JOHN MADDOX ROBERTS
CONAN MISTRZ
PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ
TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE CHAMPION
1. BURZLIWE MORZE
Na dwa dni i trzy noce okrutny sztorm zamienił morze w ścierającą się armię ruchomych
gór, walczących ze sobą jak olbrzymy i bogowie w czasach, gdy świat był młody. Nie
nadaremnie Vilayet określano Morzem Sztormów, Matką Burz i innymi nazwami,
wyrażającymi ludzkie zdumienie faktem, iż to zazwyczaj spokojne, śródlądowe morze
potrafiło bez ostrzeżenia zamienić, się w pierwotny chaos, w Grób Marynarzy.
Fale rzucały przywiązanym do ułomka masztu bezradnym mężczyzną. Nie w głowie mu
było kontemplowanie natury wzburzonego morza. Dryfował od połowy drugiego dnia
sztormu, kiedy to jego statek rozpadł się wskutek nieustannego naporu skotłowanych fal. Do
tej pory miotany przez morskie bałwany rozbitek odrętwiał od zimnej wody. W jego głowie
kołatała się tylko jedna myśl: burza spychała go na północ, gdzie morze Vilayet było węższe.
Liczył, że wkrótce zostanie wyrzucony na brzeg. Była to jego jedyna szansa przeżycia. Gdy
zbliży się do lądu, będzie musiał odciąć się od masztu, inaczej masywna kłoda zgruchocze go
o brzeg lub wystającą z wody skałę. W pochwie ze skóry przy boku wciąż miał długi,
zakrzywiony kothyjski sztylet. Często poruszał palcami, by nie stracić w nich czucia, gdy
nadejdzie odpowiednia pora. Jedynie to zajmowało jego myśli. Wicher wył jak udręczone
demony, a morze nieustannie burzyło się pod naporem nawałnicy.
Wczesnym rankiem po ustaniu sztormu Dawaz wyszedł zobaczyć, co fale wyrzuciły na
brzeg. Przy takich okazjach morze ofiarowywało wiele ciekawych rzeczy. Czasami dawało
się na nich nieźle zarobić, a z zysku nigdy nie wolno rezygnować. Dlatego też otulił się
ciepłym wełnianym płaszczem i opuścił faktorię handlową — najbardziej na pomoc
wysuniętą placówkę braci Khyros z Aghrapur.
Faktoria znajdowała się nad niewielką zatoczką na zachodnim wybrzeżu morza Vilayet,
które w tym miejscu miało mniej więcej milę szerokości. Do rana wody zdążyły się uspokoić.
Morze Vilayet było płytkie, dlatego też wiatry, które na Zachodnim Oceanie wywoływały
niewielkie fale, tu stawały się sprawcami tytanicznych sztormów. Z tego samego powodu już
w kilka godzin po ustaniu wichury powierzchnia morza stawała się gładka jak stół.
Dawaz napotkał mnóstwo pozostałości sztormu pod postacią wyrzuconych przez fale pni
drzew i splątanych wodorostów. Większość z nich została zniesiona tutaj z południa. Wśród
ofiar żywiołu widać było martwe ryby i trochę morskich ssaków. Brakowało natomiast
jednego z najcenniejszych darów morza — bursztynu. Cenniejszym od niego znaleziskiem
byłby wrak statku z nadającym się do sprzedania ładunkiem. Dawaz postanowił wysłać
swoich służących na północ i południe, by rozejrzeli się za śladami przypuszczalnej morskiej
katastrofy. Oczywiście należało to zrobić ostrożnie, ponieważ okoliczni królowie twierdzili,
że ładunek z rozbitych statków jest ich osobistą własnością. Handlarz miał już wracać do
faktorii na śniadanie, gdy ujrzał trupa.
Zwłoki były najczęstszym i całkowicie bezwartościowym darem morza. Marynarze rzadko
mieli więcej biżuterii niż kolczyk w uchu. Z daleka widać było, że ciało, na które natrafił
Dawaz, nie należało do wielkiego pana. Leżący na piasku trup był tak duży, że Dawaz
potrzebował pomocy sług, by wepchnąć go z powrotem w morze. Kupiec nie życzył sobie, by
duch tego człowieka nawiedzał jego faktorię. Miejsce upiorów martwych żeglarzy było w
morskiej głębinie.
Nagle trup jęknął i poruszył się. Zafascynowany handlarz utkwił w nim wzrok. Zwalisty
rozbitek był srodze poturbowany przez żywioły i siny z zimna, jednak tliło się w nim życie.
Po chwili zwymiotował obficie morską wodą.
Dawaz ruszył po swoich służących.
Conan ocknął się w pogrążonym w półmroku wnętrzu niskiej budowli o ścianach
zbudowanych bez zaprawy, z płaskich, uszczelnionych mchem kamieni. Górna połowa jednej
ze ścian, osadzona na zawiasach, otwierała się na zewnątrz, co sprawiało, że budynek mógł
być wykorzystywany jako kantor. Teraz jednak klapa była zamknięta. Wewnątrz większość
miejsca zajmowały beczki i bele materiałów. Na niektórych z nich widniały turańskie napisy.
W płytkim palenisku płonęło wyrzucone na brzeg drewno. Zawarta w nim sól sprawiała, że
potrzaskujące płomienie miały jadowicie żółtą barwę.
Conan leżał na legowisku ze skór, przykryty szorstkimi wełnianymi kocami. Zdawało mu
się, że szopa kołysze się jak w czasie trzęsienia ziemi, wiedział jednak, że to skutek długiego
pobytu w niespokojnych morskich wodach. Nie zdumiał się tym, że żyje, jak stałoby się w
przypadku wielu innych ludzi. Miał za sobą więcej śmiertelnie niebezpiecznych przygód, niż
był w stanie sobie przypomnieć.
We wnętrzu faktorii znajdowało się jeszcze co najmniej dwóch mężczyzn. Nie mogli być
nieprzyjaciółmi, skoro jak dotąd nie poderżnęli mu gardła. Ponieważ zobaczył turańskie
pismo, zdecydował się odezwać właśnie w tym języku.
— Gdzie jestem?
Brzmiało to bardziej jak krakanie wrony niż głos człowieka, lecz wystarczyło, by podszedł
do niego grubo okutany mężczyzna o turańskich rysach, który odpowiedział w tym samym
języku:
— Witaj z powrotem w krainie żywych, przyjacielu. Miło mi oznajmić ci, że znajdujesz się
na suchym, choć zimnym lądzie.
— Każdy suchy ląd jest lepszy niż Vilayet w czasie sztormu,, — odparł Conan. — Jesteś
kupcem?
— Owszem, pracuję dla braci Khyros — handlarz wsparł palce dłoni na piersi i skłonił się
lekko. — Nazywam się Dawaz.
— Jestem Conan z… — już miał powiedzieć: „z Czerwonego Bractwa”, lecz rozmyślił się
— …z Cymmerii. Zaciągnąłem się jako marynarz. Kiedy dopadł nas sztorm, byliśmy daleko
na południe stąd.
Zaburczało mu głośno w brzuchu. Gospodarz skinieniem dłoni przywołał służącego,
Turańczyka niskiej kasty, który przyniósł drewniany kubek z grzanym winem z przyprawami.
— To powinno uspokoić twój żołądek — powiedział Dawaz. — Potem będziesz mógł
zjeść coś solidniejszego. Na pewno od kilku dni nie miałeś nic w ustach. Sam byłem
świadkiem, że w brzuchu miałeś tylko morską wodę.
— Jedyne, co może powstrzymać mnie przed jedzeniem, to pełen żołądek — odparł
Conan, ożywiwszy się nieco. Upił głęboki łyk wina i niemal od razu poczuł, jak wracają mu
siły. — Co to za strony? Ledwie odpłynęliśmy z osady na północnej granicy Turanu, kiedy
dopadła nas burza.
Wolał nie wspominać, iż przed odpłynięciem osada ta została doszczętnie złupiona.
— Zniosło cię daleko na północ — odparł Dawaz. — Jesteśmy pięćdziesiąt mil na
południe od krańca morza Vilayet, za którym znajduje się kraina smoków i śnieżnych
gigantów. W tych stronach nie ma żadnych większych państw, jedynie skromne księstewka
miejscowych królewiątek. Każdy z nich twierdzi, że włada wielkimi ziemiami, lecz naprawdę
ich panowanie sięga niewiele dalej niż koniec miecza każdego z nich.
Conan pokiwał głową. W istocie taka była cała Północ; prymitywna i podzielona na
mnóstwo plemion.
Służący przyniósł misę pełną gęstego, wonnego bulionu i stertę twardych, smakujących jak
skóra placuszków.
— Rok zbliża się już ku końcowi — zauważył Conan. — Zamierzacie tutaj zimować?
— Być może będziemy musieli — stwierdził Dawaz. Nalał sobie wina i uzupełnił kubek
Cońana. — Ostatni statek w tym roku powinien był przypłynąć już kilka tygodni temu, by
zabrać nas i towary do Aghrapur. Musiało się mu przydarzyć jakieś nieszczęście.
Niewykluczone, że zatonął w czasie sztormu.
Conan pomyślał, że zapewne był to ten statek, który dwa tygodnie temu osobiście kazał
zatopić.
— Na morzu Vilayet ze statkiem może się stać mnóstwo rzeczy. Czy w czasie zimy
będziecie pod opieką jakiegoś miejscowego króla?
— Być może — powiedział po namyśle Dawaz. — Ostatecznie tubylcy dzięki handlowi z
Południem otrzymują wiele towarów, których sami nie potrafią wytworzyć. Są jednak
piekielnie chciwi. Na domiar złego grasuje tu mnóstwo band. Czeka nas ciężka zima.
Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy ją żywi i nie stracimy towarów.
— Kto tu rządzi? — zapytał Conan.
— Król, który mieni się panem tego skrawka wybrzeża, nazywa się Odoak. Jego naród, a
właściwie plemię, to Thungiańczycy — dziki lud, łasy na złoto, jedwabie i inne południowe
luksusy. Dostają je w zamian za skóry upolowanych przez siebie zwierząt i za niewolników,
których zdobywają na innych plemionach.
— Handlujecie niewolnikami? — spytał podejrzliwie Conan. Nie wykluczał, że ratując go,
kupiec nie kierował się miłością bliźniego.
— Nie. Zawarliśmy porozumienie z rodem Yafdal, że będziemy handlować wyłącznie
zwykłymi towarami, a niewolników zostawimy im. Do transportu ludzi potrzeba specjalnych
statków. Nie opłaca się handlować i tym, i tym naraz. Zagroda dla niewolników jest teraz
pusta, ponieważ faktor Yafdalów wyjechał miesiąc temu.
Conan poczuł ulgę. Miał ochotę zadać jeszcze wiele pytań, jednak sen zmorzył go, nim
zdążył to zrobić.
Przez następne dwa dni Conan dochodził do siebie po ciężkich przejściach. Trzeciego dnia
wróciła mu pełnia sił i miał już ochotę ruszać w drogę. Dawaz był zdumiony tempem, w
jakim Cymmerianin odzyskiwał siły. Myślał, że Conan będzie się kurować co najmniej przez
miesiąc. Kupiec ukradkiem obserwował Cymmerianina, który jak kot krążył po terenie
faktorii, wodząc wzrokiem po okolicznych lesistych wzgórzach. Gdyby Dawaz był
handlarzem niewolników, wpisałby pewnie Conana do księgi handlowej jako: „mężczyznę
około trzydziestoletniego, potężnej budowy ciała, o czarnych włosach, niebieskich oczach,
białego, lecz o skórze ogorzałej od słońca i pogody, wysokiego i krzepkiego, o kompletnym,
zdrowym uzębieniu, pochodzącego z Północy”. Jednym słowem, towar pierwszej kategorii.
Dzień później okutany w wełniane koce Dawaz siedział w nie dających ciepła promieniach
wczesnozimowego słońca i pisał coś pędzelkiem na zwoju, rozłożonym na stoliku. Tę pracę
przerwał mu Conan, odziany w podarowaną mu przez Dawaza kurtę i obcisłe spodnie z
wilczej skóry oraz ciężkie sandały. Barbarzyńca z Północy miał nagie ramiona, jednak to mu
nie przeszkadzało.
— Co piszesz? — zapytał.
— Pochlebiam sobie, że jestem uczonym. Ponieważ wydaje się, że utknąłem tu na dłużej,
spisuję historię swoich wędrówek. Mitrze jednemu wiadomo, jak niewiele napisano dotąd o
północnych krainach.
— Toczą się tu teraz jakieś wojny? — zapytał Conan.
— Dlaczego pytasz?
— Bo nie mam nic do roboty. Do wiosny nie przypłynie tu żaden statek, a kiedy nie służę
na morzu, zaciągam się do wojska. Gdziekolwiek toczy się wojna, zarobię na swój chleb.
— Zostań ze mną — odparł Dawaz. — Lubię twoje towarzystwo. Dużo podróżowałeś. Z
chęcią usłyszałbym więcej o twoich wędrówkach. Mamy dość zapasów na zimę, a miejscowi
myśliwi i rybacy często przybywają tutaj, by sprzedać swoją zdobycz. Nie grozi nam głód.
— Miło mi, że o to prosisz, ale dziękuję. Nie przywykłem tracić bezczynnie kilku
miesięcy. Sprzedaj mi broń. Pieniądze zwrócę ci z pierwszego żołdu.
— Zgoda — westchnął Dawaz i zaczął rysować na ziemi mapę. — Znajdujemy się na
północ od stepów. Pełno tu wzgórz i gęstych lasów, przeważnie sosnowych. Nie płyną tędy
większe rzeki, ale jest tu mnóstwo strumieni. Większość z nich wkrótce zamarznie. Na pomoc
od ziem króla Odoaka znajduje się królestwo Tormana. Panuje tam niejaki Totila. Na wschód
od włości tych dwóch położone są ziemie królowej Alcuiny. Podobno jest bardzo piękna,
jednak nigdy jej nie spotkałem. Obydwaj królowie uderzają do niej w konkury, ale ona nie
chce żadnego z nich. Obaj bez przerwy walczą ze sobą. Są tu jeszcze inne plemiona i
państewka, jednak te trzy są najważniejsze.
— Nie mam wielkiego wyboru — powiedział z namysłem Conan. — Myślę, że
zaproponuję jednemu z królów swoje usługi i zobaczę, czy drugi nie przebije jego ceny.
— Nie rozumiem, dlaczego wojownicy jeden w drugiego pogardzają handlarzami, skoro
nie gorzej od nas kupczą swoim rzemiosłem — stwierdził Dawaz.
— Bo przykładamy większą wagę do jakości tego, co oferujemy — uśmiechnął się Conan.
— Przecież jeżeli ramię, w którym trzymam miecz, zawiedzie… — naprężył masywne
mięśnie — …nie będę mógł go wymienić na nowe. — Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się
gromko, jak gdyby rozbawił go własny dowcip. — Powiedz, jaką masz broń? Jeszcze nie
spotkałem kupca, który nie posiadałby paru mieczy na sprzedaż.
Dawaz kazał służącym przynieść cały arsenał. Conan uważnie przejrzał wszystkie sztuki
broni i zbroi.
— To wszystko, co mam — powiedział Dawaz. — Na Południu nie ma na nie zbytu, lecz
tutaj jakoś sobie radzę, ponieważ często szukają ich miejscowi wojownicy. Z Południa
sprowadzam wyłącznie ostrza mieczy, a tutejsi ludzie dorabiają do nich rękojeści według
własnego uznania.
Conan wziął w dłoń jeden z mieczy; ciężki i staromodny, o brzeszczocie z przyzwoitej
stali. Jego ostrze w kształcie liścia rozszerzało się nad spiżową, obciągniętą skórą rękojeścią i
zwężało ponownie w cienki szpic.
Napierśniki i pancerze, wykonane z nabijanych żelaznymi ćwiekami arkuszy spiżu, w
większości były na Conana za małe. Cymmerianin przymierzał je po kolei, aż znalazł taki,
który pasował na jego szeroką pierś. Hełmy również wykonano z brązu. Te, podobnie jak
napierśniki, ozdobione były ćwiekami oraz grzebieniami w kształcie zwierząt. Conan wybrał
hełm z osłonami na policzki i grzebieniem w kształcie dzika z inkrustowanego srebrem spiżu.
Na prawe ramię dobrał sobie skórzaną opaskę, nabijaną spiżowymi ćwiekami. Nie szukał
osłony na lewą rękę, ponieważ zamierzał nosić w niej tarczę. Wybrał jedną; okrągłą, z
podwójnej warstwy zbitych pod kątem dębowych desek, z oprawą i okuciami z żelaza..
Wyszukawszy wreszcie jesionową włócznię ze stalowym grotem, był gotów na wszystko, co
mógł mu przynieść los.
— Wojownicy lubią tutaj brąz — zauważył na koniec.
— Bo potrafią go obrabiać — rzekł Dawaz. — Nie umieją kuć żelaza tak dobrze, jak by
chcieli, więc wykorzystują je głównie do wzmacniania zbroi. Wybrałeś sobie strój wolnego
wojownika z tych stron, chociaż wielu z nich nie stać na napierśnik. Zamiast niego noszą
kubrak z wielu warstw skór łosia. Chociaż nie chroni to tak dobrze jak metal, jest
przynajmniej ciepły. Wodzowie plemion i królowie posiadają bardziej wyszukaną broń,
zdobioną złotem, srebrem i bursztynem.
— Jaki jest ich styl walki? — spytał Conan z fachowym zainteresowaniem.
— Nie znam się dobrze na rzemiośle wojennym — odparł Dawaz. — Wydaje mi się, że
jeden w drugiego to uzbrojony motłoch. Widziałem kiedyś musztrę armii turańskiej pod
murami Aghrapur. Wszyscy piesi utrzymywali szyk, a jeźdźcy wyglądali, jakby dosiadali
jednego konia. Tutaj ludzie wylęgają na pole i machają mieczami, dopóki przy życiu nie
pozostaną wojownicy tylko jednej strony. Słyszałem, że często z takiej jatki nie wychodzi nikt
żywy.
— Czyli walczą tak, jak wszystkie znane mi północne ludy — stwierdził Conan z
zadowoleniem. — To dobrze, bo sam pochodzę z Pomocy i lubię taką walkę.
— Panie, jadą tu jacyś ludzie! — zawołał jeden ze sług Dawaza.
Dawaz popatrzył w głąb lądu, ku skrajowi lasu. W oddali majaczyła grupka jeźdźców,
ledwie widoczna na tle ciemnych drzew.
— Jest ich czterech — stwierdził Conan z błyskiem w oku. — Wszyscy uzbrojeni. Jak
myślisz, chcą nas napaść?
— Dowiemy się, kiedy tu dotrą — odrzekł zaniepokojony Dawaz. — Jeśli to ludzie
Odoaka, prawdopodobnie mnie nie obrabują, ale równie dobrze mogą to być bandyci.
— Bandyci czy ludzie króla, nie masz się czego obawiać — powiedział Conan. — Jest ich
tylko czterech.
Dawaz popatrzył uważnie na Cymmerianina.
— Nie brak ci pewności siebie.
Conan uśmiechnął się tylko.
Jeźdźcy w spiżowych zbrojach dosiadali krzepkich kucy o nie przystrzyżonych grzywach i
ogonach. Ludzie również byli zarośnięci. Ich żółtawe lub brązowe czupryny i brody opadały
spod hełmów na barki i piersi. Wszyscy mieli zbroje podobne do stroju Conana. Wkrótce
wszyscy czterej wjechali na podwórze faktorii. Do przodu wysunął się jeden z nich, z
krukiem na zwieńczeniu hełmu. Ten wojownik przemówił do Dawaza, nie spuszczając jednak
wzroku z Conana:
— Witaj, kupcze. Jesteśmy ludźmi Odoaka. Król pragnie się dowiedzieć, czy po sztormie
sprzed kilku dni morze nie wyrzuciło na brzeg czegoś wartościowego.
— Nic, prócz drewna i morskiego śmiecia — odpowiedział gładko Dawaz. — A jak było
gdzie indziej? Trafiło się wam coś ciekawego?
Mężczyzna wskazał na juki, przerzucone przez siodło jednego z kucy.
— Trochę bursztynu i korali — zwrócił się w stronę Conana, który śmiało patrzył mu w
oczy. — A to kto? Sądząc po wyglądzie, nie jest naszym rodakiem.
Nim Conan zdążył odpowiedzieć, Dawaz rzekł:
— To tylko nieszczęsny żeglarz, którego sztorm wyrzucił na brzeg. Z jego statku ostał się
jedynie kawałek masztu.
— Pytałem chyba wyraźnie, czy burza wyrzuciła na brzeg coś wartościowego? Skoro
rozbił się w tych stronach, stanowi morską zdobycz i jest własnością króla. Za tak krzepkiego
chwata handlarze niewolników powinni zapłacić dobrą cenę.
W przeszłości za takie słowa Conan natychmiast rozwaliłby czaszkę zuchwalca, jednak
wiek i doświadczenie nauczyły go ostrożności. Odpowiedział po prostu:
— Nie mam ochoty rozprawiać na ten temat w domu mojego przyjaciela. Jeśli jednak
rzeczywiście chcesz sprzedać mnie handlarzom niewolników, to chodźmy na pole. Wyrżnę ci
flaki z wańtucha i uduszę nimi twoich kompanów.
Dawaz pobladł, jednak wojownik uśmiechnął się tylko.
— Zadziorny jesteś, chociaż nas jest czterech, a ty jeden.
— Kiedy cię zabiję, będzie już tylko trzech na jednego — odrzekł Conan. — Często
walczyłem z trzema przeciwnikami naraz i rzadko do pokonania ich trzeba mi było więcej niż
trzy ciosy — uśmiechnął się ż niezmąconym spokojem.
— Bezczelny głupiec! — wybuchnął jeździec. — Masz szczęście, że ten kupiec cieszy się
królewską opieką. Strzeż się, byśmy nie spotkali się gdzie indziej.
Nie dając Conanowi szansy na odpowiedź, zawrócił konia i wyjechał z dziedzińca.
Pozostali podążyli za nim.
— Niewiele brakowało — powiedział Dawaz, kiedy tylko złapał dech. — Za twoje słowa
mogli cię zabić od ręki.
— A co miałem zrobić? Oddać się w ich ręce, by mnie sprzedali handlarzom
niewolników? Zresztą nie miałem się czego bać. Ten z gapą na łbie to nadęty pyszałek,
chociaż zakuł się w brąz. Nie zaszkodziło mu przytarcie nosa. — Conan klepnął Dawaza w
plecy, przez co niski kupiec omal nie padł na twarz. — Chodź, przyjacielu, czas na obiad.
Rano ruszam na spotkanie przeznaczenia.
2. KRÓLOWA ŚNIEGÓW
Conan zdążał na północ. Po tym, co zaszło, udanie się na dwór króla Odoaka nie było
najlepszym pomysłem. Zamierzał spróbować szczęścia u króla Totili. Zresztą wszyscy
pracodawcy byli siebie warci. Conan znajdował się teraz o trzy dni drogi od faktorii Dawaza.
Wędrował milczącym lasem, używając włóczni jako kostura. Ubiegłej nocy spadł gęsty śnieg
i Cymmerianin był zadowolony, że zgodził się przyjąć od przyjaciela ciepły płaszcz i bluzę z
długimi rękawami. Niedawny pobyt w upalnych południowych krainach nieco osłabił jego
wrodzoną odporność na chłody. Cymmeriańscy ziomkowie kiwaliby z ubolewaniem
głowami, widząc go tak przesadnie odzianego przy względnie łaskawej pogodzie.
Wzgórza, które przemierzał, gęsto porastały sosny. Leśną ciszę jedynie z rzadka
przerywało posępne wycie wilków. Conan jednak się ich nie obawiał. Zima trwała zbyt
krótko, by bestie te stały się wystarczająco głodne, aby zaatakować człowieka. Poza tym
uzbrojony wojownik w pełni sił i tak nie miał powodu schodzić im z drogi.
Conan szedł zadowolony z siebie, ba, a nawet szczęśliwy. Pomocne krainy stanowiły jego
rodzinne strony, i chociaż zwodnicze Południe wabiło wieloma uciechami, o wiele bardziej
odpowiadały mu zasypane śniegami srogie puszcze. Wiedział, że do wiosny na poły oszaleje
z nudy i tęsknoty za fascynującymi krainami Południa. Póki co jednak cieszył się myślą, iż
spędzi zimę, uczestnicząc w potyczkach pomocnych królewiątek.
Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że odgłosy walki nie rozlegają się jedynie w jego
głowie, ale słyszy je naprawdę.
Barbarzyńca uśmiechnął się i ruszył biegiem w stronę pola bitwy. Pieśń szczękającej stali
stanowiła najulubieńszą muzykę jego życia. Nawet z oddali rozróżniał odgłos stalowego
miecza, gruchoczącego spiżową zbroję, śpiewny dźwięk odbijającego się od hełmu grotu
włóczni i nie dający pomylić się z niczym innym łoskot stalowych ostrzy o drewniane tarcze.
Walczyła niewielka grupka ludzi. Mogła to być tylko część większych sił, jednak Conan był
pewny, że skoro walczą mieszkańcy Północy, trudno spodziewać się, by wielu wojowników
przyglądało się temu bezczynnie.
Dotarł na szczyt niewielkiego pagórka. Stąd roztoczył się przed nim widok na wijącą się w
dole drogę, na której środku zakuci w spiż wojownicy toczyli srogą walkę. Conan przyglądał
się uważnie, rozmyślając, do której strony warto się przyłączyć.
Jedna z grup wojowników skupiła się wokół dwóch postaci: siwobrodego starca i kobiety.
Okrążający ich przeciwnicy byli liczniejsi, choć wyglądali tak samo jak obrońcy. Przydałby
się tu cywilizowany zwyczaj noszenia chorągwi i tunik pozwalających odróżniać wroga od
przyjaciela, myślał Conan schodząc z pagórka.
Wojownik w hełmie z krukiem podniósł głowę znad pokonanego przeciwnika.
— Cudzoziemiec! — krzyknął. — Ostrzegałem cię, żebyś trzymał się domostwa kupca,
głupcze! Chodź, teraz zginiesz z mojej ręki!
— Zobaczymy, czy ci się uda, krzykaczu! — barbarzyńca wybuchnął śmiechem. — Jestem
Conan z Cymmerii! Pokonam was pojedynczo albo wszystkich naraz!
Mężczyzna z figurą kruka na hełmie musiał podjąć to wyzwanie albo ponieść uszczerbek
na honorze. Potrząsając mieczem, ruszył w stronę Conana. — Jestem Agilulf z Thungii! Nie
boję się nikogo! Atakujący i obrońcy wykorzystali okazję na chwilowy odpoczynek. Opuścili
broń, by obserwować ciekawie zapowiadające się widowisko.
Conan złowił skierowane na siebie spojrzenie chłodnych, szarych oczu kobiety i niedbale
zasalutował jej mieczem. W chwilę później walczył już z nacierającym na niego mężczyzną.
Agilulf zaatakował tak, jak czynią to doświadczeni szermierze: na ugiętych nogach, z
wyprostowanym tułowiem. Trzymał tarczę jak najdalej od siebie, aby w razie potrzeby unieść
ją, zasłaniając głowę, lub opuścić, ochraniając nogi. Miecz uniósł wysoko nad głowę.
Nieznacznie skręcając nadgarstek, mógł z tej pozycji wyprowadzić silny cios w nie osłonięte
tarczą nogi, bok lub głowę przeciwnika. Conan wolał swój własny styl walki. Skulony, rzucił
się biegiem na przeciwnika, wyciągając przed siebie tarczę trzymaną prawie poziomo. Agilulf
widział tylko oczy Conana nad skrajem tarczy. Uderzył pierwszy, mierząc w hełm
Cymmerianina. Ten wzniósł nieznacznie puklerz, jednocześnie tnąc mieczem w wysuniętą
nogę przeciwnika. Wojownik z krukiem na hełmie spuścił tarczę, by przyjąć na nią uderzenie.
Obydwa miecze z łomotem wcięły się w drewno. Za moment Agilulf wychylił się znacznie w
przód, starając się sforsować obronę Cymmerianina i ciąć go w odsłonięty bark. Conan jednak
odskoczył i zadał potężny płaski cios w bok Agilulfa. Ten zdążył zastawić się na czas i żaden
z ciosów nie osiągnął celu. Obydwaj mężczyźni odskoczyli od siebie równocześnie.
Przyglądający się pojedynkowi wojownicy głośnymi okrzykami nagrodzili ich szermierczy
kunszt. Conan i Agilulf zaczęli okrążać się czujnie, wiedząc już mniej więcej, na co stać
przeciwnika. Spod brzegu hełmu Agilulfa spływały strużki potu, jednak nie spuścił z tonu:
— Nie tak łatwo pokonać pierwszego szermierza Thungii, co, Cymmerianinie?
Na okrytej hełmem twarzy Conana pojawił się zacięty uśmiech. I w tym momencie
zaatakował. Przyglądający się pojedynkowi ujrzeli zamiast miecza Cymmerianina tylko
rozmazaną plamę, która najpierw rozłupała krzepką tarczę, jakby ta była z gliny, a potem z
głośnym trzaskiem odrąbała trzymające ją ramię. Kolejny cios rozciął kruka między
skrzydłami, rozbił hełm rozszczepiając czaszkę i żuchwę Agilulfa, aż ostatecznie zatrzymał
się na jego napierśniku. Conan musiał szarpnąć miecz ze wszystkich sił, by wyrwać go ze
zmasakrowanych zwłok mistrza szermierczego Thungii.
Cymmerianin otrząsnął z ostrza krew i mózg, po czym powiódł srogim spojrzeniem po
pozostałych Thungiańczykach.
— Który jeszcze ma ochotę pomachać mieczem? Widzicie, psy, stoję tutaj! Chodźcie do
mnie!
Thungiańczycy, aczkolwiek wstrząśnięci nagłą śmiercią dowódcy, nie byli tchórzami. Poza
tym mieli przewagę liczebną. Wyjąc rzucili się na Conana. Cymmerianin przewidział ten atak
oraz to, co stało się chwilę później. Skupiwszy uwagę na Conanie, Thungiańczycy odwrócili
się plecami do swych niedoszłych ofiar, które natychmiast zaatakowały ich od tyłu. Nim
napastnicy zdążyli się przegrupować, układ sił uległ zmianie i przewagę zdobyli okrążeni.
Odwrócenie sytuacji nie oznaczało jednak łatwej walki, zwłaszcza dla Conana. Wrogowie
otoczyli go błyskawicznie i jedynie zbroja oraz niezwykła szybkość Cymmerianina ratowały
mu życie. Barbarzyńca uchylał się przed atakującymi Thungiańczykami, odbijał ich ciosy,
nurkował pod nimi i w miarę możliwości sam rąbał na odlew. Na jego korzyść działała
bezmyślność atakujących, którzy przeszkadzali sobie nawzajem. Każdy z nich chciał być tym,
który pokona groźnego cudzoziemca.
Niewiele czasu minęło, nim ataki na Conana osłabły. Jego przeciwnicy zostali kolejno
związani walką lub zabici przez broniącą się poprzednio grupę. W końcu stawiał mu czoło
tylko jeden człowiek. Był to płowobrody wojownik w kaftanie ze skóry łosia. Conanowi
wystarczyło parę ciosów, by zdruzgotać jego tarczę, po czym zakończył walkę szybkim
pchnięciem w gardło.
Klangor mieczy wokół Conan ustał. Dookoła leżało mnóstwo trupów rozciągniętych w
groteskowych pozach. Śnieg pokrywały jaskrawoczerwone plamy. Ci, którzy przeżyli, krążyli
między leżącymi, opatrując swoich i dobijając sztyletami wrogów.
Conan wbił miecz w śnieg, upuścił tarczę i rozwiązał rzemienie hełmu. Gdy go ściągnął,
gęste czarne włosy rozsypały się na ramiona. Z odwróconego grzebieniem w dół hełmu uniósł
się obłoczek pary. Trudno było się nie spocić, walcząc w zbroi.
Chwilę później podeszli do niego kobieta i starzec. Kobieta zatrzymała się przed Conanem
i przez chwilę mierzyła go badawczym spojrzeniem.
— Jestem Alcuina, królowa Cambres — spojrzenie jej szarych oczu było wręcz lodowate.
— Skąd się tu wziąłeś?
Conan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mu się spotkać równie wyniosłą
kobietę. Na razie postanowił nie przybierać równie aroganckiej pozy.
— Pragnę znaleźć gdzieś zajęcie dla siebie i mego miecza, pani — powiedział, skłaniając
się lekko. — Usłyszałem odgłosy walki i zbliżyłem się, by zobaczyć, co się dzieje. Kilka dni
temu spotkałem Agilulfa. Mieliśmy drobną sprzeczkę. Miałem ochotę nauczyć go dobrych
obyczajów.
— Udało się ci. Nie będzie teraz takim gadułą.
— Dlaczego ci obwiesie napadli na ciebie, pani? — Conan wyciągnął miecz i zaczął go
czyścić.
— Czy jesteś równy mi urodzeniem, że muszę zaspokoić twoją ciekawość? Dam
zatrudnienie twojemu mieczowi, cudzoziemcze, ale nie potrzebuję twoich rad. Znajdź sobie
wierzchowca i jedź z moją drużyną.
Po tych słowach odwróciła się i odeszła. Starzec najwidoczniej chciał coś powiedzieć, lecz
rozmyślił się i podążył za swoją królową.
Wytrącony z równowagi Conan dokończył czyścić swoją broń i rozejrzał się za nową
włócznią. Wojownicy zniknęli w lesie, starając się zebrać rozproszone wierzchowce.
Najwidoczniej lud ten nie znał sztuki walki na koniach i zsiadał z nich przed rozpoczęciem
boju. Śmierć wielu wojowników sprawiła, że wolnych koni było pod dostatkiem. Conan
wsiadł na jednego z nich i przyłączył się do drużyny. Pomyślał, że może jednak złoży wizytę
królowi Totili.
Jadąc w wydłużających się cieniach, rzucanych przez zachodzące słońce, Conan
zaznajomił się z członkami królewskiej świty. Starał się zapamiętać ich imiona. Jak wszyscy
spotykani przez niego mieszkańcy tych stron, Cambrejczycy mówili odmianą języka
wspólnego dla większości krain Północy. Ich mowa nie różniła się zbytnio od tej, którą
posługiwali się mieszkańcy Asgardu, Vanaheimu i aquilońscy Gunderlandczycy.
Cambrejczycy mieli jasną skórę. Niebieskie oczy były wśród nich częstsze niż brązowe, a
odcień włosów wahał się od płowego do ciemnego brązu. Nikt nie miał tak czarnej czupryny
jak Conan. Wszyscy mężczyźni nosili bujne brody, chociaż niektórzy golili się częściowo, by
uwidocznić co zaszczytniejsze blizny. Wydawało się, że nie malują się w barwy wojenne ani
nie tatuują. Z siodeł kilku wierzchowców zwisały skalpy.
Do Conana podjechał płowowłosy wojownik. Jego hełm był również ozdobiony dzikiem.
— Stoczyłeś wspaniałą walkę, Cymmerianinie. Nie wiem jak inni, lecz ja cieszę się, że do
nas przystałeś. Jestem Siggeir — wyciągnął ku Conanowi bukłak z bulgoczącą zawartością.
— Masz, napij się piwa. Stęchło, ale musi wystarczyć, dopóki nie wrócimy do dworu.
Conan pociągnął głęboki łyk jęczmiennego piwa. Było nieświeże, jednak czuć było, że
dobrze je uwarzono. Oddał bukłak Siggeirowi.
— Dzięki, przyjacielu. Powiedz mi, czy wasza królowa zawsze traktuje tak tych, którzy
chcą jej służyć?
— Już taka jest. — Siggeir uśmiechnął się smętnie. — Była jedynaczką starego króla.
Zawsze zachowywała się wyniośle. Jest jednak dobrą królową. Nie pozwoli, by jej lud znalazł
się w ucisku byle jakiego konkurenta. — Conan domyślił się, że określenie „byle jaki”
dotyczy wodzów innych plemion. Wojownik mówił dalej: — Nie przejmuj się. Służ jej
dobrze, walcz jak dzisiaj, a będzie cię godnie traktować i szczodrze wynagrodzi. Jest hojna i
wie, za co należy się wdzięczność.
— Cóż, dobre i to — mruknął Conan. — Dlaczego ludzie Odoaka was zaatakowali? Skoro
mam z nimi walczyć, niech dowiem się dlaczego.
— Chcieli porwać Alcuinę — odparł Siggeir. Jak większość mieszkańców Północy, nie
fatygował się używaniem tytułów. — Odoak chce, żeby go poślubiła. Powiadają, że
zamordował swoją małżonkę, by zrobić miejsce dla Alcuiny. Wielu sądzi, że wykazał przez
to godną pochwały wiarę w swoje szczęście, jednak ja uważam, że to bezczelność.
— Król może mieć tutaj tylko jedną żonę? — zapytał Conan.
— Takie jest prawo. Może mieć tyle nałożnic, ile uważa, że zdoła zaspokoić, ale tylko
jedną żonę. Już niejeden król srodze pożałował tego prawa.
— A co z królem Totilą, o którym zdążyłem już usłyszeć? On też zaleca się do Alcuiny?
— wypytywał nieustępliwie Conan.
— Tak. Totila i wysługujący się mu czarnoksiężnik starają się ją zdobyć, ale Alcuina
słusznie brzydzi się tym tormańskim wieprzem.
Conanowi nie spodobała się wzmianka o czarnoksiężniku. Szczerze nie cierpiał
przedstawicieli tego fachu, a z biegiem czasu jego niechęć stale rosła. Siggeir mówił jednak o
czarnoksiężniku takim tonem, jakby nie obawiał się jego machinacji.
— Kim jest ten starzec? — zapytał Conan, uniesieniem podbródka wskazując siwobrodego
mężczyznę, który jechał u boku Alcuiny.
— To nasz czarownik, Rerin. Jest stary i mądry. Potrafi nas ochronić przed zaklęciami
Iilmy, który pichci rozmaite wywary dla Totili.
— Odoak nie ma czarnoksiężnika? — spytał Conan, obawiając się, że wdepnął w istne
gniazdo magów.
— Przynajmniej o żadnym nie słyszałem. W tych stronach trudno o czarowników, a Totila
jest bogatszy od Odoaka.
— Który z magów jest silniejszy? — spytał Conan wiedząc, że zawsze lepiej jest z góry
poznać silne strony i słabości przyjaciół i wrogów.
— Trudno mi powiedzieć — odrzekł po głębokim namyśle Siggeir. — Wydaje mi się, że
za każdym razem, gdy jeden z nich rzuca zaklęcie, drugi odwraca je przeciwnym zaklęciem,
tak że nic szczególnego się nie dzieje. I to mi się podoba.
— Racja — odparł Conan ze zrodzoną z doświadczenia szczerością. — Kiedy
czarnoksiężnicy, nekromanci i im podobni mieszają się w sprawy uczciwych wojowników,
zawsze narobią takich kłopotów, że trudno rozstrzygnąć spór zacnym żelazem.
Cymmerianin szczerze nie znosił problemów, których nie mógł rozwikłać za pomocą
swego miecza.
Zapadała noc, gdy wjechali na dziedziniec dworu Alcuiny. Znajdował się on na szczycie
pagórka o niezwykle regularnym kształcie. Wierzchołek wzgórza otaczał mur z
gigantycznych kamieni, który wieńczyła palisada z zaostrzonych kołów. Kiedy zbliżyli się,
otworzono masywną bramę.
Wewnątrz muru znajdował się obszerny dziedziniec, ograniczony niewielkimi
zabudowaniami: kuźniami, stajniami i rozmaitymi szopami. Wokół roiło się od zwierząt
domowych. Na środku dziedzińca stał dwór królowej Alcuiny. Był to długi, niski gmach o
niezbyt stromym, pokrytym murawą dachu, na którym pasła się koza. Spod okapu sączyły się
pasemka dymu. Król z Południa uśmiałby się słysząc, że coś takiego mieni się królewskim
dworem, ale mieszkańcy Północy nie potrzebowali nic więcej, by wraz ze swym władcą
zasiąść do uczty lub rady.
Dziedziniec wypełniała woń świeżo rąbanego drewna. Conan zorientował się, że dwór
wzniesiono całkiem niedawno. Dojechał za Siggeirem do dobudowanej przy murze stajni i
zostawił zdobycznego wierzchowca stajennym. Wychodząc za płowowłosym wojownikiem,
Cymmerianin uważnie przyjrzał się murowi obronnemu. Nawet w mętnym świetle widać
było, że jest bardzo stary, zbudowany z wielkich, porośniętych mchem kamieni.
— Kto go postawił? — zapytał.
Siggeir rozejrzał się niespokojnie i nakreślił dłonią ochronny znak.
— To dzieło Gigantów z pradawnych czasów. Nie podoba mi się. Chodź, zjemy coś i
napijemy się piwa.
Na dziedzińcu właśnie zdejmowano z koni ciała poległych. Słychać było stłumiony szloch
kobiet, jednak mieszkanki Północy nie lamentowały po swoich zmarłych tak krzykliwie i
demonstracyjnie, jak bywało to na Południu. Zima nie nastała na dobre, więc można było
jeszcze wykopać groby. Niedługo ziemia zamarznie na kość, a wtedy ciała trzeba będzie
przetrzymywać do wiosny w którejś szopie.
Dwór w środku okazał się o wiele wystawniejszy, niż można było wnosić po jego
wyglądzie zewnętrznym. Chociaż był nowy, rzemieślnicy zdążyli pokryć większość mebli
starannymi płaskorzeźbami. Przedstawiały one liczne bohaterskie wyczyny i niesamowite
zwierzęta. Większość rzeźb pomalowano jaskrawymi farbami. Belki stropowe zdobiły rogi
jeleni i łosi, a ściany pokrywały barwne tkaniny. Posadzkę wykonano z kamiennych płyt
zasłanych wiklinową plecionką. Na środku głównej komnaty, na wielkim palenisku płonęły
potężne kłody, nad którymi na rożnach obracały się sztuki mięsa. Woń pieczystego sprawiła,
że Conanowi ślina napłynęła do ust, a dym spowodował, że zaczęły łzawić mu oczy.
Rozstawiano długie stoły na kozłach i ławy dla wojowników, którzy w tym czasie zdejmowali
broń i zbroje. Siggeir wskazał Conanowi leżące pod ścianą posłanie ze słomy. Nad nim były
kołki, na których można było zawiesić pas z mieczem, tarczę i napierśnik, by stale były pod
ręką. Conan wstawił włócznię do stojaka, po czym zdjąwszy broń i zbroję, zasiadł przy stole.
Wszyscy wojownicy siedzieli plecami do swoich posłań. W ten sposób, gdyby zostali
napadnięci w czasie posiłku, mogli od razu sięgnąć po broń.
Conan usiadł, a dziewka służebna podała mu wielki kufel piwa. Osuszył go jednym
haustem i natychmiast rąbnął nim mocno w stół, dając znać, by napełniono go z powrotem.
Przed wojownikami rozstawiono misy z parującym mięsiwem. Na jakiś czas wszystkie
rozmowy ucichły.
Gdy jako tako zaspokojono apetyty, wojownicy zaczęli przechwalać się okazaną tego dnia
walecznością. Każdy wyliczał własne czyny i podziwiał kunszt bojowy swoich towarzyszy.
Wszyscy głośno wychwalali Conana, aczkolwiek żaden wojownik nie odważył się przyznać,
iż zmieciono by ich z powierzchni ziemi, gdyby nie niespodziewane pojawienie się
Cymmerianina.
Kiedy nadeszła jego kolej, Conan wstał i omówił parę szczegółów, dotyczących sposobu
pokonania Agilulfa. Słuchacze przyjmowali każde jego słowo z zainteresowaniem uczniów
przysłuchujących się mistrzowi. Conan, który nigdy nie cierpiał na nadmierną skromność,
dobitnie opisał, jaką rolę odegrał w końcowej fazie potyczki. Swoją mowę zakończył
pochwałą nowej pracodawczyni i towarzyszy broni, a następnie wyraził pragnienie pokonania
ich wspólnych wrogów. Został za to nagrodzony gromkimi wiwatami.
Na koniec wstała Alcuina i według północnego zwyczaju obsypała swoich ludzi
pochwałami i wręczyła im dary. Mówiąc o Conanie zachowała daleko idącą powściągliwość,
jednak Cymmerianin nie mógł zarzucić jej, że nagroda okazała się niegodna czynu. Otrzymał
od Alcuiny masywną złotą bransoletę, inkrustowaną koralami i granatami. Sama jej waga
wystarczała, by na Południu wynająć na rok doświadczonego najemnika. Conan wsunął
bransoletę na potężne mięśnie ramienia i uprzejmie podziękował Alcuinie. Wydawało się, że
królowa w ogóle tego nie zauważyła.
Gdy zdejmowano pochodnie, Alcuina oświadczyła, że pogrzeb poległych odbędzie się
nazajutrz po zachodzie słońca, po czym wszyscy zaczęli przygotowywać się do snu. Królowa
zniknęła za zasłaniającym część izby gobelinem, a czarownik udał się do swego domku
stojącego w kącie dziedzińca, u podnóża muru. Otuliwszy się płaszczami, wojownicy pokładli
się na słomie.
Conan nie czuł jeszcze senności. Zażądawszy jeszcze jednego kufla grzanego piwa z
przyprawami, wyszedł na zewnątrz. Nie potrafił określić źródła odczuwanego niepokoju. Na
dziedzińcu panowała cisza. Służba pokładła się spać, a ptactwo powłaziło na grzędy. Jedynie
jakiś pies krążył koło drzwi, najwyraźniej licząc, że dostanie resztki z uczty.
Cymmerianin dostrzegł światło na murze przy bramie. Przeciął dziedziniec i spostrzegł
drewniane stopnie prowadzące na platformę ciągnącą się wzdłuż palisady. Kiedy wszedł na
górę, okazało się, że przy kociołku z gorejącymi węglami pełni wartę samotny strażnik. W
blasku ognia Conan rozpoznał w nim jednego z towarzyszy stoczonej tego dnia walki.
— Witaj, Hagbardzie — rzekł Conan. — Zimna noc jak na taką służbę.
Hagbard ściągnął ciaśniej swój płaszcz.
— Jest zimniej niż powinno, Conanie.
Istotnie, od czasu gdy Conan wszedł do dworu, zrobiło się znacznie chłodniej.
Cymmerianin przekazał swój kufel Hagbardowi, który z wdzięcznością napił się gorącego
piwa.
— W tym roku śnieżni Giganci wcześnie wyruszyli w świat — powiedział Conan.
Hagbard zwrócił mu kufel.
— Dzięki, przyjacielu. Tak, widocznie czeka nas ciężka zima. Jeśli zrobi się jeszcze
zimniej, nie będziemy mogli jutro pochować naszych zmarłych.
— Nigdy ich nie palicie?
— Nigdy. Wojownika grzebie się z bronią, rzemieślnika z narzędziami, a kobietę z
kądzielą i wrzecionem. Taki jest obyczaj. Nawet dzieci chowa się z zabawkami, a chłopów z
sochą, którą orali pole. Jeśli nie uda nam się jutro pogrzebać wojowników, będziemy musieli
postawić za murem chatę grzebalną i trzymać ich tam, aż śniegi stopnieją.
Conan rozejrzał się po posępnym, przygnębiającym krajobrazie za murami. Dwór otaczały
szerokie, otwarte pola. Równinę ogarniały ze wszystkich stron lesiste wzgórza. W świetle
sierpa księżyca widać było kilka stromych kopców. Dwór wybudowano na najwyższym z
nich, parę innych również okalały kamienne mury. Na samej równinie znajdowało się
mnóstwo sterczących, zgrupowanych w proste i łukowate rzędy kamiennych bloków.
Niektóre z nich przypominały bramy za sprawą zwalonych na nie kamiennych nadproży.
— Od jak dawna tu mieszkacie? — zapytał Conan. Gdy przesunął dłonią po jednym z
kołów palisady, natychmiast poczuł lepką żywicę.
— Dopiero od ubiegłego lata. W starym miejscu mieszkaliśmy dziesięć lat, aż do
wyjałowienia pól. Zaczynało również brakować zwierzyny łownej i ryb w strumieniach,
dlatego postanowiono, że się przeniesiemy.
Większość ludów Północy prowadziła na poły koczowniczy tryb życia. W dawnych
czasach niejednokrotnie całe narody zbierały swój dobytek i przenosiły się w inne, lepsze
miejsce. Skutkiem takich przeprowadzek bywały srogie wojny. Najczęstszym powodem
przenosin było wyjałowienie gleby spowodowane prymitywnym rolnictwem.
— Nie podoba mi się, że Alcuina wybrała tę okolicę. — Hagbard potrząsnął głową. —
Powinniśmy byli zostać w puszczy na wzgórzach.
— Nie dziwię się, że nie podoba się ci tutaj — powiedział Conan, dopiwszy stygnące
piwo. — Posępnie tu od tych wszystkich kopców i kamiennych kręgów. Dlaczego Alcuina
wybrała to miejsce?
— Uznała, że tutaj, za zbudowanymi przez Gigantów murami, łatwiej nam będzie się
bronić. Jestem jej wierny — zarzekł się Hagbard — ale Alcuina nie jest tak dobrym wodzem
jak jej ojciec, Hildric. Ten wiedział, że najlepszym sposobem radzenia sobie z wrogami jest
zabić ich, a nie kryć się za kamiennymi murami.
— Co to za okolica? — spytał Conan, szerokim gestem wskazując niesamowitą równinę.
— Dawno temu, nim jeszcze narodził się mój dziad, mieszkali tu Giganci — wyjaśnił
Hagbard. — To była ich twierdza. Przez wiele pokoleń toczyli wojnę z bogami. Żadna ze
stron nie mogła osiągnąć przewagi. Wreszcie Giganci wynajęli karłów, by wybudowali dla
nich otaczający całą równinę wielki mur. Jako zapłatę władca karłów zażądał córki króla
Gigantów. Wybudowano mur i urządzono wesele, jednak w noc poślubną panna młoda
zamordowała męża — oddech Hagbarda parował silnie na zimnie. — Która księżniczka by
tego nie zrobiła, gdyby trafił się jej tak pokraczny małżonek? W odwecie, następnej nocy
karły rozebrały mur, a bogowie wdarli się do środka i wybili wszystkich Gigantów, wciąż
pijanych po uczcie weselnej. Po tej rzeźni ostały się jedynie ruiny, ale sądzę, że wciąż
mieszkają w nich duchy wymordowanych Gigantów.
Conan ciaśniej otulił się płaszczem. Zaczynał właśnie odczuwać senność.
— Mieszkają czy nie, są martwi — oznajmił. — Dobrej nocy, przyjacielu. Chyba już czas,
bym złożył kości na słomie.
— Dobrej nocy, Conanie. Obudzisz mojego zmiennika? To Oswin, śpi dzisiaj najbliżej
drzwi.
Conan zapewnił go, że nie położy się, dopóki nie wyprawi Oswina na wartę, i ruszył do
ciepłego wnętrza dworzyszcza. Schodząc z platformy, zauważył, że gdzieś na dziedzińcu pali
się jeszcze światło. Zastanowił się, kto jeszcze nie śpi tak późno. Po chwili zorientował się, że
blask pada z okienka domku, w którym mieszka czarownik. Wymamrotawszy przekleństwo
pod adresem wszystkich parających się magią półgłówków, Conan wszedł do dworu i zabrał
się do budzenia chrapiącego Oswina.
Potem ostrożnie przeszedł między śpiącymi wojownikami i dotarł do tlącego się jeszcze
paleniska, gdzie znalazł dzban z jęczmiennym piwem, grzejący się przy węglach. Ulał go
trochę do swojego kufla i wypił jednym haustem, zastanawiając się, czy słusznie postąpił,
przyłączając się do Alcuiny. Nad kamiennymi ruinami roztaczała się aura zagłady. Skoro
jednak przyjął od królowej złoto, jedzenie i miejsce do spania, musiał pogodzić się z
wszystkim, co przyniesie los. Nie zwykł był zamartwiać się na zapas. Odnalazł swoje
posłanie, okutał się płaszczem i wkrótce spał tak głęboko, jak pozostali wojownicy.
3. DWÓR TOTILI
Król Totila siedział zamyślony na wysokim tronie. Humoru nie poprawiała mu ani
zawartość zdobionego klejnotami pucharu, ani śpiew harfiarza, który zasiadł przed
paleniskiem. Totila wsparł łokieć na rzeźbionej poręczy tronu. Podbródek króla spoczywał na
węźlastej pięści, której każdy palec skrzył się złotem i klejnotami. Totila Tormański był
najbogatszym z okolicznych władców, jednak rozmyślał o tym, czego nawet on nie mógł
posiąść, gdy tylko zapragnął. Myślał o królowej Alcuinie z Cambres.
Pożądał jej gładkiego ciała. Pragnął, by Alcuina znalazła się w jego łożu prawie tak
bardzo, jak przyłączenia jej ziem do swoich. Gdyby udało mu się zabezpieczyć w ten sposób
swoją wschodnią granicę, zdołałby połknąć Odoaka i jego położone na południu królestwo
Thungia. W ten sposób Totila stałby się największym władcą pomocnych wybrzeży Vilayet,
lecz w jego planach był to dopiero początek. Marzyło mu się stworzenie północnego
imperium, jakiego świat nie widział od czasu upadku Archeonu.
Całe dnie Totila spędzał na snuciu takich marzeń, ale nie ograniczał się tylko do mrzonek.
Walkę o władzę zaczął jako przywódca szajki rabusi, odróżniający się od innych hersztów
jedynie szlachetnym pochodzeniem. Dzięki żelaznej woli i nieokiełznanej gwałtowności
udało mu się stworzyć niewielkie, lecz prężne królestwo. Służyło mu wielu wojowników, a w
tym, czego oni nie mogli dokonać, wspierał go czarnoksiężnik Iilma siedzący w tej chwili po
jego prawicy.
Czarnoksiężnik przyłączył się do Totili wiele lat temu. Twierdził, że jest
Hyperborejczykiem i wmawiał królowi, że ich losy są nierozerwalnie złączone. Przysięgał, że
jeśli Totila zapewni mu ochronę, on ze swej strony będzie gnębić tych jego wrogów, których
nie sposób pokonać mieczami. Okazało się, że Iilma dotrzymał słowa. Czarnoksiężnikowi i
monarsze wiodło się dobrze, opływali w dostatki i potęgę. Nic jednak nie było w stanie
zaspokoić apetytów Totili. Każde zwycięstwo, każde podbite księstewko jedynie —
rozdmuchiwało jego żądzę władzy.
— Życzę sobie wiedzieć, co dzieje się z Alcuiną, czarnoksiężniku — rzekł król. Ucztujący
przy rozstawionych przed tronem stołach wojownicy, świadomi złego humoru władcy, jedli
starając się zachować umiarkowaną ciszę.
— Co mój pan rozkaże — odrzekł Iilma. — Pójdę przygotować staw. Moi posłańcy
przekazali mi — machnął dłonią w stronę pary wielkich srok, siedzących na zagłówku jego
fotela — że po objeździe swoich ziem powróciła dziś do dworu — siwobrody czarownik
wstał. Był odziany w skóry reniferów, a jego głowę wieńczyły rogi tego zwierzęcia. Przy
każdym ruchu grzechotały zawieszone na jego stroju kości i czaszki drobnych zwierząt.
Iilma zabrał opartą o fotel kunsztownie rzeźbioną laskę i wyszedł z sali tronowej. Sroki
poleciały za nim. Na chwilę umilkły wszelkie rozmowy. Wojownicy bali się czarnoksiężnika
prawie tak bardzo jak króla.
