MARGIT SANDEMO
WYMARZONY PRZYJACIEL
Tytuł oryginału: „Drømmen om en venn”
PRZEDMOWA
Tę krótką opowieść napisałam dawno, w roku 1963, może 1964, zanim jeszcze
odważyłam się myśleć o wysyłaniu czegokolwiek do wydawcy. W owych czasach nie
wypadało pisać niczego z gatunku science - fiction, dlatego zrobiłam to dla siebie, z samej po-
trzeby pisania.
Nigdy o niej nie zapomniałam, choć sądziłam, że albo już dawno gdzieś przepadła, albo
zostały z niej jakieś fragmenty. Aż wreszcie, w roku 1995, przeprowadzaliśmy się. Wtedy ją
znalazłam, po prostu jakby spadła z nieba na sam wierzch skrzyni pełnej maszynopisów. Pięć
minut wcześniej na pewno jej tam nie było! Maszynopis był kompletny, jedyne, co pozostało
mi do zrobienia, to drobne zmiany redakcyjne i uwspółcześnienie tekstu.
Opowieść przemówi być może najbardziej do młodzieży i tych, którzy zachowali
młodzieńczy umysł i marzenia. Przyjmijcie ją łaskawie jako moją pierwszą, naiwną próbę
pisarską!
Margit Sandemo
ROZDZIAŁ I
Dzień, w którym Lindis dowiedziała się prawdy, oznaczał dla niej koniec świata.
Już sam ranek był fatalny.
Nocna kłótnia rodziców, której nie starali się ukryć, nie dała jej długo zasnąć. Rano
Lindis była niewyspana i poirytowana. Rzuciła jakąś kąśliwą uwagę w stronę swej
przemądrzałej młodszej siostry, co natychmiast sprowokowało rodziców do wzięcia małej w
obronę.
Lindis nie mogła się powstrzymać od złośliwego komentarza:
- Dziwne, że potrzebujecie wspólnego wroga, aby działać razem...
Ojciec przytrzymał ją mocno za ramię.
- Nie bądź bezczelna! Chodzisz do szkoły średniej, dostajesz od nas ubrania i jedzenie.
Nie masz powodu nas o nic oskarżać!
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego z całą sprawą - mruknęła nieco ciszej. - Dlaczego
nigdy nie krzyczycie na Karin? Ona może robić, co jej się tylko spodoba!
Ojciec nieświadomie przybrał łagodniejszy wyraz twarzy.
- Przecież wiesz, że Karin...
- Wiem, że Karin ciężko chorowała jako dziecko. Było mi jej wtedy żal, musiałam mieć
na nią wzgląd i być grzeczną dziewczynką. Ale teraz, u diabła, jest...
- Nie przeklina się w moim domu - rzuciła matka swym najchłodniejszym tonem. Była
elegancką damą w tak zwanym kwiecie wieku, poważaną przez wszystkich i mocno
przywiązaną do konwenansów. - Czy ja muszę zawsze się za ciebie wstydzić, Lindis? Jesteś
najbardziej niewdzięcznym stworzeniem, jakie kiedykolwiek spotkałam. Po tym wszystkim, co
dla ciebie zrobiłam!
Lindis nie chciała po raz kolejny wysłuchiwać znanego tekstu. Złapała teczkę i wybiegła
z domu. Kątem oka dostrzegła jeszcze triumfalny uśmieszek siostry.
Ich troje. Trzymali się razem, wspierając nawzajem, a ją odsuwając na dystans.
Siedemnastoletnia Lindis przechodziła właśnie okres buntu i nie zawsze właściwie
oceniała rzeczywistość. Chciała czuć się odrzucona i niezrozumiana, chciała cierpieć! Był to
kolejny etap jej rozwoju, o tym jednak nie wiedziała.
Karin miała dopiero dwanaście lat i nie dosięgło jej jeszcze charakterystyczne dla
nastolatków gwałtowne pragnienie samodzielności. Dokuczała Lindis po dziecinnemu, pewna
rodzicielskiego wsparcia, często wykorzystując dawną chorobę. Była już zdrowa i silna, ale
trzymała to w tajemnicy.
Wspaniale było czuć się uprzywilejowaną w stosunku do starszej siostry, wspaniale móc
się wykręcać od nieprzyjemnych prac domowych, mówiąc cichutko: „Ale ja przecież nie dam
rady...” Lindis przejrzała jej fortele, dlatego tym bardziej cieszyło Karin, gdy starsza siostra
obrywała burę.
Przepełniona buntem Lindis czekała na szkolny autobus. Nie zjadła śniadania, jak
zwykle od czasu tej fatalnej lekcji wuefu. Nadepnęła wtedy na nogę Inger - Lise, która
krzyknęła:
„Uważaj, gdzie leziesz, ty wielka, tłusta, niezdarna krowo!”
Dla Lindis był to prawdziwy szok. Zawsze uważała, że ona jest normalnie zbudowana, a
Inger - Lise jest niedożywioną szczapą. Jednak złośliwe słowa zapadły jej głęboko w serce i
zupełnie się załamała. Nie miała już odwagi jeść. Porównując się z najszczuplejszymi
dziewczynami o drobnych kościach, czuła się przy nich jak stodoła.
Nie miała racji. Doskonale mieściła się w granicach normy, jeśli chodzi o wagę. Była
zdrową, zgrabną dziewczyną o żywym usposobieniu. Teraz jednak znajdowała się na drodze ku
przepaści. Oczywiście, słyszała o anoreksji, ale sądziła, że jej to nie dotyczy. Uważała, że w
pełni się kontroluje i że musi tylko schudnąć parę kilo. Jeszcze tylko parę. Fakt, że już dawno
zeszła poniżej wymarzonej wagi, przeoczyła.
W domu zauważano czasem, że Lindis rezygnuje z obiadu i że jada bardzo mało, jednak
fakt ten przesłaniały rodzicom ich własne zmartwienia. Wystarczało, że rzucili czasem: „No,
jedz wreszcie!”, albo: „Boże jedyny, dziewczyna niedługo skończy osiemnaście lat, najwyższy
czas, żeby sama dbała o siebie! Przecież gorzej jest z Karin, która znów nie może wyjść z
przeziębienia. Przy jej słabych płucach i niskiej odporności... Biedulka, chyba się znów nie
rozchoruje?”
Drogą nadeszły koleżanki z klasy Lindis, rozmawiając o czymś, co Anne Sofie trzymała
w ręce.
- Co to jest? - spytała Lindis.
- Dostałam to! - promieniała Anne Sofie. - To zdjęcie mojego ukochanego. Och, nie
mogę, jaki on jest piękny! Nie wiem, co mi napisał, ale to musi znaczyć, że mnie kocha!
Bezgranicznie!
Było to zdjęcie angielskiego muzyka rockowego na tle grupy. Marit, chluba klasy,
poprosiła o podanie jej zdjęcia tego ubranego w skóry i metal półboga.
- Napisane jest: „Best wishes”. Najlepsze życzenia.
- Zawsze musisz wszystko popsuć - mruknęła Anne Sofie lekko zażenowana.
Nie należała do najlepszych, jeśli chodzi o języki obce, jakoś jednak udało się jej sklecić
list do swego idola. Kirsten, przyjaciółka Anne Sofie, też nie należała do geniuszy, ponieważ
jednak była skończoną pięknością, nie miała żadnych kompleksów.
- I tak masz szczęście - westchnęła Solveig, patrząc na Anne Sofie.
Solveig była mała i szara jak mysz. Trzymała się tych koleżanek, którym to akurat nie
przeszkadzało.
Liderka grupy jeszcze się nie wypowiedziała. Miała na imię Tone i posiadała autorytet
wynikający z urody, sprawnego umysłu, porządnego domu i wielu wielbicieli oraz wielbicielek.
Podbudowywały go też wypowiadane przez nią sądy. Z wydaniem aktualnego zaczekała, aż
wszystkie obrócą się w jej kierunku.
- Kochanie się w idolach jest nieszkodliwe i nieco dziecinne - orzekła. - Wykazuje
tylko, że ma się małe szanse w kręgu znajomych.
Radość Anne Sofie wyraźnie minęła. Nadjechał autobus, dziewczyna wsunęła z
westchnieniem zdjęcie do książki od matematyki.
Dlaczego ludzie są dla siebie tak okropni? pomyślała Lindis, wsiadając do autobusu.
Choć w zasadzie ja też taka jestem w domu...
Muszę być trochę milsza, postanowiła.
Nagle dotarło do niej, że takie postanowienie podejmowała już wiele razy w ciągu tego
roku. Bez specjalnego rezultatu...
Ojciec był wicedyrektorem w jej szkole. To nie była korzystna sytuacja dla niej jako
uczennicy. Może właśnie to sprawiło, że odsunęła się od ojca, nawet nieświadomie?
Gdyby tylko mogła z kimś szczerze porozmawiać! Z prawdziwym przyjacielem. Z
dziewczynami było dobrze tylko pozornie. Żadnej z nich nie odważyłaby się zwierzyć. Wątpiła,
czy interesuje je to samo, co ją, poza tym wszystkie miały spokojne domy.
Bo ona nie miała, to było pewne. Wina w dużej mierze leżała po jej stronie, ale tak
trudno jest być miłą i grzeczną, kiedy dusza wyraża sprzeciw! To minie, mawiała mama. To
tylko dojrzewanie.
Skąd ona to wiedziała? Przecież nie mogła zajrzeć do wnętrza Lindis!
Lisbeth Lund, uśmiechnięta, niewysoka nauczycielka angielskiego, pewnie by ją
zrozumiała. Z nią na pewno by się dobrze rozmawiało, choć to nie to samo, co przyjaciel
chłopak...
Tego jednak nie było jej jeszcze dane zaznać. Durzyła się w kilku, lecz zachowywała się
zbyt niezręcznie, aby któryś odważył się do niej zbliżyć.
Autobus zatrzymał się przy szkole w momencie, gdy zabrzmiał dzwonek. Gromada
uczniów tłoczyła się przy drzwiach w przepychance, kto ostatni przekroczy główne wejście.
Na korytarzu Lindis napotkała ojca stojącego z Lisbeth Lund. Przyjeżdżał do szkoły
samochodem, dlatego ją wyprzedził. Podwoził czasem Karin, gdyż, jak twierdził, Lindis stale
zaśmiecała mu auto resztkami chipsów.
Skinęła na powitanie głową, lecz ojciec zatrzymał ją.
- Podobno coraz gorzej się uczysz, Lindis. Postaraj się bardziej skoncentrować. Został ci
przecież jeszcze tylko rok.
- Ja nie mogę narzekać - odezwała się przyjaźnie Lisbeth Lund. - Jest dobra z
angielskiego i uważa na lekcjach.
Kochana Lisbeth! Lindis ogromnie ją lubiła. Nauczycielka wstawiała się za nią i może
dlatego dziewczyna na jej lekcjach starała się bardziej niż na innych.
Gdyby tak to ona była moją matką zamiast tej chłodnej, obojętnej bizneswoman, która
zjawiała się w domu tylko wtedy, gdy robiła przyjęcie dla przyjaciółek... Nie, jestem
niesprawiedliwa. Mama wspaniale prowadzi dom i to pewnie moja wina, że mnie nie lubi.
Ojciec bywał w domu rzadko. Każde głupstwo tak go wyprowadzało z równowagi, że może to i
lepiej. Także on miał słabość do Karin i traktował Lindis jak zło konieczne, które powinno
możliwie najszybciej opuścić dom.
Co ze mną jest nie tak? pomyślała wojowniczo, wchodząc do klasy. W szybie napotkała
swoje odbicie: owalną twarz o dużych, ciemnych oczach, z ostro zaznaczonymi kośćmi
policzkowymi - zasługą lub winą intensywnego odchudzania, ładny nos i usta, ciemnobrązowe
włosy obcięte domowym sposobem na pazia, kanciaste ramiona i biodra, ale ogólnie zgrabną
figurę i ładne nogi.
Mogło być gorzej. Ale w domu i to nie wystarczało, by ją akceptowali. Może tylko jako
opiekunkę Karin, gdy rodzice wychodzili.
Najlepiej schudnąć. Wtedy na pewno mnie polubią. Przecież jestem wielka i niezgrabna,
tak powiedziała Inger - Lise.
Lindis udawała, że nie zauważa głodu. Najbardziej dokuczał przez pierwsze trzy doby.
Teraz mogła nic nie jeść przez długie dni. Czasem jednak nadchodził i uderzał mocno. Starała
się wtedy kłaść spać, aby przeczekać fantazje o jedzeniu dobrych rzeczy.
Była osłabiona. Na nic nie miała siły. Ale wydawało jej się to naturalne na
przedwiośniu, gdy śnieg topnieje i wszyscy czekają na wiosnę.
W czasie ostatniej przerwy stała z dziewczynami, z którymi razem dojeżdżała
autobusem i z którymi w związku z tym przebywała najczęściej. Anne Sofie, Marit, Kirsten,
Solveig i Tone. Nie była im potrzebna, ale trzymała się ich, starając się być niezauważalna.
Dzięki temu ją tolerowały.
Kirsten odwróciła się nagle w jej stronę z zaskakującym pytaniem:
- Co założysz na imprezę w przyszły piątek?
- W piątek?
- No tak! U Tone. B. R.
Zapadła niezręczna cisza. Lindis wiedziała, że B.R. oznacza „bez rodziców”, ale jej nikt
nic nie mówił o piątku...
Tone wyglądała, jakby miała zamiar odejść, lecz w końcu zmieniła zdanie. Posłała
Kirsten pełne złości spojrzenie i rzuciła do Lindis:
- Nie dostałaś wiadomości? U mnie w domu, o ósmej. Musisz mieć ze sobą chłopaka, do
użytku ogólnego. Ale musi być sensowny!
Potem odwróciła się na pięcie i odeszła w towarzystwie niezmiennie ją podziwiającej
Solveig. Pozostałe dziewczyny zaczęły głośno o czymś rozmawiać i Lindis znów poczuła się
wykluczona z ich kręgu.
Nie miała ochoty iść na imprezę, na którą właściwie nie zamierzano jej zapraszać! I to
„weź ze sobą chłopaka”. Tone wiedziała przecież, że Lindis nie mogła w nich przebierać. „Do
użytku ogólnego”... Brzmiało to dość brzydko, ale już wiedziała, o co chodzi: aby nie siedziała
cały wieczór, trzymając tego chłopaka za rękę, ale żeby wszyscy bawili się ze wszystkimi.
Nie, na pewno nie chce tam pójść!
- Niestety, nie mam czasu! - zawołała w ślad za Tone i pozostałymi dziewczynami.
Zdążyły już jednak wejść do środka, więc jej odważna odmowa nie wywarła na nich żadnego
wrażenia.
Muszę o tym opowiedzieć...
Zatrzymała się. Czy jest ktoś, komu mogłaby o tym opowiedzieć?
Lisbeth Lund?
Nie, z jakiej racji? Po pierwsze, byłby to rodzaj porażki, że ma się tylko nauczycielkę za
powiernicę. Po drugie... No właśnie, po drugie? Z pewnym niepokojem przypomniała sobie
rozmowę sprzed kilku dni. Ktoś w klasie powiedział, że Lisbeth Lund chyba lubi Lindis, bo
zawsze zwraca się do niej takim miękkim głosem. Gdy dziewczyna odparła z niedowierzaniem,
zarumieniona: „Naprawdę?”, inny uczeń powiedział ze śmiechem: „A co na to twoja mama?”
Lindis nie zrozumiała aluzji, choć wyczuła, że coś chciał przez to powiedzieć.
Niechętnie powlokła się w stronę budynku szkoły.
Czuła się strasznie samotna.
Gdyby tak mieć przyjaciela!
Gdy wróciła do domu, zastała w nim tylko mamę. Najwyraźniej nie usłyszała, jak córka
wchodzi, gdyż na jej widok szybko zabrała coś ze stołu i schowała. Lindis jednak zdołała
dostrzec, co to było: bluzka, o jaką dopominała się Karin już od kilku dni.
Matka spostrzegła, że odkryto tę małą tajemnicę, i rzuciła z wymuszonym uśmiechem:
- Ojciec kupił ją dla Karin. Naprawdę na nią zasłużyła, biedna maleńka.
Lindis spostrzegła, że matka płakała, ale nie była w nastroju do współczucia.
- Dlaczego mnie ojciec nigdy nic nie kupuje?
Poniewczasie zrozumiała, że matka była na krawędzi załamania. Przypomniała sobie
nieprzyjemną atmosferę ostatnio panującą w domu, drobiazgi umykające jej uwagi. Ostre
sprzeczki rodziców, gwałtownie urywane, gdy wchodziła któraś z córek, trzaskanie drzwiami,
wszystkie te detale, których Lindis, zapatrzona w siebie nastolatka, nie zauważała.
Jej agresywne pytanie zadziałało jak iskra powodująca wybuch.
Matka wstała z pałającymi policzkami i podeszła do okna. Nagle córka dostrzegła ją w
nowym świetle. Nie była już tak młoda, elegancka ani pewna siebie. Na ułamek sekundy Lindis
ujrzała jej nagą, bezbronną twarz.
Ale to trwało tylko moment. W następnej chwili matka przybrała swą maskę i
powiedziała, nie patrząc na Lindis:
- Twój ojciec? Twój ojciec nigdy nie dbał o ciebie. Poszedł sobie i zostawił mnie z tobą
na karku. Był tchórzem, zawsze uciekającym przed odpowiedzialnością. Dla mnie poczucie
odpowiedzialności było najważniejszą sprawą w życiu. Sama zapracowałam na moją obecną
pozycję mimo utrudnienia, jakim dla mnie byłaś. Tego mi nikt nie odbierze!
Lindis zmarszczyła czoło.
- Ojciec uciekł? Przecież widziałam go w szkole - bąknęła niepewnie. - Nawet ze mną
rozmawiał, to znaczy mnie strofował, ale on tak zawsze. Dlaczego nigdy nie powie nic miłe...
Matka stała nadal przy oknie, znów chłodna i wyniosła, pomimo zapłakanych oczu,
czerwonych plam na szyi zdradzających gorycz przekwitania i włosów choć raz nie uczesanych
idealnie.
- Nie mówię o moim mężu - powiedziała lodowatym tonem. - Mówię o twoim
biologicznym ojcu. O tym, który obiecywał mi złote góry i lata szczęścia. Niech to, musiałam
do wszystkiego dojść sama. A on? Po prostu zniknął! Wiele, wiele lat temu. Mówił, że jedzie
do Australii, ale nie wiem, dokąd go zaniosło.
Prawda powoli docierała do Lindis. Więc to dlatego ojciec prawie nigdy jej nie
zauważał poza przypadkami, gdy jej robił wyrzuty!
Miała w głowie taki zamęt, że trudno jej było skupić się na tym, co mówi matka.
- Tak to już jest, gdy wychodzi się za mąż za czarującego wdowca z córką. Był aktorem
podziwianym przez wszystkich, ale bez pracy. No, może tylko w reklamówkach. Na co mi był
ten ślub? Dostałam rozwód po tym, jak dowiedziałam się, że utonął. Nie wiem, czy to prawda,
ale nie dbam o to. Miałam go dosyć raz na zawsze! A gdy twój ojciec się oświadczył...
Lindis podniosła rękę.
- Chwileczkę! Ten, który się oświadczył, nigdy więc nie był moim ojcem?
Matka odwróciła się w jej stronę z zaciętą twarzą.
- Zajmował się tobą przez te wszystkie lata, zapewnił ci byt, więc nie uważam, że masz
prawo narzekać.
- Przecież tego nie robię. Ale nie o to mi chodzi. Mówiłaś, że pierwszy mąż był
wdowcem z córką. Ta córka to ja?
- No, a kto? Zostawił mnie z dzieckiem innej kobiety! Jakie miałam szanse na ponowne
zamążpójście? Ale udało mi się!
Lindis nie była w stanie podzielać triumfu matki. Była zdezorientowana, nie mogła
poskładać fragmentów w całość.
- Czy to znaczy, że nie jesteś moją matką?
Matka prychnęła.
- Nie, a widzisz jakieś podobieństwa? Ale uważam, że dobrze spełniłam swój
obowiązek. Nigdy ci niczego nie brakowało, przyznasz sama!
Spojrzała na swą przybraną córkę, jakby widziała ją po raz pierwszy.
- Ależ ty jesteś chuda!
- Prawda? - rozjaśniła się na chwilę Lindis. - I schudnę jeszcze bardziej!
- Lindis! - wykrzyknęła, wreszcie przestraszona, matka. - Chyba nie masz... nie jesteś...
Krótka chwila radości minęła. Lindis ujrzała nagle swoją sytuację w nowym świetle i
poczuła, jak ogarnia ją zimna fala samotności i wyobcowania.
- Oszukaliście mnie! - krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. - Całe życie mnie
oszukiwaliście! Nic nie mam wspólnego z waszym sztucznym domem lalek!
Wybiegła na dwór.
Musiała uciekać, uciekać od tego bólu!
ROZDZIAŁ II
Bardzo szybko Lindis zauważyła, że straciła swoją dawną dobrą formę. Była tak słaba i
zmęczona, że niemal wlokła nogi za sobą, starając się wybiec spomiędzy domów. Musiała
nawet zwolnić, żeby nie upaść.
Co się ze mną dzieje? pomyślała zirytowana.
W głębi duszy jednak znała odpowiedź na to pytanie. Po prostu nie miała w ustach
porządnego posiłku już od kilkunastu dni.
No i co z tego, za to jestem szczupła, uznała buntowniczo. Nikt nie może powiedzieć, że
jestem tłusta i niezgrabna, a już na pewno, jeśli jeszcze schudnę parę kilo.
Zatrzymała się, nagle bezradna. Na co się przyda to chudnięcie, jeśli nikt, nikt na całym
świecie się nią nie przejmuje? Nawet nie ma już rodziny! Wszystko było kłamstwem od
początku do końca.
Bezwiednie zaczęła iść wzdłuż skał nad morzem. Nie zwróciła uwagi na to, że lód ściął
wodę w kałużach na skale, że śnieg już zdążył stopnieć na wrzosowisku, nie zauważyła
czerwono zachodzącego słońca.
Szła zrozpaczona, zbuntowana, ze wzrokiem przesłoniętym łzami, nie widząc, gdzie
stawia stopy. Nagle poślizgnęła się na oblodzonym kamieniu i straciła równowagę. Zaciekle
walcząc o jakieś zaczepienie dla nóg czy rąk, zsuwała się nieubłaganie na dół. Wylądowała na
piaszczystym skrawku lądu, ponad którym wznosiły się strome, wygładzone skały. Fale
uderzały o nie rytmicznie, mocząc jej buty i spodnie.
Upadek okupiła kilkoma otarciami, ale nie to było najgorsze.
Znalazła się w pułapce!
Próby wspięcia się po skałach spełzły na niczym.
Popatrzyła zdesperowana w morze. Któż jednak o tej porze, na przedwiośniu, wybiera
się na ryby? Większe statki tędy nie przepływały, miały inną trasę. Pływali tu tylko niedzielni
wędkarze.
Dopiero teraz spostrzegła, że słońce już niemal zaszło, było dokładnie na linii
horyzontu. Musiała długo tak chodzić, pogrążona w ponurych rozmyślaniach.
Spojrzała na skały. Dostrzegła ślad, który przyprawił ją o kolejny szok. Linia
przypływu!
Więc dochodził aż tak wysoko! Woda sięgałaby jej ponad talię. Ale czy to na pewno jest
najwyższy poziom? Codziennie chyba aż tak się nie podnosi?
Lindis ogarnęła panika. Zawołała o pomoc, najpierw ostrożnie, onieśmielona własnym
głosem w tej pustce, potem głośniej. Jeszcze kilka razy.
Któż ją usłyszy?
Ma wejść do wody i płynąć? Fale wydawały się agresywne, mogły nią uderzyć w skały.
Nie wiedziała zresztą, jak daleko jest do płaskiego brzegu, nic nie widziała z tego osłoniętego
miejsca.
Woda była zresztą okropnie zimna. Już dawno zlodowaciały jej uda.
Co za beznadziejna sytuacja!
Ja przecież chcę żyć, stwierdziła ze zdumieniem, mimo że w ciągu ostatniej godziny
przez głowę przelatywały jej nawet samobójcze myśli. Uświadomiła to sobie teraz, gdy śmierć
naprawdę zajrzała jej w oczy. Przecież nie mogę narzekać. Czy moja tak zwana matka nie
zajmowała się mną przez te wszystkie lata? Grała co prawda męczennicę, ale teraz już
rozumiem lepiej, dlaczego. Przecież to niezwykłe, że wzięła odpowiedzialność za cudze
dziecko. A mój własny tatuś po prostu uciekł.
Kim on mógł być? A mama?
Może mam gdzieś krewnych?
A nazwisko? Nazywam si Bergstrøm, jak cała rodzina. Czyli ojciec mnie
ę
adoptował.
Miło z jego strony. Choć poza tym nie okazał mi większego zainteresowania, to pewne.
Choć, może? Na początku? Ale gdy pojawiła się Karin, jego własna córka, istniała już
tylko ona. Wszystko kręciło się wokół niej.
Chyba można to zrozumieć?
Ale czy muszę?
Lindis czuła, że cały jej świat runął jak domek z kart. Tak, bardziej stabilny nigdy nie
był, mimo starań tych dwojga obcych ludzi.
To nie była przecież normalna adopcja, w której dwoje ludzi decyduje się na właśnie to
dziecko, które oboje wybrali. Na właśnie to jedno. Nie, ona wylądowała im prosto na kolanach i
matka, dla której obowiązek był sprawą świętą, poczuła się zmuszona do dalszego zajmowania
się córką swego zaginionego męża. Wstyd jej było oddać dziecko, a że nie chwaliła się jego
pochodzeniem? Musiałaby się wtedy przyznać, że została porzucona! Nie, dosyć tego,
niechciane dziecko nie powinno tak myśleć.
Większa fala ochlapała Lindis. Dziewczyna zadrżała z zimna.
Pasek piasku zwęził się do szerokości jej stóp.
- Ratuuunku!
Zawołała jeszcze kilka razy coraz bardziej rozpaczliwie.
Nagle zesztywniała. Wydało jej się, że coś usłyszała nad sobą.
Spojrzała w górę.
Ktoś stał i patrzył na nią. Ulgę odczuła jak otulające ją ciepło.
Z tej perspektywy dostrzegła tylko biały kombinezon i buty na grubych podeszwach.
Może to jakiś monter?
- Błagam, pomóż mi się stąd wydostać - jęknęła. - Idzie przypływ, strasznie zmarzłam.
Pewnie była już sina z zimna, ale teraz nie myślała o swym wyglądzie. Ważniejsza była
ta postać na górze.
Nagle jednak znowu przeniknęło ją zimno.
Człowiek zniknął.
- Wracaj, do dia...
Nie, nie przeklinaj. Nie histeryzuj. Ktoś cię zobaczył, więc masz szanse na ratunek.
Spokojnie, on wróci. Na pewno poszedł po pomoc. Zaraz przyśle helikopter albo łódź, albo coś
takiego.
Po skale jak blady wąż spłynęła lina.
No, dobre i to. Ktoś jeszcze zawiązał na niej węzły, żeby Lindis było łatwiej.
Z trudem chwytała sztywnymi palcami linę, jednak, z największym wysiłkiem, udało jej
się wspiąć na górę. Nikt jej nie wciągnął.
Wreszcie poczuła suchą, twardą i równą skałę pod palcami. Lina prowadziła dalej, aż do
kępy karłowatych sosen. Do jednej z nich była przymocowana.
Dzięki ci, sosenko!
Wybawiciela nie było nigdzie widać.
Dziwne! Ludzie lubią, gdy się im dziękuje i chwali za okazaną pomoc.
- Dziękuję! - zawołała w pustkę. - Bardzo dziękuję!
Była jednak tak wyczerpana, że nie mogła stanąć. Leżała na plecach z rozrzuconymi
ramionami, niezdolna do ruchu. Z trudnością wciągała powietrze do płuc, serce biło tak mocno,
że aż bolało, w głowie jej się kręciło.
Że też mam tak słabą kondycję, pomyślała z zamkniętymi oczami. To niepodobne do
mnie. Wiele razy o mało nie puściłam liny. Na nic nie mam siły!
Nagle poczuła, że nie jest już sama. Wyczuwała czyjąś obecność tak wyraźnie, jakby jej
dotykała.
