MARGIT SANDEMO
WYMARZONY PRZYJACIEL
Tytu orygina u: „Drommen om en venn”
PRZEDMOWA
napisa am dawno, w roku 1963, mo e 1964, zanim jeszcze odwa
am si my le o wysy aniu czegokolwiek do wydawcy. W
owych czasach nie wypada o pisa niczego z gatunku science - fiction, dlatego zrobi am to dla siebie, z samej po-trzeby pisania.
Nigdy o niej nie zapomnia am, cho s dzi am, e albo ju dawno gdzie przepad a, albo zosta y z niej jakie fragmenty. A wreszcie, w roku 1995,
prze-prowadzali my si . Wtedy j znalaz am, po prostu jakby spad a z nieba na sam wierzch skrzyni pe nej maszynopisów. Pi
minut wcze niej na
pewno jej tam nie by o! Maszynopis by kompletny, jedyne, co pozosta o mi do zrobienia, to drobne zmiany re-dakcyjne i uwspó cze nienie tekstu.
Opowie
przemówi by mo e najbardziej do m odzie y i tych, którzy zachowali m odzie czy umys i marzenia. Przyjmijcie j
askawie jako mo-j
pierwsz , naiwn prób pisarsk !
Margit Sandemo
ROZDZIA I
Dzie , w którym Lindis dowiedzia a si prawdy, oznacza dla niej koniec wiata.
Ju sam ranek by fatalny.
Nocna k ótnia rodziców, której nie starali si ukry , nie da a jej d ugo zasn
. Rano Lindis by a niewyspana i poirytowana. Rzuci a jak
k
liw
uwag w stron swej przem drza ej m odszej sio-stry, co natychmiast sprowokowa o rodziców do wzi cia ma ej w obron .
Lindis nie mog a si powstrzyma od z
liwego komentarza:
- Dziwne, e potrzebujecie wspólnego wroga, aby dzia
razem...
Ojciec przytrzyma j mocno za rami .
- Nie b
bezczelna! Chodzisz do szko y red-niej, dostajesz od nas ubrania i jedzenie. Nie masz powodu nas o nic oskar
!
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z ca spra-w - mrukn a nieco ciszej. - Dlaczego nigdy nie krzyczycie na Karin? Ona mo e robi , co jej si
tyl-ko spodoba!
Ojciec nie wiadomie przybra agodniejszy wy-raz twarzy.
- Przecie wiesz, e Karin...
- Wiem, e Karin ci
ko chorowa a jako dziec-ko. By o mi jej wtedy al, musia am mie na ni wzgl d i by grzeczn dziewczynk . Ale teraz, u
diab a, jest...
- Nie przeklina si w moim domu - rzuci a mat-ka swym najch odniejszym tonem. By a eleganck dam w tak zwanym kwiecie wieku, powa an
przez wszystkich i mocno przywi zan do konwe-nansów. - Czy ja musz zawsze si za ciebie wsty-dzi , Lindis? Jeste najbardziej niewdzi cznym
stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotka am. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobi am!
Lindis nie chcia a po raz kolejny wys uchiwa znanego tekstu. Z apa a teczk i wybieg a z domu. K tem oka dostrzeg a jeszcze triumfalny u mie-szek
siostry.
Ich troje. Trzymali si razem, wspieraj c nawza-jem, a j odsuwaj c na dystans.
Siedemnastoletnia Lindis przechodzi a w
nie okres buntu i nie zawsze w
ciwie ocenia a rzeczy-wisto
. Chcia a czu si odrzucona i
niezrozumia-na, chcia a cierpie ! By to kolejny etap jej rozwo-ju, o tym jednak nie wiedzia a.
Karin mia a dopiero dwana cie lat i nie dosi
o jej jeszcze charakterystyczne dla nastolatków gwa -towne pragnienie samodzielno ci. Dokucza a
Lin-dis po dziecinnemu, pewna rodzicielskiego wspar-cia, cz sto wykorzystuj c dawn chorob . By a ju zdrowa i silna, ale trzyma a to w tajemnicy.
Wspaniale by o czu si uprzywilejowan w sto-sunku do starszej siostry, wspaniale móc si wykr -ca od nieprzyjemnych prac domowych, mówi c
ci-chutko: „Ale ja przecie nie dam rady...” Lindis przejrza a jej fortele, dlatego tym bardziej cieszy o Karin, gdy starsza siostra obrywa a bur .
Przepe niona buntem Lindis czeka a na szkolny autobus. Nie zjad a niadania, jak zwykle od czasu tej fatalnej lekcji wuefu. Nadepn a wtedy na
nog Inger - Lise, która krzykn a:
„Uwa aj, gdzie leziesz, ty wielka, t usta, niezdar-na krowo!”
Dla Lindis by to prawdziwy szok. Zawsze uwa-
a, e ona jest normalnie zbudowana, a Inger - Lise jest niedo ywion szczap . Jednak z
liwe
owa zapad y jej g boko w serce i zupe nie si za ama a. Nie mia a ju odwagi je
. Porównuj c si z najszczuplejszymi dziewczynami o drobnych
ko ciach, czu a si przy nich jak stodo a.
Nie mia a racji. Doskonale mie ci a si w grani-cach normy, je li chodzi o wag . By a zdrow , zgrabn dziewczyn o ywym usposobieniu. Teraz
jednak znajdowa a si na drodze ku przepa ci. Oczywi cie, s ysza a o anoreksji, ale s dzi a, e jej to nie dotyczy. Uwa
a, e w pe ni si kontroluje i e
musi tylko schudn
par kilo. Jeszcze tylko pa-r . Fakt, e ju dawno zesz a poni ej wymarzonej wagi, przeoczy a.
W domu zauwa ano czasem, e Lindis rezygnu-je z obiadu i e jada bardzo ma o, jednak fakt ten przes ania y rodzicom ich w asne zmartwienia.
Wystarcza o, e rzucili czasem: „No, jedz wresz-cie!”, albo: „Bo e jedyny, dziewczyna nied ugo sko czy osiemna cie lat, najwy szy czas, eby sa-ma
dba a o siebie! Przecie gorzej jest z Karin, która znów nie mo e wyj
z przezi bienia. Przy jej s abych p ucach i niskiej odporno ci... Biedulka, chyba
si znów nie rozchoruje?”
Drog nadesz y kole anki z klasy Lindis, rozma-wiaj c o czym , co Anne Sofie trzyma a w r ce.
- Co to jest? - spyta a Lindis.
- Dosta am to! - promienia a Anne Sofie. - To zdj cie mojego ukochanego. Och, nie mog , jaki on jest pi kny! Nie wiem, co mi napisa , ale to mu-si
znaczy , e mnie kocha! Bezgranicznie!
By o to zdj cie angielskiego muzyka rockowego na tle grupy. Marit, chluba klasy, poprosi a o podanie jej zdj cia tego ubranego w skóry i metal
pó boga.
- Napisane jest: „Best wishes”. Najlepsze yczenia.
- Zawsze musisz wszystko popsu - mrukn a Anne Sofie lekko za enowana.
Nie nale
a do najlepszych, je li chodzi o j -zyki obce, jako jednak uda o si jej skleci list do swego idola. Kirsten, przyjació ka Anne Sofie, te nie
nale
a do geniuszy, poniewa jednak by- a sko czon pi kno ci , nie mia a adnych kom-pleksów.
- I tak masz szcz
cie - westchn a Solveig, pa-trz c na Anne Sofie.
Solveig by a ma a i szara jak mysz. Trzyma a si tych kole anek, którym to akurat nie przeszkadza o.
Liderka grupy jeszcze si nie wypowiedzia a. Mia a na imi Tone i posiada a autorytet wynikaj -cy z urody, sprawnego umys u, porz dnego domu i
wielu wielbicieli oraz wielbicielek. Podbudowywa- y go te wypowiadane przez ni s dy. Z wydaniem aktualnego zaczeka a, a wszystkie obróc si w
jej kierunku.
- Kochanie si w idolach jest nieszkodliwe i nie-co dziecinne - orzek a. - Wykazuje tylko, e ma si ma e szanse w kr gu znajomych.
Rado
Anne Sofie wyra nie min a. Nadjecha autobus, dziewczyna wsun a z westchnieniem zdj cie do ksi
ki od matematyki.
Dlaczego ludzie s dla siebie tak okropni? pomy- la a Lindis, wsiadaj c do autobusu. Cho w zasa-dzie ja te taka jestem w domu...
Musz by troch milsza, postanowi a.
Nagle dotar o do niej, e takie postanowienie podejmowa a ju wiele razy w ci gu tego roku. Bez specjalnego rezultatu...
Ojciec by wicedyrektorem w jej szkole. To nie by a korzystna sytuacja dla niej jako uczennicy. Mo e w
nie to sprawi o, e odsun a si od ojca,
nawet nie wiadomie?
Gdyby tylko mog a z kim szczerze porozmawia ! Z prawdziwym przyjacielem. Z dziewczynami by o dobrze tylko pozornie. adnej z nich nie
odwa
a-by si zwierzy . W tpi a, czy interesuje je to samo, co j , poza tym wszystkie mia y spokojne domy.
Bo ona nie mia a, to by o pewne. Wina w du ej mierze le
a po jej stronie, ale tak trudno jest by mi i grzeczn , kiedy dusza wyra a sprzeciw! To
minie, mawia a mama. To tylko dojrzewanie.
Sk d ona to wiedzia a? Przecie nie mog a zaj-rze do wn trza Lindis!
Lisbeth Lund, u miechni ta, niewysoka nauczy-cielka angielskiego, pewnie by j zrozumia a. Z ni na pewno by si dobrze rozmawia o, cho to nie
to samo, co przyjaciel ch opak...
Tego jednak nie by o jej jeszcze dane zazna . Durzy a si w kilku, lecz zachowywa a si zbyt nie-zr cznie, aby który odwa
si do niej zbli
.
Autobus zatrzyma si przy szkole w momencie, gdy zabrzmia dzwonek. Gromada uczniów t oczy- a si przy drzwiach w przepychance, kto ostatni
przekroczy g ówne wej cie.
Na korytarzu Lindis napotka a ojca stoj cego z Lisbeth Lund. Przyje
do szko y samocho-dem, dlatego j wyprzedzi . Podwozi czasem Ka-rin,
gdy , jak twierdzi , Lindis stale za mieca a mu auto resztkami chipsów.
Skin a na powitanie g ow , lecz ojciec zatrzy-ma j .
- Podobno coraz gorzej si uczysz, Lindis. Po-staraj si bardziej skoncentrowa . Zosta ci prze-cie jeszcze tylko rok.
- Ja nie mog narzeka - odezwa a si przyja nie Lisbeth Lund. - Jest dobra z angielskiego i uwa a na lekcjach.
Kochana Lisbeth! Lindis ogromnie j lubi a. Na-uczycielka wstawia a si za ni i mo e dlatego dziewczyna na jej lekcjach stara a si bardziej ni na
innych.
Gdyby tak to ona by a moj matk zamiast tej ch odnej, oboj tnej bizneswoman, która zjawia a si w domu tylko wtedy, gdy robi a przyj cie dla
przyjació ek... Nie, jestem niesprawiedliwa. Mama wspaniale prowadzi dom i to pewnie moja wina, e mnie nie lubi. Ojciec bywa w domu rzadko.
Ka -de g upstwo tak go wyprowadza o z równowagi, e mo e to i lepiej. Tak e on mia s abo
do Karin i traktowa Lindis jak z o konieczne, które
powin-no mo liwie najszybciej opu ci dom.
Co ze mn jest nie tak? pomy la a wojowniczo, wchodz c do klasy. W szybie napotka a swoje odbi-cie: owaln twarz o du ych, ciemnych oczach, z
ostro zaznaczonymi ko
mi policzkowymi - za-s ug lub win intensywnego odchudzania, adny nos i usta, ciemnobr zowe w osy obci te domo-wym
sposobem na pazia, kanciaste ramiona i bio-dra, ale ogólnie zgrabn figur i adne nogi.
Mog o by gorzej. Ale w domu i to nie wystar-cza o, by j akceptowali. Mo e tylko jako opiekun-k Karin, gdy rodzice wychodzili.
Najlepiej schudn
. Wtedy na pewno mnie polu-bi . Przecie jestem wielka i niezgrabna, tak powie-dzia a Inger - Lise.
Lindis udawa a, e nie zauwa a g odu. Najbar-dziej dokucza przez pierwsze trzy doby. Teraz mog a nic nie je
przez d ugie dni. Czasem jed-nak
nadchodzi i uderza mocno. Stara a si wte-dy k
spa , aby przeczeka fantazje o jedzeniu dobrych rzeczy.
By a os abiona. Na nic nie mia a si y. Ale wyda-wa o jej si to naturalne na przedwio niu, gdy nieg topnieje i wszyscy czekaj na wiosn .
W czasie ostatniej przerwy sta a z dziewczynami, z którymi razem doje
a autobusem i z którymi w zwi zku z tym przebywa a najcz
So-fie, Marit, Kirsten, Solveig i Tone. Nie by a im po-trzebna, ale trzyma a si ich, staraj c si by niezau-wa alna. Dzi ki temu j tolerowa y.
Kirsten odwróci a si nagle w jej stron z zaska-kuj cym pytaniem:
- Co za
ysz na imprez w przysz y pi tek?
- W pi tek?
- No tak! U Tone. B. R.
Zapad a niezr czna cisza. Lindis wiedzia a, e B.R. oznacza „bez rodziców”, ale jej nikt nic nie mówi o pi tku...
Tone wygl da a, jakby mia a zamiar odej
, lecz w ko cu zmieni a zdanie. Pos
a Kirsten pe ne z
ci spojrzenie i rzuci a do Lindis:
- Nie dosta
wiadomo ci? U mnie w domu, o ósmej. Musisz mie ze sob ch opaka, do u ytku ogólnego. Ale musi by sensowny!
Potem odwróci a si na pi cie i odesz a w towa-rzystwie niezmiennie j podziwiaj cej Solveig. Pozo-sta e dziewczyny zacz y g
no o czym
rozmawia i Lindis znów poczu a si wykluczona z ich kr gu.
Nie mia a ochoty i
na imprez , na któr w a- ciwie nie zamierzano jej zaprasza ! I to „we ze so-b ch opaka”. Tone wiedzia a przecie , e Lindis
nie mog a w nich przebiera . „Do u ytku ogólne-go”... Brzmia o to do
brzydko, ale ju wiedzia a, o co chodzi: aby nie siedzia a ca y wieczór,
trzyma-j c tego ch opaka za r
, ale eby wszyscy bawili si ze wszystkimi.
Nie, na pewno nie chce tam pój
!
- Niestety, nie mam czasu! - zawo
a w lad za Tone i pozosta ymi dziewczynami. Zd
y ju jed-nak wej
do rodka, wi c jej odwa na odmowa
nie wywar a na nich adnego wra enia.
Musz o tym opowiedzie ...
Zatrzyma a si . Czy jest kto , komu mog aby o tym opowiedzie ?
Lisbeth Lund?
Nie, z jakiej racji? Po pierwsze, by by to rodzaj pora ki, e ma si tylko nauczycielk za powierni-c . Po drugie... No w
nie, po drugie? Z pewnym
niepokojem przypomnia a sobie rozmow sprzed kilku dni. Kto w klasie powiedzia , e Lisbeth Lund chyba lubi Lindis, bo zawsze zwraca si do niej
takim mi kkim g osem. Gdy dziewczyna od-par a z niedowierzaniem, zarumieniona: „Napraw-d ?”, inny ucze powiedzia ze miechem: „A co na to
twoja mama?”
Lindis nie zrozumia a aluzji, cho wyczu a, e co chcia przez to powiedzie .
Niech tnie powlok a si w stron budynku szko y.
Czu a si strasznie samotna.
Gdyby tak mie przyjaciela!
Gdy wróci a do domu, zasta a w nim tylko ma-m . Najwyra niej nie us ysza a, jak córka wcho-dzi, gdy na jej widok szybko zabra a co ze sto- u i
schowa a. Lindis jednak zdo
a dostrzec, co to by o: bluzka, o jak dopomina a si Karin ju od kilku dni.
Matka spostrzeg a, e odkryto t ma tajemni-c , i rzuci a z wymuszonym u miechem:
- Ojciec kupi j dla Karin. Naprawd na ni za-s
a, biedna male ka.
Lindis spostrzeg a, e matka p aka a, ale nie by- a w nastroju do wspó czucia.
- Dlaczego mnie ojciec nigdy nic nie kupuje?
Poniewczasie zrozumia a, e matka by a na kra-w dzi za amania. Przypomnia a sobie nieprzyjem-n atmosfer ostatnio panuj
w domu, drobiazgi
umykaj ce jej uwagi. Ostre sprzeczki rodziców, gwa townie urywane, gdy wchodzi a która z có-rek, trzaskanie drzwiami, wszystkie te detale, których
Lindis, zapatrzona w siebie nastolatka, nie zauwa
a.
Jej agresywne pytanie zadzia
o jak iskra powo-duj ca wybuch.
Matka wsta a z pa aj cymi policzkami i podesz a do okna. Nagle córka dostrzeg a j w nowym wietle. Nie by a ju tak m oda, elegancka ani pew-na
siebie. Na u amek sekundy Lindis ujrza a jej na-g , bezbronn twarz.
Ale to trwa o tylko moment. W nast pnej chwi-li matka przybra a sw mask i powiedzia a, nie pa-trz c na Lindis:
- Twój ojciec? Twój ojciec nigdy nie dba o cie-bie. Poszed sobie i zostawi mnie z tob na karku. By tchórzem, zawsze uciekaj cym przed
odpowie-dzialno ci . Dla mnie poczucie odpowiedzialno ci by o najwa niejsz spraw w yciu. Sama zapraco-wa am na moj obecn pozycj mimo
utrudnienia, jakim dla mnie by
. Tego mi nikt nie odbierze!
Lindis zmarszczy a czo o.
- Ojciec uciek ? Przecie widzia am go w szkole - b kn a niepewnie. - Nawet ze mn rozmawia , to znaczy mnie strofowa , ale on tak zawsze.
Dla-czego nigdy nie powie nic mi e...
Matka sta a nadal przy oknie, znów ch odna i wynios a, pomimo zap akanych oczu, czerwonych plam na szyi zdradzaj cych gorycz przekwitania i
osów cho raz nie uczesanych idealnie.
- Nie mówi o moim m
u - powiedzia a lodo-watym tonem. - Mówi o twoim biologicznym oj-cu. O tym, który obiecywa mi z ote góry i lata
szcz
cia. Niech to, musia am do wszystkiego doj
sama. A on? Po prostu znikn ! Wiele, wiele lat te-mu. Mówi , e jedzie do Australii, ale nie wiem,
do-k d go zanios o.
Prawda powoli dociera a do Lindis. Wi c to dlatego ojciec prawie nigdy jej nie zauwa
poza przypadkami, gdy jej robi wyrzuty!
Mia a w g owie taki zam t, e trudno jej by o skupi si na tym, co mówi matka.
- Tak to ju jest, gdy wychodzi si za m
za czaruj cego wdowca z córk . By aktorem podzi-wianym przez wszystkich, ale bez pracy. No, mo- e
tylko w reklamówkach. Na co mi by ten lub? Dosta am rozwód po tym, jak dowiedzia am si , e uton . Nie wiem, czy to prawda, ale nie dbam o to.
Mia am go dosy raz na zawsze! A gdy twój ojciec si o wiadczy ...
Lindis podnios a r
.
- Chwileczk ! Ten, który si o wiadczy , nigdy wi c nie by moim ojcem?
Matka odwróci a si w jej stron z zaci
twarz .
- Zajmowa si tob przez te wszystkie lata, za-pewni ci byt, wi c nie uwa am, e masz prawo na-rzeka .
- Przecie tego nie robi . Ale nie o to mi chodzi. Mówi
, e pierwszy m
by wdowcem z córk . Ta córka to ja?
- No, a kto? Zostawi mnie z dzieckiem innej kobiety! Jakie mia am szanse na ponowne zam
pój cie? Ale uda o mi si !
Lindis nie by a w stanie podziela triumfu mat-ki. By a zdezorientowana, nie mog a posk ada fragmentów w ca
.
- Czy to znaczy, e nie jeste moj matk ?
Matka prychn a.
- Nie, a widzisz jakie podobie stwa? Ale uwa- am, e dobrze spe ni am swój obowi zek. Nigdy ci niczego nie brakowa o, przyznasz sama!
Spojrza a na sw przybran córk , jakby widzia- a j po raz pierwszy.
- Ale ty jeste chuda!
- Prawda? - rozja ni a si na chwil Lindis. - I schudn jeszcze bardziej!
- Lindis! - wykrzykn a, wreszcie przestraszona, matka. - Chyba nie masz... nie jeste ...
Krótka chwila rado ci min a. Lindis ujrza a na-gle swoj sytuacj w nowym wietle i poczu a, jak ogarnia j zimna fala samotno ci i wyobcowania.
- Oszukali cie mnie! - krzykn a, trac c panowanie nad sob . - Ca e ycie mnie oszukiwali cie! Nic nie mam wspólnego z waszym sztucznym
domem lalek!
Wybieg a na dwór.
Musia a ucieka , ucieka od tego bólu!
ROZDZIA II
Bardzo szybko Lindis zauwa
a, e straci a swo-j dawn dobr form . By a tak s aba i zm czona, e niemal wlok a nogi za sob , staraj c si
wybiec spomi dzy domów. Musia a nawet zwolni , eby nie upa
.
Co si ze mn dzieje? pomy la a zirytowana.
W g bi duszy jednak zna a odpowied na to py-tanie. Po prostu nie mia a w ustach porz dnego po-si ku ju od kilkunastu dni.
No i co z tego, za to jestem szczup a, uzna a bun-towniczo. Nikt nie mo e powiedzie , e jestem t u-sta i niezgrabna, a ju na pewno, je li jeszcze
schud-n par kilo.
Zatrzyma a si , nagle bezradna. Na co si przy-da to chudni cie, je li nikt, nikt na ca ym wiecie si ni nie przejmuje? Nawet nie ma ju rodziny!
Wszystko by o k amstwem od pocz tku do ko ca.
Bezwiednie zacz a i
wzd
ska nad morzem. Nie zwróci a uwagi na to, e lód ci wod w ka-
ach na skale, e nieg ju zd
stopnie na
wrzosowisku, nie zauwa
a czerwono zachodz -cego s
ca.
Sz a zrozpaczona, zbuntowana, ze wzrokiem przes oni tym zami, nie widz c, gdzie stawia sto-py. Nagle po lizgn a si na oblodzonym kamieniu i
straci a równowag . Zaciekle walcz c o jakie za-czepienie dla nóg czy r k, zsuwa a si nieub aganie na dó . Wyl dowa a na piaszczystym skrawku
-du, ponad którym wznosi y si strome, wyg adzo-ne ska y. Fale uderza y o nie rytmicznie, mocz c jej buty i spodnie.
Upadek okupi a kilkoma otarciami, ale nie to by o najgorsze.
Znalaz a si w pu apce!
Próby wspi cia si po ska ach spe
y na niczym.
Popatrzy a zdesperowana w morze. Któ jednak o tej porze, na przedwio niu, wybiera si na ryby? Wi ksze statki t dy nie przep ywa y, mia y inn
tra-s . P ywali tu tylko niedzielni w dkarze.
Dopiero teraz spostrzeg a, e s
ce ju niemal zasz o, by o dok adnie na linii horyzontu. Musia a d ugo tak chodzi , pogr
rozmy- laniach.
Spojrza a na ska y. Dostrzeg a lad, który przy-prawi j o kolejny szok. Linia przyp ywu!
Wi c dochodzi a tak wysoko! Woda si ga aby jej ponad tali . Ale czy to na pewno jest najwy szy poziom? Codziennie chyba a tak si nie
podnosi?
Lindis ogarn a panika. Zawo
a o pomoc, naj-pierw ostro nie, onie mielona w asnym g osem w tej pustce, potem g
niej. Jeszcze kilka razy.
Któ j us yszy?
Ma wej
do wody i p yn
? Fale wydawa y si agresywne, mog y ni uderzy w ska y. Nie wiedzia- a zreszt , jak daleko jest do p askiego brzegu,
nic nie widzia a z tego os oni tego miejsca.
Woda by a zreszt okropnie zimna. Ju dawno zlodowacia y jej uda.
Co za beznadziejna sytuacja!
Ja przecie chc
, stwierdzi a ze zdumieniem, mimo e w ci gu ostatniej godziny przez g ow przelatywa y jej nawet samobójcze my li.
wiado-mi a to sobie teraz, gdy mier naprawd zajrza a jej w oczy. Przecie nie mog narzeka . Czy moja tak zwana matka nie zajmowa a si mn
przez te wszystkie lata? Gra a co prawda m czennic , ale te-raz ju rozumiem lepiej, dlaczego. Przecie to nie-zwyk e, e wzi a odpowiedzialno
za
cudze dziecko. A mój w asny tatu po prostu uciek .
Kim on móg by ? A mama?
Mo e mam gdzie krewnych?
A nazwisko? Nazywam si Bergstrom, jak ca a rodzina. Czyli ojciec mnie adoptowa .
Mi o z jego strony. Cho poza tym nie okaza mi wi kszego zainteresowania, to pewne.
Cho , mo e? Na pocz tku? Ale gdy pojawi a si Karin, jego w asna córka, istnia a ju tylko ona. Wszystko kr ci o si wokó niej.
Chyba mo na to zrozumie ?
Ale czy musz ?
Lindis czu a, e ca y jej wiat run jak domek z kart. Tak, bardziej stabilny nigdy nie by , mimo stara tych dwojga obcych ludzi.
To nie by a przecie normalna adopcja, w której dwoje ludzi decyduje si na w
nie to dziecko, które oboje wybrali. Na w
nie to jedno. Nie, ona
wyl -dowa a im prosto na kolanach i matka, dla której obowi zek by spraw
wi
, poczu a si zmuszona do dalszego zajmowania si córk swego
zaginione-go m
a. Wstyd jej by o odda dziecko, a e nie chwali a si jego pochodzeniem? Musia aby si wte-dy przyzna , e zosta a porzucona! Nie,
dosy tego, niechciane dziecko nie powinno tak my le .
Wi ksza fala ochlapa a Lindis. Dziewczyna za-dr
a z zimna.
Pasek piasku zw zi si do szeroko ci jej stóp.
- Ratuuunku!
Zawo
a jeszcze kilka razy coraz bardziej roz-paczliwie.
Nagle zesztywnia a. Wyda o jej si , e co us y-sza a nad sob .
Spojrza a w gór .
Kto sta i patrzy na ni . Ulg odczu a jak otu-laj ce j ciep o.
Z tej perspektywy dostrzeg a tylko bia y kombi-nezon i buty na grubych podeszwach. Mo e to ja-ki monter?
- B agam, pomó mi si st d wydosta - j kn a. - Idzie przyp yw, strasznie zmarz am.
Pewnie by a ju sina z zimna, ale teraz nie my- la a o swym wygl dzie. Wa niejsza by a ta posta na górze.
Nagle jednak znowu przenikn o j zimno.
Cz owiek znikn .
- Wracaj, do dia...
Nie, nie przeklinaj. Nie histeryzuj. Kto ci zo-baczy , wi c masz szanse na ratunek. Spokojnie, on wróci. Na pewno poszed po pomoc. Zaraz przy le
helikopter albo ód , albo co takiego.
Po skale jak blady w
sp yn a lina.
No, dobre i to. Kto jeszcze zawi za na niej w -z y, eby Lindis by o atwiej.
Z trudem chwyta a sztywnymi palcami lin , jed-nak, z najwi kszym wysi kiem, uda o jej si wspi
na gór . Nikt jej nie wci gn .
Wreszcie poczu a such , tward i równ ska pod palcami. Lina prowadzi a dalej, a do k py kar owatych sosen. Do jednej z nich by a
przymo-cowana.
Dzi ki ci, sosenko!
Wybawiciela nie by o nigdzie wida .
Dziwne! Ludzie lubi , gdy si im dzi kuje i chwali za okazan pomoc.
- Dzi kuj ! - zawo
a w pustk . - Bardzo dzi -kuj !
By a jednak tak wyczerpana, e nie mog a stan
. Le
a na plecach z rozrzuconymi ramionami, nie-zdolna do ruchu. Z trudno ci wci ga a
powietrze do p uc, serce bi o tak mocno, e a bola o, w g o-wie jej si kr ci o.
e te mam tak s ab kondycj , pomy la a z za-mkni tymi oczami. To niepodobne do mnie. Wie-le razy o ma o nie pu ci am liny. Na nic nie mam
si y!