Totila wdał się w krótką rozmowę ze swoimi doradcami, jednak jego myśli błąkały się
gdzie indziej. W końcu z oparcia tronu zdjął swój hełm, który zwykł nosić zamiast korony
nawet wtedy, gdy nie szykowała się żadna bitwa. Hełm wykonany był ze spiżu pokrytego
płytkami złota i srebra. Nad przypominającą dziób osłoną na nos znajdowały się dwa srebrne
krążki przywodzące na myśl oczy. Policzki osłaniały dwie długie płytki, z których zwieszały
się chroniące szyję płaty kolczugi. Wokół głowy maszerował szereg wytłoczonych w srebrze
wojowników, całość zaś wieńczyła figurka orła z gorejącymi szałem oczami i rozwartym w
poszukiwaniu zdobyczy dziobem.
Włożywszy hełm, Totila wdział osobliwie pstrokaty płaszcz, który zwieszał się z ramion
króla do samej ziemi. Utkano go z włosów ludzi, których Totila własnoręcznie pozbawił
życia. Wychodząc z komnaty, król zabrał pochwę z mieczem. Korona i berło nie znaczyły nic
na Północy. Hełm, płaszcz i miecz stanowiły jedyne znaki panowania, które dzicy mieszkańcy
tych stron byli w stanie dobrze zrozumieć.
Dworu króla Totili nie okalał mur ani palisada. Władca szczycił się tym, że nie boi się
nikogo na tyle, by potrzebować umocnień. Twierdził zawsze, że do obrony wystarczają mu
jego wojownicy. Minął pola, na których wiosną i latem niewolnicy trudzili się, by
wyhodować jęczmień na chleb i piwo dla wolnych ludzi. Reszty pożywienia dostarczało
bydło domowe, zwierzyna łowna i ryby w strumieniach.
Wszedłszy na rzadko używaną leśną ścieżkę, Totila dotarł wkrótce do niewielkiego
zagajnika, w którym było znacznie cieplej niż w jego mroźnym otoczeniu. Czarnoksiężnik
Iilma miał wielką władzę nad siłami natury. W środku zagajnika znajdowało się niewielkie
wodne oczko. Nie wpływał tu ani nie wypływał żaden strumień. Jeziorko nigdy nie
zamarzało, bez względu na to, jak srogie mrozy panowały poza zagajnikiem. Nad brzegiem
stawu stał Iilma, na którego ramionach siedziały obydwie sroki. Totila przystanął obok
czarnoksiężnika.
— To, co zobaczysz, panie, miało miejsce rankiem dzisiejszego dnia — powiedział mag
śpiewnym głosem. Końcem laski dotknął powierzchni stawu, w którym pośród
rozszerzających się kolistych fal ukazał się jaskrawy obraz.
Totila przyglądał się zafascynowany. Zdążył już przywyknąć do magicznych zabiegów,
aczkolwiek przeraził się, kiedy po raz pierwszy był ich świadkiem. Wpatrzywszy się w staw,
ujrzał rząd maszerujących przez ośnieżony las ludzi. Widać ich było z góry, jakby z lotu
ptaka. Przed wędrowcami była inna grupa, zaczajona w zasadzce. Oczy Totili zwęziły się,
gdy pole widzenia się zmniejszyło. Ptak najwyraźniej usiadł na pobliskim drzewie, by w
spokoju przyglądać się morderczemu spektaklowi.
— To świta Alcuiny — mruknął Totila. — Ona jest z nimi. Zaczaili się na nią wojownicy
Odoaka. Gdybym wiedział, że zapuści się tak daleko od domu, to moi wojownicy by na nią
czekali — popatrzył na Iilmę. — Dlaczego nie powiadomiłeś mnie, że można było ją tak
łatwo pochwycić?
Powiedział to tonem pozbawionym gniewu, który go w rzeczywistości przepełniał. Nie
zamierzał urazić czarnoksiężnika, chociaż przez niego stracił szansę schwytania Alcuiny.
Ukrywanie uczuć przychodziło Totili o wiele łatwiej niż większości północnych królewiątek.
— Aż do dzisiaj ta podróż była ukryta przed moim wzrokiem, panie. Podejrzewam, że
czarownik Rerin, którego widzisz przy królowej, stworzył zasłonę, kryjącą ją przed moimi
skrzydlatymi oczami.
Totila prychnął z irytacją, nie wiedząc, na ile poważnie wziąć tłumaczenia
czarnoksiężnika.
— Wpadli w pułapkę! — zakrzyknął, przyglądając się z podnieceniem, jak ludzie Alcuiny,
okrążeni, otaczają ochronnym pierścieniem swoją królową i szykują się sprzedać życie jak
najdrożej. — Nie zdołają się długo bronić — stwierdził po chwili, patrząc na pokrywający się
szkarłatem śnieg. — Wygląda na to, że będę musiał odbić ją Odoakowi — zdenerwowany,
przygryzł paznokieć. — A co będzie, jeśli da jej dziecko, nim zdążę go zabić? Źle się dzieje,
czarnoksiężniku.
— Patrz, co będzie się działo teraz, mój panie — odparł Iilma.
Walka ustała równie nagle, jak się rozpoczęła. Punkt widzenia zmienił się, jak gdyby ptak
obrócił łebek. Na pobliskim wzgórzu stał samotny mężczyzna. Wyglądało na to, że krzyczy,
choć obraz był pozbawiony dźwięku.
— A to kto? — rzekł zdziwiony Totila. — Jakiś młodzik? Nie, to dorosły wojownik,
chociaż nie ma brody. Jakiej jest nacji?
— Sądząc po wyglądzie, to Cymmerianin — powiedział Iilma. — Mój naród wiele
kosztuje sąsiedztwo z tym ludem. Cymmerianie mieszkają w górach na południowy zachód
od Hyperborei. Ich bóg nazywa się Crom. Nie znają się na magii, ale są niezrównanymi
wojownikami.
— To moi ludzie są niezrównanymi wojownikami, a ja najbardziej niezrównanym z nich!
— sarknął Totila. — Cóż on tu robi?
— Przyjrzyj się, panie, to bardzo ciekawe.
Obydwaj obserwowali, jak ludzie Odoaka ruszają na spotkanie przybysza.
— Pojedynek! — zawołał z zadowoleniem Totila. — To Agilulf, najlepszy szermierz
Odoaka. Jest rzeczywiście dobry, ale straszny z niego pyszałek.
Obejrzeli pierwszą wymianę ciosów.
— Obydwaj dobrze walczą — orzekł sprawiedliwie Totila. — Teraz wiedzą, ile są warci.
Następne starcie będzie rozstrzygające — przed ich oczami rozegrała się zdumiewająca
wymiana ciosów. Król z emocji aż klepnął się w udo. — Prawdę powiedziałeś,
czarnoksiężniku! To wojownik rzadkiej próby.
Spokojnie obejrzeli końcówkę walki, załadunek poległych na końskie grzbiety i odjazd
cymmeriańskiego przybysza z drużyną Alcuiny. W polu widzenia zostały wreszcie tylko
nieruchome ciała ludzi Odoaka, na które zaczęły powoli opadać płatki śniegu. Obraz na
powierzchni stawu zmętniał i zniknął.
— Tak, Alcuina zyskała nowego szermierza — powiedział Totila, szarpiąc swoją brodę. —
Będę musiał się z nim kiedyś zmierzyć. Od wielu lat nie spotkałem nikogo godnego mojej
stali. Poza tym… — powiódł wzrokiem po swoim płaszczu — brakuje mi jedynie czarnego
skalpu. Grzywa tego dzikusa będzie lepszym kołnierzem od zimowego futra wilka.
— Teraz, gdy przystał do niej ten osiłek, Alcuina stała się jeszcze trudniejszym łupem niż
przedtem — stwierdził Iilma. — Daj sobie z nią na razie pokój, panie, i rusz przeciw
Odoakowi. Stracił dziś wielu ludzi i jest słabszy niż przedtem.
Totila zastanowił się przez chwilę.
— Nie, będzie tak, jak ci powiedziałem wcześniej, czarnoksiężniku. Kiedy ruszę na
południe, muszę być tak silny, że jednym uderzeniem dotrę do granic Zamory i Turanu.
Połknę Odoaka i jego plemię jak pstrąg muchę na powierzchni wody.
Iilma zdawał sobie sprawę, że takie mrzonki wyrastają daleko ponad możliwości nawet
kogoś takiego jak Totila. Na Północy po prostu nie było dość wojowników, by utrzymać i tak
rozległe terytoria dłużej niż kilka lat. Mimo to chciał uczynić Totilę najpotężniejszym
monarchą Północy i był w stanie tego dokonać.
— Jeśli taka jest wola mojego pana, mogę skorzystać z paru znanych mi zaklęć,
pozwalających przywołać uległych mi sprzymierzeńców. Oni z kolei wydadzą rozkazy
Mroźnym Gigantom i pogrzebanym pod śniegami zmarłym.
— Nie obchodzi mnie, jak się do tego zabierzesz — warknął Totila, nie chcąc słyszeć
więcej. — Niech ci się tylko uda. Jeśli utorujesz mi drogę do tej kobiety i uczynisz ją moją
królową, szczodrze cię wynagrodzę. Jak zawsze.
— Stanie się, jak rozkażesz, panie — odparł Iilma. — Wracaj teraz do komnaty tronowej,
do uczty ze swoimi wojownikami. Czeka mnie mnóstwo pracy dziś w nocy oraz jutro za dnia.
Potem zobaczymy…
Totila zostawił Iilmę i wrócił do dworu. Czarnoksiężnik zamieszał wodę laską i zanucił
niesamowitą, zawodzącą melodię. Wokół gaju zaczęło robić się coraz zimniej.
4. WALKA Z UMARŁYMI
Conan obudził się nad ranem, gdy otworzyły się drzwi, wpuszczając do środka lodowaty
podmuch i prawie zamarzniętego wartownika. Mężczyzna zamknął drzwi, podbiegł do
paleniska i wyciągnął zgrabiałe dłonie nad dogasającym żarem. Conan wstał, czujny jak
zawsze. Pozostali wojownicy podnosili się ze swoich legowisk z większym trudem, stękając i
drapiąc się. Tak zimnego poranka wyjście za próg stanowiło zaiste trudne zadanie.
Conan podszedł do paleniska, zastanawiając się, dlaczego zahartowany mieszkaniec
Północy miał takie kłopoty ze zniesieniem parogodzinnej nocnej warty.
— Witaj, Regin — powiedział. — Tak zimno na zewnątrz?
— Idź, sam zobacz! — wydusił z siebie szczękający zębami wartownik.
Conan podszedł do drzwi i uchylił je.
— Na zęby Croma! — zaklął i zatrzasnął je z powrotem. Śnieg przestał padać, lecz na
zewnątrz panował taki mróz, jakiego Conan jeszcze nigdy nie był świadkiem. W oddali
słychać było trzaskanie rozsadzanych przez ziąb pni drzew.
Koło Cymmerianina stanęła otulona w futro postać.
— Otwórz drzwi! — powiedziała władczym tonem Alcuina.
Conan usłuchał. Królowa wyszła na zewnątrz. Barbarzyńcę ogarnął niechętny podziw na
widok obojętności, z jaką znosiła przenikliwy wiatr. Alcuina odwróciła się i zawołała
rozkazująco:
— Wstawajcie, leniwe obiboki! Musimy oporządzić bydło, inaczej zamarznie! Rozpalcie
ognie i zawieście dodatkowe kotary! — Skinieniem dłoni przywołała służącego, który
dołączył do niej, w biegu dopinając kubrak. — Aslauf, wprowadźcie do stajni jak najwięcej
zwierząt i nanieście tyle paszy, ile zdołacie. Nie możemy pozwolić sobie na stratę choćby
jednej krowy czy konia. Zagnajcie też do kurników i stajni wszystkie ptactwo. Jeśli będzie
trzeba, bydło będzie nocować z nami we dworze, dopóki mrozy nie zelżeją. Lepiej pogodzić
się ze smrodem i brudem, niż głodować przez resztę zimy!
— Tak, królowo — odpowiedział sługa i odbiegł, wołając pachołków i niewolników.
Królowa odwróciła się do Conana i skinęła dłonią.
— Chodź, cudzoziemcze, musimy sprawdzić, jak czuje się staruszek.
Przez chwilę Cymmerianin nie mógł pojąć, o kogo jej chodzi, dopiero po chwili
przypomniał sobie o starym czarowniku, Rerinie.
— Zaraz — powiedział i zawrócił w głąb dworu. Moment później wrócił, przypasując
miecz.
— Po co ci on? — zapytała z naciskiem Alcuina.
— Wynajęłaś mnie jako szermierza, pani — odrzekł Conan z bezczelnym uśmieszkiem. —
Bez miecza będziesz miała ze mnie niewielki pożytek.
Królowa poprowadziła Conana do niewielkiej chatki przy murze. Idący z tyłu barbarzyńca
patrzył, jak jej warkocz, gruby jak dziewczęce ramię, kołysze się w rytm kroków. Pod
grubym futrem nie sposób było odgadnąć jej kształtów, lecz stąpała lekko i zgrabnie.
— Staruszek nie spał ubiegłej nocy — powiadomił ją Conan.
— Skąd wiesz?
— Gdy wszyscy położyli się, wyszedłem porozmawiać z wartownikiem. Wracając,
dostrzegłem światło w jego oknie.
— Trudzi się dla mnie przez większość czasu, kiedy nie śpi — odparła. — W odróżnieniu
od wojowników, którzy walczą tylko od wielkiego dzwonu, a resztę czasu spędzają obżerając
się moim jedzeniem, chlejąc moje piwo i przechwalając się swoimi wyczynami.
Conan uśmiechnął się, udając rozbawienie. Królowa nie złagodniała ani trochę. Zastukał w
drzwi chatki. Rerin otworzył prawie natychmiast. Stary czarownik wyglądał, jakby wcale nie
spał, lecz nie sprawiał wrażenia wyczerpanego. Kiwnął Conanowi głową i zwrócił się do
Alcuiny:
— Wejdź, pani. Mam złe wiadomości.
Alcuina weszła do chatki. Nieproszony, Conan poszedł jej śladem. Królowa odwróciła się
gwałtownie.
— Kto ci pozwolił wejść? Zaczekaj na zewnątrz.
— Na Croma! Nie będę odmrażać sobie gnatów na dziedzińcu, gdy ty, pani, będziesz grzać
się przy ognisku czarnoksiężnika. Wynajęłaś wojownika, a nie pachołka!
Złożywszy ramiona na piersiach, oparł się o ścianę. Zaczerwieniona Alcuina wydawała się
gotowa obrzucić go przekleństwami, lecz Rerin położył jej dłoń na ramieniu.
— Niech zostanie, królowo. Myślę, że ten cudzoziemiec bardzo przyda się nam w ciężkich
czasach, które nas czekają.
Królowa natychmiast się uspokoiła.
— Dobrze — stwierdziła i niemal od razu zapomniała o Cymmerianinie. — Co znaczy ta
niespodziewana napaść Mroźnych Gigantów? To nienaturalne.
— Istotnie, nienaturalne, pani. Jestem pewien, że ten mróz sprowadził nasz nieprzyjaciel,
Iilma.
— Kto to taki? — zapytał Conan. Wnosząc z brzmienia imienia, podejrzewał, że jego
właściciel pochodzi z Hyperborei. O żadnym Hyperborejczyku, którego zdarzyło mu się
dotąd spotkać, nie mógł powiedzieć nic dobrego.
Królowa odwróciła się ku barbarzyńcy marszcząc brwi, lecz Rerin wyjaśnił spokojnie:
— To zły czarnoksiężnik, młody człowieku. Oddał się na usługi króla Totili. Zeszłej nocy,
kiedy wyszedłem z dworu po uczcie, wyczułem w powietrzu aurę jego magii. Rozglądałem
się, ale nigdzie nie dostrzegłem jego srok. Wtedy zrozumiałem, że Iilma rzucił czar na samo
powietrze. Wróciłem do siebie i całą noc starałem się pojąć, co on knuje.
— I co odkryłeś? — zapytała Alcuina.
Głęboko zaniepokojony Conan zaklął pod nosem. Nie lubił czarnoksięskich machinacji.
Chatkę starca wypełniały irytujące Cymmerianina atrybuty jego profesji. Z sufitu zwieszały
się pęczki ziół, wszędzie stały dziwaczne naczynia z brązu i szkła oraz wypchane drobne
zwierzęta z gatunków, których nie spotykało się na Północy.
— Jak sama widzisz, pani, obudził Mroźne Giganty. Poza tym knuje jakąś okropność,
której natury jeszcze nie udało mi się pojąć.
— Czy liczy na to, że wymarznie nasze bydło, a ludzie zaczną chorować?
— Nie sądzę, by o to mu chodziło — odrzekł starzec. — Ludzie Totili muszą cierpieć z
powodu srogich mrozów równie dotkliwie jak my. Obawiam się, że zamyślił dla nas coś
znacznie gorszego.
— Muszę się przejść po osadzie. — Alcuina wstała i ruszyła do wyjścia. — Trzeba
przygotować się na kolejną taką noc. Lepiej, żebyś dzisiaj spał razem z nami we dworze. Nie
chcę, by ktokolwiek z moich ludzi spał poza nim, dopóki w nocy czai się zło.
— Ależ, królowo, jeśli mam ci dobrze służyć, muszę…
— Masz być wieczorem w środku — powiedziała Alcuina tonem nie dopuszczającym
sprzeciwu. Stary czarnoksiężnik skinął głową na znak zgody.
Królowa wyszła na zewnątrz, wprost w szpony wichru i zaczęła wydawać polecenia.
Conan podążył za nią, niechętnie przyznając w duchu, że rozkazywała równie pewnie jak
doświadczony wódz. Podczas gdy doglądano zwierząt oraz zbierano opał i paszę, Conan wraz
z trzema innymi wojownikami otrzymał polecenie wyjazdu na przegląd uznających władzę
Alcuiny sadyb i wiosek w puszczy. Mieli dotrzeć najdalej, jak będzie można, ale powrócić
przed zmierzchem. Takie same rozkazy otrzymało kilka innych czteroosobowych grup.
Przeprawa przez zaśnieżone wzgórza i ciemną puszczę Okazała się długa i ciężka. Nadal
panował srogi mróz. Tu i ówdzie widać było sztywne ciała drobnych leśnych zwierząt, które
noc zaskoczyła z dala od legowisk.
— Nie podoba mi się to — powiedział Siggeir, gdy w południe wojownicy zsiedli z koni,
by odpocząć. — Leśna zwierzyna powinna wiedzieć, kiedy nadchodzą silne mrozy.
Widziałem wiele niewczesnych zim, ale nigdy takiej, która zaskoczyłaby zwierzęta.
Conan pokiwał głową, powstrzymując się od wyrażenia własnego zdania.
Gdy wrócili do warowni, słońce zniżało się już za zachodnie wzgórza. Alcuina podeszła do
nich, kiedy zsiadali z koni.
— Większość chłopów w wioskach i samotnych zagrodach zniosła mróz dość dobrze, pani
— powiedział Siggeir. — Dowiedzieliśmy się, że w okolicznych sadybach zamarzło trzech
pilnujących stad pasterzy. Zginęła mniej więcej co dziesiąta sztuka bydła i owiec.
Królowa wysłuchała tych wiadomości z chmurnym wyrazem twarzy.
— Z powodu walki z ludźmi Odoaka i mrozu straciłam ponad stu poddanych. Osłabiło to
nas, lecz dzisiaj wieczorem będziemy lepiej przygotowani.
Na wzmiankę o walce Conan obejrzał się i spojrzał tam, gdzie pod okalającym cały dwór
okapem leżał rząd nieruchomych postaci okrytych cienką warstwą śniegu.
— Nie pogrzebano ich dzisiaj? — spytał.
Alcuina podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.
— Słudzy próbowali wykopać groby, ale ziemia jest już zamarznięta na kamień. Nie
zostaną pogrzebani tej zimy, chyba że czeka nas jeszcze odwilż. Jutro za murem postawimy
im chatę grzebalną. Na pewno tej zimy dołączą do nich jeszcze inni… — mimo
przygnębienia zachowywała spokój. Bezlitosne żywioły i śmierć były nieodłącznymi
towarzyszami mieszkańców Północy.
— Wróciliście ostatni — oznajmiła. — Zamknijcie bramę i oporządźcie konie, a potem
dołączcie do pozostałych we dworze.
Tego wieczora nie było uczty. Na wypadek gdyby srogie mrozy okazały się nie kaprysem
pogody, lecz zapowiedzią ciężkiej zimy, Alcuina nakazała wydzielać racje żywności. Zamiast
pieczonego na rożnach mięsiwa wojownicy musieli zadowolić się chlebem z serem i gorącą
owsianką. Każdy mężczyzna mógł wypić najwyżej trzy kufle piwa.
W dworze było o wiele tłoczniej niż poprzedniego wieczora. Przy ławach w głównej
komnacie, gdzie do tej pory mieli wstęp wyłącznie wolni wojownicy i ich rodziny, siedzieli
teraz także chłopi. Przy wejściu, gdzie umieszczono tych ostatnich, parę sztuk bydła i koni
sprawiło, że atmosfera wewnątrz dworu była wonna i hałaśliwa. Nikt jednak nie narzekał na
smród, ponieważ zwierzęta dawały tyle ciepła co spore ognisko.
Ze względu na srogi mróz nie wystawiono straży. Kazano jedynie paru młodzieńcom
wyglądać na zewnątrz przez dymniki na szczycie budowli. Wydawało się, że to zbędny
środek ostrożności, ponieważ było mało prawdopodobne, że nieprzyjaciel wybierze na napaść
taką noc, lecz Alcuina uparła się, że bez względu na pogodę nie można zaniedbywać
czujności.
Stwierdziwszy, że dwa kufle piwa prawie wcale nie nasyciły jego pragnienia, Conan
założył się o trzeci z jednym z wojowników o to, kto zwycięży w mocowaniu się na rękę.
Cymmerianin wygrał bez trudu i wypił dodatkowy kufel. Po pierwszym wyzwaniu nastąpiły
kolejne i Conan wypił jeszcze sześć kufli, nim ręka zmęczyła się mu na tyle, że został
pokonany przez krzepkiego, rudobrodego chłopa z ramionami jak pniaki. Potem wziął udział
w paru walkach zapaśniczych, rzucając przeciwników na podłogę między pierzchające w
popłochu prosięta i kurczaki.
Trzymając w dłoni ostatni kufel z piwem, Conan przyglądał się z podziwem staremu
wojownikowi, który rzeźbił wspierającą sufit belkę. Mężczyzna najpierw narysował
wyciągniętym z ogniska zwęglonym patykiem szkic rzeźby, przedstawiającej splecione węże
i pędy winorośli. Następnie małym toporkiem wyciosał z grubsza jej zarys, szczegóły zaś
dopracował nożem. Gdy wojownik skończył swe dzieło, Conan przesunął po nim palcami, nie
wyczuwając najmniejszych drzazg. Przez jeden długi zimowy wieczór starszy mężczyzna
wykonał zadanie, które zabrałoby tydzień zamorańskiemu snycerzowi, mającemu do
dyspozycji cały warsztat pełen wyszukanych narzędzi. Pochwalony przez Conana, wojownik
jedynie kiwnął głową i rzekł:
— Pomaluję ją jutro, jeżeli znajdę barwniki.
Cały wieczór na twarzy Alcuiny widniał wyraz posępnej determinacji. Wiedziała, że
zrobiła wszystko, co mogła, by zapewnić swoim poddanym bezpieczeństwo. Conan próbował
ją bez powodzenia pocieszyć.
— Dbaj o swój miecz i ćwicz ramię, Cymmerianinie. Możesz niedługo ich potrzebować —
powiedziała mu.
— Moje ramię jest zawsze gotowe na twoje usługi — odparł. — Którego z wrogów się
obawiasz?
— Módl się, żeby nigdy nie było ci dane zaznać królewskich zmartwień, Cymmerianinie.
Być może dzisiaj udało mi się ocalić mój lud przed długą, ciężką zimą, ale inni władcy
pewnie nie okazali się tak przewidujący. Jeśli mrozy utrzymają się, moi sąsiedzi zaczną z
głodu napadać na tych, którzy zadbali o zapasy jedzenia i paszy.
— Tak, pani, masz całkowitą rację. — Conan pokiwał głową. — Królowanie nie polega
tylko na toczeniu bitew i rozpieraniu się na tronie z pucharem wina w garści.
Wkrótce Alcuina rozkazała zgasić pochodnie. Czuwający młodzieńcy mieli pozostać na
swoich miejscach, a palenisko obłożono na noc kamieniami. Dorzucono zwierzętom paszy i
ludzie pokładli się do snu. Alcuina udała się do swojego alkierza za gobelinem. Wkrótce w
całym dworze rozlegało się donośne chrapanie leżących pokotem mieszkańców.
Conan przebudził się w jednej chwili, usłyszawszy krzyk czuwającego przy dymniku
chłopaka.
— Ktoś stoi na zewnątrz!
W głosie młodzieńca brzmiało przerażenie. Conan wytoczył się ze swojego legowiska i
chwycił miecz. Rozległo się walenie do drzwi.
— Nie otwierajcie! — zawołał. Budzący się ludzie postękiwali, przeciągali się,
wykrzykiwali pytania.
— Dorzućcie drew do ognia! — Przepędziwszy kopniakiem prosię, które stanęło mu na
drodze, wspiął się po niezgrabnej drabinie i dołączył do czuwającego chłopaka. — Którędy
się tu dostali? — zapytał, wychylając się na zewnątrz.
— Musieli przejść przez mur — odrzekł młodzieniec. — Pilnowałem bramy, ale tamtędy
nikt nie wszedł.
Poniżej Conana kilkunastu mężczyzn waliło w drzwi pniem drzewa. Cymmerianin ze
zdumieniem stwierdził, że ich głowy i ramiona są pokryte śniegiem.
— Jest ich tylko tylu? — zapytał zdumiony.
— Brama! — krzyknął chłopak, wyciągając rękę.
Conan zobaczył, że dwóch napastników mocuje się z zapierającą ją belką. Cymmerianin
odwrócił się.
— Schodzę na zewnątrz! — krzyknął. — Gdy tylko zbierzecie broń, idźcie za mną, ale
przez dymniki! Niech drzwi zostaną zamknięte, a chłopi niech zabarykadują je ławami i
wszystkim, co znajdą! — Jeszcze raz spojrzał na ludzi starających się wybić drzwi z
zawiasów.
— Chyba tam nie zejdziesz, panie? — zapytał przerażony chłopiec.
— Wcześniej czy później człowiek musi się czymś zająć, aby zarobić na chleb —
stwierdził filozoficznie Conan i prześlizgnął się przez otwór dymnika, pobalansował przez
chwilę i skoczył. Trzymał miecz z dala od ciała, by nie nadziać się na niego w razie upadku,
lecz wylądował pewnie na ugiętych nogach. Ponieważ nie miał tarczy, chwycił oburącz
rękojeść miecza i krzyknął do napastników:
— Wytrzymała z was banda, skoro wyprawiliście się na nas w taką noc! Kto was wysłał?!
Jeden z atakujących obrócił się ku niemu. Krew w żyłach Conana stała się zimna jak
mroźne powietrze. Mężczyzna miał wywrócone w górę oczy tak, że widać było tylko białka.
Poruszał się sztywno, chrzęszcząc przy każdym ruchu. Przez porozpruwane odzienie widać
było ziejące rany inkrustowane zamarzniętą krwią. — Na Croma, to trupy! — zaklął Conan.
Nieboszczyk pomaszerował w jego stronę. Mimo niejakiej sztywności jego ruchy były
szybkie i pewne. Pozostali dalej monotonnie walili kłodą w drzwi.
Żywi czy umarli, Conan znał tylko jeden sposób radzenia sobie z przeciwnikiem. Gdy
nieboszczyk zbliżył się do mego z rozcapierzonymi dłońmi, barbarzyńca rąbnął go z całej siły
mieczem w bok. Miał wrażenie, jak gdyby uderzył w drewno. Miecz wbił się w zmrożone
mięśnie i trzewia, obsypując Cymmerianina zamarzniętymi kryształkami krwi. Trup jak
gdyby tego nie zauważył. Zacisnął ręce na szyi Conana i zaczął go dusić.
Conan puścił miecz i rozpaczliwie chwycił nadgarstki napastnika. Zimne palce zaciskały
się nieugięcie, odcinającej mu dopływ powietrza. Conan został rzucony na kolana. Kręciło mu
się w głowie, rysy powstałego z martwych truchła pozbawione były wszelkiego wyrazu, belka
rytmicznie łomotała w drzwi dworu. Wreszcie Conanowi udało się najpierw odłamać kciuki,
a potem po kolei resztę palców nieboszczyka. Trup zaczął tłuc go po głowie kikutami rąk.
Drzwi poddawały się pod naporem ciosów.
Conan sięgnął po swój miecz. Zaczął siec zamarzniętego trupa rozpaczliwymi ciosami, aż
głowa nieboszczyka odpadła z karku. Dwoma następnymi ciosami udało się mu odrąbać
jedno ramię. Siekące krwawy lód ostrze miecza szybko tępiało.
— To chodzące trupy! — wrzasnął. — Bierzcie topory i maczugi, miecze tu na nic!
Zdał sobie sprawę, że koło niego stoi ktoś gapiący się z osłupieniem na ożywione zwłoki.
— Hrulf! — powiedział wojownik. — To był mój przyjaciel, Hrulf, ale zginął w zasadzce
dwa dni temu!
— Jakiś czarnoksiężnik ożywił poległych, których nie zdołaliśmy pochować! — krzyknął
Conan. — Zabijcie ich jeszcze raz, bo wymordują nas wszystkich!
Zaczął siec jednego z walących belką nieboszczyków w chwili, gdy drzwi ustąpiły. Koło
niego pojawiło się więcej żywych wojowników. Przez dymniki rzucano pochodnie, by
oświetlić pole walki. Conan ujrzał, jak jeden z trupów powala na ziemię młodego wojownika
i rozszarpuje mu twarz sztywnymi palcami.
Gdy drzwi puściły, wewnątrz wybuchło istne szaleństwo.
Kobiety i dzieci piszczały, a zagłuszał je oszalały ryk zwierząt czujących, że dzieje się coś
niesamowitego. Wojownicy po kilku walili w trupy toporami i pochodniami, powoli
odłupując od napastników kawały zamarzniętego mięsa.
— Brama! — rozległ się krzyk.
Odwróciwszy się, Conan zobaczył, że wierzeje się otwierają.
— Biegnijcie zamknąć bramę!
Obok Conana pojawiła się Alcuina. Jej oczy błyszczały dziko, a zimny wiatr rozwiewał jej
włosy.
— Wracaj do środka! — warknął. — Poradzimy sobie z nimi!
Nie czekając na jej odpowiedź, Cymmerianin ruszył biegiem w stronę bramy. Chociaż
wrogowie byli martwi, wyglądało na to, że można ich zabić jeszcze raz. Stanął w miejscu,
gdy ujrzał wpadającą przez wrota hordę. Na dziedziniec wtargnęła zgraja pokaleczonych
trupów. Niektórym brakowało rąk lub nóg. Oczodoły mieli zapchane lodem, śnieg przetykał
ich brody i wypełniał szeroko otwarte usta. — Ludzie Odoaka! — krzyknął Conan. —
Polegli, których pozostawiliśmy po bitwie!
Rzucił miecz i schwycił ciężki kamień, który odpadł z pradawnego muru. Napiąwszy
mięśnie, cisnął nim w najbliższego z chodzących nieboszczyków. Truchło zwaliło się z
chrzęstem i zaczęło wić przygniecione głazem. Rozglądając się za jeszcze jednym
kamieniem, Conan ujrzał, jak chłop, z którym siłował się wcześniej na rękę, gruchocze innego
trupa kamiennym młotem.
Kto mógł, walczył czym się dało z niesamowitymi napastnikami. Conan dziękował bogom,
iż po walce odebrano broń poległym ludziom Odoaka. Usłyszał za plecami rozpaczliwy
krzyk. Obejrzawszy się, ujrzał ze zgrozą, że Alcuina wije się w objęciach jednego z upiornych
trucheł. Po chwili królowa zemdlała, a nieboszczyk przerzucił ją sobie przez ramię i zaczął
uciekać.
Z nieludzką szybkością trup pognał w stronę bramy. Jego towarzysze powoli przegrywali
walkę z żywymi. Oszalały ze strachu byk wyrwał się na dziedziniec, nadział na róg jednego z
nieboszczyków i machnąwszy łbem, cisnął go na dach dworu. Zrywając się do biegu, Conan
dostrzegł jeszcze, jak jakiś chłopiec oblewa trupa rozgrzanym tłuszczem, a drugi podpala go
pochodnią.
— Doskonały pomysł! — krzyknął mijając ich.
Za bramą Cymmerianin ujrzał, że truchło ze swoim brzemieniem biegnie przez pełne
sterczących głazów pole na zachód, w stronę puszczy. Conan popędził za nim, zdumiewając
się, jak nieboszczyk mający w żyłach lód zamiast krwi jest w stanie poruszać się tak szybko.
Oddech pędzącego Cymmerianina tworzył za nim smugę pary, czarne włosy rozwiały się w
pędzie. Zwykły człowiek pewnie ślizgałby się po śniegu lub potykał w słabej poświacie
księżyca, jednak Conan wychował się w górach tak zdradliwych, że teraz czuł się jak na
gładkiej łące w letnie południe.
Dotarłszy do kamiennego kręgu posrebrzonego światłem księżyca, nieboszczyk zatrzymał
się, jakby wyczuwając bliskość Conana. W chwili gdy się odwrócił, Cymmerianin schwycił
Alcuinę. Połowa szat królowej została w ręku truchła, lecz Conanowi udało się wydrzeć mu
królową. Spiesznie złożył półprzytomną Alcuinę na śniegu i obrócił się, by stawić czoło
nieboszczykowi, przy którym wszystkie inne wyglądały prawie normalnie. Głowa tego trupa
była rozszczepiona na połowy. Ze szczeliny wystawały zamarznięte zwoje mózgu. Do
policzków przymarzły gałki oczne, wybite z oczodołów śmiertelnym ciosem.
— Agilulf! — jęknął Conan.
Nieboszczyk zaatakował. Conan był bez broni. Nigdzie w pobliżu nie widział
odpowiedniego kamienia. Gdy wyciągnęła się ku niemu rozcapierzona dłoń, chwycił ją w
nadgarstku, starając się wyłamać staw. Truchło objęło go w pasie kikutem lewego
przedramienia. Cymmerianin nie mógł pewnie uchwycić twardego, zamarzniętego ciała.
Dobrze przynajmniej, że rozrąbane szczęki nie mogły go ugryźć.
Chwiejąc się i przestępując z nogi na nogę, każdy z walczących starał się zgnieść
przeciwnika w morderczym uchwycie. Trup walczył równie przebiegle jak żywy człowiek.
Obdarzony niesamowitą siłą, z rozpędu pchnął Conana na jeden z głazów. Barbarzyńcy
gwiazdy zawirowały przed oczami, jednak to natchnęło go pewną myślą. Skoro nie mógł
uderzyć nieboszczyka kamieniem, może zdoła rzucić nieboszczykiem o kamień?
Zataczając się i szarpiąc za ręce, dwaj zapaśnicy posuwali się w stronę zwalonego
kamiennego obelisku, skalnego strażnika minionych wieków. Conan przesunął ramię i zrobił
krok w tył, zyskując chwilę na uwolnienie drugiej ręki i schwycenie nogi nieboszczyka.
Napinając ścięgna do granicy zerwania, dźwignął przeciwnika nad głowę i cisnął o obelisk.
Rozległ się chrzęst licznych złamań. Trup przez chwilę leżał nieruchomo, po czym zaczął się
podnosić. Conan uniósł go raz jeszcze i z nieartykułowanym okrzykiem ponownie rzucił na
skałę. Tym razem dochodzący ze środka zwłok chrzęst był znacznie głośniejszy, jednak
truchło wciąż się poruszało. Z nadludzkim wysiłkiem Conan po raz trzeci wzniósł je nad
głowę. Miał wrażenie, że podnosi worek kamieni. Jedynie zbroja utrzymywała w kupie
zgruchotane zwłoki Agilulfa.
— Zdychaj na dobre, niech cię Crom przeklnie! — krzyknął i jeszcze raz cisnął szczątkami
człowieka o kamień. Po tym uderzeniu nieboszczyk ani drgnął. Teraz nawet medyk miałby
kłopot ze stwierdzeniem, że niegdyś był to człowiek.
— Cóż, Agilulfie, nie zdołałeś mnie zabić za życia — powiedział Conan, odzyskawszy
dech. — Myślałeś, że uda ci się to po śmierci?
— Zabiłeś go dwukrotnie — rozległ się głos Alcuiny. — Musisz go jeszcze obrażać?
Odwróciwszy się, Conan stwierdził, że drżąca królowa wspiera się o jeden z głazów.
— Ze wszystkich władców, którym służyłem, ciebie najtrudniej zadowolić — prychnął
zirytowany. — Jesteś ranna?
— Jestem cała obolała, ale chyba nic nie jest złamane — drżącymi dłońmi ściskała fałdy
poszarpanego odzienia, odsłaniającego większą część dużej piersi i gładkiego uda, niż sobie
tego życzyła. Mimo to zachowywała się z dumą, pozornie nie zważając na mróz. — Doszłam
do siebie, gdy walczyłeś z trupem Agilulfa. Widziałam całą walkę. Myślę, że dobrze
zrobiłam, biorąc cię do siebie na służbę.
— Na Croma, myślałem, że nigdy nie doczekam się tych słów! — odparł.
— Twoje dzieło jeszcze nie jest skończone, szermierzu. Obawiam się, że była to tylko
potyczka rozpoczynająca wojnę.
— Chodźmy, pani — ponaglił ją Conan. — Wracajmy do dworu, zobaczmy, jakie są straty
i kto zginął. Chociaż pokonaliśmy te stwory, możemy jeszcze zamarznąć.
— Masz rację — powiedziała. Nagle zatoczyła się, a poszarpane szaty odsłoniły zsiniałe
ciało. Conan wziął ją na ręce. Nie sprzeciwiała się.
Po przejściu kilkudziesięciu kroków zobaczyli ognie palące się wokół dworu, lecz nie
wyglądało na to, by płonął sam dwór. Przynajmniej mieli jeszcze dach nad głową. Gdy
przeszli przez bramę, przywitały ich radosne okrzyki.
— Myśleliśmy, że zginęłaś, pani — trajkotał z ulgą roztrzęsiony Rerin. — Wszyscy
byliśmy tak zajęci, że nie zauważyliśmy twojego zniknięcia, dopóki nie wytłukliśmy tych
upiorów. Szukaliśmy cię, ale nie mogliśmy znaleźć, dopiero jakiś chłopak powiedział nam, że
widział, jak jeden z potworów ucieka z tobą na ramieniu, a Cymmerianin rzucił się za nim w
pościg. Mieliśmy już wyruszyć na poszukiwania.
— Zabiliście wszystkich? — zapytała Alcuina.
— Tak. Trzeba było trochę czasu i po paru ludzi na każde truchło, ale poradziliśmy sobie.
— Jeden nieboszczyk został w wielkim kamiennym kręgu. Cudzoziemiec zabił go gołymi
rękami — przez tłum przeszedł szmer podziwu. — Niech paru ludzi go tu przyniesie —
ciągnęła Alcuina. — Ułóżcie wielki stos drewna za murem. Musimy spalić wszystkie trupy.
Ilu ludzi straciliśmy tej nocy?
— Dwóch wojowników i trzech chłopów, pani — odpowiedział Siggeir. — Gdyby
Cymmerianin nie zaatakował ich od razu, straty byłyby znacznie większe.
— Owszem, nieźle sobie radził — rzekła z roztargnieniem królowa. — Zbierzcie jak
najwięcej drewna. Chcę, żeby z trupów zostały tylko popioły, a te macie rozsypać.
— Robi się cieplej — zauważył Conan. Zerwał się powiew, który kiedy indziej zostałby
uznany za zimny, lecz po dwóch ostatnich dniach wydawał się ożywczo ciepły.
— Istotnie — rzekła Alcuina i zwróciła się do czarnoksiężnika: — Co o tym sądzisz?
— Teraz jest jasne, o co chodziło Iilmie. Sprowadził na nas silny mróz, żebyśmy nie mogli
pochować zabitych. Wykorzystał ich, by zaatakowali nas i wpuścili truchła ludzi Odoaka.
— Wybierzmy się z wizytą do króla Totili — rzekł Conan. — Mam wielką ochotę zabić
tego Iilmę.
— Najpierw musimy zrobić porządek tutaj — odparła Alcuina. — Gdy naprawimy drzwi i
pozbędziemy się trupów, naradzimy się, co robić dalej. Do roboty!
Przez resztę nocy porządkowano pobojowisko. Kobiety zajęły się dworem, a wojownicy i
chłopi ścinali w lesie drzewa na stos całopalny. Pnie i gałęzie zwieziono zaprzęgami koni i
wołów, i zwalono je na wielki stos tuż za murami, po czym oblano go resztą tłuszczu, który
został w spiżarni. Na stos zrzucono wszystkie zwłoki, pospołu swoich i wrogów, a nawet
zwierzęta, które zginęły w zamieszaniu. Słońce było już wysoko, gdy podłożono ogień. W
płomienie wrzucono również broń poległych wojowników.
— Patrzcie! — powiedział Rerin, gdy słup ognia strzelił w bezchmurne niebo. Stary
czarownik wyciągnął w górę węźlastą dłoń. Wysoko nad nimi kołowały dwie sroki.
5. SZTUKA CZARNOKSIĘSKA
— Iilma, zawiodłeś mnie — powiedział złowieszczo Totila.
— To nie ja cię zawiodłem, ale umarli — czarownik wzruszył ramionami pod płaszczem
ze skór reniferów.
— Nie spodziewałem się wiele po umarłych, czarowniku — powiedział król, ledwie
hamując gniew. — Od swojego czarownika oczekuję zwycięstw, nie wymówek. Najpierw
ściągnąłeś na nas nienaturalne mrozy, które kosztowały mnie wiele bydła i chłopów, potem
twoja armia nieboszczyków nie zdołała wypełnić swego zadania.
Obydwaj siedzieli w głównej komnacie dworu Totili. Nieco dalej wojownicy świętowali
przeminięcie srogich mrozów. Iilma wstał i rzekł wyniośle:
— Jeśli nie życzysz sobie, panie, nadal korzystać z moich usług, przyjdzie mi szukać
chleba u innego monarchy.
— Och, siadaj, Iilma — odrzekł pojednawczo Totila. — To jasne, że musimy wymyślić
lepszy plan. W każdym razie nie taki, który zrujnuje całe królestwo. Czy ci się to podoba, czy
nie, król żyje zarówno z mieczy, jak i z pługów. Nie przychodziło mi to do głowy, gdy
dowodziłem tuzinem ludzi, ale strata wołu potrafi zaszkodzić władcy tak samo jak śmierć
wojownika. Nawet parobkowie mają swoją wartość — przegarnął upierścienionymi palcami
bujną rudą brodę. — Jak możemy naprawić ten błąd?
— Panie, pozwól mi się nad tym zastanowić — odparł Iilma. — Znane mi są tajemnice,
które być może udzielą odpowiedzi na to pytanie. Pozostaję w przyjaźni z pewnymi potęgami.
Pozwól mi przywołać je i zasięgnąć ich rady. Czy zezwolisz mi oddalić się do mojej pracy?
— Zezwalam — rzekł łaskawie Totila.
Przy akompaniamencie grzechotu swoich ozdób czarownik wyszedł z dworu. Na tę chwilę
wojownicy jak zawsze ucichli, po czym z powrotem zabrali się do gry w kości i zapasów.
Król Totila pogrążył się w ponurych myślach. Od czasu do czasu gładził palcami skalpy
zabitych własnoręcznie wodzów plemion i wojowników.
W tym samym czasie królowa Alcuina naradzała się ze swoimi wojownikami i
czarnoksiężnikiem.
— Co możemy zrobić, by zaradzić niebezpieczeństwu? To jasne, że Totila zniszczy nas,
jeśli pozostaniemy bezczynni.
— Ilu wojowników może zebrać król Odoak? — zapytał Conan.
— Parę setek, jeśli roześle wici do wszystkich — odparła. — Więcej niż ja. Dlaczego
pytasz?
— Można by sprzymierzyć się z nim i wspólnie pokonać Totilę. Skorzystalibyście na tym
oboje.
Wypił do dna kufel i wyciągnął rękę, by napełniono go ponownie. Po ustąpieniu
koszmarnych mrozów Alcuina zrezygnowała z wydzielania żywności.
— Wiem dobrze, jaka byłaby cena takiego przymierza! — powiedziała zapalczywie
królowa. — Nie wejdę do łoża tego wieprza, choćby dawał mi dwie dziesiątki królestw!
— Czyli ta możliwość nie wchodzi w grę — mruknął Conan.
— Obawiam się, że następny atak również nastąpi przy użyciu czarów — włączył się do
rozmowy Rerin. — W końcu po co Totila miałby narażać swoich ludzi, skoro ma Iibnę?
— Czy nie ma żadnego sposobu, żeby zabić tego czarownika? — zapytał Siggeir.
— Jestem za tym — powiedział Conan. — Powiedzcie mi tylko, gdzie znaleźć tego
zaklinacza, a sam się nim zajmę. Musi przecież gdzieś sypiać. Zazwyczaj nie zabijam
bezbronnych ludzi, ale ktoś, kto ożywia zmarłych, nie zasługuje na litość ani sprawiedliwość.
— Co o tym myślisz, Rerin? — zwróciła się do czarownika Alcuina. — Czy Conan
mógłby wytropić Iilmę i zabić go? Nie zawahałabym się wydać takiego rozkazu.
— Żaden czarnoksiężnik tak potężny jak Iilma nie osiągnąłby swojej potęgi, nie potrafiąc
dbać o swe bezpieczeństwo. — Rerin, pokręcił głową. — Na pewno otaczają go jacyś
niewidzialni strażnicy. Przede wszystkim służą mu sroki. Nawet teraz mogą obserwować nas,
schowawszy się pod okapem dworu. — Głowy wielu z zebranych zwróciły się w górę, a
liczne rozszerzone oczy poczęły przepatrywać okoliczne cienie.
— Jeśli nie sroki, to coś innego z pewnością ostrzegłoby go o zbliżaniu się zabójcy,
choćby ten był nie wiem jak przebiegły i zręczny.
— Na Croma! — wybuchnął Conan, waląc kuflem w stół. — To tylko śmiertelnik! Musi
być jakiś sposób, by sobie z nim poradzić.
Nikt jednak nie potrafił mu powiedzieć, jak to zrobić.
Czarnoksiężnik Iilma szedł przez porośnięte lasem wzgórza. Nad nim kołowały jego sroki,
czujnymi, migoczącymi ślepkami wypatrując zasadzki. Iilma nie zważał na śnieg i chłód.
Była znów wczesna zima. W sakwie przy pasie miał trochę jedzenia. Niczego więcej nie
potrzebował. Dla maga potrzeby ciała stanowiły najmarniejszą z trosk.
Dziesięć lat wcześniej przybył w te strony, przepędzony z Hyperborei przez zazdrosnych
rywali. Mógł podążyć do bogatych królestw Południa, jednak był niedościgłym mistrzem
północnej magii, opierającej się na mocach śniegów i puszcz, na znajomości natury Mroźnych
Gigantów, mgieł oraz duchów zamieszkujących kamienie, drzewa i wodę. Na Południu
królowała równie pradawna magia innych bogów, w której główną rolę odgrywał wąż Set.
Moc Iilmy mogłaby okazać się tam znikoma, a był zbyt stary, by uczyć się nowej sztuki
czarnoksięskiej. Dlatego też przywędrował do tej krainy skłóconych ze sobą, maleńkich
państewek, postanowiwszy podporządkować sobie jednego z monarchów. Totila był silny i
gwałtowny, ale rozumiał, że ma powód narażać ludzi i nadwerężać kiesę, gdy jego cele mogą
być osiągnięte za pomocą magii. Był doskonałym narzędziem w rękach Iilmy. Czarnoksiężnik
zamierzał uczynić Totilę największym z królów Północy, a samemu zostać najpotężniejszym
w tych stronach magiem. Pomniejsi czarownicy w rodzaju Rerina nie mogli go powstrzymać,
gdyż obawiali się zadać z naprawdę wielkimi potęgami.
Trzeciego dnia wędrówki Iilma dotarł na martwe wrzosowisko. Roślinność, która nie
wyginęła, była karłowata i powykręcana w kształty nieprzyjemne dla ludzkiego oka. Iilma
przybywał tutaj dwa, trzy razy do roku po zioła, których nie można było znaleźć nigdzie
indziej. Prawie wszystko, co tu rosło, miało przydatne dla niego właściwości. Tym razem
jednak Ilma nie szukał magicznych roślin. W miarę jak zagłębiał się we wrzosowisko,
roślinność stawała się coraz nędzniejsza, aż w końcu całkowicie zniknęła. Popękana,
zamarznięta ziemia przypominała dno wyschniętego w czasie suszy jeziora. Nad pustkowiem
górował regularny okrągły kopiec otoczony murem z pojedynczą wąską bramą. Bardzo
przypominał ten, na którym królowa Alcuina wybudowała swój nowy dwór. Wspierając się
na kosturze, Iilma wdrapał się na sam wierzchołek.
Ze szczytu kopca mag rozejrzał się po okolicy. Widać było wyłącznie popękaną równinę,
przez którą tu dotarł. Wzgórza i lasy ginęły w oddali w falującym oparze. Prawa perspektywy
nie zawsze jednak obowiązywały w tym miejscu.
Na szczycie znajdowała się prymitywna, przypominająca ul chata zbudowana z głazów
ułożonych bez zaprawy. Nakazawszy srokom pozostać na zewnątrz, Iilma wszedł do chaty
przez niskie drzwi. Wnętrze było ciemne i pachniało wilgocią. Czarownik rzucił zebrany po
drodze chrust i szybko rozpalił ogień. Płomienie oświetliły stożkowatą pustą izbę o podłodze
z ubitej gliny. Iilma wrzucił do ognia przedmioty wyjęte z sakwy: kości, pióra, skrzepy krwi i
pewne rośliny, zerwane na niesamowitym wrzosowisku. W izbie zbierały się kłęby gęstego
dymu. W suficie nie było dymnika, a z powodów właściwych tylko temu miejscu dym nie
uchodził także przez wejście. Iilma głęboko wdychał mętne opary. Kołysząc się w tył i w
przód, zaczął śpiewać zaklęcia, co jakiś czas rozgarniając ognisko kosturem. W rytm śpiewu
monotonnie potrząsał grzechotką z dyni. Stopniowo tracił świadomość. Dym i kamienne
ściany stały się nierealne i Iilma znalazł się w świecie duchów.
Nie wiedział, w którym miejscu tego niesamowitego królestwa pojawi się tym razem. W
odróżnieniu od ziemskich państw, mających stałe granice, światy ludzi i duchów sąsiadowały
ze sobą na innych zasadach. Czarnoksiężnik wielokrotnie wkraczał do świata duchów, jednak
nigdy nie trafiał w to samo miejsce. Tym razem znalazł się na zalanej światłem zmierzchu
bezkresnej równinie, nad którą poczęły pojawiać się nie znane ludziom gwiazdozbiory. Na
horyzoncie majaczyły zwaliste góry, sprawiające niepokojące wrażenie, że powoli się
poruszają. Siedząc na środku równiny, Iilma dalej śpiewał zaklęcia i potrząsał grzechotką.
Wciąż widział przed sobą płomienie ogniska, jednakże drewno i dym zniknęły.
Po pewnym czasie zgromadziły się wokół niego stworzenia o napawających zgrozą,
wychudłych ciałach. Ich wielkie, rozjarzone ślepia i długie zęby majaczyły w półmroku. Palce
o licznych stawach kończyły się zakrzywionymi pazurami. Ich oczy płonęły żądzą krwi,
jednak żadne z nich nie odważyło się wkroczyć w krąg światła rzucanego przez niewielkie
ognisko. W końcu pierzchnęły, przepłoszone przez coś znacznie większego.
Jedno spojrzenie na istotę, która przybyła na spotkanie z Iilmą, wystarczało, by stwierdzić,
że jest ona przesiąknięta złem. Miała rozdęte ciało i oblicze przypominające pysk ropuchy, na
którym malował się wyraz złośliwości. Trędowatą, zwieszającą się luźnymi fałdami skórę
pokrywały naroślą przypominające brodawki. Potwór przycupnął przed czarownikiem,
wyczekując, aż ten skończy wypowiadać zaklęcia.
— Czego sobie życzysz? — zapytał w końcu syczącym głosem, w języku znanym
wyłącznie czarownikom i demonom.
— Mam wroga — odparł Iilma. — Prócz tego mój pan pragnie zdobyć pewną kobietę.
Życzę sobie, byś zajął się moim przeciwnikiem i postarał się, bym mógł złożyć tę kobietę w
darze mojemu królowi.
— Ta kobieta to królowa? — zapytał potwór.
— Tak, ale ona nie jest dla ciebie! Musisz dostarczyć mi ją żywą i nietkniętą! Pamiętaj o
pakcie, który zawarliśmy wiele lat temu.
Stwór popatrzył na Iilmę z odrażającym rozbawieniem i odparł:
— Dotrzymam umowy. Pokaż mi ją.
Płomienie ogniska utworzyły szeroki wir, przypominający leśny staw. Zaczęły się w nim
tworzyć obrazy. Najpierw pojawił się widziany z lotu ptaka dwór Alcuiny.
— Od połowy lata królowa przeniosła się do nowej siedziby, pomiędzy kamienie umarłych
— powiedział Iilma.
— Niemądrze wybrała sobie miejsce na domostwo — rzekł demon z szyderczą uciechą. —
Od wielu obrotów niebios ta równina jest przedsionkiem naszego świata.
Płomienie zawirowały ponownie i ukazał się obraz Alcuiny. Królowa Cambres siedziała w
swojej komnacie. Zsunięta do bioder suknia ukazywała idealne kształty górnej połowy ciała.
Służka rozczesywała bujne rudopłowe włosy królowej, opadające wspaniałymi kaskadami na
białe ramiona. Alcuina wyglądała na zamyśloną, ale nie sposób było odgadnąć, co zaprząta jej
głowę. Mówiła coś, czego nie było słychać.
— Według poglądów panujących wśród ludzi, królowa jest piękna — powiedział Iilma. Po
chwili pojawił się obraz czarownika Rerina. Starzec stał na murze, przy palisadzie i patrzył
przed siebie. — Oto mój wróg. To czarownik, lecz jego moc jest znikoma w porównaniu z
moją, bowiem nie zawarł umowy z tobą.
— Nie będę miał z nim kłopotów — powiedział znudzony demon. Po chwili obok Rerina
pojawił się ktoś inny: wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o rozpuszczonych czarnych
włosach. — Kto to taki? — spytał potwór.
— Nowy wojownik Alcuiny — odparł Iilma. — Zwykły łowca przygód, nikt ważny.
Demon spojrzał na Iilmę z uśmiechem tak okropnym, że nawet zahartowany czarownik
przez chwilę czuł strach. Potwór wyciągnął pazur, wskazując Conana.
— Tego człowieka otacza aura przeznaczenia.
Iilma przyjrzał się, ale nie dostrzegł w Cymmerianinie niczego niezwykłego. Wzruszył
ramionami.
