyszło mu na myśl, jak tylko rozkazać, by zadzwoniono
na trwogę.
Mój brat Luis Enrique wszedł do domu drzwiami od
kuchni, których moja matka nie zamykała, żeby ojciec nie
zdawał sobie sprawy z tego, kiedy wracamy. Przed snem
poszedł do łazienki, ale siedząc na sedesie zasnął i kiedy
mój brat Jaime wstał, żeby iść do szkoły, znalazł go
leżącego z twarzą w miednicy i śpiewającego przez sen.
Moja siostra zakonnica, która nie wybierała się na
przywitanie biskupa, bo miała czterdziestostopniowego
kaca, nie zdołała go obudzić. „Właśnie wybijała piąta,
kiedy poszłam do łazienki" - powiedziała mi. Nieco
później, kiedy moja siostra Margot poszła wykąpać się
przed wyjściem do portu, zdołała z trudnością przenieść go
do sypialni. Z drugiego brzegu snu, nie budząc się, usłyszał
pierwsze buczenie statku biskupa. Następnie zasnął
głęboko, wykończony weselem, póki moja siostra
zakonnica nie wpadła do sypialni usiłując w biegu założyć
habit i nie obudziła go obłąkańczym krzykiem:
- Zabili Santiago Nasara!
Straszliwe rany od noży stanowiły zaledwie początek
bezlitosnej autopsji, do przeprowadzenia której został
zmuszony ojciec Carmen Amador pod nieobecność
doktora Dionisio Iguarana. „To było tak, jakbyśmy go, już
zabitego, ponownie zabijali - powiedział mi były
proboszcz w swym odosobnieniu w Calafell. - Ale to był
rozkaz alkada, a rozkazy tego barbarzyńcy, nawet
najgłupsze, trzeba było wypełniać". Tylko po części miał
rację. W zamieszaniu tego niedorzecznego poniedziałku
pułkownik
Aponte
natychmiast
skontaktował
się
telegraficznie z gubernatorem prowincji, ten zaś zezwolił
mu na przeprowadzenie wstępnego postępowania, póki nie
zostanie przysłany sędzia śledczy. Alkad, były oficer nie
posiadający
ż
adnego
doświadczenia
w
kwestiach
prawnych, był jednak zbyt zarozumiały, by poradzić się
kogokolwiek, od czego powinien byt zacząć. Przede
wszystkim niepokoiła go autopsja. Cristo Bedoya, student
medycyny, zdołał wymówić się ze względu na bliską
przyjaźń z Santiago Nasarem. Pułkownik pomyślał, że
ciało można do powrotu doktora Dionisio Iguarana
przechować w lodówce, ale nie znalazł lodówki wielkości
człowieka, a jedyna, używana na targowisku, która
mogłaby pasować, była uszkodzona. Ciało, wyciągnięte na
wąskiej żelaznej pryczy, zostało wystawione na widok
publiczny pośrodku salonu, póki nie przygotowano mu
trumny bogacza. Z sypialni i niektórych sąsiednich domów
przyniesiono wentylatory, było jednak tylu chętnych, by go
zobaczyć, iż mimo wyniesienia mebli, klatek i donic
paproci duchota była nie do wytrzymania. Poza tym
trwogę potęgowały psy podekscytowane zapachem
ś
mierci. Nie przestawały szczekać od chwili, kiedy
wszedłem do domu, gdzie dogorywał jeszcze w kuchni
Santiago Nasar, i natknąłem się na płaczącą histerycznie
Divinę Flor, która machając sztabą odganiała psy.
- Proszę mi pomóc - krzyknęła do mnie - one chcą
zeżreć wnętrzności.
Zamknęliśmy je na kłódkę w stajniach. Placida Linero
zarządziła później, by do czasu pogrzebu wyprowadzić je
w odleglejsze miejsce. Około południa jednak, nie
wiadomo, w jaki sposób, uciekły z miejsca swego
zamknięcia i oszalałe wpadły do domu. Placida Linero po
raz pierwszy straciła panowanie nad sobą.
- Zasrane psy! - krzyknęła. - Zabić je!
Rozkaz wypełniono natychmiast i w domu zaległa
cisza. Stan ciała nie wzbudzał do tej pory żadnych obaw.
Twarz pozostała nietknięta, miała ten sam wyraz, który
Santiago przybierał, kiedy śpiewał, zaś Cristo Bedoya
ułożył wnętrzności na swym miejscu i owinął ciało
płóciennym bandażem. Mimo to po południu z ran zaczęła
wypływać ciecz, która ściągnęła muchy; zaś wokół ust
wystąpiła sina plama, rozrastając się powoli, niczym cień
chmury na wodzie, po korzonki włosów. Zawsze
pobłażliwa twarz nabrała wrogiego wyrazu, wobec czego
matka przykryła ją chustką. Pułkownik Aponte zrozumiał
wówczas, że nie można dłużej zwlekać, i rozkazał ojcu
Amadorowi, by dokonał sekcji. ;;Będzie znacznie gorzej,
jeśli trzeba go będzie odgrzebać po tygodniu" - powiedział.
Proboszcz studiował medycynę i chirurgię w Salamance,
ale wstąpił do seminarium nie ukończywszy tych studiów i
nawet alkad wiedział, że autopsja pozbawiona jest
jakiejkolwiek mocy prawnej. Mimo to kazał wypełnić
polecenie.
Masakry dokonano w szkole publicznej przy pomocy
aptekarza, który notował wyniki, i studenta pierwszego
roku medycyny, przebywającego właśnie tutaj na
wakacjach. Dysponowali jedynie niektórymi narzędziami
małej chirurgii, resztę stanowiły przybory rzemieślnicze.
Pomijając rzeź, jakiej dopuścił się na zwłokach ojciec
Amador, jego raport zdawał się być poprawny, sędzia
ś
ledczy załączył go więc do akt, uznawszy jego
użyteczność.
Z wielu zadanych ran siedem było śmiertelnych.
Wątroba, w wyniku dwóch głębokich pchnięć od strony
przedniej, była niemal przecięta. Denat miał cztery
nacięcia w żołądku, a jedno z nich tak głębokie, że
przeszyło żołądek całkowicie i zniszczyło trzustkę. Poza
tym miał sześć mniejszych cięć w okrężnicy poprzecznej i
wiele ran w jelicie cienkim. Jedyne, które miał zadane od
strony pleców na wysokości trzeciego kręgu lędźwiowego,
przecięło prawą nerkę. Jamę brzuszną zalegały duże sople
krwi, a spośród bagniska treści pokarmowej żołądka
wynurzył się medalik Najświętszej Panny z Góry Karmel,
który Santiago Nasar połknął mając cztery lata. Na klatce
piersiowej widoczne były dwie perforacje: jedna w drugiej
komorze międzyżebrowej prawej, docierająca do płuc, a
druga bardzo blisko lewej pachy. Poza tym miał sześć
mniejszych ran na ramionach i rękach i dwa cięcia
poprzeczne: jedno na prawym udzie, a drugie na mięśniach
brzucha. Na prawej dłoni było widać głębokie ukłucie.
Raport
mówi:
„Podobne
było
do
stygmatu
Ukrzyżowanego". Mózgowie ważyło o sześćdziesiąt
gramów więcej niż u normalnego Anglika, a ojciec
Amador zapisał w raporcie, że Santiago Nasar odznaczał
się wysokim stopniem inteligencji i miał olśniewającą
przyszłość przed sobą. Pomimo to w końcowej nocie
stwierdził hipertrofię wątroby, przypisując ją źle
leczonemu zapaleniu. „To znaczy - powiedział mi - że
mimo wszystko pozostało mu niewiele lat życia". Doktor
Dionisio Iguaran, który rzeczywiście leczył Santiago
Nasarowi owo zapalenie, gdy ten miał dwanaście lat,
oburzał się na wspomnienie owego orzeczenia: „To tylko
ksiądz mógł być takim durniem - powiedział mi. - Nie było
sposobu, żeby w końcu zrozumiał, że my cv tropikach
mamy o wiele większe wątroby niż Hiszpanie". Raport
kończył się konkluzją, że przyczyną śmierci byk silny
krwotok spowodowany którąkolwiek z siedmiu większych
ran.
Oddali nam nie to samo ciało. Połowa czaszki została
zdruzgotana przy trepanacji, a twarz uwodziciela, którą
ś
mierć zachowała, teraz straciła swą tożsamość. Poza tym
proboszcz wyrwał jednym szarpnięciem poćwiartowane
trzewia i w końcu nie wiedząc, co z tym zrobić, udzielił im
z wściekłości błogosławieństwa i wyrzucił do kubka na
ś
mieci. Ostatnim ciekawskim zaglądającym przez okna nie
starczyło już w tym momencie odporności, pomocnik
zemdlał, a pułkownik Lazaro Aponte, który widział i sam
był sprawcą wielu masakr dokonanych w celach
represyjnych, przeistoczył się w końcu swoich dni nie
tylko w spirytystę, ale i w wegetarianina. Pusta skorupa
zwłok, nafaszerowana szmatami i niegaszonym wapnem,
zszyta byle jak pospolitym szpagatem i igłami do szycia
worków, niemal się rozpadła, kiedy składaliśmy ją w nową
trumnę wyściełaną pikowanym jedwabiem. „Myślałem, że
tak dłużej przetrwa" - powiedział ojciec Amador. Stało się
na odwrót: musieliśmy pogrzebać go szybko o świcie,
zwłoki były już bowiem w takim rozkładzie, iż nie można
było znieść ich dłużej wewnątrz domu.
Ś
witał mętny wtorek. Nie miałem odwagi spać
samotnie po tak przygnębiającym dniu, pchnąłem więc
drzwi domu Marii Alejandry Cervantes, chcąc sprawdzić,
czy nie zasunęła zamka. Na drzewach paliły się lampiony z
tykw, a na podwórzu przeznaczonym do tańców płonęło
kilka drewnianych stosów pod olbrzymimi dymiący mi
saganami, w których Mulatki farbowały w żałobnej czerni
swoje suknie weselne. Marię Alejandrinę Cervantes
zastałem obudzoną jak zwykle o świcie i całkowicie nagą,
jak zwykle gdy w domu nie było obcych. Siedziała po
turecku
na
królewskim
łóżku
przed
babilońskim
półmiskiem
pełnym
jedzenia:
cielęcych
kotletów,
ugotowanej kury, schabu i dodatków, bananów i jarzyn, w
ilościach, które starczyłyby na pięć osób. Potrafiła
rozpaczać jedynie w ten sposób - jedząc bez umiaru,
pierwszy raz jednak widziałem, by robiła to z taką trwogą.