Nagle poczu a, e nie jest ju sama. Wyczuwa a czyj
obecno
tak wyra nie, jakby jej dotyka a.
- Jeste chora? - spyta kto .
Otworzy a oczy.
To by on, ten ubrany na bia o monter.
Poczu a si niepewnie, patrz c na niego z ziemi. Zerwa a si na nogi i zachwia a.
czyzna wyci gn r
, eby j podtrzyma .
Wtedy wreszcie mu si przyjrza a. No, w
ci-wie nie ca kiem, bo una zachodz cego s
ca j o lepia a i widzia a nieznajomego jako czarny zarys
na tle nieba. Przesun a si odrobin i wtedy mog a normalnie patrze .
Wci gn a g boko powietrze.
Nigdy jeszcze nie widzia a tak przystojnego m
-czyzny! Mia kruczoczarne, lekko faluj ce w osy, jego kombinezon nie by bia y, w
ciwie mieni si
srebrzy cie. U pasa, okalaj cego silnie zbudowane cia o, wisia pod
ny woreczek.
Ca a ta sytuacja wydawa a si dziewczynie kom-pletnie nierzeczywista. Czas jakby zatrzyma si w miejscu, fale uderza y miarowo o ska y, wiatr
wista . Mia a wra enie, e ca y wiat sk ada si tyl-ko z tego uroczyska. Nieznajomy patrzy na ni tak intensywnie, jakby chcia j przejrze na wylot i
po-zna do g bi.
Nie móg by Norwegiem, nie umia a te odgad-n
, sk d pochodzi . Jednego by a pewna: mia a do czynienia z cz owiekiem inteligentnym, o
ogromnej kulturze osobistej. Oczy pod mocno zarysowanymi brwiami by y pod
ne, lekko sko ne, ale nie w spo-sób orientalny, nos prosty i krótki, a
linia ust bardzo interesuj ca: mocna i zdecydowana, lecz z ledwie zau-wa alnym grymasem w k cikach, wiadcz cym o po-czuciu humoru. Twarz,
cho opalona s
cem i wia-trem, sprawia a wra enie wyrze bionej z marmuru.
Najbardziej jednak zaskoczy Lindis kolor oczu nieznajomego. T czówki mia jasne, mieni ce si od szarego do zielonego, jak oczy kota albo istot
yj -cych w morzach czy rzekach; by o to niezwykle fa-scynuj ce. W
ciwie samo pojawienie si tego m
czyzny by o niespodziewane, jak grom z
jasnego nieba.
Lindis wci gn a gwa townie powietrze. On te si jakby odpr
.
- Twoja obecno
zaskoczy a mnie - u miechn si . - Nie przypuszcza em, e spotkam tu ludzi.
Wreszcie odzyska a zdolno
mówienia i mog a podzi kowa mu za uratowanie ycia. Zby j stwierdzeniem, e nie chcia jej potem przeszka-dza ,
ale poniewa zobaczy , e nie jest w stanie usta na nogach, wróci . Przeprasza za k opot.
Nie chcia przeszkadza ? Przeprasza? O co mu chodzi?
- Co pan tu... co tu robisz? - spyta a Lindis.
- A, to - otworzy d
i pokaza ma y kamie . - Zbieram próbki minera ów.
Mia szczup e d onie o niezwykle d ugich pal-cach.
- Jeste geologiem?
Patrzy na ni przez chwil , zastanawiaj c si , a pomy la a, e u
a niew
ciwego s owa. Wreszcie u miechn si .
- Tak. W ka dym razie prawie.
Lindis spróbowa a odgadn
, ile móg mie lat. Chwilami wygl da na ch opaka, a chwilami na trzy-dziestolatka. Uzna a, e ma dwadzie cia kilka lat.
- Szukasz jakich specjalnych okazów? - spyta- a z nadziej , e nie zabrzmi to g upio.
Bardzo chcia a wywrze na nim wra enie osoby inteligentnej. Zrobi a krok w jego stron , lecz zatrzyma a si , gdy si cofn . Opu ci j zapa i sta- a
bezradnie, kopi c ziemi czubkiem buta.
Wtedy podszed do niej i pokaza zawarto
wo-reczka.
- Nie, nie szukam konkretnego minera u, zbie-ram tylko takie, których wcze niej nie widzia em. Du o ciekawych rzeczy tu znalaz em. Bior je do...
laboratorium.
Lindis by a jeszcze zbyt oszo omiona, aby zau-wa
t ma przerw mi dzy s owami.
te kamyki z pla y.
Dlaczego jej g os zabrzmia tak niepewnie? Bro-da jej dr
a tak, e nie panowa a nad ni .
- Tak, stamt d z do u. Potrzeba mi b dzie jeszcze du o wi cej tych próbek, ale nie mia em czasu.
Lindis przerwa a mu bez namys u:
- Och, mo e mog abym ci pomóc? Ja... To zna-czy, je li nie b
przeszkadza ...
Spojrza a na niego z l kiem. Znów zachowa a si beznadziejnie. Narzuca a si . Zupe nie nie mia a do- wiadczenia w kontaktach z ch opakami.
Otrzyma a jednak uprzejm odpowied :
- B
wdzi czny za pomoc. Jest tu du o rzeczy do zbadania. Ale teraz jest ci zimno, masz mokre ubranie, powinna i
do domu.
- E, tam, dam sobie rad - odpowiedzia a bu -czucznie, cho szcz ka a z bami z zimna.
Patrzy na ni przez d
sz chwil , co j jeszcze bardziej zbi o z tropu. Wyci gn w ko cu z wo-reczka niebieski jak lawenda szalik i owin go
wokó jej szyi. By niewiarygodnie mi kki, jak puch. A jak grza !
- Pomaga? - spyta .
- O, tak! - szepn a. Ciep o rozchodzi o si po jej ciele. - Niesamowicie!
Przez moment wygl da na zaniepokojonego, zaraz jednak poprosi :
- Postaraj si znale
jak najwi cej ró nych ka-mieni, zarówno tych wyg adzonych przez morze, jak i tych o ostrzejszych kraw dziach.
Lindis ochoczo zesz a na pla
, która zreszt by- a zadziwiaj co blisko tej zatoczki, do której nie-chc cy si zsun a, i zacz a zbiera kamienie.
Wy-pycha a nimi kieszenie swetra, a zupe nie straci fason. M
czyzna te szuka . Ca y czas rozmawia-li ze sob , to znaczy papla a g ównie Lindis.
Naj-pierw o ka dym kamieniu, gdy ka dy by godny wzmianki, potem o swoich zmartwieniach. Zanim si zorientowa a, opowiedzia a mu ca sw
histo-ri . On odpowiada i pyta o ró ne rzeczy, a Lin-dis czu a si swobodna jak nigdy dot d. Nie kr -powa a si ju , nie l ka a, e si wyg upi. Po raz
pierwszy czu a, e mo e by z kim szczera i natu-ralna bez obawy, e ten kto j wy mieje czy spoj-rzy z pogard .
Najbardziej nieznajomego zaintrygowa o o wiadczenie Lindis, e szczególnie interesuje j pa-leozoologia, e wie „wszystko” o wymar ych
zwie-rz tach. Zawsze j ciekawi y, o wiele wcze niej, ni Steven Spielberg nakr ci „Park Jurajski”. Jej wybawca nie móg si nas ucha do syta. Nagle
wyda- o si jej, e mo e sobie z niej artuje. Nie zd
a g
no wyrazi w tpliwo ci, gdy powiedzia , e wie-dza na ten temat ma wielkie znaczenie dla
jego bada . Wyda o jej si nieco dziwne, e geolog nie stu-diowa paleontologii, ale rado
ze znalezienia przy-jaciela zatar a to wra enie.
Zorientowa a si nagle, e za bardzo si oddali a, a poniewa kieszenie i rodzaj worka, jaki zrobi a, podwin wszy sweter, sta y si bardzo ci
kie,
po-bieg a z powrotem do nieznajomego. Wci
zadzi-wia j sw urod .
- Nie zauwa
am, e a tak daleko odesz am. S ysza am ci tak dobrze, to pewnie dzi ki wiatro-wi - za mia a si . - Oto moja zdobycz.
Zrzuci a zebrane kamienie, wyg adzi a rozci -gni ty sweter i czeka a na jego os d.
Podszed do niej. Lindis a ugi y si kolana, gdy poczu a jego blisko
. Zupe nie jakby mia w sobie jak
magnetyczn si przyci gania.
Obejrza ka dy kamie . Wiele odrzuci , cz
w
bez wi kszego zainteresowania do worka, z kilku jednak wyra nie si ucieszy . Lindis poczu- a
wtedy, e zrobi aby dla niego wszystko.
W kieszeni namaca a jab ko i poda a mu je. Podzi kowa i schowa owoc do worka.
- Nie zjesz? - spyta a dziewczyna.
- Je li mo na, wola bym je zje
pó niej.
- Oczywi cie.
Lindis nagle u wiadomi a sobie, e zrobi o si bardzo pó no. Zapad ju zmrok. Z niech ci zdj
a pi kny szalik i odda a mu go. Od razu poczu a, jak
ostry wiatr przenika j na wskro , a jej mokre ubranie lodowacieje.
Nieznajomy w
szalik do kieszeni. Lindis nigdy jeszcze nie widzia a równie wspaniale zbudo-wanego m
czyzny: tak szerokiego w barach i
-skiego w biodrach. Pewnie jest niezwykle silny, po-my la a z podziwem zmieszanym ze strachem.
- No, musz ju i
do domu - rzuci jakby w od-powiedzi na jej my li. - Bardzo ci dzi kuj za po-moc, informacje i jab ko. I za to, e opowiedzia
mi
tyle o sobie. Bardzo to ceni . Zapami taj jedn rzecz: ludzie nie zawsze s tacy, jakie sprawiaj wra- enie. Mo e to brzmi banalnie, ale tak ju jest.
Wiem to. Wydaje ci si , e nikt o ciebie nie dba, ale gdyby zajrza a do wn trza dusz swoich bliskich, zobaczy- aby co zupe nie innego. Pod s owami i
czynami le-
my li, a pod nimi w
ciwe ja cz owieka. Widz , e nie za bardzo mnie teraz rozumiesz, ale pewnego dnia to pojmiesz. Tak w ogóle: czy
ty kogo lubisz?
Lindis patrzy a na nieznajomego zaskoczona. Te pytanie! Przecie lubi... no...
Och, nie! Nikt jej nie przychodzi do g owy! Po-za nim, oczywi cie, ale...
Nie zd
a zako czy my li, gdy przerwa jej spokojnie:
- Nie musisz liczy . Mo e zrozumia
, e ten problem nie jest taki prosty. No, id ju do domu, musisz by g odna.
- Nigdy nie jestem g odna - odpar a szybko, cho k ama a. By a tak g odna, e
dek a krzycza . Znów jeden z tych dni, pomy la a gorzko. Musi si
zaraz po
spa , eby nie rzuci si na jedzenie. Dotychczas jeszcze tego nie zrobi a, ale zdawa a sobie spraw , e to by oby niebezpieczne.
Aby oddali niezr czny temat, powiedzia a szybko:
- Dzi ki, e tu by
! Straci am nadziej , e kto mnie uratuje, tym bardziej kto tak... no, e w ogóle kto tu b dzie. Dzi kuj !
miechn si krzywo i przez to sta si jeszcze bardziej poci gaj cy.
- Znów marzniesz - stwierdzi . - Dasz rad doj
do domu? Wygl dasz na niedo ywion . Wszyscy tacy jeste cie?
Nie do ko ca zrozumia a to pytanie.
- Jacy wszyscy?
Nie odpowiedzia . Lindis w
ciwie by a dumna, e nazwa j niedo ywion . Oznacza o to, e cho daleko jej do idea u, to na pewno jest szczup a.
Pogr
ona we w asnych my lach rzuci a:
- Ale nie zaproszono mnie do Tone. Wszystkich zaprosi a, a mnie nie.
Popatrzy na ni badawczo.
- Chyba wiem dlaczego. Tone si ciebie boi, bo jeste zbyt adna.
- Ja? - wykrzykn a Lindis. - Wcale nie jestem adna. Jestem wielka, t usta i niezgrabna. Tak po-wiedzia a Inger - Lise.
- Przeciwnie! Zobacz sama! okcie ci stercz , r ce i nogi masz jak patyki. My lisz, e to adnie wy-gl da? Widzia em inne dziewczyny tutaj, mia y
kr
e ramiona i pi kne cia a. Mog aby pobi je wszystkie pod wzgl dem urody, gdyby nie by a ta-k wychudzon szczap . Rozumiem jednak, jeste
chora i dlatego wygl dasz tak brzydko.
Lindis nie zorientowa a si , e on chce j spro-wokowa i sprawi , eby odzyska a rozs dek. zy stan y jej w oczach.
- Nic nie rozumiesz. Jak mo esz mówi , e je-stem chuda? Ja chc by chuda, ale nie udaje mi si , mimo e wcale nie jem.
- Chcesz si jeszcze ze mn spotka , Lindis?
- Tak, bardzo - odpar a, zdumiona pytaniem.
- Wi c id do domu i zjedz co porz dnie. Bez oszukiwania! Powinna zacz
ostro nie i powoli zwi ksza porcje. Je eli nadal b dziesz si
odchu-dza , zniszczysz organy wewn trzne, a w ko cu umrzesz! Chcesz tego?
Czy nie chcia a tego? Przecie czu a, e wszyst-kim zawadza, chcia a uciec...
Zdarzy y si jednak dwie rzeczy: znalaz a si w rzeczywistym niebezpiecze stwie oraz spotka a wspania ego przyjaciela. To znaczy, on chcia
zo-sta jej przyjacielem. Je li zacznie je
. Czy chcia- a? Teraz, gdy zbli
a si do idea u? Mia aby to zmarnowa ?
A mo e nie przejmowa si s dem Inger - Lise, có ona znaczy a?
- Tak, chc - odpowiedzia a, ale zda a sobie spraw , e odpowiada na w asne my li, a nie na jego py-tanie. - To znaczy, nie chc . Nie chc umrze .
Nie teraz. Zrobi , jak mówisz.
- Wspaniale! I nie zapomnij opatrzy kolana!
- Sk d wiesz? - znów si zdumia a.
miechn si tylko i podniós d
w ge cie po-zdrowienia. Wspi si na ska y i znikn .
Lindis sz a do domu zamy lona. Czu a si o wie-le lepiej. Gdy dotar a do pierwszych zabudowa , spróbowa a nawet wskoczy na murek. Nie mia a
jednak do
si i upad a. No có , za mia a si do siebie.
W my lach powtarza a sobie ca rozmow z nie-znajomym. A si wzdrygn a, gdy u wiadomi a sobie, e zapomnia a go spyta o imi . Sk d by ? I
dok d po-szed ? Przecie tam nikt nie mieszka . adnego domu, same wrzosowiska i nieu ytki.
No, mo e zna jaki skrót.
Najgorsze, e si nie umówili! A je li go ju nie zobaczy? By taki mi y. Wydawa o si , e si dobrze rozumiej , cz sto odpowiada jej, niemal zanim
za-da a pytanie. To w
nie o takim przyjacielu i kole-dze marzy a. Fakt, e by tak m ski i przystojny, na pewno stanowi zalet , ale nie liczy si
najbardziej.
Czyli jednak by Norwegiem, mówi bez adne-go akcentu. A g os...
os?
Zaraz, jaki on mia g os? Absolutnie nie mog a sobie przypomnie jego g osu. A przecie nie tak dawno si po egnali! Stara a si sobie go
przypomnie ze wszystkich si , lecz nie mog a. Jak go znów spotka, a musi, inaczej ycie straci sens, to zwróci uwag na jego g os.
Wcale go nie pami ta a.
ROZDZIA III
Powrót do jedzenia nie by jednak taki prosty, jak s dzi a. A naprawd si stara a. Okaza o si , e sam widok po ywienia j odrzuca . Organizm jak
gdyby odmawia jego przyj cia. Jaka bariera w mózgu mówi a: nie jedz, bo b dziesz gruba i brzydka! Pierwszego dnia nic si jej nie uda o prze kn
.
Ratunku! pomy la a. Czy zabrn am a tak da-leko? Pomocy! A je li ju nie b
w stanie nic zje
? Czyta am o takich przypadkach...
Lindis nie wiedzia a, e cho znalaz a si w stre-fie zagro enia, nie grozi a jej mier . Jeszcze nie. Osoba cierpi ca na anoreksj i pragn ca
wylecze-nia jest w o wiele lepszej sytuacji ni taka, która nie chce przyzna si przed sam sob do choro-by. Lindis na szcz
bulimi . Ob- eranie si , a potem wymuszanie torsji wydawa o jej si po prostu obrzydliwe, nie by a w stanie te-go zrobi . Nie chcia a by nieapetyczna...
Dziewczyna mia a niezwyk e szcz
cie, e zosta- a obudzona na czas.
Powrót do normalno ci by jednak trudny. L k przed jedzeniem wci
jej nie opuszcza . Ka demu k sowi towarzyszy y wyrzuty sumienia. Zmusza a
si jednak do tego, co jeszcze niedawno wydawa o si jej nie do pomy lenia: stara a si przybra na wa-dze. Pi a niewielkie ilo ci mleka i nawet
próbowa a takich zakazanych s odko ci, jak ciastka z kremem. To jednak si nie udawa o. Czu a md
ci na sam my l, e mia aby je
co takiego.
Jedno wiedzia a na pewno: musia a znów spotka swego wybawiciela. Ale jak?
W domu nie zasta a rodziców. Matka by a pewnie na jakim zebraniu, a ojciec zosta jeszcze w szkole. Ostatnio cz sto tak robi .
Trzeciego dnia Lindis zrozumia a, e potrzebuje pomocy. Najch tniej pobieg aby na uroczysko, ale nie mog a, poniewa nie zacz a je
. Tylko
troch mleka, pó talerza zupy... Tyle co nic.
Posz a do szkolnego lekarza.
Lekarz dobrze zna wszystkich w tej miejscowo ci. Dzieci leczy od niemowl ctwa poprzez choro-by wieku dzieci cego.
Lindis przesz a od razu do sedna sprawy:
- Wydaje mi si , e mam anoreksj . Chcia abym z tego wyj
.
Poprosi j o zdj cie bluzy i koszulki. Na widok ods oni tego cia a dziewczyny a si lekko wzdry-gn .
- Twoi rodzice ci nie ogl dali?
- Raczej nie - stwierdzi a Lindis z rezygnacj . - Mama powiedzia a co przedwczoraj, ale chyba za-pomnia a.
Lekarz westchn g boko. Spyta , jak to si wszystko zacz o. Z wahaniem opowiedzia a mu o tej fatalnej lekcji gimnastyki. Nie zdradzi a, z czyich
ust pad y te brzemienne w skutki s owa, ale doktor od razu odgad .
- To pewnie moja jadowita s siadeczka, Inger - Lise, która chwali si wszem i wobec, jaka jest drobna i krucha. Nie zwracaj na ni uwagi. Jest po
prostu zazdrosna! Uwa a, e wszyscy inni s góra-mi t uszczu niezale nie od tego, jak naprawd wy-gl daj .
Lindis a si za mia a.
- No, ja nie jestem adna.
- Tak uwa asz? - zastanowi si lekarz. - No tak, raczej by
adna. By
wtedy sob , a nie tym wy-suszonym szkieletem. Nie jeste doskona
ci ,
ale bije od ciebie blask, którego inne mog ci tylko za-zdro ci .
Dziewczyna ch on a jego s owa. Czu a, e to cz
terapii, ale przecie zgadza y si z tym, co mówi jej przyjaciel ze ska . Czy odwa y si im
uwierzy ?
Doktor otrze wi j :
- Musz jednak przyzna , e ten blask ostatnio nieco przygas . Nie jeste ju pogodna.
- Nie wiem, czemu - szepn a. - Czuj si nie-chciana.
Lekarz popatrzy na ni uwa nie.
- Raczej nie masz powodu. Tacy wspaniali rodzi-ce, mi a siostrzyczka, tyle kole anek...
Nie odrzek a nic. Wiedzia a ju teraz, e wina le y po obu stronach.
da a mi
ci od innych, ale czy da-wa a co w zamian? „Jeste w trudnym
wieku”, mówi-li niezale nie od tego, co zrobi a. Mo e i tak. A nu nie jest z ni tak le? Gdyby dano jej troch czasu...
Lekarz pouczy j , jak mo e przybra na wadze. Poprosi , eby przejrza a si w lustrze wisz cym na cianie.
- Jestem strasznie gruba - mrukn a.
Doktora najwyra niej to zaniepokoi o.
- A wi c nie ogl daj si ju wi cej w lustrze. Masz si kim zaj
? Mo esz zapomnie na troch o swo-jej szanownej osobie? Masz psa?
- Ha! - wykrzykn a gorzko. - Próbowa am kil-ka lat temu. Us ysza am najstanowczejsze „nie” w moim yciu.
- Najbardziej stanowcze - poprawi lekarz odru-chowo. - Dobrze, przyjd do mnie pojutrze, usta-limy wtedy terminy kontroli. Przepisz ci tabletki
stymuluj ce apetyt...
Mówi dalej, roztaczaj c przera aj ce wizje zni-szczonych nerek i w troby, rozregulowanego uk a-du trawiennego, ustania miesi czki, psucia si
-bów... Lindis z dum przyzna a, e tak daleko jeszcze nie zasz a.
Doktor kontynuowa wywód, wspominaj c szko-dy w uk adzie kostnym, zmiany w mózgu... To dopiero powa nie j zaniepokoi o, bardzo bowiem
ce-ni a swój mózg. Zako czy wizj ca kowitego za a-mania organizmu i jego mierci.
Mi e widoki na przysz
, nie ma co! Lindis jed-nak by a wdzi czna lekarzowi za wsparcie mimo tych czarnych barw. Chcia przecie jej dobra!
Da sobie rad . To b dzie trudne, wiedzia a. Jed-na jej po owa chcia a jeszcze schudn
, podczas gdy druga chcia a zas
na spotkanie z
wybaw-c znad morza. Sama Lindis by a gdzie po rodku...
Wesz a do domu z mocnym postanowieniem przeproszenia za swoje zachowanie w ci gu ostat-niego roku. Niestety, dom, jak zwykle, by pusty.
Ca a zmobilizowana odwaga powoli uciek a. Po-czu a, jak gdyby nikogo nie obchodzi o, gdzie by- a ani co robi a. Czy ju spisali j na straty? No tak,
mog a tylko sobie za to podzi kowa . Szcze-rze mówi c, bywa a niezno na...
Nie mog a si powstrzyma i przepyta a si dys-kretnie, jakby mimochodem, czy w okolicy nie po-jawi a si ostatnio jaka grupa geologów. Nikt o
ni-czym nie wiedzia . Nie odwa
a si docieka , czy kto nie widzia niezwykle przystojnego nieznajo-mego, aby nie wyda si naiwn .
Powinna sama pilnowa swych rozlicznych zna-jomych...
Pi tkowy wieczór u Tone zbli
si przera aj co szybko. Lindis co si zacz o marzy , ale nie chcia a si do tego g
no przyzna . Na razie
powiedzia a Tone, e tego wieczora jest zaj ta, ale je li zajdzie co nieprzewidzianego, to mo e... Zosta-wi a sobie ma furtk .
To si nie mo e uda ! Na pewno ju dawno st d wyjecha ...
We wtorek po po udniu nie wytrzyma a.
Po szkole wróci a do pustego domu i spróbowa- a wmusi w siebie nieco jedzenia. Sko czy o si jednak na chlupocz cej w
dku fili ance
czeko-lady. Potem pow drowa a nad morze.
Wiosna jeszcze nie nadesz a. W ostrym powie-trzu fruwa y ma e p atki niegu.
Na pla y nie dostrzeg a nikogo, ska y tak e by- y puste. Czegó oczekiwa a?
Gdyby tylko wiedzia a, kim jest, mog aby go od-szuka . A tak musia a czeka , a on da znak Niby dlaczego mia by to zrobi ? Nie by a adn
pi kno- ci . Czy chcia by mie co wspólnego z jak
siedem-nastolatk , no, prawie osiemnastolatk ? Dziewczyn zaj
rozmy laniem o w asnej
figurze, ebrz
o okruchy sympatii, a nie interesuj
si zmartwie-niami innych? Nienawidz
po owy wiata, mówi -c tylko o sobie? Dziewczyn ,
która nie spyta a swe-go najlepszego przyjaciela o imi ?!
Bezwiednie zacz a zbiera kamyki.
Gdy s
ce zacz o zachodzi , uzbiera a ju nie-z y ich pagórek. Co najmniej setny raz spojrza a w kierunku ska , gdzie wtedy znikn . By a ju kil-ka
razy na górze i wpatrywa a si w dal, ale nikogo nie dostrzeg a. Tylko pofa dowany, kamienisty te-ren z wrzosami i k pkami drzew.
Zrozpaczona i zmarzni ta snu a si wzd
pla- y, kopi c nog piasek. By a przygn biona. On nie przyjdzie, powinna to przewidzie . Ale nie chcia a.
Mo e szuka minera ów gdzie indziej? O co mu w
ciwie chodzi o? Tyle papla a o swoim yciu, nie da a mu powiedzie nic o sobie. By geologiem -
prawie - i dostarcza próbki do jakiego laborato-rium. To wszystko, co o nim wiedzia a. Niewiele...
Ogarn a j ochota na rozwalenie piramidki ka-mieni, ale si rozmy li a. Niech sobie le y na pa-mi tk niespe nionej mi
ci!
Niespodziewanie poczu a, jakby przep yn a przez ni jaka fala. Zesztywnia a. Nie mia a odwagi si odwróci .
By tu! By niedaleko, czu a to tak wyra nie, jak-by go widzia a.
Powoli si obróci a. Daleko na skale, odcinaj c si na tle nieba, sta on. Lindis zrobi o si gor co. Pomacha a do niego, a on w odpowiedzi podniós
. Po chwili by ju na pla y i zbli
si do niej.
Lindis zachowa a w pami ci wyidealizowany obraz m
czyzny, mimo to dozna a szoku. W
ciwie zapo-mnia a, jak bardzo by fascynuj cy i
przystojny. Nie-samowite, mieni ce si zieleni oczy a za wieci y spod czarnych brwi, gdy u miechn si do niej, uka-zuj c bia e, mocne z by.
Porusza si mi kko jak kot, cho by solidnie zbudowany. Mia na sobie ten sam kombinezon, ale ju bez woreczka u pasa.
- Ja... nie s dzi am, e przyjdziesz - odezwa a si Lindis, szcz
liwa.
- Analizowa em próbki w laboratorium - odpowie-dzia . - Teraz mog troch odpocz
. D ugo tu jeste ?
- Nie, dopiero przysz am.
Spojrza na piramidk kamieni i pewnie pomy- la swoje, ale tylko si u miechn .
Lindis nie mog a rozgry
, sk d pochodzi. Nie by Latynosem ani Arabem, mimo e dostrzega a jaki azjatycki rys w twarzy, co w oczach i ko ciach
po-liczkowych. Wiele innych cech wyklucza o jednak orientalny rodowód. W ogóle nie pasowa do adne-go ze znanych Lindis typów antropologicznych.
- Wydaje mi si , e masz dzi bardziej zaró o-wione policzki - rzuci zamy lony.
si rozja ni a.
- O, tak, chodz do lekarza. Pomaga mi powróci do normalnego jedzenia. Troch mi to wolno idzie, musz przyzna . Nie mog przezwyci
strachu przed przytyciem. Ale si nie poddaj . Wytrzymam. Dzi ki, e mówi
o mnie takie okropne rzeczy!
- Doprawdy, mówi em?
- No, a wychudzona szczapa? Tak mnie nazwa-
. Mówi
o innych mi ych dziewczynach z ró -nymi kr
ciami. To zrobi o na mnie wra enie. O
wiele wi ksze, ni gdyby mi wspó czu .
- Musz przyzna , e zrobi em to celowo - za- mia si . - Chcia em ci nastraszy .
- I uda o ci si ! Stara am si tak e wi cej my le o innych. Mia am przeprosi przybran matk za mo-je niezno ne zachowanie. Ale nigdy nie by o jej
w do-mu, tak jak ojca i Karin. Zawsze co maj do roboty.
- A ty?
- No... zdarza si . S yszysz, jaka jestem mi a?
nie. Je li jest co , co nikomu nie sprawia przyjemno ci, to w
nie skwaszona mina. To najwi kszy wróg cz owieka w
- Zapami tam to sobie. Trudno by zadowolo-nym, maj c uczucie, e si komu zawadza.