— Przeznaczenie wzywa wielu, lecz przeważnie giną, nim zdołają je wypełnić.
Czarownik, któremu potajemnie się przyglądali, podniósł głowę i popatrzył prosto na nich.
Wyciągnął dłoń, a czarnowłosy mężczyzna podążył wzrokiem za jego gestem, schwycił
opartą o palisadę włócznię i cisnął ją w górę. Broń poszybowała pozornie wprost ku nim, lecz
w chwilę później pole widzenia zmieniło się i stracili z oczu obu mężczyzn. Iilma uśmiechnął
się lodowato.
— Ten błazen Rerin nauczył się strzec przed moimi srokami.
— Uprowadzimy całą trójkę: królową, czarnoksiężnika i wojownika.
— Musisz zabić czarnoksiężnika. Wojownika… — Iilma i machnął lekceważąco ręką. —
Z nim możesz zrobić, co ci się podoba, ale królową musisz mi dostarczyć nietkniętą.
Oczywiście, jej umysł dozna niewielkiego uszczerbku wskutek tego, czego doświadczy, ale
mojego pana obchodzi wyłącznie jej ciało, rodowód i zdolność wydania zdrowego
spadkobiercy.
— Nie ucierpi pod żadnym z tych względów — zapewnił go demon. — Będę potrzebował
czasu, by to przygotować. Dam ci znać we śnie, kiedy będziesz mógł ją odebrać. Przybądź
wówczas w to samo miejsce co teraz i wykonaj te same rytuały. Przekażę ci ją zgodnie z
naszym paktem.
— Niech się tak stanie — powiedział Iilma.
Jednym gestem mag zgasił płomienie i znalazł się z powrotem w kamiennej chacie przed
zimnym popiołem ogniska. Na zewnątrz słychać było skrzeczenie dwóch srok.
Conan, pełniący straż tego wieczora, zadumany spoglądał na pola kamiennych kręgów.
Nie podobało mu się to miejsce. Zdążył polubić swoich nowych towarzyszy i nie mógł też
zaprzeczyć, że Alcuina jest dobrą władczynią, jednak widok tajemniczych ruin wprawiał go w
przygnębienie. Na pewno nie ludzie zbudowali te olbrzymie bramy z nadprożami z
kamiennych płyt. Cymmerianin nie wyobrażał sobie, jak można było podnieść tak ogromne
głazy. Był przekonany, że przycupnięte w wyniosłym milczeniu kamienne obeliski są
nawiedzane przez duchy swych budowniczych. Stary Rerin zgadzał się z nim, lecz Alcuina
upierała się, że Cambrejczycy potrzebowali mocnych murów, ponieważ byli znacznie słabsi
od otaczających ich ze wszystkich stron nieprzyjaciół.
Zaczął padać śnieg i Conan skrył się pod niewielkim zadaszeniem nad bramą. Wiata nie
ograniczała widoku na równinę. Usłyszawszy, że ktoś wchodzi po drabinie, Conan obrócił się
na pięcie. Ku jego wielkiemu zdziwieniu okazało się, że dołączyła do niego Alcuina we
własnej osobie.
— Dobry wieczór, pani — powiedział, cofając dłoń z rękojeści miecza.
— Nerwowy jesteś, skoro sięgasz po miecz nawet przeciw komuś, kto przychodzi od
dworu — rzekła.
— Nie dożyłbym dzisiejszego dnia, gdybym oceniał, kto jest przyjacielem, a kto nie, po
kierunku, z którego przybywa. Kiedyś mój dowódca nakazał mi dodatkową wartę, ponieważ
nie okrzyknąłem go, gdy pełniłem straż. Zapamiętałem tę lekcję, i być może była to jedyna
sensowna nauka, której udzielił mi oficer armii Południa.
— Rzadko się zdarza, bym o tej porze nie przyłapała swoich wartowników na spaniu. Jak
twoi południowi oficerowie radzili sobie ze śpiącymi strażnikami?
— To zależy. Niektórzy ich wieszali, inni zadowalali się chłostą. Nie radzę jednak, pani,
byś korzystała z tych sposobów. Wojownicy z Północy nie są podobni do południowych
żołnierzy.
— Nie mogłam zasnąć — rzekła Alcuina. Podeszła do Conana, oparła się o palisadę i
rozejrzała po niepokojącym barbarzyńcę krajobrazie. — Chciałam zajść do Rerina, ale już
spał. Ty jeden czuwasz w całym dworze.
— Co przeszkadzało ci w zaśnięciu, pani? — zapytał cierpko Conan. — Uczta była udana.
Widziałem, że szybko uporałaś się ze swym dzbanem piwa. Ludzie chrapią nie głośniej niż
zwykle, bydło wróciło do obór, a do wrót nie stukają żadni nieboszczycy…
— Nie szydź ze mnie! — spojrzała mu prosto w oczy. — Czuję jakiś niepokój… —
odwróciła się i popatrzyła na równinę. — Mam wrażenie, że coś stamtąd zbliżą się do nas.
Wiem, że nie powinniśmy tu zamieszkać. Powinnam była zaufać zwykłej drewnianej
palisadzie.
— Za późno, żeby się tym zamartwiać — powiedział oschle Conan. Nie miał ochoty na
dyskusję o tym, co może nadchodzić z nieprzeniknionej ciemności. Walka z umarłymi
nadszarpnęła mu nerwy. Teraz, gdy należała już do przeszłości miał nadzieję, że to koniec
nadnaturalnych zdarzeń. Pragnął, by Totila zdecydował się ma otwarty atak. Cymmerianin nie
czuł lęku przed walką z prawdziwymi ludźmi, bez względu na stosunek sił. — Musimy tu
wytrzymać do wiosny — rzekł głośno. — Potem, jeśli pozwolisz, wezmę kilku ludzi i
wyszukamy inne miejsce dogodne do obrony.
— Możemy nie doczekać wiosny. — Alcuina zadygotała, bynajmniej nie z zimna. — Być
może mimo wszystko będę zmuszona do zawarcia przymierza z Odoakiem.
Conanowi przyszło do głowy, że bezsenność królowej mogła być spowodowana brakiem
męskiego towarzystwa. Z pewnością nie wyszłaby w środku nocy na pogawędkę z Siggeirem
czy którymkolwiek innym wojownikiem. Być może chodziło jej właśnie o niego. Zamierzał
poddać próbie to przypuszczenie, lecz przeszkodziło mu pojawienie się Rerina. Stary
czarownik sapiąc wdrapał się po drabinie w chwili, gdy Cymmerianin nieznacznie przysunął
się do królowej.
— Myślałam, że śpisz — powiedziała Alcuina, spiesznie odsuwając się od Conana.
— Ja również — dodał kwaśno barbarzyńca.
— Obudził mnie koszmarny sen — odparł Rerin. — Nie wątpię, że Iilma knuje nowe
łotrowstwo. Przyszedłem dowiedzieć się, czy wartownik spostrzegł cokolwiek niezwykłego.
Nie spodziewałem się, że cię tu zastanę, pani.
— Okazuje się, że jest to dobre miejsce spotkań — rzekł drwiąco Conan. — Od wielu dni
nie widzieliśmy przeklętych srok, dlaczego więc sądzisz, że Iilma chce nam dzisiaj
nabruździć?
— Jak sam powiedziałeś, młody człowieku, nie widzieliśmy srok od wielu dni — odparł
niecierpliwie Rerin. — Czy nie wydaje się ci to podejrzane?
— Im rzadziej widuję czarnoksiężników, tym jestem szczęśliwszy. Ostatnio dotyczy to
także srok — powiedział sarkastycznie, Conan i potrząsnął głową. — Wprawdzie widywałem
w towarzystwie zaklinaczy stworzenia gorsze niż sroki, ale ich też już nie cierpię.
— Mam to samo uczucie, Rerinie — rzekła Alcuina, ignorując rozdrażnienie Conana. —
W snach widuję jakieś okropne postaci.
— Skoro o śnie mowa, to gdzie jest mój zmiennik? Potrzebuję paru godzin snu, z
okropnymi postaciami czy bez nich — wtrącił Conan.
— Chodź, Rerinie — powiedziała z niesmakiem Alcuina. — Porozmawiamy w moim
alkierzu, nie niepokojąc naszego wielkiego wojownika.
Obydwoje zeszli na dół. Conan został sam. Złożywszy ręce na ramionach, pogrążył się w
ponurych rozmyślaniach. Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że na świecie jest i tak
pełno kobiet. Z powodu ostatnich potyczek, w Cambres pojawiło się sporo pogrążonych w
żałobie wdów, które niedwuznacznie dawały Conanowi do zrozumienia, iż potrzebują
solidnego pocieszenia. Czasami udzielał go im, jednak Alcuina intrygowała Conana
najbardziej. Chociaż jej królestwo było karłowate, rządziła nim sprawnie, mając na względzie
dobro swoich podanych. Z doświadczeń Conana wynikało, że to rzadkie zjawisko.
Wojownicy byli jej wyjątkowo oddani, chociaż była kobietą, a nie bitnym wodzem — to było
jeszcze rzadsze. Co ważniejsze, Conan uważał, że jest piękna i drażniła go okazywana mu
przez nią obojętność. Z pewnością królowa nie myślała wiązać się na stałe z poszukiwaczem
przygód bez grosza przy duszy, lecz mogłaby pozwolić sobie na chwilowy kaprys. Któż zaś
mógł być lepszym obiektem takiego kaprysu niż Conan? Jej zachowanie raniło jego dumę.
Dostrzegł niewielki ognik, zbliżający się od strony dworu. Czyżby królowa po
zastanowieniu zmieniła zdanie? Okazało się jednak, że człowiek niosący żagiew to jego
zmiennik — Ataulf. Ziewając i drapiąc się, wojownik wgramolił się po drabinie, wszedł pod
wiatę i cisnął żagiew do kociołka z węglami.
— Widać jakichś nieprzyjaciół? — zapytał sennie.
— Już byś się dowiedział, gdyby się zbliżali — odrzekł zwięźle Conan. — Dlaczego tak
się grzebałeś? Odmrażam tu sobie…
— Spokojnie, Conanie, nie spóźniłem się. Na nocnej warcie czas zawsze się dłuży. Idź już
spać.
Mruknąwszy coś niezrozumiałego, Conan zszedł na dziedziniec. Uznał, że pokaże tej
napuszonej, zarozumiałej królowej i zastanowił się, do której z rzucającej mu powłóczyste
spojrzenia wdówek skierować swoje kroki. Doszedł jednak do wniosku, że pewnie wszystkie
śpią i nie mają ochoty na pocieszenie. Prawdę mówiąc, on też potrzebował snu. Wszedł do
dworu i zaczął wymijać leżących na podłodze jak kłody, chrapiących wojowników. Dotarł do
swego legowiska i zaczął rozwiązywać rzemienie napierśnika. Wtem zza gobelinu po drugiej
stronie sali rozległ się krzyk.
— Na Croma, czy człowiek nie może się tu nigdy porządnie wyspać?! — warknął,
wyszarpnął miecz i pognał w kierunku alkierza królowej. Nie zawracając sobie głowy takimi
głupstwami jak pytanie o pozwolenie wejścia, ciosem miecza rozpruł gobelin od góry do dołu
i skoczył na drugą stronę.
Komnatę wypełniał jaskrawy, nienaturalny blask. Oślepiony Conan widział jedynie
ruchome, rozmazane sylwetki. Kobiecym krzykom towarzyszyło zwierzęce warczenie.
— Alcuino! — krzyknął Cymmerianin, wyciągnąwszy przed siebie miecz i mrużąc
łzawiące oczy. — Gdzie jesteś?! — Zawodzący śpiew dołączył do innych hałasów. Conan
usłyszał, że wojownicy budzą się, jednak nikt do niego nie dołączył. — Alcuino!
Królowa nie odpowiedziała na kolejne wołanie. Blask powoli przygasał. Krzyki i
zwierzęce pomruki cichły, jednak zawodzący śpiew nie ustawał. Conan odzyskał wreszcie
wzrok. Alkierz królowej został doszczętnie zrujnowany, porozbijane w drzazgi meble nosiły
ślady pazurów. Wyglądało na to, że coś przepaliło belki, tworzące tylną ścianę komnaty.
Przez dziurę widać było odciśnięte w śniegu głębokie ślady. Obejrzawszy się, Conan
stwierdził, że śpiewa Rerin. Starzec z zaciśniętymi powiekami sztywno wyciągał przed siebie
magiczną laskę. Czarownika otaczała aureola błękitnego światła, pulsującego w rytm jego
zawodzenia.
— Przestań wyć, starcze! — ryknął Conan. — Gdzie Alcuina?!!
Rerin natychmiast otworzył oczy i przestał śpiewać. Aureola zbladła, a czarownik rozejrzał
się gorączkowo wokół siebie.
— Zjawiły się tu demony! Starały się porwać nas oboje! Rzuciłem ochronne zaklęcie.
Uratowałem się, ale nie mogłem pomóc Alcuinie! — zacisnął w pięści dłonie drżące z gniewu
i upokorzenia.
— To do czego ty się w ogóle nadajesz?! — rzucił oskarżycielsko Conan. Podszedł do
ziejącej w belkach dziury i stwierdził, że jej brzegi nie są spalone, lecz stopione.
Potrząsnął głową. — Drewno nie powinno się topić — powiedział to spokojnym, pozornie
obojętnym tonem, jak przystało wojownikowi, jednak na widok tak niezwykłego zjawiska
dusza uciekła mu w pięty.
— A demony nie powinny porywać królowych, ale tak się stało — powiedział Rerin. —
Musimy ich ścigać.
Zza rozprutego gobelinu zajrzały twarze przerażonych wojowników.
— Do broni! — rozkazał Conan. — Odbijemy Alcuinę! — Niektórzy z wojowników
zaczęli nakładać rynsztunek z o wiele mniejszą gorliwością niż w obliczu naturalnego wroga.
Conan skinął na stajennego. — Ty! Siodłaj natychmiast konie!
— Nie fatyguj się — powiedział Rerin. — Wierzchowce nie dogonią tych stworzeń. Nawet
nie będą chciały iść ich śladem. Musimy je ścigać na piechotę. Nie mamy wiele czasu.
Conan przepchnął się z powrotem do głównej komnaty dworu po płaszcz i hełm.
Nałożywszy je wrócił do alkierza i chwycił Rerina za ramię.
— Chodźmy, czarowniku! Trop stygnie.
Wyszli przez nierówną dziurę na zewnątrz. Padający śnieg zasypywał ślady, które różniły
się znacznie od ludzkich, a także nie przypominały odcisków łap żadnego ze znanych
Conanowi zwierząt.
— Ktoś biegnie przez równinę! — krzyknął wartownik. — Kieruje się w stronę
największego kamiennego kręgu!
Conan ruszył, niemal wlokąc za sobą czarownika. Po śladach dobiegł do podstawy
okalającego dwór muru. W pradawnym kamieniu wytopiony był kolejny otwór.
Cymmerianinowi włosy stanęły dęba, jednak wola ratowania Alcuiny była silniejsza.
Odwrócił się do podążającego za nim tłumu.
— Musimy ocalić królową! — krzyknął. — Kto idzie z nami?
Do przodu wystąpił Siggeir i paru najdzielniejszych wojowników.
— A niech was zaraza wydusi, tchórze! — wrzasnął Conan do pozostałych. — Chodźmy!
Przeszli przez niesamowitą dziurę. Śnieg nie zdążył jeszcze do reszty zasypać śladów.
Przyświecając sobie pochodniami, mężczyźni krzykami dodawali sobie otuchy.
— Pewnie nieprędko dogonimy te demony — mruknął Conan do Rerina. — Jak
wyglądały?
— Ich rysy były zamazane — odparł starzec. — Takie stwory pochodzą z innego świata i
w naszym nie mogą zbyt długo utrzymać tej samej postaci. Wydaje mi się, że były wielkości
człowieka i wyglądały prawie jak ludzie. Więcej nie potrafię ci powiedzieć.
— Dlaczego ją porwały? Dlaczego chciały porwać ciebie? W oddali przed nimi
zamajaczył wielki kamienny krąg, jarzący się teraz siną poświatą.
— Mogę się tylko domyślać — zastrzegł się Rerin.
— Mów śmiało. Na pewno nie chcieli cię porwać z powodu twych oszałamiających
umiejętności…
— Musi to być kolejna sprawka Iilmy. Totila pragnie Alcuiny, a jedynie ja chronię ją przed
czarami Hyperborejczyka.
— Moim zdaniem, twoja ochrona jest śmiechu warta — burknął Conan. — Chcę spotkać
tego Totilę. Jest silniejszy od swoich nieprzyjaciół, ma mnóstwo wojowników, a jednak woli
korzystać z usług czarnoksiężnika. Ten spryciarz żyje stanowczo za długo!
Gdy dotarli do kamiennego kręgu, dostrzegli tłum dziwacznych stworzeń skupionych
wokół zbudowanej z trzech głazów gigantycznej bramy. Cały krąg przecinały strugi
niesamowitego światła, wpadającego zza kamiennego prostokąta. Przypominające płomienie
jęzory blasku tworzyły niezwykłe zawirowania. Zgraja stworów niosła w górze Alcuinę.
— Tam jest! — krzyknął Conan wskazując mieczem. — Musimy ją odbić!
Wojownicy przyglądali się niesamowitej scenie wytrzeszczonymi ze strachu oczami.
Żaden z nich nie śmiał ruszyć do przodu. Rerin strząsnął z ramienia dłoń Conana. Zebrał
swoją nadwerężoną dumę.
— Poprowadzę was — powiedział unosząc drżący podbródek. — Idźcie za mną.
Wyciągnąwszy przed siebie laskę, stary czarownik wszedł między kamienie. Pasma
światła zakłębiły się wokół niego, jednak żadne z nich go nie dotknęło. Conan szedł z
łomoczącym sercem tuż za Rerinem. Wtem poświata skrzepła w niewielkie złowrogie
stworzenia z kłami, pazurami i nietoperzowatymi skrzydłami. Gdy świetlne stwory
zaatakowały Cymmerianina, ten zaczął siec je mieczem, jednak ostrze przechodziło przez nie,
nie czyniąc im szkody. Chichocząc opętańczo demony wirowały wokół Conana.
— Nie trać sił — powiedział starzec. — To twory twojego umysłu.
— W takim razie, do kroćset! Daj mi coś, co będę mógł porąbać! — ryknął Conan.
— Przechodzą — jęknął Rerin drżącym głosem.
Zmrużywszy oczy, Conan spojrzał w źródło ruchomej poświaty. Za kamienną bramą widać
było światło przypominające dzienne. Stwory ze swoją ofiarą przeszły pod nadprożem.
Starzec zatrzymał się przy bramie.
— Nie możemy iść dalej — powiedział. — Po drugiej stronie jest świat duchów.
— Na Croma, nie wrócę do dworu bez Alcuiny! Ty również!!!
Zacisnąwszy dłoń na rękojeści miecza i chwyciwszy drugą ręką szatę czarnoksiężnika,
Conan wszedł do innego świata.
6. KRAINA ZMIAN
Skacząc przez próg bramy, Conan doznał dojmującego uczucia całkowitej dezorientacji.
Przez nie dającą zmierzyć się chwilę miał wrażenie, że unosi się w niezmierzonej Otchłani, a
równocześnie spada z nieskończoną prędkością w przepaść między światami. Resztką
świadomości dbał tylko o to, by nie wypuścić z rąk miecza i szaty Rerina.
Proces przejścia zakończył się nagle. Conan zatoczył się na solidnym gruncie,
wypuszczając z uścisku czarnoksiężnika. Gotów do walki obrócił się dookoła z uniesionym
mieczem. Atak jednak nie nastąpił.
— Alcuina! — zagrzmiał, lecz odpowiedzi nie było.
Ogarnięty gniewem, zatoczył koło szukając śladów demonów, które porwały królową. Na
ziemi nie było jednak widać żadnych odcisków stóp. Miał nadzieję, że czarnoksiężnik
odpowie mu na chociaż część z nękających go pytań. Oszołomiony Rerin siedział na ziemi.
Wracając do starca, Cymmerianin nadal czujnie rozglądał się dookoła. Zostawili za sobą
mroczną zimową noc, lecz w drugim świecie trwał równie mroczny dzień. Conan pomógł
wstać Rerinowi i powiedział z niezwykłą dla siebie uprzejmością:
— Przepraszam, że cię tak szorstko potraktowałem, staruszku. Myślałem, że jeśli się
pośpieszymy, zdołamy odbić królową.
— Całkiem zrozumiałe — odpowiedział Rerin, wygładzając szatę. — Ale nie sądzę, by
ktokolwiek podążył za nami.
Conan spojrzał w stronę bramy. Z tej strony triada kamiennych bloków wyglądała
identycznie, lecz znajdowała się nie na równinie, lecz na niewielkiej górskiej polance. Przez
portyk widać było tylko dalszy ciąg okolicznego krajobrazu.
— Nikt — stwierdził Conan. — I nie dziwię się. Wojownicy i tak wykazali odwagę nie
opuszczając nas aż do bramy. Łatwiej znaleźć nowego władcę niż wejść do krainy demonów.
— Ty jednak wszedłeś — rzekł Rerin.
— Chcę ją odzyskać — powiedział Conan.
— Jesteś dzielniejszy niż większość ludzi.
— Możliwe — przyznał Conan. — Jednak byłem równie przerażony jak pozostali.
— Tylko bohater potrafi przełamać strach. Królowa dobrze zrobiła, że cię wynajęła.
— W takim razie czas, bym zarobił na swoją zapłatę — warknął zniecierpliwiony dyskusją
Cymmerianin. — Demony przechodząc przez bramę były parę kroków przed nami. Gdzie się
zatem podziały?
— Świat duchów nie podlega tym samym prawom co nasz. Nie musieli pojawić się w nim
w tym samym miejscu co my. I tak mamy szczęście, że nie zostaliśmy rozdzieleni.
— To się jeszcze okaże — odparł Conan, rozglądając się po okolicy. — Co to za kraina?
— Jeśli rzeczywiście był to świat duchów, wyglądał zaskakująco zwyczajnie. Znajdowali się
w otoczonej przez pofalowane wzgórza dolince. Tylko barwa błękitnego nieba była nieco
głębsza, niż powinna. Otaczała ich mgiełka, jak gdyby znajdowali się pod wodą. W owej
mgle unosiły się jakieś niewyraźne kształty, jednak żadne z nich nie wyglądały groźnie.
— Przypomina mi to morze. Mam wrażenie, jak gdybym patrzył przez kryształowe osłony
na oczy, noszone przez kushyckich poławiaczy pereł.
— Mieliśmy szczęście, jeśli w ogóle mogę użyć tego słowa — rzekł Rerin. — Myślę, że
znajdujemy się w Krainie Zmian. Podobnie jak świat ludzi, świat duchów składa się z wielu
krain. Byłem w niektórych z nich w swoich transach, ale jeszcze nigdy we własnym ciele. W
niektórych z tych krain człowiek od razu postradałby zmysły. Ta jest jedną z bardziej
znośnych. Przeszliśmy tu przez bramę na naszej Północy, a położenie tej krainy w tym
świecie mniej więcej odpowiada tutejszej północy. Gdybyśmy przybyli tu z Kush, o którym
wspomniałeś, znaleźlibyśmy się w potwornej dżungli, lecz, jak mówiłem, w tym świecie jest
mnóstwo o wiele gorszych okolic.
— Czy mamy jakąś szansę odnalezienia Alcuiny? — zapytał Conan, nie pozwalając
czarnoksiężnikowi zagłębić się w jałowe rozmyślania.
— Mamy, ale to będzie wymagało czasu i licznych magicznych substancji, przeważnie
roślin i minerałów. Miejmy nadzieję, że można na nie trafić w tej przeklętej krainie.
— Czasu mamy pod dostatkiem. Znajdziemy te substancje, jeżeli tylko tu są. Możesz
zabrać nas z powrotem do naszego świata?
— Tak, przez bramy podobne do tej, w odpowiednim czasie i…
— Dobrze — uciął Conan. — Czy są tu ludzie? — Podniósłszy wzrok, ujrzał w powietrzu
jakieś stworzenie z błoniastymi skrzydłami, które przeleciało nie zwracając na nich uwagi.
— Swego rodzaju — odparł Rerin. — Widziałem ich w transie, jednak nie są to naprawdę
ludzie jak ty czyja. Są…
— Kiedy będziesz wiedział, gdzie mamy szukać Alcuiny? — przerwał mu znowu Conan.
Starzec rozejrzał się.
— Kilka roślin, których potrzebuję, widzę i tutaj. Niewątpliwie w pobliżu znajdę inne.
Później będę musiał rozpalić ognisko, wykonać kilka obrzędów i rzucić pewne zaklęcia…
— Obudź mnie, gdy się czegoś dowiesz.
Conan cisnął na ziemię hełm, zdjął napierśnik i wyciągnął się na niebieskawozielonej
trawie. Po chwili zasnął.
Osłupiały Rerin potrząsnął głową. Nawet we śnie dłoń Cymmerianina wspierała się na
głowicy miecza.
Conan obudził się, gdy stary czarnoksiężnik położył mu dłoń na ramieniu. Rerin
natychmiast umknął w tył, ponieważ Cymmerianin zerwał się na równe nogi, wyciągając
miecz.
— To tylko ja, Conanie. Określiłem kierunek, w którym powinniśmy się udać. Nie wiem
dokładnie, gdzie jest Alcuina, ale przynajmniej nie będziemy błąkać się bez celu.
— Dobrze — odparł Conan. Schował miecz i zaczął zakładać zbroję. — Przynajmniej nie
jest tu zimno.
Istotnie, pogoda przypominała łagodny wczesnowiosenny dzień na Północy, gdy tylko
lekki chłód daje znać, że zima jeszcze zupełnie nie minęła. Conan przerzucił sobie płaszcz
przez ramię. Wskutek awanturniczego trybu życia los rzucał go w wiele osobliwych miejsc.
Ta kraina nie wydawała się dziwniejsza od innych i Cymmerianin był przekonany, że poradzi
sobie także tutaj.
— Idźmy szukać Alcuiny — oznajmił.
Przez pewien czas Alcuina myślała, że oszaleje. W jednej chwili siedziała w swoim
alkierzu, rozmawiając spokojnie z Rerinem, w następnej rozpłynęła się ściana z drewnianych
belek, a przez powstałą dziurę w blasku koszmarnej światłości wpadła zgraja potworów, które
pochwyciły ją w swoje ohydne łapy. Wydawało się jej, że wzywa na pomoc swoich ludzi
zwykłym rozkazującym tonem i dopiero potem uświadomiła sobie, że przeraźliwie krzyczy.
Gdy wynoszono ją z alkierza, usłyszała grzmiący głos, należący bez wątpienia do Conana.
To, co działo się później, pamiętała jako kłębowisko oderwanych wrażeń, dźwięków,
obrazów i myśli tak bezładnych, że w jej umyśle zapanował zupełny chaos.
Gdzie była? Z początku bała się nawet oddychać, bowiem powietrze wydawało się tak
gęste, jakby zamieniło się w wodę. Ulegając jednak nieodpartemu instynktowi, zaczerpnęła
głęboko tchu i zadrżała z ulgi. Powietrzem tym można było oddychać. Z kolei pomyślała, że
być może zaczął szwankować jej wzrok. Po chwili zrozumiała, iż to, co ją otacza, widzi
zupełnie wyraźnie. I natychmiast tego pożałowała, ponieważ zobaczyła wreszcie swych
porywaczy.
Przedtem ich rysy były rozmyte. Teraz zobaczyła, że są to chude stworzenia, stanowiące
jakby celową karykaturę ludzi. Każde było inne, lecz wszystkie miały wydające się szydzić z
niej ptasie oblicza. Z klekoczących, okolonych palcowatymi mackami dziobów dobywał się
upiorny chichot. Wytrzeszczone, pozbawione powiek wielkie ślepia miały po dwie źrenice i
tęczówki. Poniewierające nią łapy miały więcej niż po pięć palców. Chropowata, grudkowata
skóra dotkliwie ocierała delikatne ciało Alcuiny. Cuchnęły jeszcze gorzej niż wyglądały,
chociaż wydawałoby się to niemożliwe. Posadziły królową na ziemi i zaczęły naradzać
między sobą. Zachowywały się wrogo, jednak Alcuina nie miała wrażenia, że chcą jej zrobić
coś złego.
Rozejrzała się dookoła. Murawa była dziwna w dotyku. Bardzo krótka i sprężysta trawa
miała błękitnozieloną barwę. Nigdy takiej nie widziała. Niektóre z pobliskich drzew
wyglądały znajomo, inne miały pierzaste jak paprocie liście i żebrowane pnie. W powietrzu
przefrunęły wystraszone barwne ptaki, ścigane przez latającego gada z błoniastymi
skrzydłami. Gdziekolwiek się znalazła, nie była to znajoma Północ. Powietrze było chłodne,
jednak nie tak przenikliwie zimne jak tam, skąd została porwana.
Pogrążone w sporze stworzenia nie zwracały na nią uwagi. Przekrzykiwały się
klekoczącymi, rechoczącymi głosami, wymachując rękami o wielu stawach. Ślad niepokoju w
ich zachowaniu powiedział Alcuinie, że dla nich również było to obce terytorium i nie czuły
się tu pewnie. Zastanawiała się, czego lub kogo się bały. Nie miała złudzeń, że wróg jej
wrogów będzie jej przyjacielem. Nie miała też wątpliwości, że znalazła się tu za sprawą Iilmy
i na polecenie Totili. Jej przyszły los stanowił odrębną kwestię.0 Wiedziała, że jest zdana na
własne siły. Nie wierzyła, by którykolwiek z jej poddanych odważył się podążyć jej śladem.
Zaczęła walczyć z ogarniającym ją poczuciem bezradności. Była królową, więc nie mogła
zachowywać się jak wystraszona dziewka kuchenna. Przede wszystkim musiała uciec tym
nieziemskim stworom.
W oddali za drzewami widać było otulone mgiełką góry. Alcuinie wydało się, że na
zboczu jednego z bliższych szczytów dostrzega zarys niewyobrażalnie wielkiego zamku. Jeśli
rzeczywiście tam był, musieli go zamieszkiwać Giganci tacy jak ci, którzy wznieśli mur
otaczający jej dwór. Nie wyglądało to na dobry kierunek ucieczki.
Postanowiła jednak wymknąć się potworom, a obecna chwila wydawała się równie dobra
jak każda inna. Porywacze nadal pogrążeni byli w gorączkowej dyskusji. Ich lękliwość
świadczyła, że może bardziej będzie im zależeć na własnym bezpieczeństwie niż ściganiu
królowej. Alcuina ukradkiem wsunęła stopy pod siebie.
Gdy kłótnia osiągnęła szczytowe nasilenie, zerwała się do biegu. Z tyłu dobiegły ją
gniewne gwizdy, ale nie zaryzykowała obejrzenia się. Biegła prosto w stronę upatrzonej
wcześniej, najbliższej kępy gęstego lasu. Odgłosy pościgu zbliżały się coraz bardziej. Coś
szarpnęło za jej futrzany płaszcz. Zrzuciła go z siebie i usłyszała za plecami skrzeczenie
zawodu. Teraz mogła biec jeszcze szybciej. Zebrała w obie ręce lamowany futrem skraj sukni
i uniosła ją nad kolana.
Wpadła między drzewa, skręcając pomiędzy ich najgęstsze skupisko i licząc, że ścigające
ją demony w lesie stracą ją z oczu. Jak na razie nie wydawały się zbyt sprytne. Alcuina
przemykała miedzy pniami lekko jak młoda łania, potwory zaś z coraz głośniejszym hałasem
przebijały się przez zarośla. W tajemniczym lesie było ciemno, ale królowa nie zamierzała
zaprzątać sobie głowy dodatkowym zmartwieniem. Wkrótce odgłosy pościgu przycichły,
jednak Alcuina nie zwalniała. W płucach paliło ją przy każdym wdechu. Przeskoczyła przez
mały strumień, toczący swe wody z zadziwiającą powolnością.
W końcu dysząc ciężko, osunęła się na ziemię koło gęstych zarośli o mięsistych liściach.
Wpełzła pod nie najdalej, jak mogła, starając się oddychać jak najciszej. Była prawie pewna,
że na tyle wyprzedziła ścigających, że ci nie widzieli, gdzie się ukryła. Z nerwami napiętymi
do granic możliwości nasłuchiwała kroków demonów. W pewnej chwili wydało się jej, że
gdzieś w pobliżu słyszy szuranie, jednak zaraz rozległy się wyłącznie zwykłe leśne odgłosy,
niezbyt różniące się od tych, do których przywykła. Zrobiła się śpiąca.
Coś przeszło obok rozkołysanym krokiem na wielkich i ciężkich łapach, wytrącając ją z
półdrzemki. Zastanowiła się, na jak długo przysnęła. Blask dnia przygasał. Nie mogła
przypomnieć sobie okoliczności, w których się ukryła. Być może był to skutek szoku, którego
doznała. Czuła się senna i oszołomiona. Przed jej twarzą wisiała kiść kwiatów wydzielających
ciężką woń. Alcuina spróbowała ją odgarnąć i z zaskoczeniem stwierdziła, że nie może
poruszyć ręką. Z narastającym przerażeniem spostrzegła, że jej ciało przyciskają do ziemi
przypominające korzenie pędy rośliny, pod którą się ukryła. Oczy królowej rozszerzyły się ze
zgrozy, gdy zobaczyła, że ziemię pod krzewem zaścielają kości drobnych zwierząt. Starając
się zachowywać jak najciszej, zaczęła walczyć o życie. Wrastające już w jej ubranie korzenie
stopniowo ustąpiły w wyniku szarpaniny. Odrywając odrośla od ciała poczuła pieczenie.
Dziękowała Ymirowi, że jakieś przechodzące zwierzę obudziło ją, nim złowroga roślina
zdążyła ją zabić.
Gdy zaczęła czołgać się na otwarty teren, jeden z korzeni podążył za nią. Jednak chwilę
później krępujące jej nogi pędy puściły z trzaskiem, któremu towarzyszyła nowa fala
piekącego bólu. Alcuina szybko odczołgała się od krzewu i wciąż jeszcze odurzona wonią
rośliny wyciągnęła się na ziemi. Stopniowo przejaśniało się jej w głowie. Zapadał coraz
głębszy zmrok. Po zachodzie słońca w powietrzu pozostała perłowa poświata. Alcuina nie
wiedziała, gdzie się znalazła. Bała się demonów i podejrzewała, że może powinna też
obawiać się zamieszkujących te strony ludzi oraz zwierząt. Na dodatek niebezpieczne były
również rośliny. Po raz pierwszy Alcuina uświadomiła sobie swoje osamotnienie i brak
bezpieczeństwa. Jeszcze nigdy nie była tak zagubiona. Dokąd miała pójść? Była skrajnie
wyczerpana, ale bała się zasnąć, mimo iż rozpaczliwie tego potrzebowała.
Dygocząc, podniosła się i popatrzyła po sobie. Bogata, lamowana futrem szata była
postrzępiona w miejscach, w których wczepiły się w nią korzenie drapieżnej rośliny. Ciało
miała pokryte pręgami tam, gdzie chwyciły ją odrośla. Dobrze, że choć pogoda jest tak
łagodna, pomyślała.
Nad drzewami wzeszedł księżyc i zrobiło się jaśniej. Nie przypominał księżyca, do jakiego
przywykła Alcuina. Był o wiele większy i miał zielonkawy odcień. Królowa nigdy nie
zawędrowała daleko od swoich rodzinnych stron, jednak była pewna, że ludzie w innych
krainach oglądali taki sam księżyc jak w Cambres.
Jak na razie nie wyczuwała smrodu demonów. Ponieważ każdy kierunek był równie dobry
— lub zły — zdecydowała, że będzie schodzić w dół. Las przecinało wiele wyraźnych
ścieżek. Wybrała tę, która biegła wzdłuż leniwego strumienia. Jedynym odgłosem, który od
czasu do czasu do niej dobiegał, był chlupot wyskakujących z potoku ryb.
Szła już dłuższy czas wzdłuż strumienia, gdy uświadomiła sobie, że jest w nim coś
dziwnego. Podeszła bliżej brzegu i nachyliła się. Niepewna w ciemnościach swojego wzroku,
wrzuciła do wody liść. Potok płynął pod górę. Żaden z obieżyświatów, których dane jej było
spotkać, nie wspominał, by gdziekolwiek na świecie tak się działo.
Oszołomiona szła dalej, nie zważając na otoczenie, aż zboczyła ze ścieżki i wpadła na
drzewo. Uderzenie o twardy pień przywróciło ją do rzeczywistości. Musiała odpocząć, ale
gdzie? Dotarła do niewielkiej łączki, pokrytej krótką, sprężystą trawą. Weszła na jej środek,
jak najdalej od większych roślin i padła na ziemię. Wyczerpanie stępiło jej zmysły tak, że nie
zdawała sobie sprawy z chłodu ani niczego innego. Z wdzięcznością przywitała otaczające ją
czarne skrzydła snu.
Obudziła się zesztywniała i obolała. Zmarzła do szpiku kości, ale wypoczęła i znów była
zdolna do jasnego myślenia. Podobny nocleg zabiłby lub poważnie nadwątlił siły wysoko
urodzonej damy z bardziej cywilizowanego królestwa, lecz na skutej lodami Północy nawet
królowe były twarde jak stal.
Rozejrzawszy się wokół, Alcuina jęknęła ze zdumienia, gdy tuż obok siebie ujrzała
niewielkie drzewo. Nie było go w tym miejscu, gdy kładła się do snu. Drzewo znajdowało się
zaledwie o krok od niej. Stało na masie splątanych korzeni, które poruszały się ze ślimaczą
powolnością. Alcuina nie miała złudzeń odgadując, do czego służą drzewu zwisające z gałęzi
długie cierniste pnącza. Wstała spiesznie i odeszła od złowrogiej rośliny. W świetle dnia
spostrzegła, że znajduje się u podnóża góry. Na jej zboczu stała wielka budowla, którą
dostrzegła, gdy znajdowała się jeszcze w rękach demonów. Wydawało się to niemożliwe,
ponieważ znajdowała się wówczas o wiele mil od zamku, a w czasie ucieczki mogła pokonać
najwyżej niewielką część tego dystansu. Poza tym schodziła w dół! Może więc była to
podobna budowla na innej górze? Alcuina była jednak pewna, że nie widziała w okolicy
żadnego innego szczytu. Postanowiła nie zaprzątać sobie głowy kolejną zagadką. I tak nie
zamierzała zbliżać się do złowieszczo wyglądającej fortecy ani nie miała ochoty oglądać jej
mieszkańców. Obawiała się, że nie przypadliby jej do gustu.
Wyglądające zwyczajnie wschodzące słońce stopniowo rozgrzało Alcuinę. Królowa była
bardzo głodna, jednak nie wiedziała, co mogłaby tu zjeść bez ryzyka. Skąd miała wiedzieć, co
nie jest trujące w krainie, gdzie ruchome rośliny polowały na żywe ofiary? Nie znała się na
polowaniu, nie miała zresztą broni ani linek z haczykami, ani sieci, którą mogłaby nałowić
ryb. Stać ją było na wiele wyrzeczeń, jeśli jednak tego dnia nic nie zje, to następnego osłabnie
i stanie się łatwą ofiarą jakiegoś stwora.
Gdy po długiej, męczącej wędrówce dotarła na równinę u stóp góry, usłyszała szelest
hałaśliwie rozgarnianych krzewów. Przechodziła właśnie przez wielką polanę i przeklęła swą
nieostrożność. Powinna była ominąć ją, trzymając się blisko drzew. Zaczęła biec, zamierzając
dotrzeć do lasu przed nią. Obejrzawszy się, dostrzegła wpadające na polanę wystraszone
zwierzę wielkości konia o rogach w kształcie liry i cętkowanej biało–brązowej sierści.
Zwierzę biegło wprost ku królowej, było jednak oczywiste, że jej nie widzi. Alcuina bez trudu
zorientowała się, że jest ścigane.
Nim zdążyła dotrzeć do przeciwległego krańca polany, wjechali na nią łowcy. Ucieczka
straciła sens. Alcuina odwróciła się w stronę myśliwych. Wydawało się, że to zwykli ludzie
na zwykłych koniach, jednak nie przyjmowała tego za pewne. Jeźdźcy ubrani byli w
niesamowite wielobarwne kostiumy ze skóry, metalu i tkanin, a ich twarze skrywały
wymyślne maski. Wierzchowce okryte były jaskrawymi derkami. Ich łby wieńczyły sztuczne
rogi i inne ozdoby. Najlepiej widać było tylko kopyta, które pomijając jaskrawo czerwoną
barwę nie różniły się od końskich.
Jeden z jeźdźców wzniósł krótki łuk i zwolnił cięciwę. Strzała wbiła się po lotkę w bok
ściganego zwierzęcia, które postąpiło jeszcze kilka chwiejnych kroków i padło u stóp
Alcuiny. Jeźdźcy podjechali bliżej i ściągnęli wodze. Ich mowa brzmiała jak ptasi świergot, a
jeden z nich zwrócił się do Alcuiny.
— Nie rozumiem waszego języka — powiedziała potrząsając głową.
Wydawali się tym zdumieni. Ten, który odezwał się do Alcuiny, miał pokrytą piórami
maskę, wyobrażającą jastrzębia. Gdy ją zdjął, wyjrzała spod niej twarz o rysach elfa i bladej
jak mleko karnacji, oczach jak gładkie srebrne kule i włosach przypominających nici z tego
samego metalu.
— Jesteś ze świata ludzi? — zapytał i uśmiechnął się, ukazując równe, niewielkie zęby.
— Innego przecież nie ma.
Ta odpowiedź rozbawiła jeźdźców. Wybuchnęli wysokim, wibrującym śmiechem.
Pozostali również pozdejmowali maski. Byli podobni do siebie jak rodzeństwo. Wyglądało na
to, że część z nich to kobiety, ale obszerne stroje nie pozwalały stwierdzić tego na pewno.
Spomiędzy drzew wyłoniła się grupa karłowatych postaci. Jeźdźcy nie zwrócili na nie
uwagi. Karły zaczęły z wprawą oprawiać ubite zwierzę.
— Jak się nazywasz? Kim jesteś? — zapytał ten sam łowca co wcześniej.
— Jestem Alcuina, królowa Cambres — oparła. To również rozbawiło jeźdźców.
— Co to jest Cambres? — myśliwy przetłumaczył pytanie jednego ze swych towarzyszy.
— To moje królestwo. Nie wiem, gdzie się znalazłam ani w jaki sposób, ale muszę wracać
do siebie. Liczę na waszą gościnność, dopóki nie znajdę sposobu powrotu.
Nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia, sądząc jednak po bogatych strojach i
wierzchowcach uznała, że z równą sobie szlachtą. Niepisanych zasad gościnności
przestrzegano we wszystkich krainach, o których słyszała, dlatego sądziła, że stanie się tak
również i tutaj. Dziwni ludzie przez chwilę świergotali między sobą, po czym ten, który
podjął się roli tłumacza, powiedział:
— Bardzo dobrze, bądź naszym gościem. Pojedziesz ze mną.
— Dzięki.
Wyciągnęła ręce. Jeździec był szczupły i dość kruchej postury, jednak okazał się
nadludzko silny. Ujął Alcuinę pod pachy i bez wysiłku posadził przed sobą. Karły z
niewiarygodną szybkością oprawiły ubite zwierzę i zapakowały połcie mięsa. Jeden z nich
zabrał łeb z rogami, a inny ściągniętą skórę. Na ziemi pozostały tylko kopyta i trzewia.
Orszak myśliwych ruszył prowadzącą pod górę szeroką ścieżką. Alcuina siedziała
wyprostowana na łęku siodła, niezależnie od okoliczności starając się zachować godność.
Wstydziła się, że jest brudna i półnaga, jednak nie podejmowała skazanych na niepowodzenie
prób poprawienia swojego wyglądu.
— Kim jesteście? — zapytała myśliwego, z którym jechała. — Z jakiego jesteście ludu?
— Nazywam się Hasta. Jesteśmy Getami, panami tych stron, czyli Krainy Zmian.
Alcuina nigdy nie słyszała o królestwie o tak dziwnej nazwie.
— Jak to się stało, że mówisz moim językiem?
— Wielu z nas mówi językami ludzi. Ci, którzy obcują z wysokimi potęgami, muszą mieć
takie umiejętności.
Jakby na potwierdzenie jego słów, zbliżył się do nich inny jeździec. Był podobny do
Hasty, lecz jego głos był bardziej gardłowy, prawie kobiecy.
— Wygląda na to, że byłaś w opałach, moja droga. Kiedy dojedziemy do zamku, znajdę
dla ciebie odpowiedniejszy strój.
— Alcuino, to moja siostra Sarissa — powiedział Hasta. — Jest adeptką wielu tajemnych
sztuk… — obydwoje uśmiechnęli się do królowej. Nie spodobały się jej te uśmiechy.
Ponieważ jednak nigdy nie widziała ludzi tej rasy, wolała nie oceniać ich mimiki.
— A oto nasz dom — stwierdził Hasta z majestatycznym gestem.
Alcuina spojrzała w górę stoku i z niepokojem stwierdziła, że u kresu ścieżki stoi wielki
zamek, którego zamierzała unikać. Zbudowano go z zielonkawo — czarnego kamienia. Nie
było widać spojeń między głazami, jak gdyby całą budowlę wyciosano z jednej gigantycznej
skały. Drzwi i okna były dziwnie nieregularne, ich zarysy wydawały się niepewne i
rozmazane. Zamek bardziej wyglądał na coś, co samo wyrosło w tym miejscu, niż na dzieło
rąk ludzkich.
Przejechali pod sklepieniem wielkich wrót, pokrytych niesamowitymi płaskorzeźbami,
których treści nie sposób było rozpoznać. Alcuina patrzyła na nie przez chwilę, po czym
szybko odwróciła wzrok. Kilka karłów podbiegło do nich, by zająć się wierzchowcami.
Alcuina spodziewała się, że za bramą znajduje się dziedziniec, lecz wjechali do
gigantycznej komnaty, rozjaśnionej jedynie światłem wpadającym przez wąskie, umieszczone
wysoko okna. W komnacie tej zmieściłby się cały dwór Alcuiny.
Sarissa zaprowadziła królową ku szerokim drzwiom, obramowanym posągami
przygarbionych stworzeń, dźwigających na grzbietach nadproże. Mroczne wnętrze masywnej
budowli było ponure i przytłaczające. Ująwszy Alcuinę za rękę, Sarissa poprowadziła ją
wykładanymi mozaikami korytarzami i przez ciąg wystawnie udekorowanych komnat. W
końcu dotarły do bogato rzeźbionych drewnianych drzwi, które otworzyły się przed nimi
same, bez niczyjej pomocy. Sarissa weszła do środka i zaczęła się rozbierać.
— Chodź, możesz się tutaj wykąpać — powiedziała. Wprowadziła Alcuinę do wypełnionej
wonnym oparem komnaty z basenem na środku. Mimo że nie płonął tu ogień, było ciepło.
Gdy Sarissa zdjęła wierzchnią odzież, Alcuina spostrzegła, że mimo podobieństwa do brata
i innych mężczyzn, jej towarzyszka jest bez wątpienia kobietą. Po chwili pani tego zamku
została jedynie w przypominającym uprząż kostiumie z rzemieni, sprzączek i pierścieni, do
którego umocowana była reszta stroju. Kostium ten więcej podkreślał niż zasłaniał. Ciało
Sarissy było tak bujne, że Alcuina poczuła się przy niej jak rozkwitające dziewczątko.
— Zdejmij te szmaty, moja droga — powiedziała Sarissa i zaczęła ściągać z drżącej
Alcuiny żałosne resztki sukni. — Gdy się wykąpiesz, od razu poczujesz się lepiej.
Alcuina uległa z wahaniem. Obawiała się nieco kąpieli w basenie, ponieważ w jej
rodzinnych stronach do tego celu służyła łaźnia z gorącymi kamieniami, wiadrami wody lanej
na rozpalone węgle i sztywnymi rózgami. Nie przejmowała się perspektywą kąpieli z inną
kobietą, ponieważ wszystkie wolne mieszkanki dworu razem korzystały z łaźni, ale pomysł
zanurzenia się w wodzie po szyję wydał się jej groteskowy.
Sarissa rozpięła ostatnie sprzączki i jej kostium zsunął się na posadzkę obok szaty Alcuiny.
Przez chwilę stała nieruchomo, wyraźnie szczycąc się swą wybujałą kobiecością. Alcuina
miała ochotę wyprostować się, by dowieść, że wcale nie jest gorsza, jednak ogarnęła ją
dziwna nieśmiałość. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdziła, że jak dziecko wyciąga drżącą
dłoń do pani zamku. Sarissa uścisnęła podaną rękę z okrutnym uśmieszkiem i wciągnęła
Alcuinę do wody. Ból licznych skaleczeń ustąpił natychmiast, gdy królowa zanurzyła się po
pas w wodzie. Rozleniwiające ciepło przegnało wszelkie nieprzyjemne wrażenia. Jeszcze
nigdy w życiu nie było jej tak błogo. Sarissa usadziła ją na półce przy brzegu basenu, tak że
woda sięgała Alcuinie do podbródka, i klasnęła w dłonie. Królowa czuła taką błogość, że nie
zareagowała, gdy do komnaty weszło kilka kobiet i mężczyzn odzianych tylko w przepaski
biodrowe. Nieśli złote i srebrne tace. Kiedy jeden z mężczyzn przykucnął przy królowej, by
podać jej kielich czerwonego wina, zauważyła, że ma on na szyi gładką żelazną obrożę.
— To jeńcy? — zapytała sennie.
— Niewolnicy — uściśliła Sarissa. — Zabawki przeznaczone dla naszej wygody i
rozrywki.
Wzrok Alcuiny padł na prześliczną dziewczynę, której plecy pokryte były pręgami po
niedawnej chłoście.
— Często się buntują? — spytała wskazując wzrokiem dziewczynę.
— Być może — odpowiedziała Sarissa ze wzruszeniem ramion. — A może tylko ktoś
zapragnął sprawić jej porządne lanie — upiła łyk wina. — Może byłam to nawet ja, nie
przypominam sobie.
Kiedy indziej podobne stwierdzenie przeraziłoby Alcuinę, jednak w tej chwili była w
stanie odczuć jedynie niezobowiązujące zainteresowanie. Uniosła kształtną nogę i przyjrzała
się jej, nieświadoma żywego zaciekawienia uśmiechniętej towarzyszki kąpieli. Pręgi po
pędach mięsożernej rośliny szybko znikały. Teraz były to już ledwo widoczne różowe ślady.
Alcuina jadła wędliny z podsuniętej jej tacy, aż nasyciła głód. Szybko całe otoczenie nabrało
różanego, kojącego odcienia.
Gdy wyszły z kąpieli, niewolnice wytarły je grubymi miękkimi ręcznikami. Północna
królowa nigdy nie wyobrażała sobie podobnych wygód. Pomyślała, że właśnie tak przystoi
żyć królowej i zastanowiła się, jak do tej pory mogła obywać się bez takich luksusów. Wciąż
nagie przeszły do sąsiedniej komnaty — alkowy Sarissy. Znajdujące się w niej łoże było
większe od alkierza, w którym Alcuina sypiała ze swymi służkami.
— Teraz musimy cię właściwie odziać — powiedziała Sarissa i wyrzuciła z siebie potok
niezrozumiałych dla Alcuiny słów. Niewolnice zaczęły wyciągać z kufrów szaty, klejnoty i
pachnidła. Pod nadzorem Sarissy Alcuinę ubrano i umalowano. Polakierowano jej paznokcie i
upomadowano usta. Obwieszono ją naszyjnikami, na przeguby rąk i nóg nałożono bransolety
przepasane łańcuszkami. Biżuteria z inkrustowanego klejnotami złota była o wiele
delikatniejsza i subtelniejsza niż toporne ozdoby, które noszono na Północy.
— Popatrz na siebie, moja droga — powiedziała wciąż naga Sarissa, prowadząc Alcuinę
ku wysokiemu zwierciadłu. Oczy królowej rozszerzyły się na widok przemiany, jaka się
dokonała.
Miała na sobie mnóstwo ozdób z drogocennych metali i klejnotów. Jej twarz umalowano w
sposób podkreślający urodę. Jednak coś w tym wszystkim było nie tak. Alcuina uświadomiła
sobie, że w gruncie rzeczy poza biżuterią nadal jest naga. Ozdoby wydawały się specjalnie
zaprojektowane, by podkreślać jej pełne piersi i krągłe pośladki, uwydatniać krzywizny ud i
bioder. Wydawała się bardziej naga, niż gdyby tylko pozbawiono ją ubrania. Każdy intymny
szczegół jej ciała był wulgarnie wyeksponowany.
— Może włożyłabym coś na siebie? — zapytała z wahaniem Alcuina.
— Niekoniecznie — odparła Sarissa. — Potrzebujesz jeszcze tylko jednego drobiazgu.
Wzięła coś z rąk niewolnicy i otoczyła rękami szyję Alcuiny. Królowa była tak
oszołomiona, że dopiero po chwili jej oczy rozszerzyły się ze zgrozy na widok żelaznej
obroży zatrzaśniętej na jej białym karku.
— Moja nowa zabawka… — wymruczała Sarissa.
7. PIEKIELNY SKORPION
— Jak możesz być pewien, w jakim kierunku zmierzamy w tym przeklętym kraju? —
zapytał rozdrażniony Conan.
Już od trzech dni wędrowali przez Krainę Zmian. Zaskakujące metamorfozy krajobrazu
sprawiły, że Conan był zupełnie zdezorientowany.
— Pierwsza lekcja, którą należy sobie przyswoić, aby tu przeżyć, to nigdy nie ufać
świadectwu swoich zmysłów — odpowiedział Rerin. — To głosy drzew i zwierząt mówią mi,
gdzie mam zmierzać.
— Nie uwierzyłbym tym drzewom, nawet gdyby powiedziały mi, jak się nazywam! — z
nienawiścią ściął pobliską roślinę. — Nie można ufać drzewom, które pożerają ludzi!
— Wydaje ci się dziwne, że rośliny zjadają tu ludzi? — Rerin zaśmiał się, co rzadko mu
się zdarzało. — Przecież w świecie, z którego przybywamy, ludzie zjadają rośliny. Dlaczego
nasi zieloni bracia nie mieliby tutaj postępować odwrotnie?
— To nienormalne — uparł się Conan. — Mogę pogodzić się z istnieniem ludzi
pożerających zwierzęta i odwrotnie. Spotykałem nawet kanibali, ale drzewa powinny solidnie
tkwić w ziemi, a nie łazić szukając ofiary.
Noce musieli spędzać czuwając na zmianę, ze względu na straszliwą florę Krainy Zmian.
— Zwierzęta tutaj mogą być jeszcze gorsze — powiedział Rerin. — Dziwię się, że
natknęliśmy się na tak niewiele z nich.
— Marzę o tym, byśmy wkrótce jakieś spotkali. — Conanowi zaburczało w brzuchu. —
Nie mam łuku ani włóczni, ale jestem tak głodny, że nawet z mieczem upolowałbym jelenia.
Ponieważ Kraina Zmian odznaczała się łagodnym klimatem, Conan zdjął z siebie wszystko
z wyjątkiem obcisłych spodni i kurty z wilczej skóry. Resztę stroju zawinął w płaszcz, który
niósł przerzucony przez plecy. Miecz i sztylet tkwiły przy pasie.
