Alek Rogoziński Ukochany z piekła rodem

background image
background image
background image
background image

Dla Mojej Mamy i Pawła,

który jako pierwszy powiedział:

„Musisz to wydać!”

background image

background image

Oświadczenie

Autor chciałby uroczyście zapewnić, że wszystkie przedstawione przez niego wydarzenia zostały
wyssane z palca, uwiecznione w niniejszym dziele postacie istnieją tylko w jego wyobraźni,
a wszelka zbieżność z tym, co się kiedykolwiek zdarzyło, właśnie zdarza albo zdarzy
w przyszłości, jest przypadkowa. Uwierzyliście? To dobrze…

background image

background image

Postacie

(w kolejności pojawiania się na kartach powieści)

Konrad Jancewicz – młody fotograf, który z tajemniczych powodów rzucił swoją piękną
dziewczynę, aby wdać się w romans ze starszą (acz też atrakcyjną) kobietą

Joanna Szmidt – najpopularniejsza polska pisarka romansów, niepotrafiąca zaakceptować
faktu, że ma 40 lat, i w związku z tym zachowująca się wiecznie tak, jakby dopiero wczoraj
odebrała świadectwo dojrzałości
Betty – rówieśniczka Joanny i zarazem jej agentka, singielka, próbująca kierować się (oraz
karierą swojej chlebodawczyni) zgodnie z rozsądkiem i rozumem, co niestety przy Joannie
urasta do rangi herkulesowej pracy
Karol – były kochanek Joanny, bigamista i kłamca

Dwie kobiety w toalecie – wyjątkowo niedyskretne niewiasty, dzięki którym Joanna
dowiaduje się tego, czego nie powinna (a może i powinna, rozstrzygniecie sami…)
Krzysztof Darski – kapitan policji, prowadzący śledztwo przy użyciu dość osobliwych metod
Ryży Benio – paparazzi, śledzący pilnie każdy krok Joanny

Tygrys Złocisty – jeden z bossów przestępczego półświatka, mający niezrozumiałą słabość do
Betty
Klaudia Hutniak – nieco przebrzmiała diwa polskiej piosenki, uważająca się za najważniejszą
piosenkarkę w historii galaktyki
Ewelina – dziennikarka „Koktajlu”, sympatyczna dziewczyna skrzywdzona przez fryzjera

Sylwia – dziennikarka „Koktajlu”, sprawiająca wrażenie, że wie więcej niż BOR, CBA
i kontrwywiad razem wzięte
Kasia – dziennikarka „Koktajlu”, cicha woda
Magda – dziennikarka „Koktajlu”, świeżo upieczona matka Polka
Wiktor – dziennikarz „Koktajlu”, w swoim przekonaniu chory na wszystkie choroby świata

Paweł – dziennikarz „Koktajlu”, uczynny i miły człowiek, lubiący relaksować się przy kuchni
(dziwne, ale prawdziwe)

background image

Dziewczynka – łowczyni autografów
Monika – szefowa recepcji w wydawnictwie „Koktajl”

Asystentka Klaudii Hutniak – zahukana osoba, traktująca z pokorą swoją pracę jako pokutę
za grzechy popełnione w poprzednim życiu
Kamil Majewski – porucznik, jedyny mężczyzna w Polsce, który nie widział rozebranej sesji
Klaudii Hutniak
Alina Ptasznik – gosposia Joanny, łagodna kobieta o gołębim sercu, choć z wyglądu (i tembru
głosu) budząca nieodparte skojarzenia z Arnoldem Schwarzeneggerem

Antoni Wyprych – ogrodnik Joanny, mruk i odludek
Mama Konrada – surowa starsza pani, z całego serca nienawidząca Joanny
Agnieszka – porzucona narzeczona Konrada

Zofia – dziennikarka pisma „Blask!”, która już dawno powinna iść na emeryturę (tylko nie
znalazł się nikt odważny, żeby jej to uświadomić)
Mama Darskiego – przeurocza starsza pani, której syn zdradza przez telefon wszystkie
tajemnice prowadzonego przez siebie śledztwa

background image

background image

Prolog

Niezbyt duży, nierzucający się w oczy zwitek płótna od kilku tygodni leżał między innymi
szpargałami na strychu. Jeszcze nie tak dawno, oprawiony, wisiał na ścianie przy schodach
prowadzących na pierwsze piętro starej willi. Zdjęty stamtąd w czasie remontu, nie został
wyrzucony na śmietnik tylko dlatego, że gdy go wyjmowano z ramy, spadł na stertę dokumentów
księgowych, które – zgodnie z zaleceniem urzędu skarbowego – trzeba było przechowywać przez
pięć lat. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Nikt z ekipy remontowej nie poświęcił mu
ani chwili uwagi, zwłaszcza gdy pani domu powiedziała lekceważąco: „I jeszcze zabierzcie stąd
ten czarny bohomaz, bo mi się nie komponuje z tapetą w wielobarwne motyle! Tylko zostawcie
ramę! Będzie idealna na moje zdjęcie z fanami!”. Takim sposobem obraz trafił do kartonowego
pudła, które następnie rzucono w najciemniejszy kąt strychu…

Mniej więcej miesiąc później młody fotograf, czekający na wizytę u dentysty, otworzył gazetę

„Twój Dom” i zaczął przeglądać rubrykę „Metamorfozy”. Nagle jego wzrok przykuł pewien detal
na jednym ze zdjęć. Fotograf z niedowierzaniem wyciągnął swojego smartfona, otworzył
Internet i wpisał kilka słów do wyszukiwarki. Ta w odpowiedzi wyświetliła mu długą listę haseł
i zdjęć. Fotograf kliknął w jedno z nich i dokładnie przeczytał znajdujący się pod nim opis.
A więc się nie mylił…! Zapominając o ćmiącym kilkudniowym bólu dolnej piątki, zerwał się
z krzesła i szybkim krokiem opuścił poczekalnię. Kiedy znalazł się na dworze, wybrał numer
telefonu, odbył krótką rozmowę, po czym wsiadł na motor. Odpalił go i w takim tempie, jakby
jechał do pożaru, skierował się w stronę Dworca Centralnego. Wiedział, że nie ma ani chwili do
stracenia!

background image

background image

Rozdział I

– Jest pani cudowną pisarką!
Joanna podniosła wzrok znad książki, którą właśnie podpisywała, i spróbowała przywołać na

swoją twarz coś w rodzaju dziękczynnego uśmiechu. W tej samej chwili oślepił ją błysk flesza
aparatu, którym dobrotliwie wyglądająca starsza pani uwieczniła moment składania autografu
na egzemplarzu swojej ulubionej powieści – Miłość w cieniu topoli.

– Och, przepraszam… – powiedziała staruszka. – Wnuczek kupił mi taki wynalazek i nie za

bardzo jeszcze wiem, jak się nim posługiwać.

„Głupi bachor” – pomyślała w duchu Joanna, ale głośno oznajmiła:
– Nie szkodzi, sama nie wiem, jak używać połowy sprzętów, które mam w domu. Ekspres do

kawy to dla mnie prawdziwa zagadka!

Starsza pani uroczo się uśmiechnęła i odebrała swój egzemplarz książki. Joanna westchnęła

i ze zrezygnowaniem pomieszanym z irytacją spojrzała na niekończącą się kolejkę chętnych po
autograf.

Smutna prawda była taka, że Joanna nie lubiła spotkań z czytelnikami. Kiedy lata temu po raz

pierwszy zaproszono ją na Targi Książki, czuła się wniebowzięta. Tydzień chodziła po sklepach,
wybierając sobie odpowiednią kreację, spędziła niezliczone godziny u kosmetyczki, wizażystki
i fryzjerki. Wszystko po to, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Niestety, panowało wtedy lato
stulecia, a na targach popsuła się klimatyzacja. Po kilkunastu minutach zgrzana i spocona
Joanna, którą tego popołudnia ostry makijaż miał przemienić w kobietę-wampa, zaczęła
bardziej przypominać topielicę bagienną. Do tego w kolejce do niej ustawiły się na zmianę
przygłuche staruszki, wykrzykujące jej swoje imiona głosem walkirii, oraz zboczeńcy czyniący jej
niedwuznaczne propozycje natury erotycznej. Po tej pierwszej przygodzie przyszła pora na
kolejną. Jeszcze gorszą. Joanna miała już wtedy na koncie kilka książek, które cieszyły się
wzięciem nie tylko w Polsce, ale i zagranicą. Z okazji wydania kolejnej powieści jej wydawca
wpadł na genialny pomysł zorganizowania spotkania z fanami, połączonego z konferencją
prasową dla dziennikarzy. Wszystko szło w miarę dobrze, aż do chwili, gdy jednemu
z żurnalistów przyszło do głowy zadać pozornie niewinne pytanie:

– Zawsze mówi pani, że tworząc sylwetki swoich bohaterów, inspiruje się pani ludźmi,

których spotyka pani na co dzień, znajomymi, przyjaciółmi. Kim są pierwowzory postaci

background image

Eustachego i Zacharego z Romansu o smaku wina?

Eustachy i Zachary byli wiecznie nabzdryngolonymi prostakami, których stłamszone żony

decydują się na wyprawę do Toskanii. Tam zaś poznają przystojnych i romantycznych
młodzieńców, z którymi na zmianę zwiedzają lokalne winnice, nadużywają lokalnych trunków
i uprawiają szalony seks, nie dostając przy tym – co sama Joanna uważała za niezbyt
przekonujące w swojej powieści – ani razu bólu głowy.

– Ruscy turyści na Rodos – odpowiedziała beztrosko, zanim się zastanowiła. – W życiu nie

spotkałam takich buraków!

Odpowiedź, acz szczera i zgodna z prawdą, wywołała już nawet nie burzę, ale prawdziwe

tornado. Traf bowiem chciał, że na sali obecna była także przedstawicielka rosyjskiej gazety
„Echa Moskwy”, która następnego dnia opublikowała sprawozdanie z konferencji pod uroczym
tytułem: Polska grafomanka pluje w twarz rosyjskim patriotom! i sugerował, że szkalowanie
bohaterów znad Wołgi jest „świadomym działaniem sił antyrosyjskich” i „graniem na polskiej
nienawiści do Rosjan”. Na nic zdały się tłumaczenia Joanny, że kocha Rosjan jako takich,
a podpadły jej jedynie dwa wyjątkowo niekulturalne małżeństwa, z którymi zmuszona była
dzielić piętro w hotelu. A co do grania na czymkolwiek, to potrafi od bidy jedynie wydusić jakiś
dźwięk z fletu prostego, a i to z takim skutkiem, że w szkole nikt nie umiał się domyślić, czy to,
co usiłuje przedstawić, jest melodią Bogurodzicy czy też Wlazł kotkiem na płotkiem. Sprawa
niefortunnej wypowiedzi Joanny trafiła nawet do sejmu i była przedmiotem burzliwej debaty,
w czasie której jednego prorosyjskiego posła o mało co nie trafiła na mównicy apopleksja.

Od tego czasu awersja Joanny do spotkań autorskich wzrosła jeszcze bardziej.
Niestety co jakiś czas menedżerka stawiała ją przed faktem dokonanym, co zawsze

powodowało sprzeczkę i ciche dni między paniami. Pierwsza po takiej scysji z reguły poddawała
się Joanna. I to nie tylko dlatego, że bez Beaty, zdrobniale zwanej przez nią Betty, nie potrafiła
załatwić żadnej ważniejszej sprawy. Po prostu wiadomo było, że menedżerka nie odezwie się do
niej pierwsza. Słynęła bowiem ze złego charakteru i skłonności do „zawzinania” się, które to
cechy w jej własnych oczach uchodziły oczywiście za wybitne zalety. Gwoli sprawiedliwości
trzeba przyznać, że upór Betty doskonale się sprawdzał, gdy wojowała o honoraria z wydawcami
albo ustawiała do pionu krytyków literackich, którzy twórczość jej szefowej określali mianem
„taniego porno dla znudzonych gospodyń domowych”, mówiąc im, żeby poszukali sobie
porządnego powrozu i poszli się powiesić na najbliższym drzewie, które wyrośnie im na drodze.

– Joanna Szmidt sprzedała ponad pięćdziesiąt milionów egzemplarzy książek na całym

background image

świecie i zdobyła dwadzieścia prestiżowych nagród literackich. A pana jedynym osiągnięciem
jest regularne zamienianie tlenu w dwutlenek węgla. Poza tym pańska recenzja świadczy o tym,
że jest pan wtórnym analfabetą. Mamusia pewnie nosiła kobiałki z serem i jajkami do szkoły,
żeby pana przepchnęli z klasy do klasy, ale powinna raczej robić z tego jajecznicę, żeby miał pan
więcej siły do pracy przy opróżnianiu pojemników ze śmieciami. Bo tylko do tego się pan nadaje!
– wykrzyczała kiedyś jednemu z nieprzychylnych Joannie recenzentów, a następnie pojechała do
redakcji jego pisma i na wszystkich drzwiach przylepiła wielkie kartki z napisem „Kupię tanio
viagrę” z podpisem pechowego recenzenta, który śmiał nazwać Joannę „Shazzą polskiej
literatury”.

Joanna wiedziała, że Betty skoczyłaby za nią w ogień i dlatego pozwalała jej na kierowanie

swoim życiem i obrażanie się za każdym razem, kiedy zrobiła coś bez konsultacji ze swoim
aniołem stróżem. I choć większość takich samowolek kończyła się mniejszymi czy większymi
wpadkami i powtarzanym jak mantra przez Betty komentarzem: „Od początku mówiłam, że tak
będzie!”, to Joanna z roku na rok coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że jej
uzależnienie od menedżerki to pierwsze, co powinna zmienić w swoim życiu. Kiedy więc
poznała kolejnego „mężczyznę idealnego”, starannie dopilnowała, aby Betty dowiedziała się
o nim dopiero wtedy, gdy ów się do niej wprowadził. Zgodnie z przewidywaniami Joanny
obecność Konrada w jej pięknej luksusowej willi w podwarszawskim Milanówku menedżerka
potraktowała co najmniej tak, jakby pisarka zaczęła hodować w basenie krokodyle i piranie,
ewentualnie sprowadziła do ogrodu kozę z zamiarem codziennego jej dojenia.

– To łowca posagów! – zawyrokowała na dzień dobry.
– Ale ja nie mam posagu – zauważyła trzeźwo Joanna.
– Wiesz, o co mi chodzi! – upierała się Betty. – Jaki jest inny powód, żeby ktoś, kto jeszcze

parę lat temu sikał w pampersa, miał romansować z ryczącą czterdziestką?

– Po pierwsze, on ma dwadzieścia siedem lat, a po drugie nie powiedziałam mu, ile ja mam…

– wyjaśniła niepewnie Joanna. – To znaczy, no… trochę sobie odjęłam…

– Ile? – zaciekawiła się Betty.
– Odrobinkę…
– To znaczy?
– No dobrze, skoro musisz wiedzieć, powiedziałam mu, że mam dwadzieścia dziewięć –

powiedziała gniewnie Joanna.

– Liczyłaś na to, że jest pacjentem Zakładu dla Ociemniałych w Laskach?! – parsknęła Betty. –

background image

Poza tym w dobie Wikipedii to żałosne…

– Powiedziałam, że tam jest przekłamanie, bo cyferki im się pozamieniały – wytłumaczyła

Joanna. – Taki czeski błąd…

– Jasne, i wyszło z tego, że pierwszą książkę napisałaś w przedszkolu, pewnie w przerwie

między leżakowaniem a zabawą w kółko graniaste…

– Myślisz, że nie wyglądam na dwadzieścia dziewięć? – zasmuciła się Joanna.
– Myślę, że wyglądasz na czterdzieści, a on na twojego syna i powinnaś to jak najszybciej

zakończyć – zawyrokowała Betty, mijając się mocno z prawdą, bo o Joannie można było
powiedzieć wszystko, ale nie to, że prezentuje się jak kobieta w średnim wieku. Ze swoją
perfekcyjną, starannie wyrzeźbioną na siłowni figurą, długimi blond włosami i idealnie gładką
twarzą, na której nawet z lupą próżno by szukać jakiegokolwiek śladu ingerencji chirurga
plastycznego, mogła spokojnie uchodzić za osobę, która ma jeszcze trochę czasu do
zdmuchnięcia z tortu świeczek ułożonych w napis „30”.

– Nic nie będę kończyła! – zbuntowała się Joanna. – Konrad jest idealny, jest mi z nim

fantastycznie, a poza tym nasz seks!…

– Jakby ci było jeszcze mało przygód… – mruknęła niechętnie Betty, z niesmakiem patrząc na

pracodawczynię.

Joanna wzruszyła ramionami. Jak większość pisarek romansów uważała za swój zawodowy

obowiązek nawiązywanie jak największej liczby kontaktów z płcią przeciwną. „Nie można uczyć
jazdy samochodem, nigdy wcześniej nie siedząc za kierownicą” – zwykła mawiać. Niestety, ilość
miłosnych podbojów Joanny w żaden sposób nie chciała iść w parze z ich jakością. Kiedy osiągała
pierwsze sukcesy literackie, związana była ze starszym od siebie o kilka lat Karolem, jak jej się
wydawało, znakomitym materiałem na męża i ojca jej dzieci. Zdanie Joanny w kwestii
atrakcyjności jej partnera podzielały też inne panie, a Karolowi jakoś niezręcznie było
którąkolwiek z nich rozczarować. W efekcie w ciągu kilkunastu miesięcy, w czasie których
mieszkał już z Joanną w jej odziedziczonym po babci warszawskim mieszkaniu, został ojcem
trojga dzieci innych kobiet. Joanna dowiedziała się o tym przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru
przez roztargnienie, myśląc, że otwiera rachunek za prąd, przeczytała pismo z sądu wzywające
Karola na rozprawę o ustalenie alimentów. Spakowała wtedy wszystkie jego rzeczy i grzecznie
poczekała kilka godzin, aż jej ukochany wróci z pracy. W tym czasie doszła do wniosku, że
zamiast przywitać go solidnym uderzeniem wałkiem kuchennym w potylicę albo zrzuceniem
mu walizek z okna na głowę, co planowała pierwotnie, lepiej będzie zadziałać dyplomatycznie.

background image

Przygotowała więc kolację przy świecach, obficie dodając do ulubionej zupy swojego ukochanego
senesu i lactulosum, kupionych jakiś czas temu, gdy jej kot cierpiał na zaparcia, a do sałatki
użyła szynki parmeńskiej, która przeterminowała się miesiąc wcześniej i przez zapominalstwo
przeleżała w lodówce, schowana za serami pleśniowymi.

– Myślisz, że bylibyśmy dobrymi rodzicami? – zagadnęła, gdy jej ukochany zasiadł do stołu

i zaczął konsumować naszpikowaną niespodziankami zupę.

– A skąd takie pytanie? – Karol spojrzał na nią zdziwiony.
– Pomyślałam, że to dobry moment. Mieszkamy razem, tak bardzo się kochamy… –

powiedziała Joanna, w duchu zastanawiając się, czy zamiast środków przeczyszczających nie
powinna dodać do zupy kawałków szkła albo choć jednego małego gwoździka.

– Skarbie, dziecko to obowiązki, uwiązanie w domu – tłumaczył Karol – a my przecież tak

dobrze się bawimy…

„No, ja dopiero zaraz zacznę, ty smętny fiutku”, pomyślała Joanna, ale głośno powiedziała:
– Myślałam o chłopcu… – Po czym, przypomniawszy sobie treść pozwu, dodała: – Dalibyśmy

mu na imię… na przykład… Artur!

Karol zachłysnął się zupą, a w jego oczach mignęła panika. Szybko się jednak opanował.
– Artur? Skąd taki pomysł? – zapytał nieswoim głosem i ku uciesze swojej partnerki

przyspieszył konsumowanie zupy.

– To ładne imię… – Joanna nadała swojemu głosowi nieco rozmarzony ton. – Jak król Artur.

Niezłomny rycerz, zawsze wierny swojej ukochanej Ginewrze…

– Nie rozumiem, co cię dzisiaj opętało – mruknął Karol. – Artur to beznadziejne imię.
– Rozumiem więc, że matka twojego syna wybrała je bez konsultacji z tobą?
– Że co?!
– Że to, ty zdradliwy, oślizgły sukinsynu – wybuchła Joanna, tracąc cierpliwość. – Wynoś się

z mojego domu i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy! Ty gnido! Twoje walizki stoją
w sypialni. Zabieraj je i spadaj!

– Kochanie… – powiedział Karol niepewnie. – Nie czuję się najlepiej…
– Nic mnie to nie obchodzi. Wynoś się!
– Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze…
– Won, gadzie!
W obliczu furii w oczach Joanny Karol chwycił walizki i szybko opuścił jej mieszkanie. Pisarka

przez okno zobaczyła, jak jej były ukochany pędem leci do samochodu, pospiesznie ładuje walizy

background image

do bagażnika i rusza z takim impetem, jakby był strażakiem i spieszył się do pożaru. Nieco
później dowiedziała się, że jej zupa spełniła swoje zadanie i następnego dnia Karol musiał
zmienić w samochodzie nie tylko tapicerkę, ale i cały fotel po stronie kierowcy, a wietrzenie auta
trwało kilka kolejnych dni. Zdecydowanie poprawiło jej to humor.

Po Karolu przyszła pora na Dariusza. Miły i romantyczny na początku znajomości, osobnik

ten okazał się psychopatycznym zazdrośnikiem. Granicę zdrowego rozsądku przekroczył, gdy
przydybał Joannę na rodzinnym obiedzie z jej ciotecznym bratem i – nie słuchając żadnych
wyjaśnień – oskarżył ich o romans, w ataku furii wylał na brata pół białego, na szczęście niezbyt
ciepłego, żurku i zelżył go mianem „wyrwidupa”, a Joannę „cichodajki”.

Potem do galerii miłosnych pomyłek Joanny dołączyli jeszcze: zakompleksiony Tadzio („Ale

naprawdę było ci dobrze? Wszystko ci się podobało? Nie jest ZA MAŁY?”), uzależniony od
pornografii Michaś („Przysięgam ci, że te pliki wgrały się same. Ściągnąłem nową wersję
programu antywirusowego i te gołe Murzynki wskoczyły mi automatycznie!”), potajemnie
romansujący z facetami Marcin („Myślisz, że wyrobię sobie takie mięśnie jak ten wysoki
blondyn, który leżał obok nas wczoraj na plaży?”) oraz przystojny, ale za to kompletnie wyprany
z poczucia humoru Waldek („Zupełnie nie rozumiem, co ludzie widzą w „Przyjaciołach”, to taki
nudny serial i nic się tam nie dzieje…”).

Kiedy więc Joanna poznała Konrada, który:
a. nie był kryptogejem,
b. nie złożył jej na pierwszej randce kuszącej propozycji odbycia „szybkiego numerka

w samochodzie”,

c. nie zastanawiał się, czy Dostojewski to aby nie jakiś nowy gracz w drużynie Spartak

Moskwa,

d. był miły, zadbany, męski i przystojny,
uznała, że małe kłamstewko dotyczące jej wieku będzie jedynie środkiem uświęcającym cel.

A celem Joanny było oczywiście zakochać się i to taką miłością, jaka zdarza się tylko w bajkach,
ewentualnie co bardziej kiczowatych hollywoodzkich romansidłach. Od lat tworzyła swój ideał
mężczyzny. A ponieważ każdy napotkany przez nią facet coraz bardziej od tego ideału się
oddalał, w pewnym momencie Joanna straciła kontrolę i wymyśliła kogoś, kto nie miał prawa
pojawić się na tym pełnym pomyłek padole. Miał to być mężczyzna o bezbłędnym ciele, twarzy
Brada Pitta i pasującej do tego umysłowości. Romantyczny, ale i potrafiący jednym ciosem
powalić każdego złoczyńcę. Kiedy trzeba, tryskający inteligentnym poczuciem humoru, a kiedy

background image

trzeba – z powagą i budzącą respekt władczością potrafiący rozstrzygnąć każdy konflikt.
Oczytany, elegancki, znający się na tysiącu spraw, uwielbiający gotować, prać, prasować
i sprzątać (bo do tych wszystkich czynności Joanna nigdy nie miała nabożeństwa), perfekcyjny
kierowca, jeszcze lepszy kochanek, a w przyszłości odpowiedzialny ojciec ich wymarzonego
dziecka (jednego, bo drugie ponoć psuje figurę). W dodatku miał ją nosić na rękach, być ślepym
na jej – i tak przecież nieliczne i nieistotne – wady, ubóstwiać zalety, świata poza nią nie widzieć
i jak najczęściej zaskakiwać ją nowymi pomysłami. Swój ideał opisała na kartach czterdziestu
powieści, traktując to jako coś w rodzaju sygnału SOS wysyłanego do tego jedynego, który, w co
święcie wierzyła, gdzieś tam musiał istnieć. Niestety mężczyźni nie czytali jej książek, a jeśli już
trafił się jakiś wyjątek, to – jak sama trzeźwo zauważała – było to najlepszym dowodem, że nie
nadaje się na jej partnera…

Kolejka chętnych po autograf Joanny nie zmniejszała się ani trochę. Z sąsiedniego stoiska

zazdrosnym wzrokiem spoglądała na nią, nudząca się jak mops, autorka książek o hodowli
pszczół. Joanna uśmiechnęła się do niej przepraszająco.