- Jesteś chora? - spytał ktoś.
Otworzyła oczy.
To był on, ten ubrany na biało monter.
Poczuła się niepewnie, patrząc na niego z ziemi. Zerwała się na nogi i zachwiała.
Mężczyzna wyciągnął rękę, żeby ją podtrzymać.
Wtedy wreszcie mu się przyjrzała. No, właściwie nie całkiem, bo łuna zachodzącego
słońca ją oślepiała i widziała nieznajomego jako czarny zarys na tle nieba. Przesunęła się
odrobinę i wtedy mogła normalnie patrzeć.
Wciągnęła głęboko powietrze.
Nigdy jeszcze nie widziała tak przystojnego mężczyzny! Miał kruczoczarne, lekko
falujące włosy, jego kombinezon nie był biały, właściwie mienił się srebrzyście. U pasa,
okalającego silnie zbudowane ciało, wisiał podłużny woreczek.
Cała ta sytuacja wydawała się dziewczynie kompletnie nierzeczywista. Czas jakby
zatrzymał się w miejscu, fale uderzały miarowo o skały, wiatr świstał. Miała wrażenie, że cały
świat składa się tylko z tego uroczyska. Nieznajomy patrzył na nią tak intensywnie, jakby chciał
ją przejrzeć na wylot i poznać do głębi.
Nie mógł być Norwegiem, nie umiała też odgadnąć, skąd pochodził. Jednego była
pewna: miała do czynienia z człowiekiem inteligentnym, o ogromnej kulturze osobistej. Oczy
pod mocno zarysowanymi brwiami były podłużne, lekko skośne, ale nie w sposób orientalny,
nos prosty i krótki, a linia ust bardzo interesująca: mocna i zdecydowana, lecz z ledwie zau-
ważalnym grymasem w kącikach, świadczącym o poczuciu humoru. Twarz, choć opalona
słońcem i wiatrem, sprawiała wrażenie wyrzeźbionej z marmuru.
Najbardziej jednak zaskoczył Lindis kolor oczu nieznajomego. Tęczówki miał jasne,
mieniące się od szarego do zielonego, jak oczy kota albo istot żyjących w morzach czy rzekach;
było to niezwykle fascynujące. Właściwie samo pojawienie się tego mężczyzny było
niespodziewane, jak grom z jasnego nieba.
Lindis wciągnęła gwałtownie powietrze. On też się jakby odprężył.
- Twoja obecność zaskoczyła mnie - uśmiechnął się. - Nie przypuszczałem, że spotkam
tu ludzi.
Wreszcie odzyskała zdolność mówienia i mogła podziękować mu za uratowanie życia.
Zbył ją stwierdzeniem, że nie chciał jej potem przeszkadzać, ale ponieważ zobaczył, że nie jest
w stanie ustać na nogach, wrócił. Przeprasza za kłopot.
Nie chciał przeszkadzać? Przeprasza? O co mu chodzi?
- Co pan tu... co tu robisz? - spytała Lindis.
- A, to - otworzył dłoń i pokazał mały kamień. - Zbieram próbki minerałów.
Miał szczupłe dłonie o niezwykle długich palcach.
- Jesteś geologiem?
Patrzył na nią przez chwilę, zastanawiając się, aż pomyślała, że użyła niewłaściwego
słowa. Wreszcie uśmiechnął się.
- Tak. W każdym razie prawie.
Lindis spróbowała odgadnąć, ile mógł mieć lat. Chwilami wyglądał na chłopaka, a
chwilami na trzydziestolatka. Uznała, że ma dwadzieścia kilka lat.
- Szukasz jakichś specjalnych okazów? - spytała z nadzieją, że nie zabrzmi to głupio.
Bardzo chciała wywrzeć na nim wrażenie osoby inteligentnej. Zrobiła krok w jego
stronę, lecz zatrzymała się, gdy się cofnął. Opuścił ją zapał i stała bezradnie, kopiąc ziemię
czubkiem buta.
Wtedy podszedł do niej i pokazał zawartość woreczka.
- Nie, nie szukam konkretnego minerału, zbieram tylko takie, których wcześniej nie
widziałem. Dużo ciekawych rzeczy tu znalazłem. Biorę je do... laboratorium.
Lindis była jeszcze zbyt oszołomiona, aby zauważyć tę małą przerwę między słowami.
- Widzę, że wziąłeś też kamyki z plaży.
Dlaczego jej głos zabrzmiał tak niepewnie? Broda jej drżała tak, że nie panowała nad
nią.
- Tak, stamtąd z dołu. Potrzeba mi będzie jeszcze dużo więcej tych próbek, ale nie
miałem czasu.
Lindis przerwała mu bez namysłu:
- Och, może mogłabym ci pomóc? Ja... To znaczy, jeśli nie będę przeszkadzać...
Spojrzała na niego z lękiem. Znów zachowała się beznadziejnie. Narzucała się. Zupełnie
nie miała doświadczenia w kontaktach z chłopakami.
Otrzymała jednak uprzejmą odpowiedź:
- Będę wdzięczny za pomoc. Jest tu dużo rzeczy do zbadania. Ale teraz jest ci zimno,
masz mokre ubranie, powinnaś iść do domu.
- E, tam, dam sobie radę - odpowiedziała buńczucznie, choć szczękała zębami z zimna.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, co ją jeszcze bardziej zbiło z tropu. Wyciągnął w
końcu z woreczka niebieski jak lawenda szalik i owinął go wokół jej szyi. Był niewiarygodnie
miękki, jak puch. A jak grzał!
- Pomaga? - spytał.
- O, tak! - szepnęła. Ciepło rozchodziło się po jej ciele. - Niesamowicie!
Przez moment wyglądał na zaniepokojonego, zaraz jednak poprosił:
- Postaraj się znaleźć jak najwięcej różnych kamieni, zarówno tych wygładzonych przez
morze, jak i tych o ostrzejszych krawędziach.
Lindis ochoczo zeszła na plażę, która zresztą była zadziwiająco blisko tej zatoczki, do
której niechcący się zsunęła, i zaczęła zbierać kamienie. Wypychała nimi kieszenie swetra, aż
zupełnie stracił fason. Mężczyzna też szukał. Cały czas rozmawiali ze sobą, to znaczy paplała
głównie Lindis. Najpierw o każdym kamieniu, gdyż każdy był godny wzmianki, potem o
swoich zmartwieniach. Zanim się zorientowała, opowiedziała mu całą swą historię. On
odpowiadał i pytał o różne rzeczy, a Lindis czuła się swobodna jak nigdy dotąd. Nie krępowała
się już, nie lękała, że się wygłupi. Po raz pierwszy czuła, że może być z kimś szczera i naturalna
bez obawy, że ten ktoś ją wyśmieje czy spojrzy z pogardą.
Najbardziej nieznajomego zaintrygowało oświadczenie Lindis, że szczególnie interesuje
ją paleozoologia, że wie „wszystko” o wymarłych zwierzętach. Zawsze ją ciekawiły, o wiele
wcześniej, niż Steven Spielberg nakręcił „Park Jurajski”. Jej wybawca nie mógł się nasłuchać
do syta. Nagle wydało się jej, że może sobie z niej żartuje. Nie zdążyła głośno wyrazić
wątpliwości, gdy powiedział, że wiedza na ten temat ma wielkie znaczenie dla jego badań.
Wydało jej się nieco dziwne, że geolog nie studiował paleontologii, ale radość ze znalezienia
przyjaciela zatarła to wrażenie.
Zorientowała się nagle, że za bardzo się oddaliła, a ponieważ kieszenie i rodzaj worka,
jaki zrobiła, podwinąwszy sweter, stały się bardzo ciężkie, pobiegła z powrotem do
nieznajomego. Wciąż zadziwiał ją swą urodą.
- Nie zauważyłam, że aż tak daleko odeszłam. Słyszałam cię tak dobrze, to pewnie
dzięki wiatrowi - zaśmiała się. - Oto moja zdobycz.
Zrzuciła zebrane kamienie, wygładziła rozciągnięty sweter i czekała na jego osąd.
Podszedł do niej. Lindis aż ugięły się kolana, gdy poczuła jego bliskość. Zupełnie jakby
miał w sobie jakąś magnetyczną siłę przyciągania.
Obejrzał każdy kamień. Wiele odrzucił, część włożył bez większego zainteresowania do
worka, z kilku jednak wyraźnie się ucieszył. Lindis poczuła wtedy, że zrobiłaby dla niego
wszystko.
W kieszeni namacała jabłko i podała mu je. Podziękował i schował owoc do worka.
- Nie zjesz? - spytała dziewczyna.
- Jeśli można, wolałbym je zjeść później.
- Oczywiście.
Lindis nagle uświadomiła sobie, że zrobiło się bardzo późno. Zapadł już zmrok. Z
niechęcią zdjęła piękny szalik i oddała mu go. Od razu poczuła, jak ostry wiatr przenika ją na
wskroś, a jej mokre ubranie lodowacieje.
Nieznajomy włożył szalik do kieszeni. Lindis nigdy jeszcze nie widziała równie
wspaniale zbudowanego mężczyzny: tak szerokiego w barach i wąskiego w biodrach. Pewnie
jest niezwykle silny, pomyślała z podziwem zmieszanym ze strachem.
- No, muszę już iść do domu - rzucił jakby w odpowiedzi na jej myśli. - Bardzo ci
dziękuję za pomoc, informacje i jabłko. I za to, że opowiedziałaś mi tyle o sobie. Bardzo to
cenię. Zapamiętaj jedną rzecz: ludzie nie zawsze są tacy, jakie sprawiają wrażenie. Może to
brzmi banalnie, ale tak już jest. Wiem to. Wydaje ci się, że nikt o ciebie nie dba, ale gdybyś
zajrzała do wnętrza dusz swoich bliskich, zobaczyłabyś coś zupełnie innego. Pod słowami i
czynami leżą myśli, a pod nimi właściwe ja człowieka. Widzę, że nie za bardzo mnie teraz
rozumiesz, ale pewnego dnia to pojmiesz. Tak w ogóle: czy ty kogoś lubisz?
Lindis patrzyła na nieznajomego zaskoczona. Też pytanie! Przecież lubi... no...
Och, nie! Nikt jej nie przychodzi do głowy! Poza nim, oczywiście, ale...
Nie zdążyła zakończyć myśli, gdy przerwał jej spokojnie:
- Nie musisz liczyć. Może zrozumiałaś, że ten problem nie jest taki prosty. No, idź już
do domu, musisz być głodna.
- Nigdy nie jestem głodna - odparła szybko, choć kłamała. Była tak głodna, że żołądek
aż krzyczał. Znów jeden z tych dni, pomyślała gorzko. Musi się zaraz położyć spać, żeby nie
rzucić się na jedzenie. Dotychczas jeszcze tego nie zrobiła, ale zdawała sobie sprawę, że to
byłoby niebezpieczne.
Aby oddalić niezręczny temat, powiedziała szybko:
- Dzięki, że tu byłeś! Straciłam nadzieję, że ktoś mnie uratuje, tym bardziej ktoś tak...
no, że w ogóle ktoś tu będzie. Dziękuję!
Uśmiechnął się krzywo i przez to stał się jeszcze bardziej pociągający.
- Znów marzniesz - stwierdził. - Dasz radę dojść do domu? Wyglądasz na
niedożywioną. Wszyscy tacy jesteście?
Nie do końca zrozumiała to pytanie.
- Jacy wszyscy?
Nie odpowiedział. Lindis właściwie była dumna, że nazwał ją niedożywioną. Oznaczało
to, że choć daleko jej do ideału, to na pewno jest szczupła.
Pogrążona we własnych myślach rzuciła:
- Ale nie zaproszono mnie do Tone. Wszystkich zaprosiła, a mnie nie.
Popatrzył na nią badawczo.
- Chyba wiem dlaczego. Tone się ciebie boi, bo jesteś zbyt ładna.
- Ja? - wykrzyknęła Lindis. - Wcale nie jestem ładna. Jestem wielka, tłusta i niezgrabna.
Tak powiedziała Inger - Lise.
- Przeciwnie! Zobacz sama! Łokcie ci sterczą, ręce i nogi masz jak patyki. Myślisz, że to
ładnie wygląda? Widziałem inne dziewczyny tutaj, miały krągłe ramiona i piękne ciała.
Mogłabyś pobić je wszystkie pod względem urody, gdybyś nie była taką wychudzoną szczapą.
Rozumiem jednak, jesteś chora i dlatego wyglądasz tak brzydko.
Lindis nie zorientowała się, że on chce ją sprowokować i sprawić, żeby odzyskała
rozsądek. Łzy stanęły jej w oczach.
- Nic nie rozumiesz. Jak możesz mówić, że jestem chuda? Ja chcę być chuda, ale nie
udaje mi się, mimo że wcale nie jem.
- Chcesz się jeszcze ze mną spotkać, Lindis?
- Tak, bardzo - odparła, zdumiona pytaniem.
- Więc idź do domu i zjedz coś porządnie. Bez oszukiwania! Powinnaś zacząć ostrożnie
i powoli zwiększać porcje. Jeżeli nadal będziesz się odchudzać, zniszczysz organy wewnętrzne,
a w końcu umrzesz! Chcesz tego?
Czy nie chciała tego? Przecież czuła, że wszystkim zawadza, chciała uciec...
Zdarzyły się jednak dwie rzeczy: znalazła się w rzeczywistym niebezpieczeństwie oraz
spotkała wspaniałego przyjaciela. To znaczy, on chciał zostać jej przyjacielem. Jeśli zacznie
jeść. Czy chciała? Teraz, gdy zbliżała się do ideału? Miałaby to zmarnować?
A może nie przejmować się sądem Inger - Lise, cóż ona znaczyła?
- Tak, chcę - odpowiedziała, ale zdała sobie sprawę, że odpowiada na własne myśli, a
nie na jego pytanie. - To znaczy, nie chcę. Nie chcę umrzeć. Nie teraz. Zrobię, jak mówisz.
- Wspaniale! I nie zapomnij opatrzyć kolana!
- Skąd wiesz? - znów się zdumiała.
Uśmiechnął się tylko i podniósł dłoń w geście pozdrowienia. Wspiął się na skały i
zniknął.
Lindis szła do domu zamyślona. Czuła się o wiele lepiej. Gdy dotarła do pierwszych
zabudowań, spróbowała nawet wskoczyć na murek. Nie miała jednak dość sił i upadła. No cóż,
zaśmiała się do siebie.
W myślach powtarzała sobie całą rozmowę z nieznajomym. Aż się wzdrygnęła, gdy
uświadomiła sobie, że zapomniała go spytać o imię. Skąd był? I dokąd poszedł? Przecież tam
nikt nie mieszkał. Żadnego domu, same wrzosowiska i nieużytki.
No, może znał jakiś skrót.
Najgorsze, że się nie umówili! A jeśli go już nie zobaczy? Był taki miły. Wydawało się,
że się dobrze rozumieją, często odpowiadał jej, niemal zanim zadała pytanie. To właśnie o
takim przyjacielu i koledze marzyła. Fakt, że był tak męski i przystojny, na pewno stanowił
zaletę, ale nie liczył się najbardziej.
Czyli jednak był Norwegiem, mówił bez żadnego akcentu. A głos...
Głos?
Zaraz, jaki on miał głos? Absolutnie nie mogła sobie przypomnieć jego głosu. A
przecież nie tak dawno się pożegnali! Starała się sobie go przypomnieć ze wszystkich sił, lecz
nie mogła. Jak go znów spotka, a musi, inaczej życie straci sens, to zwróci uwagę na jego głos.
Wcale go nie pamiętała.
ROZDZIAŁ III
Powrót do jedzenia nie był jednak taki prosty, jak sądziła. A naprawdę się starała.
Okazało się, że sam widok pożywienia ją odrzucał. Organizm jak gdyby odmawiał jego
przyjęcia. Jakaś bariera w mózgu mówiła: nie jedz, bo będziesz gruba i brzydka! Pierwszego
dnia nic się jej nie udało przełknąć.
Ratunku! pomyślała. Czy zabrnęłam aż tak daleko? Pomocy! A jeśli już nie będę w
stanie nic zjeść? Czytałam o takich przypadkach...
Lindis nie wiedziała, że choć znalazła się w strefie zagrożenia, nie groziła jej śmierć.
Jeszcze nie. Osoba cierpiąca na anoreksję i pragnąca wyleczenia jest w o wiele lepszej sytuacji
niż taka, która nie chce przyznać się przed samą sobą do choroby. Lindis na szczęście nie
zapadła na bulimię. Obżeranie się, a potem wymuszanie torsji wydawało jej się po prostu
obrzydliwe, nie była w stanie tego zrobić. Nie chciała być nieapetyczna...
Dziewczyna miała niezwykłe szczęście, że została obudzona na czas.
Powrót do normalności był jednak trudny. Lęk przed jedzeniem wciąż jej nie opuszczał.
Każdemu kęsowi towarzyszyły wyrzuty sumienia. Zmuszała się jednak do tego, co jeszcze
niedawno wydawało się jej nie do pomyślenia: starała się przybrać na wadze. Piła niewielkie
ilości mleka i nawet próbowała takich zakazanych słodkości, jak ciastka z kremem. To jednak
się nie udawało. Czuła mdłości na samą myśl, że miałaby jeść coś takiego.
Jedno wiedziała na pewno: musiała znów spotkać swego wybawiciela. Ale jak?
W domu nie zastała rodziców. Matka była pewnie na jakimś zebraniu, a ojciec został
jeszcze w szkole. Ostatnio często tak robił.
Trzeciego dnia Lindis zrozumiała, że potrzebuje pomocy. Najchętniej pobiegłaby na
uroczysko, ale nie mogła, ponieważ nie zaczęła jeść. Tylko trochę mleka, pół talerza zupy...
Tyle co nic.
Poszła do szkolnego lekarza.
Lekarz dobrze znał wszystkich w tej miejscowości. Dzieci leczył od niemowlęctwa
poprzez choroby wieku dziecięcego.
Lindis przeszła od razu do sedna sprawy:
- Wydaje mi się, że mam anoreksję. Chciałabym z tego wyjść.
Poprosił ją o zdjęcie bluzy i koszulki. Na widok odsłoniętego ciała dziewczyny aż się
lekko wzdrygnął.
- Twoi rodzice cię nie oglądali?
- Raczej nie - stwierdziła Lindis z rezygnacją. - Mama powiedziała coś przedwczoraj,
ale chyba zapomniała.
Lekarz westchnął głęboko. Spytał, jak to się wszystko zaczęło. Z wahaniem
opowiedziała mu o tej fatalnej lekcji gimnastyki. Nie zdradziła, z czyich ust padły te
brzemienne w skutki słowa, ale doktor od razu odgadł.
- To pewnie moja jadowita sąsiadeczka, Inger - Lise, która chwali się wszem i wobec,
jaka jest drobna i krucha. Nie zwracaj na nią uwagi. Jest po prostu zazdrosna! Uważa, że
wszyscy inni są górami tłuszczu niezależnie od tego, jak naprawdę wyglądają.
Lindis aż się zaśmiała.
- No, ja nie jestem ładna.
- Tak uważasz? - zastanowił się lekarz. - No tak, raczej byłaś ładna. Byłaś wtedy sobą, a
nie tym wysuszonym szkieletem. Nie jesteś doskonałością, ale bije od ciebie blask, którego inne
mogą ci tylko zazdrościć.
Dziewczyna chłonęła jego słowa. Czuła, że to część terapii, ale przecież zgadzały się z
tym, co mówił jej przyjaciel ze skał. Czy odważy się im uwierzyć?
Doktor otrzeźwił ją:
- Muszę jednak przyznać, że ten blask ostatnio nieco przygasł. Nie jesteś już pogodna.
- Nie wiem, czemu - szepnęła. - Czuję się niechciana.
Lekarz popatrzył na nią uważnie.
- Raczej nie masz powodu. Tacy wspaniali rodzice, miła siostrzyczka, tyle koleżanek...
Nie odrzekła nic. Wiedziała już teraz, że wina leży po obu stronach. Żądała miłości od
innych, ale czy dawała coś w zamian? „Jesteś w trudnym wieku”, mówili niezależnie od tego,
co zrobiła. Może i tak. A nuż nie jest z nią tak źle? Gdyby dano jej trochę czasu...
Lekarz pouczył ją, jak może przybrać na wadze. Poprosił, żeby przejrzała się w lustrze
wiszącym na ścianie.
- Jestem strasznie gruba - mruknęła.
Doktora najwyraźniej to zaniepokoiło.
- A więc nie oglądaj się już więcej w lustrze. Masz się kimś zająć? Możesz zapomnieć
na trochę o swojej szanownej osobie? Masz psa?
- Ha! - wykrzyknęła gorzko. - Próbowałam kilka lat temu. Usłyszałam najstanowczejsze
„nie” w moim życiu.
- Najbardziej stanowcze - poprawił lekarz odruchowo. - Dobrze, przyjdź do mnie
pojutrze, ustalimy wtedy terminy kontroli. Przepiszę ci tabletki stymulujące apetyt...
Mówił dalej, roztaczając przerażające wizje zniszczonych nerek i wątroby,
rozregulowanego układu trawiennego, ustania miesiączki, psucia się zębów... Lindis z dumą
przyznała, że tak daleko jeszcze nie zaszła.
Doktor kontynuował wywód, wspominając szkody w układzie kostnym, zmiany w
mózgu... To dopiero poważnie ją zaniepokoiło, bardzo bowiem ceniła swój mózg. Zakończył
wizją całkowitego załamania organizmu i jego śmierci.
Miłe widoki na przyszłość, nie ma co! Lindis jednak była wdzięczna lekarzowi za
wsparcie mimo tych czarnych barw. Chciał przecież jej dobra!
Da sobie radę. To będzie trudne, wiedziała. Jedna jej połowa chciała jeszcze schudnąć,
podczas gdy druga chciała zasłużyć na spotkanie z wybawcą znad morza. Sama Lindis była
gdzieś pośrodku...
Weszła do domu z mocnym postanowieniem przeproszenia za swoje zachowanie w
ciągu ostatniego roku. Niestety, dom, jak zwykle, był pusty. Cała zmobilizowana odwaga
powoli uciekła. Poczuła, jak gdyby nikogo nie obchodziło, gdzie była ani co robiła. Czy już
spisali ją na straty? No tak, mogła tylko sobie za to podziękować. Szczerze mówiąc, bywała
nieznośna...
Nie mogła się powstrzymać i przepytała się dyskretnie, jakby mimochodem, czy w
okolicy nie pojawiła się ostatnio jakaś grupa geologów. Nikt o niczym nie wiedział. Nie
odważyła się dociekać, czy ktoś nie widział niezwykle przystojnego nieznajomego, aby nie
wydać się naiwną.
Powinna sama pilnować swych rozlicznych znajomych...
Piątkowy wieczór u Tone zbliżał się przerażająco szybko. Lindis coś się zaczęło
marzyć, ale nie chciała się do tego głośno przyznać. Na razie powiedziała Tone, że tego
wieczora jest zajęta, ale jeśli zajdzie coś nieprzewidzianego, to może... Zostawiła sobie małą
furtkę.
To się nie może udać! Na pewno już dawno stąd wyjechał...
We wtorek po południu nie wytrzymała.
Po szkole wróciła do pustego domu i spróbowała wmusić w siebie nieco jedzenia.
Skończyło się jednak na chlupoczącej w żołądku filiżance czekolady. Potem powędrowała nad
morze.
Wiosna jeszcze nie nadeszła. W ostrym powietrzu fruwały małe płatki śniegu.
Na plaży nie dostrzegła nikogo, skały także były puste. Czegóż oczekiwała?
Gdyby tylko wiedziała, kim jest, mogłaby go odszukać. A tak musiała czekać, aż on da
znak Niby dlaczego miałby to zrobić? Nie była żadną pięknością. Czy chciałby mieć coś
wspólnego z jakąś siedemnastolatką, no, prawie osiemnastolatką? Dziewczyną zajętą
rozmyślaniem o własnej figurze, żebrzącą o okruchy sympatii, a nie interesującą się zmartwie-
niami innych? Nienawidzącą połowy świata, mówiącą tylko o sobie? Dziewczyną, która nie
spytała swego najlepszego przyjaciela o imię?!
Bezwiednie zaczęła zbierać kamyki.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, uzbierała już niezły ich pagórek. Co najmniej setny raz
spojrzała w kierunku skał, gdzie wtedy zniknął. Była już kilka razy na górze i wpatrywała się w
dal, ale nikogo nie dostrzegła. Tylko pofałdowany, kamienisty teren z wrzosami i kępkami
drzew.
Zrozpaczona i zmarznięta snuła się wzdłuż plaży, kopiąc nogą piasek. Była
przygnębiona. On nie przyjdzie, powinna to przewidzieć. Ale nie chciała.
Może szukał minerałów gdzie indziej? O co mu właściwie chodziło? Tyle paplała o
swoim życiu, nie dała mu powiedzieć nic o sobie. Był geologiem - prawie - i dostarczał próbki
do jakiegoś laboratorium. To wszystko, co o nim wiedziała. Niewiele...
Ogarnęła ją ochota na rozwalenie piramidki kamieni, ale się rozmyśliła. Niech sobie
leży na pamiątkę niespełnionej miłości!
Niespodziewanie poczuła, jakby przepłynęła przez nią jakaś fala. Zesztywniała. Nie
miała odwagi się odwrócić.
Był tu! Był niedaleko, czuła to tak wyraźnie, jakby go widziała.
Powoli się obróciła. Daleko na skale, odcinając się na tle nieba, stał on. Lindis zrobiło
się gorąco. Pomachała do niego, a on w odpowiedzi podniósł rękę. Po chwili był już na plaży i
zbliżał się do niej.
Lindis zachowała w pamięci wyidealizowany obraz mężczyzny, mimo to doznała szoku.
Właściwie zapomniała, jak bardzo był fascynujący i przystojny. Niesamowite, mieniące się
zielenią oczy aż zaświeciły spod czarnych brwi, gdy uśmiechnął się do niej, ukazując białe,
mocne zęby. Poruszał się miękko jak kot, choć był solidnie zbudowany. Miał na sobie ten sam
kombinezon, ale już bez woreczka u pasa.
- Ja... nie sądziłam, że przyjdziesz - odezwała się Lindis, szczęśliwa.
- Analizowałem próbki w laboratorium - odpowiedział. - Teraz mogę trochę odpocząć.
Długo tu jesteś?
- Nie, dopiero przyszłam.
Spojrzał na piramidkę kamieni i pewnie pomyślał swoje, ale tylko się uśmiechnął.
Lindis nie mogła rozgryźć, skąd pochodzi. Nie był Latynosem ani Arabem, mimo że
dostrzegała jakiś azjatycki rys w twarzy, coś w oczach i kościach policzkowych. Wiele innych
cech wykluczało jednak orientalny rodowód. W ogóle nie pasował do żadnego ze znanych
Lindis typów antropologicznych.
- Wydaje mi się, że masz dziś bardziej zaróżowione policzki - rzucił zamyślony.
Aż się rozjaśniła.
- O, tak, chodzę do lekarza. Pomaga mi powrócić do normalnego jedzenia. Trochę mi to
wolno idzie, muszę przyznać. Nie mogę przezwyciężyć strachu przed przytyciem. Ale się nie
poddaję. Wytrzymam. Dzięki, że mówiłeś o mnie takie okropne rzeczy!
- Doprawdy, mówiłem?
- No, a wychudzona szczapa? Tak mnie nazwałeś. Mówiłeś o innych miłych
dziewczynach z różnymi krągłościami. To zrobiło na mnie wrażenie. O wiele większe, niż
gdybyś mi współczuł.
- Muszę przyznać, że zrobiłem to celowo - zaśmiał się. - Chciałem cię nastraszyć.
- I udało ci się! Starałam się także więcej myśleć o innych. Miałam przeprosić przybraną
matkę za moje nieznośne zachowanie. Ale nigdy nie było jej w domu, tak jak ojca i Karin.
Zawsze coś mają do roboty.
- A ty?
- No... zdarza się. Słyszysz, jaka jestem miła?
- Tak. I zadowolona! No właśnie. Jeśli jest coś, co nikomu nie sprawia przyjemności, to
właśnie skwaszona mina. To największy wróg człowieka w kontaktach z innymi ludźmi.
- Zapamiętam to sobie. Trudno być zadowolonym, mając uczucie, że się komuś
zawadza.
Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Ogarnęła ją nieodparta chęć spytania go o coś,
jednak strasznie się krępowała.
- No? - rzucił, zerkając na nią z ukosa. - O co chciałaś zapytać?
Mówił tak przyjaźnie, że zebrała całą odwagę i zaryzykowała:
- Mam iść do... koleżanki w piątek wieczór. No i pomyślałam... - głos jej zamierał, więc
dokończyła niemal niedosłyszalnie: - Zastanawiałam się, czy nie mógłbyś pójść tam ze mną.
Długo patrzył na nią. Dziewczyna zerknęła na niego, zażenowana. Dlaczego tak od razu
go spytała? Dopiero co się przywitali. Powinna była zaczekać. Albo dać spokój.
- Dziękuję, że mnie zaprosiłaś - odparł w końcu. - Niestety, nie mogę.
Czyżby zgasło słońce? Dlaczego wszystko tak poszarzało?
- Aha - zawiesiła głos. - Jesteś zajęty?
- Nie, nie jestem. To po prostu... Tak, to niemożliwe.
- Ale dlaczego?
Widziała, jak mięśnie jego twarzy napinają się pod skórą, jednak nie odpowiedział.
Patrzył w morze. Lindis grzebała nogą w piasku, boleśnie zawiedziona. Właśnie sobie
uświadomiła, jak bardzo chciała, żeby on poszedł z nią do Tone. Wcześniej myśl ta tkwiła
gdzieś głęboko, nieuświadomiona.
Dotknął delikatnie jej włosów. Serdecznie, jakby odgadywał jej rozczarowanie i chciał
pomóc, ale nie mógł. Wydawało się, że jest mu równie przykro, jak jej.
Zadziwiające, jak bardzo dobrze wyczuwali swoje nastroje. Pasowali do siebie jak nikt
inny!
Mimo to było w nim tyle zagadek. Na przykład to, że zawsze się odwracał, kiedy
mówił. A jeśli nie, to patrzył na nią tak intensywnie tymi swoimi jasnymi oczami, jakby ją
hipnotyzował.
Nagle przypomniała sobie, że postanowiła zwrócić uwagę na jego głos. Dziwne, nadal
nie mogła stwierdzić, jaką miał barwę. Chyba bardziej pasowała niska. Teraz posłucha.
- Czy laboratorium jest daleko stąd? - spytała.
Jego podłużne, sugestywne oczy popatrzyły na nią z góry. Tym razem nie da się im
rozproszyć. Zmusiła się do patrzenia na jego usta.
- Nie, to niedaleko.
Lindis poczuła lodowaty dreszcz.
Z niezwykłą wyrazistością usłyszała szum fal.
Uniosła drżącą dłoń ku twarzy, jakby w obronie.
Odpowiedział, słowa słyszała wyraźnie. Jednak nie poruszył ustami, nie wydobył
żadnego dźwięku.
Jego odpowiedź Lindis usłyszała w swojej głowie!
On nie miał głosu!
ROZDZIAŁ IV
Lindis zaczęła krzyczeć.
Krzyczała z całych sił, uciekając w panice w kierunku osady. Właściwie nie w strachu, a
w proteście. W proteście przeciw złemu losowi, który odbierał jej jedynego przyjaciela, jakiego
kiedykolwiek miała. W ostatniej chwili dostrzegła, jak jego oczy robią się ogromne ze
zdziwienia i strachu. Słyszała jego miękkie, szybkie kroki za sobą i czuła, jakby coś ją
zmuszało do zatrzymania. Wytężyła jednak wszystkie siły i biegła dalej, zapadając się w piasku
po kostki. Wydawało jej się, że to scena z jakiegoś sennego koszmaru.
Gdy dotarła do skał, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Zużyła całkiem swoje nędzne
siły.
On już jej nie gonił, nie słyszała jego kroków. Gdy tak stała oparta o skalną ścianę,
starając się odzyskać oddech, poczuła coś przedziwnego.
Coś otuliło ją ze wszystkich stron, jakby mgła ciepła, bezpieczeństwa i przyjaźni.
Wrażenie było tak silne, że osunęła się na kolana. Z czołem wspartym o zimną skałę rozpłakała
się głośno.
Poczuła jego dłoń gładzącą jej włosy i wtedy strach zniknął. Pięścią otarła oczy. On
ukucnął obok, czekając cierpliwie, aż się całkiem uspokoi.
- Wybacz mi - powiedział miękko. - Musiałem cię zatrzymać.
- Jesteś brzuchomówcą? - spytała, pociągając nosem.
Uśmiech przemknął przez jego twarz.
- Nie, nie jestem.
- No to... - zawstydziła się, lecz pytała dalej: - Jakimś duchem?
- Nie! - zaśmiał się. - Czy odważysz się pójść ze mną? Do laboratorium?
Zawahała się, ciągle jeszcze przestraszona.
- Pamiętam - zaczął ciepło - pamiętam, jak pewna dziewczyna mówiła ostatnio o
Przygodzie. Żałowała, że się nic nie dzieje, że jest tak nudno...
- Tak, to prawda, ale mówiłam o niewielkiej przygodzie, nie o takiej, która mnie
przytłoczy.
Popatrzył na nią przyjaznymi, mądrymi oczami, aż uśmiechnęła się nieśmiało.
- Nie wiem, czy jesteś potworem, ale jeśli tak, to na pewno miły z ciebie potwór.
Delikatnie postawił ją na nogi.
- Chodź.
Wspięli się na skały, minęli wrzosowisko, przeszli kilka wzniesień i dotarli do
świerkowego lasku. Słońce już dawno zaszło, w lesie było ciemno i nieprzyjemnie, ale Lindis
ufnie szła za nieznajomym. Nie odwracał się, aby sprawdzić, czy za nim idzie, ale
przytrzymywał gałęzie, żeby jej nie uderzyły. Nadal nic nie rozumiała, ale w jakiś przedziwny
sposób ten niezwykły mężczyzna przekazał jej, że nie powinna się bać i że może mu zaufać.
Nie czuła już strachu, tylko igiełki podniecenia.
Ależ mam dzisiaj kondycję, pomyślała zdziwiona. Czy sprawiły to rzeczywiście te
szklanki mleka i porcyjki jedzenia? Zadziwiające!
Weszli na kamienne rumowisko, przez które prowadził ją jakby niewidzialną ścieżką, aż
dotarli do głębokiego wąwozu, niewidocznego z zewnątrz.
To nie mogę
by ja, pomy lała. Takie rzeczy nie zdarzaj si Lindis
ć
ś
ą
ę
Bergstrøm.
Tylko jeden raz „przemówił” do niej. Spytała go, dlaczego zszedł do niej właśnie
dzisiaj.
- Wołałaś mnie - stwierdził krótko.
- Naprawdę?
- Tak. Kilka razy pomyślałaś przecież: „Przyjdź, musisz do mnie przyjść”.
- No tak. Usłyszałeś to?
- Oczywiście. Przecież zwracałaś się bezpośrednio do mnie. Nie powinienem był
przychodzić, bo to jest niebezpieczne dla nas obojga, ale usłyszałem, jaka jesteś smutna. Sama
rozumiesz, już nasze pierwsze spotkanie było niedozwolone, ale jeszcze gorzej, że przyszedłem
do ciebie dzisiaj. No cóż, jakoś to naprawimy.
Zatrzymał się na polance.
- Dlaczego stoimy? - spytała Lindis.
- Wołam pozostałych.
Jej oczy rozwarły się szeroko. Pozostałych? Było ich tu więcej?
- Jest nas trzech - odpowiedział.
Miała teraz dowód, że umiał czytać w myślach, gdyż nie spytała głośno.
Znów się odezwał:
- Nie musisz mówić. To tylko przeszkadza, gdyż nie rozumiem twojego języka. Jeśli
chcesz mi coś przekazać, po prostu pomyśl! To wystarczy.
- Czytasz moje wszystkie myśli? - spytała przerażona Lindis.
- Wszystkie - przyznał z uśmiechem.
Lindis ucieszył fakt, że zapadły już ciemności, bo zorientowała się, jak palą ją policzki.
Nieznajomy zadał jej jednak ostateczny cios.
- I widzę w ciemności - dodał.
Lindis poddała się i wybuchnęła śmiechem. On przyłączył się do niej, widać też chciał
rozładować napięcie. Już nie wstydziła się, że obcy widzi ją na wskroś. Wiedziała, że ją lubi i
że dobrze się z nią czuje.
Nagle znów się przestraszyła. Z lasu po drugiej stronie polany wyszło dwóch mężczyzn.
Lindis i jej towarzysz ruszyli im na spotkanie. Ze strachu dziewczynie aż szczękały zęby.
Jeden z przybyszów był wysokim, władczym mężczyzną w średnim wieku. Spojrzał
ostro na Lindis oczami o niezwykłej sile wyrazu. Znów miała uczucie, którego zaznała przy
pierwszym spotkaniu z przyjacielem - że oto ktoś zagląda jej w duszę. Drugi z nich był jeszcze
starszy, patrzył na nią przyjaznymi, mądrymi oczami. Obaj byli równie niezwykli, przystojni i
ciemnowłosi jak jej towarzysz.
Ich „rozmowa” przebiegała najwyraźniej burzliwie, o ile mogła się domyślić ze
ściągniętych brwi tamtych dwu i ich oczu ciskających błyskawice.
Wreszcie ten, którego w myślach nazwała szefem, zwrócił się do niej.
- Lo popełnił kardynalny błąd, spotykając się z tobą ponownie - „powiedział”. -
Obarczył w ten sposób twoje młode barki zbyt wielkim ciężarem. Uważa jednak, że jesteś
mądrą dziewczyną, co zresztą też stwierdziliśmy z uczonym Tanem. Dlatego witam cię i
zapraszam na poważną rozmowę.
Poszli przodem przez las. Lo wziął ją za rękę, chroniąc przed upadkiem.
A więc miał na imię Lo. Wiedziała, że po szwedzku „lo” znaczy tyle co „ryś”. To imię
pasowało do jej przyjaciela. Był silny i zwinny jak kot.
Pomiędzy drzewami zarysował się potężny blok skalny.
Przywódca podszedł bliżej i odsunął wejście w „skale”.
Serce Lindis waliło mocno. Ścisnęła dłoń Lo. Odwzajemnił jej uścisk uspokajająco.
- Czy to jest UFO? - szepnęła. - Latający talerz?
- Tak, tak je nazywacie - odpowiedział szef. Musieliśmy go dobrze ukryć, aby nikt go
nie znalazł. Proszę, wejdź!
Lindis zawahała się.
- Wejdź, nie bój się. Nie wzniesiemy się w powietrze z tobą - uśmiechnął się najstarszy
z nich, ten, którego spontanicznie nazwała profesorem.
Jego słowa brzmiały bardzo przyjacielsko. O ile w ogóle mogła coś takiego stwierdzić...
Przecież nic nie powiedział głośno.
Wzięła głęboki oddech i wkroczyła do środka. Gdy drzwi zasunęły się za nimi, Lo
zapalił niewidoczne światło, dyskretnie oświetlające pomieszczenie.
Znajdowali się w czymś w rodzaju salonu. Przymocowane do podłogi meble o linii,
jakiej dotychczas Lindis nie widziała, wydawały się być najlepszego gatunku. Miały łagodne
kolory, połączone w zaskakujące zestawienia. W pomieszczeniu zobaczyła wiele drzwi, teraz
zamkniętych. Panowało miłe ciepło. W zasadzie nie wiedziała, czy to, co dostrzega powinna
nazywać meblami, lampami czy może ścianami...
Mężczyźni śmiali się z jej zmieszania. Przywódca zaprosił ją, żeby usiadła. Z wahaniem
wybrała siedzenie wielkości wanny, ale o wiele wygodniejsze. Przy wszystkich siedziskach
wisiały szerokie pasy.
- To pasy bezpieczeństwa - odpowiedział Lo.
- Jesteście z Marsa? - spytała Lindis nieśmiało.
Lo pokręcił przecząco głową z uśmiechem. Zdążyła już polubić ten jego ciepły,
melancholijny uśmiech. Czuła, że traktował ją trochę jak dziecko, jednak nie demonstrował
przy tym wyższości, tylko opiekuńczość.
Wszyscy usiedli. Lo przyniósł jeszcze tacę z owocami i orzechami, jakich nigdy nie
widziała. Ostrożnie wzięła jakiś czerwony owoc. Smakował wybornie: był słodki i
aromatyczny.
Nagle dostrzegła swoje jabłko, leżało pokrojone na szklanym blacie. Lo podążył za jej
wzrokiem.
- No tak, wybacz mi, ale nie mogłem się oprzeć pokusie zbadania go. Wykorzystujemy
każdą okazję, która się nadarza.
Szef wziął cząstkę czegoś, co nie przypominało jej niczego znanego, i odpowiedział na
zadane wcześniej pytanie:
- Nie, na Marsie nie ma ludzi. Lo, przynieś mapę tutejszego nieba, którą narysowałeś.
Lo wstał. Jedne z drzwi otworzyły się i Lindis dostrzegła laboratorium ze stołem
zastawionym różnymi aparatami.
Wrócił, przestawił tacę z owocami i rozłożył mapę nieba. Lindis rozpoznała Wielki
Wóz, Kasjopeję i jeszcze kilka innych gwiazdozbiorów. Mapa była dokładna i czytelna.
Przywódca dał znak „profesorowi” Tanowi, który spojrzał na Lindis swymi ciepłymi
oczami.
- We wszechświecie jest około trzydziestu miliardów gwiazd, przynajmniej o tylu
wiemy - usłyszała jego myśli. - Jedną z nich jest wasze Słońce. Wokół wielu z nich krążą
planety. Liczba planet we wszechświecie nie jest znana, ale na pewno wielokrotnie przekracza
liczbę gwiazd. W tym systemie słonecznym, w którym teraz jesteśmy, tylko na Ziemi, po
procesie trwającym miliony lat, pojawił się człowiek Najmniejsze odchylenie mogłoby
spowodować, że rozwinęłaby się zupełnie inna forma życia.
Spojrzał na nią, aby sprawdzić, czy nadąża, i kontynuował:
- Można wobec tego oczekiwać, że wśród tak ogromnej ilości ciał niebieskich znajdą się
i takie, na których istnieją podobne warunki do życia, jak na Ziemi. Jest ich wiele! Niektóre leżą
w podobnej odległości od swego słońca, liczne spośród nich mają podobne do ziemskich
warunki do rozwoju form życia. Potrzebny jest jeden związek chemiczny, na razie o nim nie
będę mówił, niezbędny do otrzymania wody. Wiesz, że twoją planetę nazywają „niebieskim
klejnotem”? To oceany nadają jej taką przepiękną barwę. Jest mnóstwo planet, na których
stwierdzono takie czy inne formy życia. Ale tylko na jeszcze jednej z nich, o ile wiemy, powsta-
li ludzie. To zakrawa na cud, że na dwóch planetach rozwinęły się niemal identyczne
stworzenia.
- Gdzie jest ta planeta? - spytała Lindis podniecona.
Profesor pochylił się nad mapą.
- Mamy tu niebo półkuli północnej. Widzisz te trzy jasne gwiazdy stojące w szeregu...
- Pas Oriona - skinęła głową Lindis.
- Tak to nazywacie? - zdziwił się Tan. - Tuż ponad nimi są dwie duże gwiazdy.
- Rigel i Betelgeuse - pomyślała dziewczyna.
- Znasz je, słyszę. Jeśli przeciągniemy linię od nich w lewo, dojdziemy do tej gwiazdy.
Może i ją znasz?
Lindis była zadowolona, że astronomia interesowała ją od dawna.
- To Procjon w Małym Psie.
Lo i jego szef spojrzeli na nią z uznaniem, a ona odwzajemniła ich spojrzenie radosnym
uśmiechem.
- To nasze słońce - powiedział profesor Tan. - A jego czwarta planeta to nasz dom.
Lindis spojrzała na Lo z rezygnacją. Skoro już wreszcie znalazła przyjaciela, to czy nie
mógłby mieszkać choć trochę bliżej?
- Ale jak to jest, Procjon stanowi chyba układ podwójny?
Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie.
- Wiesz co? - spytał przywódca. - Coraz bardziej cię lubię, Lindis. Lo rzeczywiście
dobrze cię ocenił po pierwszym spotkaniu. Nie mógł wybrać lepiej, skoro już absolutnie musiał
zaplątać się w układy z Ziemianami.
Lindis aż promieniała.
- Tak, nie mylisz się, mamy dwa słońca - przyznał Tan. - Jedno nas nie obchodzi, bo jest
małe i leży za daleko, aby wywierać jakikolwiek wpływ na nasz klimat. To dzięki temu
drugiemu nie mamy śniegu ani lodu takiego jak u was.
- Czy na waszej planecie jest ładnie? - spytała Lindis z ciekawością, nadal nie mogąc w
to wszystko uwierzyć. Aż się uszczypnęła ukradkiem. Lo uśmiechnął się, a ona zalała
rumieńcem.
- Jest bardzo ładnie - odrzekł szef. - Wspaniałe kolory, bujna natura, właśnie ze względu
na wodę, zaawansowana cywilizacja. Mamy miasta, które są klejnotami piękności i stanowią
arcydzieła miękkich linii.
- Czyli to raj?
- Nie, aż tak nudno tam nie jest. Zauważyłaś pewnie, że jesteśmy solidnie zbudowani i
mamy wysoko rozwinięte zmysły. Nie wspięliśmy się jednak na nasz poziom tak całkiem bez
wysiłku. Jesteśmy pokojowo nastawionym ludem o wysokiej moralności. Przestępczości nie ma
u nas prawie wcale.
Lindis słuchała z napięciem jego słów, przerwała w końcu:
- Powiedz mi, żyjecie o wiele bliżej Syriusza niż my. To najpiękniejsza gwiazda, jaką
znam. Czy widziana u was jest równie ładna?
- Odległości na niebie są często mylące. Jest może nieco większa - wyjaśnił profesor. -
Stanowi układ podwójny, a właściwie potrójny. Właśnie dlatego ładniej wygląda stąd.
Odwróciła się w stronę przyjaciela.
- Czy to nie dziwne stać tu i widzieć swoje słońce jako maleńką gwiazdę?
- Tak - skinął głową Lo. - To budzi tęsknotę.
- Tęsknisz do domu?
- Czasem.
- Lo jest najlepszym badaczem kosmosu młodej generacji - wtrącił profesor. - Jest w
przestrzeni już dziesięć lat.
- Dziesięć lat?
- No tak, podróż na Ziemię nie trwa bynajmniej kwadrans.
Lindis zamilkła na chwilę.
- Czy odwiedziliście wiele miejsc w kosmosie?
- Na przestrzeni dziejów tak. Jesteśmy daleko przed wami pod względem rozwoju.
Nasze zainteresowanie skupia się jednak na tej planecie - tłumaczył przywódca. - Na tej
biednej, pięknej planecie z jej wiecznymi wojnami. Ma coś w sobie, co zapada w serce. Te
melancholijne, rozmarzone wiosny, gwałtowne burze śnieżne... To dziwne, ale ta część planety
bardziej nam się podoba niż bogate, przyciągające wzrok południe.
- Tak - zgodziła się zamyślona Lindis. - My, mieszkańcy północy, chętnie podróżujemy,
by oglądać świat. Ale im dalej na południe docieramy, tym mocniej tęsknimy za domem. Mówi
się, że najgorzej pod tym względem mają Eskimosi.
Lo pokiwał głową.
- Coś jest w tym, o czym mówisz. Myślę, że dlatego lubimy tę część Ziemi, gdyż
przypomina nam naszą planetę. Nie mamy co prawda zimy, ale jest coś podobnego w
powietrzu, w świetle. Nasza przyroda jest bogatsza, zbiory obfitsze, ale ta wasza, północna, w
swej surowości ma coś pięknego.
Lindis poczuła patriotyczną dumę.
- Jesteście tu już długo?
- Tutaj jesteśmy już drugi tydzień, ale byliśmy też w innych miejscach na Ziemi.
- To was można spotkać jako UFO?
- No, jest ich wiele typów, my latamy jednym z nich - odpowiedział szef. - Kilkakrotnie
o mało nie natknęliśmy się na ludzi, ale udało nam się ukryć. Ty jesteś pierwszą osobą, z którą
nawiązaliśmy kontakt.
- Ale dlaczego nie... Znaczy, jesteście przecież mili i pokojowo nastawieni. Dlaczego
nie chcecie się ujawnić?
Oczy profesora posmutniały.
- Nie mamy odwagi. Tak długo, jak toczą się tu wojny, nie możemy. Człowiek, na
którego byśmy trafili, mógłby chcieć nas wykorzystać przeciw swojemu wrogowi. Nie mówiąc
już o tych szczegółowych badaniach i kwarantannach, jakie musielibyśmy przejść, aby zostać
zaakceptowanymi. O ile, oczywiście, nie zastrzelono by nas w panice, zanim zdołalibyśmy się
odezwać...
Lindis uznała jego racje.
- A właśnie... czy wy ze sobą nigdy nie rozmawiacie? Tak, jak my?
- Rozmawiamy, ale rzadko. Mamy swój język, ale go nie potrzebujemy. Tylko w nim
czytamy. Nauczyliśmy się zresztą angielskiego i rosyjskiego na wypadek zaskoczenia. Tak jak
to przydarzyło się Lo. Przypuszczał, że uwierzysz, że rozmawia z tobą po norwesku.
Najwyraźniej cię nie doceniał.
Lindis pokazała Lo język, a on odpowiedział śmiechem.
Długo siedziała, rozmawiając z obcymi przybyszami. Opowiadali o kosmosie i swych
podróżach tak wspaniałe rzeczy, że Lindis z podniecenia aż płonęły uszy. Dowiedziała się też,
że oni żyją dwa razy dłużej niż ziemscy ludzie i że Lo, który ma trzydzieści cztery lata - o rany,
aż tyle?! - odpowiada wiekiem tutejszemu siedemnastolatkowi. No, to już lepiej brzmi. Sto
pięćdziesiąt lat profesora Tana odpowiada w takim razie siedemdziesięciu pięciu.
- A gdybym do was przybyła, miałabym z powrotem osiem lat? - zastanawiała się
Lindis.
Zaśmiali się.
- Nie, to niemożliwe. Zachowałabyś jednak młodość jeszcze przez wiele lat.
- Przecież jestem z Ziemi. Chyba nie mogłabym dożyć dwustu lat?
- Mogłabyś. Mamy specjalną dietę, która by to sprawiła. Spreparowaliśmy pewne
związki, które opóźniają proces starzenia.
Lindis zaniemówiła. W głębi duszy powstało pewne ciche i beznadziejne marzenie...
Nie pokazali jej pozostałych pomieszczeń, nie prosiła zresztą o to. Gdy wstała, szykując
się do wyjścia, przywódca powiedział:
- Zdajesz sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka teraz na tobie spoczywa. Jeżeli
piśniesz o nas choć słowo...
Lindis przysięgła, że będzie milczeć.
Wspomniała jeszcze o imprezie u Tone i o tym, że chciała, by Lo poszedł tam z nią. Po
krótkiej, niesłyszalnej dla niej dyskusji szef stwierdził:
- Ryzyko jest zbyt duże. Byłoby to rzeczywiście interesujące, gdyby Lo mógł
poobserwować ludzi z tak bliska, może nawet by mu się udało, ale jesteś jeszcze ty, Lindis.
Znalazłabyś się w trudnej sytuacji, musiałabyś z pewnością odpowiadać na podchwytliwe
pytania. Nie możemy wymagać aż takiej dyplomacji od siedemnastolatki. Dlatego niestety
musimy odmówić.
- Za kilka dni skończę osiemnaście! - sięgnęła po ostatni argument.
- Niemożliwe - uśmiechnął się Lo.
- I ty to mówisz! - zdenerwowała się dziewczyna. - Sam masz ledwo siedemnaście.
- Trzydzieści cztery - odparł Lo.
- Siedemnaście!
- Trzydzieści cztery - upierał się.
- Dzieci! - westchnął Tan. - Gdy ciebie teraz słucham, Lo, wydaje mi się, że nasz
preparat opóźnia także rozwój inteligencji... Lo skończył trzydzieści cztery lata, Lindis.
- No, to w takim razie jest dziadkiem - mruknęła, bo chciała, żeby do niej należało
ostatnie słowo.
- Jeśli zechcesz znów tu przyjść, serdecznie zapraszamy - odezwał się dowódca
przyjaźnie. - Jesteś mądra, chętnie dowiedzielibyśmy się za twoim pośrednictwem czegoś
więcej o ludziach. Chciałabyś?
- O, tak! - wykrzyknęła Lindis z oczami promieniejącymi szczęściem. Do diabła z
imprezą u Tone, to było stokroć ciekawsze! - Jesteście tacy mili i wszystko jest tu strasznie
ciekawe. Możecie mnie pytać, o co chcecie, i badać mnie, ile chcecie!
Zaśmiał się.
- Nie będziemy natarczywi, obiecuję.
Lindis znów miała wrażenie, że się wygłupiła.
- Lo odprowadzi cię przez las. Dalej pójdziesz już sama. Do widzenia!
Cóż za wspaniałe słowa!
W lesie było już całkiem ciemno. Ponad drzewami migotały gwiazdy.
Gwiazdy... Zawsze myślała o nich jak o jasnych punkcikach o ładnych nazwach,
światełkach wiszących gdzieś w przestrzeni. Dopiero teraz uprzytomniła sobie niezwykłość
sytuacji, w jakiej się znalazła. Mężczyzna idący przed nią pochodził gdzieś stamtąd, z dalekiej
gwiazdy. Procjon... Aż szepnęła tę nazwę do siebie.
Dotarli na skraj lasu. Przed nimi rozciągało się wrzosowisko skąpane w zimnym blasku
księżyca. Lo zatrzymał się i odwrócił do Lindis.
Aż się wzdrygnęła.
- Lo! - krzyknęła - Twoje oczy świecą!
- To tylko odbicie księżyca - uśmiechnął się. - Przestraszyłaś się?
Zadrżała.
- Wygląda to trochę niesamowicie...
- Przyzwyczaisz się. Widzisz tę drogę?
Lindis niczego nie dostrzegła.
- Tam, pomiędzy wzgórkami. Idź tamtędy, będziesz szybciej w domu. Pospiesz się, na
pewno się o ciebie niepokoją.
- A niech tam - prychnęła gorzko.
- Na pewno! No i... Idź na tę imprezę w piątek! Za dużo przebywasz sama. Ależ ty
marzniesz! Chcesz ten szalik? Ładnie ci w nim było.
- Och, dajesz mi go? Dzięki, Lo! Też coś ci dam... Zobacz, to moje zdjęcie. Zawsze
możesz wziąć papier do analizy - zakończyła ironicznie.
- Przyjdziesz jutro? - Zerknął na zdjęcie i uśmiechnął się. - Dziękuję!
Ucieszyła się.
- Jutro? Na pewno! Gdzie się spotkamy?
- Tutaj. To bliżej niż z plaży.
- Przyjdę od razu po szkole. Gdy słońce będzie nad morzem. Dobranoc, Lo! Dziękuję za
wspaniały wieczór!
- Dobranoc, mała Lindis!
Zniknął pomiędzy drzewami. Stała jeszcze i patrzyła za Lo. Po prostu stała i myślała o
nim. Westchnęła głęboko z bezgranicznego szczęścia.
Jej marzenie o przyjacielu się spełniło. I to jak!
Nagle zasmuciła się. Przecież w końcu go straci, należy przecież dosłownie do innego
świata...
Nieważne! Jutro go znów zobaczy! Czyż może być większe szczęście?
ROZDZIAŁ V
Zegar kościelny wybił jedenastą, gdy Lindis szła przez ulice z szalikiem powiewającym
na wietrze. Tak późno jeszcze nigdy nie była sama poza domem. Możliwe, że macie tam gdzieś
w gwiazdach wysoki poziom moralności, pomyślała, jednak tu na Ziemi zwabiacie niewinne
dziewczyny na drogę pokus. Pomyśleć, jedenasta w nocy, a ja sobie idę! Stłumiła triumfalny
śmiech.
Siedzieli i czekali na nią wszyscy troje... Ojciec zerwał się z fotela i krzyknął:
- Gdzieś ty, u diabła, była o tej porze?! Myślisz, że możesz robić, co ci się żywnie
podoba? Gdzie byłaś? Wytłumacz się!