Kierowali się w stronę zachodzącego słońca, cokolwiek to tutaj oznaczało. Mijali właśnie
głęboką szczelinę w zboczu góry. Płynął tędy niewielki strumień — pod górę, podobnie jak
kilka innych, na które się natknęli. Inne płynęły w dół, ale widzieli i taki, w którym połowa
nurtu płynęła pod górę, a połowa z góry. Conan bywał już w wielu osobliwych okolicach, ale
ta kraina była najdziwniejsza z nich wszystkich.
— Zatrzymaj się! — syknął Rerin.
Conan znieruchomiał. Nadstawiwszy uszu, wkrótce usłyszał głęboki szmer
prześlizgującego się cielska. Kątem oka dostrzegł, że za granią, którą przed chwilą schodzili,
coś się poruszyło. Wyglądało to jak pokryty łuskami grzbiet, ledwie wystający nad krawędź
skały. Reszta stwora kryła się pod nią, jednak to, co Cymmerianin zobaczył, świadczyło, że
stwór ma co najmniej kilkaset kroków długości.
— Na Croma! — powiedział, gdy grzbiet zniknął im z oczu. — A cóż to było?! Wyglądało
jak pradziad wszystkich węży!
— Jestem pewny, że ta istota nie jest rdzennym mieszkańcem Krainy Zmian. — Rerin
potrząsnął głową. — Nawet boję się myśleć, co ją tutaj przyciągnęło.
— Dobrze zrobiliśmy, że zeszliśmy w dolinę — powiedział Conan. — Gdybyśmy byli na
grani, wąż mógłby nas zobaczyć. O ile ma w ogóle oczy. Możemy mieć kłopoty, jeśli jest ich
tu więcej.
— Kłopoty? — zdziwił się Rerin. — Odkąd opuściliśmy świat ludzi, stale znajdujemy się
w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Zaszemrały lekko gałązki i z pobliskiej kępy krzewów wyłoniło się niewielkie zwierzę.
Przypominało świnię. Miało ryj odpowiedni do grzebania w ziemi i niewielkie nogi z
raciczkami. Znieruchomiało na chwilę, przyglądając się ludziom krótkowzrocznym
spojrzeniem. Nozdrza, które wyczuły nieznane istoty, drżały niespokojnie. Conan natychmiast
schwycił spory kamień i cisnął nim w zwierzę ruchem tak szybkim, że ledwo można było
dostrzec migające ramię. Kamień z gruchotem trafił zwierzę między oczy. Padło na bok,
zabite na miejscu. Conan uśmiechnął się.
— Mamy obiad! — wyciągnął nóż i podszedł do martwego stworzenia.
— Posługujesz się kamieniami równie dobrze jak mieczem — zauważył Rerin.
— W Cymmerii chłopcy uczą się zdobywać pożywienie, kiedy tylko opanują sztukę
chodzenia. — Conan zaczął oprawiać upolowane zwierzę. — Spędziłem wiele nocy na
zimnych, górskich zboczach, strzegąc bydła mojego klanu. Biada królikowi czy górskiemu
kozłowi, który w tamtych dniach znalazł się w zasięgu mojego rzutu. Procą posługuję się
jeszcze lepiej, ale wystarczy mi i kamień.
— Widziałem. Rozpalę ognisko, chociaż wolałbym nie zwracać na nas niczyjej uwagi.
— A ja wolę zginąć w walce niż z głodu — odparł Conan. — W każdym razie mam ochotę
na rozprawę z mieszkańcami tej krainy.
Wkrótce nadziane na rożny połcie niby–świni skwierczały w dymie nad ogniskiem. Gdy
tylko mięso opiekło się jako tako, Conan zaczął odcinać od niego kawałki i wpychać je sobie
do ust, umieszczając kij z powrotem nad ogniskiem, by dopiekła się reszta. Rerin pożywiał się
mniej żarłocznie, chociaż i on zdołał zjeść dużą część mięsa. Od czasu do czasu Conan
podnosił miecz i odrąbywał włochate korzenie, które podpełzały ku nim od strony pobliskich
drzew.
— To pieczyste pochodzi z krainy demonów, ale jest równie smaczne jak dziczyzna, którą
jadłem w świecie ludzi — powiedział Conan.
— Obyśmy ze wszystkim radzili sobie równie łatwo — odrzekł posępnie Rerin.
— Rozchmurz się, czarowniku. Żyjemy, jesteśmy wolni i znajdujemy się na tropie naszej
królowej. Mogłoby być gorzej. — Conan wziął kamień z kopczyka, który zgromadził
zawczasu, i cisnął nim w niewielki krzak, który mu się nie spodobał. — Moglibyśmy być
martwi albo w łańcuchach — dokończył.
— Zazdroszczę ci zdolności zachowania spokoju w obliczu nieznanego, młody człowieku.
— Już dawno stwierdziłem, że nigdy nie warto się martwić na zapas. — Conan wzruszył
ramionami. — Jeśli grozi mi niebezpieczeństwo, mogę walczyć z nim bądź uciekać przed
nim, ale niewiele mogę zrobić, dopóki nie stanę w jego obliczu. Mówię chyba rozsądnie,
prawda?
— Częściowo — westchnął Rerin. Zapatrzył się w płomienie, a jego twarz straciła wszelki
wyraz. Conan wiedział, że starzec pogrążył się w transie. Dopóki czarownik z niego nie
wyjdzie, zostało mu tylko napełniać sobie brzuch.
Kilka minut później Rerin zamrugał i oprzytomniał.
— No i? — ponaglił go Conan. — Dowiedziałeś się czegoś o Alcuinie?
— Znajduje się w jakimś niebezpieczeństwie, ale nie w śmiertelnym. Na pewno nikt nie
chce jej zabić.
— Hę? Co to znaczy? Albo jest w niebezpieczeństwie, albo nie!
— Nie było to dla mnie jasne. Zdołałem się dowiedzieć, że umknęła tym, którzy ją
porwali, a teraz szukają. Trafiła w ręce kogoś innego, ale to nie znaczy, że grozi jej mniejsze
niebezpieczeństwo.
— W tej krainie to mnie nie dziwi — rzekł Conan. — Wiesz, gdzie jest?
— Miejsce jej pobytu zostało przede mną zakryte. Obawiam się, że trafiła w ręce ludzi
obdarzonych niepospolitymi mocami magicznymi. Nim jednak otoczyła ją całkowita zasłona,
zorientowałem się, że znajduje się w jakimś wielkim budynku, chyba w zamku.
— W zamku… — powtórzył z namysłem Conan. — Miałem już do czynienia z zamkami,
pogranicznymi fortami, skarbcami i świątyniami. Do wszystkich budynków wzniesionych
ręką człowieka można się włamać i zabrać, co się chce.
— Mówisz, jakbyś miał w tej dziedzinie doświadczenie — rzekł Rerin. — Obawiam się
jednak, że ten zamek nie jest dziełem człowieka.
— To równie zła wiadomość jak to, iż jego mieszkańcy są przebiegłymi czarodziejami.
Jednak zrobimy co w naszej mocy! — Conan cisnął za siebie kość. W krzakach coś się na nią
rzuciło. Zapadał mrok. Cymmmerianin położył sobie napierśnik pod głowę i okrył się
płaszczem.
— Czuwaj pierwszy. Nie dopuść blisko roślin — położył dłoń na mieczu i po chwili
zachrapał spokojnie.
Rerin zamknął oczy i wzniósł dłonie w modlitewnym geście.
— Ojcze Ymirze, w imieniu całej ludzkości dziękuję ci, że nie stworzyłeś wielu takich jak
on, lecz w imieniu Alcuiny i swoim dziękuję ci, że zesłałeś go nam w potrzebie.
W wysokiej wieży wielkiego zamku, w komnacie wypełnionej magicznymi przyborami
oraz woniami i odgłosami jeszcze dziwniejszych stworzeń, Hasta nachylił się nad kociołkiem.
Wdychał dym ze zwijających się na węglach, czerniejących płatków kwiatów. Jego srebrzyste
oczy były pozbawione wyrazu, a ciałem targały spazmatyczne dreszcze. W zwierciadle, przed
którym stał, odbijała się nie jego sylwetka, lecz kłębowisko wielobarwnych dymów. Z ust
Hasty dobywał się ciągły strumień nieludzkich dźwięków. Za jego plecami bezgłośnie
otworzyły się drzwi. Do środka weszła Sarissa. Miała na sobie opończę z przejrzystego jak
mgła materiału, który przylegając do jej piersi, pośladków i ud, niczego w istocie nie osłaniał.
Czekała w milczeniu, nie śmiąc przerywać transu brata. Jego pomysłowość w obmyślaniu
bolesnych i upokarzających kar dla tych, którzy zakłócali mu spokój, nie miała granic.
Zmęczyła się wreszcie nową zabawką, którą pozostawiła wyczerpaną i płaczącą w komnacie
na dole. Zaraz potem zauważyła, że w zamku rzucane jest nowe, wielkie zaklęcie. Tak jak
mieszkańcy Ziemi w jednej chwili rozpoznają głos ukochanej osoby, Sarissa natychmiast
zidentyfikowała magiczne wibracje brata i postanowiła zobaczyć, czego chciał dokonać.
Przekleństwem jej rasy było znudzenie. Pobratymcy Sarissy większość czasu spędzali
poszukując nowych rozrywek. Pani tego zamku miała nadzieję, że zaklęcie brata okaże się
zabawne. Hasta otrząsnął się w końcu z narkotycznego oszołomienia i dotarła do niego
obecność Sarissy. Siostra objęła go z tyłu i wsparła podbródek na jego ramieniu.
— Czego się dowiedziałeś, braciszku?
— Nasza nowa niewolnica jest przedmiotem zawziętych poszukiwań, siostro. Wygląda na
to, że jakiś głupi czarnoksiężnik ze świata ludzi wzbudził ciąg wydarzeń, które w obydwóch
światach mogą sprowadzić niszczycielskie skutki.
— Fascynujące. I wszystko to przez moją nową zabawkę? Naprawdę jest królową, jak
twierdzi?
— Owszem, przynajmniej w sposób, w jaki te rzeczy pojmują ludzie. Jest władczynią
wyjątkowo małego i biednego państewka, ale jednak królową. Okazała się interesująca?
— Wręcz zniewalająco. Jest o wiele dumniejsza, niż można było się tego spodziewać, lecz
i tak ugnie się przed mą wolą. Ukorzenie jej będzie o wiele ciekawsze niż obłaskawienie
narowistego konia. Już zapewniła mi… zabawę.
— Muszę ją też wypróbować — powiedział Hasta, uśmiechając się do swych planów.
— Ale kto jej szuka? Moglibyśmy wysłać łowców i przygotować fascynującą zasadzkę!
Przemoc była zawsze mile widziana przez mieszkańców zamku. Hasta odwrócił się do
zwierciadła, w którym poczęły formować się obrazy.
— Ci pachołkowie Pana Krainy Demonów pojmali ją, ale się im wymknęła.
W zwierciadle widać było przeszukujące las istoty. Demony schylały się i wąchały ziemię,
starając się wyczuć trop.
— Tylko one? — Sarissa była rozczarowana. — Te stwory są za głupie, by zabijanie ich
było interesujące. Nic dziwnego, że udało się jej uciec.
— Sądzę, że Władca Demonów wyśle jednego z Łowców — zapewnił ją Hasta. — To
będzie ciekawsze. Mamy też innych poszukiwaczy — obraz w zwierciadle się zmienił.
Pojawiło się dwóch przemierzających las mężczyzn, jeden stary, drugi młody. — Ten starszy
jest czarownikiem w świecie ludzi. Podobnie jak jego królowa, nie jest tam nikim ważnym.
— A drugi? — Na twarzy Sarissy pojawiło się żywe zainteresowanie. — Bardzo rzadko
pojawia się u nas taka istota!
— Wszystkie wibracje, które wyczułem, wskazują, że to prawdziwy bohater — powiedział
ostrożnie Hasta. — Nie jestem w stanie odgadnąć, dlaczego jej szuka. Być może darzy ją
jakimiś uczuciami, dla których nie ma odpowiednika w naszym świecie.
— Tych dwoje stworzyłoby wspaniałą parkę! — zawołała Sarissa. — Królowa i bohater!
Nikt inny nie miałby w swojej kolekcji tak dopasowanej dwójki!
— Być może — odparł z powątpiewaniem Hasta. — Jednakże nasza wiedza jest niepełna.
Najpierw muszę przeprowadzić kilka prób.
— Och,. koniecznie — zgodziła się Sarissa. — Co im podeślemy?
— Zastanawiałem się nad tym. Może przywołamy piekielnego skorpiona?
— Doskonale! — odparła zachwycona Sarissa. — Jeśli przeżyje spotkanie z nim, na
pewno jest prawdziwym bohaterem!
— W takim razie pomóż mi przy rytuale.
W ciągu kilku następnych godzin przygotowali i odprawili ceremonię, przywołującą
stworzenie z najdalszego zakątka ich świata. W czasie rytuału popełnili kilka rzeczy, które w
świecie ludzi zostałyby przyjęte ze zgrozą, jednak tutaj były one traktowane tylko jako źródło
mocy.
Rerin i Conan szli teraz przez odkryty teren w stronę odległych gór, gdy nagle nawiedziło
ich paraliżujące uczucie dezorientacji. Czuli się, jakby równocześnie spadali z wielkiej
wysokości i ogarnęło ich trzęsienie ziemi. Lecz gdy to uczucie minęło, pobliskie drzewa
nawet się nie chwiały. Nie po raz pierwszy doświadczyli tego wrażenia, bardzo częstego w
Krainie Zmian.
— Co się zmieniło? — zapytał rozdrażniony Conan. — Czy coś pojawiło się na naszej
drodze?
— Obawiam się, że tak. — Rerin wskazał pieczarę, która pojawiła się w zboczu góry przed
nimi. Nowy szczegół terenu wyglądał, jak gdyby znajdował się tu od zawsze, jednak nie było
go jeszcze parę chwil temu.
— Nie podoba mi się to — powiedział Conan przystając. Rozsupłał zawiniątko z odzieżą,
włożył napierśnik, hełm i zawiązał rzemienie pod brodą. — Omińmy tę jaskinię z daleka —
doradził. — Wygląda na siedzibę demonów.
— Zgoda — powiedział Rerin. — Pojawiła się dokładnie na naszej drodze. Obawiam się,
że dostrzegła nas jakaś wroga siła.
Zaczęli okrążać złowieszcze wejście do jaskini, nie spuszczając z niej oczu. Minęli je i
zaczęli się już uspokajać. Wtedy nastąpił atak. Rerin z nieartykułowanym okrzykiem chwycił
Conana za ramię i wskazał otwór pieczary, z której wyłaniał się potwór rodem z sennego
koszmaru.
— Na Croma! — rzekł Conan zdławionym głosem.
Istota była wielkości słonia. Poruszała się na niezliczonych wielostawowych nogach.
Pokryta była rogowym pancerzem, a przed nią kłapała para gigantycznych kleszczy. Z jej
odwłoka niczym kłębowisko węży wystawała plątanina wnoszących się nad grzbietem macek.
Między kleszczami znajdowała się niewielka główka z dwoma czułkami, poruszającymi się
we wszystkie strony.
Dwaj mężczyźni znieruchomieli, wiedząc, że każde poruszenie się może zdradzić ich
obecność. Jakimikolwiek nieziemskimi zmysłami obdarzony był ten potwór, nie wydawało
się, by jednym z nich był wzrok. Przez chwilę sytuacja nie zmieniała się, po czym czułki
stwora przestały poruszać się bezładnie i skierowały w ich stronę. Potwór zaczął pełznąć
prosto na Conana i starego czarownika.
— Myślę, że czas uciekać — stwierdził zduszonym głosem Rerin. Jak powiedział, tak
zrobił. Każdy postronny świadek tego wydarzenia zdziwiłby się niezmiernie widząc, jak
chudonogi starzec wyprzedza gnającego co sił Cymmerianina.
Conan uciekał, bo dawało to większą szansę ocalenia życia niż walka. Jednak stukot
potwora rozlegał się coraz bliżej za jego plecami. Nie mogąc uwierzyć, że tak niezgrabna
istota jest w stanie dogonić kogoś wychowanego w górach Cymmerii, barbarzyńca
zaryzykował spojrzenie przez ramię. Ku swojemu przerażeniu dostrzegł, że potwór pomyka
na swych niezliczonych odnóżach szybciej, niż mógłby biec najbardziej chyży chart.
W zwykły dla siebie sposób, to jest podjąwszy decyzję w jednej chwili, Conan zatrzymał
się w pół kroku, zrobił w tył zwrot i wydobył miecz. Nie sądził, że ma szansę pokonać
niesamowite stworzenie, lecz jeśli miał jakąkolwiek, nie zamierzał jej zmniejszać dalszą
męczącą ucieczką. Za sobą słyszał jeszcze cichnący w oddali tupot stóp starego czarownika,
lecz już po chwili zajęty był wyłącznie walką z piekielnym skorpionem.
Atakujący potwór miał przewagę nad Conanem. Część umysłu Cymmerianina z
szybkością błyskawicy przeanalizowała silne i słabe punkty bestii. Tych ostatnich było
zastraszająco mało. Opancerzone ciało wyglądało na równie niepodatne na ciosy jak mury
solidnego zamku. Być może inaczej rzecz miała się z niewielką główką i czułkami, jednak
strzegły ich potężne ramiona. Zaatakowanie głowy oznaczało znalezienie się w zasięgu
kleszczy skorpiona. Natomiast przydatność bojowa przypominających węże ogonów była
nieznana. Wszystko to przeleciało Conanowi przez głowę w ułamku chwili, nim zdążył do
końca wysunąć miecz z pochwy. Najbardziej obiecująco zapowiadał się atak na chude
odnóża. Wiedząc, że nie wymyśli już niczego innego, Conan zaatakował.
Z początku barbarzyńca ruszył prosto na potwora, który sięgnął ku niemu straszliwymi
kleszczami. Z wyczuciem czasu, któremu mało kto był w stanie dorównać, Conan rzucił się w
bok w chwili, gdy jeden z kleszczy dotykał jego napierśnika. Barbarzyńca wykonał przewrót i
skuliwszy się przy boku potwora, zamachnął się oburącz mieczem. Najbliższe odnóże
ustąpiło pod ciosem, lecz nie przyszło to Conanowi łatwo. Mimo że w porównaniu z
olbrzymim ciałem potwora odnóża wyglądały na szczupłe, każde było grubości ramienia
mężczyzny i solidnie opancerzone.
Uderzając w stawy, okaleczył dwa następne odnóża potwora. Wiedział, że jeśli zostanie w
tym samym miejscu choćby chwilę dłużej, będzie zgubiony. Odrąbał jeszcze jedno odnóże,
zanim instynkt kazał mu podnieść wzrok. Zobaczył, że spadają nań wężowe ogony. Każdy z
nich kończył się gruszkowatym rozszerzeniem, z którego sterczał przezroczysty igłowaty kieł,
ociekający zieloną lepką cieczą. Conan padł w bok i przetoczył się, ogony zaś trafiły w
miejsce, w którym stał. Z trawy, na której rozprysnęła się zielona ciecz, uniosły się kłęby
śmierdzącego dymu.
Conan zerwał się do ucieczki. Z zadowoleniem stwierdził, że chociaż skorpion biegł
równie szybko jak poprzednio, teraz miał kłopoty z obracaniem się wokół swej osi. Dało to
Conanowi możliwość odbiegnięcia kilkudziesięciu kroków i chwilę spokoju przed kolejnym
atakiem. Wiedział, że czeka go trudne zadanie odrąbania skorpionowi wystarczającej liczby
odnóży, by go zatrzymać. Innego sposobu jednak nie było. Powtórzył atak, druzgocząc
jeszcze dwa odnóża i wymykając się ogonom. Tym razem ocalił Conana bardziej przypadek
niż szybkość i zwinność, bowiem stwór przewidział jego taktykę. Najwidoczniej obdarzony
był inteligencją. Atak się powiódł, jednak Cymmerianin nie zamierzał powtarzać go po raz
trzeci.
Teraz zaatakował potwora, ściskając miecz oburącz. Skorpion rozwarł szeroko kleszcze,
spodziewając się, że Conan uskoczy w bok, jednak barbarzyńca rzucił się prosto na jego łeb,
biorąc potężny zamach. Od siły uderzenia miecz o mało nie wypadł mu z rąk. Natychmiast
zanurkował pod potwora i przetoczył się w bok, rąbiąc odnóża. Pamiętał, by przetoczyć się na
tę samą stronę bestii, którą atakował wcześniej. Gdy wytaczał się spod skorpiona, pomknęło
w jego stronę mnóstwo śmiercionośnych ogonów. Cymmerianin jednak znalazł się w
bezpiecznej odległości, nim pod wpływem jadu z ziemi trysnęły dym i para.
Tym razem skorpion zawrócił do kolejnego ataku znacznie wolniej, przechylając się w
bok. Dobrze, lecz co dalej? Ponieważ potwór potrafił uczyć się na błędach, nie można było
zastosować poprzednich sztuczek. Cymmerianinowi przyszło w piekielnie krótkim czasie
rozwikłać trudną zagadkę.
Gdy potwór zbliżył się do niego, Conan zaczekał, aż sięgnie ku niemu kleszczami, po
czym wyskoczył w górę i odbiwszy się od jednego z kleszczy, wylądował na grzbiecie
skorpiona. Na próbę rąbnął w jego pokrywę. Jak się spodziewał, okazała się twarda jak
stalowa zbroja, nie dawała również pewnego oparcia dla nóg. Ogony nie mogły sięgnąć tak
daleko do przodu, a Conan nie zamierzał dać się zepchnąć w ich stronę. Zeskoczył na bok,
planując zadać jeszcze kilka ciosów w odnóża.
Lądując na ziemi, potknął się na niewidocznym w trawie kamieniu. Upadł na plecy. Nim
zdołał poderwać się, jeden z ogonów spadł jak meteor. Kieł uderzył w napierśnik. Nozdrza
Conana wypełnił opar rozkładającego się spiżu. Moment później dostrzegł kolejny spadający
ogon. Nie mógł się przed nim zasłonić ani uchylić. W ostatniej chwili coś odtrąciło
nabrzmiały gruczoł jadowy i kieł w bok. Policzek Conana spryskał rozpylony na mgiełkę jad.
Skóra zaczęła od razu palić, ale trucizny było zbyt mało, by zabić. Conan natychmiast zerwał
się do biegu, a Rerin podążył za nim.
Zatrzymali się w pewnej odległości od potwora, który za sprawą ran sunął ku nim jeszcze
wolniej niż poprzednio.
— Dobrze wiedzieć, że twoja laska może przydać się do czegoś więcej oprócz podpierania,
staruszku — powiedział Conan.
— Zdejmij natychmiast pancerz, zanim jad go przeżre i zacznie spalać ci ciało! — ponaglił
Rerin.
Nie bawiąc się w rozsupływanie rzemieni napierśnika, Conan przeciął je sztyletem. Rzucił
pancerz na ziemię, gdzie po chwili spiż zamienił się w garść zielonej patyny. Conan zwalczył
chęć podrapania się po miejscach, w których jad dosięgnął jego ciała. Ból był do zniesienia,
poza tym nie przejmował się, że do wszystkich blizn, które miał na sobie, przybędzie mu
kilka nowych.
Potwór zaatakował ich ponownie.
— Gdyby miał oczy, może udałoby mi się wsadzić w któreś miecz i sięgnąć do mózgu —
mruknął Conan.
— Ten stwór nie ma takiego mózgu, jaki zwykliśmy sobie wyobrażać. Zważ, że czułki
służą mu za oczy i uszy — odparł Rerin. — Gdyby udało ci się je unieszkodliwić,
zdołalibyśmy go bez trudu dobić.
Potwór był już blisko.
— Możesz mnie wspomóc jakimś zaklęciem, staruszku? — zapytał Conan.
— Nie.
— Trudno.
By dosięgnąć czułków, musiał zaatakować głowę. Raz mu się to powiodło, obecnie jednak
skorpion był przygotowany na taki manewr. Prócz czułków głowa obdarzona była parą
otwierających się na boki szczęk. Conanowi przyszło do głowy, że skoro nie może dobrać się
do czułków, powinien nakłonić bestię, by go do nich doniosła.
Tym razem stwór nie rzucił się na Conana całym ciężarem, ale zatrzymał się i uderzył
hakowatymi kleszczami. Cymmerianin zaczął znów okrążać skorpiona. Gdy znalazł się przy
jego boku, potwór skręcił się tak, by zagrozić przeciwnikowi śmiercionośnymi ogonami.
Wtedy Conan zawrócił i wskoczył okrakiem na szczypce potwora. Chwycił je tuż za
pierwszym stawem. Bał się, że bestia uniesie go ku ociekającym żrącym jadem ogonom,
jednak z ulgą stwierdził, że wędruje prosto ku jej szczękom.
Gdy tylko czułki potwora znalazły się w zasięgu miecza Conana, barbarzyńca ciął w
bliższy z nich. Ciałem potwora wstrząsnął dreszcz, Cymmerianin o mało nie spadł ze
szczypiec, lecz utrzymał się i ciął jeszcze raz. Czułek odpadł. Skorpiona ogarnęły drgawki.
Barbarzyńca zeskoczył. Drugie kleszcze sięgnęły ku niemu niepewnym ruchem, przed którym
z łatwością się uchylił, i stanął tuż przy głowie. Wparłszy obie stopy w ziemię, jednym
ciosem ściął drugi czułek skorpiona i rzucił się do ucieczki. Bestia za jego plecami wydawała
klekoczące i świergoczące odgłosy, jednak Conan nie oglądał się za siebie, póki nie dotarł do
czarnoksiężnika. Zdążył na czas, by zobaczyć, jak ogarnięty agonalnymi drgawkami stwór
pada na murawę. Z jego odwłoka uniosły się kłęby dymu. Bestia zaczęła się kurczyć jak
oblany kwasem napierśnik. Wkrótce ze straszliwego potwora została jedynie dymiąca
skorupa.
— Skorpion nie był naturalnym mieszkańcem tej krainy — stwierdził Rerin. — Gdy
zniknęła jego siła życiowa, ciało zaczęło niknąć w eterze.
Starzec oddychał z wysiłkiem. Conan stwierdził, że sam jest nieco zdyszany.
— Zachowałeś się dzielnie, czarowniku. Zginąłbym marnie, gdybyś nie odtrącił tego
ogona. W twoim wychudzonym ciele kryje się serce wojownika.
— Przyjmuję tę pochwałę tylko dlatego, że wiem, co chcesz w ten sposób wyrazić —
odrzekł Rerin.
Conan przyjrzał się, czy na klindze jego miecza nie ma śladów żrącego jadu. Z
zadowoleniem stwierdził, że ostrze jest nietknięte. Schował broń do pochwy i ruszył szukać
reszty swoich rzeczy.
Podniecona Sarissa odwróciła się od zwierciadła.
— Czyż to nie było piękne? Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego okazu! To
prawdziwy bohater! Jak możemy go schwytać?
— Istnieje wiele sposobów, ale po co mamy zawracać sobie głowę, siostrzyczko? —
odrzekł Hasta. — Sami się tu zjawią, ponieważ szukają twojej królowej–niewolnicy. Proszę
bardzo, niech przybywają. Ciekaw jestem, jak twój śmiałek spróbuje ją oswobodzić.
Sarissa uśmiechnęła się szeroko, myśląc o czekających ją atrakcjach.
8. ZAMEK GIGANTÓW
Piątego dnia pobytu w Krainie Zmian natknęli się na porywaczy Alcuiny. Conan uniósł
ostrzegawczo rękę i Rerin zatrzymał się. Czarownik nie słyszał niczego szczególnego, ale
zdążył już zauważyć, jak nadnaturalnie czuły słuch ma barbarzyńca.
— Jacyś ludzie próbują podkraść się blisko nas, ale nie wiedzą, jak się to robi —
powiedział Conan.
— Ludzie czy coś innego? — zapytał Rerin.
— Poruszają się na dwóch nogach, cokolwiek to znaczy w tym świecie. Jest ich wielu.
— Zbyt wielu?
— Tego się dowiemy, kiedy pokażą, na co ich stać.
Conan poluzował miecz w pochwie. Ocenił, że niewielka polanka, na której się znaleźli,
jest dobrym miejscem, by powitać nadchodzących. Od dwóch dni on i Rerin przemierzali las,
w którym drzewa i krzewy zakotwiczały swe korzenie jak należy w ziemi. Dzięki temu mogli
przynajmniej spokojnie spać.
Na granicy drzew zaczęły rysować się ciemne sylwetki. Istoty były człekokształtne, jednak
nie były ludźmi. Po chwili okazało się, że ich dłonie mają zbyt wiele palców, a długie uszy
kończyły się spiczasto. Gdy podeszły bliżej, miecz Conana z szelestem wysunął się z pochwy.
— Zbliżyliście się wystarczająco — ostrzegł. — Mówcie, czego chcecie.
— Chcemy kobiety — wysyczała jedna z istot. Miała język nieprzystosowany do ludzkiej
mowy, jednak można było zrozumieć, o co jej chodzi. — Kobiety ze świata ludzi. Szuka jej
nasz pan. Jeśli jest z wami, oddajcie ją nam lub gińcie!
— My też jej szukamy. — Conan uśmiechnął się ponuro. — A wy ją porwaliście. Jak
zatem udało wam się ją zgubić?
Demon zamiast odpowiedzieć, jedynie zasyczał z nienawiścią. Conan usłyszał, że Rerin
szepcze zaklęcia. Stworów było co najmniej tuzin, nie były jednak wielkie i nie wyglądały na
zbyt silne. Żaden z nich nie był uzbrojony. Demon niespodziewanie wykonał skomplikowany
gest i wypowiedział ze świergotem jakąś czarodziejską formułę. Cymmerianin już miał
rozpłatać mu czaszkę, gdy Rerin wysunął się naprzód i wskazawszy stwora laską, rzucił
zaklęcie. Demon odskoczył w tył, zakrywając twarz rękami, jakby poraziło go oślepiające
światło.
— Gdybyś zabił go w trakcie wypowiadania czaru, zaklęcie uderzyłoby w ciebie z całą siłą
— powiedział spokojnie Rerin. — Zginąłbyś w jednej chwili.
Wódz demonów, doszedłszy do siebie, rzucił jakąś wściekłą komendę. Stwory odwróciły
się i przepadły w zaroślach. Nim jednak zniknęły, wódz odwrócił się jeszcze i powiedział do
ludzi:
— Odzyskamy tę kobietę! Przybywa Łowca!
— Nie zapowiada to nic dobrego — stwierdził Conan, chowając miecz do pochwy. —
Kim jest ich pan?
— Niewątpliwie jednym z najpotężniejszych władców świata demonów — stwierdził
ponuro Rerin. — Obawiam się, że jeśli ktoś taki się nami zajmie, moja nędzna znajomość
magii niewiele pomoże.
— Jak na razie nieźle radzimy sobie z twoją znajomością czarów i moim mieczem —
odparł pogodnie Conan. — Może jeszcze uda nam się wrócić do prawdziwego świata. Zawsze
ufałem swojej sile i zręczności. Radzę ci robić to samo.
— Och, gdybym wciąż miał młodzieńczą wiarę w siebie — westchnął starzec.
Wieczorem dotarli w pobliże wystającego nad górski grzbiet zamku. Conan przyjrzał się
jego osobliwym umocnieniom i wieżycom okiem znawcy nawykłego do wynajdywania
słabych punktów w tego rodzaju budowlach.
— Musimy podejść bliżej — stwierdził w końcu. — Powietrze jest tu zbyt mgliste, bym
mógł porządnie przyjrzeć się szczegółom, a właśnie one pozwolą nam dostać się do środka.
Jesteś pewny, że Alcuina jest tutaj?
— Owszem. Poza tym ten zamek roztacza aurę zła i czarów, która przenika mnie do szpiku
kości.
— Jaki lud tu mieszka? — zapytał Conan. — Wygląda, jakby zbudowali go Giganci.
— To bardzo możliwe. W świecie duchów żyje wiele ludów, a jeszcze więcej żyło ich tu w
przeszłości. Jednym z tych ludów byli Giganci, a zamek rzeczywiście wygląda na ich dzieło.
Myślę jednak, że jego mieszkańcy przypominają nas, przynajmniej z wyglądu. Lecz ich
natura jest równie nieludzka jak napotkanych dziś rano demonów.
— Czy są śmiertelni? — zapytał Conan. — Czy można pokonać ich stalą?
— Myślę, że tak. Żaden z mieszkańców tego świata nie jest nieśmiertelny, chociaż wielu
trudno jest zabić.
— A co oni jedzą? — Conan rozejrzał się niespokojnie. — Nie widzę żadnych uprawnych
pól, wsi ani szlaków kupieckich. Nawet wokół twierdz bandytów zawsze mieszka po parę
chłopskich rodzin, dostarczających swym panom żywności.
— Życie tutaj nie biegnie tym samym torem co w świecie ludzi — odrzekł Rerin. —
Jakiekolwiek zmartwienia mają mieszkańcy tego zamczyska, zdobywanie codziennego chleba
do nich nie należy. Swoje cielesne potrzeby mogą zaspokajać korzystając z ciemnych mocy.
Mogą być nawet wampirami.
— Mimo to muszą się czegoś obawiać, bo gnieżdżą się w kamiennych murach. Skoro zaś
się boją, można im wyrządzić krzywdę. Ale niczego się nie dowiemy, jeśli nie podejdziemy
bliżej. Chodźmy.
Wielkimi krokami ruszył w stronę zamku. Czarownik podążył za nim.
Tuż po zachodzie słońca dotarli do podnóża cyklopowych murów. Nad ich głowami
zapłonęły dziwne wielobarwne gwiazdy, a wielki zielony księżyc wypełniał złowróżbną
poświatą gęste jak woda powietrze. Conan przesunął dłonią po murze w poszukiwaniu spojeń
między blokami kamienia, które przy wspinaczce mogłyby posłużyć jako uchwyty.
— Na Croma! — burknął w końcu. — Cała ściana jest lita! Nie ma żadnych spojeń!
— Tę siedzibę wybudowano przy użyciu czarów, a nie ludzkimi dłońmi — powiedział
Rerin. — Znam zaklęcie, które przeniosłoby nas na szczyt murów, ale niewątpliwie
mieszkańcy zamku wyczują obce czary.
— Nie potrzebuję czarów, żeby wejść po murze — odparł Conan. — Ten kamień jest
chropowaty i nierówny jak lawa. Jeśli jest taki sam aż do szczytu, dam radę po nim wejść.
Rerin pomacał ścianę i z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Może wlazłoby po nim dziecko małpy i górskiego kozła, ale obawiam się, że ja tego nie
potrafię. Gdybyśmy mieli linę, wszedłbyś pierwszy i zrzucił mi ją. Skoro jej jednak nie
mamy, zaczekam, aż ją znajdziesz.
— I tak będzie lepiej, jeśli zaczekasz na dole. Ukryj się gdzieś między drzewami i czekaj,
aż wrócę z królową. Sam powiedziałeś, że musi tu być pełno istot znających się na czarach
lepiej od ciebie. Zatem niewiele mi się przydasz. Nie warto, byśmy obaj zginęli, jeżeli mi się
nie uda. Gdybym nie wrócił do świtu, możesz spróbować dokonać swoimi sztuczkami tego,
czego ja nie zdołałem wyrąbać mieczem.
— Niech Ymir wspiera cię w twoim dziele, Cymmerianinie — powiedział z głębokim
wzruszeniem starzec. — Powtarzam, królowa dobrze zrobiła, przyjmując cię na służbę.
— Wątpię, czy Ymir zagląda w to miejsce. — Conan podrapał się po szczęce. — Jestem
pewny, że i Crom tego nie robi, ponieważ nie interesuje się niczym poza Cymmerią, a i tą nie
za bardzo — poklepał Rerina po ramieniu. — Znikaj stąd, staruszku. Znajdź sobie bezpieczną
kryjówkę i bądź gotów pomóc nam, kiedy wyjdziemy, bo nie wątpię, iż będziemy ścigani.
Conan odwrócił się do ściany i wyciągnął ręce tak wysoko, jak tylko mógł. Przesuwał
dłońmi po murze, aż wczepił koniuszki palców w ledwie wyczuwalne nierówności, po czym
powoli podciągnął się w górę. Szurając nogami, znalazł dla nich niepewne oparcie i jedną
ręką sięgnął jeszcze wyżej. I tak ślamazarnie, małymi odcinkami, zaczął się wspinać w górę.
Posuwał się powoli, ale pewnie. Niewielu ludzi potrafiłoby dokonać czegoś podobnego, a i
wtedy zakończyliby wspinaczkę w stanie krańcowego wyczerpania i z dygoczącymi ze
znużenia kończynami. Conan jednak dotarł do szczytu muru bez widocznych oznak
zmęczenia. Stwierdził, że znalazł się w miejscu idealnie przysposobionym do odparcia
oblężenia. Lecz na blankach nie było nikogo. Nigdzie też nie było widać żadnych wejść do
wnętrza warowni. Barbarzyńca zaczął ich wytrwale szukać.
Cała budowla wydawała się litą bryłą, upstrzoną tu i ówdzie wieżyczkami i innymi
architektoniczymi detalami o niezwykłych kształtach. W równych odstępach stały posągi
osobliwych, odpychających tworów. Wszystkie wydawały się dziełem szalonego artysty.
Panowała absolutna cisza. Od czasu do czasu Conan przystawał i nasłuchiwał, lecz do jego
uszu nie dochodził żaden dźwięk. Wciągał powietrze rozszerzonymi nozdrzami, jednak nie
wyczuwał nawet śladu zapachu dymu. Zastanawiał się, jak mieszkańcy zamku grzeją się i
przygotowują sobie posiłki bez ognia. Krążąc po dachu, dotarł do podstawy przysadzistej
wieżycy o stożkowatym dachu. Dopiero tu znalazł wejście do środka. Strzegła go para
kamiennych strażników o trupim wyglądzie.
Powoli, czujnie Conan wszedł w ciemność wystawiając przed siebie miecz. Wolną dłonią
obmacywał mur, wysuniętą stopą zaś szukał drogi w ciemności. Dwa kroki za wejściem
wyczuł, że posadzka urywa się raptownie. Ostrożne badanie powiedziało mu, że znajduje się
u szczytu schodów. Z dołu docierał ciepły powiew i ledwie słyszalne dźwięki muzyki o
dzikim rytmie, wygrywanym na bębnach i cymbałach. Conan wyczuł też woń dymu. Nie było
to jednak drewno palące się w kominku czy palenisku, lecz kadzidło.
Zszedł co najmniej sto stopni, nim dostrzegł słabą poświatę. Poruszając się cicho jak duch,
Cymmerianin podszedł do drzwi, zza których wydobywało się światło. Za drzwiami ujrzał
luksusowo urządzoną komnatę. Usłana była poduszkami i dywanami wyglądającymi, jakby
utkano je ze złota. Idealnie kuliste płomyki świec, osadzonych w wyrastających ze ścian
lichtarzach, rzucały niezwykłe światło.
Omiótłszy spojrzeniem komnatę, Conan zauważył, że na zwalonych na siebie złotych
kołdrach i egzotycznych futrach leży kobieta odziana jedynie w kunsztowną biżuterię.
Zaparło mu dech w piersiach na widok tej obnażonej bladoskórej piękności o przepysznie
wypukłych pośladkach.
Odwrócona do niego tyłem kobieta trwała w bezruchu. Widocznie spała lub znajdowała się
pod wpływem narkotyku. Conan bezgłośnie wsunął się do środka. Licząc się w każdej chwili
z możliwością ataku, podszedł do kobiety i trącił ją w ramię czubkiem miecza.
— Obudź się! Mam parę pytań, na które musisz mi odpowiedzieć!
Kobieta bezwładnie przetoczyła głowę i uniosła powieki. Oczy Conana rozszerzyły się ze
zdumienia.
— Alcuina?
Minęło parę chwil, nim królowej udało się skupić spojrzenie. Przez ten czas Conan
zauważył, że Alcuina ma na szyi stalową obrożę, połączoną łańcuchem z pierścieniem w
posadzce.
— Conan! — wykrztusiła wreszcie królowa. — Naprawdę przybyłeś po mnie, czy to tylko
kolejny ze snów, które ci piekielnicy nasyłają na mnie zaklęciami i narkotykami? Jeśli tak, to
jest to najokrutniejsza tortura, jaką do tej pory wymyślili.
— Jestem tu naprawdę, chociaż nie wiem, jak miałbym to udowodnić. — Conan schwycił
oburącz łańcuch i spróbował oderwać go od pierścienia w posadzce. — Najpierw jednak
postarajmy się stąd wydostać!
Zaczął ciągnąć za łańcuch, aż żyły wystąpiły mu na skroniach, jednak nawet jego
gigantyczna siła nie wystarczyła, by zerwać łańcuch lub wyszarpnąć pierścień. Wymruczał
pod nosem przekleństwo. Alcuina, której zdążyło się już trochę przejaśnić w głowie,
spostrzegła, jak skąpo jest odziana.
— Wasal nie powinien oglądać swojej królowej w takim stanie — powiedziała rumieniąc
się. Nie próbowała jednak ukryć swych wdzięków przed wzrokiem Conana. Wiedziała, że w
żaden sposób nie mogłaby zakryć własnej nagości dwiema dłońmi.
— Na Południu nie zawracają sobie głowy ubraniami. — Conan wzruszył ramionami. —
Nawet królowe noszą czasami niewiele więcej niż ty — powiódł po niej pełnym uznania
spojrzeniem. — Nie obawiaj się, nie masz niczego takiego, czego nie miałyby inne kobiety.
Choć może przyjrzę ci się bliżej, by się upewnić…
— Musimy zatroszczyć się o ważniejsze sprawy — odparła zniecierpliwiona. — Możesz
uwolnić mnie od tego łańcucha?
— Zobaczymy. Miałem nadzieję zrobić to po cichu, ale… — wzniósłszy oburącz miecz
nad głowę, uderzył nim z całej siły w łańcuch. Rozległ się ogłuszający szczęk, prysnęło
trochę iskier, lecz jedynym rezultatem uderzenia okazała się szczerba na ostrzu.
— Piekielnie twardą robią tu stal — mruknął Conan, przyglądając się z irytacją
wyszczerbionemu mieczowi.
Gwałtowne westchnienie Alcuiny ostrzegło Conana o nadciągającym niebezpieczeństwie.
Barbarzyńca schylił się i obrócił, jednym ruchem wyprowadzając poziome cięcie, które
przepołowiło napastnika w pasie. Krew padającego trysnęła Cymmerianinowi na twarz. Do
środka, drzwiami, których Conan nie dostrzegł wcześniej, wpadali już następni wrogowie.
Mieli na sobie tylko opaski biodrowe i takie same jak Alcuina obroże na szyi. Uzbrojeni byli
w rozmaite miecze i włócznie, niektórzy również w tarcze. Jeden z napastników chciał dźgnąć
Conana w brzuch włócznią, jednak barbarzyńca chwycił ją za drzewce i szarpnął ku sobie,
równocześnie miażdżąc twarz mężczyzny głowicą miecza.
Do komnaty zaczęli wchodzić inni mieszkańcy zamku — srebrzystoocy niby–ludzie w
bogatych, barwnych szatach. Nie brali udziału w walce, jedynie z zadowoleniem przyglądali
się rozgrywającemu się przed nimi widowisku.
Conan przypadł na jedno kolano. Miecz kolejnego z napastników ze świstem przeciął
powietrze nad jego głową, on zaś idącym w górę cięciem wypuścił z niego trzewia.
— Uciekaj, Conanie! — krzyknęła Alcuina. — Jest ich zbyt wielu!
Toczący przekrwionymi oczami Cymmerianim wydawał się w tej chwili doszczętnie
pozbawiony rozumu.
— Wyjdę stąd z tobą albo zginę, na Croma! — warknął szczerząc zęby. — Jeśli trzeba,
cały dzień będę karmił stalą te psy!
Barwnie odzianym widzom te słowa zrazu bardzo się spodobały, jednak Conan w
zastraszającym tempie zmniejszał liczbę ich sług. Jeden z widzów widząc, że sytuacja
wymyka się spod kontroli, wypowiedział zaklęcie, pomagając sobie szybkim gestem. Z góry
spadła na Cymmerianina ciężka sieć, w której barbarzyńca beznadziejnie uwiązł. Wściekły,
starał się przeciąć ją mieczem, ale linka skutecznie opierała się ostrzu. Sieć zacieśniała się
wokół Conana coraz bardziej, aż w końcu nie mógł się wcale poruszyć. Mógł jedynie kląć, co
czynił z wielkim zapałem.
Jeden z widzów — kobieta — podeszła bliżej i nachyliła się nad Conanem. Gdy odwróciła
wyciągniętą dłoń, uniósł się z niej obłoczek dymu. Chcąc nie chcąc, Cymmerianin wciągnął
go w płuca. Nim stracił przytomność, zdążył pomyśleć, iż kobieta ta jest oszałamiająco
piękna.
Gdy się obudził, stwierdził, że leży na zimnej posadzce lochu. Nie było to dla niego nowe
doświadczenie, lecz tym razem środki, jakie podjęto, aby skłonić go, by tu pozostał, wydały
się mu przesadne. Usiadłszy, spostrzegł, że zabrano mu ubranie, a na szyję założono ciężką
żelazną obrożę, od której do pierścieni w kątach lochu biegły cztery solidne łańcuchy. Conan
pomyślał, że nie potrzeba aż tyle żelastwa, skoro nie był w stanie zerwać o wiele cieńszego
łańcucha Alcuiny.
Z braku lepszego zajęcia zaczął szarpać za łańcuchy. Były rozpaczliwie mocne. Mógł
przesunąć się najwyżej trzy kroki w bok, a zbyt mały luz łańcuchów sprawiał, że w żaden
sposób nie dało się wykorzystać ich jako broni.
Nie dolegało mu nic z wyjątkiem paru sińców. Wyglądało na to, że narkotyk, którym go
uśpiono, przestał działać. Conan czuł chęć działania. I głód.
— Niech Erlik wypije waszą krew, jeśli zaraz nie dacie mi jeść! — krzyknął pełną piersią.
Nie nastąpiła żadna reakcja. Spróbował jeszcze raz: — Zamierzacie mnie zagłodzić, bo nie
potraficie mnie zasiec?!
Znów brak było odpowiedzi. Rozejrzał się po wnętrzu lochu. Był to mały, nieregularny
sześcian, wydrążony wprost w skale. Umieszczone wysoko na ścianie małe okienko
wpuszczało niewiele światła. Na zewnątrz prowadziły okrągłe drzwi z krzepkich desek.
Conan jeszcze nigdy nie widział okrągłych drzwi. Zastanowił się, w jaki sposób się je
otwiera, ponieważ nie widać było zawiasów.
Położył się na brzuchu i wybrał ogniwo łańcucha, którym mógł szorować po posadzce na
długości łokcia. Trud wydawał mu się daremny, jednak gdyby przyszło mu tu posiedzieć
dłużej, może zdołałby zetrzeć cztery ogniwa na tyle, by zerwać łańcuchy. Poza tym i tak nie
miał nic do roboty. Po mniej więcej godzinie monotonnego zgrzytania przyjrzał się ogniwu.
Jedynym rezultatem było to, iż strona, którą tarł, stała się odrobinę bardziej lśniąca.
Zapowiadało się, że czeka go długa praca. Przerwało mu ją niespodziewane uniesienie się
drzwi, które zniknęły w nadprożu. Przynajmniej jedna zagadka została rozwiązana.
Usłyszał zbliżające się kroki. Do środka weszła kobieta z tacą. Spodziewał się niewolnika
z obrożą na szyi, ale była to jedna z obserwatorek jego walki. O ile się nie mylił, ta sama,
która pozbawiła go świadomości. Nie był tego pewny, ponieważ wszystkie lokatorki zamku
wyglądały podobnie do siebie.
— Podejdź tu, srebrzystooka ladacznico — powiedział możliwie najsłodszym tonem. —
Mam ochotę skręcić ci twoją śliczną szyjkę.
Ku jego zaskoczeniu kobieta odpowiedziała w zrozumiałym języku:
— Och, wtedy nie mógłbyś spożyć wyśmienitego posiłku, który ci przyniosłam.
Woń podsuniętych mu pod nos potraw sprawiła, że Conanowi ślina napłynęła do ust.
— Dobrze, zgoda — burknął. — Daj mi jedzenie, a nie zabiję cię.
— Najpierw mały środek ostrożności.
Rozległ się basowy hurkot. Conan z zaskoczeniem patrzył, jak z posadzki celi wyrastają
dwie obręcze, które zwarły się pewnie na jego kostkach. Po chwili coś owinęło się wokół jego
nadgarstków, szarpnęło je w tył i skutecznie unieruchomiło mu ręce. Został spętany jak wół w
rzeźni.
Kobieta usiadła na wprost niego i postawiła między nimi tacę. Miała na sobie szatę tak
przejrzystą, jakby nie miała na sobie zgoła nic. Jej bujne kształty mogły przyprawić
mężczyznę o ślinotok równie łatwo jak jedzenie. Kobieta wzięła rożen z kawałkiem mięsa i
zręcznie włożyła je Conanowi w usta.
— Nazywam się Sarissa — powiedziała. — Możesz zwracać się do mnie „pani”.
— Ani myślę — zapewnił ją Conan. — Dasz mi trochę wina?
— Nieposłuszeństwo bywa tutaj bardzo bolesne — odparła. Mimo to dała mu się napić z
kryształowego pucharu.
— Przywykłem do bólu. W ten sposób mnie nie przekonasz.
— Nigdy nie doznałeś takiego bólu, jaki ja potrafię sprawić — karmiła go dalej nie
przestając mówić: — Udało mi się odkryć jego zupełnie nowe odmiany — zaśmiała się
dźwięcznym, mrożącym krew w żyłach głosem. — Ale nie, ból jest dla zwykłych
niewolników. Jesteś kimś wyjątkowym, nie chcę cię złamać. Będziesz najwspanialszym
okazem w mojej kolekcji.
— Jakiej znowu kolekcji? — burknął Conan.
— Hm, kolekcji wyjątkowych okazów ludzkich — wepchnęła mu w usta mały kawałek
chleba. Conan z niechęcią uświadomił sobie, jak cudownie pachnie ta kobieta. — Nigdy nie
miałam prawdziwego bohatera, na którym mogłabym eksperymentować. Życie tutaj stawało
się okropnie nudne, ale na szczęście ty dostarczysz nam nie kończących się rozrywek.
Walczyłeś jak dzika bestia i masz wspaniałe ciało.
Bez żenady przesunęła dłonią po jego masywnym ramieniu, zachwycając się twardymi
mięśniami. Conan zniósł to ze stoickim spokojem.
— Jakiego rodzaju rozrywek spodziewacie się po mnie? — zapytał, znając już odpowiedź.
— Takich, w których wypróbujemy twój hart ducha. Rzadko mamy okazję być świadkami
naprawdę podniecających pokazów siły i odwagi — powiedziała, ugniatając potężne mięśnie
jego barku i szyi.
— Łatwo mi w to uwierzyć, skoro widziałem, jak wasi mężczyźni trzymali się z dala ode
mnie, wypchnąwszy do walki niewolników.
— Byłeś cudowny — powiedziała, uderzając go lekko w tors, by wypróbować sprężystość
mięśni brzucha. Miała wrażenie, jakby stuknęła w pień drzewa. — Nie uwierzyłabym, że
jeden człowiek jest w stanie sprawić taką jatkę. To było zachwycające przedstawienie.
— Nie wyćwiczeni niewolnicy to żadni przeciwnicy, bez względu na to, czy rwą się do
walki, czy nie — prychnął Conan. — Jeżeli tak pojmujecie rozrywkę, bardziej niż pole bitwy
powinna wam odpowiadać rzeźnia.
— W takim razie musimy znaleźć dla ciebie godniejszego rywala — przyjrzała się z bliska
jego udu, wyraźnie zadowolona z jego krzepkości.
— Dlaczego mnie po prostu nie wypuścicie? I Alcuiny również? Nie macie prawa nas tu
trzymać.
— Prawa? Jesteś naszym więźniem, to jedyne prawo. Moja urocza królowa–niewolnica też
sprawia mi uciechę. Dlaczego tak ci zależy na jej odzyskaniu? Jestem od niej o wiele
piękniejsza.
— To rzecz gustu. Przysięgłem jej wierność i podążyłem tutaj za nią, by ocalić ją od
potworów, które porwały ją w środku nocy.
— Nie znam się na waszej głupiej wierności. Celem istnienia jest dla nas czerpanie z życia
przyjemności i innych rzeczy, których nie jesteś w stanie pojąć. Zapewniam cię, że znajdujesz
się w naszej mocy i musisz okazywać nam posłuszeństwo. Poddaj się, a życie stanie się dla
ciebie o wiele ciekawsze.
W słownictwie Conana brak było słowa „poddanie”, co dał jej niedwuznacznie do
zrozumienia. Uśmiechnęła się, słysząc potok jego przekleństw, i obdarzywszy go ostatnią
pieszczotą, odeszła. Na progu celi zatrzymała się i powiedziała:
— Zniszczenie ciebie sprawi nam wielką przyjemność.
Okrągłe drzwi opadły za jej plecami.
— Wszyscy jesteście szaleni — wymamrotał Conan. Gdy puściły więzy na jego
kończynach, natychmiast wrócił do tarcia ogniwem łańcucha o twardą skałę.
9. IGRASZKI WŁADCÓW
Conan chrapał na zimnej posadzce swego lochu, gdy obudził go jakiś dźwięk. Usiadł,
natężając słuch. Zorientował się, że nie ma już obroży na szyi. Leżała obok razem z
łańcuchami. Przyjrzał się jej. Była otwarta, jednak nie było widać żadnego zamka.
— Znowu czary — mruknął odrzucając obrożę od siebie. Pomyślał, że obudził go jej
szczęk, gdy otworzywszy się, spadała mu z szyi.
Wstał i zaczął krążyć po celi jak tygrys. Przeciągając się, pozbywał się sztywności w
mięśniach. Nie bez powodu uwolniono go z więzów, więc chciał być gotów na to, co dla
niego szykowano.
Drzwi uniosły się z basowym skrzypieniem. Conan przykucnął, gotów na spotkanie
każdego, kto wejdzie do środka. Odebrano mu miecz, ale miał jeszcze zęby i pięści. Minęło
trochę czasu, lecz nic się nie działo. Ostrożnie, jak polujący wilk, Cymmerianin podszedł do
wejścia. Przeskoczył próg i błyskawicznie obrócił się dookoła. Znalazł się w pustym
korytarzu. Nigdzie nie widać było wrogów. Z prawej strony znajdowały się następne okrągłe
drzwi. Drugi koniec korytarza kryła ciemność.
Drzwi jego lochu opadły ze szczękiem.
— Myśleliście, że wlezę tam z powrotem?! — wykrzyknął do niewidzialnych
obserwatorów, których obecności był pewien. Ruszył mrocznym korytarzem. Kilka kroków
dalej znalazł na podłodze swój miecz. Poderwał go czując przypływ pewności siebie.
Potrzebował teraz tylko kogoś, kogo mógłby nim zabić. Najlepiej kogoś o srebrnych oczach.
— Przydałaby mi się też moja kurta! — krzyknął.
Odpowiedzi nie było.
— No dobrze — mruknął do siebie. — Lepiej być gołym z mieczem niż w pełnej zbroi bez
broni.
Ostrożnie szedł korytarzem. Fakt, iż zwrócono mu miecz, oznaczał, że będzie go
potrzebował, i to niedługo.