Jedna my l nie dawa a jej spokoju. Ogarn a j nieodparta ch
spytania go o co , jednak strasznie si kr powa a.
- No? - rzuci , zerkaj c na ni z ukosa. - O co chcia
zapyta ?
Mówi tak przyja nie, e zebra a ca odwag i zaryzykowa a:
- Mam i
do... kole anki w pi tek wieczór. No i pomy la am... - g os jej zamiera , wi c doko czy- a niemal niedos yszalnie: - Zastanawia am si , czy
nie móg by pój
tam ze mn .
ugo patrzy na ni . Dziewczyna zerkn a na niego, za enowana. Dlaczego tak od razu go spy-ta a? Dopiero co si przywitali. Powinna by a
za-czeka . Albo da spokój.
- Dzi kuj , e mnie zaprosi
- odpar w ko -cu. - Niestety, nie mog .
Czy by zgas o s
ce? Dlaczego wszystko tak poszarza o?
- Aha - zawiesi a g os. - Jeste zaj ty?
- Nie, nie jestem. To po prostu... Tak, to niemo -liwe.
- Ale dlaczego?
Widzia a, jak mi
nie jego twarzy napinaj si pod skór , jednak nie odpowiedzia . Patrzy w mo-rze. Lindis grzeba a nog w piasku, bole nie
zawie-dziona. W
nie sobie u wiadomi a, jak bardzo chcia a, eby on poszed z ni do Tone. Wcze niej my l ta tkwi a gdzie g boko,
nieu wiadomiona.
Dotkn delikatnie jej w osów. Serdecznie, jak-by odgadywa jej rozczarowanie i chcia pomóc, ale nie móg . Wydawa o si , e jest mu równie
przy-kro, jak jej.
Zadziwiaj ce, jak bardzo dobrze wyczuwali swo-je nastroje. Pasowali do siebie jak nikt inny!
Mimo to by o w nim tyle zagadek. Na przyk ad to, e zawsze si odwraca , kiedy mówi . A je li nie, to patrzy na ni tak intensywnie tymi swoimi
ja-snymi oczami, jakby j hipnotyzowa .
Nagle przypomnia a sobie, e postanowi a zwróci uwag na jego g os. Dziwne, nadal nie mog- a stwierdzi , jak mia barw . Chyba bardziej
pa-sowa a niska. Teraz pos ucha.
- Czy laboratorium jest daleko st d? - spyta a.
Jego pod
ne, sugestywne oczy popatrzy y na ni z góry. Tym razem nie da si im rozproszy . Zmusi a si do patrzenia na jego usta.
- Nie, to niedaleko.
Lindis poczu a lodowaty dreszcz.
Z niezwyk wyrazisto ci us ysza a szum fal.
Unios a dr
d
ku twarzy, jakby w obronie.
Odpowiedzia , s owa s ysza a wyra nie. Jednak nie poruszy ustami, nie wydoby
adnego d wi ku.
Jego odpowied Lindis us ysza a w swojej g o-wie!
On nie mia g osu!
ROZDZIA IV
Lindis zacz a krzycze .
Krzycza a z ca ych si , uciekaj c w panice w kie-runku osady. W
ciwie nie w strachu, a w prote- cie. W prote cie przeciw z emu losowi, który
odbiera jej jedynego przyjaciela, jakiego kiedykol-wiek mia a. W ostatniej chwili dostrzeg a, jak jego oczy robi si ogromne ze zdziwienia i strachu.
ysza a jego mi kkie, szybkie kroki za sob i czu- a, jakby co j zmusza o do zatrzymania. Wyt
y- a jednak wszystkie si y i bieg a dalej, zapadaj c
si w piasku po kostki. Wydawa o jej si , e to scena z jakiego sennego koszmaru.
Gdy dotar a do ska , nogi odmówi y jej pos u-sze stwa. Zu
a ca kiem swoje n dzne si y.
On ju jej nie goni , nie s ysza a jego kroków. Gdy tak sta a oparta o skaln
cian , staraj c si odzyska oddech, poczu a co przedziwnego.
Co otuli o j ze wszystkich stron, jakby mg a ciep a, bezpiecze stwa i przyja ni. Wra enie by o tak silne, e osun a si na kolana. Z czo em
wspar-tym o zimn ska rozp aka a si g
no.
Poczu a jego d
g adz
jej w osy i wtedy strach znikn . Pi
ci otar a oczy. On ukucn obok, czekaj c cierpliwie, a si ca kiem uspokoi.
- Wybacz mi - powiedzia mi kko. - Musia em ci zatrzyma .
- Jeste brzuchomówc ? - spyta a, poci gaj c no-sem.
miech przemkn przez jego twarz.
- Nie, nie jestem.
- No to... - zawstydzi a si , lecz pyta a dalej: - Ja-kim duchem?
- Nie! - za mia si . - Czy odwa ysz si pój
ze mn ? Do laboratorium?
Zawaha a si , ci gle jeszcze przestraszona.
- Pami tam - zacz ciep o - pami tam, jak pew-na dziewczyna mówi a ostatnio o Przygodzie. a- owa a, e si nic nie dzieje, e jest tak nudno...
- Tak, to prawda, ale mówi am o niewielkiej przygodzie, nie o takiej, która mnie przyt oczy.
Popatrzy na ni przyjaznymi, m drymi oczami, a u miechn a si nie mia o.
- Nie wiem, czy jeste potworem, ale je li tak, to na pewno mi y z ciebie potwór.
Delikatnie postawi j na nogi.
- Chod .
Wspi li si na ska y, min li wrzosowisko, prze-szli kilka wzniesie i dotarli do wierkowego lasku. S
ce ju dawno zasz o, w lesie by o ciemno i
nieprzyjemnie, ale Lindis ufnie sz a za nieznajomym. Nie odwraca si , aby sprawdzi , czy za nim idzie, ale przytrzymywa ga zie, eby jej nie uderzy y.
Nadal nic nie rozumia a, ale w jaki przedziwny sposób ten niezwyk y m
czyzna przekaza jej, e nie powinna si ba i e mo e mu zaufa . Nie czu- a
ju strachu, tylko igie ki podniecenia.
Ale mam dzisiaj kondycj , pomy la a zdziwio-na. Czy sprawi y to rzeczywi cie te szklanki mle-ka i porcyjki jedzenia? Zadziwiaj ce!
Weszli na kamienne rumowisko, przez które prowadzi j jakby niewidzialn
cie
, a dotarli do g bokiego w wozu, niewidocznego z zewn trz.
To nie mog by ja, pomy la a. Takie rzeczy nie zdarzaj si Lindis Bergstrom.
Tylko jeden raz „przemówi ” do niej. Spyta a go, dlaczego zszed do niej w
nie dzisiaj.
- Wo
mnie - stwierdzi krótko.
- Naprawd ?
- Tak. Kilka razy pomy la
przecie : „Przyjd , musisz do mnie przyj
”.
- No tak. Us ysza
to?
- Oczywi cie. Przecie zwraca
si bezpo red-nio do mnie. Nie powinienem by przychodzi , bo to jest niebezpieczne dla nas obojga, ale
us ysza- em, jaka jeste smutna. Sama rozumiesz, ju nasze pierwsze spotkanie by o niedozwolone, ale jeszcze gorzej, e przyszed em do ciebie
dzisiaj. No có , jako to naprawimy.
Zatrzyma si na polance.
- Dlaczego stoimy? - spyta a Lindis.
- Wo am pozosta ych.
Jej oczy rozwar y si szeroko. Pozosta ych? By o ich tu wi cej?
- Jest nas trzech - odpowiedzia .
Mia a teraz dowód, e umia czyta w my lach, gdy nie spyta a g
no.
Znów si odezwa :
- Nie musisz mówi . To tylko przeszkadza, gdy nie rozumiem twojego j zyka. Je li chcesz mi co przekaza , po prostu pomy l! To wystarczy.
- Czytasz moje wszystkie my li? - spyta a prze-ra ona Lindis.
- Wszystkie - przyzna z u miechem.
Lindis ucieszy fakt, e zapad y ju ciemno ci, bo zorientowa a si , jak pal j policzki.
Nieznajomy zada jej jednak ostateczny cios.
- I widz w ciemno ci - doda .
Lindis podda a si i wybuchn a miechem. On przy czy si do niej, wida te chcia roz adowa napi cie. Ju nie wstydzi a si , e obcy widzi j na
wskro . Wiedzia a, e j lubi i e dobrze si z ni czuje.
Nagle znów si przestraszy a. Z lasu po drugiej stronie polany wysz o dwóch m
czyzn. Lindis i jej towarzysz ruszyli im na spotkanie. Ze strachu
dziewczynie a szcz ka y z by.
Jeden z przybyszów by wysokim, w adczym m
czyzn w rednim wieku. Spojrza ostro na Lindis oczami o niezwyk ej sile wyrazu. Znów mia a
uczucie, którego zazna a przy pierwszym spo-tkaniu z przyjacielem - e oto kto zagl da jej w dusz . Drugi z nich by jeszcze starszy, patrzy na ni
przyjaznymi, m drymi oczami. Obaj byli równie niezwykli, przystojni i ciemnow osi jak jej towarzysz.
Ich „rozmowa” przebiega a najwyra niej burzli-wie, o ile mog a si domy li ze ci gni tych brwi tamtych dwu i ich oczu ciskaj cych b yskawice.
Wreszcie ten, którego w my lach nazwa a sze-fem, zwróci si do niej.
- Lo pope ni kardynalny b d, spotykaj c si z tob ponownie - „powiedzia ”. - Obarczy w ten sposób twoje m ode barki zbyt wielkim ci
arem.
Uwa a jednak, e jeste m dr dziewczyn , co zre-szt te stwierdzili my z uczonym Tanem. Dlate-go witam ci i zapraszam na powa
rozmow .
Poszli przodem przez las. Lo wzi j za r
, chroni c przed upadkiem.
A wi c mia na imi Lo. Wiedzia a, e po szwedzku „lo” znaczy tyle co „ry ”. To imi paso-wa o do jej przyjaciela. By silny i zwinny jak kot.
Pomi dzy drzewami zarysowa si pot
ny blok skalny.
Przywódca podszed bli ej i odsun wej cie w „skale”.
Serce Lindis wali o mocno. cisn a d
Lo. Odwzajemni jej u cisk uspokajaj co.
- Czy to jest UFO? - szepn a. - Lataj cy talerz?
- Tak, tak je nazywacie - odpowiedzia szef. Musieli my go dobrze ukry , aby nikt go nie zna-laz . Prosz , wejd !
Lindis zawaha a si .
- Wejd , nie bój si . Nie wzniesiemy si w po-wietrze z tob - u miechn si najstarszy z nich, ten, którego spontanicznie nazwa a profesorem.
Jego s owa brzmia y bardzo przyjacielsko. O ile w ogóle mog a co takiego stwierdzi ... Przecie nic nie powiedzia g
no.
Wzi a g boki oddech i wkroczy a do rodka. Gdy drzwi zasun y si za nimi, Lo zapali niewi-doczne wiat o, dyskretnie o wietlaj ce
pomie-szczenie.
Znajdowali si w czym w rodzaju salonu. Przy-mocowane do pod ogi meble o linii, jakiej dotych-czas Lindis nie widzia a, wydawa y si by
najlep-szego gatunku. Mia y agodne kolory, po czone w zaskakuj ce zestawienia. W pomieszczeniu zoba-czy a wiele drzwi, teraz zamkni tych.
Panowa o mi- e ciep o. W zasadzie nie wiedzia a, czy to, co dostrzega powinna nazywa meblami, lampami czy mo e cianami...
czy ni miali si z jej zmieszania. Przywódca zaprosi j , eby usiad a. Z wahaniem wybra a sie-dzenie wielko ci wanny, ale o wiele
wygodniejsze. Przy wszystkich siedziskach wisia y szerokie pasy.
- To pasy bezpiecze stwa - odpowiedzia Lo.
- Jeste cie z Marsa? - spyta a Lindis nie mia o.
Lo pokr ci przecz co g ow z u miechem. Zd
a ju polubi ten jego ciep y, melancholijny u miech. Czu a, e traktowa j troch jak dziecko,
jednak nie demonstrowa przy tym wy szo ci, tyl-ko opieku czo
.
Wszyscy usiedli. Lo przyniós jeszcze tac z owo-cami i orzechami, jakich nigdy nie widzia a. Ostro -nie wzi a jaki czerwony owoc. Smakowa
wybor-nie: by s odki i aromatyczny.
Nagle dostrzeg a swoje jab ko, le
o pokrojone na szklanym blacie. Lo pod
za jej wzrokiem.
- No tak, wybacz mi, ale nie mog em si oprze pokusie zbadania go. Wykorzystujemy ka
oka-zj , która si nadarza.
Szef wzi cz stk czego , co nie przypomina o jej niczego znanego, i odpowiedzia na zadane wcze niej pytanie:
- Nie, na Marsie nie ma ludzi. Lo, przynie ma-p tutejszego nieba, któr narysowa
.
Lo wsta . Jedne z drzwi otworzy y si i Lindis dostrzeg a laboratorium ze sto em zastawionym ró nymi aparatami.
Wróci , przestawi tac z owocami i roz
ma-p nieba. Lindis rozpozna a Wielki Wóz, Kasjopej i jeszcze kilka innych gwiazdozbiorów. Mapa by a
dok adna i czytelna.
Przywódca da znak „profesorowi” Tanowi, który spojrza na Lindis swymi ciep ymi oczami.
- We wszech wiecie jest oko o trzydziestu miliar-dów gwiazd, przynajmniej o tylu wiemy - us ysza a jego my li. - Jedn z nich jest wasze S
ce.
Wokó wielu z nich kr
planety. Liczba planet we wszech wiecie nie jest znana, ale na pewno wielokrotnie przekracza liczb gwiazd. W tym systemie
onecz-nym, w którym teraz jeste my, tylko na Ziemi, po procesie trwaj cym miliony lat, pojawi si cz owiek Najmniejsze odchylenie mog oby
spowodowa , e rozwin aby si zupe nie inna forma ycia.
Spojrza na ni , aby sprawdzi , czy nad
a, i kon-tynuowa :
- Mo na wobec tego oczekiwa , e w ród tak ogromnej ilo ci cia niebieskich znajd si i takie, na których istniej podobne warunki do ycia, jak na
Ziemi. Jest ich wiele! Niektóre le
w podobnej odleg
ci od swego s
ca, liczne spo ród nich maj podobne do ziemskich warunki do rozwoju form
ycia. Potrzebny jest jeden zwi zek chemicz-ny, na razie o nim nie b
mówi , niezb dny do otrzymania wody. Wiesz, e twoj planet nazywa-j
„niebieskim klejnotem”? To oceany nadaj jej ta-k przepi kn barw . Jest mnóstwo planet, na któ-rych stwierdzono takie czy inne formy ycia. Ale
tylko na jeszcze jednej z nich, o ile wiemy, powsta-li ludzie. To zakrawa na cud, e na dwóch plane-tach rozwin y si niemal identyczne stworzenia.
- Gdzie jest ta planeta? - spyta a Lindis podniecona.
Profesor pochyli si nad map .
- Mamy tu niebo pó kuli pó nocnej. Widzisz te trzy jasne gwiazdy stoj ce w szeregu...
- Pas Oriona - skin a g ow Lindis.
- Tak to nazywacie? - zdziwi si Tan. - Tu po-nad nimi s dwie du e gwiazdy.
- Rigel i Betelgeuse - pomy la a dziewczyna.
- Znasz je, s ysz . Je li przeci gniemy lini od nich w lewo, dojdziemy do tej gwiazdy. Mo e i j znasz?
Lindis by a zadowolona, e astronomia intereso-wa a j od dawna.
- To Procjon w Ma ym Psie.
Lo i jego szef spojrzeli na ni z uznaniem, a ona odwzajemni a ich spojrzenie radosnym u miechem.
- To nasze s
ce - powiedzia profesor Tan. - A jego czwarta planeta to nasz dom.
Lindis spojrza a na Lo z rezygnacj . Skoro ju wreszcie znalaz a przyjaciela, to czy nie móg by mieszka cho troch bli ej?
- Ale jak to jest, Procjon stanowi chyba uk ad podwójny?
Trzej m
czy ni popatrzyli po sobie.
- Wiesz co? - spyta przywódca. - Coraz bardziej ci lubi , Lindis. Lo rzeczywi cie dobrze ci oceni po pierwszym spotkaniu. Nie móg wybra lepiej,
skoro ju absolutnie musia zapl ta si w uk ady z Ziemianami.
Lindis a promienia a.
- Tak, nie mylisz si , mamy dwa s
ca - przy-zna Tan. - Jedno nas nie obchodzi, bo jest ma e i le y za daleko, aby wywiera jakikolwiek wp yw na
nasz klimat. To dzi ki temu drugiemu nie ma-my niegu ani lodu takiego jak u was.
- Czy na waszej planecie jest adnie? - spyta a Lindis z ciekawo ci , nadal nie mog c w to wszy-stko uwierzy . A si uszczypn a ukradkiem. Lo
miechn si , a ona zala a rumie cem.
- Jest bardzo adnie - odrzek szef. - Wspania e ko-lory, bujna natura, w
nie ze wzgl du na wod , zaa-wansowana cywilizacja. Mamy miasta, które
klej-notami pi kno ci i stanowi arcydzie a mi kkich linii.
- Czyli to raj?
- Nie, a tak nudno tam nie jest. Zauwa
pewnie, e jeste my solidnie zbudowani i mamy wysoko rozwini te zmys y. Nie wspi li my si jed-nak
na nasz poziom tak ca kiem bez wysi ku. Jeste- my pokojowo nastawionym ludem o wysokiej mo-ralno ci. Przest pczo ci nie ma u nas prawie wcale.
Lindis s ucha a z napi ciem jego s ów, przerwa a w ko cu:
- Powiedz mi, yjecie o wiele bli ej Syriusza ni my. To najpi kniejsza gwiazda, jak znam. Czy wi-dziana u was jest równie adna?
- Odleg
ci na niebie s cz sto myl ce. Jest mo- e nieco wi ksza - wyja ni profesor. - Stanowi uk ad podwójny, a w
ciwie potrójny. W
nie
dla-tego adniej wygl da st d.
Odwróci a si w stron przyjaciela.
- Czy to nie dziwne sta tu i widzie swoje s
-ce jako male
gwiazd ?
- Tak - skin g ow Lo. - To budzi t sknot .
- T sknisz do domu?
- Czasem.
- Lo jest najlepszym badaczem kosmosu m odej generacji - wtr ci profesor. - Jest w przestrzeni ju dziesi
lat.
- Dziesi
lat?
- No tak, podró na Ziemi nie trwa bynajmniej kwadrans.
Lindis zamilk a na chwil .
- Czy odwiedzili cie wiele miejsc w kosmosie?
- Na przestrzeni dziejów tak. Jeste my daleko przed wami pod wzgl dem rozwoju. Nasze zainte-resowanie skupia si jednak na tej planecie -
u-maczy przywódca. - Na tej biednej, pi knej pla-necie z jej wiecznymi wojnami. Ma co w sobie, co zapada w serce. Te melancholijne, rozmarzone
wiosny, gwa towne burze nie ne... To dziwne, ale ta cz
planety bardziej nam si podoba ni boga-te, przyci gaj ce wzrok po udnie.
- Tak - zgodzi a si zamy lona Lindis. - My, mie-szka cy pó nocy, ch tnie podró ujemy, by ogl da
wiat. Ale im dalej na po udnie docieramy, tym
mocniej t sknimy za domem. Mówi si , e najgo-rzej pod tym wzgl dem maj Eskimosi.
Lo pokiwa g ow .
- Co jest w tym, o czym mówisz. My
, e dla-tego lubimy t cz
Ziemi, gdy przypomina nam nasz planet . Nie mamy co prawda zimy, ale jest
co podobnego w powietrzu, w wietle. Nasza przyroda jest bogatsza, zbiory obfitsze, ale ta wa-sza, pó nocna, w swej surowo ci ma co pi knego.
Lindis poczu a patriotyczn dum .
- Jeste cie tu ju d ugo?
- Tutaj jeste my ju drugi tydzie , ale byli my te w innych miejscach na Ziemi.
- To was mo na spotka jako UFO?
- No, jest ich wiele typów, my latamy jednym z nich - odpowiedzia szef. - Kilkakrotnie o ma o nie natkn li my si na ludzi, ale uda o nam si ukry .
Ty jeste pierwsz osob , z któr nawi zali- my kontakt.
- Ale dlaczego nie... Znaczy, jeste cie przecie mi-li i pokojowo nastawieni. Dlaczego nie chcecie si ujawni ?
Oczy profesora posmutnia y.
- Nie mamy odwagi. Tak d ugo, jak tocz si tu wojny, nie mo emy. Cz owiek, na którego by my trafili, móg by chcie nas wykorzysta przeciw
swojemu wrogowi. Nie mówi c ju o tych szcze-gó owych badaniach i kwarantannach, jakie musie-liby my przej
, aby zosta zaakceptowanymi. O ile,
oczywi cie, nie zastrzelono by nas w panice, zanim zdo aliby my si odezwa ...
Lindis uzna a jego racje.
- A w
nie... czy wy ze sob nigdy nie rozmawia-cie? Tak, jak my?
- Rozmawiamy, ale rzadko. Mamy swój j zyk, ale go nie potrzebujemy. Tylko w nim czytamy. Nauczyli my si zreszt angielskiego i rosyjskiego na
wypadek zaskoczenia. Tak jak to przydarzy o si Lo. Przypuszcza , e uwierzysz, e rozmawia z to-b po norwesku. Najwyra niej ci nie docenia .
Lindis pokaza a Lo j zyk, a on odpowiedzia
miechem.
ugo siedzia a, rozmawiaj c z obcymi przybyszami. Opowiadali o kosmosie i swych podró ach tak wspania e rzeczy, e Lindis z podniecenia a
o-n y uszy. Dowiedzia a si te , e oni yj dwa ra-zy d
ej ni ziemscy ludzie i e Lo, który ma trzy-dzie ci cztery lata - o rany, a tyle?! -
odpowiada wiekiem tutejszemu siedemnastolatkowi. No, to ju lepiej brzmi. Sto pi
dziesi t lat profesora Tana od-powiada w takim razie
siedemdziesi ciu pi ciu.
- A gdybym do was przyby a, mia abym z po-wrotem osiem lat? - zastanawia a si Lindis.
Za miali si .
- Nie, to niemo liwe. Zachowa aby jednak m o-do
jeszcze przez wiele lat.
- Przecie jestem z Ziemi. Chyba nie mog abym do
dwustu lat?
- Mog aby . Mamy specjaln diet , która by to sprawi a. Spreparowali my pewne zwi zki, które opó niaj proces starzenia.
Lindis zaniemówi a. W g bi duszy powsta o pewne ciche i beznadziejne marzenie...
Nie pokazali jej pozosta ych pomieszcze , nie prosi a zreszt o to. Gdy wsta a, szykuj c si do wyj cia, przywódca powiedzia :
- Zdajesz sobie spraw z odpowiedzialno ci, ja-ka teraz na tobie spoczywa. Je eli pi niesz o nas cho s owo...
Lindis przysi
a, e b dzie milcze .
Wspomnia a jeszcze o imprezie u Tone i o tym, e chcia a, by Lo poszed tam z ni . Po krótkiej, nies yszalnej dla niej dyskusji szef stwierdzi :
- Ryzyko jest zbyt du e. By oby to rzeczywi cie interesuj ce, gdyby Lo móg poobserwowa ludzi z tak bliska, mo e nawet by mu si uda o, ale
jeste jeszcze ty, Lindis. Znalaz aby si w trudnej sytua-cji, musia aby z pewno ci odpowiada na pod-chwytliwe pytania. Nie mo emy wymaga a
takiej dyplomacji od siedemnastolatki. Dlatego niestety musimy odmówi .
- Za kilka dni sko cz osiemna cie! - si gn a po ostatni argument.
- Niemo liwe - u miechn si Lo.
- I ty to mówisz! - zdenerwowa a si dziewczy-na. - Sam masz ledwo siedemna cie.
- Trzydzie ci cztery - odpar Lo.
- Siedemna cie!
- Trzydzie ci cztery - upiera si .
- Dzieci! - westchn Tan. - Gdy ciebie teraz s u-cham, Lo, wydaje mi si , e nasz preparat opó nia tak e rozwój inteligencji... Lo sko czy trzydzie ci
cztery lata, Lindis.
- No, to w takim razie jest dziadkiem - mrukn
a, bo chcia a, eby do niej nale
o ostatnie s owo.
- Je li zechcesz znów tu przyj
, serdecznie zapra-szamy - odezwa si dowódca przyja nie. - Jeste m dra, ch tnie dowiedzieliby my si za twoim
po- rednictwem czego wi cej o ludziach. Chcia aby ?
- O, tak! - wykrzykn a Lindis z oczami promie-niej cymi szcz
ciem. Do diab a z imprez u Tone, to by o stokro ciekawsze! - Jeste cie tacy mili i
wszystko jest tu strasznie ciekawe. Mo ecie mnie pyta , o co chcecie, i bada mnie, ile chcecie!
Za mia si .
- Nie b dziemy natarczywi, obiecuj .
Lindis znów mia a wra enie, e si wyg upi a.
- Lo odprowadzi ci przez las. Dalej pójdziesz ju sama. Do widzenia!
Có za wspania e s owa!
W lesie by o ju ca kiem ciemno. Ponad drzewa-mi migota y gwiazdy.
Gwiazdy... Zawsze my la a o nich jak o jasnych punkcikach o adnych nazwach, wiate kach wisz -cych gdzie w przestrzeni. Dopiero teraz
uprzyto-mni a sobie niezwyk
sytuacji, w jakiej si zna-laz a. M
czyzna id cy przed ni pochodzi gdzie stamt d, z dalekiej gwiazdy. Procjon... A
szepn
a t nazw do siebie.
Dotarli na skraj lasu. Przed nimi rozci ga o si wrzosowisko sk pane w zimnym blasku ksi
yca. Lo zatrzyma si i odwróci do Lindis.
si wzdrygn a.
- Lo! - krzykn a - Twoje oczy wiec !
- To tylko odbicie ksi
yca - u miechn si . - Przestraszy
si ?
Zadr
a.
- Wygl da to troch niesamowicie...
- Przyzwyczaisz si . Widzisz t drog ?
Lindis niczego nie dostrzeg a.
- Tam, pomi dzy wzgórkami. Id tamt dy, b -dziesz szybciej w domu. Pospiesz si , na pewno si o ciebie niepokoj .
- A niech tam - prychn a gorzko.
- Na pewno! No i... Id na t imprez w pi tek! Za du o przebywasz sama. Ale ty marzniesz! Chcesz ten szalik? adnie ci w nim by o.
- Och, dajesz mi go? Dzi ki, Lo! Te co ci dam... Zobacz, to moje zdj cie. Zawsze mo esz wzi
pa-pier do analizy - zako czy a ironicznie.
- Przyjdziesz jutro? - Zerkn na zdj cie i u miech-n si . - Dzi kuj !
Ucieszy a si .
- Jutro? Na pewno! Gdzie si spotkamy?
- Tutaj. To bli ej ni z pla y.
- Przyjd od razu po szkole. Gdy s
ce b dzie nad morzem. Dobranoc, Lo! Dzi kuj za wspania- y wieczór!
- Dobranoc, ma a Lindis!
Znikn pomi dzy drzewami. Sta a jeszcze i pa-trzy a za Lo. Po prostu sta a i my la a o nim. Wes-tchn a g boko z bezgranicznego szcz
cia.
Jej marzenie o przyjacielu si spe ni o. I to jak!
Nagle zasmuci a si . Przecie w ko cu go straci, nale y przecie dos ownie do innego wiata...
Niewa ne! Jutro go znów zobaczy! Czy mo e by wi ksze szcz
cie?
ROZDZIA V
Zegar ko cielny wybi jedenast , gdy Lindis sz a przez ulice z szalikiem powiewaj cym na wietrze. Tak pó no jeszcze nigdy nie by a sama poza
do-mem. Mo liwe, e macie tam gdzie w gwiazdach wysoki poziom moralno ci, pomy la a, jednak tu na Ziemi zwabiacie niewinne dziewczyny na
dro-g pokus. Pomy le , jedenasta w nocy, a ja sobie id ! St umi a triumfalny miech.
