Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Jerzy Niemczuk
OPOWIEŚĆ
POD
STRASZNYM
TYTUŁEM
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Trąba powietrzna
Pojawiła się pewnego zwykłego dnia, tuż po południu, i nikt z mieszkańców rzeki i jej
okolic nie wiedział, co to może być ani skąd się wzięło. Porzucili zajęcia i, wytrzeszczając
oczy, gapili się na wirujący słup pyłu, który wsysał wszystko, co stanęło mu na drodze. W
jego wnętrzu fruwały nie tylko ogłupiałe z przerażenia ptaki, ale także żaby i ryby, choć lata-
nie nie leżało przecież w ich naturze. Fruwał kotlet, goniąc za talerzem z kartoflami, stóg sia-
na leciał obok psiej budy pobrzękującej łańcuchem, a z wnętrza budy dobiegało wołanie o
pomoc, od którego wszystkim cierpła skóra. Wirujący słup posuwał się najpierw wzdłuż rze-
ki, zrywając liście z olch, a potem musnął wodę, prysnął w górę deszczem kropel i ruszył w
stronę sadu, gdzie Mamuna rozwieszała pranie.
Był to widok tak przerażający, że wszyscy odruchowo rzucili się do ucieczki, szukając
schronienia w dołkach i rozpadlinach. Jedynie dziadek Lesawik nie wyglądał na przestraszo-
nego. Mruczał coś pod nosem i spokojnie grzebał w kieszeniach, bo tylko on domyślał się, że
ma do czynienia z trąbą powietrzną, i wiedział, co należy robić. Gdy trąba przeskoczyła przez
płot, dziadek wrzucił do jej wnętrza nóż. Rozległ się przeraźliwy świst, a potem na chwilę
wszystko zamarło jak nożem uciął, zawisło na moment w powietrzu, po czym ryby i żaby
posypały się na gałęzie drzew, ptaki pospadały do wody jak kamienie, a buda i stóg siana
wylądowały na podwórku. Z budy wypadł pies łańcuchowy i zeżarł spadający kotlet. Stado
kur zebrało się wokół potłuczonego talerza z kartoflami. Gdakały oburzone, spoglądając nie-
pewnie na koguta, bez którego pozwolenia nie miały odwagi dziobać.
– Sonek! Sonek, gdzie jesteś?! – krzyknęła Mamuna, otrzepując fartuch z piachu.
– Był tu ze mną – odparł Tatun, gramoląc się z dołu na kartofle.
– Nic wam się nie stało?
Tatun otarł pot z czoła i pokręcił głową.
Sonek był już przy dziadku, który sam jeden pokonał potwora. Dziadek nie wyglądał jed-
nak na zadowolonego ze zwycięstwa. Stał przygarbiony bardziej niż zwykle i ponuro kiwając
głową, oglądał ostrze noża, na którym widniały ślady krwi.
– Ktoś się skaleczył? – zapytał Sonek. Dziadek pokręcił przecząco głową.
– To tylko znak, Sonku – odparł, wzdychając ciężko. – Niedobry znak.
Sonek spojrzał przez ramię w kierunku rzeki i pomachał ręką swojemu przyjacielowi,
Topkowi, który biegł w ich stronę, pryskając wodą wokoło. Za nim człapały na swoich wiel-
kich stopach dwie wystraszone Chlapy. Duże krople spływały zawsze po ich smutnych twa-
rzach. Nawet kiedy Chlapy były bardzo zadowolone, wyglądały tak, jakby płakały, więc
wszyscy uważali je za nieszczęśliwe. One też uważały, że są nieszczęśliwe, ponieważ nie
ośmieliłyby się myśleć inaczej niż wszyscy.
Topicha, matka Topka, ledwo wytknęła głowę z nurtu. Jak zwykle, kiedy działo się coś
niezwykłego, sprawiała wrażenie obrażonej. Uważała, że wszelkie dziwne rzeczy są po to,
aby jej przysparzać zmartwień, których i bez tego przecież nie brakowało. Nie miała zamiaru
wychodzić na brzeg, ale tymczasem wolała nie tracić z oczu Topka. Chłopcom w tym wieku
przychodzą do głowy różne głupie pomysły.
– Co to było, dziadku? – zapytał Topek.
Dziadek Lesawik nie był prawdziwym dziadkiem Topka, ale że pod ręką nie było nikogo
innego, kto by się nadawał, zgodził się chętnie nim zostać. Topicha również nie miała nic
5
przeciwko temu, bo jej syn wychowywał się bez ojca. Oczywiście wolałaby, żeby dziadkiem
został ktoś bardziej zrównoważony, ale z drugiej strony – podobno rodziny się nie wybiera.
Topek powtórzył pytanie, a staruszek odparł, że ów porywający wszystko potwór nosi na-
zwę trąby powietrznej i w tych okolicach występuje po raz pierwszy.
– Trąba? – chciał upewnić się Sonek.
Chłopcy byli wyraźnie rozczarowani, że stwór straszliwy jak trzy latające smoki jest zale-
dwie jakąś tam trąbą powietrzną. To zapewne dlatego dziadek nie wyglądał na zadowolonego
ze zwycięstwa. Pokonać trąbę to trochę tak, jak pobić harmonię albo fortepian.
– To tylko trąba powietrzna! – krzyknął Topek w stronę matki, a ta prychnęła pogardliwie i
pogrążyła się w toni. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jej głowa, wytrysnęła nie-
wielka fontanna, a potem utworzył się spory wir.
Chlapy stały nieco z boku, żeby nie przeszkadzać, choć miały ochotę dowiedzieć się wię-
cej o niezwykłym zjawisku.
Gdy tylko niebezpieczeństwo zostało zażegnane, Mamuna zakasała rękawy, złapała miotłę
i zaczęła wymiatać z podwórka setki oszołomionych żab. Trąba nie trąba, a na podwórku ma
być porządek. Gdy mężczyźni mają za dużo czasu, zaraz wymyślają jakieś rzeczy, po których
zostaje bałagan. Ktoś to potem musi sprzątać. Tatunowi kazała pozdejmować ryby z gałęzi,
bo do czego to podobne? Ryby na drzewach... Najlepiej, jak mężczyzna ma jakieś pożyteczne
zajęcie. Tatun uzbierał już pół kosza. Kilka ryb zjedzą na kolację, a resztę trzeba wpuścić do
rzeki. Gdyby nie Mamuna, Tatun zaraz by się zaczął zastanawiać, skąd się biorą ryby na
drzewach, i wszystkie by posnęły. Wiadomo skąd. Zamiast dbać o porządek, o to, żeby
wszystko było jak należy, z braku zajęć wymyśla się różne rzeczy, aby nic nie mieć do robo-
ty. Podejrzewała, że to wszystko sprawka dziadka, który był zapalonym wynalazcą.
– Tym razem dziadek stanowczo przesadził – stwierdziła surowym tonem, gdy staruszek
wolnym krokiem wszedł na podwórko. – Mało nie rozwaliło chałupy! Do tego zakurzyło mi
pranie i będę musiała jeszcze raz płukać!
– Właśnie! – dodała kura, którą dziadek w ramach naukowego eksperymentu (zupełnie bez
potrzeby) nauczył mówić. Była to wyjątkowo pyskata kwoka.
– Tylko nam tu psa z budą brakowało! – krzyczała Mamuna, wymachując miotłą.
Pies cofnął się do wnętrza i spoglądał na nich mądrymi, jasnymi jak lipowy miód oczami.
– Ja nie mam... – próbował tłumaczyć się dziadek, ale Mamuna nie dopuściła go do głosu,
ponieważ nie skończyła wyliczania wszystkich szkód.
– Pewnie, że dziadek nie ma ani psa, ani stogu siana! Ten, co miał, też nie ma i będzie miał do
nas pretensje, że mu poginęło, bo dziadkowi zachciało się puszczać coś, co lata i łapie żaby!
– To była trąba powietrzna! – zaprotestował dziadek.
– A dziadek uważa, że można puszczać w trąbę cudze rzeczy?
– Właśnie, ciekawa jestem, czy dziadek uważa?! – dogadywała kura.
– Nie wtrącaj się! – syknął Sonek i pociągnął kwokę za ogon. Nastroszyła się, ale dziób na
chwilę przymknęła.
– Przez dziadka wszyscy kiedyś wylecimy w powietrze! – jęknęła Mamuna, a kiedy na-
brała powietrza, żeby wymienić inne niebezpieczeństwa, staruszkowi udało się wreszcie po-
wiedzieć, że było to zjawisko atmosferyczne i że on nie ma z tym nic wspólnego.
– Dziadek sam robi z siebie zjawisko! – ciągnęła Mamuna. – Inni dziadkowie zachowują się
poważnie, siedzą sobie w domu całymi dniami, a dziadek to tylko wstyd nam robi na całą okolicę!
– Nie robię wstydu, tylko prowadzę badania! – zaprotestował staruszek. – Kiedyś moje
wynalazki zostaną wykorzystane i będą ułatwiały życie!
Mamuna miała własne zdanie na temat owych „życiowych ułatwień”. Nie tak dawno dzia-
dek skonstruował machinę do wytwarzania prądów. Próbował w niej upiec kartofle, ale oka-
zała się nieszczelna, prądy porozłaziły się po ogrodzie, poraziły cztery myszy i trzepnęły
Mamunę, która właśnie rozwieszała bieliznę, tak że z całym praniem wpadła do kałuży. Od
6
tej pory zabroniono dziadkowi wprowadzania życiowych ułatwień. Musiał przenieść całe
swoje laboratorium do lasu, ale z prac badawczych nie rezygnował. Od czasu do czasu któreś
z jego odkryć wprawiało w osłupienie mieszkańców rzeki i jej okolic. Przed dwoma miesią-
cami dziadek wylądował na brzegu na ogromnym, czarnym latawcu. Topichę tak ten niezwy-
kły widok przeraził, że trzy dni pływała do góry brzuchem, z oczami w słup.
– Trzeba zrobić porządek z tym sianem – stwierdził Tatun. – To nie nasze siano, więc nie
może leżeć na naszym podwórku.
Tatun nie znosił kłótni i w gruncie rzeczy zazdrościł dziadkowi, który mógł robić, co mu
się podoba.
Westchnął, ujął w dłonie widły i wziął solidny zamach, a wówczas siano wrzasnęło nie-
spodzianie chórem:
– Nie ruszać!
Cała rodzina spojrzała pytająco na dziadka. Staruszek rozłożył ręce. Nie miał z tym nic
wspólnego.
– Niesłychane! Oburzające! – odezwała się ze zgorszeniem gadająca kura.
– Widzę, że tylko ja nie mam tu nic do gadania! – krzyknęła Mamuna, tracąc cierpliwość.
– Proszę natychmiast usunąć to świństwo z podwórka, bo przestanę gotować!
To powiedziawszy, stanowczym krokiem udała się do domu.
– Proszę usunąć! – wrzasnęła kwoka.
– Wynocha! – syknął Sonek, a dziadek pogroził kurze pięścią. Pobiegła do stada poskarżyć
się kogutowi, że jest źle traktowana.
W wyblakłych oczach dziadka pojawiło się naukowe zainteresowanie. Po raz pierwszy
zetknął się z gadającym sianem, więc uznał, że należy zbadać je dokładnie. Przysiadł obok
stogu i nastawił ucha.
Stojące za płotem Chlapy wytrzeszczały oczy i rozdziawiały gęby
– Coś w tym musi być – mruknął staruszek pod nosem.
– Nie coś, tylko ktoś – odparło siano, po czym z wnętrza stogu wygramoliły się cztery
wyjątkowo drobne karzełki w blaszanych czapeczkach.
– Chyba ich dziadek nie pozmniejszał? – zaniepokoił się Tatun.
– Widzę je po raz pierwszy w życiu – zapewnił staruszek.
– Wyglądają jak krasnoludki! – ucieszył się Sonek.
– Tylko nie krasnoludki, dobra? – warknął najgrubszy i pogroził chłopcu pięścią. – Kto tu
jest szefem?! – zapytał, rozglądając się po zebranych.
Nie było pod ręką Mamuny, więc dziadek z Tatunem spojrzeli niepewnie po sobie.
– Powiedzcie najpierw, kto wy jesteście? – rzekł Tatun.
– Jesteśmy plonki. To znaczy – my trzej, bo ten – wskazał na czwartego, który trzymał się
nieco na uboczu – to Chobołt. On jest z dalszej rodziny.
Chobołt skinął ze wstydem głową.
– Jakie znowu plonki? – zdumiał się Tatun. – Nigdy tu nie było żadnych plonków!
– Jak o nas nie słyszeliście, to jeszcze usłyszycie – prychnął najgrubszy z karzełków.
– Czy ten tu staruszek nie namawiał was przypadkiem do wzięcia udziału w badaniach na-
ukowych? – zapytał Tatun, wskazując na dziadka.
– Nas nie trzeba namawiać – odparł plonek. – Jesteśmy bardzo chętne do wszystkiego.
Nam wszystko jedno, czy nauka, czy jakieś inne badania. Wszystkim się zajmujemy, jak trze-
ba. Nawet ten Chobołt też się wszystkim zajmuje.
– Powiedzcie, że to nie nasz dziadek napuścił na was trąbę! – wtrącił Sonek.
– Widzimy go po raz pierwszy, ale on nie wygląda na faceta, który robi takie rzeczy –
stwierdził plonek. – Zresztą nam jest wszystko jedno. Byle do przodu.
– Ta trąba nie mogła wiedzieć, że siedzimy w stogu – dodał drugi plonek. – Bo to była za-
sadzka. Chcieliśmy...
7
– Po co opowiadasz obcym o rodzinnych sprawach – przerwał mu grubszy. – Zamiast ga-
dać, bierzmy się lepiej do roboty!
– Do jakiej znowu roboty?! – zdziwił się Tatun.
– Do byle jakiej – odparł Chobołt. – Zawsze robimy byle co i byle jak, prawda, Toko?
Najważniejszy z plonków wzruszył pogardliwie ramionami.
– Dosyć gadania! – zakomenderował. – Robota czeka!
Zanim Tatun zdążył zaprotestować, plonki zagoniły resztę żab do kurnika i kamieniami
przepędziły protestujące kury z podwórka, po czym zagrzebały się w sianie.
– Co to ma znaczyć?! – Tatun wpił groźne spojrzenie w stóg siana. Z domu wypadła Ma-
muna i również zażądała wyjaśnień.
– Trafiła się wam gromadka pomocników – dziadek uśmiechnął się złośliwie, bo jedynie
on wiedział coś o naturze i obyczajach małych stworków.
– Nie chcę żadnych pomocników! – zaprotestowała Mamuna. – I bez tego mam dosyć ro-
boty. Powiedz im, żeby sobie poszli i zabrali to siano – zwróciła się do męża.
Tatun chrząknął zakłopotany i pochylił się nad sianem.
– Hej, wy tam! – wykrzyknął najbardziej stanowczym tonem, na jaki go było stać.
W środku coś się poruszyło i po chwili wychynęła blaszana czapeczka zaspanego Chobołta.
– O co chodzi? – zapytał, ziewając.
– To jest teren prywatny – oświadczył Tatun. – Obcym wstęp wzbroniony.
– W porządku, szefie – odparł Chobołt. – Jak przyjdzie ktoś obcy, to będzie miał z nami do
czynienia.
– To wy jesteście obcy! – wtrąciła Mamuna. – Proszę opuścić podwórko!
Chobołt gapił się na nich przez chwilę, po czym zniknął, a na jego miejscu pojawiła się
głowa Toko.
– Nie wysilajcie się – powiedział spokojnie. – Nas się nie da wyrzucić z roboty.
– Co to ma znaczyć?! – zapytała zniecierpliwiona Mamuna.
– To znaczy, że tu zostaniemy – odparł Toko.
– Ale my nie możemy wam płacić – próbowała przekonać go Mamuna. – Jesteśmy za
biedni.
– Nie bierzemy zapłaty za usługi – rzekł Toko. – Pracujemy społecznie tam, gdzie nas rzu-
ci. Jest nam wszystko jedno.
– Jeśli wam wszystko jedno, to może lepiej, żebyście poszli sobie gdzieś indziej. Byłoby
wygodniej – starał się łagodnie przekonać nieproszonych gości Tatun.
– Nam jest wszystko jedno, co wam wygodniej – odparł twardo Toko. – Co za nie-
wdzięczna rodzina! Przybywają plonki, i nawet jeden Chobołt, wyciągają pomocną dłoń, nie
chcą nic w zamian, a was nie stać nawet na dobre słowo! Czy my się prosiliśmy, żeby nas do
was rzuciło?!
Mamuna pokręciła głową. Zawstydziła się, że tak potraktowała gości. Wszystko przez ten
bałagan, przez te latające rzeczy, od których kręci się w głowie.
– Za dużo się na mnie zwaliło – westchnęła. – Skoro plonki i tak mają zamiar zostać, to
może lepiej im na to pozwolić? – zapytała męża.
– A czy my się was pytamy? – prychnął niecierpliwie Toko i zniknął w stogu.
Tatun otarł pot z czoła, a dziadek powiedział, że z tego, co wie o plonkach, nie liczą się z
nikim, a niedobory wzrostu nadrabiają wyjątkowym uporem, więc lepiej dać sobie spokój z
wyrzucaniem.
Mamunie trudno się było pogodzić z tym, że po jej podwórku będzie się odtąd kręciło kil-
ka obcych osób.
– Z drugiej strony – pocieszał ją mąż – w sumie ważą tyle, co ćwierć małej osoby. Może
nadadzą się do drobnych prac w gospodarstwie.
Dziadek chrząknął.
8
– Dlaczego dziadek chrząka? – zapytała z niepokojem Mamuna. – Jeśli dziadek coś wie, to
lepiej nam powiedzieć od razu.
– Co tu gadać – odparł staruszek. – Sami się przekonacie.
– Czy pies też może zostać? – zapytał Sonek. Bardzo chciał mieć własnego psa, choćby
przybłędę.
– Wykluczone – stwierdziła stanowczo matka.
– Dlaczego? Przecież sam do nas przyleciał, do tego z budą – upierał się chłopiec. – Nie
możemy go wyrzucić. Buda to jego dom. On jest u siebie.
Tatun również pokręcił głową.
– Nie możemy go zatrzymać – powiedział. – Trzeba przy drodze powiesić ogłoszenie, że-
by zgłosił się właściciel kompletu łańcuchowego.
Sonek spojrzał z nadzieją na dziadka, ale ten rozłożył bezradnie ręce. Tymczasem Topek
trącił Sonka i wskazał na budę.
Pies stał z uniesioną łapą i wyglądał, jakby miał ochotę zabrać głos. Wszystkie twarze
zwróciły się powoli w jego kierunku. Zwierzę chrząknęło.
– Czy ten pies nie zachowuje się dziwnie? – szepnęła z niepokojem Mamuna.
– Czy mogę coś powiedzieć? – zapytał pies przyjemnym, niskim głosem.
Mamuna jęknęła i zemdlała z wrażenia. Tego było już dla niej za wiele. Nastąpiło zamie-
szanie. Tatun zaczął ciągnąć wodę ze studni, zaś dziadek chciał podać zemdlonej płyn cucący
własnego pomysłu. Na to z kolei Tatun nie chciał się zgodzić, wiadro runęło z powrotem do
studni, na podwórko wpadły Chlapy i ze zdenerwowania opryskały wodą Sonka, a Mamuna
sama odzyskała przytomność i powiedziała, że nie chce mieć nic wspólnego z tym, co się
wyprawia na jej podwórku. Idzie do domu i nie wpuści nikogo, dopóki wszystko się nie wyja-
śni. Powiedziała jeszcze, że dość ma wysłuchiwania tego, co wygadują różne zwierzęta i
przedmioty, które dziadek uczy mówić, żeby jej zatruć życie. Dopóki to się wreszcie nie
skończy, będzie sobie mdlała kiedy jej się spodoba.
Chlapy, które były nadzwyczaj wrażliwe na wszelkie kłótnie, rozpłakały się rzewnie.
Dziadek przysięgał, że pies mówi na własną łapę. Tatun chciał krzyknąć do żony „zaczekaj”,
ale przejęzyczył się i wyszło „zaszczekaj”. Wtedy Mamuna, nim zamknęła za sobą drzwi,
spojrzała na niego takim wzrokiem, że nawet na tłumaczenie przeszła mu ochota.
– Bardzo mi przykro, że z mojego powodu nastąpiło takie zamieszanie – powiedział pies. –
Proszę zdjąć mi obrożę, to natychmiast odejdę.
Sonek już wyciągnął rękę, by spełnić prośbę psa, gdy okno uchyliło się z trzaskiem i roz-
legł się okrzyk matki:
– Sonek! Odejdź natychmiast! Jeszcze cię ugryzie!
– Może pani rzuca się na dzieci, ale ja nie – odparło zwierzę z godnością. – Nigdy nikogo
nie ugryzłem.
Zaczęto wspólnie rozważać, czy psu można wierzyć. Do rozmowy włączyły się plonki z Choboł-
tem, a także gadająca kura, choć nie miała nic mądrego do powiedzenia. Pies słuchał cierpliwie przez
kilka minut, po czym oświadczył, że sprawa jest znacznie prostsza, niż to się na pozór wydaje.
– Nie jestem psem – powiedział na koniec.
– Teraz macie najlepszy dowód na to, że psy kłamią! – wykrzyknęła z okna Mamuna. –
Sonek, natychmiast wracaj do domu!
– To brzmi interesująco – mruknął dziadek. – Wygląda na to, że to, co widzimy, nie jest
tym, co słyszymy. Dlaczego mamy wierzyć uszom, a nie oczom?
– Przekonacie się, jeśli zdejmiecie mi obrożę – odparło dziwne zwierzę.
– Nie zdejmować! – wrzasnęła kura. – Łże jak pies!
– Nie wtrącaj się! Marsz do kurnika! – rozkazał zniecierpliwiony dziadek.
– Jestem wiłem – oświadczył pies, który twierdził, że wcale nie jest psem.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Tatun.
9
Jak zwykle, tylko dziadek miał pojęcie, o co chodzi. Wiły należały już do rzadkości i nie-
zwykle trudno było je rozpoznać, bo na dobrą sprawę same nie wiedziały, kim są. Wiły przy-
bierały coraz to inną postać, więc nigdy nie były sobą. Taką już miały zmienną naturę.
Mało kto zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Dziadek wiedział jednak, że ma przed sobą
niezwykłą istotę. Bez chwili wahania pochylił się nad obrożą, nie zdołał jej jednak ściągnąć.
Zdawała się zrośnięta z psim karkiem.
– Tego się obawiałem – westchnął Wił.
– Interesujący mechanizm – mruknął dziadek, wyjmując z kieszeni dwa śrubokręty.
– Marbata, który mi ją wkładał, powiedział, że to magiczna obroża – szepnął pies.
Dziadek zapomniał o całym świecie. Przysunął sobie pieniek, wyjął lupę, jakieś narzędzia i
mikstury w różnokolorowych buteleczkach, po czym przez bite dwie godziny, mrucząc coś
pod nosem, pracował nad otwarciem niezwykłego zamka. Wił stracił już nadzieję, że zostanie
kiedykolwiek uwolniony, gdy nagle zamek cicho szczęknął i obroża rozluźniła się.
– Jeśli nie jest ci już potrzebna, to zachowam ją sobie na pamiątkę – rzekł staruszek i nie
czekając na odpowiedź, wepchnął obrożę do kieszeni. Zapomniał, że wciąż jest połączona z
łańcuchem, a łańcuch z budą.
– A buda, dziadku? – zapytał Sonek, potrząsając łańcuchem.
Staruszek machnął ręką z roztargnieniem, miał już bowiem pewien pomysł na wykorzysta-
nie obroży w celach naukowych. Przechadzał się, skubiąc w zamyśleniu brodę, a za nim
wlókł się, pobrzękując miarowo, łańcuch.
Mamuna wyjrzała przez okno. Zobaczyła odchodzącego psa, który kłaniał się nisko z
wdzięczności, oraz dziadka na łańcuchu, więc natychmiast wypadła na podwórko, żeby przy-
wołać rodzinę do porządku.
– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytała, biorąc się pod boki.
Tatun rozłożył bezradnie ręce. Chlapy spuściły głowy, bo nie miały pojęcia, o co chodzi.
Dziadek był zbyt zajęty rozmyślaniem, żeby zawracać sobie głowę takimi drobiazgami jak
wyjaśnienia, więc zrobili to Sonek z Topkiem.
– Po pierwsze, okazało się, że ten pies nie jest wcale psem – powiedział Sonek.
– Tylko kimś bardzo niezwykłym – dodał Topek.
– Po drugie, dziadek zdjął mu obrożę, żeby mógł być sobą – rzekł Sonek.
– To znaczy kim? – zapytała Mamuna.
– Jeszcze nie wiadomo – wyjaśnił Topek – bo on za każdym razem jest kimś innym.
– Całe szczęście, że wreszcie sobie poszedł, bo zaczyna mnie od tego wszystkiego boleć
głowa – szepnęła Mamuna.
– Powiedział, że jeszcze wróci – rzekł Sonek.
– Kto?
– Właśnie, chodzi o to, że jeszcze nie wiadomo – odparł Topek.
– Dziadek mówi, że to jakaś specjalna obroża, więc musi zbadać ją dokładnie – powiedział
Sonek.
Mamuna złapała się za głowę.
– Idę robić kolację – rzekła. – Zapytajcie dziadka, czy przyjdzie do domu, czy zje w bu-
dzie.
Ruszyła w stronę drzwi i nagle ujrzała przed sobą uśmiechniętego dziadka, który wyszedł
zza stodoły i powolnym krokiem zmierzał w jej kierunku. Spojrzała przez ramię i dostrzegła,
że dziadek, choć idzie z naprzeciwka, to jednocześnie nadal przechadza się na łańcuchu.
„Nie dość, że rozbolała mnie głowa, to jeszcze widzę podwójnie” – pomyślała z goryczą.
– Idzie drugi dziadek! – krzyknął zdumiony Sonek za jej plecami.
„Dziecko też widzi podwójnie – przestraszyła się Mamuna. – Może to jakaś zaraźliwa cho-
roba!”
10
– Drugi dziadek! – jęknęły Chlapy chórem, ale na to Mamuna nie zwróciła większej uwa-
gi, bo przecież Chlapy były dwie, więc mogły sobie widzieć podwójnie. Dopiero gdy ujrzała,
jak dziadek ściska dziadkowi dłoń i dziękuje mu za coś serdecznie, doszła do wniosku, że to
nie żadne chorobowe przywidzenia, lecz poważna sprawa rodzinna.
– Czy ojciec nie przesadza? – zapytała surowym tonem, przenosząc wzrok z jednego sta-
ruszka na drugiego i nie mając pewności, który z nich ponosi większą winę za całe to zamie-
szanie. – Przecież nawet z jednym dziadkiem jest dosyć kłopotów.
Dziadek, który wyszedł zza stodoły, ukłonił się jej nisko, po czym wyjaśnił, że z wdzięcz-
ności przybrał postać swojego wybawcy.
– Dlaczego nic nie mówisz? – syknęła Mamuna, trącając męża w bok.
– W końcu to jest twój ojciec – odparł Tatun.
– Tak, ciekawe tylko, który – powiedziała półgłosem i dodała głośno: – Jak ja się mogę
zwracać do ojca, nie mając pewności, czy to mój ojciec? Jak ojciec to sobie wyobraża? Czy w
takiej sytuacji można mieć zaufanie do rodziny?
Dziadek wyobrażał sobie wprawdzie, że we dwóch byłoby mu raźniej, ale dla świętego
spokoju w rodzinie gotów był ustąpić.
– Mogę się zmienić – rzekł Wił, zwracając się do Mamuny.
– Dziadek też to obiecywał – odparła, wzdychając. – Jeśli dziadek będzie się zachowywał
tak jak dziadek, to czekają nas straszne chwile.
Obie Chlapy były bardzo wrażliwe i wszystko brały do siebie, więc i tym razem uznały, że
skoro podwójna obecność dziadka Lesawika powoduje tyle kłopotów, to może lepiej będzie,
jeśli one, bądź co bądź też podwójnie obecne, opuszczą podwórko. Szepnęły ledwie dosły-
szalnie dobranoc i zniknęły za płotem, z czego wszyscy zdali sobie sprawę znacznie później.
Wił w postaci dziadka sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Słaniał się na nogach.
– To na pewno z powodu zmiany – zauważyła Mamuna, która odczuwała zmęczenie przy
zmianach pogody, a także po upraniu zmiany pościeli.
Tatun podtrzymał Wiła. Ten uśmiechnął się blado.
– Już dobrze – szepnął. – Nie spałem od wielu tygodni. To dlatego.
– Nie możemy pozwolić mu odejść w takim stanie – zauważył Tatun.
Mamuna upierała się, że Wił nie powinien występować w rodzinie jako drugi dziadek.
– Ojciec pomyśli sobie, że masz go dosyć – zauważył mąż półgłosem, na co Mamuna od-
parła, że starzy ludzie źle sypiają, więc skoro gość ma się wyspać, to powinien to zrobić w
jakiejś innej postaci.
– I dziadek się obraził – zauważył Sonek, wskazując na Wiła który wolnym krokiem od-
szedł za stodołę.
– No proszę – powiedziała Mamuna – wnuk go nie poznaje!
– Ja tam nie mam żadnych kłopotów z odróżnieniem siebie – stwierdził dziadek z zado-
woleniem. – W końcu to mój wygląd, a ja się zgadzam. Przynajmniej będę miał towarzystwo
o podobnych zainteresowaniach i w moim wieku.
Mamuna otworzyła usta, żeby powiedzieć, co sądzi o towarzystwie tego rodzaju oraz co z
tego może wyniknąć, ale głos zamarł jej w gardle, gdy ujrzała wychodzącą zza stodoły samą
siebie. Wił miał nadzieję, że z całą pewnością nie powinna mieć nic przeciwko sobie.
– Więc ja tak wyglądam?! – jęknęła Mamuna, łapiąc się za głowę. – Powinnam natych-
miast iść do fryzjera i kupić sobie nową sukienkę!
– Mnie się bardzo podobasz, moja droga – powiedział Tatun, patrząc z zachwytem na
uśmiechniętą postać. Jego prawdziwa żona uśmiechała się najwyżej raz w tygodniu. – Cieka-
we, czy ona gotuje tak dobrze jak ty – dodał po chwili z rozmarzeniem.
– Nie wpuszczę do kuchni nikogo obcego! – krzyknęła Mamuna. – Proszę, żebyś natych-
miast przestał uśmiechać się do tej kobiety!
11
Ze zdenerwowania zaczęła chodzić w kółko i wszyscy najpierw schodzili jej z drogi, a
potem też zaczęli chodzić. Nawet plonki z Chobołtem plątały się innym pod nogami, dziadek
człapał, ciągnąc za sobą łańcuch. Wreszcie Tatun zaczepił o żelastwo nogą, przewrócił się, a
kiedy wstawał, ujrzał nad sobą uśmiechniętą twarz żony. Z radości, że mu wybaczyła, ucało-
wał ją w policzek.
– Nie poznaję cię, moja droga – oświadczył rozanielony.
I była to prawda, bo zaraz rozległ się pełen oburzenia krzyk Mamuny, która zamarła w
bezruchu z szeroko otwartymi oczami, zupełnie jak posąg, kierując oskarżycielsko palec w
stronę męża, który wciąż nie wiedział, co się stało. Reszta też nie wiedziała, poza Sonkiem,
który stwierdził rzeczowo:
– Tatun pocałował Wiła.
– To prawda. Nie spodziewałem się tego – zauważył Wił, wycierając policzek.
– Skąd mogłem wiedzieć! – wykrzyknął bezradnie Tatun, spoglądając na nieruchomą, ze-
sztywniałą ze zgrozy żonę.
– Lepiej będzie, jak zostawimy ich samych – rzekł dziadek, ujął Wiła pod ramię i popro-
wadził w głąb sadu.
Po kilku minutach Mamuna odzyskała mowę i powiedziała, że w związku z tym, co się
stało, nie odezwie się przez tydzień. Zaraz potem dodała, że chociaż nie odezwie się słowem
przez siedem dni albo nawet jeszcze dłużej, to najpierw musi poważnie porozmawiać, żeby
wiedzieć, dlaczego po tylu latach małżeństwa Tatun całuje na jej oczach kogoś takiego, kto
jest nie wiadomo kim, lata w trąbie na łańcuchu i nie jest wcale jego żoną. Tatun usiłował
powiedzieć, że to była pomyłka, ale ona oczywiście znała tę wykrętną odpowiedź i nie przyj-
mowała jej do wiadomości. Jeśli Tatun woli Wiła z trąby zamiast własnej żony, to ona uważa,
że całe ich małżeństwo było nieszczęśliwe, a wszystkie prania daremne. Na koniec rozpłakała
się i Tatun mógł wreszcie powiedzieć, że wcale nie kocha Wiła i nigdy by go nie pocałował,
gdyby nie wyglądał tak pięknie jak Mamuna i, co najważniejsze, nie uśmiechał się w tak
przyjemny sposób.
Mamuna wciąż jeszcze płakała, ale już znacznie mniej, bardziej się zastanawiając nad sło-
wami męża. Rzeczywiście, w ostatnich czasach uśmiechała się do niego rzadko. Zawsze były
ważniejsze sprawy, kłopoty, zmartwienia, męczące prace, a przy tym wszystkim za mało cza-
su, żeby się uśmiechać. Z drugiej jednak strony, ile czasu potrzeba na jeden uśmiech? Chyba
niewiele. Mniej niż na obranie kartofla. Więc może ich małżeństwo nie było aż tak nieszczę-
śliwe? Może wystarczy się trochę zmienić? Nie aż tak bardzo jak Wił. Odrobinę. Przecież nie
tylko wiły się zmieniają. Każdy może na tyle, żeby było trochę lepiej.
Gdy pomyślała o tym wszystkim spokojnie, poczuła odrobinę sympatii do dziwnego go-
ścia, który w końcu spadł jej z nieba, i postanowiła, że zacznie uśmiechać się trzy razy dzien-
nie w chwilach wolnych od zmartwień.
Tymczasem dziadek przekonał Wiła, że powinien się raz jeszcze zmienić.
– Najlepiej będzie, jeśli przybierzesz postać Sonka – rzekł po namyśle.
Sonek i Topek podskoczyli w górę z radości, że przybędzie im nowy kolega.
– Musisz zostać u nas i nabrać sił – ciągnął staruszek – a ona – tu wskazał na dom – dziec-
ka z domu nie wyrzuci.
– Nie chciałbym sprawiać kłopotu – szepnął Wił, który miał wielką ochotę zatrzymać się
w domku nad rzeką. Był zmęczony tym, co przeżył w ostatnich miesiącach, ale bardziej mę-
cząca od samego zmęczenia była samotność.
– Przybierz postać Sonka – powiedział Dziadek – ale dla odróżnienia niższą od niego o ja-
kie pół głowy.
Tak też się stało.
12
– Ale chryja! – pisnął Toko, zacierając łapki, gdy ujrzał dwóch Sonków, nieznacznie tylko
różniących się od siebie wzrostem. – Nie ruszamy się z tego miejsca, dopóki nie będzie wia-
domo, co dalej!
Mamunie tymczasem przeszła cała złość i przyjęła Wiła pod swój dach jak kogoś bliskie-
go, a ponieważ wyglądał teraz jak jej własne, tyle że śmiertelnie zmęczone dziecko, nakar-
miła go i ułożyła do snu w pokoju Sonka.
Plonki, nie pytając nikogo o pozwolenie, zagnieździły się pod piecem, bo zaczął padać
deszcz. Toko uważał, że są zbyt pożyteczne, żeby sobie zawracać głowę uprzejmościami.
– Dziadku – zapytał Sonek przy kolacji – dlaczego ten nóż był złym znakiem?
– Jaki nóż? – szczerze zdziwił się staruszek, spoglądając na wnuka jasnymi, wyblakłymi
oczami. Dziadek miał wprawdzie ogromną wiedzę i pamięć, ale coraz częściej zapominał o
różnych drobiazgach, a czasami nawet o sprawach ważnych.
13
Pierwsza opowieść
Wiła
Wił spał przez trzy dni i trzy noce, a kiedy czwartej doby wstał na kolację, zaczął opowia-
dać o swoich niezwykłych losach.
– Każdy z was wie, co to Hellberg, zwany Odwróconą Górą – zaczął Wił cichym głosem.
– Przed wielu laty nim do naszego kraju przybyli Marbaci, był to zwykły szczyt górski, z któ-
rego rozpościerał się widok na wszystkie ziemie. Pewnego dnia nadciągnęły nie wiadomo
skąd, niektórzy powiadają, że z samego piekła, hordy czarnych jeźdźców. Pokonały podstęp-
nie wojska olbrzymów, którzy byli strażnikami kraju, i wówczas to góra odwróciła się, wbiła
wierzchołkiem w ziemię i zawisła nad dolinami na kształt czarnego leja. Jak tego Marbas do-
konał – nie wiadomo. Jedni mówią, że czarami, inni – że to wielki wybuch przewrócił górę.
Tak czy owak, od pamiętnego dnia nikt tam nie ma wstępu. We wnętrzu skały wykuto dzie-
dzińce i korytarze, ale nikt poza Marbatami nie widział ich na własne oczy. A jeśli nawet ktoś
je ujrzał, nie mógł o tym opowiadać, bo kto zniknął we wnętrzu Odwróconej Góry, ten nigdy
nie wracał.
Dawno już chciałem poznać tajemnice Marbatów, ale brakowało mi odwagi, aż wreszcie
parę miesięcy temu podjąłem decyzję. Nie mam żadnej rodziny. Nigdy nie miałem. Moi
przyjaciele znikali w dziwnych okolicznościach, więc zostałem sam na świecie, i poza jedną
może istotą nie ma nikogo, kto by po mnie zapłakał. Dowiedziałem się przypadkiem, że w
Hellbergu szukają dużego, silnego psa. Oglądali zwykłe wiejskie kundle, lecz żaden nie był
dla nich odpowiedni. Pomyślałem, że to jedyny sposób, żeby tam się dostać. Przybrałem więc
postać, pod którą ujrzeliście mnie po raz pierwszy, i włóczyłem się w pobliżu Odwróconej
Góry niby to w poszukiwaniu zdobyczy. Drugiego dnia zauważyłem, że posuwa się za mną
kilku konnych wyposażonych w sieci. Dopadli mnie, skrępowali i przytroczonego do siodła
powlekli labiryntem ciemnych korytarzy aż na wewnętrzny dziedziniec, którego istnienia nig-
dy bym się nie domyślił. Tu przykuto mnie łańcuchem do wcześniej już widać przygotowanej
budy. Na trzy miesiące, trzy tygodnie i trzy dni zostałem psem łańcuchowym Marbatów.
Ściany dziedzińca były tak wysokie, że skrawek nieba, widoczny w górze, przypominał
okienko. Czułem się jak pies w studni. Wiedziałem, że nie pozostało mi nic innego, jak grać
rolę psa najlepiej, jak umiałem. Wyłem, szczekałem i warczałem, słysząc choćby najmniejszy
szelest. Marbaci wyglądali na zadowolonych z mojego zachowania. Słyszałem, jak wymie-
niali uwagi, że tak złego i zarazem czujnego psa jeszcze nie spotkali.
Już pierwszego dnia mojej niewoli, który niewiele różnił się od nocy, przyszedł mnie obej-
rzeć jakiś starzec, jedyny zresztą, jakiego spotkałem wśród mieszkańców Hellbergu. Potem
dowiedziałem się, że był to Purslas, doradca samego Marbasa. Towarzyszył mu młody adiu-
tant. Odsłoniłem kły na ich widok. Adiutant był jednym z tych jeźdźców, którzy mnie po-
chwycili.
– Bronił się? – zapytał Purslas.
Adiutant odparł, że musieli użyć wszystkich sieci, żeby mnie obezwładnić. Doradca Mar-
basa pokiwał głową.
– To dobrze. Musimy być ostrożni – rzekł po namyśle. – Marbas nigdy by nam nie daro-
wał, gdybyśmy wpuścili tu szpiega. Na wszelki wypadek kazałem mu włożyć obrożę, z której
nie wyzwoli go żadna siła, żadne zaklęcie. Sam nie zdejmie jej nigdy
14
Zdałem sobie sprawę, że wpadłem w pułapkę. Sidła zacisnęły się na moim gardle. Nocą
próbowałem przemienić się w mysz, ale bez skutku. Byłem bezradny. Do świtu skamlałem z
rozpaczy i tęsknoty za utraconą wolnością.
Pierwszy dzień niewoli upłynął niemal w zupełnej ciszy. Hellberg zdawał się być pogrążo-
ny w głębokim śnie. Dopiero wieczorem twierdza ożyła i usłyszałem zbliżające się kroki.
Wyjrzałem ostrożnie z budy. Jeden z Marbatów przyniósł mi jedzenie i miskę wody. Prze-
łknąłem je z trudem i zasnąłem na krótką chwilę. Śniło mi się, że spadam, więc zerwałem się
zaraz na równe łapy. Ten sen nawiedzał mnie za każdym razem, kiedy tylko próbowałem
zmrużyć oczy. Lęk przed nim był silniejszy od znużenia. Myślę, że nie ma drugiego psa, któ-
ry tak jak ja czuwałby niemal bez chwili przerwy przez tyle miesięcy.
Około północy znowu usłyszałem kroki. Sierść zjeżyła mi się na grzbiecie i, warcząc,
przywarowałem w mojej kryjówce. Potem poczułem, że czyjaś silna ręka wywleka mnie, cią-
gnąc za łańcuch. Stuliłem uszy i odsłoniłem kły.
Przede mną stał wysoki Marbata w zbroi czarnej jak sadza. Gdyby nie jasna plama w miej-
scu twarzy przysłoniętej maską z hartowanego szkła, wyglądałby jak ożywiony cień. Zadrża-
łem, zgadując, że znalazłem się przed obliczem samego Marbasa. Czułem, że przenika mnie
kamienny chłód.
– Jesteś pewny, że to zwykły pies, a nie jakiś odmieniec? – głuchym głosem zapytał adiu-
tanta, który przytrzymywał łańcuch.
– Tak, panie – odparł adiutant.
– Czy jesteś czarownikiem, psie? – zapytał Marbas. Milczałem.
– Zaraz się o tym przekonamy – rzekł władca Hellbergu i dobył z pochwy przezroczysty,
zimny jak promień księżyca miecz. Wręczył go adiutantowi.
– Jeśli to nie jest zwykły pies, w końcu spojrzy mi w oczy – usłyszałem – a wtedy zabijesz
go.
Staliśmy długo naprzeciwko siebie. On w czarnej, matowej jak sadza zbroi, na lekko roz-
stawionych nogach, ja ze zjeżoną sierścią, na drżących łapach. Kątem oka widziałem miecz
wiszący nad moją głową. Liczyłem ostatnie chwile życia, czekając, aż jakaś tajemna siła
uniesie mój pysk i zmusi mnie, bym spojrzał w oczy pana Odwróconej Góry. Chwile mijały,
ale nic takiego nie następowało. Marbas pochylił się nade mną, a ja, tknięty nagle jakimś
przeczuciem szybszym od myśli, uniosłem głowę. Przez krótki moment nasze oczy zetknęły
się i ujrzałem to, o czym mówiono szeptem przepojonym trwogą: w źrenicach Marbasa świat
odbijał się odwrotnie. Zacisnąłem powieki, żeby nie widzieć własnej egzekucji. Rozległ się
świst miecza, a potem spadająca broń brzęknęła o kamienie. Otworzyłem oczy. Marbas żela-
znym chwytem unieruchomił rękę adiutanta.
– Przecież to odmieniec! Czarownik! Kazałeś go zabić, panie!
– Jesteś dzielnym wojownikiem, Foranie – odparł Marbas głuchym szeptem – ale poza tym
głupcem.
– Dlaczego? Przecież... Foran był zdumiony.
– Gdyby rozumiał, co powiedziałem, nie odważyłby się podnieść oczu. To był podstęp.
Tylko w ten sposób mogłem się upewnić. To zwykły pies. Możemy być spokojni.
Foran wypuścił z ręki łańcuch. Na sztywnych z napięcia łapach wycofałem się w głąb
mojej kryjówki i dopiero wówczas odetchnąłem z ulgą. Niemal cudem uratowałem życie. Na
jak długo? Bałem się, że zgubić mnie może sen, że zamiast szczekać, mimowolnie wymamro-
czę kilka słów, a wówczas nikt nie uwierzy, że jestem zwykłym psem, i mój los zostanie prze-
sądzony. Może dlatego wciąż śniło mi się, że spadam, i natychmiast, przerażony, wracałem
do przytomności.
Marbas miał zwyczaj dwa razy w tygodniu walczyć dla wprawy ze swoimi adiutantami al-
bo ze specjalnie w tym celu sprowadzanymi bestiami i potworami. Już po kilku dniach mo-
15
głem przekonać się na własne oczy, jakim jest straszliwym i bezwzględnym wojownikiem,
pojedynki odbywały się bowiem na dziedzińcu, tuż przed moim nosem.
Kolejnej nocy Abiger, Marbata o ciemnej twarzy, długich jak u wilka kłach i wąskich, ko-
cich źrenicach, miał dostąpić zaszczytu bycia przeciwnikiem władcy.
Przed walką Abiger wychylił kielich wyrzeźbiony z kości smoka. Naczynie zawierało na-
pój zwany Pod Trzema Postaciami. Ten, kto go wypił, mógł przybrać kształty trzech bestii.
Już po chwili twarz Abigera zaczęła gwałtownie blednąć, kły stawały się coraz dłuższe, u
dłoni wyrosły długie i ostre jak sztylety pazury. Charcząc, opadł na ręce i przeobraził się w
ogromnego białego tygrysa, który zaczął krążyć wokół Marbasa, stąpając bezszelestnie na
miękkich łapach.
Zauważyłem, że władca Marbatów jest bez broni, wciąż miał na sobie tylko ową niesamo-
witą, czarną, matową zbroję, z którą, jak się miałem przekonać, nie rozstawał się nigdy.
Twarz przesłaniała mu maska z hartowanego szkła, zza której widać było jedynie oczy. Stał
nieruchomo na lekko rozstawionych i nieco ugiętych nogach, z lewą ręką wysuniętą i prawą
zgiętą w łokciu.
Biały tygrys okrążył go dwa razy, z wściekłością młócąc ogonem o kamienie dziedzińca.
Gdy znalazł się za plecami przeciwnika, wyprężył się w skoku, choć nie zdradził tego najlżej-
szy szelest. Zdawało się, że Marbas padnie pod naporem potężnego cielska, że cztery długie
jak noże kły wbiją się w jego kark. On jednak niepostrzeżenie przesunął się do przodu, nim
dosięgły go zęby tygrysa. Spadłszy na plecy, uderzył nogami w brzuch bestii z taką siłą, że
wyleciała w powietrze, jakby poderwana do kolejnego skoku, i uderzyła o wykutą w litej
skale ścianę, aż zadrżały kamienie.
Biały tygrys ryknął z furią, spadając na cztery łapy, i ruszył do kolejnego ataku. Tym ra-
zem był jednak ostrożniejszy. Usiłował sięgnąć przeciwnika łapą, wysuwając pazury jak kot,
który bawi się kłębkiem wełny. Marbas parował te ciosy z niezwykłą zręcznością, aż nagle
uderzył zgiętymi palcami z góry.
Rozległ się głuchy stukot kości, ogromny kot prychnął z bólu i, kulejąc, umknął w kąt
dziedzińca. Marbas sunął za nim miękkim, czujnym krokiem. Nagle wzbił się w powietrze i
począł spadać jak kamień z wysuniętą do przodu nogą. Opancerzona stopa była teraz prosta
jak ostrze miecza i zdawało się, że za ułamek sekundy przebije bok bestii, ale tygrys z szyb-
kością, o jaką trudno było podejrzewać tak wielkie zwierzę, wykonał obrót, rozprostował się
jak stalowa sprężyna, szarpnął łbem i kły zgrzytnęły na pancerzu. Potrząsnął głową raz i dru-
gi, wlokąc Marbasa niby ciemną płachtę. Myślałem, że to koniec walki, ale oto Marbas roz-
winął się w powietrzu jak kobra i z szybkością nie mniejszą, niż czyni to jadowity wąż, gdy
sięga ofiary. Końce palców uderzyły celnie prosto w ślepia wielkiego kota. Tygrys rozluźnił
uchwyt. Marbas był na powrót wolny. Rozjuszone i poranione zwierzę ruszyło na oślep do
gwałtownego ataku, chybiając o włos. Gdy mijało z impetem Marbasa, ten uderzył je łokciem
poniżej karku. Usłyszałem trzask pękających kości. Biały tygrys padł jak podcięty kosą i znie-
ruchomiał.