Dotarł do schodów prowadzących w górę i zaczął na nie wchodzić. Chociaż nie było widać
żadnego źródła światła, powietrze wypełniała słaba jak zmierzch poświata, ledwie
wystarczająca do posuwania się naprzód. U szczytu schodów Conan natrafił na kolejne
okrągłe drzwi. Nie sądził, by prowadziły do jeszcze jednej celi. Drzwi zaczęły się powoli
unosić.
Conan nie czekał, aż otworzą się całkowicie. Gdy tylko szczelina stała się wystarczająco
duża, padł na posadzkę i przetoczył na drugą stronę. Natychmiast poderwał się na równe nogi.
W okrągłej komnacie znajdowało się dwóch doskonale uzbrojonych mężczyzn.
Gwałtowne pojawienie się Conana zaskoczyło ich. Cymmerianin bez wahania zaatakował. W
tym zamku nie miał przyjaciół. Z wyjątkiem Alcuiny każda napotkana osoba była wrogiem.
Wybrał gorzej przygotowanego na odparcie ataku mężczyznę po prawej i rzucił się ku niemu,
tnąc oburącz mieczem. Ostrze rozłupało zwieńczony kryzą napierśnik przeciwnika. Conan
wyszarpnął je natychmiast, zwracając się ku drugiemu wojownikowi. Pierwszy, nieświadomy
jeszcze faktu, że już nie żyje, zrobił krok naprzód, po czym padł. Spod kryzy popłynął potok
krwi.
Drugi mężczyzna zaczął ostrożnie zbliżać się do Conana.
Podobnie jak jego martwy towarzysz, miał na sobie wyszukaną, łuskową zbroję, jaką
Conanowi rzadko dane było widzieć. Składała się z setek metalowych płytek, połączonych
tak zręcznie, że nie ograniczały swobody ruchów. Zbroja ta miała jednak parę słabych miejsc.
Wojownik najwyraźniej wiedział o nich i nie zamierzał dać Conanowi sposobności zadania
ciosu w szparę poniżej stalowego kołnierza. Cymmerianin okrążył go, wyciągnąwszy miecz
tak daleko, jak mógł, mierząc szpicem w oczy przeciwnika. Wobec takiego pancerza
najskuteczniejsze były sztychy. Poza tym w ten sposób utrzymywał przeciwnika dalej od
siebie, mając czas na wyszukanie jego słabych stron.
Mężczyzna w zbroi dzierżył oburącz długi, lekko zakrzywiony miecz, o pojedynczym,
doskonale wyszlifowane ostrzu. Nagi Conan nie miał ochoty poczuć na sobie jego ciosu.
Drzwi do komnaty opadły na swoje miejsce.
Nieprzyjaciel zaatakował zdumiewająco szybko jak na kogoś w pełnej zbroi. Ciął w bok
Conana. Cymmerianin skrzyżował nadgarstki i zdołał płazem miecza zablokować cios
przeciwnika. Stal zadźwięczała o stal. Conan szarpnął miecz łukiem w górę, odbijając ostrze
przeciwnika, i zadał cios w jego bark. Wojownik zatoczył się, jednak jego zbroja oparła się
uderzeniu Cymmerianina. Obydwaj mężczyźni ponownie przybrali wyczekującą, obronną
postawę.
Wojownik zaatakował jeszcze raz, ufny, że ochroni go zbroja. Tym razem Conan nie zbił
mieczem cięcia ani nie wykonał uniku. Zamiast tego odrzucił swoją broń i wskoczywszy w
zasięg miecza przeciwnika, chwycił oburącz jego nadgarstek, szarpnął z całej siły i wykręcił
mu rękę na plecy.
Mężczyzna daremnie starał się dźgnąć Conana przerzuconym do lewej dłoni mieczem.
Barbarzyńca za każdym razem krył się za jego plecy i wyginał mu rękę coraz wyżej. W końcu
głośny trzask oznajmił, że staw barkowy został wyłamany. Puściwszy rękę nieprzyjaciela,
Conan chwycił oburącz jego głowę i wykręcił ją tak, że odwróciła się zupełnie do tyłu.
Rozległ się jedynie zgrzyt stalowych łusek, jednak mężczyzna musiałby mieć szyję giętką jak
łabędź, by pozostać przy życiu. Conan puścił martwe ciało, które z grzechotem osunęło się na
posadzkę.
Teraz mógł spokojnie rozejrzeć się po komnacie. Miała mniej więcej dziesięć kroków
średnicy. Podniósłszy głowę, Conan stwierdził, że na wysokości równej wzrostowi dwóch
mężczyzn okala ją galeria. Przy balustradzie tłoczyli się barwnie odziani ludzie. Ich srebrne
oczy chciwie syciły się rozgrywającym pod nimi widowiskiem.
— Dobra robota, bohaterze — powiedziała kobieta, w której rozpoznał Sarissę. —
Podobało się ci to bardziej od walki z nie uzbrojonymi niewolnikami? To byli żołnierze
doborowej straży przybocznej władcy Krainy Zmian.
— Pozwól mi wystawić przeciw niemu trzech gwardzistów! — zawołał do niej
mężczyzna, odziany w całości w złotogłów. — Na pewno nie uda mu się pokonać naraz
trzech moich ludzi!
— Nie — odpowiedziała Sarissa. — Następnym razem będziemy musieli spróbować
czegoś innego. Macie jakieś pomysły?
Rozległ się gwar. Conan dostrzegł na galerii klęczącą Alcuinę. Również teraz miała na
sobie jedynie biżuterię. Conan z wściekłością zauważył, że ciało królowej jest pokryte
czerwonymi pręgami. Nadgarstki miała przykute łańcuchami do balustrady. Na twarzy
Alcuiny malował się identyczny jak u Cymmerianina wyraz gniewu.
— Może dacie mu przynajmniej jakieś ubranie? — zapytała nieugiętym tonem władczyni
Cambres.
— Po co?! — krzyknął Conan. — Mam czym się szczycić, w przeciwieństwie do
większości mężczyzn.
— Cóż za uroczy barbarzyńca — powiedział jeden z srebrzystookich widzów. — Czy
potrafi cokolwiek poza walczeniem?
— Chodź tutaj, gogusiu, a pokażę ci, jak oprawiam ryby.
Jego słowa przywitały pełne zachwytu śmiechy. Conan powiódł wzrokiem wzdłuż
balustrady. Była wysoko, gdyby jednak skoczył, może zdołałby chwycić się jej i podciągnąć
w górę. Potem mógłby wyrżnąć tę bandę degeneratów i uwolnić Alcuinę. O to, jak wydostać
się z zamku, martwiliby się później.
Ten plan bardzo mu się spodobał. Zwłaszcza perspektywa uśmiercenia wszystkich
srebrzystookich diabłów, które nie zadowalały się zabiciem ofiary, lecz musiały ją również
upokorzyć. Postanowił zacząć egzekucję od tego durnia w złotych szatach. Wcześniej myślał,
że zacznie ją od Sarissy, jednak jego kodeks honorowy sprawiał, że opuściła go chęć
zamordowania kobiet, bez względu na to, ile zła miały na sumieniu.
Bez ostrzeżenia, z tygrysią szybkością Conan podbiegł do galerii i skoczył wyciągając dłoń
ku balustradzie. Jego miecz był zbyt duży, by utrzymać go w zębach, dlatego też mógł
posłużyć się tylko jedną ręką. Zdołał chwycić się poręczy wystarczająco pewnie i zaczął
podciągać w górę. Rozległ się zbiorowy jęk przerażenia. Conan wymierzył ostrze w
upatrzonego mężczyznę, jednak nie zdołał zadać ciosu. Potężny wstrząs przeszył całe ciało.
Barbarzyńca konwulsyjnie szarpnął się w tył, puszczając poręcz. Coś takiego jeszcze nigdy
go nie spotkało. Runął z łoskotem na zimną, skrwawioną posadzkę.
Kiedy odzyskał świadomość, ciągle znajdował się w okrągłej komnacie, ale wszyscy
widzowie odeszli. Usiadł, czując ból we wszystkich mięśniach. Wiedział, że nie mógł tego
sprawić wyłącznie upadek. Musiał to być skutek straszliwego, niewidzialnego ciosu, który
sparaliżował go, gdy dotknął poręczy galerii.
Zabrano ciała dwóch zabitych mężczyzn. Zamiast nich na posadzce leżał kopczyk
rzuconych bezładnie rzeczy. Zaskoczony Conan stwierdził, że był to jego strój i ozdoby.
Odział się szybko. Zwrócono mu nawet podarowaną przez Alcuinę masywną bransoletę na
ramię. Wsunął z powrotem miecz do pochwy i włożył hełm na splątane czarne kędziory. Miał
wszystko, z czym dostał się do zamku. Ciepły płaszcz i zimowy strój zostały w lesie pod
opieką Rerina. Teraz musiał znaleźć wyjście z tej nory.
Mieszkańcy zamku niewątpliwie nie chcieli, by w niej został, bowiem jaką mieliby z tego
uciechę? Wszystkie prowadzące do okrągłej komnaty drzwi były zamknięte. Conan powiódł
wzrokiem po zdradliwej poręczy. Czy była niebezpieczna cały czas? Opierało się o nią wielu
widzów i przywiązana do niej Alcuinę. A może zaklęcie zadziałało dopiero w chwili, gdy jej
dotknął? Był tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Po raz drugi podbiegł do ściany i wyskoczył w górę. Tym razem, z mieczem w pochwie,
zdołał chwycić poręcz obiema rękami. Paraliżujący wstrząs nie nastąpił. Conan jednym
ruchem wspiął się na balustradę i zeskoczył na galerię niedaleko drzwi. Wyciągnąwszy
miecz, przeszedł przez nie bez wahania. Ponieważ miał tylko jeden cel, każda droga była
dobra. Nie zamierzał opuścić zamku bez Alcuiny, choćby miało to oznaczać konieczność
przeszukania wszystkich komnat.
Jak poprzednio, miał nieodparte wrażenie, że jest obserwowany. Zastanowił się, co robią
srebrzystoocy mieszkańcy, gdy nie mogą torturować żadnego zbłąkanego wojownika.
Wszystkie cywilizowane ludy były takie same. Ponieważ brakowało im dzielności i męstwa,
podziwiały je u innych. Cóż, zanim ich zabije, może pokazać im coś, co wprawi ich w
zachwyt.
— Na co macie ochotę?! — zawołał. — Zabiłem waszego skorpiona z piekła rodem i
waszych strażników. Co jeszcze chcecie zobaczyć, niemrawe eunuchy?!
Ruszył wybranym przypadkowo korytarzem, mijając rząd drzwi. Wszystkie stały otworem.
W komnatach, podobnie jak na korytarzu nie dostrzegł niczego ciekawego. Innym razem
pewnie rozejrzałby się dokładniej, ponieważ z pewnością znajdowało się w nich mnóstwo
cennych rzeczy, teraz jednak nie interesował go łup. Chciał znaleźć Alcuinę, wydostać się z
zamku i wrócić do swojego świata. Dokładnie w takiej kolejności.
Dotarł w końcu do wielkiej komnaty, z której wychodziło wiele korytarzy. Na jej środku
leżała naga, nieruchoma Alcuina. Odebrano jej ozdoby oraz ciasno związano nogi i ręce.
Conan zatrzymał się na progu komnaty. Od razu spostrzegł się, że to pułapka. Nie miał
wątpliwości, że jeśli wejdzie do środka lub spróbuje odejść, zostanie zaatakowany. Ponieważ
jednak na razie nic się nie działo, miał chwilę na obmyślenie następnego posunięcia.
Wyglądało na to, że Alcuina jest nieprzytomna. Nie przywiązana do niczego, leżała
skrępowana na stercie czerwonych jedwabi, podkreślających białą karnację jej skóry. Na
czym tym razem polegała igraszka panów zamku?
Uśmiechnął się, zrozumiawszy ich podstęp. Był pewien, że swoim ostrzem nie zdoła
rozciąć krępujących Alcuinę więzów. Znaczyło to, że musiał wynieść ją w bezpieczne
miejsce oraz to, że w razie ataku trudniej mu będzie się bronić. Cóż, jeżeli srebrzystoocy
myśleli, że go to powstrzyma, niewiele wiedzieli o Cymmerianach w ogóle, a o Conanie w
szczególności.
Pozornie zupełnie beztrosko wszedł do komnaty i zbliżył się do królowej. Wziął ją na ręce,
przerzucił sobie przez lewe ramię i poklepał z czułością po kształtnym tyłeczku.
— Nie bój się, Alcuino, wkrótce się stąd wydostaniemy.
— Uwierzę, kiedy tak się stanie — odpowiedziała zduszonym głosem. — Pospolitemu
szermierzowi nie przystoi dotykać królowej w tak nieprzyzwoity sposób!
— Wracasz do siebie, co? Twój język również. Przysięgam na Croma, jesteś najdrażliwszą
dziewką, której kiedykolwiek przyszło mi bronić. Podążyłem za tobą do krainy demonów, dla
ciebie zabijałem ludzi i potwory, a ty potrafisz jedynie marudzić, że poklepałem cię po twoim
królewskim zadku. Po laniu, które ci tu spuszczono, powinnaś docenić pieszczotę!
— Postaw mnie na ziemię, przerośnięta małpo! — Alcuina zaczęła się wiercić.
— Jak zdołam cię stąd wynieść, jeśli to zrobię?
— W takim razie przynajmniej nieś mnie tak, żebym coś widziała i nie musiała wąchać tej
zawszonej wilczej skóry!
— Wtedy byłoby mi niewygodnie — rozległo się klaśniecie, gdy wymierzył jej klapsa. —
Bądź cicho i daj mi się uratować.
Utrzymywał ją bez trudu, mimo że się szarpnęła.
— Uratować! Błaźnie, wszedłeś w pułapkę, która nie zwiodłaby nawet dziecka!
— Wiem, kobieto — powiedział Conan z nieskończoną cierpliwością. — Wchodziłem w
życiu w wiele pułapek i wyszedłem, a przynajmniej wyczołgałem się ze wszystkich. Powiedz
mi teraz, gdzie ten lud zbiera się, by odprawiać czarnoksięskie obrzędy?
— Zbiera się? Nie chcesz, żebyśmy się stąd wydostali?
— Nudzisz mnie swoimi pytaniami. Władcy tego zamku chcą, żeby spróbował uciec.
Każda droga, którą wybiorę, będzie najeżona niebezpieczeństwami. Zresztą i tak nie mam
zwyczaju zostawiać za sobą żywych wrogów. Mów, gdzie mogę ich znaleźć?
— Jesteś bardzo dzielny i bardzo głupi. — Alcuina westchnęła z rezygnacją. — Niech
mnie Ymir przeklnie, jeśli kiedykolwiek jeszcze skorzystam z usług bohatera. Musisz wejść
na największą wieżę. Wiem tylko, że Sarissa i jej przyjaciele zbierają się tam, by zabawiać się
biczami i innymi narzędziami tortur. Myślę, że przychodzą tam również, by wypełniać
magiczne rytuały. Mnóstwo tam czarnoksięskich przyborów. Na jednej ścianie znajduje się
wielkie magiczne zwierciadło, w którym mogą oglądać wszystko, co dzieje się w zamku.
— Zatem to jest miejsce, którego szukam. Idziemy.
Poprawiając sobie Alcuinę na ramieniu, Conan rozejrzał się po wyjściach z komnaty.
Doskonale rozwinięty zmysł orientacji podpowiedział mu, z którego trzeba skorzystać, by
dojść do środka zamku, gdyż tam wznosiła się najwyższa wieża. Po chwili pobiegł szybkim
truchtem.
— Gdzie oni się podziali? — spytała niecierpliwie jedna z dam.
— Wkrótce się pojawią — zapewniła zebranych Sarissa. Wpatrywali się w wielkie
zwierciadło na ścianie, w którym co parę chwil zmieniały się obrazy kolejnych zamkowych
korytarzy. Barbarzyńca, bez wątpienia zdezorientowany po magicznym wstrząsie, zabrał
Alcuinę drogą, której się nie spodziewali. Od tego czasu go nie widzieli.
Każdy z zebranych po swojemu zabezpieczył jedną z możliwych dróg ucieczki z zamku.
Wszyscy wykazali się wielką pomysłowością w obmyślaniu i zastawianiu pułapek. Porobiono
wysokie zakłady; którędy podąży Cymmerianin, jak daleko się przedostanie i ile czasu minie,
nim zostanie zabity. Ustalono także pewne nienaruszalne zasady. Nie wolno było używać
trujących gazów i zaklęć, wobec których człowiek był bezradny. Conan musiał mieć choćby
pozorną szansę ucieczki lub przedarcia się siłą, skoro był w tym mistrzem. Odwaga
Cymmerianina stanowiła źródło najwspanialszej rozrywki. Gdyby udało mu się pokonać
wszystkie czekające go po drodze przeszkody i wydostać się na zewnątrz, wtedy Sarissie
przysługiwało prawo zabicia go w dowolnie wybrany przez siebie sposób. Nie wolno mu było
uciec, z Alcuiną czy bez niej. To zepsułoby całą zabawę.
— Mogliby się już pokazać — powiedział jeden z obecnych tłumiąc ziewnięcie. —
Zaczyna mnie to nudzić.
Zwierciadło ukazało korytarz, który blokował wymachujący mackami ohydny stwór.
— Mnie szukacie?
Getowie odwrócili się do drzwi. Stał w nich Conan z wciąż przerzuconą przez ramię
Alcuiną. Nie mogąc wydusić słowa, srebrzystoocy spiskowcy wpatrzyli się w niego
wytrzeszczonymi oczami. Conan posadził Alcuinę tak, by mogła przyglądać się temu, co
będzie się działo.
— Udało się ci zepsuć nam zabawę — powiedziała nachmurzona Sarissa.
— Znudziły mnie wasze zabawy — odparł Conan.
— Zabiję go, dobrze? — powiedział Hasta, wzniósł dłonie i zaczął wykonywać
skomplikowany gest. Nim zdołał go dokończyć, Conan rozwalił mu czaszkę. Wyszarpnął
ostrze i wykonał dwa błyskawiczne, ruchy. Dwóch mężczyzn po bokach Hasty padło z
wrzaskiem.
Pozostali nie zareagowali, bezbrzeżnie zdumieni faktem, że zaatakowała ich niższa forma
życia i że grozi im prawdziwe niebezpieczeństwo. Conan zabił jeszcze trzech Getów, nim
pierwszy rzucił się do wyjścia. Barbarzyńca siekł ich z taką szybkością i okrucieństwem, że w
porównaniu z tą jatką jego ostatnia walka wydawała się leniwą zabawą. Nie ścigał
srebrzystookich, którzy zdołali uciec z komnaty, lecz pozostałych zabijał bez litości.
Jedna osoba nie uciekła. Ocierając ostrze miecza z krwi barwy rtęci, Conan wrócił na
środek komnaty, gdzie siedziała Sarissa, tuląc zwłoki swojego brata.
— Zabiłeś go — powiedziała bezbarwnym tonem.
— Zgadza się — odparł Conan bez skruchy. — Wielka szkoda, że rozpaczasz po nim.
Minęło cię wspaniałe widowisko — wskazał mieczem kłębowisko groteskowo powyginanych
ciał, których wybałuszone srebrzyste oczy już straciły blask.
— Muszę zająć się pogrzebem mojego brata — rzekła Sarissa.
— Zajmiesz się tym później — powiedział Conan tonem twardym jak głaz. — Jeśli
pozwolę ci żyć.
Chwycił trupa Hasty za szatę na piersiach, podniósł go i cisnął nim z całej siły w wielkie
zwierciadło. Roztrzaskało się z dźwiękiem, który wstrząsnął zamkiem aż do fundamentów.
Conan poderwał Sarissę brutalnym szarpnięciem.
— Jeśli chcesz żyć, kobieto, pokaż nam, jak najszybciej się stąd wydostać! — rozkazał.
Sarissa bezwolnie ruszyła do wyjścia. Mijając drzwi, Conan podniósł Alcuinę. Tym razem
wziął ją na ręce tak, by widziała, dokąd zmierzają. Królowa była zbyt wstrząśnięta, by
dokuczać Cymmerianinowi.
— Niech mnie rozwiąże — zdołała jedynie wyksztusić.
— Na razie wolę, by tego nie robiła — odparł Conan.
Sarissa poprowadziła ich na dół krętymi schodami.
Conan ani na chwilę nie przestawał być czujny. Obawiał się zdrady. Wiedział, że pani tego
zamku spróbuje ich zabić, nie wiedział tylko kiedy.
Ku jego zdumieniu Sarissa doprowadziła ich prosto do niewielkich drzwi, prowadzących
na łączkę za murami zamku. Conan przycisnął koniec miecza do kręgosłupa nad jej biodrami.
— Idź teraz w stronę drzew. Będziemy tuż za tobą. Pamiętaj, że cały czas patrzę ci na ręce,
kobieto. Jeśli tylko spróbujesz wykonać jakiś czarodziejski gest albo wypowiedzieć zaklęcie,
podzielisz los brata.
Opuściwszy ręce wzdłuż boków, nienaturalnie wyprostowana Sarissa ruszyła w stronę
lasu. Gdy otoczyły ich drzewa, zwolniła, jednak Conan zmusił ją do przejścia jeszcze kilkuset
kroków, dźgając w plecy, gdy uznał, że idzie zbyt wolno.
— Teraz możesz się zatrzymać — powiedział, stwierdziwszy, że znaleźli się wystarczająco
daleko od zamku. Spomiędzy drzew wyłonił się mężczyzna w długiej szacie z kapturem,
niosący niewielki tobołek.
— Alcuina! — wykrzyknął zachwycony Rerin. — Nie śmiałem wierzyć, że zobaczę cię
jeszcze całą i zdrową!
— Niezupełnie całą — odparła. Conan posadził ją na murawie. Na jej twarzy widniał
chmurny wyraz. — Gdybyś okrył mnie jakimś łachem, byłabym ci bardzo wdzięczna, stary
przyjacielu.
Conan nie odrywał spojrzenia od Sarissy, która od rozbicia zwierciadła nie odezwała się
ani słowem. Pani magicznego zamku jakby straciła zdolność odczuwania gniewu i rozpaczy.
— Nie mam pojęcia, co z nią zrobić, mędrcze — rzekł Cymmerianin. — Jeśli ją
wypuścimy, będzie próbowała nam zaszkodzić swoimi zaklęciami, a nie możemy zabrać jej
ze sobą.
— Nie macie się czego bać — powiedziała Sarissa martwym głosem. — Rozbijając
zwierciadło, przez swą barbarzyńską bezmyślność unicestwiłeś mnie i mój lud. W tym dziele
starożytnych mieszkała zbiorowa dusza mojej rasy.
— Bezmyślność! — prychnął Conan. — Gdybym wiedział, że w ten sposób można was
pokonać, zrobiłbym to przy pierwszej okazji.. Jednak nie musiało się tak stać, kobieto!
Gdybyś okazała Alcuinie gościnę, gdybyście nie próbowali wykorzystać mnie do swoich
rozrywek, ruszylibyśmy w drogę powrotną, a ty i twój brat nadal żylibyście w swoim zamku!
— Cymmerianin nie zwykł żałować tych, którzy przez własną głupotę ściągają na siebie
nieszczęście.
— Mówi prawdę — stwierdził Rerin. — Zniknęła cała jej magiczna aura.
— Pozwól mi wrócić do zamku i umrzeć z moim ludem — rzekła Sarissa.
— Wyśmienicie — powiedział Conan chowając miecz do pochwy. — Już cię nie
potrzebuję.
Nawet nie spojrzał na nią, gdy odwróciła się i powoli, z pochyloną głową poszła do zamku.
Kiedy zniknęła, Alcuina zwróciła się do Rerina:
— Stary druhu, może rozwiązałbyś jakimś zaklęciem te magiczne więzy?
Rerin nachylił się i przyjrzał sznurom, krępującym kostki i nadgarstki królowej.
— A próbowaliście noża? — spytał.
— Nie przyszło mi to do głowy — oznajmił Conan. Wyciągnął sztylet i bez trudu przeciął
więzy.
— Nie przyszło mu to do głowy! — krzyknęła z furią Alcuina. Jej twarz oblała się
rozprzestrzeniającym się na biust pąsem. W gniewie zapomniała na chwilę o swojej nagości.
— Celowo nie chciałeś mnie uwolnić, żeby robić ze mną w zamku, co ci się podoba!
— Ma wiele dobrych stron to, że królowa siedzi spokojnie, gdy wojownik wypełnia swoją
powinność — zapewnił ją Conan.
— Głupcze! Co bym poczęła, bezbronna i bezradna, jeśliby cię zabito?! Pomyślałeś o
tym?!
— Nie wątpię, że zachowałabyś się jak przystało na królową i radziła sobie równie dobrze
jak do tej pory.
— Patrzcie! — zawołał Rerin, gorliwie korzystając z okazji, by zapobiec wybuchowi
wojny domowej między królową a jej wojownikiem.
Podążyli wzrokiem we wskazanym kierunku. Zamek, który jeszcze dziś rano wydawał się
niezniszczalny, zaczął osiadać pod własnym ciężarem. Jego zarysy poczęły rozmywać się,
cały miękł, kurczył się i niknął.
— Jak wyrzucona na brzeg meduza… — mruknął Conan drapiąc się po pokrytym
szczeciną podbródku.
— Jedynie magia musiała zapewniać trwałość tej budowli — powiedział z namysłem
Rerin, po czym zwrócił uwagę na zarost Conana. — Ile czasu byłeś w zamku?
— Sądzę, że trzy lub cztery dni — odparł zaskoczony pytaniem Conan.
— Nie — zaprotestowała Alcuina. — Co najmniej dziewięć lub dziesięć dni.
— Ja zaś spędziłem tu tylko jedną noc od chwili, gdy Conan wspiął się po murze. W
świecie duchów i demonów nawet czas płynie inaczej.
— Musimy znaleźć drogę do domu, i to szybko — powiedziała stanowczo Alcuina. — Ta
kraina mnie przeraża, boję się też o mój lud. Co się z nimi dzieje?
— Jestem głodny — stwierdził Conan. — Rerin, rozpal ogień. Idę coś upolować.
Powinienem niedługo wrócić — po tych słowach skoczył w zarośla.
Gdy gałązki zajęły się ogniem, Rerin usiadł obok Alcuiny, która ubrała się w jego płaszcz.
— Co sądzisz o swoim szermierzu? — zapytał.
— Przypomina bohatera z dawnych baśni. Nigdy nie spotkałam równie dzielnego
wojownika, jest jednak tak samowolny i nieokrzesany, że czasami zastanawiam się, czy nie
służy mi tylko dla własnego kaprysu.
— Mimo to warto pomyśleć o nim poważnie. Potrzebujesz króla, a żaden z okolicznych
władców ci nie odpowiada. Myślę, że nie wyszłabyś na tym najgorzej, gdybyś zdecydowała
się na Cymmerianina. Nie ma królestwa, do którego mógłby przyłączyć twoje. Nie
musiałabyś się też niczego obawiać, gdyby prowadził twoich żołnierzy.
— Może na krótko coś by z tego wyszło, ale jestem pewna, że którejś nocy poderżnęłabym
mu gardło we śnie — odparła zimno Alcuina.
10. DWÓR KRÓLÓW ZIMY
Król Odoak Thungiański stał na leśnej polance, chuchając w dłonie. Od stóp do głów
okutany był w grube, zimowe futro. Za nim stała grupa jego doborowych wojowników, przed
nim zaś wbity w śnieg sterczał myśliwski oszczep. Król czekał, aż naganiacze przygnają tu
wytropionego wcześniej wielkiego jelenia. W pobliskich krzewach rozległ się trzask
łamanych gałęzi.
— Jeleń! — zawołał królewski bratanek.
— Jeszcze go spłoszysz, głupcze! — warknął Odoak i przygotował się do rzutu
oszczepem. Zgodnie z pradawnym obyczajem król rzucał pierwszy, po nim zaś pozostali
myśliwi według rangi.
Wspaniałe zwierzę wypadło z krzewów w chmurze śniegu. Zmęczone toczyło ślepiami i
wywiesiło jęzor. Za nim słychać było klekot kołatek i krzyki naganiaczy, zapędzających
jelenia w stronę łowców.
Król zrobił krok do przodu i w chwili gdy jeleń go mijał, stękając cisnął oszczep. Rzut był
silny, lecz znacznie rozminął się z celem. Oszczep tylko musnął rozłożyste poroże jelenia,
który zatrzymał się, zdezorientowany nagłym uderzeniem. Podczas gdy Odoak przeklinał w
bezsilnej furii, zdezorientowany jeleń zwrócił się ku myśliwym i ze spuszczonym łbem ruszył
w ich stronę, stając się wyjątkowo trudnym celem. Bratanek króla, Leovigild, wysunął się
przed stryja i odwiódł ramię w tył. Zrobił trzy kroki i cisnął oszczepem, który poszybował
wprost ku jeleniowi. Oszczep minął łeb i wbił się między kark a pierś zwierzęcia, które
zwaliło się na ziemię z przebitym sercem oraz tętnicą szyjną i prawie natychmiast skonało.
Młodzieniec uśmiechnął się przyjmując gratulacje myśliwych, chwalących jego wyborny
rzut. Wszyscy zamilkli, gdy król, w którego spojrzeniu gorzał gniew, podszedł do bratanka.
Odoak powalił chłopaka potężnym ciosem otwartej dłoni.
— Ty bezczelny szczeniaku! Trafiłbym go, gdybyś nie szturchnął mnie w ramię! Myślisz,
że nie widzę, jaki jesteś łapczywy? Równie chętnie jak tego jelenia odebrałbyś mi tron!
Wojownicy w milczeniu przyjęli wybuch gniewu swego władcy. Doskonale widzieli, że
młodzieniec stał z dala od króla, ale nie śmieli zadać kłamu jego słowom. Wybuchy
bezmyślnego gniewu Odoaka stawały się coraz częstsze, w miarę jak starość i nadmierne
folgowanie sobie odbierały mu siły.
— Nie masz racji, mój panie — odparł Leovigild. Był blady z gniewu wywołanego
niesłusznym oskarżeniem, ale nie próbował stawić czoła królowi. — Rzuciłem, ponieważ
była moja kolej. Poza tym wiadomo wszystkim, że zawsze wiernie ci służyłem.
— I tak ma być nadal, szczeniaku! — powiedział Odoak z niewymowną pogardą. — Minie
jeszcze wiele lat, zanim Ymir powoła mnie na swój dwór i ty będziesz mógł zasiąść na tronie!
Król odwrócił się gwałtownie i odszedł. Miał ochotę zabić bratanka, tak jak usunął
wszystkich swoich rywali, wśród których byli nawet jego synowie. Jednak obyczaj
nakazywał, by Odoak miał swojego następcę. Leovigild, jedyny syn jego zamordowanego
brata, był ostatnim mężczyzną w królewskim rodzie. Gdyby zabił tego chłopaka,
możnowładcy uznaliby, że Odoak jest im niepotrzebny i pozbyliby się go, by posadzić na
tronie jednego spośród siebie. Jako niemowlę, a później dziecko, Leovigild nie stanowił
zagrożenia. Jednak teraz, gdy osiągał wiek męski, należało coś z nim zrobić.
Kilku myśliwych chciało pomóc wstać Leovigildowi, jednak młodzieniec odepchnął ich
ręce.
— Nie powinienem był dać się uderzyć, chociaż to król — powiedział, obawiając się, że
stracił poważanie w oczach obecnych.
— Gdybyś mu się sprzeciwił, podzieliłbyś jedynie los swoich kuzynów — powiedział
stary wojownik. — Musisz uzbroić się w cierpliwość, młodzieńcze, choć pewnie nie przyjdzie
ci długo czekać.
Odzyskawszy spokój, Leovigild ruszył z innymi w drogę powrotną do dworu.
Tego wieczoru po uczcie Odoak został w sali tronowej wyłącznie ze swą starszyzną.
Prawie niewidoczne w fałdach tłuszczu świńskie oczka rozpartego na tronie władcy bacznie
przyglądały się zebranym. Spojrzenie króla zatrzymało się na chwilę na Leovigildzie.
Przystojny młodzieniec o płowych włosach i jasnej, miękkiej brodzie, okalającej szczękę o
zdecydowanym zarysie, bez wahania spojrzał mu prosto w oczy. Jego oczy były przejrzyście
niebieskie, w odróżnieniu od mętnych, przekrwionych oczek Odoaka. Król bardziej zazdrościł
chłopakowi młodości i siły, niż obawiał się jego ambicji. Poza tym do szału doprowadzał go
szacunek, który okazywali Leovigildowi wojownicy.
— Moi przyjaciele — przemówił — nadszedł czas, byśmy poczynili plany, dotyczące
przyszłości naszego królestwa. Od lat nam, Thungiańczykom, zagrażają dwa wrogie ludy:
Cambrejczycy i ich królowa Alcuina oraz Totila ze swoimi Tormańczykami — ostatnie słowa
wyrzucił z siebie spiesznie, starając się za maską pogardy ukryć lęk przed potężniejszym
konkurentem. Oprócz strachu zżerała go zawiść, iż pospolity herszt bandytów zdołał stworzyć
silne królestwo, podczas gdy jemu — Odoakowi zdradami i morderstwami ledwie udawało
się utrzymać w garści odziedziczone po ojcu włości.
— Oczywiście, już dawno bym pognębił tych dwoje, gdyby nie ich czarnoksiężnicy, Iilma
i Rerin — kontynuował. — Nikt nie może mi zarzucić, że byłem nierozsądny. Poprosiłem
Alcuinę, by oddała mi swoją rękę i została moją szacowną małżonką. Po połączeniu obydwu
królestw nasze ludy nie musiałby obawiać się żadnego wroga. Ale czy ta ladacznica przyjęła
oświadczyny z wdzięcznością, jak moje poprzednie trzy żony? — Powiódł wokół siebie
ponurym wzrokiem i rąbnął pięścią w poręcz tronu. — Nie, nie przyjęła! Zachowała się,
jakbym ja, król Odoak Thungiański, był pospolitym parobkiem, a nie potężnym władcą,
którego ród wywodzi się od samego ojca Ymira! — musiał zadać sobie spory trud, by
uspokoić się przed drugą częścią przemowy. — Znosiłem cierpliwie tę bezczelność i
upokorzenie dłużej, niż wypadało prawdziwemu mężczyźnie, ale nadszedł czas działania.
Doszły mnie wieści, że kilka dni temu Alcuina zniknęła w nie wyjaśnionych okolicznościach
— to oświadczenie sprawiło, że w sali rozległ się szmer komentarzy. — Nie wątpię, że to
sprawka maga Totili, Iilmy. Pozbawieni władcy poddani Alcuiny zamknęli się w swej
warowni. Nie ma wśród nich żadnej osoby królewskiej krwi, więc czekają na powrót swojej
królowej. Nie sądzę, by należało pozwolić im długo czekać. Nadszedł czas uderzyć i
przyłączyć jej ziemie, nim to zrobi Totila!
Zebrani wojownicy przywitali decyzję króla krwiożerczym pomrukiem. Bez względu na
zwątpienie w słabnącą wolą swego króla, doceniali jego łapczywość i drapieżny instynkt.
Pamiętali, że za młodszych lat Odoak był zręcznym dowódcą. Być może w jego planie raz
jeszcze rozbłysły dawne talenty. Poza tym jak świat światem królowie poszerzali swoje
ziemie kosztem sąsiadów. Lepiej, żeby Cambres zostało wchłonięte przez Thungię niż
znienawidzonych Tormańczyków.
— Nie jestem pewny, czy to dobry zamysł, stryju — powiedział Leovigild. Stary król
popatrzył na niego z nie tajoną nienawiścią, jednak młodzieniec mówił bez lęku: — Atak na
ziemie Alcuiny, podczas gdy jej los pozostaje nieznany, wydaje mi się czymś wstrętnym.
Wielcy ludzie nie powinni postępować tak wobec siebie.
— Rzeczywiście? — zapytał Odoak niebezpiecznie spokojnym głosem. — Mimo to
wszyscy na Północy, czy wysoko, czy nisko urodzeni, tak postępują. Silni połykają słabych.
Tak było zawsze, nawet przed wojnami bogów i Gigantów. Nauczyłem się tego od swojego
ojca, a on od swojego.
Wielu przytaknęło jego słowom, bowiem istotnie życiem na Północy rządziło wyłącznie
prawo miecza. Inni jednak najwyraźniej mieli ochotę wysłuchać, co Leovigild ma do
powiedzenia.
— Nadal uważam, że to nierozsądne. Zgadzam się, że dobrze być silnym, bowiem jak
inaczej można utrzymać się przy życiu? Sądzę jednak, że należy kierować się również
mądrością i przezornością. Uważam, że jeśli teraz zaatakujemy Cambres, obydwie strony
stracą wielu wojowników i będą osłabione w obliczu nieuniknionej wojny z Totilą. Moja rada
jest taka: wyślijmy do Cambrejczyków heroldów, niech zaproponują im przymierze przeciw
Totili do czasu powrotu królowej Alcuiny. Wydarzenia mogą wówczas potoczyć się w dwóch
kierunkach, obu korzystnych dla nas. Jeśli Alcuina nie wróci, Cambres będzie musiało w
końcu uznać cię za swego króla, bowiem nie mają własnego kandydata do tronu i będą
walczyć pod twoim dowództwem. Jeśli natomiast wróci, jak będzie mogła odrzucić
oświadczyny wybawiciela swego ludu? Jestem pewny, że sami poddani wymogą na niej
zgodę, ponieważ Alcuina i tak musi wkrótce wyjść za mąż.
Mądra mowa młodzieńca spotkała się z powszechnym potakiwaniem. Gdyby nie głośne
słowa podziwu, gdyby chłopak przedstawił stryjowi ten plan na osobności, Odoak zapewne
by go przyjął i przedstawił jako swój własny. Teraz jednak wybuchnął znów ślepym
gniewem:
— A cóż to za babskie ględzenie?! Jak odważni Thungiańczycy mogą słuchać takiego
prostaka?! Niepojęte, że w królewskim rodzie wylągł się taki tchórz! Mam ochotę ściąć tę
gałąź rodu!
Wrzeszcząc, Odoak dźwignął się na nogi i zaczął dobywać miecz. Jego zausznicy zdołali
go powstrzymać i z powrotem posadzić na tronie. Starszy doradca zwrócił się do Leovigilda:
— Wyjdź, chłopcze. Nie pozwolimy królowi cię skrzywdzić, ale nie powinieneś na razie
pokazywać się mu na oczy.
Z twarzą barwy popiołu, Leovigild wyszedł z sali tronowej. Po pewnym czasie Odoak
uspokoił się na tyle, że wojownicy puścili go.
— Brak mi już cierpliwości do tego chłystka — powiedział w końcu. — Najlepiej skazać
go na wygnanie. Jest nie tylko tchórzliwy, ale i zdradliwy. Dziękuję wam, że mnie
powstrzymaliście — rzekł łaskawie. — To przez niego. Gdyby nie okazał się takim
wichrzycielem, nawet nie przyszłoby mi do głowy, by podnieść rękę na krewniaka.
Wojownicy przyjęli ostatnie zdanie wymownym milczeniem.
— A co z obyczajem, panie? — zapytał wojownik o surowym obliczu. — Musisz mieć
następcę tronu, inaczej mogą być kłopoty.
— Myślisz, że jestem za stary, żeby spłodzić następcę? — Odoak zawiercił się
niespokojnie na tronie. — Gdy tylko uporamy się z Cambres, wezmę sobie żonę, mniejsza z
tym czy będzie to Alcuina, czy ktoś inny, i przyrzekam, że za rok będziecie mieli dziedzica.
— Dobrze to słyszeć, królu — odparł ten sam mężczyzna. Odoak nie był pewny, czy w
jego głosie nie pobrzmiewa szyderstwo. — Słyszeliśmy o jakimś nowym czarnowłosym
wojowniku na służbie Alcuiny. Czy możemy mieć z nim kłopoty?
— Rozmawiałem o tym człowieku z kupcem Dawazem — powiedział Odoak,
zadowolony, że rozmowa przestała dotyczyć spraw sukcesji. — To zwykły najemnik, śmiałek
bez rodziny i przyjaciół. Wydaje się, że potrafi nieźle posługiwać się mieczem. Los mu
sprzyjał, kiedy zdołał pokonać Agilulfa. Słyszałem również, że zniknął tej samej nocy co
Alcuina oraz jej czarnoksiężnik, Rerin. Tym bardziej więc powinniśmy wyruszyć jak
najszybciej. Cambrejczycy stracili królową, czarnoksiężnika i zręcznego szermierza. Kiedy
trafi się nam podobna okazja? — powiódł wzrokiem po bezlitosnych obliczach. —
Zabierajcie się do ostrzenia mieczy! — nachylił się ku swojemu zausznikowi imieniem
Wudga. — Zwołaj wszystkich wojowników z okolicznych siół. Od wielu lat nie
prowadziliśmy zimowego oblężenia, dlatego nakaż im, że mają zabrać ze sobą żywność na
przynajmniej dwa tygodnie. Potem będziemy ucztować na zapasach Cambres!
Jego słowa powitały radosne wrzaski. Na razie zapomniano o nieszczęsnym Leovigildzie.
Odoak rozparł się na tronie i uśmiechnął z zadowoleniem. Niewielu kłopotów, bez względu
na to, jak ciernistych, nie można było rozwiązać obietnicą walki i łupów.
Leovigild jechał przez wiele godzin nie wiedząc, dokąd ma się udać. Nikt nie ścigał go po
opuszczeniu dworu, tak jak wcześniej nikt nie przeszkodził mu w zabraniu skromnego
dobytku na grzbiet jucznego konia. Być może jednak lepsza byłaby natychmiastowa śmierć z
ręki Odoaka. Stał się wygnańcem, pozbawionym opieki własnego rodu. Na Północy
wyrzeczenie się kogoś przez klan czy ród oznaczało w większości przypadków wyrok
śmierci.
Jego mały włochaty konik cierpliwie przedzierał się przez śnieg. Z nozdrzy buchały mu
dwa bliźniacze obłoczki pary. Wierzchowiec prawie zamiatał grzywą śnieg, torując sobie
drogę między rzędami zasp. Jego kopyta chrzęściły dźwięcznie o twardą skorupę pozostałą po
niedawnych mrozach.
Dokąd mógł się udać? Miał dwa konie, miecz, hełm i pancerz z kutego spiżu. Juczny koń
wiózł stroje na polowanie i na ucztę, dwie długie włócznie, krótki oszczep, tarczę ze skóry i
drewna. Całość dobytku uzupełniał strój, który miał na sobie. Leovigildowi nawet nie
przemknęło przez głowę, że mógłby oddać się pod opiekę jakiegoś możnowładcy i służyć mu
jako lennik. Wolałby skonać z głodu. Zbrojny wojownik z królewskiego rodu zawsze mógł
przyłączyć się do jakiejś bandy. To najmniej uwłaczało jego dumie, lecz nie mógł tego zrobić
we własnym kraju. Z kolei samotny wędrowiec miał małe szansę przeżyć dłuższą podróż.
Poza tym Leovigild był prawowitym następcą tronu Thungii i nie zamierzał zrzekać się swego
dziedzictwa.
Jego posępne rozmyślania zwróciły się ku Alcuinie Cambrejskiej. Jeśli wieści, które
dotarły do Odoaka, były prawdziwe, ona również znajdowała się na wygnaniu. Jeśli krył się
za tym występny Iilma, położenie Alcuiny było jeszcze gorsze niż Leovigilda. Nigdy jej nie
spotkał, jednak plotki głosiły, że jest nadzwyczaj piękna. Sama myśl, że nadobna kobieta
może stać się żoną jego stryja, była odpychająca. Tylko honor i lojalność zakazywały
młodemu księciu dzielić się tą opinią z mieszkańcami dworu Odoaka.
Leovigild chciał uniknąć spotkania z Tormańczykami i Cambrejczykami. Czasy były
bardziej niespokojne niż zazwyczaj, a żadne prawo nie chroniło samotnych wędrowców.
Gdyby wpadł w ręce nieprzyjaciół, ci bez wątpienia zabawiliby się jego kosztem, zanim
pozbawiliby go życia. Wielu opieszałych na polu bitwy po walce wykazywało piekielną
pomysłowość w wynajdywaniu sposobów dręczenia jeńców.
Młodzieniec przypomniał sobie, że na północ od miejsca, w którym był, między
wzgórzami znajduje się niewielka dolinka. Natrafił na nią kilka lat wcześniej podczas
polowania. Wiła się ona wzdłuż nie określonej granicy między ziemiami Cambres i Tormany.
Gdyby udało mu się dotrzeć tam niepostrzeżenie, może zdołałby znaleźć jakieś schronienie i
mieszkać tam do czasu powrotu do Thungii. Był pewny, że Odoakowi nie pozostało wiele
życia.
Tę noc spędził na polanie u ujścia dolinki. Była to dzika okolica, nawiedzana jedynie przez
myśliwych i pasterzy szukających zaginionych zwierząt. Za pomocą krzemienia, hubki i
kawałka stali udało się księciu rozpalić ogień. Istniało małe prawdopodobieństwo, że ktoś
wypatrzy go w tej głuszy.
Już miał ułożyć się do snu, gdy z przerażeniem spostrzegł, że między drzewami, w głębi
doliny migoczą upiorne światełka. Jego ręka powędrowała ku wiszącemu na piersi amuletowi.
Wyrzekł szybko ochronne zaklęcie. Ogniki nie zbliżyły się.
— Na Ymira! — wyszeptał młodzieniec. — Nie jestem przecież dzieckiem, by bać się
błędnych ogni!
Zaśmiał się krótko, bez przekonania, otulił płaszczem i wkrótce zasnął. Nic nie przerwało
jego snu, który jednak okazał się płytki i wypełniony koszmarami.
Rankiem, wsiadłszy na konia, Leovigild spojrzał ku wylotowi zarośniętej dolinki. Śniegu
było niewiele, co dawało się wytłumaczyć gęstymi koronami drzew, jednak miejsce to
wyglądało złowieszczo. Minionego wieczora z trudem udało mu się zmusić wierzchowce do
wejścia w splątane zarośla. Poprzednim razem młodzieniec przybył tu pieszo, w środku lata,
lecz nawet wówczas panujący w dolince mrok wydał się mu przytłaczający. Młody książę
spędził wówczas poranek na tropieniu jelenia, lecz zawrócił natychmiast, gdy ślad zwierzęcia
zakończył się kałużą krwi w kępie połamanych krzewów. W dolince mieszkał widocznie jakiś
srogi drapieżnik. Tym razem jednak Leovigild był starszy i lepiej uzbrojony. Ruszył naprzód.
Nieruchome powietrze było cieplejsze niż na zewnątrz dolinki. Inna była tutejsza
roślinność. W lesie przeważały jodły i sosny, tu zaś płożyły się bujnie karłowate drzewa.
Grunt był nierówny, środkiem kotlinki zataczał meandry nie zamarznięty strumień o
żwirowatym dnie. Gęste karłowate drzewa, grube pnącza i wielkie omszałe głazy nadawały
dolinie dzikie piękno, wzmocnione jeszcze przez ponury półmrok.
Leovigild rozglądał się za zwierzyną, którą mógłby uzupełnić zapasy w jukach, jednak
widać było tylko ślady drobnych gryzoni. Mimo to posuwał się z nałożoną na cięciwę łuku
strzałą, zadowolony z kojącego dotyku broni.
Zaczynał żałować, że wybrał tę drogę. Wprawdzie ludzie Totili i Alcuiny nie mieli szans
znaleźć go w tych stronach, ale za to okolica ta wydawała się siedliskiem smoków i
Gigantów. Wyobraźnia księcia zaludniała kępy drzew i pieczary wiedźmami, a za omszałymi
skałami zwidywały mu się przyczajone karły. Próbował otrząsnąć się z przygnębiającego
lęku.
— Dziecięce bajania — mruknął do siebie. — Powinienem bać się ludzi, nie goblinów ze
starych opowieści.
Dodawszy sobie w ten sposób odwagi, spiął konia. Wkrótce roztoczyła się przed nim
niewielka polana. Piętrzyła się na niej śnieżna zaspa — pierwsza, na którą natknął się od
chwili wjechania do dolinki. W chwilę później wydarzyło się mnóstwo rzeczy naraz. Gdy
skierował wierzchowca ku śnieżnemu kopcowi, jego wierzchołek wybuchł, rozrzucając na
wszystkie strony białe bryzgi. Koń Leovigilda z kwikiem stanął dęba. Młodzieniec rąbnął o
ziemię z taką siłą, że na poły stracił przytomność. Nad nim wyrosło koszmarne stworzenie,
którego trójkątny łeb osadzony był na giętkim korpusie grubości ludzkiego tułowia. Nie
zamykające się ślepia o szczelinowatych źrenicach wpatrzyły się zimno w bezradnego
młodzieńca, który zdał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans obronić się przed istotą z
czasów młodości Ziemi.
— Wąż śnieżny! — stęknął.
Podróżnicy twierdzili, że na pomoc od puszcz, tam gdzie słońce nie wschodzi przez pół
roku, a przez następną połowę roku nie zachodzi, natykali się na olbrzymie, porośnięte białym
futrem węże. Leovigild nie słyszał jednak, by kiedykolwiek widziano je w tutejszych lasach.
Jego juczny koń pogalopował w głąb doliny, drugi wierzchowiec kręcił się w miejscu, zbyt
porażony grozą, by wybrać kierunek ucieczki. Chyba tylko dlatego, iż Leovigild był
sparaliżowany ze strachu, uwaga bestii skupiła się na przerażonym koniu. Wąż rozdziawił
paszczę i zaatakował. Skapujący z kłów żółty jad zasyczał, spadając na śnieg. Rozległo się
przeraźliwe rżenie konającego stworzenia, po czym zatrzeszczały jego gruchotane kości.
Wytężywszy resztki woli, młodzieniec dźwignął się na rękach. Ujrzał zwijające się w
białą, futrzaną spiralę cielsko, z którego splotów wystawały połamane nogi jego
wierzchowca. Po plecach Leovigilda przeszedł dreszcz zgrozy, gdy gad uniósł łeb z
groteskowo rozwartymi szczękami. Głowa i przednie nogi konia zniknęły w rozdziawionej
paszczy. Książę zorientował się, że wąż zamierza połknąć wierzchowca w całości.
Zdał sobie również sprawę, że ma teraz szansę ucieczki. Nawet tak wielki gad potrzebował
sporo czasu, by połknąć całego konia. Napiąwszy mięśnie, Leovigild zorientował się, że ma
wszystkie kości całe. Zapowiadało się, że jeszcze długo nie będzie zdolny biec, lecz
przezwyciężając ból zaczął na czworakach odsuwać się od śnieżnego węża.
Gad obrócił łeb, skupiając uwagę na młodzieńcu. Otrząsnął się, próbując wyrzucić z
paszczy końskie ścierwo, nie pozwalały mu jednak na to zakrzywione do tyłu kły. Musiał
połknąć wierzchowca lub zdechnąć z jego trupem w paszczy. Po chwili potwór stracił
zainteresowanie pośledniejszą zdobyczą i wrócił do ucztowania.
Dysząc ze zmęczenia i ulgi, Leovigild chwycił się gałęzi i dźwignął na równe nogi.
Krwawił jedynie z niewielkich skaleczeń, jednak czuł się, jakby runął na niego cały dwór
króla Odoaka. Potykając się, powoli ruszył w kierunku wylotu dolinki. Ponuro rozmyślał nad
swoim położeniem. Było marne, gdy uciekał z dworu, teraz jednak stało się tragiczne. Został
mu strój, który miał na sobie, miecz oraz względnie całe ciało. Juczny koń z resztą jego
rzeczy gdzieś się zapodział. Jeśli dopisze mu szczęście, znajdzie go, jednak nie powinien na
to liczyć. Powtarzał sobie, że i tak los mu sprzyjał, ponieważ mógł skończyć w gardzieli
śnieżnego węża.
Przystanął dla złapania tchu, schylił się z trudem i dotknął ziemi.
— Ojcze Ymirze, dziękuję ci, że udało mi się ujść z życiem.
Podejrzewał, że Ymira nie obchodzi jego los, ale jeszcze nikomu nie zaszkodziło
nienaganne zachowanie wobec bogów.
— Nabożniś z ciebie, młodzieńcze — rozległ się głos. Leovigild obrócił się i natychmiast
przeklął ból, który poczuł przy gwałtownym ruchu. Nikogo nie zobaczył.
— Pokaż się!
— Jestem przed tobą.
Leovigild wytężył wzrok i kilka kroków przed sobą ujrzał omszały, niezwykle regularny
głaz. Pod zwisającymi z jego wierzchołka pasmami porostów widać było zarys twarzy. Z
pogrążonych w głębokim cieniu oczodołów wyglądały niewątpliwie ludzkie oczy. Kiedy
indziej młodzieniec zadygotałby ze strachu na ten widok, jednak tuż po spotkaniu ze
śnieżnym wężem poczuł jedynie zaciekawienie.
— Co z ciebie za stworzenie? — zapytał.
— O to samo mógłbym ciebie zapytać, głupcze. Leovigild zorientował się, że na kamieniu
siedzi niski, pokurczony człowieczek. Jego ciało było tak nieforemne, że wydawał się
bardziej częścią skały niż istotą ludzką. Nie wiadomo było, czy karzeł odziany jest w
postrzępioną odzież, włosy czy mech.
— Jestem Leovigild, następca tronu Thungii. Mojego wierzchowca pożarł wielki biały
wąż. Szukam swojego jucznego konia.
— Cóż cię sprowadza w miejsce unikane przez ludzi, odkąd po raz pierwszy zjawili się na
tych wzgórzach? — Wielka żylasta dłoń wysunęła się ze szmat i potarła policzek barwy
brunatnej kory.
— Co robię, to niczyja sprawa. Zamierzałem znaleźć schronienie w tej dolinie.
— Możesz zostać tu dłużej, niż zamierzałeś — odparł szpetny człowieczek.
Leovigilda ogarnął niepokój. Przypomniał sobie zasłyszane w dzieciństwie opowieści o
miejscach, gdzie rządziły istoty odmienne od ludzi. Powiadano, że czasami na wzgórzach i w
dolinach tajemnicze światła lub muzyka wabiły niebacznych wędrowców. Trafiali na uczty
karłowatych niziołków, a gdy ruszali dalej, okazywało się, że tymczasem minęło dwadzieścia
lub więcej lat.
— Czyżbyś próbował mnie zaczarować? — dłoń Leovigilda powędrowała do miecza.
Poturbowany, nie był w najlepszej formie do walki, jednak nie żywił wątpliwości, że zdoła
pokonać niziołka. Człowieczek zaśmiał się. Przypominało to odgłos dwóch trących kamieni.
— Największe spóźnienie w podróży powoduje śmierć, prawda? Wy, ludzie, żyjecie
zadziwiająco krótko — niziołek przemawiał jak ktoś, kto nigdy nie odczuł brzemienia
mijającego czasu.
— Muszę odnaleźć mojego jucznego konia — powiedział zniecierpliwiony Leovigild. —
To twoja dolina. Byłbym wdzięczny, gdybyś dopomógł mi wytropić wierzchowca, jednak
jeśli nie zamierzasz mi pomóc, przynajmniej nie przeszkadzaj mi dłużej — pokonując ból
mięśni zaczął odchodzić.
— Nie śpiesz się tak, młodzieńcze.
Odwróciwszy się, Leovigild zobaczył, że pokraczny karzeł schodzi z głazu. Na stojąco
sięgał młodzieńcowi zaledwie do pasa, jednakże był co najmniej dwakroć od niego tęższy, a
długie ramiona niziołka pokrywały krzepkie węźlaste mięśnie. Leovigild stracił pewność, że
zdołałby pokonać tego człowieczka.