– Jak myślisz, ile jeszcze to potrwa? – zapytała Betty, która przyniosła jej wodę mineralną. –

Już i tak musiałam odwołać Konrada, który miał ze mną wrócić do Milanówka. Jak zobaczyłam
ten wściekły tłum, to od razu kazałam mu jechać tam samemu…

– To zależy od tempa, w jakim będziesz podpisywać – odpowiedziała Betty. – Ale na pewno

jeszcze ze dwie godziny.

– Może powinnam na takie okazje zatrudnić sobowtóra? – zamyśliła się Joanna. – Ponoć

w Kielcach jest jedna kobieta, która wygląda jak moja siostra bliźniaczka. Zdobyła za to nagrodę
na jakimś zlocie klonów czy czymś takim. No dobrze, skoro to ma tyle trwać, to muszę skoczyć
do toalety. Ogłoś, że nie uciekam na zawsze, bo ci ludzie gotowi są mnie rozszarpać po drodze.

Betty wzięła mikrofon i w imieniu Joanny zaczęła przepraszać za krótką przerwę. Autorka

wykorzystała ten moment i szybkim krokiem podążyła w stronę toalet. Przez moment
zastanawiała się, czy nie uciec windą, która właśnie kusząco nadjechała, ewentualnie
zatrzasnąć się w ubikacji i nie wyjść z niej do późnej nocy, ale po chwili zrezygnowała z tych
pomysłów. Skoro jej wielbiciele zadali sobie tyle trudu, przejechali pewnie szmat drogi, karnie
stoją w kolejce, to głupio byłoby im wywinąć taki numer. Nawet swoje naturalne potrzeby Joanna
starała się załatwić jak najszybciej. Kiedy jednak już miała wyjść z ubikacji, usłyszała, jak do
toalety wchodzi ktoś jeszcze. Odruchowo cofnęła rękę z klamki.

– Nieźle się trzyma jak na swoje lata – usłyszała niski, ale z pewnością damski głos.

background image

– No… Musi mieć już jakoś pod pięćdziesiątkę, ale zupełnie tego po niej nie widać –

odpowiedział drugi, dla odmiany wysoki, damski głos.

– Jak nic botoks – zawyrokował głos pierwszy tonem znawcy – albo lifting. Pewnie jest tak

naciągnięta, że jak się uśmiecha, to piersi jej się same unoszą.

– Hihihihihi…
„Ciekawe, o kim mówią? Pewnie o tej bidulce od książek o seksie. Faktycznie, wygląda tak,

jakby cały czas jechała pod wiatr na motorze…”, zastanowiła się Joanna.

– Albo konserwuje ją ten nowy kochanek – powiedział głos pierwszy. – Przeczytałam

w „Koktajlu”, że to jakiś dzieciak…

– Skądś musi czerpać pomysły do tych swoich marnych romansideł…
Joanna zamarła z ręką na klamce. Wstrętne baby najwyraźniej plotkowały o niej!

Pięćdziesiątka… Matko pańska!

– Znam byłą dziewczynę tego jej Konrada – kontynuował cieńszy głos. – Ona nazywa go

Kondzio. Byli w sobie bardzo zakochani. Ona już nawet zaczęła rozglądać się za suknią ślubną.
Aż któregoś dnia powiedział jej, że wybiera się z kolegami na narty w góry, co było o tyle ponoć
dziwne, że wcześniej miał jakieś inne plany i sporo pilnej roboty na głowie. Przez pierwszych
kilka dni dzwonił, wysyłał sms-y, wszystko było w porządku. A potem któregoś dnia napisał jej,
żeby o nim zapomniała, że nie jest jej wart i żeby poszukała sobie kogoś lepszego. Przestał
odbierać od niej połączenia, nie odpowiadał na wiadomości…

Joanna, którą opowieść pozbawiła tchu, poczuła, że za moment się udusi. Nic nie wiedziała

o żadnej dziewczynie. Konrad, młody fotograf, którego faktycznie poznała na stoku
w Zakopanem, przedstawił się jej jako singiel, od lat bezskutecznie szukający swojej drugiej
połówki. Ich romans, skonsumowany piątego dnia znajomości w góralskiej chacie, którą od lat
wynajmowała zimą, w mgnieniu oka nabrał zawrotnego tempa. Szybko padły wielkie deklaracje
i kiedy wrócili do Warszawy, byli już w poważnym (na tyle, na ile można było po tygodniu
znajomości) związku. Nigdy nie było mowy o żadnej trzeciej osobie…

– I co dalej? – grubszy głos zadał dokładnie to samo pytanie, które kołatało się po głowie

Joannie.

– Kiedy wrócił do Warszawy, próbowała się z nim spotkać, ale unikał jej, jak mógł –

kontynuowała dama o wyższym głosie. – Dopadła go wreszcie kiedyś, jak wychodził z jednej
redakcji. Była wielka scena, płacz, krzyki, aż wreszcie ją odepchnął, nakrzyczał, żeby się nie
kompromitowała publicznie i dała mu święty spokój, bo ma teraz na oku dobry interes i nie

background image

zamierza zmarnować takiej okazji…

„Interes? Jaki znowu interes?”, pomyślała spłoszona Joanna.
– Myślisz, że ten babsztyl mu płaci? – spytał z niekłamanym zainteresowaniem pierwszy

głos.

– To chyba oczywiste! – prychnął drugi. – Widziałaś, jak on wygląda. Rewelacyjny chłopak,

każda by na niego poleciała! Nie wierzę, że z własnej woli jest z kimś, kto powinien szukać
partnera w domu spokojnej starości… Jak stąd wyjdziemy, to idźmy jeszcze na kawę, bo to
dłuższa historia. Wszystko ci opowiem. Skończ już tylko wreszcie to maskowanie twarzy! Bo
w końcu przeleci nam kolejka i nie zdobędziemy autografu tej baby. Moja mama nigdy by mi
tego nie darowała, choć naprawdę nie wiem, czemu tak się zaczytuje w tych grafomaństwach,
pewnie to pierwszy objaw demencji…

– Jeszcze tylko odrobina błyszczyku… Voilà, gotowe!
Niewiasty opuściły toaletę. Joanna poczuła, że nogi się pod nią uginają, i klapnęła

z powrotem na sedes. Przez długą chwilę nie mogła zebrać myśli. Z jednej strony wiedziała, że
mogła być świadkiem zwykłych plotek, które niekoniecznie muszą się pokrywać
z rzeczywistością. Ale z drugiej – to, co usłyszała, wypowiedziane było tak pewnym siebie tonem,
że aż niemożliwe, żeby nie było w tym choć odrobiny prawdy. A już i ta odrobina wystarczyła,
żeby na jej idealny romans padł cień.

– Jesteś tu?! – okrzyk wyrwał Joannę z zadumy. Wzięła głębszy oddech i otworzyła drzwi

ubikacji, aby zobaczyć stojącą na środku toalety, nieco zagniewaną Betty. Widok menedżerki
z miejsca przywrócił ją do normalnego stanu.

– I co to tak zaraz wrzeszczeć?! – ofuknęła ją.
– Bo siedzisz w tym wucecie już chyba z pół godziny! Ile można?! Chcesz, żeby gazety znów

napisały, że cierpisz na nietrzymanie moczu, jak tydzień temu, kiedy musiałaś cztery raz wyjść
do toalety w czasie konferencji na temat owrzodzenia dwunastnicy? – powiedziała Betty.

– Już ci tłumaczyłam, że Konrad wybierał wtedy lampy do salonu na dole i musiał się ze mną

konsultować – wyjaśniła Joanna. – Poza tym nie rozumiem, po co ty mnie wrabiasz w takie
nudziarstwa.

– Sprzęt do szpitali funduje…
– …firma, której właściciel jest też prezesem mojego wydawnictwa – dokończyła Joanna. –

Ble, ble, ble… I co z tego? Nadal uważam, że są granice w podlizywaniu się wydawcom. Przecież
oni ze mnie żyją!

background image

– A ty z nich! – powiedziała Betty, która zawsze lubiła mieć ostatnie zdanie.
Joanna wróciła do stolika i dokończyła składanie autografów. Zmierzchało, kiedy wreszcie

wyszła z Pałacu Kultury. Pożegnała się z Betty, która mieszkała w centrum Warszawy. Wsiadła
do swojego porsche cayenne i zanim ruszyła, wybrała numer do Konrada. Wiedząc, że jej
ukochany jutro od wczesnego świtu ma sesję z jedną z kapryśnych polskich diw, chciała go
uprzedzić, żeby mimo wszystko nie kładł się zbyt wcześnie spać. „Muszę z nim wyjaśnić te
plotki jeszcze dzisiaj, bo inaczej pęknę”, myślała Joanna. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną
stroną. Niestety, Konrad nie odbierał i najpewniej miał wyłączoną komórkę, bo od razu
odzywała się poczta głosowa z prośbą o nagranie wiadomości. Joanna spróbowała połączyć się
trzy razy i wreszcie zniecierpliwiona machnęła z furią telefonem na tylne siedzenie wozu. „Już
ja mu pokażę wczesne pójście spać!”, pomyślała mściwie, ruszając w kierunku Milanówka. Traf
chciał, że tego wieczoru z reguły zatłoczona droga do jej miasteczka była prawie pusta. Joanna
docisnęła gazu i dotarła do celu w niecałe trzy kwadranse. Milanówek, o tej porze prawie
zupełnie opustoszały, przywitał ją jak zawsze sielskim widokiem. Joanna kochała tę mieścinę,
odkąd przyjechała tu po raz pierwszy jako mała dziewczynka wraz z dziadkami. Pamiętała, jak
babcia opowiadała jej w pociągu, że jadą zobaczyć „miasto-ogród”, a potem, jak spacerowali po
zielonych alejkach wśród pięknych willi. I choć od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat,
Milanówek nadal kojarzył się Joannie z bajką. Kiedy więc zaczęła się rozglądać za własnym
miejscem na ziemi, odrzucała – być może podświadomie – wszystkie oferty, aż trafiła się jej ta
z jej wymarzonego miasteczka. Stara willa, leżąca nieco na uboczu, należała kiedyś do znanej
śpiewaczki operowej. Kiedy zmarła, jej spadkobiercy, porozsiewani po różnych zakątkach globu,
nie wykazali specjalnego zainteresowania nieruchomością, która w związku z tym z roku na rok
coraz bardziej podupadała. Gdy wreszcie trzy lata temu prawnuczka śpiewaczki zdecydowała się
ją sprzedać, z niegdyś zapierającej dech w piersiach willi zostało kilka smutnych i straszących
z daleka ścian, po których hulał wiatr i buszowały koty. Nic więc dziwnego, że choć domostwo
wystawiono za wyjątkowo okazyjną cenę, oferta nie cieszyła się specjalnym wzięciem. Joanna
też na początku nie była nastawiona zbyt optymistycznie, tym bardziej że na zadane przez
telefon pytanie: „Jak pani myśli, ile trzeba wyłożyć, żeby odbudować ten dom?”, wnuczka
śpiewaczki odpowiedziała wprost: „Odbudować? Lepiej będzie ją zburzyć i postawić coś
nowego!”. Mimo to Joanna pojechała na oględziny posiadłości i od razu się w niej zakochała. To
prawda, że w ogrodzie rosły jedynie chwasty, a sam dom wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą
zbombardował. Było jednak w tym wszystkim coś magicznego, coś, czego sama pisarka nie

background image

umiała do końca sprecyzować. Joanna chodziła po posiadłości jak zauroczona, a towarzyszący jej
agent myślał w tym czasie, że różne już miewał klientki, ale tak zidiociałej to jeszcze chyba
nigdy. „To wszystko prawda, co brukowce piszą o artystach – zwierzył się wieczorem żonie. – Ta
Szmidt to chyba była pijana albo naćpana. Nie dość, że łaziła po tej ruinie tak, jakby oglądała
pałac w Wersalu, to jeszcze zapłaciła cenę wywoławczą. Kretynka!”

Tymczasem kretynka dzwoniła już do znajomej architekt, żeby przekazać jej wizję tego, jak

posiadłość ma wyglądać w przyszłości. Kiedy pół roku później ten sam agent przez przypadek
przejeżdżał obok willi Joanny, aż cofnął samochód, żeby zobaczyć, czy nie śni. W miejsce
scenerii odpowiedniej do kręcenia horroru zobaczył piękny ogród i lśniący nowością dom,
którego nie powstydziłaby się królowa Anglii. Zszokowany wgapiał się w niego kilka minut,
a kiedy ruszył, z wrażenia o mało nie wpakował się pod tira, wiozącego przetwory Horteksu na
Ukrainę.

Joanna dojechała do bramy swojej posiadłości. Mogła ją otworzyć sama, ale postanowiła

obudzić ukochanego. Zamiast wybrać na szyfrowym zamku odpowiedni kod, przycisnęła
dzwonek. Przeczekała kilka sygnałów, po czym powtórzyła czynność. Bez skutku. „Może go
gdzieś wyniosło? Dziwne…”, pomyślała. Wystukała kod. Brama otworzyła się natychmiast
i prawie bez hałasu. Joanna od razu zauważyła, że motor jej chłopaka stoi tuż przed wejściem do
domu. Jednak w żadnym oknie nie paliło się światło. Co dziwniejsze, wyłączona była nawet
lampa mająca oświetlać ganek, przy okazji ułatwiająca też poruszanie się po terenie. Zgodnie
z umową miała ona działać do chwili, aż wszyscy domownicy znajdą się w środku.
„Postanowienia swoje, a praktyka swoje”, pomyślała z goryczą Joanna. Pilotem otworzyła garaż
i zaparkowała samochód. Brak światła na ganku powodował, że cała okolica domu tonęła
w ciemności. Joanna potknęła się o jakąś gałąź. W duchu pomyślała dość wulgarnie o swoim
ogrodniku, który przychodził do niej dwa razy w tygodniu tylko po to, aby – jak coraz częściej
podejrzewała – po malutku, acz skutecznie, opróżniać zawartość jej szafki z alkoholami. Doszła
do drzwi i na wszelki wypadek przycisnęła dzwonek. Po kilku sygnałach, które nie wywołały
wewnątrz domu żadnej reakcji, zaczęła grzebać w torebce. Jak większość kobiet Joanna miała
tam wszystko. Kolejno domacała się kalendarzyka, długopisu, USB, na którym trzymała
elektroniczną wersję swojej nowej powieści, błyszczyka, szminki do ust, pudru, telefonu
komórkowego, małego flakonu perfum, gumy do żucia i lakieru do paznokci. Kluczy ani śladu!
I w tym momencie jak grom z jasnego nieba spadł na nią widok sceny z wczorajszego wieczoru,
kiedy to ustalała z Betty rozkład kolejnego dnia, a mówiąc dokładniej, słuchała pokornie jej

background image

kazania, na którą godzinę i gdzie ma się stawić. Siedziały wtedy w salonie mieszkania
menedżerki. Joanna dokładnie zobaczyła, jak przyjaciółka objaśnia jej plan stoisk w Pałacu
Kultury, a ona sama, udając, że słucha, myśli o tym, co kupić Konradowi na urodziny, i w tym
samym czasie bawi się obracaniem na palcu kółeczka z kluczami do domu. A potem rozlega się
dzwonek do drzwi i staje w nich przystojniak, który zazwyczaj przynosi im zamówione
w pobliskiej „prawdziwie” lankijskiej restauracji bezsmakowe papki, które szef kuchni tego
lokalu, rodowity Ukrainiec ze Lwowa, w przypływie ułańskiej fantazji ponazywał roti
z kurczakiem, porijanem czy panner szpinakiem. Zapewne gdyby nie przystojniak, obie po
pierwszym skosztowaniu tych delicji nic więcej by tam nie zamówiły, bo potraw tych nie raczył
tknąć nawet kot Betty, choć z reguły w mgnieniu oka pożerał wszystko, co tylko skojarzyło mu się
z jedzeniem. Przystojniak był jednak na tyle atrakcyjny, że dziewczyny przynajmniej raz
w miesiącu jak zahipnotyzowane wykręcały numer do restauracji. Nie były w tym zresztą
odosobnione. Śmiało można powiedzieć, że przystojniak zapewniał swoim szefom spory procent
obrotu i bez niego restauracja pewnie dawno by splajtowała. Joanna zobaczyła jeszcze, jak
zajęta obserwowaniem idealnego i w dodatku zapakowanego w obcisłe jeansy tyłeczka
przystojniaka, kładzie klucze na szafce w przedpokoju Betty, a potem wraca do domu, gdzie
drzwi otwiera jej Konrad. Wniosek z tego, że klucze nadal leżą na tej samej szafce, na której je
porzuciła. No to kanał!

Joanna przez moment siłowała się z drzwiami, a następnie znów spróbowała zadzwonić do

Konrada. Ponownie włączyła się poczta głosowa. Joanna przez chwilę zwalczała pokusę
wykręcenia numeru Betty i poproszenia jej o przywiezienie kluczy. Doskonale potrafiła
przewidzieć reakcję, a nawet konkretne niecenzuralne słowa, jakich w odpowiedzi użyłaby jej
zapewne o tej porze wyrwana już z błogiego snu przyjaciółka. Potem kolejno przyszło jej do
głowy staranowanie drzwi za pomocą samochodu i wdrapanie się na dach w celu wejścia
kominem. Na domiar złego tegoroczna wiosna nie należała do najcieplejszych, zwłaszcza
nocami, kiedy temperatura potrafiła ciągle spaść poniżej zera, i zziębniętą coraz bardziej
Joannę zaczęła z wolna ogarniać furia. Jakim prawem Konrada nie ma w domu? Czemu jej nie
uprzedził? I gdzie do cholery się włóczy, zamiast czekać na nią z romantyczną kolacją, świecami
i szampanem?! W końcu byli ze sobą dopiero cztery miesiące, a to zdecydowanie za wcześnie na
przejście do fazy „to ty sobie, kochanie, obejrzyj film i idź spać, a ja skiknę z kolegami na piwo,
nie czekaj na mnie”. Poza tym Joanna chciała być wiecznie noszona na rękach i stanowić dla
swojego partnera jedyną życiową atrakcję. Do tej pory Konrad pokornie się z tym godził i oddalał

background image

od niej jedynie wtedy, kiedy miał jakieś zlecenie. Co mu strzeliło do głowy teraz i to w najmniej
odpowiednim momencie?!

Bezczynność nigdy nie była ulubionym stanem Joanny. Teraz też postanowiła działać.

Obeszła z wolna posiadłość, szukając jakiegokolwiek sposobu dostania się do środka. Wejście do
piwnicy zamknięte było na solidną kłódkę, do której klucz znajdował się w domu. Podobnie
z wejściem do spiżarenki. Joanna już miała zrezygnować z dalszych oględzin, kiedy nagle
dostrzegła otwarte okno na piętrze. Przypomniawszy sobie topografię budynku, doszła do
wniosku, że musi się tam znajdować łazienka. A mówiąc dokładnie, ogromny pokój kąpielowy
z kabiną prysznicową oraz minisauną. Pytanie tylko, jak się tam dostać? Joanna najpierw
spróbowała wdrapać się po gzymsie, ale kiedy trzeci raz klapnęła tyłkiem w rabatki, z racji
mrozu stanowiące teraz po prostu skamieniałą ziemię, dała sobie spokój. „Widać tylko
w książkach kryminalnych włamywacze wspinają się po ścianach jak pająki”, pomyślała
z rezygnacją i postanowiła zadziałać metodycznie. Uświadomiwszy sobie, że nie tak dawno
trzeba było załatać kawałek dachu i leniwej ekipie nie chciało się po tym do końca posprzątać,
wywlokła zza drewutni rzuconą tam niedbale przez robotników drabinę, po drodze potykając się
w ciemnościach o coś małego i prawie tracąc równowagę. „Muszę tu kiedyś wreszcie
posprzątać”, pomyślała, przystawiając drabinę do ściany. Ostrożnie zaczęła się wspinać.
Problem pojawił się, gdy już znalazła się na wysokości okna. Drabina sięgała o wiele wyżej
i Joannę od upragnionego wnętrza domu oddzielały teraz jej szczeble. Delikatnie próbując
przesunąć drabinę w taki sposób, aby odsłoniła okno, Joanna jedynie ją rozhuśtała. Nie mogąc
już jej opanować, spróbowała czym prędzej przełożyć nogi przez parapet. Udało jej się to
dokładnie w tym momencie, kiedy straciła do reszty panowanie nad niesforną konstrukcją.
Niestety, zamieniona w szalone wahadło drabina dała jej potężnego dubla w plecy i Joanna
wpadła do łazienki z niezamierzonym impetem. Rąbnąwszy o posadzkę, zobaczyła przed
oczami wszystkie gwiazdy. „To będzie jutro bolało”, pomyślała. Wstała i spróbowała rozmasować
sobie lewy bok, który ucierpiał najbardziej. Jej ręka umazana była jakąś dziwną i z racji
ciemności trudną do zidentyfikowania mazią. „Co, do cholery…”, pomyślała. Ponieważ jej wzrok
przyzwyczaił się do ciemności, szybko znalazła kontakt. Przycisnęła go i łazienka rozbłysnęła
delikatnym błękitnym światłem halogenów, które tu zainstalowano w celu stworzenia intymnej
atmosfery. Joanna obejrzała swoją dłoń. Plamy na niej miały dziwaczny ciemnoniebieski kolor.
Popatrzyła na dół i dostrzegła małą kałużę. Strużka od niej prowadziła do kabiny prysznicowej.
Joanna zrobiła trzy kroki w tamtą stronę i gwałtownym ruchem odsłoniła kotarę. Przez chwilę

background image

nie docierało do niej to, co widzi. A kiedy wreszcie dotarło, zaczęła krzyczeć – tak głośno, jak
tylko mogła…

background image

background image

Rozdział II

– Gdzie ona jest?! – Betty przedarła się przez pilnie strzeżoną przez policję bramę wjazdową

do domu Joanny i dopadła do funkcjonariusza, na którego mundurze zauważyła najwięcej
gwiazdek.

Przedstawiciel prawa spojrzał na nią z zaciekawieniem.
– A kim pani jest, jeśli można wiedzieć, i jakim sposobem się tu pani dostała? – zapytał.
W tym momencie do obojga dobiegło dwóch mocno zziajanych posterunkowych.
– Niech panią szlag trafi, chyba mam zawał… – wysapał jeden z trudem.
– Dowód osobisty… poproszę… – zażądał z nie mniejszym wysiłkiem drugi.
Przełożony obciął ich zdumionym wzrokiem, następnie spojrzał pytająco na Betty. Ta

wzruszyła obojętnie ramionami.

– Nie chcieli mnie wpuścić! – wyjaśniła. – To idiotyczne. Tak jakbym była jakąś bandytką.

Więc powiedziałam im, że byłam tu już tysiąc razy i trafię bez ich pomocy.

– I? – zapytał funkcjonariusz, a w jego oczach pojawił się wyraz rozbawienia.
– I po prostu sobie pojechałam. Nie wiem, po co było mnie gonić! – prychnęła gniewnie Betty.