Poczułem, że z przerażenia mam zjeżoną sierść i drżą mi łapy. Czyżby Marbas był aż tak
okrutny, by dla zabawy mordować swoich adiutantów? Mimo wszystko nie mieściło mi się to
w głowie.
Trącił nogą leżące zwierzę.
– Wstawaj, Abigerze! – rozkazał, a ja byłem przekonany, że nie ma słów i rozkazów, które
mogą wskrzesić adiutanta. Myliłem się jednak, nie zdając sobie sprawy z odporności, jaką
daje płyn Pod Trzema Postaciami, bo oto tygrys drgnął, zaczął puchnąć, jego białozłocista
sierść szarzała, skóra twardniała, opadała ciężkimi fałdami, ciemniała z chwili na chwilę, i oto
na miejscu białego tygrysa stanął czarny nosorożec o długim i ostrym niby miecz, połyskują-
cym jak stal rogu.
16
Bestia, dysząc z wściekłości, grzebała nogą o kamienie z taką mocą, że kopyta krzesały
snopy iskier. Wreszcie ruszyła na Marbasa z nisko zwieszonym łbem, szła ciężkim truchtem,
od którego dudnił cały dziedziniec. Masywny kształt zasłonił przeciwnika przed moimi
oczami. Fałdy stwardniałej skóry okrywały nosorożca jak pancerz. Nie mogłem uwierzyć, że
takiego potwora można pokonać bez broni. Śledziłem w napięciu przebieg walki, czując, że
wbrew rozsądkowi sercem jestem po stronie okrutnego władcy Odwróconej Góry, który zda-
wał się być skazany na przegraną. Zastanawiałem się, dlaczego moje myśli i uczucia sprzyjały
Marbasowi, lecz nie mogłem tego dociec. Przecież to on przyniósł do naszej krainy Zło, na-
niósł je niby błoto na kopytach swoich koni.
Nim przybyli Marbaci, nie znano u nas wojen ani bitew. Zdarzały się bójki, kłótnie, ale
niewielu mieszkańców od nich ucierpiało, żaden nie stracił życia. Walczono wprawdzie z
dzikimi zwierzętami, które porywały krowy, broniono miast przed latającymi smokami, ni-
komu jednak nie przyszło do głowy, żeby zabijać swych współmieszkańców. Życie było ży-
ciem, śmierć następowała wówczas, gdy wraz ze starością wygasało, gdy przerywał je nie-
szczęśliwy wypadek, gwałtowna powódź lub trzęsienie ziemi. Nikt nie żył po to, by zabijać,
nikt nie umierał, żeby inni mogli żyć.
A teraz miałem przed sobą sprawcę wszystkich naszych nieszczęść, patrzyłem na jego
sylwetkę, która w zestawieniu z ogromem bestii zdawała się drobna i krucha, i chciałem
wbrew sobie, żeby nie przegrał, żeby nie dał się zmiażdżyć potworowi.
Nosorożec atakował wściekle, ale był zbyt ciężki, za mało zwrotny. Gdyby dosięgnął Mar-
basa swoim wielkim rogiem, zbroja pękłaby jak muszelka, ale ten w ostatniej chwili robił dwa
kroki w lewo lub w prawo, zaś nosorożec pędził dalej niczym toczący się po zboczu głaz i z
trudem zawracał, przygotowując kolejny atak.
W pewnej chwili Marbas wycofał się nieopatrznie w kąt dziedzińca, gdzie niewiele mu zo-
stało miejsca, żeby umknąć w bok, jak czynił poprzednio. Bestia natychmiast skorzystała z
okazji i uderzyła z całą mocą. Zdawało mi się, że Marbas, nie widząc sposobu ucieczki, stracił
głowę z przerażenia, skurczył się i zasłonił twarz. Połyskujący róg sunął nieuchronnie do ce-
lu. Odruchowo przymknąłem oczy i wówczas stało się coś nieprawdopodobnego. Gdy roz-
chyliłem powieki, ujrzałem Marbasa w skoku nad głową potwora. Róg nosorożca, wsparty
masą jego rozpędzonego cielska, wbił się ze straszliwym zgrzytem w skałę, grzęznąc w
szczelinie. Obok mojej prawej łapy spadł rozżarzony kamień. Nosorożec klęknął, ogłuszony
zderzeniem, po chwili próbował wstać, ale nie mógł wyszarpnąć rogu z rozpadliny.
– Walcz, Abigerze! – rozkazał głuchym głosem Marbas.
Nosorożec szarpnął raz i drugi, wyciągnął się niczym struna, był coraz dłuższy, bałem się,
że łeb sobie urwie, a on tymczasem niemal niepostrzeżenie przedzierzgnął się w ogromnego
węża, naprężył sploty i wyrwał spomiędzy skał koniec ogona, który jeszcze przed chwilą był
rogiem nosorożca.
Abiger stanął znowu do walki. Tym razem w swoim trzecim i ostatnim wcieleniu.
– Och! – wykrzyknęła Mamuna i wszyscy słuchacze, nie wyłączając plonków usadowio-
nych na stole wokół cukiernicy, podskoczyli na swoich miejscach.
Wił zawiesił głos. Spojrzał na nią pytająco.
– To niedopuszczalne, żeby chłopcy słuchali tak straszliwej opowieści! – powiedziała,
chwytając się za głowę. – Są jeszcze dziećmi, a to z całą pewnością nie jest historia dla dzie-
ci!
Poparła ją natychmiast Topicha, twierdząc, że po czymś takim nie tylko Topek, ale i ona
sama nie będzie mogła zasnąć.
– Będziemy mogli! Ja już mogę zasnąć! – protestował Sonek, choć zarówno jemu, jak i
Topkowi włosy sterczały na głowie we wszystkie strony i wcale nie dawały się przygładzić.
– Ja też mogę spać! – powiedział Topek i udał, że ziewa.
– W takim razie do łóżka! – rozkazał Tatun, czując na sobie pełen wyrzutu wzrok żony.
17
– Nie, prosimy! Naprawdę nie będziemy się bali. Codziennie wymyślamy sobie po dwie
wcale nie mniej straszne historie i śpimy zupełnie dobrze – upierał się Sonek.
– Są za mali, żeby słuchać tak koszmarnych rzeczy – stwierdziła stanowczo Mamuna.
– Przecież Wił jest od nas mniejszy, nie mówiąc już o plonkach – zauważył Topek z na-
dzieją, że przewaga wzrostu umożliwi słuchanie dalszego ciągu.
– To rzeczywiście okrutna historia – przyznał ostrożnie Wił – ale to nie ja ją stworzyłem,
tylko Marbas.
– Włosy im sterczą na głowie z przerażenia – zauważyła Topicha, której też wszystkie
włosy stanęły dęba i nie chciały opaść. Z kolei czapeczki plonków wyglądały, jakby wisiały
nad ich głowami w powietrzu.
– Jak się nie będę bał tego, to się i tak będę bał czego innego! – odgrażał się Sonek.
– I ja też! – poparł go Topek.
Jedynie dziadek był zdania, że znacznie gorsze od słuchania strasznych historii jest to, że
takie historie się zdarzają. Jednak wobec stanowczej postawy Topichy i Mamuny rozłożył
bezradnie ręce.
– Na myśl, że po czymś tak mrożącym krew w żyłach Topek wejdzie do lodowatej wody,
dreszcze przebiegają mi po plecach – wzdrygnęła się Mamuna. – Może lepiej będzie, jak
przenocuje z Sonkiem w jego pokoju.
– U was jest za sucho, dzieciak może się odwodnić – zatroskała się Topicha.
– Sam do rzeki nie pójdę – stwierdził Topek.
– Naleję mu do balii. Dziś wieczór wyjątkowo nie namoczyłam prania – powiedziała Ma-
muna.
Chlapy zaofiarowały się, że zanocują z Topichą, aby miała towarzystwo, choć w rzeczywi-
stości same się bały, że tej nocy będzie im bardzo nieswojo.
Chłopcy, najwolniej jak tylko się dało bez wywoływania awantury, opuścili pokój, a kiedy
pozostali zasiedli przy stole, żeby wysłuchać dalszego ciągu, zbiegli po schodkach i podkradli
się pod uchylone okienko. Wieczór był chłodny, więc drżeli w równym stopniu z zimna, co ze
strachu, że ich złapią, no i oczywiście z przerażenia wywołanego straszliwą i okrutną opowie-
ścią Wiła. W sumie dygotali tak, że szczękanie ich zębów zagłuszało większość słów, jakie
dochodziły z wnętrza.
Nie każdy jest tak wytrwały, więc ci, co boją się bardziej od chłopaków, powinni odłożyć
czytanie do rana albo po prostu opuścić dalszy ciąg opowiadania o tym, co spotkało Wiła w
Hellbergu. Zrobimy dla nich specjalną przerwę, żeby mieli czas położyć się spać.
A oto dalszy ciąg opowieści Wiła:
– Jak pamiętacie – ciągnął przybysz z Hellbergu – Abiger przeobraził się w wielkiego wę-
ża. Sunął po dziedzińcu z wysoko uniesionym łbem. Głowa gada chwiała się kilka metrów
nad ziemią, podczas gdy jego ogon zatoczył koło i podpełzł do przeciwnika od tyłu, nagle
przyspieszył i zagarnął nogi rywala, podcinając je z wielką siłą. Marbas wyleciał w powietrze.
Zdawało się, że spadnie wprost między zaciskające się sploty, ale w ostatniej chwili odbił się
na rękach i wymknął z pułapki. Trzy razy gad uderzał z tyłu ogonem, atakując z góry zakrzy-
wionymi zębami, trzy razy przeciwnik wymykał się z mocarnej pętli.
Gad nie miał potężnego rogu ani pazurów, a jednak walczył za dwóch, aż wreszcie dopadł
przeciwnika i owinął go swoim cielskiem. Marbas znalazł się w kokonie, z którego nie było
wyjścia. Dusiciel zaczął zaciskać śmiertelną pętlę. Słyszałem syk gada, ciężki oddech ofiary i
szelest ocierających się o siebie łusek. Wreszcie ruch ustał, wszystko jakby zamarło na mo-
ment, a potem niespodzianie wąż uniósł się w górę, rozwinął się jak zwolniona sprężyna i
zaczął spadać. Marbas zdołał zrzucić z siebie ciężar.
Gdy wąż runął na ziemię, jęknęła góra. Gad sprawiał wrażenie oszołomionego upadkiem,
ale nie zaprzestał walki. Ruszył za przeciwnikiem, który też odczuwał chyba skutki starcia, bo
poruszał się już z mniejszą zręcznością, lekko utykając. Uciekał, nie próbując się bronić. Gad
18
spróbował wykorzystać tę chwilę słabości, jego cielsko wygięło się, stając w poprzek drogi. I
jeszcze raz nastąpił błyskawiczny atak od głowy i ogona. Marbas kluczył w wijących się
zwojach cielska, zęby węża niemal dotykały jego nogi. Byłem pewien, że czarny rycerz miota
się bezładnie, gdy nagle łeb gada znalazł się w pętli, jaką utworzyło jego własne ciało, na co
tylko czekał Marbas. Udawał zmęczenie walką, żeby uśpić czujność przeciwnika. Teraz
chwycił go na łeb i pociągnął. Wąż miotał się bezradnie, ale Marbas trzymał go w żelaznym
uścisku i dusiciel zaczynał dusić się we własnych splotach, w pułapce z własnego ciała. Syk
ustał. Czarny wojownik stopą dociskał splot. Długie cielsko gada zwiotczało. Marbas zwycię-
żył po raz trzeci. Abiger wracał powoli do swej własnej postaci. Był półprzytomny, poranio-
ny. Oddychał z trudem. Stanął chwiejnie na nogach. Zatoczył się, jakby miał upaść.
– Dzięki, panie, że wyświadczyłeś mi zaszczyt, walcząc ze mną – rzekł ochrypłym głosem,
w którym nie było radości ani wdzięczności.
– Walczyłeś dzielnie – stwierdził Marbas swoim głuchym głosem i odszedł szybkim krokiem.
Abiger schylił głowę w ukłonie, padł na kolana, a potem zwalił się na twarz. Stracił przy-
tomność. Marbas nawet nie spojrzał na adiutanta, choć musiał słyszeć łoskot padającego ciała.
Wyszedłem z budy i ostrożnie pochyliłem się nad leżącym. Wyglądało na to, że potrzebna mu
jest szybka pomoc.
Zawyłem przeraźliwie raz i drugi. Po chwili, klnąc pod nosem, nadszedł jeden ze strażni-
ków, pogroził mi halabardą, ale gdy ujrzał leżącego, oddalił się szybkim krokiem, po czym
wrócił, prowadząc ze sobą Purslasa. Abiger jęknął, wracając do przytomności, gdy starzec
podsunął mu puzderko z jakąś trzeźwiącą substancją.
– Znowu zmusił cię do walki? – stwierdził raczej, niż zapytał, Purslas.
– I znowu przegrałem – powiedział Abiger ledwo słyszalnym głosem. – Jak dowiedziałeś
się, że tu jestem?...
– Strażnik usłyszał wycie psa.
Spojrzeli w moją stronę, więc machnąłem ogonem.
Abiger, podtrzymywany przez starca, odszedł, utykając, a ja przeleżałem bezsennie resztę
nocy, rozmyślając o scenie, jaka rozegrała się przed moimi Oczami. Jeśli Marbas jest tak
okrutny dla swoich, to jak postępuje z tymi, których uważa za wrogów? Wzdrygnąłem się na
myśl, że może pewnego dnia zechce spróbować swych sił w walce ze mną. Mogłem tylko
mieć nadzieję, że zwykły pies łańcuchowy nie jest godnym przeciwnikiem dla władcy Od-
wróconej Góry.
Tak upłynęła kolejna noc w niewoli, do której przywiodła mnie ciekawość. Przeklinałem ją
potem setki razy...
Długie opowiadanie i przypomnienie strasznych chwil zmęczyło Wiła. Pobladł i z trudem
podnosił opadające z senności powieki. Plonki popiskiwały, domagając się dalszego ciągu,
ale Mamuna nie chciała się na to zgodzić.
– Po pierwsze, Wił musi odpocząć po tych wszystkich bezsennych nocach – powiedziała, zbie-
rając ze stołu naczynia – a po drugie, to zbyt ponura historia, żeby wysłuchiwać jej od razu.
Topicha wymamrotała niewyraźnie kilka słów pożegnania i wyszła, a za nią poczłapały
Chlapy ze zjeżonymi włosami. Dziadek także zaczął zbierać się do wyjścia.
– Chyba ojciec nie ma zamiaru nocować dzisiaj w lesie? – zapytała Mamuna. Nie mieściło
się jej w głowie, że po takiej porcji okropieństw można mieć ochotę na samotny spacer w
ciemnościach.
– E – odparł krótko staruszek, który miał zbyt wiele zajęć, żeby zaprzątać myśli strachami.
W leśnym mroku chciał sprawdzić działanie nowej lampy na gaz bagienny. Jeśli okaże się
sprawna, to może z powodzeniem zastąpić świeczki i kaganki.
Tej nocy jedynie Wił zasnął natychmiast kamiennym snem. Plonki popiskiwały co chwila
jak wystraszone myszy, a Topek rzucał się w balii niczym świąteczny karp.
19
O pomaganiu i stratach
z tym związanych
Również Topicha źle spała tej nocy w swoim podwodnym domku. Chlapy ułożyły się w
kącie maleńkiej izdebki, ale na łóżku Topka było im ciasno, więc kręciły się, co powodowało
maleńkie wiry, które łaskotały Topichę po nosie i piętach. Nie chciała zwracać siostrom uwa-
gi, bo były niezwykle wrażliwe. Zaraz zaczęłyby drżeć z przejęcia i zamiast małych wirów
byłyby drobne fale, jeszcze trudniejsze do zniesienia.
Zamiast spać, Topicha postanowiła porozmyślać sobie o różnych sprawach, na co w ciągu
dnia nie było czasu. Najpierw pomyślała, że zbyt rzadko wychodzi na brzeg, gdzie dzieje się
wciąż coś nowego i gdzie można usłyszeć o wielu niezwykłych sprawach. Zwykle wystar-
czało jej to, o czym opowiadał Topek, który przesiadywał na brzegu niemal tyle, co pod wo-
dą. Nie mogła mu tego zabronić. Pod wodą nie ma z kim gadać. Ryby głosu nie mają, a
chłopcu jest potrzebne jakieś towarzystwo. Chlapy to za mało. Są wprawdzie bardzo życzli-
we, ale niewiele mają do powiedzenia i są niezbyt dobrze wychowane. Właściwie to wcale
nie są wychowane, bo nikt ich nie wychowywał, nie wiedzą nawet, skąd się wzięły.
– Zawsze byłyśmy – odpowiadały niezmiennie, spoglądając nieśmiało swoimi wyłupia-
stymi, wilgotnymi oczkami.
Ogromnie były wstydliwe te Chlapy, a w szczególności wstydziły się wielkich płetwia-
stych stóp, przydatnych do brodzenia po grząskim dnie rzeki, lecz nieporadnych i rzucających
się w oczy na powierzchni. Z tego powodu uważały się za istoty niepotrzebne.
– Być może bez nas świat byłby piękniejszy – wzdychała większa Chlapa, a siostra kiwała
głową ze smutkiem.
Były szczęśliwe, gdy miały okazję pomagać komukolwiek w czymkolwiek. Kiedyś poma-
gały opiekować się małym Topkiem i wspominały to jako najpiękniejsze chwile swego życia.
Topicha była im bardzo wdzięczna za niańczenie synka. Miała jednak skrupuły, że zanadto
je wykorzystuje, więc kiedy Topek wyrósł na dużego chłopaka, przestała prosić Chlapy o
przysługi. Siostry wspomagały się nawzajem, jak umiały, ale i tak zostawało im mnóstwo
czasu, który mogłyby poświęcić na coś pożytecznego. Czyhały często na Mamunę, gdy prała
na brzegu rzeki, i wyręczały ją w płukaniu bielizny, ale Mamuna nadal uważała, że nie może
nadużywać ich życzliwości.
– Chętnie wypłuczemy – mówiły Chlapy, podpływając niby to przypadkiem do Mamuny
kończącej pranie. – Nie mamy nic do roboty.
– Jesteście kochane, ale nie mogę was ciągle wykorzystywać – odpowiadała Mamuna.
– To dla nas drobiazg – mówiły, ciągnąc pościel do siebie.
– To maleńkie pranie, poradzę sobie sama.
Pewnego dnia obopólne certowanie skończyło się podarciem starego prześcieradła. Siostry
wpadły w czarną rozpacz. Chciały koniecznie odkupić uszkodzoną sztukę bielizny, ale nie
miały skąd wziąć pieniędzy.
– Nic się nie stało, to stare prześcieradło – pocieszała je Mamuna. – Właściwie dawno już
było do wyrzucenia.
– Wyglądało wspaniale, dopóki go nie podarłyśmy. Jesteśmy takie niezgrabne – rozpa-
czały Chlapy.
20
Liczyły po nocach, ile może kosztować prześcieradło, ale nie umiały liczyć, bo nigdy nie
chodziły do szkoły. Ustaliły więc, że będą codziennie przynosiły po dwie ryby i tym sposo-
bem pewnego dnia wynagrodzą szkodę.
Jednak już za pierwszym razem Mamuna odmówiła przyjmowania ryb. Strata niewielka,
wina Chlap żadna, więc nie ma o czym mówić. Mimo wszystko postanowiły nie rezygnować,
i kolejnego ranka podrzuciły na próg dwa tłuste liny. Na jednym z nich Mamuna pośliznęła
się i nabiła sobie guza, spadając ze schodków.
Chlapy wpadły w nerwicę i choć przez kilka tygodni nie pokazywały się na powierzchni,
łatwo było poznać, gdzie pływają, bo woda nad nimi była rozedrgana. Drżące falki ustąpiły
po dwóch miesiącach, lecz siostry po tym wydarzeniu były jeszcze bardziej przewrażliwione
niż dotychczas. Upłynęło pół roku, nim nabrały śmiałości, żeby zajrzeć do chałupki nad rze-
ką.
Prawdę mówiąc, ich wizyty były nieco kłopotliwe. Chlapy zostawiały na podłodze kałuże
wody, więc przy okazji po ich wyjściu Mamuna szorowała wszystkie kąty. „Oho, znowu nie
ujdzie nam na sucho” – myślał każdy z domowników, widząc Chlapy w domu.
Topicha bywała bardzo rzadko i tylko przy specjalnych okazjach, a ponieważ u Mamunów
żyło się zwyczajnie, to i okazji było niewiele.
– Poza tym to inne środowisko – tłumaczyła Topkowi.
– Jakie? – pytał chłopiec.
– Przybrzeżne, a my jesteśmy ze środowiska wodnego i żyjemy na innym poziomie, a wła-
ściwie poniżej poziomu – wyjaśniała cierpliwie.
Nie zabraniała jednak synowi bywania w owym innym środowisku z jednego jeszcze po-
wodu. Sama nie zdobyła żadnego wykształcenia poza czytaniem i liczeniem do dwudziestu
siedmiu. Na jej potrzeby wystarczało to w zupełności. Nigdy nie miała niczego w liczbie
większej niż kilkanaście sztuk, więc pozostawał jeszcze spory zapas matematycznego wy-
kształcenia na wszelki wypadek. Uważała jednak wiedzę za sprawę niezmiernie ważną. Sama
nie ukończyła szkoły, bo trzeba ją było oblewać po kilka razy na każdej lekcji, żeby się nie
odwodniła, co było bardzo kłopotliwe. Inne dzieci narzekały na wilgoć w klasie i na to, że
zeszyty pleśnieją w obecności Topichy, więc musiała przerwać naukę. Rodzice znaleźli jej na
kilka miesięcy wodoodpornego nauczyciela, ale miał on jedną wadę, mianowicie sam nie-
wiele umiał. Korepetytor nauczył ją dodawania i odejmowania, ale już nie dzielenia, bo uznał,
że jak się ma tylko dwadzieścia siedem, to nie ma co dzielić.
Tymczasem dziadek Lesawik uczył obu chłopców nie tylko najprostszych rzeczy, jakich
można dowiedzieć się w szkole, ale i takich, które z trudnością mieściły się w głowie. Nie
chciał za to żadnej zapłaty, a w dodatku zgodził się chętnie zostać również dziadkiem Topka.
Jako młoda i naiwna istota Topicha została żoną niejakiego Topca. Topiec po dwóch mie-
siącach małżeństwa okazał się nie tylko wodnikiem, ale i rozwodnikiem. Zniknął na wiosnę,
gdy lody puściły, i nigdy więcej się nie pokazał, a ona została sama z dzieckiem, bez środków
do życia, na samym dnie rzeki. Gdyby nie Chlapy i pomoc dziadka Lesawika oraz Mamuny,
to pozostałoby tylko rzucić się na brzeg i uschnąć ze zgryzoty. Dziadek zrobił tamę, a u jej
podnóża wybudował mały podwodny domek. Dzięki tamie w pobliżu była obfitość ryb i To-
picha nie musiała się już uganiać po odległych toniach w poszukiwaniu pożywienia. Mamuna
przynosiła mleko dla dziecka, a Chlapy kołysały je na falach, gdy zaczynało płakać.
Topicha czuła, że wiele swoim sąsiadom zawdzięcza, a ponieważ uważała, że jest zbyt
uboga, żeby móc im odpłacić za całe to dobro, starała się przynajmniej nie sprawiać kolej-
nych kłopotów. To dlatego Mamuna musiała prosić ją przynajmniej trzy razy, żeby przyszła
w odwiedziny, a potem, żeby jeszcze została. Tylko raz zdarzyło się, że zjadła kawałek ciasta.
Siedziała przeważnie w kąciku na stołeczku z nogami w misce, żeby nie nachlapać, po czym
znikała niepostrzeżenie. Odzywała się rzadko. Przeważnie słuchała z szeroko otwartymi
oczami, a potem całymi dniami rozpamiętywała to, co usłyszała.
21
Kolejnego wieczora Wił znowu nie wstał na kolację. Wciąż odsypiał miesiące bezsenno-
ści. Plonki pościągały swoje blaszane czapeczki i usiadły rzędem na brzegu stołu, majtając
nogami. Chobołt przycupnął nieco z boku. Gdy na stół wjechała miska z kaszą, Toko gwizd-
nął i cała czwórka biegiem ruszyła do jedzenia. Toko złapał widelec jak widły i narzucał ko-
piaste porcje do każdej miseczki. Widząc tak niestosowne zachowanie przy stole, Mamuna
oniemiała ze zdumienia.
– Żywimy się resztkami i okruszynami – wyjaśnił Toko, widząc minę gospodyni. – Jak
zjemy pierwsi, to nie będziecie się musieli martwić, że trzeba nam coś zostawić.
– Uhu – potwierdziły plonki, łykając gorącą kaszę.
– Częstujcie się – powiedział Toko, widząc, że cała rodzina wpatruje się w nich z niedo-
wierzaniem.
Z zaproszenia pierwsze skorzystały same plonki, nakładając sobie po jeszcze jednej, wcale
nie mniejszej porcji kaszy. Porobiły się pękate jak piłki i o własnych siłach nie mogły zejść ze
stołu.
Jak zwykle po kolacji, popijając herbatę, Tatun planował na głos prace w sadzie i polu na
kolejny dzień.
– Kapusty w tym roku wiele nie zbierzemy – westchnął. – Pokazały się bielinki kapustniki
i gąsienice.
– Ja mam pranie – przypomniała sobie Mamuna.
– Spokojna głowa, szefie – odezwał się Toko. – Z samego rana bierzemy się za szkodniki.
Tatun bardzo wątpił, czy drobne stworki dadzą sobie radę z plagą zjadaczy kapusty.
– Jak to chcecie zrobić? – zapytał Sonek.
– Mamy swoje sposoby – odparł Toko i cała czwórka przybrała tajemnicze miny.
O świcie wyrwały Tatuna ze snu wrzaski i gwizdy dobiegające z ogrodu. Zanim, siedząc
na łóżku, ziewnął trzeci raz, w sieni rozległo się pełne oburzenia gdakanie, po czym do izby
wetknęła dziób gadająca kura. Przyleciała na skargę, że Chobołt podbił jej oko kamieniem.
Oznajmiła, że nie zniesie tego dłużej ani też nie zniesie więcej żadnego jajka.
– Kurze gadanie – mruknął Tatun, przecierając zaspane oczy. – Jak ci się u nas nie podoba,
to możesz iść na sprzedaż. Proszę bardzo.
Nie lubił gadającej kury i choć nie pochwalał bicia domowego drobiu, jednak nie mógł się
zdobyć na prawdziwe współczucie.
Kura nastroszyła się ze strachu, zaczęła machać skrzydłami, nie wiedząc, co odpowiedzieć,
wreszcie wypadła na podwórko, gdacząc głosem pełnym zdumienia i zgrozy.
– Ooooo – ziewnął Tatun, wciągnął robocze spodnie i ruszył do miski z wodą, żeby zmyć
resztki nieprzyjemnego snu wypełnionego spadającymi z nieba nieproszonymi gośćmi. We
śnie było tak tłoczno, że obudził się posiniaczony i obolały. Nie uszedł daleko, bo robocze
spodnie, które jeszcze wczoraj leżały jak ulał, opadły i spętały mu nogi. Przysiadł, zdumiony,
na brzegu małżeńskiego łóżka i rozmyślał chwilę, ale że nic nie wymyślił, postanowił obudzić
Mamunę, którą również gnębił męczący sen. Śniło jej się, że trąba rzuciła na podwórko dzie-
sięciu olbrzymów. Wszyscy wymagali kolosalnego opierunku i mieli ogromny apetyt. Zjedli
jajecznicę ze wszystkich jaj, jakie kury zniosły w ostatnim okresie, połknęli talerze, schrupali
stół i krzesła, a potem jeden z nich zaczął szarpać dwoma palcami Mamunę za ramię, doma-
gając się beczki miodu na deser.
– Miód jest tylko na lekarstwo! – wykrzyknęła Mamuna przez sen, strącając z ramienia rę-
kę męża.
Tatun zastanawiał się, co też to może znaczyć, podczas gdy jego żona śniła, że wylewa po
olbrzymim praniu wielką, brudną rzekę. Ktoś szarpnął ją za ramię i potoki brudnych mydlin
wylały się na podwórze.
– Nie wiem, jak poradzić sobie z tym wszystkim, moja droga – rzekł Tatun zbolałym głosem.
Żona spojrzała na niego nieprzytomnie.
22
– Dlaczego masz radzić sobie ze wszystkim? – zapytała pogodnie. Po praniu ze snu zwykłe
życie wydawało się całkiem proste i przyjemne.
Tatun jęknął głucho i wyciągnął się na łóżku.
Spojrzała na niego pytająco.
– Nie wstajesz?
– Jestem bardzo ciężko chory – odparł schrypniętym szeptem.
Przyłożyła mu dłoń do czoła.
– Nie masz gorączki.
– Zwykła gorączka to przy mojej chorobie, można powiedzieć, przyjemność – odrzekł
Tatun ponurym głosem. – Od wczoraj schudłem tak, że wszystko ze mnie spada. Jeśli jutro
też tak schudnę, to za trzy dni mnie nie będzie, a za cztery trzeba będzie do mnie dokładać...
– Bredzisz zupełnie jak w gorączce – zaniepokoiła się Mamuna.
– Póki jeszcze mam czym jeść, wstań i zrób mi dużą jajecznicę.
– Choroba, jak widzę, nie odebrała ci apetytu – zauważyła Mamuna już znacznie spokojniej.
– Czuję, jak pożera mnie ta straszliwa zaraza – jęknął Tatun.
– Z boczkiem czy na maśle? – zapytała rzeczowo żona, a Tatun zastanawiał się dłuższą
chwilę, co będzie lepsze w jego ciężkim stanie.
– Z boczkiem.
Mamuna podniosła się. Zauważyła spodnie leżące na podłodze.
– Nie będą mi już potrzebne – wyszeptał Tatun i przewrócił się na drugi bok.
– Czy to te spodnie z ciebie spadają? – zapytała, spoglądając uważnie na męża. Wzruszył
ramionami. Innych spodni przecież ostatnio nie nosił.
Mamuna wybuchnęła śmiechem.
– Nic dziwnego, że opadają! – krzyknęła, wymachując nogawkami.
– Nie widzę w tym nic śmiesznego.
– Nie ma gumki – stwierdziła żona.
– A co mnie może obchodzić guma w spodniach, których już nigdy nie włożę – odparł Tatun ob-
rażonym głosem i odwrócił głowę do ściany, po czym zerwał się z łóżka i wyrwał żonie spodnie.
Rzucił je w kąt pokoju, a sam podszedł do lustra, żeby sprawdzić, czy nie schudł jeszcze bardziej.
– Dziwne – mruknął pod nosem – objawy ustąpiły.
Mamuna chichotała, przesłaniając dłonią usta.
– Myślę, że duża jajecznica postawi mnie na nogi – stwierdził Tatun, który od razu poczuł
się znacznie lepiej. Spojrzał z wyrzutem na żonę. Nie spieszno jej było do kuchni. Wydobyła
spod szafy pudełko z nićmi i igłami, po czym zabrała się do szycia.
– Gotowe – stwierdziła po chwili.
Tatun chrząknął na znak, że gumka to nie wszystko.
– Czy nie wiesz, co stało się ze spodniami ojca? – zapytała Mamuna przy śniadaniu.
Sonek nie wiedział. Topek też nie miał pojęcia.
– To bardzo dziwne – zauważyła Mamuna. – Coś takiego może się trochę wyciągnąć, na-
wet urwać, ale żeby wywlec się całkowicie i zniknąć – do tego trzeba czyjejś ręki. Najlepiej
będzie, jeśli przyznacie się od razu.
Chłopcy wcale nie uważali, że najlepiej przyznać się do czegoś, czego nie zrobili. Mieli
wystarczająco dużo rzeczywistych przewin na sumieniu.
Do izby wetknął głowę Toko i pociągnął nosem.
– Fajrant, chłopaki! – wrzasnął w stronę sadu. – Jajecznica stygnie!
Po chwili komplet plonków z Chobołtem otoczył patelnię.
– Podobno jeden z was podbił oko kwoce – zauważył Tatun surowym głosem. – Nie życzę
sobie żadnych bijatyk z drobiem.
Patrzył ze zdziwieniem, jak wielka porcja zmniejsza objętość za sprawą żarłocznych po-
mocników.
23
– Wypadek przy pracy – zauważył Toko. – Swoją drogą, czy to nie dziwne, że z tak wspa-
niałej rzeczy jak jajko może wyrosnąć jeszcze jedna wredna kura?
– Też tak uważam – rzekł Chobołt.
– Tak, tylko że ty jesteś z innej rodziny – wypomniał mu Pinek.
– Widzę, że trzeba usmażyć jeszcze jedną porcję – westchnęła Mamuna, wstając od stołu.
– Przydałoby się – odparł Toko, wylizując blaszaną czapeczkę. – Szefie – zwrócił się do
Tatuna – musisz zobaczyć naszą robotę.
Zagon wyglądał jak pobojowisko. Między grzędami leżały zdeptane liście kapusty. Plonki
waliły patykami po kapuścianych łbach, płosząc bielinki, po czym strzelały do nich z procy
ziarnkami żwiru. Gąsienice przegoniły na piaszczysty brzeg rzeki, gdzie robactwo padło łu-
pem ptaków, które zleciały się z całej okolicy.
– A skąd wzięliście proce? – spytał zdziwiony Sonek.
– Zrobić procę, jak się ma gumę, to żadna sprawa – odparł Toko.
– Skąd macie gumę? – dopytywał się Sonek.
– Mamy swoje sposoby – rzekł Chobołt, spoglądając wymownie na robocze spodnie Tatu-
na.
– Niewiele brakowało, abym się przez was ciężko rozchorował! – wykrzyknął Tatun, gro-
żąc im pięścią.
24
Potwór z rzeki
Kolejny dzień też zapowiadał się niezwykle. Słońce zamiast, jak to najczęściej bywało,
wyjrzeć zza lasu wczesnym świtem, długo siedziało pod grubą pierzyną ciemnych chmur i
wcale się nie spieszyło do wstawania. Ranne ptaszki zaczęły swoje wczesne trele, jednak za-
raz umilkły, zawstydzone, a sowa zachrypła od pohukiwania.
Plonki obudziły się pierwsze i wyszły na ganek, żeby pokłonić się słońcu jak co dzień, ale
słońca nie było, natomiast z rzeki wygramoliły się obie Chlapy, a za nimi Topicha ciągnąca za
rękę Topka.
– Dzień dobry – pozdrowiły ich chórem plonki, a Chobołt się spóźnił, bo nie miał pewno-
ści, czy to jeszcze nie noc, więc popatrzyły na niego z wyrzutem.
– Dzień-dzień-dzień – dzwoniła zębami Topicha, nie mogąc wykrztusić pozdrowienia.
– Bry-bry-bry – dygotały obie Chlapy, spoglądając trwożnie w stronę rzeki.
– Chyba coś się stało – zauważył Toko.
W progu pojawiła się Mamuna. Jeden rzut oka wystarczył, by nabrała podejrzeń, że miało
miejsce jakieś niezwykłe i nieprzyjemne wydarzenie.
– Co się stało? – zapytała z niepokojem.
– Ooo! – jęknęły Chlapy i zaczęły przewracać oczami.
– Co się stało? Proszę mi natychmiast powiedzieć, co się stało?! – domagała się gadająca
kura, która była niesłychanie wścibska, ale Chobołt, stojący najbliżej, pociągnął ją za ogon,
więc odskoczyła, gdacząc i wymachując skrzydłami.
Tatun, słysząc jakieś hałasy pod drzwiami, wytknął rozczochraną głowę i zapytał, co się
dzieje.
– Już wszyscy pytali – zauważył Toko, a Chlapy i Topicha jęczały, wzdychały, przewra-
cały oczami, aż wreszcie Topek krzyknął, że nic się nie stało, tylko że w rzece jest potwór.
– To potworne! – wykrzyknęła Mamuna. – Jak ja teraz zrobię pranie?!
– Jak my teraz wrócimy? – zapytała bezradnie Topicha.
– Nie możecie wracać, to zbyt niebezpieczne – oświadczył Tatun. – Trzeba spokojnie
przeczekać. Nawet najdłuższy potwór kiedyś się kończy.
Topicha zaczęła płakać, a Chlapy natychmiast poszły w jej ślady.
– Uschniemy bez wody – jęczała. – Zginiemy marnie jak ryby wyrzucone na brzeg!
– Nie płacz, moja droga – pocieszyła ją Mamuna. – Kiedy już nie będziecie mogły wy-
trzymać, wrzucimy was do studni. Wszystko będzie dobrze, na razie jesteście tu bezpieczne.
– Co robić?! Co robić?! – lamentowała Topicha.
– Szefie! – Toko trącił Tatuna w kostkę.
– O co chodzi?
– Potwora trzeba załatwić – oświadczył Toko, a pozostałe plonki wraz z Chobołtem kiw-
nęły głowami.
– Ja mam co innego do załatwiania – westchnął Tatun. – Jestem tylko rolnikiem. Znam się
na owocach i kartoflach, ale nie na potworach.
– My się tym zajmiemy – stwierdził Toko.
– Wy? – zdumiała się Mamuna. – Jak to chcecie zrobić?
– Mamy swoje sposoby – odparł tajemniczo Toko, po czym szeptał chwilę z braćmi i ku-
zynem. Na koniec plonki rozbiegły się na wszystkie strony.
25
– Wierzysz, że one coś wymyśliły? – zapytała z powątpiewaniem Mamuna, spoglądając na
męża, który wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
– Moje widły! – wykrzyknął Tatun, widząc Chobołta i Pinka niosących na ramionach od-
piłowany ząb.
– Teraz mamy na niego haka – oświadczył Toko, nie przejmując się oburzeniem gospoda-
rza.
– Co zrobiliście z moimi widłami?! – krzyczał Tatun, tupiąc i wymachując rękami.
– To już nie są żadne widły, tylko hak na potwora – wyjaśnił Pinek. – Trzeba to wygiąć i
zaostrzyć, szefie.
– Mój sznur do bielizny! – wrzasnęła Mamuna.
– Nie sznur, tylko linka do łapania potworów – sprostował Toko.
– Nie dam! Nie pozwolę! – sierdziła się gospodyni. – Ja piorę i muszę wieszać!
– Szefie – Toko zwrócił się do Tatuna – powiedz swojej żonie, że potwór połyka pranie ra-
zem z praczką. Jak nie wierzy, to niech zapyta moich braci.
– Zgadza się – potwierdziły pozostałe plonki. – Zżera albo połyka w całości i pranie wy-
gląda potem gorzej niż wyjęte psu z gardła.
Mamuna zamilkła przerażona.
– Masło! – rzucił krótko Toko, a Chobołt z Pinkiem ruszyli biegiem do kuchni. Widząc
pytające spojrzenie Mamuny, dodał:
– Potwory lubią z masłem. Wiem to na pewno.
– Aha – mruknął Tatun niepewnie. Mało znał się na tych sprawach.
Na czystej ściereczce przywlekli osełkę świeżego masła.
– Sam się posmarujesz czy mamy ci pomóc? – Toko zwrócił się do swojego najdalszego
krewnego.
Chobołt z rezygnacją nabrał na palce trochę tłuszczu i zaczął wcierać go we włosy.
– Co to ma znaczyć?! – Mamuna patrzyła ze zdumieniem i niedowierzaniem.
Toko westchnął.
– Szefie, twoja żona nie ma najmniejszego pojęcia o łapaniu potworów. Powiedz jej, że
one biorą tylko na żywca.
– Jak to?! – odezwała się tym razem Topicha.
– Tak to – odparł zniecierpliwiony Toko. – Na pusty hak żaden potwór nie bierze. One nie
są takie głupie.
– Przecież on może połknąć Chobołta! – ze zgrozą wykrzyknęła Topicha.
– Pewnie, że może – westchnął Chobołt z rezygnacją. – Na tym to polega.
– I Chobołt nie ma nic przeciwko temu? – Tatun dopiero teraz pojął, do czego to wszystko
zmierza.
– E, przyzwyczaił się – powiedział Toko, machając ręką lekceważąco. – Zawsze go zarzu-
camy.
Wysmarowana masłem przynęta kiwnęła głową.
– To chyba nie jest sprawiedliwe – zauważył Sonek, a Toko odparł, że jest to jak najbar-
dziej sprawiedliwe, bo zawsze głosują, kto pójdzie na hak, i wypada na Chobołta.
– Poza tym na niego najlepiej biorą – dodał Pinek. – Kiedyś złapaliśmy na niego całkiem
sporego olbrzyma. On jest z całej naszej rodziny najlepszy na przynętę.
– To dalsza rodzina – przypomniał Toko.
– Dlaczego sam się nie zarzucisz, draniu jeden?! – wrzasnęła Mamuna, łapiąc za miotłę.
– Ja jestem od kompletu – tłumaczył niepewnie Toko, cofając się pod płot. – A Chobołt
właściwie się nie liczy...
– Teraz widzę, co z was za łajdaki!
Nie namyślając się dłużej, zabrała łowcom potworów sznur do bielizny i przegoniła ich z
podwórka.
26
– Jeszcze przyjdziecie do nas w łachę! Jeszcze pożałujecie i będziecie nas prosili na kola-
nach! – odgrażały się plonki zza płotu.
Sonek z Topkiem odetchnęli z ulgą, że Chobołtowi nic nie grozi, ale z drugiej strony żało-
wali, że nie zobaczą polowania. Tatuna gnębiły chyba podobne myśli, bo zastanawiał się gło-
śno:
– Swoją drogą ciekawe, jak one to robią.
– Nawet nie próbuj o tym wspominać – żachnęła się Mamuna. – Nie chcę słyszeć o tych
gagatkach ani ich głupich pomysłach.
Topicha wyschła z przejęcia i czuła, że robi się jej słabo.
– Jeśli pozwolisz, wpadnę na chwilę do studni.
– Oczywiście, moja droga – odparła uprzejmie Mamuna, a jej mąż pomógł sąsiadce zje-
chać w wiadrze na samo dno.
Plonki odbyły pod płotem jakąś krótką sprzeczkę, zakończoną przepchnięciem Chobołta
przez sztachety. Podszedł ostrożnie do Mamuny, gotów w każdej chwili do ucieczki.
– O co chodzi? – zapytała szorstko.
– Toko mówi – bąknął nieśmiało – że potwory czasami biorą na gadające kury i...
Nie zdążył dokończyć, bo mokra ścierka gwizdnęła mu koło ucha.
– Ale rzadko! – krzyknął już zza płotu.
Gdy słowa te dotarły do gadającej kury, najpierw zaniemówiła ze zgrozy, a potem narobiła
takiego wrzasku, że nawet Mamuna w głębi ducha zaczęła żałować, że tak pochopnie odrzu-
ciła propozycję plonków.
Tymczasem Sonek i Topek wleźli na najwyższe drzewo na podwórku, żeby zobaczyć, co
porabia potwór. Nawet jeśli coś robił, to tak, że nic nie było widać.
– Takie są potwory – stwierdził rzeczowo Topek. – Specjalnie się nie pokazują, żeby ich
nie można było zobaczyć.
– A ty go widziałeś?
– Nie – odparł Topek.
– A twoja matka?
– Też nie.
– To kto go widział?
– Mniejsza Chlapa – odrzekł Topek. – Ale tak się wystraszyła, że nie może mówić.
Sonek spojrzał w dół. Chlapy stały obok studni i opryskiwały się wodą z wiadra.
– Sonek! Złaź z drzewa i biegnij po dziadka! – krzyknęła matka, stając w progu. Uważała
wprawdzie swojego ojca za dziwaka i była ostatnią osobą, która by uwierzyła w jakikolwiek
pożytek z jego wynalazków, ale wiedziała też, że gdy dzieje się coś trudnego do wytłumacze-
nia, wiedza dziadka jest nieoceniona. Jej mąż wiedział wiele pożytecznych rzeczy, ale nie-
wiele na temat spraw, z których nic dobrego nie wynika, nic więc dziwnego, że nie miał poję-
cia, jak postępować z rzecznym straszydłem.
Dziadek przybył wkrótce na dziwacznym pojeździe, składającym się z trzech kół i plątani-
ny rurek. Wystarczyło lekko odpychać się nogami od ziemi, a pojazd toczył się z dość dużą
szybkością. Sonek siedzący za plecami dziadka był zachwycony. Nad nimi unosiły się gro-
mady ptaków zwabionych niezwykłym widokiem. Zaraz też rodzina i sąsiedzi zza rzeki ze-
brali się w ogrodzie na wspólną naradę. Dziadek zagaił, wygłaszając naukowy wstęp.
– Jest wiele gatunków potworów – mówił tonem znawcy – niektóre są szkodliwe, inne
wręcz pożyteczne, jak na przykład rzadko spotykane w naszych wodach szlamożery, które
szybko i skutecznie oczyszczają dno rzek.
– Ciekawe, jak wygląda szlamożer – szepnął Topek.
– Ja tam nie jestem ciekawa – rzekła półgłosem Topicha i wzdrygnęła się na samą myśl, że
jej ciekawość może zostać znienacka zaspokojona.
27
– Szlamożer wygląda bardzo nieładnie i zdaje sobie z tego sprawę – odpowiedział dziadek
– dlatego bardzo trudno go zauważyć.
– A nie mówiłem? – Topek trącił Sonka w bok. – Specjalnie tak wyglądają, żeby ich nie
można było zobaczyć. Takie są te potwory.
– Szkaradzień to inny gatunek tych bestii – ciągnął uczenie staruszek – nie sądzę jednak,
żebyśmy w tym przypadku mieli z nim do czynienia, jest on bowiem za gruby, żeby zmieścić
się w korycie naszej rzeki. Mógł to być rozłupień, stwór skłonny do podwodnych bójek.
Rozłupień potrafi nabić niewielkiego guza nieuważnemu pływakowi, wyjątkowo przewrócić
niewielką łódkę, lecz na co dzień żywi się małżami i ślimakami, których skorupy rozbija, tłu-
kąc nimi we własne czoło. Jeśli nie ma pod ręką ślimaków, tryka łbem w pływające przed-
mioty i zwierzęta, zaraz jednak rezygnuje z kolejnego ataku. Znacznie bardziej niebezpieczne
są wyżerce kąśliwe, mają one aż siedem rzędów ogromnych zębisk i polują stadami na wło-
chate mamuty przychodzące do wodopoju. Jak wiemy, w okolicach naszej rzeczki mamuty
nie występują, więc...
– A mamuny? – zapytał zaniepokojony Tatun, spoglądając na żonę. – Czy te wyżerce od-
różniają w ogóle mamunę od mamuta? To się przecież może pomylić? Nazwy są podobne...
– Wyżerce w ogóle nie interesują się nazwami – uciął dziadek. – Nie da się tego powie-
dzieć o topiradłach wstrząśliwych, które posiadają elektryczne macki, wciągają ofiary na głę-
binę...
– Och! – wykrzyknęła przerażona Topicha.
– ...i tak dalej – ciągnął dziadek, nie wdając się w bliższe wyjaśnienia. – Jest na nie sposób.
Topiradła wstrząśliwe lubią czytać, natomiast nie znoszą szpinaku, wystarczy więc na wi-
docznym miejscu, na przykład na czole, umieścić sobie napis „szpinak”, namalowany oczy-
wiście wodoodporną farbą, i topiradło nie ruszy, choćby od miesiąca nie miało nic w pysku.
Jest to metoda niezawodna – rzekł dziadek, a kiedy wszyscy odetchnęli z ulgą, że przy za-
chowaniu tak prostych środków ostrożności nic im nie grozi ze strony kapryśnego monstrum,
dodał: – Może się jednak zdarzyć... Jest to raczej mało prawdopodobne, chociaż... Z drugiej
strony, mimo wszystko, dobrze o tym wiedzieć...Otóż topiradło wstrząśliwe nader trudno jest
odróżnić od topiradła gnuśnego...
– Czy ono lubi szpinak? – zapytała zaniepokojona Topicha.
– Topiradło gnuśne nie znosi szpinaku w równym stopniu, co jego bliski kuzyn – wyjaśnił
staruszek, drapiąc się w głowę.