Siedzieli i czekali na ni wszyscy troje... Ojciec zerwa si z fotela i krzykn :
- Gdzie ty, u diab a, by a o tej porze?! My lisz, e mo esz robi , co ci si
ywnie podoba? Gdzie by
? Wyt umacz si !
- U przyjaciela - odpowiedzia a Lindis cicho.
- U jakiego znów przyjaciela? U ch opaka?
- Nie, nie u ch opaka. Nie mog am wróci wcze -niej. Chcieli jeszcze ze mn rozmawia .
- Chcieli? To by o ich wi cej?
- Tak, by o nas czworo. Zaprosili mnie na owo-ce i orzechy i rozmawiali my o astronomii.
Troch to g upio zabrzmia o, ale przecie by o prawd !
- Astronomia do jedenastej w nocy - zadrwi ojciec. - Nie le, nie ma co. By y was dwie pary, tak? I rozmawiali cie o astronomii? Na pewno zgasili- cie
wiat o, eby lepiej widzie gwiazdy, co? - grzmia dalej. - Czy z tob musz by same awan-tury? Je eli si w co zap aczesz, wylecisz z domu!
Rozumiesz?
Nie le by to wygl da o, córka wicedyrektora...
Lindis próbowa a z ca ych si doszuka si mi o- ci za tymi surowymi s owami, tak jak radzi Lo. Rozumia a, e ojciec krzycza na ni , bo si o ni ba ,
jednak uwa
a, e jest niesprawiedliwy.
Matka nie poprawi a jej nastroju. Nakrzycza a za zniszczony sweter. Nosi a w nim kamienie? No i co to za bzdury, e ona nie chce je
?
Zanim Lindis zdo
a odeprze atak, matka spy-ta a:
- Co to w ogóle s za ludzie? Gdzie mieszkaj ?
- Nie znacie ich. Spotka am jednego niedawno, a dzisiaj zaprosili mnie do siebie. Mieszkaj poza miastem. Jeden jest profesorem, drugi geologiem,
a trzeci... a trzeci to astronom.
- I co, chcieli z tob rozmawia ? - spyta ojciec uszczypliwie. - Mamy w to uwierzy ?
- Trzej m
czy ni? - dziwi a si Karin. - By
sam na sam z trzema m
czyznami? Masz ty rozum?
- Byli bardzo mili - t umaczy a si Lindis roz-paczliwie. - Zapewniam was, nic podejrzanego si nie dzia o.
- No dobrze, ale jak si oni nazywaj ? - nie pod-dawa a si matka.
- Geolog nazywa si Lo. Nazwisk pozosta ych nie pami tam.
- Lo? - spyta ojciec nieco spokojniej. - Dziw-nie. Jest w ksi
ce telefonicznej?
Lindis nie mog a powstrzyma u miechu.
- Nie s dz .
Nadal zasypywali j pytaniami. Stara a si odpo-wiada jak najbardziej dyplomatycznie. Jednak cierpliwo
jej si sko czy a, gdy Karin pogardli-wie
da a do zrozumienia, e siostra nie jest ju pewnie tak niewinna, jak udaje.
- I ty to mówisz, a sama palisz trawk za szko ! - wybuchn a.
Zapad a miertelna cisza.
- Przepraszam - b kn a Lindis. - Nie chcia am tego powiedzie .
- Pewnie, e chcia
! - zapiszcza a Karin. - Tyl-ko e k ama
!
Lindis westchn a, zm czona.
- Dobra, k ama am.
Rodzice znów rzucili si na ni z pretensjami. Jak mog a oskar
o co takiego swoj dwunasto-letni siostr ! Co jej przysz o do g owy?!
Lindis wiedzia a, e wi cej uczniów z klasy Ka-rin podpala marihuan , ale by o jej ju wszystko jedno. Znów zacz li j pyta o nowych znajomych.
- Zaprosili mnie na jutrzejsze popo udnie - rzu-ci a Lindis, id c w stron drzwi. - Ale wróc wcze- niej. B
w domu oko o szóstej. Mam im pomóc
sortowa zebrane kamienie.
Przerwa a nowe upomnienia, zamykaj c drzwi. Zdo
a jeszcze dostrzec, jak rodzice przytulaj Ka-rin, mówi c uspokajaj co: „Biedne dziecko...”
- Ale Lindis! - wykrzykn a Kirsten na dziedzi -cu szkolnym. - Po raz pierwszy od dawna widz , e masz ze sob drugie niadanie!
- Prawid owa obserwacja - u miechn a si Lin-dis. - Znów zacz am je
.
- Dzi ki Bogu - odetchn o kilka kole anek. - Ba
my si , e masz anoreksj albo co takiego.
Wi c niepokoi y si o ni ! Ogarn o j wzrusze-nie pomieszane z lekkim poczuciem winy. A tak le o nich my la a!
- O ma o co bym mia a - przyzna a. - Inger - Lise którego dnia powiedzia a mi co niemi ego o mo-im wygl dzie i odt d nie chcia am je
. Ale teraz
to si zmieni o.
- Inger - Lise! - prychn a Anne Sofie. - Wyobra- a sobie, e jest ósmym cudem wiata.
- To raczej wynika z niepewno ci - stwierdzi a Tone. - Taki kto wytyka innym wady, aby same-mu poczu si lepiej.
- Ale Lindis nigdy nie by a gruba - zaprotesto-wa a Anne Sofie. - By
chyba dla niej zbyt dosko-na a. Chcia a ci jako pogr
.
- Prawie jej si to uda o - rzek a Lindis, czuj c, jak po plecach przebiega jej dreszcz.
Popatrzy a zdziwiona po swoich kole ankach. To by y w
ciwie jej przyjació ki, nie traktowa y jej jak k opotliwego dodatku.
Mo e to dlatego, e sta a si milsza? W takim ra-zie to zas uga Lo. I lekarza. Obaj pocz stowali j niez gar ci prawdy o niej samej.
Spyta a Marit, co dosta a z klasówki z matema-tyki, pochwali a sweter Solveig, poprosi a Kirsten o rad w zwi zku z now p yt ... I tak dalej! Lin-dis
odkry a, e to wspaniale interesowa si inny-mi. Wszystkim sprawia o to mi niespodziank .
- Przyjdziesz w pi tek, prawda? - upewni a si Tone szczerze.
Lindis powiedzia a, e si postara. Nie wspo-mnia a nic o osobie towarzysz cej, gdy raczej nie b dzie jej mia a. Mimo to cieszy a si .
Okaza o si , e nie zawsze trzeba wystawia kolce.
Na lekcji norweskiego klas czeka a niemi a nie-spodzianka.
- Macie dzi trzygodzinne pisanie wypracowania - zapowiedzia nauczyciel. - Nie by o zapowiadane, bo trzeba je tak w
nie przeprowadzi . Oto
tematy.
Lindis spojrza a na tablic . le spa a w nocy, a lek-cje odrobi a wcze nie rano. Bez wi kszego entuzja-zmu przeczyta a: „Dramaty Ibsena i
Bjornsona”, „Je-sienna przechadzka po lesie”, „Sytuacja polityczna w Afryce po udniowej”... Nagle drgn a. „Gwia dzi-ste niebo jesieni ”!
Kilka chwil siedzia a, gryz c o ówek, a zacz a pisa .
ówek fruwa po papierze. Wype nia a stron po stronie wiedz z lekcji, w asnych lektar, ale przede wszystkim tym, co poprzedniego wieczora
us ysza a od profesora Tana, dowódcy i Lo. Gdy w ko cu spojrza a na zegarek, zorientowa a si , e powinna ju zacz
przepisywa na czysto. Prac
ko czy a bez brudnopisu. Ostatnie zdanie dopisa a w ostatniej chwili i odda a wypracowanie, dumna i kompletnie wyczerpana. Nauczyciel z ciekawo ci
zajrza na pierwsz stron i a uniós brwi ze zdzi-wienia, gdy zobaczy , który temat wybra a.
Jego zdziwienie zwi kszy o si jeszcze na widok liczby zapisanych kartek.
Lindis u miechn a si . Nie móg tego oczekiwa po najbardziej leniwej uczennicy w klasie...
Panna Lund by a dla niej szczególnie mi a na na-st pnej lekcji mimo nie odrobionej pracy domowej. Ojciec te lubi Lisbeth Lund. Stali cz sto razem
na korytarzu, rozmawiaj c. Matka, przeciwnie, nie znosi a jej. Mama chyba nie zna si na ludziach, po-my la a Lindis.
Od razu po szkole pop dzi a w kierunku uroczy-ska, upewniwszy si wcze niej, czy na pewno nikt nie widzi, dok d ona zmierza.
Na skraju lasu czeka na ni Lo. Jak zwykle na jego widok serce uderzy o Lindis dodatkowo co najmniej pi
razy. Chyba nigdy si nie przyzwy-czai
do jego niezwyk ej si y przyci gania.
- Dzi nie mog d ugo zosta - rzuci a g
no. U wiadomi a sobie jednak co i potem ju „my la- a” do niego. - Uda o mi si wczoraj odpowiedzie na
wszystkie pytania o to, gdzie by am.
- wietnie - ucieszy si Lo.
Wspaniale by o znów „us ysze jego g os”! By przy nim blisko, patrze na niego...
Wyci gn a paczk z plecaka.
- To dla ciebie - u miechn a si za enowana. - Kupi am j za kieszonkowe. Jest po angielsku, wi c powiniene zrozumie .
Lo rozwin papier. Ksi
ka traktowa a o mine-ra ach i rodzajach ska , o wieku geologicznym i in-nych niezrozumia ych dla Lindis rzeczach. Kupi a j
na przerwie za pieni dze ze skarbonki.
Lo przewraca kartki z zainteresowaniem.
- Jest wspania a - rzek z zachwytem, a Lindis czu a, e mówi szczerze. - Dok adnie to, czego po-trzebujemy! Nie mogliby my tak po prostu pój
i
kupi czego takiego. Jak mog si zrewan owa ? Jeste bardzo mi a.
Ona? Mi a? Teraz naprawd poczu a si za eno-wana.
- Nie chc , eby si rewan owa - rzuci a. - To przecie prezent. Nie znios , je li b dziesz czu , e masz jaki d ug wdzi czno ci w stosunku do
mnie. To ju lepiej oddaj j z powrotem.
Ukry ksi
za plecami, miej c si .
- Nie, nie oddam! Jest zbyt cenna. Pod wieloma wzgl dami.
Powsta a sytuacja, w której Lindis nie czu a si zbyt pewnie, rzuci a wi c niezr cznie:
- B dziemy tu sta ca y dzie , czy...
- Nie, oczywi cie, e nie. Idziemy? Bardzo bym chcia ci zbada , je li pozwolisz.
- Królik do wiadczalny? Dobra, pewnie. O ile nie b dzie bola o, znios wszystko.
Obieca , e nie b dzie bola o.
W „salonie” przywitali j Tan i dowódca, który wreszcie si przedstawi . Mia na imi Ari. Lo po-kaza im ksi
. Dos ownie si na ni rzucili, czym
niezwykle uradowali Lindis. A wi c wybra am w a- ciwy prezent, pomy la a z dum .
Lo zaprowadzi j do s siedniego pokoju pe ne-go ró nych aparatów i instrumentów. Wygl da to ciut niebezpiecznie, pomy la a.
- Po
si na tej wysokiej awce - poleci i znik-n za drzwiami.
Pos ucha a go i le
a spokojnie, czekaj c. Wróci przebrany w bia e spodnie i koszulk z krótkimi r kawami. Wiedzia a, e nie wypada ga-pi si na
czyzn, ale nie mog a oderwa oczu od jego ramion. Ramiona s naj adniejsz cz
ci cia a m
czyzny, pomy la a. Kiedy si odwróci , zmieni a
zdanie na korzy
pleców. A kiedy usiad ko o niej na awce, by a ju ca kiem zdezoriento-wana, bo teraz naj adniejsza wyda a jej si jego twarz.
Westchn a. Bycia tak doskona ym nale a- oby zabroni ...
Otuli j du ym, ci
kim kocem.
- Nie bój si - us ysza a jego my li. - To nie jest niebezpieczne.
Do koca pod czy jakie przewody i przekr ci wy cznik na tablicy rozdzielczej. Lindis poczu a, jak-by koc otuli j mocno, nie by o to jednak przykre.
- Mo esz tak pole
przez kilka minut? - spy-ta . - Mo emy porozmawia , je li chcesz.
- Tak, mam par pyta . Jak to jest, e ty czytasz moje my li, a ja dostaj
adnie okrojon wersj twoich?
- To proste. Dysponujemy wysoko rozwini -tym zmys em telepatii. Mo emy zarówno nada-wa , jak i odbiera . Poza tym kontrolujemy to, co
wysy amy. To tak, jak u was z mow . Nie wysy a-my innych my li ni te, które chcemy. Ty nie masz takiej kontroli. Dlatego widz wszystkie twoje my li i
musz przyzna , e s czasem mocno po-pl tane...
- Uff, chyba tak - westchn a Lindis. - Mo e bym i wola a, eby nie by a tak przenikliwy.
Lo u miechn si przelotnie.
- My la em du o o tobie i twoich problemach, Lindis. Chyba wiem, co mog oby ci pomóc. Zda-rza si u was, e osoby s abo widz ce lub s ysz ce
dostaj specjalne aparaty?
- Tak - pokiwa a g ow . - Okulary i tym podob-ne.
- No w
nie. Je li u nas czyj zmys telepatycz-ny ulega przyt pieniu, ten kto dostaje pewien apa-rat. Umieszcza si go za uchem. Oto on. Na ile
zrozumia em, nie masz harmonijnych kontaktów z otoczeniem.
- Raczej nie. Ale to si poprawia. Szybko.
- Nie wierzysz ludziom, masz z góry ustalone s -dy na ich temat. Czy chcesz po yczy ten aparat na jeden dzie ? Chcesz czyta my li innych?
- Ojej! - Lindis by a zachwycona i przera ona jednocze nie. - Oczywi cie, e chc !
- My
, e ci pomo e. Nie mo esz go jednak nadu ywa , to mo e by niebezpieczne. No i nikt nie mo e go zobaczy !
- No tak, to zrozumia e. A do czego jest ten ma- y prze cznik?
- Ten? Poczekaj, uwolni ci z tych okowów. No, teraz lepiej, prawda? Zbadane zosta o twoje serce, p uca i inne organy. Teraz to si wydrukuje, a
potem wszystko przeanalizujemy. A wi c ten prze cznik jest po to, by móc wej
g biej w psy-chik danej osoby. Mówi em kiedy , e s owa, my- li i
charakter to trzy ró ne rzeczy. Ju ci t umacz , jak to wygl da. Oto rozmawiasz z jakim cz owie-kiem. Mówi ci przykre s owa. Czytasz jego my li.
Widzisz, e boli go co , czego nie wyra a s owami. Przekr casz prze cznik. Wchodzisz wtedy pod zwyk e my li i widzisz to, czego ten cz owiek mo- e
sam nie by
wiadomy. Widzisz, e on ci kocha, mo e ma wyrzuty sumienia w stosunku do ciebie i dlatego, broni c si przed tym, jest na ciebie z y.
Czy to mo e brzmi zbyt skomplikowanie?
- Nie - Lindis usiad a. - My lisz o moich rodzicach?
- Nie znam ich - powiedzia Lo wymijaj co - ale s dz , e mog tak my le . Czy z twojej strony to nie wygl da tak samo? Wewn trz siebie ich lubisz,
a na zewn trz jeste niemi a?
- Tak, zgadza si ... czasami bywam bardzo nie-mi a.
- Jeste po prostu samotna i nieszcz
liwa. Mu-sisz znale
kogo , kogo polubisz.
Odwróci a g ow , aby nie zauwa
ez, ale on odwróci j z powrotem. Zacisn a mocno oczy.
Po chwili odezwa si :
- I to ja, pewny siebie idiota, mówi o pomocy!
Wreszcie odwa
a si na niego spojrze . Nadal sta i patrzy na ni . Pokr ci g ow .
- aden ze mnie dobry przyjaciel, Lindis. Je li powiem, e nie chcia em ci zawie
, nie uwierzysz mi chyba?
- Uwierz - przyzna a s abo. - Chyba... u
niew
ciwych s ów.
Pokiwa g ow .
- Na pewno. Ale wracaj c do prze cznika... przekr caj go jak najrzadziej! Najlepiej b dzie dla ciebie, je li nie poznasz najg bszych pok adów
du-szy innego cz owieka. Po
si jeszcze, pobior próbki krwi. Musimy ci wykorzysta , Ziemianko, skoro ju tu jeste !
Znów poczu a do niego zaufanie.
- Dotar
do mojego wn trza?
- Tak. Wtedy, gdy si spotkali my. Wymaga to od nas wielkiej koncentracji i jest m cz ce.
- Rzeczywi cie, pami tam co takiego. I wtedy, w lesie, przy spotkaniu z pozosta ymi. No i co zna-laz
?
- Nie, tego nie powiem. Mog oby to dla ciebie okaza si ci
arem ponad si y.
- By o a tak le?
- Ma a, gdyby by o le, nie zaprosiliby my ci tu-taj. Nie rozumiesz, e nawet wiadomo
tego, e jeste dobrym cz owiekiem, mo e sta si
ci
arem? No niech ci b dzie, jeste w porz dku. Przera aj -co niedojrza a i niezadowolona z siebie samej, ale absolutnie „czysta”.
- A ty sam? Czy kiedykolwiek przesta
kontro-lowa w asne my li?
- Tak, raz. Wtedy, gdy ucieka
ode mnie i chcia- em ci powstrzyma .
- W takim razie masz wspania dusz - powie-dzia a Lindis cicho.
- Ju nie - odrzek Lo poirytowany. - Zachowa- em si jak g upiec i o ma o nie zniszczy em pi knej przyja ni tylko dlatego, e chcia em by
szlachetny. aden ze mnie rycerz - zako czy , podci gaj c r -kaw jej swetra.
- U nas pobiera si krew ze zgi cia r ki - mruk-n a.
Cz sto zapomina a si i mówi a na g os. Nie mog a si przyzwyczai , e Lo rozumia jej my li lepiej ni s owa.
Wk
co ostrego w jej rami . Odwróci a wzrok, póki nie wyj tej ig y czy czego . Pobra kilka próbek. Le
a spokojnie i patrzy a na jego
fascynuj -c twarz, zagadkowe oczy i usta.
Ciekawe, jakby to by o, gdyby on mnie poca owa , pomy la a w roztargnieniu. W tym momencie on spoj-rza na ni pytaj co, u miechn si i pokr ci
ow .
Lindis spiek a raka.
- No, to wszystko - rzuci . - Dzi kuj ! By
dzielna.
Nie mog a wydusi z siebie ani s owa. Wsta a i obci gn a r kawy swetra.
- Pójdziemy do nich? - spyta .
Skin a g ow , nadal umieraj c ze wstydu.
Zaprosili j na obiad z
ony ze wspania ych, nieznanych da , które jej bardzo smakowa y. Po-czu a, e strasznie chcia aby zaprosi ich do domu,
ale wtedy podzi kowali jej uprzejmie, gdy oczy-wi cie odczytali jej my li.
Nast pnie znów zadawali Lindis mnóstwo py-ta na wszelkie tematy dotycz ce ycia ludzi, a ona odpowiada a najlepiej, jak umia a.
Tym razem to nie Lo odprowadzi j przez las, lecz Ari. Lindis by a zawiedziona, lecz stara a si to ukry . Na ile jej si to uda o, nie wiedzia a. Gdy si
egnali, m
czyzna spojrza na ni powa nie.
- Postarasz si przebywa jak najcz
ciej ze swy-mi kolegami, Lindis? - spyta .
Nie zrozumia a.
- Dlaczego?
- By oby dla ciebie dobrze, gdyby si zakocha- a w którym z nich.
Teraz ju nic nie rozumia a.
- Ale ci ch opcy... s beznadziejni. Nie mo na z nimi o niczym porozmawia !
Ari skrzywi si .
- W
nie tego si ba em. To zmierza w z ym kie-runku. B
ostro na, Lindis! Bardzo ci cenimy wszyscy trzej, by
dla nas prawdziw pomoc , i
dla-tego nie chcemy, eby cierpia a. Nie mo emy z cie-bie zrezygnowa , bo ci nadal potrzebujemy, poza tym ci lubimy. Czy by tego nie rozumia a?
Jeste przecie taka wra liwa. Rozstanie mo e okaza si bardzo bolesne, je li nie opami tasz si w por . Po-staraj si rozejrze wokó siebie, mo e
znajdziesz ja-kiego sensownego ch opaka... To moja rada. Pocie-sza nas fakt, e jeste m oda i e szybko zapomnisz. Poza tym ma o ostatnio spa
.
Postaraj si wypocz
przez kilka dni, potem zobaczymy.
Chcia a zaprotestowa , ale zmieszana zgodzi a si i po egna a.
Ale jej nagada ! Tego wieczoru on i Lo tyle mówili o tych idealnych ch opakach dla niej.
Lindis przeszed dreszcz. Mo e to by o przeczu-cie? Przeczucie przysz ego bólu...
ROZDZIA VI
Lindis przygl da a si ukradkiem siedz cym przy stole, poch oni tym rozmow kole ankom.
ród nich najbardziej ma omówna by a Solveig, która dzisiaj wygl da a na zmartwion . Nie-korzystne wra enie pog bia dodatkowo jej
niee-fektowny wygl d; ta drobna, niska dziewczyna mia a na sobie obszern puchow kurtk , jakby zdj
ze starszego brata. Kurtka by a mocno
wy-gnieciona, bo, jak oznajmi a jej w
cicielka, „do-piero co wysz a z prania”. Rzeczywi cie, na ramio-nach wida jeszcze by o lady po spinaczach do
bielizny. Nagle Lindis zrobi o si
al Solveig, która siedzia a teraz ze spuszczon g ow i przypomina- a zranione, porzucone przez rodziców piskl .
Lindis nie mia a dot d okazji wypróbowa , jak dzia a magiczne urz dzenie, które po yczy jej Lo. W domu rodzice na pewno nie pochwaliliby takiej
zabawy. Teraz si gn a do kieszeni. To dopiero by- aby frajda, gdyby mog a pozna najskrytsze my li i pragnienia kole anek!
Przez nikogo nie zauwa ona, Lindis wymkn a si z pokoju i znikn a za drzwiami azienki. Dr
-cymi r koma umocowa a male ki aparacik za lewym
uchem, przys oni a go lu no opadaj cymi na ramiona w osami, po czym, jak gdyby nigdy nic, wróci a do towarzystwa. Serce wali o jej niczym ko-walski
ot. eby tylko nikt nie zauwa
niczego podejrzanego...
By a tak podniecona, e z pocz tku nie mog a wy owi
adnych g osów. Czy zdo a pozna taje-mnice kole anek, skoro sama nie mo e poradzi
sobie z w asnymi problemami? Po chwili jednak co zwróci o jej uwag . Stopniowo zacz a rozró -nia zdania, które nigdy nie zosta y wypowiedzia-ne
na g os. By y to rozmowy, o których nikt nie mia si dowiedzie , rozmowy, które dziewcz ta prowadzi y same z sob . Pocz tkowo Lindis nie potrafi a
oddzieli poszczególnych wypowiedzi, my la a nawet, e powinna da sobie spokój z t w tpliw zabaw . Wkrótce zrozumia a, co nale y robi ; po
prostu musi skoncentrowa si na obser-wacji tylko jednej z dziewcz t.
Najpierw zaj a si Marit, atrakcyjn dziewczy-n i zarazem najzdolniejsz uczennic w klasie, która zawsze niezwykle jej imponowa a.
Wybór okaza si strza em w dziesi tk . Lindis obj a g ow d
mi, by g os z ma ego aparatu by wyra niejszy. Serce dziewczyny nadal bi o jak
sza-lone. Mimo e Marit od czasu do czasu w cza a si do o ywionej dyskusji, Lindis s ysza a, o czym roz-my la jej kole anka w skryto ci ducha.
„Chyba pocz stuj si ciastkiem, wygl da tak ape-tycznie. Za to jutro do wieczora nic nie wezm do ust; u Tone musz wygl da wystrza owo. eby
tyl-ko nie sko czy o si tak, jak w przypadku Lindis. Ona wyra nie przesadzi a, cho przestrzegano j , e nadmierne odchudzanie jest niebezpieczne
dla zdrowia. Jednak mnie to chyba nie grozi, przez je-den dzie nie zd
ani uty , ani specjalnie straci na wadze. Ach, wezm kawa eczek. Dlaczego
mia- abym sobie wszystkiego odmawia ? Zas
am na odrobin s odyczy. Ojej, co za ulga! Lindis znowu mi si podejrzliwie przygl da. Ciekawe, o
czym te-raz my li? Kto wie, mo e snuje marzenia o króle-wiczu z bajki, a tymczasem królewicza ani ladu? Dziwna z niej dziewczyna. Chodzi i szuka
jakiego geologa. Pewnie pozna a kogo i zaraz si zakocha- a, a jej wybranek znikn bez ladu. Ostatnio Lin-dis bardzo wydoro la a. Mo e w
nie
ten geolog tak na ni wp yn , o ile nie jest wytworem jej wy-obra ni. Wcale bym si nie zdziwi a, gdyby to by- a prawda. Biedna dziewczyna, w domu
opoty, poza domem te ... Ojej, wcale nie mam ch ci na to jutrzejsze wyj cie, chocia co ja mówi ? Przecie b dzie tam Dagfinn. Dobrze, e nikt nie
wie, jak bardzo jestem w nim zakochana. I nigdy si nie do-wiedz . Inteligentna Marit nie pozwoli sobie na ta-k s abo
. Niech my
, e on mnie
wcale nie in-teresuje. Kto wie, mo e nawet dziewczyny by mnie wy mia y? Na przyk ad taka Tone? Uwa a, e po-zjada a wszystkie rozumy.
Nienawidz jej. Cieka-we, czemu Lindis ma tak tajemnicz min ...”
Lindis prze ywa a rozterk . Z jednej strony nie mia a ochoty odkrywa kolejnych tajemnic Marit, kr powa o j to i odczuwa a wyrzuty sumienia, z
drugiej jednak korci o j , by przyjrze si pozo-sta ym dziewcz tom.
Po chwili w male kiej s uchawce us ysza a g os drugiej kole anki, Anne Sofie. Gdy do Lindis do-tar y my li dziewczyny, o ma o si nie zdradzi a.
„Panie Bo e, zachowaj mnie w swojej opiece! To nie mo e by prawda! Ju siedem dni po terminie! Sko czy am przecie dopiero siedemna cie lat!
Co ja zrobi , co powie mama, przecie ona wyrzuci mnie z domu! Taki wstyd! Jak to si mog o sta , skoro sp dzi am z Tomem tylko ten jeden jedyny
wieczór! Mate ko Przenaj wi tsza, b agam, wys u-chaj moich pró b!”
Lindis przestraszy a si nie na arty, kiedy zro-zumia a, jakie problemy ma kole anka. Ogarn y j w tpliwo ci. Cho z ca ego serca pragn a pomóc
Anne Sofie, nie wiedzia a, w jaki sposób mog aby to uczyni .
Rozmy lania przerwa Lindis s odki jak miód g os. To Solveig zwróci a si do niej z pytaniem:
- Lindis, czy odrobi
ju angielski?
- Jeszcze nie ca kiem - odpowiedzia a spokojnie Lindis. Zaraz potem przenios a swoj uwag na no-w „rozmówczyni ”.
„Lindis wcale mnie nie lubi”, my la a wojowni-czo Solveig. „To dlatego, e tak wy adnia a i uwa a si za cudo. W
ciwie to ona wcale nie jest taka
ad-na. O mnie nikt si nie martwi, w ogóle ich nie obchodz . Gdybym tylko mia a przyjació
! Najle-piej Tone, bo jej wszystkie nadskakuj . Anne So-fie
w g owie tylko ch opaki i nikogo poza nimi nie potrzebuje, za to Marit jest przebieg a i zarozumia- a. Kirsten te jest zimna jak lód i nigdy si nie odzywa,
tylko mierzy wszystkich ponurym, podejrzliwym wzrokiem. Z ni w ogóle nie chcia- abym si przyja ni , na pewno nie jest szczera. Lindis z kolei
wiecznie opowiada te swoje niestwo-rzone historie. Ona te nie ma adnej przyjació ki. Ciekawe dlaczego? Ostatnio bardzo si zmieni a. Wszystkie i tak
my
tylko o sobie. Wcale im na mnie nie zale y. A ja przecie tak si staram, tak bardzo chcia abym by z nimi bli ej! A zreszt , czy to warto? Niech
sobie id do diab a!”