- U przyjaciela - odpowiedziała Lindis cicho.
- U jakiego znów przyjaciela? U chłopaka?
- Nie, nie u chłopaka. Nie mogłam wrócić wcześniej. Chcieli jeszcze ze mną rozmawiać.
- Chcieli? To było ich więcej?
- Tak, było nas czworo. Zaprosili mnie na owoce i orzechy i rozmawialiśmy o
astronomii.
Trochę to głupio zabrzmiało, ale przecież było prawdą!
- Astronomia do jedenastej w nocy - zadrwił ojciec. - Nieźle, nie ma co. Były was dwie
pary, tak? I rozmawialiście o astronomii? Na pewno zgasiliście światło, żeby lepiej widzieć
gwiazdy, co? - grzmiał dalej. - Czy z tobą muszą być same awantury? Jeżeli się w coś
zapłaczesz, wylecisz z domu! Rozumiesz?
Nieźle by to wyglądało, córka wicedyrektora...
Lindis próbowała z całych sił doszukać się miłości za tymi surowymi słowami, tak jak
radził Lo. Rozumiała, że ojciec krzyczał na nią, bo się o nią bał, jednak uważała, że jest
niesprawiedliwy.
Matka nie poprawiła jej nastroju. Nakrzyczała za zniszczony sweter. Nosiła w nim
kamienie? No i co to za bzdury, że ona nie chce jeść?
Zanim Lindis zdołała odeprzeć atak, matka spytała:
- Co to w ogóle są za ludzie? Gdzie mieszkają?
- Nie znacie ich. Spotkałam jednego niedawno, a dzisiaj zaprosili mnie do siebie.
Mieszkają poza miastem. Jeden jest profesorem, drugi geologiem, a trzeci... a trzeci to
astronom.
- I co, chcieli z tobą rozmawiać? - spytał ojciec uszczypliwie. - Mamy w to uwierzyć?
- Trzej mężczyźni? - dziwiła się Karin. - Byłaś sam na sam z trzema mężczyznami?
Masz ty rozum?
- Byli bardzo mili - tłumaczyła się Lindis rozpaczliwie. - Zapewniam was, nic
podejrzanego się nie działo.
- No dobrze, ale jak się oni nazywają? - nie poddawała się matka.
- Geolog nazywa się Lo. Nazwisk pozostałych nie pamiętam.
- Lo? - spytał ojciec nieco spokojniej. - Dziwnie. Jest w książce telefonicznej?
Lindis nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Nie sądzę.
Nadal zasypywali ją pytaniami. Starała się odpowiadać jak najbardziej dyplomatycznie.
Jednak cierpliwość jej się skończyła, gdy Karin pogardliwie dała do zrozumienia, że siostra nie
jest już pewnie tak niewinna, jaką udaje.
- I ty to mówisz, a sama palisz trawkę za szkołą! - wybuchnęła.
Zapadła śmiertelna cisza.
- Przepraszam - bąknęła Lindis. - Nie chciałam tego powiedzieć.
- Pewnie, że chciałaś! - zapiszczała Karin. - Tylko że kłamałaś!
Lindis westchnęła, zmęczona.
- Dobra, kłamałam.
Rodzice znów rzucili się na nią z pretensjami. Jak mogła oskarżyć o coś takiego swoją
dwunastoletnią siostrę! Co jej przyszło do głowy?!
Lindis wiedziała, że więcej uczniów z klasy Karin podpala marihuanę, ale było jej już
wszystko jedno. Znów zaczęli ją pytać o nowych znajomych.
- Zaprosili mnie na jutrzejsze popołudnie - rzuciła Lindis, idąc w stronę drzwi. - Ale
wrócę wcześniej. Będę w domu około szóstej. Mam im pomóc sortować zebrane kamienie.
Przerwała nowe upomnienia, zamykając drzwi. Zdołała jeszcze dostrzec, jak rodzice
przytulają Karin, mówiąc uspokajająco: „Biedne dziecko...”
- Ależ Lindis! - wykrzyknęła Kirsten na dziedzińcu szkolnym. - Po raz pierwszy od
dawna widzę, że masz ze sobą drugie śniadanie!
- Prawidłowa obserwacja - uśmiechnęła się Lindis. - Znów zaczęłam jeść.
- Dzięki Bogu - odetchnęło kilka koleżanek. - Bałyśmy się, że masz anoreksję albo coś
takiego.
Więc niepokoiły się o nią! Ogarnęło ją wzruszenie pomieszane z lekkim poczuciem
winy. A tak źle o nich myślała!
- O mało co bym miała - przyznała. - Inger - Lise któregoś dnia powiedziała mi coś
niemiłego o moim wyglądzie i odtąd nie chciałam jeść. Ale teraz to się zmieniło.
- Inger - Lise! - prychnęła Anne Sofie. - Wyobraża sobie, że jest ósmym cudem świata.
- To raczej wynika z niepewności - stwierdziła Tone. - Taki ktoś wytyka innym wady,
aby samemu poczuć się lepiej.
- Ale Lindis nigdy nie była gruba - zaprotestowała Anne Sofie. - Byłaś chyba dla niej
zbyt doskonała. Chciała cię jakoś pogrążyć.
- Prawie jej się to udało - rzekła Lindis, czując, jak po plecach przebiega jej dreszcz.
Popatrzyła zdziwiona po swoich koleżankach. To były właściwie jej przyjaciółki, nie
traktowały jej jak kłopotliwego dodatku.
Może to dlatego, że stała się milsza? W takim razie to zasługa Lo. I lekarza. Obaj
poczęstowali ją niezłą garścią prawdy o niej samej.
Spytała Marit, co dostała z klasówki z matematyki, pochwaliła sweter Solveig, poprosiła
Kirsten o radę w związku z nową płytą... I tak dalej! Lindis odkryła, że to wspaniale
interesować się innymi. Wszystkim sprawiało to miłą niespodziankę.
- Przyjdziesz w piątek, prawda? - upewniła się Tone szczerze.
Lindis powiedziała, że się postara. Nie wspomniała nic o osobie towarzyszącej, gdyż
raczej nie będzie jej miała. Mimo to cieszyła się.
Okazało się, że nie zawsze trzeba wystawiać kolce.
Na lekcji norweskiego klasę czekała niemiła niespodzianka.
- Macie dziś trzygodzinne pisanie wypracowania - zapowiedział nauczyciel. - Nie było
zapowiadane, bo trzeba je tak właśnie przeprowadzić. Oto tematy.
Lindis spojrzała na tablicę. Źle spała w nocy, a lekcje odrobiła wcześnie rano. Bez
większego entuzjazmu przeczytała: „Dramaty Ibsena i Bjørnsona”, „Jesienna przechadzka po
lesie”, „Sytuacja polityczna w Afryce południowej”... Nagle drgnęła. „Gwiaździste niebo
jesienią”!
Kilka chwil siedziała, gryząc ołówek, aż zaczęła pisać.
Ołówek fruwał po papierze. Wypełniała stronę po stronie wiedzą z lekcji, własnych
lektar, ale przede wszystkim tym, co poprzedniego wieczora usłyszała od profesora Tana,
dowódcy i Lo. Gdy w końcu spojrzała na zegarek, zorientowała się, że powinna już zacząć
przepisywać na czysto. Pracę kończyła bez brudnopisu. Ostatnie zdanie dopisała w ostatniej
chwili i oddała wypracowanie, dumna i kompletnie wyczerpana. Nauczyciel z ciekawością
zajrzał na pierwszą stronę i aż uniósł brwi ze zdziwienia, gdy zobaczył, który temat wybrała.
Jego zdziwienie zwiększyło się jeszcze na widok liczby zapisanych kartek.
Lindis uśmiechnęła się. Nie mógł tego oczekiwać po najbardziej leniwej uczennicy w
klasie...
Panna Lund była dla niej szczególnie miła na następnej lekcji mimo nie odrobionej
pracy domowej. Ojciec też lubił Lisbeth Lund. Stali często razem na korytarzu, rozmawiając.
Matka, przeciwnie, nie znosiła jej. Mama chyba nie zna się na ludziach, pomyślała Lindis.
Od razu po szkole popędziła w kierunku uroczyska, upewniwszy się wcześniej, czy na
pewno nikt nie widzi, dokąd ona zmierza.
Na skraju lasu czekał na nią Lo. Jak zwykle na jego widok serce uderzyło Lindis
dodatkowo co najmniej pięć razy. Chyba nigdy się nie przyzwyczai do jego niezwykłej siły
przyciągania.
- Dziś nie mogę długo zostać - rzuciła głośno. Uświadomiła sobie jednak coś i potem już
„myślała” do niego. - Udało mi się wczoraj odpowiedzieć na wszystkie pytania o to, gdzie
byłam.
- Świetnie - ucieszył się Lo.
Wspaniale było znów „usłyszeć jego głos”! Być przy nim blisko, patrzeć na niego...
Wyciągnęła paczkę z plecaka.
- To dla ciebie - uśmiechnęła się zażenowana. - Kupiłam ją za kieszonkowe. Jest po
angielsku, więc powinieneś zrozumieć.
Lo rozwinął papier. Książka traktowała o minerałach i rodzajach skał, o wieku
geologicznym i innych niezrozumiałych dla Lindis rzeczach. Kupiła ją na przerwie za pieniądze
ze skarbonki.
Lo przewracał kartki z zainteresowaniem.
- Jest wspaniała - rzekł z zachwytem, a Lindis czuła, że mówi szczerze. - Dokładnie to,
czego potrzebujemy! Nie moglibyśmy tak po prostu pójść i kupić czegoś takiego. Jak mogę się
zrewanżować? Jesteś bardzo miła.
Ona? Miła? Teraz naprawdę poczuła się zażenowana.
- Nie chcę, żebyś się rewanżował - rzuciła. - To przecież prezent. Nie zniosę, jeśli
będziesz czuł, że masz jakiś dług wdzięczności w stosunku do mnie. To już lepiej oddaj ją z
powrotem.
Ukrył książkę za plecami, śmiejąc się.
- Nie, nie oddam! Jest zbyt cenna. Pod wieloma względami.
Powstała sytuacja, w której Lindis nie czuła się zbyt pewnie, rzuciła więc niezręcznie:
- Będziemy tu stać cały dzień, czy...
- Nie, oczywiście, że nie. Idziemy? Bardzo bym chciał cię zbadać, jeśli pozwolisz.
- Królik doświadczalny? Dobra, pewnie. O ile nie będzie bolało, zniosę wszystko.
Obiecał, że nie będzie bolało.
W „salonie” przywitali ją Tan i dowódca, który wreszcie się przedstawił. Miał na imię
Ari. Lo pokazał im książkę. Dosłownie się na nią rzucili, czym niezwykle uradowali Lindis. A
więc wybrałam właściwy prezent, pomyślała z dumą.
Lo zaprowadził ją do sąsiedniego pokoju pełnego różnych aparatów i instrumentów.
Wygląda to ciut niebezpiecznie, pomyślała.
- Połóż się na tej wysokiej ławce - polecił i zniknął za drzwiami.
Posłuchała go i leżała spokojnie, czekając. Wrócił przebrany w białe spodnie i koszulkę
z krótkimi rękawami. Wiedziała, że nie wypada gapić się na mężczyzn, ale nie mogła oderwać
oczu od jego ramion. Ramiona są najładniejszą częścią ciała mężczyzny, pomyślała. Kiedy się
odwrócił, zmieniła zdanie na korzyść pleców. A kiedy usiadł koło niej na ławce, była już
całkiem zdezorientowana, bo teraz najładniejsza wydała jej się jego twarz. Westchnęła. Bycia
tak doskonałym należałoby zabronić...
Otulił ją dużym, ciężkim kocem.
- Nie bój się - usłyszała jego myśli. - To nie jest niebezpieczne.
Do koca podłączył jakieś przewody i przekręcił wyłącznik na tablicy rozdzielczej.
Lindis poczuła, jakby koc otulił ją mocno, nie było to jednak przykre.
- Możesz tak poleżeć przez kilka minut? - spytał. - Możemy porozmawiać, jeśli chcesz.
- Tak, mam parę pytań. Jak to jest, że ty czytasz moje myśli, a ja dostaję ładnie okrojoną
wersję twoich?
- To proste. Dysponujemy wysoko rozwiniętym zmysłem telepatii. Możemy zarówno
nadawać, jak i odbierać. Poza tym kontrolujemy to, co wysyłamy. To tak, jak u was z mową.
Nie wysyłamy innych myśli niż te, które chcemy. Ty nie masz takiej kontroli. Dlatego widzę
wszystkie twoje myśli i muszę przyznać, że są czasem mocno poplątane...
- Uff, chyba tak - westchnęła Lindis. - Może bym i wolała, żebyś nie był aż tak
przenikliwy.
Lo uśmiechnął się przelotnie.
- Myślałem dużo o tobie i twoich problemach, Lindis. Chyba wiem, co mogłoby ci
pomóc. Zdarza się u was, że osoby słabo widzące lub słyszące dostają specjalne aparaty?
- Tak - pokiwała głową. - Okulary i tym podobne.
- No właśnie. Jeśli u nas czyjś zmysł telepatyczny ulega przytępieniu, ten ktoś dostaje
pewien aparat. Umieszcza się go za uchem. Oto on. Na ile zrozumiałem, nie masz
harmonijnych kontaktów z otoczeniem.
- Raczej nie. Ale to się poprawia. Szybko.
- Nie wierzysz ludziom, masz z góry ustalone sądy na ich temat. Czy chcesz pożyczyć
ten aparat na jeden dzień? Chcesz czytać myśli innych?
- Ojej! - Lindis była zachwycona i przerażona jednocześnie. - Oczywiście, że chcę!
- Myślę, że ci pomoże. Nie możesz go jednak nadużywać, to może być niebezpieczne.
No i nikt nie może go zobaczyć!
- No tak, to zrozumiałe. A do czego jest ten mały przełącznik?
- Ten? Poczekaj, uwolnię cię z tych okowów. No, teraz lepiej, prawda? Zbadane zostało
twoje serce, płuca i inne organy. Teraz to się wydrukuje, a potem wszystko przeanalizujemy. A
więc ten przełącznik jest po to, by móc wejść głębiej w psychikę danej osoby. Mówiłem kiedyś,
że słowa, myśli i charakter to trzy różne rzeczy. Już ci tłumaczę, jak to wygląda. Oto
rozmawiasz z jakimś człowiekiem. Mówi ci przykre słowa. Czytasz jego myśli. Widzisz, że
boli go coś, czego nie wyraża słowami. Przekręcasz przełącznik. Wchodzisz wtedy pod zwykłe
myśli i widzisz to, czego ten człowiek może sam nie być świadomy. Widzisz, że on cię kocha,
może ma wyrzuty sumienia w stosunku do ciebie i dlatego, broniąc się przed tym, jest na ciebie
zły. Czy to może brzmi zbyt skomplikowanie?
- Nie - Lindis usiadła. - Myślisz o moich rodzicach?
- Nie znam ich - powiedział Lo wymijająco - ale sądzę, że mogą tak myśleć. Czy z
twojej strony to nie wygląda tak samo? Wewnątrz siebie ich lubisz, a na zewnątrz jesteś
niemiła?
- Tak, zgadza się... czasami bywam bardzo niemiła.
- Jesteś po prostu samotna i nieszczęśliwa. Musisz znaleźć kogoś, kogo polubisz.
Odwróciła głowę, aby nie zauważył łez, ale on odwrócił ją z powrotem. Zacisnęła
mocno oczy.
Po chwili odezwał się:
- I to ja, pewny siebie idiota, mówię o pomocy!
Wreszcie odważyła się na niego spojrzeć. Nadal stał i patrzył na nią. Pokręcił głową.
- Żaden ze mnie dobry przyjaciel, Lindis. Jeśli powiem, że nie chciałem cię zawieść, nie
uwierzysz mi chyba?
- Uwierzę - przyznała słabo. - Chyba... użyłeś niewłaściwych słów.
Pokiwał głową.
- Na pewno. Ale wracając do przełącznika... przekręcaj go jak najrzadziej! Najlepiej
będzie dla ciebie, jeśli nie poznasz najgłębszych pokładów duszy innego człowieka. Połóż się
jeszcze, pobiorę próbki krwi. Musimy cię wykorzystać, Ziemianko, skoro już tu jesteś!
Znów poczuła do niego zaufanie.
- Dotarłeś do mojego wnętrza?
- Tak. Wtedy, gdy się spotkaliśmy. Wymaga to od nas wielkiej koncentracji i jest
męczące.
- Rzeczywiście, pamiętam coś takiego. I wtedy, w lesie, przy spotkaniu z pozostałymi.
No i co znalazłeś?
- Nie, tego nie powiem. Mogłoby to dla ciebie okazać się ciężarem ponad siły.
- Było aż tak źle?
- Mała, gdyby było źle, nie zaprosilibyśmy cię tutaj. Nie rozumiesz, że nawet
świadomość tego, że jesteś dobrym człowiekiem, może stać się ciężarem? No niech ci będzie,
jesteś w porządku. Przerażająco niedojrzała i niezadowolona z siebie samej, ale absolutnie
„czysta”.
- A ty sam? Czy kiedykolwiek przestałeś kontrolować własne myśli?
- Tak, raz. Wtedy, gdy uciekałaś ode mnie i chciałem cię powstrzymać.
- W takim razie masz wspaniałą duszę - powiedziała Lindis cicho.
- Już nie - odrzekł Lo poirytowany. - Zachowałem się jak głupiec i o mało nie
zniszczyłem pięknej przyjaźni tylko dlatego, że chciałem być szlachetny. Żaden ze mnie rycerz
- zakończył, podciągając rękaw jej swetra.
- U nas pobiera się krew ze zgięcia ręki - mruknęła.
Często zapominała się i mówiła na głos. Nie mogła się przyzwyczaić, że Lo rozumiał jej
myśli lepiej niż słowa.
Wkłuł coś ostrego w jej ramię. Odwróciła wzrok, póki nie wyjął tej igły czy czegoś.
Pobrał kilka próbek. Leżała spokojnie i patrzyła na jego fascynującą twarz, zagadkowe oczy i
usta.
Ciekawe, jakby to było, gdyby on mnie pocałował, pomyślała w roztargnieniu. W tym
momencie on spojrzał na nią pytająco, uśmiechnął się i pokręcił głową.
Lindis spiekła raka.
- No, to wszystko - rzucił. - Dziękuję! Byłaś dzielna.
Nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Wstała i obciągnęła rękawy swetra.
- Pójdziemy do nich? - spytał.
Skinęła głową, nadal umierając ze wstydu.
Zaprosili ją na obiad złożony ze wspaniałych, nieznanych dań, które jej bardzo
smakowały. Poczuła, że strasznie chciałaby zaprosić ich do domu, ale wtedy podziękowali jej
uprzejmie, gdyż oczywiście odczytali jej myśli.
Następnie znów zadawali Lindis mnóstwo pytań na wszelkie tematy dotyczące życia
ludzi, a ona odpowiadała najlepiej, jak umiała.
Tym razem to nie Lo odprowadził ją przez las, lecz Ari. Lindis była zawiedziona, lecz
starała się to ukryć. Na ile jej się to udało, nie wiedziała. Gdy się żegnali, mężczyzna spojrzał
na nią poważnie.
- Postarasz się przebywać jak najczęściej ze swymi kolegami, Lindis? - spytał.
Nie zrozumiała.
- Dlaczego?
- Byłoby dla ciebie dobrze, gdybyś się zakochała w którymś z nich.
Teraz już nic nie rozumiała.
- Ale ci chłopcy... są beznadziejni. Nie można z nimi o niczym porozmawiać!
Ari skrzywił się.
- Właśnie tego się bałem. To zmierza w złym kierunku. Bądź ostrożna, Lindis! Bardzo
cię cenimy wszyscy trzej, byłaś dla nas prawdziwą pomocą, i dlatego nie chcemy, żebyś
cierpiała. Nie możemy z ciebie zrezygnować, bo cię nadal potrzebujemy, poza tym cię lubimy.
Czyżbyś tego nie rozumiała? Jesteś przecież taka wrażliwa. Rozstanie może okazać się bardzo
bolesne, jeśli nie opamiętasz się w porę. Postaraj się rozejrzeć wokół siebie, może znajdziesz ja-
kiegoś sensownego chłopaka... To moja rada. Pociesza nas fakt, że jesteś młoda i że szybko
zapomnisz. Poza tym mało ostatnio spałaś. Postaraj się wypocząć przez kilka dni, potem
zobaczymy.
Chciała zaprotestować, ale zmieszana zgodziła się i pożegnała.
Ależ jej nagadał! Tego wieczoru on i Lo tyle mówili o tych idealnych chłopakach dla
niej.
Lindis przeszedł dreszcz. Może to było przeczucie? Przeczucie przyszłego bólu...
ROZDZIAŁ VI
Lindis przyglądała się ukradkiem siedzącym przy stole, pochłoniętym rozmową
koleżankom.
Wśród nich najbardziej małomówna była Solveig, która dzisiaj wyglądała na
zmartwioną. Niekorzystne wrażenie pogłębiał dodatkowo jej nieefektowny wygląd; ta drobna,
niska dziewczyna miała na sobie obszerną puchową kurtkę, jakby zdjętą ze starszego brata.
Kurtka była mocno wygnieciona, bo, jak oznajmiła jej właścicielka, „dopiero co wyszła z
prania”. Rzeczywiście, na ramionach widać jeszcze było ślady po spinaczach do bielizny. Nagle
Lindis zrobiło się żal Solveig, która siedziała teraz ze spuszczoną głową i przypominała
zranione, porzucone przez rodziców pisklę.
Lindis nie miała dotąd okazji wypróbować, jak działa magiczne urządzenie, które
pożyczył jej Lo. W domu rodzice na pewno nie pochwaliliby takiej zabawy. Teraz sięgnęła do
kieszeni. To dopiero byłaby frajda, gdyby mogła poznać najskrytsze myśli i pragnienia
koleżanek!
Przez nikogo nie zauważona, Lindis wymknęła się z pokoju i zniknęła za drzwiami
łazienki. Drżącymi rękoma umocowała maleńki aparacik za lewym uchem, przysłoniła go luźno
opadającymi na ramiona włosami, po czym, jak gdyby nigdy nic, wróciła do towarzystwa.
Serce waliło jej niczym kowalski młot. Żeby tylko nikt nie zauważył niczego podejrzanego...
Była tak podniecona, że z początku nie mogła wyłowić żadnych głosów. Czy zdoła
poznać tajemnice koleżanek, skoro sama nie może poradzić sobie z własnymi problemami? Po
chwili jednak coś zwróciło jej uwagę. Stopniowo zaczęła rozróżniać zdania, które nigdy nie
zostały wypowiedziane na głos. Były to rozmowy, o których nikt nie miał się dowiedzieć,
rozmowy, które dziewczęta prowadziły same z sobą. Początkowo Lindis nie potrafiła oddzielić
poszczególnych wypowiedzi, myślała nawet, że powinna dać sobie spokój z tą wątpliwą
zabawą. Wkrótce zrozumiała, co należy robić; po prostu musi skoncentrować się na obserwacji
tylko jednej z dziewcząt.
Najpierw zajęła się Marit, atrakcyjną dziewczyną i zarazem najzdolniejszą uczennicą w
klasie, która zawsze niezwykle jej imponowała.
Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Lindis objęła głowę dłońmi, by głos z małego
aparatu był wyraźniejszy. Serce dziewczyny nadal biło jak szalone. Mimo że Marit od czasu do
czasu włączała się do ożywionej dyskusji, Lindis słyszała, o czym rozmyśla jej koleżanka w
skrytości ducha.
„Chyba poczęstuję się ciastkiem, wygląda tak apetycznie. Za to jutro do wieczora nic
nie wezmę do ust; u Tone muszę wyglądać wystrzałowo. Żeby tylko nie skończyło się tak, jak
w przypadku Lindis. Ona wyraźnie przesadziła, choć przestrzegano ją, że nadmierne
odchudzanie jest niebezpieczne dla zdrowia. Jednak mnie to chyba nie grozi, przez jeden dzień
nie zdążę ani utyć, ani specjalnie stracić na wadze. Ach, wezmę kawałeczek. Dlaczego mia-
łabym sobie wszystkiego odmawiać? Zasłużyłam na odrobinę słodyczy. Ojej, co za ulga! Lindis
znowu mi się podejrzliwie przygląda. Ciekawe, o czym teraz myśli? Kto wie, może snuje
marzenia o królewiczu z bajki, a tymczasem królewicza ani śladu? Dziwna z niej dziewczyna.
Chodzi i szuka jakiegoś geologa. Pewnie poznała kogoś i zaraz się zakochała, a jej wybranek
zniknął bez śladu. Ostatnio Lindis bardzo wydoroślała. Może właśnie ten geolog tak na nią
wpłynął, o ile nie jest wytworem jej wyobraźni. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to była
prawda. Biedna dziewczyna, w domu kłopoty, poza domem też... Ojej, wcale nie mam chęci na
to jutrzejsze wyjście, chociaż co ja mówię? Przecież będzie tam Dagfinn. Dobrze, że nikt nie
wie, jak bardzo jestem w nim zakochana. I nigdy się nie dowiedzą. Inteligentna Marit nie
pozwoli sobie na taką słabość. Niech myślą, że on mnie wcale nie interesuje. Kto wie, może
nawet dziewczyny by mnie wyśmiały? Na przykład taka Tone? Uważa, że pozjadała wszystkie
rozumy. Nienawidzę jej. Ciekawe, czemu Lindis ma taką tajemniczą minę...”
Lindis przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie miała ochoty odkrywać kolejnych
tajemnic Marit, krępowało ją to i odczuwała wyrzuty sumienia, z drugiej jednak korciło ją, by
przyjrzeć się pozostałym dziewczętom.
Po chwili w maleńkiej słuchawce usłyszała głos drugiej koleżanki, Anne Sofie. Gdy do
Lindis dotarły myśli dziewczyny, o mało się nie zdradziła.
„Panie Boże, zachowaj mnie w swojej opiece! To nie może być prawda! Już siedem dni
po terminie! Skończyłam przecież dopiero siedemnaście lat! Co ja zrobię, co powie mama,
przecież ona wyrzuci mnie z domu! Taki wstyd! Jak to się mogło stać, skoro spędziłam z
Tomem tylko ten jeden jedyny wieczór! Mateńko Przenajświętsza, błagam, wysłuchaj moich
próśb!”
Lindis przestraszyła się nie na żarty, kiedy zrozumiała, jakie problemy ma koleżanka.
Ogarnęły ją wątpliwości. Choć z całego serca pragnęła pomóc Anne Sofie, nie wiedziała, w jaki
sposób mogłaby to uczynić.
Rozmyślania przerwał Lindis słodki jak miód głos. To Solveig zwróciła się do niej z
pytaniem:
- Lindis, czy odrobiłaś już angielski?
- Jeszcze nie całkiem - odpowiedziała spokojnie Lindis. Zaraz potem przeniosła swoją
uwagę na nową „rozmówczynię”.
„Lindis wcale mnie nie lubi”, myślała wojowniczo Solveig. „To dlatego, że tak
wyładniała i uważa się za cudo. Właściwie to ona wcale nie jest taka ładna. O mnie nikt się nie
martwi, w ogóle ich nie obchodzę. Gdybym tylko miała przyjaciółkę! Najlepiej Tone, bo jej
wszystkie nadskakują. Anne Sofie w głowie tylko chłopaki i nikogo poza nimi nie potrzebuje,
za to Marit jest przebiegła i zarozumiała. Kirsten też jest zimna jak lód i nigdy się nie odzywa,
tylko mierzy wszystkich ponurym, podejrzliwym wzrokiem. Z nią w ogóle nie chciałabym się
przyjaźnić, na pewno nie jest szczera. Lindis z kolei wiecznie opowiada te swoje niestworzone
historie. Ona też nie ma żadnej przyjaciółki. Ciekawe dlaczego? Ostatnio bardzo się zmieniła.
Wszystkie i tak myślą tylko o sobie. Wcale im na mnie nie zależy. A ja przecież tak się staram,
tak bardzo chciałabym być z nimi bliżej! A zresztą, czy to warto? Niech sobie idą do diabła!”
Lindis poczuła niesmak. Nie mogła się nadziwić, że Lo okazał się takim znawcą
ludzkich dusz. Jej niechęć do magicznego urządzenia z każdą chwilą rosła, jednak korciło ją, by
poznać także najskrytsze myśli Kirsten.