– Czy mógłby dziadek podawać mniej szczegółów? – zniecierpliwiła się Mamuna.
– Ale to ważne – mruknął dziadek.
– Najważniejsze, to nie dać się zjeść – zauważył Toko.
– Właśnie o to chodzi – rzekł staruszek. – Otóż ten podgatunek topiradeł nie umie czytać.
Stąd jego nazwa. Gnuśne to tyle, co leniwe.
– Więc jak mamy je odróżnić? – wystraszyła się większa Chlapa.
– Wstrząśliwe ma czarne podniebienie, natomiast gnuśne – jadowicie zielone – odparł
dziadek.
– Nie możemy przecież czekać, aż się rzucą na nas z otwartymi paszczami, żeby spraw-
dzić, jakie mają podniebienia! – jęknęła Mamuna.
– Właśnie! Co za różnica, kto nas wcina! – odezwały się plonki.
– Oczywiście – przyznał cierpko staruszek – jeśli kogoś nie interesuje przyroda, to żadna
różnica.
Wszyscy mieli takie miny, jakby przyroda ich niewiele interesowała, poza mniejszą Chla-
pą, która z wytrzeszczonymi oczami dygotała wciąż z przerażenia i wyglądała tak, jakby w
ogóle nic jej nie interesowało.
28
– W takim razie dajmy sobie spokój z wyliczaniem wszystkich stworzeń, bo i tak nie zapa-
miętacie ich nazw i obyczajów – rzekł dziadek po namyśle. – Tymczasem wystarczy ustalić, z
czym mamy do czynienia, a wtedy będziemy mogli pomyśleć, jak zaradzić niebezpieczeństwu.
Propozycja została przyjęta z wyraźnym zadowoleniem.
– Niech Chlapa opisze owo monstrum – powiedział dziadek.
– Mała nie umie pisać – odparła za siostrę starsza Chlapa.
– Wystarczy, gdy nam opowie, jak to wyglądało.
– Odkąd zobaczyła, jak to wygląda, to nie może mówić – wyręczyła siostrę starsza Chlapa,
a mniejsza przewracała oczami, pokazując na usta i gardło, co mogło oznaczać, że nie jest w
stanie wykrztusić słowa.
– Musimy poczekać, aż jej przejdzie – stwierdziła Mamuna. – Jest w takim stanie, że nie-
wiele się dowiemy.
– Poradzę sobie, nie czekając – rzekł staruszek.
– Czy dziadek umie czytać w myślach? – zapytał Topek.
– Jeszcze nie, ale są prostsze sposoby. Jeśli mniejsza Chlapa rozumie, co do niej mówię, to
mogę jej przecież zadawać pytania...
– Na które ona nie może odpowiadać – zauważył Tatun kpiąco.
Chlapa ze smutkiem skinęła głową i rozłożyła bezradnie ręce.
– Może jednak kiwać i kręcić głową, kiedy będziemy jej zadawali pytania.
Chlapa kiwnęła i pokręciła głową na znak, że może.
– Możemy więc zacząć zadawanie pytań, które pomogą stworzyć portret pamięciowy be-
stii – powiedział dziadek, a pierwsze pytanie zadał Tatun.
– Czy to było duże?
Kiwnęła głową kilka razy.
– Bardzo duże? – zapytała Topicha.
Kiwnięcie.
– Czy miało kły? – spytał Sonek.
Chlapa wyszczerzyła zęby i kiwnęła.
Dziadek zapytał o rogi, a Chlapa potwierdziła stanowczym skinieniem głowy. Staruszek
chrząknął i po chwili namysłu zapytał, czy owe rogi były umieszczone na czole stworzenia,
czy może także na nosie, a Chlapa wskazała na własny nos i czoło, po czym skwapliwym
kiwnięciem potwierdziła, że rogi znajdowały się w obu tych miejscach.
– Bardzo dziwne – mruknął staruszek z wyraźnym zakłopotaniem.
– Czy miał świecące oczy?
Kiwnięcie.
– Parę świecących ślepi? – chciał upewnić się dziadek. Chlapa zaprzeczyła.
– Jedno?
Stanowczo zaprzeczyła.
– Trzy?
Doszli tym sposobem do trzech par ślepi, z których dwie były umieszczone z przodu, a
jedna z tyłu głowy.
– Czy potwór miał ogon? – spytał Sonek.
Chlapa wysunęła dwa palce.
– Aż dwa ogony? – przeraziła się Mamuna.
Pytań przybywało, a wraz z nimi wyłaniał się coraz straszliwszy wizerunek rzecznej bestii.
Była pokryta kolczastą sierścią i połyskującymi łuskami, miała dużą głowę na cienkiej i dłu-
giej szyi, wielką torbę na brzuchu, grzebień na grzbiecie, skrzydła, pazury i kopyta, ziała
ogniem i tryskała wodą z paszczy.
Dziadek słuchał tego wszystkiego w milczeniu, mrużąc oczy. Sam więcej pytań nie zada-
wał, tylko na koniec wyliczył po kolei wszystkie cechy potwora i uzyskał potwierdzenie od
29
jedynego naocznego świadka. Gdy przesłuchanie dobiegło końca, wszystkim włosy stanęły na
głowie. Trudno byłoby sobie wyobrazić coś bardziej przerażającego.
– Czy dziadek wie, co to było? – zapytał Sonek. Staruszek tylko pokiwał głową i westchnął.
– Niech dziadek wreszcie powie! Chcemy wiedzieć, co to było i co mamy robić! – niecier-
pliwiła się jak zwykle Mamuna. – Nie możemy trzymać sąsiadów w studni! Tam nie ma wa-
runków!
– Rzeczywiście – przyznał spokojnie staruszek. – Myślę, że mogą wracać do siebie.
– Jak to? – Tatun był zdumiony.
– Po tym, co tu usłyszeliśmy?! – wykrzyknęła Topicha, łapiąc się za głowę. – Za nic w
świecie nie wrócę!
– Czy ojciec nie przesadza? – zapytał ostrożnie Tatun. – Chyba ojciec nie chce nam wmó-
wić, że coś takiego, o czym się tu mówiło, może być nieszkodliwe.
– Trzeba nie mieć serca, żeby najbliższych sąsiadów wysyłać na pożarcie! – oburzyła się
Mamuna, a plonki zaczęły zażartą kłótnię między sobą, czy potwór wziąłby na posmarowa-
nego masłem Chobołta przy dużej fali, czy też lepiej byłoby zarzucić gadającą kurę namoczo-
ną w oleju.
– To potworne! – wykrzyknęła Topicha.
– Potwory są potworne, co prawda, to prawda – przyznał Toko.
– Wiem, co mówię! – dziadek usiłował przekrzyczeć rejwach.
– Ale my nie wiemy, bo wszyscy coś krzyczą. Spokój! – rozkazała Mamuna i natychmiast
zapadła cisza, a wtedy dziadek mógł dokończyć.
– Zapoznałem się dokładnie z rysopisem przedstawionym przez świadka – ciągnął staru-
szek – poznałem wszystkie szczegóły i przeprowadziłem naukową analizę.
Plonki rozglądały się wokół za analizą, którą dziadek rzekomo przyprowadził, i szeptały
między sobą, trącając się łokciami.
– A oto wyniki – ciągnął staruszek. – Twierdzę z całą stanowczością, że coś takiego w
ogóle nie może istnieć.
– Jak to?! – mniejsza Chlapa niespodziewanie odzyskała głos.
– Masz bogatą wyobraźnię, Chlapo – stwierdził dziadek z dziwnym uśmiechem.
– Ja?!
– Ona nie może mieć bogatej wyobraźni – tłumaczyła z przekonaniem starsza siostra. –
Obie jesteśmy bardzo biedne. Nie mamy nic, możecie to sprawdzić. Nawet domu nie mamy i
śpimy w jamie pod skarpą...
– Właśnie – przerwał jej dziadek. – Powiedziałaś: śpimy... Powiedz mi, mniejsza Chlapo,
czy ujrzałaś tego potwora w chwili, gdy otworzyłaś oczy?
– Nawet wcześniej – odparła przejęta Chlapa.
– Zapewne było to w nocy, więc panowała ciemność...
– Straszna ciemność – przyznała, kiwając skwapliwie głową.
– Powiedz mi w takim razie, jak udało ci się dostrzec te wszystkie przerażające szczegóły?
– zapytał dziadek.
Nie była pewna jak, ale upierała się, że zauważyła je z całą pewnością. Widziała i już.
– Choć poza tobą nikt potwora nie widział? – pytał staruszek, rozglądając się po obecnych.
Topicha z wahaniem pokręciła głową, starsza Chlapa rozłożyła ręce.
– Więc dlaczego pouciekaliście z rzeki?
Toko szepnął do Pinka, że jego zdaniem to wyjątkowo dziwny potwór i całkiem niewyklu-
czone, że nie bierze ani na Chobołta, ani na kurę, tylko na ciasto, a Chobołt przyznał, że gdy-
by był potworem, to też wolałby ciasto.
Dziadek nie doczekał się odpowiedzi na pytanie.
– Jesteś wprawdzie bardzo biedna, Chlapo – rzekł, skubiąc wąsy – ale wyobraźnię masz
bogatą.
30
Zeszli nad rzekę. Woda była przejrzysta. Z mułu wygrzebały się ryby, które pouciekały na
dno przed potworem. Pływały leniwie, zapomniawszy zapewne o przeżytym strachu.
Dziadek zanurzył się w wodzie po pas, a potem po szyję i nic się nie stało, więc plonki
wepchnęły Chobołta, za co zostały zbesztane przez Mamunę.
Topicha patrzyła z zazdrością na pływającego z godnością dziadka, aż wreszcie przełamała
swe opory. Skoczyła prosto w słoneczne odbicie i setki połyskliwych kropli rozprysły się we-
soło na wszystkie strony. Po chwili jej głowa wychynęła kilkadziesiąt metrów dalej.
– Rzeczywiście nic tu nie ma! – wykrzyknęła z radością.
Topek śmignął w wodę, wywijając po drodze salto. Chlapy pośpiesznie poczłapały na
brzeg i pogrążyły się w toni z wyraźną ulgą.
Tej nocy tylko mniejsza Chlapa nie mogła zasnąć z wrażenia, że ma bogatą wyobraźnię,
która może wypłoszyć z rzeki większość jej mieszkańców, i próbowała wyobrażać sobie róż-
ne rzeczy, które nie istnieją. Najbardziej udany był podwodny domek, w jakim chciałaby za-
mieszkać z siostrą. Tylną ścianą przylegał do skarpy, w oknach rosły piękne wodorosty, a za
niewielkimi szybkami pluskały ławice małych, kolorowych rybek.
Kiedy opowiedziała o tym dziadkowi, ten spojrzał na nią z szacunkiem.
– To bardzo dobry projekt, Chlapo – rzekł po namyśle. – Sądzę, że coś takiego mogliby-
śmy wspólnie postawić w kilka dni.
Narysował na kartce podwodną chatynkę, która wyglądała dokładnie tak, jak wyobraziła to
sobie mniejsza Chlapa. Wszystkim się podobało i wszyscy pomogli w budowie domku. Tatun
przywiózł z pola kamienie, dziadek przygotował zaprawę ze szlamu wymieszanego z wodo-
odpornym klejem, Mamuna uszyła ładne firanki z zielonej sieci. Gdy domek wreszcie stanął,
Chlapy siadły przed wejściem i zapłakały.
– Nie podoba wam się?! – zapytał Topek, wtykając głowę pod wodę.
Pokręciły głowami. Płakały ze szczęścia.
31
Druga opowieść Wiła
Przez kilka dni Wił odsypiał tygodnie bezsenności, budząc się od czasu do czasu, żeby za-
spokoić pragnienie, aż wreszcie wstał, by wraz ze wszystkimi domownikami zjeść kolację.
Przyszła Topicha i Chlapy, ale nie chciały nic wziąć do ust poza ciepłym mlekiem.
Mało kto myślał o jedzeniu. Czekano na dalszy ciąg opowieści z wyraźną niecierpliwością.
Gdy Wił otworzył oczy i powiedział, że zejdzie na dół, Sonek wybiegł na skraj lasu i odpalił
czerwoną racę, która była umówionym sygnałem dla dziadka. Staruszek przybył w czasie
posiłku.
– Chłopcy już zjedli? – zapytała Mamuna. – W takim razie marsz do łóżka.
– Pozwól nam posłuchać – prosił Sonek. – Naprawdę nie będziemy się bali. We dwóch z
Topkiem mamy taką wyobraźnię, że możemy sobie wyobrażać najstraszniejsze rzeczy i wcale
się nie boimy.
– Uważam, że opowieść Wiła, choć w istocie straszna, jest też pouczająca – wtrącił dzia-
dek. – Chłopcy powinni wiedzieć więcej o świecie, w którym żyjemy.
– Przecież ta historia nie kończy się najgorzej, skoro Wił jest cały i zdrowy między nami –
powiedział chytrze Topek.
Mamuna zaczęła się głośno zastanawiać, czy nie ma w tym odrobiny racji. Skoro zło ist-
nieje na świecie, to i tak nie da się go ukryć przed dziećmi.
– To prawda – stwierdził dziadek, kiwając ze smutkiem głową. – Zło przybiera różne
kształty i postaci. Niekiedy trudno je rozpoznać, bo niemal nigdy nie przyznaje się, że jest złe.
Trzeba o tym wiedzieć, żeby mu nie ulec... Przecież Marbas każe nazywać się sprawiedli-
wym, chociaż wszyscy wiemy, ile krzywd wyrządził. Swoje okrucieństwo zwie surowością,
krzywdy zasłużonymi karami, a pokrzywdzonych nazywa zdrajcami i buntownikami...
Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mamuna nie powiedziała wprawdzie, że
mogą słuchać opowieści Wiła, ale też nie wspomniała więcej, że mają się kłaść do łóżek.
Przycupnęli więc z boku, żeby nie rzucać się w oczy, i nastawili uszu.
– Jak już wam wspominałem tamtego wieczora – zaczął Wił cichym, lecz wyraźnym gło-
sem – chciałem za wszelką cenę wiedzieć, co naprawdę dzieje się na górze Hellberg, a kiedy
zaspokoiłem ciekawość, która mnie tam przywiodła, przeklinałem ją setki razy i coraz mniej
miałem nadziei na wybawienie. Byłem niewolnikiem obroży i najczujniejszym psem łańcu-
chowym w twierdzy Marbatów. Potrafili to docenić, więc przynajmniej nie cierpiałem głodu.
Z rozmów, których byłem niemym świadkiem, dowiedziałem się więcej, niż oczekiwałem.
Wiedziałem, że Marbas Sprawiedliwy panuje na Hellbergu, nie przypuszczałem jednak, że
prawdziwym panem twierdzy jest strach. Nie tylko ja bałem się tam o swoją psią skórę. W
lęku żyli wszyscy, od wojowników po samego Purslasa, który był najważniejszym i najbar-
dziej doświadczonym doradcą.
W kilka dni po tym, jak przykuto mnie do łańcucha, Marbaci schwytali czerwonego smo-
ka, który porywał cielęta z górskich łąk. Oddział Marbatów walczył przez cały dzień, by
wziąć bestię żywcem. Zniszczyła trzy pary mocnych sieci, przepaliła grube sznury, obez-
władniono ją w końcu, używając lin plecionych ze stalowego drutu.
Na dziedzińcu ustawiono ogromną klatkę z żelaznych prętów i wciągnięto do niej czerwo-
nego smoka, który wydał mi się ogromny niby stado krów. Stalowe liny prężyły się na nim,
jakby za chwilę miał pęknąć z hukiem i trzaskiem. Gdy umieszczono smoka w klatce, rozluź-
32
niono hakami więzy i mogłem przyjrzeć się potworowi z bliska. Miał złocistoczerwone łuski,
purpurowe ślepia i dwie głowy zakończone zębatymi dziobami, które kłapały złowrogo na
wszystkie strony. Długi ogon uderzał z taką siłą, że wyginały się żelazne pręty, a zielonkawe
szpony szarpały skałę dziedzińca, krzesząc wkoło snopy iskier. Czułem się nieswojo w bli-
skości tego potwora, mocna krata wydawała się kruchą przeszkodą. Stwór tej wielkości
mógłby bez trudu połknąć mnie wraz z budą i łańcuchem.
Wkrótce przybył sam Marbas, żeby obejrzeć nowego przeciwnika. Na jego widok smok
wycofał się w przeciwległy kąt i rozpostarł błoniaste skrzydła na całą szerokość, jakby chciał
odstraszyć i przerazić swoim wyglądem, a zarazem jakby odczuwał lęk przed przybyłym.
Smoki, choć groźne i wielkie, niewiele mają rozumu i pod tym względem przypominają
inne gady o potężnym cielsku i małym mózgu, takie jak węże i krokodyle. Jednak wszystkie
zwierzęta w obecności Marbasa okazywały lęk, ptaki milkły, konie płoszyły się, psy kuliły
pod siebie ogony, czując zapewne przez skórę, że za czarną zbroją i lustrzaną maską kryje się
zło, jakiego jeszcze w życiu nie poznały.
Marbas długo stał przed klatką gada w bezruchu, po czym odszedł bez słowa. Wrócił o
północy i rozkazał strażnikowi uchylić niewielkie drzwiczki. Smok, przyczajony w kącie,
ponownie rozpostarł błoniaste skrzydła i kłapał groźnie zębatymi dziobami. Ciemna sylwetka
Marbasa niemal zniknęła w cieniu ogromnych skrzydeł. Przezroczysty miecz był prawie nie-
widoczny w półmroku i tylko ruchy nadgarstka wskazywały, że władca Hellbergu ma jakiś
oręż przeciwko atakom potwora.
Ten jednak nie wykazywał najmniejszej ochoty do walki. Wybrał inny sposób obrony.
Machając skrzydłami, powodował tak silny ruch powietrza, że moja buda przesunęła się po
dziedzińcu i uderzyła w ścianę.
Podmuch osadził Marbasa w miejscu, nim zdołał zrobić dwa kroki. Miecz w jego dłoni był
bezużyteczny, bo żaden miecz nie zatrzyma wiatru. Stał więc, czekając cierpliwie, aż bestia
się zmęczy, a gdy podmuch zelżał, postąpił kilka kroków naprzód, a wówczas prawe skrzydło
poczęło spadać jak sieć na jego głowę. Miecz śmignął w górę ze świstem, skrzydło cofnęło
się, ale w tej samej chwili ogon smoka uderzył dołem jak ogromny bicz tuż koło nóg Marba-
sa, który zdołał jednak w porę uskoczyć, a wtedy zielonkawe szpony niby trzy haki wycią-
gnęły się po ofiarę. Skrzydło smoka zasłoniło walczących jak kurtyna, a potem rozległ się ryk
bestii. Ostrze miecza drasnęło skrzydło i w jednej chwili zdarło kilka łusek z ogona, a na ko-
niec przecięło wpół jeden z potężnych pazurów. Jedna z łusek spadła z trzaskiem tuż koło
mojej budy. Była gorąca jak opiłowany świeżo kawałek żelaza.
Wtedy smok, rycząc przeraźliwie, wzbił się w górę z takim impetem, że oderwał klatkę od
ziemi. Szamotał się w niej jak ryba w sieci i byłem przekonany, że runie zaraz na dziedziniec
wraz ze swoim więzieniem, ale spadając razem z klatką, zdołał jakimś cudem obrócić się w
powietrzu i wyswobodzić. Dwa silne uderzenia skrzydeł wystarczyły mu, by wznieść się nad
Hellberg. Spadająca klatka o mało mnie nie zmiażdżyła. Plątanina pogiętych prętów runęła
tuż przed moim nosem.
Spojrzałem w stronę, gdzie powinien znajdować się Marbas. Sądziłem, że ujrzę przygnie-
cione żelaznym złomem ciało, ale, ku mojemu zdumieniu, władca Odwróconej Góry nie do-
znał żadnego szwanku. Wściekłymi uderzeniami miecza przecinał rumowisko prętów.
Smok dwa razy okrążył Hellberg i odleciał, grzmiąc niczym oddalająca się burza.
Marbasa ogarnęła furia, że nie zdołał rozstrzygnąć pojedynku na swoją korzyść. Coś takie-
go jeszcze się nie zdarzyło, więc adiutanci i generałowie zamarli w bezruchu, nie wiedząc, co
robić.
– Za nim! Muszę go mieć żywcem! – ochrypłym głosem rozkazał Marbas.
Gromada Marbatów rzuciła się do koni.
– To najsilniejszy przeciwnik, jakiego kiedykolwiek miałeś! – krzyknął Purslas.
33
Marbas ruszył w stronę starca z wyciągniętym mieczem, jakby miał zamiar posiekać go na
kawałki za to, że pochwalił rywala.
– A i ten wolał haniebną ucieczkę, bo bał się z tobą zmierzyć – dokończył spokojnie
Purslas.
Zapadła chwila ciszy, na moment wszystko znieruchomiało, miecz zastygł w dłoni Marba-
sa, a potem rozległy się brawa i wiwaty. Marbas stał, słuchając owacji przez krótką chwilę, po
czym odwrócił się i odszedł bez słowa.
– Z koni! – rozkazał Purslas.
– Był rozkaz – odezwał się niepewnie generał konnicy, Valefar. – Mamy schwytać smoka
żywcem.
– Nie macie chyba zamiaru galopować po niebie – roześmiał się starzec. – Czerwony smok
to ostrożna bestia. Po tym, co się stało, długo będziemy czekali na okazję, żeby zastawić na
niego sidła.
W duchu wszyscy przyznali mu rację. Abiger, utykając nieco, podszedł do Purslasa.
– Marbas jest wściekły – powiedział półgłosem. – Boję się, że jego gniew spadnie na któ-
regoś z nas.
– Już o tym pomyślałem – odrzekł starzec. – Zostanie ukarany kowal, który zrobił klatkę.
Na pewien czas powinno to wystarczyć.
Przekonałem się wkrótce, że za każdym razem, kiedy Marbas wpadał w gniew, Purslas
podsuwał mu nową ofiarę spośród mniej znaczących Marbatów albo rzemieślników, którzy
dla nich pracowali.
Tym razem wściekłość władcy była zbyt wielka, by wystarczył zwykły kowal. Karę po-
niósł też Buer, który dowodził oddziałem pogromców smoka i czuwał nad przygotowaniem
klatki dla bestii. Stoczył z Marbasem pojedynek i odniósł ciężkie rany.
W dzień później Purslas potajemnie spotkał się z kilkoma oficerami na dziedzińcu tuż
obok mojej budy. Uważali widać, że moja czujność uchroni ich od niepowołanych świadków.
– Buer nie żyje, choć zrobiłem wszystko, co w mojej mocy – rzekł ponuro Purslas.
– To już trzeci z naszego grona – zauważył Abiger.
– Póki jego gniew obracał się przeciwko zwykłym wojownikom, mogliśmy być spokojni
przynajmniej o własną skórę – stwierdził Valefar. – Teraz wszyscy drżymy o życie.
– Jeśli nie wynajdziemy jakiegoś sposobu, by się obronić, to lada dzień któryś z nas po-
dzieli los Buera – rzekł Abiger, a jego kocie źrenice zwęziły się jeszcze bardziej.
– Wiem o tym dobrze – mruknął Purslas. – Marbas potrzebuje wroga, bo nie potrafi żyć
bez walki. Jeśli zabraknie mu przeciwników, znajdzie ich wśród najbliższych i najbardziej
oddanych... Dajmy mu więc wrogów, nim sięgnie po następnego z nas.
– Pokonaliśmy wszystkich, rządzimy niepodzielnie całym krajem i nie ma nikogo, kto pró-
bowałby się nam przeciwstawić – rzekł Valefar po chwili namysłu.
– Szukajcie, a znajdziecie – odparł Purslas.
– Wszyscy są przeciwko nam, ale nikt nie ma odwagi podjąć walki – stwierdził Abiger.
– To już jest coś – rzekł Purslas. – Z łatwością możemy wmówić Marbasowi, że szykuje
się spisek.
– Nie wiem nic o żadnym spisku! – Valefar był zdumiony.
– Wystarczy, że dowie się o nim nasz władca – rzekł spokojnie doradca pana Odwróconej
Góry.
– Przecież nawet olbrzymi są nie uzbrojeni – zauważył Abiger.
– Powiedzmy, że, jak donieśli szpiedzy, miasto olbrzymów potajemnie szykuje się do woj-
ny z Hellbergiem – rzekł Purslas półgłosem.
– Nie było takiego donosu – odparł Valefar, ściszając głos.
34
– Widzę, że niewiele rozumiecie. Potraficie walczyć, gorzej natomiast z myśleniem.
Wiem, że olbrzymi są bezbronni. Tym lepiej dla nas. Straty będą mniejsze, a wojna z nimi
zajmie Marbasa na dłuższy czas. Ten czas to nasze życie...
Poczułem, że skóra mi cierpnie z przerażenia i sierść staje dęba. Znałem dobrze olbrzy-
mów i miałem wśród nich wielu przyjaciół.
– Spójrzcie na tego psa – zauważył Valefar – wygląda, jakby rozumiał, co mówimy.
Czułem na sobie chłodny, przenikliwy wzrok Purslasa. Na szczęście dobiegły mnie odgło-
sy cichych stąpnięć w odległym korytarzu, więc warknąłem ze zjeżonym grzbietem.
– Ktoś idzie – szepnął Abiger. Wszyscy spiskowcy natychmiast zamilkli.
Zamigotało światło pochodni i na dziedziniec zajrzał dowódca straży.
– Dobry pies – rzekł Abiger, gdy strażnik odszedł. Zapewne odczuwał coś w rodzaju
wdzięczności do mnie, ponieważ to moje wycie sprowadziło pomoc, gdy leżał nieprzytomny.
– Ostrzegł nas w porę.
Ja natomiast rozmyślałem gorączkowo, jak mógłbym ostrzec moich przyjaciół przed za-
grażającym im niebezpieczeństwem, nic jednak nie przychodziło mi do głowy.
Kolejne dni upływały pod znakiem przygotowań do wyprawy wojennej przeciwko bez-
bronnym i nie spodziewającym się napaści olbrzymom. Marbas uwierzył bez zastrzeżeń w
spisek, nawet fałszywy świadek okazał się niepotrzebny.
Gromadzono zapasy żywności i broni przeciwko miastu, które zamieszkiwały głównie ko-
biety i dzieci, bo wielu olbrzymów zginęło w czasie najazdu Marbatów, a chłopcy nie zdążyli
jeszcze dorosnąć, ponieważ olbrzymi rozwijają się kilkakrotnie wolniej od zwykłych stwo-
rzeń. Krążą oczywiście plotki o szkodliwości olbrzymów, o tym, że niszczą umyślnie lub
przypadkiem domy i uprawy, ale nie ma w tym krztyny prawdy. Wszyscy, których znam oso-
biście i o których tylko słyszałem, są bardzo łagodnego usposobienia i zawsze stąpają ostroż-
nie, ponieważ panuje wśród nich przesąd, że rozdeptanie żywego stworzenia przynosi trzy
lata nieszczęść...
– W zasadzie nie mam nic przeciwko olbrzymom – wtrącił Toko – ale nie lubię, jak się
plączą w pobliżu. Zajmują za dużo miejsca.
– Kiedyś byli bardzo użyteczni w rolnictwie – przypomniał sobie Tatun. – Rozganiali ga-
łęziami gradowe chmury.
– My też jesteśmy użyteczni – zauważył Pinek. Mamuna westchnęła znacząco. Wił wrócił
do przerwanego wątku.
– Ogarnęła mnie trwoga o los olbrzymów, z którymi, jak wspominałem, byłem w ogrom-
nej przyjaźni.
– A czy nie mógłbyś być w niewielkiej przyjaźni z kimś mniejszym? – zapytał nieśmiało
Chobołt.
– Dlaczego się wtrącasz?! – warknął Toko. – To nie jest historia o tobie! Przyjaciela mu
się zachciało, a nawet porządnej rodziny nie ma, kuzyn jeden!
– Przestańcie się kłócić, bo zamknę was w garnku na kartofle! – ostrzegła Mamuna, więc
plonki umilkły i popatrywały na nią spode łba.
Wił uśmiechnął się do Chobołta przyjaźnie, więc krewni popatrzyli na niego z zawiścią.
– Cóż jednak mogłem zrobić – ciągnął Wił. Na jego twarzy znowu pojawił się smutek. –
Byłem niewolnikiem obroży, nędznym psem łańcuchowym. Mogłem tylko wyć po nocach z
rozpaczy i skomleniem opłakiwać los bezbronnych, nie spodziewających się napaści miesz-
kańców. Ostrzeżeni w porę, na pewno zdołaliby uciec albo nawet stawić czoło Marbatom.
Plan Marbasa był okrutny i podstępny. Miał zamiar przybyć w pobliże miasta pod osłoną
nocy, gdy wszyscy mieszkańcy będą pogrążeni w głębokim śnie, wzniecić w kilku miejscach
pożary, od których drewniane domy zapłoną jak pochodnie, i w ich świetle zasypać wyrwa-
nych ze snu nieszczęśników gradem zatrutych strzał, nie oszczędzając nikogo.
35
W dniu wymarszu odczepiono mój łańcuch od budy i przykuto do wozu wyładowanego
fosforem, siarką i innymi środkami zapalającymi. To Nuberus, inżynier w armii Marbasa,
rozkazał zabrać psy, żeby strzegły taborów. Pojawił się nikły cień nadziei. Obliczyłem, że
wojsko z ciężkimi wozami będzie potrzebowało przynajmniej kilku dni na dotarcie do miasta
olbrzymów. W moim nieszczęściu los dał mi więc nieco czasu, by znaleźć sposób ostrzeżenia
olbrzymów przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Niespodziewana okazja nadarzyła się już pierwszej nocy. Młody, niedoświadczony pu-
chacz zapędził się nieostrożnie w pobliże mego wozu w pogoni za szczurem. Całe stado tych
gryzoni ciągnęło bowiem za wozami z prowiantem. Przyczaiłem się nieruchomo między ko-
łami, skryty w głębokim cieniu, a gdy ptak dopadł ofiary, rzuciłem się na niego i ciężarem
własnego ciała stłumiłem trzepot skrzydeł. Był tak zaskoczony i przerażony, że nawet nie
próbował walczyć, a już bałem się, że mogę mieć kłopoty z jego ostrymi jak noże szponami.
Potem szepnąłem mu do ucha w języku sów, że puszczę go wolno pod warunkiem, że wypeł-
ni jeden mój rozkaz. Nie miał wyboru, więc zgodził się natychmiast.
– Masz sprowadzić do mnie wiła, który mieszka na skraju Bukowego Boru i występuje
najczęściej pod postacią żbika – szepnąłem. Przetrzymałem go jeszcze chwilę, czekając, aż
strażnik oddali się na bezpieczną odległość, a potem uwolniłem.
Po godzinie oczekiwania zacząłem przeklinać puchacza, po trzech przestałem wierzyć, że
wypełni przyrzeczenie. Może nie mógł znaleźć wiła, a może po prostu zapomniał. Ptaki, w
szczególności młode, mają krótką pamięć. Jednak przed samym świtem nad moim wozem
zaczęła krążyć uszata sowa. Zahukałem cicho dwa razy i sowa po chwili wahania przysiadła
bezszelestnie na pokrytej zimną rosą trawie.
– Jestem wiłem – szepnąłem mysim piskiem, żeby nie zwracać uwagi strażników.
– Domyśliłem się tego – odparła sowa w tym samym języku. Była zgoniona, jej podgardle
poruszało się szybko.
– Potrzebuję pomocy.
– Gdy wił potrzebuje pomocy, inny wił nie może odmówić – odparła sowa.
Czasu było niewiele. Najkrócej, jak umiałem, opowiedziałem o swoim losie.
– Przybiorę postać małpy o zręcznych palcach i spróbuję cię uwolnić – powiedział mój po-
bratymiec.
– To nie jest zwykła obroża – odparłem. – Mamy na to zbyt mało czasu. Lada chwila
wzejdzie słońce. Może się tu zjawić któryś z łuczników, a wtedy twój los będzie przesądzony.
Teraz twoje życie jest warte setki istnień niewinnych stworzeń. Leć do miasta olbrzymów
zwanego Tytanis. W zielonym drewnianym domu na zachodnim krańcu znajdziesz olbrzyma
imieniem Gig. Powiedz, że przysyła cię Wił z gór Tapo. Będzie wiedział, o kogo chodzi. Po-
wiedz mu, że wszyscy muszą natychmiast opuścić miasto, nie troszcząc się o dobytek, bo
Marbaci chcą je zniszczyć. Wozy są pełne zatrutych strzał i środków zapalających.
Wahał się.
– Na co czekasz? Leć! – ponaglałem.
– Chcę cię uwolnić.
Obóz Marbatów zaczynał się budzić.
– Nie możesz tu zostać ani chwili dłużej, bo zginiesz – szepnąłem.
Miałem rację, nagląc go do pośpiechu. Silny podmuch wiatru zdarł chmurę ze słońca, które
zdążyło wspiąć się nad horyzont, i blade światło zalało obóz. Gdy sowa zerwała się do lotu,
dwóch łuczników przyklękło błyskawicznie i posłało za ptakiem dwie strzały. Szczeknąłem
ostrzegawczo. Sowa złożyła skrzydła i spadła jak kamień. Zdawało mi się, że słyszałem, jak bełt
strzały musnął miękkie pióra. Nad ziemią ptak rozpostarł skrzydła i pomknął, klucząc między
drzewami. Kolejne dwie strzały świsnęły nad jego głową. Były prawdopodobnie nasączone truci-
zną, wystarczyło lekkie draśnięcie, żeby spowodować śmierć. Łucznicy biegli, strzelając na
przemian. Las był rzadki, właściwie kępa drzew. Drżałem z lęku o życie mojego wysłannika.
36
Kolejne strzały ze świstem pomknęły między drzewami. Nagle zamarłem z przerażenia.
Sowa zaczepiła skrzydłem o gałąź i spadła w zarośla.
Łucznicy zaczęli się kłócić między sobą, który trafił ptaka, i już bez pośpiechu ruszyli w
kierunku zarośli. Byłem przekonany, że żaden strzał nie był celny, ale trudno wykluczyć, że
śmiercionośny grot musnął skórę ptaka nieco wcześniej. Bardziej prawdopodobne, że słońce
oślepiło nocnego drapieżnika i dlatego zaczepił o gałąź. Upływały sekundy długie jak tygo-
dnie, strażnicy byli coraz bliżej zarośli. Traciłem nadzieję. I nagle tuż spod nóg zaskoczonych
łuczników poderwał się do lotu śmigły sokół o wąskich skrzydłach. Łucznicy podnieśli broń
do oka, ale ptak sprytnie szybował pod słońce. Oślepieni blaskiem, przysłonili oczy. Nim zło-
żyli się do strzału, sokół przypadł do ziemi i zniknął za niewielkim wzniesieniem. Gdy ujrza-
łem go ponownie, był już poza zasięgiem łuku.
Marbaci wrócili w zarośla. Szukali sowy. Najwidoczniej doszli do wniosku, że padła ofiarą
innego drapieżnika, którego spłoszyli, nim zdołał skorzystać ze zdobyczy.
Tylko ja wiedziałem, co się stało. Wił w postaci sowy, równie jak ten ptak bezradny w
świetle dnia, zmienił wcielenie, by wymknąć się prześladowcom.
Gdy sokół zniknął za horyzontem, odetchnąłem z ulgą, że najdalej za dwie godziny ol-
brzymi zostaną ostrzeżeni i zaczną szykować się do opuszczenia miasta.
Zgodnie z planem, po dwóch dniach forsownego marszu oddziały Marbasa dotarły nocą w
pobliże Tytanisu. Zmartwiałem z przerażenia, widząc, że na ulicach i w dwóch domach płoną
światła. W jednym z okien mignął cień olbrzyma. Czyżby nie uwierzyli?... A może posłaniec
nie dotarł?... Znałem Giga dobrze i wiedziałem, że nie zlekceważy ostrzeżenia.
Tymczasem Marbas szykował swoje zastępy do ataku. Przegalopował przed szeregiem
konnych łuczników i dobył miecza, który w świetle księżyca zamigotał upiornym blaskiem.
Ruszyli z kopyta, w pełnym galopie miotając płonące strzały, ale nim ogień sięgnął pierw-
szych domów, rozrzucone wokół miasta wzgórza uniosły się w powietrze i na jeźdźców spadł
grad kamieni i skalnych odłamków, wyrwanych z korzeniami drzew, a pod kopyta koni wy-
lały się potoki wrzącej wody. Płonące szeregi załamały się. Nastąpił pośpieszny odwrót.
Marbas zawył jak wilk, patrząc na paniczną ucieczkę swoich wojowników, i machnął po
raz drugi mieczem, posyłając do walki skrzydło konnicy stojącej na skraju puszczy, ale gdy
konie nabrały rozpędu, droga przed nimi uniosła się pod niebo i przysypała je zwałami ziemi.
Do boju ruszył trzeci oddział konnicy, tym razem pod wodzą Valefara. Byli to jeźdźcy
uzbrojeni w kusze. W pełnym galopie miotali zatrute strzały w ścianę lasu, gdzie za ciasno
powiązanymi pniami drzew i gałęziami kryli się obrońcy Tytanisu. Dwa śmiercionośne poci-
ski przedarły się przez zasłonę, bo ujrzałem, jak dwóch olbrzymów pada na twarz, grzebiąc
swymi ogromnymi ciałami dziesiątki Marbatów.
Domyśliłem się, że olbrzymi odesłali w bezpieczne miejsce kobiety i dzieci, a sami posta-
nowili walczyć z najeźdźcami. Korzystając z zaskoczenia, odnieśli chwilowy sukces i Marbas
zarządził odwrót.
Na widok umykających prześladowców obrońcy wydali gromki okrzyk, od którego za-
drżała ziemia, a trzech młodych i niedoświadczonych olbrzymów rzuciło się w pogoń za wro-
gami i drogo zapłaciło za lekkomyślność, bo natychmiast dziesiątki jadowitych żądeł poszy-
bowały w ich stronę.
Marbatom udało się wzniecić pożar w czterech punktach miasta. Ogień rozprzestrzeniał
się, trawiąc drewniane budowle. Jak dotąd, w bitwie poległa połowa obrońców i trzecia część
najeźdźców. Sądziłem, że przy tak wielkich stratach Marbas da za wygraną, niestety, wycofa-
nie wojsk było tylko manewrem, który umożliwił zmianę taktyki.
Olbrzymi świętowali zwycięstwo, podczas gdy za wzgórzami doborowy oddział, złożony z
trzynastu wojowników oraz wszystkich generałów i adiutantów Marbasa, pił napój Pod
Trzema Postaciami. Każdy z nich zamienił się po chwili w ogromnego nietoperza, a każdy
nietoperz trzymał w szponach po dwie strzały o ołowianych grotach nasączonych jadem czarnego smoka.
37
Podniebna jazda ruszyła pod osłoną nocy i wkrótce znalazła się nad głowami nie przygo-
towanych do ataku z powietrza obrońców. Nim spostrzegli, co im grozi, połowa padła pora-
żona jadem, bo gdy jeden zdradziecki pocisk chybiał, to drugi osiągał cel. Ci, którzy ocaleli,
rzucili się do ucieczki. Nie było czego bronić. Zgliszcza miasta Tytanis dopalały się. Gorący
podmuch wiatru drażnił moje nozdrza zapachem gryzącego dymu.
– Popatrz – zauważył jeden z Marbatów – ten wściekły pies płacze!
– To przez dym – powiedział drugi.
Płakałem. Opłakiwałem los niewinnych kolosów, którzy padli ofiarą niecnego podstępu.
Niedobitki rozproszyły się po kraju, większość przekroczyła łańcuch trudno dostępnych gór,
by poza zasięgiem władcy Hellbergu czekać na lepsze czasy. Reszta ukryła się w wysokich
lasach. Tropili ich wcieleni w wielkie nietoperze adiutanci, którzy często nie wracali ze zwia-
dów, bo olbrzymi nie dawali się już tak łatwo zaskoczyć, trzymali też pod ręką proce i kamie-
nie.
Była to największa bitwa od czasów, gdy Marbas objął panowanie nad tym krajem. Pole-
gła w niej połowa armii, w tym kilku generałów i adiutantów, a władca Hellbergu przekonał
się, że mieszkańców stać jeszcze na opór. Wygrał bitwę, ale była to tylko połowa zwycięstwa,
bo jedynie połowa Marbatów mogła się z niego cieszyć. W szeregach zwycięzców nie było
jednak radości. Wracali w ponurym zamyśleniu, ze zwieszonymi głowami.
Wił skończył mówić. Przez dłuższą chwilę nikt nie wyrzekł słowa, a potem do końca wie-
czoru wszyscy rozmawiali ściszonymi głosami.
38
Latar
Po miesiącach czuwania, po dziesiątkach nie przespanych nocy, po raz pierwszy od nie-
pamiętnych czasów Wił z gór Tapo odczuwał spokój. Mamuna uważała, że należy mu się
solidny odpoczynek, więc chętnie z tego korzystał, śpiąc po całych dniach. Z rzadka budził
się rankiem na posiłek, a wtedy noce pełne ciemności i podobne do nocy, pełne lęku dni zda-
wały mu się jedynie zasłyszaną niegdyś opowieścią o nieszczęsnym psie.
Pewnego dnia zjadł na śniadanie dwanaście jaj na twardo, czterdzieści jeden pierogów z
serem i wypił pół wiadra mleka. Plonki wystraszyły się, że pęknie. Wcale nie chodziło im o
zdrowie Wiła, lecz o to, że nie usłyszą dalszego ciągu niezwykłej historii, która zrobiła na
nich duże wrażenie.
Bywają noce, kiedy trudno zasnąć. Wiatr wciska się przez nieszczelne okna, porusza firan-
kami, na zewnątrz szeleszczą liście, udając skradające się kroki, trzeszczą przedmioty, które
zwykle siedzą cicho. Takiej właśnie nocy plonek Lulu, który prawie się nie odzywał, do-
strzegł na drodze prowadzącej na bagna małe, chybotliwe światełko. Niknęło w gąszczu, by
rozbłysnąć po chwili na nowo, i powoli, choć dostrzegalnie zbliżało się do zabudowań.
– Widzisz to, co ja? – zapytał Toko Chobołta, a ten potwierdził. Pinek też widział.
– Może mamy to samo, co mniejsza Chlapa – zastanawiał się głośno Toko. – Pewnie się od
niej zaraziliśmy.
– Czy czujecie to, co ja? – spytał Toko. – Nie łazi wam nic po plecach?
– Mnie coś łazi po nodze – stwierdził Chobołt po chwili namysłu.
– Bo nie jesteś z naszej rodziny, tylko z dalszej odnogi – rzekł Pinek.
– To może być pchła – powiedział Chobołt, przypominając sobie, że poprzedniej nocy spał
z kotami, bo było chłodno.
– Ciekawe, co to może być? – zastanawiał się Toko, spoglądając na krążące wokół domu
światełko.
– Pchła – odparł Chobołt.
– Pchły nie świecą, tylko gryzą – prychnął Toko.
– Wolałbym, żeby świeciły – westchnął Chobołt, drapiąc się w łydkę.
– A jeśli to ludy? – szepnął Pinek lękliwie. Oczy wszystkich czterech zaokrągliły się ze
strachu, a czapeczki uniosły w górę nad stojącymi dęba włosami.
– Może kogoś obudzimy? – spytał szeptem Chobołt.
Toko zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Po tej historii z mniejszą Chlapą może się
znowu okazać, że to jakaś wyobraźnia. Toko wolał nie mieć tego, co Chlapa, aby potem nie
krzyczeć. Uznał, że trzeba obudzić Wiła, i posłał na górę Chobołta. Ale posłać Chobołta to
gorzej, niż pójść samemu. Przyprowadził Sonka.
– Co się dzieje? – zapytał zaspany Sonek.
– Miał być Wił – zauważył kwaśno Toko.
– Nie mogłem go dobudzić – tłumaczył się Chobołt. – A Sonek wygląda tak samo. Jest
nawet trochę większy.
– Zobacz sam – rzekł Toko, ciągnąc chłopca za nogawkę w stronę okna.
– O! – szepnął Sonek po chwili.
– To może być lud – ledwie słyszalnym głosem odezwał się Pinek.
Chłopiec zastanawiał się moment.
– Mój Tatun mówi, że ludów nie ma – powiedział, rozglądając się niepewnie.
39
– Raczej nie ma – przyznał niechętnie Toko – ale jeden z drugim może się zdarzyć.
– To ja obudzę Tatuna – powiedział Sonek, odsuwając się od okna.
Z ciemnego pokoju dobiegało chrapanie. Tatun chrapał po dniu ciężkiej pracy na polu, raz
cieniej, raz grubiej. Chłopiec pociągnął za kołdrę. Chrapanie przeszło w mruczenie.
– Niech Tatun się obudzi. Jakieś światełko łazi...
– Proszę zgasić światełko i nie łazić. Dosyć tego! Spać! – syknęła Mamuna rozespanym
głosem.
– Ale...
– Ostatni raz pozwalam ci słuchać opowieści Wiła. Jeśli natychmiast...
Sonek nie słuchał dalszego ciągu. Nie było potrzeby. Wycofał się ostrożnie i cicho za-
mknął za sobą drzwi. Gdy wszedł do kuchni, zauważył, że plonki zniknęły. Spod kredensu
dobiegł jakiś szmer.
– Nie boicie się potworów, a przed zwykłym straszydłem zmykacie pod kredens? – kpił
chłopiec, ale głos mu trochę drżał i niespokojne oczy zerkały w stronę okna, zza którego do-
biegały jakieś podejrzane szelesty.
– Kto ci powiedział, że się boimy? – burknął Toko. – Robimy na tego luda pułapkę.
– Pod kredensem?
– Pewnie, że pod kredensem – odezwał się Pinek. – Tu jest mało miejsca. Jak lud wlezie,
to już nie wylezie. Będzie tu siedział, aż mu się odechce straszenia do końca świata.
– Tylko po co lud miałby włazić pod kredens? – zapytał z powątpiewaniem Sonek.
– Wiadomo, po Chobołta – odparł Toko, szczękając zębami.
Chłopiec podszedł na palcach do okna i ostrożnie wyjrzał. Cisza. Światełko zniknęło. So-
nek odetchnął z ulgą. Nie to, żeby się bał. Przecież ludów nie ma... Ale skoro ich nie ma, to
lepiej, żeby się nie pokazywały. Co innego, gdyby były, wtedy Sonek nie bałby się w ogóle.
Czyli że nie jest to strach, tylko taka sobie niepewność.
Toko był innego zdania. Uważał, że ludów nie tyle nie ma, co prawie nie ma. To znaczy,
jest ich tyle, co nic, ale wystarczająco dużo, żeby straszyć.
– A widziałeś kiedyś luda? – zapytał Sonek.
– Nie – odparł szeptem Toko. – Ale znam przysłowie: kto zobaczy luda, tego buda chuda.
– Co to znaczy?
– Nie wiadomo – odrzekł Pinek. – Ale to bardzo stare przysłowie.
– Mój wujek widział kiedyś luda, jak wlazł na drzewo – wtrącił półgłosem Chobołt, wyty-
kając łepek spod kredensu. – Podobno zrobił się od tego całkiem zielony i przez trzy dni wi-
siał na gałęzi do góry nogami. Był taki zielony, że nie można go było odróżnić od liści.
– A my mieliśmy po czterech wujków i każdy widział po dwa ludy – pochwalił się Pinek.
– Sam o mało nie zobaczyłem luda, ale właśnie miałem zamknięte oczy – szepnął Chobołt.
– E, on tylko tak mówi – kpił Toko. – Na pewno miał otwarte oczy.
– Jedno miałem zamknięte – szepnął Chobołt.
– A czy twój wujek opowiadał, jak wygląda lud? – zapytał chłopiec, przygryzając wargę.
– Pewnie, że... – zaczął Chobołt, ale głos zamarł mu w gardle, bo rozległo się jakieś
straszliwe pukanie do drzwi. Niezbyt głośne, ale tak niespodziewane, że plonki czmychnęły
pod kredens jak spłoszone myszy. Cztery pary wystraszonych oczu połyskiwały nad podłogą.
Sonek najchętniej też znalazłby się w jakimś innym miejscu i w stosowniejszym czasie, na
przykład w sadzie w słoneczny ranek, ale wokół panowała ciemna noc i ktoś wreszcie musiał
udawać, że jest odważny.