Lindis poczu a niesmak. Nie mog a si nadziwi , e Lo okaza si takim znawc ludzkich dusz. Jej niech
do magicznego urz dzenia z ka
chwil
ros a, jednak korci o j , by pozna tak e najskryt-sze my li Kirsten.
Tym razem jednak nie wszystko posz o tak g ad-ko. Lindis nadstawi a uszu, ale dociera y do niej je-dynie bardzo niewyra ne, chaotyczne fragmenty
zda , których nie mog a po czy w sensown ca-
. Z trudem odgadywa a, o czym w danej chwi-li my li Kirsten.
„Ciekawe, czemu Lindis si tak na mnie gapi? Let me know..., jak to sz o dalej? Jutro na pewno wy-gram, ale ani s owa nikomu. O matko, ale ta Marit
si opycha! Nied ugo b dzie gruba jak s
. Przyjecha jaki samochód. Ju pó no, musz i
. Lubi Lisbeth Lund. Ojciec Lindis to przystojny facet.
Ja-ka ta Tone g upia...”
Lindis ogarnia o coraz wi ksze zdumienie. Nie s dzi a, e Kirsten jest tak prost dziewczyn . Jej jedyn broni okaza o si milczenie. Stanowi o, jak
wida , skuteczniejsz metod ni ta, któr stoso-wa a Solveig. Chc c przypodoba si kole ankom, robi a wszystko, co jej kaza y. Niestety starania
Solveig przynosi y odwrotny efekt: zamiast okazy-wa przyja
, kole anki coraz bardziej by y Solveig niech tne.
Pozosta a jeszcze Tone. Tak naprawd Lindis nie zna a jej zbyt dobrze. Mimo e chodzi y do jednej klasy, rozmawia y tylko przelotnie, i to zawsze na
ahe tematy. To jedyna okazja, by pozna j bli ej.
„Co one si tak uczepi y Lindis, ci gle tylko o niej mówi . Ale ja jej jeszcze poka
! Niech no tylko spo-tkam tego geologa, o którego niedawno
pyta a. Ju ja jej wtedy dopiek ! Powiem jej, co my
o romansie jej ojca! Dojrza y m
czyzna, a adny przyk ad daje m odym! Z tym geologiem to te
na pewno bujda. Mo e powiedzie dziewczynom? Nie, na razie je-szcze poczekam. Swoj drog , Lindis wy adnia a i ma adny szalik. Do twarzy jej w
kicie. Musz ko-niecznie mie taki sam. Ciekawe, gdzie go kupi a?”
Lindis u miechn a si pod nosem. Si gn a dys-kretnie za ucho, by wyciszy aparat, ale jej my li nadal b dzi y wokó Tone, Anne Sofie i Marit.
Mia- a wyrzuty sumienia, e odkrywa najskrytsze tajemnice kole anek. Jednocze nie dowiedzia a si , e wszystkie te dziewcz ta s w rzeczywisto ci
zupe -nie zwyczajnymi nastolatkami, ani lepszymi, ani te gorszymi od niej samej. I adnej z nich nie jest obca samotno
. By a te zawiedziona, bo
zda a so-bie spraw , e adna z dziewcz t nie jest tak na-prawd sob , e staraj si udawa kogo innego.
Lindis przypomnia a sobie teraz, jak bezpiecznie czuje si w towarzystwie Lo, jak jej przy nim do-brze. To wielkie szcz
cie, e mo e mie takiego
przyjaciela.
„Dziewczyny mi nadskakuj , ale w gruncie rze-czy to si mnie boj ”, my la a dalej Tone. „S dz , e tak naprawd wcale mnie nie lubi . Mog abym
okazywa im wi cej serdeczno ci, ale odczyta yby to jako oznak s abo ci. Na my l o tym, e zosta-n sama jak palec, chce mi si po prostu p aka ...
Lindis wyczu a w my lach Tone wyra ny l k przed samotno ci , taki sam zreszt jak i u innych dziewcz t. Teraz, gdy ju wiedzia a, co naprawd o
niej s dz , kamie spad jej z serca. Nieoczeki-wanie uzna a, e mo e kiedy b dzie im jednak po-trzebna.
- No nie, dziewczyny, lekcje! Jeste my spó nio-ne! - krzykn a przera ona Marit.
Kole anki poderwa y si w mgnieniu oka i wy-bieg y z pokoju. Lindis chwyci a w po piechu tecz-k z ksi
kami i pop dzi a za nimi, zapominaj c o
urz dzeniu do odczytywania ludzkich my li, które nadal tkwi o za uchem.
Na szkolnym korytarzu wpad a prosto na pann Lund.
- Witaj, Lindis, jak si masz? - zagadn a s odko nauczycielka.
- Dzie dobry pani. Spiesz si na zaj cia, ju je-stem spó niona.
Nagle Lindis zamar a, bo dosz y do jej uszu s o-wa, które w duchu wypowiada a panna Lund.
e te musz si tak krygowa przy tej smarkuli! Ale co zrobi , chc j sobie zjedna , chc , eby mnie polubi a. Teraz, gdy ju owin am Ernsta
wokó pal-ca, reszta powinna pój
g adko. Jego ona wkrótce spakuje manatki. Skoro Ernst koniecznie chce za-trzyma jedn z córek, niech b dzie
ni Lindis, bo ona przynajmniej darzy mnie sympati . Wprawdzie przechodzi trudny okres i mo e si troch buntowa , ale ju ja j sobie wychowam, jak
nale y”.
Lindis gwa townie skr ci a za róg. Wielkie nieba! Co to wszystko ma znaczy , co si tu dzieje? Oj-ciec i panna Lisbeth Lund razem? Nie, to
niemo -liwe! Nie wolno na to pozwoli !
A jeszcze nie tak dawno wyobra
a sobie, e panna Lisbeth Lund jest jej matk ! Teraz nawet nie chcia a dopu ci do siebie takiej my li. Jak nigdy
przedtem poczu a g bok solidarno
z macoch i z ca ego serca zapragn a jej pomóc.
Na korytarzu po raz drugi zad wi cza dzwonek na lekcje, jednak Lindis by a tak oszo omiona, e nie mog a zrobi kroku. Przez nikogo nie
zauwa o-na, wsun a si ukradkiem do pustej o tej porze auli i przycupn a pod cian . Dopiero teraz poj a, dlaczego rodzice wci
si ze sob
sprzeczaj , dla-czego sprzeczki ko cz si p aczem matki, a kole- anki czyni niedwuznaczne uwagi.
Lindis nie mia a poj cia, jak powinna zachowa si w takiej sytuacji.
- Lo, Lo, gdzie jeste , przyjacielu... - chlipn a ci-chutko.
- Co si sta o, Lindis?
Drgn a. By a pewna, e s yszy g os Lo, ale ni-kogo w pobli u nie zauwa
a.
- Masz przy sobie aparat, a poza tym wo
mnie. Wi c jestem.
- Czy to naprawd ty? Zosta ze mn przez chwil , nie odchod , prosz . Gdzie ty si podziewasz?
- Jestem u siebie, w bazie. To miejsce wy, lu-dzie, nazywacie statkiem kosmicznym albo lataj -cym talerzem. Widz , e z twoj form dzi nie
najlepiej?
Lindis zacisn a bezradnie pi
ci.
- Nie wiem, co powinnam zrobi . Ojciec ma no-w przyjació
, pann Lund...
- Wiem o tym. Domy li em si od razu, gdy mi o nich opowiada
.
- Czy s dzisz, e mog jako pomóc mamie?
- Raczej nie. Lepiej nie mieszaj si do tych spraw. Mama musi to rozwi za sama.
- Ale przecie ...
- Dobrze ci radz . Zreszt spróbuj nad tym pomy le . A co poza tym u ciebie? Jak ci si podoba mój aparat?
- To... wcale nie takie przyjemne, jak s dzi am...
- Naprawd ?
Lindis wydawa o si teraz, e s yszy Lo tak, jak-by znajdowa si tu obok. A jednak nie zwraca si do niej s owami, tylko przesy
jej swoje my li.
Mi-mo to Lindis nie mog a powstrzyma si , by nie po-prawi w osów czy wyg adzi r
zmi tej bluzki. Pragn a podoba si Lo. Z udzenie, e
przyjaciel jest w pobli u, dodawa o jej otuchy.
- Mo e troch przesadzi am. Wypróbowa am go na moich kole ankach z klasy. Nie mia am poj cia, e ka da z nich odczuwa samotno
i tak bardzo
skni za bratni dusz . Do tej pory uwa
am, e tylko ja jestem biedna, nieszcz
liwa i opuszczona. Tymczasem inne dziewczyny s tak samo
zagubio-ne jak ja. Czy to normalne, Lo, czy wszyscy ludzie czuj podobnie?
- O, tak, zw aszcza gdy maj po osiemna cie lat.
Kontakt my lowy z przyjacielem poprawi samo-poczucie Lindis.
- Wiesz, twój aparat ma jedn wielk zalet . Mo-g rozmawia z tob do woli, nawet gdy znajdujesz si daleko st d. Dzi ki temu ma emu
przedmioto-wi ju nie czuj si samotna. Wiem, e jeste bli-sko. Inne kole anki nie maj tak wspania ego przy-jaciela.
Tym razem Lindis nie odebra a kolejnych sygna- ów od Lo.
- Lo, jeste tu? Wcale ci nie s ysz , Lo! - prze-straszy a si nagle dziewczyna.
Po chwili nadesz a odpowied :
- Jestem, Lindis.
- O, jak si ciesz . Ba am si , e kontakt zosta przerwany.
Lindis us ysza a delikatny miech przyjaciela.
- Czy wypróbowa
ju mój aparat na rodzi-cach i siostrze? - spyta nagle Lo.
- Jeszcze nie... jako nie mog si przemóc.
- A to szkoda. Przecie w
nie po to ci go po y-czy em.
- Wiem, ale co mnie powstrzymuje. Mo e jed-nak dam sobie z tym spokój. A je li si oka e, e ich naprawd nic a nic nie obchodz ? Je li mój dom
jest zimny i pozbawiony serdeczno ci? Nie prze y- abym tego. Wol
w przekonaniu, e rodzice cho troch troszcz si o mnie. Wspomina am ci o
pannie Lund, prawda? A pomy le , e naprawd j lubi am! Odnosi am wra enie, e chocia ona mnie rozumie. Tymczasem by a to jedynie bardzo
zr czna gra.
- No dobrze, jak chcesz. A teraz zajmijmy si czym przyjemniejszym. Mieli my wszyscy na-dziej , e nas wezwiesz. Brakowa o nam ciebie.
W jednej chwili Lindis poczu a, e robi jej si ciep o na sercu. Nagle dzie wyda si pi kniejszy, a s
ce ja niej za wieci o, oblewaj c korony drzew
- Naprawd ? A ja my la am, e Ari mnie nie lubi...
- Ari chce jedynie twojego dobra, uwierz mi. Dla-tego chcia bym ci o co poprosi . Czy mo esz si ze mn spotka po zmroku?
- Pewnie, e mog - rzuci a bez zastanowienia Lindis.
- wietnie. B dziesz mia a okazj prze
co niepowtarzalnego. Co , czego dot d nie do wiad-czy a adna ludzka istota.
- O czym my lisz, Lo?
- Troch cierpliwo ci, dziewczyno. Niczego si nie bój, mo esz na nas polega . Nic z ego ci si nie stanie.
- W porz dku, tylko e nie mog zosta d ugo.
Lo milcza przez chwil .
- Dasz rad wymkn
si z domu nie zauwa ona?
- Nie wiem, postaram si . Rodzice na ogó zja-wiaj si pó no i zaraz k ad si spa .
- Musisz jednak wiedzie , e chc zabra ci na dalsz wypraw . Potrwa to pewnie pó nocy, a mo- e i d
ej - wyja ni Lo.
- Naprawd ? Na szcz
cie jutro nie b
musia- a zrywa si tak rano do szko y. Id dopiero na trzeci lekcj . Jako sobie poradz . Ale wola abym
wiedzie , co mnie czeka?
- Chc ci pozna nasi naukowcy pracuj cy w przestrzeni kosmicznej - rzek z wahaniem Lo.
- Z przestrzeni kosmicznej? Przecie mówi
...
- Nasz ma y ataj cy talerz to tylko jeden z bar-dzo wielu obiektów uczestnicz cych w badaniach kosmosu. Poza ziemsk atmosfer znajduj si
niezmierzone przestrzenie i one tak e interesuj na-szych badaczy. Nie wyobra asz sobie chyba, e zdo aliby my wróci na nasz odleg o lata
wiet-lne planet tym male kim pojazdem?
- To nie do wiary! Naprawd nie wiem, co o tym wszystkim my le . Mimo to jestem gotowa na to spotkanie - o wiadczy a z powag w g osie Lindis,
po czym doda a ciszej: - Lo?
- S ucham ci , przyjació ko?
Dziewczyna, wyra nie zawstydzona, rzek a:
- Wiesz, dzisiaj s moje osiemnaste urodziny i chcia abym, eby
yczy mi wszystkiego najlep-szego. Tylko nie mów, e wygl dam dziecinnie.
Naprawd , wiele si ostatnio nauczy am.
Lo roze mia si serdecznie i odpar :
- Ale , Lindis, nic takiego nie mia em na my li. Jeste naprawd wspania , m dr dziewczyn . Mam nadziej , e ten nadchodz cy rok b dzie dla
ciebie wyj tkowo szcz
liwy. Trzymam kciuki za twoje powodzenie.
- W ka dym razie zaczn go wystrza owo, praw-da? Skoro czeka mnie podró w kosmiczne prze-stworza! - zauwa
a rozbawiona.
Po chwili jednak poczu a na plecach dreszcz strachu.
- Widz , e mimo wszystko troch si boisz. Pa-mi taj, e ca y czas b
nad tob czuwa - pocie-sza Lo. - Przy mnie nic ci nie grozi. Chyba e nie
masz ochoty na t wypraw ? Nie chcia bym ci zmusza .
- Ale sk d! Jestem do waszej dyspozycji - od-par a nieco zawstydzona Lindis. - Z tob jestem go-towa wybra si na kraj wiata, je li zajdzie taka
ko-nieczno
.
Te s owa Lindis tak rozbawi y Lo, e d ugo nie móg opanowa
miechu.
- To ci si uda o. W
nie polecimy a poza kraj wiata!
- Masz racj . No, ale teraz ju czas na mnie, zw aszcza e kto nadchodzi. B
czeka a pod la-sem tu po zmroku.
- wietnie. I pami taj, nie ma si czego ba ! Ubierz si ciep o, we sweter i d ugie spodnie, eby nie zmarz a.
Do auli zajrza a Tone. Kiedy zobaczy a siedz
w kucki przy cianie kole ank , wykrzykn a:
- Lindis, tu ci mam! Co ci jest? Panna Lund po-wiedzia a, e le si czujesz.
- Nie, wszystko w porz dku. Tone, czy
wiat nie jest pi kny?
Zaskoczona Tone zmierzy a kole ank zimnym spojrzeniem.
- Czy ty zwariowa a, Lindis?
- Tone, dzisiaj wieczorem wybieram si w pod-ró , w niesamowit podró !
Tone z politowaniem pokiwa a g ow i wysz a z auli, pozostawiaj c Lindis z g ow w chmurach.
ROZDZIA VII
Gdy Lindis pojawi a si w domu, adnego z ro-dziców nie zasta a. Nie by o te Karin. Korzystaj c z tego, bez namys u zabra a si do pracy. Najpierw
przystawi a pod swoje okno drabin , nast pnie na-oliwi a wszystkie zamki i dok adnie sprawdzi a, które deski w pod odze skrzypi . Od czasu do cza-su
miecha a si do siebie, rozmarzona.
Potem postanowi a chwil si zdrzemn
. Sen na pewno jej si przyda.
Popo udnie sp dzi a z rodzicami i siostr przy skromnym urodzinowym pocz stunku. W czasie kolacji ostentacyjnie ziewa a, udaj c bardzo
zm -czon .
Znalaz szy si wreszcie w swoim pokoju, od ra-zu zacz a przygotowania do nocnej eskapady. Wydoby a z szafy gruby, bia y golf i z niema ym
trudem wci gn a go przez g ow . Potem poprawi- a w osy i korzystaj c z drabiny, cichutko wysun
a si przez okno na podwórko. Gdy znalaz a si na
dole, pofrun a jak na skrzyd ach w stron lasu i po kilku minutach ponownie wita a si z Lo.
By a ogromnie uradowana, e znowu go widzi.
- Zwracam twój aparat, Lo. Dzi kuj - powiedzia a, podaj c przyjacielowi magiczne urz dzenie.
Lo schowa je do kieszeni, po czym podniós wzrok w niebo i z u miechem zapyta :
- No i jak, boisz si ?
Lindis skin a lekko g ow .
Lo uj dziewczyn za r
i poprowadzi drog w g b lasu. Cho zna a t okolic , za adne skar-by nie wypu ci aby teraz d oni przyjaciela. Lo
do-skonale zdawa sobie z tego spraw i nie mia za-miaru zostawia jej samej w le nym g szczu.
Gdy uszli ju spory odcinek, Lindis us ysza a ci-chy warkot. W miar jak las si przerzedza , war-kot stawa si coraz g
niejszy.
Na koniec stan li na przestronnej polanie, a oczom Lindis ukaza si ogromnych rozmiarów pojazd w kszta cie talerza. Mimo e Lindis by a ju raz na
pok adzie tego niezwyk ego statku, dopiero teraz ujrza a go w ca ej okaza
ci. By a zafascyno-wana. Przyt umione wiat o masywnych reflekto-rów,
które oblewa o ca polan , nadawa o scenerii nieprawdopodobny, tajemniczy wyraz. Tu przy a-godnie wznosz cym si ku maszynie podje dzie
oczekiwali Ari i Tan.
Lindis czu a wyra nie, e krew szybciej p ynie w jej
ach, tak jakby mia a za sob wielokilome-trowy bieg. Czy ta przygoda na pewno sko czy si
dla niej szcz
liwie? A mo e powinna si wycofa ?
Rozgl da a si niepewnie dooko a, gdy Ari rzek z serdecznym u miechem:
- Witaj, Lindis. Cieszymy si , e przysz
. Za chwil wyruszamy. W
nie zako czyli my spraw-dzanie instrumentów pok adowych. Zapraszam do
rodka.
Pod Lindis ugi y si nogi. W pierwszej chwili nie mog a zrobi ani kroku. Zaraz jednak poczu a na swojej d oni pewny u cisk Lo, który agodnie
podprowadzi j do wej cia.
We wn trzu pojazdu wszystko wygl da o zupe -nie inaczej ni podczas jej pierwszej wizyty. Lo po-kaza teraz Lindis pomieszczenia, których istnienia
wcze niej mog a si jedynie domy la . Wi kszo
z nich wype niona by a najró niejsz aparatur i wysokimi, pozamykanymi rega ami. Na pulpi-tach i
pod sufitem zamontowano setki lamp, mi-gocz cych i roz wietlaj cych wn trze jaskrawym wiat em.
- Nie widzia
jeszcze tylko naszych sypialni oraz kuchni - powiedzia Lo, kiedy zatrzymali si w ma ym pomieszczeniu przypominaj cym
wypo-sa eniem gabinet lekarski. Potem Lo poprosi Lin-dis, by u
a si wygodnie na obci gni tej cerat szerokiej kozetce.
- R ce trzymaj lu no wzd
tu owia - doda . - Z cz stopy, o, tak, dobrze. Czy wszystko mamy na miejscu? - spyta Ariego.
Obok kozetki znajdowa y si przeró ne aparaty i przyrz dy. Na ich widok Lindis drgn a.
- Nie bój si , Lindis - rzek uspokajaj co Lo. - Ta aparatura najprawdopodobniej w ogóle nie b -dzie nam potrzebna. Zamontowano j tu wy cznie na
wypadek wyst pienia nieprzewidzianych okoliczno ci. A teraz przygotuj ci do lotu!
Lindis stara a si le
spokojnie, podczas gdy Lo wk ada na jej stopy ci
kie, masywne buty jak do jazdy na nartach. Mocno zacisn ich klamry, a
po-tem przypi dziewczyn grubymi pasami na wyso-ko ci talii, kostek i przegubów r k. Doln cz
ko-zetki nieco opu ci , za cz
górn lekko
uniós , tak e Lindis pozostawa a w pozycji pó le
cej.
Ari oraz profesor Tan przez chwil obserwowa-li czynno ci kolegi, lecz wkrótce wyszli. Lindis jed-nak nadal nie traci a ich z oczu, gdy najbli sze
po-mieszczenia by y pooddzielane przezroczystymi cianami. Ari zasiad w wygodnym fotelu przed pul-pitem sterowniczym, na którym znajdowa y si
nie-zliczone ilo ci ma ych i du ych przycisków i miga-j cych lampek.
Lindis przypuszcza a, e za
jej skafander, ta-ki jakiego u ywaj kosmonauci, ale tak si nie sta- o. Có , pozostawa o jej zaufa wiedzy
przybyszów z dalekiej planety.
Lo wsta , podszed zdecydowanym krokiem do masywnych drzwi, wykonanych z materia u przy-pominaj cego pleksi, i zatrzasn je. Nast pnie da
znak kolegom, e wszystko gotowe do odlotu, i po-nownie przysiad obok Lindis, która ani na chwil nie spuszcza a swojego opiekuna z oczu.
- Zwykle pomagam Ariemu przy starcie. Manew-rowanie w atmosferze ziemskiej wymaga sporej wprawy - wyja ni . - Tym razem jednak
postanowi em dotrzyma ci towarzystwa. Jeste pierwsz ludzk istot , która wyruszy w kosmiczn podró w mi dzyplanetarnej maszynie tego typu.
jeste- my pewni, jak zniesiesz ten lot, rozwiniemy bo-wiem ogromn pr dko
. Zastanawiam si , czy nie zaaplikowa ci zastrzyku znieczulaj cego.
Podczas wznoszenia si statku mo esz odczuwa dotkliwy ból w uszach.
? Nie chc
adnego znieczulenia!
- Nie zamierzam ci straszy , ale zanim nie opu- cimy atmosfery i nie znajdziemy si poza stref przyci gania ziemskiego, mo e by naprawd
nie-przyjemnie.
- Nie boj si - sk ama a Lindis.
Lo u miechn si pod nosem.
- Wyj tkowo dzielna z ciebie dziewczyna.
Profesor Tan w czy silnik i ustawi parametry lotu. Lindis zauwa
a, e trójka pilotów jest nie-zwykle skoncentrowana.
- Ruszamy - „us ysza a” my li profesora Tana.
- Oczekujemy was - rozleg si niski g os, dobie-gaj cy od strony niewielkiego monitora. - Uwa aj-cie na deszcz meteorów na waszym kursie. Czy
jest z wami dziewczyna z Ziemi?
- Owszem. Zdecydowa a si na t podró .
- Znakomicie. Zwró cie szczególn uwag na jej reakcje. Poruszajcie si z minimaln pr dko ci ! Lo ma racj , mówi c, e ludzie z planety Ziemia
nie s tak odporni jak my. Wprawdzie ci ludzie u ywaj skafandrów kosmicznych, ale w tym przypadku na-wet i one nie na wiele by si zda y. Pozostaje
nam wierzy , e wszystko pójdzie dobrze.
os ucich , a tymczasem Lo u
si na drugiej kozetce tu obok Lindis i przypi starannie pasami. R ce i nogi mia jednak wolne na wypadek,
gdyby musia pomaga wspó towarzyszce podró y. Wcze -niej jeszcze owin rami dziewczyny szerokim pa-sem. Lindis odnios a wra enie, e w ten
sposób Lo mierzy jej ci nienie.
W pewnej chwili statek zacz si ko ysa , a sil-nik zawy przejmuj co. Z sekundy na sekund owo napawaj ce Lindis l kiem ko ysanie wzmaga o
si , a po up ywie minuty lub dwóch nagle wszystko si uspokoi o i ucich o.
- Natychmiast otwórz usta! - zawo
nieoczeki-wanie Lo.
- Dlacze... - chcia a zapyta Lindis, lecz nie zd
a. Nag a zmiana ci nienia wewn trz pojazdu sprawi a, e z p uc Lindis w u amku sekundy
wy-dosta o si zalegaj ce tam powietrze. W pomie-szczeniu rozleg si jej rozdzieraj cy krzyk.
- Jestem przy tobie, spokojnie - stara si uspo-kaja przyjació
Lo.
Lindis tymczasem nie mog a z apa tchu. B ben-ki w uszach bola y niemi osiernie, a nieznana si a rozsadza a jej p uca i wciska a cia o w kozetk .
Dziewczyna mia a nieodparte wra enie, e ga ki oczne wbijaj si g boko w jej mózg. Skóra na twarzy napi a si tak, jakby za moment mia a p k-n
.
Po chwili pod nosem Lindis pojawi y si kro-pelki krwi.
Lo obserwowa dziewczyn z przera eniem. Na chwil kompletnie straci g ow i nie by w stanie zareagowa . Opanowa si jednak, ostro nie otar z
twarzy Lindis krew i pot, jeszcze bardziej uniós górn cz
kozetki, po raz kolejny zmierzy Lin-dis ci nienie i sprawdzi prac serca. W pewnej chwili
zrozpaczony krzykn w stron pilotów:
- Zawracajcie!
Oddychanie przychodzi o Lindis z niewyobra- alnym trudem. Zsinia a i by a ju bliska utraty przytomno ci. Tan wskaza d oni na aparat tleno-wy,
wisz cy ponad g ow dziewczyny, i Lo b yska-wicznie zrobi z niego u ytek.
Lindis poczu a wyra
ulg i wreszcie uda o jej si wci gn
wi kszy haust powietrza do p uc. Ostatkiem si skierowa a do Lo przes anie:
- Nie zawracajcie. Wytrzymam.
Wcale jednak nie by a tego taka pewna. Czu a, e opada z sil, ale nic nie mog a na to poradzi . Nie by a w stanie nawet ruszy si z miejsca, gdy
kr -powa y j pasy bezpiecze stwa, za ci nienie we-wn trz kabiny nie pozwoli oby na najmniejsze uniesienie g owy czy r ki. Wydawa o jej si , e
cier-pieniom nie b dzie ko ca.
Ari odwróci si , spojrza na dziewczyn i z tro-sk w g osie spyta :
- Lo, jak ona to znosi?
Lo w milczeniu pokr ci tylko g ow . Wygl da na bezradnego.
- Za chwil znajdziemy si poza stref przyci -gania. To ju nie potrwa d ugo - pociesza Ari.
Lindis nigdy przedtem nie prze ywa a tak okrop-nego bólu. Mia a wra enie, e jaka niewyobra al-na si a rozrywa jej cia o na tysi ce kawa eczków,
uca pracuj niczym kowalskie miechy, za z oczu, czo a, a nawet uszu sp ywaj pomieszane z potem zy. Czu a na sobie d onie Lo, ale nie widzia a
jego twarzy. Wydawa o jej si , e wszystkie wiat a po-gas y. Wokó niej zapanowa a g boka ciemno
. Raz mia a wra enie, e marznie, innym razem
oble-wa a j fala gor ca.
Profesor Tan zacz mówi do mikrofonu, infor-muj c macierzyst jednostk o stanie pasa erki.
- Wygl da na to, e dziewczyna nie wytrzyma.
- Spróbujcie zrobi jej zastrzyk z...
Co zamierzano jej zaaplikowa , tego Lindis nie dos ysza a. Poczu a jedynie lekkie uk ucie w przed-rami i ju po chwili jej serce zacz o bi
spokoj-niej. Nadal jednak nie ust powa o bolesne napi cie w uszach i p ucach, a skronie wci
dudni y. Dziew-czyna odwróci a wykrzywion bólem
twarz w stro-n , gdzie, jak s dzi a, siedzia jej przyjaciel.
- Nie mia em poj cia, e mi dzy mieszka cami Ziemi a nami jest taka ró nica. Gdybym przypu-szcza , jakie sprowadz na ciebie cierpienia, nigdy nie
pozwoli bym na t podró - powiedzia za amany Lo. - Za bardzo zaufa em podobie stwom, s -dzi em, e wiele nas czy. Teraz wiem, e nie mo- ecie
oby si bez skafandra. O ile w ogóle na co by si tu zda .
- Jeste my s abymi istotami - . wyszepta a z tru-dem Lindis.
Czu a si tak, jakby za chwil mia a umrze , a jed-nak si nie ba a. By mo e sprawi a to obecno
Lo, a mo e fakt, e jej organizm znajdowa si w
stanie kra cowego wyczerpania. Nie mia a si y do dalszej walki. Teraz by o jej oboj tne, jak zako czy si ta przygoda.