Położyłem się obok niej, w ubraniu, zaledwie coś
bąknąwszy i również płacząc na swój sposób. Myślałem o
Santiago Nasarze i okrucieństwie jego losu, który kazał
sobie zapłacić za dwadzieścia lat szczęścia nie tylko
ś
miercią, ale i poćwiartowaniem ciała, jego rozrzuceniem i
unicestwieniem. Śniłem, że do pokoju weszła kobieta z
dziewczynką na ręku, żarłocznie chrupiącą ziarna
kukurydzy, które wpół zgryzione spadały na gorset.
Kobieta powiedziała mi: „Ona je gryzie, jakby chciała i nie
mogła w żaden sposób". Nagle poczułem łapczywe palce
rozpinające mi guziki od koszuli; poczułem niebezpieczny
zapach miłosnej bestii leżącej za moimi plecami;
poczułem, że zanurzam się w rozkoszach ruchomych
piasków jej miłości. Ale raptownie powstrzymała się,
zakasłała z daleka i wyśliznęła się z mojego życia.
- Nie mogę - powiedziała - śmierdzisz nim. Nie tylko
ja. Owego dnia wszystko śmierdziało Santiago Nasarem.
Bracia Vicario poczuli to w areszcie, w którym osadził ich
alkad do czasu podjęcia decyzji co do ich dalszego losu.
„Choć szorowałem się i szorowałem mydłem i gąbką, nie
mogłem zmyć z siebie tego smrodu" - powiedział mi Pedro
Vicario. Nie spali już trzy noce, ale mimo to teraz też nie
mogli odpocząć, bo gdy tylko zaczęli zasypiać, znów
popełniali zbrodnię. Pablo Vicario, już niemal u progu
starości, usiłując wytłumaczyć mi swój stan w owym nie
kończącym się dniu, powiedział mi nie zastanawiając się:
„To było tak, jakby być podwójnie obudzonym". Wtedy
zrozumiałem, że w areszcie najtrudniejsza do zniesienia
musiała być dla nich jasność umysłu.
Cela miał trzy metry szerokości, bardzo wysokie okno
z żelaznymi kratami, polowy sedes, umywalkę z miednicą i
dzbanem i dwie prycze zasłane matami. Pułkownik
Aponte, pod którego kierunkiem ją wybudowano, zwykł
mawiać, że nigdy nie było bardziej ludzkiego hotelu. Mój
brat Luis Enrique podzielał ten sąd, pewnej nocy
aresztowano go bowiem za bójkę między muzykantami,
alkad zaś pozwolił z litości, by towarzyszyła mu jedna z
Mulatek. Być może bracia Vicario pomyśleli to samo o
ósmej rano, kiedy poczuli się ocaleni przed Arabami. W
tym momencie utrzymywała ich przy siłach duma ze
spełnienia obowiązku, a niepokoiła jedynie trwałość woni.
Poprosili o dużą ilość wody, szarego mydła i gąbki, by
zmyć krew z rąk i z twarzy, a także uprać koszule, nie
zdołali jednak odpocząć. Pedro Vicario poprosił również o
swoje środki przeczyszczające i moczopędne oraz
opakowanie gazy wyjałowionej, by móc zmienić sobie
opatrunek, a rano zdołał nawet dwa razy oddać mocz.
Mimo to z upływem dnia było im coraz trudniej, tak iż
zapach zszedł na drugi plan. O drugiej po południu, kiedy
to mogła ich wreszcie powalić senność upału, Pedro
Vicario był tak zmęczony, że nie mógł już wytrzymać
leżenia na łóżku, to samo jednak zmęczenie nie pozwalało
mu ustać. Ból w pachwinie promieniował aż po szyję, nie
mógł oddać moczu i opanowała go przerażająca pewność,
ż
e nie zaśnie już do końca życia. „Nie spałem jedenaście
miesięcy" - powiedział mi, i znałem go na tyle dobrze, by
być pewnym, że nie kłamie. Nie mógł jeść nic. Pablo
Vicario zaś spróbował wszystkiego, co mu przyniesiono, i
w kwadrans później rozłożyła go cuchnąca choleryna. O
szóstej po południu, gdy przeprowadzano jeszcze sekcję
zwłok Santiago Nasara, alkad został wezwany na ratunek.
Pedro Vicario był bowiem święcie przekonany, że brata
otruto. „Wylała się ze mnie cała woda - powiedział mi
Pablo Vicario - i owładnęła nami myśl, że to jakieś
sztuczki Turków". Do tej pory zalał już dwukrotnie sedes
polowy, po czym strażnik musiał go jeszcze sześć razy
prowadzić do ubikacji w radzie miejskiej. Tam właśnie
zastał go pułkownik Aponte, gdy w szalecie bez drzwi, pod
okiem celującego weń strażnika, wydalał z siebie tak obfite
strumienie wody, iż myśl o truciźnie wcale nie wydawała
mu się aż tak absurdalna. Podejrzenie to natychmiast
jednak odrzucono, gdy okazało się, iż spożył jedynie to
jedzenie i wodę, które przysłała im Pura Vicario. Niemniej
jednak zrobiło to na alkadzie takie wrażenie, że zabrał
więźniów ze sobą do własnego domu, gdzie przetrzymywał
ich pod specjalną strażą, póki nie przybył sędzia śledczy i
nie przeniósł ich do aresztu w Riohacha.
Obawy bliźniaków zgodne były z nastrojami ulicy. Nie
odrzucano myśli o zemście Arabów, ale nikt poza braćmi
Vicario nie pomyślał o truciźnie. Sądzono raczej, że
poczekają, aż zapadnie zmierzch, by wlać przez lufcik
benzynę i spalić więźniów żywcem w areszcie. Ale i ten
domysł był zbyt prosty i łatwy. Arabowie stanowili
wspólnotę pokojowo nastawionych imigrantów, którzy w
początkach wieku osiedlili się w najróżniejszych, nawet
tych
najdalszych
i
najbiedniejszych
miasteczkach
wybrzeża Morza Karaibskiego i pozostali już tam,
sprzedając kolorowe gałganki i odpustową tandetę. Byli
ludem zjednoczonym, pracowitym i religijnym. śenili się
między sobą, importowali swoją pszenicę, hodowali owce
na podwórzach, uprawiali lebiodkę i bakłażany, a ich
jedyną ślepą namiętnością byty karty. Starsi nadal mówili
swym wiejskim arabskim przywiezionym z ojczystej
ziemi, zachowując ten język w nietkniętym stanie nawet w
drugim pokoleniu, najmłodsi jednak, z wyjątkiem Santiago
Nasara, wysłuchiwali swych rodziców mówiących po
arabsku, ale odpowiadali im już po hiszpańsku. Trudno
więc było przypuścić, aby nagle mogli sprzeniewierzyć się
swemu pasterskiemu usposobieniu chcąc pomścić śmierć,
której winni mogliśmy być wszyscy. Z kolei nikomu na
myśl nie przyszła zemsta ze strony najbliższych Placidy
Linem, rodu w swoim czasie, póki fortuna im sprzyjała,
tyle władczego co wojowniczego, który zdołał spłodzić
znacznie więcej niż dwóch knajpianych zabijaków,
chronionych wdziękiem swego nazwiska.
Pułkownik Aponte, przejęty pogłoskami, odwiedził
Arabów, każdą rodzinę z osobna, i okazało się, że
przynajmniej tym razem wyciągnął prawidłowe wnioski.
Zastał ich zatrwożonych i smutnych, przy ołtarzykach
przybranych symbolami żałoby, kilka osób siedząc na
podłodze płakało nawet rozdzierająco, ale nikt z nich nie
nosił się z najmniejszym zamiarem zemsty. Poranne
reakcje były bezwiednym odruchem po dokonanej dopiero
co zbrodni i sami sprawcy przyznali, iż poza pobiciem nie
doszłoby w żadnym wypadku do niczego więcej.
Przeciwnie, to właśnie Suseme Abdala, stuletnia matrona,
poradziła, by zastosować cudotwórczy wyciąg z kwiatów
męczennicy i piołunu, który
zatamował
wreszcie
cholerynę
Pabla
Vicario
otwierając zarazem ożywczy strumień u jego bliźniaka.
Pedro Vicario zapadł wówczas w bezsenną drzemkę, a
wyleczony brat zapadł w swój pierwszy sen bez
jakichkolwiek wyrzutów sumienia. W tym stanie zastała
ich Pura Vicario we wtorek o trzeciej nad ranem, kiedy
alkad przyprowadził ją, by mogła się z nimi pożegnać. Z
inicjatywy pułkownika Aponte wyjechała cała rodzina,
nawet najstarsze córki z mężami. Odjechali przez nikogo
nie zauważeni, pod osłoną znużenia całego miasteczka,
podczas gdy my, jedyni, którzy byliśmy w stanie . ustać na
nogach i nie spaliśmy po tym nieodwracalnym dniu,
grzebaliśmy Santiago Nasara. wyjechali, by zgodnie z
decyzją alkada powrócić wtedy, gdy uspokoją się nastroje,
ale nie wrócili już nigdy. Pura Vicario swej oddanej z
powrotem córce owinęła twarz chustą, ażeby nikt nie
dostrzegł śladów pobicia, i ubrała ją w krzykliwą czerwień,
by nikomu nie przyszło na myśl, iż nosi żałobę po swym
sekretnym kochanku. Przed wyjazdem poprosiła ojca
Amadora, by wyspowiadał w więzieniu jej synów, ale
Pedro Vicario odmówił i przekonał brata, że nie mają po
czym wyrażać skruchy. Zostali sami i w dniu
przetransportowania ich do Riohacha byli już tak
przekonani o swych racjach, że nie chcieli, by wywożono
ich nocą, jak uczyniono to z rodziną, lecz w biały dzień i z
podniesionymi głowami. Ojciec Poncio Vicario niebawem
umarł. „Zabiło go cierpienie moralne" - powiedziała mi
Angela Vicario. Gdy bliźniacy zostali uwolnieni,
zamieszkali w Riohacha, dzień drogi od Manaure, gdzie
mieszkała reszta rodziny. Tam też pojechała Prudencia
Cotes, by wyjść za Pabla Vicario, który w warsztacie
swego ojca wyuczył się zawodu i został jubilerem. Pedro
Vicario, bez miłości i pracy, zgłosił się w trzy lata później
do sił zbrojnych, dosłużył się stopnia sierżanta, by
pewnego wspaniałego poranka razem ze swym oddziałem
przedostać się, z piosenkami o kurwach na ustach, na
terytorium opanowane przez partyzantkę, i tyle o nich
słyszano.