– Nikt ich nie zmuszał! A poza tym pogratulować kondycji. Gdyby ktoś mnie napadł na ulicy, to ci
dwaj dostaliby ataku serca, zanim dobiegliby na ratunek. To straszne. Czy nie robią im jakichś
treningów? Nie muszą biegać, pływać, chodzić na siłownię?

W oczach zziajanych funkcjonariuszy pojawiła się rozpacz. Ich szef z trudem pohamował

uśmiech. Ten jeden moment wystarczył, żeby Betty spojrzała na policjanta uważniej
i odnotowała, że jest po pierwsze z pewnością obdarzony poczuciem humoru, a po drugie –
szalenie przystojny. Z męską twarzą, mocno zarysowaną szczęką, trzydniowym zarostem,
wysoki i postawny, wyglądał jak agent FBI z jednego z jej ulubionych seriali „Białe kołnierzyki”.

– Dowód osobisty poproszę – zażądał nieświadomy lustracji funkcjonariusz, starając się

nadać swojemu głosowi jak najbardziej stanowczy ton. Na Betty to jednak nie podziałało.

– Nie mam. Nie trzeba już przecież go ze sobą nosić – powiedziała gniewnie. – Nazywam się

Beata Janowska i jestem agentką Joanny. To prawie tak, jakbym była jej prawnikiem. Czy teraz
może mnie pan poinformować, gdzie ona jest?

– Prawie czyni dużą różnicę – pouczył ją policjant. – Ale powiem pani, czemu nie? Została

odwieziona na komisariat w celu złożenia zeznań.

background image

– I to wszystko prawda? – spytała Betty. – Ten jej Konrad naprawdę został zamordowany? Tak

na amen?

– Owszem, na amen – powiedział policjant, patrząc na nią uważnie. – Znała go pani?
– I tak, i nie…
– A mogłaby pani jakoś rozszerzyć swoją wypowiedź?
– Spotkaliśmy się ledwie kilka razy. Wiedziałam o nim tylko tyle, ile Joanna raczyła mi

powiedzieć. Że ma dwadzieścia siedem lat, jest fotografem, poznali się w Zakopanem i że to
miłość na całe życie. Ale do tego ostatniego już się przyzwyczaiłam. Każda jej miłość była na całe
życie.

– Czyli pani Szmidt miała wielu partnerów? – dociekał policjant.
– Bez przesady! – zaprzeczyła Betty. – Nie róbmy z niej bohaterki Nagiego instynktu. Po prostu

Joanna ma skłonność do obdarzania zainteresowaniem facetów, którzy nie za bardzo na to
zasługują.

– Ma pani na myśli też i denata?
Betty lekko wzdrygnęła się na dźwięk tego słowa.
– Trudno mi uwierzyć, że ktoś go zabił – powiedziała. – Gdyby nie to, że nie podejrzewam

Joanny o skłonność do makabrycznych żartów, to kiedy zadzwoniła, pomyślałam, że robi mi jakiś
kawał…

– Pani Szmidt ma aż tak specyficzne poczucie humoru?
Betty wyjęła z torebki paczkę papierosów i spojrzała na policjanta pytająco. Ten kiwnął głową,

a następnie pokręcił nią przecząco, kiedy wyciągnęła rękę w jego stronę. Betty westchnęła
i zapaliła.

– Próbuję rzucić – wyjaśniła – ale zawsze, jak już jestem blisko, coś się wydarza. Poprzednim

razem, kiedy udało mi się wytrzymać prawie dwa tygodnie, zmarł kotek Joanny. Wypuszczała go
wolno, żeby sobie łaził po posiadłości. Pewnego dnia coś zjadł i padł martwy. Ludzie trują tutaj
na potęgę szczury, więc pewnie dorwał się do czegoś, co nie było przeznaczone dla niego.
Joanna wpadła w histerię. Miałyśmy wtedy deadline na oddanie książki i nie mogła sobie
pozwolić na spóźnienie.

– I?
– Książka poszła do druku o czasie, ale za to ja w ciągu dwóch tygodni dołożyłam do

przemysłu tytoniowego ponad dwieście złotych…

– A teraz? Mówiła pani, że pomyślała o tym, że to żart…

background image

– Wie pan… – Betty przez chwilę zastanowiła się, jak zacząć wyjaśnienia. – Joanna jest

pisarką…

– Wiem. – Policjant się rozpromienił. – Moja mama uwielbia jej powieść Płaczące serce!
– No właśnie. I uważa, że powinna do swoich powieści przemycać jak najwięcej

rzeczywistości…

– W rzeczywistości mało kogo chyba stać na pierwszą randkę w Paryżu?
– Widzę, że jednak nie tylko mama czyta jej powieści. – Betty uśmiechnęła się szeroko. Na

twarzy policjanta pojawił się rumieniec wstydu.

– Ja tylko… – zaczął, ale menedżerka przerwała mu niecierpliwym machnięciem ręki.
– Wiem, wiem – powiedziała. – Książka akurat leżała w łazience, jak się pan kąpał, i zaczął

pan czytać z nudów albo leżał pan w szpitalu i tylko ona była pod ręką, albo babcia na łożu
śmierci postawiła warunek, że zapisze panu swój majątek, jeśli przeczyta pan książkę Joanny.
Faceci zawsze mają jakieś wytłumaczenie. A prawda jest taka, że czytają ją wszyscy. Magia jej
książek tkwi w tym, że wbrew temu, co się wydaje, sporo tam trafnych obserwacji. Zwłaszcza
ludzkich uczuć i reakcji. Joanna uwielbia je zgłębiać. Wiele razy mówiła coś albo robiła tylko po
to, aby zobaczyć, jak ludzie na to zareagują. Chciała, żeby te fragmenty jej książek, które dotyczą
uczuć, były jak najbardziej autentyczne. Kiedyś poprosiła jedną ze swoich przyjaciółek, żeby
zadzwoniła do drugiej z informacją, że Joanna miała śmiertelny wypadek…

– Żartuje pani?!
– Nie. Cała rozmowa była nagrana i potem Joanna wykorzystała ją w Miłości w Toskanii.

A najgorsze, że nikt tej drugiej przyjaciółki nie wyprowadził od razu z błędu. Następnego dnia
jechała samochodem i późną nocą zobaczyła Joannę na przejściu dla pieszych. Była pewna, że
widzi ducha, więc wybiegła z auta, zostawiając je przed światłami na jezdni, i z krzykiem zaczęła
biec w przeciwną stronę do kościoła, żeby ją zła mara nie dopadła. Kościół był zamknięty, więc
pobiegła na zakrystię i zaczęła się dobijać. Waliła w drzwi i krzyczała tak głośno, że kościelny,
który wtedy baraszkował z gosposią księdza, pomyślał, że się pali. Zerwał się z łóżka tak
gwałtownie, że skręcił kostkę. Chciał się złapać gosposi, ale przez przypadek chwycił ją za głowę
i zerwał jej perukę. Nie wiedział, że to nie jej prawdziwe włosy, więc przeraził się, że ją
oskalpował, i zemdlał. A jak tracił przytomność, strącił z parapetu wazon, który spadł
przyjaciółce Joanny na głowę. Wszyscy mieli potem pozwać ją do sądu, ale na szczęście jakoś się
dogadali.

Policjant miał minę trudną do opisania. Betty rzuciła papierosa na ziemię i energicznie

background image

przydeptała go obcasem.

– Odpowiadając na pana pytanie, tak. Joanna ma specyficzne poczucie humoru, ale nie

podejrzewam, żeby w jego ramach ukatrupiła swojego kochanka. Przy okazji, może mi pan
powie, jak on zginął. Czy to tajemnica?

– Nie, to nie jest tajemnica. Ktoś uderzył go w głowę jakimś dużym narzędziem. Ze

wstępnych oględzin wynika, że była to siekiera, ewentualnie topór. Nic takiego nie znaleziono
w pobliżu zwłok, istnieje więc podejrzenie, że sprawca zabrał narzędzie zbrodni ze sobą –
wyjaśnił policjant. – Widziała pani tu kiedyś coś takiego?

– Topór kojarzy mi się tylko z filmami o średniowieczu, ale siekiera była tu na pewno –

odpowiedziała Betty. – Czasem robiłyśmy w ogrodzie grilla i rozpalałyśmy ognisko. Drwa
rąbałyśmy taką starą siekierą, którą Joanna znalazła w drewutni. Została tam po poprzednich
właścicielach domu. Trochę była leciwa, lekko zardzewiała, ale dawało się jej używać.

– Gdzie z reguły leżała?
– Wszędzie. To znaczy w różnych miejscach. Joanna nie jest specjalnie zorganizowaną osobą

i jeśli nie było Ptasznika, to wszystko mogło tu leżeć wszędzie…

– Nie było kogo? – Policjant zrobił zdziwioną minę.
– Ptasznika – westchnęła Betty. – To jest kobieta, która pomaga Joannie utrzymać posiadłość

w jako takim porządku. Nazywa się Alina Ptasznik i wygląda jak wielki, stary, gruby chłop. Nawet
ma wąsy. Ponieważ nijak nie mogłyśmy przyswoić sobie, że to kobieta, więc zaczęłyśmy mówić
na nią po nazwisku i w rodzaju męskim.

– Miło ze strony pań. Ktoś jeszcze pomaga pani Szmidt w prowadzeniu gospodarstwa?
– Ma jeszcze ogrodnika. Nazywa się Antoni Wyprych. Straszny mruk, rozmawia tylko

z roślinami. Sam się zgłosił do niej do pracy i chciał niewiele pieniędzy. Nawet się trochę
zdziwiłyśmy. Któregoś dnia Ptasznik go przyprowadził, mniej więcej tydzień po tym, jak Joanna
wróciła z Konradem. Powiedziałyśmy, żeby zaczął wiosną, ale stwierdził, że ogród trzeba zacząć
przygotowywać wcześniej i on się tym zajmie. Oryginał, ale dzięki niemu teren dokoła domu
przestał wyglądać jak pobojowisko. Antoni mieszka w Milanówku, kilka ulic dalej od Joanny.
A Ptasznika znajdzie pan miejscowość dalej, w Grodzisku Mazowieckim. Czy to wszystko, czy
też muszę jechać dzisiaj na komisariat?

– Nie – powiedział policjant, zamykając notes, w którym cały czas coś sobie zapisywał. – Nie

musi pani jechać. Nie było pani tutaj w czasie, kiedy popełniono zbrodnię, więc nie ma potrzeby
przesłuchiwania pani natychmiast. Dostanie pani normalne wezwanie na komisariat. I tak

background image

dostarczyła mi pani sporo materiału do przemyślenia…

– Chyba mimo woli – stwierdziła Betty. – Gdzie w tej chwili jest Joanna?
– W tutejszym komisariacie.
– Myśli pan, że ile potrwa przesłuchanie?
– Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się, że lada moment pani Joanna powinna być wolna –

odparł policjant. – I myślę, że lepiej będzie, jeśli najbliższe dni spędzi z dala od Milanówka…

– To chyba oczywiste – zgodziła się Betty, po czym z ciekawością dodała: – A co? Myśli pan, że

morderca może wrócić?

– Nie. Myślę po prostu, że pani Joannie dobrze zrobi, jeśli nie będzie przebywać

w najbliższym czasie ani tu, ani sama. Tym bardziej że trochę nam tu jeszcze zejdzie…

Betty skinęła głową ze zrozumieniem. Pożegnała się z policjantem, wsiadła do samochodu

i wstukała w nawigację adres posterunku. Swoim zwyczajem, który ujawniał się za każdym
razem, gdy siadała za kierownicą zdenerwowana, od razu zamieniła się w żeńską wersję
Roberta Kubicy. Pędząc po pustych nocą ulicach Milanówka z taką szybkością, jakby zostawiła
w domu niewyłączone żelazko, Betty usiłowała zebrać myśli, a przede wszystkim przygotować
się na spotkanie z Joanną. „Za czterysta metrów skręć w lewo”, rozkazała jej stanowczym
żeńskim głosem nawigacja. Betty odruchowo spojrzała na ekranik z mapą i dokładnie w tej
samej chwili kątem oka zauważyła, jak z lewej bocznej małej uliczki wyjeżdża z dużą prędkością
i wprost na nią samochód. Instynktownie przekręciła z całych sił kierownicę w prawo, mijając ów
niespodziewanie wyrosły jej na drodze pojazd dosłownie o milimetry. Nocną ciszę przecięły dwa
odgłosy gwałtownie hamujących aut. Samochodem Betty nieco miotnęło, ale na szczęście nie
wpadł w poślizg i w ciągu paru sekund wyhamował. „Co za palant!”, pomyślała Betty w pierwszej
chwili, a w drugiej przemknęło jej przez myśl, że najlepszym antidotum na wszystkie dzisiejsze
stresy będzie wywleczenie owego palanta z auta i solidnie spranie go po twarzy. Rzuciła okiem
w lusterko, aby zobaczyć, czy drugi samochód też się zatrzymał i nagle uświadomiła sobie, że
auto, na które patrzy, wygląda dziwnie znajomo. Podobnie jak twarz, którą nieco niewyraźnie
dostrzegła za jego kierownicą. Tylko przez sekundę zastanawiała się, skąd zna wgnieciony
z lewej strony zderzak i nalaną facjatę z wściekle sterczącymi czerwonymi kędziorkami. Ryży
Benio – paparazzi z pisma „Koktajl”! „Skąd, u licha ciężkiego, się tu wziął?!”, pomyślała Betty
i w tym momencie przypomniało jej się ostrzeżenie, jakie dostała kilka dni wcześniej od
znajomego pracującego w dziale PR największego polskiego wydawcy brukowców.

– Wszyscy już wiedzą, że Joanna ma jakiegoś nowego o wiele młodszego kochanka –

background image

powiedział jej, najpierw wycyganiwszy solidny obiad w Papuasie, restauracji znanej z tego, że jej
szefowie do cen potraw doliczali własne daty urodzenia. – I już poszło zlecenie, żeby ich złapać.
Pierwsze zdjęcia będą cenne, więc wilki ruszyły na łowy. Uprzedź Joannę, że może mieć ogony,
niech się pilnuje. No chyba że jej nie zależy…

Pomna histerii, jaką Joanna zrobiła na widok swoich zdjęć topless, które ktoś cyknął jej na

wakacjach w Hiszpanii i wysłał do „OK!”, a magazyn opublikował je z podpisem „Starzejąca się
pisarka (45) próbuje bezskutecznie zwrócić na siebie uwagę młodych macho”, Betty natychmiast
zadzwoniła do Joanny. Ta jednak potraktowała ostrzeżenie lekceważąco.

– Spotykamy się na razie tylko u mnie w Milanówku, a tu żadnych paparazzich nie ma. Poza

tym na teren posiadłości i tak nie wejdą, a dookoła nie ma ani jednego wysokiego drzewa. Nie
panikuj! – wykrzyczała gniewnie do Betty. Menedżerka wiedziała jednak, że paparazzi nie
odpuszczą, póki nie zdobędą pierwszych wspólnych fot Joanny i Konrada. I jak się okazuje, miała
rację! „Super. Jutro wszystko wyląduje na pierwszych stronach gazet”, pomyślała w panice.
Wiedziona instynktowną potrzebą zapobieżenia grożącemu kataklizmowi, odpięła pas,
otworzyła drzwi, zwinnym ruchem wydostała się z samochodu i z szybkością godną Ireny
Szewińskiej z jej najlepszych lat dopadła do samochodu Benia. Ten powoli ruszał, ale Betty
stanęła mu tuż przed maską.

– Nie wygłupiaj się, wiem, że to ty! – krzyknęła. – Chcę porozmawiać.
Benio przekręcił szybę i wystawił z niej swoją rudowłosą głowę.
– Nie podchodź bliżej! – krzyknął ostrzegawczo z wyraźnym przestrachem. – Masz zakaz!
Rok temu Betty przydybała Benia w krzakach, z których fotografował, jak Joanna z jej

ówczesnym ukochanym zażywają kąpieli słonecznej w jednym z nadbałtyckich kurortów.
Zauważywszy jego ogniste kłaki wśród zielonych gałązek, zakradła się wtedy ostrożnie i po
cichu, nadmuchując po drodze sporych rozmiarów plastikową reklamówkę z Carrefoura. Kiedy
stała tuż nad Beniem, z całych sił walnęła ręką w reklamówkę, a następnie, korzystając z faktu,
że paparazzi na moment został dosłownie ogłuszony, wyrwała mu z ręki aparat, wyjęła z niego
kartę pamięci, przełamała ją na pół, po czym mściwie walnęła Benia dość ciężkim aparatem
w tyłek, w wyniku czego uszkodzeniu uległ warty kilka tysięcy obiektyw teleskopowy. Paparazzi
złożył wtedy na nią skargę na policję, ale przerażony faktem, że funkcjonariusze bardziej
zainteresowali się tym, co właściwie robił w krzakach, niż zniszczonym obiektywem, szybko
wycofał zarzuty.

– Nie mam zakazu – odkrzyknęła Betty. – Tylko pouczenie! Daj spokój! Naprawdę chcę

background image

pogadać!

Powoli zrobiła kilka kroków w bok, przesuwając się w stronę drzwi Benia. Pomyślała w duchu,

że nawet jeśli ten ruszy, to ona w razie czego wskoczy na dach samochodu.

– Nic mi nie zrobisz? – zapytał Benio.
– Nic. Obiecuję – powiedziała Betty. Podeszła do drzwi Benia i przykucnęła przy nich. Benio

patrzył na nią nadal z wyrazem niepewności na twarzy. – Co tu robisz?

Benio się zawahał.
– Tylko nie ściemniaj, że musiałeś przywieźć rosołek obłożnie chorej babci – ostrzegła Betty. –

Wiem, że dostałeś zlecenie na Joannę.

– To tylko moja praca!
– Bardziej interesuje mnie, od kiedy ją rozpocząłeś…
W oczach Benia pojawił się niepokój.
– Co masz na myśli?
Betty się zniecierpliwiła.
– Mów, od kiedy tu jesteś i co widziałeś, albo wyciągam telefon i dzwonię na policję. Akurat

jesteśmy niedaleko od komisariatu. Tu chodzi o czyjąś śmierć! – zagroziła.

Niepokój na twarzy Benia ustąpił miejsca strachowi.
– Jaką śmierć? Co ty bredzisz?! – zapytał z przerażeniem.
Betty spojrzała na niego uważnie, ale zobaczyła jedynie autentyczne zdumienie. Benio nie

był na tyle dobrym aktorem, żeby coś takiego zagrać. „To znaczy, że nic nie wie”, pomyślała
z ulgą Betty. Przez chwilę zastanowiła się, czy zdradzić mu prawdę, czy też zachować ją dla
siebie, po czym postanowiła jeszcze trochę przyprzeć Benia do muru.

– Obserwowałeś dzisiaj posiadłość Joanny? – zapytała. – Tylko nie kłam, bo to grubsza afera,

o której zaraz ci opowiem.

– Ktoś nie żyje?! – usiłował się dowiedzieć Benio, ale widząc, że na razie Betty nie jest skora

do wyjaśnień, postanowił na razie darować sobie omijanie prawdy. – Tak, kręciłem się tam
trochę.

– Kiedy?
– Po południu. Czekałem parę godzin, zanim ten jej kochaś przyjechał na swoim motorku,

zgrywając Brada Pitta. Tylko jak parkował, to się koncertowo wypierdzielił, motocyklista od
siedmiu boleści – wyjaśnił Benio. – Potem dałem sobie spokój, bo zaczęło się robić ciemno, więc
i tak żadne zdjęcia by nie wyszły…

background image

Betty przez chwilę trawiła uzyskaną informację, po czym nagle ją olśniło.
– Jak udało ci się wejść na teren posiadłości? – zapytała, patrząc uważnie na Benia.
– Nigdzie nie wchodziłem… – Benio spuścił wzrok.
– Za późno – powiedziała Betty. – Żeby zobaczyć, jak Konrad parkuje, musiałeś być po drugiej

stronie ogrodzenia.

– Mogłem to zobaczyć zza niego.
– Nie mogłeś – stwierdziła Betty. – Akurat tego podjazdu, gdzie Konrad parkował motor, nie

widać z żadnego punktu, tylko wtedy, kiedy stoi się w ogrodzie Joanny. Jak się tam dostałeś?

Benio popatrzył na gniewną twarz Betty, po czym machnął ręką.
– Ech, i tak cię pewnie nie oszukam – mruknął z rezygnacją. – Podejrzałem parę dni temu, jak

Joanna wbijała kod do bramy. Pomyślałem, że przyczaję się i cyknę parę fotek, ale miałem
pecha. Dwa dni temu żadne z nich się tu nie zjawiło, a wczoraj przepłoszył mnie ten babochłop,
co tu się bez sensu kręci. Zobaczyłem go i nawiałem. Przecież jakby mi przywalił, to bym się
nogami nakrył.

– Bez przesady – zaprotestowała odruchowo Betty. – Ptasznik to bardzo delikatna kobieta.
– Tia, tyle że jak na nosorożca. Toż jak ona idzie, to się ziemia trzęsie – powiedział Benio. –

I dzisiaj też miałem pecha…

– To znaczy?
– Przyjechał ten cały Konrad, zaparkował motor i wszedł do domu. Chciałem podejść i cyknąć

mu parę fotek, ale ktoś mnie uprzedził.

– Jak to?!
– Miałem swoje stałe miejsce, gdzie czekałem. Obok tego pomieszczenia koło wychodka.
Betty przez chwilę przypominała sobie topografię posiadłości Joanny, bo jako żywo żaden

z zapamiętanych przez nią tam budynków nie zasługiwał na miano wychodka.

– Masz na myśli altankę? – upewniła się.
– No to coś dziwnego, na lewo od domu. Taka kupa dech…
– Altanka! Joanna zaczęła ją budować, tylko nie mogła się zdecydować, czy to ma być zwykła

altanka, czy coś w rodzaju stylizowanej greckiej świątyni.

– Nieważne, wygląda jak niedokończony wychodek – powiedział Benio. – Więc wychyliłem się

zza tej kupy dech i zacząłem się podkradać w stronę domu, kiedy zobaczyłem, że ktoś tam idzie
od strony bramy.

– Kto?

background image

– Nie wiem, bo był ubrany na czarno. Czarne spodnie, czarna bluza z kapturem i czarna

torba na ramieniu.

– I co? Wszedł do domu?
– No właśnie nie! Doszedł prawie do drzwi i nagle zaczął się rozglądać na boki, tak jakby miał

zamiar wejść, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Po czym zaczął iść w moją stronę, więc się
wystraszyłem, że mnie zobaczył, chociaż już zmierzchało i ciemno było jak we wnętrznościach
Murzyna, znaczy się tego… Afroamerykanina!

– I co zrobiłeś?
– Zwrot w tył. Obszedłem dom od drugiej strony, dopadłem do bramy i nawiałem.
Betty przez chwilę rozważała wagę tego, co przed chwilą usłyszała.
– A co robiłeś potem? – zaciekawiła się. – Bo przecież nie wróciłeś do Warszawy…
– Mam tu znajomą, więc pojechałem do niej, ale akurat nie było jej w domu. Zadzwoniłem

i okazało się, że właśnie wraca z pracy pociągiem, który stanął za Pruszkowem w polu i nie
wiadomo czemu nie rusza już pół godziny. Powiedziała, że muszę odrobinę poczekać, bo ludzie
właśnie próbują zlinczować konduktora, który zamknął się w wc, więc pewnie jeszcze trochę im
to zajmie. Siedziałem w samochodzie i słuchałem radia. Potem przyjechała znajoma, zaczęliśmy
gadać i zanim się obejrzałem, była ciemna noc. A potem przypomniało mi się, że miałem do
północy dostarczyć pendrive’a do redakcji i zaczęło mi się spieszyć. I wtedy wyrosłaś mi na
drodze… Czy ty mi w końcu powiesz, kto umarł?!

Betty zastanowiła się przez chwilę, czy zdradzanie prawdy nie będzie złamaniem jakichś

tajemnic śledztwa, ale doszła do wniosku, że skoro policjant nie wspomniał o tym, że nikomu
nic nie wolno mówić, to widać nie jest to ważne.

– Konrad – powiedziała w końcu ostrożnie, nie spuszczając oka z Benia. Nie! Stanowczo

wyraz zaskoczenia na twarzy fotografa nie mógł być udawany. Aż tak dobrym aktorem to on nie
jest.