— Chodźmy poszukać twojego wierzchowca. Bądź pewien, że nie przeżyje długo w tej
dolinie.
Karzeł zarzucił sobie na ramię sękatą dębową maczugę wielkości ludzkiej nogi. Niziołek
posługiwał się nią z taką łatwością, jakby była wierzbową witką. Ruszył sprężyście, bez trudu
dotrzymując kroku młodzieńcowi.
— Z jakiego jesteś ludu? — zapytał Leovigild. — Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego,
chociaż mieszkasz w pobliżu moich stron.
— Nie jestem człowiekiem. Jestem Niblungiem. Moja rasa zamieszkała na Północy
znacznie wcześniej niż krótko żyjący ludzie o długich nogach. Natykacie się na nas z rzadka,
ponieważ taka jest nasza wola. Dolina ta wygląda wystarczająco zniechęcająco, by ludzie
rzadko się w nią zapuszczali. Tych, których nie zraża jej wygląd, nękają niezwykłe sny.
Opuszczają ją więc szybko, prześladowani przez niepokój, którego nie potrafią sobie
wytłumaczyć.
— Sam doświadczyłem tego — odparł Leovigild kiwając głową. — Pojechałem tędy tylko
dlatego, że nie mogłem bezpiecznie przedostać się przez ziemie nieprzyjaciół — wymknęło
się mu, nim zorientował się, że powinien być ostrożniejszy i nie ujawniać, że jest
wygnańcem.
— Możliwe, iż my, mieszkańcy doliny, zdołamy ci pomóc — odpowiedział niziołek. —
Nazywam się Hugin. Trzymaj się mnie, młody Leovigildzie. W tej dolinie grozi ci wiele
rzeczy, które zrazu mogą wydać ci się nieszkodliwe.
— Z jedną miałem już do czynienia — odparł Leovigild.
— Owszem. Skoro nie dostrzegłeś istoty tak wielkiej jak wąż śnieżny, jak poradzisz sobie
ze stworzeniami równie śmiercionośnymi, lecz o wiele mniejszymi? — Karzeł zatrzepotał
krzaczastymi, przypominającymi mech brwiami.
— Jak taki stwór znalazł się tutaj? — spytał młodzieniec. — Według najstarszych
opowieści, te węże mieszkają w krainie wiecznych śniegów na najdalszej Pomocy.
Przełazili właśnie przez stertę zwalonych gałęzi, pamiątkę jakiej potężnej nawałnicy sprzed
wielu lat.
— Ostatki tych stworzeń żyją w tamtych stronach — przyznał Hugin. — Kiedyś były
jednak o wiele liczniejsze i mieszkały również tutaj. W dawnych wiekach, spowitych
mrokiem czasu, cały świat pokrywały nie kończące się śniegi i wielkie lodowce. Ziemią
władały wówczas węże śnieżne oraz olbrzymie białe małpy. Potem lody razem z wielkimi
śnieżnymi bestiami cofnęły się na północ. Jednak czasem w którymś z tych stworzeń budzi
się pierwotny instynkt, nakazujący im wędrować na południe. Po pewnym czasie wracają na
północ, gdyż nie mogą znieść upałów ani znaleźć odpowiedniego pożywienia. Wąż zapewne
wkrótce ruszyłby tą samą drogą, jednak twój koń okazał się dla niego darem bogów. Teraz
będzie spał przez wiele dni.
Leovigildowi wydało się niewiarygodne, że zaledwie o godzinę marszu od miejsca
spotkania ze śnieżną bestią rozpościera się znajoma puszcza jego rodzinnych stron. Dolina
stanowiła przeniesiony w obce strony skrawek innych czasów i ziem.
Karzeł miał rację; nie wszystkie czyhające tu niebezpieczeństwa były tak okazałe jak
śnieżny wąż. W pewnej chwili Hugin bez słowa wskazał kłębowisko żmij nie widzianego
nigdy wcześniej przez Leovigilda gatunku. Gnieździły się, w zagłębieniu przy brzegu małego
strumyka. Gdyby nie ostrzeżenie, młodzieniec wszedłby zapewne prosto między nie.
Od czasu do czasu dwaj wędrowcy natrafiali na ślady świadczące, że wciąż znajdują się na
tropie jucznego konia. W południe dotarli do kępy krzewów, z której dobiegało regularne
chrapanie. Okrążyli ją powoli, a Leovigild nie mógł powstrzymać się od zajrzenia w krzaki,
aczkolwiek Hugin nakazywał mu zachowanie ostrożności. Ku swojemu zdumieniu książę
zobaczył śpiącego w gawrze niedźwiedzia wielkiego jak rosły byk. Jego widok sprawił, że
młodzieniec pożałował straty włóczni, aczkolwiek zaraz zdał sobie sprawę, że wszystkie
włócznie i sieci na niedźwiedzie mogłyby nie wystarczyć do upolowania takiego olbrzyma.
Łowy zakończyłyby się śmiercią co najmniej kilku myśliwych. Leovigildowi przyszła do
głowy nowa myśl.
— Huginie, kilka dni temu zniknęła królowa Cambres. Nazywa się Alcuina. Powiadają, że
jest nadzwyczaj piękna. Możliwe, że towarzyszył jej mistrz miecza o czarnych włosach.
Słyszałem, że niepospolicie dobrze potrafiący posługiwać się swą bronią. Może znaleźli się w
tej okolicy?
— Nie — odparł Hugin. — Dowiedziałbym się, gdyby tu trafili.
— Szkoda — powiedział posępnie Leovigild.
— Wygląda na to, że bardzo obchodzi cię los owej pięknej królowej? — Krzaczaste brwi
niziołka zatrzepotały ponownie.
— Wiele bym dał, by się dowiedzieć, gdzie ona jest, jeśli jeszcze żyje. Jej los jest ważny
dla naszych ludów.
— Oraz dla ciebie — odrzekł Hugin ze zgrzytliwym chichotem. — Zabiorę cię do kogoś,
kto być może zdoła powiedzieć ci, co dzieje się z zaginioną królową. Trzymaj się tylko
starego Hugina.
— Do kogo chcesz mnie zaprowadzić? — zapytał Leovigild, jednak Hugin zamilkł jak
zaklęty.
W miarę zbliżania się do pomocnego krańca doliny stawała się ona coraz szersza, a drzewa
wyższe. W końcu wyszli na niewielką polanę, na której pod olbrzymim dębem stał juczny
koń Leovigilda, gryząc spokojnie zrudziałą trawę. Po chwili młodzieniec dostrzegł, że
wierzchowiec jest przywiązany do drzewa.
— Ciekawe, kto go złapał? — rzekł.
— Wkrótce się dowiesz.
Niziołek potruchtał w stronę dębu, pod którym leżały zwalone niedbale juki. Przejrzawszy
je, Leovigild stwierdził, że nic nie zginęło. Jego los przybierał pomyślniejszy obrót.
— Kogo mi przyprowadziłeś, Huginie?
Młodzieniec rozejrzał się w poszukiwaniu mówiącej osoby.
— Tu, w górze! — kobiecy głos dobiegał z korony drzewa. Podniósłszy głowę, Leovigild
popatrzył przez gałęzie. Na grubych dolnych konarach znajdował się niewielki pomost, nad
którym unosił się dym z niewidocznego z dołu ogniska. Kobiety nadal nie było widać.
— Pokaż się! — zażądał Leovigild.
— Wejdź do mnie, skoro chcesz mnie ujrzeć, młodzieńcze!
Książę wyczuł cień rozbawienia w jej głosie. I dobrze, bo inaczej odniósłby się do
zaproszenia z podejrzliwością. Według obyczajów jego ludu, przybysz, jeśli jego zamiary
były pokojowe, zatrzymywał się na otwartym terenie i głośno obwieszczał swoją obecność.
Gospodarz powinien wtedy wyjść na zewnątrz bez broni i powitać gościa. Wyglądało na to,
że mieszkańcy dolinki przestrzegają zupełnie innych, niezwykłych dla Leovigilda reguł
postępowania.
Z pnia sterczał rząd sęków w odległości umożliwiającej wspięcie się po nich. Leovigild
zręcznie wszedł na pomost. Kiedy ujrzał kobietę siedzącą ze skrzyżowanymi stopami na
progu maleńkiej chatki, o mało nie wypuścił skraju pomostu. Jedynie chwila rozpaczliwego
balansowania uradowała go przed upadkiem i ośmieszeniem.
Spodziewał się, że będzie miał do czynienia z kobiecą wersją pokracznego Hugina,
tymczasem ujrzał młodą dziewczynę niezwykłej piękności. Nie tylko nie nosiła żebraczego
stroju Niblunga, ale nie miała na sobie w ogóle nic. W chaosie, który zapanował w głowie
Leovigilda, oszołomienie walczyło z podnieceniem.
— Wejdź, usiądź koło mnie — powiedziała dziewczyna jeszcze bardziej rozbawiona.
Leovigild usłuchał, niezdolny nie gapić się na nią. Oprócz niezwykłego piękna, jeszcze
nigdy nie widział takiej kobiety. Miała kruczoczarne włosy, co było na Pomocy wielką
rzadkością, lecz jej skóra była tak blada, że aż prawie przezroczysta. Trójkątne oblicze
okalały szerokie kości policzkowe, skośne oczy miały szmaragdową barwę. Była niska i
szczupła, jednak jej biodra rozszerzały się kusząco pod drobną kibicią, a piersi były pełne i
jędrne. Leovigild musiał przełknąć ślinę, nim odzyskał głos.
— Ee, dziękuję ci za łaskawe zaproszenie, pani. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak
głupio. Przez moment zdziwił się, że kobiecie nie jest zimno. Co prawda w dolince było
cieplej niż poza nią, jednak na tyle chłodno, że nawet najbardziej zahartowany mieszkaniec
Północy potrzebował ciepłego płaszcza.
— Czujesz się nieswojo? — spytała kobieta.
— Obawiam się, że tak, pani. W moich stronach nieczęsto widuje się nagie kobiety.
— Ach, rozumiem. Nie obawiaj się, mój lud nie odczuwa zimna tak jak wy.
— Hugin powiedział mi, że być może potrafisz odpowiedzieć na kilka dręczących mnie
pytań. — Leovigild czuł palącą potrzebę zmiany tematu. — Nie chciałbym być natrętny,
jednak byłbym bardzo wdzięczny za okazaną mi pomoc.
— Jaką postać miałaby ta wdzięczność?
Spojrzenie zielonych oczu było nieprzeniknione. Leovigild nie wiedział, czy kobieta
żartuje z niego, czy powinien traktować ją poważnie. Nieruchomy wyraz jej oblicza z
łatwością mógł kryć kpinę.
— Jak widzisz, mój dobytek jest skromny — odparł. — Możesz mnie jednak prosić, o co
zechcesz.
— Nie bój się, nie poproszę o nic, czego nie zechciałbyś mi podarować.
Z łozinowego kosza, który stał obok niej, wyjęła garść pokruszonej kory i rzuciła ją w
ogień płonący na kamiennym palenisku. Uniósł się kłąb wonnego dymu i zawisł nieruchomo
w powietrzu. Kobieta wciągnęła głęboko powietrze. Leovigild poczuł pieczenie w nozdrzach,
a po kolejnym wdechu niezwykły zawrót głowy. Gdy kilkakrotnie zmrużył łzawiące oczy,
ujrzał kobietę z nową ostrością, jakby światło stało się nagle jaskrawsze.
— Jak się nazywasz? — zapytał bez ogródek. Przymknęła na chwilę powieki. Gdy
ponownie otworzyła oczy, pojawiła się w nich pustka.
— Nie możesz poznać mojego prawdziwego imienia, ponieważ dałoby ci to władzę nade
mną. Możesz zwracać się do mnie Atalia. Pochodzę z rasy tak starej jak lud Hugina. Domeną
jego ludu jest ziemia i woda, mojego powietrze i ogień. Zostały nam objawione tajemnice
przeszłości i przyszłości. Powiedz, czego chcesz się dowiedzieć.
Leovigild słyszał o wiedźmach i wróżkach, przepowiadających ludzkie losy i znających
magię, jednak do tej pory przekonany był, że większość z nich to oszustki lub zwykłe
wariatki. Kobieta, która siedziała naprzeciw niego, była inna. Chociaż nie mógł wyobrazić
sobie piękniejszej twarzy i ciała, równie mało przypominała człowieka jak karłowaty Hugin.
Być może rzeczywiście była obdarzona proroczym darem. O co mógłby ją jednak zapytać?
Ciekaw był, co go czeka w przyszłości, ale nasłuchał się zbyt wielu opowieści o królach i
bohaterach, którym wywróżono zgubę. Kiedy zaś oni usilnie starali się zapobiec nieszczęściu,
to ich czyny ściągały na nich dokładnie taki los, jaki im przepowiedziano. Wynikał stąd
wniosek, że bogowie nie życzą sobie, by śmiertelnicy znali przyszłość. Z kolei przeszłość nie
interesowała Leovigilda, a teraźniejszość była pełna zagadek. Być może Ojciec Ymir i
pomniejsi bogowie nie pogniewają się na niego, jeśli uzbroi się w wiedzę dotyczącą właśnie
teraźniejszości.
— Gdzie jest królowa Alcuina Cambrejska? — zapytał.
Atalia spuściła powieki i wciągnęła głęboko dym w płuca. Po długiej chwili zaczęła mówić
głosem bardzo powolnym, głębszym i jeszcze bardziej nieobecnym niż poprzednio:
— Nie ma jej ani w tej dolince, ani nigdzie na świecie. Leovigild poczuł rozczarowanie.
Jego rozmówczyni posługiwała się zagadkami jak smoki z dawnych baśni.
— To znaczy, że nie żyje?
— Nie. Jest… gdzie indziej. Istnieją światy, do których wejść mogą wyłącznie czarownicy.
Są i takie, do których śmiertelnicy nie mają w ogóle wstępu. Za sprawą ciemnych sił królowa
została porwana do jednego z tych pierwszych.
— Za sprawą Iilmy — powiedział do siebie Leovigild. — Czy jest sama?
— Podążyło za nią dwóch ludzi. Jeden to stary czarownik. Drugi to mężczyzna o włosach
tak czarnych jak moje. Nie jest zwykłym śmiertelnikiem, nosi znamię niezwykłego
przeznaczenia. Los zawiedzie go daleko od północnych puszcz.
— Alcuina jest ze swoim czarownikiem Rerinem i szermierzem, którego imienia nie znam.
Być może jej położenie nie jest beznadziejne. A co się dzieje z jej ludem, Cambrejczykami?
— Pozbawieni władcy są bezradni — odparła Atalia po chwili. — Gdyby zostali
napadnięci, staliby się łatwą zdobyczą, ponieważ brak im ducha walki.
Następne pytanie Leovigild sformułował bardzo starannie:
— Nie pytam, co powinienem zrobić ani czy zginę wkrótce, czy też za wiele lat. Jaka jest
jednak najrozumniejsza decyzja, jaką powinien podjąć?
— Ostrożny jesteś — kobieta uśmiechnęła się. — To dobrze, ponieważ ostrożni żyją
dłużej od beztroskich. W takim razie dam ci radę, a nie wróżbę. Jedź do Cambres. Wspomóż
królową. Twój los jest związany na dobre i złe z jej losem. Nikt nie postępuje rozsądnie,
walcząc ze swoim przeznaczeniem.
— W takim razie, do Cambres! — Leovigild poczuł, że spadł mu z serca wielki ciężar.
Zapadła decyzja. Nie musiał trapić się dłużej. Po opuszczeniu dolinki dotrze do dworu
Alcuiny na równinie wielkich głazów. Po przeżyciach tego dnia nie żywił żadnych obaw
przed wkroczeniem na niesamowity płaskowyż.
— Pozostaje jeszcze kwestia mojej zapłaty — powiedziała Atalia. Jej oczy zalśniły
odmiennym blaskiem.
— Jakiejż? — spytał Leovigild.
Podniosła się i płynnie wtuliła w jego ramiona. Mimo grubego stroju poczuł żar jej ciała,
cieplejszego niż u zwykłej kobiety.
— Jak ci powiedziałam, nie pożałujesz tej zapłaty — szepnęła.
Wzięła go za rękę i wprowadziła do chatki.
Był mroźny poranek. Siggeir pełnił wartę. W ciągu ostatnich tygodni stało to się jego
nawykiem. Dzień po dniu tęsknie spoglądał w stronę kamiennego kręgu na równinie w
daremnej nadziei, że dostrzeże powracającą Alcuinę. Próbował namówić innych wojowników
do wyruszenia przeciwko Totili. Chciał zabić króla i pojmać czarownika Iilmę. Siggeir
podzielał zdanie większości, że zniknięcie Alcuiny było dziełem maga i czuł, że udałoby się
zmusić go do sprowadzenia jej z powrotem. Kilku wojowników skłonnych było przyłączyć
się do Siggeira, jednak większość tak bała się Totili i Iilmy, że jego namowy spełzły na
niczym.
Siggeir ożywił się, dostrzegłszy samotnego jeźdźca nadjeżdżającego z zachodu na krępym
koniu. Niewielu ludzi podróżowało o tej porze roku. Ciekaw był, czy to posłaniec, czy też
wędrowny bard, rad zaśpiewać za kilka posiłków i nocleg. Niebawem zobaczył, że jest to
przystojny, bogato odziany młodzieniec.
— Kim jesteś?! — zawołał. Młodzieniec podniósł głowę i uśmiechnął się.
— Jestem Leovigild, niegdyś thungiański książę, obecnie wygnaniec. Kto tu rządzi pod
nieobecność królowej Alcuiny? Mam dla niego ważne wieści.
Król Totila nudził się. Zima stanowiła nużący krąg jedzenia, spania, doglądania zwierząt i
przeczekiwania długich mrocznych godzin. Wielka uczta z okazji zimowego przesilenia już
dawno minęła. Jedyną rozrywkę stanowiły zimowe polowania, ale w puszczy było mało
zwierzyny. Jeśli myśliwym nie trafił się nieostrożny jeleń czy dzik, mieszkańcom dworu
pozostawało tylko wędzone mięso i suszone ryby.
Mogło być gorzej. Bywały zimy, gdy on i jego wojownicy musieli zadowalać się serem i
owsianką jak zwyczajni niewolnicy. Otrząsnął się na tę myśl. Lepsza od takiego żywota była
godna śmierć w walce. Słyszał o wielkich monarchiach Południa, gdzie wiosna panowała
okrągły rok, gdzie zawsze pito musujące wino, a nie piwo przechowywane w butwiejących
bekach. To było życie godne króla i tak zamierzał żyć, gdy tylko porachuje się ze swoimi
sąsiadami, rozszerzy swoje ziemie na południe i założy nową stolicę blisko granicy z Zamorą.
To jednak czekało go w przyszłości. Obecnie musiał uporać się z sąsiadami.
Uzależnił się od Iilmy. Nie był pewny, czy tak powinno być, ale nie miał innego wyjścia.
Król potrzebował doradców. Prawdziwym powołaniem monarchy było dowodzenie w
wojnach, a nie knucie spisków.
Jak gdyby odgadując, o czym duma jego pan, do komnaty wszedł Iilma.
— Przynoszę ci wieści, mój panie — powiedział czarnoksiężnik.
— Wreszcie coś się dzieje — odrzekł Totila. — Mam nadzieję, że dowiedziałeś się czegoś
o Alcuinie. Przybywasz oznajmić mi, że twoi osławieni sprzymierzeńcy ze świata duchów
chcą mi ją oddać?
— Niestety nie, panie. Jak ci powiedziałem, w świecie duchów czas płynie odmiennie.
Tutaj minęło kilka tygodni, natomiast tam mogło upłynąć zaledwie parę godzin.
Wypytywany przez króla czarnoksiężnik czuł się nieswojo. Jego odpowiedź była w
zasadzie prawdziwa, jednak domyślał się, że w zaświatach musiało stać się coś niezwykłego.
Nie miał pojęcia, co uniemożliwiło spełnienie jego planów i nie wiedział, jak długo jeszcze
zdoła grać na zwłokę. Tym razem jednak mógł skierować uwagę króla w inną stronę.
— Moje wieści dotyczą naszych sąsiadów, Thungiańczyków i Cambrejczyków.
— Mów dalej. — Totila był rzeczywiście zaciekawiony. Zaczął obracać w dłoniach hełm,
z roztargnieniem przyglądając się jego ozdobom.
— Dowiedziałem się, że król Odoak wypędził swojego następcę, młodego Leovigilda.
Chłopak wyjechał z dworu kilka dni temu i nikt nie wie, gdzie się podział.
— W ten sposób nie został już nikt z rodziny tego wieprza. — Totila zaśmiał się
chrapliwie.. — Głupiec, sam ściąga zagładę na swoją głowę. Kiedy go wreszcie zabiję, nie
mając następcy Thungiańczycy tym łatwiej uznają mnie za swego króla.
— Ty również nie masz dziedzica, mój panie — rzekł czarnoksiężnik.
— Będę go miał, kiedy tylko przywiedziesz mi Alcuinę. — Totila spojrzał chmurnie na
Iilmę. — Jestem o wiele młodszy od Odoaka. Nikt nie wątpi, że mogę spłodzić potomka.
Poza tym jestem doświadczonym wodzem i pochodzę z królewskiego rodu, dlatego również
Cambrejczycy uznają moje panowanie. Kiedy tylko poślubię Alcuinę, nasz potomek zostanie
uznany przez wszystkich. Czyż nie, czarnoksiężniku?
— Owszem, królu. Mam również wieści o Cambrejczykach. Po porwaniu Alcuiny przez
moich sprzymierzeńców zamknęli się w warowni na równinie Gigantów. Dowiedziałem się,
że Odoak zamierza wykorzystać to, iż nie mają władcy, i w ciągu najbliższych dni napadnie
na nich.
— Zimowy zajazd! — zawołał z ożywieniem Totila. — Kto by pomyślał, że stary Odoak
zdolny jest jeszcze do takich wyczynów? Zazwyczaj spędza zimę w pijackim śnie —
monarcha zamyślił się głęboko, rozważając tę oszałamiającą wiadomość. — Tak, rozumiem,
o co mu chodzi. Przegnawszy swojego dziedzica, musi szybko udowodnić, że wciąż jest
dobrym wodzem, inaczej Thungiańczycy zabiją go i poślą po Leovigilda, by objął panowanie.
Odoak nie śmie zaatakować mnie, jednak Cambres jest dla niego kuszącym celem…
Iilma przytaknął skwapliwie słowom króla. Ponownie pomyślał, że słusznie uczynił, łącząc
swe losy z Totilą. Prócz silnego ramienia i nieugiętej woli król Tormańczyków obdarzony był
również lotnym umysłem.
— To cel tak kuszący, że chyba sam napadnę na Cambres — kontynuował Totila. —
Połknę obydwa państewka naraz. Nie mogę wypuścić z rąk takiej okazji. Wojownicy! —
zagrzmiał na całe dworzyszcze. — Zbierajcie się! Wzywajcie krewnych! Czeka nas walka!
Ogłuszające okrzyki radości powitały początek nowej wojny.
11. PRZYBYWA ŁOWCA
— Jesteś pewny, że zdążamy we właściwym kierunku, starcze? — spytał Conan.
Maszerował przed pozostałą dwójką, wypatrując żywych wrogów, Rerin zaś wytężał zmysły,
by wyczuć magiczne niebezpieczeństwo.
— Tak pewny, jak tylko można być w tym miejscu, to znaczy częściowo. Brama znajduje
się gdzieś przed nami. Będziemy mogli wrócić przez nią do naszego świata niedaleko
miejsca, w którym go opuściliśmy, jednak trudno mi powiedzieć coś więcej.
Przemierzali właśnie las wyniosłych drzew, w którym prawie zupełnie brak było poszycia.
Od czasu do czasu w górze ukazywały się wielkie skrzydlate istoty, szybujące nad koronami
drzew.
— Modlę się do Ymira, byśmy tam szybko dotarli — powiedziała Alcuina. Miała na sobie
płaszcz Conana i jego prowizorycznie dopasowane spodnie. Cymmerianin zostawił sobie
kurtę z wilczej skóry i przepaskę biodrową. Z kawałka futra Alcuina sporządziła dla siebie
prymitywne wysokie buty. W miarę łagodny klimat Krainy Zmian sprawiał, że taki strój
okazał się wystarczający.
Tego dnia nie mieli nic w ustach, poprzedniego zaś musieli się zadowolić tylko
niewielkim, upolowanym przez Conana stworzeniem, przypominającym zająca.
— Na czarny tron Erlika, mam nadzieję, że niedługo uda się nam coś upolować —
powiedział Conan. W brzuchu burczało mu głośno.
— Milcz — przerwał mu Rerin.
— Co się stało? — spytał Cymmerianin.
— Czuję… nie jestem pewny. Coś się do nas zbliżyło. Ma w sobie takie samo zło, jak cały
ten świat.
— Co to jest? — zapytała Alcuina.
— Nie mam pojęcia. Kiedy w transie obcowałem z tutejszymi duchami, nigdy się z czymś
takim nie spotkałem. Jest odmienne od mieszkańców zamku i demonów, które cię porwały.
Nic więcej nie mogę powiedzieć.
— Mam nadzieję, że to nie drugi piekielny skorpion — stwierdził Conan. — Jeden mi
wystarczył.
— Nie, nie wydaje mi się, by to było to, ale… — mamrotał Rerin i nagle obejrzał się i
spojrzał w górę. — Patrzcie!
Conan i Alcuina zadarli głowy. W oddali, na wysokiej grani za drzewami widać było
sylwetkę wpatrującego się w nich jeźdźca w rozwianym długim płaszczu. Jego głowę okrywał
lśniący srebrny hełm. Z tej odległości nie można było dokładnie określić, jaką broń jeździec
trzyma w ręku. Conan przypomniał sobie, co powiedział mu demon, który wypytywał o
Alcuinę: „Przybywa Łowca”.
— Jeśli to człowiek, to jest nieprzeciętnie wielki, podobnie jak jego wierzchowiec. Myślę,
że nie wróży to nam nic dobrego.
— Jak sądzisz, czy to rzeczywiście człowiek? — Alcuina zwróciła się do Rerina.
— Nie wydaje mi się, by byli tu ludzie, z wyjątkiem nas i innych, porwanych z naszego
świata więźniów — odparł czarownik. — Nie mogę orzec, co to za stwór.
Przybysz bez słowa zawrócił swojego wierzchowca i pogalopował po grani oddalając się
od patrzących. Po chwili zniknął im z oczu.
— Nie podoba mi się ten jeździec — stwierdziła Alcuina.
— W tym przeklętym gęstym powietrzu nie mogłem przyjrzeć mu się dokładnie. — Conan
wzruszył ramionami. — Wyglądał na Giganta, ale może była to tylko sztuczka światła.
W istocie był bardziej zaniepokojony, niż dawał po sobie poznać. Nie widział jednak
powodu, by dzielić się z towarzyszami swoimi obawami. Jeśli pojawienie się jeźdźca wróżyło
kłopoty, w co nie wątpił, będą mieli dość czasu, by się tym martwić, kiedy staną z nim twarzą
w twarz.
Ruszyli dalej przez bór, który stopniowo ustępował miejsca rzadziej zarośniętemu
płaskowyżowi. Rosły na nim niewielkie kępy drzew, rozdzielone małymi łąkami i dolinkami.
Okolica wydawała się Conanowi bardzo podobna do tej, w której wraz z Rerinem przeszli do
świata demonów. Lepsza widoczność sprawiła, że Cymmerianin poczuł się nieco
spokojniejszy. Teraz nie musiał obawiać się zasadzki.
Tej nocy zatrzymali się na jednej z polanek. Nim zatrzymali się na nocleg, Conanowi
udało się upolować prymitywnym oszczepem zwierzę trochę przypominające jelenia. Broń,
zrobiona z ociosanego z gałęzi młodego drzewka o zaostrzonym grubszym końcu, okazała się
wystarczająca do rzutu na małą odległość. Dzięki temu najedli się do syta.
— Jutro powinniśmy dotrzeć do Bramy — powiedział Rerin. — Wyraźnie czuję jej
bliskość.
— A co z jeźdźcem, którego dzisiaj widzieliśmy? Wyczuwasz jego obecność? — zapytał
Conan.
Rerin skupił się na kilka chwil.
— Nie wiem — powiedział w końcu. — Wszystko, co magiczne, roztacza specyficzną
aurę, którą osoba biegła w tej sztuce jest w stanie wyczuć. Jednakże silniejsze aury kryją
słabsze, tak jak promienie słońca światełko świecy. Tutaj wszędzie jest pełno magii, dlatego
nie można odróżnić jednej aury od drugiej. Wibracja wysyłana przez Bramę jest bardzo silna i
nie można pomylić jej z niczym innym, lecz jeździec… — wzruszył ramionami — …jego
aura jest znacznie słabsza, choć to zło o wyjątkowym nasileniu.
— Conanie, czy mógłbyś pokonać tego niesamowitego jeźdźca? — spytała Alcuina.
— Mogę go zabić, jeśli tylko jest śmiertelny, a musi być śmiertelny.
— Jak możesz być tego pewien? — zapytała królowa.
— Ponieważ nosi hełm — odparł Conan z niezmąconym spokojem. — Nieśmiertelni nie
potrzebują zbroi. Skoro nosi hełm, to znaczy, że boi się, by mu nie rozwalono czaszki.
— Mam nadzieję, że masz rację — powiedział Rerin. — Czuję, że i tak jutro się tego
dowiemy.
Następnego dnia weszli w dolinę o wysokich ścianach, prowadzącą z płaskowyżu ku
wielkim skałom, porośniętym z rzadka niskimi drzewami. Powietrze nadal było gęste.
Przypominało wodę i sprawiało, że kształty i cienie nieustannie falowały. W pewnej chwili w
oddali rozległ się grzmiący odgłos kopyt. Trójka wędrowców ruszyła ostrożnie dalej. Byli
pewni, że przeciwnik zaatakuje ich, zanim dotrą do Bramy.
— Tam! — krzyknął Rerin, gdy dotarli na szczyt niewielkiego wzniesienia. Przed nimi w
zagłębieniu gruntu, na niewielkiej trawiastej polance, stała Brama, przez którą weszli do tego
świata. Czujnie rozglądając się na wszystkie strony, dotarli na miejsce.
— Ile czasu potrzebujesz? — zapytał Conan.
— Godzinę, może dwie, nie więcej — odpowiedział Rerin. Zaczął wyciągać ze swojej
sakwy zebrane po drodze zioła, minerały, kości zwierząt i inne magiczne przedmioty. —
Alcuino, zbierz trochę drewna i pomóż mi rozpalić ogień. Muszę się pośpieszyć, ale nie
odważę się wypowiadać zaklęć zbyt szybko. Jeżeli opuszczę chociaż jedno słowo czy gest,
będę musiał zacząć od początku.
— Mogę ci pomóc w jakiś sposób? — zapytał Conan. Nie cierpiał uczestniczyć w
czarnoksięskich praktykach, jednak z chęcią pokonałby odrazę, byle tylko uratować skórę
swoją i towarzyszy.
— Owszem, pilnując nas. Jeśli pojawi się nasz prześladowca, nie pozwól, by mi
przeszkodził.
— Już moja w tym głowa, by się do ciebie nie zbliżył — zaręczył Conan uśmiechając się
kwaśno. — Zabieraj się do dzieła. Wejdę na szczyt pagórka, by stamtąd trzymać straż.
Jak powiedział, tak uczynił. Z grzbietu wzgórza nie wypatrzył jednak nic groźnego. Gdzie
się podziewał tajemniczy jeździec, kim był i jakimi mocami władał? Conan zaczął żałować,
że stracił napierśnik. Chociaż zbroja rzadko była mu niezbędna, zdawał sobie sprawę, że w
bezpośrednim starciu dodatkowa osłona może okazać się rozstrzygająca. Miał tylko miecz i
hełm, jednak wielokrotnie stawał do walki gorzej uzbrojony i zawsze uchodził z życiem.
Usiadł, skrzyżował nogi i czekał.
Alcuina i Rerin krzątali się przy ognisku obok wielkiej kamiennej bramy. Unosiło się nad
nimi mnóstwo dymu, słychać było śpiewne zaklęcia. Barwa dymu zmieniała się co chwila.
Widok po drugiej stronie bramy falował i rozmywał się. Głos starego czarownika chwilami
przechodził w przenikliwy pisk, by moment później stać się basowym zawodzeniem. Zmiany
tonu Rerina sprawiały, że Conanowi włosy stawały dęba. Prawie z ulgą powitał tętent
wielkich kopyt.
Wstał i wydobył miecz. Instynktownie przesunął palcem po brzeszczocie.
Spomiędzy skał wychynęła sylwetka człowieka na koniu. Gdy przeciwnik się zbliżył,
Conan stwierdził, że ani jeździec nie jest człowiekiem, ani jego wierzchowiec koniem. Obie
istoty pokrywała lśniąca zbroja. Człekopodobna istota obleczona była dodatkowo w obszerną
opończę. Wierzchowiec powoli posuwał się naprzód. Jego krok różnił się od kroków
zwykłego konia. Ślepia wierzchowca gorzały czerwienią, podobnie jak oczy jeźdźca
spoglądające zza gładkiego, pozbawionego ozdób hełmu.
— Ani kroku dalej! — zawołał Conan. — Mów, czego chcesz. Nawet nie próbuj
przeszkodzić tym ludziom — nie odrywając wzroku od jeźdźca, skinieniem głowy wskazał
swoich towarzyszy.
— Jestem Łowcą — rozległ się dudniący głos nieludzkiej istoty. — Przybywam zabrać
was do mojego pana.
— A któż to taki? — spytał Conan. W istocie nie obchodziła go odpowiedź, lecz każda
zyskana chwila dawała Rerinowi więcej czasu na dokończenie zaklęć.
— Służę Panu Krainy Demonów. Idźcie za mną.
— Gdybyśmy chcieli odwiedzić twojego pana, nie byłoby nas tutaj — odparł Conan. —
Ruszaj swoją drogą, jeśli ci życie miłe.
Łowca zaatakował. O mały włos, a zaskoczyłby Conana. Zwykły koń przed skokiem do
przodu przegina się nieco w tył, by odbić się zadnimi kopytami, jednak wierzchowiec Łowcy
tego nie zrobił. Ruszył z miejsca z oszałamiającą szybkością, odrywając od ziemi wszystkie
cztery kopyta naraz. Jeździec nie zrobił żadnego ruchu, by dobyć broń, jednak w jego dłoni
nagle pojawił się miecz. Długie, wąskie ostrze z doskonałej stali pomknęło ku Conanowi, nim
zaskoczony Cymmerianin zdążył zareagować.
Barbarzyńca odskoczył w bok umykając przed świszczącą klingą, która odcięła mu strzęp
wilczej skóry z rękawa kurty. Cymmerianin odruchowo zastawił się mieczem, po czym rąbał
na odlew, mierząc w nogę jeźdźca. Miecz zadźwięczał, odbiwszy się od zbroi. Conan odbiegł
parę kroków. Nie tylko nie udało mu się odciąć nogi Łowcy, ale wyglądało na to, że to, co
znajduje się pod zbroją, wcale nie jest nogą.
Niezmiernie zaskoczony, Conan czekał na następny ruch demona. Cymmerianin rzadko
walczył w obronie, lecz wiedział, że głupotą jest atakować, gdy nie wie się, jakie są silne i
słabe punkty przeciwnika.
Stwór zaatakował ponownie. Jeździec wychylił się w przód wzdłuż szyi wierzchowca,
wyciągnąwszy ostrze tak, by nadziać na nie Conana jak kurę na rożen. Tym razem
Cymmerianin był przygotowany i uskoczył w lewo. Stanął pewnie, by wymierzyć potężny
cios w bok Łowcy. Ledwie jednak wyprowadził cios zza głowy, gdy w lewej ręce jeźdźca
pojawił się drugi miecz, gotów rozszczepić czaszkę Conana. Rozpaczliwym wysiłkiem
Cymmerianin wstrzymał własny cios zamieniając go w zastawę. Zdołał ustawić ostrze pod
takim kątem, iż miecz przeciwnika nie trafił go w głowę, a jedynie boleśnie ciął w ramię.
— Na Croma! — wykrzyknął Conan, jeszcze raz odskakując do tyłu. — Skąd wziąłeś to
ostrze? — Ruszył biegiem ku Bramie. Wyglądało na to, że Rerin zakończył otwierający
Bramę obrzęd.
— Jak długo jeszcze? — wychrypiał.
— Parę chwil — powiedział Rerin. — Wypowiedziałem zaklęcia, ale potrzeba trochę
czasu, by zaczęły działać.
— Postaraj się pośpieszyć! — warknął Conan. — Jeszcze nie spotkałem istoty, która by
tak walczyła!
Łowca zaatakował ponownie i Conan pobiegł go odeprzeć. Cymmerianin wiedział, że jego
przeciwnik nie jest człowiekiem i że ucieczka byłaby rozsądniejsza od walki, lecz honor
nakazywał mu bronić królowej, póki miał dech w piersiach i krew w żyłach. Demon
nadjeżdżał, rozłożywszy szeroko ramiona. W obu dłoniach trzymał dwa wielkie błyskające
miecze. Conan zatrzymał się i przygotował do obrony, zasłaniając się uniesionym do góry
ostrzem. Zamierzał rozwalić czaszkę konia.
Łowca znalazł się w odległości mniejszej niż dziesięć kroków, i nagle spomiędzy ślepi
wierzchowca wysunął się długi jak miecz i zębaty niczym piła stalowy róg, który zaczął
wirować, zamieniając się w rozmazaną plamę. Conan schylił się błyskawicznie, podniósł
ciężki kamień i cisnął nim w jeźdźca. Głaz trafił go między oczy. Wierzchowiec na chwilę
zmylił krok, a miecze Łowcy zakołysały się niepewnie. Gdy wirujący róg znalazł się na
szerokość dłoni od piersi Conana, ten przetoczył się w bok, zerwał się z powrotem na nogi i
potężnie rąbał w bark jeźdźca. Łowca zachwiał się, jednak ostrze barbarzyńcy jedynie lekko
wgięło jego pancerz. Cymmerianin jeszcze nigdy nie trafił na zbroję, która oparłaby się jego
ciosom zadawanym z całą siłą.
Gdy jeździec mijał Conana, ten schwycił jego opończę i szarpnął, chcąc zrzucić go z
siodła. Trzasnęły zapinki płaszcza i Cymmerianin po raz pierwszy mógł przyjrzeć się, z czym
walczy. Gładki hełm łączył się z tułowiem szeregiem giętkich pierścieni. Podobne pierścienie
okrywały ramiona i ręce Łowcy. Szersze stalowe obręcze okalały jego tors i brzuch.
Skomplikowane złącze okrywało miejsce, gdzie ludzki kadłub przechodził w grzbiet
wierzchowca, również całkowicie osłonięty płytami i obręczami ze stali. Był to nie człowiek i
zwierzę, ale jedno stworzenie. Jak dotąd ciosy Conana nie zadały mu żadnej rany.
Demon gotował się do kolejnego ataku, a Conan starał się wypatrzyć jakiekolwiek jego
słabe punkty. Wydawało się, że w złącza zbroi Łowcy nie można wepchnąć nawet igły,
jednak musiał być jakiś dostęp do jego wnętrzności. Jedynym nie osłoniętym miejscem były
szczeliny na oczy. Niewykluczone, że nie było tam żadnych oczu, jednak stanowiły one cel
ataku rokujący większe szansę powodzenia niż cała reszta pokrytej stalą powłoki Łowcy.
Gdy Łowca ruszył ponownie w stronę Conana, Cymmerianin był gotów na jego spotkanie.
Wiedział już, z jaką szybkością porusza się jego wróg. Uskoczył w bok i uchylił się przed
zadanym z góry ciosem prawego miecza, po czym schwycił Łowcę w pasie i wskoczywszy na
grzbiet jego końskiej części, odrzucił miecz i wydobył sztylet.
Już miał otoczyć ludzki kadłub ciaśniejszym uchwytem i wbić sztylet w szczelinę na oczy,
gdy z pleców potwora począł wysuwać się rząd trójkątnych ostrzy. Conan stoczył się po
końskim zadzie w ostatniej chwili, nim drugi rząd o wiele dłuższych ostrzy pojawił się w
miejscu, w którym siedział. Cymmerianin schwycił porzucony miecz, zastanawiając się,
kiedy skończy się ten koszmar. Ogarniało go znienawidzone uczucie bezradności.
— Chodź! Brama się otwiera! — krzyknął Rerin.
Conan rzucił się w jej stronę. Wnętrze kamiennej bramy wypełniało rozmigotane,
wielobarwne kłębowisko światła. Alcuina ponaglała Conana, by biegł szybciej. Cymmerianin
nie śmiał odwrócić głowy choćby na chwilę, by stwierdzić, jaka odległość dzieli go od
Łowcy. Zbiegł z pagórka i przepchnął Alcuinę i Rerina przez Bramę, po czym odwrócił się,
by stawić czoło przeciwnikowi. Nie zamierzał dać mu szansy zaatakowania towarzyszy od
tyłu.
Łowca gnał ku Conanowi z największą możliwą szybkością, jednak Cymmerianin zdążył
cofnąć się w głąb Bramy. W pierwszej chwili poczuł zawrót głowy i stracił orientację, gdzie
jest, jednak już w następnej zrobiło się mu zimno i spostrzegł, że stoi po kolana w śniegu.
Lodowate powietrze było cudownie rzadkie. Nie przestał cofać się od Bramy. Zorientował
się, że otacza go wielu ludzi. Zaryzykował szybki rzut oka wokół siebie i ujrzał, że znajduje
się na polu Głazów Gigantów w towarzystwie wojowników Alcuiny, których coraz więcej
zdążało od strony dworu.
— Cofnijcie się! — krzyknął. — Cofnijcie się od Bramy!
Łowca wypadł na zaśnieżone pole. Rozległ się zbiorowy krzyk grozy. Zdezorientowany
przybysz na chwilę znieruchomiał. Powoli pokręcił głową, wypatrując w tłumie swej ofiary.
Zdesperowany Conan również rozejrzał się na wszystkie strony, aż dostrzegł broń, o którą mu
chodziło. Jeden z wojowników trzymał długą pikę, używaną przez pieszych do wysadzania
jeźdźców z siodła.
— Dawaj pikę, Reccared! — krzyknął Conan.
Nie odrywając wytrzeszczonych oczu od Łowcy, mężczyzna rzucił broń Conanowi.
Schwyciwszy ją, Cymmerianin spojrzał przelotnie na jej grot; był długi i wąski. Właśnie taki,
jakiego potrzebował.
Łowca obrócił głowę na dźwięk głosu Conana i stratował śnieg, gotując się do ataku. Tym
razem z boków końskiego tułowia wysunęły się szerokie, zakrzywione ostrza, a z piersi
między przednimi nogami para harpunów. Jednak ruchy Łowcy nie były tak szybkie i pewne
jak przedtem.
Gdy zdawałoby się niepokonany potwór ruszył do ataku na samotnego Conana, tłum wydał
jęk przerażenia. Jak człowiek z krwi i kości mógł powstrzymać coś takiego? Było jasne, że
Cymmerianin zostanie w jednej chwili rozchlastany na strzępy.
Conan stał pewnie w miejscu, ściskając mocno pikę. Miał tylko jedną szansę. Zwycięży
lub zginie. Upewnił się, że trzyma swą broń grotem na płask. Szczeliny w hełmie Łowcy były
tak wąskie, że wychodzące poprzecznie ostrze piki zaklinowałoby się o brzegi, nie
wyrządzając mu szkody.
Zaledwie Łowca znalazł się w zasięgu piki, Conan zaatakował. Wymierzony nieomylnie
grot pogrążył się w lewym przezierniku. Coś zazgrzytało, po czym impet wroga odrzucił
Conana w tył. Barbarzyńca zacisnął jeszcze silniej dłonie na drzewcu. Jego ciało przeszyło
niesamowite mrowienie, lecz nie puszczał piki. Nie miał ochoty unicestwiwszy tę istotę,
zginąć pod jej walącym się, najeżonym ostrzami ciałem.
Z głowy demona trysnęły iskry i dym. Powietrze wypełniła osobliwa woń przypominająca
tę, która rozchodzi się po uderzeniu pioruna. Łowca zaczął miotać się dziko. Rzucał na
wszystkie strony uczepionym piki Conanem, jednak grube jesionowe drzewce wytrzymało.
Nagle z drugiego przeziernika trysnął wielki niebieski płomień, a spomiędzy złącz zbroi
wydobyły się kłęby dymu. Człekopodobny korpus opuścił ramiona. Końska reszta dygotała
jeszcze przez chwilę i wreszcie znieruchomiała.
Conan rozluźnił zesztywniałe palce. Jego przeciwnik stał nieruchomo, jakby zamarzł.
Istota była martwa, o ile kiedykolwiek żyła.
— Co to było? — spytała zdumiona Alcuina, stając obok Conana. Reszta tłumu również
zaczęła się zbliżać.
— Zobaczyliśmy światło pośród kamieni, pani — powiedział Siggeir. — Wyszliśmy
sprawdzić, czy nie wracasz z czarownikiem. Chodźmy do dworu. Tu nam grozi
niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo? — zdziwiła się Alcuina. Po spotkaniu z jeźdźcem nie mogła
wyobrazić sobie nic groźniejszego.
— Nasi wrogowie ruszyli — powiedział z naciskiem Siggeir. — Ukryjmy się w murach,
gdzie będziemy mogli ich godnie przywitać.
— Patrzcie! — zawołał ktoś.
Wszyscy odwrócili się ku Łowcy, którego z niewiarygodną szybkością zaczęła pokrywać
czerwona rdza. Z jego wnętrza dobiegały poskrzypywania i trzaski. Najpierw odpadło jedno
ramię, potem ugięły się pod nim nogi i szczątki Łowcy zwaliły się w śnieg. Z pękniętego
wnętrza posypała się struga dźwigienek, kół zębatych, rolek i innych elementów, których nikt
z obecnych nie umiał nazwać. Również te fragmenty maszynerii zaczęły pokrywać się rdzą.
— Znalazł się nie tam, gdzie było jego miejsce — stwierdził Rerin.
— Cieszę się, że nic ci się nie stało, pani. Oderwawszy spojrzenie od sterty rdzewiejącego
metalu,
Alcuina ujrzała przystojnego młodego mężczyznę o płowej brodzie i włosach.
— Jestem Leovigild, bratanek króla Odoaka Thungiańskiego.
Alcuina popatrzyła na niego srogo, jednak nie była w stanie powstrzymać ciekawości.
— Czyżby wrogowie zajęli mój dwór, że znajduję tu następcę Odoaka?
— Nie jestem już jego następcą — zapewnił ją młodzieniec. — Przysięgam też, że nie
jestem twoim wrogiem. Wracajmy do dworu, pani. Tam będziesz mogła znaleźć
odpowiedniejszy strój, a potem w spokoju porozmawiamy o tym, co się wydarzyło.
Skinąwszy głową młodemu człowiekowi, królowa Alcuina ruszyła do swojej siedziby. Jej
wojownicy podążyli za nią. Ostatni odszedł Conan, cokolwiek zirytowany, że jego bohaterski
wyczyn przyćmiły najnowsze wydarzenia polityczne. Nim ruszył, podszedł do niego Rerin.
Wspólnie przyjrzeli się szczątkom Łowcy, z którego został już tylko kopczyk czerwonawego
proszku.
— Chodź, Conanie — powiedział czarownik. — We dworze czeka na ciebie grzane piwo i
jadło. Jeśli zaś pragniesz wiecznej chwały, powinieneś zadbać, by w takiej chwili stał koło
ciebie bard.
— Czy ona rzeczywiście tak mało dba o to, co dla niej robię? — poskarżył się Conan. —
Minie parę lat, nim z tego nieopierzonego chłystka wyrośnie porządny wojownik.
— Wojownicy przychodzą i odchodzą, lecz Alcuina pozostanie królową. Musi myśleć o
pomyślności swojego ludu — powiedział łagodnie Rerin. — Między nami mówiąc;
rozmawiałem z nią nawet o tym, by wybrała cię na małżonka…
— Ha! — przerwał mu Conan. — Gdy tylko nadejdzie wiosna, ruszam pierwszym
statkiem na południe. Na Croma, jak zechcę mieć królestwo, to je sobie zdobędę, a nie wżenię
się w nie!
— Może to i dobrze. Leovigild, podobnie jak Alcuina, jest królewskiej krwi. Wspólnie
mogą uratować swoje narody.
12. KREW NA ŚNIEGU
Conan, wpatrzony ponuro w kufel z piwem, przysłuchiwał się rozmowie królowej
Cambres i wypędzonego dziedzica Thungii. Z wielką niechęcią musiał przyznać, że chłopak
mówi rozsądnie. Spostrzegł, że wojownicy Alcuiny traktują Thungiańczyka z szacunkiem,
czego się po nich nie spodziewał. Oczywiście, osoby królewskiej krwi zawsze traktowano
lepiej niż innych, ale Cambrejczycy wyraźnie widzieli w nim swego przyszłego króla.
— Alcuino, mamy do czynienia z dwoma wrogami — tłumaczył Leovigilid. — Po
pierwsze, z Thungiańczykami, dowodzonymi przez mojego stryja. Po drugie, z o wiele
niebezpieczniejszymi Tormańczykami Totili. Odoak to morderca, któremu podeszły wiek
odebrał pełnię władz umysłowych. Totila jest przebiegły i żądny władzy. Z kolei
Cambrejczycy są nieliczni. Jednego z przeciwników możesz powstrzymać z dala od swojej
warowni, ale nie obydwu naraz.
— Czy musi do tego dojść? — zapytał Siggeir. — Być może Tonnańczycy i
Thungiańczycy zaczną walczyć ze sobą zamiast z nami.
— Obydwaj królowie pragną małżonki — stwierdziła Alcuina. — Mnie. Wkrótce
dowiedzą się o moim powrocie i ułożą się ze sobą, by poradzić sobie w nowej sytuacji.
— Właśnie — zgodził się Leovigild. — Myślę, że stanie się właśnie tak: Totila
zaproponuje Odoakowi tymczasowe przymierze i obydwie armie zaatakują twój dwór. Kiedy
tylko go zdobędą, rozegra się między nimi bitwa o ciebie, Alcuino, i twoje ziemie. Mój stryj,
który jest nie tylko szaleńcem, ale i głupcem, zapewne przystanie na takie przymierze. Totili
udało się stworzyć swoje królestwo, ponieważ nie jest głupcem. Podejrzewam, że przy
pierwszej okazji zamorduje Odoaka. Pozbawieni króla Thungiańczycy sądząc, że nie wrócę z
wygnania lub zginąłem, uznają zwierzchnictwo Totili.
Jego przenikliwe rozumowanie skwitował szmer uznania przysłuchujących się
wojowników.
— Przemawiasz bardzo rozsądnie jak na kogoś tak młodego — rzekł Rerin. — Musimy
szybko obmyślić plan działania. Jak możemy odwrócić tę katastrofę?
— Wyruszmy przeciw Odoakowi — powiedział Siggeir. — Poradzimy sobie z nim łatwiej
niż z Totila. Gdy pokonamy Thungiańczyków, wrócimy do dworu i będziemy się tu bronić
przed Tormańczykami.
— Nawet jeśli uda się nam pokonać Thungiańczyków, będziemy poważnie osłabieni —
stwierdziła Alcuina. — Poza tym Totila może zająć dwór podczas naszej nieobecności.
Conan uśmiechnął się do siebie. Rozbawiło go to, że nikt nie zaproponował rozwiązania,
które byłoby oczywiste dla każdej władczyni z Południa; to jest poślubienia słabszego z
konkurentów, który w dogodnej chwili zostałby otruty. Na Północy królowa posunęłaby się
do tego jedynie wówczas, gdyby chodziło o zemstę. Ponieważ zaś Alcuina nie miała
powodów, by mścić się na żadnym z monarchów, takie rozwiązanie nawet nie przemknęło jej
przez głowę.
— Nie czuję się na siłach, by doradzać w kwestiach taktyki — powiedział Leovigild. —
Mam zbyt mało doświadczenia. Do tego, chociaż jestem wygnańcem, nie chciałbym podnosić
ręki na moich rodaków, chociaż z wielką chęcią będę walczyć z Tormańczykami. Nie
usłyszeliśmy dotąd zdania jednego z nas. Nowy wojownik Alcuiny jest nie tylko doskonałym
szermierzem, ale służył także w wielu armiach różnych krajów. Jak sądzę, miałby nam do
zaproponowania niejedno, o czym nawet nie pomyśleliśmy. Conanie, czy podzielisz się z
nami swoimi myślami? Conan otarł usta grzbietem dłoni.
— W otwartej walce mielibyśmy szansę pokonać tylko jednego z przeciwników. Co do
tego zgadzamy się wszyscy. Znam jednak sposób, w jaki możemy osłabić wroga, nim dojdzie
do bitwy czy oblężenia. Wymaga to przebiegłości i śmiałości. Po pierwsze, musisz zwołać
wszystkich swoich łowczych, pani.
— Łowczych? Po co? — spytała Alcuina.
— ‘Ponieważ znają te ziemie o wiele lepiej od wojowników. Odoak i Totila przybędą tu z
wielkimi, maszerującymi powoli hordami. Twoi myśliwi będą strzec wszystkich leśnych
duktów i zawiadamiać nas o posunięciach nieprzyjaciół. Nie utworzymy jednej armii, lecz
podzielimy się na kilka konnych oddziałów. Będziemy napadać na maszerujących wrogów,
zabijać po kilku i uciekać, nim ruszą w pościg, po czym atakować ich w innym miejscu. Jeśli
nawet zabijemy w ten sposób niewielu przeciwników, będą pokonani, zanim tu dotrą. Nawet
najdzielniejsi wojownicy tracą zapał, gdy walczą z nieuchwytnym wrogiem.
— Kto słyszał o takim sposobie walki? — zapytał z powątpiewaniem Siggeir.
— Na pewno ani Totila, ani Odoak — odparł Leovigild. — Myślę, że taktyka, którą
zaproponował Conan, to nasza jedyna szansa.
— Możemy wykorzystać ją wielokrotnie przeciwko Odoakowi, ale najwyżej raz czy dwa
przeciw Totili — ostrzegł Conan.
— A to dlaczego? — spytała Alcuina.
— Przez te przeklęte sroki! — warknął Cymmerianin. — Totila wkrótce zorientuje się, co
się dzieje, i rozkaże Iilmie, by jego ptaki pełniły straż w powietrzu. Nikt nie ukryje się przed
latającymi zwiadowcami.
— Możemy do czasu ataku kryć się pod gęstymi drzewami — zaproponował Leovigild.
— Sroki dostrzegą nasze ślady na śniegu — odparł Conan.
— Myślę, że mógłbym wam pomóc — oznajmił Rerin.
— Mów! — ponagliła go Alcuina.
— Nigdy nie byłem w stanie walczyć z Iilmą. Jego czary są dla mnie zbyt potężne —
przyznał czarnoksiężnik. — Znam jednak zaklęcie, za pomocą którego mogę spowodować
krótką, ale silną śnieżycę. Gdy tylko zasadzimy się na maszerujących Tormańczyków,
śnieżyca ukryłaby nas przed ptakami.
Conan uśmiechnął się i pociągnął głęboki łyk jęczmiennego piwa.
— Staruszku, być może wygrałeś dla nas tę wojnę — powiedział.
Królewcy łowczy byli co do jednego niscy i krępi, odziani w skóry i surowe płótno
domowego wyrobu. Większość z nich miała ciemniejsze włosy niż wojownicy Alcuiny.