Większość ludzi uważała, że ofiarą padł tylko jeden
człowiek: Bayardo San Roman. Sądzono, że inni
bohaterowie tragedii wypełnili z godnością, a nawet z
pewną wzniosłością, tę część łaski, której udzieliło im
ż
ycie. Santiago Nasar odpokutował zniewagę, bracia
Vicario
potwierdzili
swą
kondycję
prawdziwych
mężczyzn, a uwiedziona siostra znów odzyskała swą
utraconą cześć. Jedynym, który stracił wszystko, był
Bayardo San Roman. „Ten biedny Bayardo", jak
wspominano go przez wiele lat. A jednak wszyscy o nim
zapomnieli aż do następnej soboty, po zaćmieniu księżyca,
kiedy to wdowiec Xius opowiedział alkadowi, iż zobaczył
jakieś świecące ptaszysko trzepocące nad jego dawnym
domem i pomyślał, że to duch jego żony domaga się swej
własności. Alkad uderzył się w czoło, co nie miało zresztą
ż
adnego związku z przywidzeniem wdowca.
- Cholera! - krzyknął. - Zapomniałem o tym biednym
człowieku.
Wszedł w eskorcie na wzgórze i zobaczył odkryty
samochód obok domku i w sypialni samotne światełko,
nikt mu jednak nie odpowiedział na jego wołania. Wobec
tego wyważyli boczne drzwi i przebiegli wszystkie pokoje
oświetlone jeszcze dogasającą łuną zachodu. „Wszystko
wyglądało tak, jakby było pod wodą" - opowiedział mi
alkad. Bayardo San Roman leżał nieprzytomny na łóżku, a
wygląd jego nie różnił się od stanu, w jakim w
poniedziałek o świcie ujrzała go Pura Vicario, cały czas
miał bowiem na sobie fantazyjne spodnie, jedwabną
koszulę i tylko buty zdołał zrzucić. Na podłodze walały się
puste butelki, przy łóżku zaś stało jeszcze więcej nie
otwartych, nigdzie nie było jednak śladu jedzenia.
„Znajdował się już w ostatnim stadium zatrucia
alkoholowego" - powiedział mi doktor Dionisio Iguaran,
który natychmiast przybył na ratunek. Bayardo San Roman
wrócił jednak po kilku godzinach do siebie i gdy tylko
odzyskał świadomość, natychmiast wyrzucił wszystkich z
domu, obchodząc się z nimi możliwie najukładniej:
- Odpierdolcie się wszyscy - powiedział. - Łącznie z
moim kochanym tatusiem i jego kombatanckimi jajami.
Alkad poinformował o tym epizodzie generała
Petronio San Roman przytaczając bez najmniejszych
zmian ostatnie zdanie w telegramie utrzymanym w
alarmistycznym tonie. Generał San Roman dosłownie
widać odczytał wolę swego syna, zrezygnował bowiem z
osobistego przyjazdu, wysyłając jedynie żonę z córkami i
dwie starsze kobiety, które, zdaje się, były jego siostrami.
Przypłynęły statkiem towarowym z rozpuszczonymi z
boleści włosami i szczelnie aż po szyję okryte żałobą z po-
wodu nieszczęścia Bayarda San Roman. Zanim zeszły na
ląd, zdjęły pantofle, by następnie przejść boso całą drogę
aż do wzgórza w parzącym pyle południa, wyrywając
sobie włosy i zanosząc się tak rozdzierającym płaczem, iż
zdawało się, że krzyczą z radości. Widziałem kondukt
stojąc na balkonie Magdaleny Oliver i pamiętam, że
pomyślałem, iż podobną rozpacz można było udawać tylko
po to, by ukryć inne, większe hańby.
Pułkownik Lazaro Aponte towarzyszył im aż do
stojącego na wzgórzu domu, gdzie nieco później wjechał
na swym mule od nagłych wypadków doktor Dionisio
Iguaran. Gdy zelżał upał, dwóch funkcjonariuszy władz
miejskich zniosło Bayarda San Roman w zawieszonym na
drążku hamaku, okrytego kocem aż po głowę; w asyście
ż
ałobnych płaczek. Magdalena Oliver pomyślała, że nie
ż
yje.
- Na jajca Trójcy świętej - krzyknęła po katalońsku. -
Cóż za marnotrawstwo!
Alkohol znowu zwalił go z nóg. Nie sposób jednak
było uwierzyć, że niosą żywego człowieka, jego prawe
ramię wlokło się bowiem po ziemi, a przenoszone przez
matkę na hamak natychmiast opadało pozostawiając ślad
od skraju przepaści aż do pokładu statku. I to było ostatnie
wrażenie, jakie nam po sobie zostawił: wspomnienie tego,
który padł ofiarą.
W domu niczego nie ruszono. Penetrowałem tę
posiadłość z moimi braćmi dość często podczas naszych
nocnych zabaw wakacyjnych, za każdym :razem
odnajdując w opuszczonych pomieszczeniach coraz mniej
cennych
rzeczy.
Kiedyś
trafiliśmy
na
podręczną
walizeczkę, o której przysłanie Angela Vicario prosiła swą
matkę w noc poślubną, do jej odnalezienia jednak nie
przywiązywaliśmy większego znaczenia. To, co zawierała,
uznaliśmy za najzwyklejsze środki higieniczne i kobiece
kosmetyki,
a
o
ich
rzeczywistym
przeznaczeniu
dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy Angela Vicario
opowiedziała mi wiele lat później, na czym polegały
rajfurskie fortele, których ją nauczono, by mogła oszukać
męża. Była to jedyna pamiątka, jaką zostawiła po sobie w
pokojach, które były jej domem małżeńskim przez pięć
godzin.
Po wielu latach, gdy wróciłem, by dotrzeć do ostatnich
ś
wiadectw dla potrzeby tej kroniki, nie zachował się nawet
najmniejszy ślad szczęścia Yolandy de Xius. Wszystkie
rzeczy, mimo ścisłego nadzoru pułkownika Lazaro Aponte,
powoli zniknęły, nawet olbrzymia szafa o sześciu lustrach,
którą cieśle z Mompox musieli złożyć wewnątrz domu, nie
mieściła się bowiem w drzwiach. Wdowiec Xius był
początkowo szczęśliwy, sądząc, że to są pośmiertne
starania żony, by odebrać wszystko, co do niej należało.
Pułkownik Lazaro Aponte wyśmiewał się z niego. Ale
pewnej nocy zdarzyło mu się wziąć udział w seansie
spirytystycznym mającym wyjaśnić tajemnicę i duch
Yolandy de Xius potwierdził własnoręcznym podpisem, że
w rzeczy samej to właśnie ona odzyskuje dla swojego
domu wszystkie pamiątki szczęścia. Posiadłość zaczęła
obracać się w ruinę. Samochód stojący przy drzwiach
rozpadał się powoli, wreszcie została z niego tylko zżarta
przez ulewy karoseria. Przez wiele lat nie było żadnych
wieści o jego właścicielu. W aktach widnieje jego
zeznanie, ale jest ono tak krótkie i konwencjonalne, iż
wydaje się być spreparowane w ostatniej chwili, by
dopełnić nieuchronnej formalności. Jedyny raz, gdy
spróbowałem z nim porozmawiać dwadzieścia trzy lata
później, przyjął mnie dość wrogo odmawiając wniesienia
choćby najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby rozjaś-
nić nieco udział w dramacie. W każdym razie nawet jego
rodzice nie wiedzieli o nim więcej od nas, nie mając
najmniejszego pojęcia, co go przywiodło do zagubionego
miasteczka, jeśli - jak widać - jego jedynym zamiarem było
małżeństwo z kobietą, której nigdy przedtem nie widział
na oczy.
Za to o Angeli Vicario miałem zawsze przelotne
wiadomości, które przyczyniły się do stworzenia przeze
mnie wyidealizowanego obrazu. Moja siostra zakonnica
wędrowała przez jakiś czas po górnej Guajira usiłując
nawrócić
ostatnich
bałwochwalców
i
zazwyczaj
zatrzymywała się na rozmowę u Angeli
Vicario, w miasteczku zżartym przez sól Morza
Karaibskiego, gdzie matka usiłowała pogrzebać ją za
ż
ycia. „Masz pozdrowienia od swojej kuzynki" - mówiła
mi zawsze. Moja siostra Margot, która w pierwszych latach
również składała jej wizyty, opowiadała mi, że kupili
murowany dom z dużym patio otwartym na wiatry, gdzie
jedyną uciążliwością były noce w czasie przypływów, gdy
woda wylewała się przez ubikacje tak, iż o świcie po
pokojach skakały ryby. Wszyscy znający Angelę z tych
czasów zgodnie podkreślali, że pochłaniała ją bez reszty jej
zręczna praca przy maszynie do haftowania i że dzięki
temu zdołała osiągnąć zapomnienie.
Wiele lat później, w epoce niepewności, w której
starałem się zrozumieć coś z siebie samego, sprzedając
encyklopedie i książki medyczne po miasteczkach Guajiry
przypadkiem dotarłem do tego indiańskiego odludzia. W
oknie domu na wprost morza, haftując na maszynie w
porze największego upału, siedziała siwa kobieta w
drucianych okularach i jakby w żałobie, a nad jej głową
wisiała klatka z kanarkiem, który nie przestawał śpiewać.
Kiedy ją zobaczyłem w tym idyllicznym obramowaniu
okna, nie mogłem uwierzyć, że to właśnie ona, gdyż nie
chciałem przystać na to, że życie może być w końcu tak
podobne do złej literatury. Ale to była ona: Angela Vicario
w dwadzieścia trzy lata po dramacie.
Przyjęła mnie jak zwykle, jak dalekiego kuzyna, i
odpowiedziała na moje pytania z rozsądkiem i poczuciem
humoru. Była tak dojrzała i rozgarnięta, że z wielkim
trudem można było uwierzyć, że to ta sama kobieta.
Najbardziej zdziwił mnie sposób, w jaki doszła do
zrozumienia własnego życia. Po paru minutach nie
wydawała mi się już tak postarzała jak na pierwszy rzut
oka, ale niemal tak młoda jak we wspomnieniach, i nie
miała nic wspólnego z tą dziewczyną, którą w
dwudziestym roku życia zmuszono do wyjścia za mąż bez
miłości. Jej matka, zgorzkniała wskutek źle znoszonej
starości, przyjęła mnie jak nienawistne widmo. Nie chciała
mówić o przeszłości i pisząc tę kronikę musiałem
zadowolić się niektórymi luźnymi zdaniami z jej rozmów z
moją matką i z paru innymi osobami przywołanymi w mej
pamięci. Zrobiła o wiele więcej, niż to możliwe, by Angela
Vicario umarła za życia, ale jej własna córka pokrzyżowała
te zamiary, nigdy bowiem nie robiła tajemnicy ze swego
nieszczęścia. Wprost przeciwnie, każdemu, kto chciał jej
wysłuchać, opowiadała o tym ze wszystkimi szczegółami,
oprócz tego jednego, który zawsze miał pozostać nie
wyjaśniony: kto, jak i kiedy był prawdziwym sprawcą jej
krzywdy, nikt bowiem naprawdę nie wierzył, że to był
Santiago Nasar. Należeli do dwóch odrębnych światów.