– Jak to Konrad?! – Benio wytrzeszczył oczy. – Ale jak to…?! Przecież go widziałem? Jakiś

wypadek?

– Nie, morderstwo – wyjaśniła Betty. – Ktoś go utłukł w domu Joanny. Dostał w łeb jakimś

dużym narzędziem. O której tam czatowałeś?

– Jak przyjechałem, dochodziła szesnasta, a jak mnie ktoś wypłoszył, było już po osiemnastej

– powiedział Benio, po czym jakby się ocknął. – Myślisz, że ten ktoś to był morderca?

– Na razie nic nie myślę, poza tym, że powinieneś zgłosić się czym prędzej na policję –

background image

doradziła Betty. – Mogę cię podrzucić na komisariat, bo właśnie tam jadę po Joannę, albo
możesz wrócić do jej posiadłości, gdzie też się kręcą policjanci. Jest tam jeden taki kumaty
i w miarę sympatyczny. Może to i nawet będzie lepiej, jak pojedziesz do niego, bo nie wiem, jak
na twój widok zareaguje Joanna…

W nieco przestraszonych do tej pory oczach Benia pojawiła się nagle nowa iskierka. Betty

wiedziała, co oznacza, i czym prędzej postanowiła ją ugasić.

– Nawet nie myśl o tym, że zrobisz teraz Joannie jakieś zdjęcia – zapowiedziała. – Jeśli tylko

zobaczę cię w pobliżu z aparatem w ręku, natychmiast składam skargę, że wkroczyłeś na teren
prywatnej posiadłości…

– Phi.
– A potem wykręcam numer do Tygrysa Złocistego!
Tygrys Złocisty był jednym z bossów warszawskiego światka przestępczego. Betty poznała go

kiedyś przez jednego ze swoich byłych narzeczonych, Piotra, gdy jego serdeczny kumpel
Mateusz został porzucony przez dziewczynę. Po kilku dniach słuchania jęków i szlochów
przyjaciela Piotr postanowił go jakoś rozerwać. Wymyślił więc rozrywkowy wieczór i aby
odciągnąć Mateusza od rozmyślania nad tym, czy lepiej się powiesić czy utopić, postanowił
zapewnić mu miłe kobiece towarzystwo. W tym celu zapakował go razem z Betty do samochodu
i podjechał na Wspólną, gdzie przechadzały się panie lekkich obyczajów. Zaparkowali
i spokojnie poczekali, aż jedna z cór Koryntu podejdzie do auta.

– Na co ochota, skarbie? – zapytała, kiedy Mateusz odkręcił szybę, a następnie, widząc Betty,

skuloną na tylnym siedzeniu i udającą, że jej tu nie ma, dodała: – Za numerki z innymi…
dziewczynami – wymawiając to słowo, znacząco zmieniła ton i mrugnęła okiem – biorę
podwójnie!

Betty chciała jakoś zaprotestować przeciw zaliczeniu jej do grona pań lekkich obyczajów, ale

w tym momencie jej narzeczony przechylił się w stronę okna, jednocześnie zapalając górne
oświetlenie w samochodzie i z niekłamanym zdumieniem wykrzyknął:

– Mariolka?!
Dziewczyna popatrzyła na niego uważnie i na jej twarzy też pojawił się wyraz zaskoczenia.
– Piotruś? – powiedziała najwyraźniej oszołomiona. – To naprawdę ty?!
– Rany, co tu robisz?! – powiedział Piotr z radością. – Kopę lat! Mateo, Betty, to jest Mariolka.

Siedzieliśmy w liceum w jednej ławce przez cztery lata! Kurde, jakie spotkanie! Pamiętasz panią
Gozdarkę?!

background image

– Tę, co wiecznie wsadzała sobie warkocz do nosa i pod koniec lekcji wyglądała tak, jakby

miała końcówki pofarbowane na zielono?! No jasne! A pani Jędrzejowicka?

– Witajcie, głupie dzieci swoich rodziców – zacytował najsłynniejsze zdanie licealnej

matematyczki rozpromieniony Piotr. – Wybraliście klasę humanistyczną tylko po to, aby uciec
przed liczeniem, a ja wam udowodnię, że to był największy błąd waszego życia!

Betty nie za bardzo wiedziała, jak przerwać tę uroczą pogawędkę. Mateusz wyglądał na

mocno oszołomionego. Za to z zaparkowanego kilkanaście metrów dalej i stojącego
z wygaszonymi światłami samochodu wynurzyła się potężna postać. Zwalisty typ, łysy
i z muskułami widocznymi nawet w rozświetlonych jedynie marnym światłem ulicznej latarni
ciemnościach, ubrany w szary dres, zbliżył się do samochodu.

– Co jest, Krystal?! – krzyknął z daleka basowym głosem. – Jakieś problemy?
– Nie, nie – odpowiedziała wyraźnie przestraszona Mariola vel Krystal. – Przypadkowo

spotkałam starego znajomego…

– Pogaduchy to se możesz uskuteczniać po godzinach – odparł dresiarz. – Tu to, lala,

pracujesz, a nie prowadzisz życie towarzyskie…

Piotr zwrócił głowę w stronę, z której nadchodził typ. Następnie zmarszczył czoło, po czym

szeroko się uśmiechnął. Otworzył drzwi i wyszedł z samochodu, podbiegając do dresiarza.

– Ja nie mogę! Waldek?! – powiedział z radosnym zdumieniem.
Dresiarz zmierzył go groźnym wzrokiem, po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Piotrucha! Niech skonam! – krzyknął i porwał Piotra w objęcia. – Stary, to naprawdę ty?!
Piotr wyrwał się z objęć, wrócił do samochodu i otworzył drzwi.
– Ale numer! Spotkałem Waldka… Całe liceum graliśmy w jednej drużynie koszykówki!
– Co to było za liceum, na litość pańską?! – wyrwało się zrozpaczonej Betty.
W ten sposób menedżerka Joanny stała się znajomą Waldka, znanego warszawskim

przestępcom tudzież policji pod ksywką Tygrys Złocisty. Po upojnej nocy, spędzonej w lokalu
Caryca Katarzyna, gdzie Piotr, Mariolka i Waldek uczcili spotkanie po latach, Mateusz
udziudźgał się w trupa i dał poderwać białoruskiemu transwestycie, a Betty usiłowała przez kilka
godzin ignorować fakt, że jest jedyną w tym przybytku kobietą, która nie uprawia prostytucji, nie
tańczy na rurze i nosi stanik, mafioso zapałał do niej wielkim uczuciem, które wyraził w zdaniu:
„Jakbyś kiedyś, kruszynko, miała z kimś problemy, to wal jak w dym do wujcia Tygryska, a on
zrobi to, co trzeba”. Betty zorientowała się, jak cenną zawarła znajomość, gdy kiedyś skradziono
jej samochód. Policjanci przyjęli zgłoszenie, po czym z rozbrajającą szczerością doradzili Betty,

background image

żeby zaczęła przeglądać ogłoszenia motoryzacyjne w poszukiwaniu nowego. Wtedy postanowiła
skorzystać z pomocy nowo poznanego znajomego. Dwie godziny po telefonie do niego miała
samochód z powrotem pod domem – w dodatku umyty, z nowymi zagłówkami i kartką
z napisem: „Serdecznie panią przepraszam. Obiecuję, że to się nigdy więcej nie powtórzy”.

Dźwięk ksywki Tygrysa podziałał teraz też piorunująco na Benia.
– Dobra, dobra – powiedział pojednawczo. – Już ty mi tutaj tego wieprza w złotych łańcuchach

nie nasyłaj. Kiedyś kolega cyknął go całkiem przypadkowo. Robił reportaż o jakieś knajpie i traf
chciał, że ten cały Tygrys siedział tam z jakimś ważniakiem z prokuratury, którego teoretycznie
nie powinien znać. Zdjęcie poszło do druku, a kolega pojechał na zwiedzanie Puszczy
Białowieskiej…

– To chyba nic szokującego? – zdziwiła się Betty.
– No chyba że zachwycasz się bogactwem poszycia leśnego z perspektywy kogoś

przywiązanego za nogi do tylnego zderzaka samochodu osoby, która pół godziny wcześniej
porwała cię w jasny dzień z centrum miasta – wyjaśnił Benio. – Więc w porządku, zrobię w tył
zwrot i pojadę złożyć zeznania temu twojemu kumatemu. Możesz się mnie nie obawiać. Mój
aparat na resztę nocy udaje się w stan spoczynku.

Betty na wszelki wypadek poczekała, aż Benio ruszy w stronę przeciwną do posterunku, po

czym wsiadła do auta i tym razem już wolniej udała się w stronę komisariatu. Na myśl, że za
chwilę spotka rozhisteryzowaną Joannę, najchętniej w ogóle wrzuciłaby wsteczny i uciekła do
Warszawy. Zanim rozważyła jednak tę kuszącą myśl, jej oczom ukazał się budynek komisariatu.
Betty ciężko westchnęła, zgasiła silnik i wysiadła z samochodu.

background image

background image

Rozdział III

– Te dwie baby! – Joanna odstawiła kieliszek z martini i wstała z kanapy, na której spędziła

ostatnią dobę, odmawiając spożywania czegokolwiek poza starannie dawkowanymi jej przez
Betty wysokoprocentowymi trunkami.

Na dźwięk pierwszych od kilkudziesięciu godzin słów uprzednio na zmianę śpiącej

i pochlipującej w poduszkę Joanny Betty czym prędzej bez żalu porzuciła robienie sobie
dietetycznej sałatki z rzodkwi, która jej zdaniem i tak zaczynała już pleśnieć, tylko białego nie
było widać na białym, i wybiegła z kuchni do sypialni.

– Jakie baby? – zapytała, patrząc ze współczuciem na Joannę, która rozczochrana,

z rozmazanym dwudniowym makijażem i czerwonymi od płaczu oczami w niczym nie
przypominała seksbomby, królującej jeszcze pół roku temu na liście najseksowniejszych Polek
według magazynu „Playboy” (acz, co Joanna natychmiast wyrzuciła z głowy, w kategorii „Piękne
i dojrzałe”).

– W czasie przerwy, kiedy podpisywałam książki, poszłam do toalety, a tam podsłuchałam

jakieś dwa babsztyle – powiedziała Joanna. – Plotkowały o Konradzie. To dobry punkt
zaczepienia…

– Zaczepienia… do czego? – zapytała Betty.
– Do rozpoczęcia śledztwa – stwierdziła Joanna takim tonem, jakby to było oczywiste.
Betty przez chwilę się zastanawiała, czy jej pracodawczyni nie zwariowała. „Nie trzeba było

jej palić świec do aromaterapii z tego cholernego znachorskiego sklepu dla
zielonoświątkowców”, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak od ich woni piesek jej przyjaciółki
dostał jakiegoś ataku obłędu, przez kwadrans tarzał się na dywaniku brzuchem do góry, a potem
obrzygał pół kanapy. Wzrok Betty mimowolnie podążył w stronę łazienki, gdzie stała miska.

– Jakiego śledztwa? – zapytała, na wszelki wypadek z uśmiechem, żeby nie drażnić osoby

najwyraźniej tkniętej szaleństwem.

– W sprawie morderstwa Konrada – powiedziała Joanna. – Chyba nie sądzisz, że zostawimy

to policji?

– Do tej pory miałam taką nadzieję…
– Czy policja kiedykolwiek coś w tym kraju wykryła? – Joanna wstała z łóżka i podeszła do

okna, za którym roztaczał się piękny widok na śródmieście i widoczny w niewielkiej odległości

background image

Pałac Kultury. – Oni są dobrzy tylko w ganianiu babć handlujących pumeksem. Albo we
wrzepianiu ludziom mandatów za złe parkowanie!

– To chyba Straż Miejska? – wtrąciła nieco zdezorientowana Betty, starając się jednocześnie

wyrzucić z głowy kadry z filmu Anatomia zbrodni, na których seksowna pani patolog
przeprowadza sekcję zwłok jej i Joanny, zamordowanych siekierą przez śledzonego przez nich
krwiożerczego mordercę.

– Nieważne – powiedziała Joanna. – Jeden czort, tylko inaczej ubrany. Nie wierzę w policję,

a chcę, żeby ten ktoś, kto zabił Konrada, trafił za kratki. I zamierzam wykryć, kto to jest! A ty mi
w tym pomożesz…

– Niby dlaczego? – zbuntowała się Betty.
– Bo ci za to płacę! – Joanna rzuciła swojej agentce gniewne spojrzenie podpuchniętych oczu.
– Za TO mi chyba jednak nie płacisz… – zaprotestowała Betty.
– I dlatego że jesteś moją przyjaciółką i obiecałaś kiedyś, że będziesz mnie wspierać we

wszystkich moich poczynaniach, choćby wydawały ci się nie wiem jak szalone – przypomniała
Joanna.

Faktycznie, lata temu na samym początku współpracy któregoś wieczoru obie ubzdryngoliły

się nieco piekielnie mocną nalewką agrestową, produkowaną przez mamę Joanny, która ilością
wytwarzanych przez siebie rocznie „zdrowotnych” napojów wysokoprocentowych wyrabiała bez
mała normę Polmosu. Pod wpływem procentów złożyły sobie, a następnie spisały uroczystą
umowę, że będą dla siebie opoką w każdym życiowym problemie. I trzeba przyznać, że do tej
pory starannie ją wypełniały. Joanna przeszła z Betty przez jej rozwód, pogrążając na rozprawie
rozwodowej jej męża, którego zresztą z całego serca nie cierpiała. Pomogła też jej bratu, gdy
jego córka ciężko zachorowała i potrzebowała specjalistycznego leczenia w szwajcarskiej klinice.
Betty zdawała sobie sprawę, ile zawdzięcza przyjaciółce, i wiedziała, że sprawiedliwy Los kiedyś
wyrówna ich rachunki. Nie przypuszczała tylko, że stanie się to wtedy, gdy w grę będzie
wchodzić morderstwo.

– Dobrze, dobrze… – westchnęła pojednawczo. – Nie wiem, czy to najlepszy pomysł, ale niech

ci będzie. Skoro chcesz się bawić w Sherlocka Holmesa, to będę twoim Watsonem. Tylko
zawczasu pomyśl, kto nam będzie donosił cebulę i czosnek, jak obie skończymy w ciupie.

– Moi czytelnicy na pewno, a przy okazji zrobimy cykl spotkań autorskich w więzieniu, żeby

nam nie było nudno. I nie będziesz mi zgręzała, że cię zmuszam do podróży samolotami.
Widzisz? Same korzyści! – powiedziała Joanna stanowczo. – A teraz zrób mi dobrego drinka

background image

i posłuchaj…

Joanna zdała Betty relację z tego, co podsłuchała w toalecie Pałacu Kultury.
– I teraz trzeba się dowiedzieć, kim były te baby – zakończyła. – Tylko nie za bardzo wiem jak.

Ale to jedyny punkt zaczepienia.

– A nie znasz jakichś jego kumpli? – zapytała Betty.
– Nie. – Joanna pokręciła głową. – W Zakopanem był sam, a jak wróciliśmy, to za bardzo

byliśmy zajęci, żeby się z kimś spotykać. No sama wiesz czym…

– Jak zwierzęta – mruknęła Betty. – A rodzina?
– Miałam ją dopiero poznać – odparła Joanna. – Opowiadał mi o swojej mamie mieszkającej

w Łodzi, o ojcu, który ich porzucił, jak był dzieckiem.

– Zostaje jeszcze praca – zastanawiała się Betty. – Skoro był fotografem i robił zdjęcia

gwiazdom, to chyba, do cholery, musi go ktoś w tej branży znać! Komu miał robić foty ostatnio?

– Klaudii Hutniak – powiedziała Joanna. – Mówił, że specjalnie go sobie zażyczyła, bo inni

fotografowie są nieprofesjonalni, a ona nie może pracować z amatorami.

Klaudia Hutniak od lat cieszyła się opinią jednej z najbardziej rozkapryszonych polskich diw.

Jej niekwestionowany talent wokalny szedł w parze ze skomplikowanym charakterem. Swoimi
wymaganiami, histeriami i zmiennością nastrojów z reguły wcześniej czy później doprowadzała
wszystkich współpracowników do myśli samobójczych. W efekcie przez ostatnich dziesięć lat
miała dwunastu menedżerów i trzydziestu ośmiu asystentów. Ostatni wytrzymał z nią trzy
miesiące, po czym zrezygnował z pracy w show-biznesie i wyemigrował z Polski do Kenii, gdzie
otworzył szkołę przetrwania. Twierdził przy tym, że nawet uzbrojeni w kałasznikowy miejscowi
terroryści, czatujący w Mombasie na turystów, wydają mu się niebiańskimi istotami
w porównaniu z jego byłą chlebodawczynią, bo przynajmniej mają jasno sprecyzowane zamiary,
a nie miotają się między „ono jest takie zapracowane, że znów będzie miało zajęty cały dzień”
(artystka zwykła mówić o sobie w trzeciej osobie i rodzaju nijakim, co jej zdaniem miało
odzwierciedlać jej wszechstronność i ułatwiać „wczuwanie się w duszę każdego słuchacza”)
a „ono obudziło się o czternastej i w związku z tym trzeba ZNÓW odwołać wszystkie dzisiejsze
nagrania i zapisać je do kosmetyczki, bo ma zapuchnięte oczy, wygląda jak szop pracz i nie
może się tak nikomu pokazać!”. Sama artystka uważała się przy tym za wielką, niezrozumianą
przez świat profesjonalistkę i szczerze się dziwiła, dlaczego ludzie są niezadowoleni, że dzwoni
do nich z jakąś prośbą o drugiej w nocy, bo skoro ona nie śpi, to inni prawdziwi zawodowcy też
nie powinni spać. Zwłaszcza kiedy ona akurat ma do nich jakiś interes.

background image

– Myślisz, że możemy do niej zadzwonić? – zapytała Joanna.
– Niech cię ręka boska chroni! – zaprotestowała ze zgrozą Betty. – Chcesz, żeby była afera?

Kiedy ostatnio dyrygent orkiestry zadzwonił do niej z prośbą o telefon do jej kręgarza, bo się
lekko połamał na nartach, to się tak zdenerwowała, że odwołała w ostatniej chwili występ na gali
Przedsiębiorca Roku. Powiedziała, że ma przez tego dyrygenta ściśnięte gardło, bo jak wszyscy
ludzie chce tylko wykorzystać jej dobre serce i nawet nie sprawdził jej kalendarza. A ona ma taki
ważny występ, przygotowała nową aranżację swojego hitu i szykowała się do tego już od pół
roku…

– A co miała śpiewać? – zapytała mimowolnie Joanna, pomna, że ostatnie nowe utwory diwy

słyszała chyba dobrą dekadę temu.

– Piosenkę o mewie. Tę, którą nagrała dwadzieścia lat temu – wyjaśniła Betty.
– Aha. To faktycznie zaskoczenie. Można powiedzieć, że wręcz szok! Taka niespodzianka jej

się zmarnowała – powiedziała Joanna z politowaniem, po czym nagle spojrzała na swoją
menedżerkę z olśnieniem. – Słuchaj, po co ja właściwie w kółko piszę nowe książki? Mogłabym
wznawiać ciągle pierwszą. I tak w sumie była najlepsza!

– Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że była wznawiana już chyba ze sto razy –

przypomniała jej Betty. – Sprzedałaś tyle jej egzemplarzy, że wisisz państwu polskiemu tak
z półtora porządnego lasu, który trzeba było na to wyciąć. Nawet nie wiem, czy nie powinniśmy
ci w ramach ocieplania wizerunku wśród ekologów zrobić jakiejś sesji, jak sadzisz drzewa!

– No co ty! Mój wydawca twierdzi, że teraz papier kupuje się w Finlandii, bo jest najtańszy

i w ogóle tam jakoś szybciej wszystko odrasta, czy jakoś tak – oburzyła się Joanna. – A poza tym
i tak większość papieru jest z recyklingu.

– To całkiem tak, jak akcje twoich powieści – mruknęła Betty.
– A chcesz, żeby następne drzewo poszło na twoją trumnę? – spytała Joanna z naburmuszoną

miną. – Lepiej dokończ o tej Hutniak…

– A no tak… Więc w sumie wszyscy mieli pretensje do dyrygenta – kontynuowała Betty. –

Organizatorzy gali, którzy i tak musieli diwie zapłacić za przygotowania, goście, którzy musieli
wysłuchać wycia jakieś amatorki zaproszonej w ostatniej chwili, żeby nie było dziury
w programie, i telewizja, która to wszystko transmitowała. A diwa udzieliła wywiadu dla
„Koktajlu” i zrobiła w nim z tego dyrygenta psychopatę, który się w niej zakochał, a gdy odrzuciła
jego zaloty, to zaczął ją z zemsty prześladować. Więc do grona osób z pretensjami doszły jeszcze
żona dyrygenta i jego kochanka. Jeśli chcesz powtórzyć jego błąd, to dzwoń do tej psychopatki,

background image

proszę cię bardzo. Wylądujesz w „Koktajlu”, a potem na odwyku.

– A widzisz jakiś inny punkt zaczepienia?
– Owszem. – Betty sięgnęła po swój notatnik. – Jeśli Konrad miał jej robić zdjęcia, to na

pewno do „Koktajlu”, bo ona z żadną inną gazetą nie rozmawia. Twierdzi, że wszystkie inne
robią jej na złość i przeinaczają te perły intelektualne, które wygłasza w wywiadach. A tak się
składa, że w „Koktajlu” znam prawie wszystkich…

– Okej, w takim razie dzwoń do swoich znajomych, a ja skoczę do Pałacu Kultury i dowiem się,

czy mają tam jakiś monitoring – powiedziała Joanna.

– A jak mają, to co?
– To może nagrywają to, co się dzieje, i uda mi się ich namówić, żeby mi to odtworzyli. Jeśli

zobaczę te baby, to zrobię im zdjęcie i być może ktoś je rozpozna!

Betty miała spore wątpliwości, czy wyposażony za czasów Bieruta pałac ma jakikolwiek

monitoring, a nawet jeśli, to czy Joanna zostanie do niego dopuszczona, ale nie zaprotestowała.
Z dwojga złego wolała, żeby jej szefowa zajęła się amatorskim śledztwem, które – jak
przypuszczała – i tak do niczego nie doprowadzi, niż żeby miała dalej zalegać na jej kanapie
w charakterze ożywionej wierzby płaczącej.

– Joanna… – zaczęła ostrożnie, widząc, że pisarka zaczyna się ubierać.
– Tak?
– Może najpierw doprowadź się do jako takiego stanu – poradziła jej. – No chyba że chcesz

wziąć tych ludzi od monitoringu na litość…

Po godzinie obie były gotowe. Joanna postanowiła przejść się spacerkiem do oddalonego

o niecałe dwa kilometry pałacu, a Betty wsiadła do samochodu i podjechała do redakcji „Koktajlu”
mieszczącej się na czwartym piętrze w starej, acz pięknie odremontowanej kamienicy przy
placu Trzech Krzyży, w całości należącej do jednego z największych polskich wydawnictw.
Odwiedzała to miejsce tak często, że urocze panie na recepcji traktowały ją bez mała tak, jakby
była tam zatrudniona. Teraz też nawet nie zapytały, do kogo idzie, tylko od razu otworzyły jej
szyfrowane drzwi wejściowe.

Traf chciał, że tego dnia w „Koktajlu” obecna była cała szóstka zatrudnionych tu dziennikarzy

– Ewelina, Sylwia, Kasia, Magda, Wiktor i Paweł. Sytuacja o tyle niecodzienna, że z reguły część
z nich „pracowała nad tekstami u siebie” (czyli siedziała w domu i grała w gry komputerowe),
miała „ważne spotkania na mieście” (odwiedzała fryzjera albo gabinet piękności, ewentualnie
włóczyła się po centrach handlowych w poszukiwaniu nowych ciuchów) albo „nie miała z kim

background image

zostawić dziecka” (świetnie bawiła się ze znajomymi na grillu). Tym razem wszyscy jak jeden
mąż przyszli do pracy i śmiertelnie się w niej nudzili, bo było świeżo po wysyłce gazety do
drukarni i nikt nie miał nic do roboty, poza wymyślaniem tematów do kolejnego numeru, co
zawsze na początku szło jak z kamienia. Przyjście Betty, która od lat słynęła z tego, że jest
świetnym źródłem plotek, przywitano z niekłamanym entuzjazmem. Tym bardziej że
morderstwo Konrada było teraz numerem jeden, a poza tym menedżerka zdążyła po drodze
kupić w Batidzie rewelacyjne babeczki.