Naraz wszelkie bóle i uci
liwo ci min y jak r -k odj . Lindis poczu a si znacznie lepiej. Napi -cie w ca ym ciele ust pi o, powróci wzrok, lepiej
ysza a. Zdeformowana, ci gni ta skurczami twarz odzyska a normalny wygl d. Lindis z niedo-wierzaniem popatrzy a na Lo; on równie wyda-wa si
zaskoczony.
- Uda o si - rzek z westchnieniem ulgi i u miech-n si , patrz c na spokojn ju dziewczyn . - Och, Lindis, nareszcie! Tak si o ciebie ba em.
Teraz nie-bezpiecze stwo min o, jeste my ju poza zasi giem przyci gania ziemskiego.
Przez moment wygl da o na to, e Lo rzuci si Lindis na szyj i u ciska j z rado ci. Nie uczyni tego, tylko wsta , uwolni Lindis z pasów
bezpie-cze stwa i otar jej z czo a pot. Wygl da na bar-dzo zm czonego, ale i uradowanego.
Lindis odetchn a g boko.
ROZDZIA VIII
Jaki czas le
a bez ruchu i odpoczywa a po dra-matycznych prze yciach. Teraz nie by aby w stanie poruszy cho by palcem. Tymczasem profesor
Tan przy u yciu specjalnego wziernika dok adnie obej-rza uszy dziewczyny.
- No, na szcz
cie nic powa nego si nie sta o. Masz wprawdzie uszkodzone b benki, ale z czasem same si wygoj . Na razie mo esz mie k opoty
ze s uchem. Nic si jednak nie martw.
- W
ciwie uszy nie s mi a tak bardzo potrzeb-ne. Przecie i tak wiem, co mówi do mnie Lo.
- Ach, wi c tylko on ci interesuje? A twoi przy-jaciele tam, na Ziemi?
- Profesorze, chwilami odnosz wra enie, e ma-j niewiele do powiedzenia, dlatego nie
uj , e ich nie us ysz .
Lindis unios a si na okciu i ostro nie spu ci a no-gi na pod og . Dobre samopoczucie powoli powraca- o. Nie mog a uwierzy w to, co jeszcze kilka
minut wcze niej dzia o si z jej cia em. By a niezmiernie dumna, e jako jedyna Ziemianka mo e bra udzia w tak dalekiej mi dzyplanetarnej
ekspedycji.
Gdy wsta a, Lo uj j pod rami i podprowadzi w kierunku okienka.
- Chod , co ci poka
- powiedzia .
Lindis odnios a wra enie, e prawie nic nie wa- y. Tylko dzi ki ogromnym, ci
kim butom, któ-rych Lo nie pozwoli jej zdejmowa , mog a nor-malnie
chodzi po pod odze.
- Gdyby nie mia a na sobie tych specjalnych bu-tów, unosi aby si pod sufitem jak balonik. A te-raz spójrz tam, w dó .
Niektóre elementy pok adu wykonano z prze-zroczystego materia u, przypominaj cego szk o, tak e mo na by o przez nie wygl da na zewn trz.
- Wielkie nieba, Lo! - zawo
a bezmiernie zdu-miona Lindis. - Czy my naprawd znajdujemy si tak daleko od Ziemi?
Nisko pod stopami, w g stej mgle, dostrzeg a wisz
niczym bombk choinkow , l ni
nie-zwyk ym blaskiem planet .
- To nie jest Ziemia - powiedzia Lo z u miechem.
- A co, Ksi
yc? Nie, to niemo liwe. W ci gu kilkunastu minut nie mogli my pokona a takiej drogi?
- Masz przed sob Wenus w ca ej okaza
ci, moja ma a.
- Co takiego? Lo, ja chc do domu! - wykrzyk-n a Lindis ju nie na arty przera ona.
- Nic si nie bój. Wszystko jest pod kontrol . Chod , poka
ci twoj ukochan Ziemi , ale mu-simy przej
na drug stron . Spójrz, oto ona -
powiedzia i wskaza na ja niej
b kitem kul . - Ta najwi ksza. Ksi
yca w ogóle st d nie zobaczysz.
Lindis wcze niej nie zdawa a sobie sprawy z te-go, e mo e znale
si tak daleko od planety mat-ki. Ogarni ta l kiem ukry a twarz w d oniach.
- Boj si - zaszlocha a.
Lo delikatnie otoczy j ramieniem. Gdy tak przez chwil stali przytuleni, Lindis nagle opu ci niepokój. W ramionach przyjaciela czu a si ca -kiem
bezpieczna.
- Podró powrotna nie b dzie ju taka drama-tyczna - zapewni agodnie. - Najgorsze ju za to-b , wierz mi.
Lindis spojrza a z wdzi czno ci na Lo, a po chwili rzek a:
- Strasznie tu u was gor co.
- Nic dziwnego, teraz znajdujemy si blisko S
ca.
Mog abym tak sta w jego ramionach ca wiecz-no
, pomy la a, ale powinnam zachowa wobec niego dystans.
Tymczasem Lo wypu ci j z obj
i oboje zno-wu podeszli do okienka, z którego wcze niej pa-trzyli na Wenus.
Jakby to by o dobrze móc kontrolowa swoje w asne my li, rozmarzy a si Lindis. To niesprawie-dliwe, e Lo mo e o mnie wiedzie wszystko,
pod-czas gdy sam stanowi dla mnie zagadk !
- Wenus, jak zapewne wiesz, jest drug planet , licz c od S
ca - wyja nia Lo. - Cho spo ród wszystkich planet pod wzgl dem rozmiarów i
sto ci najbardziej przypomina Ziemi , wy, ludzie, nie mogliby cie na niej zamieszka . Na Wenus panuje bardzo wysoka temperatura, no i prawie nie
ma tam tlenu.
Pojazd tymczasem zatoczy du e pó kole i wró-ci na poprzedni kurs. Po up ywie minuty lub dwóch z kabiny pilotów odezwa si Ari:
- No, jeste my prawie na miejscu.
Lindis podbieg a do znajduj cego si najbli ej sta-nowisk pilotów okienka i wyjrza a przez nie. Do
wysoko ponad nimi zawis olbrzymich rozmiarów
statek, równie zbli ony kszta tem do - jak okre la-li to ludzie - lataj cego talerza. Pod jego p askim spodem przelatywa y w t i z powrotem pojazdy
identyczne jak ten, którym podró owa a Lindis. Niektóre z nich wlatywa y do wn trza olbrzyma, inne wylatywa y z niego niczym pszczo y z ula.
- No, Lindis, masz przed sob bardzo wa ne spo-tkanie - odezwa si zza jej pleców Tan. - Jak czu-jesz si jako pierwsza istota ludzka, która dotar a
tak daleko?
- Czy by cie wy nie byli lud mi? - spyta a za-skoczona dziewczyna.
- Owszem, tylko w du o bardziej zaawansowa-nym stadium rozwoju ni Ziemianie. Wybacz, je li ci urazi em. Wszystkie pojazdy, które tu widzisz,
cznie ze statkiem - baz , zosta y wybudowane spe-cjalnie do celów badawczych. Szczególnie interesu-je nas Ziemia i wy, jej mieszka cy. Przykro mi,
e nie pomy leli my o skafandrze dla ciebie, ale w
nie te mniejsze statki s dla nas tym, czym dla lu-dzi z Ziemi kosmiczne skafandry. Sama przed
chwi-l bole nie do wiadczy
, e nie s one jednak do-statecznie bezpieczne dla istot takich jak ty. Jeste cie, jak si okaza o, znacznie mniej odporni
na wahania ci nienia. My u ywamy skafandrów tylko wówczas, gdy schodzimy na ca kiem odmienne od naszej ob-ce planety. Na Ziemi mo emy si
bez nich obej
.
Lindis z rozdziawionymi z przej cia ustami ob-serwowa a rozgwie
one niebo. Naraz wybuch a g
nym miechem, czym wszystkich wprawi a w
zdumienie.
- Co si sta o, co ci tak cieszy?
- Przypomnia am sobie, e za kilka godzin mam wieczorek u kole anki, która mieszka na tamtej ma- ej planecie.
- Oj, chyba si mylisz, moja droga. Tamta plane-ta nazywa si Mars - wyja ni Lo.
- Jak to, przecie dopiero mi j pokazywa
i mó-wi
, e to Ziemia! - zawo
a oszo omiona Lindis.
- Poruszamy si z zawrotn pr dko ci - powiedzia spokojnie Ari. - Specjalnie dla ciebie nad
yli my drogi i zatoczyli my pó kole, by przelecie
blisko We-nus. To pi kna planeta i warto na ni popatrze . Taka okazja niepr dko si powtórzy. Przede wszystkim jed-nak chcieli my unikn
niebezpiecznego spotkania z deszczem meteorów. Nie rozumiem, dlaczego nie mog teraz po czy si z baz - doda poirytowany.
- Czy macie mo e lusterko? - zapyta a nieocze-kiwanie Lindis.
Lo nie móg opanowa weso
ci.
- Ciekawe, czy kto spotka kiedy kobiet , któ-ra mog aby oby si bez lusterka? - zapyta . - Chod , zaprowadz ci do azienki. Tam znaj-dziesz
wszystko, co potrzeba.
Pok adowa azienka urz dzona by a naprawd wspaniale. Zachwycona Lindis spyta a, czy nie mo-g aby si wyk pa .
- Lindis, obawiam si , e to na razie niemo liwe - rzek Lo. - Woda rozchlapie si po ca ym pomie-szczeniu, nie utrzymasz jej w wannie.
Lindis rozejrza a si uwa nie dooko a.
- Zastanawiam si , gdzie przechowujecie swoje przybory do golenia. Wprost nie mog si nadzi-wi , ka dy z was wygl da zawsze tak wie o, jak-by
wyszed prosto spod brzytwy!
- Ale z ciebie dociekliwa osóbka! Rzeczywi cie, nie musimy si goli zbyt cz sto, wystarczy raz na pó roku.
Lindis odruchowo unios a d
, by dotkn
po-liczka przyjaciela, ale zaraz, zawstydzona, cofn a j .
- Prosz bardzo, mo esz sprawdzi - rzek roz-bawiony Lo.
Przez chwil przygl da a si twarzy przybysza z dalekiej planety, po czym pog aska a czule jego policzek, a nawet palcami leciutko musn a jego
wargi. Przez moment odnios a wra enie, e Lo spe-cjalnie przybli
twarz, zaraz jednak si cofn .
Lindis poprawi a rozwichrzone w osy i uzna a, e prezentuje si ca kiem dobrze. Razem z przyjacielem wróci a do pomieszczenia za kabin pilotów.
Wreszcie nadszed najwa niejszy moment.
- Jeste my gotowi do po czenia ze statkiem - baz - rzek Ari. - Prosz zapi
pasy.
Lindis oczekiwa a gwa townego uderzenia, tym-czasem wp yn li g adko przez otwarty luk i mi k-ko wyl dowali.
Po kilku minutach mogli ju opu ci swój po-jazd. Gdy po podstawionym szerokim trapie zeszli na dó , Lindis rozejrza a si ciekawie dooko a. Oto
znalaz a si na g ównym pok adzie statku - bazy. Po-tem wraz z trzema towarzyszami przesz a do du e-go pomieszczenia, w którym czeka o ju kilku
ro-s ych m
czyzn o nieprzeniknionych twarzach. Przed
aj ca si pe na napi cia cisza sprawi a, e Lindis poczu a si nieswojo. Prze kn a nerwowo
lin . ebym tylko dobrze wypad a, pomy la a.
- Dasz sobie rad , Lindis - rzek z przekonaniem Lo, który wiedzia , co czuje teraz dziewczyna. - Pa-mi taj, e oni s mili i przyja nie do ciebie
nasta-wieni.
Tymczasem zbli
si do nich jedyny w tej gru-pie kr py i niski m
czyzna.
- Witam, s ysza em, e mia a pani wyczerpuj
podró .
Lindis unios a g ow , dygn a na przywitanie i odpowiedzia a z dum :
- Tak, ale wszystko dobrze si sko czy o.
- To bardzo uprzejme z pani strony, e zechcia- a nas pani odwiedzi . Prosz zaj
miejsce, zaraz zaczynamy. Mamy niewiele czasu. Podobno
wraca pani na swoj planet za kilka godzin?
Lindis u miechn a si pod nosem. Co takiego! Wszyscy przejmuj si tym, e musi nied ugo wra-ca do siebie. Czy by nie chcieli si z ni
rozstawa ?
Kiedy Lindis usiad a, otoczyli j pozostali m
-czy ni. Zadawali jej tyle pyta , e po paru minu-tach poczu a si bardziej wyczerpana ni po
najd
szej odpowiedzi na ocen w szkole. Intere-sowa o ich wszystko: problemy spo eczne, religia, przyroda, polityka, ekonomia, szkolnictwo, ycie
rodzinne, zwi zki mi dzy kobiet a m
czyzn i wiele innych zagadnie . Im wi cej pada o pyta , im g biej dr
ono temat, tym bardziej bezradna czu a
si Lindis. By o jej wstyd, e ma takie luki w wykszta ceniu. Có , wiele przedmiotów trakto-wa a po macoszemu, nic wi c dziwnego, e teraz nie
wszystko potrafi a wyja ni .
Lo nie odst powa Lindis i w ten sposób pod-trzymywa j na duchu. By a wdzi czna, e chocia w nim znajduje oparcie.
Dziewczyna wci
nie mog a si nadziwi , e do-skonale s yszy ka de z pyta , cho
aden z dostoj-nie wygl daj cych panów nie zadaje ich na g os.
Zd
a si ju przyzwyczai , e w ten szczególny sposób komunikuje si z Lo, ale przecie niezwy-k a komisja egzaminacyjna sk ada a si z zupe nie
obcych jej osób!
Po godzinie Lindis poczu a ogromne zm czenie. Jej odpowiedzi nie by y ju tak staranne i przemy lane. Gdy jeden z m
czyzn zapyta j , dlaczego
jest taka chuda i dlaczego czuje si samotna, cho przecie ma wielu znajomych, o ma o si nie roz-p aka a.
Na szcz
cie kr py m
czyzna, ten który na po-cz tku powita Lindis, dostrzeg , jak bardzo jest wyczerpana, i stwierdzi :
- Chyba najwy szy czas na przerw , panowie. Nasz go
jest znu ony. Pozwólmy mu odsapn
. My
te , e powinni my co zje
.
Po chwili podano do sto u. Patrz c na smakowi-te, adnie podane potrawy, Lindis ku swemu zdzi-wieniu poczu a wyra ny g ód.
- My la am, e od ywiacie si wy cznie tablet-kami - powiedzia a z u miechem.
- Nie gardzimy dobr kuchni - odpar Tan. - Ja-ki czas temu przeszli my na pokarm farmakolo-giczny, ale ludno
podnios a bunt.
Po sko czonym posi ku Lindis znów odpowia-da a na pytania obcych m
czyzn. Potem dziewczy-nie pobrano krew, zmierzono ci nienie krwi,
wyko-nano elektrokardiogram, tomografi komputerow mózgu i wiele innych bada , których celu nie zna- a. Badanie, jakie na Ziemi przeprowadzi Lo,
by o jedynie wst pem do mnóstwa analiz, które plano-wali przybysze z obcej planety.
Kiedy Lindis uzna a, e nareszcie dadz jej spo-kój, egzamin zacz si od nowa. Chcia a wypa
jak najlepiej, za nic nie chcia a sprawi zawodu Lo.
Cho by a ledwie ywa i nie mog a si skupi , cierpliwie odpowiada a, a wreszcie, kompletnie wy-czerpana, po prostu umilk a.
- Za du o od niej wymagacie - oburzy si Lo. - Nie mo ecie oczekiwa , e nastoletnia uczennica wyja ni wszystkie interesuj ce nas kwestie.
- Prosz nam wybaczy , by mo e troch przesa-dzili my - usprawiedliwia si niewysoki m
czy-zna. - Po prostu tak bardzo interesujemy si
Ziemi , jej mieszka cami i ich yciem, e chcieli my do ma-ksimum wykorzysta obecno
naszego go cia.
Zacz li wymienia mi dzy sob ciche uwagi, a chwilami Lindis odnosi a nawet wra enie, e si o co spieraj . Jeden z m
czyzn przywo
do
sie-bie Lo i co mu szepn do ucha. Lo wyra nie spochmurnia . Lindis da aby teraz wiele za to, by mie przy sobie urz dzenie, które pozwala
odgadywa cudze my li.
Wreszcie Lo podszed do Lindis. Stan wszy za plecami dziewczyny, opar jej g ow wygodnie na oparciu fotela i pocz delikatnie masowa skronie
siedz cej.
Lindis spojrza a na niego pytaj co, tym razem jednak nie przekaza jej adnych wyja nie . Powie-ki Lindis sta y si naraz ci
kie jak o ów i powoli
zacz morzy j sen. Wokó zapanowa a cisza...
Po jakim czasie poczu a, e kto delikatnie po-trz sa j za rami . Poderwa a si na równe nogi.
- Lindis, wracamy na Ziemi , ju czas - poinfor-mowa Lo.
Niewysoki kr py m
czyzna podzi kowa Lindis serdecznie za spotkanie oraz udzielenie odpo-wiedzi na wiele wa nych pyta . Informacje, które
dzi ki niej zgromadzili, zostan teraz szczegó owo przeanalizowane i wykorzystane do dalszych ba-da , zapewni .
Po jakim czasie, gdy Lindis wraz z Lo, Arim i Tanem znale li si na pok adzie mniejszego stat-ku, Lindis zagadn a przyjaciela, który siedzia
na-chmurzony:
- Co si ze mn dzia o, Lo?
- Zadali ci kilka pyta , na które nie chcia
udzieli odpowiedzi - wyja ni , starannie unikaj c jej spojrzenia. - Musieli my podda ci hipnozie,
poniewa tym razem nasze umiej tno ci czytania w my lach zawiod y.
Lindis zaniepokoi a si nie na arty. Nie mia a poj cia, o jakie pytania chodzi. Zdarza o si prze-cie , e o pewnych sprawach nie mia a ochoty
roz-mawia z nikim. Czasami ba a si nawet o nich my- le . Poczu a si dotkni ta do ywego.
- Nie mia
prawa zmusza mnie do niczego! - zawo
a. - I to w obecno ci obcych m
czyzn!
- Nie mia em wyboru - odpar krótko.
- I co, dowiedzieli si tego, czego chcieli? - zapy-ta a obra ona Lindis.
- Owszem, ale nie by y to dla nas sprawy nowe. Okaza o si , e jednak mamy wiele wspólnego.
Lindis odwróci a si na pi cie i usadowi a si w fotelu na drugim ko cu pomieszczenia.
dowanie na Ziemi w porównaniu z prze yciami, jakie sta y si udzia em Lindis przy starcie, by- o niemal przyjemno ci . Powoli wstawa ranek,
ko cielne dzwony w
nie zacz y wzywa na po-ranne nabo
stwo. Gdy s
ce wychyli o si znad horyzontu, Lindis le
a ju w swoim
ku i
zasy-pia a. W zaci ni tej d oni trzyma a b kitny szalik.
ROZDZIA IX
Odk d Lindis si ga a pami ci , czas sp dzany w domu nie kojarzy jej si z niczym przyjemnym. Teraz, kiedy dziewczyna pozna a prawdziwe
za-miary panny Lund, czu a si tu jeszcze bardziej ob-co. Z drugiej jednak strony uzna a, e nie wolno do-pu ci do tego, by obca kobieta rozbi a jej
rodzin , cho by nawet ta rodzina ró ni a si od normalnych. Rozmy la a o tym ca e przedpo udnie, a wreszcie zdecydowa a, e musi porozmawia z
ojcem.
Po obiedzie z dusz na ramieniu stan a pod drzwiami jego gabinetu i delikatnie zapuka a.
Ojciec uniós wzrok znad biurka.
- Kogo widz , Lindis! Co, sko czy o si kieszon-kowe?
Dziewczyna potrz sn a przecz co g ow i rzek a:
- Tym razem nie. Chcia abym z tob powa nie porozmawia .
Odetchn z ulg i od
na bok swoje papiery.
- Zamieniam si w s uch.
Zimny ton g osu ojca speszy Lindis, ale po chwi-li dziewczyna wzi a g boki oddech i zacz a:
- Dotar y do mnie nieprzyjemne plotki na twój temat, ojcze...
- Co takiego? - spyta pan Bergstrom, wyra nie bledn c.
- Wygl da na to, e nasza nauczycielka od angiel-skiego chwali si wszem i wobec, e wpad
jej w oko. Rozg asza, e odchodzisz od ony.
ysza am nawet, e chcecie mnie zabra do siebie, a Karin zo-stawi mamie! Ja si na to stanowczo nie zgadzam! Nie zamierzam zosta pasierbic
panny Lund!
Na twarzy ojca wyst pi y czerwone plamy.
- Kto ci nagada takich g upstw! - krzykn , ude-rzaj c pi
ci w stó . - To... to nieprawda.
Szloch cisn Lindis za gard o, tak e z trudem zdo
a wykrztusi :
- Ja... s ysza am to od ró nych osób... Pan Bergstrom ciska z oczu b yskawice.
- Tato, czy to prawda? - pochlipywa a Lindis. - Chcesz naprawd zostawi mam ? Czy dlatego ma-ma jest taka nieszcz
liwa?
- Lindis, wyjd st d natychmiast! Musz pilnie zadzwoni ! - M
czyzna z apa si za g ow i opad bez si na fotel. - To jaka kompletna bujda! Kto ci
naopowiada takich rzeczy? Zamiast s ucha pod ych oszczerstw, powinna kategorycznie za-przeczy !
Lindis opu ci a gabinet ojca. Mia a wra enie, e pierwsz rund wygra a. Wiedzia a jednak, e na tym jeszcze nie koniec, e czeka j kolejne starcie.
Pomy la a o swoim przyjacielu. Ani on, ani te Tan czy Ari nie wspomnieli nawet s owem o ewen-tualnym nast pnym spotkaniu. Tymczasem Lindis
ju nie mog a si doczeka , by znowu ujrze Lo. Od-nosi a wra enie, e i Ari, i Tan nie pochwalaj jej nadmiernego zainteresowania osob Lo. Z
pewno- ci woleliby, eby teraz usun a si w cie . Lindis za targa y sprzeczne uczucia: za adne skarby nie chcia a si narzuca , a jednocze nie
skni a za nie-zwyk ym przyjacielem, z którym tak wspaniale si rozumieli. Nie wiedzia a nawet, w jaki sposób na-wi za z nim kontakt, nie by a pewna,
czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Mog a tylko cierpliwie czeka na jaki znak od niego. Chyba Lo nie opu ci jej bez po egnania? Samotna,
spragniona mi
ci i przyja ni Lindis cierpia a prawdziwe m ki.
Mimo wielkiego przygn bienia postanowi a jed-nak pój
na wieczorek do Tone. Zastanawia a si , w czym by oby jej naj adniej. A mo e nie warto si
stroi , tylko w
zwyk trykotow koszulk i wytarte d insy?
Jednak zdecydowa a, e ubierze si starannie, na z
kole ankom. Poza tym uzna a, e gdyby Lo jej towarzyszy , z pewno ci ucieszy by si ,
widz c j eleganck i zadban . Ciekawe, w czym podoba- abym mu si najbardziej? pomy la a.
Umy a w osy i zwin a je wysoko, upinaj c w zgrabny kok. W
a obcis granatow spó-dniczk , która ods ania a smuk e nogi i podkre la- a
szczup tali . Do tego wietnie pasowa a jasno-niebieska bluzka z przezroczystymi szyfonowymi r kawami. Gdy Lindis by a ju gotowa, przejrza a si
w lustrze. Uzna a, e wygl da bardzo efektow-nie. Szczególnej elegancji doda y jej ciemne panto-felki na wy szym ni zwykle obcasie.
Czy mog si tak pokaza w towarzystwie? A je- li dziewcz ta mnie wy miej ?
Tymczasem do pokoju wesz a mama Lindis. Na widok córki oniemia a.
- Ale Lindis... jak... jak... ty...? - wykrztusi a po d
szej chwili. - Chcia am powiedzie , e prze- licznie wygl dasz, cho mnie wydajesz si
stanow-czo za szczup a. Chyba sko czy
z tym odchu-dzaniem? No, no, kto by pomy la ? Taka pi kna dziewczyna!
- Mamo, w
nie przyby am na wadze dwa kilo-gramy. Ostatnio jem za dwie, wi c nie musisz si martwi . Czy mog abym po yczy twoich perfum?
Podobaj mi si te o zapachu konwalii.
Pani Bergstrom pozwoli a Lindis skorzysta nie tylko z perfum, ale te z pomadki i kredki do oczu. Doradzi a tak e córce, by poci gn a rz sy
czar-nym tuszem. Dzi ki tym zabiegom twarz Lindis sta a si du o bardziej wyrazista.
Ju stoj c w drzwiach, przed samym wyj ciem, Lindis nieoczekiwanie powiedzia a:
- Mamo, tak mi przykro, e ostatnio by am wo-bec ciebie osch a Poprawi si , obiecuj . I wcale nie t skni za moimi biologicznymi rodzicami. My
,
e z tob jest mi najlepiej.
Zanim do zaskoczonej pani Bergstrom dotar sens s ów, Lindis znikn a.
U Tone by o ju gwarno. Na widok wchodz cej Lindis dziewcz ta zamar y, po czym otoczy y j i za-cz y prze ciga si w komplementach,
zachwycone jej nowym stylem. Ku swojemu zdumieniu Lindis stwierdzi a, e podziw kole anek jest szczery.
- Tylko pasek troch ci si przekrzywi - rzuci- a Tone, co najwyra niej oznacza o, e ca a reszta jest w najlepszym porz dku.
ród go ci Lindis dostrzeg a Dagfinna, ku któremu t skne spojrzenia s
a Marit. On jednak poch oni ty by rozmow z inn . Anne Sofie spra-wia a
wra enie rozbawionej i wyj tkowo szcz
li-wej. Lindis domy li a si , e obawy kole anki oka-za y si przedwczesne. To dobrze, dziewczyna nie b dzie
musia a przerywa szko y w po owie roku.
W drodze na wieczorek Lindis natkn a si na pann Lisbeth Lund. Uk oni a jej si grzecznie, jak zwykle. Nauczycielka tymczasem zmierzy a j
nie-ch tnym wzrokiem, po czym szybko si oddali a. Lindis wiedzia a, e tego wieczoru ojciec postano-wi zosta w domu ku wielkiej rado ci matki.
Lin-dis by a z tego powodu niezwykle dumna. W ko -cu to jej zas uga.
W pewnym momencie do Lindis podesz a Marit.
- Nawet jak mnie poprosi, nie mam zamiaru z nim ta czy - powiedzia a troch bez zwi zku i znów pos
a czu e spojrzenie Dagfinnowi. - Spójrz, jak
ci ch opcy uganiaj si za g upimi g ska-mi. Mnie nadmiar powodzenia nie grozi, prawda, Lindis? Oni wszyscy boj si m drych dziewcz t!
- Ze mn te
aden nie chce ta czy . Nawet nie mam tej pociechy co ty - z gorycz w g osie odrze-k a Lindis.
- No wiesz! Ty w ogóle nie okazujesz im zainte-resowania, dlatego omijaj ci z daleka. Mrozisz ich swoim lodowatym spojrzeniem. Chodzisz z
ow w chmurach albo zaczynasz rozmow na zbyt skomplikowane tematy. Oni tego nie lubi . Wol w kó ko chwali si swymi w tpliwymi sukcesami,
przytula si , uszczypn
tu i tam. To wszystko, na co ich sta . Po co nadmiernie wysila mózg?
- Marit, jeste niesprawiedliwa - zauwa
a ze miechem Lindis. - Ale co do mnie masz racj . Ja-ko
aden z nich mnie nie interesuje. Gdyby mieli
same zalety, gdyby stan przede mn sam Tom Cruise, to i tak nie dorasta by nawet do pi t...
- Ach, tak, wi c nadal marzysz o tym geologu - powiedzia a z przek sem Marit. - Niech ci b dzie.
Lindis przypomnia a sobie s owa Ariego. Mówi , e powinna jak najwi cej czasu sp dza ze swoimi najbli szymi i z rówie nikami. Có , kiedy nudzi a
si w ich towarzystwie. Nie by o jej atwo.
yj w dwóch ró nych wiatach, pomy la a. Pierwszy to mój zwyczajny, powszedni dzie , ten drugi, niezwyk y, to wiat Lo. Najwi kszym pro-blemem
jest to, e wci
t skni za tym drugim.