Tym razem jednak nie wszystko poszło tak gładko. Lindis nadstawiła uszu, ale docierały
do niej jedynie bardzo niewyraźne, chaotyczne fragmenty zdań, których nie mogła połączyć w
sensowną całość. Z trudem odgadywała, o czym w danej chwili myśli Kirsten.
„Ciekawe, czemu Lindis się tak na mnie gapi? Let me know..., jak to szło dalej? Jutro na
pewno wygram, ale ani słowa nikomu. O matko, ale ta Marit się opycha! Niedługo będzie gruba
jak słoń. Przyjechał jakiś samochód. Już późno, muszę iść. Lubię Lisbeth Lund. Ojciec Lindis
to przystojny facet. Jaka ta Tone głupia...”
Lindis ogarniało coraz większe zdumienie. Nie sądziła, że Kirsten jest taką prostą
dziewczyną. Jej jedyną bronią okazało się milczenie. Stanowiło, jak widać, skuteczniejszą
metodę niż ta, którą stosowała Solveig. Chcąc przypodobać się koleżankom, robiła wszystko,
co jej kazały. Niestety starania Solveig przynosiły odwrotny efekt: zamiast okazywać przyjaźń,
koleżanki coraz bardziej były Solveig niechętne.
Pozostała jeszcze Tone. Tak naprawdę Lindis nie znała jej zbyt dobrze. Mimo że
chodziły do jednej klasy, rozmawiały tylko przelotnie, i to zawsze na błahe tematy. To jedyna
okazja, by poznać ją bliżej.
„Co one się tak uczepiły Lindis, ciągle tylko o niej mówią. Ale ja jej jeszcze pokażę!
Niech no tylko spotkam tego geologa, o którego niedawno pytała. Już ja jej wtedy dopiekę!
Powiem jej, co myślę o romansie jej ojca! Dojrzały mężczyzna, a ładny przykład daje młodym!
Z tym geologiem to też na pewno bujda. Może powiedzieć dziewczynom? Nie, na razie jeszcze
poczekam. Swoją drogą, Lindis wyładniała i ma ładny szalik. Do twarzy jej w błękicie. Muszę
koniecznie mieć taki sam. Ciekawe, gdzie go kupiła?”
Lindis uśmiechnęła się pod nosem. Sięgnęła dyskretnie za ucho, by wyciszyć aparat, ale
jej myśli nadal błądziły wokół Tone, Anne Sofie i Marit. Miała wyrzuty sumienia, że odkrywa
najskrytsze tajemnice koleżanek. Jednocześnie dowiedziała się, że wszystkie te dziewczęta są w
rzeczywistości zupełnie zwyczajnymi nastolatkami, ani lepszymi, ani też gorszymi od niej
samej. I żadnej z nich nie jest obca samotność. Była też zawiedziona, bo zdała sobie sprawę, że
żadna z dziewcząt nie jest tak naprawdę sobą, że starają się udawać kogoś innego.
Lindis przypomniała sobie teraz, jak bezpiecznie czuje się w towarzystwie Lo, jak jej
przy nim dobrze. To wielkie szczęście, że może mieć takiego przyjaciela.
„Dziewczyny mi nadskakują, ale w gruncie rzeczy to się mnie boją”, myślała dalej
Tone. „Sądzę, że tak naprawdę wcale mnie nie lubią. Mogłabym okazywać im więcej
serdeczności, ale odczytałyby to jako oznakę słabości. Na myśl o tym, że zostanę sama jak
palec, chce mi się po prostu płakać...
Lindis wyczuła w myślach Tone wyraźny lęk przed samotnością, taki sam zresztą jak i u
innych dziewcząt. Teraz, gdy już wiedziała, co naprawdę o niej sądzą, kamień spadł jej z serca.
Nieoczekiwanie uznała, że może kiedyś będzie im jednak potrzebna.
- No nie, dziewczyny, lekcje! Jesteśmy spóźnione! - krzyknęła przerażona Marit.
Koleżanki poderwały się w mgnieniu oka i wybiegły z pokoju. Lindis chwyciła w
pośpiechu teczkę z książkami i popędziła za nimi, zapominając o urządzeniu do odczytywania
ludzkich myśli, które nadal tkwiło za uchem.
Na szkolnym korytarzu wpadła prosto na pannę Lund.
- Witaj, Lindis, jak się masz? - zagadnęła słodko nauczycielka.
- Dzień dobry pani. Spieszę się na zajęcia, już jestem spóźniona.
Nagle Lindis zamarła, bo doszły do jej uszu słowa, które w duchu wypowiadała panna
Lund.
„Że też muszę się tak krygować przy tej smarkuli! Ale co zrobić, chcę ją sobie zjednać,
chcę, żeby mnie polubiła. Teraz, gdy już owinęłam Ernsta wokół palca, reszta powinna pójść
gładko. Jego żona wkrótce spakuje manatki. Skoro Ernst koniecznie chce zatrzymać jedną z
córek, niech będzie nią Lindis, bo ona przynajmniej darzy mnie sympatią. Wprawdzie
przechodzi trudny okres i może się trochę buntować, ale już ja ją sobie wychowam, jak należy”.
Lindis gwałtownie skręciła za róg. Wielkie nieba! Co to wszystko ma znaczyć, co się tu
dzieje? Ojciec i panna Lisbeth Lund razem? Nie, to niemożliwe! Nie wolno na to pozwolić!
A jeszcze nie tak dawno wyobrażała sobie, że panna Lisbeth Lund jest jej matką! Teraz
nawet nie chciała dopuścić do siebie takiej myśli. Jak nigdy przedtem poczuła głęboką
solidarność z macochą i z całego serca zapragnęła jej pomóc.
Na korytarzu po raz drugi zadźwięczał dzwonek na lekcje, jednak Lindis była tak
oszołomiona, że nie mogła zrobić kroku. Przez nikogo nie zauważona, wsunęła się ukradkiem
do pustej o tej porze auli i przycupnęła pod ścianą. Dopiero teraz pojęła, dlaczego rodzice wciąż
się ze sobą sprzeczają, dlaczego sprzeczki kończą się płaczem matki, a koleżanki czynią
niedwuznaczne uwagi.
Lindis nie miała pojęcia, jak powinna zachować się w takiej sytuacji.
- Lo, Lo, gdzie jesteś, przyjacielu... - chlipnęła cichutko.
- Co się stało, Lindis?
Drgnęła. Była pewna, że słyszy głos Lo, ale nikogo w pobliżu nie zauważyła.
- Masz przy sobie aparat, a poza tym wołałaś mnie. Więc jestem.
- Czy to naprawdę ty? Zostań ze mną przez chwilę, nie odchodź, proszę. Gdzie ty się
podziewasz?
- Jestem u siebie, w bazie. To miejsce wy, ludzie, nazywacie statkiem kosmicznym albo
latającym talerzem. Widzę, że z twoją formą dziś nie najlepiej?
Lindis zacisnęła bezradnie pięści.
- Nie wiem, co powinnam zrobić. Ojciec ma nową przyjaciółkę, pannę Lund...
- Wiem o tym. Domyśliłem się od razu, gdy mi o nich opowiadałaś.
- Czy sądzisz, że mogę jakoś pomóc mamie?
- Raczej nie. Lepiej nie mieszaj się do tych spraw. Mama musi to rozwiązać sama.
- Ale przecież...
- Dobrze ci radzę. Zresztą spróbuję nad tym pomyśleć. A co poza tym u ciebie? Jak ci
się podoba mój aparat?
- To... wcale nie takie przyjemne, jak sądziłam...
- Naprawdę?
Lindis wydawało się teraz, że słyszy Lo tak, jakby znajdował się tuż obok. A jednak nie
zwracał się do niej słowami, tylko przesyłał jej swoje myśli. Mimo to Lindis nie mogła
powstrzymać się, by nie poprawić włosów czy wygładzić ręką zmiętej bluzki. Pragnęła podobać
się Lo. Złudzenie, że przyjaciel jest w pobliżu, dodawało jej otuchy.
- Może trochę przesadziłam. Wypróbowałam go na moich koleżankach z klasy. Nie
miałam pojęcia, że każda z nich odczuwa samotność i tak bardzo tęskni za bratnią duszą. Do tej
pory uważałam, że tylko ja jestem biedna, nieszczęśliwa i opuszczona. Tymczasem inne
dziewczyny są tak samo zagubione jak ja. Czy to normalne, Lo, czy wszyscy ludzie czują
podobnie?
- O, tak, zwłaszcza gdy mają po osiemnaście lat.
Kontakt myślowy z przyjacielem poprawił samopoczucie Lindis.
- Wiesz, twój aparat ma jedną wielką zaletę. Mogę rozmawiać z tobą do woli, nawet gdy
znajdujesz się daleko stąd. Dzięki temu małemu przedmiotowi już nie czuję się samotna. Wiem,
że jesteś blisko. Inne koleżanki nie mają tak wspaniałego przyjaciela.
Tym razem Lindis nie odebrała kolejnych sygnałów od Lo.
- Lo, jesteś tu? Wcale cię nie słyszę, Lo! - przestraszyła się nagle dziewczyna.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
- Jestem, Lindis.
- O, jak się cieszę. Bałam się, że kontakt został przerwany.
Lindis usłyszała delikatny śmiech przyjaciela.
- Czy wypróbowałaś już mój aparat na rodzicach i siostrze? - spytał nagle Lo.
- Jeszcze nie... jakoś nie mogę się przemóc.
- A to szkoda. Przecież właśnie po to ci go pożyczyłem.
- Wiem, ale coś mnie powstrzymuje. Może jednak dam sobie z tym spokój. A jeśli się
okaże, że ich naprawdę nic a nic nie obchodzę? Jeśli mój dom jest zimny i pozbawiony
serdeczności? Nie przeżyłabym tego. Wolę żyć w przekonaniu, że rodzice choć trochę troszczą
się o mnie. Wspominałam ci o pannie Lund, prawda? A pomyśleć, że naprawdę ją lubiłam!
Odnosiłam wrażenie, że chociaż ona mnie rozumie. Tymczasem była to jedynie bardzo zręczna
gra.
- No dobrze, jak chcesz. A teraz zajmijmy się czymś przyjemniejszym. Mieliśmy
wszyscy nadzieję, że nas wezwiesz. Brakowało nam ciebie.
W jednej chwili Lindis poczuła, że robi jej się ciepło na sercu. Nagle dzień wydał się
piękniejszy, a słońce jaśniej zaświeciło, oblewając korony drzew złocistym blaskiem.
- Naprawdę? A ja myślałam, że Ari mnie nie lubi...
- Ari chce jedynie twojego dobra, uwierz mi. Dlatego chciałbym cię o coś poprosić. Czy
możesz się ze mną spotkać po zmroku?
- Pewnie, że mogę - rzuciła bez zastanowienia Lindis.
- Świetnie. Będziesz miała okazję przeżyć coś niepowtarzalnego. Coś, czego dotąd nie
doświadczyła żadna ludzka istota.
- O czym myślisz, Lo?
- Trochę cierpliwości, dziewczyno. Niczego się nie bój, możesz na nas polegać. Nic
złego ci się nie stanie.
- W porządku, tylko że nie mogę zostać długo.
Lo milczał przez chwilę.
- Dasz radę wymknąć się z domu nie zauważona?
- Nie wiem, postaram się. Rodzice na ogół zjawiają się późno i zaraz kładą się spać.
- Musisz jednak wiedzieć, że chcę zabrać cię na dalszą wyprawę. Potrwa to pewnie pół
nocy, a może i dłużej - wyjaśnił Lo.
- Naprawdę? Na szczęście jutro nie będę musiała zrywać się tak rano do szkoły. Idę
dopiero na trzecią lekcję. Jakoś sobie poradzę. Ale wolałabym wiedzieć, co mnie czeka?
- Chcą cię poznać nasi naukowcy pracujący w przestrzeni kosmicznej - rzekł z
wahaniem Lo.
- Z przestrzeni kosmicznej? Przecież mówiłeś...
- Nasz mały łatający talerz to tylko jeden z bardzo wielu obiektów uczestniczących w
badaniach kosmosu. Poza ziemską atmosferą znajdują się niezmierzone przestrzenie i one także
interesują naszych badaczy. Nie wyobrażasz sobie chyba, że zdołalibyśmy wrócić na naszą
odległą o lata świetlne planetę tym maleńkim pojazdem?
- To nie do wiary! Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Mimo to jestem
gotowa na to spotkanie - oświadczyła z powagą w głosie Lindis, po czym dodała ciszej: - Lo?
- Słucham cię, przyjaciółko?
Dziewczyna, wyraźnie zawstydzona, rzekła:
- Wiesz, dzisiaj są moje osiemnaste urodziny i chciałabym, żebyś życzył mi wszystkiego
najlepszego. Tylko nie mów, że wyglądam dziecinnie. Naprawdę, wiele się ostatnio nauczyłam.
Lo roześmiał się serdecznie i odparł:
- Ależ, Lindis, nic takiego nie miałem na myśli. Jesteś naprawdę wspaniałą, mądrą
dziewczyną. Mam nadzieję, że ten nadchodzący rok będzie dla ciebie wyjątkowo szczęśliwy.
Trzymam kciuki za twoje powodzenie.
- W każdym razie zacznę go wystrzałowo, prawda? Skoro czeka mnie podróż w
kosmiczne przestworza! - zauważyła rozbawiona.
Po chwili jednak poczuła na plecach dreszcz strachu.
- Widzę, że mimo wszystko trochę się boisz. Pamiętaj, że cały czas będę nad tobą
czuwał - pocieszał Lo. - Przy mnie nic ci nie grozi. Chyba że nie masz ochoty na tę wyprawę?
Nie chciałbym cię zmuszać.
- Ależ skąd! Jestem do waszej dyspozycji - odparła nieco zawstydzona Lindis. - Z tobą
jestem gotowa wybrać się na kraj świata, jeśli zajdzie taka konieczność.
Te słowa Lindis tak rozbawiły Lo, że długo nie mógł opanować śmiechu.
- To ci się udało. Właśnie polecimy aż poza kraj świata!
- Masz rację. No, ale teraz już czas na mnie, zwłaszcza że ktoś nadchodzi. Będę czekała
pod lasem tuż po zmroku.
- Świetnie. I pamiętaj, nie ma się czego bać! Ubierz się ciepło, weź sweter i długie
spodnie, żebyś nie zmarzła.
Do auli zajrzała Tone. Kiedy zobaczyła siedzącą w kucki przy ścianie koleżankę,
wykrzyknęła:
- Lindis, tu cię mam! Co ci jest? Panna Lund powiedziała, że źle się czujesz.
- Nie, wszystko w porządku. Tone, czyż świat nie jest piękny?
Zaskoczona Tone zmierzyła koleżankę zimnym spojrzeniem.
- Czyś ty zwariowała, Lindis?
- Tone, dzisiaj wieczorem wybieram się w podróż, w niesamowitą podróż!
Tone z politowaniem pokiwała głową i wyszła z auli, pozostawiając Lindis z głową w
chmurach.
ROZDZIAŁ VII
Gdy Lindis pojawiła się w domu, żadnego z rodziców nie zastała. Nie było też Karin.
Korzystając z tego, bez namysłu zabrała się do pracy. Najpierw przystawiła pod swoje okno
drabinę, następnie naoliwiła wszystkie zamki i dokładnie sprawdziła, które deski w podłodze
skrzypią. Od czasu do czasu uśmiechała się do siebie, rozmarzona.
Potem postanowiła chwilę się zdrzemnąć. Sen na pewno jej się przyda.
Popołudnie spędziła z rodzicami i siostrą przy skromnym urodzinowym poczęstunku. W
czasie kolacji ostentacyjnie ziewała, udając bardzo zmęczoną.
Znalazłszy się wreszcie w swoim pokoju, od razu zaczęła przygotowania do nocnej
eskapady. Wydobyła z szafy gruby, biały golf i z niemałym trudem wciągnęła go przez głowę.
Potem poprawiła włosy i korzystając z drabiny, cichutko wysunęła się przez okno na podwórko.
Gdy znalazła się na dole, pofrunęła jak na skrzydłach w stronę lasu i po kilku minutach
ponownie witała się z Lo.
Była ogromnie uradowana, że znowu go widzi.
- Zwracam twój aparat, Lo. Dziękuję - powiedziała, podając przyjacielowi magiczne
urządzenie.
Lo schował je do kieszeni, po czym podniósł wzrok w niebo i z uśmiechem zapytał:
- No i jak, boisz się?
Lindis skinęła lekko głową.
Lo ujął dziewczynę za rękę i poprowadził drogą w głąb lasu. Choć znała tę okolicę, za
żadne skarby nie wypuściłaby teraz dłoni przyjaciela. Lo doskonale zdawał sobie z tego sprawę
i nie miał zamiaru zostawiać jej samej w leśnym gąszczu.
Gdy uszli już spory odcinek, Lindis usłyszała cichy warkot. W miarę jak las się
przerzedzał, warkot stawał się coraz głośniejszy.
Na koniec stanęli na przestronnej polanie, a oczom Lindis ukazał się ogromnych
rozmiarów pojazd w kształcie talerza. Mimo że Lindis była już raz na pokładzie tego
niezwykłego statku, dopiero teraz ujrzała go w całej okazałości. Była zafascynowana.
Przytłumione światło masywnych reflektorów, które oblewało całą polanę, nadawało scenerii
nieprawdopodobny, tajemniczy wyraz. Tuż przy łagodnie wznoszącym się ku maszynie
podjeździe oczekiwali Ari i Tan.
Lindis czuła wyraźnie, że krew szybciej płynie w jej żyłach, tak jakby miała za sobą
wielokilometrowy bieg. Czy ta przygoda na pewno skończy się dla niej szczęśliwie? A może
powinna się wycofać?
Rozglądała się niepewnie dookoła, gdy Ari rzekł z serdecznym uśmiechem:
- Witaj, Lindis. Cieszymy się, że przyszłaś. Za chwilę wyruszamy. Właśnie
zakończyliśmy sprawdzanie instrumentów pokładowych. Zapraszam do środka.
Pod Lindis ugięły się nogi. W pierwszej chwili nie mogła zrobić ani kroku. Zaraz jednak
poczuła na swojej dłoni pewny uścisk Lo, który łagodnie podprowadził ją do wejścia.
We wnętrzu pojazdu wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas jej pierwszej
wizyty. Lo pokazał teraz Lindis pomieszczenia, których istnienia wcześniej mogła się jedynie
domyślać. Większość z nich wypełniona była najróżniejszą aparaturą i wysokimi,
pozamykanymi regałami. Na pulpitach i pod sufitem zamontowano setki lamp, migoczących i
rozświetlających wnętrze jaskrawym światłem.
- Nie widziałaś jeszcze tylko naszych sypialni oraz kuchni - powiedział Lo, kiedy
zatrzymali się w małym pomieszczeniu przypominającym wyposażeniem gabinet lekarski.
Potem Lo poprosił Lindis, by ułożyła się wygodnie na obciągniętej ceratą szerokiej kozetce.
- Ręce trzymaj luźno wzdłuż tułowia - dodał. - Złącz stopy, o, tak, dobrze. Czy wszystko
mamy na miejscu? - spytał Ariego.
Obok kozetki znajdowały się przeróżne aparaty i przyrządy. Na ich widok Lindis
drgnęła.
- Nie bój się, Lindis - rzekł uspokajająco Lo. - Ta aparatura najprawdopodobniej w
ogóle nie będzie nam potrzebna. Zamontowano ją tu wyłącznie na wypadek wystąpienia
nieprzewidzianych okoliczności. A teraz przygotuję cię do lotu!
Lindis starała się leżeć spokojnie, podczas gdy Lo wkładał na jej stopy ciężkie,
masywne buty jak do jazdy na nartach. Mocno zacisnął ich klamry, a potem przypiął
dziewczynę grubymi pasami na wysokości talii, kostek i przegubów rąk. Dolną część kozetki
nieco opuścił, zaś część górną lekko uniósł, tak że Lindis pozostawała w pozycji półleżącej.
Ari oraz profesor Tan przez chwilę obserwowali czynności kolegi, lecz wkrótce wyszli.
Lindis jednak nadal nie traciła ich z oczu, gdyż najbliższe pomieszczenia były pooddzielane
przezroczystymi ścianami. Ari zasiadł w wygodnym fotelu przed pulpitem sterowniczym, na
którym znajdowały się niezliczone ilości małych i dużych przycisków i migających lampek.
Lindis przypuszczała, że założą jej skafander, taki jakiego używają kosmonauci, ale tak
się nie stało. Cóż, pozostawało jej zaufać wiedzy przybyszów z dalekiej planety.
Lo wstał, podszedł zdecydowanym krokiem do masywnych drzwi, wykonanych z
materiału przypominającego pleksi, i zatrzasnął je. Następnie dał znak kolegom, że wszystko
gotowe do odlotu, i ponownie przysiadł obok Lindis, która ani na chwilę nie spuszczała
swojego opiekuna z oczu.
- Zwykle pomagam Ariemu przy starcie. Manewrowanie w atmosferze ziemskiej
wymaga sporej wprawy - wyjaśnił. - Tym razem jednak postanowiłem dotrzymać ci
towarzystwa. Jesteś pierwszą ludzką istotą, która wyruszy w kosmiczną podróż w
międzyplanetarnej maszynie tego typu. Wiemy, że i wy, Ziemianie, dysponujecie
nowoczesnymi statkami kosmicznymi, ale nasze pojazdy to maszyny dużo nowszej generacji.
Dlatego nie jesteśmy pewni, jak zniesiesz ten lot, rozwiniemy bowiem ogromną prędkość.
Zastanawiam się, czy nie zaaplikować ci zastrzyku znieczulającego. Podczas wznoszenia się
statku możesz odczuwać dotkliwy ból w uszach.
- Oszalałeś? Nie chcę żadnego znieczulenia!
- Nie zamierzam cię straszyć, ale zanim nie opuścimy atmosfery i nie znajdziemy się
poza strefą przyciągania ziemskiego, może być naprawdę nieprzyjemnie.
- Nie boję się - skłamała Lindis.
Lo uśmiechnął się pod nosem.
- Wyjątkowo dzielna z ciebie dziewczyna.
Profesor Tan włączył silnik i ustawił parametry lotu. Lindis zauważyła, że trójka
pilotów jest niezwykle skoncentrowana.
- Ruszamy - „usłyszała” myśli profesora Tana.
- Oczekujemy was - rozległ się niski głos, dobiegający od strony niewielkiego monitora.
- Uważajcie na deszcz meteorów na waszym kursie. Czy jest z wami dziewczyna z Ziemi?
- Owszem. Zdecydowała się na tę podróż.
- Znakomicie. Zwróćcie szczególną uwagę na jej reakcje. Poruszajcie się z minimalną
prędkością! Lo ma rację, mówiąc, że ludzie z planety Ziemia nie są tak odporni jak my.
Wprawdzie ci ludzie używają skafandrów kosmicznych, ale w tym przypadku nawet i one nie
na wiele by się zdały. Pozostaje nam wierzyć, że wszystko pójdzie dobrze.
Głos ucichł, a tymczasem Lo ułożył się na drugiej kozetce tuż obok Lindis i przypiął
starannie pasami. Ręce i nogi miał jednak wolne na wypadek, gdyby musiał pomagać
współtowarzyszce podróży. Wcześniej jeszcze owinął ramię dziewczyny szerokim pasem.
Lindis odniosła wrażenie, że w ten sposób Lo mierzy jej ciśnienie.
W pewnej chwili statek zaczął się kołysać, a silnik zawył przejmująco. Z sekundy na
sekundę owo napawające Lindis lękiem kołysanie wzmagało się, a po upływie minuty lub
dwóch nagle wszystko się uspokoiło i ucichło.
- Natychmiast otwórz usta! - zawołał nieoczekiwanie Lo.
- Dlacze... - chciała zapytać Lindis, lecz nie zdążyła. Nagła zmiana ciśnienia wewnątrz
pojazdu sprawiła, że z płuc Lindis w ułamku sekundy wydostało się zalegające tam powietrze.
W pomieszczeniu rozległ się jej rozdzierający krzyk.
- Jestem przy tobie, spokojnie - starał się uspokajać przyjaciółkę Lo.
Lindis tymczasem nie mogła złapać tchu. Bębenki w uszach bolały niemiłosiernie, a
nieznana siła rozsadzała jej płuca i wciskała ciało w kozetkę. Dziewczyna miała nieodparte
wrażenie, że gałki oczne wbijają się głęboko w jej mózg. Skóra na twarzy napięła się tak, jakby
za moment miała pęknąć. Po chwili pod nosem Lindis pojawiły się kropelki krwi.
Lo obserwował dziewczynę z przerażeniem. Na chwilę kompletnie stracił głowę i nie
był w stanie zareagować. Opanował się jednak, ostrożnie otarł z twarzy Lindis krew i pot,
jeszcze bardziej uniósł górną część kozetki, po raz kolejny zmierzył Lindis ciśnienie i sprawdził
pracę serca. W pewnej chwili zrozpaczony krzyknął w stronę pilotów:
- Zawracajcie!
Oddychanie przychodziło Lindis z niewyobrażalnym trudem. Zsiniała i była już bliska
utraty przytomności. Tan wskazał dłonią na aparat tlenowy, wiszący ponad głową dziewczyny, i
Lo błyskawicznie zrobił z niego użytek.
Lindis poczuła wyraźną ulgę i wreszcie udało jej się wciągnąć większy haust powietrza
do płuc. Ostatkiem sił skierowała do Lo przesłanie:
- Nie zawracajcie. Wytrzymam.
Wcale jednak nie była tego taka pewna. Czuła, że opada z sil, ale nic nie mogła na to
poradzić. Nie była w stanie nawet ruszyć się z miejsca, gdyż krępowały ją pasy bezpieczeństwa,
zaś ciśnienie wewnątrz kabiny nie pozwoliłoby na najmniejsze uniesienie głowy czy ręki.
Wydawało jej się, że cierpieniom nie będzie końca.
Ari odwrócił się, spojrzał na dziewczynę i z troską w głosie spytał:
- Lo, jak ona to znosi?
Lo w milczeniu pokręcił tylko głową. Wyglądał na bezradnego.
- Za chwilę znajdziemy się poza strefą przyciągania. To już nie potrwa długo - pocieszał
Ari.
Lindis nigdy przedtem nie przeżywała tak okropnego bólu. Miała wrażenie, że jakaś
niewyobrażalna siła rozrywa jej ciało na tysiące kawałeczków, płuca pracują niczym kowalskie
miechy, zaś z oczu, czoła, a nawet uszu spływają pomieszane z potem łzy. Czuła na sobie
dłonie Lo, ale nie widziała jego twarzy. Wydawało jej się, że wszystkie światła pogasły. Wokół
niej zapanowała głęboka ciemność. Raz miała wrażenie, że marznie, innym razem oblewała ją
fala gorąca.
Profesor Tan zaczął mówić do mikrofonu, informując macierzystą jednostkę o stanie
pasażerki.
- Wygląda na to, że dziewczyna nie wytrzyma.
- Spróbujcie zrobić jej zastrzyk z...
Co zamierzano jej zaaplikować, tego Lindis nie dosłyszała. Poczuła jedynie lekkie
ukłucie w przedramię i już po chwili jej serce zaczęło bić spokojniej. Nadal jednak nie
ustępowało bolesne napięcie w uszach i płucach, a skronie wciąż dudniły. Dziewczyna
odwróciła wykrzywioną bólem twarz w stronę, gdzie, jak sądziła, siedział jej przyjaciel.
- Nie miałem pojęcia, że między mieszkańcami Ziemi a nami jest taka różnica. Gdybym
przypuszczał, jakie sprowadzę na ciebie cierpienia, nigdy nie pozwoliłbym na tę podróż -
powiedział załamany Lo. - Za bardzo zaufałem podobieństwom, sądziłem, że wiele nas łączy.
Teraz wiem, że nie możecie obyć się bez skafandra. O ile w ogóle na coś by się tu zdał.
- Jesteśmy słabymi istotami - . wyszeptała z trudem Lindis.
Czuła się tak, jakby za chwilę miała umrzeć, a jednak się nie bała. Być może sprawiła to
obecność Lo, a może fakt, że jej organizm znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania. Nie
miała siły do dalszej walki. Teraz było jej obojętne, jak zakończy się ta przygoda.