– I naprawdę nic nie zginęło z domu? – zdziwiła się Ewelina, kiedy już Betty zdążyła streścić

wydarzenia sprzed dwóch dni.

– Policja twierdzi, że nie – odpowiedziała Betty. – W sypialni Joanny znaleźli nietkniętą

biżuterię, a na stoliku w salonie leżała jej złota karta kredytowa. Telewizor, reszta sprzętu,
wszystko nietknięte…

– Czyli co? – zaciekawiła się Sylwia. – Ktoś wszedł, zabił Konrada i wyszedł? Ot tak?
– Joanna wczoraj rozmawiała z policją przez kilka minut, bo potem się rozkleiła, ale zdążyła

się dowiedzieć, że nie było żadnych śladów włamania. A to oznacza, że Konrad albo nie zamknął
drzwi, albo sam wpuścił mordercę, bo go znał…

– Wpuścił i poszedł się kąpać?! – zdumiała się Sylwia. – To musiał go chyba dobrze znać, bo

w przeciwnym wypadku raczej dotrzymywałby mu towarzystwa. Nie wierzę w tę wersję.
Pierwsza jest chyba bardziej prawdopodobna…

– Ale to nie wszystko – kontynuowała Betty. – O wiele dziwniejsze jest, że morderca zamknął

za sobą drzwi! I nie wiadomo, jak to zrobił.

– Jak to?!
– Kiedy Joanna przyjechała, drzwi były zamknięte na klucz – wyjaśniła Betty. – Nie zamknął

ich Konrad, bo nie żył, więc wychodzi na to, że musiał to zrobić morderca, bo tych drzwi nie
można tak po prostu zatrzasnąć. Trzeba przekręcić zamek z jednej albo z drugiej strony. Sęk
w tym, że są trzy komplety kluczy. Jeden ma Joanna i zostawiła go dzień wcześniej w moim
mieszkaniu, drugi należał do Konrada, a trzeci był u Ptasznik. I żaden z nich nie zaginął. Klucze
Konrada znaleziono w kieszeni jego jeansów.

– A ten cały Ptasznik? – zapytała Magda.
– To kobieta, gosposia Joanny. Ma dopięte klucze Joanny do swoich. Policja sprawdziła, że

przez cały wieczór grała ze swoimi koleżankami w pokera i miała je przy sobie.

– A niby skąd to wiadomo?

background image

– Ma przy nich też otwieracz do kapsli, a panie lubią karty popijać piwem, i to w ilościach

hurtowych… Ptasznik trzymała więc te klucze przez cały czas na stole i wszystkim się utrwaliło.
Tym bardziej że klucz do drzwi wejściowych w domu Joanny jest charakterystyczny, bo zamiast
dziurki ma serduszko. Był robiony na specjalne zamówienie.

– Ale mogła go komuś dać, żeby sobie dorobił…
– Policja to pewnie sprawdza po warsztatach, bo taki klucz z serduszkiem na pewno każdy by

zapamiętał – stwierdziła Betty.

– I co z tego wynika? – zapytała Sylwia.
– Tego właśnie nikt nie wie. Musiał istnieć czwarty klucz, bo przecież trudno przypuszczać,

żeby Konrad z dziurą w głowie po siekierze uprzejmie zszedł za mordercą, zamknął za nim
drzwi, po czym wrócił do łazienki i zakończył żywot. A przy tym wszystkim nie zostawił śladów…

Przez chwilę panowała cisza, bo wszyscy usiłowali jakoś się uporać z lekko makabryczną wizją

wyjątkowo ruchliwego trupa.

– A w ogóle to przyjechałam do was, bo Joanna się uparła, że same wykryjemy sprawcę –

oznajmiła Betty. – Nie wierzy w policję i uważa, że prędzej same coś odkryjemy.

– Niewiara w policję to chyba akurat jest zrozumiała – powiedział stanowczo Paweł, któremu

trzeci raz z rzędu bandyci wybili szybę w samochodzie, a wezwany na miejsce okoliczny patrol
najpierw wysłuchał jego gniewnej tyrady, a następnie wlepił mu mandat za to, że nie posprzątał
szkła, narażając tym samym na niebezpieczeństwo bawiące się w pobliżu dzieci. – Ale nie boicie
się, że to niebezpieczne?

– Ja się boję, ale znacie Joannę – westchnęła Betty. – Jak sobie coś wbije do głowy, to nie

odpuści. I dlatego mam do was prośbę. Znaliście tego Konrada, pracowaliście z nim, może
wiecie o nim coś, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś trop…

Znów zapadła chwila milczenia. Betty udało się jednak wyłapać, że zanim zaczęli patrzeć na

sufit lub podłogę, dziennikarze wymienili się przez ułamek sekundy niepewnymi spojrzeniami.
Tak jakby mieli coś do ukrycia…

background image

background image

Rozdział IV

Joanna wyszła z Pałacu Kultury tak samo mądra jak pół godziny wcześniej, gdy do niego weszła.
Przez ten czas udało jej się dowiedzieć, że owszem, jest tam monitoring, ale – cytując szefa
ochrony – „na litość pańską, nie rejestruje tego, że ktoś robi siusiu”. A poza tym nagrania z niego
mogą oglądać jedynie pracownicy ochrony i osoby postronne nie mają co liczyć na takową
projekcję. No chyba że miałyby nakaz z prokuratury. Joannie wpadł co prawda z miejsca do
głowy pomysł, aby zatrudnić się w agencji ochraniającej pałac, albo wkręcić tam jakąś znajomą
osobę, ale wziąwszy pod uwagę wiele razy powtórzone zapewnienie, że toalety nie są
monitorowane, nie wiadomo, czy miałoby to jakiś sens. Na upartego oczywiście można byłoby
prześledzić, jakie dwie kobiety stały na targach w kolejce do stoiska, na którym Joanna
podpisywała książki, a potem opuściły ją tuż przed tym, zanim pisarka zrobiła sobie przerwę na
skorzystanie z toalety, po czym wróciły tuż przed nią, ale i to pewnie niewiele by dało, bo –
z tego, co zdążyła zauważyć Joanna, wgapiając się niczym sroka w gnat w obrazki widoczne na
monitorach w pokoju ochrony, do którego udało jej się dostać w zamian za obietnicę wysłania
żonie szefa trzech egzemplarzy swojej nowej książki wraz ze specjalną dedykacją – w sali, gdzie
odbywały się targi, kamery umieszczone były tak, że rejestrowały obraz w jakiś przedziwny
sposób. Nie dość, że z góry, to jeszcze pod takim kątem, że wszyscy wyglądali na nim, jakby
składali się tylko z głów, pokrytych dużą ilością włosów, nasuwających skojarzenia
z osiemnastowiecznymi perukami francuskich arystokratów. Łysi prezentowali się dla odmiany
jak obcy z filmu Dzień Niepodległości. Jako materiał śledczy nie nadawało się to do niczego.

– Czy mogę panią poprosić o autograf? – Nieśmiały głos wyrwał z zamyślenia Joannę, stojącą

na schodach przed pałacem i zastanawiającą się nad tym, co teraz zrobić. Stała przed nią
szczupła, niska, około dziesięcioletnia dziewczynka, wyglądająca jak żywcem przeniesiona ze
szkolnego plakatu zachęcającego do wstąpienia do harcerstwa w latach siedemdziesiątych.
Miała krótką spódniczkę, szarą bluzeczkę, okulary w zabawnych grubych oprawkach, włosy
związane w dwa kucyki i – jakżeby inaczej! – kolorowy tornister na plecach. Joanna mimowolnie
zaczęła szukać na jej bluzce odznak zdobytych sprawności.

– Proszę pani… – Dziewczynka postanowiła przerwać autorce kontemplację swojej osoby. –

Czy mogłaby pani?

– Tak, oczywiście, nie ma sprawy – ocknęła się Joanna. – Masz długopis albo jakiś mazak?

background image

– Jasne! – powiedziała dziewczynka. Zwinnym ruchem zdjęła z pleców tornister, otworzyła go

i zaczęła grzebać w środku w poszukiwaniu czegoś do pisania. W tym samym momencie przed
pałacem zahamował motor oblepiony plakietkami z napisem „DHL”. Jadącemu na nim
młodemu kurierowi widać mocno się spieszyło, bo nawet nie zgasił silnika, tylko szybko
zeskoczył, chwycił dużą kopertę wystającą z koszyka umieszczonego na bagażniku i pędem
ruszył w kierunku wejścia. Niestety, na przedostatnim schodku się potknął i przez przypadek
potrącił dziewczynkę, która wypuściła z rąk tornister. Zawartość rozsypała się po schodach.
Joanna schyliła się, żeby pomóc jej pozbierać rzeczy. Traf chciał, że pierwszą rzeczą, którą
podniosła z ziemi, był świeży numer „Koktajlu” z jej zdjęciem na okładce i napisem: „Romans
roku? Wiemy, kim jest nowy kochanek seksownej pisarki!”.

– Przepraszam. – Dziewczynka wyglądała na mocno spłoszoną, widząc w rękach Joanny

gazetę. – Nie chciałam, żeby pani to zobaczyła…

Joanna patrzyła na zdjęcie jak zahipnotyzowana. „Wiemy, kim jest nowy kochanek? Kim jest?

Nieboszczykiem?”, przyszło jej nagle do głowy. I zachciało jej się śmiać. Gdyby nie wpatrująca
się w nią zrozpaczonym wzrokiem dziewczynka, autorka na pewno wybuchłaby
niepowstrzymanym, histerycznym śmiechem. Z trudem się opanowała.

– Nie ma za co przepraszać – powiedziała i podała dziewczynce gazetę.
– Ten pan, o którym tu piszą – zaczęła dziewczynka, na chwilę przerwała, jakby się

zastanawiała, jak sformułować pytanie, po czym dokończyła: – On nie żyje, prawda?

– Tak. Nie żyje.
– Ktoś go zabił? – Dziewczynka najwyraźniej zawstydziła się swojego pytania, bo spuściła

wzrok.

– Tak – przyznała pisarka.
– Dlatego, że zrobił złe zdjęcie? – Dziewczynka znowu spojrzała na Joannę dużymi, nieco

zdziwionymi oczami.

Joanna znów opanowała ochotę, aby parsknąć śmiechem.
– Nie, nie dlatego… – odpowiedziała.
– Więc dlaczego? – dociekała dziewczynka.
„Cholernie dobre pytanie”, pomyślała Joanna.
– Na świecie jest dużo złych ludzi – wyjaśniła dziewczynce. – Lepiej się od nich trzymać

z daleka…

– Ale jak rozpoznać, kto jest dobry, a kto zły? – Dziewczynka dalej patrzyła z ufnym

background image

zaciekawieniem na Joannę.

„Dzieci zawsze trafiają w sedno sprawy”, pomyślała pisarka.
– Kiedy dorośniesz, sama nauczysz się ich rozróżniać – powiedziała i trochę się zawstydziła

swojej odpowiedzi. Dobrze pamiętała, że jako dziecko sama jej nienawidziła, kiedy mówiono jej,
że aby coś zrozumieć, musi być starsza. – Wiem, że teraz wydaje ci się to głupie, ale naprawdę
się tego nauczysz…

Dziewczynka nie wyglądała na przekonaną, ale nie zadawała już więcej pytań. Joanna

podpisała jej kilka kartek z dedykacjami dla rodziny i koleżanek, po czym odprowadziła do
pobliskiej stacji metra. Popatrzyła, jak dziewczynka znika w drzwiach z napisem „Kierunek
Młociny”, po czym wróciła do pałacu. Usiadła w pustej o tej porze restauracji Kulturalna,
zamówiła „średnie latte z naszym specjalnym odlotowym syropem smakowym”, który smakował
całkiem tak jak Ludwik, i postanowiła zebrać myśli. Od dawien dawna miała opracowaną metodę
na sytuacje kryzysowe. Wyciągnęła kartkę i zaczęła pisać. Zawsze ją to uspokajało i powodowało,
że nawet i największe problemy traciły na znaczeniu. Na górze kartki Joanna napisała „Konrad”,
a na dole „morderca”. Dlaczego ktoś miałby zamordować młodego, sympatycznego chłopaka? Na
środku kartki Joanna dodała kolejne słowo „motyw”. Poprowadziła od niego strzałkę w kierunku
poprzedniego i dopisała „zazdrość”, a potem „była dziewczyna”. Jak ustalić jej tożsamość?
„Policja pewnie to już wie, ale i tak przecież mi nie powie. Może choć Betty się czegoś dowie…”,
pomyślała. Nagle przypomniało jej się zdanie wygłoszone kilkanaście minut wcześniej przez
dziewczynkę à propos motywu zbrodni: „Dlatego, że zrobił złe zdjęcie?”. Z tego, co Joanna
zdążyła zauważyć, Konrad wybrał swoje zajęcie nie tylko dlatego, że uważał je za dobry sposób
na zarobienie pieniędzy. Fotografia była jego hobby i największą życiową pasją. W samym tylko
Zakopanem cykał Joannie tyle fotek, że autorka czuła się, jakby była Paris Hilton i miała swojego
własnego paparazzi. Poza nią Konrad maniacko fotografował innych ludzi, każdy widoczek,
każde co bardziej oryginalne drzewo, kamyk, roślinę czy budynek. Gdy pewnego dnia nie
uwiecznił lokalnego wychodka, z którego musieli skorzystać na Krupówkach, Joanna poczuła się
do tego stopnia zdziwiona, że wyciągnęła własny, prawie nieużywany aparat i sama wykonała
fotografię tego sypiącego się obiektu ozdobionego wykonanymi przez lokalną młodzież dość
wątpliwymi z anatomicznego punktu widzenia rysunkami męskich i damskich genitaliów
w różnych konfiguracjach oraz napisami w stylu „Tu nie ma prawa! Psy wypier***!” , na które to
zdjęcie nieco później Betty zareagowała pełnym zdumienia pytaniem: „To dowód rzeczowy dla
Sanepidu czy jakieś wielce romantyczne miejsce schadzek?”. Być może w tych swoich milionach

background image

zdjęć Konrad uwiecznił coś, czego nie powinien. Ale co? Nagle pisarka uświadomiła sobie, jak
niewiele wiedziała o swoim kochanku. Przy Konradzie dopisała: 27 lat, fotograf, wynajęte
mieszkanie na Saskiej Kępie, mama w Łodzi, tata porzucił rodzinę, rodzeństwa brak, praca –
„Koktajl”, „Dziennik Codzienny”, „Wydarzenia”. „Na początku związku powinno się wypełniać
jakiś formularz osobisty”, pomyślała Joanna, patrząc z niesmakiem na kilka informacji, które
spisała. Przy słowie „motyw” dopisała „zdjęcia”, dokończyła kawę i wystukała numer do swojej
menedżerki.

– Ci cholerni dziennikarze coś ukrywają, ale nie wiem co – stwierdziła Betty, która właśnie

wyszła z wydawnictwa. – Nabrali wody w usta. O Konradzie powiedzieli mi tylko tyle, że
pracował ostatnio głównie z Hutniak, bo ona teraz wraca z nową płytą, do której nagrała już całą
jedną piosenkę, i w związku z tym musiała sobie zrobić sześć sesji fotograficznych i dwie
ustawki dla tabloidów. Wszystko robił Konrad, bo tylko on potrafi tak świetnie oddać na
zdjęciach głębię jej urody i umysłowości… I co robimy?

– Mam pewien pomysł – powiedziała Joanna. – Zgarnij mnie spod pałacu. Przejedziemy się

do Milanówka. Wytłumaczę ci po drodze.

Zanim menedżerka po nią podjechała, Joannie udało się dodzwonić na policję i upewnić, że

ta zakończyła już wszystkie czynności w jej willi i nie ma żadnych przeszkód, aby autorka mogła
nie tylko ją odwiedzić, ale i z powrotem w niej zamieszkać. Na wszelki wypadek poproszono ją
tylko, aby na razie nie przebywała tam sama, a jeśli zajdzie taka konieczność – pilnowała, aby
wszystkie drzwi i okna były zamknięte, a alarm włączony.

– Ten twój przystojny tak się przejął, że podał mi nawet numer swojej komórki –

poinformowała Joanna, kiedy już siedziały razem w samochodzie. – I kazał cię serdecznie
pozdrowić.

– Naprawdę? – zdziwiła się Betty.
– Yhm. – Joanna spojrzała na nią badawczo. – To chyba nie jest rutynowe działanie policji,

prawda?

– Tylko nie węsz zaraz jakiegoś romansu! – powiedziała stanowczo Betty.
– Nie węszę. Ale powiem ci, że twój kapitan ładnie się nazywa. Krzysztof Darski. Znałam

kiedyś jednego Darskiego. Szlachta! Mogłabyś się wżenić w jakiś dworek…

– Może twojego już nam wystarczy? – Betty spojrzała na Joannę badawczo. Pisarka zrobiła

niewinną minę. – Lepiej powiedz, jaki masz pomysł…

– Przystojny powiedział, że jego koledzy zabrali cały sprzęt Konrada – odparła Joanna. – Jego

background image

aparaty fotograficzne, laptopa, wizytownik. I że zabrali też kilka moich rzeczy, które wydały im
się istotne dla śledztwa. Dostanę je z powrotem, gdy znajdą mordercę. Jest jednak coś, o czym
nie wiedzieli… Kilka dni temu Konrad odkrył w swoim komputerze wirusa. Przez kilka godzin
nie mógł pracować, bo po włączeniu pokazywało mu się zdjęcie jakiegoś tłustego wypłocha
z zezem podpisanego jako komendant policji i ostrzeżenie, że jak nie wpłaci pięciuset złotych na
konto w jakimś szemranym banku, to przyjadą i go aresztują za przechowywanie nielegalnych
materiałów. Zanim odkrył, że to ściema, mocno się wystraszył i poprosił mnie o przechowanie
wszystkich swoich pendrive’ów ze zdjęciami. A potem, kiedy już wyleczył komputer, zrobił kopię
danych z dysku i też mi to dał.

– I gdzie to wszystko jest?
– To właśnie jest najlepsze! – Joanna uśmiechnęła się triumfująco. – U mnie w sejfie!
Betty poczuła się nieco zdziwiona.
– Masz sejf? – spytała ze zdumieniem, po czym z jeszcze większym dodała: – I ja nic o tym

nie wiem?!

– Nie przejmuj się – uspokoiła ją Joanna. – Do niedawna nawet ja nie zdawałam sobie z tego

sprawy. Ekipa remontowa w ogóle mi o tym nie powiedziała. Grzecznie zalepiła go tapetą
i powiesiła stary obraz, który go zasłaniał.

– Więc jak go odkryłaś?
Joanna przypomniała sobie, jak któregoś dnia Konrad wrócił późnym wieczorem. Seksowny,

w obcisłym skórzanym stroju, który zawsze wkładał na motor. Nie zdążył się nawet przywitać,
zanim zaczęli się kochać. I ten moment, kiedy w miłosnym uniesieniu przycisnął ją do ściany
z takim impetem, że plecami stłukła szybę chroniącą wiszącą na ścianie sypialni reprodukcję
Pokrytych śniegiem domów nad rzeką Fritza Thaulowa, a sam obraz zleciał ze ściany, o mało co
nie raniąc Konrada w nogę. I ich zdziwienie, że za naderwaną tapetą nie widzą ściany, tylko
pobłyskującą srebrnym kolorem stal.

– Przez przypadek – powiedziała szybko, starając wymazać sobie sprzed oczu tę scenę. –

W czasie sprzątania. Policja go nie odkryła.

– Skąd wiesz?
– Bo powiedzieliby mi, że zabrali stamtąd jakieś rzeczy, dostałam zresztą cały spis tego, co

u siebie zatrzymali – wyjaśniła pisarka. – A tymczasem o sejfie nikt nic nie wspomniał…

Betty powstrzymała się od wygłoszenia uwagi, że policja rzadko zatrudnia na etacie

jasnowidzów i Joanna powinna sama zgłosić fakt posiadania czegoś, co może być dowodem

background image

w śledztwie.

– Myślisz, że coś tam może być? Jakiś dowód? – spytała.
– Taką mam nadzieję – powiedziała Joanna. – A teraz wypatruj Tesco. Bo znowu przegapię

ulicę wjazdową do Milanówka. Zawsze pamiętam, że mam skręcić w prawo tuż przed Tesco. Tyle
że go w ogóle nie widać, dopóki się nie przejedzie przez skrzyżowanie.

– No to niby jak mam je zobaczyć?
– Nie wiem. Po prostu patrz!
Mimo wybałuszania oczu Betty nie zobaczyła żadnego Tesco i oczywiście Joanna przegapiła

ulicę. Skręciły w kolejną, która też powinna prowadzić do miasteczka, tyle że okrężną drogą. Traf
chciał, że po drodze minęły domek, w którym mieszkał ogrodnik pisarki. Pomne, że został on
dopiero co przesłuchany przez policję, postanowiły wstąpić do niego i wypytać, co też ciekawiło
stróżów prawa i na podstawie tego wysnuć wniosek, w jakim kierunku posuwa się oficjalne
śledztwo.

Niestety realizacja planów szła im jak z kamienia. Zastany przez nie na czyszczeniu

samochodu w swoim garażu Antoni Wyprych nie palił się do prowadzenia ożywionej
konwersacji.

– A o coś tam pytali, ale bo ja wiem o co – odpowiedział, gdy po przywitaniu Joanna skierowała

rozmowę na kwestię przesłuchania na policji. – Ja tam nic nie widział, nic nie słyszał…

– Nie słyszał pan, o co go pytają? – spytała z irytacją Betty. Joanna dała jej lekkiego kuksańca

w bok.

– Panie Antoni, to musiało być duże przeżycie – powiedziała łagodnie – taka wizyta na

komisariacie, to pewnie dla pana niecodzienne wydarzenie…

– Komisariat, nie komisariat, wszystko jest dla ludzi – mruknął Antoni. – Tyle że ja tam nic do

gadania nie miał. Nic nie widziałem, nawet tego dnia nie byłem w tamtej okolicy…

– A właśnie – przypomniało się Joannie. – Właściwie dlaczego? Przecież to była sobota,

powinien pan przycinać żywopłot, tak jak ustaliliśmy na początku naszej współpracy.

– A to ja nic nie mówiłem? – zdziwił się szczerze Antoni. – Córa przyjechała i wziąłem wolne.

Córa miastowa, rzadko się tera już pokazuje u ojca, bo tu wiocha. Jak miała czas i przyjechała, to
żem z nią został przez cały dzień. Miałem powiedzieć, ale widać żem zapomniał.

– I naprawdę nic pan nie pamięta z tej rozmowy z policją? – spytała Joanna, po czym po chwili

zastanowienia zaryzykowała: – Bo wie pan, my nie za bardzo ufamy policji i zamierzamy same
wykryć sprawcę. Dlatego chcemy wiedzieć, o co pytają policjanci. Może coś z tego przyda się i do

background image

naszego śledztwa…

Jeszcze zanim skończyła mówić, Joanna wiedziała, że postąpiła źle. Antoni miał gniewną

minę.

– A co się wpychają tam, gdzie nie trzeba? – warknął. – Lepiej by siedziały w domu i modliły

się, żeby im ktoś łba nie rozwalił! Ja jużem stary i wiem, że psychicznych na świecie dużo. A kto
raz ubił, tego ręką będzie świerzbić, żeby ubić drugi raz. Zapamiętają moje słowa!

– No co pan, panie Antoni… – zaczęła Joanna, ale ogrodnik ze złością trzasnął maską

samochodu, zdjął rękawice i gniewnym gestem dał do zrozumienia swoim gościom, żeby
opuściły jego garaż.

– Przyszły mnie przesłuchiwać jak jakaś ubecja? – żachnął się pan Antoni, odrzucając

gniewnie swoje nieco wypłowiałe rude włosy do tyłu zirytowanym, nerwowym gestem. – O co
policja pytała, to policji sprawa, niech się nie wtrącają. I niech pamiętają, że kto szuka guza, ten
go znajdzie! A żywopłot przytnie się jutro z samego rana, tak jakżem obiecał!