Nagle Lindis zamar a. Mimo gwaru, jaki pano-wa w pomieszczeniu, us ysza a znajomy g os. G os, który rozpozna aby nawet wówczas, gdyby
docho-dzi z ko ca wiata. To Lo wzywa j do siebie.
- Lindis, wyjd na dwór. Czekam w ogrodzie!
Na moment wstrzyma a oddech. By a tak uszcz
liwiona, e w pierwszej chwili nie mog a zrobi kro-ku. Zaraz jednak opanowa a si i przeprosi a
Marit.
- Wybacz mi, Marit, zaraz wracam.... - rzuci a tonem usprawiedliwienia i wybieg a na zewn trz.
Obesz a dom w ko o i znalaz a si na jego ty- ach, ko o werandy, której schodki prowadzi y w dó , w stron pla y. W ciemno ci dostrzeg a
po- yskuj cy kombinezon przyjaciela. W okamgnie-niu znalaz a si tu przy Lo.
, jak to dobrze, e przyszed
! - rzuci a zdyszana. - Czy b
wam znowu potrzebna? Nie wybieracie si czasem w kolejn podró ?
Lo spojrza na Lindis, jakby zobaczy j po raz pierwszy w yciu.
- Nie, na razie nigdzie si nie wybieramy. My- la em tylko... Lindis, nie mog wyj
ze zdumie-nia. Wygl dasz tak... tak elegancko...
Elegancko? Lindis spodziewa a si innego kom-plementu. S dzi a, e Lo przywita j bardziej ser-decznie. Nie móg nie zauwa
zmieni a, mia wszak znakomity wzrok, nie prze-szkadza a mu najg bsza nawet ciemno
.
Lo dostrzeg zawiedzion min Lindis.
- Mo e le si wyrazi em. Wygl dasz pi knie - poprawi si z u miechem.
Zanim Lindis zd
a zareagowa , mówi dalej:
- Wiesz, ciekawi mnie, jak si bawicie.
- No to chod ze mn do rodka - zapropono-wa a uradowana.
- Lepiej nie. Podejd tylko do okna i troch pozagl dam. Chyba mnie nie zauwa
.
- Mo e masz racj - rzek a, z trudem opanowu-j c rozczarowanie. - Wyobra am sobie, jakie wy-wo
by poruszenie.
- Zw aszcza w tym kombinezonie - dorzuci .
- My
, e nie tylko ten strój spowodowa by za-mieszanie.
e te tak si wyg upi a! Co jej przysz o do g o-wy, eby zaprasza go na wieczorek? Obserwowa- a ukradkiem, jak Lo przygl da si rozbawionej
odzie y, i tym bardziej
owa a swoich s ów. Lo tak ogromnie ró ni si od jej kolegów i kole anek! Cho dla niej by po prostu wspania ym
czy-zn , jego niezwyk e oczy mog y wywo
szok u in-nych dziewcz t. A mo e przeciwnie, zachwyci yby si nim, a potem nie móg by si op dzi
od rozhisteryzowanych wielbicielek, które stara yby mu si przypodoba . Nie, nade wszystko Lindis nie mia a zamiaru dzieli si Lo, pokazywa go
innym. Nale-
tylko do niej, by jej wiernym przyjacielem i ta wiadomo
podnosi a j na duchu.
Nagle zda a sobie spraw , e Lo ledzi jej my li, gdy wyra nie posmutnia . Lindis szybko zacz a mówi na zupe nie inny temat, ale Lo zdawa si
jej nie s ucha .
- Interesuj ce - wycedzi przez z by i w zamy- leniu obserwowa s cz cych drinki ch opców. - Nie mog em sobie odmówi , eby tu do was nie
zajrze . Tyle ciekawych postaci...
- Ach, tak, wi c tylko po to tu przyszed
?
Odwróci si do Lindis i spojrza jej g boko w oczy.
- Tak, tylko po to.
- A co powiedz na t wizyt Ari i Tan?
- Nie wiedz , e tu jestem.
- Naprawd ? - zawo
a Lindis. - Wychodzisz bez powiadomienia swoich prze
onych?
- No, a co ty zrobi
wczoraj w nocy?
- Wczoraj wpatrywa am si w planet Wenus w towarzystwie ukocha... Oj, przepraszam. Mia am zupe nie co innego na my li - doda a zawstydzona.
- Ja nic nie s ysza em, Lindis.
adne z nich ju si nie odezwa o. W milczeniu przygl dali si gromadzie rozbawionych m odych lu-dzi. Lindis czu a si nieswojo, podgl daj c
znajomych, ale wcale nie mia a ochoty ruszy si z miejsca.
- Powiedzia bym, e nie widz w nich nic nad-zwyczajnego - powiedzia w ko cu Lo. - Uwa am, e nie dorastaj ci do pi t.
Lindis dopiero po chwili si zorientowa a, e Lo do niej mówi. Po raz pierwszy us ysza a jego praw-dziwy g os. Tym razem Lo nie przekazywa swoich
my li, tylko je naprawd wypowiada . G os mia ni-ski, ciep y, d wi czny. Lindis by a nim zachwycona.
- Zobacz, jakie pi kne w osy ma ta dziewczyna - rzuci w pewnym momencie. - Takie jasne jak an yta!
To by a Kirsten. Jej d ugie z otoblond w osy sp ywa y pi knymi lokami na ramiona.
Lindis posmutnia a. Niewiele brakowa o, a roz-p aka aby si . Wiele da aby za takie w
nie w osy...
- Lindis - zacz Lo. - Dlaczego tak dziwnie rea-gujesz? Czy od razu zakochujesz si w ch opcu tyl-ko dlatego, e ma bujn czupryn ?
- Oczywi cie, e nie.
- Dlaczego wi c s dzisz, e ze mn jest inaczej?
- Przepraszam, nie chcia am zrobi ci przykro- ci. Powiedz, czy jeste
onaty?
- Nie, od dziesi ciu lat zajmuj si wy cznie ba-daniem przestrzeni kosmicznej. Jako nie my la em o u
eniu sobie ycia. Wcze nie opu ci em
rodzin-ny dom.
- Nigdy nie t sknisz za kim bliskim?
- Mo e czasami - powiedzia ostro nie.
- Za kim konkretnym?
- Lindis, daj spokój - uci krótko.
Dziewczyna umilk a, zgaszona, a po chwili zmie-ni a temat.
- Umiesz hipnotyzowa ? - spyta a.
Lo spojrza na Lindis w zamy leniu. Jego zmru- one jak u kota, l ni ce jasnym blaskiem oczy kon-trastowa y ze smag , jakby opalon twarz .
- Hm, mo e to nie jest najlepsze okre lenie. Nie wiem zreszt , o co tak naprawd ci chodzi.
Lindis zerkn a na Lo i poprosi a:
- Czy móg by sprawi , eby Dagfinn zata czy z Marit? Ona jest w nim taka zakochana, a Dag-finn zupe nie nie zwraca na ni uwagi. Niech po-prosi
do ta ca!
- Widz , e pragniesz wszystkich uszcz
liwia - u miechn si Lo. - A który to Dagfinn?
Lindis wskaza a na jednego z rozbawionych ch opców.
- No wiesz? Czemu mia oby to s
? - zdzi-wi si Lo. - On nie zas uguje na jej zainteresowa-nie. Wola bym skojarzy j z tym drugim, który stoi
nieco w tyle. Zobacz tylko, jak cz sto posy a w jej kierunku czu e spojrzenia.
- Niech wi c Marit zmieni swój obiekt wes-tchnie !
- Lindis, kochanie, przecie nie jestem swatem! Uczu nie mo na poddawa eksperymentom.
- A gdyby zna dziewczyn , która ulokowa a swoje uczucia nie w tej osobie, co nale y, nie chcia -by jej pomóc? Zw aszcza gdyby nie chodzi o o
mi-
, ale o zwyk ... przyja
?
Lindis zdawa a sobie spraw z tego, e jej g os zaczyna dr
.
- Je li chodzi o przelotne zauroczenie, by mo- e uda mi si co na nie poradzi , ale nie mam naj-mniejszego zamiaru miesza si do prawdziwej
mi-
ci. Nie le y to zreszt w mojej mocy.
- Wi c nie pomo esz Marit?
- Owszem, jej mog pomóc, je li rzeczywi cie tak bardzo ci na tym zale y.
Zale y? Tylko tego brakowa o! Co ja narobi am? Wtr cam si w nieswoje sprawy, a do tego ryzyku-j utrat przyja ni Lo. Ale co zrobi , platoniczna
przyja
dziewczyny i ch opca nie mo e chyba trwa wiecznie. Pr dzej czy pó niej musi przerodzi si w g bok za
. Dotyczy to tak e mnie,
zw aszcza e chodzi o kogo tak przystojnego i zmy-s owego jak Lo.
Tymczasem Lo skoncentrowa uwag na dwojgu m odych. W pewnej chwili Lindis zauwa
a, e Marit podesz a do ch opca, który od dawna t sknie
spogl da w jej stron .
A jednak uda o si ! Lo jest naprawd wspania y, pomy la a z wdzi czno ci Lindis.
Nie min o wiele czasu i Marit z ch opakiem, czu-le obj ci, wyszli na werand . Stali w milczeniu, zapa-trzeni w sierp ksi
yca na niebie. Lindis z Lo
odeszli po cichutku troch dalej, by para ich nie zauwa
a.
- Jak oni mog tak si obejmowa ! - zawo
w pewnej chwili oburzony Lo. - Przecie prawie si nie znaj ! A ta twoja Marit nawet go nie kocha! Nie
pojmuj waszych zwyczajów. Dla nas mi
jest rzecz wielk , bez niej nie ma mowy o blisko ci i fi-zycznym kontakcie. Czy wy nie macie adnych
za-sad? Wi kszo
tych dziewcz t... Ich my li wprawia-j mnie w prawdziwe zak opotanie. Musz przyzna , e jestem zaszokowany.
Zawstydzona Lindis przypomnia a sobie, e je-szcze niedawno sama chcia a poca owa Lo.
- Ty jeste zupe nie inna, przyjació ko - powie-dzia Lo, jak zwyk e odczytuj c jej my li. - Z pew-no ci podoba aby si mieszka com naszej
plane-ty, jeste bowiem wra liw , my
dziewczyn . To nie tylko moje zdanie, ja to po prostu wiem. Otwarto
, szczero
, serdeczny stosunek do
dru-giego cz owieka to zalety, które przyci gaj do cie-bie innych, Lindis.
Lindis zadowolona ch on a s owa Lo tak, jak gdyby ju nigdy wi cej nie mia a ich us ysze . By- a niezwykle wdzi czna i dumna, e Lo ma o niej tak
dobre mniemanie.
Zerwa si wiatr. Lindis drgn a.
- Zmarz
? Chod do mnie, ogrzej ci .
Lo otuli dziewczyn po swojej kurtki i przy-tuli do siebie. Lindis z wra enia niemal zamar a. Po chwili ostro nie przy
a ucho do szerokiej piersi
przyjaciela, a us yszawszy, jak rytmicznie bi-je jego serce, wykrzykn a zaskoczona:
- Lo, do tej pory s dzi am, e ty nie masz serca!
- Chyba artujesz, Lindis. Czy by uwa
a mnie za robota?
- No... raczej nie. Jak mocno bije! Czy zawsze tak je s ycha ?
Lo zmarszczy czo o i rzek niemal z gniewem:
- S uchaj, dziewczyno, je li nie przestaniesz mnie prowokowa , ju nigdy si nie spotkamy. Nie rozumiesz, e mnie po prostu dr czysz?
Zmieszana Lindis nie wiedzia a, co powinna od-powiedzie .
- Przepraszam, ale ja naprawd nie chcia am sprawi ci przykro ci - wyj ka a. - A tym bardziej nie mia am zamiaru ci prowokowa . Nic nie pora-dz ,
e tak ci lubi - doko czy a ledwie s yszalnie.
Lo u miechn si smutno.
- No dobrze, ju si nie gniewam. Wiem, e jest ci ci
ko. I tak jeszcze niema o si nacierpisz.
W tej samej chwili otworzy y si drzwi na weran-d . Kiedy Lo podniós wzrok na stoj
w nich dziew-czyn , ta wrzasn a przera ona i jak burza
wpad a do salonu.
Lo zareagowa b yskawicznie. Jednym susem po-kona ogrodzenie i stoj c ju po drugiej stronie, za-wo
:
- Lindis, skacz! Z api ci . Potem biegnij szybko do wej cia, zabierz swój p aszcz i zmykaj. Czekam na ciebie za najbli szym rogiem.
Lindis bez namys u rzuci a si do przodu i wyl -dowa a w ramionach Lo. Zza ciany wci
docho-dzi histeryczny krzyk dziewczyny.
- Co jej si sta o? Dlaczego tak krzyczy?
- Prawdopodobnie w moich oczach odbi o si
wiat o. Mo esz sobie wyobrazi , jak to wygl da o!
- Wielkie nieba! Ju p dz . Tylko mnie tu nie zo-stawiaj!
Gdy Lindis znalaz a si w przedpokoju, zdj a z wieszaka swój p aszcz i bez s owa wyja nienia czym pr dzej opu ci a dom Tone. Za najbli szym
rogiem obejrza a si za siebie. Werand wype nia ju t umek go ci.
- My
, e moi znajomi maj si teraz z pyszna - zauwa
a z przek sem Lindis.
Lo nie zareagowa . Min li w milczeniu kilka przecznic, a wreszcie dotarli do domu Lindis.
- Tu w
nie mieszkam.
Zatrzymali si przy schodkach.
- Nie b
wchodzi . Znowu narobi bym zamie-szania. Powiedz, czy jeste zadowolona z dzisiej-szego wieczoru?
- By o wspaniale! - powiedzia a, a w duchu po-prosi a: Poca uj mnie na po egnanie, Lo.
Blisko
przyjaciela przyprawia a dziewczyn o zawrót g owy. Po raz kolejny u wiadomi a sobie, e w
nie on jest tym cz owiekiem, który móg by
wyrwa j z zakl tego kr gu samotno ci.
Nic si jednak nie sta o. Lo nagle spowa nia i pozosta g uchy na jej pro
.
- Teraz niepr dko si zobaczymy - zakomuni-kowa sucho. - Obieca em to moim prze
onym. Jeste my bardzo zapracowani. Odezw si do
cie-bie, jak tylko b
mia chwil czasu. Zreszt b -dziemy ci jeszcze potrzebowa .
Teraz wszystko sta o si jasne. Stanowi dla Lo jedynie obiekt bada . Chcia pozna zachowanie i zwyczaje mieszka ców Ziemi i postanowi j
wy-korzysta do tego celu.
- Dobranoc, Lo - wyszepta a zawiedziona.
- Dobranoc.
Z krwawi cym sercem nacisn a klamk i wesz a do mieszkania.
Kim ja tak naprawd jestem? my la a roz alona. Nie wiadomo, czy ju doros am, czy jeszcze jestem ma dziewczynk . Osiemna cie lat, a taka
niedoj-rza a, jak mawia Lo.
Nieodwzajemniona mi
bardzo boli. Czy zdo- am sobie poradzi z tym wszechogarniaj cym uczuciem, które nigdy nie doczeka si odpowiedzi?
Dlaczego nikt mnie nie kocha? Czy robi co nie tak, czy to jaki
art okrutnego losu? Dla mamy i taty tak naprawd istnieje tylko Karin, a mnie
po-zostawiaj samej sobie. Lisbeth Lund, jak si oka-za o, jest po prostu wyrachowana i nieszczera. Dla Lo stanowi wy cznie obiekt bada
naukowych. Dobrze wie, e jestem w nim zakochana, ale poza wspó czuciem nie jest w stanie nic mi ofiarowa .
Czym si to wszystko sko czy? Czy mo e mnie spotka co gorszego ni nieodwzajemniona mi-
? Chyba p knie mi serce...
ROZDZIA X
Przez ca sobot i niedziel trwa y nie ko cz ce si dyskusje na temat potwora, którego Anette uj-rza a w ogrodzie Tone. Wszyscy byli pod
wra e-niem, jaki
artowni twierdzi nawet, e w ogrodzie pojawi si wilko ak. Ów potwór, jak o wiadczy a Anette, ciska z oczu b yskawice, a w
dodatku mia wyj tkowo nieforemne cia o. Lindis doskonale wie-dzia a, co by o tego powodem. Sta a przecie wtu-lona w ramiona Lo i okryta jego
kurtk . Jej samej nie by o wida , ale sylwetka Lo z pewno ci mog a wyda si zniekszta cona. Anette mówi a tak e, i owa gro na istota szykowa a si
do ataku na ni . Wszyscy w miasteczku byli poruszeni, kilku m
-czyzn wydoby o nawet bro my liwsk na wypa-dek, gdyby potwór mia si jeszcze
pojawi .
Lindis s ucha a tylko, co mówi inni, sama mil-cza a jak zakl ta.
W poniedzia ek na pierwszej lekcji by norweski.
Kole anki i koledzy Lindis nie przestawali mó-wi o tym, co sta o si w pi tek wieczorem. Kto spyta Lindis, o której opu ci a imprez , kto inny z
przej ciem zrelacjonowa jej sensacyjne wydarze-nie. Lindis ga a jak z nut: na wieczorku u Tone le si poczu a i wcze nie opu ci a towarzystwo.
O ósmej do klasy wszed nauczyciel norweskie-go w towarzystwie fizyka oraz starszego, nieznajo-mego m
czyzny o ywym spojrzeniu.
Nauczyciel norweskiego przedstawi zaskoczo-nym uczniom go cia.
- To jest pan profesor Andersen z laboratorium astronomicznego.
Wszyscy trzej panowie usiedli, a potem nauczy-ciel norweskiego wyj z teczki stos wypracowa .
- Przejrza em wasze prace - powiedzia . - Musz przyzna , e mam mieszane uczucia.
Powoli obchodzi klas i zwraca kolejno wypra-cowania. Z ka dym uczniem zamienia przy okazji kilka s ów.
- Olav, zupe nie nie zrozumia
tematu - rzek . - Praca w zasadzie nawet nie najgorsza, ale za to b -dy! Jens! U ciebie tak e b d na b dzie. Ocena
obni- ona o dwa stopnie. Przykro mi. Kirsten, zupe nie si nie przygotowa
. Marit, jak zawsze bez zastrze
.
Lindis siedzia a jak na szpilkach. Wola a, by pan nie wypowiada si g
no na temat jej pracy. Kie-dy nauczyciel rozda wszystkie wypracowania,
po-mijaj c tylko j , przerazi a si nie na arty. On tym-czasem podszed do swojego stolika, przystan przy nim i odetchn wszy g boko, rzek :
- Kiedy wzi em do r ki wypracowanie Lindis Bergstrom, od razu uzna em, e jest naprawd wy-j tkowe. Poniewa sam nie znam si na tych
spra-wach, poprosi em o pomoc koleg fizyka. Jak si okaza o, on równie musia si podda . Zasi gn li- my wi c opinii eksperta, pana Andersena.
Pan pro-fesor dok adnie przeczyta prac Lindis. Chcia by zada jej kilka pyta . Dlatego jest tu dzisiaj z nami.
Nauczyciel usun si na bok i ust pi profesoro-wi miejsca przy swoim stoliku. Serce podskoczy o Lindis do gard a, nerwowo wyciera a spocone
o-nie o spodnie.
Profesor odwróci si w stron uczniów i rzek surowym tonem:
- Czy Lindis Bergstrom mo e do mnie podej
?
Lindis z wielkim trudem stara a si zapanowa nad dr eniem kolan. Reszta klasy nie spuszcza a z niej wzroku. Co ona znowu nabroi a, my leli
zapewne.
- Hm, tak... - odchrz kn z przej ciem profe-sor. - W
ciwie nie bardzo wiem, od czego zacz
. S ysza em, e Lindis Bergstrom nie jest szczególnie
wyró niaj
si uczennic . Podobno nawet opu- ci a si troch w ostatnim pó roczu. Tym bardziej trudno jest mi poj
, e ta m oda osoba jest
autor-k tak dojrza ej pracy, powiedzia bym, rozprawy naukowej. By bym nie mniej zdumiony, nawet gdyby napisa j mój najlepszy student. Ja... po
pro-stu jestem pe en uznania!
Lindis sta a naprzeciw profesora ze spuszczon g ow , z wypiekami na policzkach. adne rzeczy, tego tylko brakowa o!
- Twoje wypracowanie, Lindis, zawiera specjali-styczne sformu owania, a tak e szereg tez, których nie powstydzi by si najlepszy ekspert. Piszesz o
faktach, które znane s wy cznie badaczom. - Profesor z impetem z
ksi
, któr trzyma w d oni. - Z wielkim zaskoczeniem musz tak e
przyzna , e znalaz em tu wyja nienie pewnej teo-rii, nad któr od dawna pracowali my. Lindis za-prezentowa a nam alternatywne rozwi zania kilku
skomplikowanych problemów. Co zupe nie zaska-kuj ce, sprawdzili my te rozwi zania, i okazuje si , e s tym, czego od dawna szukali my! Lindis,
two-ja praca ju teraz sta a si sensacj w rodowisku naukowym! Ciekawi mnie, sk d zaczerpn
swo-j wiedz ? Wydaje nam si niemo liwe, aby
dosz a do tego na w asn r
. Wprawdzie wykazujesz ta-lent w dziedzinie astronomii, ale nie mia
, zdaje si , dot d dost pu do obserwatorium.
Zreszt w tej cz
ci kraju obserwatoriów nie ma.
- Nie - przyzna a skruszona Lindis.
- A zatem? Gdzie si tego wszystkiego nauczy-
? Wasz profesor twierdzi, e to wypracowanie jest dla niego ogromnym zaskoczeniem, dot d
two-je prace by y przeci tne.
- Troch czyta am - odpar a dziewczyna. - Od dawna interesuj si gwiazdami. Ale najwi cej do-wiedzia am si od... od... znajomych.
Profesor nachyli si , by nie uroni ani s owa z re-lacji uczennicy.
- A jak oni si nazywaj ?
Wielkie nieba, Lo, wybaw mnie z tej opresji! Co ja im teraz powiem?
Na moment przymkn a powieki w nadziei na lepsz koncentracj . Z ca ego serca wierzy a, e uda jej si nawi za kontakt z Lo. Tymczasem
dziel ca ich odleg
, a mo e zbyt ma e telepatyczne zdol-no ci Lindis sprawi y, e jej usi owania nie przynio-s y oczekiwanego rezultatu. By a
za amana.
Jednak po chwili poczu a w sobie nieznan do-t d odwag . Wprawdzie nie s dzi a, e kontaktuje si bezpo rednio ze swoim przyjacielem, by a
jed-nak pewna, e to on wspiera j z daleka.
- Cz owiek, który zainteresowa mnie t tematyk , nazywa si Lo - us ysza a w asny zdecydowany g os, tak jakby to nie ona sama przemawia a. -
Jest z wykszta cenia geologiem, ale posiada wybitn wiedz w dziedzinie astronomii.
Po klasie przeszed szmer podziwu. Geolog, o którym wspomina a Lindis! A wi c on napraw-d istnieje, skoro wypracowanie Lindis wywo
o tak
sensacj !
Tymczasem profesor Andersen wyprostowa si i rzek :
- Hm, w rodowisku naszym nie znamy osoby o takim nazwisku. Czy on mieszka gdzie niedaleko?
- W tej chwili jest nieobecny - odpar a Lindis. - Ale wkrótce znowu si pojawi.
- W takim razie koniecznie chcemy go pozna . B
tak mi a i przeka mu to. A propos, czy on jest Norwegiem?
- Nie.
Profesor z pewno ci chcia uzyska wi cej infor-macji na temat tajemniczego geologa, ale porzuci ten zamiar, co Lindis uzna a za ewidentn
zas ug Lo; z pewno ci uda o mu si skierowa my li astro-noma na inne tory. Profesor Andersen za doda :
- Musz przyzna , Lindis, e masz bujn wyo-bra ni . W twojej pracy wysuwasz tez , e istnie-j planety, które zamieszkuj
ywe istoty. Na to
nauka nie zdoby a jeszcze dowodów. Zauwa
em te , e szczególnie interesuje ci odleg y od nas set-ki lat wietlnych Procjon. Dlaczego w
nie ta
gwiazda?
Czy rzeczywi cie co podobnego napisa am? Co mi strzeli o do g owy?
Tymczasem profesor dr
nieub aganie:
- Troch pu ci
wodze fantazji, prawda?
- Tak - przyzna a ze skruch dziewczyna.
- No w
nie. Mimo to jestem zdania, e wypra-cowanie Lindis Bergstrom zas uguje na najwy sz ocen , ba, na celuj cy. Nauczyciel zaproponowa
bardzo ogólny temat: „Gwia dziste niebo jesieni ”, tymczasem Lindis potraktowa a go wyj tkowo konkretnie. Brawo! Cho elementy fizyki kwanto-wej
lub kwazary nie s specjalno ci norwegisty, zrobi y jednak na nim wielkie wra enie. Ale to, jak s dz , jest ju zas ug twoich przyjació .
Lindis mia a wielk ochot przyzna , e kwazary zna od dawna, ale uzna a, e lepiej wi cej si nie odzywa .
- Pan nauczyciel przymkn oko na fakt, e wy-sz
poza ramy zwyk ego wypracowania. Ja nato-miast mog doda , e twoja praca pos
y za
zna-komity materia do rozprawy doktorskiej. Jeszcze raz prosz , aby skontaktowa a si ze swoim przy-jacielem i umówi a nas na spotkanie. My
tak e, e wkrótce b dziemy mogli zaprosi was oboje na konferencj w stolicy po wi con nowym trendom w fizyce i astronomii. Obiecaj mi to, Lindis.
- Naturalnie - przytakn a bez namys u dziew-czyna.
Na tym lekcja si sko czy a. Lindis czu a si tak wyczerpana, e ledwie sta a na nogach. Swoje pierwsze kroki skierowa a do toalety, nie mia a
bo-wiem ochoty z kimkolwiek rozmawia .
Gdy nieco ju och on a, wys
a telepatyczne podzi kowanie do Lo.
Jestem ci dozgonnie wdzi czna, pomy la a.
Wydawa o si jej, e Lo odpowiedzia :
- Nie ma za co, przyjació ko. Da
sobie rad ...
Kto trzasn drzwiami, a Lindis zd
a jeszcze dorzuci :
- Na razie mi si uda o. Nie wiem za to, jak so-bie dalej poradz , jak to si sko czy?
Tym razem odpowiedzia a jej niczym niezm co-na cisza. Lindis nie odebra a ju
adnych wiadomo- ci i odt d sama musia a radzi sobie z dalszymi
problemami.
ROZDZIA XI
Rozstanie nadesz o gwa townie.
W czasie obiadu zadzwoni telefon. Odebra oj-ciec. Lindis s ysza a ca rozmow .
- Alarm obrony cywilnej? Dzi wieczór? Dlacze-go?... Co mówisz? Harcerz? Co widzia ?... UFO?! No, tylko bez takich bzdur... Nieznany obiekt o
charakterze militarnym? Niemo liwe!... Aha... Co takiego!... Jak to by o?... Wpe
pod skalny blok i zobaczy ... Podwozie?... Nie domy li si , jakiego
poja-zdu?... Nie, ja te nie wiem... Aha?... O!... Naprawd ?... W wierkowym lesie za wrzosowiskiem, ju notuj ... Tak, wiem, gdzie to jest... A co on tam
robi ?... Szu-ka gniazd gilów... Ci harcerze... Zadbali cie, eby tam nikt nie chodzi ?... On nikomu nie powiedzia , to dobrze... A wi c czekamy na
wojsko... Pe ne uzbrojenie, no tak, to powa na sprawa... Zagro enie dla kraju... S ysza , jak kto si porusza we wn -trzu?... Nie do uwierzenia... Nie,
nie b
móg pój
, z apa o mnie lumbago, ale zawiadomi moich... A wi c przy szkole o dziesi tej. B
!
Lindis zblad a jak kreda. Teraz by a szósta. Zo-sta y cztery godziny...
Jeszcze nigdy nie bieg a tak szybko. Gdy dotar a do lasu, upad a na ziemi . Wym czone p uca nie da-wa y rady, wida jeszcze nie odzyska a pe ni
si po intensywnym odchudzaniu. Le
a na mchu, z tru-dem api c powietrze i przeklinaj c swoj s ab for-m . A cenne minuty up ywa y...