Nikt ich nigdy nie widział razem, a tym bardziej na
osobności. Santiago Nasar był zbyt wyniosły, by zwrócić
na nią uwagę. „Twoja głupiutka kuzynka", tak ją nazywał,
kiedy o niej rozmawialiśmy. Poza tym, jak wówczas
zwykliśmy mówić, był krogulcem na kurczaki. Chodził,
tak jak i jego ojciec, własnymi ścieżkami, zrywając pączek
każdej zbłąkanej pannie, która zaczynała rozkwitać w tych
stronach, ale w miasteczku wiedziano jedynie o jego
konwencjonalnym związku z Florą Miguel oraz o
burzliwym romansie z Marią Alejandriną Cervantes, który
przez czternaście miesięcy doprowadzał go do obłędu.
Wersja najbardziej rozpowszechniona, być może dlatego,
ż
e i najbardziej perwersyjna, głosiła, że Angela Vicario
chroniła kogoś, kogo naprawdę kochała, i wskazała
nazwisko Santiago Nasara, gdyż nie przypuszczała, że jej
bracia odważą się wystąpić przeciwko niemu. Ja sam
próbowałem wydobyć z niej prawdę, kiedy odwiedziłem ją
po raz drugi, wytaczając wszystkie starannie przygotowane
argumenty, ona jednak ledwie podniosła wzrok znad haftu,
ż
eby je odeprzeć.
- Daj już temu spokój, kuzynie - powiedziała. - To był
on.
Całą resztę opowiedziała bez niedomówień, nie
pomijając nawet szczegółów katastrofy nocy poślubnej.
Opowiedziała, jak przyjaciółki wyuczyły ją, żeby w łóżku
upiła męża do nieprzytomności, udawała większy wstyd,
niż będzie naprawdę czuła, po to by zmusić go do
zgaszenia światła, żeby podmyła się mocnym roztworem
ałunu, podrabiając w ten sposób utratę dziewictwa, a także
poplamiła prześcieradło chromianem rtęci, by wywiesić je
następnego dnia na swym patio młodej mężatki. Dwóch
tylko rzeczy nie wzięły pod uwagę osłaniające ją
wspólniczki: niezwykłej pijackiej odporności Bayarda San
Roman oraz zwykłej prawości, którą Angela Vicario
ukrywała pod wmówioną jej przez matkę głupotą. „Nie
zrobiłam nic z tego, czego mnie nauczyły - powiedziała mi
- bo im więcej o tym myślałam, tym bardziej zdawałam
sobie sprawę, że byłoby to świństwo, którego nie można
zrobić nikomu, a już zwłaszcza temu biednemu
człowiekowi, który miał pecha ożenić się ze mną". Tak
więc bez oporów dała się rozebrać w oświetlonym pokoju,
wolna już od wszystkich wyuczonych strachów, które
złamały jej życie. „To było bardzo łatwe - powiedziała mi -
bo byłam gotowa umrzeć".
Prawda zaś jest taka, że mówiła o swoim nieszczęściu
bez żadnego wstydu, by zataić inne nieszczęście, to
rzeczywiste, które paliło jej wnętrzności. Do momentu gdy
zdecydowała mi się to powiedzieć, nikomu przez myśl by
nawet nie przeszło, że Bayardo San Roman pozostał w jej
ż
yciu na zawsze od tej chwili, kiedy zaprowadził ją z
powrotem do domu. Było to gwałtowne nawiedzenie.
„Nagle, gdy mama zaczęła mnie bić, zaczęłam go
wspominać" - powiedziała mi. Uderzenia bolały ją coraz
mniej, gdyż wiedziała, że cierpi dla niego. Myślała o nim
dalej dziwiąc się samej sobie, gdy płakała leżąc na sofie w
jadalni. „Nie płakałam z bólu ani z powodu tego
wszystkiego, co się stało - powiedziała mi - ale płakałam
za nim". Myślała o nim, gdy matka okładała jej twarz
kompresami z pomornika, i jeszcze intensywniej, gdy
usłyszała krzyki na ulicy i dzwony na trwogę, a jej matka
weszła, by powiedzieć, że teraz już może spać spokojnie,
bo najgorsze minęło.
Odtąd stale myślała o nim bez żadnej nadziei i sporo
czasu upłynęło do dnia, kiedy wybrała się z matką na
badanie oczu do szpitala w Riohacha. Wstąpiły po drodze
do Hotelu del Puerto, którego właściciela znały, i Pura
Vicario poprosiła w barze o szklankę wody. Piła ją
właśnie, odwrócona plecami do córki, kiedy ta ujrzała
swoje własne myśli odbite we wszystkich lustrach na sali.
Angela Vicario z zapartym tchem odwróciła głowę i
zobaczyła go, jak nie widząc jej przeszedł obok i wyszedł z
hotelu. Następnie z trwogą w sercu spojrzała raz jeszcze na
matkę. Pura Vicario skończyła pić, otarła rękawem usta i w
nowych okularach uśmiechnęła się do niej zza lady. W tym
uśmiechu po raz pierwszy od swych narodzin Angela
Vicario ujrzała ją taką, jaką była naprawdę: biedną kobietą
oddaną kultowi swoich wad. „Gówno" - powiedziała sobie.
Była tak skołowana, że przez całą podróż śpiewała na głos,
a po powrocie rzuciła się na łóżko, by płakać przez trzy
dni.
Urodziła się na nowo. „Oszalałam z miłości do niego -
powiedziała mi - bez opamiętania". Wystarczyło jej
zamknąć oczy, by go zobaczyć, w szumie morza dyszała
jego oddech, o północy w łóżku budził ją płomień jego
ciała. Pod koniec tego tygodnia, nie odzyskawszy spokoju
ani na minutę, napisała do niego po raz pierwszy. Był to
konwencjonalny liścik, w którym opowiadała, że widziała
go, jak wychodził z hotelu, i że byłoby jej przyjemnie,
gdyby ją zauważył. Na próżno czekała na odpowiedź. Po
upływie dwóch miesięcy, zmęczona czekaniem, wysłała
mu następny list, pisany tymi samymi ukośnymi literkami
co poprzedni, którego jedynym celem było, jak się wydaje,
wytknięcie mu braku dobrego wychowania. Przez sześć
następnych miesięcy napisała sześć listów; odpowiedzi nie
było, ale zadowoliła się stwierdzeniem, że listy te do niego
dochodzą.
Będąc po raz pierwszy panią swego losu Angela
Vicario odkryła, że nienawiść i miłość są namiętnościami,
które się uzupełniają. Im więcej listów wysyłała, tym
bardziej rozpalała ogień swej gorączki, ale i podsycała
szczęśliwą dla niej urazę do swej matki, „Na sam jej widok
przewracały mi się wnętrzności - powiedziała mi - ale nie
mogłam jej widzieć nie wspominając go". Jej życie
zwróconej mężatki było równie zwyczajne jak panieński
ż
ywot i mijało na haftowaniu razem z przyjaciółkami, tak
jak przedtem upływało jej na wyrabianiu tulipanów z
gałganków i ptaków z papieru, ale gdy jej matka kładła się
spać, ona zostawała w pokoju, by aż do świtu pisać listy
bez żadnej przyszłości. Stała się bystra, stanowcza, była
teraz panią swojej woli i tylko dla niego była znów
dziewicą i prócz jego władzy nie uznał żadnej innej ani
ż
adnej uległości poza uległością wobec swej obsesji.
Przez pół życia pisała jeden list tygodniowo. „Czasami
nie wiedziałam, co pisać - opowiadała mi trzęsąc się ze
ś
miechu - ale wystarczało mi wiedzieć, że on otrzymuje
moje listy". Z początku były to listy konwencjonalne,
później liściki potajemnej kochanki, perfumowane bileciki
przelotnej
narzeczonej,
sprawozdania
handlowe,
dokumenty miłosne, w końcu podłe listy porzuconej żony,
która wymyślała sobie okrutne choroby, by zmusić go do
powrotu. Pewnej nocy wylał się jej atrament na gotowy już
list i zamiast go podrzeć, dodała w postscriptum: „Na
dowód mej miłości posyłam ci moje łzy". Czasami,
zmęczona już płaczem, kpiła ze swego szaleństwa. Sześć
razy zmieniano urzędniczkę na poczcie i sześć razy zdołała
skłonić każdą do wspólnictwa. Nigdy jednak nie przyszło
jej na myśl, żeby się poddać. Mimo to on wydawał się
niewrażliwy na jej obłęd: było tak, jakby pisała w pustkę.
Pewnego ranka w czasie silnych wiatrów, gdzieś w
dziesiątym roku pisania, obudziło ją przekonanie, że on
leży nagi w jej łóżku. Napisała mu wówczas żarliwy
dwudziestostronicowy list, w którym wyrzuciła z siebie
bez żadnego wstydu prawdy gorzkie i już przegniłe, które
nosiła w sercu od owej fatalnej nocy. Opowiedziała mu o
trwałych bliznach, jakie zostawił na jej ciele, o soli jego
języka,
o
ognistym
cepie
jego
afrykańskiego,
murzyńskiego członka. Oddała list pocztowej urzędniczce,
która przychodziła w piątkowe popołudnia haftować i
odbierać od niej listy, przekonana, że ten końcowy wybuch
będzie ostatnim w jej agonii. Ale nie było odpowiedzi. Od
tego czasu już nie zdawała sobie sprawy, co pisała ani do
kogo, ale nadal pisała bez litości przez siedemnaście lat.
W pewne sierpniowe południe, gdy haftowała z
przyjaciółkami, poczuła, że ktoś zbliża się do drzwi. Nie
musiała odwracać się, by wiedzieć kto. „Był gruby,
zaczynały mu wypadać włosy i już potrzebował okularów,
ż
eby patrzeć z bliska - powiedziała mi. - Ale to był on,
cholerny skurwysyn, to był on". Przestraszyła się, gdyż
wiedziała, że widzi ją tak samo zmienioną na gorsze jak
ona jego, i nie wierzyła, by miął w sobie tyle miłości co
ona, by to znieść. Miał na sobie koszulę przesiąkniętą
potem, jak wtedy gdy zobaczyła go po raz pierwszy na
odpuście, i nosił ten sam pas i te same sakwy z
rozpruwającej się skóry ze srebrnymi ozdobami. Bayardo
San Roman postąpił krok do przodu nie zwracając uwagi
na oszołomione hafciarki i położył sakwy na maszynie do
szycia.