– To było… zaskakujące – powiedziała Betty, kiedy już z powrotem siedziały w samochodzie

Joanny. – On zawsze taki nerwowy?

– No właśnie nigdy! – Joanna wyglądała na mocno zszokowaną. – To znaczy nigdy nie był

jakiś tam specjalnie wylewny i serdeczny, raczej małomówny i mrukliwy, ale zawsze miły,
spokojny, opanowany… Coś go musiało zirytować niezależnie od nas.

– Więc jedyną nadzieją zostaje dzisiaj twój sejf.
Dom Joanny miał jeszcze sporo śladów po licznych ostatnimi dniami wizytach ekipy

policyjnej. Zadeptane dywany, ślady proszku ferromagnetycznego używanego do zdjęcia
odcisków palców, bałagan w licznie porozsiewanych po domu pisarki papierach – wszystko to
robiło dość przygnębiające wrażenie. Żadna z nich nie miała nawet śmiałości wejść do łazienki,
gdzie znaleziono Konrada. „Będę musiała ją chyba zamurować”, pomyślała Joanna ze
smutkiem, mijając z dreszczem odrazy to pomieszczenie. Weszła do swojej sypialni i stanęła
przed wielkim obrazem zawieszonym vis-à-vis jej łóżka. Pokryte śniegiem domy nad rzeką nie były
dziełem specjalnie znanym, Joannie jednak przypadły do gustu i były jednym z nielicznych
obrazów, które pozostały tu po poprzednich właścicielach domu i nie zakończyły swego żywota
na strychu. Joanna chwyciła za ramę z lewej strony, Betty z prawej. Wspólnym wysiłkiem zdjęły
dość ciężkawe malowidło ze ściany, a następnie Joanna już bez pomocy odchyliła ładnie wycięty
fragment tapety. Pod nią, w małym wgłębieniu w ścianie ukazał się sejf. Dość dziwny, bo
niezaopatrzony w żadne pokrętło ani wajchę, lecz rodzaj zameczka zamykanego na kluczyk.

background image

– Kluczyka nigdzie nie było – wyjaśniła Joanna, widząc zdziwioną minę Betty. – I nawet go

nie szukałam. Mało kto by się domyślił, że tu jest sejf. Zwłaszcza pod obrazem i tapetą. Poza tym
i tak nie miałabym w nim czego trzymać. Pieniądze mam w banku, a od mojej biżuterii
cenniejsze są szpilki od Louboutina, których i tak bym tu nie wepchnęła. Ustaliliśmy więc
z Konradem, że ukryjemy tu jego archiwum.

– Bo? – zaciekawiła się Betty.
– Co bo?
– Dlaczego musieliście ukrywać archiwum Konrada?
Joanna przez chwilę przyglądała się Betty z zakłopotaniem.
– Sama nie wiem – powiedziała wreszcie. – Zaproponowałam, żeby to upchnął u mnie

w biurku, w dolnej szufladzie, ale Konrad chciał, żeby to było w jakimś bezpiecznym miejscu.
Bardzo na to nalegał. Wtedy nie widziałam w tym nic podejrzanego. Wiesz, że jak zaczynam
pisać, to robię lekki nieporządek…

– Ha! – wyrwało się Betty, która przestała odwiedzać Joannę w czasie, gdy ta znajdowała się

w tak zwanym „twórczym szale”, po tym jak kiedyś zastała ją nad laptopem kompletnie
oderwaną od rzeczywistości, ale za to w otoczeniu małych latających czarnych robaczków, które
wylęgły się z białych, najwyraźniej dla kontrastu kalorycznego, larw. Te ostatnie zalęgły się
w wypożyczonych z biblioteki starych mapach, którymi zawalony był ówczesny gabinet autorki,
tworzącej skomplikowaną intrygę toczącej się na trzech kontynentach romantycznej sagi
rodzinnej Zniewoleni miłością. Poza latającymi insektami w gabinecie pisarki Betty naliczyła też
dwadzieścia opakowań po pizzy, kilkanaście niedojedzonych kawałków tejże, mniej więcej tonę
makulatury, dziesięć pustych butelek wina, setkę puszek po coli, kilkadziesiąt napoczętych
torebek z kocim żarciem oraz nieco otumanionego sytuacją kota Joanny, któremu robaczki
jakimś niepojętym sposobem nie zakłócały świętego spokoju. Podobnie zresztą jak jego pani.
Betty zastanowiła się wtedy, kogo wezwać w pierwszej kolejności – ludzi od dezynsekcji czy też
sprzątaczki z zaprzyjaźnionej agencji Czyścioszki 24h, po czym, przypomniawszy sobie, że
deadline na złożenie książki w wydawnictwie mija za tydzień, i zauważywszy, że grzeczne
insekty nie wykazują krwiożerczych instynktów, tylko lecą w stronę górnego oświetlenia, gdzie
z miejsca kończą żywot, wycofała się ze skażonego terenu i poprzysięgła sobie nigdy więcej nie
zakłócać tak zwanego procesu twórczego. Tydzień później książka trafiła na biurko wydawcy,
a niepomiernie zdziwiona Joanna wygłosiła do Betty słowa: „Coś niepojętego, jak ci poprzedni
właściciele zapuścili to mieszkanie. Jak przyszły panie z Czyścioszka, to odkryły jakieś robactwo

background image

w żyrandolu. Taka ohyda, że aż spać potem w nocy nie mogłam!”. Menedżerka zdusiła cisnące
się jej na usta komentarze i grzecznie przyznała Joannie rację.

– Nic, nic – powiedziała teraz. – Mówiłaś, że robisz lekki nieporządek…
– No właśnie – kontynuowała Joanna. – I Konrad bał się, że jak zacznę pisać i szukać jakichś

materiałów, to te jego rzeczy dostaną u mnie nóg, co sama uznałam za prawdopodobne.
Ustaliliśmy więc, że najlepiej będzie włożyć je tutaj, gdzie nikt nigdy nie zajrzy. Ale wiesz…

– Tak?
– Teraz myślę, że może on się bał, że ktoś będzie chciał mu coś ukraść i po prostu chciał to

ukryć – zastanawiała się Joanna. – Ale może dorabiam do tego teorię spiskową. Wtedy nie
widziałam w tym w końcu nic podejrzanego.

– Najlepiej, żebyśmy się o tym przekonały na własne oczy – stwierdziła Betty i zdecydowanym

ruchem otworzyła sejf. W środku zaskakująco głębokiego otworu leżało kilkanaście pendrive’ów,
kilka płyt CD i trochę papierów. Archiwum Konrada stanęło przed nimi otworem. „Gdyby to był
film kryminalny, w tej chwili towarzyszyłaby nam jakaś dramatyczna muzyka”, pomyślała Betty,
wygarniając z sejfu całą jego zawartość, podczas gdy Joanna zeszła na dół po swojego laptopa.
W oczekiwaniu na nią menedżerka zaczęła przeglądać papiery. Kilka umów z wydawnictwami
i rachunków za wykonane sesje od razu odłożyła na bok. Przez chwilę przeglądała szkice planów
zdjęciowych. Między nimi znalazła też wydartą z magazynu „Twój Dom” stronę z rubryką
„Metamorfozy”. Jakiś zakątek jej umysłu odnotował, że patrzy na coś znajomego. „Gdzieś
musiałam już widzieć ten korytarz”, pomyślała, oglądając zamieszczone na stronie zdjęcie nieco
ponurego korytarza jakiegoś domu. Po sekundzie doszła jednak do wniosku, że pewnie tylko jej
się wydaje i na dobrą sprawę wszystkie korytarze wyglądają podobnie. Dołączyła stronę do
planów i już miała wszystko odłożyć do poprzednich papierów, kiedy dostrzegła na jednej
z ostatnich kartek kawałek ręcznie pisanego tekstu. Mimo woli zaczęła czytać. Tekst
najwyraźniej był kontynuacją jakiegoś wcześniejszego, bo zaczynał się w połowie zdania: „się
czegoś w końcu domyślić. Dlatego wysyłam ten list. Cały dzień ryczy. Wiem, że nie chcesz jej
wtajemniczyć, bo nigdy tego nie zaakceptuje, a poza tym zaraz poleci do tej starej jędzy
i wszystko jej wyklepie. Ale może wyślij jej jakiegoś sms-a, żeby nie miała cię za skończonego
łajdaka i miała jeszcze nadzieję, bo inaczej gotowa jeszcze sobie coś zrobić. Nie chce mi się jej
zdrapywać z chodnika, jak jej wpadnie do łba rzucić się z dachu, albo asystować przy płukaniu jej
żołądka, jak się czegoś nałyka. Lepiej dać jej nadzieję. Wiem, że chcesz do niej wrócić po tym
wszystkim, więc na razie nie przechlapuj sobie ostatecznie w jej oczach. Graj rozdartego,

background image

takiego, który nie wie, co zrobić, bo kocha dwie, ma duszę w strzępach, takie tam romantyczne
pierdoły. Nie wiem swoją drogą, co ty w niej widzisz, ale nie wnikam. Ja zadowolę się swoją
działką. I tak daleko na samym seksie byśmy nie ujechali. A tę drugą zostaw mi. Ona uważa się
za cwaną, ale przyciśnięta do muru śpiewa jak mewa z tej jej głupawej piosenki. Spotykam się
z nią poju”. W tym miejscu fragment się urywał. Betty przeczytała całość ponownie, po czym bez
słowa wręczyła kartkę Joannie, która właśnie pojawiła się w pokoju.

– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała ze zdumieniem pisarka, skończywszy lekturę

fragmentu listu, była zdziwiona. – Kto to pisał?!

– Licho wie – odparła Betty, która przez ten czas przejrzała jeszcze raz wszystkie papiery,

bezskutecznie szukając początku lub końca, a najchętniej obu, dziwacznej korespondencji.

– Chyba nie Konrad… – powiedziała Joanna, po czym spojrzała na trzymaną przez siebie

kartkę uważniej. – Nie, to nie jego charakter pisma.

– Obawiam się, że to list do niego – westchnęła Betty. – Same tajemnice. Choć zdaje się, że

ostatnie zdanie odnosi się do Hutniak. Nie znam innej osoby, która śpiewałaby o mewie…

– Janusz Laskowski! – oznajmiła Joanna z triumfem. – Jedna z moich wiernych czytelniczek

zaprosiła mnie kiedyś na swój ślub i wesele, i tam DJ co pół godziny grał jego Białą mewę, bo
państwo młodzi poznali się nad morzem i ten utwór im się dobrze kojarzył. Pod koniec nocy
miałam ochotę kupić wiatrówkę, pojechać nad Bałtyk i powystrzelać wszystkie mewy, jakie tam
zobaczę.

– Ale tu jest rodzaj żeński – zauważyła trzeźwo Betty. – „Z jej piosenki” ma być, a nie „z jego”!
– No to Hutniak, faktycznie – zgodziła się Joanna. – Ale właściwie co Hutniak?
– Nie mam pojęcia. – Betty wzruszyła ramionami. – Dawaj tego laptopa! Może coś

wykoncypujemy z reszty tego badziewia…

Joanna odpaliła komputer. Ekranik wyświetlił stronę powitalną Windowsa, a potem ukazało

się ustawione jako tapeta zdjęcie twarzy Konrada. Męska, proporcjonalna twarz, trzydniowy
zarost, zniewalający uśmiech, niebieskie oczy, krótkie, postawione w „czuba” jasne włosy.
Joannie łzy zakręciły się oczach. Betty stanowczo odebrała jej laptop i za pomocą kilku ruchów
zmieniła tapetę na pierwsze z brzegu zdjęcie, przez czysty przypadek trafiając na to
prezentujące posiadłość pisarki. Oddała Joannie komputer, sięgnęła po swoją torebkę i wyjęła
z niej paczkę chusteczek.

– Ten make-up nie jest jednak wodoodporny – powiedziała. – Ogarnij się, bo znowu zaczniesz

wyglądać jak szop pracz.

background image

– Nie masz serca – jęknęła Joanna, ale grzecznie wyciągnęła chusteczkę i otarła wilgotne

oczy. Betty w tym czasie włożyła do portu USB pierwszego pendrive’a. Na pulpicie ukazało się
dużo małych miniaturek zdjęć, prezentujących artystkę bluesową Patrycję Nosalską.

– Boszzzz… Ona zawsze wygląda tak, jakby ktoś przed sesją zbił ją kijaszkiem – westchnęła

Betty. – Przypadek nieuleczalny!

– Konrad mówił, że ona jest bardzo fajna. – Joanna trochę się rozpogodziła. – Przyszła na

sesję i od razu go przeprosiła, że znowu nie udało jej się schudnąć, chociaż bardzo się starała.
Konrad cyknął jej kilka fotek, po czym, żeby ją odprężyć, przepuścił je przez Photoshopa. Kiedy
zobaczyła, jak w ciągu paru sekund znika jej kilka kilogramów, to od razu poczuła się lepiej.
I powiedziała mu, żeby potem rzezał ją na fotach aż do kości, bo chciałaby, żeby ludzie, patrząc
na jej fotki, pytali, czy oby ta Nosalska to nie jest jakaś chora, że taka chuda. Równa babka,
z poczuciem humoru.

Betty przejrzała na wszelki wypadek kilka fotek utytej rockmenki, ale jako żywo nie znalazła

tam żadnych podstaw do tego, aby ta miała mordować fotografa. Kolejny pendrive zawierał sesję
gwiazdy rocka Agaty Pożytnik.

– No tak… – powiedziała Betty, oszołomiona uwiecznionymi tam kreacjami gwiazdy, które

kolorową pstrokacizną przywodziły na myśl okulistyczne tablice do badania daltonizmu. – Ta to
powinna raczej zarąbać siekierą swojego stylistę…

– Ona sama się stylizuje – wyjaśniła, pomna opowieści Konrada, Joanna. – Przytaszczyła na

sesję walizkę ciuchów i gdy zatrudniony przez gazetę stylista zaczął jej przedstawiać swoje
propozycje, to mu powiedziała, że jeszcze go nie było na świecie, jak ona już była gwiazdą, więc
nie będzie jej teraz pouczał, jak ma wyglądać. I ubrała się w jakieś odblaskowe żółcie, tak że
przechodząca obok studia lekko niedowidząca sprzątaczka myślała, że się od czegoś zapaliła
i oblała ją brudną wodą z kubła, który akurat trzymała w ręku.

– Żartujesz?!
– Nie – powiedziała Joanna. – Zobacz dalej… O widzisz, tu jest jeszcze lepiej! Wbiła się

w jakiś obcisły plastik. To jest dramat, bo ona ciągle uważa, że ma perfekcyjną figurę i głosi
wszem i wobec, że pożycza rzeczy od swojej córki. I ta córka zresztą się w tych wywiadach
w ogóle nie starzeje. Zatrzymała się na osiemnastce i tak już ją ma od dziewięciu lat…

– A więc nie jesteś jedyną osobą, która zatrzymała czas mimo Wikipedii? – zauważyła kąśliwie

Betty.

– Wypchaj się!

background image

Kolejne USB zawierało równie wstrząsające fotografie leciwej polskiej gwiazdy baletu, która

z sobie tylko wiadomych przyczyn występowała na nich w jednoczęściowym kostiumie
kąpielowym i robiła miny à la Pippi Långstrump.

– Konrad mówił, że ona jest tak pomarszczona, że podobno przed sesją zbiera sobie skórę na

twarzy i spina z tyłu głowy żabkami do wieszania prania – wyjaśniła Joanna. – I jest przekonana,
że wtedy wygląda jak nastolatka. A jak Konrad zasugerował, żeby założyła jakąś inną kreację, to
mu powiedziała, że póki ma nogi jak Rita Hayworth, to będzie je pokazywała. I że w ogóle chce
mieć takie zdjęcia jak ona. Zapamiętałam to, bo Konrad nie wiedział, kim właściwie była Rita,
i myślał, że ze sklerozy tancerce coś się pomyliło i ma na myśli Ritę Orę. Więc przeraził się, że
będzie musiał jej zrobić zdjęcia topless i w sumie musiałam mu dyskretnie wysłać zdjęcia
Hayworth smartfonem.

Także i ten pendrive, choć jego zawartość mogła przyprawić każdego estetę o kilka

bezsennych nocy, nie zawierał nic, co mogłoby je naprowadzić na ślad mordercy. Podobnie było
z kilkoma innymi. Studyjne fotografie aktorek, prezenterek, piosenkarek uświadomiły co prawda
Joannie i Betty, jak mocno te panie różnią się na zdjęciach od tego, co potem, przepuszczone
przez stosowne programy graficzne, tudzież ułańską wyobraźnię osób je obsługujących,
publikowane jest w gazetach, ale nadal nie posunęło ich śledztwa ani o krok do przodu.

– Kurczę, co my właściwie chcemy tu znaleźć – zastanowiła się nagle Joanna, z obrzydzeniem

patrząc na kolejną sesję, tym razem znanej prezenterki telewizyjnej, która z racji tuszy
i niesympatycznego wyrazu twarzy zawsze kojarzyła jej się ze wściekłą lochą.

– Nie wiem, to był twój pomysł – przypomniała Betty.
– Bez sensu z tymi pendrive’ami – mruknęła Joanna. – Przypomniało mi się, że są na nich

głównie sesje. Reportażówki i inne foty są na płytach.

– Rychło w czas ci się przypomniało! – Betty już miała wetknąć do komputera kolejnego

bzdyczka, ale powstrzymała się i sięgnęła po płytę. W tym momencie zadzwonił jej telefon.

– Beata? – upewnił się nieco zdyszany żeński głos.
– Tak – odpowiedziała Betty. – Z kim rozmawiam?
– To ja, Sylwia z „Koktajlu”. – Głos nadal był niespokojny, tak jakby osoba po drugiej stronie

była mocno zdenerwowana albo wykonała właśnie jakiś spory wysiłek fizyczny. – Byłaś dzisiaj
u nas. I powiedziałaś, że gdyby coś się komuś przypomniało, to żeby do ciebie zadzwonić…

– Tak – potwierdziła Betty. – Zdawało mi się, że coś przede mną ukrywacie.
– To nie tak. – Sylwia nieco zniżyła głos. – Każdy z nas ma jakąś tam swoją teorię, ale tak

background image

naprawdę nikt nie jest niczego pewny. Nie znaliśmy tak dobrze Konrada. Był… taki trochę
tajemniczy. Nigdy nic o sobie nie mówił, z nikim się nie przyjaźnił. Dziś, kiedy wyszłaś,
zaczęliśmy o nim rozmawiać i nagle przypomniała mi się jedna scena sprzed paru tygodni. Jak
przed redakcją dopadła Konrada jakaś dziewczyna. Zaczęli się sprzeczać. Chyba miała do niego
o coś pretensję…

– Wiem o tym – powiedziała Betty. – To ponoć była jego poprzednia narzeczona, która wciąż

była w nim zakochana…

– Serio? – zdziwiła się Sylwia. – Wyglądało raczej, jakby go nienawidziła. Nieważne. Dzisiaj,

jak sobie odtwarzałam tę scenę w pamięci, nagle coś mnie olśniło! Nie wiem, czy to może być
prawda, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna była bardzo podobna do kogoś, kogo znam. W dniu
morderstwa jechałam do Grodziska i na światłach przy Milanówku minęłam samochód,
w którym siedziała ta osoba. To było o tyle dziwne, że ten samochód nie…

W tym momencie w słuchawce rozległ się dziwny dźwięk, tak jakby coś huknęło. Potem Betty

usłyszała jeszcze kilka nieco bardziej stłumionych odgłosów, po czym połączenie zostało
przerwane. Menedżerka nacisnęła klawisz połączenia zwrotnego, ale po pierwszym sygnale od
razu włączyła się poczta głosowa. Czując rosnący niepokój, Betty przeczekała kilka chwil, po
czym znów spróbowała się połączyć. Bez skutku. Odwróciła się do Joanny, która miała dwa znaki
zapytania w oczach.

– To Sylwia z „Koktajlu” – wyjaśniła. – Chciała mi koniecznie coś powiedzieć o Konradzie, ale

chyba popsuł jej się telefon. Może zaraz oddzwoni.

– Kurde, mam już dość tych zagadek! – powiedziała stanowczo Joanna i z gniewem

wepchnęła płytę do kieszeni laptopa. Przez chwilę patrzyła na wyświetlające się ikonki, po czym
ze zdumieniem przeniosła wzrok na Betty. – O ja pierdzielę!

Betty dopadła do laptopa. Przez chwilę też nie rozumiała, co tam widzi. A następnie aż

gwizdnęła ze zdumienia. Na pierwszych kilku fotkach widać było Konrada, siedzącego na łóżku.
Miał rozpiętą koszulę, był tylko w slipkach. Na kolejnych podeszła do niego wysoka szczupła
i naga brunetka. Fotki, najwyraźniej robione z jednego miejsca, pokazywały ją od tyłu, tak że
trudno było ją zidentyfikować. Następne ujęcia pokazywały, jak brunetka ściąga Konradowi
koszulę i oboje zaczynają się całować. Potem brunetka usiadła okrakiem na kolanach fotografa.
Ten zaczął pieścić jej szyję i wtedy brunetka odchyliła głowę do tyłu. To zdjęcie nie pozostawiało
żadnych wątpliwości co do jej tożsamości. To była… Klaudia Hutniak!

background image

background image

Rozdział V

Paweł przez całą drogę do domu myślał, jak dobrze sfotografować tartę z buraczkami i serem
feta. Niedawno, nieco znudzony wykonywaniem w redakcji codziennie tych samych czynności,
dał ujście swojej manii i założył bloga kulinarnego. Gotowanie było jego największą życiową
pasją. Odprężał się przy nim, odreagowywał stresy i gdyby mógł zrobiłby ze swojego mieszkania
jedną wielką kuchnię z łazienką. Potrawami, które wymyślał, a następnie tworzył, żywiło się pół
redakcji i wszyscy czekali na to, co też nowego wyjdzie spod jego ręki. Niestety, nie wszystkie
wymyślone potrawy dawały się ładnie sfotografować i owa cholerna tarta, pochwalona przez
wszystkich, którzy mieli okazję jej skosztować, była jedną z nich. Jak by nie ustawiać światła
i przesłony w aparacie fotograficznym, buraki zamiast czerwone wychodziły czarne, a efekt
końcowy całości wyglądał tak, jakby na kopkę węgla ktoś strząsnął potężną ilość łupieżu. Dążący
do perfekcji Paweł wściekał się i wściekał, aż wreszcie z rozpaczy zjadł pół uwiecznianego
obiektu, popił dużą ilością wina i poszedł spać. Drugą połowę dokończyli w pracy jego koledzy
i koleżanki, a teraz wracał do domu z solidnym zamiarem przygotowania nowej tarty i robienia
jej zdjęć do chwili, kiedy będzie przypominała jedzenie, a nie plakat reklamujący Barbórkę.
Rozmyślając nad tym, czy nie pomalować buraków jakąś farbką, żeby nie były takie ciemne,
Paweł doszedł do swojego bloku, znajdującego się w samym centrum vis-à-vis Pałacu Kultury.
Jedną ręką zaczął wstukiwać kod do domofonu, a drugą grzebać w torbie w poszukiwaniu kluczy
do mieszkania i w tym momencie uświadomił sobie, jaką głupotę popełnił przez roztargnienie.
Zabrał z rana aparat fotograficzny do pracy, żeby pokazać zdjęcia tarty ludziom od obróbki zdjęć
i w tym celu wyjął go z torby, a potem położył na biurku. Potem jednak pojawiła się ta cholerna
Betty, rozpoczęła się dyskusja o morderstwie, wszyscy poszli na piwo, z którego już oczywiście
nie opłacało się wracać do redakcji i… aparat został na biurku!

Paweł spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiętnasta. Nie chciało mu się wracać do redakcji,

od której dzieliło go pół godziny spaceru, ale z drugiej strony koniecznie chciał rozprawić się
dzisiaj z tą upiorną tartą – zrobić foty, wstawić na bloga, mieć to już z głowy i zająć się kolejną
potrawą. Z westchnieniem wcisnął klawisz „skasuj” na domofonie i szybkim krokiem ruszył
w stronę redakcji. Dotarł do niej nieco szybciej, niż przewidywał. Na recepcji wciąż jeszcze
siedziała niezastąpiona szefowa administracyjna wydawnictwa Monika.

– Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach – wyjaśnił Paweł, widząc jej pytające spojrzenie. –

background image

Zapomniałem aparatu. Mogę poprosić o klucz od czterysta szesnaście?

– Oczywiście. – Monika otworzyła szafkę z kluczami, po czym ze zdziwieniem stwierdziła: –

Jeszcze go nie oddaliście!

– Jak to nie? – Zdziwienie udzieliło się Pawłowi. – Wyszliśmy po południu i chyba nikt z nas

już nie wrócił…

Monika pokręciła przecząco głową.
– Sylwia była tu koło siedemnastej – powiedziała. – Pamiętam, bo pogadałyśmy o tym, że ma

potem randkę, i to drugą, że wysłała dzieci do przyjaciółki, ale jako że nie uprawiała seksu już
trzy lata, to czuje się jak dziewica i nie wie, czy coś z tego wyjdzie…

– Cała Sylwia – mruknął Paweł, który codziennie słyszał takie mniej lubi bardziej obsceniczne

wypowiedzi koleżanki.

– A potem chyba jeszcze widziałam tu Wiktora – kontynuowała Monika – ale nie jestem

pewna, bo tuż przedtem przyszedł kurier z jakimiś ogromnymi paczkami, które mu wypadły
z rąk i się rozleciały, a w środku były balony i przez pół godziny je ganialiśmy po całej recepcji.
I tak nie wszystkie wyłapaliśmy…

– I Sylwia jeszcze siedzi? – spytał Paweł. – A nie laluni się przed randką?
– Skoro nie ma klucza, to najwyraźniej tak – odpowiedziała Małgosia. – Albo ona, albo

Wiktor… Ewentualnie mogli zejść klatką schodową, a klucz jak zawsze zostawić w drzwiach.
Kiedyś was za to zabiję…

Faktycznie, z pokojów poszczególnych redakcji, rozlokowanych na pięciu piętrach kamienicy,

można było wyjść na dwa sposoby. Albo zjechać windą i przedefilować przed recepcją, albo też
zejść schodami i posłużyć się wyjściem znajdującym się w połowie głównego hallu
prowadzącego do wydawnictwa. Wątpliwie, żeby Sylwia skorzystała z tej drugiej możliwości.
Ograniczała bowiem swoją aktywność fizyczną do niezbędnego minimum, a dodatkowo
twierdziła, że chodzenie po schodach powoduje u niej zawroty głowy i palpitacje serca.

Paweł wjechał windą na czwarte piętro. Dwa długie, ułożone w literę „L”, korytarze były

ciemne. Światło działało tu na fotokomórkę i po zrobieniu przez Pawła kroku pierwszy z nich
rozbłysnął światłem jarzeniówek. Paweł przeszedł przez pierwszą część dłuższego korytarza,
potem łącznik, stanowiący zarazem klatkę schodową i drugą część korytarza. Pokój dziennikarzy
był ostatni po prawej stronie. Drzwi do niego stały otworem, klucz znajdował się w zamku, ale
światło było zgaszone. „Ona się nigdy nie zmieni. Ile razy można mówić, że ostatnia osoba
odnosi klucz? W końcu wlepią nam karę albo ktoś coś rąbnie…”, pomyślał Paweł. Podszedł do

background image

swojego biurka, chwycił aparat i włożył go do torby. Już miał wychodzić, kiedy kątem oka
dostrzegł na samym środku pokoju mały czarny przedmiot. Telefon! Zdziwiony zbliżył się do
niego, ukucnął i podniósł czarnego iPhone’a w charakterystycznym kwiatowym etui, należącego
do Sylwii. Ekran wyświetlacza był mocno strzaskany. Zapalił się, ale nawet nie dało się odczytać
godziny. „Jakby ktoś po nim skakał”, przemknęło Pawłowi przez głowę. Już miał wstać, gdy
nagle dotarło do niego, co widzi przed sobą. Zza biurka Sylwii wystawał but i kawałek nogi. „Ktoś
przytachał manekina z pokoju stylistów?”, przyszło mu na myśl. Zmarszczył brwi, po czym
wyciągnął rękę i delikatnie dotknął kostki domniemanego manekina. Nie było wątpliwości –
kostka należała do człowieka. Zerwał się i zrobił dwa kroki w stronę biurka Sylwii. Przez chwilę
analizował obraz przed oczami. Paweł słynął z opanowania, więc nie wydał z siebie żadnego
okrzyku, nawet wyraz twarzy specjalnie mu się nie zmienił. Spokojnie sięgnął po słuchawkę
leżącego na biurku Sylwii telefonu i wykręcił numer na recepcję.

– Monika? – powiedział, starając się zachować jak największy spokój. – Czy mogłabyś

zadzwonić po policję i pogotowie ratunkowe? Obawiam się, że Sylwia nie żyje. Ktoś ją
zamordował…

background image

background image

Rozdział VI

Klaudia Hutniak od samego rana była z siebie bardzo zadowolona. Ledwo co się obudziła, a już
udało jej się doprowadzić do płaczu nową asystentkę, która zadzwoniła, żeby jej przypomnieć
o umówionym wywiadzie.

– Ale dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz? – zapytała niewinnym głosem Klaudia, która

oczywiście doskonale wiedziała, że powinna właśnie jechać do radia, ale nie chciało jej się wstać
z łóżka.

– Przecież mówiłam ci o tym cztery razy! – jęknęła asystentka.
– Rozważ w głębi swojego serduszka, czy posługiwanie się kłamstwem może doprowadzić

twoje życie do punktu, w którym poczujesz się w pełni szczęśliwa – odpowiedziała Klaudia. –
Ono nie ma ci tego za złe. Przywykło, że ludzie je wiecznie rozczarowują…

– Ale, Klodi, ja naprawdę ci o tym mówiłam! – Ton głosu asystentki wskazywał, że właśnie

wchodzi w fazę przedzawałową. – Ostatni raz wczoraj w taksówce, kiedy wracałyśmy ze studia!

– Zamówiłaś mu bardzo niedobrą taksówkę – przypomniało się Klaudii. – Miała kolor

czerwony, a wiesz przecież, że według wierzeń plemion afrykańskich czerwień to agresja i złe
uczucia. Ono nie mogło się zespolić z taksówką i bardzo to przeżyło. Ono podarowało ci z dobroci
serca i w trosce o twój rozwój duchowy książkę, która tak pięknie opowiada o kolorach, ale
z bólem widzi, że zlekceważyłaś tak cenne źródło wiedzy o naszym świecie. Cóż… Jeszcze jedno
rozczarowanie. A poza tym kierowca był ubrany na niebiesko, a wiesz, że niebieski źle na nie
działa po tym, jak nagrywa piosenki.

Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że Klaudia tego dnia nie nagrywała niczego, bo studio

jej zdaniem miało „atmosferę zła” i wymagało oczyszczenia, a jedyny uznawany przez nią spec
od takich „hocków-klocków”, biorący za godzinę swoich czarów dwa tysiące złotych od wytwórni
płytowej, wyjechał na kilka dni do Tajlandii. W związku z tym artystka spędziła cały dzień, grając
na smartfonie w swoją ulubioną grę Overkill Mafia, polegającą na strzelaniu do wirtualnych
gangsterów.

– Poza tym kierowca za mocno zamknął za nim drzwi, burknął mu tylko „dzień dobry, pani”

i dziwnie tam pachniało… – dokończyła gwiazda.

– Osobiście spryskałam ją twoimi ulubionymi perfumami! – jęknęła znowu asystentka.
– Ono nie czuło! – Klaudia przybrała swój najbardziej jękliwy ton, który powinien dać

background image

asystentce do wiwatu. – Wiesz, że w nieładnym zapachu jego dusza jest jak raniony ptak, który
nie może się wydostać z klatki…

Asystentka po drugiej stronie wydała z siebie coś na podobieństwo cichego kwilenia. Klaudia

zebrała się do ostatecznego ciosu.

– A teraz jeszcze to radio! – powiedziała. – Wiesz, jak wielu straszliwych wrogów chce, żeby

ono zniknęło z mediów. Wszyscy rzucają mu kłody pod nogi i chcą je zranić. A ty, fanka i jak mu
się wydawało przyjaciółka, którą dopuściło do swego serca, by się ogrzała w jego płomieniu,
zadałaś mu taki cios. To był jego najważniejszy wywiad w życiu, a teraz trzeba go odwołać! Jeśli
ono nie sprzeda dobrze nowej płyty, a wiesz, że oddało jej całe swoje życie, serce, duszę, to miej
świadomość, że będzie to tylko wynikiem tego, że zaniedbałaś swoje obowiązki…

– Ale Klodi… – zaczęła asystentka z płaczem, ale gwiazda nie dała jej dokończyć.
– Ono nie wie, co teraz zrobi, jego życie straciło całą radość – powiedziała. – Nie dzwoń do

niego. To chyba nie będzie miało już sensu… – Jego dusza podpowiada mu tylko jedno wyjście
w tej strasznej chwili, kiedy zawiodła je ostatnia osoba na planecie!

Po czym ze złośliwym uśmiechem rozłączyła się, wyłączyła komórkę i poszła do kuchni, żeby

przygotować sobie poranną kawę.

Potem jeszcze kolejno:
– doprowadziła do furii szefa wytwórni płytowej, przesuwając termin nagrania teledysku

i zmieniając jego lokalizację („ono nie może nagrywać w kwietniu, bo wtedy jeszcze pąki
kwiatów w ogrodach wilanowskich są mało rozwinięte i nie będą akompaniowały jego duszy,
a poza tym, czy nie moglibyśmy tego kręcić we wnętrzach pałacu, tylko musielibyśmy tam
koniecznie zmienić wystrój na jakiś bardziej nowoczesny, bo ono ma teraz przecież
młodzieżowy repertuar?”),

– przywiodła do myśli samobójczych swoją sprzątaczkę („czy byłaby pani uprzejma ścierać

kurze w taki sposób, żeby nie zakłócać aury wokół płyt?”),

– wprowadziła w stan nerwowej drżączki kierownika firmy dostarczającej jej ekologiczne

menu („to chyba nie jest zbyt wygórowane żądanie, żeby dołączyć mapkę z zaznaczeniem
miejsc, w których zbierane były składniki na potrawy, bo ono musi poprosić bioenergoterapeutę
o wysłanie tam dobrej energii?”),

– i w związku z tym wprawiła się w rewelacyjny nastrój, tym bardziej że wieczorem była

zaproszona na bankiet z okazji wprowadzenia na rynek nowego kremu. Zapobiegliwi PR-owcy
z firmy zajmującej się promocją tego kosmetyku już dawno zapłacili jej sowitą sumę, aby

background image

zgodziła się uświetnić swoją obecnością ich imprezę, i teraz Klaudia czekała właśnie na fryzjera,
make-upistkę i stylistę, którzy mieli ją przygotować na dzisiejszą noc. Wizja trzech kolejnych
ofiar, które doprowadzi do drżenia rąk, sprawiła, że postanowiła uraczyć się szampanem.
Właśnie szła do szafki z alkoholami, gdy rozległ się dźwięk domofonu. Klaudia spojrzała na
wiszący w przedpokoju zegar. Siedemnasta. Stanowczo za wcześnie na pojawienie się
kogokolwiek, z jak to nazywała, „personelu pomocniczego”, który miał się pojawić dopiero trzy
kwadranse później i wiedział, że jakiekolwiek rozminięcie się z tą godziną spowoduje wybuch
gniewu gwiazdy. Nie, to na pewno ktoś przypadkowy, któremu zaraz będzie można uświadomić,
jak ogromny uczynił błąd, zakłócając jej spokój. Klaudia tanecznym krokiem przemierzyła
ogromny salon, stanowiący serce jej dwustumetrowego, dwupoziomowego apartamentu
znajdującego się w jednym z budynków strzeżonego VIP-owskiego osiedla zbudowanego
w samym centrum Mokotowa, i podeszła do domofonu. Umieszczony przy nim ekranik pokazał
jej dwóch mężczyzn w średnim wieku, co gorsza w policyjnych mundurach.

– Tak? – zapytała Klaudia, czując lekki niepokój.
– Kapitan Darski, porucznik Majewski, chcielibyśmy zamienić z panią kilka słów – powiedział

wyższy i zdecydowanie bardziej atrakcyjny z funkcjonariuszy.

– Ale czy to takie istotne? – zapytała Klaudia. – Ono od rana walczy z ogromną migreną,

a poza tym zaraz przyjdą ludzie, żeby je przygotować do dzisiejszej bardzo ważnej uroczystości.
Czy ono musi teraz rozmawiać z panami?

– Jak rany, o kim ona gada? – wyszeptał Darskiemu do ucha jego kolega. Kapitan zrobił

jednak przed spotkaniem porządny research i znał fanaberie gwiazdy.

– Obawiam się, że to konieczność – odpowiedział Klaudii.
– Ale właściwie w jakiej sprawie panowie przychodzicie? – dociekała gwiazda.
– W sprawie śmierci Konrada Jancewicza – wyjaśnił policjant. – Musimy pani zadać kilka

pytań.

– No trudno. – Klaudia przycisnęła przycisk w domofonie i popatrzyła, jak mężczyźni znikają

w drzwiach wejściowych do budynku. Cholerny Konrad! Jakby nie dość narobił jej problemów za
życia, to jeszcze nawet po śmierci nie zamierzał dać jej spokoju.

– Czy może nam pani powiedzieć, co ją łączyło z panem Jancewiczem? – zapytał kapitan

Krzysztof Darski, gdy Klaudia usadziła obu policjantów na skórzanej, równie drogiej, co
piekielnie niewygodnej, kanapie, a sama zajęła znajdujący się vis-à-vis skórzany fotel.

– Ono miało z nim kilka sesji – odpowiedziała gwiazda. – Sesyjnych i plenerowych.

background image

– I tylko tyle? – zdziwił się kapitan. – Nie znali się państwo bliżej?
„Niech ten Majewski przestanie się wgapiać w ten obraz”, myślał jednocześnie, śledząc

kątem oka barani wzrok swojego kolegi, wpatrzonego w wielki poster reklamujący sesję Hutniak
dla magazynu „Playboy”. „Jakby w życiu nie widział kobiecych piersi! Trzeba było wziąć ze sobą
Majchrzaka. Jego podnieca tylko Majdan”.

– Ono nie zwykło się zaprzyjaźniać z pracownikami – odparła wyniośle Klaudia pewnym

siebie tonem.

– Czyżby? – Kapitan uniósł nieco brwi.
Klaudia poczuła piknięcie niepokoju w sercu. Czyżby wiedział? Nie, to niemożliwe! Przecież

starannie pilnowała, aby jej spotkania z Konradem odbywały się w jak największym kamuflażu.
Przebierała się, zakładała perukę, opuszczała osiedle w samochodzie z zaciemnionymi szybami,
w dodatku nie swoim, a wypożyczonym i to nie przez nią. Widywali się w hotelach, które sama
wybierała, poza stolicą, z dala od paparazzich i ewentualnych znajomych. Nie. Tajemnicę ich
randek Konrad na pewno zabrał ze sobą w zaświaty.

– Ono powinno pana wyprosić za takie insynuacje – oznajmiła, starając się zrobić jak

najbardziej nadąsaną minę, po czym teatralnym gestem złapała się za głowę. – Och, och… Ono
czuje, jak wraca migrena. Jeśli nie będzie mogło wziąć udziału w dzisiejszej gali, rozpacz
i rozczarowanie jego fanów spadną na pana sumienie.

– Jakoś to wytrzymam – powiedział spokojnie Darski. – Tym bardziej że rozmija się pani

z prawdą.

Klaudia szybko złapała oddech, ale kapitan nie dopuścił jej do głosu.
– Jesteśmy w posiadaniu filmu, na którym widać, że pani… – Zastanowił się nad odpowiednim

słowem, ale dżentelmeńskie wychowanie, jakie odebrał od swojej mamy, nie pozwoliło mu
dokończyć, tak jak początkowo zamierzał. – …kontakty z zamordowanym dalece wykroczyły poza
zawodowe.

Klaudia poczuła, że za chwilę faktycznie dostanie migreny.
– Filmu? – jęknęła.
– Tak, filmu – potwierdził Darski. – I dlatego jeszcze raz zapytam, czy nadal upiera się pani,

że nie łączyło ją nic z denatem?

Klaudia zachowała milczenie, zastanawiając się w panice, jak wybrnąć z sytuacji.
– Tak – odezwał się kapitan. – To dobrze, że pani milczy. Choć może trzeba się było

zastanowić nad odpowiedzią nieco wcześniej. A teraz niech pani dobrze pomyśli, zanim

background image

odpowie na kolejne pytanie. Co robiła pani trzy dni temu około godziny osiemnastej?

Klaudia nic nie odpowiedziała, tylko przycisnęła rękę do serca.
– Milczy pani – podsumował kapitan. – To ja pani powiem, gdzie pani była. W posiadłości

pani Joanny Szmidt. Pojechała tam pani po kompromitujące ją materiały. Gdy pan Jancewicz
odmówił ich wydania, zabiła go pani. Świadkowie potwierdzają, że widzieli pani samochód
w tamtej okolicy w czasie, który pokrywa się z godziną zgonu pana Jancewicza. A kilkanaście
minut temu nasza ekipa odkryła w pani garażu siekierę ze śladami krwi należącej do zmarłego.
W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego…

Kapitan Darski kopnął swojego nadal zapatrzonego w poster kolegę najwyraźniej

próbującego zapamiętać każdy jego detal i obaj powstali. Klaudia mimowolnie poszła w ich
ślady.

– Klaudio Elżbieto Hutniak, poproszę, aby udała się pani z nami na komisariat i złożyła

stosowne wyjaśnienia. W przeciwnym razie mam nakaz zatrzymania pani w charakterze
podejrzanej o zabójstwo pana Konrada Jancewicza – powiedział stanowczo kapitan. –
Uprzedzam też panią, że wszystko, co pani od tej pory powie, może być użyte przeciw pani. Ma
pani prawo do skontaktowania się ze swoim adwokatem, a jeśli go pani nie ma, zostanie on pani
przydzielony z urzędu. A teraz pozwoli pani z na…

Klaudia osunęła się na dywan.
– Chyba trzeba będzie zredagować nekrolog – mruknął Darski, po czym ze zrezygnowaną

miną wyciągnął telefon i zadzwonił po ekipę medyczną.

background image

background image

Rozdział VII

Rankiem następnego dnia po przesłuchaniu i zatrzymaniu w areszcie Klaudii Hutniak, co
zrobiono zresztą na tyle dyskretnie, że wiadomość o tym nie przeciekła do mediów, na
warszawskim cmentarzu na Wólce Węglowej miał się odbyć pogrzeb Konrada. Joanna, która
podejrzewała, że na jednego żałobnika przypadnie tam trzech paparazzich, początkowo nie
chciała wziąć w nim udziału. Bała się, że się rozklei, a następnie przez kilka tygodni będzie
oglądała swoje zapłakane zdjęcia we wszystkich możliwych brukowcach. Potem jednak
przypomniało jej się zdanie, które w jednym z kryminałów Agathy Christie wypowiedział
detektyw Poirot, a mianowicie, że morderca z reguły bierze udział w pogrzebie swojej ofiary.

– Plan jest taki, że ja zajmę się skupianiem uwagi na sobie – powiedziała Joanna – a ty przez

ten czas zrobisz jak najwięcej zdjęć ludziom dokoła.

– I wyjdę na hienę?! – próbowała zaprotestować Betty. – Wszyscy będą się modlić i płakać, a ja

mam latać jak głupia z aparatem fotograficznym?! Chyba zwariowałaś!

– Daj spokój, tam będzie mnóstwo paparazzich. Wtopisz się dyskretnie w tło – poinstruowała

ją Joanna, zastanawiając się jednocześnie, co włożyć na pogrzeb, żeby nie dodać sobie lat.
Czarny strasznie ją postarzał. Dokładnie pamiętała, że gdy kiedyś wpadło jej do głowy pójść na
wywiad do telewizji w małej czarnej, to prezentowała się, wypisz-wymaluj, jak emerytowana
nauczycielka matematyki z liceum w czasach PRL-u. Może coś białego?

– Wtopię się w tło składające się z hien – mruknęła Betty. – I niby kogo ty chcesz mieć na tych

zdjęciach?

– Wszystkich – odparła Joanna, rezygnując w duchu z bieli, która na zdjęciach zawsze mocno

ją pogrubiała, i przerzucając się na granat. – Później je sobie obejrzymy. Może ktoś będzie
wyglądał podejrzanie…

– Genialny pomysł! – powiedziała ironicznie Betty. – Jakbyśmy nie miały dość odkryć

fotograficznych!

– Ale sama przyznasz, że wydawało się, że to był strzał w dziesiątkę!
– Owszem, wydawało się… – odpowiedziała z rezygnacją Betty.
Poprzedniego dnia, po odkryciu mocno zahaczających o pornografię zdjęć Klaudii i Konrada,

obie spędziły kilkadziesiąt minut na potężnej kłótni. Betty była za tym, żeby natychmiast
zadzwonić na policję i poinformować o sensacyjnym odkryciu. Joanna z kolei twierdziła, że

background image

powinny same doprowadzić śledztwo do końca i w tym celu pojechać do Hutniak, pokazać jej
fotografie i zażądać wyjaśnień, a dopiero potem rozstrzygnąć, czy dalej rozwiązywać zagadkę
samodzielnie, czy też przekazać swoje wiadomości policji. W końcu Betty, u której strach przed
oskarżeniem o zatajanie dowodów zbrodni i wizja odsiadki w związku z tym kilku lat w zatęchłej
celi w towarzystwie kobiet o ksywkach „krwawa Krycha” i „zabójcza Fela”, zdecydowanie wygrały
z pobłażliwością wobec dziwacznych pomysłów chlebodawczyni, postawiła na swoim. Kapitan
Darski, do którego zadzwoniły, zresztą na prywatny numer, który ten dał Joannie, przyjął ich
zwierzenia z ogromnym entuzjazmem. W ciągu kilkunastu minut w Milanówku pojawili się
funkcjonariusze, którzy zabrali materiały wyciągnięte z sejfu pisarki, a sam Darski oddzwonił
późnym wieczorem i zdał obu paniom relację z przebiegu zdarzeń, które miały miejsce tego
dnia.

– On jest dziwny, ten cały Darski – stwierdziła Betty po tym, jak już skończyły rozmowę

z kapitanem. – Nie znam co prawda regulaminu policyjnego, ale takie rozmowy to chyba nie są
jednak normalne… Z reguły policjanci sami z siebie nie mówią nic nikomu, a nawet jak ich o coś
pytasz, to udają autystycznych. A ten tu uskutecznia sobie pogawędki, i to z osobami, które są
w kręgu podejrzanych.

– W jakim znowu kręgu? – zdziwiła się Joanna. – Przecież sama słyszałaś. Ta Hutniak tu

przyjechała, znaleźli u niej siekierę, mają motyw…

– No właśnie. – Betty próbowała pozbierać myśli. – Jakoś to wszystko za łatwo się ułożyło. Po

co zabierała ze sobą siekierę?

– Bo się bała, że zostały na niej jakieś ślady – odpowiedziała Joanna pomna tego, co usłyszały

od kapitana.

– I trzymała ją u siebie przez trzy dni, zamiast się jej pozbyć? – nie dawała za wygraną Betty.

– Przecież to nie ma sensu…

– Dlaczego? – Joanna jeszcze raz w duchu powtórzyła sobie to, co mówił Darski. – To jest

logiczne. Konrad ją szantażował, więc przyjechała do Milanówka, żeby się z nim jakoś dogadać.
Zostawiła samochód parę przecznic dalej, w ciemnym zaułku, gdzie jak myślała, nikt go nie
zauważy, i na piechotę doszła do mojego domu. Konrad ją wpuścił. Wiemy, że ją szantażował.
Zaczęli rozmawiać, ale się nie dogadali. Hutniak poczuła się zagrożona. Zdenerwowała się,
wyszła, żeby się uspokoić, i wtedy przepłoszyła tego twojego Benia. Zauważyła siekierę, chwyciła
ją, wróciła do domu i zabiła Konrada. Zaczęła szukać zdjęć, znalazła je w torbie Konrada na
karcie, wykasowała ją i była pewna, że nikt się o niczym nie dowie. Zabrała siekierę, bo nie była

background image

pewna, czy nie zostawiła na niej odcisków palców. A potem dobrze ukryła ją w swoim garażu.
Darski mówił, że nigdy by tej siekiery nie znaleźli, gdyby jeden z policjantów nie potknął się, nie
walnął z całej siły w ścianę i nie odkrył, że tam jest schowek. To całkiem tak jak z moim sejfem!
I w sumie nie dziwię się tej Hutniak. Też bym wolała, żeby jedyny dowód zbrodni był ukryty
w dobrze zakamuflowanym miejscu, a nie leżał gdzieś i był wiecznym zagrożeniem.