Zmobilizowa a si y i ruszy a dalej.
Pierwszy raz sz a t drog sama. Gdyby nie nie-pokoi a si tak losem swoich przyjació , z pewno ci przestraszy aby si ciemno ci. Zmrok ju
zapad , a las by g sty. Stara a si trzyma drogi. Najgorzej by o na skalnym rumowisku. Kamienie wydawa y si tak do siebie podobne... Kilka razy
potkn a si i pot uk a bole nie. W lesie sz a od drzewa do drze-wa. Przez chwil mia a wra enie, e si zgubi a, gdy droga wyda a jej si zbyt d uga.
W ko cu jednak znalaz a si na polance. Przyspieszy a i wreszcie dopa-d a do skalnego bloku.
Za omota a pi
ciami.
- Otwórzcie! Otwórzcie! Tu Lindis. Szybko! Po-spieszcie si !
ysza a, jak histerycznie brzmia o to wo anie, ale nic si nie liczy o. Byle tylko otworzyli!
Drzwi si uchyli y i Lo pomóg jej wej
. By a tak zm czona, e osun a si na kanap .
- Jaki harcerz odkry wasz pojazd - wykrztusi- a z trudem. - Przyjd tu dzi wieczorem o dziesi -tej. B
uzbrojeni
nierze!
Rozmawiali mi dzy sob , wyra nie zdenerwo-wani. Spytali Lindis o czas, nie za bardzo wiedzie-li, jak d ugo trwa ziemskie pó torej godziny.
- Ruszamy zaraz - powiedzia Ari do dziewczyny. - Dzi kujemy za ostrze enie! Nie po raz pierwszy wy wiadczasz nam przys ug . A teraz p
do
domu!
- Kiedy tu wrócicie? - rzuci a niecierpliwie.
Zatrzymali si z powa nymi minami.
- Nigdy nie wrócimy, Lindis - odpar Ari.
- Jak to... nigdy?... - spyta a, patrz c na nich prze-straszona. - Jedziecie w inne miejsce? Mog ...
- W zasadzie sko czyli my badanie tego syste-mu s onecznego. Teraz statek - baza wraca do domu. Byli my w przestrzeni kosmicznej ju dziesi
lat. D
ej w tych warunkach nie mo e przebywa
a-den badacz. Kiedy wyruszymy w kolejn ekspedy-cj , naszym celem b dzie inny system
oneczny, odleg y mo e o kilkaset lat wietlnych st d.
Patrzy a na nich os upia a. Lo wbi wzrok w pod- og i przygryz warg .
- Ale... poczekacie chyba, póki nie zabior z do-mu kilku rzeczy? - spyta a niepewnie.
Profesor Tan pokr ci g ow .
- Nie mo esz z nami lecie , Lindis.
Zapad a cisza. Patrzy a na nich nic nierozumiej cym wzrokiem.
- Nadszed ten moment, o którym ci mówi em, Lindis - powiedzia Ari wspó czuj cym tonem. - Ostrzega em ci przed nim. To koniec.
Skuli a si , zgn biona.
Profesor Tan podszed do niej i obj j .
- Zegnaj, ma a Lindis. Nigdy ci nie zapomn .
- To nie mo e by prawd - wyszepta a.
Teraz obj j Ari.
- Gdyby tak wszyscy byli tacy jak ty...
Odszed .
Lo patrzy na ni , stoj c bez ruchu. Do Lindis za-cz o dociera , co si naprawd zaraz stanie.
- Lo! - zawo
a, jakby prosz c go o pomoc, i umilk a.
Obj j mocno.
- No, ju , ju ... - powiedzia pocieszaj co. - Wkrótce zapomnisz.
- Nie odje
aj, Lo! Nie odje
aj!
- Musz - odpar agodnie. - Sama widzia
, e do was nie pasuj . Ari ma racj : gdyby wszyscy na Ziemi byli tacy jak ty, mo e móg bym zosta . Ale
przecie na w asne uszy s ysza
: wojsko i inni ch tni do strzelania zawsze si znajd . Najpierw strzelaj , a dopiero potem patrz , do kogo.
- No to we mnie ze sob !
- Jeste jeszcze dzieckiem, Lindis. Nie mamy prawa tego zrobi . Pomy l o rodzicach! Poza tym, nie dasz rady. Pami tasz, co si dzia o podczas
star-tu pojazdu?
- Wol umrze z tob , ni
tu bez ciebie - mrukn a, cho wiedzia a, e to brzmi patetycznie.
Nadszed Ari.
- Nie m cz go ju , Lindis - rzek ze smutkiem. - To si na nic nie zda. Musimy przygotowa si do startu.
- Odprowadz j kawa ek - zdecydowa Lo. - Mamy jeszcze troch czasu.
Najgorsze, e jej mi
by a nieodwzajemnio-na. Wiedzia a, e narzuca si Lo ze swym uczuciem mimo jego oboj tno ci. Zawstydza o j to
niewy-powiedzianie, ale nie mog a powstrzyma
ez. Mia- a wra enie, e jest rozdzierana na strz py. Jedyna osoba na ca ej Ziemi, któr kiedykolwiek
kocha a... Czu a dojmuj cy ból, maj c wiadomo
, e ta oso-ba... Nic nie pozostanie.
Znów szli przez las. Ostatni raz prowadzi j przez rumowisko. Lindis stara a si powstrzyma p acz, ale zy p yn y jej po twarzy nieprzerwanym
strumieniem.
- Lindis - zacz Lo cicho. - Nie wolno ci zro-bi tego, o czym teraz my lisz.
- Ale ja nie mam po co
!
- Tak nie mo na.
- atwo ci mówi . Nie rozpacza si po obiekcie bada ...
- Nie mów tak, Lindis!
Nie zauwa
a, kiedy doszli nad ska y nad mo-rzem. W
nie tam, gdzie si wtedy zsun a. Nie chcia a spojrze w dó , w miejsce, gdzie sta a, za-nim
- Tu ci znalaz em - powiedzia . - I tu musimy si rozsta . Nie p acz ju , Lindis! Wierz mi, wkrót-ce zapomnisz.
- Wiesz, e nie zapomn , Lo.
- Tak, Lindis, wiem - odpar cicho. - Ale kiedy musisz nauczy si rezygnowa . I akceptowa .
- Nie ma adnej nadziei? - Dziewczyna by a nie-pocieszona.
Potrz sn g ow .
- Napiszesz... No nie, g upia jestem. A nie mo- esz mi da tego aparatu? Mogliby my wtedy ze so-b rozmawia ...
- Na odleg
bilionów kilometrów?
- Ale Lo, to b dzie tak, jakby umar . Tylko je-szcze gorzej.
- Tak, Lindis. A ty jakby umar a dla mnie.
My la a, e si przes ysza a.
- Czy bym co dla ciebie znaczy a?
Nie odpowiedzia . Sta tylko, obejmuj c j moc-no i ko ysz c powoli.
Fale po yskiwa y szaro gdzie pod nimi. Wiatr szarpa ich ubrania, ale Lindis nie zwraca a na to uwagi. By a ot pia a z rozpaczy. Przesun a d
ku
policzkowi przyjaciela i odwróci a jego twarz w swoj stron .
- Lo - spyta a zdziwiona. - My la am, e tylko ja... Lo! Naprawd ? Mo e to tylko lito
?
Znów ogarn a j ta niezwyk a mg a. Poczu a mi
i smutek tak g boki jak fizyczny ból.
- Kocha em ci od pierwszej chwili. Nie wolno mi by o jednak tego okaza , bo jeste taka m oda i wiedzia em, jak to si musi sko czy . Ale teraz...
Kochana, kochana dziewczynko z innego wiata!
Wreszcie Lindis dowiedzia a si , jaki jest poca- unek Lo. Czego takiego na pewno nigdy ju nie b dzie jej dane do wiadczy . Cz owiek z gatunku Lo
wk ada w pieszczoty o wiele wi cej mi
ci, od-daje sw dusz , serce i ca ego siebie. Lindis odwza-jemni a jego poca unek z arem, wiedz c, e Lo zna
jej uczucia lepiej ni ktokolwiek na Ziemi. Wtuli a twarz w jego szyj , szepcz c wci
jego imi w dzikiej, nieopanowanej rozpaczy.
Nie zauwa
a, jak zacz delikatnie g adzi jej skronie. Osun a si na traw , zdawa o jej si , e s yszy s owa: „Zegnaj, moja kochana Lindis”, a
po-tem cichn ce kroki Lo.
Zapad a w ci
ki sen.
Ockn a si i usiad a gwa townie. By a noc, mo-rze hucza o, wiatr wy gdzie w ska ach.
Gdzie by a? Dlaczego tu le
a? Ale zimno! Tak pusto i samotnie.
By o jej niezwykle smutno. Co si w
ciwie sta o? Nagle przypomnia a sobie, e sz a t dy po szko-le, samotna i pe na goryczy. Nikomu na niej nie
za-le
o. T skni a za prawdziwym przyjacielem, po-wiernikiem, ale nie mia a nikogo. Jej matka w
nie powiedzia a jej, e nie jest jej biologiczn
matk , a ojciec - prawdziwym ojcem. Zaj li si ni z obo-wi zku, ale ich w asna córka zawsze by a dla nich najwa niejsza.
A potem? Id c po ska ach, nie patrzy a pod no-gi, po lizgn a si ...
Ale co by o potem?
Pami
zacz a si jej rozja nia . To by o co wspania ego, sen o gwiazdach i statku kosmicznym, astronomach i...
Lo!
Wspomnienie przeszy o j niczym nó . Wszyst-ko ju pami ta a. To by o takie rzeczywiste.
Czu a, e p aka a. No tak, mo na p aka przez sen, zdarza o si jej to. Pewnie uderzy a si w g o-w przy upadku i straci a przytomno
, tego
prze-cie nie mog a pami ta .
Sen? To wszystko by o tylko snem?
Raczej tak. Nic tak dziwnego nie dzieje si na-prawd . To jedno z jej szalonych marze , mo e bar-dziej szalone ni zwykle. Pewnie pod wp ywem
upadku...
Zebra a wszystko razem: wyidealizowany obraz przyjaciela... Przecie ona zawsze marzy a o kim niezwyczajnym. No i by przystojny, m dry, mi y...
I mi
. Budz ca si w niej kobieta t skni a za mi
ci . Lindis zawsze marzy a, aby zjawi si na im-prezie z najwspanialszym facetem. Zrezygnowa a
z tego, mo e z powodu kompleksu ni szo ci? Z oba-wy, e spodoba mu si jaka klasowa pi kno
?
A marzenie o s awie? Chwalono j przed ca kla-s , a przecie cz owiek zwykle chce si popisa przed przyjació mi. Wypracowanie uznano za
sen-sacj , i to z dziedziny, w której pozornie by a s aba. To by o beznadziejne, typowo dziecinne marzenie.
Problemy domowe? Czy pod wiadomie nie czu- a, e co jest nie tak? Czy nie podejrzewa a, e oj-ciec i Lisbeth Lund byli kim wi cej ni
przyjació -mi? I oto nadesz a ona, bohaterka z naostrzonym rewolwerem, i zaprowadzi a porz dek.
Naostrzony rewolwer? Chyba co jej si pomie-sza o. Lindis a zachichota a.
No i ten aparat do odczytywania my li. Przecie o czym takim te marzy a. Chcia a wiedzie , jakie my li k bi si w g owach innych.
A t sknota do idealnego wiata... Do Utopii... Wszystko tam by o!
Wreszcie podró w przestrze kosmiczn . Lin-dis za mia a si gorzko. Statek kosmiczny, z które-go mog a ogl da Wenus! I ci wszyscy mieszka cy
jej planety zadaj cy tyle pyta , i ona, która na nie odpowiada a! Marzenie, e jest si kim Wa nym.
Ten ból przy starcie? Przecie te mo na wyt u-maczy to upadkiem, poobijaniem si o ska y. Z pewno ci to w
nie odczuwa a podczas tego
dziwnego snu.
Czemu jednak musia a ni o Lo? My l o nim nadal przysparza a jej cierpienia. Czy nie mog a ni o kim mniej mi ym i atwym do zapomnienia?
Zadr
a z zimna. Jak d ugo tu le
a? Niedobrze! Wsta a i zacz a i
w stron domu. Dla rozgrzew-ki przebieg a kawa ek.
Nie mia a ju przecie tego wspania ego szalika Lo. Dziewczyna u miechn a si gorzko. To znów sztuczka jej wyobra ni. Czy co okr conego
wokó szyi mog o ogrza cale cia o? Przypuszczalnie poci- a si , st d sen o ogrzaniu si czym nale
cym do Lo. Ech, có za fantazje!
Zima jeszcze nie min a, w powietrzu panowa nieprzyjemny ch ód. Na jej planecie marze nie ist-nia a zima...
Przygniata a j pustka. Ten d ugi sen zdawa si by tak prawdziwy... Tak wspania y i tak bolesny. Przyja
z Lo by a niewypowiedzianie pi kna.
Ta-ka przyja
nie zdarza si naprawd ...
Czy doprawdy mo na ni tak realnie?
O, tak, je li to jest co , za czym si bardzo t skni.
A gdyby to nie by sen...? Gdyby jednak... Nie, Lo nie istnieje naprawd i nigdy nie prze
a tych wspa-nia ych dni. Mo e tak jest lepiej. Bo przecie
je li to nie sen, Lo znajdowa by si teraz w przestrzeni ko-smicznej. Nigdy nie spotka aby ju kogo takiego jak on. Lo i ona pasowali do siebie jak dwie
po ów-ki jab ka. Dzieli aby ich teraz odleg
bilionów mil. Na zawsze.
Tak, chyba lepiej, e by to sen. Nawet bolesny.
Zegar ko cielny pokazywa dziesi
po dziewi -tej. Nie pó niej? Zdawa o si jej, e jest grubo po pó nocy.
Nadjecha a Karin na rowerze. Zatrzyma a si i zeskoczy a.
- Tu jeste ! Zwariowa
, Lindis, dlaczego nie wracasz do domu? Tata i mama czekaj od kilku godzin!
- Jaki dzisiaj dzie ?
- Poniedzia ek, oczywi cie!
No tak, to by si zgadza o. W
nie w poniedzia- ek posz a na ska y nad morzem. By a zrozpaczo-na: matka ujawni a jej przesz
, bola a j
niespra-wiedliwo
losu, by a z a na w asne cia o, które chcia a zmusi do schudni cia a do granic anorek-sji... Czy to dziwne, e by a tak niemi a przez
ostat-ni rok? Bunt okresu dojrzewania, udr czone cia o wo aj ce o jedzenie... I to uczucie, e jest niechcia-na. Zajmowali si ni ca e ycie, dawali
wszystko, czego potrzebowa a, a ona odwzajemni a si okropnym zachowaniem i s owami pe nymi z
ci.
Poprawi si teraz! Czas buntu i egoizmu ju mi-n .
Pomy le , e le
a tam na ska ach i ni a o ja-kich cudach! Lindis zadr
a.
By a w stanie wy mia wszystko, o czym ni a, wszystko z wyj tkiem Lo. To bola o. Lo, dlaczego musz o tobie marzy ? Jak zdo am zakocha si w
innym ch opaku? Zawsze b
t skni a za posta-ci ze snu...
Podniesione g osy rodziców dotar y do Lindis z ich sypialni. Raczej jej nie us yszeli i nadal si k ócili.
- Nie zauwa
tego w szkole? - krzycza a mat-ka. - Musia
co zauwa
. Twoja w asna córka pal ca marihuan ! Chyba umr ze wstydu.
- Gdzie ona jest? S ysza em, jak trzasn y drzwi na dole. Wysz a? Wysz a po wi cej?
- Sk d mam wiedzie ? - krzykn a matka histerycz-nie. - Co to w ogóle za córki? Jedna ma anoreksj , druga pali trawk . Na pewno Lindis j tego
nauczy a.
No nie... pomy la a Lindis i a przystan a. Nig-dy w yciu nie próbowa am adnych narkotyków!
Najgorsze by o, e ojciec te j obwinia . Na pewno Lindis skusi a do tego s odk ma Karin. Okropna Lindis!
- Nic, tylko problemy z tym twoim dzieciakiem.
- To przecie nie moje dziecko - zaprotestowa a matka. - Nie mo esz wini mojej rodziny za to, e ta dziewucha jest tak beznadziejna!
Gdyby sen by prawd , musieliby wspomnie jej wspania e wypracowanie o gwiazdach! Ale nie zro-bili tego... To ostatecznie zaprzecza o istnieniu
Lo.
O Bo e, jakie to wszystko trudne!
- Jak d ugo jeszcze ona ma tu mieszka ? - spyta ojciec ponuro.
- Nied ugo sko czy szko . Wtedy musi i
do pracy. B
potrzebowa a jej pokoju dla Karin, do odrabiania lekcji.
- Tak jej s abo idzie, e mog j ju teraz wyrzu-ci ze szko y. Zaraz, powiedzia
, e b dziesz potrzebowa a tego pokoju? Co masz na my li?
- Chyba nie wyobra asz sobie, e b dziesz tu mieszka po skandalu z t ma podlizuch ze szko- y? Id do niej, do swojej kochanki! Nie chc ci
tutaj, brzydz si tob . Wszyscy ju wiedz o tej ohydnej historii. Ale Karin nigdy nie dostaniesz.
j mia ! Jest moim jedynym dzieckiem! Samotna kobieta nie uchroni jej przed z ym wp y-wem kolegów!
- Ona jest te moim jedynym dzieckiem, nie za-pominaj o tym! Mo esz wzi
Lindis.
- Chc Karin. Dlaczego sama nie we miesz Lin-dis? To ty j wprowadzi
do rodziny.
- Jestem matk Karin. Ja mam do niej prawo, ty swoje straci
.
- Nigdy jej nie dostaniesz! Poza tym mówi em ci ju tysi ce razy, e sko czy em z Lisbeth Lund. Jest tylko ma intrygantk .
- Nie my l, e ci przebacz tylko dlatego, e teraz tak mówisz! Jutro pakujesz rzeczy i do widzenia!
- Nie wyjad bez Karin. Jest moja.
- Straci
do niej prawo!
ótnia trwa a dalej. Lindis uciek a do swego po-koju i opar a si plecami o drzwi.
aka a cicho i bezradnie. Czy mo na by bar-dziej samotnym?
I nagle zobaczy a to.
Na nocnej szafce le
niebieski jak lawenda sza-lik.
ROZDZIA XII
To jednak nie by sen!
Oczywi cie, e nie! Przecie ojciec nic nie wie-dzia o tym, jak intryg szykuje panna Lund! Kie-dy Lindis po s ownej utarczce z ojcem roztrz sio-na
wybieg a z domu, nic nie wskazywa o na to, by pan Bergstrom chcia porzuci pann Lund! Teraz by a ju ca kiem pewna, nie mog a si myli :
przy-goda z Lo nie by a wytworem jej wyobra ni.
Zaraz, która to godzina? Za kwadrans dziesi ta?
Lindis zerwa a si na równe nogi i z apa a swój ma y plecak. W okamgnieniu chwyci a kilka najpo-trzebniejszych drobiazgów: b kitny szalik,
ulubio-ne ksi
ki, bielizn i dwa golfy na zmian , po czym wybieg a z domu. Szansa, by zd
a przed odlo-tem pojazdu, by a minimalna, lecz Lindis nie
daro-wa aby sobie, gdyby nie spróbowa a. Dobrze wiedzia a, e mo e jest ju za pó no, e polana b -dzie zupe nie pusta. Nie przestawa a jednak
modli si w duchu.
Gdyby jednak zechcieli zabra j ze sob ? Mo e jako zdo a ich przekona ?
nie przebiega a ko o osiedla domków jedno-rodzinnych, kiedy zauwa
a oparty o parkan samotnie stoj cy rower. Podobno cel u wi ca rod-ki,
pomy la a usprawiedliwiaj co, i wskoczy a na siode ko. Z ca ych si naciska a na peda y i tak sa-mo intensywnie stara a si skoncentrowa swoj uwag
na Lo; mo e odbierze jej sygna y i poczeka?
Nie zostawiaj mnie, prosz , nie odje
aj beze mnie, b aga a w duchu. Jaka czeka mnie tu przy-sz
? Wszystko sko czone! Rodzice nied ugo si
rozejd i oboje si mnie wyrzekn . Wkrótce nie ze-chc mnie w domu i bez wahania rozka
, bym szuka a sobie innego miejsca. Lo, tak bardzo
prag-n by z tob , moje miejsce jest przy tobie!
Gdy Lindis mija a budynek szkolny, zauwa
a kolumn wojska w równym szyku, gotow do wy-marszu. Na samym przedzie sta y dwa opancerzo-ne
wozy...
Co za szale cy, co oni robi ? my la a przera o-na Lindis.
Dotar a do skraju lasu, zeskoczy a z roweru i po-rzuci a go. P dem pu ci a si w stron polany.
Ju za pó no, ju na pewno za pó no, my la a za amana. Tak d ugo z pewno ci nie czekali! A je- li jeszcze s , nie b
chcieli zabra mnie ze
sob !
Nie zostawiajcie mnie tutaj, nic mnie ju tu nie trzyma! Przecie dobrze o tym wiecie. B agam, nie zostawiajcie mnie!
A mo e ju dawno znikn li w przestrzeni mi -dzyplanetarnej ?
Serce Lindis ciska o si z alu na t my l.
Mimo e nadzieja na spotkanie by a niemal adna, Lindis nie zwalnia a. P dzi a na z amanie karku. Z ty u, za plecami, s ysza a warkot silników, znak,
e wojskowa kawalkada ruszy a w tym samym co ona kierunku.
W lesie panowa a niemal ca kowita ciemno
. Lindis co kilka kroków potyka a si o niewidoczne w mroku, wystaj ce z ziemi korzenie i ga zie, które
bole nie rani y jej stopy. Z minuty na minut ple-cak ci
jej coraz bardziej. Jakby tego by o ma o, cz sto traci a orientacj , myli a cie ki, zawraca a,
zmienia a kierunek i znowu zaczyna a biec.
Odmówi , na pewno odmówi , dlaczego mieliby zmieni zdanie? Ari nigdy nie zgodzi si na to, by mnie zabra ! Nie ma ju dla mnie adnej nadziei!
szlocha a.
Naraz w ciemno ci zauwa
a czyj
sylwetk . Kto si do niej zbli
. W pierwszej chwili przy-kucn a, by si ukry , s dzi a bowiem, i to jeden z
nierzy. Po chwili us ysza a g os Ariego.
- Lindis, przyjació ko, jak to dobrze, e o nas my- la
. Ju nawet w czyli my silniki i sekundy dzie-li y nas od startu. Chod , podaj mi r
, bo czas
na-gli. A có to masz ze sob ?
- To mój plecak. Zapakowa am do niego kilka wa nych drobiazgów.
- Pomog ci, widz , e jeste wyko czona, ledwie trzymasz si na nogach. Nie masz poj cia, jak bar-dzo uszcz
liwisz pewnego cz owieka, Lindis!
a- nie zajmuje si przygotowaniem specjalnej kabiny dla ciebie, eby tym razem jak najbardziej ograni-czy niebezpiecze stwo.
Lindis uroni a kilka ez, a wzruszenie odebra o jej mow . Wi c jednak moje pro by zosta y wys u-chane, pomy la a z rado ci .
- Nie ciesz si za wcze nie, moja droga. Stoisz przed naprawd ci
prób . Mam nadziej , e Lo zrobi wszystko, co w jego mocy, by nie
cierpia a. Ale mu-simy si spieszy , ju jeste my spó nieni, a to wszyst-ko przez niego. Upar si , e zostanie, ale nie wyrazi- em na to zgody. Poza
tob nie znali my tu nikogo, a ty, jak na z
, bardzo przypominasz mieszka ców naszej planety. Tymczasem Lo w tajemnicy przed na-mi wymkn si
na spotkanie z tob i przy okazji przyjrza si innym m odym ludziom. Jak nam pó niej opowiada , by kompletnie zaszokowany. Dostrzeg wiele fa szu,
zawi ci, nie yczliwo ci. A my nie mo e-my pozwoli sobie na przyjmowanie takiej ilo ci ne-gatywnych sygna ów. To mog oby nas unicestwi .
Ta informacja ogromnie przerazi a dziewczyn . J te nieprzyjemnie zaskoczy y reakcje i postawy najbli szych kole anek.
Tymczasem Ari kontynuowa :
- Ch opak nie mia by tu wielkich szans, p
oby mu serce. W
nie dlatego nie mog em pozwoli , by zosta na Ziemi. Tymczasem jednak
zorientowa em si , e Lo kocha ci nad ycie. A my mo emy ko-cha tylko raz, i to tylko wtedy, gdy mi
jest odwzajemniona. Ty i Lo zostali cie dla
siebie stwo-rzeni, on za by na najlepszej drodze, by ci utra-ci . To tak e oznacza oby dla niego koniec. Nie mog em do tego dopu ci .
- Och, Ari!
- Na jego szcz
cie okaza o si , e zapad
w do
lekki sen. Gdy zacz
nas wzywa , gdy opowiedzia
o tym, co ci czeka, nie zwlekali my
ani chwili d
ej. Zdecydowali my, e pojedziesz z nami. W przeciwnym wypadku unieszcz
liwili - by my i Lo, i ciebie. Ani ja, ani Tan nie zdawali my
sobie przedtem sprawy z tego, e wasze uczucie jest tak silne. Uwa ali my, e jeste zbyt m oda i nie wiesz, czym jest prawdziwa mi
. Lo zadba o
to, by mog a mu w przysz
ci towarzyszy w jego podró ach badawczych. Czy chcesz tego, Lindis?
- Ale tak, z ca ego serca! Przysi gam, e nigdy go nie opuszcz !
- To dobrze - Ari u miechn si ciep o. - No, a te-raz pospieszmy si , bo s ysz warkot samochodów.
nie znale li si na polanie, tu przed goto-wym do startu pojazdem. Lo chwyci Lindis w ra-miona i wci gn do wn trza kabiny, po czym
y-skawicznie zatrzasn za sob drzwi. Ari zaj miejsce w swoim fotelu, podczas gdy Lo zak ada Lindis uniform, który troch przypomina kami-zelk
ratunkow .
Lo najwyra niej odblokowa swoje my li, bo Lin-dis ze zdumieniem zauwa
a, e wie o wszystkim, co dot d ukrywa . Tym razem nie sprawia
wra e-nia osoby pow ci gliwej, tysi ce najró niejszych my li w nie adzie przelatywa y mu przez g ow . Nade wszystko Lindis odczuwa a rado
i wielk
ulg . Odt d jego my li stan si moimi my lami, i odwrotnie. Odt d Lo nie b dzie mia przede mn
adnych tajemnic.
Lo umie ci Lindis w specjalnym siedzisku, za-
jej na usta aparat tlenowy, po czym zamkn nad ni du
przezroczyst kopu . Silniki nabra- y
mocy.
Nadszed moment startu. Dla Lindis by o to ko-lejne trudne prze ycie. Oddycha a ci
ko, cho ka-mizelka zdecydowanie regulowa a nierówny
od-dech. Po kilku minutach Lo uniós kopu i, podob-nie jak za pierwszym razem, zrobi Lindis zastrzyk. Dziewczyna, widz c strach w oczach
ukochanego, powiedzia a:
- Znios wszystkie trudy. To lepsze ni
ycie bez ciebie na Ziemi.
I nagle wszystko si odmieni o. Lindis znowu mog a swobodnie oddycha , za Lo wy czy apa-ratur i obj dziewczyn . Lindis pog adzi a go po
owie i poczu a si , jak nigdy dot d, zupe nie do-ros a.
Po chwili zwróci a si do profesora Tana:
- Chcia abym wys
na Ziemi wiadomo
, e ze mn wszystko w porz dku. Nie chc , eby si martwili ani by mnie szukali.
- Mo emy to zrobi , Lindis. Musisz podej
do mnie, a ja przeka
t wiadomo
twoim rodzicom.
Lindis zastanawia a si przez chwil , co po-winna powiedzie , po czym Tan przes
jej ko-munikat:
- Nazywam si Lindis Bergstrom i mieszkam w pó nocnej Norwegii. Obecnie znajduj si na po-k adzie obiektu lataj cego. Udaj si w kierunku
czwartej planety Procjona, sk d nie zamierzam po-wróci . Dokona am wyboru. Pozdrawiam moich rodziców i prosz , eby mnie nie szukali.
Lo podniós wzrok i spojrza z mi
ci na Lindis.
- Zobaczysz, najmilsza, b dzie nam razem jak w niebie!