- No dobrze - powiedział - jestem.
Miał ze sobą walizkę z ubraniem, żeby już zostać, i
drugą taką samą, wypełnioną prawie dwoma tysiącami
listów, które ona do niego napisała. Były uporządkowane
według dat, w paczuszkach związanych kolorowymi
wstążkami, i wszystkie co do jednego nie rozpieczętowane.
Przez wiele lat nie mogliśmy mówić o niczym innym.
Nasze codzienne życie, podporządkowane do tego dnia
tylu zwykłym i regularnym przyzwyczajeniom, zaczęło
obracać się gwałtownie wokół wspólnego wszystkim
niepokoju. Koguty zaskakiwały nas o świcie przy próbach
porządkowania tylu połączonych ze sobą przypadków,
które umożliwiły ten absurd, i oczywistym było, że nie
robiliśmy tego z żądzy wyjaśnienia tajemnic, ale dlatego,
ż
e nikt z nas nie mógł już żyć bez określenia z całkowitą
pewnością, jakie miejsce i rolę wyznaczył mu los.
Wielu nigdy się tego nie dowiedziało. Cristo Bedoya,
który został cenionym chirurgiem, nie mógł sobie nigdy
wytłumaczyć, dlaczego uległ chwilowej pokusie, by dwie
godziny brakujące do przyjazdu biskupa przeczekać u
swoich dziadków, zamiast udać się na spoczynek do
rodziców czekających nań aż do świtu, by go ostrzec. Ale
większość tych, którzy mogli coś zrobić, by zapobiec
zbrodni, i jednak nie zrobili tego, rozgrzeszała się
pretekstem, że sprawy honoru są świętością, do którego
dostęp mają tylko bohaterowie dramatu. „Honor to miłość"
- mawiała moja matka. Hortensja Baute, której udział w
wydarzeniach
ograniczył
się
do
ujrzenia
dwóch
zakrwawionych noży, w chwili gdy nie zostały jeszcze
użyte, tak bardzo przejęła się własną halucynacją, iż
popadła w stan nieustającej pokuty i pewnego dnia, nie
mogąc już tego wytrzymać, rzuciła się nago na ulicę. Flora
Miguel, narzeczona Santiago Nasara, z rozgoryczenia
uciekła z porucznikiem wojsk pogranicza, który następnie
sprostytuował ją w obozach zbieraczy kauczuku w
Vichada. Anna Villeros, akuszerka, która pomogła w
przyjściu na świat trzem pokoleniom, dowiedziawszy się o
zbrodni dostała skurczu pęcherza i aż do dnia swojej
ś
mierci musiała oddawać mocz za pomocą sondy. Don
Rogelio de la Flor, zacny mąż Clotilde Armerita, w wieku
osiemdziesięciu sześciu lat cudowny okaz żywotności,
wstał po raz ostatni, by zobaczyć, jak zarzynają Santiago
Nasara opartego o zamknięte drzwi swego własnego domu,
i tego wstrząsu już nie przeżył. Drzwi w ostatniej chwili
zamknęła Placida Linero, ale szybko uwolniła się od
poczucia winy. „Zamknęłam je, bo Divina Flor przysięgła,
ż
e widziała, jak mój syn wszedł do domu - powiedziała mi
- a to była nieprawda". Natomiast nigdy nie wybaczyła
sobie pomylenia wspaniałej wróżby drzew z niosącą
nieszczęście
wróżbą
ptaków
i
uległa
zgubnemu
przyzwyczajeniu swoich czasów - żucia nasion rzeżuchy.
Dwanaście dni po zbrodni sędzia śledczy zastał
miasteczko rozjątrzone do żywego. W obskurnym biurze
urzędu celnego w Pałacu Municypalnym, popijając
zaparzoną w garnku kawę z rumem przeciwko
przywidzeniom z upału, musiał zażądać dodatkowych
posiłków wojskowych, by zaprowadzić spokój w
napierającym tłumie tych wszystkich, którzy wcale nie
wzywani pragnęli złożyć zeznania chcąc ujawnić swe
kluczowe znaczenie w dramacie. Był świeżo po dyplomie,
chodził jeszcze w czarnym uniformie szkoły prawniczej,
obnosił złoty sygnet z emblematem swego roku i pretensje
oraz liryzm szczęśliwego debiutanta. Nigdy jednak nie
poznałem jego nazwiska. Wszystko, co wiemy o jego
charakterze, zostało wywiedzione z akt odnalezionych
przeze mnie przy pomocy wielu osób w Pałacu
Sprawiedliwości w Riohacha, w dwadzieścia lat po
zbrodni. Archiwa nie posiadały żadnej numeracji, zaś
dokumenty gromadzone tu od ponad wieku walały się po
podłodze kolonialnego gmachu w ruinie, który przez parę
dni był główną kwaterą Francisa Drake'a. Parter zalewany
był falami przypływu, a w opuszczonych urzędach unosiły
się podarte tomy. Sam, brodząc po kostki w wodzie,
wielokrotnie przeszukiwałem dno tego stawu zagubionych
spraw i jedynie przypadek pozwolił mi odzyskać po pięciu
latach poszukiwań trzysta dwadzieścia dwie luźne kartki z
ponad pięciuset, jakie liczyły akta.
Nazwisko sędziego nie pojawiło się na żadnej z nich,
ale jest rzeczą oczywistą, że był to człowiek trawiony
przez
gorączkę
literatury.
Bez
wątpienia
czytał
hiszpańskich klasyków, niektórych pisarzy łacińskich i
znał bardzo dobrze Nietzschego, który był modnym
autorem wśród prawników jego generacji. Notatki na
marginesie, i to nie tylko ze względu na kolor atramentu,
zdawały się być pisane krwią. Był tak zaszokowany
tajemniczą sprawą, której rozwiązywanie przypadło mu w
udziale, iż wielokrotnie uciekał się do lirycznych igraszek
przeciwnych rygorom jego zawodu. Przede wszystkim
zawsze wydawało mu się wysoce podejrzane to, że życie
posłużyło się naraz tyloma przypadkami zakazanymi
literaturze, by bez żadnych przeszkód spełniła się śmierć
tak zapowiedziana.
Ale tym, co go najbardziej zaniepokoiło pod koniec
nadgorliwego
dochodzenia,
była
jego
całkowita
bezradność w odnalezieniu jakiegokolwiek śladu, choćby
najmniej prawdopodobnego, wskazującego na to, że
Santiago Nasar rzeczywiście był sprawcą zhańbienia. Te z
przyjaciółek Angeli Vicario, które były jej wspólniczkami
w oszukaństwie, przez długi czas opowiadały, że przed
ś
lubem dopuściła je do swej tajemnicy, ale nie ujawniła
ż
adnego nazwiska. W dochodzeniu zeznały: „Powiedziała
nam o cudzie, ale nic nie wspominała o świętym". Angela
Vicario ze swej strony obstawała przy swoim. Kiedy
sędzia śledczy zapytał ją w swym pokrętnym stylu, czy
wie, kim był nieboszczyk Santiago Nasar, ona z
kamiennym wyrazem twarzy odpowiedziała:
- Był moim sprawcą.
Tak zapisane jest w aktach, ale bez żadnych
dodatkowych uwag dotyczących okoliczności i miejsca.
Podczas trwającej jedynie trzy dni rozprawy oskarżyciel
prywatny największy nacisk położył na słabość tego
zarzutu.
Zaskoczenie
sędziego
ś
ledczego
brakiem
dowodów przeciwko Santiago Nasarowi było tak
olbrzymie, że jego rzetelną robotę zdaje się chwilami
wypaczać rozczarowanie. Na stronie 416 własnoręcznie i
czerwonym atramentem z receptariusza dopisał na
marginesie: „Dajcie mi przesąd, a poruszę świat". Pod tą
parafrazą zniechęcenia trafną kreską nakreśloną tym
samym atramentem dorysował serce przeszyte strzałą. Dla
niego,
tak
jak
i
dla
najbliższych
przyjaciół
zamordowanego, samo zachowanie Santiago Nasara w
ostatnich godzinach było ostatecznym dowodem jego
niewinności.
Santiago Nasar w dniu swej śmierci rzeczywiście nie
miał cienia wątpliwości, choć bardzo dobrze wiedział, jaka
jest cena hańby, którą mu przypisywano. Znał obłudny
charakter swojego świata i nie mógł nie wiedzieć, że
naturalna prostota bliźniaków niezdolna jest przyjąć takiej
zniewagi obojętnie. Nikt nie znał zbyt dobrze Bayarda San
Roman, ale Santiago Nasar znał go na tyle, by wiedzieć, że
pod wielkoświatowymi pretensjami był, jak każdy,
całkowicie
uległy
wobec
swych
wielowiekowych
przesądów. Świadome lekceważenie sprawy byłoby więc
samobójstwem. Zresztą gdy w ostatniej chwili dowiedział
się wreszcie, że bracia Vicario czekają nań, by go zabić,
wcale nie zareagował, wbrew temu, co rozpowiadano,
panikarskim
strachem,
ale
raczej
zakłopotaniem
niewinnego człowieka.
Osobiście mam wrażenie, że umarł nie rozumiejąc
swojej śmierci. Obiecawszy mojej siostrze Margot, że
przyjdzie do nas na śniadanie, odszedł nabrzeżem
trzymany pod ramię przez Christo Bedoyę i obaj zdawali
się być tak niefrasobliwi, że wzbudzili wiele fałszywych
złudzeń. „Szli tacy uradowani - powiedziała mi Meme
Loaiza - że podziękowałam Bogu, bo pomyślałam, że
wszystko skończyło się dobrze". Nie wszyscy oczywiście
tak lubili Santiago Nasara. Polo Carrillo, właściciel
elektrowni, sądził, że jego spokój bierze się z cynizmu, a
nie z niewinności. „Wydawało mu się, że dzięki swej
forsie jest nietykalny" - powiedział mi. Fausta López, jego
ż
ona, dodała: „Jak każdy Turek". Indalencio Pardo był
właśnie w sklepie Clotilde Armenta, gdzie bliźniacy
powiedzieli mu, że gdy tylko odpłynie biskup, zabiją
Santiago Nasara. Pomyślał, jak tylu innych, że były to
jakieś majaki bliźniaków znajdujących się w stanie mocno
wczorajszym, ale Clotilde Armenta dała mu do
zrozumienia, że nie są to czcze przechwałki, i poprosiła, by
odnalazł Santiago Nasara i uprzedził go.
- Nie masz co się fatygować - powiedział mu Pedro
Vicario - było nie było, jest tak, jakby już nie żył.