Należeli bez wątpienia do innej rasy niż jasnowłosi rycerze, ale jako strażnicy lasów cieszyli
się przywilejami większymi niż pospolici poddani i bez wątpienia byli lojalni wobec swojej
królowej.
— Niektórzy z was przygotują dla nas bezpieczne obozowiska — mówił Conan. Jego
oddech parował w mroźnym powietrzu. — Inni będą śledzić obydwie idące na nas armie.
Jeszcze inni będą przewodnikami dla chłopów dostarczających nam żywność. Starajcie się,
żeby was nie wypatrzono, zacierajcie za sobą ślady. Jeden z was musi stale obserwować
przeciwnika, a od czasu do czasu będziecie wysyłać gońców z wieściami. Jeśli nieprzyjaciel
zwróci się przeciw wam, uciekajcie. Nie próbujcie walczyć, to robota wojowników.
Gdy łowczy odeszli, Conan zajął się o wiele trudniejszym zadaniem. Miał dzień, najwyżej
dwa na nauczenie wojowników Alcuiny podstaw walki z końskiego grzbietu. Miecze okazały
się za krótkie do walki z siodeł, dlatego Cymmerianin nakazał wszystkim zabrać ze sobą
włócznie. Zbrojmistrze przycięli tarcze tak, by było poręczniej posługiwać się nimi na
końskim grzbiecie. Jeźdźcy przejeżdżali galopem koło rozstawionych przed dworem
słomianych kukieł i dźgali je bez opamiętania włóczniami. Zaśmiewali się hucznie, gdy
któryś z nich źle wymierzył cios i zwalał się z siodła.
— To nie zabawa! — zagrzmiał rozwścieczony Conan. — To wojna! Uderzacie zbyt
mocno, dlatego tak łatwo spadacie. Nie musicie przyszpilić przeciwnika do ziemi, wystarczy,
że wbijecie w niego ostrze na długość dłoni. Jeśli wbijecie włócznię za głęboko, nie zdołacie
jej wyciągnąć. Siedźcie lekko w siodle, sprężajcie się dopiero przed zadaniem ciosu.
Po chwili kolejny jeździec zwalił się na ziemię pośród gromkich śmiechów. Conan
westchnął zniechęcony.
Tego wieczora, gdy wyczerpane konie i jeźdźcy wrócili do dworu, Alcuina odwołała
Conana na bok.
— Mają jakieś szansę? — zapytała bez ogródek.
— Poprawiają się — odpowiedział ostrożnie Cymmerianin. — Sporą przewagę daje nam
to, że nieprzyjaciel nie miał nigdy do czynienia z napastnikami atakującymi z koni. Poza tym
zamierzamy ich jedynie odeprzeć, a nie zniszczyć.
— Istotnie, raczej nie powinniśmy liczyć na nic więcej. Chociaż może dzięki Leovigildowi
uda się nam zwyciężyć.
— Sądzisz, że ten chłopak okaże się aż tak przydatny? — zapytał Conan, zirytowany
uwagą, którą królowa poświęcała młodemu Thungiańczykowi.
— Oczywiście — królowa popatrzyła na niego chłodno. — Po śmierci Odoaka
Thungiańczycy bez oporów uznają jego panowanie. Sprzymierzylibyśmy się wówczas z nimi
przeciw Tormańczykom.
— I doszłoby do hucznych zaślubin oraz połączenia królestw? — spytał Conan.
— Oczywiście, tak właśnie dzieje się w panujących rodach. Jeśli zdołamy zabić Totilę, być
może również Tormańczycy uznają nasze zwierzchnictwo. Totila nie ma dziedzica.
— I bardzo dobrze! — prychnął Conan. Obrócił się na pięcie i ruszył .spiesznym krokiem.
— Conanie! — Cymmerianin odwrócił się. Królowa stała oparta o ścianę. Chociaż była
niska, wyglądała majestatycznie. Conan przygotował się w duchu na następną połajankę, ale
Alcuina przemówiła spokojnym, cichym głosem: — Gdy królowa układa plany na przyszłość,
nie może kierować się głosem swojego serca, lecz musi mieć na względzie dobro poddanych.
Żałuję, że tak jest.
Po tych słowach odeszła do alkierza, a Conan nie spuszczał z niej wzroku.
Tego wieczora przygotowano ucztę, jednak Alcuina nakazała, by piwo wydzielono w
umiarkowanej ilości. Rankiem następnego dnia miano wyruszyć na pierwszy wypad na
wroga. Conan liczył, że zdoła jeszcze podszkolić ludzi, nim podzielą się na grupy wypadowe,
jednak mogło nie być na to czasu. Był zadowolony, że czeka go walka. Dzięki temu mógł
przestać rozmyślać o Alcuinie.
Młodsi wojownicy nerwowo rozprawiali o czekających ich bitwach. Czy wygrają, czy
przegrają, czekała ich sława choćby tylko z powodu niezwykłej taktyki. Starsi wojacy byli
mniej wylewni. Wielu z nich żywiło wielkie wątpliwości wobec dziwacznego w ich
mniemaniu sposobu walki. Jak człowiek mógł się porządnie bić, nie czując ziemi pod
stopami? Ale nie byli przygnębieni. Północni wojownicy nie byli w stanie nie cieszyć się
przyszłą walką.
Conan wbił zęby w parujący połeć cielęciny. Cambrejskim oddziałom brakowało
wyszkolenia i dyscypliny, jednak Cymmerianin niezbyt lubił cywilizowane armie. Wolał
dowodzić dzielnymi i oddanymi wojownikami, choćby nawet ich kunszt bojowy był znikomy.
Wtem barbarzyńca poczuł, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu. Obejrzawszy się, ujrzał, że
stoi przy nim Leovigild.
— Conanie, sądzę, że możesz okazać się zbawieniem naszych ludów — rzekł młodzieniec.
— Twoja służba nie pozostanie nie nagrodzona. Kiedy walki ustaną, zostaniesz ogłoszony
księciem i otrzymasz wiele ziemi wraz z chłopami i niewolnikami. Jeśli odzyskam swoje
dziedzictwo, nikt nie będzie wspominał mnie jako niewdzięcznego władcę.
Conan schwycił Leovigilda za ramię i posadził obok siebie. Nachylił się ku niemu i
powiedział ściszonym, równym głosem:
— Pamiętaj o trzech rzeczach, chłopczyku — wystawił przed siebie dłoń i zaczął odginać
palce. — Po pierwsze, służę Alcuinie, nie tobie. Ona zadecyduje, czy i jaką otrzymam
nagrodę. Po drugie… — odgiął kolejny palec — nigdy nie mów o zwycięstwie przed bitwą.
Wiadomo, że bogowie nie lubią tego i karzą podobną czelność. Po trzecie… — jeszcze jeden
palec dołączył do poprzednich — wiosną odpływam na południe. Trudno zabrać na statek
jakąkolwiek połać ziemi, dlatego jeżeli Crom i Ymir pozwolą, byśmy zwyciężyli, przygotuj
worek złota.
Ku zaskoczeniu Conana młodzieniec uśmiechnął się szeroko.
— Cymmerianie są naprawdę takimi ponurakami, jak głoszą opowieści. Dzięki ci za
naukę, a o nagrodzie jeszcze porozmawiamy. Na razie ty jesteś najlepszym szermierzem na
Północy, a ja wypędzonym z domu hołyszem, który z radością podąży za tobą do walki.
Niech zwyciężą ci, którym sprzyjają bogowie.
Conan uśmiechnął się kwaśno. Mimo najszczerszych chęci nie mógł nie lubić tego
chłopaka.
— Jakkolwiek się stanie, niebawem śniegi pokryją się krwią — rzekł.
Conan dokonał ostatniego przeglądu swojej niewielkiej armii. Opóźniono wymarsz, dzięki
czemu Cymmerianin zyskał na ćwiczenia jeszcze jeden dzień. Ludzi podzielono na sześć
oddziałów, po trzy na każdą z wrogich armii. Cały dodatkowy dzień zszedł Conanowi na
uczeniu wojowników współdziałania wystarczającego, by z zaskoczenia, równocześnie
uderzać na czoło, tyły i środek maszerującego przeciwnika. Barbarzyńca nie był pewien, czy
jego ludzie zdołają się równie łatwo odrywać się od nieprzyjaciela, ale nie miał wyboru.
Wojownicy siedzieli przy ogniskach szykując się do noclegu, gdy z lasu wyłoniło się kilku
łowczych. Podbiegli do Conana, a jeden z nowo przybyłych, młodzieniec z włócznią w ręku i
z potarganą czupryną, oznajmił:
— Wypatrzyliśmy Tormańczyków, panie. Kiedy tu wyruszaliśmy, znajdowali się o osiem
godzin marszu stąd. Szli powoli. Teraz pewnie gotują się do noclegu nie bliżej niż sześć
godzin drogi stąd.
— Czy mają straż przednią? — zapytał Conan.
— Nie — młodzieniec potrząsnął głową. — Na przedzie jechało tylko kilku konnych.
Widzieliśmy też króla Totilę. Poznaliśmy go po płaszczu z ludzkich włosów.
— Dobrze. Jutro jeszcze przed świtem poprowadzicie nas do miejsca na ich drodze, gdzie
można będzie przygotować zasadzkę.
Po godzinie zjawiła się kolejna grupka łowczych z wiadomością, iż wypatrzono
Thungiańczyków, zbliżających się od południa. Tak więc następnego dnia około południa
dwie grupy wojsk Alcuiny miały wciągnąć w zasadzki obie wrogie armie.
Ustalono, że Conan poprowadzi atak na Thungiańczyków, Leovigild zaś ruszy przeciw
Tormańczykom. Niepokoiło to Cymmerianina, gdyż Totila i Tormańczycy byli groźniejszymi
przeciwnikami. Conan wolałby sam urządzić na nich zasadzkę, jednak wojownicy uparli się,
że musi dowodzić nimi albo osoba królewskiej krwi, albo Cymmerianin, Leovigild zaś nie
chciał walczyć ze swoimi rodakami. Mniej martwili się członkowie oddziału Leovigilda,
którzy uważali, że mają szczęście, ponieważ mogą wykazać się odwagą przed człowiekiem,
który być może zostanie ich władcą.
Wojownicy przebudzili się, nim wstało opieszałe, zimowe słońce i zaczęli przygotowywać
do walki. Przed wymarszem Conan odprowadził na bok Siggeira. Cambrejczyk miał
zastępować Leovigilda.
— Siggeirdzie, nie dopuść, by Leovigild wdał się w walkę z Totilą — powiedział
Cymmerianin. — Chłopak na pewno by zginął, bo brak mu doświadczenia.
Siggeir milczał przez chwilę.
— Zrobię co w mojej mocy. I postaram się też mu to wytłumaczyć, chociaż co można
zrobić, jeśli chłopak zechce okryć się chwałą? Na pewno będzie chciał udowodnić Alcuinie,
że jest równie dzielny jak mądry.
— Postaraj się. — Conan poklepał Siggeira po ramieniu i odwrócił się do swojego
oddziału. — Na koń! Ruszamy! — wskoczył na siodło i pozdrowił Leovigilda uniesioną
dłonią. — Dobrych łowów, książę!
Młodzieniec odpowiedział takim samym pozdrowieniem.
— Jeszcze się spotkamy, wojowniku! — dodał. — Na dworze Alcuiny albo Ymira!
Wśród grzmotu kopyt i w kurzawie wzburzonego śniegu wojska rozdzieliły się. Jedna
grupa ruszyła na zachód, druga na południe.
Conan siedział pochylony, przytrzymując szmatę zasłaniającą końskie oczy. Cymmerianin
i jego ludzie stali głęboko pod osłoną drzew, ale mieli stąd dobry widok na leśny dukt pod
nimi. Zbliżający się Thungiańczycy minęli już dwa pierwsze oddziały. Grupa Conana miała
uderzyć na czoło kolumny. Wolna dłoń Cymmerianina opadła na głowicę miecza przy boku.
Po długich poszukiwaniach znalazł w zbrojowni Alcuiny broń, którą mógł posługiwać się z
siodła. Oręż ten był bez wątpienia aquilońskiej roboty.
Conan stwierdził, że Thungiańczycy zbliżyli się wystarczająco.
— Gotuj się! — rozkazał cicho.
Jego ludzie zdjęli szmaty z łbów wierzchowców. Na wszystkich twarzach widać było
wyczekujące uśmiechy. Pochylono włócznie. Conan wyjął miecz z pochwy i skinął głową
czekającemu obok Hagbardowi. Wojownik uniósł do ust myśliwski róg i zagrał głośno,
przeciągle. Jeźdźcy z krzykiem ruszyli w dół stoku.
Thungiańczycy ze zdumieniem wpatrzyli się w zmierzające ku nim grupy konnych. Nie
sądzili, by był to atak. Dlaczego ci ludzie jechali tak szybko? Dlaczego nie zsiadali, jeśli
rzeczywiście chcieli walczyć? Gdy konni wjechali pomiędzy nich, skończył się czas
rozmyślania.
Conan stanął w strzemionach i zamachnął mieczem. Człowiek, na którego się zamierzył,
zaskoczony atakiem z konia, nie zdążył podnieść tarczy. Stalowy miecz rozpłatał spiżowy
hełm. Ze szczeliny w metalu trysnęła krew. Mężczyzna zwalił się w śnieg. Rozejrzawszy się,
Conan stwierdził, że jego ludzie dobrze się spisują, dźgając włóczniami nad tarczami
przeciwników. Kilku uległo pokusie ciśnięcia włóczni, aczkolwiek wyraźnie tego zakazał, i
teraz mogli walczyć wyłącznie mieczami.
Jakiś Thungiańczyk zaatakował Conana oszczepem. Barbarzyńca odtrącił grot i ciął w
ramię nieprzyjaciela, który padł z wrzaskiem. Conan dostrzegł grupkę wojowników,
stłoczonych wokół tłustego, siwobrodego mężczyzny w pięknej zbroi. Musiał to być Odoak i
jego straż przyboczna. Conan spróbował przedrzeć się ku niemu, jednak jego nie
przyzwyczajony do bitewnego zgiełku koń odmówił posłuszeństwa.
— Hagbard, trąb na odwrót! — krzyknął Cymmerianin. Hagbard odjechał od walczących i
zagrał na rogu. Na jego znak większość napastników ruszyła między drzewa. Conan poczekał
chwilę, by sprawdzić, czy wszyscy posłuchali komendy. Tak jak się obawiał, kilku ludzi
walczyło dalej w straceńczej furii. Liczniejsi przeciwnicy szybko się z nimi uporali. Jeden z
Cambrejczyków posunął się do tego, iż skoczył z konia i chwycił swego przeciwnika za
gardło, zwalając go na ziemię. Jeszcze przez chwilę szamotał się, nim Thungiańczycy
porąbali go na ćwierci.
Jeźdźcy zebrali się pod osłoną drzew. Przeliczywszy ich szybko, Conan stwierdził, że
stracił dziesięciu ludzi. Spodziewał się, że będzie gorzej. Od tej pory ich straty powinny być
mniejsze, ponieważ zginęli przede wszystkim zaślepieni głupcy.
— Zaatakujemy jeszcze raz, Conanie? — zapytał wojownik, spod którego hełmu spływały
strużki krwi.
— Nie dzisiaj — odrzekł Cymmerianin. — Znajdziemy dobre miejsce na obóz i
zaatakujemy ich jutro rano, a potem jeszcze raz czy dwa przed zachodem słońca.
Tego wieczora grzejący się przy ogniskach wojownicy rozprawiali radośnie, jakby odnieśli
wielkie zwycięstwo, choć w istocie zabito i raniono najwyżej dwudziestu Thungiańczyków.
Conan uśmiechnął się ponuro. Wiedział, że następnego wieczora humory jego ludzi nie będą
tak dobre. Nauczą się, iż tego rodzaju walka jest żmudna, niebezpieczna i nie przysparza
większej chwały.
— O czym dumasz, Conanie? — zapytał Hagbard. — Dobrze się dzisiaj sprawiliśmy, czyż
nie?
— Owszem. Większość ludzi radziła sobie lepiej, niż się spodziewałem.
— Thungiańczycy podkulili pod siebie ogony — uśmiechnął się Hagbard. — Nie uda się
im nas powstrzymać.
— Dzisiaj zostali zupełnie zaskoczeni. Jutro rano będzie to dla nich mniejsza
niespodzianka. Potem to tylko kwestia czasu, nim zrozumieją, jak łatwo walczy się z konnymi
nieprzyjaciółmi zza muru zestawionych tarcz. Zwłaszcza jeśli wróg nie ma wyćwiczonych
wierzchowców.
— To takie proste? — zapytał przygnębiony Hagbard.
Conan skinął głową.
— Dzisiaj Thungiańczycy z przyzwyczajenia atakowali jeźdźców, lecz wkrótce wpadną na
to, że o wiele łatwiej jest zabijać konie. Kiedy zobaczymy włóczników rzucających się na
wierzchowce, znaczyć to będzie, że nadszedł czas wracać na dwór.
Totila przeklinał rozpoczynającą się gęstą śnieżycę. Cambrejczycy zaatakowali ich już raz
tego dnia i dwukrotnie poprzedniego. Sroki Iilmy przeleciały tuż obok głowy króla i
usadowiły się na ramionach czarnoksiężnika.
— Spostrzegły coś? — zapytał rozdrażniony Totila.
— Nie, mój panie — odparł Iilma. — Śnieg pada zbyt gęsto — zawahał się. — Obawiam
się, panie, że mogą się za tym kryć czary. Niemożliwe, by było to dzieło natury.
Totila zamyślił się na chwilę. Z wyjątkiem pierwszej napaści poprzedniego dnia, jeźdźcy
atakowali tylko w czasie zadymek.
— Zewrzeć szyk! — krzyknął. — Utworzyć mur z tarcz! Zaraz tu będą ludzie Alcuiny!
Wojownicy zatrzymali się, stłoczyli i zasłonili nieprzerwanym kręgiem tarcz. Z ponurym
zniecierpliwieniem oczekiwali na atak. Jak dotąd widmowi jeźdźcy uderzali na nich i
uciekali, nim mogli dać upust swojemu gniewowi. Tym razem król dał im szansę
przygotować się do boju przed atakiem znienawidzonych napastników. Teraz będą mogli się
zemścić…
Leovigild wyczekiwał nerwowo na skraju lasu. W dole słychać było maszerującą kolumnę,
ale nie było jej widać. Tej możliwości nie przewidziano, gdy Rerin proponował plan
działania. Śnieżyca nie pozwalała nic dostrzec zarówno srokom Iilmy, jak i Cambrejczykom.
Leovigild obrócił się do Rerina.
— Nie podoba mi się to. Nie widząc nieprzyjaciela, tracimy przewagę. Twój zamysł nie
jest najlepszy.
— To nasza jedyna nadzieja — odparł czarownik. — Dzięki śnieżycy zastawiliśmy już
dwie zasadzki — popatrzył na sypiący się z nieba śnieg. — Powinieneś ruszać. Zaraz
przestanie padać.
— Stanęli — stwierdził Siggeir, zatrzymując konia u boku Leovigilda.
Młodzieniec zastanowił się.
— Totila nie jest głupcem. Dwukrotnie zaatakowaliśmy go podczas śnieżycy, więc teraz
wie, kiedy spodziewać się napaści… — szybko podjął decyzję. — Siggeirze, sprowadź tu
szybko dwa pozostałe oddziały. Skoro Tormańczycy nie są już rozciągnięci w kolumnę, nie
ma sensu atakować ich w trzech oddzielnych grupach. Najlepiej rzucić wszystkie siły w jedno
miejsce i złamać ich obronę.
— Conan mówił co innego — odpowiedział z powątpiewaniem Rerin.
— Conana tu nie ma — uciął Leovigild. — I ja tu rozkazuję.
— Zajmij się swoimi czarami, a walkę pozostaw wojownikom — doradził Rerinowi
Siggeir, po czym zawrócił konia i odjechał. Mnóstwo szczerb i wgnieceń w pancerzu
Leovigilda sprawiło, iż młodzieniec zyskał całkowite zaufanie i posłuch Cambrejczyków.
— Nie frasuj się — Leovigild zapewnił Rerina. — Myślę, że gdyby Conan był tutaj, sam
nakazałby to samo.
Nim śnieg zaczął się przerzedzać, reszta Cambrejczyków skupiła się wokół Leovigilda.
— Na pewno zasłonili się tarczami! — zawołał książę. — Tym razem nie rozdzielimy się,
lecz uderzymy w zwartym szyku w jedno miejsce ich szyku. W ten sposób część
Tormańczyków będzie mogła jedynie przyglądać się walce. Nie dajcie się wciągnąć w
pojedynki, dążcie do złamania obrony. Jeśli nam się to uda, zadamy im duże straty. Kiedy
nakażę odtrąbić odwrót, uciekajcie pod drzewa, jak dotąd.
— W którym miejscu ich zaatakujemy? — zapytał Siggeir.
— Tam, gdzie będzie Totila — odparł Leovigild. — Wszyscy wiecie, jak wygląda. Jedźcie
za mną. Zajmę się nim, kiedy go wypatrzę. Jeśli zdołamy go zabić, będzie to oznaczało
zwycięstwo w tej wojnie. Ruszamy!
Z gromkimi okrzykami jeźdźcy podążyli za Leovigildem, pozostawiając za sobą
zaniepokojonego Rerina.
— Nadjeżdżają! — krzyknął Totila dobywając miecz. W szczelinie miedzy osłonami na
policzki pojawił się szyderczy uśmiech. — Zobaczymy, jak im pójdzie walka z
przygotowanym przeciwnikiem!
Jego ludzie wznieśli dziki okrzyk.
Jeźdźcy zaczęli krążyć wokół Tormańczyków. Totila wiedział, że szukają go, wypatrując
sławnego na całej Północy płaszcza i hełmu. Nie starał się ukryć. Miał chęć zmierzyć się z
najlepszym szermierzem napastników. Wśród atakujących znajdował się przystojny
jasnowłosy młodzieniec, którego dzielność zauważył już wcześniej. Ktoś powiedział mu, że
to wypędzony przez Odoaka Leovigild. Totila był ciekaw, gdzie podziewa się czarnowłosy
szermierz Alcuiny. Wolał zmierzyć się z Cymmerianinem, ale z drugiej strony zabicie
dziedzica Odoaka przyniosłoby duże polityczne korzyści.
Leovigild dojrzał Totilę. Władca Tormańczyków nie zwykł kryć się za plecami swojej
straży, tak jak Odoak. Widok nieustraszonego nieprzyjaciela sprawił, że młodzieniec
zapomniał o radach Conana, Rerina i Siggeira. Wycelował swoją włócznię w Totilę i
zaatakował. Nim zderzył się z murem tarcz, Totila krzyknął do swoich ludzi:
— Stać w miejscu! Mierzcie w konie! Bez nich będą bezradni!
Moment później Leovigild znalazł się w odległości pchnięcia włócznią od króla w
płaszczu z ludzkich włosów. Spróbował dźgnąć Totilę, ten jednak z pogardliwą łatwością
ściął grot jego włóczni. Gdyby Leovigild pamiętał o radach Conana, cofnąłby się teraz, dając
kolejnemu z jeźdźców szansę zabicia króla Tormańczyków. Zamiast tego młody książę
wyciągnął miecz i ciął w ozdobny hełm Totili. Król bez trudu zastawił się tarczą. Wtedy
młodzieniec z okrzykiem zawodu zeskoczył na ziemię i rzucił się na przeciwnika. Totila
przywitał go ponurym uśmiechem i gradem ciosów, przed którymi Leovigild ledwie nadążał
się zasłaniać. Nie miał cienia szansy, by przejść do kontrataku. Zrozpaczony młodzieniec
wyprowadził cięcie w kolano Tormańczyka. Totila ze zręcznością zaskakującą u tak
zwalistego mężczyzny przeskoczył nad ostrzem. W rezultacie chybionego ciosu Leovigild
wychylił się zanadto w przód i opuścił tarczę. Totila rąbnął w hełm młodzieńca. Jego kolejny
cios rozorał pancerz Leovigilda. Nie zdążył zadać śmiertelnego ciosu, gdyż grupka
zdesperowanych Cambrejczyków odpędziła go włóczniami od słaniającej się ofiary.
Najwyższy z atakujących wychylił się z siodła, chwycił młodzieńca za kołnierz pancerza i
wciągnął na koński grzbiet. Chwilę później wybawca Leovigilda odtrąbił sygnał na rogu i w
tumanie wzbitego kopytami śniegu napastnicy zniknęli w lesie. Totila zebrał liczne pochwały
za walkę z młodzieńcem, po czym obejrzał poległych wrogów. Było ich przynajmniej tuzin.
— Ilu ludzi straciliśmy?! — krzyknął.
— Chyba dziesięciu — odpowiedział ogorzały wojownik, bandażujący zakrwawione
ramię.
— Więc tym razem nic nie zyskali! — zawołał triumfalnie Totila. — Kiedy śnieg ustanie,
ptaki Iilmy będą mieć na oku Cambrejczyków, a kiedy zacznie padać od nowa,
będziemy wiedzieli, że czyhają na nas! Nie mamy powodów bać się ich dłużej. Ruszajmy
prosto do dworu Alcuiny! Weźmiemy to, po co tu przybyliśmy!
Tormańczycy wznieśli radosne okrzyki i podążyli za swoim monarchą.
Conan obozował ze swoimi ludźmi, gdy dołączyli do nich pozostali Cambrejczycy.
Najpierw do ogniska, przy którym siedział Cymmerianin, dotarł łowczy z wieścią, że zbliża
się reszta wojska. Conan wstał, by policzyć przybyłych. Zorientował się, że nie doliczy się
wielu, gdy dostrzegł skulonego w siodle, nieruchomego Leovigilda. Pomógł zdjąć chłopaka i
obejrzał rany na jego głowie i piersi. Doświadczone oko powiedziało mu, że młodzieniec
doznał ich stojąc na ziemi i walcząc z wyższym od siebie przeciwnikiem. Barbarzyńca
podniósł wzrok na Siggeira i Rerina.
— Totila?
Siggeir skinął głową. Zwięźle opowiedział Conanowi, co wydarzyło się tego dnia. Rerin
wyciągnął ze swojej sakwy zioła i zaczął opatrywać księcia. Gdy Siggeir skończył, Conan
potrząsnął głową.
— Skupiony atak na nieprzyjaciela ukrytego za osłoną z tarcz był mądrym posunięciem,
jednak porzucenie konia w czasie walki i zaatakowanie takiego przeciwnika jak Totila to była
głupota — orzekł.
— A jak powinien zachować się potomek królewskiego rodu? — zapytał gniewnie Siggeir.
— Totila stał na czele swoich ludzi, jak przystało wodzowi z krwi i kości. Chłopak splamiłby
swój honor, gdyby nie stawił mu czoła na równych warunkach.
Cambrejczycy przyznali Siggeirowi rację skwapliwym potakiwaniem. Uważali, że skoro
Leovigild z ochotą zaryzykował niemal pewną śmierć, by zachować się zgodnie z honorem,
to zasługuje na to, by zostać ich królem. Conan uśmiechnął się na widok surowych twarzy
wojowników.
— Północni wojownicy potrafią być wielkimi głupcami. Ale ja też pochodzę z Północy —
popatrzył na rozciągniętego na ziemi Leovigilda. — Będzie dobrym władcą, o ile wyżyje.
Rerin podniósł głowę.
— Jego rany są poważne, ale jeśli szybko wrócimy do warowni, wyleczę go. We dworze
będę mógł zrobić dla niego więcej niż tutaj.
Conan przywołał dwóch łowczych i rozkazał im sporządzić nosze.
— Oni poniosą go przez las szybciej, niż gdyby jechał na koniu — wyjaśnił Rerinowi. —
Pojedziemy z tyłu, osłaniając was przed nieprzyjaciółmi.
— Jak powiodło ci się z Odoakiem? — zapytał Siggeir.
— Zabiliśmy wielu — odparł Conan. — Zaatakowaliśmy Thungiańczyków pięciokrotnie,
nim doszli do tego, że powinni zastawiać się tarczami i zabijać konie. Odoak cały czas chował
się za swoimi ludźmi. Nie mieliśmy szansy go zabić.
— Szkoda — odrzekł Siggeir. — Może jednak nadwątliliśmy ich siły na tyle, że
poradzimy sobie z nimi w razie oblężenia.
Conan skinął głową, powstrzymując się od wypowiedzenia swojego zdania.
Gdy Alcuina dostrzegła mężczyzn niosących nosze, jej serce zatrzepotało. Od kiedy
wojownicy wyruszyli na wojnę, większość czasu spędzała na murze nad bramą, wyczekując
wieści o tym, co działo się w puszczy. Najbardziej obawiała się powrotu swoich wojowników
z wieścią, że Leovigild i Conan zginęli. Wiedziała, że by przetrwać, potrzebuje ich obu. Była
pewna, że mężczyzna na noszach to jeden z nich. Skoro tak, to którego z nich wolałaby ujrzeć
na noszach? Odpędziła tę myśl i nakazawszy otwarcie bramy, wybiegła na spotkanie
łowczych.
Wydała z piersi długie westchnienie, gdy pod grubymi zwojami bandaży ujrzała blade
oblicze Leovigilda. Poczuła wielką ulgę, ale nie wiedziała, czy dlatego, że nie był to Conan,
czy dlatego, że Leovigild żył.
— Musimy go przenieść do mojej chaty — powiedział siedzący na koniu Rerin.
Alcuina wydała polecenia i Leovigilda przeniesiono do siedziby czarownika. Rerin,
zajmując się ranami księcia, zdał relację Alcuinie.
— Mieliśmy szczęście — powiedział, kończąc opowieść. — Nie sądzę jednak, byśmy
zaszkodzili nieprzyjaciołom tak dotkliwie, jak spodziewał się Conan.
— Dla biednego Leovigilda zaś walka już się skończyła — odparła z westchnieniem
królowa.
— Był dla nas cenny nie jako wojownik, lecz jako wódz — rzekł Rerin. — Dobrze się
sprawił. Ktokolwiek żywił co do niego jakieś wątpliwości, musiał się ich wyzbyć, gdy
podczas ataku na Tonnańczyków chłopak starł się twarzą w twarz z samym Totilą. Kiedy
wyzdrowieje, Cambrejczycy pójdą za nim w ogień.
— Myślisz, że byłby dobrym królem?
— Wspaniałym — zapewnił ją Rerin.
Skinęła głową.
— W takim razie tak się stanie.
Conan i pozostali wojownicy powrócili o zachodzie słońca. Zmęczeni zsiedli z koni i
przekazali je stajennym. Rannymi zaopiekował się Rerin. Alcuina wyszła ze dworu i podeszła
do Conana.
— Ilu ludzi straciliśmy? — zapytała.
— Dwudziestu. Drugie tyle jest rannych, aczkolwiek tylko kilku z nich ciężko. Wrogowie
stracili trzykrotnie więcej wojowników. Większość naszych zginęła podczas pierwszych
wypadów, później ci, co przeżyli, walczyli lepiej. Ale w końcu nasi wrogowie nauczyli się
bronić.
— Czy to wystarczy?
— Może. Wkrótce się dowiemy. W każdym razie nasze położenie jest lepsze niż kilka dni
temu. Jak się czuje ten smarkacz?
— Wyrażaj się z większym szacunkiem o przyszłym królu Cambres. Rerin twierdzi, że
wróci do zdrowia, chociaż potrzeba na to wielu tygodni.
— Cieszę się, słysząc, że Leovigild wyzdrowieje, a twój język nie stracił nic na ostrości,
pani.
Niespodziewanie Alcuina uśmiechnęła się.
— Najemnik nie powinien zanadto spoufalać się z suwerenem. Zwłaszcza czarnowłosy
cudzoziemiec, tęskniący za upałami i słodkim winem Południa. Chodź, Leovigild życzył
sobie, byś się z nim zobaczył natychmiast po powrocie.
— Już zdążył nabrać królewskich manier? — Conan udał, że się złości. W rzeczywistości
z radością przyjął wieść, że młodzieniec będzie żył.
Weszli do dworu, gdzie dla powracających wojowników przygotowywano ucztę. W kącie,
za gobelinem, na łożu ze skór niedźwiedzi położono Leovigilda. Jego głowa i pierś były
grubo spowite bandażami, twarz miał wciąż bladą, jednak na widok Conana zdobył się na
słaby uśmiech.
— Obawiam się, że nie spisałem się najlepiej podczas pierwszej wyprawy, mój mistrzu.
Mam nadzieję, że tobie powiodło się lepiej.
— Skończony z ciebie głupiec, skoro próbowałeś walczyć z Totilą — odparł Conan,
lekceważąc jadowite spojrzenie Alcuiny. — Poza tym nieźle sobie poradziłeś. Twoi ludzie nie
mają powodów żałować, że nimi dowodziłeś, a tobie zostanie na pamiątkę parę szczytnych
blizn.
— Czy będą mnie mniej szanować, bo nie udało się mi pokonać Totili?
— Jeśli ktokolwiek tak powie, każę zedrzeć z niego skórę! — uniosła się królowa.
— Nie — wtrącił się Conan. — Tylko matołek spodziewałby się, że młody człowiek, który
po raz pierwszy okrwawił swój miecz, zdoła zwyciężyć kogoś takiego jak Totila. Nieźle sobie
poradziłeś, Leovigildzie, w końcu twoje włosy nie zdobią jego płaszcza.
Podszedł Rerin, by sprawdzić stan swojego pacjenta.
— Nie wolno wam go męczyć — stwierdził. — Potrzebuje odpoczynku.
— Medycy są wszędzie tacy sami. — Conan uśmiechnął się krzywo. — Pomówimy jutro,
Leovigildzie — zmarszczył brwi i wygłosił tradycyjną pochwałę: — Twoja tarcza może
bronić mojego boku w każdej bitwie.
Zamierzał wyjść, jednak powstrzymały go słowa młodzieńca:
— Conanie, musisz zabić Totilę, Tylko ty na całej Północy możesz tego dokonać — w
oczach Leovigilda pojawił się błysk grozy. Czułem się, jakby walczył z górą.
— Tormańczyk nie dostanie również moich włosów. — Conan uśmiechnął się od ucha do
ucha.
Po uczcie, podczas której wszyscy jak zwykle przechwalali się bohaterskimi czynami,
Conan usiadł z boku, by kilka razy przeciągnąć osełką po ostrzu miecza. Podniósł głowę, gdy
podszedł do niego Rerin.
— Co słychać, czarowniku?
Starzec przysiadł koło niego, potrząsając głową.
— Jestem zatrwożony. Czekają nas trzy bitwy.
Conan uniósł miecz i popatrzył uważnie wzdłuż brzeszczotu.
— Dlaczego trzy?
— Bitwa armii, bitwa królów i bitwa czarnoksiężników. By przeżyć, musimy zwyciężyć
we wszystkich trzech.
Conan obrócił miecz i spojrzał na drugie ostrze.
— Myślisz, że nam się nie uda?
— Najbardziej obawiam się pojedynku czarnoksiężników. Jak wiesz, znam się na swoim
rzemiośle, jednak Iilma zadaje się z mocami, z którymi ja nigdy nie ośmieliłem się paktować.
W końcu te moce go zniszczą, jednak zanim to nastąpi, może rozporządzać czarami o wiele
przewyższającymi moje.
Conan schował miecz do pochwy i zawiesił ją na kołku.
— Niewiele jest rzeczy, które mogą zaszkodzić bardziej niż gadanie o przegranej jeszcze
przed przystąpieniem do walki. W ten sposób przygotowuje się własną klęskę. Jeśli jesteś
przekonany o swojej porażce, Iilma nie musi nic robić.
— To, co powiedziałeś, jest zapewne słuszne w odniesieniu do wojowników, lecz ja
potrafię trzeźwo ocenić potęgę swoją i Iilmy. Teraz to on ma przewagę.
— Teraz? Bitwa czeka nas dopiero jutro lub pojutrze. Czy do tego czasu możemy
poprawić nasze położenie?
— Nie jesteś prostym wojownikiem, za jakiego cię uważałem. — Rerin uśmiechnął się
blado.
Conan pociągnął z rogu duży łyk piwa.
— Gdy dochodzi do walki, wolę zetrzeć się z przeciwnikiem twarzą w twarz, miecz na
miecz. Magia to zupełnie co innego. Nie znoszę jej, więc gdy mam z nią do czynienia, staram
się zapewnić sobie jak największą przewagę. Co ci chodzi po głowie? Nie przyszedłeś
przecież, by nadaremnie strzępić sobie język.
— Oczywiście. Jak sądzisz, zdołasz pokonać Totilę?
— Jeszcze nie spotkałem człowieka, który by mi dorównał. — Conan wzruszył ramionami.
— Ale to nic nie znaczy. Totila to naprawdę wielki wojownik. Kto z nas jest większy,
rozstrzygnie się wtedy, gdy się spotkamy.
— Odoak jako wojownik jest zupełnie do niczego — powiedział Rerin. — To, jak
zachowają się Thungiańczycy, będzie zależało od tego, kto pierwszy go zabije, czy my, czy
Totila. Nie mają następcy, więc zapewne uznają panowanie tego, kto uśmierci Odoaka.
Języczkiem u wagi w tej sytuacji jest Iilma, który znalazł się w niełasce u Totili.
— Naprawdę? — zdziwił się Conan.
— Mimo swojej potęgi kilkakrotnie zawiódł swojego króla. Nie pokonały nas jego
ożywione truchła, nic nie wyszło z porwania Alcuiny przez demony, a moje marne śnieżyce
uniemożliwiły jego srokom szpiegowani. W tej chwili Iilmie musi rozpaczliwie zależeć na
odzyskaniu przychylności Totili. To może okazać się jego fatalną słabością.
— Mów dalej — ponaglił go zaintrygowany Conan.
Wojownik i czarnoksiężnik dyskutowali do późnej nocy.
13. UPIORNE PTAKI
Ciężko ranni leżeli w największej sali dworu Alcuiny. Północni wojownicy z
charakterystycznym spokojem lekceważyli cierpienie, chociaż wiedzieli, że połowa z nich nie
dożyje nadejścia wiosny. Leovigild znosił straszliwy ból, nawet oddychanie było dla niego
torturą. Jednak ze wszystkich sił nie dawał tego po sobie poznać.
Grę w kości z wojownikiem, który stracił oko i rękę, przerwało mu wejście małej grupki
starszyzny wraz z Alcuiną, Rerinem i Conanem.
— Ufam, że zaczynasz czuć się lepiej, Leovigildzie — powiedziała Alcuina.
— Rzadko czułem się lepiej — stwierdził dzielnie młodzieniec. — Mam nadzieję, że
wkrótce wzniosę swój miecz w twojej sprawie.
Alcuina uśmiechnęła się. Była tak piękna, iż Leovigild stwierdził, że patrząc na nią
przestaje myśleć o Atalii. Cudowny dzień i noc, które spędził w dolince, wydawały się mu
teraz mgliste jak sen, i tak jak sen po przebudzeniu rozpływały się w jego pamięci.
— Nie proszę cię, byś sięgnął po broń, nim zupełnie nie wyzdrowiejesz — rzekła Alcuina.
— Jednakże obmyśliliśmy śmiały plan, by nadwątlić siły Totili i uważam, że powinieneś
wziąć udział w naradzie.
— To dla mnie zaszczyt, że tak cenisz sobie moją radę, pani — powiedział Leovigild i
wysilił się na słaby uśmiech patrząc na Conana. — Gotów jestem założyć się, że jeśli istotnie
macie jakiś śmiały plan, to ten krzepki barbarzyńca odgrywa w nim główną rolę.
Conan bezceremonialnie wsparł stopę na skraju łoża Leovigilda i nachylił się do przodu,
opierając dłonie o udo.
— Znudził nas zaklinacz Totili, Iilma. Naszemu dobremu Rerinowi wydaje się, że wie, jak
utrzeć mu nosa.
— Istotnie, byłoby dobrze, gdyby się to powiodło, lecz jak zwykły wojownik może
walczyć z kimś, kto ma demony na swe usługi?
— Rerinie — rzekła Alcuina — powiedz Leovigildowi i wojownikom to, co wyjawiłeś mi
dziś wieczorem.
Starzec zrobił krok do przodu i przegarnął dłonią brodę.
— Śledziłem poczynania tego człowieka, Iilmy, o wiele dłużej, niż miałbym ochotę. Jego
sztuka czarnoksięska jest zupełnie odmienna od mojej. Ja staram się wykorzystywać
właściwości roślin, kamieni i zwierząt zamieszkujących naszą krainę, by pomóc mojej
królowej dla dobra nas wszystkich. Używam swoich zaklęć, by zyskać wsparcie bogów oraz
duchów puszczy i strumieni. Te nadnaturalne istoty nie są wrogie człowiekowi, o ile okazuje
się im należny szacunek. Dzięki zaklęciom mogę sprawić, że złagodzą one dla nas mrozy i
zimowe śniegi, że dzięki nim łowcy znajdą w puszczy obfitość zwierzyny, a w sieciach
rybaków zaroi się od ryb. Dzięki nim bydło, świnie, owce i konie stają się płodne i dają liczne
potomstwo. Inne dobre duchy pomagają mi zapobiegać zarazom, przyśpieszają zdrowienie
chorych. Na przykład naszych wojowników, których zaszczytne rany sprawiły, że się tu
znaleźli — gestem dłoni wskazał skrwawionych i zabandażowanych mężczyzn, którzy bez
skargi cierpieli na posłaniach ze słomy. — Hyperborejczyk Iilma jest czarnoksiężnikiem
zupełnie innego pokroju — ton Rerina stał się posępny. — On nie stara się pomóc ludziom,
by wiodło się im mimo przeciwności natury. Szuka władzy dla siebie, wie jednak, że
umiejętności i magiczna zręczność same niewiele mu dadzą. Prawdziwą władzę nad ludźmi
osiąga się dzięki zaprawionym w walce wojownikom. Dlatego właśnie związał się z Totilą,
podówczas zaledwie ambitnym wodzem. Tormańczyk niewątpliwie wie, jak wiele władzy
zawdzięcza Iilmie. Pomniejsi bogowie i duchy mają za mało mocy, by pomóc
Hyperborejczykowi zyskać taką władzę, jakiej pragnie. Już dawno temu Iilma zawarł
występny pakt z wielkimi potęgami zaświatów. Mroczne istoty ze świata duchów mogą
wyświadczyć śmiertelnikowi wielkie przysługi, jednak za srogą cenę. Konszachty z
demonami powodują nieodwracalne zmiany umysłu i samej duszy. Zawarcie takiego paktu
oznacza zamianę: czarnoksiężnik z naszego świata wyrzeka się własnej duszy, która zostaje
przeklęta na wieki. W zamian otrzymuje jednego lub więcej nieziemskich pomocników,
którzy znacznie zwiększają jego moc i pełnią rolę pośredników w kontaktach z zaświatami.
— Sroki! — zawołał Leovigild.
— Właśnie — potwierdził grobowym głosem Rerin. — Ale nie są to prawdziwe sroki. To
demony. Nie mogą zachować tutaj swojej rzeczywistej postaci, nawet gdyby tego chciały,
ponieważ ich zadaniem jest szpiegowanie i dostarczanie wieści swojemu panu, a jako sroki
nie zwracają na siebie uwagi. Wszystkie źródła mądrości, z których się uczyłem, stwierdzają,
że demony najchętniej przybierają postać ptaków lub nietoperzy. Daje im to wielkie
możliwości. Mają dla siebie całe niebo i swobodnie mogą znosić swojemu panu potrzebne
wieści. Ze wszystkich zaś ptaków najchętniej przybierają postać ścierwojadów, takich jak
sroki, wrony i kruki, bowiem te, w odróżnieniu od jastrzębi czy orłów, rzadko przyciągają
ludzki wzrok. Z kolei obecność strzyżyków lub wróbli w pewnych miejscach byłaby
dziwaczna, sowy zaś nie latają za dnia. Natomiast ścierwojady są wszędobylskie.
— Dziś w nocy ruszam na polowanie na sroki — Conan przerwał ten przydługi wykład.
— Jeśli pozbawimy Iilmę srok, znacznie osłabimy jego moc — powiedział Rerin.
— Uważam, że Conan powinien wziąć ze sobą paru wojowników — wtrąciła się Alcuina.
— Nie przystoi, by wojownik samotnie narażał się na takie niebezpieczeństwo.
— Ruszy z tobą z ochotą — powiedział Siggeir, jednak w jego głosie brzmiało wahanie
świadczące, że pomysł tej wyprawy nie przypadł mu do gustu.
— Nie — odparł Conan. — Gdybym szedł walczyć z ludźmi, im więcej by nas było, tym
lepiej, jednak ruszam przeciwko dwóm srokom i czarnoksiężnikowi. W takiej potyczce liczba
wojowników jest nieważna. Poza tym wyruszam w nocy, a tutaj nikt prócz mnie nie zna się
na walce w ciemności.
— Walczyliśmy w nocy z truchłami — zauważył Siggeir. — Co prawda rozpaliliśmy
ognie, żeby je widzieć, ale któż miałby ochotę walczyć w mroku, kiedy nie można odróżnić
swojego od wroga i nikt nie może być świadkiem męstwa wojownika?
— Piktowie — odparł Conan z ponurym uśmiechem.
— Piktowie? Co to za jedni? — spytał Leovigild.
— To lud, który uwielbia bić się o każdej porze dnia i nocy — odparł Cymmerianin. —
Potrafią walczyć w nocy jak mało kto. Niektóre inne ludy też znają się na tej sztuce. Na
przykład Afghulisowie ze wzgórz Himelii czy Pigmejowie z południowego Kush. Jednak
Piktowie są najlepsi. Walczyłem z nimi i mieszkałem wśród nich.
— Nie przystoi ludziom tak walczyć — upierał się Siggeir.
— Jednak ktoś musi wypełnić to zadanie — powiedziała spokojnie Alcuina. — Conan to
potrafi. I jeśli ktokolwiek ma tego dokonać, tylko on zasługuje, by dostąpić tego zaszczytu.
— Niech ci się wiedzie, Conanie — rzekł Leovigild.
Srebrzysty sierp księżyca wznosił się nad wzgórzami na wschodzie, gdy Conan wszedł na
mur obronny. Zebrana tu grupka ze zdumieniem wpatrzyła się w niesamowicie
wyglądającego Cymmerianina. Barbarzyńca od stóp do głowy ubrał się w czarne wilcze
skóry. Twarz i ramiona uczernił sobie mieszaniną sadzy i wosku. Sprzączki i inne metalowe
elementy pasa i broni poowijał ciemnymi szmatami, by nie lśniły i nie szczękały. Na czole
zawiązał szeroki pas skóry, by włosy nie zasłaniały mu oczu.
— Już czas — powiedział.
— Niech Ojciec Ymir ma cię w swojej opiece — rzekł Rerin.
— Moim bogiem jest Crom. — Conan wzruszył ramionami. — Powiadają, że nie
przyjaźni się z Ymirem. Kiedy zaś dochodzi do walki, ufam wyłącznie swojemu mieczowi.
— Łowczy twierdzą, że obóz Totili jest niedaleko — powiedziała Alcuina przerywając
teologiczną dysputę. — Powodzenia, Cymmerianinie. Bądź ostrożny, prawdziwa walka
dopiero przed nami. Będę wtedy potrzebować twoich usług.
— Nie obawiaj się, Alcuino — odparł Conan. — Nie pozbawię cię ich przed czasem.
Wszedł na szczyt palisady, przez chwilę wpatrywał się w dół, po czym zeskoczył, nie
fatygując się schodzeniem po spuszczonej linie. Było prawdopodobne, iż Totila wysłał
zwiadowcę, by obserwował bramę, dlatego też postanowiono, że Conan wymknie się z
przeciwnej strony warowni.
Wylądował miękko na ugiętych nogach i zachowując równowagę. Słaba poświata księżyca
zmieniała zaśnieżone pola w rozwiniętą belę srebrzystego materiału. W mroku majaczyły
sterczące głazy.
Łowczy przynieśli wieści, że armia Totili znajduje się na wschodnim płaskowyżu.
Cymmerianin ruszył w tym kierunku pożerającym odległość truchtem. Mógł tak biec przez
całą noc. Niebawem dotarł do skraju lasu. Bystry jak u sowy wzrok Conana sprawił, że
biegnący barbarzyńca poruszał się wśród sosen równie pewnie jak na równinie.
Po czterech godzinach Conan wciąż nie był zdyszany, zwolnił jednak, wiedząc, że obóz
Totili jest już niedaleko. Coraz wyraźniej czuł rozchodzącą się w nieruchomym powietrzu
woń dymu. Wkrótce ujrzał płonące w oddali ognie.
Przeliczenie ognisk dało mu z grubsza pojecie o sile wyprawy nieprzyjaciela. Okazała się
liczebniejsza, niż się spodziewał. Totila musiał rządzić twardą ręką, skoro udało mu się
zebrać tak wielu wojowników.
Conan okrążył obóz, szukając miejsca noclegu przywódców. Jak przypuszczał, nie
wystawiono wartowników. Były herszt bandy rzezimieszków niewątpliwie gardził
przeciwnikiem i uważał takie środki ostrożności za przejaw słabości i zniewieściałości.
Cymmerianin nie dostrzegł w obozie ani jednego namiotu czy szałasu. Najwidoczniej Totila
spał na śniegu, podobnie jak jego wojownicy. Był przywódcą, dającym przykład swoim
ludziom. Conan zapamiętał to sobie.
Tej nocy jednak nie Totila interesował Conana. Czarnoksiężnik Iilma musiał być gdzieś w
pobliżu. Conan był gotów założyć się, że mag nie śpi owinięty w futro tak jak pospolici
wojownicy. Powietrze było niemalże nieruchome, ale wyczulonym zmysłom Cymmerianina
nie uszedł słabiutki powiew. Barbarzyńca odpełznął kawałek z wiatrem, usiadł, oparł się o
drzewo i zamknął oczy. Na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się, że zasnął, w istocie
czuwał, węsząc i nasłuchując ze skupieniem i drobiazgowością godną zamoryjskiego
inkwizytora.
Z obozu dobiegały nieliczne odgłosy, a w powietrzu wisiała ciężka woń dymu. Większość
pochodziła z ognisk wojowników i charakteryzowała się ostrą goryczą, typową dla
sosnowego drewna, jednakże Conan szybko wyczuł i inny zapach. Było to coś więcej niż
sosnowe drewno. W dymie czuć było odmienną, nie znaną Cymmerianinowi domieszkę,
prawdopodobnie pochodzącą z palonej kory i ziół. Tego właśnie szukał.
Conan wstał i ruszył śladem woni. Zaprowadziła go ona na drugą stronę obozu, do
niewielkiego zagłębienia terenu między dwoma pagórkami. Dochodziło stąd osobliwe
klekotanie i krakanie. Barbarzyńca dostrzegł wielką kępę krzewów na stoku jednego z
pagórków i ruszył w jej stronę. W pobliżu krzaków padł na brzuch i resztę drogi przeczołgał
się. Po dłuższej chwili zobaczył źródło dymu i dziwacznych dźwięków.
Między pagórkami stał namiot ze skór reniferów. Siedział przed nim mężczyzna, którego
nakrycie głowy wieńczyło poroże tego zwierzęcia. Cichym, zawodzącym głosem Iilma
śpiewał jakieś zaklęcie, potrząsając grzechotką nad maleńkim ogniskiem. Ogień płonął
mnóstwem nienaturalnych barw. Rozejrzawszy się lepiej, Conan dostrzegł cel swojej
wyprawy.
Kilka kroków od ogniska stały dwie sroki. Wcześniej widywał je, jak krążyły wysoko nad
dworem Alcuiny. Wówczas wyglądały na zwyczajne ptaki. Teraz ich zachowanie sprawiło, że
Cymmerianina przeniknął dreszcz zgrozy. Potrząsając rytmicznie łebkami, sroki krakały i
wydawały z siebie inne, przypominające mowę odgłosy. Dźwięki te wraz inkantacjami Iilmy
tworzyły niesamowity dialog. Co jakiś czas sroki robiły krok w lewo i w prawo, jak gdyby
tańczyły. Najniezwyklejsze było to, że poruszały się tak, jakby kierowała nimi jedna wola.
Jakie piekielne czary motał teraz Hyperborejczyk? Być może chciał nawet pozbawić
Conana życia. Cymmerianin z trudem oparł się chęci, by wpaść na polankę w trakcie
magicznego obrzędu i przeszyć czarnoksiężnika mieczem. Pamiętał jednak ostrzeżenie
Rerina. Poza tym, skoro Iilma wdał się w konszachty z ciemnymi mocami, to z pewnością nie
można było go zabić tak łatwo.
Conan przestał się nad tym zastanawiać, gdy dostrzegł, że nad ogniskiem pojawia się
mętna, niematerialna sylwetka. Cóż znowu uknuł Iilma?
Czarnoksiężnik śpiewał dalej do wtóru krakania srok. Postać nad ogniskiem była coraz
wyraźniejsza, ale nadal nie dotykała ziemi, jakby nic nie ważyła. Okazało się, że to
mężczyzna. Chociaż jego twarz nie była wyraźna, widać było, że to ktoś młody, o długich
płowych włosach. Conan pomyślał, że widmo bardzo przypomina Leovigilda. Czyżby
czarnoksiężnik obserwował młodzieńca? Natychmiast wykluczył tę możliwość, ponieważ
zjawa nie była obandażowana i miał na sobie strój do łowów lub walki.
Śpiew Iilmy ustał raptownie. Czarnoksiężnik wykonał dłonią gest, jakby coś odpychał.
Widmo pierzchnęło, ale ogień dalej płonął nienaturalnymi barwami. Gdy w końcu płomienie
przybrały zwykły kolor, Iilma powiedział coś do ptaków. Conan nie rozpoznał języka,
dosłyszał jednak w głosie Iilmy nutę triumfu. Domyślił się, że czarnoksiężnik wypróbowywał
jakieś zaklęcie, z którego zamierzał skorzystać w przyszłości, i był zadowolony z
osiągniętego rezultatu. Sroki pokiwały łebkami, jak gdyby przyznając swojemu panu
całkowitą rację.
Krew zakrzepła Conanowi w żyłach, gdy jeden z ptaków odwrócił się nagle. Sroka
spojrzała wprost na Cymmerianina, a jej oczy rozbłysły jaśniej niż węgielki ogniska.
Chwilę później obejrzał się czarnoksiężnik i drugi ptak. Patrzyli tak, jak gdyby ich
spojrzenia mogły przeniknąć zasłaniające Conana krzewy i ciemność.
— Kto śmie podglądać moje rytuały?! — syknął Iilma.
Conan bez wahania zerwał się na równe nogi i wpadł na polankę. Błyskawicznym ruchem
wydobył miecz. Czarnoksiężnik skulił się i zaczął kreślić dłonią magiczny znak. Conan
jednak nie mierzył w Iilmę. Ostrze Cymmerianina pomknęło ku jednej ze srok. Barbarzyńca
spodziewał się, że natychmiast zamieni ptaka w kłąb krwi i pierza, jednak gdy trafił, jego dłoń
i ramię zadrżały mu od solidnego uderzenia, jak gdyby ostrze miecza rozłupało kamień.
Conan natychmiast odskoczył zamierzając się na drugiego stwora, jednak demon porzucił już
postać sroki i zaczął przybierać swój prawdziwy, nieziemski kształt. Iilma zaczął głośniej
wymawiać zaklęcie. Cymmerianin patrzył z przerażeniem, jak upierzone skrzydła
powiększają się błyskawicznie, pióra zamieniają w lśniące łuski, a nogi ptaka stają się
karykaturalną podobizną ludzkich, zakończonych hakowatymi szponami.