Naraz wszelkie bóle i uciążliwości minęły jak ręką odjął. Lindis poczuła się znacznie
lepiej. Napięcie w całym ciele ustąpiło, powrócił wzrok, lepiej słyszała. Zdeformowana,
ściągnięta skurczami twarz odzyskała normalny wygląd. Lindis z niedowierzaniem popatrzyła
na Lo; on również wydawał się zaskoczony.
- Udało się - rzekł z westchnieniem ulgi i uśmiechnął się, patrząc na spokojną już
dziewczynę. - Och, Lindis, nareszcie! Tak się o ciebie bałem. Teraz niebezpieczeństwo minęło,
jesteśmy już poza zasięgiem przyciągania ziemskiego.
Przez moment wyglądało na to, że Lo rzuci się Lindis na szyję i uściska ją z radości. Nie
uczynił tego, tylko wstał, uwolnił Lindis z pasów bezpieczeństwa i otarł jej z czoła pot.
Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale i uradowanego.
Lindis odetchnęła głęboko.
ROZDZIAŁ VIII
Jakiś czas leżała bez ruchu i odpoczywała po dramatycznych przeżyciach. Teraz nie
byłaby w stanie poruszyć choćby palcem. Tymczasem profesor Tan przy użyciu specjalnego
wziernika dokładnie obejrzał uszy dziewczyny.
- No, na szczęście nic poważnego się nie stało. Masz wprawdzie uszkodzone bębenki,
ale z czasem same się wygoją. Na razie możesz mieć kłopoty ze słuchem. Nic się jednak nie
martw.
- Właściwie uszy nie są mi aż tak bardzo potrzebne. Przecież i tak wiem, co mówi do
mnie Lo.
- Ach, więc tylko on cię interesuje? A twoi przyjaciele tam, na Ziemi?
- Profesorze, chwilami odnoszę wrażenie, że mają niewiele do powiedzenia, dlatego nie
żałuję, że ich nie usłyszę.
Lindis uniosła się na łokciu i ostrożnie spuściła nogi na podłogę. Dobre samopoczucie
powoli powracało. Nie mogła uwierzyć w to, co jeszcze kilka minut wcześniej działo się z jej
ciałem. Była niezmiernie dumna, że jako jedyna Ziemianka może brać udział w tak dalekiej
międzyplanetarnej ekspedycji.
Gdy wstała, Lo ujął ją pod ramię i podprowadził w kierunku okienka.
- Chodź, coś ci pokażę - powiedział.
Lindis odniosła wrażenie, że prawie nic nie waży. Tylko dzięki ogromnym, ciężkim
butom, których Lo nie pozwolił jej zdejmować, mogła normalnie chodzić po podłodze.
- Gdybyś nie miała na sobie tych specjalnych butów, unosiłabyś się pod sufitem jak
balonik. A teraz spójrz tam, w dół.
Niektóre elementy pokładu wykonano z przezroczystego materiału, przypominającego
szkło, tak że można było przez nie wyglądać na zewnątrz.
- Wielkie nieba, Lo! - zawołała bezmiernie zdumiona Lindis. - Czy my naprawdę
znajdujemy się tak daleko od Ziemi?
Nisko pod stopami, w gęstej mgle, dostrzegła wiszącą niczym bombkę choinkową,
lśniącą niezwykłym blaskiem planetę.
- To nie jest Ziemia - powiedział Lo z uśmiechem.
- A co, Księżyc? Nie, to niemożliwe. W ciągu kilkunastu minut nie mogliśmy pokonać
aż takiej drogi?
- Masz przed sobą Wenus w całej okazałości, moja mała.
- Co takiego? Lo, ja chcę do domu! - wykrzyknęła Lindis już nie na żarty przerażona.
- Nic się nie bój. Wszystko jest pod kontrolą. Chodź, pokażę ci twoją ukochaną Ziemię,
ale musimy przejść na drugą stronę. Spójrz, oto ona - powiedział i wskazał na jaśniejącą
błękitem kulę. - Ta największa. Księżyca w ogóle stąd nie zobaczysz.
Lindis wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, że może znaleźć się tak daleko od
planety matki. Ogarnięta lękiem ukryła twarz w dłoniach.
- Boję się - zaszlochała.
Lo delikatnie otoczył ją ramieniem. Gdy tak przez chwilę stali przytuleni, Lindis nagle
opuścił niepokój. W ramionach przyjaciela czuła się całkiem bezpieczna.
- Podróż powrotna nie będzie już taka dramatyczna - zapewnił łagodnie. - Najgorsze już
za tobą, wierz mi.
Lindis spojrzała z wdzięcznością na Lo, a po chwili rzekła:
- Strasznie tu u was gorąco.
- Nic dziwnego, teraz znajdujemy się blisko Słońca.
Mogłabym tak stać w jego ramionach całą wieczność, pomyślała, ale powinnam
zachować wobec niego dystans.
Tymczasem Lo wypuścił ją z objęć i oboje znowu podeszli do okienka, z którego
wcześniej patrzyli na Wenus.
Jakby to było dobrze móc kontrolować swoje własne myśli, rozmarzyła się Lindis. To
niesprawiedliwe, że Lo może o mnie wiedzieć wszystko, podczas gdy sam stanowi dla mnie
zagadkę!
- Wenus, jak zapewne wiesz, jest drugą planetą, licząc od Słońca - wyjaśniał Lo. - Choć
spośród wszystkich planet pod względem rozmiarów i gęstości najbardziej przypomina Ziemię,
wy, ludzie, nie moglibyście na niej zamieszkać. Na Wenus panuje bardzo wysoka temperatura,
no i prawie nie ma tam tlenu.
Pojazd tymczasem zatoczył duże półkole i wrócił na poprzedni kurs. Po upływie minuty
lub dwóch z kabiny pilotów odezwał się Ari:
- No, jesteśmy prawie na miejscu.
Lindis podbiegła do znajdującego się najbliżej stanowisk pilotów okienka i wyjrzała
przez nie. Dość wysoko ponad nimi zawisł olbrzymich rozmiarów statek, również zbliżony
kształtem do - jak określali to ludzie - latającego talerza. Pod jego płaskim spodem przelatywały
w tę i z powrotem pojazdy identyczne jak ten, którym podróżowała Lindis. Niektóre z nich
wlatywały do wnętrza olbrzyma, inne wylatywały z niego niczym pszczoły z ula.
- No, Lindis, masz przed sobą bardzo ważne spotkanie - odezwał się zza jej pleców Tan.
- Jak czujesz się jako pierwsza istota ludzka, która dotarła tak daleko?
- Czyżbyście wy nie byli ludźmi? - spytała zaskoczona dziewczyna.
- Owszem, tylko w dużo bardziej zaawansowanym stadium rozwoju niż Ziemianie.
Wybacz, jeśli cię uraziłem. Wszystkie pojazdy, które tu widzisz, łącznie ze statkiem - bazą,
zostały wybudowane specjalnie do celów badawczych. Szczególnie interesuje nas Ziemia i wy,
jej mieszkańcy. Przykro mi, że nie pomyśleliśmy o skafandrze dla ciebie, ale właśnie te
mniejsze statki są dla nas tym, czym dla ludzi z Ziemi kosmiczne skafandry. Sama przed chwilą
boleśnie doświadczyłaś, że nie są one jednak dostatecznie bezpieczne dla istot takich jak ty.
Jesteście, jak się okazało, znacznie mniej odporni na wahania ciśnienia. My używamy
skafandrów tylko wówczas, gdy schodzimy na całkiem odmienne od naszej obce planety. Na
Ziemi możemy się bez nich obejść.
Lindis z rozdziawionymi z przejęcia ustami obserwowała rozgwieżdżone niebo. Naraz
wybuchła głośnym śmiechem, czym wszystkich wprawiła w zdumienie.
- Co się stało, co cię tak cieszy?
- Przypomniałam sobie, że za kilka godzin mam wieczorek u koleżanki, która mieszka
na tamtej małej planecie.
- Oj, chyba się mylisz, moja droga. Tamta planeta nazywa się Mars - wyjaśnił Lo.
- Jak to, przecież dopiero mi ją pokazywałeś i mówiłeś, że to Ziemia! - zawołała
oszołomiona Lindis.
- Poruszamy się z zawrotną prędkością - powiedział spokojnie Ari. - Specjalnie dla
ciebie nadłożyliśmy drogi i zatoczyliśmy półkole, by przelecieć blisko Wenus. To piękna
planeta i warto na nią popatrzeć. Taka okazja nieprędko się powtórzy. Przede wszystkim jednak
chcieliśmy uniknąć niebezpiecznego spotkania z deszczem meteorów. Nie rozumiem, dlaczego
nie mogę teraz połączyć się z bazą - dodał poirytowany.
- Czy macie może lusterko? - zapytała nieoczekiwanie Lindis.
Lo nie mógł opanować wesołości.
- Ciekawe, czy ktoś spotkał kiedyś kobietę, która mogłaby obyć się bez lusterka? -
zapytał. - Chodź, zaprowadzę cię do łazienki. Tam znajdziesz wszystko, co potrzeba.
Pokładowa łazienka urządzona była naprawdę wspaniale. Zachwycona Lindis spytała,
czy nie mogłaby się wykąpać.
- Lindis, obawiam się, że to na razie niemożliwe - rzekł Lo. - Woda rozchlapie się po
całym pomieszczeniu, nie utrzymasz jej w wannie.
Lindis rozejrzała się uważnie dookoła.
- Zastanawiam się, gdzie przechowujecie swoje przybory do golenia. Wprost nie mogę
się nadziwić, każdy z was wygląda zawsze tak świeżo, jakby wyszedł prosto spod brzytwy!
- Ależ z ciebie dociekliwa osóbka! Rzeczywiście, nie musimy się golić zbyt często,
wystarczy raz na pół roku.
Lindis odruchowo uniosła dłoń, by dotknąć policzka przyjaciela, ale zaraz,
zawstydzona, cofnęła ją.
- Proszę bardzo, możesz sprawdzić - rzekł rozbawiony Lo.
Przez chwilę przyglądała się twarzy przybysza z dalekiej planety, po czym pogłaskała
czule jego policzek, a nawet palcami leciutko musnęła jego wargi. Przez moment odniosła
wrażenie, że Lo specjalnie przybliżył twarz, zaraz jednak się cofnął.
Lindis poprawiła rozwichrzone włosy i uznała, że prezentuje się całkiem dobrze. Razem
z przyjacielem wróciła do pomieszczenia za kabiną pilotów.
Wreszcie nadszedł najważniejszy moment.
- Jesteśmy gotowi do połączenia ze statkiem - bazą - rzekł Ari. - Proszę zapiąć pasy.
Lindis oczekiwała gwałtownego uderzenia, tymczasem wpłynęli gładko przez otwarty
luk i miękko wylądowali.
Po kilku minutach mogli już opuścić swój pojazd. Gdy po podstawionym szerokim
trapie zeszli na dół, Lindis rozejrzała się ciekawie dookoła. Oto znalazła się na głównym
pokładzie statku - bazy. Potem wraz z trzema towarzyszami przeszła do dużego pomieszczenia,
w którym czekało już kilku rosłych mężczyzn o nieprzeniknionych twarzach. Przedłużająca się
pełna napięcia cisza sprawiła, że Lindis poczuła się nieswojo. Przełknęła nerwowo ślinę. Żebym
tylko dobrze wypadła, pomyślała.
- Dasz sobie radę, Lindis - rzekł z przekonaniem Lo, który wiedział, co czuje teraz
dziewczyna. - Pamiętaj, że oni są mili i przyjaźnie do ciebie nastawieni.
Tymczasem zbliżył się do nich jedyny w tej grupie krępy i niski mężczyzna.
- Witam, słyszałem, że miała pani wyczerpującą podróż.
Lindis uniosła głowę, dygnęła na przywitanie i odpowiedziała z dumą:
- Tak, ale wszystko dobrze się skończyło.
- To bardzo uprzejme z pani strony, że zechciała nas pani odwiedzić. Proszę zająć
miejsce, zaraz zaczynamy. Mamy niewiele czasu. Podobno wraca pani na swoją planetę za
kilka godzin?
Lindis uśmiechnęła się pod nosem. Coś takiego! Wszyscy przejmują się tym, że musi
niedługo wracać do siebie. Czyżby nie chcieli się z nią rozstawać?
Kiedy Lindis usiadła, otoczyli ją pozostali mężczyźni. Zadawali jej tyle pytań, że po
paru minutach poczuła się bardziej wyczerpana niż po najdłuższej odpowiedzi na ocenę w
szkole. Interesowało ich wszystko: problemy społeczne, religia, przyroda, polityka, ekonomia,
szkolnictwo, życie rodzinne, związki między kobietą a mężczyzną i wiele innych zagadnień. Im
więcej padało pytań, im głębiej drążono temat, tym bardziej bezradna czuła się Lindis. Było jej
wstyd, że ma takie luki w wykształceniu. Cóż, wiele przedmiotów traktowała po macoszemu,
nic więc dziwnego, że teraz nie wszystko potrafiła wyjaśnić.
Lo nie odstępował Lindis i w ten sposób podtrzymywał ją na duchu. Była wdzięczna, że
chociaż w nim znajduje oparcie.
Dziewczyna wciąż nie mogła się nadziwić, że doskonale słyszy każde z pytań, choć
żaden z dostojnie wyglądających panów nie zadaje ich na głos. Zdążyła się już przyzwyczaić,
że w ten szczególny sposób komunikuje się z Lo, ale przecież niezwykła komisja
egzaminacyjna składała się z zupełnie obcych jej osób!
Po godzinie Lindis poczuła ogromne zmęczenie. Jej odpowiedzi nie były już tak
staranne i przemyślane. Gdy jeden z mężczyzn zapytał ją, dlaczego jest taka chuda i dlaczego
czuje się samotna, choć przecież ma wielu znajomych, o mało się nie rozpłakała.
Na szczęście krępy mężczyzna, ten który na początku powitał Lindis, dostrzegł, jak
bardzo jest wyczerpana, i stwierdził:
- Chyba najwyższy czas na przerwę, panowie. Nasz gość jest znużony. Pozwólmy mu
odsapnąć. Myślę też, że powinniśmy coś zjeść.
Po chwili podano do stołu. Patrząc na smakowite, ładnie podane potrawy, Lindis ku
swemu zdziwieniu poczuła wyraźny głód.
- Myślałam, że odżywiacie się wyłącznie tabletkami - powiedziała z uśmiechem.
- Nie gardzimy dobrą kuchnią - odparł Tan. - Jakiś czas temu przeszliśmy na pokarm
farmakologiczny, ale ludność podniosła bunt.
Po skończonym posiłku Lindis znów odpowiadała na pytania obcych mężczyzn. Potem
dziewczynie pobrano krew, zmierzono ciśnienie krwi, wykonano elektrokardiogram, tomografię
komputerową mózgu i wiele innych badań, których celu nie znała. Badanie, jakie na Ziemi
przeprowadził Lo, było jedynie wstępem do mnóstwa analiz, które planowali przybysze z obcej
planety.
Kiedy Lindis uznała, że nareszcie dadzą jej spokój, egzamin zaczął się od nowa. Chciała
wypaść jak najlepiej, za nic nie chciała sprawić zawodu Lo. Choć była ledwie żywa i nie mogła
się skupić, cierpliwie odpowiadała, aż wreszcie, kompletnie wyczerpana, po prostu umilkła.
- Za dużo od niej wymagacie - oburzył się Lo. - Nie możecie oczekiwać, że nastoletnia
uczennica wyjaśni wszystkie interesujące nas kwestie.
- Proszę nam wybaczyć, być może trochę przesadziliśmy - usprawiedliwiał się
niewysoki mężczyzna. - Po prostu tak bardzo interesujemy się Ziemią, jej mieszkańcami i ich
życiem, że chcieliśmy do maksimum wykorzystać obecność naszego gościa.
Zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi, a chwilami Lindis odnosiła nawet
wrażenie, że się o coś spierają. Jeden z mężczyzn przywołał do siebie Lo i coś mu szepnął do
ucha. Lo wyraźnie spochmurniał. Lindis dałaby teraz wiele za to, by mieć przy sobie
urządzenie, które pozwala odgadywać cudze myśli.
Wreszcie Lo podszedł do Lindis. Stanąwszy za plecami dziewczyny, oparł jej głowę
wygodnie na oparciu fotela i począł delikatnie masować skronie siedzącej.
Lindis spojrzała na niego pytająco, tym razem jednak nie przekazał jej żadnych
wyjaśnień. Powieki Lindis stały się naraz ciężkie jak ołów i powoli zaczął morzyć ją sen.
Wokół zapanowała cisza...
Po jakimś czasie poczuła, że ktoś delikatnie potrząsa ją za ramię. Poderwała się na
równe nogi.
- Lindis, wracamy na Ziemię, już czas - poinformował Lo.
Niewysoki krępy mężczyzna podziękował Lindis serdecznie za spotkanie oraz
udzielenie odpowiedzi na wiele ważnych pytań. Informacje, które dzięki niej zgromadzili,
zostaną teraz szczegółowo przeanalizowane i wykorzystane do dalszych badań, zapewnił.
Po jakimś czasie, gdy Lindis wraz z Lo, Arim i Tanem znaleźli się na pokładzie
mniejszego statku, Lindis zagadnęła przyjaciela, który siedział nachmurzony:
- Co się ze mną działo, Lo?
- Zadali ci kilka pytań, na które nie chciałaś udzielić odpowiedzi - wyjaśnił, starannie
unikając jej spojrzenia. - Musieliśmy poddać cię hipnozie, ponieważ tym razem nasze
umiejętności czytania w myślach zawiodły.
Lindis zaniepokoiła się nie na żarty. Nie miała pojęcia, o jakie pytania chodzi. Zdarzało
się przecież, że o pewnych sprawach nie miała ochoty rozmawiać z nikim. Czasami bała się
nawet o nich myśleć. Poczuła się dotknięta do żywego.
- Nie miałeś prawa zmuszać mnie do niczego! - zawołała. - I to w obecności obcych
mężczyzn!
- Nie miałem wyboru - odparł krótko.
- I co, dowiedzieli się tego, czego chcieli? - zapytała obrażona Lindis.
- Owszem, ale nie były to dla nas sprawy nowe. Okazało się, że jednak mamy wiele
wspólnego.
Lindis odwróciła się na pięcie i usadowiła się w fotelu na drugim końcu pomieszczenia.
Lądowanie na Ziemi w porównaniu z przeżyciami, jakie stały się udziałem Lindis przy
starcie, było niemal przyjemnością. Powoli wstawał ranek, kościelne dzwony właśnie zaczęły
wzywać na poranne nabożeństwo. Gdy słońce wychyliło się znad horyzontu, Lindis leżała już
w swoim łóżku i zasypiała. W zaciśniętej dłoni trzymała błękitny szalik.
ROZDZIAŁ IX
Odkąd Lindis sięgała pamięcią, czas spędzany w domu nie kojarzył jej się z niczym
przyjemnym. Teraz, kiedy dziewczyna poznała prawdziwe zamiary panny Lund, czuła się tu
jeszcze bardziej obco. Z drugiej jednak strony uznała, że nie wolno dopuścić do tego, by obca
kobieta rozbiła jej rodzinę, choćby nawet ta rodzina różniła się od normalnych. Rozmyślała o
tym całe przedpołudnie, aż wreszcie zdecydowała, że musi porozmawiać z ojcem.
Po obiedzie z duszą na ramieniu stanęła pod drzwiami jego gabinetu i delikatnie
zapukała.
Ojciec uniósł wzrok znad biurka.
- Kogo widzę, Lindis! Co, skończyło się kieszonkowe?
Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową i rzekła:
- Tym razem nie. Chciałabym z tobą poważnie porozmawiać.
Odetchnął z ulgą i odłożył na bok swoje papiery.
- Zamieniam się w słuch.
Zimny ton głosu ojca speszył Lindis, ale po chwili dziewczyna wzięła głęboki oddech i
zaczęła:
- Dotarły do mnie nieprzyjemne plotki na twój temat, ojcze...
- Co takiego? - spytał pan Bergstrøm, wyra nie bledn c.
ź
ą
- Wygląda na to, że nasza nauczycielka od angielskiego chwali się wszem i wobec, że
wpadłeś jej w oko. Rozgłasza, że odchodzisz od żony. Słyszałam nawet, że chcecie mnie zabrać
do siebie, a Karin zostawić mamie! Ja się na to stanowczo nie zgadzam! Nie zamierzam zostać
pasierbicą panny Lund!
Na twarzy ojca wystąpiły czerwone plamy.
- Kto ci nagadał takich głupstw! - krzyknął, uderzając pięścią w stół. - To... to
nieprawda.
Szloch ścisnął Lindis za gardło, tak że z trudem zdołała wykrztusić:
- Ja... słyszałam to od ró nych osób... Pan Bergstrøm ciskał z oczu
ż
błyskawice.
- Tato, czy to prawda? - pochlipywała Lindis. - Chcesz naprawdę zostawić mamę? Czy
dlatego mama jest taka nieszczęśliwa?
- Lindis, wyjdź stąd natychmiast! Muszę pilnie zadzwonić! - Mężczyzna złapał się za
głowę i opadł bez sił na fotel. - To jakaś kompletna bujda! Kto ci naopowiadał takich rzeczy?
Zamiast słuchać podłych oszczerstw, powinnaś kategorycznie zaprzeczyć!
Lindis opuściła gabinet ojca. Miała wrażenie, że pierwszą rundę wygrała. Wiedziała
jednak, że na tym jeszcze nie koniec, że czeka ją kolejne starcie.
Pomyślała o swoim przyjacielu. Ani on, ani też Tan czy Ari nie wspomnieli nawet
słowem o ewentualnym następnym spotkaniu. Tymczasem Lindis już nie mogła się doczekać,
by znowu ujrzeć Lo. Odnosiła wrażenie, że i Ari, i Tan nie pochwalają jej nadmiernego
zainteresowania osobą Lo. Z pewnością woleliby, żeby teraz usunęła się w cień. Lindis zaś
targały sprzeczne uczucia: za żadne skarby nie chciała się narzucać, a jednocześnie tęskniła za
niezwykłym przyjacielem, z którym tak wspaniale się rozumieli. Nie wiedziała nawet, w jaki
sposób nawiązać z nim kontakt, nie była pewna, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Mogła
tylko cierpliwie czekać na jakiś znak od niego. Chyba Lo nie opuści jej bez pożegnania?
Samotna, spragniona miłości i przyjaźni Lindis cierpiała prawdziwe męki.
Mimo wielkiego przygnębienia postanowiła jednak pójść na wieczorek do Tone.
Zastanawiała się, w czym byłoby jej najładniej. A może nie warto się stroić, tylko włożyć
zwykłą trykotową koszulkę i wytarte dżinsy?
Jednak zdecydowała, że ubierze się starannie, na złość koleżankom. Poza tym uznała, że
gdyby Lo jej towarzyszył, z pewnością ucieszyłby się, widząc ją elegancką i zadbaną. Ciekawe,
w czym podobałabym mu się najbardziej? pomyślała.
Umyła włosy i zwinęła je wysoko, upinając w zgrabny kok. Włożyła obcisłą granatową
spódniczkę, która odsłaniała smukłe nogi i podkreślała szczupłą talię. Do tego świetnie
pasowała jasnoniebieska bluzka z przezroczystymi szyfonowymi rękawami. Gdy Lindis była
już gotowa, przejrzała się w lustrze. Uznała, że wygląda bardzo efektownie. Szczególnej
elegancji dodały jej ciemne pantofelki na wyższym niż zwykle obcasie.
Czy mogę się tak pokazać w towarzystwie? A jeśli dziewczęta mnie wyśmieją?
Tymczasem do pokoju weszła mama Lindis. Na widok córki oniemiała.
- Ależ Lindis... jak... jak... ty...? - wykrztusiła po dłuższej chwili. - Chciałam
powiedzieć, że prześlicznie wyglądasz, choć mnie wydajesz się stanowczo za szczupła. Chyba
skończyłaś z tym odchudzaniem? No, no, kto by pomyślał? Taka piękna dziewczyna!
- Mamo, właśnie przybyłam na wadze dwa kilogramy. Ostatnio jem za dwie, więc nie
musisz się martwić. Czy mogłabym pożyczyć twoich perfum? Podobają mi się te o zapachu
konwalii.
Pani Bergstrøm pozwoliła Lindis skorzysta nie tylko z
ć
perfum, ale też z
pomadki i kredki do oczu. Doradziła także córce, by pociągnęła rzęsy czarnym tuszem. Dzięki
tym zabiegom twarz Lindis stała się dużo bardziej wyrazista.
Już stojąc w drzwiach, przed samym wyjściem, Lindis nieoczekiwanie powiedziała:
- Mamo, tak mi przykro, że ostatnio byłam wobec ciebie oschła Poprawię się, obiecuję. I
wcale nie tęsknię za moimi biologicznymi rodzicami. Myślę, że z tobą jest mi najlepiej.
Zanim do zaskoczonej pani Bergstrøm dotarł sens słów, Lindis
znikn ła.
ę
U Tone było już gwarno. Na widok wchodzącej Lindis dziewczęta zamarły, po czym
otoczyły ją i zaczęły prześcigać się w komplementach, zachwycone jej nowym stylem. Ku
swojemu zdumieniu Lindis stwierdziła, że podziw koleżanek jest szczery.
- Tylko pasek trochę ci się przekrzywił - rzuciła Tone, co najwyraźniej oznaczało, że
cała reszta jest w najlepszym porządku.
Wśród gości Lindis dostrzegła Dagfinna, ku któremu tęskne spojrzenia słała Marit. On
jednak pochłonięty był rozmową z inną. Anne Sofie sprawiała wrażenie rozbawionej i
wyjątkowo szczęśliwej. Lindis domyśliła się, że obawy koleżanki okazały się przedwczesne. To
dobrze, dziewczyna nie będzie musiała przerywać szkoły w połowie roku.
W drodze na wieczorek Lindis natknęła się na pannę Lisbeth Lund. Ukłoniła jej się
grzecznie, jak zwykle. Nauczycielka tymczasem zmierzyła ją niechętnym wzrokiem, po czym
szybko się oddaliła. Lindis wiedziała, że tego wieczoru ojciec postanowił zostać w domu ku
wielkiej radości matki. Lindis była z tego powodu niezwykle dumna. W końcu to jej zasługa.
W pewnym momencie do Lindis podeszła Marit.
- Nawet jak mnie poprosi, nie mam zamiaru z nim tańczyć - powiedziała trochę bez
związku i znów posłała czułe spojrzenie Dagfinnowi. - Spójrz, jak ci chłopcy uganiają się za
głupimi gąskami. Mnie nadmiar powodzenia nie grozi, prawda, Lindis? Oni wszyscy boją się
mądrych dziewcząt!
- Ze mną też żaden nie chce tańczyć. Nawet nie mam tej pociechy co ty - z goryczą w
głosie odrzekła Lindis.
- No wiesz! Ty w ogóle nie okazujesz im zainteresowania, dlatego omijają cię z daleka.
Mrozisz ich swoim lodowatym spojrzeniem. Chodzisz z głową w chmurach albo zaczynasz
rozmowę na zbyt skomplikowane tematy. Oni tego nie lubią. Wolą w kółko chwalić się swymi
wątpliwymi sukcesami, przytulać się, uszczypnąć tu i tam. To wszystko, na co ich stać. Po co
nadmiernie wysilać mózg?
- Marit, jesteś niesprawiedliwa - zauważyła ze śmiechem Lindis. - Ale co do mnie masz
rację. Jakoś żaden z nich mnie nie interesuje. Gdyby mieli same zalety, gdyby stanął przede
mną sam Tom Cruise, to i tak nie dorastałby nawet do pięt...
- Ach, tak, więc nadal marzysz o tym geologu - powiedziała z przekąsem Marit. - Niech
ci będzie.
Lindis przypomniała sobie słowa Ariego. Mówił, że powinna jak najwięcej czasu
spędzać ze swoimi najbliższymi i z rówieśnikami. Cóż, kiedy nudziła się w ich towarzystwie.
Nie było jej łatwo.
Żyję w dwóch różnych światach, pomyślała. Pierwszy to mój zwyczajny, powszedni
dzień, ten drugi, niezwykły, to świat Lo. Największym problemem jest to, że wciąż tęsknię za
tym drugim.