Było to wyzwanie nazbyt oczywiste. Bliźniacy znali
więzi łączące Indalencia Pardo z Santiago Nasarem i
przypuszczalnie pomyśleli, że jest to najodpowiedniejsza
osoba, by zapobiec zbrodni, tak by i oni czuli się wolni od
hańby. Ale Indalencio Pardo, spotkawszy Santiago Nasara
prowadzonego pod ramię przez Cristo Bedoyę między
grupkami opuszczającymi port, nie odważył się go ostrzec.
„Rura mi zmiękła" - powiedział mi. Poklepał każdego po
ramieniu i zszedł im z drogi. Oni zaś ledwie go zauważyli,
całkowicie zaabsorbowani obliczaniem kosztów wesela.
Ludzie rozchodzili się idąc w stronę placu, w tym
samym co i oni kierunku. Był to zwarty tłum, niemniej
Scholastyce Cisneros zdawało się, iż widzi, jak obaj
przyjaciele idą środkiem bez żadnych trudności wewnątrz
pustego kręgu, ludzie bowiem wiedzieli, że Santiago Nasar
ma zginąć, i nie mieli odwagi go dotknąć. Cristo Bedoya
również przypomniał sobie dziwne zachowanie ludzi.
„Patrzyli na nas tak, jakbyśmy mieli pomalowane twarze" -
powiedział mi. Więcej, Sara Noriega otworzyła swój sklep
obuwniczy właśnie w tej chwili, gdy przechodzili obok, i
przeraziła się bladością Santiago Nasara. Ale on ją
uspokoił:
- Niech się tak ciocia Sara nie dziwi - powiedział jej
nie zatrzymując się - mam takiego kaca.
Celeste Dangond siedział w piżamie w drzwiach
swego domu naśmiewając się z tych, którzy ubrali się
odświętnie, by przywitać biskupa, i zaprosił Santiago
Nasara na kawę. „To było tylko dla zyskania na czasie,
dopóki bym czegoś nie wymyślił" - powiedział mi.
Santiago Nasar odpowiedział mu jednak, że spieszy się, bo
musi się przebrać na śniadanie z moją siostrą. „No i sam
się wpuściłem w kanał - tłumaczył mi Celeste Dangond -
bo wydało mu się nagle, że nie mogą go zabić, jeśli on jest
taki pewien tego, co będzie robić". Jedynie Yamil Shaium
zrobił to, co sobie założył. Gdy tylko usłyszał pogłoskę,
stanął w drzwiach swego sklepu czekając na Santiago
Nasara, by go ostrzec. Przybył tu jako jeden z ostatnich
Arabów, razem z Ibrahimem Nasarem, był jego partnerem
w kartach aż do śmierci i wciąż pozostawał rodzinnym
doradcą. Nikt nie miał takiego jak on autorytetu, by poroz-
mawiać z Santiago Nasarem. Mimo to uznał, że jeśli
pogłoska okaże się bezpodstawna, to może spowodować
niepotrzebny popłoch, wolał więc porozmawiać wpierw z
Cristo Bedoyą, na wypadek gdyby ten okazał się lepiej
poinformowany. Gdy nadchodzili, zawołał go. Cristo
Bedoya już przy rogu placu klepnął lekko Santiago Nasara
po plecach i usłuchał wezwania Yamila Shaiuma.
- Do soboty - powiedział Santiagowi.
Santiago Nasar nic mu nie odpowiedział, tylko zwrócił
się po arabsku do Yamila Shaiuma, ten zaś odrzekł mu coś,
również po arabsku, skręcając się ze śmiechu. „To była
taka gra słów, która zawsze nas bawiła" - wytłumaczył mi
Yamil Shaium. Nie zatrzymując się Santiago Nasar
pomachał im ręką na pożegnanie i skręcił na plac. Widzieli
go po raz ostatni.
Cristo Bedoya, ledwo wysłuchawszy informacji
Yamila Shaiuma, wyskoczył ze sklepu i rzucił się biegiem
za Santiago Nasarem. Ujrzał go jeszcze, jak skręcał za róg,
ale nie zdołał go już odnaleźć pomiędzy grupkami ludzi
rozchodzących się po placu. Wiele osób, które wypytywał
o niego, odpowiedziało mu identycznie:
- Przed chwilą widziałem go z tobą. Wydawało mu się
niemożliwe, by w tak krótkim czasie Santiago Nasar
zdążył dojść do swego domu, zajrzał tam jednak, by o
niego zapytać, drzwi od frontu zastał bowiem uchylone, z
odsuniętą zasuwą. Wszedł, nie dostrzegłszy kartki na
podłodze, przeszedł przez salon w półmroku, usiłując nie
robić hałasu, było bowiem zbyt wcześnie jak na
odwiedziny, ale psy wewnątrz domu zaniepokoiły się i
wybiegły mu na spotkanie. Uspokoił je pobrzękując
kluczami, tak jak się tego nauczył od ich pana, i w ich
otoczeniu ruszył do kuchni. W korytarzu minął się z
Diviną Flor niosącą wiadro i szczotkę, by wyszorować
pokoje na parterze. Zapewniła go, że Santiago Nasar nie
wrócił. Victoria Guzman właśnie postawiła na ogniu
potrawkę z królików, kiedy wszedł do kuchni. Zrozumiała
natychmiast. „Serce mu wyskakiwało" - powiedziała mi.
Cristo Bedoya zapytał ją, czy Santiago Nasar jest w domu,
a ona z udawaną naiwnością odparła, że jeszcze nie
przyszedł spać.
- To poważna sprawa - powiedział jej Cristo Bedoya -
szukają go, żeby go zabić.
Victoria Guzman zapomniała o naiwności.
- Ci biedni chłopcy nikogo nie zabiją - odrzekła. - Piją
bez przerwy od soboty - powiedział Cristo Bedoya.
- Właśnie dlatego - wyjaśniła. - Nie ma pijaka, który
by zjadł własne gówno.
Cristo Bedoya wrócił do salonu, gdzie Divina Flor
otworzyła właśnie okna. „Oczywiście, że nie padało -
stwierdził Cristo Bedoya. - Zbliżała się siódma i przez
okna wpadało złote słońce". Ponownie zapytał Divinę Flor,
czy jest pewna, że Santiago Nasar nie wszedł drzwiami od
salonu. Wtedy nie była już tego tak pewna jak za
pierwszym razem. Zapytał ją o Placidę Linem i
odpowiedziała mu, że przed chwilą postawiła jej kawę na
nocnym stoliku, ale że jej nie budziła. Tak było zawsze: o
siódmej obudzi się, wypije kawę i zejdzie, by wydać
polecenia co do śniadania. Cristo Bedoya spojrzał na
zegarek: była szósta pięćdziesiąt sześć. Wówczas wszedł
na piętro, by przekonać się osobiście, czy Santiago Nasar
nie wrócił.
Drzwi do sypialni były zamknięte od wewnątrz,
Santiago Nasar wyszedł bowiem przez sypialnię matki.
Cristo Bedoya nie tylko znał ten dom równie dobrze jak
swój, ale był również na tyle spoufalony z rodziną, że
pchnął drzwi do sypialni Placidy Linero, by przejść do
sąsiedniego pokoju. Przez okno wpadał snop zakurzonego
słońca, zaś piękna kobieta śpiąca w tej poświacie w
hamaku, z dłonią panny młodej na policzku, wyglądała
nierealnie. „Była jak zjawa" - wyznał mi Cristo Bedoya.
Patrzył na nią przez chwilę, zafascynowany jej urodą,
następnie przeszedł w milczeniu przez pokój, minął
łazienkę i wszedł do sypialni Santiago Nasara. Łóżko było
nietknięte, a na fotelu leżał idealnie wyprasowany strój
jeździecki, na nim jeździecki kapelusz, a na podłodze, przy
ostrogach, stały buty. Na nocnym stoliku zegarek Santiago
Nasara wskazywał szóstą pięćdziesiąt osiem. „Nagle
pomyślałem, że wrócił, aby się uzbroić" - powiedział mi
Cristo Bedoya. Ale odnalazł magnum w szufladce nocnego
stolika. „Nigdy w życiu nie strzelałem - wyznał mi Cristo
Bedoya - ale postanowiłem wziąć rewolwer, żeby zanieść
go Santiago Nasarowi". Wsadził go za pas, pod koszulę, i
dopiero po dokonanej zbrodni zdał sobie sprawę, że był on
nie naładowany. Placida Linero pojawiła się w drzwiach z
filiżanką kawy w chwili, gdy zamykał szufladę.
- Boże Święty! - wykrzyknęła. - Aleś mnie wystraszył!
Cristo Bedoya również się przestraszył. Zobaczył )ą w
pełnym świetle, w szlafroku w złote skowronki, z
potarganymi włosami, i oczarowanie prysło. Nieco
zmieszany zaczął się tłumaczyć, że wszedł, żeby odnaleźć
Santiago Nasara.
- Poszedł na powitanie biskupa - odparła Placida
Linero.
- Przepłynął tylko - powiedział.
- Tak przypuszczałam - odrzekła. - To syn najgorszej
matki.
Przerwała, w tej samej bowiem chwili uświadomiła
sobie, że Cristo Bedoya nie wie, co z sobą zrobić. „Mam
nadzieję, że Bóg mi wybaczył - wyznała mi Placida Linero
- ale zauważyłam, że był bardzo zmieszany, i nagle
przyszło mi na myśl, że przyszedł tu kraść". Zapytała go,
co mu jest. Cristo Bedoya zdawał sobie sprawę, iż znajduje
się w podejrzanej sytuacji, ale nie miał jednak odwagi
wyznać jej prawdy.
- Nie spałem ani minuty - powiedział jej. Odszedł bez
ż
adnych innych wyjaśnień. „Tak czy siak - powiedział mi -
ona zawsze wyobrażała sobie, że ją okradają". Na placu
spotkał ojca Amadora, który wracał z kościoła z
akcesoriami nie odbytej mszy, nie wydało mu się jednak,
by ten mógł cokolwiek zrobić dla Santiago Nasara poza
ocaleniem jego duszy. Szedł ponownie w stronę portu,
kiedy usłyszał, że od sklepiku Clotilde Armenta wołają go.
W drzwiach stał Pedro Vicario, blady, rozczochrany, w
rozpiętej koszuli, z podwiniętymi powyżej łokci rękawami
i z nożem, który sam zrobił z ostrza piły. Jego zachowanie
było zbyt zuchwałe, aby mogło być przypadkowe, a
przecież nie robił tego po raz pierwszy i nawet nie tak
jawnie w porównaniu z tym, co usiłował zrobić w ostatnich
minutach, by uniemożliwiono mu popełnienie zbrodni.