– Kto tam? – zapytał bardzo cienkim głosem i usłyszał w odpowiedzi chrząknięcie tak
grube, że z ledwością przecisnęło się przez szparę w drzwiach. Sonek poczuł, że jego uszy
chowają się z przerażenia za głowę, ale pozostało w nim jeszcze tyle odwagi, by pozostać na
miejscu i zapytać raz jeszcze:
– Kto tam?... – Choć bardzo się starał, jego głos był równie cienki, jak poprzednio.
40
– Ja... – zadudniło za drzwiami.
Spod kredensu wychylił się Toko i wymachiwał łapkami, dając jakieś znaki.
– Nie otwieraj! – syknął. – To typowe dla luda. Mówi „ja”, a jest to zupełnie kto inny.
– Kto?
– Lud. Ty go wpuszczasz, a on cię straszy – odparł szeptem Toko.
– Ale drzwi są otwarte...
Toko patrzył na chłopca przez krótką chwilę, a potem czmychnął pod kredens.
– Jaki ja? – zapytał Sonek, żeby zyskać na czasie, zanim lud wedrze się do środka bez za-
proszenia. Nie wystarczało mu odwagi, żeby przekręcić klucz. Ludowi mogłoby się to nie
spodobać.
– Czy tu mieszka dziadek Lesawik? – zapytał gruby głos.
Sonek nie wiedział, co ma powiedzieć. Dziadek tej nocy przebywał w swoim leśnym dom-
ku, ale przecież tego nie można było zdradzić. Lud poszedłby straszyć dziadka. To nie byłoby
w porządku, choć dziadek na pewno by sobie jakoś poradził, bo jest odważny. Ale Sonek,
jako jego wnuk, przecież też nie powinien całkiem stchórzyć, chociaż nie radzi sobie tak do-
brze.
– Trochę mieszka, a trochę nie mieszka – odpowiedział wymijająco.
– Aha – mruknął gruby głos i nastąpiła długa chwila ciszy, w czasie której Sonek nasłu-
chiwał, czy z pokoju rodziców nie dobiegają jakieś odgłosy wskazujące, że usłyszeli pukanie i
zjawią się z pomocą. Nikt jednak nie nadchodził, słychać było tylko plonki przeciskające się
pod podłogę przez szpary w deskach.
– To dziwne – zauważył gruby głos.
– Też tak uważam – przyznał Sonek, żeby nie drażnić luda.
– A czy dzisiaj dziadek trochę mieszka? – zapytał głos.
– Raczej nie – odparł ostrożnie Sonek. – Niech pan przyjdzie jutro rano – dodał pośpiesznie.
– Wolałbym w nocy – stwierdził głos po namyśle.
– Typowe dla luda! – syknął Toko tuż koło nogi Sonka. Znalazł jakąś szparę w podłodze i
z bezpiecznej kryjówki śledził dalszy przebieg niesamowitej wizyty. – Straszy w nocy, a w
dzień sam się boi – dodał.
– Dziadka nie ma, ale jest Tatun, Mamuna i w ogóle jest nas bardzo dużo – powiedział So-
nek, mając nadzieję, że taka liczba domowników zniechęci luda do straszenia.
– Aha – stwierdził gruby głos bez entuzjazmu, co mogło oznaczać, że przerażanie więk-
szych grup nie jest jego specjalnością.
– O nas też powiedz – podpowiadał Toko, ale zaraz dodał, żeby Sonek nie mówił, gdzie są.
– To ja może sobie pójdę – stwierdził głos z wahaniem i w tej samej chwili rozległo się
skrzypnięcie drzwi prowadzących do pokoju rodziców i w progu stanęła Mamuna, przeciera-
jąc zaspane oczy.
– Co ty wyprawiasz? Dlaczego nie w łóżku? – zapytała surowo.
– Ktoś puka – wyszeptał Sonek.
– Pewnie ci się zdawało.
– Rozmawiałem z nim.
– Kto tam? – zapytała Mamuna, dając ręką znaki, żeby Sonek obudził ojca. Pobiegł na-
tychmiast, a gdy wrócił, ciągnąc za rękę zaspanego i ziewającego Tatuna, drzwi były otwarte
na oścież. W progu, przestępując z nogi na nogę, stał bardzo dziwny osobnik o głowie okrą-
głej jak piłka, która świeciła przyjemnym, jasnożółtym blaskiem. Ziewanie przeszło Tatunowi
w zdumienie i został z rozdziawionymi ustami. Mrugał przy tym szybko, jakby nie dowierzał
własnym oczom.
– Pan przyszedł do dziadka – wyjaśniła spokojnie Mamuna.
– Czy dziadek zrobił coś panu w głowę? – zaniepokoił się Tatun, podejrzliwie patrząc na
gorejącą ciepłym blaskiem twarz przybysza. – Ja pana nie wyłączę, zajmuję się czym innym.
41
– Ach, ten dziadek! – westchnęła Mamuna, kręcąc głową. – Jak można zrobić komuś coś takiego!
– Jeśli o to chodzi – rzekł ze wstydem dziwny osobnik, wskazując palcem świecące jak
lampa czoło – to u mnie rodzinne...
Był wyraźnie speszony. Spuścił błyszczące oczy i podrapał się w łydkę kopytem. Na pod-
łogę posypały się grudki błota, co speszyło go jeszcze bardziej. Światło jego głowy zmieniło
ze wstydu kolor na jaskrawoczerwony.
– Bardzo przepraszam. Nie chciałam pana urazić – szepnęła Mamuna i też zrobiła się
czerwona. – Właściwie to bardzo ładnie wygląda. Myślałam po prostu, że to panu przeszka-
dza... Proszę bardzo, niech pan wejdzie...
Osobnik zrobił nieśmiało dwa kroki do wnętrza, a ponieważ starał się stawiać swoje wiel-
kie kopyta jak najdelikatniej, o mało się nie przewrócił.
– Jestem starym znajomym dziadka, a pani pewnie jest jego córką – zamruczał swoim gru-
bym głosem. – Nazywam się Latar.
– Ojciec nigdy mi o panu nie opowiadał – powiedziała Mamuna, rozkładając bezradnie rę-
ce.
Plonki powyłaziły spod kredensu, powtykały palce w usta i spoglądały na dziwacznego
gościa wytrzeszczonymi oczami.
– Typowe dla luda – szepnął Toko. – Podszywa się.
– Coś ty?! – mruknął Chobołt, wzruszając ramionami. – To krawcy się podszywają, a ludy
straszą,
– Co ty tam wiesz... – żachnął się Toko.
– Nazywam się Latar od niedawna – wymamrotał nieśmiało przybysz. – Poprzednio nazy-
wałem się Świecznik.
– Widzicie, jak kręci? – szepnął Toko.
– Świecznik! – ucieszyła się Mamuna. – Ojciec myślał, że już pana nie zobaczy!
– Tak, tak – wtrącił Tatun. – Dziadek wiele opowiadał o panu.
Zaprosili gościa do pokoju. Wszedł ostrożnie, jakby stąpał po cienkim lodzie. Z wielkich
kopyt pospadały na świeżo umytą podłogę zaschnięte grudki błota. Plonki przemknęły chył-
kiem za jego plecami i usadowiły się tuż przy drzwiach. Na wszelki wypadek. Chociaż
Chobołt wyraził przypuszczenie, że luda nie zapraszaliby do pokoju.
– Dlaczego zmienił pan nazwisko? – zapytała Mamuna, gdy siedli przy stole.
Głowa Latara błysnęła, a potem przygasła.
– To stara historia, nie wiem... czy...
Rozejrzał się niepewnie.
– Może pan mówić śmiało – powiedział Tatun. – Są sami swoi – rodzina, parę plonków, a
na górze śpi pewien wił, który umknął Marbatom.
Na dźwięk ostatniego słowa oczy Latara błysnęły złowrogim światłem.
– To przez nich – wycedził przez zęby. – Musiałem się ukrywać. Wyznaczyli nagrodę za
moją głowę.
– Dziadek opowiadał, że ukrywał pan na bagnach prześladowanych – przypomniała sobie
Mamuna.
– Potem sam musiałem się ukrywać... Tyle lat samotności – westchnął i przygasł oraz
zszarzał na wspomnienie przykrych chwil. – Nie mogłem dłużej tego znieść...
– To chyba jednak nie lud – zauważył szeptem Pinek. – Lud by się nie przejmował...
– Mógł pan przyjść wcześniej – powiedział Tatun. – Dziadek na pewno by się ucieszył.
– Nie chciałem nikogo narażać – odparł Latar cichym głosem.
– Marbaci są mściwi, a ja całymi latami zwodziłem ich po moczarach... Stare dzieje, my-
ślę, że zapomnieli o mnie tymczasem.
– Tutaj żaden z nich nie pokazywał się od dawna – rzekł Tatun. – Może nas pan odwiedzać
bez obaw.
42
Latar westchnął i przez długą chwilę przyglądał się z niechęcią swoim wielkim kopytom,
po czym wstydliwie wsunął je pod krzesło. Nie wyglądały najlepiej na czystej podłodze. Bar-
dziej pasowały do bagien i moczarów.
– Pomyślałem, że mógłbym... – zaczął nieśmiało i zaraz przerwał, zawstydzony.
– Na pewno by pan mógł! – pocieszała go Mamuna.
– To znaczy, mógłbym spróbować...
– Spróbować zawsze można – chętnie zgodził się Tatun, choć, jak dotąd, nie było wiado-
mo, o co chodzi.
– A przynajmniej poradzić się – szepnął Latar i jego głowa zapaliła się czerwonym pło-
mieniem. – Dlatego pomyślałem o dziadku Lesawiku. Nigdy nie poznałem nikogo tak mądre-
go.
– Tak – powiedziała Mamuna bez przekonania. – Tylko wie pan... Dziadek ostatnio za-
chowuje się nieco dziwnie... Kiedyś nawet przyleciał tu na latawcu...
– Naprawdę? – ożywił się gość. – Ma pani na myśli latanie w powietrzu?! To wspaniałe.
Na pewno jest pierwszym dziadkiem w świecie, który dokonał czegoś takiego!
– Z całą pewnością – stwierdziła Mamuna, uśmiechając się kwaśno. – Nikomu innemu nie
przyszłoby to do głowy.
– Wielki umysł – westchnął przybysz z podziwem.
Tatun i Mamuna wymienili krótkie spojrzenia.
– A w jakiej sprawie chciałby się pan poradzić dziadka? – zapytała ostrożnie. – Chodzi o
latanie i inne wybryki tego rodzaju?
– O nie, to bardzo osobista sprawa – odparł Latar.
– Aha – mruknął Tatun.
– Można powiedzieć: rodzinna – wykrztusił przybysz.
– Ma pan jakieś rodzinne kłopoty? – wypytywała ostrożnie Mamuna.
– Chodzi o to, że nie mam żadnych – odrzekł Latar. – A chciałbym...
– Mieć kłopoty? – zdumiał się Tatun.
– Chciałbym mieć rodzinę – wyznał Latar. – Słyszałem, że najlepiej zacząć od żony, bo
podobno bez żony... Jednym słowem, nie wiem, jak zacząć i w ogóle...
Mamuna klasnęła w dłonie z zadowoleniem.
– Trafił pan znakomicie! Obejdziemy się bez dziadka.
– Może jednak...
– Jeśli zabraknie kłopotów – ciągnęła Mamuna – to może się pan do niego zwrócić. Dzia-
dek ma mnóstwo pomysłów. Ale małżeństwo to zbyt poważna sprawa. Ja się tym zajmę.
– Naprawdę?
Głowa pana Latara rozbłysła radosnym białym światłem. Wyglądał na uszczęśliwionego
propozycją. Nagle przygasł i spuścił oczy.
– Myśli pani, że znajdzie się ktoś, kto zechce mnie za męża? – zapytał z wyraźną obawą i
nadzieją.
– Oczywiście – odparła gospodyni z przekonaniem.
– Kogo masz na myśli? – zapytał zdumiony Tatun.
– To już moja sprawa – odpowiedziała tajemniczo.
– Myślałem, że pomoże mi dziadek Lesawik – mówił pośpiesznie gość. – To wielki wy-
nalazca. Znaleźć mi żonę, to pewnie dla niego drobiazg...
– Nie ma pan pojęcia o małżeństwie – przerwała Mamuna.
– Nie mam – przyznał smętnie.
– Swatów nie można powierzać osobie tak nieodpowiedzialnej jak dziadek – stwierdziła
stanowczo. – Na pewno nie chciałby pan, żeby małżeństwo wyleciało w powietrze po paru
dniach?
43
– Jeśli dziadek pożyczyłby nam latawiec... – zastanawiał się głośno Latar. Pełen rozmarze-
nia uśmiech rozjaśnił jego błyszczącą głowę.
– Rodzina, jeśli ma być szczęśliwa – stwierdziła Mamuna surowo – ma się trzymać domu,
a nie latać po świecie.
– Tak, tak, oczywiście – przyznał gorliwie wyrwany z podniebnych marzeń Latar.
– Dlatego – ciągnęła tym samym tonem Mamuna – zajmę się wszystkim sama. Pan ma tyl-
ko powiedzieć „tak” w odpowiedniej chwili.
– Tak – powiedział Latar.
– Jeszcze nie – zwrócił mu uwagę Tatun.
– Tylko czy ja będę się jej podobał? – spytał zaniepokojony gość. – Ta głowa i te kopyta...
– To nawet wygodne – pocieszał go Tatun – przy panu można czytać bez świeczki. A ko-
pyta to czysta oszczędność na butach.
– Nie taka znowu czysta – westchnął pan Latar. Zaraz też zaniepokoił się, czy nie jest za
młody. Skończył właśnie siedemdziesiąt pięć lat.
– Cóż znowu – Tatun machnął lekceważąco ręką – mógłby pan być naszym dziadkiem.
Mamuna trąciła męża w bok.
– Co ja mówię – poprawił się pośpiesznie – przecież dziadka już mamy i w zupełności nam
wystarczy.
– Może jestem za stary? – zmartwił się gość.
– Najważniejsze, że ma pan jasno w głowie – stwierdziła Mamuna, ale kandydat na męża
miał już kolejne zmartwienie.
– Czy ona zechce pójść ze mną w to bagno, na niepewny grunt? Nie będzie się bała, że ro-
dzina się na tym nie utrzyma?
Mamuna powiedziała, żeby dał sobie spokój z tymi wszystkimi drobiazgami. Już ona się
zajmie, czym trzeba. Tylko żeby sobie nie wyobrażał, że to będzie jakaś wyjątkowa piękność,
rusałka albo zbożowa panienka.
Latar kiwał głową, spoglądając na gospodynię z uwielbieniem.
– Niech pan sobie też wybije z głowy, że będzie bogata – ciągnęła Mamuna stanowczym,
oschłym tonem. – To będzie dobra i przyzwoita osoba.
– Tylko skąd ją weźmiesz na tym pustkowiu, moja droga? – zapytał zaniepokojony Tatun.
– Widzę, że ty też nie masz najmniejszego pojęcia o małżeństwie – stwierdziła cierpko. –
A choćby Chlapa?
– Chlapa! – wykrzyknął pan Latar z zachwytem i zajaśniał tak gwałtownie, że wszyscy
musieli zmrużyć oczy. – Co za piękne imię! Jestem zdecydowany! Mówię „tak”!
– Już? – zdziwił się Tatun.
– Muszę wam wyznać, że właśnie przed chwilą zakochałem się w Chlapie – wyznał gość
wstydliwie, choć z całkowitym przekonaniem. Jego głowa rozjarzyła się czerwonym blaskiem.
– W której? – zapytał Tatun.
– Jak to? W tej, o której mowa – pan Latar był zdumiony.
– Chlapy są dwie – wyjaśniła Mamuna. – Którą pan kocha?
– Nie wiem – speszył się gość i zaczął migotać w różnych kolorach.
– Co za różnica?! – krzyknął spod drzwi Toko. – Są do siebie podobne!
– W takim razie wszystko jedno! – ucieszył się Latar, błyskając wesoło różowym światłem.
Mamuna uważała jednak, że powinien się zdecydować. Nie może mieć dwóch żon.
– Więc którą Chlapę pan kocha, panie Latar? – zapytała powtórnie Mamuna.
Przybysz szurał kopytami pod krzesłem, sapał, błyskał i przygasał, aż na koniec wykrztu-
sił, że chyba obie.
– Ale chryja! – ucieszył się Toko.
– Czy pan jest jeden, czy może jest pana więcej? – zapytała Mamuna. – Ja tu nikogo poza
panem nie widzę.
44
Gość rozejrzał się i stwierdził, że z całą pewnością występuje pojedynczo i zawsze był sam
jak palec, i właśnie dlatego...
– Właśnie dlatego jedna żona w zupełności panu wystarczy – ucięła surowo Mamuna.
– Też tak uważam – rzekł Tatun tonem pełnym przekonania i westchnął. Uważał, że jedna
żona to aż nadto.
– Przed chwilą wątpił pan, czy znajdzie się choćby jedna, a teraz chciałby pan dwie! Do
czego to podobne?! Dlaczego nie cztery? – mówiła Mamuna, przechadzając się po pokoju i
wymachując rękami.
– Czemu nie? Mogą być cztery – zgodził się pogodnie gość. Mamuna zaniemówiła.
– Chlapy są tylko dwie. Większa i mniejsza – wyjaśnił Toko, gramoląc się na stół.
– Aha, no właśnie, zapomniałem...
Pan Latar wyglądał na nieco skołowanego.
– Myślałem, że jak nie można dwóch większych, to może cztery mniejsze...
– Niesłychane! – wykrzyknęła Mamuna.
– Musi być rzeczywiście bardzo zakochany – mruknął Tatun pod nosem.
– To bardzo dziwne uczucie – wyznał gość, a jego głowa zapłonęła jaskrawym płomie-
niem. Toko próbował przypalić od niego wyrwaną z podłogi drzazgę, ale Mamuna pogroziła
mu palcem, więc schował się za cukiernicę. – Czuję, że kocham obie te Chlapy. Może nawet
jedną bardziej od drugiej. Nie mogę się jednak zdecydować... Najlepiej, gdyby pani zrobiła to
za mnie...
Na to oczywiście Mamuna nie mogła się zgodzić pod żadnym pozorem. Uspokoiła go, że
gdy na własne oczy ujrzy obie siostry, od razu będzie wiedział, którą kocha. Doradzała cier-
pliwość. Małżeństwo to zbyt poważna sprawa, żeby pozwalać sobie na pośpiech.
Toko ziewnął. Za nim uczynili to Pinek i Lulu, a potem już wszyscy, poza Latarem, zaczęli
ziewać i przecierać oczy.
– Muszę wstać wcześnie – zauważył Tatun.
– Właśnie – powiedziała Mamuna, tłumiąc ziewnięcie. – Trzeba się trochę przespać.
– A ja nie będę mógł spać przez cały dzień – stwierdził pan Latar.
– Wraca pan na mokradła? – zapytał z nadzieją Tatun.
– Nie ruszę się stąd, dopóki nie zobaczę mojej przyszłej żony – odparł pan Latar.
Mamuna rozłożyła mu materac w kuchni, lecz z niego nie korzystał. Nigdy zresztą nie sy-
piał w nocy. Siadł na schodkach z rozpaloną do czerwoności głową, wokół której natychmiast
zaczęły krążyć ćmy i nietoperze, i aż do świtu wzdychał tak głęboko, że te westchnienia strą-
ciły dwie dachówki. Spadły wprost na jego głowę, rozbijając się na drobne kawałki, ale Latar
nawet tego nie zauważył. Głowę miał zajętą czym innym. Wyobrażał sobie na różne sposoby
swoje rodzinne szczęście. Gromadkę dzieci taplających się na mokradłach wśród wesoło
kumkających żab. Owe małe Chlapięta były w jego marzeniach podobne do niego. Główki
maluchów błyskały jak płomyki. Tylko żony nie potrafił sobie wyobrazić.
– Zobaczymy – szepnął z nadzieją, a gdy pierwsze promienie słońca zlizały ciemność z
nieba nad lasem, zapadł w głęboki, mocny sen.
Rano trzeba było przez niego przeskakiwać, bo leżał w samym progu, a Mamuna nie po-
zwalała go budzić.
– Bardzo dobrze, że śpi. Wszystko by popsuł – szepnęła do męża, podsuwając mu talerz
szczawiowej zupy. – Najlepiej będzie, jak zajmę się tym wszystkim sama. Na razie nikomu
ani słowa. Chlapy nie mogą się o tym dowiedzieć.
– Masz rację, moja droga – stwierdził Tatun, wyławiając połówkę jajka. – Lepiej niech ich
z rana nie ogląda.
– Wie już, że nie są pięknościami – obruszyła się Mamuna.
– Nie wie, że aż tak – mruknął Tatun.
45
– Pojęcia nie masz o prawdziwej miłości – westchnęła Mamuna. – Skąd możesz wiedzieć,
co czuje ktoś, kto całe życie stąpał ubłoconymi kopytami po bagnie? Może się okazać, że pan
Latar wyobrażał sobie, iż Chlapy są jeszcze mniej urodziwe.
– Chyba nie – mruknął Tatun.
Mimo wszystko Mamuna była dobrej myśli. Bała się jedynie, żeby Chlapy nie dowiedziały
się o wszystkim za wcześnie, nim zostaną odpowiednio przygotowane. Kazała wszystkim
przyrzec, że nie pisną ani słowa. Plonki musiały się zaklinać na najbliższą rodzinę, a Chobołt
na dalszą. Tylko Wił nie musiał, bo przespał wizytę pana Latara.
Po dwóch godzinach obudziły gościa jaskrawe promienie słońca. W dzień wyglądał o
wiele mniej korzystnie niż nocą.
– Lepiej będzie, jak przyjdę wieczorem – stwierdził przybysz, przeglądając się w kałuży. –
W dzień tracę cały mój blask.
– Tak będzie lepiej – przyznała Mamuna.
Sonek wyprowadził pana Latara na dróżkę wiodącą do leśnego domku dziadka.
Gdy po jego odejściu Chlapy wyszły na brzeg rzeki, wszyscy mieli takie miny, że siostry
od razu zapytały, co się stało.
– Nic się nie stało – odparła Mamuna najbardziej beztroskim tonem, na jaki ją było stać. –
Po prostu zjawił się gość...
Chlapy zaczęły wycofywać się w popłochu.
– Już sobie poszedł – uspokoiła je Mamuna.
Odetchnęły.
– Dobrze, że nie wyszłyśmy wcześniej – stwierdziła większa – jeszcze by nas zobaczył!
– Wróci tu wieczorem.
– Dobrze wiedzieć. Przyjdziemy jutro – powiedziała mniejsza.
– Ale on chce was poznać.
– Nas? Po co miałby nas poznawać? – wystraszyły się.
– Nie możecie zawsze siedzieć w mule, gdy tylko przychodzi ktoś obcy. Trzeba poznawać
nowe osoby – Mamuna próbowała życzliwie je ośmielić.
Chlapy niby to człapały w miejscu, ale z każdą chwilą były bliżej brzegu rzeki.
Mamuna westchnęła. W ten sposób nie uda się zwabić Chlap na spotkanie z panem Lata-
rem. Są zbyt nieśmiałe. Do wieczora coś się wymyśli. Machnęła ręką.
Gość przybył o zmierzchu. Na szczęście, taplające się na płyciźnie Chlapy nie zauważyły
jego przybycia. Mamuna, zanim poszła nad rzekę, kazała Tatunowi zabawiać gościa rozmo-
wą. Łatwo powiedzieć. Gorzej mówić, jak się nie ma nic do powiedzenia. Pan Latar wzdy-
chał, od czego robił się przeciąg i fruwały firanki.
– Tak, tak – powiedział Tatun raz i drugi, nie wiadomo na jaki temat, bo nie zdążyli jesz-
cze żadnego poruszyć.
– Tak – zgodził się Latar i westchnął.
Tatun z nadzieją wyjrzał przez okno. Chlapy wciąż tkwiły po pas w wodzie, gotowe w
każdej chwili czmychnąć na dno. Żona usiłowała im coś wytłumaczyć. To mogło jeszcze
trwać dość długo. Na szczęście gość nabrał powietrza i powiedział:
– Nie pojmuję, jak mogłem tak długo żyć bez żadnej rodziny.
– Rodzina to rodzina – odparł Tatun, żeby gość nie pomyślał sobie, że rodzina to coś inne-
go.
– Lubię jasne sytuacje – rzekł gość i na dowód, że mówi prawdę, rozbłysnął jaskrawym
światłem.
Tatun zasłonił okno własnym ciałem.
– Jak ją zobaczę, to powiem: tak i tak, a nie to nie – ciągnął gość, starając się dodać sobie
odwagi.
46
– Czemu nie, można i tak – przyznał Tatun, zerkając w stronę rzeki. – Żona to żona. Jak
się ma żonę, to można powiedzieć, że jest się żonatym...
– Ciekawe, jakie one są, te żony? – zapytał szeptem pan Latar.
– Ooo! – odparł Tatun krótko takim tonem, jakby miał na ten temat wiele do powiedzenia.
Gość spojrzał na niego z szacunkiem i popadł w zamyślenie.
– Niewiele o tym wiem – szepnął i westchnął ze smutkiem.
– Ba – mruknął gospodarz. – Ja wiem bardzo dużo, a też niewiele rozumiem. W tym rzecz.
– W czym? – zdumiał się przybysz.
– Ano, dajmy na to, żona płacze... – odparł Tatun i nabrał powietrza, po czym ciągnął dalej
tonem osoby dobrze poinformowanej: – Myślisz sobie, że coś się stało. Że pies ją ugryzł albo
że nogę skręciła...
Latar kiwał głową, słuchając uważnie.
– A tu nie! Nic z tego! – ciągnął Tatun.
– No tak. Mogła skręcić rękę albo nabić sobie guza, spadając Z drzewa – rzekł domyślnie
kandydat na męża.
– Żony nie łażą po drzewach. Wiem to na pewno – odparł Tatun.
– Płacze, bo smutna! – domyślił się Latar.
– Otóż nie – powiedział Tatun, a po krótkiej przerwie wyjaśnił: – Płacze, bo wesoła.
– Nie może być! – wykrzyknął gość. – Czy to znaczy, że u nich jest odwrotnie? Że jak
smutna, to się śmieje?
– Też płacze – westchnął gospodarz. – Nie poznasz, co i jak... Albo, dajmy na to, śmieje
się...
– Pies ją ugryzł?! – zgadywał pan Latar. – Skręciła nogę?
Tatun kręcił głową z miną pełną wyższości.
– A może po prostu jej wesoło? – zaryzykował Latar.
– Śmieje się, bo jest zła. Ze złości – odparł Tatun z dziwnym uśmiechem.
Latar wyraźnie przygasł, jego głowa ledwo tliła się w gęstniejącym mroku. Widać było, że
już nie pali się tak bardzo do żeniaczki.
Nagle ocknął się, coś mu błysnęło w głowie, bo kuchnię zalało jasne światło, i szepnął z
nadzieją:
– A czy nie można po prostu zapytać, co się stało?
– Można... – Tatun wzruszył ramionami. Machnął ręką lekceważąco.
– Nie odpowie? – dopytywał się gość.
– Czasami odpowie to czy tamto i dalej nic nie wiadomo – westchnął Tatun.
– Inaczej to sobie wyobrażałem – rzekł półgłosem gość.
– Ba – mruknął Tatun.
Gość zamilkł, a gospodarz nie podejmował rozmowy. Latar wolał nie pytać o więcej, żeby
się nie dopytać jeszcze bardziej zniechęcających rzeczy. Może lepiej poczekać z ożenkiem? –
zastanawiał się. Nie spieszno mu było przez lat pięćdziesiąt, więc dlaczego teraz żenić się tak
nagle? Może za następne pięćdziesiąt lat zajdą jakieś zmiany na lepsze w zachowaniu tych
tajemniczych istot?
Mamunie udało się tymczasem wyciągnąć Chlapy z wody. Ponieważ nie mogła powie-
dzieć, że Latar chce je poznać, użyła podstępu. Powiedziała, że czeka na nie w domu niespo-
dzianka. Ciekawość Chlap była większa od ich płochliwości, ale wciąż pozostawały nieufne.
– A jak zjawi się ten gość? – zapytała starsza.
– Na pewno nie przyjdzie. Przysięgam – odparła Mamuna z czystym sumieniem. Mogła to
powiedzieć. Pan Latar siedział w kuchni od dawna.
Zatrzymały się pod płotem.
– Jesteście już dorosłe – zauważyła Mamuna. – Czas pomyśleć o założeniu rodziny.
– Dlaczego? – zdziwiła się młodsza Chlapa.
47
– Nikt nas nie weźmie za żonę – westchnęła starsza – mamy takie brzydkie nogi...
Młodsza natychmiast chlipnęła.
– Te nogi do was pasują. W wodzie wyglądacie bardzo zgrabnie – pocieszała je Mamuna.
– A kto się zechce z nami pogrążyć w toni na całe życie? Nikt z nami nie wytrzyma – od-
parła półgłosem starsza siostra.
– Nawet nie wiecie, ilu znam kawalerów, którym na pewno bardzo byście się podobały –
pocieszała je Mamuna ostrożnie.
– Taki to chyba sam musiałby mieć kopyta – zachichotała starsza Chlapa, a młodsza jej
zawtórowała cienkim śmiechem.
– Znam osobiście pewną parzystokopytną osobę – odparła Mamuna z godnością – a mimo
to jest to osoba bardzo przyzwoita.
– Gdybyśmy były przynajmniej tak mądre, jak jesteśmy biedne... – westchnęła starsza siostra.
– Nie można mieć wszystkiego... – zaczęła Mamuna.
– Jak się nie ma nic – dokończyła za nią młodsza Chlapa.
– Widzicie!... – ucieszyła się gospodyni.
– Niestety – odrzekły chórem siostry.
– Miałam na myśli to, że coś takiego można powiedzieć w towarzystwie mądrych osób i
zabrzmi to całkiem rozsądnie – mówiła Mamuna, popychając Chlapy w stronę drzwi wej-
ściowych, a młodsza siostra pomyślała sobie, że gdyby musiała powtórzyć to w towarzystwie
kogoś obcego, to prędzej spaliłaby się ze wstydu.
Mamuna wepchnęła sąsiadki do kuchni i zatrzasnęła drzwi za ich plecami, żeby nie uciekły
na widok nieznajomego. Kuchnię zalało nagle jasne, jaskrawe światło.
– Jaka piękna lampa! – wykrzyknęła z zachwytem młodsza siostra.
– Mnie też bardzo się podoba – stwierdziła starsza, przesłaniając oczy dłonią.
Tatun chrząknął.
– To jest właśnie pan Latar – powiedział uroczyście.
– Dzień dobry – wyszeptały Chlapy ledwie słyszalnym głosem.
– A to nasze miłe sąsiadeczki – powiedziała Mamuna.
– Dzień dobry – zahuczał pan Latar i swoje błyszczące oczy wlepił w płetwiaste stopy obu sióstr.
– Przepraszam bardzo, ale panienki stoją w kałuży – zauważył uprzejmie.
Tatun chrząknął z zakłopotaniem.
– Nic, nic – powiedziała Mamuna.
– Coś się wylało – upierał się gość. – Może wiadro przecieka?
– Zaraz powycieram – z nerwowym uśmiechem odrzekła Mamuna.
– Może poświecić? – zapytał gość.
– Nie trzeba, poradzę sobie.
– To dla mnie żadna fatyga...
Tatunowi z trudem udało się wepchnąć gości do pokoju. Gdy podchodzili do stołu, kopyta
Latara stukotały głucho o drewniane deski, a stopy Chlap mlaskały, pozostawiając wilgotne
ślady.
Mamuna wywołała po chwili męża i plonki z pokoju, niby to, żeby pomogli jej w przygo-
towaniu kolacji, w gruncie rzeczy chodziło jednak o to, żeby goście mogli sobie spokojnie
porozmawiać.
– Bardzo się cieszę... – mruknął Latar, gdy drzwi zamknęły się za gospodarzem.
– My też – szepnęła starsza Chlapa, a młodsza kiwnęła głową bez przekonania, po czym
wszyscy troje zaczęli spoglądać na drzwi, czekając, aż ktoś się wreszcie zjawi. Pomoc nie
nadchodziła, więc pan Latar wbił wzrok w podłogę.
– O, tutaj też coś cieknie! – zauważył nagle.
Chlapy wetknęły stopy głęboko pod krzesła, żeby jak najmniej rzucały się w oczy. Starsza
chrząknęła.
48
– Co to może być? – zastanawiał się głośno pan Latar.
– My... – zaczęła cichym głosem młodsza siostra.
– Może się panie przesiądą, bo zamoczą sobie nóżki. Starał się być uprzejmy. Siostry po-
czerwieniały lekko.
– Jesteśmy z wody – powiedziała cichym głosem mniejsza.
– Z rzeki – wyjaśniła starsza. – Z samego dna.
– Rozumiem. Mnie też życie nie rozpieszcza. Bagno – westchnął pan Latar.
Aż do rozpoczęcia kolacji przesiedzieli w przyjemnym milczeniu. Głowa Latara płonęła
nastrojowym, ciepłym światłem. Młodsza Chlapa zaczęła uśmiechać się leciutko i przybysz z
bagien miał wrażenie, że jej zielonkawa twarz rozjaśniła się nikłym światłem. Patrzył z za-
chwytem na to zjawisko.
Przy kolacji nie musieli już ze sobą rozmawiać. Wystarczyło odpowiadać na pytania.
Plonki mrugały do siebie porozumiewawczo i kładły palce na wargach.
– Nawet nie próbuj mnie pytać – powiedział Toko do starszej Chlapy, choć ta nie próbo-
wała.
– O co?
– To tajemnica. Przysięgałem, że nic nie powiem – szepnął.
– O czym?
– Wszyscy przysięgaliśmy – wtrącił Pinek.
– Nawet Chobołt – dodał Lulu.
– Tylko Wił nie przysięgał – powiedział Chobołt – ale on spał, gdy przyszedł ten, co się
chce żenić...
– Z kim? – dopytywała się młodsza Chlapa.
– Tobie tego nie możemy powiedzieć – wyjaśnił Chobołt i nadął policzki.
– A komu możecie?
– Nikomu – powiedział Toko.
– Zresztą poza tobą i twoją siostrą wszyscy wiedzą – dodał Pinek.
Po kolacji pan Latar odprowadził Chlapy na brzeg rzeki i czekał uprzejmie, póki nie poszły
na dno. Było wprawdzie późno, lecz mimo to wrócił do Mamuny, żeby porozmawiać. Na jego
jasnej twarzy malował się wyraz zdecydowania.
– Już wiem! – krzyknął od progu i błysnął radośnie. – Jestem całkowicie zdecydowany!
Żenię się z tą, która powiedziała, że jestem piękny!
– Powiedziała: o, jaka piękna lampa – sprostował Toko.
– No tak – przyznał pan Latar – ale wtedy jeszcze nie byliśmy sobie przedstawieni.
– To była mniejsza Chlapa – przypomniał sobie Pinek. Pan
Latar był zdziwiony, dlaczego jest mowa o większej i mniejszej, skoro obie są tego samego
wzrostu i trudno je od siebie odróżnić, więc Mamuna wyjaśniła, że zostało to z czasów, kiedy
młodsza jeszcze nie urosła. Teraz oczywiście są równe, ale dla odróżnienia i z przyzwyczaje-
nia wszyscy wciąż stosują stare miary, z których obie siostry powyrastały.
– Siedziała z prawej strony – chciał się upewnić gość.
– To była większa – stwierdził Pinek, a Toko przytaknął.
– Nie może być! – wykrzyknął pan Latar. – To czym one się różnią?!
– Niczym – rzekł Toko. – Zresztą tej większej też się lampa podobała.
– Słyszałem, że miłość jest ślepa – westchnął pan Latar, kiwając ze smutkiem głową. – Te-
raz wiem wreszcie, o co chodzi...
Był przygnębiony i wyraźnie przygaszony, wobec czego Tatun zapalił świeczkę. Mógł po-
prosić gościa, żeby się rozjaśnił, ale przecież nie wypadało wykorzystywać go jako oświetle-
nia.
Minęła północ. Plonki leżały pokotem pod piecem, kłócąc się przez sen i przebierając no-
gami, jakby coś goniły albo może przed czymś uciekały. Mamuna liczyła godziny do świtu.
49
Niewiele ich zostało. Wreszcie pan Latar zauważył, że zrobiło się późno, pożegnał gospoda-
rzy i ruszył do swego siedliska na moczarach.
Tatun wyjrzał przez okno za odchodzącym. Głowa Latara wyglądała jak księżyc wałęsają-
cy się w zaroślach. Tatun poczłapał do łóżka, naciągnął kołdrę na uszy i niemal natychmiast
zasnął.
– Jak myślisz? Czy to małżeństwo będzie szczęśliwe? – zapytała żona, poprawiając po-
duszkę.
Tatun milczał, więc szarpnęła go za ramię.
– Śniło mi się, że mnie o coś pytałaś – mruknął sennym głosem.
– Pytałam, czy małżeństwo Chlapy z panem Latarem będzie szczęśliwe.
– I co powiedziałem? – spytał Tatun bez większego zainteresowania.
Mamuna z westchnieniem opadła na poduszkę. Westchnęła jeszcze dwa razy, ale Tatun już
tego nie słyszał. Śniło mu się, że śpi.
50
Olbrzymie kłopoty
Pierwsze dostrzegły go plonki. Może dlatego, że były nieco przewrażliwione na punkcie
wzrostu. Pochylona nad balią Mamuna nie zwróciła uwagi na cień, który przesłonił słońce.
Tatun, myśląc, że to chmura, przestał podlewać truskawki. Odstawił konewkę, zadowolony,
że deszcz go wyręczy, i poszedł naprawiać dach stodoły, żeby ulewa nie zmoczyła wyschnię-
tego siana. Wówczas przybiegł Toko i zażądał kawałka drutu.
– Długi ma być ten drut? – zapytał Tatun, drapiąc się w głowę.
– Odtąd... – odparł Toko, rysując nogą kreskę na klepisku, po czym zniknął za drzwiami
stodoły, nie było go kilka minut, a kiedy Tatun zdążył zapomnieć o drucie, Toko wpadł zzia-
jany i krzyknął: – ... dotąd!
– A ty gdzie byłeś? – Tatun nic z tego nie rozumiał.
– Za lasem – odrzekł Toko, łapiąc z trudem powietrze. – Za tym dalszym – dodał po chwi-
li.
– Zamiast się obijać po lesie, moglibyście mi pomóc przy naprawie dachu – mruknął go-
spodarz.
– Nie ma mowy, szefie – odparł bezczelnie Toko. – Mamy większą robotę. Niech szef
wyjdzie i sam zobaczy!
Tatun machnął lekceważąco ręką. Widział w życiu niejedno, więc nie widział powodów,
żeby przerywać pilną pracę. Deszcz mógł spaść lada moment. Tatun wytknął głowę przez
dziurę w dachu i w tej samej chwili ujrzał pierwszego w swym życiu olbrzyma. Otworzył usta
ze zdumienia i tak już pozostał na długą chwilę. Nagle coś uszczypnęło go w łydkę i o mało
nie spadł z drabiny. Toko wspiął się na górę po plecach gospodarza i przysiadł mu na ramie-
niu.
– O! O! Olbrzym! – wykrztusił Tatun. – Ogromny olbrzym!
– Widziałem większego – prychnął Pinek lekceważąco. Nad rzeką nigdy nie było nawet
takiego. Zapewne dlatego, że była to za mała miejscowość dla kogoś tak pokaźnego wzrostu.
– Drut powinien być odpowiednio gruby – rzekł Toko po chwili namysłu – a jeśli jest tylko
cieńszy, to trzeba go złożyć podwójnie albo nawet potrójnie.
– Daj mi spokój z drutem! Nie widzisz, co się tu dzieje?! – żachnął się Tatun. – To może
oznaczać dla nas olbrzymie kłopoty!
– Pewnie, że widzę – odparł Toko, wzruszając ramionami. – Właśnie dlatego potrzebuje-
my drutu.
– Ze sznurka się urwie! – pisnął Pinek, wspinając się po nodze gospodarza.
Tatun wytrzeszczył na nich zdumione oczy.
– Chyba nie chcecie łapać olbrzyma?!
– Ktoś to musi robić – odparł skromnie Pinek.
– Po co?! – Tatun nie mógł wyjść ze zdumienia.
– Są, to się ich łapie – odrzekł Toko po dłuższym namyśle. Nic lepszego nie przychodziło
mu do głowy.
Tatun spoglądał na plonki z niedowierzaniem.
– Jak to? – zapytał. – Nie boicie się?
Pinek wzruszył ramionami.
– Czego się mamy bać? – mruknął lekceważąco. – Nas jest czterech, a on jeden.
51
Tatun poczuł, że po plecach przeszedł mu dreszcz, a potem coś jeszcze. Był to Chobołt,
który dołączył do kuzynów.
– Czy wy... już kiedyś... jakiegoś?... – pytał ostrożnie gospodarz, kręcąc wciąż głową z wy-
raźnym niedowierzaniem.
– Kiedyś raz, jednego – rzucił niedbale Pinek.
– Nie ma o czym mówić... – Toko machnął łapką.
– To był nieduży olbrzym – wyjaśnił Chobołt. – Niby w ogóle to spory, ale raczej z tych
mniejszych.
– Wcale nie mniejszy! – warknął Toko. – Był wymiarowy?
– Ten jest większy.
– Trzeba go złapać i zmierzyć – zawyrokował Toko. – Z tej odległości jest chyba trochę
wyolbrzymiony. Tatun złapał się za głowę.
– Ale po co? Dlaczego? I co zrobiliście z tamtym olbrzymem?
– Wypuściliśmy go – odparł Pinek.
– Sam się urwał – wyjaśnił Chobołt, a Toko warknął, żeby się nie wtrącał. Twierdził, że
specjalnie tak go złapali, żeby się urwał.
– Właśnie – dodał pogardliwym tonem Pinek. – Po co nam olbrzym. On u nas nie ma
większego zastosowania.
– Olbrzymy są niejadalne. Znam się na tym – powiedział Toko tonem znawcy.
– Dosyć tego! – krzyknął Tatun, zdejmując Chobołta z ramienia i sadzając go na dachu
stodoły. – Żadnych pułapek i drutów! Nie słyszeliście, co Wił opowiadał o olbrzymach?!
– Aha, podobało nam się – przyznał Toko. – Ale jak kogoś jest tak dużo, to nie można mu
ufać. Co za dużo, to niezdrowo. Może w opowieściach olbrzymy są w porządku, natomiast na
co dzień nigdy nic z nimi nie wiadomo. Lepiej uważać.
Tatun spojrzał w stronę lasu, gdzie nad wierzchołkami drzew widniała ogromna, widoczna
do pasa postać, i w duchu przyznał plonkom rację. Postanowił natychmiast zawiadomić żonę i
naradzić się, jak dalej postępować.
Mamuna stała pochylona nad balią.
– Moja droga! – wykrzyknął poruszony Tatun. – Ty tu sobie pierzesz i nie widzisz, co się
dzieje!
– A wiesz, co by się działo, gdybym nie prała?! – odcięła się żona ze złością, strzepując
pianę z palców.
To rzekłszy, zanurzyła po łokcie dłonie w mydlinach i zaczęła wygniatać pościel, zupełnie
jakby ją chciała udusić za to, że tak się wciąż brudzi.
– Życie to nie tylko pranie! Są rzeczy ważniejsze od prania! – wykrzyknął Tatun.
– Wiem – odparła z goryczą Mamuna – ale cała reszta to brudzenie, tytłanie, szmotrucha-
nie, plamienie i wycieranie. Wcale mnie to nie interesuje! Jeśli o mnie chodzi, to mogłoby
tego nie być.
– Wyjmij głowę z balii i popatrz! – upierał się Tatun, a ponieważ żona wzruszyła ramio-
nami, złapał ją za głowę i wyprostował.
Mamuna mimo wszystko nie chciała patrzeć na to, co się dzieje, więc zmuszony był otwo-
rzyć jej oko palcem i wówczas na własne oko ujrzała olbrzyma, siedzącego pośrodku lasu i
trzymającego w ręku wyrwaną z korzeniami dziką jabłonkę, z której łapczywie ogryzał owo-
ce, od czasu do czasu wypluwając gałęzie i korę.
– O... – wyszeptała Mamuna. Miał to być początek „olbrzyma”, lecz całe słowo nie chciało
jej przejść przez gardło. Przerastało wszelkie oczekiwania.
– Jak widzisz, mamy olbrzymi problem – powiedział Tatun i przechadzał się w kółko z
założonymi do tyłu rękami.
– I jak ja teraz powieszę pranie?! – wyszeptała żona.
52
– Trzeba wezwać dziadka i porozmawiać z Wiłem – zdecydował Tatun. – Dziadek wie du-
żo o różnych niepotrzebnych rzeczach, a Wił zna się na olbrzymach. Trzeba z nim natych-
miast porozmawiać.
– Był tu przed chwilą – odparła żona.
– Myślałem, że to Sonek... – Tatun podrapał się w głowę.
– Sonek jest trochę większy – zauważyła cierpko Mamuna. – Jak można nie poznawać
własnego syna?!...
Mamuna nie potrafiła tego zrozumieć. Ona nie miała najmniejszych kłopotów z rozpozna-
niem swego dziecka, choć sobowtór był do niego podobny, jak mniejsza kropla wody do
większej. Tatun odróżniał Sonka bezbłędnie, kiedy ten stał obok Wiła. Gdy spotykał ich
osobno, dochodziło do nieporozumień.
Machnął ręką i ruszył na poszukiwanie. Z Wiłem, tak przynajmniej mu się wydawało, zde-
rzył się za rogiem stodoły.
– Widziałeś olbrzyma?! – krzyknął Wił, a może Sonek, bo Tatun nie był tego do końca
pewny, ale nie chciał pytać, żeby nie wyszło na to, że własnego syna nie poznaje.
– A gdzie ten drugi? – zapytał podchwytliwie. Jeśliby miał przed sobą Wiła, to ten powi-
nien zapytać, czy chodzi o Sonka, i wtedy Tatun miałby jasność, że nie bierze obcego za wła-
sne dziecko. Na nic się jednak zdała ta chytrość, bo Sonek, a może raczej Wił zapytał:
– To jest jeszcze jeden olbrzym? Nie wiedziałem...
I Tatun dalej nie wiedział, z kim ma do czynienia. Na szczęście przyszedł mu do głowy
jeszcze jeden pomysł.
– Rozmawiałem z Mamuną... Wiesz, kogo mam na myśli?...
– Jeśli to Sonek, to powinien powiedzieć; – Masz na myśli moją matkę. – A jeśli to Wił, na
pewno by powiedział: – Masz na myśli swoją żonę.
Wtedy wszystko byłoby jasne. Ten jednak tylko kiwnął głową i powiedział:
– Jasne!
Tatunowi zrobiło się ciemno przed oczami. Miał już dość wszelkich rodzinnych podo-
bieństw i chytrych pomysłów i było mu wszystko jedno, kogo potrząsa za ramiona.
– Jak ty się właściwie nazywasz?! – zapytał rozdrażnionym tonem.
– Sonek... – odparł zdziwiony chłopiec.
– Tak myślałem – rzekł Tatun, wyjął z kieszeni stolarski ołówek i narysował Sonkowi
malutkie kółko na czole. – A teraz biegnij po dziadka i powiedz mu o olbrzymie.
Sonek popatrzył na ojca dziwnym wzrokiem, kiwnął głową i ruszył biegiem w stronę lasu.
Po chwili wrócił zdyszany.
– Co się stało? – zapytał Tatun.
– Widziałeś olbrzyma? – zapytał Sonek.
– Już o tym rozmawialiśmy – odparł Tatun.
Chłopiec przesunął dłonią po spoconym czole. Znaczek zniknął. Tatun złapał go za głowę i
po raz drugi narysował kółko. Chłopiec popatrzył na niego bardzo dziwnym wzrokiem.
– Dlaczego wróciłeś? – zapytał ojciec surowym tonem.
– Ten olbrzym to Gig. Poznaję go. Idę z nim porozmawiać.
– Nigdzie nie pójdziesz. Sprowadź tu dziadka. Z olbrzymem niech rozmawia Wił.
– Przecież to ja jestem Wił...
Tatun złapał chłopca za rękę i zaciągnął do Mamuny.
– Sonek podaje się za Wiła i nie chce iść po dziadka – oznajmił ze złością.
Mamunie wystarczył jeden rzut oka.