Nagle Lindis zamarła. Mimo gwaru, jaki panował w pomieszczeniu, usłyszała znajomy
głos. Głos, który rozpoznałaby nawet wówczas, gdyby dochodził z końca świata. To Lo wzywał
ją do siebie.
- Lindis, wyjdź na dwór. Czekam w ogrodzie!
Na moment wstrzymała oddech. Była tak uszczęśliwiona, że w pierwszej chwili nie
mogła zrobić kroku. Zaraz jednak opanowała się i przeprosiła Marit.
- Wybacz mi, Marit, zaraz wracam.... - rzuciła tonem usprawiedliwienia i wybiegła na
zewnątrz.
Obeszła dom w koło i znalazła się na jego tyłach, koło werandy, której schodki
prowadziły w dół, w stronę plaży. W ciemności dostrzegła połyskujący kombinezon
przyjaciela. W okamgnieniu znalazła się tuż przy Lo.
- Cześć, jak to dobrze, że przyszedłeś! - rzuciła zdyszana. - Czy będę wam znowu
potrzebna? Nie wybieracie się czasem w kolejną podróż?
Lo spojrzał na Lindis, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
- Nie, na razie nigdzie się nie wybieramy. Myślałem tylko... Lindis, nie mogę wyjść ze
zdumienia. Wyglądasz tak... tak elegancko...
Elegancko? Lindis spodziewała się innego komplementu. Sądziła, że Lo przywita ją
bardziej serdecznie. Nie mógł nie zauważyć, jak bardzo się zmieniła, miał wszak znakomity
wzrok, nie przeszkadzała mu najgłębsza nawet ciemność.
Lo dostrzegł zawiedzioną minę Lindis.
- Może źle się wyraziłem. Wyglądasz pięknie - poprawił się z uśmiechem.
Zanim Lindis zdążyła zareagować, mówił dalej:
- Wiesz, ciekawi mnie, jak się bawicie.
- No to chodź ze mną do środka - zaproponowała uradowana.
- Lepiej nie. Podejdę tylko do okna i trochę pozaglądam. Chyba mnie nie zauważą.
- Może masz rację - rzekła, z trudem opanowując rozczarowanie. - Wyobrażam sobie,
jakie wywołałbyś poruszenie.
- Zwłaszcza w tym kombinezonie - dorzucił.
- Myślę, że nie tylko ten strój spowodowałby zamieszanie.
Że też tak się wygłupiła! Co jej przyszło do głowy, żeby zapraszać go na wieczorek?
Obserwowała ukradkiem, jak Lo przygląda się rozbawionej młodzieży, i tym bardziej żałowała
swoich słów. Lo tak ogromnie różnił się od jej kolegów i koleżanek! Choć dla niej był po prostu
wspaniałym mężczyzną, jego niezwykłe oczy mogły wywołać szok u innych dziewcząt. A
może przeciwnie, zachwyciłyby się nim, a potem nie mógłby się opędzić od
rozhisteryzowanych wielbicielek, które starałyby mu się przypodobać. Nie, nade wszystko
Lindis nie miała zamiaru dzielić się Lo, pokazywać go innym. Należał tylko do niej, był jej
wiernym przyjacielem i ta świadomość podnosiła ją na duchu.
Nagle zdała sobie sprawę, że Lo śledzi jej myśli, gdyż wyraźnie posmutniał. Lindis
szybko zaczęła mówić na zupełnie inny temat, ale Lo zdawał się jej nie słuchać.
- Interesujące - wycedził przez zęby i w zamyśleniu obserwował sączących drinki
chłopców. - Nie mogłem sobie odmówić, żeby tu do was nie zajrzeć. Tyle ciekawych postaci...
- Ach, tak, więc tylko po to tu przyszedłeś?
Odwrócił się do Lindis i spojrzał jej głęboko w oczy.
- Tak, tylko po to.
- A co powiedzą na tę wizytę Ari i Tan?
- Nie wiedzą, że tu jestem.
- Naprawdę? - zawołała Lindis. - Wychodzisz bez powiadomienia swoich
przełożonych?
- No, a co ty zrobiłaś wczoraj w nocy?
- Wczoraj wpatrywałam się w planetę Wenus w towarzystwie ukocha... Oj,
przepraszam. Miałam zupełnie co innego na myśli - dodała zawstydzona.
- Ja nic nie słyszałem, Lindis.
Żadne z nich już się nie odezwało. W milczeniu przyglądali się gromadzie
rozbawionych młodych ludzi. Lindis czuła się nieswojo, podglądając znajomych, ale wcale nie
miała ochoty ruszyć się z miejsca.
- Powiedziałbym, że nie widzę w nich nic nadzwyczajnego - powiedział w końcu Lo. -
Uważam, że nie dorastają ci do pięt.
Lindis dopiero po chwili się zorientowała, że Lo do niej mówi. Po raz pierwszy
usłyszała jego prawdziwy głos. Tym razem Lo nie przekazywał swoich myśli, tylko je
naprawdę wypowiadał. Głos miał niski, ciepły, dźwięczny. Lindis była nim zachwycona.
- Zobacz, jakie piękne włosy ma ta dziewczyna - rzucił w pewnym momencie. - Takie
jasne jak łan żyta!
To była Kirsten. Jej długie złotoblond włosy spływały pięknymi lokami na ramiona.
Lindis posmutniała. Niewiele brakowało, a rozpłakałaby się. Wiele dałaby za takie
właśnie włosy...
- Lindis - zaczął Lo. - Dlaczego tak dziwnie reagujesz? Czy od razu zakochujesz się w
chłopcu tylko dlatego, że ma bujną czuprynę?
- Oczywiście, że nie.
- Dlaczego więc sądzisz, że ze mną jest inaczej?
- Przepraszam, nie chciałam zrobić ci przykrości. Powiedz, czy jesteś żonaty?
- Nie, od dziesięciu lat zajmuję się wyłącznie badaniem przestrzeni kosmicznej. Jakoś
nie myślałem o ułożeniu sobie życia. Wcześnie opuściłem rodzinny dom.
- Nigdy nie tęsknisz za kimś bliskim?
- Może czasami - powiedział ostrożnie.
- Za kimś konkretnym?
- Lindis, daj spokój - uciął krótko.
Dziewczyna umilkła, zgaszona, a po chwili zmieniła temat.
- Umiesz hipnotyzować? - spytała.
Lo spojrzał na Lindis w zamyśleniu. Jego zmrużone jak u kota, lśniące jasnym blaskiem
oczy kontrastowały ze smagłą, jakby opaloną twarzą.
- Hm, może to nie jest najlepsze określenie. Nie wiem zresztą, o co tak naprawdę ci
chodzi.
Lindis zerknęła na Lo i poprosiła:
- Czy mógłbyś sprawić, żeby Dagfinn zatańczył z Marit? Ona jest w nim taka
zakochana, a Dagfinn zupełnie nie zwraca na nią uwagi. Niech poprosi ją do tańca!
- Widzę, że pragniesz wszystkich uszczęśliwiać - uśmiechnął się Lo. - A który to
Dagfinn?
Lindis wskazała na jednego z rozbawionych chłopców.
- No wiesz? Czemu miałoby to służyć? - zdziwił się Lo. - On nie zasługuje na jej
zainteresowanie. Wolałbym skojarzyć ją z tym drugim, który stoi nieco w tyle. Zobacz tylko,
jak często posyła w jej kierunku czułe spojrzenia.
- Niech więc Marit zmieni swój obiekt westchnień!
- Lindis, kochanie, przecież nie jestem swatem! Uczuć nie można poddawać
eksperymentom.
- A gdybyś znał dziewczynę, która ulokowała swoje uczucia nie w tej osobie, co należy,
nie chciałbyś jej pomóc? Zwłaszcza gdyby nie chodziło o miłość, ale o zwykłą... przyjaźń?
Lindis zdawała sobie sprawę z tego, że jej głos zaczyna drżeć.
- Jeśli chodzi o przelotne zauroczenie, być może uda mi się coś na nie poradzić, ale nie
mam najmniejszego zamiaru mieszać się do prawdziwej miłości. Nie leży to zresztą w mojej
mocy.
- Więc nie pomożesz Marit?
- Owszem, jej mogę pomóc, jeśli rzeczywiście tak bardzo ci na tym zależy.
Zależy? Tylko tego brakowało! Co ja narobiłam? Wtrącam się w nieswoje sprawy, a do
tego ryzykuję utratą przyjaźni Lo. Ale co zrobić, platoniczna przyjaźń dziewczyny i chłopca nie
może chyba trwać wiecznie. Prędzej czy później musi przerodzić się w głęboką zażyłość.
Dotyczy to także mnie, zwłaszcza że chodzi o kogoś tak przystojnego i zmysłowego jak Lo.
Tymczasem Lo skoncentrował uwagę na dwojgu młodych. W pewnej chwili Lindis
zauważyła, że Marit podeszła do chłopca, który od dawna tęsknie spoglądał w jej stronę.
A jednak udało się! Lo jest naprawdę wspaniały, pomyślała z wdzięcznością Lindis.
Nie minęło wiele czasu i Marit z chłopakiem, czule objęci, wyszli na werandę. Stali w
milczeniu, zapatrzeni w sierp księżyca na niebie. Lindis z Lo odeszli po cichutku trochę dalej,
by para ich nie zauważyła.
- Jak oni mogą tak się obejmować! - zawołał w pewnej chwili oburzony Lo. - Przecież
prawie się nie znają! A ta twoja Marit nawet go nie kocha! Nie pojmuję waszych zwyczajów.
Dla nas miłość jest rzeczą wielką, bez niej nie ma mowy o bliskości i fizycznym kontakcie. Czy
wy nie macie żadnych zasad? Większość tych dziewcząt... Ich myśli wprawiają mnie w
prawdziwe zakłopotanie. Muszę przyznać, że jestem zaszokowany.
Zawstydzona Lindis przypomniała sobie, że jeszcze niedawno sama chciała pocałować
Lo.
- Ty jesteś zupełnie inna, przyjaciółko - powiedział Lo, jak zwykłe odczytując jej myśli.
- Z pewnością podobałabyś się mieszkańcom naszej planety, jesteś bowiem wrażliwą, myślącą
dziewczyną. To nie tylko moje zdanie, ja to po prostu wiem. Otwartość, szczerość, serdeczny
stosunek do drugiego człowieka to zalety, które przyciągają do ciebie innych, Lindis.
Lindis zadowolona chłonęła słowa Lo tak, jak gdyby już nigdy więcej nie miała ich
usłyszeć. Była niezwykle wdzięczna i dumna, że Lo ma o niej tak dobre mniemanie.
Zerwał się wiatr. Lindis drgnęła.
- Zmarzłaś? Chodź do mnie, ogrzeję cię.
Lo otulił dziewczynę połą swojej kurtki i przytulił do siebie. Lindis z wrażenia niemal
zamarła. Po chwili ostrożnie przyłożyła ucho do szerokiej piersi przyjaciela, a usłyszawszy, jak
rytmicznie bije jego serce, wykrzyknęła zaskoczona:
- Lo, do tej pory sądziłam, że ty nie masz serca!
- Chyba żartujesz, Lindis. Czyżbyś uważała mnie za robota?
- No... raczej nie. Jak mocno bije! Czy zawsze tak je słychać?
Lo zmarszczył czoło i rzekł niemal z gniewem:
- Słuchaj, dziewczyno, jeśli nie przestaniesz mnie prowokować, już nigdy się nie
spotkamy. Nie rozumiesz, że mnie po prostu dręczysz?
Zmieszana Lindis nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć.
- Przepraszam, ale ja naprawdę nie chciałam sprawić ci przykrości - wyjąkała. - A tym
bardziej nie miałam zamiaru cię prowokować. Nic nie poradzę, że tak cię lubię - dokończyła
ledwie słyszalnie.
Lo uśmiechnął się smutno.
- No dobrze, już się nie gniewam. Wiem, że jest ci ciężko. I tak jeszcze niemało się
nacierpisz.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na werandę. Kiedy Lo podniósł wzrok na stojącą
w nich dziewczynę, ta wrzasnęła przerażona i jak burza wpadła do salonu.
Lo zareagował błyskawicznie. Jednym susem pokonał ogrodzenie i stojąc już po drugiej
stronie, zawołał:
- Lindis, skacz! Złapię cię. Potem biegnij szybko do wejścia, zabierz swój płaszcz i
zmykaj. Czekam na ciebie za najbliższym rogiem.
Lindis bez namysłu rzuciła się do przodu i wylądowała w ramionach Lo. Zza ściany
wciąż dochodził histeryczny krzyk dziewczyny.
- Co jej się stało? Dlaczego tak krzyczy?
- Prawdopodobnie w moich oczach odbiło się światło. Możesz sobie wyobrazić, jak to
wyglądało!
- Wielkie nieba! Już pędzę. Tylko mnie tu nie zostawiaj!
Gdy Lindis znalazła się w przedpokoju, zdjęła z wieszaka swój płaszcz i bez słowa
wyjaśnienia czym prędzej opuściła dom Tone. Za najbliższym rogiem obejrzała się za siebie.
Werandę wypełniał już tłumek gości.
- Myślę, że moi znajomi mają się teraz z pyszna - zauważyła z przekąsem Lindis.
Lo nie zareagował. Minęli w milczeniu kilka przecznic, aż wreszcie dotarli do domu
Lindis.
- Tu właśnie mieszkam.
Zatrzymali się przy schodkach.
- Nie będę wchodził. Znowu narobiłbym zamieszania. Powiedz, czy jesteś zadowolona z
dzisiejszego wieczoru?
- Było wspaniale! - powiedziała, a w duchu poprosiła: Pocałuj mnie na pożegnanie, Lo.
Bliskość przyjaciela przyprawiała dziewczynę o zawrót głowy. Po raz kolejny
uświadomiła sobie, że właśnie on jest tym człowiekiem, który mógłby wyrwać ją z zaklętego
kręgu samotności.
Nic się jednak nie stało. Lo nagle spoważniał i pozostał głuchy na jej prośbę.
- Teraz nieprędko się zobaczymy - zakomunikował sucho. - Obiecałem to moim
przełożonym. Jesteśmy bardzo zapracowani. Odezwę się do ciebie, jak tylko będę miał chwilę
czasu. Zresztą będziemy cię jeszcze potrzebować.
Teraz wszystko stało się jasne. Stanowi dla Lo jedynie obiekt badań. Chciał poznać
zachowanie i zwyczaje mieszkańców Ziemi i postanowił ją wykorzystać do tego celu.
- Dobranoc, Lo - wyszeptała zawiedziona.
- Dobranoc.
Z krwawiącym sercem nacisnęła klamkę i weszła do mieszkania.
Kim ja tak naprawdę jestem? myślała rozżalona. Nie wiadomo, czy już dorosłam, czy
jeszcze jestem małą dziewczynką. Osiemnaście lat, a taka niedojrzała, jak mawia Lo.
Nieodwzajemniona miłość bardzo boli. Czy zdołam sobie poradzić z tym
wszechogarniającym uczuciem, które nigdy nie doczeka się odpowiedzi?
Dlaczego nikt mnie nie kocha? Czy robię coś nie tak, czy to jakiś żart okrutnego losu?
Dla mamy i taty tak naprawdę istnieje tylko Karin, a mnie pozostawiają samej sobie. Lisbeth
Lund, jak się okazało, jest po prostu wyrachowana i nieszczera. Dla Lo stanowię wyłącznie
obiekt badań naukowych. Dobrze wie, że jestem w nim zakochana, ale poza współczuciem nie
jest w stanie nic mi ofiarować.
Czym się to wszystko skończy? Czy może mnie spotkać coś gorszego niż
nieodwzajemniona miłość? Chyba pęknie mi serce...
ROZDZIAŁ X
Przez całą sobotę i niedzielę trwały nie kończące się dyskusje na temat potwora, którego
Anette ujrzała w ogrodzie Tone. Wszyscy byli pod wrażeniem, jakiś żartowniś twierdził nawet,
że w ogrodzie pojawił się wilkołak. Ów potwór, jak oświadczyła Anette, ciskał z oczu
błyskawice, a w dodatku miał wyjątkowo nieforemne ciało. Lindis doskonale wiedziała, co było
tego powodem. Stała przecież wtulona w ramiona Lo i okryta jego kurtką. Jej samej nie było
widać, ale sylwetka Lo z pewnością mogła wydać się zniekształcona. Anette mówiła także, iż
owa groźna istota szykowała się do ataku na nią. Wszyscy w miasteczku byli poruszeni, kilku
mężczyzn wydobyło nawet broń myśliwską na wypadek, gdyby potwór miał się jeszcze
pojawić.
Lindis słuchała tylko, co mówią inni, sama milczała jak zaklęta.
W poniedziałek na pierwszej lekcji był norweski.
Koleżanki i koledzy Lindis nie przestawali mówić o tym, co stało się w piątek
wieczorem. Ktoś spytał Lindis, o której opuściła imprezę, ktoś inny z przejęciem zrelacjonował
jej sensacyjne wydarzenie. Lindis łgała jak z nut: na wieczorku u Tone źle się poczuła i
wcześnie opuściła towarzystwo.
O ósmej do klasy wszedł nauczyciel norweskiego w towarzystwie fizyka oraz starszego,
nieznajomego mężczyzny o żywym spojrzeniu.
Nauczyciel norweskiego przedstawił zaskoczonym uczniom gościa.
- To jest pan profesor Andersen z laboratorium astronomicznego.
Wszyscy trzej panowie usiedli, a potem nauczyciel norweskiego wyjął z teczki stos
wypracowań.
- Przejrzałem wasze prace - powiedział. - Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia.
Powoli obchodził klasę i zwracał kolejno wypracowania. Z każdym uczniem zamieniał
przy okazji kilka słów.
- Olav, zupełnie nie zrozumiałeś tematu - rzekł. - Praca w zasadzie nawet nie najgorsza,
ale za to błędy! Jens! U ciebie także błąd na błędzie. Ocena obniżona o dwa stopnie. Przykro
mi. Kirsten, zupełnie się nie przygotowałaś. Marit, jak zawsze bez zastrzeżeń.
Lindis siedziała jak na szpilkach. Wolała, by pan nie wypowiadał się głośno na temat jej
pracy. Kiedy nauczyciel rozdał wszystkie wypracowania, pomijając tylko ją, przeraziła się nie
na żarty. On tymczasem podszedł do swojego stolika, przystanął przy nim i odetchnąwszy
głęboko, rzekł:
- Kiedy wzi łem do r ki wypracowanie Lindis Bergstrøm, od razu
ą
ę
uznałem, e jest naprawd wy
ż
ę
j tkowe. Poniewa sam nie
ą
ż
znam się na tych spra-
wach, poprosiłem o pomoc kolegę fizyka. Jak się okazało, on również musiał się poddać.
Zasięgnęliśmy więc opinii eksperta, pana Andersena. Pan profesor dokładnie przeczytał pracę
Lindis. Chciałby zadać jej kilka pytań. Dlatego jest tu dzisiaj z nami.
Nauczyciel usunął się na bok i ustąpił profesorowi miejsca przy swoim stoliku. Serce
podskoczyło Lindis do gardła, nerwowo wycierała spocone dłonie o spodnie.
Profesor odwrócił się w stronę uczniów i rzekł surowym tonem:
- Czy Lindis
Bergstrøm mo e do mnie podej ?
ż
ść
Lindis z wielkim trudem starała się zapanować nad drżeniem kolan. Reszta klasy nie
spuszczała z niej wzroku. Co ona znowu nabroiła, myśleli zapewne.
- Hm, tak... - odchrząknął z przejęciem profesor. - Właściwie nie bardzo
wiem, od
czego zacz . Słyszałem, e Lindis Bergstrøm nie jest szczególnie
ąć
ż
wyró niaj c si uczennic . Podobno nawet opu
ż
ą ą ę
ą
ciła si troch w ostatnim
ś
ę
ę
półroczu. Tym bardziej trudno jest mi poj , e ta młoda osoba jest autor
ąć ż
k
ą
tak dojrzałej pracy, powiedziałbym, rozprawy naukowej. Byłbym nie mniej zdumiony,
nawet gdyby napisał ją mój najlepszy student. Ja... po prostu jestem pełen uznania!
Lindis stała naprzeciw profesora ze spuszczoną głową, z wypiekami na policzkach.
Ładne rzeczy, tego tylko brakowało!
- Twoje wypracowanie, Lindis, zawiera specjalistyczne sformułowania, a także szereg
tez, których nie powstydziłby się najlepszy ekspert. Piszesz o faktach, które znane są wyłącznie
badaczom. - Profesor z impetem złożył książkę, którą trzymał w dłoni. - Z wielkim
zaskoczeniem muszę także przyznać, że znalazłem tu wyjaśnienie pewnej teorii, nad którą od
dawna pracowaliśmy. Lindis zaprezentowała nam alternatywne rozwiązania kilku
skomplikowanych problemów. Co zupełnie zaskakujące, sprawdziliśmy te rozwiązania, i
okazuje się, że są tym, czego od dawna szukaliśmy! Lindis, twoja praca już teraz stała się
sensacją w środowisku naukowym! Ciekawi mnie, skąd zaczerpnęłaś swoją wiedzę? Wydaje
nam się niemożliwe, abyś doszła do tego na własną rękę. Wprawdzie wykazujesz talent w
dziedzinie astronomii, ale nie miałaś, zdaje się, dotąd dostępu do obserwatorium. Zresztą w tej
części kraju obserwatoriów nie ma.
- Nie - przyznała skruszona Lindis.
- A zatem? Gdzie się tego wszystkiego nauczyłaś? Wasz profesor twierdzi, że to
wypracowanie jest dla niego ogromnym zaskoczeniem, dotąd twoje prace były przeciętne.
- Trochę czytałam - odparła dziewczyna. - Od dawna interesuję się gwiazdami. Ale
najwięcej dowiedziałam się od... od... znajomych.
Profesor nachylił się, by nie uronić ani słowa z relacji uczennicy.
- A jak oni się nazywają?
Wielkie nieba, Lo, wybaw mnie z tej opresji! Co ja im teraz powiem?
Na moment przymknęła powieki w nadziei na lepszą koncentrację. Z całego serca
wierzyła, że uda jej się nawiązać kontakt z Lo. Tymczasem dzieląca ich odległość, a może zbyt
małe telepatyczne zdolności Lindis sprawiły, że jej usiłowania nie przyniosły oczekiwanego
rezultatu. Była załamana.
Jednak po chwili poczuła w sobie nieznaną dotąd odwagę. Wprawdzie nie sądziła, że
kontaktuje się bezpośrednio ze swoim przyjacielem, była jednak pewna, że to on wspiera ją z
daleka.
- Człowiek, który zainteresował mnie tą tematyką, nazywa się Lo - usłyszała własny
zdecydowany głos, tak jakby to nie ona sama przemawiała. - Jest z wykształcenia geologiem,
ale posiada wybitną wiedzę w dziedzinie astronomii.
Po klasie przeszedł szmer podziwu. Geolog, o którym wspominała Lindis! A więc on
naprawdę istnieje, skoro wypracowanie Lindis wywołało taką sensację!
Tymczasem profesor Andersen wyprostował się i rzekł:
- Hm, w środowisku naszym nie znamy osoby o takim nazwisku. Czy on mieszka gdzieś
niedaleko?
- W tej chwili jest nieobecny - odparła Lindis. - Ale wkrótce znowu się pojawi.
- W takim razie koniecznie chcemy go poznać. Bądź tak miła i przekaż mu to. A propos,
czy on jest Norwegiem?
- Nie.
Profesor z pewnością chciał uzyskać więcej informacji na temat tajemniczego geologa,
ale porzucił ten zamiar, co Lindis uznała za ewidentną zasługę Lo; z pewnością udało mu się
skierować myśli astronoma na inne tory. Profesor Andersen zaś dodał:
- Muszę przyznać, Lindis, że masz bujną wyobraźnię. W twojej pracy wysuwasz tezę, że
istnieją planety, które zamieszkują żywe istoty. Na to nauka nie zdobyła jeszcze dowodów.
Zauważyłem też, że szczególnie interesuje cię odległy od nas setki lat świetlnych Procjon.
Dlaczego właśnie ta gwiazda?
Czy rzeczywiście coś podobnego napisałam? Co mi strzeliło do głowy?
Tymczasem profesor drążył nieubłaganie:
- Trochę puściłaś wodze fantazji, prawda?
- Tak - przyznała ze skruchą dziewczyna.
- No właśnie. Mimo to jestem zdania, że wypracowanie Lindis Bergstrøm zasługuje na
najwyższą ocenę, ba, na celujący. Nauczyciel zaproponował bardzo ogólny temat: „Gwiaździste
niebo jesienią”, tymczasem Lindis potraktowała go wyjątkowo konkretnie. Brawo! Choć
elementy fizyki kwantowej lub kwazary nie są specjalnością norwegisty, zrobiły jednak na nim
wielkie wrażenie. Ale to, jak sądzę, jest już zasługą twoich przyjaciół.
Lindis miała wielką ochotę przyznać, że kwazary zna od dawna, ale uznała, że lepiej
więcej się nie odzywać.
- Pan nauczyciel przymknął oko na fakt, że wyszłaś poza ramy zwykłego
wypracowania. Ja natomiast mogę dodać, że twoja praca posłuży za znakomity materiał do
rozprawy doktorskiej. Jeszcze raz proszę, abyś skontaktowała się ze swoim przyjacielem i
umówiła nas na spotkanie. Myślę także, że wkrótce będziemy mogli zaprosić was oboje na
konferencję w stolicy poświęconą nowym trendom w fizyce i astronomii. Obiecaj mi to, Lindis.
- Naturalnie - przytaknęła bez namysłu dziewczyna.
Na tym lekcja się skończyła. Lindis czuła się tak wyczerpana, że ledwie stała na nogach.
Swoje pierwsze kroki skierowała do toalety, nie miała bowiem ochoty z kimkolwiek
rozmawiać.
Gdy nieco już ochłonęła, wysłała telepatyczne podziękowanie do Lo.
Jestem ci dozgonnie wdzięczna, pomyślała.
Wydawało się jej, że Lo odpowiedział:
- Nie ma za co, przyjaciółko. Dałaś sobie radę...
Ktoś trzasnął drzwiami, a Lindis zdążyła jeszcze dorzucić:
- Na razie mi się udało. Nie wiem za to, jak sobie dalej poradzę, jak to się skończy?
Tym razem odpowiedziała jej niczym niezmącona cisza. Lindis nie odebrała już
żadnych wiadomości i odtąd sama musiała radzić sobie z dalszymi problemami.
ROZDZIAŁ XI
Rozstanie nadeszło gwałtownie.
W czasie obiadu zadzwonił telefon. Odebrał ojciec. Lindis słyszała całą rozmowę.
- Alarm obrony cywilnej? Dziś wieczór? Dlaczego?... Co mówisz? Harcerz? Co
widział?... UFO?! No, tylko bez takich bzdur... Nieznany obiekt o charakterze militarnym?
Niemożliwe!... Aha... Coś takiego!... Jak to było?... Wpełzł pod skalny blok i zobaczył...
Podwozie?... Nie domyślił się, jakiego pojazdu?... Nie, ja też nie wiem... Aha?... O!...
Naprawdę?... W świerkowym lesie za wrzosowiskiem, już notuję... Tak, wiem, gdzie to jest... A
co on tam robił?... Szukał gniazd gilów... Ci harcerze... Zadbaliście, żeby tam nikt nie
chodził?... On nikomu nie powiedział, to dobrze... A więc czekamy na wojsko... Pełne
uzbrojenie, no tak, to poważna sprawa... Zagrożenie dla kraju... Słyszał, jak ktoś się poruszał
we wnętrzu?... Nie do uwierzenia... Nie, nie będę mógł pójść, złapało mnie lumbago, ale
zawiadomię moich... A więc przy szkole o dziesiątej. Będę!
Lindis zbladła jak kreda. Teraz była szósta. Zostały cztery godziny...
Jeszcze nigdy nie biegła tak szybko. Gdy dotarła do lasu, upadła na ziemię. Wymęczone
płuca nie dawały rady, widać jeszcze nie odzyskała pełni sił po intensywnym odchudzaniu.
Leżała na mchu, z trudem łapiąc powietrze i przeklinając swoją słabą formę. A cenne minuty
upływały...
Zmobilizowała siły i ruszyła dalej.