Za moment Conan ujrzał koszmarne połączenie człowieka, ptaka i gada, wyższe o głowę
od niego, z rozdziawionym, pełnym kłów dziobem, z którego zwieszał się podrygujący,
czarny wężowy język, zdający się żyć własnym życiem. Jedynie płonące nienawiścią ślepia
pozostały te same. Pod ich bazyliszkowym spojrzeniem Conan zamarł, podczas gdy demon
wyciągnął ku niemu zakończone pazurami skrzydło. W ostatniej chwili Cymmerianin
otrząsnął się z odrętwienia i odskoczył przed ciosem potwora. Uchyliwszy się przed
wyciągniętymi pazurami, ciął w nasadę lewego skrzydła. Rerin mówił, że jeśli te stworzenia
chciały żyć w świecie ludzi, musiały podporządkowywać się jego podstawowym zasadom.
Oznaczało to, że można je zranić i zabić. Miecz Conana z chrzęstem pogrążył się w ciele
demona. Na barbarzyńcę trysnęła struga ohydnie śmierdzącej cieczy. Wyszarpnął ostrze i
błyskawicznie ciął w drugi bark potwora. W chwili gdy miecz haratał nienaturalnie twarde
mięśnie, coś niespodziewanie uderzyło Conana z całej mocy w twarz. Cymmerianin poleciał
do tyłu, nie wiedząc, skąd padł cios. Dopiero po chwili ujrzał splamiony swą krwią, zwijający
się jęzor.
Upiorne ptaszysko wydało z siebie przeciągły, rozrywający bębenki w uszach wrzask.
Podcięte skrzydła opadły mu bezsilnie, ale Iilma nie przerywał szaleńczego zawodzenia.
Stwór niespodziewanie skoczył na Conana, niczym spadający na ofiarę sokół, wyciągając
przed siebie zakończone szponami stopy. Conan dźgnął w brzuch istoty. Ostrze zanurzyło się
w jej ciele. Cymmerianin poczuł pazury szarpiące jego pierś i został obalony na ziemię.
Szeroko rozpostarte łapy wgniotły go w śnieg. Szpony zanurzały się w ramiona i pierś
Conana, jednak on nie przestawał wbijać miecza coraz głębiej i wiercić nim w trzewiach
potwora.
Demon nachylił się z szeroko rozwartym dziobem. Conan poczuł odbierające czucie
uderzenie w bark. Rozległo się skwierczenie, któremu towarzyszył ohydny smród palącego
się włosia. Jęzor bestii przesunął się nad twarz Conana. Na końcu znajdował się obramowany
drobnymi, haczykowatymi ząbkami okrągły lejek, z którego sączyła się cuchnąca ciecz.
Cymmerianin zorientował się, że wilcze skóry właśnie ocaliły mu życie.
Zdesperowany Conan wyszarpnął miecz z brzucha przeciwnika. Gdy rozdziawiony dziób
zniżył się ku niemu, wbił ostrze między szczęki i obrócił je tak, że zaklinowało się między
nimi. Demon instynktownie przygryzł miecz, którego ostry brzeszczot przeciął śmiercionośny
język. Wijąc się, obrzydliwy narząd spadł na ziemię.
Skrzecząc z bólu, upiorne ptaszysko rozluźniło uchwyt. Cymmerianin wydobył się spod
wijącego się na śniegu potwora i odczołgał na bok. Z dzioba stwora chlustała czarna krew. W
miarę jak istota opadała z sił, jej kształt zaczął się rozmywać. W końcu zamieniła się w kałużę
szarej brei, która mimo mrozu szybko wyparowała.
Coś uderzyło Conana w plecy. Cymmerianin nie padł płasko, lecz przetoczył się po ziemi i
zerwał na równe nogi, twarzą do wroga. Uniósł miecz, gotów odeprzeć nowe
niebezpieczeństwo.
Był to drugi demon. Walcząc o życie, Conan zapomniał o nim. Ptaszysko było poważnie
ranne i jego przemiana była niezupełna. Miało rozharatany prawy bok, a bezwładne skrzydło
wciąż było pokryte lśniącymi piórami sroki. Potwór zasyczał i zataczając się, ruszył do ataku.
Osłabiony po pierwszym starciu Conan nie miał ochoty znów walczyć z potężnymi
pazurami i śmiercionośnym, wężowym językiem demona. Cofając się, słyszał monotonne
zawodzenie Hyperborejczyka. Opędzając się mieczem od potwora, Conan zaryzykował rzut
oka na czarnoksiężnika, który stał parę kroków za nim i z zamkniętymi oczami bezustannie
recytował zaklęcie.
Conan nie przestawał się cofać. Znajdował się coraz bliżej Iilmy. Kiedy ocenił, że
odległość jest wystarczająca, obrócił się na pięcie i zadał magowi cios. Kontynuując obrót,
znów stanął przodem do bestii. Ruchy Cymmerianina były tak szybkie, iż potwór nie zdołał
wykorzystać tego, że przez chwilę barbarzyńca był odwrócony plecami.
Rozpaczliwe cięcie nie wyrządziło czarnoksiężnikowi wielkiej krzywdy. Na to Conan był
zbyt daleko. Udało mu się jedynie końcem miecza rozciąć policzek Iilmy. Wystarczyło to
jednak, by rozproszyć uwagę maga. Zawodzenie ustało, a oczy czarnoksiężnika rozszerzyły
się ze zdumienia. Jego dłoń powędrowała do krwawiącego policzka.
Gdy zaklęcie zostało przerwane, demon zachwiał się. Niczego więcej Conan nie
potrzebował. Natychmiast rzucił się w przód, rąbiąc w potwora szybkimi, potężnymi ciosami.
Ptaszysko nie miało już sił, by się przed nimi obronić. Conan zadawał okrutne rany w jego
szyję, barki i nogi. Bestia z piskiem opadła na kolana. Gdy runęła przed siebie, Cymmerianin
przetoczył się w bok i znów zerwał na równe nogi, rąbiąc ją w kręgosłup. Zasypywał demona
gradem ciosów, dopóki ten nie zamienił się w dygoczącą, bezkształtną masę.
Wtedy Conan przestał ćwiartować potwora i rozejrzał się za Iilmą. Po walce pierś
Cymmerianina wznosiła się jak kowalski miech. Byłby zadowolony, gdyby udało mu się
dokończyć dzieła, zabijając Hyperborejczyka, jednak Iilmy nigdzie nie było widać. Conan
rozejrzał się po śniegu, szukając jego śladów. Nadaremnie. Klnąc, oczyścił splamione ohydną
mazią ostrze i schował je do pochwy.
Ruszył w powrotną drogę. Pragnął wrócić do dworu, nim wzejdzie słońce. Czarnoksiężnik
Totili został znacznie osłabiony i stracił swoje dalekosiężne oczy. Rerin mówił, że Iilma
będzie musiał wyprawić się w jakieś przeklęte miejsce i tam odprawić długotrwałe rytuały,
nim otrzyma nowych służących.
14. SPOTKANIE KRÓLÓW
Totila wyprostował się w siodle i obejrzał na długi rząd wojowników, idących krętym
leśnym duktem. Wszyscy byli w dobrych humorach, ponieważ przypominający gzy
harcownicy nie atakowali ich już od przedwczoraj. Król nie spodziewał się, że ujrzy
wojowników Alcuiny, wcześniej nim rozpocznie oblężenie. Jej taktyka była obliczona na
osłabienie przeciwnika. Porzucono ją, gdy tylko Tormańczycy odpowiedzieli skuteczną
obroną. Ale gdzie Cambrejczycy nauczyli się walczyć w ten sposób? Totila podejrzewał, że
stał za tym czarnowłosy najemnik królowej. Im więcej dowiadywał się o tym wojowniku, tym
bardziej chciał się z nim zmierzyć.
Do króla podjechał Iilma.
— Ptaki powiedziały mi, że Cambrejczycy ukryli się w warowni jak owce w zagrodzie.
Totila obrócił się, mierząc czarnoksiężnika gniewnym spojrzeniem.
— Jak na razie twoje przeklęte ptaszyska nie na wiele mi się przydały.
— Przypadek. — Iilma wzruszył ramionami kryjąc niepokój. — Kto by się spodziewał, że
tak nędzny czarownik jak Rerin zdoła wywołać śnieżycę? W każdym razie mam od srok
nowe wieści, które powinny cię zaciekawić.
— Mów! — ponaglił go Totila.
— Około mili stąd ten trakt łączy się z innym, biegnącym z południa. Idzie tamtędy król
Odoak i jego Thungiańczycy. Do skrzyżowania dotrzemy mniej więcej równocześnie.
— Odoak, powiadasz? — Totila pogładził brodę i uśmiechnął się. — Najwyższy czas, bym
zamienił parę słów z tym wieprzem.
— W obecnej chwili przymierze może pomóc nam…
— Pilnuj swojej magii, a sztukę rządzenia pozostaw mnie — przerwał mu szorstko Totila.
Dalej jechali w milczeniu. W końcu król Tormańczyków, przyjrzawszy się bezchmurnemu
niebu, powiedział: — Gdzie twoje sroki, czarowniku? Nie widziałem ich przez cały dzień.
— Wy… wysłałem je z misją, panie. To bardzo ważne zadanie, dotyczy fortelu, który
pomoże ci dostać się do twierdzy Alcuiny. — Iilma nie zamierzał przyznawać się, że
przepadły jego magiczne oczy. Pragnął, by król myślał, że jest równie potężny jak zawsze.
Dziękował swoim mrocznym bogom za to, że przygotował się do rzucenia następnych
czarów, zanim utracił sroki.
— Czy to ma coś wspólnego z hałasami, które wczorajszej nocy dobiegały z twojego
obozowiska? — zapytał król. — Ludzie skarżyli się na nie dziś rano. Twierdzili, że wyrwały
ich ze snu piekielne wrzaski, jakby walczyły węże, niedźwiedzie czy orły.
— Twoi ludzie, aczkolwiek sami robią wiele hałasu, nie mają prawa wtrącać się do moich
spraw — powiedział zimno Iilma.
Tonnańczycy pierwsi dotarli do zbiegu traktów. Totila nakazał odpoczynek i ostrzegł
swych ludzi, że wkrótce czeka ich spotkanie z armią Odoaka. Wszyscy wojownicy mieli
trzymać broń w pogotowiu. Nim minęła godzina, dostrzeżono nadciągających południowym
szlakiem Thungiańczyków.
Gdy Odoak dostrzegł zgromadzoną przed nim armię, serce podskoczyło mu do gardła.
Zasadzka Cambrejczyków? Jednak obce wojsko nie starało się ukryć. Po chwili wypatrzył
górującego nad innymi mężczyznę w płaszczu z wielobarwnych włosów i hełmie
zwieńczonym figurką orła. Wprawiło go to w jeszcze większe przerażenie. Liczył, że
pozbawieni królowej Cambrejczycy bez trudu zostaną pokonani. Totila i jego wojownicy
stanowili napawający lękiem widok, jednak Odoak nie miał innego wyjścia, jak zrobić dobrą
minę do złej gry.
— Wydaje się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł zimowego oblężenia Cambres —
zdołał powiedzieć niedbałym tonem, jednak pod okapem hełmu na czoło wystąpił mu pot. Na
twarzach Thungiańczyków pojawiły się marsowe miny. Ich dłonie ścisnęły rękojeści mieczy.
Gdy Thungiańczycy zbliżyli się, Totila wyjechał przed szyk. Jego wojownicy nie ruszyli
się z miejsc, co nieco uspokoiło Odoaka. Kiedy jednak zwalisty król Tormańczyków
podjechał do niego i przywitał go miażdżącym uściskiem dłoni, Odoak dojmująco zdał sobie
sprawę ze swojego podeszłego wieku i słabnących sił.
— Witaj, Odoaku, mój królewski bracie! Tak rzadko cię widuję! — Totila otoczył go
ramieniem i skinął głową, odwracając się tak, by obydwie armie mogły ocenić, o ile wyższy,
młodszy i bardziej majestatyczny jest władca Tormany.
— Witam cię, Totilo — odpowiedział Odoak, celowo opuszczając tytuł królewski. — Czy
mam słuszność zakładając, że wyruszyliśmy z podobnymi zamiarami?
— Możliwe. Odejdźmy na bok i porozmawiajmy o tych kwestiach na osobności, jak
przystało dwóm monarchom.
Odoak nie miał ochoty wyrzekać się osobistej straży, jednak nie śmiał okazać lęku przed
Totila.
— Zostańcie tutaj, moi wierni słudzy — powiedział, udając obojętność. — Musimy
przedyskutować ważne sprawy. Obydwaj odeszli w stronę niewielkiego pagórka.
— Mój czarownik powiedział mi, że Alcuina odnalazła się już po swym zagadkowym
zniknięciu — zaczął Totila.
— Rad jestem, słysząc to — odparł zaskoczony Odoak. — Teraz mogę zapytać ją,
dlaczego zwlekała z odpowiedzią na moje oświadczyny.
— Zamierzam zadać jej podobne pytanie. Pewnie masz ochotę poskromić również
swojego bratanka — odszczepieńca?
Wzmianka o Leovigildze wytrąciła Odoaka z równowagi, jednak postarał się tego nie
okazać. Pomoc Iilmy dawała przeklętemu Totili zbyt dużą przewagę! Dlaczego
Hyperborejczyk nie związał się z prawdziwym królem, na przykład Odoakiem?
— Zaiste, miałem ciężką przeprawę z tym chłopakiem. Ze względu na pamięć o bracie
wychowałem go, jakby był moim własnym synem, a ten gad odwdzięczył mi się spiskiem w
celu pozbawienia mnie tronu — zmusił się do uśmiechu. — Ciesz się, że się nie ożeniłeś i nie
masz następców.
— Zamierzam wkrótce zmienić ten stan. Żal pozwalać tak pięknej damie jak Alcuina być
samotną w łożnicy, gdy trzy nasze królestwa nie mają dziedziców. Gdybyśmy jednak zaczęli
walczyć ze sobą na tych rozstajach, kto by na tym skorzystał? Wyłącznie Alcuina! Walka
sprawiłaby, że zwycięzca byłby tak osłabiony, iż nie zdołałby w tym roku wyruszyć przeciw
Cambres.
— Przymierze przeciw Cambres to dobra myśl — powiedział Odoak, kiwając głową, jak
gdyby liczył, że to właśnie zaproponuje Totila. — Pozostaje tylko problem naszych
podobnych celów. Na nic zda się nam to przymierze, jeśli natychmiast po pokonaniu Alcuiny
poróżnimy się o to, kto posiądzie ją, jej ziemie i poddanych.
— Tę kwestię można rozwiązać pokojowo — odparł z przekonaniem Totila. — I to zanim
ruszymy dalej. Co do ziem i poddanych, sprawa jest prosta. Podzielimy je po połowie na
część północną i południową wzdłuż rzeki Gemach, która płynie przez środek królestwa
Alcuiny. Północ dla mnie, południe dla ciebie.
Odoak zastanowił się przez chwilę.
— Mogę się na to zgodzić. A co z samą Alcuiną? Obaj potrzebujemy żony, a nie widzę
sposobu, by podzielić ją tak, jak dzielimy jej ziemie.
— Moim zdaniem, masz dwa cele: pragniesz Alcuiny, ale chcesz się też pozbyć Leovigilda
— powiedział układnie Totila. — Twoi ludzie mogliby się zbuntować, gdybyś zabił go
własnoręcznie, a nie wątpię, że czujesz, iż masz prawo tego dokonać.
— Pewnie, że powinienem zasiec tego szczeniaka! — burknął Odoak. — Masz jednak
rację. Nie mogę tego robić ze względów politycznych. Są tacy, którzy okrzyknęliby mnie
mordercą, chociaż zabiłbym go wszak w koniecznej samoobronie.
— Z drugiej strony ja mogę go zabić bezkarnie. — Totila nie wspomniał, iż jego zdaniem
młodzieniec powinien już skonać z ran. — Proponuję zamianę: życie Leovigilda za Alcuinę.
To uczciwa umowa, nie uważasz? Przecież dostanę tylko połowę wiana Alcuiny.
Odoak pogładził się po brodzie, udając głęboki namysł.
— Ale mimo to potrzebuję następcy.
— Rusz głową, człowieku! — Totila niespodziewanie stracił cierpliwość. — Jest mnóstwo
szlachcianek z córkami na wydaniu, które byłyby szczęśliwe, mając króla za zięcia! Możesz
też wyszukać jakiegoś chłopskiego bękarta i ogłosić go dawno zaginionym synem twojego
brata. I tak nie dopuściłbyś, by doczekał dorosłych lat! Dzięki takiemu posunięciu
utrzymałbyś się na tronie jeszcze przez kilkanaście lat!
— Mądrze mówisz, przyjacielu — odparł pokornie Odoak. — Niech więc stanie na tym:
zjednoczymy siły przeciw Cambres. Po zakończeniu walk, jeśli zabijesz Leovigilda,
dostaniesz Alcuinę i północną część jej królestwa. Ja zadowolę się południową połową i
rozstaniemy się jak przyjaciele.
Totila natychmiast wyciągnął rękę. Odoak uścisnął ją skwapliwie, chociaż żaden z nich nie
miał najmniejszego zamiaru respektować umowy. Otoczywszy się ramionami, wrócili
uśmiechnięci do swoich żołnierzy.
— Odoak naprawdę jest takim głupcem? — kilka godzin później z niedowierzaniem
zapytał Iilma. Król siedział z czarownikiem w namiocie z natłuszczonych skór w obozie o pół
dnia marszu od warowni Alcuiny. Zapadła noc i wojownicy wypoczywali po trudach dnia.
Iilma rozpalił niewielkie, nie dające dymu ognisko, którego płomienie rzucały złowrogie
cienie na twarze obu mężczyzn.
— Owszem, jest głupcem, ale nie aż tak wielkim. To tylko strachliwy staruch, którego
najlepsze dni minęły. Pragnie utrzymać się przy władzy przez te parę lat życia, które mu
jeszcze pozostały, i sam nie wie, kogo ma się obawiać bardziej: Leovigilda czy mnie. Nie
podoba się mu przymierze, do którego go zmusiłem, ale nie ma wyboru.
— Pozwolisz mu spokojnie wrócić do domu po bitwie? — zapytał Iilma.
— To będzie zależało od tego, jak ułożą się nasze sprawy. Jeśli Odoak poniesie znaczne
straty, a my niewielkie, może porachuję się z nim od razu. Jeśli jednak to my zostaniemy
poważnie osłabieni, poczekam zapewne rok czy dwa. Na pewno go pokonamy, ale po co mam
uszczuplać swą potęgę w drugiej bitwie, skoro można to załatwić bardziej korzystnie? Mam
przecież wielkie plany. Pozbycie się moich północnych rywali to jedynie drobna ich część.
Nie chcę osłabiać się przed rozpoczęciem podboju na południu.
— Jak sobie życzysz, panie — powiedział gładko Iilma. — Czy jednak nie byłoby
prościej, gdyby Odoak zginął w nadchodzącej bitwie?
Totila zastanowił się.
— Owszem, gdyby zginął z rąk Cambrejczyków. Jeśli jednak ja go zabiję, jego ludzie nie
będą mi później posłuszni.
— Załóżmy, że zabiłby go Leovigild?
— Hę? — Totila był zaskoczony. — Leovigild? Przecież ten młodzik już wypadł z gry.
Nie miał szans przeżyć po ranach, które mu zadałem.
— Odoak i jego ludzie o tym nie wiedzą. Mogę stworzyć zjawę na podobieństwo młodego
Leovigilda. Thungiańczycy ujrzą, jak Leovigild zabija Odoaka, a ty będziesz mógł
porachować się z duchem. Zapewniam cię, że zjawa zginie w bardzo wiarygodny sposób.
— Naprawdę możesz to zrobić? — Totila uśmiechnął się szeroko. — W takim razie honor
zobowiąże Thungiańczyków, by słuchali mnie, jako mściciela swego zabitego władcy.
— Właśnie. — Iilma skinął głową.
— A więc tak zrobimy! — uradowany Totila klepnął się w udo. — Nigdy jeszcze nie
zabiłem nikogo po dwakroć i mam ochotę tego spróbować!
Odoak i jego starszyzna siedzieli wokół ogniska, ponuro wpatrując się w płomienie. Walki
z Cambrejczykami wyczekiwano z radością, lecz pojawienie się Tormańczyków zwarzyło ten
nastrój. Starszy wojownik z gęsto przetykaną siwizną brodą zwrócił się do króla:
— Wyruszyliśmy, by zdobyć ziemie Alcuiny, a nie uda nam się to w obecności Totili.
Twierdzę, że powinniśmy zawrócić i poczekać na lepszą okazję.
Niewielka część starszyzny poparła go aprobującymi pomrukami, lecz inny wojownik
sprzeciwił się gwałtownie:
— Czyż możemy dopuścić, by mówiono, iż Thungiańczycy zawrócili jak psy z
podkulonymi ogonami, nim doszło do pierwszej bitwy? Nie przeżyję takiego wstydu!
Większość wojowników głośnymi okrzykami wyraziła poparcie dla jego słów.
— Tak mówi prawdziwy mężczyzna! — zawołał Odoak. Nade wszystko pragnął uniknąć
odwrotu, po którym jego wojownicy przez resztę zimy rozmyślaliby nad fiaskiem
poprowadzonej przez króla wyprawy. — Co z tego, jeśli w tym roku zdobędziemy tylko
połowę ziem Alcuiny? Za rok wszystko może się zdarzyć. Teraz nie zdołamy pokonać
Cambres i Totili naraz, ale za rok będzie zupełnie inaczej. Zdobędziemy resztę ziem Alcuiny i
ruszymy na zachód przeciw Tormańczykom. Na razie musimy dotrzymywać przymierza z
Totila, jednak po wygraniu tej bitwy nie zobowiązuje nas ono do niczego!
Tym razem większość wojowników wyraziła zgodę. Mimo wszystkich wad, plan ten
pozwalał im przynajmniej wrócić do domów z honorem. Żaden z nich po powrocie z
wyprawy nie miał ochoty stanąć przed kobietami i starcami z nie skrwawioną bronią.
Odoak uśmiechnął się do swoich ludzi, skrywając ulgę. Zależało mu wyłącznie na
zdobyciu jakiegokolwiek skrawka ziemi, zachowaniu swej sławy wodza i ujrzeniu u stóp
trupa Leovigilda. Wszystko to mogło się spełnić już następnego dnia.
— Przybyli — powiedział Conan. Stał obok Alcuiny na pomoście nad bramą. Wraz z nimi
za palisadą stali wszyscy zdolni unieść broń Cambrejczycy. W niewielkich odstępach na
murach złożono pęki naprędce wykonanych oszczepów oraz sterty kamieni, od takich,
którymi można było rzucać jedną ręką, po odłamki skalne wielkości ludzkiej głowy.
— Jest ich mrowie — stwierdziła Alcuina, starając się zamaskować niepokój w głosie.
Na skraju lasu za Głazami Gigantów zrobiło się czarno od najeźdźców. Promienie słońca
odbijały się od hełmów i tarcz wojowników, podzielonych na dwie, prawie równe liczebnie
grupy.
— Chociaż się sprzymierzyli, wątpię, by Thungiańczycy i Tormańczycy zdołali się
pokochać — rzekł drwiąco Siggeir.
Z równiny dobiegły odgłosy rąbania drzew.
— Przygotowują drabiny do forsowania murów — stwierdził Oman.
— Uda się im? — zapytała Alcuina.
— W końcu uda — odparł Conan. — Dwór stoi na prawie płaskim terenie i nie ma fosy.
Broni go jedynie mur i palisada. Cywilizowana armia zajęłaby go prawie tak samo szybko,
jakby w ogóle nie był umocniony. Ponieważ jednak ci ludzie nie pokonywali murów, poza
przypadkami gdy kradli kury sąsiadom, może powstrzymamy ich dzień czy dwa.
— Czy to wystarczy? — spytała.
— Jeśli wszystko się uda. Na równinę wkroczyła wielka armia, lecz jest tam tylko dwóch
naprawdę niebezpiecznych ludzi: Totila i Iilma. Będę musiał poradzić sobie z Totilą, a Rerin
obiecał, że upora się z czarownikiem.
— Modlę się do Ymira, żeby mu się udało. — Alcuina otuliła się ciaśniej futrzaną szubą.
W ciągu godziny nieprzyjacielskie wojska zbliżyły się do warowni Alcuiny. Conan
rozkazał, by wszyscy prócz wojowników opuścili mury. Ponieważ wróg nie miał machin
oblężniczych, obrońcom nie groziło nic z wyjątkiem przypadkowego trafienia oszczepem.
Zdaniem Conana każdy, kto nie potrafił uchylić się przed włócznią, zasługiwał, by go
przebiła.
— Przygotujcie się! — zawołał. — Nie rzucajcie pocisków, dopóki nie będziecie pewni, że
traficie. Nie ma pośpiechu, będą dobrym celem, kiedy podejdą pod sam mur.
Otaczający go mężczyźni uśmiechali się oczekując na upragnioną walkę. Na Południu
połowa roboty dowódcy polegała na zmuszaniu opornych żołnierzy do boju. Tutaj Conan
musiał pilnować, by wojownikom nie strzeliło do głów zbiec na dziedziniec, otworzyć bramę
i rzucić się do ulubionej walki wręcz.
Wrogowie zbliżali się, wykrzykując obelgi. Niektórzy z nich dźwigali drabiny. Po
sposobie, w jaki to robili, Conan stwierdził, że jeszcze nigdy nie szturmowali murów. Nie
wątpił jednak, że wkrótce się tego nauczą, podobnie jak nauczyli się radzić sobie z jeźdźcami.
Powiódł wzrokiem po maszerujących bezładnie napastnikach. Dostrzegł sporo pik, takich
samych jak ta, którą pokonał Łowcę, i ogarnęło go przygnębienie. Przy tak niskim murze
długie piki mogły trzymać w szachu obrońców i osłaniać wchodzących po drabinach
wojowników. Gdyby atakującym udało się zdobyć przyczółek, na umocnienia szybko
weszliby następni. Oznaczałoby to kres obrony murów, a tym samym oblężenia.
Nieprzyjaciołom pozostałoby jedynie wybicie opierających się obrońców.
Gdy atakujący dotarli do podnóża muru, posypały się na nich kamienie i oszczepy.
Unosząc tarcze, wrzeszczeli, by obrońcy zleźli z umocnień i zaczęli walczyć jak mężczyźni.
W odpowiedzi posypało się jeszcze więcej pocisków. Zaczęto niezgrabnie przystawiać
drabiny. Z początku obrońcy bez kłopotów spychali je, jednak napór napastników narastał i
wkrótce dzielniejsi z nich przystąpili do szturmu na palisadę.
Conan ujrzał wysuwającą się nad szczyt umocnienia tarczę, a pod nią hełm z grzebieniem
w kształcie ptaka. Cymmerianin pierwszym ciosem odtrącił tarczę, a kolejnym rozłupał hełm.
Spadający napastnik strącił następnego. Conan chciał odepchnąć drabinę, jednak oblegający
przypadkiem czy też celowo postąpili, jak należało — koniec drabiny wsparli nieco pod
wierzchem palisady. Conan, starając się ją odepchnąć, musiał się wychylić. Deszcz
oszczepów zmusił go do odstąpienia od tego zamiaru.
Kolejny napastnik dotarł na szczyt drabiny. Nie miał tarczy, ale wymachiwał toporem z
taką szybkością, że Conan z trudem zasłonił się tarczą przed świszczącym ostrzem.
Cymmerianin odczekał, aż wróg odchyli topór, by zamachnąć się nim ponownie, i wtedy
zrobił krok do przodu, rąbnął krawędzią tarczy w twarz nieprzyjaciela i ciął go w prawy bok.
Rozległ się chrzęst trzaskającego pancerza oraz żeber i mężczyzna z wrzaskiem runął w dół.
Conan chwycił włócznię i wsunął jej grot pod ostatni szczebel drabiny. Wykorzystując
drzewce jak dźwignię, przewrócił drabinę, chociaż było na niej trzech przeciwników.
Tak samo radzono sobie z drabinami w innych miejscach. Nieprzyjaciele rzucali oszczepy
i kamienie, ale ponieważ znajdowali się na dole, nie mogli zbytnio zaszkodzić obrońcom.
Niektórzy Cambrejczycy chwytali kamienie w powietrzu i z szyderczymi uśmiechami ciskali
je w dół. Po połowie godziny rozległ się dźwięk rogu. Spojrzawszy w stronę źródła dźwięku,
Conan dostrzegł trzech ludzi na szczycie niewysokiego kopca. Jeden był niski, tłusty i
siwobrody. Drugi miał na sobie skóry i poroże renifera. Trzeci mężczyzna przykuł uwagę
Conana na dłużej. Promienie słońca odbijały się ogniście od wspaniałego hełmu wojownika,
odzianego w okrywający szerokie bary długi, pstrokaty płaszcz. Byli to Odoak, Iilma i Totila.
Conan zdał sobie sprawę, że Odoak wygląda na niskiego tylko dlatego, że stoi obok
zwalistego króla Tormańczyków — człowieka, z którym musiał się zmierzyć.
To właśnie Totila zadął w róg. Napastnicy poczęli cofać się od murów, głośno wymyślając
obrońcom za to, że walczyli w tak niemęski sposób.
— Zwyciężyliśmy! Uciekają jak zbite psy! — Cambrejczycy szydzili z wycofujących się
nieprzyjaciół. Siggeir wydał z piersi gromki okrzyk zwycięstwa.
— Powstrzymaj się ze świętowaniem do jutrzejszego wieczora — ostrzegł go Conan. —
Teraz ich powstrzymaliśmy, ale następnym razem będą lepiej wiedzieli, jak sobie radzić.
Trzeciego ataku już nie powstrzymamy. Chyba że otrzymamy jakąś nieprzewidzianą pomoc.
— Jesteś diabelnie marudny, Cymmerianinie — stwierdził Siggeir.
— Bywam najszczęśliwszym z ludzi, — ale dopiero po bitwie — odparł Conan.
— Totila się zbliża! — wykrzyknął któryś z obrońców.
Wysoki król pokonywał równinę wielkimi krokami. Obok niego dreptał Odoak. Conan
uśmiechnął się z niechętnym podziwem. Być może, jak utrzymywali Cambrejczycy, w żyłach
Totili nie płynęła szlachetna krew, jednak król Tormańczyków wyglądał równie
majestatycznie jak najdostojniejsi monarchowie Południa. Totila bez lęku podszedł pod mur.
Nie chcąc okryć się wstydem, Odoak dołączył do niego.
— Królowo! — zawołał Totila.
— Królowa nie ma o czym rozmawiać z takimi jak ty! — odkrzyknął Siggeir, spluwając za
mur. Totila nie raczył tego zauważyć.
— Królowo, pragnę zamienić z tobą kilka słów!
Władca Tormańczyków stał nieruchomo, jak gdyby zamierzał spędzić w tym miejscu
resztę życia. Szeleszcząc spódnicą Alcuina wdrapała się na mur.
— Pani! Nie poniżaj się rozmową z tym łajnem! — powiedział zirytowany Siggeir. —
Jesteśmy górą!
Inni wojownicy przytaknęli mu głośno.
— Alcuino, wysłuchaj, co Totila ma do powiedzenia — doradził Conan. — Zapewne nie
zmieni to niczego, ale być może dowiemy się, jak sprawy stoją w obozie przeciwnika —
skinieniem głowy wskazał wrogów. Po ataku najeźdźcy znów podzielili się na dwie grupy.
— Ach, droga Alcuino! — zawołał Totila. — Jak miło, że się zjawiłaś. Srodze cierpię z
powodu nieporozumień, które zaszły między naszymi państwami, podobnie jak mój
królewski brat, Odoak Thungiański. Jednak te sprawy można bez trudu rozstrzygnąć. Nie
raczyłaś odpowiedzieć na moje oświadczyny. Proszę cię więc raz jeszcze, byś się nad tym
zastanowiła. Wszak po zaślubinach stałabyś się, pani, królową Tormany.
— A co będzie miał z tego ten wieprz, którego nazywasz bratem? — zapytała wyniośle
Alcuina.
— Gdzie jest mój drogi bratanek Leovigild? — spytał z naciskiem Odoak. — Brak mi go,
odkąd spiesznie i bez dania racji opuścił mój dwór. Dlaczego nie ma go na murach obok
ciebie? A może kryje się ze strachu przed słusznym gniewem swojego stryja?
— Dlaczego sądzisz, że twój bratanek jest z nami, thungiańska beczko sadła?
Wojownicy Alcuiny zareagowali na pytanie swej królowej głośnym śmiechem.
Tormańczycy śmiali się jedynie odrobinę ciszej. Nawet niektórym Thungiańczykom z trudem
udało się ukryć wesołość. Inni byli jednak zawstydzeni. Nie dlatego, że obrażono ich króla,
lecz dlatego, że tak marnie wypadł przed władcami innych ludów. Conan bacznie się temu
przyglądał.
— Wracajcie obaj do siebie! — powiedziała rozkazującym tonem Alcuina. — Nie poślubię
ani wieprza, ani bandyty!
Totila obrócił się na pięcie i odszedł z godnością. Jego kołyszący się płaszcz przy każdym
kroku przypominał, ilu wodzów i wojowników zginęło z ręki króla Tormańczyków. Odoak
potruchtał za nim, ścigany szyderstwami Cambrejczyków. Alcuina nachyliła się do Conana i
powiedziała tak, by tylko on słyszał jej słowa:
— Wielka szkoda, że z Totili takie bydlę. Traktowałby moich poddanych jak niewolników.
Gdyby nie to, wyszła — bym za niego, chociaż jest pospolitego rodu.
Conan uśmiechnął się do niej.
— Jak sama powiedziałaś, królowa musi wybierać sobie męża, kierując się dobrem
poddanych. Owszem, Totila to prawdziwy mężczyzna. To mogę mu przyznać.
— Teraz ujrzałeś go z bliska. Wciąż myślisz, że możesz go pokonać?
— Powiedziałem, że to prawdziwy mężczyzna, ale ja jestem lepszy! — Conan wyglądał na
obrażonego.
— Co to za walka? Przełazimy przez mur jak uciekający niewolnicy! — burknął
nachmurzony Odoak i splunął z niesmakiem w ogień. — Dlaczego nie wyjdą stamtąd i nie
stawią nam czoła?
— Ponieważ jesteśmy od nich ponad dwukrotnie liczniejsi — rzekł rozsądnie jeden z jego
wojowników.
— To nie powód dla prawdziwych mężczyzn — prychnął Odoak. — Wyjątkowo
rozczarował mnie mój bratanek, w którego żyłach płynie podobno ta sama krew co w moich.
Można by pomyśleć, że okaże więcej bojowego ducha. Zapewne kiedy mój brat poganiał
stado bydła, do jego łoża zakradł się jakiś chłop i począł Leovigilda. On przynosi hańbę
rodowi.
— Rozmawiałem z paroma ludźmi Totili — powiedział nieśmiało młody wojownik. —
Niektórzy z nich znają Leovigilda z widzenia. Twierdzą, że widzieli, jak dowodził atakami na
Tormańczyków.
— Rzeczywiście? — spytał Odoak. — To dlaczego dzisiaj nie było go widać? Boi się
spotkania ze stryjem?
— Powiedziano mi, że Leovigild stoczył walkę z samym Totilą i przegrał. Jestem pewny,
że nie żyje.
To zaskoczyło Odoaka. Czyżby przystał na warunek, który już został spełniony? Czyżby
Totila był tak przebiegły, że grał figurą usuniętą z szachownicy? Ta myśl doprowadziła
Odoaka do szewskiej pasji, ale nie chciał dopuścić, by jego ludzie dowiedzieli się, że tak
łatwo można go zwieść.
— Totila na pewno pokonał jakiegoś innego gołowąsa. Mój bratanek nie miałby dość
odwagi, by się z nim zmierzyć.
W tym momencie dano znać, że przybył Totila. Król Tormańczyków wszedł z godnością w
krąg światła rzucanego przez ognisko i zatrzymał się przed nie zamierzającym wstać
Odoakiem.
— Bądź pozdrowiony, Odoaku. Początek mieliśmy dziś kiepski, ale jutro pójdzie nam
lepiej. Przed zachodem słońca dwór Alcuiny będzie w naszych rękach.
— A Alcuina w twoich — burknął Odoak.
— Taka była nasza umowa — odrzekł Totila. — Ty, oczywiście, dostaniesz…
— Wiem, jak się umówiliśmy — przerwał mu spiesznie Odoak. — Siądź koło mnie,
napijemy się piwa.
Zaczęli rozmawiać o błahostkach, podając sobie nawzajem róg z jęczmiennym piwem. Ten
starannie odgrywany przez obu królów pokaz przyjaźni i dobrej woli przerwało wyjście z
cienia wysokiego, szczupłego młodzieńca z włócznią.
— Witaj, stryju.
— Leovigild! — Odoak zachłysnął się piwem. Jego twarz przybrała szkarłatny odcień. —
Jak śmiesz! Ty… ty…
Podniósł się ociężale, grzebiąc przy rękojeści miecza. Totila stanął za nim. Thungiańczycy,
oszołomieni widokiem nie spodziewanego przybysza, nie ruszyli się z miejsc.
Uśmiechając się lekko, młodzieniec wbił swoją włócznię głęboko w pokaźny brzuch króla.
Odoak spojrzał z niedowierzaniem na sterczące pod mostkiem drzewce. Otworzył usta do
krzyku, ale popłynęła z nich tylko struga ciemnej krwi. Runął na bok i skonał.
Skamieniali do tej pory Thungiańczycy z krzykiem poderwali się na równe nogi, jednak
król Tormańczyków był szybszy. Z niewiarygodną szybkością wyciągnął miecz i nim
wojownicy Odoaka zdążyli zrobić choć krok w stronę mordercy, Totila jednym ciosem
zgruchotał mu czaszkę. Tych, którzy znajdowali się najbliżej, ochlapała krew, przemieszana z
kawałkami mózgu i zębami. Thungiańczykom zostało jedynie przyglądać się nieruchomemu
ciału na ziemi. Cios Totili był tak potężny, że nie sposób było rozróżnić rysów trupa.
— Chłopak musiał oszaleć, by zrobić coś podobnego. Cóż… — Totila powiódł wzrokiem
po osłupiałych wojownikach. — Wygląda na to, że zarówno wasz król, jak i jego następca nie
żyją. O wschodzie słońca spalimy ich ciała z całym ceremoniałem należnym członkom
królewskiego rodu. Czy dokończycie dzisiejszą bitwę pod moim dowództwem?
— Przysięgaliśmy wierność Odoakowi, nie tobie — odparł starszy wojownik.
— Dlatego powinniście go pomścić, a jednak tego nie uczyniliście — odparł śmiało Totila.
— Czy nie obowiązuje was wierność wobec mściciela waszego króla?
Thungiańczycy wyglądali na zawstydzonych. Wydarzenia toczyły się zbyt szybko. Na
razie lepiej było zachować się zgodnie z obyczajami.
— Tak, to prawda — odparł ten sam wojownik.
— W takim razie będę przewodzić wam do końca tej wyprawy. Później porozmawiamy o
przyszłości.
Kawałkiem tkaniny Totila oczyścił miecz z włosów i krwi, po czym schował go do
pochwy i odszedł, zamiatając ziemię płaszczem ze skalpów.
— Czy to znaczy, że Tormańczyk jest teraz naszym królem? — zapytał ktoś.
— Musimy o tym porozmawiać — odparł wojownik, który rozmawiał z Totilą, i popatrzył
na dwa trupy na ziemi. — Co opętało chłopaka, żeby to zrobić? Mógł zaczekać. Odoak nie
pożyłby długo, a wtedy okrzyknęlibyśmy go królem. Wszyscy go kochaliśmy.
— Być może postradał zmysły, ponieważ nie mógł znieść wstydu, że jego stryj
sprzymierzył się z Tormańczykami — stwierdził mężczyzna w kaftanie ze skór łosi.
— Nigdy nie dowiemy się, co się stało — odpowiedział najstarszy wojownik. — Teraz
mamy kłopot: Odoak i Leovigild byli ostatnimi z królewskiego rodu. Nie mamy króla. Do
tego jesteśmy wplątani w wojnę Totili przeciw Alcuinie. To pewne, że Totila ją jutro pokona.
Przez chwilę panowało milczenie, jednak człowiek, który podsłuchiwał ich poza kręgiem
światła, usłyszał dość. Ubrany w czarne wilcze skóry, z twarzą uczernioną sadzami, Conan
odpełzł z powrotem w stronę dworu, trzymając się porastających równinę krzewów. Poruszał
się cicho jak Pikt. Gdy znalazł się w wystarczającej odległości od obozu Thungiańczyków,
powstał i resztę drogi dzielącej go od muru pokonał biegiem. Wspiął się szybko po
spuszczonej linie i pozdrowił czuwających obrońców.
Cymmerianin poszedł prosto do chatki Rerina i bez pukania wszedł do środka. Stary
czarnoksiężnik siedział przed ogniem i mruczał jakieś zaklęcie, jednak odwrócił głowę,
usłyszawszy wejście barbarzyńcy.
— Miałeś rację — oświadczył bez wstępów Conan. — Iilma wykonał dzisiaj swój ruch.
— Wiedziałem! Wczesnym wieczorem wyczułem, że zabrał się do dzieła.
Conan pokrótce zrelacjonował wydarzenia, których był świadkiem, oraz to, co usłyszał w
nieprzyjacielskim obozie.
— Zastanawiałem się, jak to zrobi — powiedział zamyślony Rerin. — W czasie bitwy
byłoby to trudne, ponieważ widziałoby ich mnóstwo ludzi. Totila zmasakrował fałszywego
Leovigilda, ponieważ wkrótce przestałby przypominać prawdziwego. Tak więc
Thungiańczycy nie mają króla.
— Nie — zaprzeczył Conan. — Mają, tylko jeszcze o tym nie wiedzą.
Obydwaj mężczyźni uśmiechnęli się szeroko.
15. WOJNA TRZECH NARODÓW
Przygotowując się rankiem do walki, Totila czynił to z głęboką satysfakcją człowieka,
którego dobrze obmyślane plany wreszcie przyniosły upragnione owoce. Przypasał miecz i
wyszedł ze swojego namiotu.
— Stosy gotowe? — zapytał jednego ze strażników. Ten bez słowa wskazał dwie wielkie
sterty drewna, które w ciągu nocy wyrosły pod lasem.
— W takim razie chodźmy, trzeba spalić zwłoki — rzekł zniecierpliwiony monarcha. —
Dzisiaj czeka nas jeszcze bitwa i królewskie zaślubiny.
Thungiańczycy zebrali się już wokół grzebalnych stosów, nad których ułożeniem trudzili
się przez całą noc. Tormańczycy stali z boku, opierając się na drzewcach włóczni. Nie
okazywali wielkiego szacunku poległym. Zgodnie z ich obyczajami zwłoki zabitych we
wczorajszym szturmie miano spalić po zakończeniu walk lub zabrać do domostw, o ile
pozwoli na to dostateczny chłód.
W drodze do stosów, do Totili przyłączył się Iilma.
— Czyż nie uczyniłem dobrze, królu? — zapytał.
— Zaiste, bardzo dobrze — odparł Totila i uśmiechnął się łaskawie do swojego
czarnoksiężnika. — Jeszcze niedawno byłem bardzo bliski zabicia cię. Srodze mnie
zawiodłeś, jednak wygląda na to, że wszystko zakończy się po mojej myśli.
— Na niczym innym nie zależy mi bardziej niż na zwycięstwie mojego króla —
powiedział wiernopoddańczo Iilma. W ciągu ostatnich dni stracił wiele ze swojej arogancji.
Zastanawiał się, czy jakaś złowroga gwiazda przypadkiem nie miesza mu szyków. Nie
wyobrażał sobie jednak, by cokolwiek mogło zrujnować jego najnowszy plan.
Totila bez żadnego wstępu ujął w dłoń pochodnię i wetknął ją w większy z grzebalnych
stosów.
— Niech duch braterskiego króla, Odoaka Thungiańskiego, odejdzie w spokoju.
Ruszył do mniejszego ze stosów. Rozległo się szemranie Thungianczyków. Porządna
mowa pogrzebowa na królewskim pogrzebie powinna trwać co najmniej kilka godzin.
Zirytowało ich tak niedbałe załatwienie sprawy przez Totilę. Chwilę później stało się jednak
coś, co jeszcze bardziej wytrąciło Thungianczyków z równowagi.
— Nadchodzą Cambrejczycy! — krzyknął ktoś.
Zebrani obrócili się w stronę warowni. Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami
przyglądali się, jak wszyscy wojownicy Cambres idą ku nim przez równinę. Na czele widać
było Alcuinę.
— Świętokradztwo! — zawołał Totila z większym zaskoczeniem niż gniewem w głosie.
— Wojownicy nawet w najbardziej rozpaczliwym położeniu nie powinni hańbić pogrzebu!
— Groty włóczni mają skierowane ku ziemi — zauważył jeden ze starszych
Thungianczyków. — Poza tym jest z nimi Alcuina. Może chcą złożyć Odoakowi ostatni hołd?
— Nie. Przybyli, by się poddać — na ustach Totili pojawił się szeroki uśmiech. — W
innym wypadku nie byłoby z nimi Alcuiny. Cóż, musimy ją godnie przywitać — ruszył
naprzeciw nadchodzącym, a Iilma podążył za nim.
— Witaj, Alcuino! — zawołał Totila, kiedy dzieliło ich tylko kilka kroków. — Miło mi
widzieć, że posłuchałaś wreszcie głosu rozsądku i postanowiłaś przerwać ten bezcelowy
rozlew krwi.
— Co masz na myśli, Totilo? — zapytała Alcuina. — Przybyłam na pogrzeb Odoaka i
twój. Monarchowie nie mogą sobie pozwolić na zaniedbywanie takich ceremonii.
— Zwłaszcza wtedy, gdy jeden ze stosów przeznaczony był dla mnie! — rozległ się
jeszcze jeden głos.
Niezdolny wydusić z siebie ani słowa, Totila przyglądał się, jak Cambrejczycy rozstępują
się, a zza nich wychodzi czterech dźwigających nosze niewolników. Na noszach leżał blady,
spowity bandażami, ale dający się rozpoznać bez trudu Leovigild. Thungiańczycy przez
chwilę wpatrywali się w niego z osłupieniem, po czym z okrzykami radości ruszyli ku
księciu. Leovigild wyciągnął dłoń, wskazując Iilmę.
— Ten czarnoksiężnik przywołał ducha, który na jego rozkaz przybrał mój wygląd! To
upiór zabił Odoaka, nie ja!
Totila bez wahania obrócił się na pięcie i wyciągnął miecz. Nim Iilma zdążył chociażby
mrugnąć, królewskie ostrze pogrążyło się w jego barku i zatrzymało dopiero na miednicy.
Totila, wsparłszy stopę o brzuch stojącego jeszcze trupa, wyciągnął miecz i odwrócił z
powrotem ku Alcuinie.
— Tak karzę takie łotrostwo! Zapewniam cię, pani, że nic nie wiedziałem o jego
knowaniach! Myślałem, że pomściłem śmierć Odoaka, ale nastąpiło to dopiero teraz! —
wskazał zwłoki czarnoksiężnika.
— Zaiste, nie można ci odmówić szybkości decyzji, ale tym razem to cię nie uratuje —
usta Alcuiny wykrzywiły się nieco. — Ludziom szybko nudzą się podstępy i zdrady.
Jakby na potwierdzenie jej słów, Thungiańczycy zaczęli odsuwać się od Tormańczyków i
ustawiać obok Cambrejczyków. Totila zrzucił maskę uprzejmości i warknął:
— Będą słuchać prawdziwego króla, jeśli żaden inny nie zostanie przy życiu!
Ruszył w stronę Alcuiny i Leovigilda. I wtedy koło królowej stanął czarnowłosy wojownik
z tarczą i obnażonym mieczem.
— Nadszedł czas, byśmy zawarli znajomość — powiedział Conan.
— Owszem — wycedził Totila. — Zbyt długo na moim płaszczu brakowało czarnego
kołnierza. Jeśli zdołasz przez jakiś czas dotrzymać mi pola, dostąpisz zaszczytu, by go
przyozdobić.
Zdjął z siebie osławione okrycie i cisnął je giermkowi. Wojownicy rozstąpili się, by zrobić
im miejsce. Słychać było gorączkowe szepty. Nikt nie miał wątpliwości, że szykuje się
niepospolite widowisko.
Król i barbarzyńca okrążali się, przyczajeni za swoimi tarczami. Jako pierwszy zaatakował
Totila. Rzuciwszy się w przód, wyprowadził szybki, płaski cios, wymierzony w głowę
Conana. Miast przyjąć go na tarczę, Cymmerianin przykucnął i zamachnął się na wysokości
pasa Totili. Cios barbarzyńcy był celowo za krótki; koniec miecza nawet nie tknął tarczy
króla. Conan wykonał jednak niespodziewany zwrot i zadał cięcie na odlew, w odkryty bok
Totili. Król w ostatniej chwili zmienił kierunek własnego cięcia i skierowanym w dół
mieczem zdołał zablokować cios Conana o grubość palca od własnej talii.
Błyskawiczną wymianę ciosów nagrodziły gromkie krzyki uznania dla mistrzowskiego
kunsztu szermierczego obu mężczyzn. Od razu jednak zapadła cisza. Inni walczący
odskoczyliby od siebie przed kolejnym atakiem, lecz tych dwóch nadal zasypywało się
gradem oszałamiająco szybkich ciosów, mierzonych w nogi, boki, barki lub głowę
przeciwnika. Co jakiś czas rozlegał się szczęk ostrza o napierśnik, hełm czy tarczę. Walczący
uchylali się jednak tak zręcznie, że za każdym razem ciosy ześlizgiwały się po zbroi, nie
rozłupując jej.
Wydawało się niemożliwe, że dwóch ludzi z krwi i kości jest w stanie toczyć podobny
pojedynek, nie zwalniając tempa. Nic jednak nie wskazywało na to, by którykolwiek z nich
opadał z sił. Ich tarcze naznaczyły liczne nacięcia, a zbroje szczerby i wgniecenia. Słońce
wznosiło się coraz wyżej, a żaden z przeciwników nie zyskiwał przewagi. Istniało jednak
tylko jedno możliwe zakończenie pojedynku. Jeden z walczących musiał lec bez życia.
Czas udowodnił, że walczący są jednak ludźmi. Ich siły były wyrównane, lecz obydwaj
zaczęli je tracić. Ataki stały się mniej dokładne, obrony powolniejsze, wyczucie czasu coraz
gorsze. Z obu przeciwników lały się strugi potu, a ich oddech przypominał odgłos kowalskich
miechów. Obaj krwawili obficie z niegroźnych, lecz licznych ran na rękach i nogach.
W końcu rozdzielili się po raz pierwszy. Patrzący mieli wrażenie, że obaj szykują się do
kolejnego długiego starcia i tylko doświadczeni szermierze wiedzieli, że jest inaczej. Król i
wojownik byli równie znużeni. Następny cios, najwyżej dwa musiały przynieść
rozstrzygnięcie walki.
— Dzięki za wspaniałą walkę, Cymmerianinie — rzekł Totila. — Jakkolwiek się skończy,
warta jest, by ją zapamiętano.
— Pozdrawiam cię, Totilo — wychrypiał Conan. — Powinieneś był pozostać
wojownikiem i nie próbować być królem.
— Gdy człowiek wie, że pisano mu wielkość, musi podążyć drogą królów. Cóż, kończmy
tę walkę.
Totila ponownie wzniósł tarczę. Znad jej krawędzi widać było wyłącznie jego oczy. W
milczeniu ruszył do ataku. Conan bez słowa uczynił to samo. Spróbował wyprowadzić cięcie,
jednak stąpnąwszy nieuważnie, poślizgnął się na ubitym śniegu i ledwie utrzymał się na
nogach. Totila, wykorzystując chwilowy brak równowagi przeciwnika, zamachnął się, by
wyprowadzić potężny cios zza głowy. Czyniąc to, opuścił nieznacznie tarczę, co w zupełności
wystarczyło Conanowi. Cymmerianin po raz pierwszy zdecydował się na sztych. Stanąwszy
na równych nogach po udawanym potknięciu, wyrzucił ramię z mieczem wprost przed siebie,
wkładając w to wszystkie pozostałe siły. Czub miecza wbił się w usta krzyczącego Totili,
zgruchotał zęby, podniebienie, kości czaszki i wynurzył się z ozdobnego hełmu na długość
piędzi. Gdy Conan wyszarpnął miecz, jego olbrzymi przeciwnik jeszcze przez chwilę
utrzymywał się na nogach, po czym padł sztywno jak zwalone drzewo.
Conan odwrócił się do Tormańczyków.
— Kto jeszcze chce podążyć w ciemność za swoim władcą?
Dumni tormańscy wojownicy zupełnie stracili ducha. Nie mieli króla i znajdowali się w
obcym kraju wobec zjednoczonych wrogów. Najstarsi wojownicy naradzali się długą chwilę,
po czym jeden z nich podszedł do Alcuiny.
— Pani, nasz król nie pochodził ze szlachetnego rodu i nie pozostawił następcy. Jeśli
Cambrejczycy i Thungiańczycy zjednoczą się, my, Tormańczycy, przyłączymy się do was.
Pod warunkiem, że będziemy traktowani na równych prawach.
Alcuina obejrzała się na Leovigilda, który nieznacznie skinął głową. Królowa odwróciła
się do starego wojownika:
— Niech się tak stanie — powiedziała, po czym przeniosła wzrok na zwłoki Totili. —
Rzućcie to ścierwo na stos razem z fałszywym Leovigildem. Totila nie był człowiekiem
godnym królewskiego pogrzebu.
— Nie! — zagrzmiał Conan. — Ułóżcie mu stos dwakroć wyższy niż Odoakowi! Był
wielkim wojownikiem, na Croma! Jeśli tego nie zrobicie, sam go pochowam!
Alcuina przyglądała się mu przez chwilę, po czym powiedziała:
— Dobrze. Zróbcie, jak każe ten mistrz. Spalcie Totilę wraz z mieczem, hełmem i okryjcie
go jego płaszczem.
Kupiec Dawaz oderwał wzrok od rozładowywanego statku i ujrzał zmierzającą ku swej
faktorii znajomą postać. Nawet z dużej odległości nie mógł pomylić się, kogo zdobi grzywa
czarnych, rozwianych włosów.
— Conan! — krzyknął machając rękami. Rzucił listę ładunku i pośpieszył przywitać
wojownika. Gdy był bliżej, zauważył, że Conan nie ma już na sobie spiżowej zbroi, niesie
natomiast długi aquiloński miecz. Na ramionach Cymmerianina lśniło kilka wysadzanych
klejnotami złotych bransolet.
— Witaj, Dawazie — powiedział Conan. — Kiedy ten statek wypływa na południe?
— Jutro, gdy tylko skończymy wyładowywać moje towary. Jak ci się wiodło? Podobało
się ci na Północy? — Ponieważ Conan nie zwalniał kroku, Dawaz musiał solidnie wyciągać
nogi, by nie zostać w tyle.
— Zima okazała się znośna. Była mniej nudna, niż się obawiałem. Znajdzie się na tym
statku trochę porządnego, południowego wina?
— Najlepszego, turańskiego. Przytrafiły się ci jakieś przygody? Pewnie musiałeś dokonać
cudów, by zdobyć tyle złota.
Conan przystanął przy budynku faktorii.
— Każ przynieść wina, to opowiem ci wszystko, chociaż nie ma tego zbyt wiele. Na
Croma, trafiały się mi ciekawsze zimy!