– Bo to jest Wił – odparła, spokojnie wykręcając poszewkę.
– A kółko na czole?! – Tatun stukał palcem w znak zrobiony ołówkiem.
Wił i Mamuna wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym Mamuna zakreśliła wy-
mownym gestem kółko na czole.
53
– W takim razie nie odpowiadam za to, co się stanie – stwierdził Tatun i odszedł obrażony,
a Wił udał się do lasu, żeby porozmawiać z ogromnym przybyszem.
Olbrzym właśnie mościł sobie legowisko i maskował się wyrwanymi z korzeniami drze-
wami. Słychać było trzask łamanych gałęzi. Ziemia dudniła wokół i trzęsła się skarpa nad
rzeką. Większa Chlapa wyjrzała nad powierzchnię wody. Zobaczyła Topichę stojącą na mie-
liźnie.
– Słyszałaś, że w lesie jest olbrzym? – zapytała Chlapa.
– Nic nie słyszę, bo w lesie jest olbrzym i strasznie hałasuje! – odparła Topicha.
Topek wspiął się na wierzbę. Wymachiwał rękami, siedząc na gałęzi, która za każdym ra-
zem uginała się niebezpiecznie.
– Złaź, bo spadniesz! – krzyknęła Topicha.
– Widzę go! – wrzasnął Topek. – Ma takie zę...
Rozłożył ręce, żeby pokazać, przechylił się do tyłu i runął wprost w wodę, tuż obok Topi-
chy. Wyciągnęła go za ucho na powierzchnię.
– No co?! Przecież zlazłem – krzywił się Topek.
– Spadłeś – syknęła Topicha.
Tymczasem Wił dotarł do miejsca, gdzie na wykarczowanej połaci leżał olbrzym przy-
kryty gałęziami. Wyglądał jak wielkie zielone wzgórze, które rusza się i chrząka oraz drapie
po zboczach, bo świerkowe igiełki nieznośnie go łaskotały.
– Gig! – wykrzyknął Wił z całych sił.
– Chyba niezbyt dobrze się ukryłem, skoro widać nawet, jak mam na imię – zahuczał ol-
brzym głosem podobnym do nadciągającej burzy. – Tu nikt mnie przecież nie zna...
– To ja! Wił z gór Tapo! – krzyknął przybysz.
Kolos znieruchomiał na chwilę, po czym usiadł gwałtownie. Kilkanaście drzew spadło tuż
obok Wiła, który ledwo zdołał się schronić w bliskości wielkiego dębu.
– Wił z gór Tapo! – ryknął tak straszliwym głosem, że w pobliskiej puszczy pospadały
szyszki z drzew. – Gdzie jesteś!? Chodź, niech cię uściskam, mój przyjacielu!
Wił przezornie przeczekał niebezpieczny wybuch radości, a potem ostrożnie zbliżył się do
olbrzyma.
– Więc tak teraz wyglądasz? Bardzo ładnie, lubię dzieci! – ucieszył się Gig.
– To wygląd pewnego chłopca – odparł Wił. – Poznasz go wkrótce. Powiedz mi, skąd się
tu wziąłeś i co tu robisz.
– Ukrywam się – szepnął Gig.
– Słyszałeś? Ukrywa się – powiedziała mniejsza Chlapa do Topka.
– Pewnie. Wszyscy słyszeli – odparł chłopiec.
Kiedy Gig opowiadał przyjacielowi szeptem o swoich przygodach, mieszkańcy rzeki i jej
okolic przysłuchiwali się w skupieniu, od czasu do czasu wymieniając uwagi.
– Nigdy w życiu nie słyszałem jeszcze o tak wielkiej tajemnicy – stwierdził Topek.
– Ja też – szepnęła mniejsza Chlapa.
– Widzieliście już tego olbrzyma, co się u nas ukrywa? – zapytała większa Chlapa.
– Jasne, wszyscy widzieli – odparła mniejsza.
Tatun stwierdził, że skoro wszyscy widzą, gdzie się olbrzym ukrywa, to chyba nie jest to
najlepsza kryjówka.
– Niech idzie tam, gdzie jest więcej miejsca – prychnął Toko niechętnie.
Mamuna stanowczo pokręciła głową. Nie można odmówić gościny zbiegowi, który jest
tropiony przez Marbatów, a do tego jest przyjacielem Wiła, który z kolei jest przyjacielem
domu. Martwiła się, że powinna go zaprosić. Nie wypada przecież nie zaprosić gościa pod
swój dach. Z drugiej jednak strony, jak go zmieścić?
Przybycie dziadka na chwilę oderwało ją od zmartwień. Dziadek przybiegł w sprężyno-
wych butach własnego pomysłu, przeskakując maliny i jałowce jak jeleń. Sprężynowych bu-
54
tów używał tylko w wyjątkowych okolicznościach, bo Mamuna uważała, że jest to bardzo
niebezpieczny wynalazek dla kogoś w podeszłym wieku. Tuż za nim przybiegł zziajany So-
nek.
Potem rozległo się ostrożne, ciężkie stąpanie, od którego dygotały garnki na płocie i drżały
szyby w oknach, i na podwórko wszedł Gig, trzymając na ręku Wiła. Trzeba przyznać, że jak
na kogoś o tak wielkich wymiarach poruszał się z niezwykłą ostrożnością, kłaniał się wszyst-
kim uprzejmie (poza plonkami, bo tych w ogóle nie zauważył) złożył nawet głęboki ukłon
suszącej się na konarze gruszy sukience Mamuny.
– To jest właśnie mój przyjaciel Gig – rzekł Wił.
Gig wykonał kolejny ukłon i wszyscy trochę się cofnęli z obawy, że przy tak głębokim
skłonie olbrzym może stracić równowagę i przygnieść swoim ciężarem całą miejscowość.
Jedynie Mamuna doceniła dobre maniery przybysza.
– Mamy niewiele czasu – stwierdził dziadek. – Wiadomo, że trzeba go ukryć przed Mar-
batami. Musimy coś wymyślić.
– A co tu można wymyślić – prychnął Toko. – Mamy za mało miejsca.
– Znam takie miejsce na rzece – wtrąciła Topicha. – Bardzo głębokie. Gdyby usiadł, woda
sięgałaby mu powyżej uszu. Mógłby tam przesiedzieć choćby rok.
Olbrzym, nastawiając ucha, kiwał skwapliwie głową, gotów zgodzić się na wszystko, bo
mimo ogromu sprawiał wrażenie kogoś bardzo bezradnego.
– Pewnie, niech siedzi w wodzie – mruknął Pinek. – Im głębiej, tym lepiej.
Dziadek był innego zdania. Rzeka to nie najlepsze miejsce. Zbieg musiałby co pewien czas
wynurzać się, żeby zaczerpnąć powietrza, a to powodowałoby okresowe wylewy, a nawet
powodzie w okolicy. Poza tym dostałby z pewnością kataru i jego kichanie słychać by było w
całej dolinie.
Gig zgodził się potulnie, że woda odpada.
Wtedy Tatunowi przyszedł do głowy pomysł, żeby zakopcować olbrzyma, tak jak się to
robi z kartoflami na zimę. Wystarczy wykopać odpowiednio duży dół i przykryć go gałęzia-
mi. Kartofle można tym sposobem przechowywać przez kilka miesięcy.
– Ja i moja rodzina jesteśmy za tym! – krzyknął Toko. – Zakopać go i spokój!
– W ubraniu?! Przecież się wyszmotrucha! – wtrąciła Mamuna.
Tatun zauważył, że są sprawy ważniejsze od brudnego ubrania, ale Mamuna popatrzyła na
niego takim wzrokiem, że stracił ochotę na wyjaśnienia, jakie to sprawy.
Dziadek nie brał udziału w rozmowie. Siedział na pieńku i sporządzał na kawałku brzozo-
wej kory jakieś skomplikowane obliczenia.
– Co to za rachunki? Co tam dziadek oblicza? – zapytała Mamuna, patrząc mu przez ra-
mię.
– Olbrzym minus olbrzym równa się zero – odezwał się kpiącym tonem Toko.
– Właśnie mniej więcej o to chodzi, żeby jak najwięcej odjąć – mruknął staruszek, nie
przerywając stawiania drobnych cyfr.
– Nie ma na co liczyć – rzekł Pinek.
– Chodzi o to, żeby nie rzucał się w oczy – wyjaśnił dziadek spokojnie.
– Będzie się rzucał – upierał się Pinek. – Znam się trochę na tych olbrzymach. Nie wi-
działem żadnego, który by się nie rzucał w oczy. Taki mają charakter.
– To dla nich typowe – poparł go Toko. – Powinny się nad tym zastanowić, kiedy są jesz-
cze małe.
– A kiedy one są małe? Zawsze są duże. W ogóle się nie zastanawiają, co z nich wyrośnie,
a przecież wzrost to nie wszystko – dodał Chobołt.
– Uhu – powiedział Lulu i wszyscy na niego spojrzeli, bo prawie w ogóle się nie odzywał.
Był najmłodszy z całej rodziny. Trochę opóźniony. Kiedy próbował coś powiedzieć, zwykle
55
wyprzedzał go któryś z braci i mówił dokładnie to, co Lulu miał do powiedzenia, nic więc
dziwnego, że po pewnym czasie przestał zabierać głos.
Pewnego razu Pinek wlazł na lipę, żeby wybrać miód z dziupli leśnych pszczół. Wiedział,
że pszczoły tego nie lubią, ale nie sądził, że aż do tego stopnia. Nim zdążył oblizać palec,
miał trzy żądła w nodze, którą opierał na gałęzi. Ta noga nie chciała czekać na kolejne żądła i
Pinek zdążył krzyknąć:
– Spaaa...
– ...dam! – dokończył za niego Lulu.
– Ja ci dam! – wrzeszczał Pinek, gramoląc się z mrowiska, a potem rzucił się na brata z
pięściami, chociaż to nie on mu dokuczył, tylko pszczoły i mrówki. Po tym wydarzeniu Lulu
miał siniec i uraz na tle mówienia. Stał się jeszcze bardziej małomówny niż przedtem.
Teraz zaczerwienił się i skrył za plecami Chobołta.
Tymczasem dziadek oświadczył, że pracuje ostatnio nad pewnym preparatem, który może
mieć zastosowanie w przypadku olbrzyma i jego ukrywania się przed Marbatami. Co prawda,
preparat nie jest jeszcze w pełni gotowy, brakuje paru drobiazgów, ale ze względu na wyjąt-
kową sytuację i olbrzymie zagrożenie nie ma innego wyjścia, jak wypróbować jego działanie.
To rzekłszy, wydobył zwykłą papierową torbę wypełnioną czymś chrzęszczącym jak cukier i
kazał Tatunowi przyturlać beczkę po ogórkach.
– Co jest w tej torbie? – zapytał Tatun, podczas gdy olbrzym dwoma palcami wyciągał ze
studni wiadro.
Wówczas dziadek pozwolił każdemu potrzymać torbę w ręku. Gdy to uczynili, dał im zaj-
rzeć do środka. Choć torba była ciężka i wypełniona czymś sypkim i chrzęszczącym, w jej
wnętrzu nie było niczego widać.
– To nic – rzekł dziadek i dodał: – Najważniejsze, żeby działało.
Marszcząc czoło i mrucząc pod nosem; sprawdzał obliczenia na brzozowej korze, a wszy-
scy patrzyli na niego wyczekująco.
Dziadek Lesawik starannie odmierzył piętnaście garści, wsypał je do beczki i przez kilka
minut mieszał grabiami, póki woda w beczce nie zniknęła. Każdy potem wsadził palec do
beczki i przekonał się, że jest mokry. W końcu dziadek kazał Gigowi wypić beczkę jednym
haustem na czczo.
– Czy to znaczy, że potem dostanę coś do zjedzenia? – zapytał nieśmiało Gig. Przez kilka
ostatnich dni żywił się wyłącznie leśnymi owocami i korzonkami wyrwanych z korzeniami
drzew. Marzył o paru wiadrach ciepłej zupy.
– Dziadek ma pewność, że to mu nie zaszkodzi? – zapytała Mamuna, wskazując na becz-
kę.
– To jest nic – stwierdził Toko.
– Nic nie szkodzi – dodał Pinek.
– Też myślę, że nic nie szkodzi bardziej od spotkania z Marbatami – rzekł Wił i Gig prze-
chylił beczkę.
Plonki nastawiły uszy. Z głębi brzucha olbrzyma dobiegł odgłos przypominający wlewanie
wody do studni.
– I co teraz? – dopytywał się Toko.
– Trzeba poczekać – mruknął dziadek, siadając na pieńku. Zmianę w olbrzymie pierwsza
spostrzegła Mamuna.
– Nie bardzo wygląda – zauważyła półgłosem, a dziadek odparł, że właśnie na tym polega
działanie tajemniczego preparatu. Po jego zażyciu wygląda się nie bardzo, aż w końcu w
ogóle przestaje się wyglądać.
– Już wiem! – krzyknął Toko. – To jest płyn do wywabiania olbrzymów!
56
– Czy to znaczy, że jego już nie będzie? – szeptem dopytywał się Chobołt, patrząc z nie-
pokojem na niknącego w oczach Giga. – Czy oni go... – szukał odpowiedniego słowa – ...bo
najpierw go chcieli zakopać, potem utopić...
– Odwrotnie – stwierdził krótko Pinek.
– To znaczy, że będzie żył? – ucieszył się Chobołt.
– Odwrotnie to znaczy, że najpierw go chcieli utopić, a potem zakopać. Tak się robi – od-
parł Pinek.
Gig był blady, a nawet lekko przejrzysty.
– Ja nic nie widzę – rzekł Tatun.
– Przecież chodzi o to, żeby go nie było widać – szepnęła Mamuna, a dziadek powiedział,
że zastosował właśnie znikolinę własnego pomysłu, w której jednak brakuje utrwalacza. Nie
wiadomo, jak długo będzie działała na tak kolosalny organizm.
– Może przeżyje – pocieszał się Chobołt.
– Nie przejmuj się – szepnął Pinek, który był dla większych od siebie niezbyt litościwy –
olbrzymów jest dużo.
– Już nie tak dużo – pisnął płaczliwie Chobołt.
– Nawet jak jest tylko jeden, to i tak jest go znacznie więcej niż kogo innego. Znam się na
tym – upierał się Pinek.
Gig z ciekawością spoglądał na swoje wielkie ręce, które teraz bardziej przypominały nóż-
ki w galarecie.
Gapili się, jak Gig niknie, ale trwało to ledwie kilka minut. Potem szybko wrócił do swoje-
go poprzedniego, rzucającego się w oczy wyglądu.
Dziadek wyglądał jednak na zadowolonego.
– Za kilka miesięcy opracuję odpowiedni utrwalacz i wtedy z pewnością można będzie
osiągnąć pełną znikalność – oświadczył zebranym.
– Najwyższy czas, żeby olbrzymy zniknęły – mruknął Toko pod nosem.
Mimo że ta uwaga była wygłoszona cichym głosem, Gig ją usłyszał. Widać było, że jest
mu przykro.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytał naiwnie. – Przecież to nie moja wina, że pochodzę z
wielkiego rodu. Jak byłem mały, marzyłem, że kiedy będę duży, to się zrobię mniejszy... Nic
na to nie poradzę...
– Biedak – szepnął litościwie Chobołt. – Co z niego wyrosło...
– Nie wierzę mu, kręci – syknął nieufnie Pinek. – Co innego mówi, co innego robi.
Mamuna martwiła się, co będzie, skoro znikolina działa tak krótko.
– Pójdę w świat – westchnął Gig.
– Tak, tak – rzekł pośpiesznie Toko. – Na pewno są gdzieś jeszcze jakieś wolne miejsca.
– Poczekajcie! – Dziadek podniósł rękę. – Spróbuję jeszcze jednego sposobu. Jak niektó-
rzy z was pamiętają, wspominałem kiedyś, że wszyscy składamy się z drobnych cząsteczek,
które nazwałem drobelkami...
– Znowu te drobelki! – jęknęła Mamuna.
Sonek dotknął czoła. W tym miejscu z powodu drobelek nabił sobie wielkiego guza, bo
dziadek twierdził, że pomiędzy drobelkami jest spora przestrzeń i że inne drobelki mogą
przez nią przenikać, więc Sonek z Topkiem postanowili się przeniknąć z dużego rozpędu, ale
nic z tego nie wyszło, bo zderzyli się głowami. Potem, ilekroć dziadek zaczynał wspominać o
drobelkach, Sonka zaczynała boleć głowa.
– A próbowaliście rozbić kamień? – zapytał dziadek z chytrym błyskiem w oku.
Tatun wzruszył ramionami. Po co miałby rozbijać kamienie? Mało to roboty w polu i za-
grodzie?
– Można go rozbić na kawałki – ciągnął staruszek – te kawałki na jeszcze mniejsze kawał-
ki, potem na piasek, a wreszcie zetrzeć na pył. Pył natomiast można rozbić na drobelki...
57
– Wystarczy, że przez te drobelki czy bąbelki dzieciaki się porozbijały – stwierdziła z nie-
chęcią Mamuna. – Te wynalazki tylko rozbijają rodzinę.
Wypomniała dziadkowi wynaleziony przed rokiem samopracz. Była to machina z wieloma
krążkami połączonymi skórzanymi paskami, na które poszły stare lejce i nie używane szelki
Tatuna, który wolał spodnie na gumę. Pod samopraczem dziadek zbudował palenisko i umie-
ścił rury prowadzące wprost do rzeki. Kiedy w palenisku rozpalono ogień, samopracz roz-
grzał się do czerwoności, a kółka zaczęły się kręcić z koszmarnym piskiem. Charcząc i sa-
piąc, samopracz zaczął ciągnąć wodę z rzeki wraz z rybami, żabami i ślimakami. O mało nie
wciągnął mniejszej Chlapy, ale, na szczęście, złapała się nogami i rękami za wodorosty. Ma-
muna krzyczała, żeby zatrzymać straszliwą machinę, zanim dojdzie do jakiegoś nieszczęścia,
nikt nie miał jednak odwagi podejść do samopracza, który pluł na wszystkie strony wrzącą
wodą. Większość żab i ryb zdołała się uratować, wyskakując górą, reszta mieszała się z bieli-
zną i mydłem. Dziadek stwierdził, że samopracz działa zupełnie dobrze, brakuje mu tylko
filtra, żeby do środka nie wpadały ryby. Kiedy machina ostygła, okazało się, że w środku jest
szczupak w prześcieradle gotowany w mydlinach i ślimaki w poszewkach. Staruszek chciał
przestawić samopracz na płukanie i po raz drugi rozpalić pod nim ogień, ale ani Mamuna, ani
Chlapy za nic w świecie nie chciały się na to zgodzić. Bały się, że machina połknie wszyst-
kich mieszkańców rzeki, ugotuje ich, a na koniec powiesi.
Dziadek musiał stwierdzić ze smutkiem, że nikt z rodziny i sąsiedztwa nie rozumie zna-
czenia wynalazków ułatwiających życie. Rzeczywiście, nikt nie chciał narażać życia dla uła-
twień i samopracz podzielił los innych niedocenionych wytworów dziadkowej pomysłowości.
Wypchnięto go za stodołę, a Tatun powiesił na nim tabliczkę z ostrzegawczym napisem: „Nie
dotykać! Wynalazek ułatwiający życie – grozi śmiercią i kalectwem!”.
Kury, które jak wiadomo na ogół nie umieją czytać i w ogóle mają kurzy móżdżek, po kil-
ku miesiącach zaczęły znosić jajka w samopraczu. Jajka staczały się po dnie zbiornika i wy-
padały przez rurę. Nie trzeba ich było szukać, wystarczyło podstawić miskę wypełnioną sia-
nem.
Pinek ziewnął. Mało go interesowały jakieś tam wymyślone przez dziadka drobelki. Co in-
nego znikolina.
Tymczasem dziadek przystąpił do kolejnej próby z olbrzymem. Wymieszał z wodą szary
proszek, który po kilku minutach zabarwił wodę na zielono i począł gęstnieć jak galareta.
– Gotowe – rzekł dziadek. – Trzeba zażywać po pół łopaty przed jedzeniem, przez trzy dni.
Gig skrzywił się z obrzydzeniem. Nie znosił lekarstw.
– To nie lekarstwo, lecz konusol, czyli wywabiacz odległości pomiędzy cząsteczkami –
wyjaśnił staruszek.
– Jeśli to ma być moje wybawienie... – szepnął Gig, biorąc łopatę w dwa palce.
– Nie wybawienie, tylko wywabienie – zauważył Toko.
Łopata zniknęła w ustach Giga. Oblizał się. Galareta miała dość przyjemny smak. Na skut-
ki nie trzeba było długo czekać. Kiedy po chwili próbował podrapać się w głowę, palce trafiły
w pustkę, bo głowa Giga była niżej niż zwykle. Potem już cały olbrzym począł się gwałtow-
nie zmniejszać, ubranie marszczyło się na nim w grube fałdy, w końcu cały Gig zniknął w
nogawce spodni.
Wszyscy rzucili się, szukać gościa.
– Co mu dziadek zrobił?! – niepokoiła się Mamuna. – Co on sobie o nas pomyśli?!
– Wszystko przebiega zgodnie z założeniami – uspokoił ją staruszek.
Giga nie było w koszuli ani w spodniach. Dopiero po chwili Toko znalazł go w samym
czubku lewego buta. Zasłaniał się skarpetą i upierał, że na golasa nie wyjdzie.
Mamuna zmuszona była naprędce uszyć maleńkie porteczki ze starej koszuli Sonka i ku-
braczek z dziurawej skarpetki. Dopiero wówczas Gig wytknął głowę z buta.
58
– Hej! – krzyknął niepewnie, zadzierając głowę w górę. Była to dziwna odmiana. Dotych-
czas musiał się schylać, żeby coś albo kogoś zobaczyć.
– Hej! – odkrzyknęły plonki i obsiadły but olbrzyma dokoła.
Patrzyły na Giga z zaciekawieniem. Wyglądało na to, że różnił się od nich jedynie wzro-
stem. Tym razem był niższy o pół głowy od każdego z nich.
Dziadek, zadowolony z udanej próby, usiłował objaśnić, na czym polegała przemiana, lecz
szczegóły nikogo nie interesowały. Patrzyli wciąż z niedowierzaniem na opuszczone ubranie
zaścielające pół podwórka i na karzełka stojącego w bucie jak w głębokim kojcu.
– Hu, hu, hu! – powiedział Gig, bo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
– Czy on odrośnie? – zapytał Tatun.
– Nieprędko – odparł dziadek po namyśle. – Utrwalacz powinien działać przynajmniej dwa
miesiące.
– To jedyny wynalazek dziadka, który ma olbrzymie zastosowanie – stwierdziła Mamuna.
– Szefie – pisnął Toko, ciągnąc staruszka za nogawkę – czy w razie czego nie dałoby się
kogoś powiększyć? Dajmy na to – kogoś mojego wzrostu?
– Powiększyć? – zastanawiał się staruszek, marszcząc czoło.
– Tylko nie to – stanowczo wtrąciła Mamuna. Uważała, że z plonkami i bez tego jest wy-
starczająco dużo kłopotów. Na myśl, że po podwórku może zacząć grasować gromadka świe-
żo upieczonych olbrzymów, dreszcz przebiegł jej po plecach.
Tatun zatarł ręce, zadowolony, że teraz z ukrywaniem Giga nie powinno być większych
kłopotów.
– Wyjmę go i schowam w piwnicy – powiedział.
Dziadek chrząknął z zakłopotaniem.
– O co chodzi? – zapytał zdziwiony Tatun.
– To nie będzie takie proste – rzekł dziadek półgłosem. – Olbrzym...
– Karliputek, a nie olbrzym! – zauważył szyderczo Pinek. – Na nas czterech trzeba by ta-
kich sześciu!
– W pewnym sensie to prawda, natomiast musicie wiedzieć, że Gig ma tę samą masę co
poprzednio – rzekł dziadek.
– Jak mamy to rozumieć? – zaniepokoił się Wił.
– Zaraz się przekonacie...
Staruszek kazał wszystkim odsunąć się od buta i dopiero wtedy dał znak Gigowi, żeby
opuścił obuwie. Gig złapał małymi łapkami za sznurowadło trzy razy grubsze niż sznur do
bielizny, pociągnął i sznurowadło pękło z trzaskiem.
Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– Co to? – zapytała zaniepokojona Mamuna.
– Odsuńcie się – rozkazał staruszek i kazał Gigowi próbować innym sposobem: – Przesuń
się w lewo i mocno naciśnij nogą cholewkę!
– To nic nie da – zauważył Wił, ale po chwili stwierdził ze zdumieniem, że wielki jak łódź
pantofel przechyla się z chrzęstem i pada na bok.
– To chyba jakieś czary? – Mamuna wyglądała na poważnie zaniepokojoną.
Dziadek wyjaśnił, że preparat zmniejszył i usunął luz między drobelkami, a nie same czą-
steczki, bo to mogłoby oznaczać usunięcie olbrzyma.
Gig zrobił dwa kroki i ugrzązł po pas w piachu.
– Niech dziadek się nie mądrzy, tylko niech powie jasno, o co chodzi! – domagała się
Mamuna. – To nie jest normalne!
– Ciężko – stęknął Gig.
– Wygląda na to, że on waży tyle samo co przedtem – domyślił się Wił.
Popatrzyli na dziadka pytająco. Staruszek kiwnął głową.
– Na to nie ma rady – stwierdził zafrasowany. – Gig jest teraz jakby koncentratem samego siebie.
59
Pinek nudził się. Rozmowy na temat masy i koncentratu go nie interesowały, więc pod-
pełzł od tyłu do zmniejszonego kolosa, dał mu prztyczka w ucho i w tej samej chwili wrzasnął
z bólu. Gig nie drgnął, jakby w ogóle tego nie zauważył.
– Jak ci nie wstyd?! – oburzyła się Mamuna. – Dlaczego mu dokuczasz?! Nie widzisz, że
jest mniejszy od ciebie?!
Pinek, sycząc, wymachiwał obolałym palcem i podskakiwał na jednej nodze. Pozostałe
plonki patrzyły na niego z zaciekawieniem. W ich oczach nie było krztyny współczucia.
Chlapy dopiero teraz odważyły się podejść nieco bliżej.
– Z daleka wyglądał na dużo większego – zauważyła starsza Chlapa.
– Też myślałam, że olbrzymy są duże – szepnęła mniejsza z wyraźnym rozczarowaniem. –
Czy one rosną w ziemi jak buraki?
Gig zapadł się po szyję, więc Tatun złapał łopatę i odkopał go ostrożnie.
– Czy to znaczy, że nie damy rady go stąd wyciągnąć? – zapytał Wił.
Staruszek skinął głową.
– To co będzie? – zapytała Mamuna.
– Lepiej go tu zostawić. To niezła kryjówka. Zupełnie jakby się zapadł pod ziemię –
stwierdził Toko. – Jak posadzimy nad nim pomidora, nikt go nie znajdzie.
– Nie lubię pomidorów – rzekł ponuro były olbrzym, wypluwając piach zasypujący mu
usta, i Tatun powtórnie musiał go trochę odkopać.
– Niech dziadek coś wymyśli, póki nie jest za późno – domagała się Mamuna. – Miał go
dziadek uratować, a nie pogrążyć na dobre. Za chwilę biedak nie będzie miał czym oddychać.
Staruszek ocknął się z chwilowego zamyślenia.
– Wiem, co trzeba zrobić! – oznajmił z ulgą. – Poszukajcie natychmiast płaskich kamieni!
Wszyscy poza plonkami rozpierzchli się po podwórku.
– Wiesz, po co te kamienie? – zapytał Chobołt.
Toko wzruszył ramionami.
– Jasne – odparł bez namysłu. – Przywali się go kamieniami i będzie spokój. Nic nie bę-
dzie widać.
– A co z oddychaniem?
– E, to już jego sprawa. Przecież nie możemy za niego oddychać. Dziadek wie, co robi.
Dziadek wiedział, co robi, i na szczęście brał przy tym pod uwagę zdrowie Giga. Posze-
rzono wykop na kształt leja, a na dno ostrożnie spuszczono kamienie. Był to rodzaj funda-
mentu. Gig przestał się zapadać.
– Nie będzie ci za twardo? – martwiła się Mamuna.
– Bardzo dobre kamienie – odrzekł Gig. – Mięciutkie jak poduszeczki.
Wyciągnął się na nich wygodnie jak na pierzynach.
– Ale twardziel! – zauważył Chobołt z podziwem.
– To prawda – przyznał dziadek. – Gig jest teraz najtwardszym osobnikiem pod słońcem.
– Uszy ma jak z żelaza – przyznał niechętnie Pinek, dmuchając na spuchnięty palec.
– Dużo twardsze – stwierdził staruszek z przekonaniem.
Kamienie chrzęściły pod ciężarem Giga.
Dziadek poprosił o ciszę i zabrał głos. Wyjaśnił, że były olbrzym w nowej postaci zacho-
wał nie tylko ciężar, ale i swoją dotychczasową siłę, a w dodatku zyskał nieprawdopodobną
twardość. Z tego powodu – tu spojrzał surowo na rodzinę plonków – zabrania się stanowczo
jakichkolwiek prztyczków w ucho oraz innych głupich kawałów. Wprawdzie nie wyrządzą
one Gigowi najmniejszej krzywdy, ale dla kawalarzy mogą się skończyć złamaniem palca.
Plonki trącały się i chichotały. Jedynie Chobołt słuchał z uwagą i przejęciem ostrzeżeń sta-
ruszka.
60
– Widzę, że nie uwierzycie mi na słowo – stwierdził dziadek, kręcąc głową, a potem zwró-
cił się do Giga z pytaniem, czy zgodzi się na parę drobnych pokazów. Były olbrzym skinął
głową, a wówczas staruszek podał mu niewielki kamyk.
– Spróbuj zrobić w tym dziurę – powiedział.
– Czym? – zapytał Gig.
– Palcem – rzekł dziadek.
Plonki wybuchnęły śmiechem, gdy Gig począł wiercić dziurę w kamieniu.
– Nic z tego – powiedział po chwili.
Toko aż zatoczył się ze śmiechu, a Gig otworzył dłoń i pokazał kamyk pęknięty na kilka
części.
– Musiałeś ścisnąć go za mocno – wyjaśnił spokojnie staruszek. Wokół zapadła pełna wy-
czekiwania cisza. Dziadek podał kolejny kamień. Po chwili pojawił się w nim otwór. Plonki
oglądały kamień z niedowierzaniem, szeptem wymieniając jakieś uwagi.
Następnie Gig na polecenie dziadka przegryzł gruby żelazny łańcuch, zupełnie jakby to był
obwarzanek, a z kawałków ogniwa ugniótł jak z plasteliny dwie zgrabne żelazne kulki. Pod-
niecone plonki biegały po podwórku, znosząc gwoździe i stare podkowy, z których Gig lepił
całkiem udane żaby i kogutki, aż wreszcie Mamuna stwierdziła, że dość już tej zabawy i nale-
ży dać gościowi spokój, a przede wszystkim pomyśleć o tym, jak najlepiej zamaskować jego
kryjówkę, bo wynalazki i odkrycia to jedno, a ukrywanie olbrzyma to drugie, i to jest teraz
najważniejsze.
Dołek, w którym siedział Gig, przykryto paroma deskami i zamaskowano sianem. Nie-
wielka kopka siana leżąca na podwórku nie powinna budzić niczyich podejrzeń. Należało
jeszcze pozbyć się ubrania. Chlapy popłynęły w butach Giga w dół rzeki, a potem puściły je z
prądem. Dziadek twierdził, że po tygodniu pantofle wpadną do morza. Koszulę Mamuna po-
cięła na prześcieradła. Zostały spodnie.
– Spalić je! – wrzasnął Toko, zacierając ręce, a w oczach pozostałych plonków pojawiły
się dziwne błyski. Topek i Sonek też mieli ochotę na ognisko.
– Jeszcze będzie z tego pożar! – wystraszył się Tatun.
– Nie ma mowy – powiedział dziadek. – Spodnie o tym rozmiarze nie tylko mogą wywołać
pożar lasu, ale spowodują zanieczyszczenie środowiska na wiele tygodni.
Spodnie zostały zatopione w najgłębszym miejscu rzeki. Starannie zatarto ślady wokół
domu. Mamuna odetchnęła.
– Jest jeszcze jeden duży problem – rzekł dziadek, drapiąc się w głowę. – Gig musi jeść...
– Rzeczywiście! Z tego wszystkiego zapomniałam o obiedzie! – wykrzyknęła Mamuna.
– On będzie miał apetyt – zauważył ostrożnie staruszek.
– Dostanie podwójną porcję.
– Mam na myśli olbrzymi apetyt – wyjaśnił dziadek, nie patrząc córce w oczy.
Nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Przy czterech plonkach jeden więcej łakomy
karzełek nie sprawi przecież żadnej różnicy. Dopiero gdy ujrzała na własne oczy, jak Gig
zjadł w ciągu kilkunastu minut taczkę gruszek, ogarnęło ją przerażenie.
– Na szczęście nie jest wybredny i ma wyjątkowo mocne zęby – pocieszał ją dziadek.
W dokarmianiu Giga musieli brać udział wszyscy i trzeba przyznać, że mieli z tym nie-
mało roboty. Ściągano na podwórko wszystko, co mogło nadawać się do jedzenia – ryby,
grzyby, leśne owoce, korzonki, ulęgałki.
Z kryjówki Giga dobiegał równomierny chrzęst. Stosy jedzenia znikały w zastraszającym
tempie. Na szczęście, nim olbrzym ogołocił z owoców cały sad, dojrzało zboże. Gig zjadał
codziennie worek pszenicy i wcale nie wyglądał na przejedzonego.
Pewnego dnia przybył o zmierzchu pan Latar i przyniósł niedobre wieści. W lasach, w
trudno dostępnych chaszczach, spotykał ostatnio coraz więcej uciekinierów, wśród których, o
61
dziwo, przeważały dzieci. Śladami zbiegów szły zastępy Marbatów, których nocami pan La-
tar sprowadzał na manowce.
– Zaczęło się od olbrzymów, a skończy na nas – westchnął Toko.
Wił wysłuchał w skupieniu niepokojących wiadomości. On jeden nie wyglądał na zasko-
czonego. Dlaczego tak było, dowiedzieli się jeszcze tego samego wieczora, po kolacji, gdy
opowiedział im ostatnią część swojej ponurej historii.
62
Trzecia opowieść Wiła
Wróciłem do Hellbergu wleczony na łańcuchu, skomląc z żalu, że tylu dzielnych olbrzy-
mów zginęło w nierównej walce i nie na wiele zdało się moje ostrzeżenie, choć wieść dotarła
w porę.
Marbas wpadł we wściekłość, dowiedziawszy się, że mieszkańcy Tytanisu zostali ostrze-
żeni. Ukarał śmiercią czterech dowódców i sześciu wartowników, z których żaden nie zawinił
zdradą. Gniew Marbasa był jednak ślepy i nie do opanowania. Hellberg okrył się cichą żało-
bą. Lęk nadał ciemnym twarzom Marbatów barwę popiołu.
Pewnej nocy usłyszałem ciche kroki. Dwie pary nóg zbliżały się ostrożnie do dziedzińca.
Następnie kroki ucichły i rozległ się ledwie słyszalny szept. Rozpoznałem głos Purslasa.
– Nie ma nikogo. Możemy rozmawiać.
– Jak dotąd, nic dobrego nie wynikło z naszych rozmów – odparł Abiger. – Na nic zdał się
twój podstęp. Czterech z nas przypłaciło to życiem, nie licząc wartowników i tych, którzy
polegli w boju. Twoja mądrość nikogo nie ocaliła i sam musiałeś wybierać winnych spośród
najniewinniejszych.
– Wiem i cierpię z tego powodu – westchnął starzec. – Zaślepiony gniewem Marbas jest
też głuchy na moje rady.
– Więc pozwól nam działać! – Szept Abigera zabrzmiał ostro i niecierpliwie.
– Spotkajmy się jutro o tej samej porze – odparł Purslas. – Przyprowadź Forana i Valefara.
Mam wam do powiedzenia coś niezwykle ważnego.
Abiger zgodził się po chwili wahania. Następnej nocy zebrali się we czterech.
– Dosyć czekania! – rzekł Foran ochrypłym szeptem. – Musimy się go pozbyć, zanim on
zrobi to z nami wszystkimi. Jestem wojownikiem. Jeżeli mam zginąć, wolę spotkać śmierć w
prawdziwej walce.
Moje ucho wyłowiło jakiś szelest w ciemnym korytarzu. Warknąłem ostrzegawczo. Spi-
skowcy umilkli, nasłuchiwali chwilę, a że odgłos się nie powtórzył, wrócili do cichej rozmo-
wy.
– Marbas nie zginie w walce – rzekł Purslas.
– Skąd możesz o tym wiedzieć? – odezwał się Valefar.
– Lękam się tego, co nas czeka, tak samo jak wy – mówił starzec głuchym szeptem. – Aby
poznać przyszłość, odwołałem się do przepowiedni. Chcę, żebyście poznali jej treść, zanim
cokolwiek postanowicie.
Zapadła cisza.
– Znaki powiedziały mi – ciągnął po chwili Purslas – że nasz władca ma wielu wrogów,
ale wszyscy poza jednym są za słabi, by go pokonać...
– Kto to? – zapytał niecierpliwie Foran.
– Wróżby rzadko dają jasne odpowiedzi i wymieniają imiona – odparł starzec. – Oto czego
się dowiedziałem... Jest dzieckiem, a zarazem jest starszy od swoich rodziców. Gdy Marbas
podniesie na niego rękę, zostanie sam ze sobą, zmierzy się z sobą i sam w tej walce przegra, a
wtedy dłoń wiele razy mniejsza od jego ręki odwróci Hellberg i ten przestanie być Odwróco-
ną Górą.
– Jak poznać to dziecko? – spytał Foran.
– Gdy przyjdzie czas, stanie przed obliczem Marbasa i powie: jestem tym, którego szuka-
łeś...
63
Nagle na murach i w korytarzach błysnęły pochodnie, a na dziedziniec wbiegł oddział
łuczników. Sto łuków mierzyło w Purslasa i jego towarzyszy, sto strzał czaiło się, by ich do-
sięgnąć w każdej chwili. Potem szereg łuczników rozstąpił się i do przyłapanych spiskowców
podszedł sam Marbas, trzymając w ręku obnażony miecz.
– Wiedziałem, że spotykacie się potajemnie – powiedział złowróżbnym, cichym głosem. –
Teraz przyszedł czas, żeby zapłacić za zdradę. Kara dla was może być tylko jedna.
Abiger drgnął, jakby chciał sięgnąć po broń, ale Purslas powstrzymał go ledwo dostrzegal-
nym ruchem ręki.
– Który z was jest przywódcą tego spisku? – zapytał Marbas.
Purslas zrobił krok do przodu i pochylił głowę.
– Ja zawiniłem najwięcej – powiedział.
Marbas wyglądał na zaskoczonego, że starzec nie próbuje się nawet bronić.
– Skoro przyznajesz się do przestępstwa, sąd jest niepotrzebny, zginiecie w miejscu, gdzie
knuliście spisek – powiedział Marbas i roześmiał się głucho.
– Przyznaję, że zwołałem tajną radę dowódców, nie powiadamiając o tym władcy – odparł
spokojnym tonem starzec.
– Słusznie, lepiej nie powiadamiać władcy, że chcecie się go pozbyć – kpił Marbas.
– Uczyniłem to ze względu na przepowiednię...
– Łżesz! Zmyślasz na poczekaniu, przebiegły staruchu! I pomyśleć, że był czas, kiedy ci
ufałem!
– Nie mówiliśmy tu o niczym innym, jak o przepowiedni, która ciebie dotyczy. Każdy z
nas zna jej treść i może ją powtórzyć. Jeśli każesz nas teraz zgładzić, nie dowiesz się nigdy,
co ci zagraża.
Abiger i Foran wymienili między sobą spojrzenia.
Marbas wahał się, lecz na koniec rozkazał, żeby wszystkich czterech umieścić w osobnych
celach. Widziałem, że Purslas odetchnął z wyraźną ulgą.
Marbas do rana przesłuchiwał każdego ze schwytanych na dziedzińcu. Z fragmentów roz-
mów, które dotarły do moich uszu, wywnioskowałem, że Purslas i jego towarzysze mają zo-
stać wkrótce zwolnieni. Zatem podejrzliwy władca Odwróconej Góry jeszcze i tym razem
uwierzył swojemu staremu doradcy. Gdy poznał słowa przepowiedni, zamknął się podobno
na trzy dni w swojej komnacie i nie chciał z nikim rozmawiać.
Pogłoski o uwolnieniu Purslasa sprawdziły się i po raz kolejny byłem jedynym świadkiem
jego dziwnej rozmowy z Abigerem. Tak jak poprzednio, spotkali się obok mojej budy. Są-
dziłem, że to lekkomyślność ze strony kogoś tak doświadczonego jak Purslas. Abiger był po-
dobnego zdania, bo rozglądał się niespokojnie i na samym wstępie zapytał, dlaczego spotkali
się tam, gdzie już raz ich schwytano. Purslas roześmiał się bezgłośnie i odrzekł, że przez naj-
bliższe dni nawet Marbas nie uwierzyłby, iż mają odwagę spiskować, do tego w miejscu tak
niefortunnym, po czym dodał:
– Ściany mają uszy, ale tylko w tym miejscu uszy słuchają dla nas. Ten czujny pies jest je-
dynym świadkiem naszej rozmowy. Ostrzegł nas przecież przed zasadzką warczeniem, to
nasza wina, że znak zlekceważyliśmy... A teraz posłuchaj, Abigerze co mam ci do powiedze-
nia...
Tu starzec zniżył głos.
– Jak wiesz – ciągnął dalej szeptem – Marbas uwierzył w przepowiednię.
– Dlaczego miałby nie uwierzyć? – zdumiał się Abiger. – To raczej ty zawsze twierdziłeś,
że rozum więcej jest wart od tajemnych znaków.
– I nadal tak uważam – odparł starzec. – Nie było żadnej przepowiedni. Powinieneś wie-
dzieć, że i tym razem mój wybieg uratował nam wszystkim życie.
– Jak to?!
– Teraz Marbas znowu będzie szukał swojego wroga poza Hellbergiem. Jednak bez skutku...
64
– Więc to było kłamstwo?! – wykrzyknął Abiger.
– Ciszej, głupcze! – syknął starzec. – Nikt, poza tobą, nie może o tym wiedzieć. Inaczej
przypłacimy to głową.
– Więc może lepiej byłoby, żebym i ja nic nie wiedział?
– Przynajmniej jeden z was powinien znać prawdę – odparł Purslas – a gdy przyjdzie czas,
powiedzieć pozostałym, ile mi zawdzięczacie...
– Jesteś przebiegły – szepnął Abiger z podziwem.
Warknąłem głucho, słysząc odległy szelest kroków.
– Chodźmy – powiedział Purslas i dodał: – Od jutra każ zadbać lepiej o tego psa. Jemu też
trochę zawdzięczamy.
Po chwili zniknęli bezgłośnie w mrocznym korytarzu.
Tak oto poznałem jedną z największych i, jak się zaraz okaże, jedną z najbardziej ponu-
rych tajemnic Odwróconej Góry.
Minęły trzy dni. Marbas opuścił swoją komnatę i rozkazał zebrać wszystkich na dziedziń-
cu. Wśród Marbatów panowała niepewność, bo nikt nie znał planów władcy. Dowódcy od-
działów ustawiali wojowników w ciasnym szyku, a Marbas w milczeniu przechadzał się
przed frontem, czekając, aż ruch ustanie.
– Szykujesz nową wojnę? – zapytał ostrożnie Purslas, podchodząc do władcy.
– Dowiesz się we właściwym czasie. Tym razem nie potrzebuję twojej rady, więc milcz i
czekaj – odparł głucho pan Odwróconej Góry.
Starzec pochylił nisko głowę i cofnął się o kilka kroków. Szeregi wojowników znierucho-
miały i zapadła cisza.
– Wiem, że potraficie walczyć i nie lękacie się żadnego przeciwnika – przemawiał Marbas
donośnym głosem, który echem odbijał się od ścian podwórca. – Tym razem czeka was dzie-
cinnie proste zadanie.
W szeregach nastąpiło lekkie poruszenie.
– Jeszcze dzisiaj pierwsze oddziały wyruszą z Hellbergu na wschód, zachód, północ i po-
łudnie – ciągnął Marbas, a jego lustrzana maska migotała złowrogo w półmroku. – Piechota i
łucznicy zostaną tutaj i wybudują dokoła Odwróconej Góry ogrodzenie długości tysiąca kro-
ków. Konnica, która opuści Hellberg, ma schwytać i doprowadzić w jak najkrótszym czasie
wszystkie dzieci, jakie żyją w tym kraju...
Szmer niedowierzania przebiegł przez szeregi.
– Wymaga tego bezpieczeństwo Hellbergu – wyjaśnił krótko Marbas.
Valefar postąpił kilka kroków i stanął przed władcą.
– Rozkaz jest chyba jasny? – zapytał Marbas pełnym zniecierpliwienia głosem.
– Walczyliśmy z potworami i olbrzymami – odezwał się niepewnie dowódca konnicy. –
Łapanie dzieciaków to nie jest zajęcie dla wojowników...
– Jeśli nie wykonasz tego zadania jak należy – warknął Marbas półgłosem – odbiorę ci
dowództwo. To samo czeka pozostałych generałów, którzy nie potrafią wykonać tego łatwego
rozkazu.
Valefar skłonił się i cofnął do szeregu. Na dziedzińcu zaległa ponura cisza.
– Szykować się do drogi! – krzyknął władca Hellbergu i odszedł szybkim krokiem. Czarny
płaszcz na jego ramionach rozpostarł się jak skrzydła kruka.
Wargi Purslasa poruszyły się.
– To szaleństwo – szepnął starzec, kręcąc głową.
Po kilku dniach, wraz z budą, zostałem przeniesiony na zewnątrz. W uznaniu dla mojej
czujności zostałem jednym ze strażników więzionych dzieci. Żeby nie wzbudzać podejrzeń,
wciąż udawałem groźnego stróża w obecności łuczników, którzy chodzili co kilka minut
wzdłuż ogrodzenia. Szczekałem i warczałem obnażając kły, ale gdy łucznicy znikali z pola
widzenia, merdałem ogonem i popiskiwałem zachęcająco, żeby zwabić w pobliże któreś z
65
dzieci. Na początku zbyt były przerażone tym, co się z nimi stało, żeby zwracać uwagę na
moje zachowanie, płakały za domem i pocieszały się nawzajem. Potem niektóre z nich
oswoiły się nieco z otoczeniem, ale mój wygląd budził w nich strach. Po kilku nieudanych
próbach wzbudziłem ciekawość dwóch leśnych chłopców, którzy wyglądali na braci.
– To jakiś dziwny pies – powiedział młodszy, kucając przy ogrodzeniu.
– Uważaj, on jest bardzo zły – ostrzegł go brat.
– On tylko udaje – szepnął leśny chłopiec, uśmiechając się.
Uderzyłem kilka razy ogonem w ziemię na potwierdzenie tych słów, ale w tej samej chwili
nadeszli łucznicy. Małym więźniom nie wolno było podchodzić do ogrodzenia. Nie miałem
wyboru. Z głuchym warczeniem rzuciłem się w stronę chłopców, szczerząc kły. Odskoczyli z
okrzykiem przerażenia.
– Kilka takich psów i nie mielibyśmy nic do roboty – mruknął jeden z łuczników.
Chłopcy unikali mnie, więc nie miałem co liczyć, że łatwo pozyskam ich zaufanie. Gdyby
odważyli się znowu podejść, powiedziałbym, kim jestem. Potem w odpowiednim czasie pod-
kopałbym ogrodzenie i wyprowadził malców na wolność. Oni mogliby pomóc mi pozbyć się
obroży albo przynajmniej oderwać łańcuch. Stało się jednak inaczej.
Dzieci przybywało każdego dnia. Do bram dobijały się setki zrozpaczonych matek odpę-
dzanych przez jeźdźców. Nawet Purslas był podobno poruszony losem stłoczonych w szała-
sach malców, choć to on był mimowolnym sprawcą ich nieszczęścia. Mimo jego wstawien-
nictwa Marbas pozostawał nieugięty. Codziennie zjawiał się w obozie, żeby szukać wśród
gromady przerażonych jego widokiem dzieciaków swojego rzekomego wroga. Dzieci miały
być uwolnione dopiero wówczas, kiedy go znajdzie. Wiedziałem, że ten dzień nie nadejdzie
nigdy, ale gdy straciłem już wszelką nadzieję, nastąpiło coś nieoczekiwanego.