Pierwszy raz szła tą drogą sama. Gdyby nie niepokoiła się tak losem swoich przyjaciół,
z pewnością przestraszyłaby się ciemności. Zmrok już zapadł, a las był gęsty. Starała się
trzymać drogi. Najgorzej było na skalnym rumowisku. Kamienie wydawały się tak do siebie
podobne... Kilka razy potknęła się i potłukła boleśnie. W lesie szła od drzewa do drzewa. Przez
chwilę miała wrażenie, że się zgubiła, gdyż droga wydała jej się zbyt długa. W końcu jednak
znalazła się na polance. Przyspieszyła i wreszcie dopadła do skalnego bloku.
Załomotała pięściami.
- Otwórzcie! Otwórzcie! Tu Lindis. Szybko! Pospieszcie się!
Słyszała, jak histerycznie brzmiało to wołanie, ale nic się nie liczyło. Byle tylko
otworzyli!
Drzwi się uchyliły i Lo pomógł jej wejść. Była tak zmęczona, że osunęła się na kanapę.
- Jakiś harcerz odkrył wasz pojazd - wykrztusiła z trudem. - Przyjdą tu dziś wieczorem o
dziesiątej. Będą uzbrojeni żołnierze!
Rozmawiali między sobą, wyraźnie zdenerwowani. Spytali Lindis o czas, nie za bardzo
wiedzieli, jak długo trwa ziemskie półtorej godziny.
- Ruszamy zaraz - powiedział Ari do dziewczyny. - Dziękujemy za ostrzeżenie! Nie po
raz pierwszy wyświadczasz nam przysługę. A teraz pędź do domu!
- Kiedy tu wrócicie? - rzuciła niecierpliwie.
Zatrzymali się z poważnymi minami.
- Nigdy nie wrócimy, Lindis - odparł Ari.
- Jak to... nigdy?... - spytała, patrząc na nich przestraszona. - Jedziecie w inne miejsce?
Mogę...
- W zasadzie skończyliśmy badanie tego systemu słonecznego. Teraz statek - baza
wraca do domu. Byliśmy w przestrzeni kosmicznej już dziesięć lat. Dłużej w tych warunkach
nie może przebywać żaden badacz. Kiedy wyruszymy w kolejną ekspedycję, naszym celem
będzie inny system słoneczny, odległy może o kilkaset lat świetlnych stąd.
Patrzyła na nich osłupiała. Lo wbił wzrok w podłogę i przygryzł wargę.
- Ale... poczekacie chyba, póki nie zabiorę z domu kilku rzeczy? - spytała niepewnie.
Profesor Tan pokręcił głową.
- Nie możesz z nami lecieć, Lindis.
Zapadła cisza. Patrzyła na nich nic nierozumiejącym wzrokiem.
- Nadszedł ten moment, o którym ci mówiłem, Lindis - powiedział Ari współczującym
tonem. - Ostrzegałem cię przed nim. To koniec.
Skuliła się, zgnębiona.
Profesor Tan podszedł do niej i objął ją.
- Zegnaj, mała Lindis. Nigdy cię nie zapomnę.
- To nie może być prawdą - wyszeptała.
Teraz objął ją Ari.
- Gdyby tak wszyscy byli tacy jak ty...
Odszedł.
Lo patrzył na nią, stojąc bez ruchu. Do Lindis zaczęło docierać, co się naprawdę zaraz
stanie.
- Lo! - zawołała, jakby prosząc go o pomoc, i umilkła.
Objął ją mocno.
- No, już, już... - powiedział pocieszająco. - Wkrótce zapomnisz.
- Nie odjeżdżaj, Lo! Nie odjeżdżaj!
- Muszę - odparł łagodnie. - Sama widziałaś, że do was nie pasuję. Ari ma rację: gdyby
wszyscy na Ziemi byli tacy jak ty, może mógłbym zostać. Ale przecież na własne uszy
słyszałaś: wojsko i inni chętni do strzelania zawsze się znajdą. Najpierw strzelają, a dopiero
potem patrzą, do kogo.
- No to weź mnie ze sobą!
- Jesteś jeszcze dzieckiem, Lindis. Nie mamy prawa tego zrobić. Pomyśl o rodzicach!
Poza tym, nie dasz rady. Pamiętasz, co się działo podczas startu pojazdu?
- Wolę umrzeć z tobą, niż żyć tu bez ciebie - mruknęła, choć wiedziała, że to brzmi
patetycznie.
Nadszedł Ari.
- Nie męcz go już, Lindis - rzekł ze smutkiem. - To się na nic nie zda. Musimy
przygotować się do startu.
- Odprowadzę ją kawałek - zdecydował Lo. - Mamy jeszcze trochę czasu.
Najgorsze, że jej miłość była nieodwzajemniona. Wiedziała, że narzuca się Lo ze swym
uczuciem mimo jego obojętności. Zawstydzało ją to niewypowiedzianie, ale nie mogła
powstrzymać łez. Miała wrażenie, że jest rozdzierana na strzępy. Jedyna osoba na całej Ziemi,
którą kiedykolwiek kochała... Czuła dojmujący ból, mając świadomość, że ta osoba... Nic nie
pozostanie.
Znów szli przez las. Ostatni raz prowadził ją przez rumowisko. Lindis starała się
powstrzymać płacz, ale łzy płynęły jej po twarzy nieprzerwanym strumieniem.
- Lindis - zaczął Lo cicho. - Nie wolno ci zrobić tego, o czym teraz myślisz.
- Ale ja nie mam po co żyć!
- Tak nie można.
- Łatwo ci mówić. Nie rozpacza się po obiekcie badań...
- Nie mów tak, Lindis!
Nie zauważyła, kiedy doszli nad skały nad morzem. Właśnie tam, gdzie się wtedy
zsunęła. Nie chciała spojrzeć w dół, w miejsce, gdzie stała, zanim on ją uratował.
- Tu cię znalazłem - powiedział. - I tu musimy się rozstać. Nie płacz już, Lindis! Wierz
mi, wkrótce zapomnisz.
- Wiesz, że nie zapomnę, Lo.
- Tak, Lindis, wiem - odparł cicho. - Ale kiedyś musisz nauczyć się rezygnować. I
akceptować.
- Nie ma żadnej nadziei? - Dziewczyna była niepocieszona.
Potrząsnął głową.
- Napiszesz... No nie, głupia jestem. A nie możesz mi dać tego aparatu? Moglibyśmy
wtedy ze sobą rozmawiać...
- Na odległość bilionów kilometrów?
- Ależ Lo, to będzie tak, jakbyś umarł. Tylko jeszcze gorzej.
- Tak, Lindis. A ty jakbyś umarła dla mnie.
Myślała, że się przesłyszała.
- Czyżbym coś dla ciebie znaczyła?
Nie odpowiedział. Stał tylko, obejmując ją mocno i kołysząc powoli.
Fale połyskiwały szaro gdzieś pod nimi. Wiatr szarpał ich ubrania, ale Lindis nie
zwracała na to uwagi. Była otępiała z rozpaczy. Przesunęła dłoń ku policzkowi przyjaciela i
odwróciła jego twarz w swoją stronę.
- Lo - spytała zdziwiona. - Myślałam, że tylko ja... Lo! Naprawdę? Może to tylko litość?
Znów ogarnęła ją ta niezwykła mgła. Poczuła miłość i smutek tak głęboki jak fizyczny
ból.
- Kochałem cię od pierwszej chwili. Nie wolno mi było jednak tego okazać, bo jesteś
taka młoda i wiedziałem, jak to się musi skończyć. Ale teraz... Kochana, kochana dziewczynko
z innego świata!
Wreszcie Lindis dowiedziała się, jaki jest pocałunek Lo. Czegoś takiego na pewno
nigdy już nie będzie jej dane doświadczyć. Człowiek z gatunku Lo wkłada w pieszczoty o wiele
więcej miłości, oddaje swą duszę, serce i całego siebie. Lindis odwzajemniła jego pocałunek z
żarem, wiedząc, że Lo zna jej uczucia lepiej niż ktokolwiek na Ziemi. Wtuliła twarz w jego
szyję, szepcząc wciąż jego imię w dzikiej, nieopanowanej rozpaczy.
Nie zauważyła, jak zaczął delikatnie gładzić jej skronie. Osunęła się na trawę, zdawało
jej się, że słyszy słowa: „Zegnaj, moja kochana Lindis”, a potem cichnące kroki Lo.
Zapadła w ciężki sen.
Ocknęła się i usiadła gwałtownie. Była noc, morze huczało, wiatr wył gdzieś w skałach.
Gdzie była? Dlaczego tu leżała? Ale zimno! Tak pusto i samotnie.
Było jej niezwykle smutno. Co się właściwie stało? Nagle przypomniała sobie, że szła
tędy po szkole, samotna i pełna goryczy. Nikomu na niej nie zależało. Tęskniła za prawdziwym
przyjacielem, powiernikiem, ale nie miała nikogo. Jej matka właśnie powiedziała jej, że nie jest
jej biologiczną matką, a ojciec - prawdziwym ojcem. Zajęli się nią z obowiązku, ale ich własna
córka zawsze była dla nich najważniejsza.
A potem? Idąc po skałach, nie patrzyła pod nogi, poślizgnęła się...
Ale co było potem?
Pamięć zaczęła się jej rozjaśniać. To było coś wspaniałego, sen o gwiazdach i statku
kosmicznym, astronomach i...
Lo!
Wspomnienie przeszyło ją niczym nóż. Wszystko już pamiętała. To było takie
rzeczywiste.
Czuła, że płakała. No tak, można płakać przez sen, zdarzało się jej to. Pewnie uderzyła
się w głowę przy upadku i straciła przytomność, tego przecież nie mogła pamiętać.
Sen? To wszystko było tylko snem?
Raczej tak. Nic tak dziwnego nie dzieje się naprawdę. To jedno z jej szalonych marzeń,
może bardziej szalone niż zwykle. Pewnie pod wpływem upadku...
Zebrała wszystko razem: wyidealizowany obraz przyjaciela... Przecież ona zawsze
marzyła o kimś niezwyczajnym. No i był przystojny, mądry, miły... I miłość. Budząca się w
niej kobieta tęskniła za miłością. Lindis zawsze marzyła, aby zjawić się na imprezie z
najwspanialszym facetem. Zrezygnowała z tego, może z powodu kompleksu niższości? Z oba-
wy, że spodoba mu się jakaś klasowa piękność?
A marzenie o sławie? Chwalono ją przed całą klasą, a przecież człowiek zwykle chce
się popisać przed przyjaciółmi. Wypracowanie uznano za sensację, i to z dziedziny, w której
pozornie była słaba. To było beznadziejne, typowo dziecinne marzenie.
Problemy domowe? Czy podświadomie nie czuła, że coś jest nie tak? Czy nie
podejrzewała, że ojciec i Lisbeth Lund byli kimś więcej niż przyjaciółmi? I oto nadeszła ona,
bohaterka z naostrzonym rewolwerem, i zaprowadziła porządek.
Naostrzony rewolwer? Chyba coś jej się pomieszało. Lindis aż zachichotała.
No i ten aparat do odczytywania myśli. Przecież o czymś takim też marzyła. Chciała
wiedzieć, jakie myśli kłębią się w głowach innych.
A tęsknota do idealnego świata... Do Utopii... Wszystko tam było!
Wreszcie podróż w przestrzeń kosmiczną. Lindis zaśmiała się gorzko. Statek
kosmiczny, z którego mogła oglądać Wenus! I ci wszyscy mieszkańcy jej planety zadający tyle
pytań, i ona, która na nie odpowiadała! Marzenie, że jest się kimś Ważnym.
Ten ból przy starcie? Przecież też można wytłumaczyć to upadkiem, poobijaniem się o
skały. Z pewnością to właśnie odczuwała podczas tego dziwnego snu.
Czemu jednak musiała śnić o Lo? Myśl o nim nadal przysparzała jej cierpienia. Czy nie
mogła śnić o kimś mniej miłym i łatwym do zapomnienia?
Zadrżała z zimna. Jak długo tu leżała? Niedobrze! Wstała i zaczęła iść w stronę domu.
Dla rozgrzewki przebiegła kawałek.
Nie miała już przecież tego wspaniałego szalika Lo. Dziewczyna uśmiechnęła się
gorzko. To znów sztuczka jej wyobraźni. Czy coś okręconego wokół szyi mogło ogrzać cale
ciało? Przypuszczalnie pociła się, stąd sen o ogrzaniu się czymś należącym do Lo. Ech, cóż za
fantazje!
Zima jeszcze nie minęła, w powietrzu panował nieprzyjemny chłód. Na jej planecie
marzeń nie istniała zima...
Przygniatała ją pustka. Ten długi sen zdawał się być tak prawdziwy... Tak wspaniały i
tak bolesny. Przyjaźń z Lo była niewypowiedzianie piękna. Taka przyjaźń nie zdarza się
naprawdę...
Czy doprawdy można śnić tak realnie?
O, tak, jeśli to jest coś, za czym się bardzo tęskni.
A gdyby to nie był sen...? Gdyby jednak... Nie, Lo nie istnieje naprawdę i nigdy nie
przeżyła tych wspaniałych dni. Może tak jest lepiej. Bo przecież jeśli to nie sen, Lo
znajdowałby się teraz w przestrzeni kosmicznej. Nigdy nie spotkałaby już kogoś takiego jak on.
Lo i ona pasowali do siebie jak dwie połówki jabłka. Dzieliłaby ich teraz odległość bilionów
mil. Na zawsze.
Tak, chyba lepiej, że był to sen. Nawet bolesny.
Zegar kościelny pokazywał dziesięć po dziewiątej. Nie później? Zdawało się jej, że jest
grubo po północy.
Nadjechała Karin na rowerze. Zatrzymała się i zeskoczyła.
- Tu jesteś! Zwariowałaś, Lindis, dlaczego nie wracasz do domu? Tata i mama czekają
od kilku godzin!
- Jaki dzisiaj dzień?
- Poniedziałek, oczywiście!
No tak, to by się zgadzało. Właśnie w poniedziałek poszła na skały nad morzem. Była
zrozpaczona: matka ujawniła jej przeszłość, bolała ją niesprawiedliwość losu, była zła na
własne ciało, które chciała zmusić do schudnięcia aż do granic anoreksji... Czy to dziwne, że
była tak niemiła przez ostatni rok? Bunt okresu dojrzewania, udręczone ciało wołające o
jedzenie... I to uczucie, że jest niechciana. Zajmowali się nią całe życie, dawali wszystko, czego
potrzebowała, a ona odwzajemniła się okropnym zachowaniem i słowami pełnymi złości.
Poprawi się teraz! Czas buntu i egoizmu już minął.
Pomyśleć, że leżała tam na skałach i śniła o jakichś cudach! Lindis zadrżała.
Była w stanie wyśmiać wszystko, o czym śniła, wszystko z wyjątkiem Lo. To bolało.
Lo, dlaczego muszę o tobie marzyć? Jak zdołam zakochać się w innym chłopaku? Zawsze będę
tęskniła za postacią ze snu...
Podniesione głosy rodziców dotarły do Lindis z ich sypialni. Raczej jej nie usłyszeli i
nadal się kłócili.
- Nie zauważyłeś tego w szkole? - krzyczała matka. - Musiałeś coś zauważyć. Twoja
własna córka paląca marihuanę! Chyba umrę ze wstydu.
- Gdzie ona jest? Słyszałem, jak trzasnęły drzwi na dole. Wyszła? Wyszła po więcej?
- Skąd mam wiedzieć? - krzyknęła matka histerycznie. - Co to w ogóle za córki? Jedna
ma anoreksję, druga pali trawkę. Na pewno Lindis ją tego nauczyła.
No nie... pomyślała Lindis i aż przystanęła. Nigdy w życiu nie próbowałam żadnych
narkotyków!
Najgorsze było, że ojciec też ją obwiniał. Na pewno Lindis skusiła do tego słodką małą
Karin. Okropna Lindis!
- Nic, tylko problemy z tym twoim dzieciakiem.
- To przecież nie moje dziecko - zaprotestowała matka. - Nie możesz winić mojej
rodziny za to, że ta dziewucha jest tak beznadziejna!
Gdyby sen był prawdą, musieliby wspomnieć jej wspaniałe wypracowanie o gwiazdach!
Ale nie zrobili tego... To ostatecznie zaprzeczało istnieniu Lo.
O Boże, jakie to wszystko trudne!
- Jak długo jeszcze ona ma tu mieszkać? - spytał ojciec ponuro.
- Niedługo skończy szkołę. Wtedy musi iść do pracy. Będę potrzebowała jej pokoju dla
Karin, do odrabiania lekcji.
- Tak jej słabo idzie, że mogę ją już teraz wyrzucić ze szkoły. Zaraz, powiedziałaś, że
będziesz potrzebowała tego pokoju? Co masz na myśli?
- Chyba nie wyobrażasz sobie, że będziesz tu mieszkał po skandalu z tą małą podlizuchą
ze szkoły? Idź do niej, do swojej kochanki! Nie chcę cię tutaj, brzydzę się tobą. Wszyscy już
wiedzą o tej ohydnej historii. Ale Karin nigdy nie dostaniesz.
- Będę ją miał! Jest moim jedynym dzieckiem! Samotna kobieta nie uchroni jej przed
złym wpływem kolegów!
- Ona jest też moim jedynym dzieckiem, nie zapominaj o tym! Możesz wziąć Lindis.
- Chcę Karin. Dlaczego sama nie weźmiesz Lindis? To ty ją wprowadziłaś do rodziny.
- Jestem matką Karin. Ja mam do niej prawo, ty swoje straciłeś.
- Nigdy jej nie dostaniesz! Poza tym mówiłem ci już tysiące razy, że skończyłem z
Lisbeth Lund. Jest tylko małą intrygantką.
- Nie myśl, że ci przebaczę tylko dlatego, że teraz tak mówisz! Jutro pakujesz rzeczy i
do widzenia!
- Nie wyjadę bez Karin. Jest moja.
- Straciłeś do niej prawo!
Kłótnia trwała dalej. Lindis uciekła do swego pokoju i oparła się plecami o drzwi.
Płakała cicho i bezradnie. Czy można być bardziej samotnym?
I nagle zobaczyła to.
Na nocnej szafce leżał niebieski jak lawenda szalik.
ROZDZIAŁ XII
To jednak nie był sen!
Oczywiście, że nie! Przecież ojciec nic nie wiedział o tym, jaką intrygę szykuje panna
Lund! Kiedy Lindis po słownej utarczce z ojcem roztrzęs
iona wybiegła z domu, nic nie
wskazywało na to, by pan Bergstrøm chciał porzuci pann Lund! Teraz była
ć
ę
ju całkiem pewna, nie mogła si myli : przy
ż
ę
ć
goda z Lo nie była wytworem jej
wyobra ni.
ź
Zaraz, która to godzina? Za kwadrans dziesiąta?
Lindis zerwała się na równe nogi i złapała swój mały plecak. W okamgnieniu chwyciła
kilka najpotrzebniejszych drobiazgów: błękitny szalik, ulubione książki, bieliznę i dwa golfy na
zmianę, po czym wybiegła z domu. Szansa, by zdążyła przed odlotem pojazdu, była minimalna,
lecz Lindis nie darowałaby sobie, gdyby nie spróbowała. Dobrze wiedziała, że może jest już za
późno, że polana będzie zupełnie pusta. Nie przestawała jednak modlić się w duchu.
Gdyby jednak zechcieli zabrać ją ze sobą? Może jakoś zdoła ich przekonać?
Właśnie przebiegała koło osiedla domków jednorodzinnych, kiedy zauważyła oparty o
parkan samotnie stojący rower. Podobno cel uświęca środki, pomyślała usprawiedliwiająco, i
wskoczyła na siodełko. Z całych sił naciskała na pedały i tak samo intensywnie starała się
skoncentrować swoją uwagę na Lo; może odbierze jej sygnały i poczeka?
Nie zostawiaj mnie, proszę, nie odjeżdżaj beze mnie, błagała w duchu. Jaka czeka mnie
tu przyszłość? Wszystko skończone! Rodzice niedługo się rozejdą i oboje się mnie wyrzekną.
Wkrótce nie zechcą mnie w domu i bez wahania rozkażą, bym szukała sobie innego miejsca.
Lo, tak bardzo pragnę być z tobą, moje miejsce jest przy tobie!
Gdy Lindis mijała budynek szkolny, zauważyła kolumnę wojska w równym szyku,
gotową do wymarszu. Na samym przedzie stały dwa opancerzone wozy...
Co za szaleńcy, co oni robią? myślała przerażona Lindis.
Dotarła do skraju lasu, zeskoczyła z roweru i porzuciła go. Pędem puściła się w stronę
polany.
Już za późno, już na pewno za późno, myślała załamana. Tak długo z pewnością nie
czekali! A jeśli jeszcze są, nie będą chcieli zabrać mnie ze sobą!
Nie zostawiajcie mnie tutaj, nic mnie już tu nie trzyma! Przecież dobrze o tym wiecie.
Błagam, nie zostawiajcie mnie!
A może już dawno zniknęli w przestrzeni międzyplanetarnej ?
Serce Lindis ściskało się z żalu na tę myśl.
Mimo że nadzieja na spotkanie była niemal żadna, Lindis nie zwalniała. Pędziła na
złamanie karku. Z tyłu, za plecami, słyszała warkot silników, znak, że wojskowa kawalkada
ruszyła w tym samym co ona kierunku.
W lesie panowała niemal całkowita ciemność. Lindis co kilka kroków potykała się o
niewidoczne w mroku, wystające z ziemi korzenie i gałęzie, które boleśnie raniły jej stopy. Z
minuty na minutę plecak ciążył jej coraz bardziej. Jakby tego było mało, często traciła
orientację, myliła ścieżki, zawracała, zmieniała kierunek i znowu zaczynała biec.
Odmówią, na pewno odmówią, dlaczego mieliby zmienić zdanie? Ari nigdy nie zgodzi
się na to, by mnie zabrać! Nie ma już dla mnie żadnej nadziei! szlochała.
Naraz w ciemności zauważyła czyjąś sylwetkę. Ktoś się do niej zbliżał. W pierwszej
chwili przykucnęła, by się ukryć, sądziła bowiem, iż to jeden z żołnierzy. Po chwili usłyszała
głos Ariego.
- Lindis, przyjaciółko, jak to dobrze, że o nas myślałaś. Już nawet włączyliśmy silniki i
sekundy dzieliły nas od startu. Chodź, podaj mi rękę, bo czas nagli. A cóż to masz ze sobą?
- To mój plecak. Zapakowałam do niego kilka ważnych drobiazgów.
- Pomogę ci, widzę, że jesteś wykończona, ledwie trzymasz się na nogach. Nie masz
pojęcia, jak bardzo uszczęśliwisz pewnego człowieka, Lindis! Właśnie zajmuje się
przygotowaniem specjalnej kabiny dla ciebie, żeby tym razem jak najbardziej ograniczyć
niebezpieczeństwo.
Lindis uroniła kilka łez, a wzruszenie odebrało jej mowę. Więc jednak moje prośby
zostały wysłuchane, pomyślała z radością.
- Nie ciesz się za wcześnie, moja droga. Stoisz przed naprawdę ciężką próbą. Mam
nadzieję, że Lo zrobi wszystko, co w jego mocy, byś nie cierpiała. Ale musimy się spieszyć, już
jesteśmy spóźnieni, a to wszystko przez niego. Uparł się, że zostanie, ale nie wyraziłem na to
zgody. Poza tobą nie znaliśmy tu nikogo, a ty, jak na złość, bardzo przypominasz mieszkańców
naszej planety. Tymczasem Lo w tajemnicy przed nami wymknął się na spotkanie z tobą i przy
okazji przyjrzał się innym młodym ludziom. Jak nam później opowiadał, był kompletnie
zaszokowany. Dostrzegł wiele fałszu, zawiści, nieżyczliwości. A my nie możemy pozwolić
sobie na przyjmowanie takiej ilości negatywnych sygnałów. To mogłoby nas unicestwić.
Ta informacja ogromnie przeraziła dziewczynę. Ją też nieprzyjemnie zaskoczyły reakcje
i postawy najbliższych koleżanek.
Tymczasem Ari kontynuował:
- Chłopak nie miałby tu wielkich szans, pękłoby mu serce. Właśnie dlatego nie mogłem
pozwolić, by został na Ziemi. Tymczasem jednak zorientowałem się, że Lo kocha cię nad życie.
A my możemy kochać tylko raz, i to tylko wtedy, gdy miłość jest odwzajemniona. Ty i Lo
zostaliście dla siebie stworzeni, on zaś był na najlepszej drodze, by cię utracić. To także
oznaczałoby dla niego koniec. Nie mogłem do tego dopuścić.
- Och, Ari!
- Na jego szczęście okazało się, że zapadłaś w dość lekki sen. Gdy zaczęłaś nas wzywać,
gdy opowiedziałaś o tym, co cię czeka, nie zwlekaliśmy ani chwili dłużej. Zdecydowaliśmy, że
pojedziesz z nami. W przeciwnym wypadku unieszczęśliwili - byśmy i Lo, i ciebie. Ani ja, ani
Tan nie zdawaliśmy sobie przedtem sprawy z tego, że wasze uczucie jest tak silne. Uważaliśmy,
że jesteś zbyt młoda i nie wiesz, czym jest prawdziwa miłość. Lo zadba o to, byś mogła mu w
przyszłości towarzyszyć w jego podróżach badawczych. Czy chcesz tego, Lindis?
- Ależ tak, z całego serca! Przysięgam, że nigdy go nie opuszczę!
- To dobrze - Ari uśmiechnął się ciepło. - No, a teraz pospieszmy się, bo słyszę warkot
samochodów.
Właśnie znaleźli się na polanie, tuż przed gotowym do startu pojazdem. Lo chwycił
Lindis w ramiona i wciągnął do wnętrza kabiny, po czym błyskawicznie zatrzasnął za sobą
drzwi. Ari zajął miejsce w swoim fotelu, podczas gdy Lo zakładał Lindis uniform, który trochę
przypominał kamizelkę ratunkową.
Lo najwyraźniej odblokował swoje myśli, bo Lindis ze zdumieniem zauważyła, że wie o
wszystkim, co dotąd ukrywał. Tym razem nie sprawiał wrażenia osoby powściągliwej, tysiące
najróżniejszych myśli w nieładzie przelatywały mu przez głowę. Nade wszystko Lindis
odczuwała radość i wielką ulgę. Odtąd jego myśli staną się moimi myślami, i odwrotnie. Odtąd
Lo nie będzie miał przede mną żadnych tajemnic.
Lo umieścił Lindis w specjalnym siedzisku, założył jej na usta aparat tlenowy, po czym
zamknął nad nią dużą przezroczystą kopułę. Silniki nabrały mocy.
Nadszedł moment startu. Dla Lindis było to kolejne trudne przeżycie. Oddychała ciężko,
choć kamizelka zdecydowanie regulowała nierówny oddech. Po kilku minutach Lo uniósł
kopułę i, podobnie jak za pierwszym razem, zrobił Lindis zastrzyk. Dziewczyna, widząc strach
w oczach ukochanego, powiedziała:
- Zniosę wszystkie trudy. To lepsze niż życie bez ciebie na Ziemi.
I nagle wszystko się odmieniło. Lindis znowu mogła swobodnie oddychać, zaś Lo
wyłączył aparaturę i objął dziewczynę. Lindis pogładziła go po głowie i poczuła się, jak nigdy
dotąd, zupełnie dorosła.
Po chwili zwróciła się do profesora Tana:
- Chciałabym wysłać na Ziemię wiadomość, że ze mną wszystko w porządku. Nie chcę,
żeby się martwili ani by mnie szukali.
- Możemy to zrobić, Lindis. Musisz podejść do mnie, a ja przekażę tę wiadomość twoim
rodzicom.
Lindis zastanawiała się przez chwilę, co powinna powiedzieć, po czym Tan przesłał jej
komunikat:
- Nazywam si Lindis Bergstrøm i mieszkam w północnej Norwegii.
ę
Obecnie znajduj si na po
ę ę
kładzie obiektu lataj cego. Udaj si w kierunku
ą
ę ę
czwartej planety Procjona, sk d nie zamierzam po
ą
wróci . Dokonałam
ć
wyboru. Pozdrawiam moich rodziców i proszę, żeby mnie nie szukali.
Lo podniósł wzrok i spojrzał z miłością na Lindis.
- Zobaczysz, najmilsza, będzie nam razem jak w niebie!