- Cristóbal - krzyknął - powiedz Santiagowi Nasarowi,
ż
e czekamy tutaj na niego, żeby go zabić. Cristo Bedoya
uczyniłby mu nawet przysługę, by uniemożliwić jego
zamiary. „Gdybym umiał strzelać z rewolweru, to Santiago
Nasar żyłby" - powiedział mi. Ale już sama myśl o
strzelaniu sparaliżowała go, po tym wszystkim, co usłyszał
o niszczącej sile opancerzonej kuli.
- Ostrzegam cię, że jest uzbrojony w magnum zdolne
przebić silnik na wylot - krzyknął.
Pedro Vicario wiedział, że to nieprawda. „Nigdy nie
chodził z bronią, jeśli nie był ubrany do jazdy" -
powiedział mi. Ale kiedy podjął decyzję o zmyciu hańby
siostry, mimo wszystko wziął pod uwagę to, że mógł być
uzbrojony.
- Umarli nie strzelają - odkrzyknął.
Wtedy w drzwiach pojawił się Pablo Vicario. Był
równie blady jak brat, miał na sobie marynarkę z wesela, a
w ręku nóż owinięty w gazetę. „Gdyby nie to - zwierzył mi
się Cristo Bedoya - nigdy bym nie wiedział, który z nich
jest który". Zza Pabla Vicario wyszła Clotilde Armenta i
krzyknęła do Cristo Bedoi, żeby się pospieszył, bo w tym
miasteczku mięczaków tylko taki mężczyzna jak on może
zapobiec tragedii.
To, co wydarzyło się do tej pory, widzieli wszyscy.
Wracający z portu ludzie, zaalarmowani krzykami, zaczęli
zajmować miejsca na placu, by być świadkami zbrodni.
Cristo Bedoya rozpytywał znajomych o Santiago Nasara,
nikt go jednak nie widział. W drzwiach Club Social
natknął się na pułkownika Lazaro Aponte i opowiedział
mu, co przed chwilą zdarzyło się przy sklepie Clotilde
Armenta.
- Niemożliwe - stwierdził pułkownik Aponte - przecież
kazałem im pójść do łóżka.
- Przed chwilą widziałem ich z nożami do świniobicia
- odparł Cristo Bedoya.
- Cholera - krzyknął alkad - to znaczy, że chyba
wrócili z innymi!
Przyrzekł zająć się tym natychmiast, ale wszedł do
Club Social, by umówić się na partyjkę domina na
wieczór, a kiedy wyszedł, zbrodnia została już dokonana.
Cristo Bedoya popełnił wówczas swój śmiertelny błąd:
pomyślał, że Santiago Nasar postanowił w ostatniej chwili
zjeść śniadanie u nas nie przebierając się, ruszył więc tam.
Rzucił się pospiesznie brzegiem rzeki, pytając każdego,
kogo spotkał, czy widział go gdzieś po drodze, nikt jednak
nie potrafił mu odpowiedzieć. Nie przestraszył się, gdyż do
naszego domu prowadziły również inne drogi. Prospera
Arango, pięknisia, zaczęła go błagać, by zrobił coś dla jej
ojca, który konał na progu swego domu, nie tknięty
ulotnym błogosławieństwem biskupa. „Jak przechodziłam,
to go widziałam - powiedziała mi moja siostra Margot - i
już miał trupią twarz". Cristo Bedoya potrzebował czterech
minut, by ustalić stan chorego, i przyrzekł wrócić później,
by znaleźć jakiś doraźny środek, ale stracił następne trzy
minuty pomagając Prosperze Arango zanieść ojca do
sypialni. Kiedy wyszedł, usłyszał odległe krzyki i wydało
mu się, że w okolicach placu strzelają z petard. Usiłował
pobiec, ale przeszkodził mu w tym rewolwer źle
umieszczony za pasem. Minąwszy ostatni zakręt rozpoznał
od tyłu moją matkę, która nieomalże wlokła za sobą
najmłodszego syna.
- Luiso Santiago - wykrzyknął - gdzie jest pani
chrześniak?
Moja matka ledwie odwróciła twarz oblaną łzami.
- Och, synu - odpowiedziała - mówią, że go zabili!
Tak było w istocie. Podczas gdy Cristo Bedoya szukał
go wszędzie, Santiago Nasar zaszedł do domu Flory
Miguel, swej narzeczonej, tuż za rogiem, gdzie widzieli się
po raz ostatni. „Do głowy mi nawet nie wpadło, że mógł
tam zajść - powiedział mi - bo ci ludzie nigdy nie wstawali
przed południem". To, że cała rodzina z rozkazu Nahira
Miguela, mędrca całej wspólnoty, spała zawsze do
dwunastej, było dość rozpowszechnioną pogłoską. „To
dlatego Flora Miguel, która już dawno przestała być
podlotkiem, trzymała się jak róża" - mówi Mercedes. To
prawda, że do późna nie otwierali domu, tak jak wielu
innych, ale byli ludźmi pracowitymi i w rzeczywistości
wstawali bardzo wcześnie. Rodzice Santiago Nasara i
Flory Miguel uzgodnili, że ich dzieci pobiorą się. Santiago
Nasar, gdy w pełni dojrzał, przystał na tę umowę i gotów
był jej dotrzymać, być może dlatego, że miał o
małżeństwie takie samo utylitarne pojęcie jak jego ojciec.
Flora Miguel ze swej strony odznaczała się rozkwitającą
urodą, niemniej pozbawiona była zarówno wdzięku, jak
rozsądku, i całemu pokoleniu służyła podczas ślubów za
druhnę, kontrakt był więc dla niej opatrznościowym
rozwiązaniem. Narzeczeństwo ich było łatwe, bez
grzecznościowych odwiedzin ani sercowych niepokojów.
Ś
lub, odkładany już wielokrotnie, został wreszcie ustalony
na najbliższe Boże Narodzenie.
Flora Miguel obudziła się w ten poniedziałek z
pierwszym buczeniem statku biskupa, zaś wkrótce potem
dowiedziała się, że bracia Vicario oczekują Santiago
Nasara, żeby go zabić. Mojej siostrze zakonnicy, jedynej,
która z nią rozmawiała po nieszczęściu, przyznała się, że
nie pamięta nawet, kto jej to powiedział. „Wiem tylko, że o
szóstej rano wszyscy już o tym wiedzieli" - powiedziała
jej. Mimo to wydało jej się to niepojęte, by rzeczywiście
mogli zabić Santiago Nasara, za to pomyślała, że zmuszą
go do małżeństwa z Angelą Vicario, by zwrócił jej honor.
Poniżenie spowodowało u niej szok. Podczas gdy połowa
miasteczka czekała na biskupa, ona zamknęła się w
sypialni, płacząc z wściekłości i porządkując w szkatułce
listy, które Santiago Nasar pisał do niej z internatu
szkolnego.
Zawsze gdy wstępował do domu Flory Miguel, nawet
jeśli nie było nikogo, Santiago Nasar chrobotał kluczami o
metalową siatkę na oknach. W ten poniedziałek czekała już
na niego przyciskając do piersi szkatułkę z listami.
Santiago Nasar nie mógł jej dostrzec z ulicy, ona natomiast
zauważyła go przez siatkę, zanim zaczął pobrzękiwać
kluczami zbliżając się do domu.
- Wejdź - powiedziała.
Nikt, nawet lekarz, nie wszedł nigdy do tego domu o
szóstej czterdzieści pięć rano. Santiago Nasar zostawił
właśnie Cristo Bedoyę przy sklepie Yamila Shaiuma, na
placu zaś zgromadziło się tyle ludzi oczekujących jego
nadejścia, iż było czymś niepojętym, że nikt nie dostrzegł,
jak wchodził do domu narzeczonej. Sędzia śledczy szukał
choć jednej osoby, która widziałaby wchodzącego
Santiago Nasara, i czynił to równie uporczywie jak ja, ale
nie sposób było odnaleźć nikogo takiego. Na marginesie
strony 382 akt dopisał czerwonym atramentem kolejną
sentencję: „Fatum czyni nas niewidzialnymi". Faktem jest,
ż
e Santiago Nasar wszedł głównym wejściem, na oczach
wszystkich i nie robiąc nic, żeby nie zostać dostrzeżonym.
Flora Miguel czekała na niego w salonie, zielona z
wściekłości, w jednej z tych swoich sukien z
nieszczęsnymi żabotami, które miała zwyczaj zakładać
przy okazji pamiętnych uroczystości, i wepchnęła mu w
ręce szkatułkę.
- Masz to - powiedziała mu. - I oby cię zabili.
Santiago Nasar był tak zaskoczony, że szkatułka
wypadła mu z rąk, a jego pisane bez miłości listy rozsypały
się po podłodze. Spróbował dogonić Florę Miguel w
sypialni, ale zamknęła drzwi i zaryglowała je. Pukał wiele
razy i wołał ją głosem zbyt przynaglającym jak na tę
godzinę, w rezultacie czego zbiegła się cała zaalarmowana
rodzina. Licząc najbliższych członków rodziny i dalekich
krewnych, starszych i niepełnoletnich, było ich razem
czternaścioro. Ostatni zjawił się ojciec, Nahir Miguel,
rudobrody, w przywiezionej ze swoich stron dżilabie
Beduina, którą zawsze nosił w domu. Widziałem go wiele
razy, był olbrzymi i flegmatyczny, ale najbardziej działał
na mnie blask jego autorytetu.
- Floro - zawołał w swoim języku. - Otwórz drzwi.
Wszedł do sypialni córki, podczas gdy cała rodzina
wpatrywała się z przejęciem w Santiago Nasara. Klęczał
zbierając z podłogi listy i układając je w szkatułce. „Jakby
odprawiał pokutę" - powiedzieli mi. Nahir Miguel wyszedł
z sypialni po paru minutach, dał znać ręką i cała rodzina
zniknęła.
Zaczął mówić do Santiago Nasara po arabsku.
„Natychmiast zrozumiałem, że nie ma najmniejszego
pojęcia, co do niego mówię" - wyznał mi. Wówczas
zapytał go wprost, czy wie, że bracia Vicario szukają go,
ż
eby go zabić. „Zbladł i tak stracił panowanie nad sobą, że
trudno uwierzyć, aby udawał" - powiedział mi. Zgodził się,
ż
e zachowanie Santiago Nasara spowodowane było nie
tyle strachem co zakłopotaniem.
- Ty wiesz najlepiej, czy mają rację, czy też nie -
powiedział mu. - Ale w każdym przypadku zostają ci tylko
dwa wyjścia: albo schowasz się tutaj, bo to jest twój dom,
albo wyjdziesz z moją strzelbą.
- Ni cholery nie rozumiem - powiedział Santiago
Nasar.
Były to jedyne słowa, jakie zdołał powiedzieć, i
powiedział je po hiszpańsku. „Wyglądał jak zmoczone
pisklę" - powiedział mi Nahir Miguel. Musiał wyjąć mu z
rąk szkatułkę, ten nie wiedział bowiem, gdzie ją odstawić,
ż
eby otworzyć sobie drzwi.