Pewnego ranka niebo zbielało, jakby zbladło z przerażenia. Zapanowała drgająca wycze-
kiwaniem cisza, a potem znad horyzontu zaczął nadciągać olbrzymi wirujący słup. Z każdą
chwilą przesuwał się bliżej Odwróconej Góry.
Marbas, który nigdy przedtem nie widział trąby powietrznej, kazał wojownikom szyć do
niej z łuku, ale strzały nie zdołały jej przeniknąć. Wpadały do środka i wirowały ze świstem, a
potem część z nich wylatywała z impetem i sypała się na łuczników, raniąc wielu z nich. Trą-
ba musnęła Odwróconą Górę i wielki masyw zakołysał się groźnie, jakby lada chwila miał
runąć i pogrzebać pod zwałami kamieni wszystko wokół. Szarpałem bezsilnie łańcuch, pró-
bując się uwolnić. Trąba sunęła wzdłuż ogrodzenia, wyrywając z ziemi wbite głęboko pale.
W kilka sekund połowa palisady uniosła się w powietrze. Strażnicy zmykali w popłochu, a
trąba odstąpiła nieco, jakby szykując się do kolejnego ataku.
– Uciekajcie! Uciekajcie! – krzyczałem w stronę dzieci zbitych w wystraszone grupki. Gdy
mój głos przebił się przez świst wiatru, ruszyły pędem do pobliskiego lasu. Widząc to, Mar-
bas kazał otworzyć bramy i ruszać w pogoń, ale w tej samej chwili trąba po raz drugi prze-
cięła opustoszały już obóz, miotając wokół gałęzie i piach. Konie przebierały kopytami w
miejscu, jeźdźcy spadali na ziemię. Nie wiem, co było dalej, bo nagle zapadła cisza i tylko
świat wokół mnie wirował zapamiętale, a potem jakaś potężna siła oderwała mnie od ziemi
wraz z moim wątłym schronieniem. Trąba powlokła mnie przez poszarzałe niebo, o mało nie
roztrzaskując o najeżone lodem szczyty gór, i rzuciła w to zapomniane przez wszystkich
miejsce. To już koniec mojej opowieści. Dalszy ciąg znacie. Dzięki wam znowu mogę być
tym, kim chcę.
66
Ucieczka
Wił skończył swoją opowieść, wszyscy jednak siedzieli nadal w posępnym zamyśleniu,
póki Mamuna nie poderwała się gwałtownie od stołu.
– Sonek! – wykrzyknęła, chwytając się za głowę.
– Przecież jestem tutaj, mamo – odparł zdziwiony chłopiec.
– No właśnie!
Mamuna rozglądała się po twarzach obecnych przy stole, szukając w nich zrozumienia dla
swojego niepokoju.
– Przecież nasz Sonek jest dzieckiem! – krzyknęła Mamuna. Patrzyła na męża wyczekują-
co.
– Czy ja powiedziałem, że Sonek nie jest dzieckiem? – zapytał ostrożnie Tatun.
– Nie słyszeliście, co opowiadał Wił? Marbas porywa dzieci! Sonkowi grozi niebezpie-
czeństwo!
Zaczęła zbierać ze stołu talerze w takim pośpiechu, jakby od tego zależało bezpieczeństwo
wszystkich dzieci.
– To prawda – przyznał Tatun po chwili wahania – ale na szczęście tutaj nie dotarł jeszcze
żaden Marbata. Mam nadzieję, że oni w ogóle nie wiedzą o naszym istnieniu.
– Nie możemy czekać, aż się dowiedzą – nalegała Mamuna – chłopca trzeba ukryć.
Tatun skinął głową.
– Czemu nie – mruknął. – Ukrywamy już olbrzyma i nabraliśmy wprawy.
– Topek też jest dzieckiem! – szepnęła przerażona Topicha.
Wił próbował pocieszać wystraszone matki. Przypomniał, że trąba zniszczyła ogrodzenie i
że uwięzione dzieciaki wydostały się na wolność. Zaraz jednak przypomnieli sobie, co opo-
wiadał Latar o zbiegach tropionych po lasach. A to znaczyło, że Marbas nie zrezygnował ze
swojego szaleńczego planu. Być może niebezpieczeństwo było bliżej, niż się spodziewali.
Może przyczajone za oknem w ciemnościach czekało, by za chwilę zajrzeć im w oczy?
Dziadek próbował uspokoić Mamunę, przedstawił nawet jakieś skomplikowane obliczenia,
z których wynikało, że Marbaci nie powinni zjawić się w tej okolicy wcześniej niż za dwa
tygodnie, ale nic nie pomagało. Obawa o syna była zbyt silna, żeby rachunki mogły odjąć
choć trochę lęku.
Ustalono, że najbezpieczniej będzie wysłać chłopców do lasu. Mieli wrócić, gdy obławy
ustaną. Sonek będzie mieszkał w chatce dziadka, a Topek ukryje się na moczarach, pod bo-
kiem pana Latara. Wśród rozlewisk powinien znaleźć dla siebie dosyć wilgoci. Postanowiono
też, że plonki wyruszą z chłopcami, jako towarzystwo i obstawa.
O świcie, żegnani przez zapłakane matki, które dotąd nigdy nie rozstawały się z nimi na
dłużej, Sonek z Topkiem weszli na krętą ścieżkę prowadzącą w głąb lasu.
Plonki, którym Mamuna kazała pilnować chłopców, dreptały i podskakiwały z przejęcia.
– Hej, Sonek! – wrzasnął Toko, gdy minęli zagajnik.
– Co takiego? – zapytał chłopiec, odwracając głowę.
– Uważaj pod nogi! – krzyknął Toko ostrzegawczo i w tej samej chwili chłopiec potknął
się o korzeń i nabił sobie guza o pień sosny.
– A nie mówiłem?! – ucieszył się Toko. – Potrafię przewidzieć wszystkie niebezpieczeń-
stwa.
67
Gdyby nie ostrzeżenie, Sonek nie odwracałby głowy, lecz patrzył pod nogi. Po tym do-
świadczeniu szedł dalej ostrożnie, starając się nie zwracać uwagi na gwizdy i pokrzykiwania
plonków.
– Dół! – pisnął przeraźliwie Pinek w najmniej oczekiwanym momencie i Topek, który wi-
dział rozpadlinę i zapewne ominąłby ją z łatwością, zachwiał się i wpadł w sam środek.
– Gałąź! – wrzasnął Pinek po chwili.
Sonek odruchowo schylił głowę.
– Czego się drzesz? – zapytał Toko. – Ta gałąź jest wysoko. Sonek musiałby podskoczyć.
– Myślałem, że podskoczy – tłumaczył się Pinek.
– Po co miałby podskakiwać?! – zdziwił się Toko.
Pinek wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Jego zapytaj!
Lulu wdrapał się dziadkowi na kapelusz i wypatrywał niebezpieczeństw z góry.
Gwizdał na palcach co pewien czas, w równych odstępach, więc wszyscy szybko się do te-
go przyzwyczaili poza zaspanymi ptakami, które umykały, spłoszone, z łopotem skrzydeł.
W ten sposób dotarli na miejsce bez szwanku, jeśli nie liczyć kilku guzów, podrapań i lek-
ko skręconej nogi Topka. W czasie śniadania plonki wystawiły wartę. Na czatach stanął
Chobołt, ale zamiast patrzeć i słuchać, czy nie nadciąga jakieś niebezpieczeństwo, wytrzesz-
czał wygłodniałe oczy na jedzących i łykał ślinkę. Potem dziadek poszedł z Topkiem poszu-
kać na bagnach pana Latara, a plonki myszkowały po obejściu, tropiąc szpiegów. Szpiegów
było w tej okolicy niewielu, właściwie ani jednego, jeśli nie liczyć pewnej ropuchy i dwóch
myszy, które nie dały się wziąć do niewoli i pouciekały do norki.
Sonek poczuł, że ogarnia go senność, więc zdrzemnął się pod drzewem, ukołysany szep-
tami plonków, które wymyśliły sobie właśnie jakieś tajne zajęcie i ściągały w pobliże drogi
gałęzie, sznurki oraz kawałki drutu.
Obudził go krzyk. Rozpoznał głos dziadka.
– Wypuśćcie mnie! – krzyczał staruszek, mocując się z czymś, co niespodziewanie spadło
mu na głowę i nie chciało puścić. – Co wyście narobili?!
– Pewnie że wypuścimy – zapewniał go Toko. – To było nie na szefa. Niepotrzebnie szef
się w to wpakował. To na szpiega.
– Na jakiego znowu szpiega? – dziwił się staruszek, uwalniając głowę z plątaniny gałęzi,
sznurków i drutów.
– Na średniego – wyjaśnił Pinek. – Małych łapiemy ręcznie.
– Na dużych mamy za mało materiału – dodał Toko.
– Nie mogliście mi powiedzieć? – spytał gderliwie dziadek.
Plonki popatrzyły na niego niepewnie.
– Jak wszyscy wiedzą o pułapce, to trudno kogoś złapać – stwierdził Chobołt.
Staruszek westchnął i pokiwał smętnie głową, spoglądając w bystre ślepka małych pomoc-
ników. Wyglądało na to, że mają więcej podobnych pomysłów. Dziadek doceniał pomysło-
wość, ale wolał nie mieć dodatkowych kłopotów.
– Umówmy się, że nie będziemy sobie robili różnych takich niespodzianek – powiedział
po namyśle.
– W porządku – zgodził się Toko, a pozostałe plonki kiwnęły głowami.
– Mam trochę zajęć. Dobrze byłoby, gdybyście mieli chłopców na oku.
Pokazał im, gdzie leży rozlewisko, do którego wpuścił Topka. Był tam pod opieką pana
Latara, ale ten ze względu na nocny tryb życia drzemał sobie w najlepsze, więc Topek był
właściwie bez dozoru. Wybrali się tam z Sonkiem. Chłopcy bawili się na brzegu, a plonki
przysiadły na pieńku i rozważały, jakie niebezpieczeństwa mogą zagrażać dzieciom w tak
spokojnej okolicy.
68
Słońce przebierało promieniami wśród liści poruszanych lekkim wiatrem, ptaki wyśpie-
wywały spokojnie swoje ptasie piosenki, a plonki ziewały z nudów.
– Przydałby się wodny wąż dusiciel – powiedział Pinek, wzdychając. – Zacząłby dusić
chłopaków, a my byśmy mogli ich uratować.
– Tylko skąd wziąć węża? – rzekł Chobołt.
– Zaskrońce są za krótkie – zauważył smętnie Toko, a Lulu ziewnął. Wtedy nad jego gło-
wą rozległ się szelest i spadło kilka szyszek. Na gałęzi sosny siedziała wiewiórka i z ciekawo-
ścią gapiła się na chłopców.
Plonki ożywiły się.
– Wygląda jak wiewiórka – szepnął Chobołt.
– Podgląda – zauważył półgłosem Pinek.
– Węszy – syknął Toko.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Szpieg – stwierdził Pinek, a pozostali skinęli głowami.
Toko na migi wyznaczył każdemu zadanie i po chwili cała czwórka szybko wdrapała się
na drzewo. Pinek wyjął kawałek sznurka i przygotował pętlę. Toko, Lulu i Chobołt zajęli są-
siednie konary, żeby odciąć wiewiórce drogę ucieczki. Pinek przyczaił się za pniem, trzyma-
jąc w ręku przygotowaną pętlę.
Zwierzątko tak było pochłonięte widokiem nie znanych sobie stworzeń, że nie zwróciło
uwagi na podejrzane szelesty za plecami. Nagle usłyszało przeraźliwy wrzask i zostało zaata-
kowane z trzech stron naraz.
Nim Sonek z Topkiem przybiegli pod drzewo, plonków już nie było. Błyskawicznie zwią-
zali wiewiórkę i powlekli ją do dziadka.
– Złapaliśmy szpiega – wyjaśnił z dumą Toko.
– Szpiega? – zdumiał się staruszek i wyjrzał z izdebki, w której pitrasił właśnie coś na
wolnym ogniu.
– Złapaliśmy ją na gorącym uczynku, jak szpiegowała – stwierdził Pinek.
– Wypuśćcie ją natychmiast. To moja znajoma! – rozkazał staruszek.
Plonki niechętnie spełniły polecenie. Wiewiórka prychnęła z oburzeniem, wspięła się
dziadkowi na ramię i zaczęła przeczesywać starannie zmierzwione i potarmoszone futerko.
Dziadek sięgnął do kieszeni i wręczył jej orzech.
– W takim razie to było nieporozumienie – mruknął Toko, przestępując z nogi na nogę.
– Właściwie powinienem was ukarać za znęcanie się nad zwierzętami. Macie jakiś po-
mysł? – zapytał, spoglądając na plonki z ledwo widocznym uśmiechem.
Naradzały się chwilę szeptem.
– Najgorszą karą byłby dzień bez obiadu – stwierdził Toko.
– Jest jeszcze kara śmierci – dodał Chobołt.
– Jestem przeciwny karze śmierci – wyznał staruszek, uśmiechając się chytrze.
– A co jest na obiad? – zapytał Chobołt.
– Duszone prawdziwki.
– Duszone prawdziwki! – jęknął Toko, łapiąc się za gardło. – Słyszeliście? Na obiad są du-
szone prawdziwki!
– Na masełku – dodał dziadek, głaszcząc wiewiórkę. Chobołt przełknął ślinę i wyszeptał:
– Masełko...
A Lulu nic nie powiedział, tylko pociągał nosem i ocierał oczy rękawem.
– Wolałbym umrzeć – wyszeptał Chobołt.
– No pewnie – westchnął Pinek. – Gdyby ciebie nie było, dostalibyśmy po większej porcji.
– Co ty wygadujesz?! – skarcił go Toko. – Przecież to w końcu też nasza rodzina, chociaż
dalsza.
69
– Zapamiętajcie sobie, że w tym lesie nie mamy wrogów, poza komarami – powiedział
dziadek, sadzając wiewiórkę na gałęzi.
– Zajmiemy się tym – odparł posępnie Toko. Przed oczami miał miskę pełną dymiących
borowików, a w sercu nienawiść do całego świata.
Plonki poszły na skraj bagien z kieszeniami wypchanymi żwirem i ze złości przez godzinę
tłukły z procy komary. Choć bardzo się starały, krążące nad wodą chmary owadów wcale się
nie zmniejszyły. Gdy zniechęcone plonki wróciły do domu, drzwi zastały zamknięte.
Pinek pociągnął nosem.
– Nie czuję tych borowików.
– Ja też nie – przyznał Chobołt.
– Muszą tam być – upierał się Toko. – Inaczej nie zamykałby przed nami drzwi.
– Ja bym poczuł – westchnął Chobołt.
– Zakład, że są? Toko wyciągnął rękę.
– O co? – zapytał Chobołt.
– O wszystko – odparł pewny swego Toko.
– Jak wygram, to przez trzy dni jestem szefem i robicie, co wam każę. Jak przegram, to
oddaję trzy obiady.
– Ja się nie zakładam – zauważył Pinek.
– I co z tego? Toko jest szefem i może się zakładać.
– Nie będę słuchał Chobołta – stwierdził Pinek.
– Będziesz słuchał mnie, a ja Chobołta.
Pinek wzruszył ramionami.
Dostali się do środka przez uchylone okienko. Na kuchni stał jakiś garnek. Podeszli do
niego, podskakując na gorącej płycie, żeby się nie poparzyć. Toko uchylił pokrywkę, podwa-
żając ją widelcem. Zaczęli coraz szybciej przebierać nogami, bo żar pod stopami był nie do
zniesienia.
– To nie grzyby – stwierdził Chobołt.
– Nie uwierzę, dopóki nie spróbuję – odparł Toko, który nie zamierzał tak łatwo dać za
wygraną.
Zjedli po kilka łyżek, potem jeszcze parę, bo przypomnieli sobie, że nie dostaną obiadu.
– Jak na zupę, niezbyt smaczne – stwierdził Toko.
– Tylko trochę lepsze od lekarstwa – dodał Pinek, a Chobołt przyznał im rację.
Toko, który pierwszy próbował potrawy, doznał dziwnego uczucia. Spojrzał na swoje nogi
i zauważył z przerażeniem że nogi zniknęły. Brzucha też nie było. Dalej nie patrzył.
– Gdzie ja jestem?! – krzyknął przerażony.
Potem zniknął Pinek, Lulu, a na koniec Chobołt rozejrzał się wokół i stwierdził, że nie ma
już rodziny, i wkrótce sam zniknął. Nagle otworzyły się drzwi i wszedł dziadek z koszem
prawdziwków, a za nim wsunął się do izby Sonek. Rzut oka na kuchnię wystarczył dziadko-
wi, żeby domyślić się, co zaszło w czasie jego nieobecności.
– Te łobuzy zjadły moją znikolinę! – jęknął, łapiąc się za głowę.
– Trochę jeszcze zostało – zauważył nieśmiało głos Chobołta dobiegający z kąta.
– Co wyście narobili najlepszego!
– Czy to znaczy, że już nas nie będzie? – zapytał rzeczowo Toko.
– Zjedliście ogromną dawkę! – wykrzyknął dziadek. – Taka ilość starczyłaby dla dwóch
dorosłych osób!
– Nas jest czterech – mruknął Toko.
– Was nie ma i nie wiadomo, kiedy znowu się pokażecie!
– Właściwie to nigdy nie rzucaliśmy się w oczy – zauważył Pinek spokojnie.
Dziadek wypytywał ich szczegółowo o samopoczucie. Uspokoił się, bo tymczasem nie do-
strzegł ujemnych skutków działania preparatu. Plonki wykazywały wprawdzie niezdrowe w
70
tej sytuacji zainteresowanie grzybami, które przyniósł na obiad, ale z drugiej strony mogło to
oznaczać, że nie straciły apetytu.
– Trudno – westchnął dziadek. – Nową znikolinę miałem wypróbować na sobie. Teraz
mogę obserwować jej działanie na aż czterech osobnikach.
Plonki nadzwyczaj szybko oswoiły się z nowym stanem i wykorzystywały go na wszelkie
sposoby. Po obiedzie, który wyżarły podstępem, poszły nad bagno tłuc komary pięściami, a
kiedy im się znudziło, łaziły po lesie gromadą, podkradały się do zwierząt i napędzały im
strachu, wrzeszcząc niespodziewanie nad uchem. Po dwóch dniach większość małych zwie-
rzątek rzucała się bez powodu do panicznej ucieczki i dziadek był tym zaniepokojony. Niewi-
dzialne plonki stały się prawdziwą plagą, zdecydował więc, że na kilka dni wyśle je nad rze-
kę, żeby doprowadzić do końca prace nad kolejnym wynalazkiem, nim dojdzie do nieszczę-
ścia. Sporządził niewielką ilość maści ochronnej o dość niezwykłym działaniu i powiesił ją na
ścianie w maleńkiej buteleczce. Maść zniknęła, a żaden z plonków nie chciał się przyznać, że
to jego sprawka. Rzeczywiście, tym razem zawinił przypadek. Dziadek powiesił flaszeczkę na
gwoździu, ale potem zaczepił guzikiem o sznurek i nieświadomy tego wyniósł ją do lasu.
Zgubę znalazł Chobołt. Miał szczerą chęć oddać ją w ręce właściciela, obawiał się jednak, że
staruszek mu nie uwierzy po tym wszystkim, co jego rodzina miała na sumieniu. Ukrył ją
pośród mchu pod dębem i czekał na odpowiedni moment. Tymczasem dziadek sporządził
kolejną porcję maści i zapomniał o zaginionej flaszeczce, a zaraz potem wyprawił plonki nad
rzekę, żeby przekazały rodzicom chłopców, że wszystko przebiega zgodnie z planem.
Przed zmierzchem plonki dotarły do kuchni, gdzie Mamuna gotowała pierogi z jagodami,
więc postanowiły nie śpieszyć się z ujawnianiem swojej obecności.
– Tak martwię się o chłopców, że nawet pierogów nie potrafię policzyć – westchnęła, gdy
Tatun z Wiłem siedli za stołem. – Ciekawe, czy sobie tam jakoś radzą?
Spojrzała na Wiła z uśmiechem. Dobrze, że chociaż on został. Wyglądał przecież jak So-
nek, a do tego mówił jego głosem.
– Gdyby coś się stało, daliby znać – rzekł Tatun.
– Niekoniecznie – odezwał się Toko.
– Co to? – zapytała Mamuna. – Zdawało mi się, że słyszę plonka.
– Tylko głos z nas został – wyjaśnił Toko.
– Czy coś się stało?...
Mamuna chciała natychmiast mieć wiadomości o synu i dopiero gdy upewniła się, że mały
jest w dobrym zdrowiu, odetchnęła i spokojnie wysłuchała paplaniny plonków o tym, że biorą
udział w badaniach naukowych.
– To chyba nie najlepszy pomysł – westchnął Tatun.
– Teraz już wiem, dlaczego nie mogłam się doliczyć pierogów – przypomniała sobie Ma-
muna.
– Nie przyszliśmy rozmawiać o pierogach – odezwał się Toko obrażonym głosem. – Są
ważniejsze sprawy.
Zaraz po obiedzie wpadła Topicha, prosto z wody i całkowicie roztrzęsiona. Tak drżała o
los swojego syna, że setki kropelek spadały wokół stołu jak drobny deszcz.
– Może pójdziemy do domu, bo zaczyna padać – mruknął Tatun, ziewając.
Mamuna uznała, że Topicha może to wziąć za złośliwą uwagę pod swoim adresem, więc
uszczypnęła męża w ramię i syknęła mu do ucha, że są w domu.
Tatun podskoczył na krześle.
– Który to zrobił?! Który mnie uszczypnął?!
– To nie my! To Chobołt! – odpowiedział natychmiast Pinek.
– Na pewno nie ja! – bronił się daleki krewny. – Oni zawsze na mnie zwalają!
– Pewnie ci się zdawało.
71
Mamuna próbowała załagodzić sytuację. Szepnęła mężowi do ucha, żeby nie był opry-
skliwy, bo mają gościa. Tatun nic z tego nie rozumiał. Więc to on jest opryskliwy? Już raczej
opryskany i bez powodu wyszczypany. Nie zdążył jednak wybuchnąć słusznym gniewem, bo
w progu stanęły Chlapy i zapytały, czy mogą obejrzeć niewidzialne plonki.
– Nie możecie – odparł Tatun.
Spłoszone Chlapy zniknęły natychmiast za drzwiami, a Mamuna rzuciła się za nimi w po-
goń. Wróciła sama. Chlapy uparły się, że przyjdą później. Nie chcą przeszkadzać.
– Co się z tobą dzieje?! Wszystkich obrażasz! – wybuchnęła Mamuna.
Wyjaśnił spokojnie, że nie miał najmniejszego zamiaru nikogo obrażać.
– Dlaczego więc nie pozwoliłeś obejrzeć plonków naszym sąsiadkom?
– Chciałem powiedzieć, że nie można oglądać czegoś, czego nie widać.
– To ja już sobie pójdę – szepnęła Topicha i wymknęła się chyłkiem. Jako osoba wrażliwa
nie chciała być świadkiem małżeńskiej kłótni.
Zapadła nieprzyjemna cisza, przerywana tylko szczękaniem talerzy, które Mamuna zbie-
rała ze stołu z miną nie wróżącą nic przyjemnego.
– W takim razie ja też się obrażam – stwierdził Tatun i poszedł do stodoły młócić zboże.
Również Chobołt wyszedł z domu, choć nikt tego nie zauważył. Uznał, że na rodzinę nie
ma co liczyć. Jedyny ratunek to mieć przyjaciela, najlepiej prawdziwego. Chobołt nie miał
przyjaciół. Podszedł do kryjówki Giga i przycupnął na brzegu. Mały olbrzym siedział w wy-
pełnionym do połowy worku i jadł pszenicę. Od czasu do czasu wzdychał.
Chobołt miał ochotę z kimś porozmawiać, a Gig wyglądał na kogoś, kto nie miałby nic
przeciwko temu. Poza jedzeniem pszenicy nie miał nic do roboty. Na pewno dokuczała mu
samotność. Chobołt przemógł wrodzoną nieśmiałość i chrząknął. Olbrzym podniósł głowę i
znieruchomiał z ręką uniesioną do ust.
– Kto tam? – zapytał niepewnie.
– To ja, Chobołt.
Miejsce, z którego dobiegał głos, wydawało się puste. Mały olbrzym zastanawiał się dłuż-
szą chwilę, co to ma znaczyć. Plonki były wyjątkowo drobne, ale nie aż do tego stopnia.
– Czy ciebie też zmniejszyli? – zapytał ostrożnie. – Nie widzę tu nikogo, kto by ciebie
przypominał... Prawdę mówiąc, nikogo nie widzę – dodał po chwili.
Chobołt wyjaśnił, że od pewnego czasu jest niewidzialny i że wraz z rodziną spróbował,
czy raczej wypróbował, nowy rodzaj znikoliny zrobionej przez dziadka.
– No, no... – mruknął Gig, patrząc z podziwem w miejsce, z którego dobiegał głos plonka,
a potem poprosił, żeby ten opowiedział mu, co dzieje się na górze. Słuchał w skupieniu, chru-
piąc pszenicę, a kiedy Chobołt wyznał, że ma pewne kłopoty z rodziną i chciałby się z kimś
zaprzyjaźnić, pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Może ty znasz kogoś odpowiedniego? – zapytał Chobołt nieśmiało. Miał nadzieję, że
mały olbrzym, unieruchomiony w kryjówce i nie mający nic lepszego do roboty, sam zechce
się z nim zaprzyjaźnić, ale Gig nie odpowiadał. Żuł ziarno z chrzęstem i nad czymś się zasta-
nawiał.
– Coś ci powiem... – rzekł w końcu, przełykając kolejną garść ziarna.
Chobołt znieruchomiał w oczekiwaniu.
– Najlepszym przyjacielem jest Wił – stwierdził Gig z przekonaniem.
– Wiem – westchnął Chobołt.
– Jak chcesz, to mogę z nim pogadać – zaproponował mały olbrzym.
– O czym? – zdziwił się Chobołt.
– Przecież lepszego nie znajdziesz! – wykrzyknął Gig.
Chobołt nawet nie marzył o aż takiej przyjaźni. Miał bardzo małe wymagania. Poza tym
Wił był już przyjacielem olbrzyma, którego osoba ze względu na wymiary wymagała przy-
jaźni całkowitej.
72
– Też o tym myślałem – przyznał Gig – i przyszło mi do głowy, że skoro jestem zmniej-
szony, to znalazłoby się jeszcze trochę miejsca na jakąś drobną, nie rzucającą się w oczy
przyjaźń. Ty jesteś w sam raz.
– Naprawdę? – ucieszył się Chobołt.
– On powinien zaraz tu przyjść – powiedział Gig. – Myślę, że nie będzie miał nic przeciw-
ko temu. Wpadnij za godzinę, to powiem ci, jak poszło.
Chobołt przesiedział tę godzinę pod płotem. Widział nadejście Wiła, potem usłyszał jego
dźwięczny śmiech. „Chyba się ośmieszyłem” – pomyślał, czując, że gdyby nie to, że jest nie-
widzialny, poczerwieniałby aż po czubki uszu. Bo z jakiej racji ktoś taki jak Wił miałby zo-
stać przyjacielem ostatniego z plonków?
Mimo wszystko zdecydował się zajrzeć do kryjówki Giga. Były olbrzym siedział z zado-
woloną miną i nie wyglądał na przejętego tym, że się ośmieszyli. „Może olbrzymy mniej się
przejmują” – pomyślał sobie Chobołt i ostrożnie chrząknął.
– Hej, jesteś tam? – zapytał Gig.
– Jestem – odparł ponuro.
– Załatwione – stwierdził krótko były olbrzym. Chobołt nie wierzył własnym uszom.
– Jak to?
– Powiedziałem mu i zgodził się od razu.
– Nie śmiał się ze mnie?
– Śmiał się. On jest wesoły. Mówiłem ci, że lepszego nie znajdziesz.
Chobołt siedział oszołomiony tak szybkim nawiązaniem przyjaźni.
– Dlaczego nic nie mówisz? Nie cieszysz się? – zapytał Gig, zaniepokojony długą chwilą
ciszy.
– Cieszę... – szepnął Chobołt. – Tylko nie wiem, co mam teraz robić.
– Nic, przecież ci mówiłem, że wszystko załatwione.
– Może powinienem z nim porozmawiać? – zapytał Chobołt nieśmiało.
– A po co? – zdziwił się mały olbrzym i dodał, że lepiej będzie, jak Chobołt zostanie i po-
gada sobie z nim, bo nie ma do kogo ust otworzyć w tym dołku, a Wił jest bardzo zajęty spi-
sywaniem swej opowieści.
Od tej pory Chobołt przesiadywał u Giga, godzinami rozmawiając o najróżniejszych rze-
czach i ciesząc się w duchu, że ma wreszcie prawdziwego przyjaciela.
Tymczasem Wił dopytywał się u plonków o Chobołta i za każdym razem otrzymywał od-
powiedź, że jest w dołku u olbrzyma.
– Nie chce z nami gadać – prychnął Pinek. – Coś mu się stało w głowę. Mówi, że ma
przyjaciela.
– Chwali się – stwierdził Toko pogardliwie, a Wił odparł całkiem poważnie, że Chobołt
mówi całkowitą prawdę.
Plonki zamilkły z niedowierzania.
– Ciekawe, kto to jest? – zastanawiał się Toko.
– To tajemnica – odparł Wił.
– Jaka tam tajemnica! – żachnął się Toko. – Przyciśniemy go, to zaraz powie.
– On sam jej jeszcze nie zna – rzekł Wił i ruszył na górę spisywać swoją opowieść.
73
Omenter
Złe wieści rozchodzą się jak kręgi po wodzie. Już po kilku dniach wszystkie niemal matki
w kraju wiedziały, że Marbas każe porywać dzieci, i konne patrole nie znajdowały nikogo
poza dorosłymi i starcami. Dzieci pochowano, gdzie tylko się dało: u krewnych na pustkowiu,
w leśnych ostępach, grotach i jaskiniach. Miasta i wsie ucichły i posmutniały, nie słychać
było nigdzie wesołych pokrzykiwań i odgłosów zabaw. Coraz częściej Marbaci odchodzili z
pustymi rękami, a wówczas Marbas rozkazał, aby wszyscy rodzice doprowadzili własne dzie-
ci pod Odwróconą Górę. Ale i to nie poskutkowało, bo która matka wyda własnego syna,
choćby pod groźbą więzienia?
Wtedy to po kraju zaczęli krążyć szpiedzy. Jedni udawali sprzedawców igieł, lecz kiedy
chciano je od nich kupić, mówili zwykle, że właśnie sprzedali ostatnią. Inni podawali się za
wędrownych nauczycieli, ale zbyt mało sami wiedzieli i zbyt wiele chcieli wiedzieć, żeby
ktokolwiek im zaufał. Nikomu nie patrzyli prosto w oczy, ich wzrok prześlizgiwał się po
przedmiotach, wciskał w szpary i zakamarki, snuł się po obejściu w poszukiwaniu piwnic i
kryjówek. Uszy donosicieli łowiły podejrzane szmery i szelesty, a do twarzy mieli poprzy-
klejane uśmiechy, na które nikt nie odpowiadał. Zjawiali się nie w porę, a wkrótce po ich
odejściu przybywał nocą oddział Marbatów i wyciągał dzieci z ukrycia.
Szpiedzy byli groźni. Mieli dużo czasu i cierpliwości, a zniechęcali się niełatwo. Gościnne
do niedawna miasteczka witały obcych z coraz większą niechęcią i nieufnością. Nad rzeką
również obawiano się szpiegów, wysłano więc wciąż niewidzialne plonki na drogę, żeby śle-
dziły, czy nie zjawia się ktoś nieznajomy. Pierwszego dnia plonki były bardzo czujne i nie
schodząc z gałęzi przydrożnej gruszy, wytrzeszczały oczy od rana do wieczora. Drugiego
dnia nic się nie działo, więc już koło południa były znudzone. Chobołt właził na wszystkie
drzewa w okolicy, szukając w dziuplach pochowanych przez wiewiórki orzechów i płosząc
ptaki. Pościerał sobie nogi, łokcie, a nawet czubek nosa, w sposób co prawda niewidoczny,
ale bardzo dotkliwy, i wtedy przypomniała mu się maść ochronna, którą wykradł dziadkowi.
Staruszek twierdził, że wynalazek jest nieudany. W założeniu miał to być pochłaniacz
energii dla dzieci. Dzieci, zdaniem dziadka, marnowały dużo mocy na granie w piłkę. Obli-
czył, że na skopanie ogródka potrzeba tyle samo energii, co na kopanie piłki, a ponieważ
zdawał sobie sprawę, że praca nie jest tak przyjemna jak zabawa, pracował nad wykorzysta-
niem piłki do pożytecznych celów. Wynalazł pochłaniacz mocy i napełnił nim piłkę. Była
trochę cięższa, ale do gry się nadawała. Sonek kopnął na próbę. Piłka odskoczyła parę me-
trów, a potem niespodziewanie rąbnęła go z całej siły w nogę, aż krzyknął ze strachu. Topek
też oberwał parę razy i nabrał niechęci do kopania.
– Ona oddaje! – skarżyli się chłopcy, a dziadek mruczał pod nosem, że brakuje mu opóź-
niacza, bo wtedy piłka kopałaby, powiedzmy, po dwóch godzinach. Wystarczyłoby ją wów-
czas przywiązać do szpadla i wstawić do ogródka. Tymczasem nie korzystał z wynalazku.
Bez opóźniacza nie miał on i tak większego zastosowania. Dziadek zauważył jednak, że po-
smarowana pochłaniaczem skóra na rękach jest przez dłuższy czas odporna na odciski i za-
drapania, więc stosował wynalazek jako rodzaj maści ochronnej.
Chobołt, siedząc na gałęzi, odkorkował flaszeczkę i posmarował obolałe miejsca, a potem
wykonał parę gwałtownych ruchów, żeby sprawdzić, czy maść pomaga. Nagle poczuł, że
spada, i wrzasnął z przerażenia, bo stwierdził, że leci wprost na polny kamień. Machanie no-
74
gami i rękami nie na wiele się zdało. Zamknął oczy i nagle poczuł, że odbija się od kamienia.
Wylądował na mchu, a obok niego pacnął jak kluska Toko. Chobołt poznał go po głosie.
– Co to było?! – wykrztusił Toko ze złością.
– Musiałem cię strącić – odparł Chobołt niepewnie i jakby z lekkim roztargnieniem, bo
właśnie próbował dociec, jak to się stało, że nie poczuł bólu, spadając na kamień.
– Słyszeliście, co mówi ten wyrodek! – wrzasnął Toko. – Musiał mnie strącić! O mało się
nie zabiłem! Bratobójca!
Chobołt próbował się tłumaczyć, ale Toko podstępnie wymierzył kuksańca w miejsce, z
którego dobiegał głos, i krzyknął z bólu.
– Chłopaki! Chobołt mi oddał! Bije się! Chobołt się bije!
– Schodzimy, Lulu – odezwał się Pinek, skacząc z gałęzi na gałąź. – Zlejemy tego
Chobołta, to się trochę rozruszamy!
Przez dłuższą chwilę nie mogli go znaleźć, bo nie odzywał się, więc tłukli na oślep.
– Kto mnie bije?! – wykrzyknął Pinek.
– To ja! Myślałem, że jego! – odparł Toko.
– Mam go! – wrzasnął Pinek po chwili.
– To ja!
Lulu wyrwał się bratu z uścisku.
Nagle Toko, macając na oślep w powietrzu, poczuł, że złapał kogoś za nogę.
– Kto to? – zapytał.
Żadnej odpowiedzi.
– Kogo trzymam?
– Mnie nikt nie trzyma – odpowiedział Pinek.
– Mnie też – dodał Lulu.
– To na pewno Chobołt! Pomóżcie, bo się wyrywa! Nie mnie, tylko jego!
W szamotaninie, zaślepieni złością, nie zauważyli dziwnej postaci idącej drogą w ich stro-
nę. Był to długi osobnik na szczudłowatych nogach. W ręku trzymał żółty kij w czarne paski.
Szedł, stawiając bezszelestnie stopy, a kiedy przystawał i nieruchomiał, wyglądał jak krzak
lub drzewo.
– Znowu oddał! – wrzasnął oburzony Toko.
Im bardziej tłukli Chobołta, tym więcej sami obrywali, aż wreszcie opadli na mech potłu-
czeni i zadyszani.
– Ciekawe, co mu się stało? – mruknął Pinek.
– Nie dał się – stwierdził Toko. – Od razu widać, że z naszej rodziny, chociaż z dalszej.
– Chcesz się jeszcze bić? – zapytał Pinek dla porządku. Sam nie miał żadnej ochoty.
– Nie – odparł cicho Chobołt.
– Ma dosyć – powiedział Pinek i odetchnął.
Nagle zamilkli. Krzaki przy drodze zaszeleściły, rozchyliły się i stanął przed nimi dziwny
przybysz w kubraku z liści i kapeluszu z gałęzi. Jego wyłupiaste oczy spoglądały tu i tam nie-
zależnie od siebie. Jedno w górę, drugie w dół. Potem jedno w lewo, a drugie w prawo. Prze-
szukiwały trawę, krzaki, szperały wśród gałęzi.
Nieznajomy usłyszał cienkie głosiki, nie dostrzegł jednak nikogo. Wysunął żółty kij, za-
kończony haczykiem z drutu, i zaczął przegarniać trawę, rozgrzebywać darń, obmacywać
korzenie gruszy. Potem zadarł głowę i oglądał drzewo.
Plonki wycofały się ostrożnie i biegiem ruszyły w stronę domku nad rzeką.
– Obcy przyszedł! Obcy! – krzyczały jeden przez drugiego, wpadając na podwórko.
Mamuna wyprostowała się nad balią, przysłoniła oczy dłonią i spojrzała w stronę drogi. Na
widok nieznajomego poczuła dziwny skurcz w gardle, który nie wróżył niczego dobrego. Za-
wołała Tatuna.
75
– Zapytaj, czego tu szuka – szepnęła zdławionym głosem. Tatun wolnym krokiem ruszył
na spotkanie przybysza i zastąpił mu drogę. Nieznajomy spojrzał na niego i skręcił na rżysko.
– Coś ty za jeden? – zapytał Tatun niezbyt uprzejmie. Zwykle chętnie witał przybyszów z
dalekich stron, którzy mieli wiele do opowiedzenia, odkąd jednak po wsiach zaczęli krążyć
szpiedzy, stał się znacznie mniej gościnny.
– Jestem Omenter – odparł nieznajomy. Jego głos szeleścił nieprzyjemnie i był cichy jak
skradające się kroki.
– Każdy może przyjść i powiedzieć, że jakoś tam się nazywa – odburknął Tatun. – I co z
tego?
Przybysz pochylił się nad rżyskiem i przyłożył do ziemi żółty kij.
– Zostaw moją ziemię i odejdź – rzekł Tatun najbardziej nieprzyjemnym tonem, na jaki go
było stać.
Nieznajomy wyszczerzył żółtawe zębiska, jakby miał zamiar za chwilę ugryźć. To jednym,
to drugim końcem kija dotykał ziemi, oddalając się wielkimi krokami. Tatun ruszył za nim.
– Co robisz? – zapytał.
– Odejdę dopiero wtedy, gdy zmierzę ziemię i wszystko, co na niej jest – odparł Omenter.
– Po co mierzyć ziemię? Od mierzenia jej nie przybędzie – zdumiał się Tatun.
– Wszystko musi być zmierzone i policzone. Takie są przepisy – powiedział nieznajomy.
– Nigdy nie słyszałem o żadnych przepisach.
– One są, czy chcesz o nich słyszeć, czy nie – odrzekł Omenter. – Jest przepis, który mówi,
że mam prawo wszystko mierzyć i obliczać i nikomu nie wolno w tym przeszkadzać.
– Gdzie jest ten przepis, który mówi? – roześmiał się Tatun szyderczo, choć w głębi duszy
czuł coraz większy niepokój. – Jakoś go nie słyszę!
– Nie musisz – odrzekł dziwny osobnik i zanim Tatun zdążył odskoczyć, zmierzył go
wzdłuż i wszerz, dodał, podzielił w pamięci i zapisał w wielkim notesie.
Tatuna ogarnęło zniechęcenie. Poczuł, że jest bezradny wobec dziwnych przepisów, któ-
rych nie zna i nie rozumie. Stał chwilę z opuszczonymi rękami, spoglądając niepewnie na
przybysza, który przemierzał pole, wymachując z wprawą żółtym kijem, po czym wrócił do
domu ze zwieszoną głową.
– Kto to? – zapytała Mamuna drżącym z niepokoju głosem.
– Omenter – odrzekł Tatun, nie patrząc jej w oczy.
– Nigdy o takim nie słyszałam...
Machnął ręką.
– Nie musisz słyszeć. Takie są przepisy.
– On tak powiedział? – spytała nieufnie.
Tatun niechętnie kiwnął głową.
– Nie słyszałam o żadnych przepisach – szepnęła żona.
– Podobno takie są – odparł Tatun. – Mówią, a nikt nie słyszał. A ten tu – wskazał na pole
– może sobie chodzić, gdzie mu się podoba, i liczyć, co zechce.
– To na pewno szpieg! – wykrzyknęła Mamuna, łapiąc się za głowę.
Tatun popatrzył na nią ze zdziwieniem, mrugając szybko oczami.
– Nie mówił, że jest szpiegiem. To Omenter.
– Nie bądź głupi – żachnęła się żona – oni nigdy nie mówią, kim są, i podają się za kogo
innego.
– Za sprzedawców igieł albo za wędrownych nauczycieli – przyznał Tatun niepewnie. –
Ale on nie sprzedaje igieł i nie jest jednym z tych nauczycieli, którzy nawet nie potrafią czy-
tać. On umie liczyć. Dzieli i dodaje.
Z dołu dobiegł jakiś szelest.
– Uwaga, to ja! – pisnął zdyszany Chobołt. – Chodzimy za nim i patrzymy, co robi.
– Bądźcie ostrożni – ostrzegła Mamuna. – Może rozdeptać któregoś z was.
76
Chobołt machnął ręką, czego oczywiście nie było widać.
– Rodzina wysłała mnie, żebym zapytał, co mamy robić.
– Nic nie róbcie! Macie chodzić za nim w bezpiecznej odległości i uważać – odparła Ma-
muna.
– Uważamy... że można by go złapać. Trzeba tylko...
– Nic nie trzeba! Niczego nie próbujcie! Im wcześniej sobie stąd pójdzie, tym lepiej. To
szpieg!
Mamunę ogarnął niepokój, że plonki mogą narobić głupstw.
– Słyszałem, że szpiegów się łapie – odezwał się Chobołt nieśmiało.
Mamuna westchnęła nerwowo.
– Możemy to zrobić tak, że nic nie zauważy. Jesteśmy niewidzialni – powiedział Chobołt.
Dodał, że Pinek ma jeden dobry pomysł.
– Nie chcę o tym słyszeć! – wykrzyknęła Mamuna. – Czy pomyśleliście, co będzie, kiedy
go już złapiecie? Przyjadą Marbaci i zaczną go szukać. Przeszukają podwórko i znajdą Giga,
przeszukają las i trafią na ślad Sonka i Topka!
Chobołt przestraszył się. O czymś takim rzeczywiście w ogóle nie myśleli. Wszystkie ich
pomysły kończyły się dotąd na złapaniu Omentera i wyglądały na dobre. Łapania Giga czy
Sonka przez Marbatów nie brali pod uwagę.
– Lecę powiedzieć rodzinie! – krzyknął.
– Powiedz im, zanim narobią tych swoich niewidzialnych głupstw! – rzuciła za nim Ma-
muna.
Minęła jedna godzina, potem druga, a Omenter wciąż kręcił się po rżysku, a potem powoli
zaczął podchodzić do zabudowań.
Tatun stał z żoną przy płocie i przyglądał się nieproszonemu gościowi z ponurą miną.
Mamuna spojrzała przez ramię. W oknie na strychu mignęła twarz Wiła.
– Wił! Trzeba ukryć Wiła! – powiedziała półgłosem i ruszyła biegiem w stronę domu. Po
kilku krokach dogonił ją mąż.
– Przecież on nie jest dzieckiem. Nic mu nie grozi. – Próbował uspokoić żonę.
– Wygląda jak dziecko i mówi dziecięcym głosem – odparła Mamuna i poszła na strych
ostrzec Wiła, żeby ukrył się w jakimś ciemnym kącie i nie schodził, póki tajemniczy Omenter
nie odejdzie.
Tymczasem przybysz stanął pod płotem. Jednym okiem liczył sztachety, drugie prześli-
zgiwało się po drzwiach i oknach, spojrzało na balię, rozciągnięty w sadzie sznur, aż w końcu
zatrzymało się na rozwieszonym przed godziną praniu.
– Dużo macie dzieci? – zapytał Omenter, otwierając czarny notes.
Tatun drgnął.
– Dzieci? – zapytał, wytrzeszczając oczy.
– Tak, dzieci – powtórzył przybysz, uśmiechając się nieprzyjemnie.
– Masz na myśli te małe stworzonka, z którymi przez cały czas jest tyle kłopotu? – pytał
Tatun, starając się zyskać na czasie.
Omenter kiwnął głową.
– Kiedyś, dawno temu, były tu jakieś dzieci, ale dawno dorosły i odeszły – mówił Tatun,
przebierając palcami po brodzie. – Podobno ja sam też byłem kiedyś dzieckiem, ale nie chce
mi się w to wierzyć.
– Nie ma tu żadnych dzieci! – krzyknęła Mamuna, stając w progu.
Omenter kiwnął głową parę razy, uśmiechając się w ten sam nieprzyjemny sposób połową
twarzy. Jego prawe oko wpatrywało się w trzepoczące na wietrze pranie.
– Dużo się tu pierze drobnych rzeczy – zauważył jakby mimochodem.
Mamuna spojrzała na sznur i dreszcz przebiegł jej po plecach. Spodenki Sonka wisiały w
najbardziej widocznym miejscu.
77
– Spodnie się zbiegły! – krzyknęła, udając przejęcie, i trąciła Tatuna w bok, a ten uniósł
nogę i popatrzył na własne nogawki.
– Chyba nie – mruknął pod nosem.
– Mówię o tych zielonych spodniach na sznurku – powiedziała Mamuna z naciskiem.
– To przecież nie moje – upierał się Tatun – to...
– Zbiegły się tak, że sam ich nie poznajesz – przerwała żona. Spojrzała na niego takim
wzrokiem, że słowa ugrzęzły mu w gardle.
– Aha – wykrztusił wreszcie – teraz rozumiem.
– Lepiej się w ogóle nie odzywaj – szepnęła żona, a głośno powiedziała: – Ach ci mężo-
wie! W ogóle nie mają pojęcia o praniu.
Omenter nie odrzekł ani słowa, tylko kiwnął głową i wykrzywił wargi w tym swoim nie-
przyjemnym niby-uśmiechu.
– W domu nie ma nikogo? Sami tu tak żyjecie? – zapytał po chwili.
Tatun najpierw pokręcił, a potem kiwnął ponuro głową.
– W gardle mi zaschło od tego mierzenia. Napiłbym się chętnie wody – rzekł Omenter i
nagle przesadził zręcznie płot. – Sam sobie naleję! Woda pewnie w kuchni!
Ruszył w stronę drzwi, ale Tatun zastąpił mu drogę.
– Pod studnią jest kubek. Żona zaraz poda – powiedział, drapiąc się w głowę.
Kubek tak dygotał w dłoni Mamuny, że połowę zawartości wychlapała na ziemię. Omenter
jednak ledwie umoczył usta.
– Słyszałem, jak coś gadało w krzakach. To był taki cienki dziecięcy głosik – powiedział
przybysz, zwracając Mamunie kubek.
– Głosik?
Mamuna udawała zdziwienie.
– Może coś straszy? Jakieś ludy albo co innego? – mruknął Tatun.
– O tej porze?
– Może to nasza kura. Mamy gadającą kurę – powiedziała pośpiesznie Mamuna.
– Nie wiedziałem, że są tu gadające kury! Nie odejdę stąd, póki jej nie zobaczę! – oświad-
czył Omenter, który bez wątpienia musiał być szpiegiem Marbatów.
– Zaraz ją zawołam – odparła Mamuna i poszła w stronę klepiska, gdzie stado kur wydzio-
bywało resztki ziarna. Plonki podreptały za nią, naradzając się szeptem.
Gdy odeszli na przyzwoitą odległość, Toko podskoczył i złapał Mamunę za rąbek spódni-
cy.
– Szefowo! Ta głupia kura może się wygadać. Będziemy przy niej, żeby jej w razie czego
zamknąć dziób.
– Niech tak będzie – zgodziła się Mamuna.
Gadająca kura była głupim i próżnym ptaszydłem. Zawsze marzyła o tym, żeby się pu-
blicznie popisać swoimi niezwykłymi umiejętnościami, a taka okazja trafiała się raz na kilka
miesięcy.
– Tylko pamiętaj, że ten cały Omenter nie może się dowiedzieć ani o Sonku, ani o Gigu,
ani o Wile – szepnęła Mamuna.
– Będziemy cię trzymali za gardło – wycedził Toko przez zęby – a jak się wysypiesz, to ci
urwiemy łeb.
– Nie będę występowała razem z tymi mordercami! – wrzasnęła kura.
Plonki, nie zważając na protesty, złapały ją za pióra i popychając od strony ogona, dopro-
wadziły przed przybysza.
– Wygląda zupełnie zwyczajnie – zauważył Omenter.
– Jestem cudowną gadającą kurą – oświadczył ptak obrażonym tonem.
– To rzeczywiście niespotykane! Pewnie potrafisz też odpowiadać na pytania? – zapytał
chytrze przybysz.
78
– To dla mnie tak proste, jak trafić dziobem w ziarno grochu – przechwalała się kura.
– Widzę, że mam do czynienia z kurą nie tylko wygadaną, ale i pewną siebie – stwierdził
Omenter z zadowoleniem. – Powiedz mi, przemiła kokoszko, gdzie są dzieci, które tutaj były?
Kura poczuła, że coś ściska ją za gardło. To był Pinek, który szepnął jej do ucha, że ma
powiedzieć, że nie ma tu i nie było żadnych dzieci. Kiwnęła głową na znak, że zrozumiała.
– Nie ma tu żadnych dzieci – stwierdziła stanowczo, ale zabrzmiało to zbyt skromnie, jak
na tak poważne wystąpienie przed obcym, dodała więc od siebie: – Nie ma tu Sonka ani...
Zanim zdążyła powiedzieć, że nie ma też Giga, który siedzi pod stertą siana, i Wiła, który
schował się na strychu, Pinek złapał ją oburącz za dziób i posypało się pierze. Zataczając się i
waląc skrzydłami jak oszalała, uciekła do stada, pędzona przez niewidzialne plonki.
– Co ona powiedziała? – dopytywał się Omenter. – Nie wszystko zrozumiałem... Co to za
Sonka czy Sonek?...
– E tam, kurze gadanie – żachnął się Tatun.
– Ptasi móżdżek – dodała Mamuna pośpiesznie. – Nauczyła się gadać, ale nie ma nic do
powiedzenia. Do tego nie potrafi się zachować.
Omenter przyznał, że w samej rzeczy zachowanie ptaka było dziwne.
– Trzeba się zbierać – rzekł w końcu. – Wszystko tu pomierzyłem i wiem już, co trzeba, bo
widzę, że więcej i tak się nie dowiem.
Mamuna zmilczała tę uwagę, a Tatun spojrzał na obcego posępnie.
– Powiedzcie mi jeszcze, dokąd prowadzi ta ścieżka – zapytał już za płotem, wskazując na
leśną dróżkę wydeptaną przez dziadka.
– Tam nic nie ma. Tylko las i dzikie zwierzęta.
– Bardzo dzikie – dodał Tatun.
Szpieg wahał się – iść czy nie iść. Widać jednak uznał, że owe zwierzęta nie są aż tak dzi-
kie, skoro podchodzą pod sam dom, i ruszył w las ostrożnym krokiem.
– Trzeba go jakoś zatrzymać – szepnęła Mamuna. – Tam jest Sonek!
– Nasza rodzina już się nim zajmie – powiedział Chobołt. – Słyszeliśmy, jak mruczał pod
nosem, że w tym lesie ktoś się schował. Chłopaki pobiegły przodem robić pułapki.
– Nie dadzą rady – stwierdził Tatun. – Trzeba wystrzelić te latające ognie dziadka, od któ-
rych spalił się kiedyś snopek słomy.
– Toko kazał mi lecieć do dziadka – rzekł Chobołt.
– Nie zdążysz przed tym szpiegiem – westchnęła Mamuna. – Żeby tylko ojciec zauważył
te swoje ognie...
– Oni kazali mi lecieć latawcem – odezwał się Chobołt. – Toko mówi, że wiatr jest dobry.
Tatun poślinił palec i podniósł go do góry.
– Wieje prosto na las – stwierdził po chwili. Spojrzał pytająco na żonę. – Może spróbo-
wać? Latawiec jest na strychu. Myszy go trochę pogryzły, ale powinien dolecieć...
– A jeśli ten mały spadnie i coś sobie zrobi? A jeżeli nie uda mu się wylądować?
Mamuna była pełna obaw.
– Latam słabo – przyznał Chobołt. – Prawdę mówiąc, prawie wcale, ale spadania się nie boję,
odkąd dziadkowi zginęła ta maść ochronna. Jak się szefowa boi, to mogę sobie spaść ze stodoły.
– Spróbuj lecieć bez tej próby – zdecydowała Mamuna. – Mam nadzieję, że wiesz, co mó-
wisz. Jak masz spadać, to lepiej z jakimś pożytkiem.
Trzy razy rozpędzał się Tatun na rżysku i trzy razy latawiec z Chobołtem podrywał się
ciężko, a potem opadał na ziemię.
– Kiedy byłem chłopcem, szło mi to zupełnie dobrze – wyznał ze wstydem zdyszany Tatun. I
wtedy Mamunie przyszło do głowy, żeby zawołać Wiła. Wił ujął w rękę sznurek i popędził pod
górkę, a wtedy silniejszy podmuch wiatru wyrwał mu latawiec z dłoni i rzucił go nad las.
Chobołt przymknął oczy, a kiedy je otworzył, zdawało mu się że mignęła pod nim ścieżka
i żółty kij Omentera.
79
Mamuna zeszła do piwnicy i ze starej skrzyni wydobyła pudełko z latającymi ogniami,
które dziadek zostawił na wypadek, gdyby trzeba go było ostrzec przed jakimś niebezpieczeń-
stwem. Z pudełka wyjęła puszkę przewiązaną sznurkiem. Zaniosła ją do kuchni i wrzuciła do
środka rozżarzony węgielek, po czym szybkim krokiem wyszła na pole. Tam czekał już na
nią Wił. Machnął kilka razy puszką, aż w środku coś zaczęło syczeć, i wyrzucił ją wysoko w
powietrze. W górze puszka rozpadła się z głuchym hukiem i rozsypała po niebie snop różno-
kolorowych iskier.
– Żeby tylko zobaczyli – westchnęła Mamuna, a Wił pocieszał ją, że wybuch i ognie widać
było w całej okolicy.
Tymczasem latawiec niosący Chobołta dawno zniknął z pola widzenia. Wznosił się, pod-
rywany silniejszym podmuchem wiatru, a potem opadał, niemal muskając wierzchołki sosen.
Chobołt przez cały czas wyglądał przez dziurę wygryzioną przez myszy. Las widziany z góry
wcale nie był podobny do tego, który znał z parodniowych wędrówek. Upływały długie se-
kundy, a domku dziadka wciąż nie było widać. Chobołt zastanawiał się, czy wiatr nie zniósł
go w bok i czy nie oddala się z każdą chwilą od miejsca przeznaczenia. W dole mignęła jakaś
polana, a może bagna, bo między kępami trawy połyskiwała woda. Skakać czy lecieć dalej?
Jeśli to trzęsawisko, to maść ochronna nie na wiele się przyda. Wiatr zmienił kierunek, lata-
wiec kołysał się niezdecydowanie nad rozlewiskiem, skoczył w górę, opadł, a potem szybko
wzniósł się skosem nad las.
Chobołt uznał, że nie ma co czekać dłużej, bo kolejny podmuch niósł go z powrotem. Za-
mknął oczy, odepchnął rękami latawiec i skoczył pomiędzy drzewa. W uszach miał świst po-
wietrza. Nagle, zamiast uderzenia z dołu, poczuł szarpnięcie z góry. Spadanie skończyło się w
całkowicie niespodziewany i zaskakujący sposób. Chobołt rozejrzał się wokół niepewnie.
Stwierdził, że wisi kilka metrów nad ziemią, zaczepiony kubraczkiem o gałąź, bezradnie wy-
machując rękami i nogami. Próbował się uwolnić, ale bez skutku. Ostry koniec gałęzi przebił
kubrak na samym środku pleców. Próba ściągnięcia kubraka spełzła na niczym, gdyż napięty
materiał zbyt mocno zacisnął się wokół ciała. Chobołt wisiał na gałęzi jak bombka na choin-
ce.
Wtem za plecami usłyszał jakiś szelest. Z pnia drzewa posypały się kawałki kory. Z tru-
dem odwrócił głowę i spojrzał przez ramię. Poczuł, jak po odsłoniętym grzbiecie przebiega
mu lodowaty dreszcz. Na sosnę wspinał się młody ryś. Żółte ślepia spoglądały ponad wszelką
wątpliwość wprost na gałąź, która zatrzymała Chobołta. Pomyślał, że trudno sobie wyobrazić
gorszą sytuację. Wisiał zupełnie bezradny, jak kiełbasa na sznurku. Każdy, kto łazi po drze-
wach i zjada mniejszych od siebie, mógł przyjść i wziąć go sobie na obiad. Na szczęście mło-
dy ryś nie dostrzegł go. Znikolina wciąż działała znakomicie.
Widocznie ryś usłyszał dziwne odgłosy i wlazł na drzewo, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Chyba nie widział w swoim krótkim życiu tak dziwnie zachowującej się gałęzi.
Chobołt znieruchomiał i wstrzymał oddech. Ryś niepewnie przechylił głowę w lewo, a
potem w prawo, jakby nie mógł wyjść ze zdumienia. Następnie sięgnął łapą i ostrożnie do-
tknął gałęzi. Coś mu się nie zgadzało. Przysiadł na konarze i czekał. Oblizał się, a Chobołt
pomyślał, że to niedobry znak dla kogoś, kto wisi jak kiełbasa na sznurku.
Sekundy upływały. Omenter był już zapewne w połowie drogi do chatki dziadka. Chobołt
pomyślał, że nawet jeśli ryś odejdzie, nic się nie zmieni. Nie ma w pobliżu nikogo, kto by go
uwolnił, a ten, co jest, ma z pewnością inne zamiary. Wyobraził sobie z przerażeniem, że
wielki kot zechce sprawdzić dokładnie, co jest na gałęzi, że może go zwęszyć i sięgnąć dłu-
gimi pazurami. Na szczęście gałąź była dość cienka... Właśnie wtedy przyszedł Chobołtowi
do głowy pomysł, o którym później dziadek powiedział, że on sam jako wynalazca nie
wpadłby na nic lepszego. Zamiast czekać, aż ryś odejdzie, gwizdnął na niego raz i drugi.
Zwierzę poruszyło uszami, wytrzeszczyło ślepia, a potem z wahaniem oparło łapy na gałęzi i
80
przesunęło się ostrożnie do przodu. Gałąź ugięła się pod jego ciężarem. Ryś znowu przesunął
się do przodu o kilka centymetrów.
– Dawaj! Dawaj! Jeszcze kawałek! – krzyknął Chobołt, przytrzymując oburącz kołnierz.
Zaciekawiony ryś był tuż, tuż. Gałąź ugięła się jeszcze niżej i Chobołt poczuł nagle, że za-
czyna spadać. Odbił się od mchu jak piłka i popędził na oślep przed siebie, nie czekając, aż
ryś zejdzie z drzewa, żeby sprawdzić, co to za dziwne spadanie, które słychać, choć go nie
widać. Ryś był jednak zajęty sobą, bo uwolniona od ciężaru Chobołta gałąź palnęła go prosto
w nos. Prychnął z bólu i przeskoczył na sąsiedni konar. Gdy opuścił drzewo, Chobołt był już
nieopodal moczarów i skacząc z kępy na kępę, kierował się w stronę domku dziadka Lesawi-
ka.
Omenter, gdy tylko znalazł się w lesie, przestał udawać, że liczy i mierzy drzewa. Węszył
z nosem przy ziemi. Po kilku minutach nie miał wątpliwości, że jest na dobrej drodze. Odkrył
odciśnięty w piachu ślad małej stopy i wykrzywił wargi w złowróżbnym uśmiechu. Ruszył
ścieżką żwawym krokiem. Gdy słyszał jakiś podejrzany odgłos, zastygał natychmiast w bez-
ruchu, a wówczas nie sposób go było odróżnić od pobliskich drzew.
W pewnej chwili usłyszał za plecami odległy grzmot. Niebo rozświetliło się na kilka
chwil, ale Omenter nawet się nie obejrzał, tylko przyśpieszył kroku, bojąc się, że deszcz
zmyje ślady, zanim dotrze na miejsce.
Gdy minął bukowy młodnik, wydarzyły się dwie dość dziwne i zastanawiające rzeczy.
Najpierw pędy malin, mocne jak sznur do bielizny, owinęły się wokół jego stóp tak niespo-
dzianie, że wpadł do dołu z pokrzywami, a te zaczęły siec go po rękach i twarzy jak żywe
istoty. Miał wrażenie, że rzuciły się na niego znienacka. Wypadł z dołu, pokryty wielkimi,
piekącymi bąblami.
Kij gdzieś się zapodział. Nie było go ani w dole, ani na ścieżce. Usłyszał jakiś szelest nad
głową i podniósł wzrok. Spostrzegł ze zdumieniem, że kij wisi pionowo w powietrzu. Zanim
zdążył cokolwiek zrobić czy choćby pomyśleć, koniec kija, spadając, trafił go w sam środek
czoła. Padł ogłuszony na plecy. W uszach miał jakiś szum, zdawało mu się, że słyszy cienkie
piski, chichoty, tupot drobnych nóżek, potem to wszystko ucichło i Omenter ocknął się z gu-
zem na głowie. Ktoś inny na jego miejscu dawno by zrezygnował, ale Omenter należał do
najbardziej wytrwałych i odpornych na trudy szpiegów. Podniósł się, odnalazł kij, kapelusz i
ruszył w dalszą drogę.
Uszedł najwyżej dwadzieścia kroków, gdy jego uwagę przyciągnęła podejrzanie wygląda-
jąca świerkowa gałąź. Wszystkie rosły w miarę równo, tylko ta jedna, nie wiedzieć czemu,
wygięła się w łuk. Wyciągnął szyję i w tej samej chwili gałąź wystrzeliła gwałtownie, a wi-
sząca na niej wielka świerkowa szyszka trafiła go w nos z taką siłą, że gwiazdy stanęły mu
przed oczami.
Po tej nieprzyjemnej przygodzie poruszał się znacznie wolniej, unikając dziwnie wyglą-
dających gałęzi, podejrzanych kłączy i niezwykle wychylonych korzeni. W nadciągającym
zmierzchu leśne otoczenie zaczęło wyglądać niesamowicie i Omenter co chwila podskakiwał
gwałtownie i zasłaniał twarz, bo zdawało mu się, że coś na niego leci. Nagle stanął zdumiony.
Droga skończyła się. Zwykle drogi prowadzą do jakiegoś miejsca – na polanę lub brzeg jezio-
ra. Ta najwyraźniej kończyła się w połowie, bez żadnego wyraźnego powodu, krzakiem kol-
czastych jeżyn.
Omenter nie dał jednak za wygraną. Przykucnął z nosem przy ziemi i rozejrzał się uważ-
nie. Dostrzegł nadłamane gałązki, kępkę zdeptanego mchu, obszedł jeżyny dokoła i odnalazł
dalszą część drogi. Trącił kijem jeżyny. Krzak przechylił się na bok.
Pomyślał, że komuś zależy, żeby nie szedł dalej. Ten ktoś musi mieć coś do ukrycia. Może
ukrywa się sam? Może to on jest tym dzieckiem, za którego odnalezienie Marbas wyznaczył
najwyższą nagrodę? Zwykłe dzieci nie są tak przebiegłe. Węch podpowiadał Omentrowi, że
jest na właściwym tropie. Jeśli uda mu się znaleźć tego, którego wszyscy bez skutku szukają,
81
nie będzie już musiał skradać się i codziennie podsłuchiwać. Będzie sobie szpiegował od cza-
su do czasu, dla przyjemności, i tylko przy dobrej pogodzie.
W gęstniejącym mroku ścieżka była ledwie widoczna. Omenter coraz częściej rozglądał
się wokół. W pewnej chwili zauważył, że coś połyskuje pomiędzy drzewami, i bez namysłu
ruszył w tę stronę. Światełko rozbłyskiwało, to znów gasło i oddalało się za każdym razem,
gdy Omenter był w zasięgu kilkudziesięciu kroków. Przyśpieszył, by je dogonić, biegł, pra-
wie nie patrząc pod nogi, i nagle poczuł, że traci grunt pod nogami. Trzęsawisko, mlaszcząc
złowieszczo, powoli wciągało go w głąb. Omenter szybkim ruchem przygiął kijem młodą
brzózkę i z trudem wydobył się na powierzchnię, zostawiając w bagnie oba buty. Światło, za
którym gonił, zniknęło. Wokół panowała niezmącona cisza.
Szpieg pociągnął nosem. Węszył wytrwale, łowiąc ledwie wyczuwalny zapach spalenizny.
W pobliżu ktoś palił ogień. Omenter ruszył po omacku, kierując się węchem. Po kilku minu-
tach marszu wyraźnie czuł swąd. Spomiędzy drzew dobiegał trzask płonącego w ognisku
drewna. Szpieg przeszedł kilkadziesiąt kroków i stanął na skraju niewielkiej polany, na której
płonął ogień. Przy ognisku siedziały na pieńkach dwie zakapturzone postacie.
Omenter drgnął, bo zdawało mu się, że słyszy obok lekkie kroki. Spojrzał w tę stronę, ale
nie dostrzegł nikogo. Pomyślał, że to podmuch wiatru poruszył liśćmi na pobliskim drzewie.
Stał i czekał nieruchomo, ale nic się nie działo. Tajemnicze postacie w kapturach wciąż
tkwiły przy ogniu bez ruchu. Szpieg przypadł do ziemi i podpełzł jak wąż do stojącej na pola-
nie chatki. Drzwi stały otworem. Wśliznął się do wnętrza. W środku nie było nikogo. Jeśli
nawet przebywało tu jakieś dziecko, to ci dwaj w kapturach zdołali je ukryć przed jego przy-
byciem. Wcześniej czy później odkryje prawdę. Jest cierpliwy i wytrwały. Wyprostował się i
pewnym krokiem ruszył w stronę ogniska. Ci w kapturach nawet nie drgnęli, choć musieli
słyszeć jego kroki.
– Jestem Omenter. Liczę drzewa w tym lesie – rzekł stanowczym głosem.
Dziwne postacie w nasuniętych na twarze kapturach nadal siedziały nieruchomo.
– A wy co za jedni? – zapytał, czując, że ogarnia go zniecierpliwienie.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
– Hej, wy! – krzyknął Omenter, trącając końcem kija siedzącego bliżej, a wówczas obaj
podnieśli się powoli, zwracając głowy w jego kierunku. Naraz jeden z nich zsunął kaptur.
Omenter spojrzał i poczuł, że włosy stają mu dęba. Kaptur zionął pustką. Przed nim stał ktoś
bez głowy. Omenter otworzył usta, ale krzyk przerażenia zamarł na jego wargach, bo oto dru-
gi zrzucił kaptur i jego głowa błysnęła straszliwym płomieniem.
– Ludy! – wrzasnął Omenter, cofając się w popłochu, a wówczas żar z ogniska uniósł się w
powietrze i rzucił na niego. Tego było już za wiele. Omenter wydał kolejny okrzyk przeraże-
nia i popędził na łeb, na szyję, przesadzając krzaki malin, depcząc zwalone gałęzie. Pędził tak
szybko, że ćmy rozbijały się o jego czoło. Strach i piekący ból zmuszały go do coraz szybsze-
go biegu. Ubranie z liści tliło się na jego plecach. Minął domek nad rzeką i pędem wpadł w
chłodną wodę. Ubranie zasyczało, gdy zagłębił się po szyję. Tkwił tak przez chwilę, szczęka-
jąc zębami z zimna i ze strachu, póki na powierzchni wody nie pokazały się dziwne bąble.
Jakieś podwodne stworzenia zauważyły jego obecność i podpływały powoli. Omenter wysko-
czył z krzykiem i znowu rzucił się do ucieczki. Pędził aż do utraty tchu całą noc. Rano patrol
Marbatów znalazł go w opłakanym stanie pod Odwróconą Górą. Plótł od rzeczy o jakichś
ludach i straszydłach, ale twierdził też, że wpadł na trop szczególnie pieczołowicie ukrytych
przed niepowołanymi oczami dzieci.
Gdy Omenter zmykał, wyjąc ze strachu i łamiąc gałęzie, pan Latar ściągnął kaptur zrobio-
ny ze starego worka po kartoflach i odetchnął z ulgą.
– Zdaje się, że to mój najbardziej błyskotliwy występ – stwierdził z wyraźnym zadowole-
niem. – Gdyby nie uciekł, spaliłbym się ze wstydu.
82
Dziadek Lesawik powoli nabierał ciała po zażyciu znikoliny. Połknął niewielką dawkę i
obawiał się nieco, że przestanie ona działać zbyt wcześnie. Sonek również zaczynał się kla-
rować. Był blady, ale uśmiechnięty. To on wykrył w porę zaczajonego w lesie szpiega, które-
go plonki straciły z oczu na bagnach.
Mieli dosyć czasu, żeby przygotować się na przyjęcie nieproszonego gościa, bo dziadek od
razu zauważył ostrzegawcze ognie na niebie i ogłosił alarm. W kilka minut później przybiegł
zziajany Chobołt i opowiedział o podejrzanym mierniczym, ściągnęli więc do pomocy Latara
i przygotowali starannie całe przedstawienie, podczas gdy reszta plonków skutecznie opóź-
niała marsz szpiega.
– Dałem mu w nos, aż fiknął kozła! – przechwalał się Pinek.
– Ode mnie oberwał własnym kijem! – roześmiał się Toko, a Lulu, żeby nie być gorszym,
pokazywał na migi, jak złapał Omentra w maliny i wpuścił w pokrzywy, ale oczywiście nikt
na to nie zwrócił uwagi, bo Lulu był ciągle niewidzialny. Obraził się, że jak zwykle nikt nie
zwraca na niego uwagi, i przez godzinę w ogóle się nie odzywał, ale tego też nikt nie zauwa-
żył, bo Lulu był z natury małomówny.
Chobołt opowiedział dziadkowi, jak poradził sobie z rysiem, a staruszek pokiwał z podzi-
wem głową i stwierdził, że on sam jako wynalazca nie wpadłby na nic lepszego. Chobołt póź-
niej nie spał do rana, tylko powtarzał w myśli słowa dziadka.
83
Uprowadzenie
Słońce ułożyło się na brzegu lasu i owinęło przed nocą w resztki blasku. Wkrótce nad rze-
ką zapadł mrok, który gęstniał z każdą godziną. Mamuna namoczyła kolejne pranie, otarła pot
z czoła, po czym zabrała się do krojenia szczypiorku i rzodkiewki. Wymieszała je z twaro-
giem i postawiła na stole.
Kolację jedli w milczeniu, bo nic wesołego nie mieli sobie do powiedzenia. Żyli dotąd, nie
wadząc nikomu, i choć nie było to życie lekkie, to jednak więcej zdarzało się w nim chwil
wesołych niż smutnych. I to im w zupełności wystarczało.
Potem zaczęły docierać nad rzekę coraz bardziej przerażające wieści o krzywdach wyrzą-
dzanych przez Marbasa. Wzdychali, kręcili głowami ze zgrozą, ale przecież nic nie mogli na
to poradzić. Byli mali, słabi i nieważni. Mogli tylko mieć nadzieję, że ktoś tak wielki i potęż-
ny jak Marbas nie zechce się trudzić, żeby skrzywdzić istoty tak mało znaczące jak oni.
Zdarzyło się parę razy, że jeźdźcy Marbasa stratowali żyto, goniąc dzika czy jelenia, i
pewnie nawet nie zauważyli, że niszczą cudze plony, ale dla Tatuna Marbaci byli dotąd jak
grad albo wichura. Należało poczekać cierpliwie, aż odejdą, tak jak się czeka, aż gradowa
chmura zniknie za horyzontem, by potem wrócić do pracy.
Wszystko zmieniło się, gdy zaczęto odbierać matkom dzieci. Od tej chwili nie zaznali już
tego cichego spokoju, który był z nimi przez tyle lat. Mamuna martwiła się o Sonka, wciąż
czekała na wiadomość, że jest cały i zdrowy, a nocami nasłuchiwała, czy nie nadciąga zło-
wrogi tętent czarnych jeźdźców.
– To deszcz – mruknął Tatun, odsuwając talerz z nie dojedzonym twarogiem. On także nie
przestawał nastawiać ucha. Stracił apetyt i źle sypiał.
Mamuna uchyliła drzwi i wsłuchiwała się w stukot grubych kropel. Nagle serce zaczęło bić
jej szybciej, gdy usłyszała stukanie do okna, ale to tylko ulewa zabębniła w szybę długimi
palcami.
Mamuna zasnęła dopiero po dwóch godzinach. Śniła, że Omenter krąży wokół domu, opu-
kując kijem ściany, że tłucze końcem kija coraz mocniej. Obudziło ją gwałtowne łomotanie
do drzwi. Drżącą ręką zapaliła świeczkę i obudziła męża.
– Kto to może być w środku nocy? – szepnął Tatun, marszcząc brwi.
– Może Topicha albo pan Latar – powiedziała z nadzieją Mamuna, choć w głębi duszy
czuła, że za drzwiami czai się niebezpieczeństwo.
– Kto tam? – zapytał Tatun, ujmując klamkę.
– Otwierać! – ochrypły obcy głos mówił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Mamuna pokazała na migi, że biegnie na strych ostrzec Wiła. Tatun kiwnął głową.
– Zaraz, zaraz. Klucz muszę znaleźć – mruknął, żeby zyskać na czasie.
Mamuna wbiegła na górę. Wił nie spał.
– Marbaci – szepnęła Mamuna.
Wił kiwnął głową.
– Wiem.
– Musisz się ukryć.
– Zmienię się w pająka. Nie znajdą mnie – odparł Wił i uśmiechnął się blado.
– Postaram się zatrzymać ich na dole jak najdłużej – szepnęła Mamuna.
– Otwieraj, bo wywalimy drzwi! – krzyknął ze zniecierpliwieniem ten sam ochrypły głos.
Potężne uderzenie niemal wyrwało zamek.
84
– Już, już – rzekł pośpiesznie Tatun, przekręcając klucz.
Do izby weszli czterej Marbaci. W chybotliwym świetle świeczki długie cienie rozpełzły
się po ścianach jak stado węży.
– Gdzie jest dziecko? – zapytał Marbata schrypniętym głosem. Wyglądał na dowódcę. Dał
ręką znak pozostałym, a ci zaczęli przeszukiwać kuchnię. Otwierali skrzynie, szperali w spi-
żarni, opukiwali podłogę. Znaleźli pod chodnikiem wejście do piwnicy.
– Tam nikogo nie ma – powiedziała pośpiesznie Mamuna.
– Sprawdzimy – odparł twardym głosem dowódca. – Chyba że sama wskażesz, gdzie jest
dziecko.
– Dziecko? – Mamuna udawała zdziwienie. – Wysłaliśmy syna pod Odwróconą Górę
wiele dni temu – kłamała bez zająknienia.
– Byłabyś pierwszą matką, która to zrobiła – odparł cierpko dowódca.
– Nie ma nikogo! – zameldował Marbata, wchodząc po schodach.
Mamuna liczyła upływające chwile, zastanawiając się, czy Wiłowi starczy czasu, żeby
zmienić postać.
– Jego naprawdę nie ma – odezwał się Tatun. – Możecie sprawdzić w pokoju.
Żaden z Marbatów nie drgnął.
– Sprawdzić na górze. Tam są jakieś schody – rzucił dowódca.
Dwaj Marbaci ruszyli na strych.
Mamuna czekała w napięciu. Tatun zaciskał zęby, aż rozbolały go szczęki. Po długiej
chwili Marbaci opuścili strych. Zameldowali, że nie znaleźli nikogo, ale że stoi tam dziecięce
łóżko, które wygląda, jakby ktoś je niedawno opuścił.
– Powiedziałam sobie, że nie sprzątnę pościeli, póki mój syn nie wróci – odparła Mamuna.
Starała się opanować drżenie głosu.
Dowódca popatrzył na nią uważnie.
Nagle drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Sonek. Wysoki Marbata
trzymał go za kołnierz.
– Złapałem go pod domem – powiedział, wpychając chłopca do środka.
Mamuna poczuła najpierw, że robi jej się słabo, a potem poznała, że ma przed sobą Wiła.
Tatun zrobił krok do przodu. Minę miał taką, jakby zamierzał rzucić się na Marbatów.
Dowódca położył mu dłoń na ramieniu. Nie chciał mieć dodatkowych kłopotów.
– Nie rób głupstw, wieśniaku – szepnął.
– Wróciłem, mamo – powiedział Wił cichym głosem.
– On nie jest moim dzieckiem! To nie mój syn! On...
– Przestań, mamo. To nic nie da! – przerwał jej Wił.
– Rozsądny chłopak. Pozwolę się wam pożegnać. Macie pięć minut – powiedział dowódca.
Wił objął Mamunę za szyję.
– Nie zdążyłeś, biedaku... – szepnęła z żalem.
– Zdążyłem. Przybrałem postać pająka i ukryłem się pod okapem – mówił pośpiesznie ci-
chym głosem. – Zobaczyłem te dzieci moknące na podwórku i pomyślałem, że jeśli wezmą
mnie, to przestaną szukać Sonka. Nie martw się, poradzę sobie. Ucieknę im na pierwszym
postoju i wrócę tu sokołem...
– Powiedziałeś, że tam mokną na deszczu jakieś dzieci?
Kiwnął głową. Odsunęła go od siebie i podeszła do dowódcy. Rozmawiała z nim przez
chwilę cichym głosem. Słuchał w milczeniu.
– Pozwólcie przynajmniej dać im coś do jedzenia – nalegała Mamuna.
Nie odpowiedział.
Mamuna popatrzyła mu w oczy. Odwrócił wzrok i po chwili zarządził odpoczynek dla
swoich ludzi.
85
– I wprowadźcie te dzieciaki, bo się porozłażą na deszczu – dodał mimochodem, jakby ze
złością. Mamuna uśmiechnęła się w ledwo widoczny sposób.
Wprowadzono gromadkę zziębniętych malców. Na wymęczonych twarzyczkach łzy mie-
szały się z kroplami deszczu. Mamuna szybko postawiła na kuchni sagan z kartoflanką.
Dzieci wyłapano w okolicznych miejscowościach. Odkąd Marbas kazał sprowadzić z za-
granicy tropielce, podobne do kosmatych jaszczurów stworzenia, które odznaczały się wyjąt-
kowo czułym węchem, Marbaci docierali do najbardziej zmyślnych kryjówek.
Malcy chłeptali zupę w pośpiechu i przyciskali się plecami do rozgrzanej kuchni. Dwóch
Marbatów zostało przy koniach.
– Spuściliśmy tropielca. Zdaje się, że coś jeszcze znalazł! – krzyknął jeden z nich przez
uchylone drzwi.
„Gig!” – przemknęło Mamunie przez myśl. Zasłoniła usta dłonią, żeby stłumić krzyk prze-
strachu. Tatun spuścił głowę i ciężko westchnął. Wyjrzeli przez okno. Kryjówka Giga została
odkryta. Marbaci rozrzucili siano i stali pochyleni nad dołem. Tropielec kłapał paszczęką i
syczał, ale nie podchodził zbyt blisko.
– To jakieś dziwne dziecko – zauważył dowódca.
– Może właśnie jego szuka Marbas? – szepnął wojownik stojący obok.
Dowódca spoglądał na Giga w milczeniu.
– Wychodź! Na co czekasz? – rzucił po chwili.
– Na lepsze czasy – odparł Gig, żując pszenicę. – Nie wyjdę. Tam na górze mi się nie po-
doba.
– Musimy cię zabrać. Nie zmuszaj nas do użycia siły. Pójdziesz z nami!
– Nie lubię was – odparł Gig.
– Zaraz go wyciągnę – mruknął jeden z Marbatów. Sięgnął do siodła i zdjął długi, mocny
bicz. Zręcznym ruchem utworzył pętlę i zarzucił Gigowi na szyję. Mały olbrzym, nie prze-
stając ruszać szczęką, uniósł od niechcenia drobną rączkę i szarpnął za bat. Marbata przeleciał
nad dołem z taką siłą, że swoim ciężarem zwalił z nóg stojącego najbliżej konia.
– Przyprowadźcie tego wieśniaka! – rozkazał dowódca Marbatów.
W chwilę później Tatun, popychany przez dwóch wojowników, stanął obok kryjówki Gi-
ga.
– Co to za jeden? To twoje dziecko? – zapytał dowódca.
Tatun podrapał się w głowę i zajrzał do dołka.
– Ten? – zapytał, robiąc głupkowatą minę.
– Ten, ten! – niecierpliwił się Marbata.
– Bo ja wiem...
Wzruszył ramionami. Gig przyłożył palec do ust.
– Nigdy przedtem go nie widziałem. Pewnie się tu zalągł...
– Chcesz powiedzieć, że nic nie wiedziałeś?!
– Wiedzieć, to trochę wiedziałem – przyznał niechętnie Tatun. – Coś tam straszyło w sia-
nie, ale wiadomo, jak straszy, to lepiej się bać... Zaglądać nie zaglądałem...
Marbaci otoczyli Giga, trzymając skierowane na niego miecze, ale mały olbrzym niewiele
sobie z tego robił. Założył nogę na nogę i w najlepsze obżerał się pszenicą.
– On nie wygląda na dziecko tego wieśniaka. Nie jest do niego podobny – zauważył jeden
z wojowników.
– Hej, ty w dole! – krzyknął dowódca. – Czy jesteś dzieckiem?
– Może jestem, a może nie jestem. Nie twoja sprawa – odparł Gig. – Nie lubię was i nie
będę z wami rozmawiał.
– W takim razie pogadamy z tobą inaczej – warknął dowódca i kazał przynieść wszystkie
liny, jakich używali do łapania dzieci. Wybrał cztery najmocniejsze i końce ich przywiązał do
86
siodeł. Cztery pętle spadły w jednej chwili na Giga. Dwie zacisnęły się na jego szyi, dwie
pozostałe na rękach.
– Pogonić konie! – krzyknął dowódca.
Wierzchowce ruszyły i sznury napięły się jak cięciwa łuku. Gig chrząknął i sięgnął powoli
po kolejną garść pszenicy Sznur przywiązany do jego małej dłoni drgał naprężony, koń prze-
bierał kopytami w miejscu i szarpał pod uderzeniami bata, aż wreszcie stanął dęba i zarżał. W
oknie mignęła pobladła z wrażenia twarz Mamuny.
– Wszyscy do lin i ciągnąć! – rozkazał dowódca. – Ty też! – rzucił w stronę Tatuna, wi-
dząc, że ten cofa się w ciemny kąt podwórka.
Marbaci i cztery konie zaparli się nogami w ziemię, ale Gig nawet nie drgnął.
– Nie mam zamiaru się stąd ruszać – powiedział spokojnym głosem, lecz gdy rozwście-
czeni niepowodzeniem Marbaci zaczęli tłuc wierzchowce biczami, wpadł w złość i nagle
trzema szybkimi ruchami pozrywał liny, jakby to były paski papieru. Uwolnione gwałtownie
konie zwaliły płot i popędziły na oślep, wlokąc za sobą dwóch wojowników zaplątanych w
zwoje sznurów.
Dowódca także i tym razem nie dał za wygraną. Dobył miecza i jego koniec przyłożył do
gardła małego olbrzyma.
– Może to cię przekona – syknął złowrogo.
– Depczesz po moich gruszkach. Czy ja ci łażę po stole, jak coś jesz? – zapytał Gig.
Dowódca odruchowo spojrzał pod nogi, a wówczas Gig szybkim ruchem wyrwał mu
miecz z rąk i złamał jak zapałkę.
Marbaci cofnęli się w popłochu. Pokaz niezwykłej siły zrobił na nich wrażenie. Żaden nie
miał odwagi podejść do Giga na odległość wyciągniętej ręki.
Dowódca zdjął z siodła łuk i powoli założył strzałę.
– Sam tego chciałeś – wycedził, mierząc starannie w rękę Giga.
Mały olbrzym poruszył się niespokojnie. Pokręcił głową jakby ze zdziwienia.
– Nie! – krzyknął Tatun. Próbował przeszkodzić, ale dwóch Marbatów powaliło go na
ziemię.
W tej samej sekundzie strzała sięgnęła celu. Z rękawa małego olbrzyma posypał się snop
iskier. Gig wyszarpnął strzałę i obejrzał stępiony grot.
– Zrobiłeś mi dziurę w ubraniu. Zapamiętam to sobie – powiedział, grożąc dowódcy pię-
ścią.
– To najtwardszy dzieciak, jakiego widziałem w życiu – szepnął z podziwem jeden z wo-
jowników.
Dowódca rozglądał się bezradnie. Marbaci pospuszczali głowy. Zdecydował wreszcie, że
sami nie dadzą rady. Wydał kolejne rozkazy. Jeden z jeźdźców miał wyruszyć natychmiast
przodem i powiadomić osobiście samego Marbasa o niezwykłym dziecku. Dwóch miało
eskortować pod Hellberg gromadę malców, a reszta została, by pilnować Giga aż do przyby-
cia posiłków.
Mamuna żegnała Wiła ze łzami w oczach.
– Wrócisz do nas? – zapytała szeptem.
– Myślę, że nieprędko – odparł Wił. – Widzę, że mój przyjaciel będzie potrzebował pomo-
cy. Ściągną tu posiłki i na pewno znajdą jakiś sposób, żeby zawlec go do Odwróconej Góry.
Znam twierdzę i spróbuję jakoś do niego dotrzeć. Spróbuję też dodać otuchy tym malcom.
– Biedne dzieciaki – szepnęła Mamuna.
Napoiła je przed drogą ciepłym mlekiem. Szła za nimi aż do rozstajnych dróg, a potem
stała, długo machając ręką na pożegnanie.
Zza gór wychyliło się słońce i wysuszyło łzy na twarzach dzieci. W tej samej chwili na
dziedziniec Hellbergu wpadł jeździec na spienionym koniu.
87
O tym, jak Marbas
odnalazł
swojego wroga
Przez kilka dni nie docierały znad rzeki żadne wiadomości, więc dziadek wysłał plonki na
zwiady. Zauważyły z przerażeniem, że cała okolica roi się od Marbatów. Nim dotarły na po-
dwórko, o mało nie zostały stratowane przez jeźdźców, wreszcie udało się im wśliznąć do
kuchni, gdzie zapłakana Mamuna lepiła drżącymi rękami pierogi z serem. Po drodze minęły
stojącego w progu strażnika.
– Pst! Pst! – syknął Toko.
Mamuna drgnęła.
– To my – szepnął Pinek. – Co tu się dzieje? Wygląda tak, jakby Tatun zaczął hodować
Marbatów zamiast kartofli.
Mamuna szeptem zaczęła opowiadać, co zaszło.
– Hej, ty! – rzucił strażnik. – Co ty tam mówisz do siebie?
– Wolę do siebie niż do was. Wam nie mam nic do powiedzenia – odpaliła Mamuna i zni-
żyła głos, przesłaniając usta dłonią.
Strażnik ziewnął i wzruszył ramionami.
Plonki w milczeniu wysłuchały ponurej opowieści.
– Co robimy? – zapytał Chobołt, gdy Mamuna skończyła.
– Trzeba zajrzeć do Giga. Sam sobie z nimi nie poradzi – odparł Toko.
– Przecież to olbrzym! – zdziwił się Pinek. – Chcesz mu pomagać?
– Były olbrzym – zauważył Toko. – Odkąd jest mały, na pewno zmienił charakter.
– Nie idźcie tam. Nic nie poradzicie, a mogą was przypadkiem rozdeptać – ostrzegła Ma-
muna.
– Niech tylko spróbują – prychnął Toko. – Idziemy, chłopaki!
Przemknęli bez szwanku przez las nóg i wskoczyli do kryjówki Giga.
– Hej, mały – odezwał się Toko. – Nasza rodzina jest z tobą. Nic się nie przejmuj, oni mają
wprawdzie przewagę, ale łatwo im teraz nie pójdzie. Możesz na nas liczyć.
Gig uśmiechnął się szeroko. Co prawda, pomoc plonków nie na wiele się mogła przydać,
ale przyjemnie było mieć towarzystwo w tak nieprzyjemnej sytuacji.
– Tu jest niebezpiecznie – zauważył.
– Widzę – stwierdził Toko – ale słyszałem o jeszcze gorszych kłopotach. Mamy nad nimi
pewną przewagę. Nie wiedzą, że jest nas aż pięciu.
– Właśnie – dorzucił Pinek.
Gig roześmiał się, choć jego sprawy wcale nie wyglądały wesoło. Na podwórko podcią-
gnięto ciężki, żelazny wóz, który służył zwykle do przeciągania machin oblężniczych. Przy-
szykowano stalowe liny. Na podwórku i polu zgromadziła się cała armia.
Nagle tłum zaczął się rozstępować i nad dołem stanął wysoki Marbata w czarnej jak sadza
zbroi. Twarz przesłaniała mu lustrzana przyłbica, zza której połyskiwały dziwne, przypra-
wiające o dreszcz oczy. Spoglądał na Giga w posępnym milczeniu.
– Więc to ty – powiedział wreszcie, a jego głos zabrzmiał głucho w ciszy, która wokół zaległa.
Gig poczuł się nieswojo.
– Kim jesteś? – zapytał Marbas.
88
– Jestem, kim jestem, nie twoja sprawa, Marbato – odparł Gig.
– To jakiś ważniak – zauważył szeptem Toko. On też poczuł dziwny dreszcz na grzbiecie.
– Mówisz do samego Marbasa – rzekł wojownik z lustrzaną przyłbicą. – Radzę ci odpo-
wiadać. Popatrz – dał znak ręką i napięło się dziesięć łuków – mierzy w ciebie dziesięć strzał,
a każda jest zatruta smoczym jadem. Draśnięcie wystarczy, żeby zabić słonia.
– O co mu chodzi? – niecierpliwił się Pinek. – Co tu mają słonie do rzeczy?
– Mogą sobie strzelać i truć. I tak mi nic nie zrobią – mruknął Gig. – Jestem twardszy, niż
im się wydaje.
– Nie zapominaj, że my tu jesteśmy – zauważył Toko pośpiesznie.
– To do mnie mają strzelać – odparł szeptem Gig.
– Skąd wiesz, czy trafią? – niepokoił się Toko. – To, że nas nie widać, nie znaczy, że
chcemy, żeby nas w ogóle nie było. Powiedz coś, bo on nie wygląda na takiego, który lubi
żarty.
– Co chcesz wiedzieć? – zapytał mały olbrzym.
Marbas dał znak łucznikom, żeby opuścili łuki.
– Chcę wiedzieć, czy jesteś tym dzieckiem, którego szukam – powiedział swoim głuchym
głosem.
– Jeśli szukasz dziecka, to spóźniłeś się parę lat – odparł chytrze Gig. – Jestem starszy, niż
ci się wydaje.
Marbas drgnął. Przypomniał sobie słowa przepowiedni. Zatem wróżba zaczyna się spraw-
dzać.
– Więc jesteś moim wrogiem – stwierdził Marbas z ponurą pewnością.
– Raczej ty moim.
– Na jedno wychodzi.
Długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Musisz udać się ze mną do Hellbergu – rzekł władca Odwróconej Góry tonem nie zno-
szącym sprzeciwu.
– A jeżeli nie?
– Pomyślałem o wszystkim – odparł Marbas, cedząc powoli słowa. – Widzisz tę stodołę?
Jeśli nie pójdziesz ze mną, każę ją zwalić, porąbać na kawałki i rozpalić nad twoją kryjówką
wielki ogień. Gdy zabraknie drzewa, spalę też ten dom. Masz minutę do namysłu.
Odwrócił się i dał znak wojownikom, a ci zaczęli odliczać upływające sekundy.
– Właściwie to i tak siedzisz tu jak w więzieniu – stwierdził Pinek.
Gig skinął głową. Tym razem nie miał innego wyjścia, jak poddać się. Uczynił to, nim do-
liczono do trzydziestu.
– Po co ci jestem potrzebny? – zapytał, podczas gdy Marbaci podciągnęli żelazny wóz nad
krawędź dołu.
– To moja sprawa.
Oczy Marbasa spoglądały na małego olbrzyma nieruchomo. Wydawało się, że wieje od
nich kamiennym chłodem. Toko poczuł, że po grzbiecie przebiega mu zimny dreszcz.
Gig stanął i rozprostował kości.
– Wychodź! – rozkazał Marbas.
Gig tupnął nogą i kamień pod jego stopą pękł z hukiem na kilka części. Plonki odskoczyły
z piskiem, ale ich głosy utonęły w okrzykach, które wydał tłum.
– To nie będzie takie proste. Musicie rzucić liny i położyć deski.
Marbas dał znak. Marbaci rozbiegli się po polu i zaczęli znosić kamienie, grube gałęzie i
kawałki desek. Ułożono z nich coś w rodzaju schodów, po których mały olbrzym miał się
wspiąć na wóz. Zrzucono końce grubych lin, a do każdej z nich zaprzężono po kilka koni.
Początkowo zdawało się, że liny są zbyt grube, by Gig choćby jedną z nich objął dłonią, ale
on ścisnął je w rękach, jakby były nie z ciasno plecionych sznurów, lecz z gąbki.
89
Konie ruszyły z mozołem i mały olbrzym zaczął się wspinać powoli w górę. Pod jego sto-
pami deski pękały z trzaskiem. Słychać było chrzęst druzgotanych kamieni. Gdy stanął na
żelaznym wozie, koła zagłębiły się w ziemię do połowy osi.
Milczący Marbas patrzył na to widowisko posępnym wzrokiem. Słowa przepowiedni dud-
niły mu w głowie.
Gdy Gig, owinięty zwojem lin, w których tkwił jak w kokonie, znalazł się na wozie, Mar-
bas dał rozkaz woźnicom. Konie szarpnęły, lecz wóz ledwie drgnął, więc gromada wojowni-
ków musiała pomagać zwierzętom. Dziwny pochód powoli ruszył.
Mały olbrzym spojrzał przez ramię w stronę domu, w którym znalazł schronienie. W progu
stała Mamuna i ocierała łzy. Jej mąż siedział na schodkach ze zwieszoną głową. Gig
uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, choć w jego oku pokazała się mała, ciężka łza, która po-
tem spadła, żłobiąc wgłębienie w żelaznej platformie.
– Nie płacz, bo nas wytłuczesz – szepnął mu Toko do ucha, a Pinek zastanawiał się, czy
gdyby Gig napluł na najbliższego jeźdźca, to ten spadłby z konia.
– Nie łam się, mały – pocieszał Giga Toko. – Mogło być gorzej.
– Gorzej? – mruknął mały olbrzym, kręcąc z powątpiewaniem głową.
– Mógłbyś zostać sam – wyjaśnił Toko. – Wtedy nie miałbyś żadnych szans.
– Ciekawe, co on chce ze mną zrobić – mruknął Gig ponuro.
– Wiadomo. Najpierw wsadzi cię do więzienia. Oni zawsze to robią, zanim wymyślą coś
gorszego.
Mogli rozmawiać w miarę swobodnie. Ich głosy tonęły w zgrzycie kół i pokrzykiwaniach
Marbatów.
– Zdawało mi się, że nie przepadacie za olbrzymami – zauważył Gig.
– Ty to co innego. Jesteś równy facet – stwierdził Toko.
– A nawet trochę niższy od nas – dodał Pinek.
– Pomagamy, szkodząc – odezwał się Chobołt. – Co nam szkodzi pomóc tobie, a zaszko-
dzić Marbasowi. I nie zapominaj, że jesteś przyjacielem mojego przyjaciela.