- Będzie dwóch na jednego - powiedział mu. Santiago
Nasar wyszedł. Ludzie poustawiali się na placu jak w
dniach defilad. Wszyscy widzieli, jak wychodził, i wszyscy
zrozumieli, że już wie, że mają go zabić, i był tak
przerażony, iż nie potrafił znaleźć drogi do swego domu.
Podobno ktoś krzyknął z balkonu: „Nie tędy, Turku, przez
stary port". Santiago Nasar zaczął rozglądać się za głosem.
Yamil Shaium krzyknął, by schował się w jego sklepie,
sam zaś wszedł, by odnaleźć swą myśliwską strzelbę, ale
nie pamiętał, gdzie schował naboje. Ze wszystkich stron
zaczęto krzyczeć do Santiago Nasara, ten zaś kręcił się w
kółko, odchodził raz w lewo, raz w prawo, oszołomiony
tyloma głosami na raz. Było jasne, że pragnie dostać się do
domu przez drzwi kuchenne, ale widać przypomniał sobie
nagle, że główne drzwi są otwarte.
- Idzie - powiedział Pedro Vicario.
Obaj zauważyli go w tym samym momencie. Pablo
Vicario zdjął marynarkę, złożył na stołku i odwinął nóż z
gazety w kształcie jatagana. Zanim opuścili sklep, obaj, nie
umawiając się, przeżegnali się. Clotilde Armenta złapała
wówczas Pedra Vicario za koszulę i krzyknęła do Santiago
Nasara, żeby uciekał, bo chcą go zabić. Był to krzyk tak
rozpaczliwy, że przytłumił wszystkie pozostałe. „Najpierw
przestraszył się - powiedziała mi Clotilde Armenta - bo nie
wiedział, kto do niego krzyczy ani skąd". Ale kiedy ją
zauważył, dostrzegł również Pedra Vicario, który jednym
pchnięciem rzucił ją na ziemię i dogonił brata. Santiago
Nasar, znajdując się co najmniej pięćdziesiąt metrów od
domu, zaczął biec w stronę głównych drzwi.
Pięć minut wcześniej Victoria Guzman opowiedziała
w kuchni Placidzie Linero to, co wiedzieli już wszyscy.
Placida Linero była kobietą o twardych nerwach, nie dała
więc po sobie poznać zdenerwowania. Zapytała Victorię
Guzman, czy powiedziała o tym jej synowi, ta zaś
ś
wiadomie kłamiąc odparła, że kiedy Santiago Nasar
zszedł wypić kawę, ona jeszcze o niczym nie wiedziała.
Zmywając wciąż podłogę w salonie Divina Flor ujrzała w
tym momencie, jak Santiago Nasar wrócił drzwiami od
placu i okrętowymi schodami wszedł na górę. „To było
bardzo wyraźne przywidzenie – opowiedziała mi Divina
Flor. - Miał na sobie białe ubranie, a w ręku coś trzymał,
nie mogłam tego dobrze zobaczyć, ale wydawało mi się, że
to bukiet róż". Kiedy więc Placida Linero zapytała o niego,
Divina Flor uspokoiła ją.
- Przed minutą wszedł do pokoju - powiedziała jej.
Placida Linero ujrzała wówczas kartkę na podłodze,
ale nie przyszło jej na myśl, aby ją podnieść, a o jej treści
dowiedziała się dopiero wtedy, gdy ktoś pokazał jej ten list
w zamieszaniu tragedii. Przez drzwi zobaczyła braci
Vicario biegnących w stronę domu z obnażonymi nożami.
Z miejsca, w którym się znajdowała, mogła ich zobaczyć,
ale nie mogła widzieć syna, biegnącego ku drzwiom z
drugiej strony. „Pomyślałam, że chcą dostać się do domu,
ż
eby zabić go w środku" - powiedziała mi. Podbiegła
wówczas do drzwi i zatrzasnęła je jednym ruchem.
Ryglowała je, kiedy usłyszała krzyki Santiago Nasara i
usłyszała przerażające walenie o drzwi, ale pomyślała, że
on jest na górze i obrzuca obelgami braci Vicario z
balkonu swojej sypialni. Poszła na górę, by mu dopomóc.
Santiago Nasarowi zabrakło zaledwie kilku sekund, by
schronić się w domu, gdy drzwi zatrzasnęły się. Zdołał
jeszcze uderzyć w nie parę razy pięściami i natychmiast
odwrócił się, by z gołymi rękami stawić czoło swym
wrogom. „Przestraszyłem się, kiedy go zobaczyłem na
wprost siebie - powiedział mi Pablo Vicario - bo wydał mi
się jakby dwa razy większy, niż był w rzeczywistości".
Santiago Nasar uniósł rękę, by odparować pierwszy cios
Pedra Vicario, który zaatakował go z prawej strony
prostym nożem.
- Skurwysyny - wrzasnął.
Nóż przebił mu prawą dłoń, a następnie zanurzył się
cały w boku. Wszyscy usłyszeli, jak zaskowyczał z bólu.
- Mamo!
Pedro Vicario cofnął dłoń bezwzględnym ruchem
rzeźnika i zadał drugi cios, niemal w to samo miejsce.
„Najdziwniejsze było to, że nóż wychodził czysty - zeznał
Pedro Vicario sędziemu śledczemu. - Zadałem mu co
najmniej trzy ciosy i nie było ani jednej kropli krwi".
Santiago Nasar po trzecim pchnięciu skręcił się z rękoma
skrzyżowanymi na brzuchu, wydał z siebie jęk cielaka i
usiłował odwrócić się plecami. Pablo Vicario stojący z
zakrzywionym nożem w jego lewej strony zadał mu
wówczas jedyne pchnięcie od tyłu i strumień krwi pod
wysokim ciśnieniem zbryzgał mu koszulę. „Miała ten sam
zapach co on" - powiedział mi. Trzykrotnie już ugodzony
ś
miertelnie, Santiago Nasar ponownie odwrócił się do nich
twarzą i oparł plecami o drzwi domu swojej matki, nie
stawiając najmniejszego oporu, jakby chciał dopomóc im,
by wreszcie zabili go z obu stron po równo. „Już nie
krzyczał - zeznał Pedro Vicario sędziemu śledczemu. - Na
odwrót, wydawało się, że się śmieje". Wówczas obaj, nie
przestając przybijać go do drzwi, zaczęli na przemian
zadawać łatwe ciosy unosząc się na powierzchni
oślepiającej zatoki spokojnych wód, którą napotkali po
drugiej stronie strachu. Nie słyszeli krzyków całego
miasteczka przerażonego własną zbrodnią. „Czułem się jak
ktoś galopujący na koniu" - zeznał Pablo Vicario. Obaj
jednak nagle wrócili do rzeczywistości, poczuli się bowiem
całkowicie wyczerpani, a mimo to wydawało im się, że
Santiago Nasar nigdy nie padnie. „Cholera, kuzynie -
powiedział mi Pablo Vicario - nawet sobie nie wyobrażasz,
jakie to trudne zabić człowieka!" Usiłując skończyć raz na
zawsze, Pedro Vicario zaczął szukać serca, ale umiejscowił
je nieomal pod pachą, tam gdzie mają je świnie. W
rzeczywistości zaś Santiago Nasar nie padał, gdyż oni sami
podtrzymywali
go
przybijając
nożami
do
drzwi.
Zrozpaczony Pablo Vicario ciął go w poprzek brzucha i
wszystkie wnętrzności wypłynęły. Pedro Vicario miał
zamiar zrobić to samo, ale przerażenie wykręciło mu dłoń i
zadał chybiony cios w udo. Santiago Nasar stał jeszcze
oparty o drzwi, póki nie dostrzegł w słońcu własnych
trzewi, czystych i niebieskich, i po chwili padł na kolana.
Placida Linero, bezskutecznie wołając go po pokojach
i słysząc nie wiadomo skąd dochodzące wrzaski, które nie
były jego krzykami, wyjrzała przez okno wychodzące na
plac i zobaczyła bliźniaków Vicario biegnących w stronę
kościoła. Tuż na nimi biegł Yamil Shaium ze swoją
strzelbą na jaguary i inni Arabowie bez broni, Placida
Linero pomyślała więc, że niebezpieczeństwo zostało
zażegnane. Wyszła na balkon od sypialni i zobaczyła
Santiago Nasara przy drzwiach, leżącego twarzą w pyle,
usiłującego powstać z kałuży własnej krwi. Podniósł się
przechylony na bok i zaczął iść lunatycznym krokiem,
podtrzymując rękami wypływające wnętrzności.
Przeszedł ponad sto metrów całkowicie okrążając dom,
by wejść kuchennymi drzwiami. Był na tyle jeszcze
przytomny, by nie iść ulicą, która była najdłuższą drogą,
tylko wszedł przez przyległy dom. Poncho Lanao, jego
ż
ona i pięcioro dzieci w ogóle nie zorientowali się, co stało
się przed chwilą dwadzieścia kroków od ich drzwi.
„Usłyszeliśmy wrzaski - powiedziała mi żona - ale
pomyśleliśmy, że to biskupia feta". Zaczęli jeść śniadanie,
kiedy
zobaczyli
wchodzącego
Santiago
Nasara
spływającego krwią i niosącego w dłoniach kiść swych
wnętrzności. Poncho Lanao powiedział mi: „Nigdy nie
zapomnę tego straszliwego smrodu gówna". Ale Argenida
Lanao, starsza córka, opowiedziała, że Santiago Nasar
szedł tak samo dumnie jak zawsze, stawiając uważnie
kroki, a jego twarz Saracena z potarganymi kędzierzawymi
włosami była piękna jak nigdy. Przechodząc obok stołu
uśmiechnął się do nich i poszedł przez pokoje do tylnego
wejścia domu. „Sparaliżował nas strach" - powiedziała mi
Argenida Lanao. Moja ciotka, Wenefrida Marquez,
skrobała rybę na patio swego domu, po drugiej stronie
rzeki, i ujrzała go, jak schodził po schodkach starego
nabrzeża szukając pewnym krokiem drogi do swego domu.
- Santiago, synu! - krzyknęła. - Co ci jest? Santiago
Nasar rozpoznał ją.
- Zabili mnie, ciociu Wene - odpowiedział. Potknął się
na ostatnim schodku, ale wstał natychmiast. „Nawet zadbał
o to, by strzepnąć ręką ziemię, która została mu na
wnętrznościach" - powiedziała mi moja ciotka Wene.
Następnie wszedł do swego domu tylnymi drzwiami
otwartymi od szóstej i padł w kuchni na twarz.