– Ciekawe, co się z nim dzieje – westchnął Gig.
– Nic mu nie będzie – roześmiał się Chobołt. – Dałem mu na drogę maść ochronną. Ona
oddaje. Nikt mu nic nie zrobi.
– Co to za maść? – zainteresował się Pinek.
– Pamiętasz, jak chcieliście mi dołożyć? Spotkaliśmy wtedy tego Omentera. Byłem po-
smarowany i sami oberwaliście – wyjaśnił Chobołt.
– Teraz też jesteś posmarowany? – zapytał Pinek.
– No pewnie.
– Dobrze wiedzieć – zauważył Toko.
Były olbrzym zamilkł. Ogarnęły go niewesołe myśli. Dostał się do niewoli i czekały go
ciężkie przejścia. Plonki miały wprawdzie sporo dobrych chęci i różnych pomysłów, ale za-
pewne niewiele mogły zdziałać przeciwko komuś tak potężnemu jak Marbas. Trochę otuchy
dodawało mu to, że niewidzialna rodzina; niewiele sobie robiła z potęgi władcy Odwróconej
Góry.
Plonki przez całą drogę wymyślały jakieś niewydarzone pułapki na Marbasa, jakby cho-
dziło nie o najgroźniejszego i niepokonanego przeciwnika, lecz o coś w rodzaju większego
szczura. Kiedy zwrócił im na to uwagę, Toko odparł spokojnie, że każdego można złapać,
trzeba tylko wiedzieć, na co bierze.
Plonki gadały całą drogę i dzięki temu Gig miał mniej czasu, żeby rozpaczać nad swoim
losem.
Do Hellbergu dotarli po kilku dniach, o świcie. Gig zszedł po krętych schodach, plonki
przemknęły za nim, przeciskając się pod ścianą. Znaleźli się na samym dnie, w najgłębszym
lochu, który oddzielały od reszty twierdzy trzy ciężkie kraty.
90
– Myślę, że jesteś tym, którego szukam – rzekł głuchym głosem Marbas, nim zatrzasnęła
się za nim ciężka krata.
– Jestem głodny – powiedział mały olbrzym.
– Będziesz głodny, póki nie przypomnisz sobie słów, które masz wypowiedzieć – odparł
władca Odwróconej Góry.
– Jak mam sobie przypomnieć coś, czego nie znam?
– Znasz. Kłamiesz. Wszyscy dokoła mnie łżą, ukrywają prawdę, spiskują... Przypomnij
sobie słowa, na które czekam, a dostaniesz jeść.
Marbas owinął się czarnym płaszczem i odszedł. Ciężkie kraty opadły ze zgrzytem. Po
chwili ciemną sylwetkę Marbasa wchłonął mrok korytarza.
Gig tak zgrzytnął zębami ze złości, że aż z ust posypały mu się snopy iskier, które na krót-
ką chwilę rozświetliły ciemności. Nie mógł znieść dłużej gnębiącego go przez cały dzień gło-
du. Oderwał dwoma palcami kawałek deski z więziennej pryczy i żuł to przez chwilę. Drew-
no miało smak piwnicznej pleśni.
– Głodny jestem – powtórzył ze złością, wypluwając nieapetyczne drzazgi.
– Też jesteśmy głodni, a to ty siedzisz w więzieniu, a nie my – zauważył cierpko Toko.
Pinek był zdania, że trzeba się rozejrzeć za czymś do jedzenia. Uważał, że najlepsze po-
mysły biorą się z brzucha i dostają do głowy wtedy, kiedy brzuch jest pełny.
Toko pociągnął Giga za rękaw.
– Poradzisz sobie z tą kratą? Wygląda na mocną. Jeżeli jej nie rozegniesz, nie przeciśnie-
my się przez te szpary. Nawet Chobołt, chociaż jest z nas najmniejszy.
Były olbrzym chwycił żelazną przegrodę, zaparł się z całych sił, aż jęknęła skała. Krata ze
zgrzytem uniosła się nad podłogę.
– Wystarczy? – zapytał Gig, stękając z wysiłku.
– Już – odparły chórem plonki.
– A co ze mną? – zapytał Gig. Nie mógł przecież w tej samej chwili trzymać ciężaru i
przeciskać się pod spodem.
– Ty nie możesz włóczyć się po Odwróconej Górze – zauważył Toko. – Nie zapominaj, że
jesteś więźniem. Przyniesiemy ci coś do jedzenia.
Dwie pozostałe przeszkody pokonali bez trudu, bo otwory pomiędzy prętami były w nich
większe. Myszkowali po ciemnych korytarzach, aż wreszcie dotarli do drzwi na końcu schod-
ków prowadzących w górę. Toko dostrzegł przez szparę dwóch strażników. Marbaci rozma-
wiali półgłosem.
– Co robimy? – zapytał Pinek. Żaden nie miał pomysłu, więc przysiedli na schodkach i za-
częli się zastanawiać.
– A może by tak zapukać? – odezwał się nieśmiało Chobołt.
– Ty, Chobołt, jak coś wymyślisz, to ni przypiął, ni wypiął – prychnął z pogardą Toko. –
Zapukasz i co im powiesz? Dzień dobry, jestem Chobołt z rodziną, proszę otworzyć...
– W drzwi się puka – upierał się Chobołt.
– Puknij się lepiej w głowę – poradził Pinek.
– Jak zaczniemy stukać, to oni z ciekawości otworzą drzwi. Nic nie musimy mówić. Zoba-
czą, że nas nie ma, a wtedy będziemy po drugiej stronie – wyjaśniał Chobołt.
Zapadła chwila ciszy.
– Właściwie to ci strażnicy mogą nie wiedzieć, że Chobołtowi przyszedł do głowy głupi
pomysł – stwierdził po namyśle Toko.
– Znalazłem kamień – powiedział Chobołt.
– Przyda się – uznał Toko, a Chobołt wspiął się na palce i z całych sił począł walić w okute
blachą drzwi, podczas gdy bracia szykowali się w progu do skoku.
– Co to? – usłyszeli zaniepokojony głos.
– Tak jakby ktoś pukał. Co robimy? – odezwał się drugi głos.
91
Chobołt po raz drugi załomotał z całych sił.
– Trzeba sprawdzić. Może to któryś z naszych nie wyszedł w porę.
Wahali się, ale gdy Chobołt zapukał po raz trzeci, drzwi uchyliły się powoli. Strażnik,
trzymając nad głową pochodnię, zajrzał w głąb korytarza.
– Nie ma nikogo – stwierdził niepewnie.
– Co to mogło być? – zastanawiał się drugi. – Może ludy?
Plonki, kierując się węchem wyostrzonym przez głód, skręciły dwa razy w prawo i na koń-
cu korytarza równoległego do tego, który opuścili, trafili na obszerną spiżarnię. Drzwi prowa-
dzące do niej były zamknięte na klucz i ogromną kłódkę, ale plonki odkryły pod sufitem małe
okienko i przecisnęły się przez nie bez trudu. Buszowały przez pół godziny, próbując wszyst-
kiego: suszonych kiełbas, wielkich szynek, połci boczku.
– Niby tak samo jak w lochu u Giga, a o ileż przyjemniej – stwierdził Toko po zaspokoje-
niu pierwszego głodu.
Chobołt wyobraził sobie małego olbrzyma, jak siedzi, zapewne tuż za tą kamienną, wykutą
w skale ścianą, i marzy o czymś do zjedzenia.
– Trzeba zanieść Gigowi trochę kiełbasy – powiedział, zdejmując z haka najdłuższe pęto.
– Kiełbasa nie przejdzie – stwierdził stanowczo Toko. – Strażnicy nie wpuszczą jej do
środka. Nas też nie wpuszczą, nie dadzą się nabrać po raz drugi. Zresztą po co mielibyśmy
pchać się do więzienia? Tu jest wygodniej. Możemy szkodzić Marbatom, zjadając najlepsze
rzeczy. To ich osłabia.
– Ja idę – postanowił Chobołt, zarzucając kiełbasę na ramię.
– Jak chcesz – powiedział Pinek.
Pomogli mu przerzucić pęto przez okienko. Szedł ciemnym korytarzem, uginając się pod
ciężarem kiełbasy. Odpoczywając kilka razy, dotarł do pierwszego zakrętu. Za rogiem migo-
tało światło wetkniętej w ścianę pochodni. Nagle ujrzał dwa podłużne cienie i usłyszał skro-
banie pazurków na kamiennej podłodze. Szczury. Musiały zwęszyć kiełbasę. Przygotował się
do odparcia ataku i gdy większy z gryzoni dosięgnął zdobyczy, rąbnął go pięścią w nos.
Szczur pisnął i rzucił się do ucieczki. Drugi stał niezdecydowany, więc Chobołt bez namysłu
trzasnął go w ucho. Zwierzę umknęło w popłochu. Oba szczury były tak przerażone razami,
które posypały się na nie znikąd, że nie ponowiły ataku.
Chobołt dowlókł kiełbasę niemal pod nogi strażników, ułożył ją pod ścianą, żeby nie rzu-
cała się w oczy, po czym siadł i odpoczywając, zastanawiał się, jak dostarczyć Gigowi poży-
wienie. Z zamyślenia wyrwał go odgłos kroków. Do strażników podszedł Marbata w general-
skim płaszczu.
– Wszystko w porządku? – zapytał przybyły.
Strażnicy spojrzeli po sobie niepewnie.
– Dlaczego nie odpowiadacie?
Opowiedzieli o tajemniczym pukaniu do drzwi.
– Otwierać natychmiast! – rozkazał generał. Zdjął ze ściany pochodnię i szybkim krokiem
ruszył do lochu, w którym przebywał Gig.
Chobołt skorzystał z okazji i przeciągnął kiełbasę za próg. Ułożył ją w cieniu tuż przy
schodkach, gdzie nikt nie powinien jej zauważyć, i pobiegł na palcach za generałem i strażni-
kami.
Foran odetchnął z ulgą, gdy ujrzał więźnia siedzącego pośrodku celi. Mały olbrzym spoj-
rzał na przybyłych spode łba. Sprawdzili zamki i kraty. Wyglądały na nie naruszone.
– Jeść! – wrzasnął nagle były olbrzym z taką siłą, że podmuch przewrócił jednego strażni-
ka, a drugiemu miecz wypadł z ręki.
Foran zdumiał się. Nigdy by nie podejrzewał, że ktoś tak niepozorny może krzyknąć tak
wielkim głosem. Marbas miał rację. To małe, ciężkie i dość staro wyglądające dziecko było
niesamowite.
92
– Jeeeść! – krzyknął Gig jeszcze głośniej. Okrzyk przeleciał korytarzem jak huragan i za-
trzasnął z hukiem drzwi. Pochodnia zgasła jak zdmuchnięta przez przeciąg świeca.
– Idziemy! – rozkazał Foran.
Chobołt odczekał, aż zgrzytnęły ciężkie zasuwy, po czym podniósł kiełbasę. Idąc, słyszał,
jak były olbrzym węszy łakomie.
– Idę do ciebie! – krzyknął Chobołt. – Udało mi się coś zdobyć!
– Pośpiesz się – ponaglał go Gig, oblizując się łakomie.
Wleczone po korytarzach pęto było mało apetyczne, ale Gig wcale się tym nie przejmował.
Połknął je w całości, prawie nie gryząc.
– Robię się zły, kiedy jestem głodny – zauważył ze wstydem.
– To dlatego, że źle być głodnym – westchnął Chobołt i dodał, że tylko tyle udało mu się
przynieść. Jak na olbrzymi apetyt Giga – niewiele.
– Spiżarnia jest za ścianą, ale przecież głową muru nie przebijesz – stwierdził Chobołt ze
smutkiem.
– O tym nie pomyślałem – mruknął Gig. – Głową, powiadasz?... Kto wie?... Gdybym wziął
rozbieg... Coś jednak jest w tych przysłowiach...
– Ale to przysłowie mówi, że nie przebijesz – zwrócił mu uwagę Chobołt.
– Ten, kto je wymyślił, miał głowę słabszą od muru. Ze mną jest odwrotnie. Trzeba spró-
bować.
Kamienna ściana sprawiała wrażenie solidnej, ale Chobołt wymacał poprzeczne pęknięcie
pół metra nad ziemią. Gig wycelował starannie w to miejsce, odbił się od przeciwległej ściany
i ruszył co sił w nogach z pochyloną głową. Kamienna podłoga zadudniła głucho pod jego
ciężkimi stopami. Potem rozległ się straszliwy trzask, sypnęły iskry jak od wielkiego dłuta,
cały loch zadrżał od huku. Chobołt podbiegł i odnalazł wybity w skale otwór. Przeszedł na
drugą stronę, szukając po omacku przyjaciela. Jego ręce natrafiły na stos szynek i suszonego
mięsa.
– Gig! – krzyknął.
– Udało się! – odpowiedział mały olbrzym z pełnymi ustami. Stos wędlin poruszył się.
Uderzenie było tak silne, że plonki pospadały z półek i przez chwilę leżały plackiem, cał-
kowicie oszołomione. Głos Chobołta otrzeźwił je. Podbiegły do niego, wydając zwycięskie
okrzyki.
Gig w błyskawicznym tempie pochłaniał kolejną szynkę. Z każdym kęsem wstępowały w
niego nowe siły. Tymczasem po korytarzach biegali bezładnie Marbaci. Za ścianą zgrzytnęła
zasuwa.
– Zaraz tu będą! – zaniepokoił się Chobołt. – Trzeba zatkać tę dziurę!
Gig uniósł wielki kamień o ostrych krawędziach i bez wysiłku zarzucił go sobie na plecy.
Podszedł do otworu i starannie wcisnął głaz w ścianę, po czym zaklinował go małymi odłam-
kami skały. Kamień był teraz dopasowany jak fragment układanki, a ślad pęknięcia ledwie
widoczny na chropawej powierzchni.
– Mogą tu zajrzeć – odezwał się Pinek.
Mały olbrzym podszedł do drzwi, wymacał koniec solidnej zasuwy i zagiął tak, że żadna
siła nie mogła jej ruszyć z zewnątrz.
– Myślę, że teraz mogę sobie spokojnie przekąsić – stwierdził, siadając obok sterty zwalo-
nych z haków wędlin.
Chobołt przytknął ucho do szpary. Słyszał pośpieszne kroki, pokrzykiwania, zgrzyt krat.
Marbaci wpadli do celi.
– Nie ma go! Zniknął!
– Nie mógł zniknąć! Kraty są nie naruszone – rozległ się głos Forana.
Przez kilka minut bezskutecznie przeszukiwali celę. Pęknięcia ściany nie zauważyli w sła-
bym blasku pochodni. Wreszcie Foran rozkazał zamknąć kratę. Czuł, że ogarnia go lęk. Od-
93
powiadał osobiście przed Marbasem za niezwykłego więźnia. Teraz spadnie na niego strasz-
liwy gniew władcy Odwróconej Góry. Opuścił podziemie i wydostał się na dziedziniec, gdzie
stał jego wierzchowiec, osiodłany do drogi. Foran wsunął stopę w strzemię. Wahał się przez
chwilę, ale gdy przypomniał sobie, ilu wojowników straciło życie z powodu mniejszych
przewinień, wskoczył na konia i ruszył z kopyta. Obaj strażnicy poszli w jego ślady. Pędzili
przed siebie na oślep, byle dalej od Hellbergu, który wznosił się nad horyzontem jak czarny
lej.
Im dłużej Wił przebywał wśród uwięzionych dzieci, tym bardziej czuł, że nie może zosta-
wić ich samych na pastwę Marbatów. Krążył wśród nich całymi dniami i nocami, próbując
dodać otuchy zapłakanym i przerażonym malcom. Niewiele mógł zdziałać, ale poprzysiągł
sobie, że ich nie opuści, póki ostatnie dziecko nie wróci do rodziców.
Wił nigdy nie był sobą, choć mógł być kimkolwiek. Nie miał rodziców i prawdziwego
dzieciństwa, ale gdy opuszczał gościnną chatkę nad rzeką i z bladym uśmiechem patrzył na
zapłakaną Mamunę, poczuł dziwny skurcz w gardle i przez krótką chwilę zdawało mu się, że
naprawdę jest dzieckiem, które przeżywa rozstanie z matką. To uczucie wracało za każdym
razem, gdy próbował pocieszać malców.
Bezradnie patrzył na niedolę Giga, którego przywleczono na żelaznym wozie i wtrącono
do lochu. Również i jemu chciał jakoś pomóc. Cóż jednak mógł poradzić przeciwko Marba-
sowi i całej jego uzbrojonej po zęby armii? Czarny władca Hellbergu nie spocznie, póki nie
znajdzie wroga z przepowiedni, a nie znajdzie go nigdy, bo przepowiednia jest przecież wy-
mysłem Purslasa. To wszystko razem było ponurą wróżbą na przyszłość, o ileż pewniejszą od
rzekomej wróżby przebiegłego doradcy.
W dniu, w którym przywieziono Giga do twierdzy, wśród Marbatów nastąpiło niezwykłe
ożywienie. Pilnujący obozu zbierali się w kilkuosobowych grupkach i rozprawiali o czymś
zawzięcie. Wił podszedł do ogrodzenia i nastawił ucha.
– A ja wam mówię, że lada dzień skończy się nasza parszywa służba i Marbas puści te
dzieciaki do domu – rzekł jeden ze strażników.
– Ja też słyszałem, że znalazł w końcu chłopaka z przepowiedni – dodał inny. – Sam go
widziałem. Wygląd ma niepozorny, ale cięższy jest od ołowiu i silniejszy od trzech smoków.
Wił drgnął.
– Nie chce się przyznać – mówił pierwszy z Marbatów – choć nie jadł od trzech dni.
Wił w pierwszym odruchu chciał podbiec i krzyknąć, że przepowiednia nie istnieje, że ol-
brzym niczemu nie jest winien, ale czuł, że to niczego nie zmieni. Nie przekona Marbasa ani
nie odmieni losu uwięzionych dzieci. Władca Hellbergu nie uwierzy Wiłowi, który wygląda
jak dziecko. Nagłe błysnęła mu w głowie pewna myśl, a potem z każdą chwilą plan działania
stawał się coraz jaśniejszy.
Podszedł do bramy. Strażnicy spojrzeli na niego groźnie.
– Wracaj, bo sięgnę po bat! – rzucił starszy.
– Chcę się widzieć z samym Marbasem – rzekł Wił. – Mam mu do powiedzenia coś bardzo
ważnego.
Strażnicy roześmieli się szyderczo.
– Służymy Marbasowi od lat, a żaden z nas nie mógł do niego podejść bliżej niż na piętna-
ście kroków – odparł młodszy.
– Przeciągnę cię, smarkaczu, batem po plecach, to zobaczysz trzech Marbasów – warknął
drugi.
Wił odszedł ze zwieszoną głową. Wiedział, że strażnik nie rzuca słów na wiatr. Przysiadł
w cieniu i zaczął się zastanawiać. Przypomniał sobie o maści, którą wręczył mu Chobołt. Jeśli
maść działa, to nie powinien się obawiać razów bata. Ściągnął z szyi flaszeczkę, zdjął koszulę
i natarł starannie ciało. Ogarnęło go przyjemne, bezpieczne ciepło, mimo chłodnych podmu-
94
chów północnego wiatru. Potem podniósł ciężki kamień i przygryzając wargę, spuścił go na
stopę. Kamień uderzył w nogę i nagle jakby odbił się od niewidzialnej przeszkody. Uderzenie
nie sprawiło najmniejszego bólu. Chobołt miał rację.
Wił pewnym krokiem po raz drugi ruszył w stronę bramy, ale zatrzymał się w połowie
drogi. Pomyślał, że strażnicy zbyt obawiają się swego władcy, by niepokoić go z powodu
głupstwa. Lepiej spróbować dotrzeć w pobliże Marbasa ponad ich głowami. Odszukał ustron-
ne miejsce, które po kilku minutach opuścił w nowej postaci. Przeobraził się w jaskółkę i krą-
żył wokół bramy prowadzącej do twierdzy, czekając na sposobną chwilę, żeby wśliznąć się
do środka. Nie musiał czekać długo. Wkrótce zgrzytnęły zawiasy, brama uchyliła się i wypadł
przez nią jeździec, w którym Wił rozpoznał Forana.
Złożył skrzydła i śmignął do środka, mijając po drodze kolejnych jeźdźców. Któryś z Mar-
batów zauważył jaskółkę przecinającą dziedziniec. Patrzył za nią zdumiony, bo żaden ptak
nie odważył się dotąd przekroczyć progu Hellbergu. Zaciekawiony, ruszył jej śladem. Ptak
zniknął w mrocznym korytarzu prowadzącym do komnaty Marbasa. Marbata stał chwilę nie-
zdecydowany. Zwykłym wojownikom nie wolno było się tu zapuszczać. Ten moment waha-
nia dał Wiłowi wystarczająco dużo czasu, by wrócić do postaci Sonka. Gdy wojownik zdecy-
dował się przekroczyć granicę zakazanego miejsca, dostrzegł dziecko stojące przed drzwiami
władcy i podniósł alarm. Próbował powalić chłopca uderzeniem pięści, ale ręka odskoczyła
gwałtownie od głowy dziecka i rąbnęła Marbatę silnie w nos.
– Do mnie! – krzyczał, przecierając załzawione oczy.
Po chwili ze wszystkich stron słychać było tupot nóg. Marbaci otoczyli chłopca i przyparli
do muru. Nie próbował się bronić. Nagle drzwi komnaty otworzyły się i w progu stanął Mar-
bas.
– Co tu się dzieje? – jego głuchy głos zadudnił złowrogo w zapadłej nagle ciszy. – Dlacze-
go weszliście tutaj mimo zakazu?
– Obcy... Dziecko... – rozległy się nieśmiałe głosy. Wojownicy rozstąpili się i Marbas uj-
rzał Wiła stojącego pod ścianą.
– Co to ma znaczyć?! Kto pozwolił wejść temu chłopakowi?! – krzyknął rozwścieczony.
Wił zrobił krok do przodu, ale zatrzymały go miecze Marbatów. Podniósł głowę i spojrzał
Marbasowi w oczy. Władca Hellbergu zadrżał, a może tylko wzdrygnął się na ten widok.
Za plecami wojowników mignęła twarz Purslasa, który usłyszał hałas i chciał sprawdzić,
co się dzieje. Na widok dziecka zmarszczył brwi. Na moment zapanowała cisza i wówczas
Wił powiedział cichym, ale wyraźnym głosem:
– Jestem tym, którego szukałeś. Jestem dzieckiem i jestem zarazem starszy od moich ro-
dziców. Gdy podniesiesz na mnie rękę, będziesz musiał zmierzyć się sam ze sobą i przegrasz
w tej walce, a wtedy dłoń mniejsza od twojej odwróci Hellberg i ten na zawsze przestanie być
Odwróconą Górą.
Marbaci, słysząc słowa przepowiedni, cofnęli się o krok. W oczach Purslasa błysnęło
zdumienie, a potem strach. Stało się coś, czego nie rozumiał i nie mógł przewidzieć. Zmyśle-
nie okazało się prawdą, kłamstwo rzeczywistością. Przed Marbasem stał ktoś, kogo nie po-
winno być, i ten ktoś powtarzał słowa nie istniejącej przepowiedni, jakby znał je od lat na
pamięć. Purslas nie wiedział, jak mogło do tego dojść, ale czuł, że gdy prawda wyjdzie na
jaw, jego los będzie przesądzony. Ciszę, która zapadła po słowach Wiła, przerwały czyjeś
kroki. Przed obliczem Marbasa stanął Abiger. Jego ciemna twarz była blada z wrażenia.
– Więzień zniknął. Cela jest pusta. Foran i strażnicy uciekli – powiedział.
Marbas wyglądał, jakby nie dosłyszał jego słów; patrzył nieruchomo w jeden punkt. Abi-
ger powędrował oczami za jego wzrokiem i ujrzał niepozornego chłopca stojącego pod ścia-
ną. Poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia i odwrócił głowę. To Purslas dawał mu znak oczami,
żeby poszedł za nim. Abiger spojrzał pytająco na władcę, ale ten nie zwracał na niego naj-
mniejszej uwagi, ruszył więc za starcem.
95
– Przepowiednia się sprawdza – szepnął Purslas, gdy odeszli na bezpieczną odległość.
– To przecież niemożliwe! – Abiger wydał stłumiony okrzyk.
Starzec w zamyśleniu pokręcił głową.
– Też nic z tego nie rozumiem, ale czuję, że zbliża się nasz koniec – szepnął.
Spojrzał przez ramię, gdzie Marbaci wciąż stali nieruchomo, czekając na rozkaz władcy.
– Albo Marbas pozna całą prawdę o naszym kłamstwie, a wtedy przypłacimy to życiem,
albo też los posłużył się naszą intrygą, żeby nas ukarać, a wówczas Hellberg padnie i przy-
gniecie nas swoim ciężarem. Pozostaje ucieczka. Ruszajmy w ślady Forana.
Władca Hellbergu nie zwrócił uwagi na ich odejście, jakby świat wokół przestał istnieć.
Widział przed sobą tylko bladą twarz chłopca.
– Jak chcesz tego dokonać? – zapytał wreszcie, próbując zapanować nad drżeniem głosu.
– Nie wiem i nikt tego nie wie – odparł Wił zgodnie z prawdą.
– Przyszedłeś ze mną walczyć? – zapytał Marbas.
– Przyszedłem, żebyś uwolnił dzieci. Nie są ci już potrzebne – powiedział Wił.
– Nie są już potrzebne – powtórzył jak echo władca Marbatów. – Otwórzcie bramy obozu!
Dwóch wojowników oderwało się od grupy i ruszyło szybkim krokiem, by wypełnić roz-
kaz.
– Wejdź – rozkazał Marbas Wiłowi, otwierając drzwi swojej komnaty. Ten ruszył posłusz-
nie do środka. Otoczył go ponury półmrok. Ściany pomieszczenia obwieszone były bronią
najróżniejszego rodzaju. Nawet do łoża przytroczony był miecz i sztylet.
– Boisz się? – zapytał Marbas.
Wił skinął głową.
– Mimo to przyszedłeś... – powiedział pan Hellbergu. – Przyszedłeś, choć wiesz, że żadna
z żyjących istot nie potrafi mnie pokonać?
– Wiem – rzekł Wił cichym głosem. Przed oczami stanęły mu sceny walk, które obserwo-
wał na dziedzińcu Odwróconej Góry, i poczuł, że po plecach przebiega mu dreszcz. Ale na-
tychmiast wyobraził sobie setki dzieci wybiegających z krzykiem radości przez otwarte bra-
my i ogarnął go dziwny spokój.
– Kim jesteś? – zapytał Marbas zduszonym głosem, spoglądając z niedowierzaniem na
drobną sylwetkę.
– Jestem nikim... i jestem każdym – odparł Wił, ale była to tylko część prawdy. Czuł, że po
raz pierwszy jest kimś więcej, nie tylko Wiłem, który może przybrać dowolną postać, ale
Wiłem-wybawcą.
– Co zrobisz, jeśli każę puścić cię wolno? – spytał Marbas.
– Odejdę – odpowiedział Wił.
– Jesteś moim wrogiem.
– Ty nie masz przyjaciół.
Marbas zastanawiał się nad czymś, przemierzając komnatę wzdłuż i wszerz długim kro-
kami. Wreszcie podniósł głowę i powiedział:
– Przygotuj się. Wybierz broń i rodzaj walki. Kiedy wrócę, masz być gotowy.
Zatrzymał wzrok na wielkim lustrze wiszącym na ścianie obok drzwi. Dziecko o jasnych
włosach sięgało mu najwyżej do pasa.
Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za Marbasem. Zgrzytnął klucz. Klamka zapadła z głuchym
szczękiem.
– W porządku. Przeszło, jak zjadłem. Widocznie głowa bolała mnie z głodu – powiedział
olbrzym.
– To dobrze, bo może się zaraz przydać – zauważył Toko.
– Nie mam żadnego pomysłu – zmartwił się Gig, ale Toko stwierdził, że taka głowa to
skarb i szkoda marnować ją na myślenie.
96
– Co mam robić? – zapytał były olbrzym.
– Przebijemy się na wolność przez tę ścianę – rzekł Toko, opukując skałę. – Szybciej, oni
zaraz tu wpadną.
Gig potulnie skinął głową i przystąpił do oczyszczania rozbiegu.
– Może pożyczyć ci moją czapeczkę? – zaproponował Chobołt.
– E, szkoda. Pogniecie się – mały olbrzym machnął ręką, odbił się od ściany i ruszył przed
siebie z nisko pochyloną głową. Huk pękającej skały nałożył się na uderzenie w drzwi. Spi-
żarnia zadrżała w posadach, a Marbaci wydali okrzyk triumfu, bo wydawało im się przez
chwilę, że zawiasy puściły. Tymczasem Gig zdążył odłamkiem skały zatkać wybity otwór i
zablokować wejście tym samym sposobem, który wypróbował w poprzednim pomieszczeniu.
Byli teraz w zbrojowni obwieszonej po sufit mieczami i włóczniami, łukami i kuszami.
– Wystarczyłoby tego na sto lat wojen – odezwał się Pinek. – Kiedy sobie pomyślę, że do-
staną się tutaj i zaczną używać wszystkich tych urządzeń, robi mi się niedobrze.
– A co byście powiedzieli na rozbrojenie? – zapytał Chobołt.
– Czemu nie? My pomagamy szkodząc, to nasza specjalność – odparł Toko, złapał oburącz
najostrzejszy sztylet i zaczął przecinać cięciwy łuków. Pozostałe plonki poszły w jego ślady, a
Gig, posuwając się wzdłuż ścian, kruszył w rękach miecze, łamał kusze, włócznie i strzały. Po
kilku minutach zbrojownia została zasłana grubym pokładem bezużytecznych kawałków me-
talu.
Zdążyli w samą porę, bo Marbaci weszli do spiżarni, odkryli, że więźnia tam nie ma, a te-
raz próbowali sforsować drzwi zbrojowni.
– Wypuść mnie przez dziurę w ścianie – rzekł Chobołt do Giga – zobaczę, co się dzieje.
Wrócił po chwili i przyniósł dobre wieści. Marbaci tłoczyli się wokół zamkniętej od środka
zbrojowni. Chobołt uważał, że Gig, ze względu na swój niewielki wzrost i panujący w koryta-
rzach Hellbergu mrok, może przemknąć się za ich plecami nie zauważony. Tak też uczynili.
Plonki posuwały się przodem i patrzyły, czy droga jest wolna. W razie niebezpieczeństwa
dawały sobie umówione sygnały i mały olbrzym chował się w jakiejś skalnej niszy. Tym spo-
sobem dotarli do kamiennych schodów prowadzących w górę.
Marbas wyjrzał na dziedziniec. Wokół panował chaos i bezładna bieganina. Pozbawieni
dowódców Marbaci zbierali się w małych grupkach i rozmawiali o czymś z ożywieniem.
Marbas skinął na jednego z wojowników.
– Przyprowadź do mnie Purslasa – rozkazał.
– Purslas odjechał, panie – odparł Marbata ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Odjechał?!... Wezwij do mnie natychmiast wszystkich dowódców!
Wojownik nie ruszył się z miejsca.
– Na co czekasz?! Chyba nie chcesz powiedzieć, że wszyscy zniknęli?
– Jest tylko Valefar – odrzekł cichym głosem Marbata. – Szuka więźnia w piwnicach.
Mam go wezwać?
Władca Odwróconej Góry milczał przez długą chwilę, po czym zdjął czarny płaszcz i za-
rzucił go na ramiona wojownika.
– Od tej chwili jesteś generałem. Zbierz dwustu wojowników i ruszaj w pogoń. Mają tu
wrócić żywi albo umarli. Odpowiadasz za to własną głową.
– To dla mnie największy zaszczyt – szepnął Marbata, klękając przez władcą.
– Tracisz czas, głupcze! – warknął Marbas, widząc, że nowo mianowany generał dziwnie
się ociąga. – Ruszaj!
– Nie wiem, czy uda mi się zebrać aż tylu jeźdźców. Zostało nas niewielu – odpowiedział
wojownik drżącym głosem.
Władca ruszył w stronę bramy. Była otwarta, a na straży nie dostrzegł nikogo. Drogą od-
dalała się gromada dzieci. Obóz opustoszał. Konne patrole zniknęły.
97
Oczy Marbasa, skryte za lustrzaną maską, zwęziły się z wściekłości. Dobył miecza i szyb-
kim krokiem ruszył do swojej komnaty. Obrócił dwa razy klucz w zamku i pchnął drzwi. Po-
stąpił trzy kroki do przodu i stanął przed lustrem. Tak mu się przynajmniej wydawało w
pierwszej chwili. Owo lustrzane odbicie miało na ramionach czarny płaszcz.
– Jestem gotów – rzekł Wił cichym, ale wyraźnym głosem. – Niech spełni się przepowiednia.
Wił mógł przybrać każdą postać, wcielić się w każdy żywy kształt, lecz odbicie zawsze
jest słabsze od tego, co odbija, tak jak echo jest słabsze od krzyku. Wił był więc tylko echem
siły i umiejętności Marbasa. Wiedział, że szanse w tej walce są nierówne, ale czuł, że musi
stanąć do pojedynku. Pozostało mu tylko powtarzać ruchy przeciwnika, być do końca jego
lustrzanym odbiciem. Unieśli przezroczyste miecze.
Marbas spojrzał w źrenice Wiła i wzdrygnął się, gdy ujrzał w nich samego siebie lecącego
głową w dół. Koniec miecza zniżył się powoli, a potem z nagłym błyskiem powędrował w
górę i ciął na skos w szyję przeciwnika. Wił w ostatniej chwili uskoczył i podniósł broń. Cios
był tak silny, że wytrącił mu miecz z ręki. Marbas zaśmiał się głucho.
– Czyżbyś był do mnie aż tak podobny, że pomyliła się nawet przepowiednia? – rzekł,
unosząc broń nad głową.
„Nadszedł chyba mój koniec” – pomyślał Wił, wpatrzony w ostrze zimne jak promień
księżyca.
Gig gramolił się mozolnie po stopniach. Plonki podskakiwały, kłócąc się piskliwymi głosami.
– Mówię wam, że wyjście jest gdzie indziej! – upierał się Pinek.
– Właśnie dlatego idziemy na górę – odparł Chobołt. – Nie przyjdzie im do głowy, żeby
nas tam szukać.
Coś świsnęło nad głową małego olbrzyma.
– Uwaga! Widzą cię! – wrzasnął Toko, przypadając do ziemi.
Grot strzały zgrzytnął o kamienie.
– Strzelają do mnie – zauważył zdumiony Gig.
– A spodziewałeś się czegoś innego? – zapytał Toko, umykając wraz z braćmi za występ
skalny, gdzie strzały nie mogły ich sięgnąć. Dwie trafiły małego olbrzyma, ale nie wyrządziły
mu żadnej krzywdy.
– Twardziel – zauważył z uznaniem Pinek.
Kilkunastu Marbatów wspinało się szybko po schodach. Mieli włócznie i kusze. Odległość
pomiędzy nimi a zbiegiem malała z każdą chwilą.
– Szybciej! – wrzasnął Toko.
– Nie mogę! Jest mi ciężko – mruknął Gig, posapując z wysiłku. – Muszę odpocząć! – do-
dał ze złością i tupnął nogą, a przez Odwróconą Górę przebiegło drżenie. Jego stopa odłamała
kawał stopnia. Marbaci zatrzymali się na chwilę. Gig podniósł kamienny ułomek.
– Wyrzuć to! Nie ma czasu na zbieranie kamieni! – krzyknął Pinek.
Gig usłuchał. Zrzucił kamień na schody, wprost pod nogi ścigających. Rozległy się jęki i
przekleństwa. Spadali na łeb na szyję, strącając jedni drugich.
– Rób, co mówię, a nie zginiesz! – krzyknął radośnie Pinek, który był gotów sobie przypi-
sać zasługę pierwszego zwycięskiego starcia z wrogiem.
Pościg posuwał się teraz o wiele ostrożniej. Od czasu do czasu rozlegał się świst i strzała
wystrzelona z kuszy roztrzaskiwała się o skałę nad głowami uciekinierów. Żadna nie mogła
przebić skóry Giga, ale plonkom groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, więc mały olbrzym
strącił ze ściany tarczę ze skóry czarnego smoka i plonki powłaziły pod nią. Wyglądało to tak,
jakby po schodach wspinał się spory żółw. Na kolejnym zakręcie drogę zagrodziły im drzwi,
które Gig wysadził z zawiasów i spuścił po schodach. Popędziły w dół jak sanie. Marbaci
rzucili się do panicznej ucieczki.
98
– To im powinno dać do myślenia – zauważył mściwie Toko, ale kiedy spojrzał za siebie,
znowu ujrzał skradających się prześladowców.
– Widzę, że nic im nie trafia do głowy poza kamieniami – stwierdził zawiedziony Pinek.
– Chłopaki, mam coś, co się może przydać! – krzyknął z ciemnego kąta Chobołt. Odkrył
pryzmę kamiennych kul przygotowanych na wypadek oblężenia.
– Odsuńcie się – powiedział Gig.
Wyjął z dołu jedną kulę i pryzma z głuchym dudnieniem rozsypała się po podłodze. Gig
kopnął jeden pocisk w stronę schodów. Nasłuchiwali, jak – spadając coraz niżej – podskaki-
wał i nabierał coraz większego pędu. Potem usłyszeli wrzaski przerażenia.
– Możemy tu trochę odpocząć – powiedział Toko. Również plonki były zmęczone wspi-
naczką z ciężką tarczą.
– Dołóż im trochę, mały, bo pomyślą, że o nich zapomnieliśmy – powiedział Pinek do by-
łego olbrzyma, który bez pośpiechu posłał kolejną kulę. Chobołt leżał na podłodze pod tarczą
i obserwował schody. Wyglądało na to, że tymczasem Marbaci dali za wygraną.
– Jesteśmy na samej górze – zauważył Toko.
– Dawniej to był dół – przypomniał olbrzym. – To były stare, dobre czasy...
Dwóch Marbatów wychyliło się zza zakrętu.
– Strzelaj, Gig! – krzyknął Chobołt.
Kula powędrowała w powietrze jak kopnięta piłka.
– Odkąd nie widzę tego Chobołta, to czasami zapominam, że jest z dalszej rodziny – po-
wiedział Pinek.
– Uhu – odezwał się Lulu i wszyscy spojrzeli zdziwieni w jego stronę. Nie odzywał się
prawie wcale, a odkąd był niewidzialny, wszyscy niemal zapomnieli o jego istnieniu.
– Dobry znak – stwierdził Toko. – Lulu wygłosił przemówienie. Czy masz jeszcze coś do
powiedzenia?
Lulu milczał.
– Możemy tu siedzieć spokojnie przez jakichś pięćdziesięciu Marbatów – mruknął Pinek,
licząc kamienne kule.
– Tylko co potem? – westchnął mały olbrzym.
– Zejdziemy i policzymy trafienia – odparł Pinek. – Na pewno wygramy.
– Wydaje mi się, że jest ich znacznie więcej – ostrożnie stwierdził Gig.
– A im się wydaje, że nas jest znacznie mniej. Siły są wyrównane. I jesteśmy górą – pocie-
szał się Pinek.
– Dno – mruknął niespodziewanie Lulu.
– Co on powiedział? – zdziwił się Gig.
– Rozgadał się – tłumaczył Toko. – Powiedział, że z uwagi na to, że obecny dół jest tu gó-
rą, to my, będąc na górze, w gruncie rzeczy jesteśmy na dole, czyli na dnie. I uważa, że to nie
jest takie dobre.
Lulu kiwnął głową, ale oczywiście nikt nie mógł tego widzieć.
– On ma trochę racji – westchnął mały olbrzym.
– Atakują! – krzyknął Chobołt.
Mały olbrzym kopnął dwa kamienne pociski i Marbaci wycofali się.
Kiedy zużyto większość kul, Chobołt powiedział:
– Od dłuższego czasu nie słyszę krzyków... Przyzwyczaili się, czy co?...
– Rzeczywiście – przyznał Toko. – To może znaczyć, że chowają się w jakimś bezpiecznym
miejscu, gdzie nie można ich trafić, i czekają cierpliwie, aż nam się skończy amunicja. Ile zostało?
– Trochę więcej jak trzy – odparł Pinek.
– Dużo więcej?
– Tylko jedna...
– Trzeba oszczędzać – westchnął Gig.
99
Bezbronny Wił uniósł rękę, zasłaniając twarz przed potężnym cięciem. Ostrze zdarło z ra-
mienia czarną, twardszą od stali zbroję, ale ześliznęło się po skórze, nie raniąc Wiła. Nie po-
czuł nawet bólu. „Cudowna maść dziadka!” – przemknęło mu przez głowę. Ocalenie za-
wdzięczał Chobołtowi, który bardzo chciał zostać jego przyjacielem i zaopatrzył go na drogę
w niezwykły specyfik.
Marbas cofnął się, zdumiony, ale po chwili zaatakował z furią po raz drugi. Pchnął w pierś
przeciwnika i odbił się jak od niewidzialnej przeszkody. Natychmiast ciął z góry. Miecz od-
skoczył od Wiła z taką siłą, że ostrze uderzyło atakującego po karku. Marbas poczuł obez-
władniający ból i broń wypadła mu z dłoni. Przeszedł do walki wręcz, uderzając z góry w
głowę Wiła. Taki cios mógłby zwalić z nóg nawet byka, ale na przeciwniku nie zrobił żadne-
go wrażenia. Marbas poczuł, że jakaś potężna siła podrywa jego stopę i rzuca go na plecy. Im
potężniejsze zadawał ciosy, tym silniejsze otrzymywał w zamian. Nie mógł tego zrozumieć.
Zdawało mu się, że przelewa w rywala własną moc. Przeciwnik nie próbował atakować
pierwszy, a nawet sprawiał wrażenie, jakby nie usiłował się bronić. Pojedynek przedłużał się i
niepokonany dotąd władca Marbatów czuł, że słabnie z każdą chwilą. Jego ciało, ukryte pod
czarną zbroją, było potłuczone i na wpół sparaliżowane, a stojący przed nim odmieniec, który
przybrał jego własny kształt, poruszał się z taką samą ospałą łatwością jak na początku.
Marbas zadał kolejny cios, po którym jego własna ręka omal nie zmiażdżyła lustrzanej
przyłbicy, i padł na wznak. Zdawało mu się, że w tej samej chwili przez Odwróconą Górę
przebiegło śmiertelne drżenie. Chwiejąc się, stanął na nogi, zebrał wszystkie siły, wzbił się
wysoko w powietrze, po czym zaczął spadać na przeciwnika jak jastrząb. Okuta stopa mie-
rzyła w głowę tamtego. Straszliwy okrzyk wypełnił komnatę. Wił zasłonił głowę skrzyżowa-
nymi ramionami, a Marbas odbił się od nich i uderzył głową w sufit. Odwrócona Góra za-
chwiała się w posadach po raz drugi.
Marbas padł nieprzytomny z bólu i wycieńczenia. Pojedynek był skończony.
Wił także poczuł dziwne drżenie przebiegające przez Hellberg. Przeskoczył nieprzytomne-
go Marbasa i wybiegł na dziedziniec, gdzie kłębił się tłum przerażonych wojowników, resztki
wielkiej, niepokonanej armii. Część stała z zadartymi głowami, reszta tłoczyła się w bramie.
Wysoko na tle ciemnego nieba widać było maleńką sylwetkę.
Chorągiew Marbasa, czarny trójkąt na czerwonym tle, zjeżdżała z masztu.
Gig podskoczył i Odwrócona Góra zachwiała się w posadach po raz trzeci. Tłum wydał
okrzyk przerażenia i rzucił się do ucieczki. Wił zrozumiał, że jego przyjaciel postanowił roz-
prawić się na własną rękę z Hellbergiem, choćby miał zginąć pod jego ciężarem. Ruszył w
górę, przeskakując po kilka stopni.
– Widzicie, jak uciekają?! – mały olbrzym cieszył się jak dziecko, gdy góra chwiała się
przy jego kolejnych podskokach.
– Tylko nie przesadzaj! – ostrzegał Toko. – Ten cały Hellberg ledwo się trzyma!
– Chorągiew Marbatów. Weźmiemy tę szmatę na pamiątkę – mruczał Pinek.
– Mały! Nie podskakuj! – krzyknął Toko, widząc, że rozochocony Gig ma ochotę po raz
kolejny wstrząsnąć twierdzą Marbasa.
Mały olbrzym potulnie skinął głową, oparł się ręką o ścianę i nagle Odwrócona Góra za-
częła się przechylać – powoli, ale nieuchronnie.
– Coś ty narobił! – wrzasnął Toko.
– Ja niechcący!
Nasłuchiwali w przerażeniu trzasku pękających skał. Na domiar złego zerwał się północny
wiatr.
– Trzeba zwiewać! – krzyknął Toko.
– Nie zdążymy!
100
Pinek gorączkowo szukał jakiegoś ratunku, ale było za późno. Pod nimi otwierała się przepaść.
– Nie dość, że pozabijamy się, spadając, to jeszcze ta góra zwali się nam na łeb – jęknął
Toko.
– Może owinąć się w tę szmatę Marbasa? – zastanawiał się Pinek, potrząsając chorągwią.
Rozwinął materiał. Poryw gwałtownego wiatru o mało nie pociągnął go w przepaść.
– Wiem, co trzeba zrobić! – krzyknął Chobołt. – Wiem, jak stąd zwiać! Łapcie za rogi! –
Rozpostarł chorągiew. – Przy takim wietrze powinno nas zdmuchnąć nad las – wyjaśniał go-
rączkowo. – Tam będziemy bezpieczni. Tylko że Gig jest trochę za ciężki...
Przerwali na widok Wiła pędzącego w górę w rozwianym płaszczu.
– To Marbas – szepnął mały olbrzym i wolnym krokiem wyszedł na spotkanie biegnącego.
– Zostaję. Mam z nim porachunki.
– Gig! Wracaj! – krzyknął za nim Chobołt.
– Nie możemy dłużej czekać! – ponaglał go Pinek.
Stanęli na krawędzi przepaści, trzymając mocno rogi chorągwi. Ogarnął ich lęk przed nie-
bezpiecznym skokiem. Nagle wiatr uderzył gwałtownie w ciemny masyw Odwróconej Góry i
wyrzucił ich w powietrze. Wzbili się wysoko, piszcząc z przerażenia. Chobołt spojrzał przez
ramię. Góra przechylała się coraz bardziej. Kątem oka dostrzegł Giga, który złapał za nogę
Marbasa i wraz z nim runął na kamienny dziedziniec. W tej samej chwili góra padła z chrzę-
stem pękających skał, przetoczyła się przez krawędź i uniosła wierzchołkiem w niebo.
Plonki wylądowały na koronie dębu.
– Gig to twardziel – wyszeptał Toko bez przekonania.
Chobołt rozpłakał się, a pozostałe plonki też zaczęły pociągać nosami.
– To ja! Wił z gór Tapo! – krzyczał Wił, spadając na kamienny dziedziniec w twardych
objęciach przyjaciela, który uznał go za śmiertelnego wroga. Na wyjaśnienia było za późno.
Uderzyli w ścianę, wybijając w niej spory otwór, a potem zaczęli staczać się po zboczu góry.
Gig przebił skalną ścianę jak potężny pocisk, pociągając za sobą Wiła, który nie przeżyłby
potężnego uderzenia, gdyby nie maść dziadka.
– To ty, Wił? – zapytał ostrożnie Gig, nie dowierzając, że obaj wyszli z tego cało i że są
nie na dnie, wbici w skały, lecz pod jaśniejącym niebem. – Wił, ty żyjesz?!
– Nic mi nie jest.
– Paskudnie wyglądasz.
Wił roześmiał się i w krótkich słowach opowiedział, jak poradził sobie z Marbasem. Potem
ruszyli w dół po stromym zboczu. W samą porę, bo za nimi zaczęła staczać się lawina skal-
nych odłamków. Jeden z nich wbił się mocno w otwór wybity przez spadającego Giga i na
dobre odciął wnętrze góry od świata. Hellberg przestał istnieć. Był znowu zwykłym skalistym
szczytem, nieco może ciemniejszym i bardziej ponurym od pozostałych wzniesień Tapo, a
okoliczni mieszkańcy nazwali go górą Marbasa. Bali się tam zapuszczać, bo nocami z wnę-
trza dochodziły czasami głuche jęki.