– A dla mnie z jednej strony to wszystko zbyt pięknie się układa – Betty z zakłopotaniem

popatrzyła na rozentuzjazmowaną Joannę – a z drugiej nie trzyma się kupy…

– To znaczy?
– Jakoś nie mogę sobie tego poukładać logicznie w głowie – powiedziała Betty. – Bo niby kiedy

widział ją ten Benio? I jakim sposobem zamknęła za sobą drzwi? I kim jest autorka listu do
Konrada? Tego, który znalazłyśmy w jego papierach?

– Benio widział ją wtedy, gdy wyszła po rozmowie z Konradem, zanim go zabiła.
– Ale mówił przecież, że postać, którą widział, nie weszła do domu… – przypomniała Betty.
– A potem uciekł, więc do końca nie wiem, czy weszła, czy nie – wyjaśniła Joanna. – Co do

klucza, to faktycznie dziwna sprawa. A autorka listu musiała być wspólniczką Konrada… Pewnie
wcześniej czy później policja wpadnie na jej ślad.

Nie minęła godzina od rozmowy z kapitanem, kiedy doszła do nich makabryczna wieść

o próbie zbrodni dokonanej w redakcji „Koktajlu”. Sylwia, którą ktoś kilka razy uderzył mocno
słuchawką od telefonu w głowę i zostawił, aby się wykrwawiła, przeżyła tylko cudem. Gdyby nie
powrót Pawła do pracy, prawdopodobnie już leżałaby w kostnicy. Pogotowie szybko
przetransportowało ją do szpitala, gdzie przeszła skomplikowaną operację. Teraz leżała na
oddziale intensywnej terapii w śpiączce. W tej sytuacji policja z honorami wypuściła Klaudię
Hutniak, mającą żelazne alibi na czas popełnienia tej zbrodni, i zaczęła pracę od początku.

– Mówiłam ci, że z tą Hutniak to grubymi nićmi szyte – przypomniała Betty. – Ona owszem

jest mocno walnięta, ale nie na tyle, żeby kogoś zamordować.

– A ta cała Sylwia? – spytała Joanna. – Myślisz, że została napadnięta, kiedy do ciebie

dzwoniła?

– Na to wychodzi – odpowiedziała Betty. – Aż mi ciarki przechodzą po plecach, kiedy pomyślę,

że słyszałam potencjalne odgłosy morderstwa.

– Trzaski słyszałaś, a nie odgłosy morderstwa, już nie dramatyzuj – mruknęła Joanna. –

Ciekawe, co chciała ci powiedzieć…

– Zaczęła mówić o dziewczynie Konrada i o tym, że wydawała jej się do kogoś podobna –

background image

przypomniała Betty. – Chciała powiedzieć do kogo, ale w tym momencie przerwano połączenie.

– Morderca albo miał sporo szczęścia, że zdążył ją zaprawić w globus, zanim ci powiedziała,

albo musiał ją mieć stale na oku – zamyśliła się Joanna. – Ale to wskazywałoby na kogoś, kto był
wtedy w redakcji. A tam przecież nie wchodzi się ot tak, prosto z ulicy…

– Poczekaj, zaraz się dowiemy. – Betty połączyła się z Wiktorem.
Po kilkunastu minutach rozmowy, która z jej strony składała się tylko z mruknięć w stylu

„aha”, „yhm” i „jasne”, odłożyła słuchawkę z zagadkowym wyrazem twarzy. Joanna popatrzyła
na nią z niecierpliwością wypisaną na twarzy.

– Nasz morderca ma wyjątkowego farta – stwierdziła Betty. – Trzy dni wcześniej

w wydawnictwie wysiadł monitoring i mieli go naprawić dopiero w przyszłym tygodniu. Nie ma
żadnych zapisów, kompletnie nic. A do tego, na domiar złego, okazało się, że przez kilka godzin
nie było tam dzisiaj jednej fazy prądu. Akurat tej, która odpowiada za drzwi wejściowe do
wydawnictwa i boczne na klatkę schodową. Panie z recepcji zorientowały się, że to wszystko
chodzi jak chce, dopiero po kilkudziesięciu minutach. Mogli tam wejść Ali Baba i czterdziestu
rozbójników, wynieść pół wyposażenia i pies z kulawą nogą by tego nie zauważył, no chyba że
akurat wgapiałby się w korytarz prowadzący od drzwi wejściowych do recepcji.

– Żartujesz?
– Niestety nie – odpowiedziała ponuro Betty. – A co gorsza, Sylwia działała jak kanał

informacyjny i odkąd tylko wyszłam z redakcji, zaczęła się głośno chwalić, że coś wie na temat
morderstwa i musi sprawdzić tylko jeden szczegół. Powiedziała to każdemu, kogo spotkała,
łącznie z panią sprzątaczką!

– Kretynka!
– A ponieważ temat morderstwa to ostatnio w „Koktajlu” numer jeden, więc wszyscy byli

ciekawi, co też ona wie, sporo o tym rozmawiali i w sumie szybko zaczęło się roznosić po
mieście, że Sylwia zna tożsamość mordercy – mówiła dalej Betty. – A jakby tego było mało, to
każdy w redakcji wiedział też, że Sylwia będzie tam siedzieć wieczorem, bo do końca dnia musi
dokończyć tekst, z którym się spóźniała już od kilku dni.

– Czyli wystawiła się mordercy jak na widelcu – podsumowała Joanna.
– Coś w tym stylu – powiedziała Betty.
– Cud, że przeżyła!
Betty zaczęła się śmiać. Joanna znów spojrzała na nią pytająco.
– Wiktor mówi, że wszyscy w redakcji od dawna podejrzewali, że ona ma zakuty łeb –

background image

wyjaśniła. – Więc morderca musi być spoza ich grona, skoro o tym nie wiedział…

Joanna poparzyła na swoją menedżerkę z politowaniem.
– Bardzo dużo tu zbiegów okoliczności – westchnęła. – Naprawdę nie zazdroszczę temu

całemu Darskiemu prowadzenia śledztwa.

background image

background image

Rozdział VIII

W kościele na Wólce przed trumną z napisem „Śp. Konrad Jancewicz ur. 20 lipca 1987 r. zm. 27
marca 2014 r.” zgromadziło się kilkadziesiąt osób. W pierwszym rzędzie na ławeczce siedziała
zapłakana drobna siwa pani. Joanna domyśliła się, że to mama Konrada, ale nie miała odwagi
do niej podejść. „Może potem, po pogrzebie…”, pomyślała. Po kilku minutach obok siwej pani
usiadła bardzo do niej podobna, ale sprawiająca wrażenie mniej załamanej, nieco młodsza
kobieta. Joanna oceniła, że musi to być jakaś bliska krewna albo wnosząc ze wspólnych rysów
twarzy, nawet siostra mamy Konrada. Poza nimi pojawiła się dwójka dziennikarzy „Koktajlu”,
Magda i Paweł, i kilkanaście osób reprezentujących inne redakcje, z którymi współpracował jej
kochanek. Trzech dobrze zbudowanych mężczyzn przyniosło wieniec ze wstęgą z napisem:
„Niezastąpionemu – koledzy z sekcji tai-chi. Trenuj chłopie tam na górze!”. Kilku osób Joanna
nijak nie mogła przypisać do żadnej grupy zawodowej, uznała więc, że są tajniakami i podobnie
jak Betty mieli zadanie obserwować, kto bierze udział w pogrzebie. Joanna wybrała miejsce
w połowie niezbyt imponującej wielkością kościelnej salki i jeszcze raz dokładnie się rozejrzała.
Żadna z obecnych tutaj kobiet, poza kilkoma dziennikarkami, wiekowo nie pasowała na
dziewczynę Konrada. Nagle pisarka ze zdziwieniem odnotowała, że tuż przy bocznej nawie
stoją dwie znajome jej osoby. Antoni Wyprych w czarnym garniturze i z przylizanymi
siwiejącorudymi włosami w ogóle nie przypominał niechlujnie z reguły prezentującego się
faceta zajmującego się jej ogródkiem. Stojąca obok niego zwalista postać ubrana w dziwaczną
powłóczystą czarną szatę okazała się z kolei Aliną Ptasznik. W małej salce potężna gospodyni
pisarki wyglądała na jeszcze potężniejszą niż zazwyczaj. „To miłe, że przyszli…”, pomyślała
Joanna. Kątem oka dostrzegła jeszcze stojącą tuż przy wejściu do kościoła Betty, z wyjątkową
dyskrecją uwieczniająca wszystkich na sali za pomocą małego, prawie niewidocznego aparatu
fotograficznego.

Rozległ się dźwięk dzwonków oznajmiający, że za chwilę rozpocznie się msza, kiedy

przymknięte już drzwi do kościoła skrzypnęły i w poświacie wpadających przez nie promieni
słonecznych do sali weszła szczuplutka, wysoka, długowłosa blondynka. Była na szpilkach, miała
na sobie czarny kostium, doskonale podkreślający jej idealną, godną modelki figurę, oraz twarz
skrytą za ogromnymi czarnymi okularami. Zamknęła drzwi, zrobiła kilka kroków, zdjęła okulary
i odgarnęła spadającą jej na twarz grzywkę. „Jaka ona jest piękna!”, skonstatowała w duchu

background image

Joanna. Z nieco egzotycznymi rysami twarzy, ładnie podkreślonymi kośćmi policzkowymi,
dużymi, aczkolwiek teraz wyraźnie zapuchniętymi, zapewne od płaczu, oczami dziewczyna
z pewnością zwróciłaby uwagę każdego fotografa szukającego fotomodelki. Wszyscy w kościele
skierowali twarze w stronę nowo przybyłej, a mama Konrada zerwała się z ławki i ruszyła w jej
stronę z okrzykiem: „Agniesiu! Co oni z nim zrobili!”, po czym z histerycznym szlochem padła
jej w objęcia. Widać było, że dziewczyna przez chwilę walczy, żeby też się nie rozpłakać. Udało
jej się jednak zachować zimną krew. Pogładziła mamę Konrada po głowie, wzięła ją pod rękę
i odprowadziła na miejsce. Sama usiadła tuż przy niej. Widać było, że obecność dziewczyny
wpłynęła na mamę Konrada kojąco. Na tyle że przetrwała mszę bez wybuchu. Kiedy jednak
trumnę opuszczano do grobu, dostała ataku histerycznego płaczu i towarzysząca jej
krewniaczka musiała ją odprowadzić na oddaloną nieco od miejsca pogrzebu ławeczkę. Tam też
zaczęto jej składać kondolencje. Joanna, która przez całą mszę rozważała, czy powinna podejść
do nieszczęsnej kobiety, w końcu zdecydowała, że jest jej to winna.

– Bardzo mi przykro… – zaczęła, próbując wziąć rękę mamy Konrada w swoje dłonie.
Starsza pani spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem i widać było, że już miała na końcu

języka słowa podziękowania, kiedy nagle skojarzyła, kim jest stojąca przed nią kobieta. Na jej
twarzy pojawił się wyraz gniewu. Wyrwała swoją dłoń z uścisku Joanny.

– Co pani tutaj robi?! – spytała, z każdym słowem podnosząc coraz bardziej głos.
– Chciałam złożyć pani kondo… – zaczęła Joanna, ale starsza pani nie pozwoliła jej

dokończyć.

– To przez panią mój chłopiec nie żyje! – Głos mamy Konrada przeszedł bez mała w krzyk. –

Gdyby nie pani, byłby z nami, żywy, szczęśliwy! Morderczyni!!!

Joanna poczuła, że zamienia się w kamień. Nie przewidziała takiej reakcji i teraz nie

wiedziała, jak zareagować. Zaczęła szukać wzrokiem Betty, ale ta stała daleko wśród
paparazzich. „Paparazzi!”, pomyślała w panice Joanna. „Jutro będzie z tej sceny prawdziwy
skandal!”

– Proszę pozwolić mi wyjaśnić… – zaczęła.
– Nic nie będziesz mi, dziwko, wyjaśniać!!! – Mama Konrada sprawia takie wrażenie, jakby

zbierała ostatnie siły po to, aby uderzyć Joannę. – Uwiodłaś go, a potem, jak ci się znudził,
zamordowałaś!!! Masz krew na rękach!!! Krew niewinnego chłopca!!!

Starszą panią powoli zaczęła ogarniać furia. Na szczęście jej krewniaczka postanowiła

zainterweniować. Podeszła do mamy Konrada i zaczęła ją uspokajać. Jednocześnie dała

background image

spojrzeniem znak Agnieszce, aby zabrała Joannę sprzed oczu starszej pani. Dziewczyna
żachnęła się gniewnie, ale wykonała nieme polecenie.

– Dziękuję – powiedziała Joanna z wdzięcznością, kiedy obie znalazły się już poza zasięgiem

wzroku mamy Konrada. – Nie wiem, jak by się to skończyło…

– Nie ma za co dziękować – odparła dziewczyna z nieskrywaną złością. – Pani Aurelia jest

wybuchowa. Mogłaby pani coś zrobić. Choć nie wiem, czy nie miałaby racji…

– Słucham? – zdziwiła się Joanna.
– Nie wiadomo, po co pani przyszła tu, gdzie nikt pani nie chce widzieć – wyjaśniła

dziewczyna, patrząc na Joannę z widoczną pogardą. – Więc nie ma się czemu dziwić.

– Nie sądzisz, że jesteś trochę bezczelna, mówiąc mi takie rzeczy? – spytała zirytowana

pisarka.

– Myślę, że jest wiele gorszych rzeczy, które chciałabym pani powiedzieć. Na przykład to, że

jest pani starą, rozwydrzoną lampucerą i że dla chwilowego kaprysu uwiodła pani mężczyznę,
z którym zamierzałam sobie ułożyć resztę życia. A teraz przez panią wszystko przestało mieć dla
mnie sens.

W tym momencie dołączyła do nich Betty. Przez chwilę oceniała sytuację.
– Powiedziałaś jej prawdę? – zapytała w końcu.
– Prawdę? – zdziwiła się dziewczyna, obrzucając Betty zdziwionym spojrzeniem. Ta

popatrzyła na nią z konsternacją. „Skąd ja ją znam?”, pomyślała. „Na pewno już się kiedyś
spotkałyśmy. Tylko gdzie?!”

W tym czasie Joanna walczyła wciąż ze złością. Najchętniej uderzyłaby dziewczynę w twarz,

odwróciła się na pięcie i odeszła. Betty, która kiedyś nauczyła się stopniować zdenerwowanie
swojej pracodawczyni w skali, nieelegancko mówiąc, „wkurwów” i teraz po wyrazie twarzy
oceniła ją w dziesięciopunktowej skali na „wkurw oscylujący wokół liczby maksymalnej”,
wiedziała, że na razie nie ma co liczyć na jej logiczne zachowanie.

– Joanna nic nie wiedziała o tym, że Konrad kogoś ma – wyjaśniła. – Podawał się za kawalera.

Poza tym ją też zdradzał na boku z innymi. Więc nie masz co tu z siebie robić jedynej
pokrzywdzonej niewinności. Obie jechałyście na tym samym wózku…

Dziewczyna popatrzyła na Betty zaskoczonym wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na

Joannę. Ta wzruszyła ramionami.

– Odkryłyśmy, że w czasie gdy mieszkał u Joanny, miał romans jeszcze co najmniej z dwiema

innymi kobietami – mówiła dalej Betty. – Swoją drogą, miał chłopak kondycję buhaja

background image

rozpłodowego, biorąc pod uwagę, że Joanna nie znalazła przez ten czas ani jednej wolnej chwili
na napisanie choćby linijki tekstu swojej nowej książki.

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Usiadła na pobliskiej ławeczce stojącej przy jednym

z grobów i ukryła twarz w dłoniach. Betty zwalczyła chęć pocieszającego pogłaskania jej po
plecach, bo wciąż gniewny wzrok Joanny wskazywał na to, że pracodawczyni raczej miałaby jej
to za złe. Po długiej chwili dziewczyna jakby się ocknęła. Odsłoniła twarz, na której –
zaskakująco! – nie malowały się już żal i rozpacz, ale złość i zaciętość.

– Jeśli to prawda, co pani mówi – zaczęła – to już sama nie wiem, co o tym myśleć. To

wszystko kompletnie nie ma żadnego sensu!

– Ale co? – zdziwiła się Betty.
– To wszystko, co wiem – powiedziała Agnieszka. – To wszystko, czego dowiedziałam się od

Konrada.

– Kiedy? – włączyła się Joanna, nadal patrząc na dziewczynę z nieskrywaną niechęcią.
– Na dzień przed jego śmiercią – odparła Agnieszka. – Wtedy, kiedy mi powiedział, że chce

do mnie wrócić…

Joanna uniosła brwi. Betty gwizdnęła, kręcąc głową ze zdumienia, po czym powiedziała

stanowczym tonem:

– Kawa? Wino? Stanowczo musimy poważnie porozmawiać!

background image

background image

Rozdział IX

– To teraz jesteśmy głupie już wszystkie trzy! – stwierdziła Joanna po trzech godzinach, które

spędziły razem z Agnieszką i Betty w spokojnej kafejce Same Fusy na warszawskiej Starówce.
Przez ten czas Joanna zdążyła nakreślić nowej znajomej kulisy swojego romansu z Konradem.
Agnieszka zaś opowiedziała im swoją historię, wprawiając nią zresztą obie swoje słuchaczki
w osłupienie.

Konrada poznała na pierwszym roku studiów w Łodzi. Mieli wspólnych znajomych i kiedyś

jeden z nich zaprosił ich oboje na swoje urodziny. Całe towarzystwo, jak to w tym wieku bywa, na
wyścigi zaczęło nadużywać trunków wyskokowych i w mgnieniu oka się spiło. Z dwoma
wyjątkami – jej, bo akurat miała fazę na jogę i prowadzenie zdrowego trybu życia, i Konrada,
który kończył kurację antybiotykową po ciężkiej anginie. Ponieważ większość balangowiczów już
po kilkudziesięciu minutach zaczęła pijackie wygibasy przy hitach disco polo, których teksty, jak
się okazało, wszyscy znali na pamięć (choć bez „procentów” we krwi każdy przyznawał się do
słuchania jedynie Iron Maiden, Nicka Cave’a albo w najgorszym przypadku Heya), zmieszanych
z repertuarem dziecięcej grupy Fasolki, a mniejszość podpalała trawkę na balkonie albo
uprawiała szybki seks w ubikacji, Agnieszka i Konrad zamknęli się w mikroskopijnej sypialence
gospodarza imprezy i przegadali kilka godzin. Jak się okazało, wiele ich łączyło. Podobne
poczucie humoru, miłość do podróży, ba, nawet to, że oboje wychowywali się w rozbitych
rodzinach. Ojciec Konrada opuścił jego mamę, wykładającą na łódzkim uniwerku historię sztuki,
gdy ten był jeszcze niemowlakiem. Agnieszka zaś nie tylko nie widziała nigdy swojego ojca, ale
nawet nie wiedziała, kim był. Jej matka nigdy nie chciała rozmawiać na ten temat, a we
wszystkich dokumentach w rubryce „ojciec” dziewczyna musiała zawsze wpisywać „nieznany”.

Po tym pierwszym spotkaniu, zakończonym niewinnym pocałunkiem, zaczęły się sms-y,

maile, pierwsze randki i ani się oboje obejrzeli, a byli już parą. Przez ponad rok trwała sielanka,
a potem Konrad postanowił porzucić zgłębianie tajników informatyki i Łódź i przenieść się na
warszawskie ASP. Przez kilka miesięcy oboje kosztowali goryczy związku na odległość, po czym
Agnieszka poszła w ślady ukochanego. Bez specjalnego żalu rozstała się z łódzkim uniwerkiem,
gdzie przez dwa lata z hakiem przekonywała się, że filologia polska jest najnudniejszym
kierunkiem studiów, jaki można wybrać, i złożyła papiery na Wydziale Architektury Politechniki
Warszawskiej. Zamieszkali z Konradem w wynajętej malutkiej, zaledwie osiemnastometrowej

background image

kawalerce znajdującej się w starej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, której rozmiary najlepiej
oddawało zdumione zdanie, jakie kiedyś wygłosił na widok ich domostwa jeden z kolegów
fotografa: „Okej, zobaczyłem już przedpokój, a gdzie RESZTA?!”. Wtedy nie przeszkadzało im
jednak, że gotują w kuchni, która jednocześnie jest sypialnią, i mogą zapomnieć o uprawianiu
seksu pod prysznicem, bo grozi to obtłuczeniem wszystkich możliwych części ciała. Byli
szczęśliwi i wszędzie widzieli tylko same pozytywy. Małe mieszkanie? Mniej sprzątania! Aneks
kuchenny wyposażony w kuchenkę z jednym palnikiem? Co tam! Wiadomo przecież, że nie
powinno się jeść i pić niczego ciepłego jednocześnie, bo się od tego tyje! Brak nawet
symbolicznego balkoniku? Zawsze można posiedzieć na parapecie z nogami przewieszonymi
przez framugę i pokontemplować piękny widok na plac Trzech Krzyży! A ciasnota w łazience? To
dopiero atut. W jakim innym mieszkaniu można byłoby jednocześnie załatwiać potrzeby
fizjologiczne i myć głowę?! Proszę – same plusy! Po roku, kiedy plusy zaczęły z wolna zamieniać
się w minusy, a zdanie „jak podniecająco pachniesz, kiedy jesteś taki spocony” w „weź
natychmiast prysznic, bo znowu trzeba będzie wietrzyć całą noc”, Konrad zaczął łapać pierwsze
fuchy jako fotograf. Po kilku tygodniach od pierwszej zleconej mu roboty, oznajmił Agnieszce, że
mogą poszukać nowego, większego lokum. Dziewczyna zdziwiła się, ale posłusznie otworzyła
laptopa i zaczęła przeglądać ogłoszenia. Kiedy jej ukochany zobaczył, że bierze pod uwagę tylko
najtańsze mieszkania, grzecznie wyjął jej komputer z rąk i ku jej niekłamanemu zdumieniu
w rubryce „maksymalna cena wynajmu” wpisał sumę, która do tej pory musiała im wystarczyć na
wszystkie miesięczne wydatki.

– Oczywiście, zapytałam go, czy faktycznie uważa, że tych kilka zleceń, które otrzymał,

pozwoli nam na tak duże i to stałe wydatki – opowiadała Agnieszka. – Odparł, że mam się nie
przejmować. Trochę się posprzeczaliśmy, bo sprawił, że poczułam się jakoś tak niekomfortowo.
Niby wiem, że to facet powinien utrzymywać dom, ale do tej pory wszystkie wydatki dzieliliśmy
sprawiedliwie i ten model wydawał mi się ideałem. A tu nagle z dnia na dzień Konrad zaczął
grać pana i władcę. Przełknęłam to, ale zapaliło mi się w głowie jakieś czerwone światełko. Był
taki pewny siebie, za pewny jak na to, że tak na dobrą sprawę nic jeszcze nie udało mu się
osiągnąć w środowisku, w którym jest przecież wyjątkowo duża konkurencja i w którym rządzą
układy i znajomości.

Po wybraniu nowoczesnego, ładnego apartamentu na Powiślu i podpisaniu stosownych

papierów z agencją, która go wynajmowała, Konrad zaczął rzadziej bywać w domu. Zwalił
Agnieszce na głowę i przeprowadzkę, i urządzenie ich nowego wspólnego gniazdka. Wychodził

background image

z rana, wracał późnym wieczorem, z reguły brał tylko prysznic i momentalnie zasypiał. I choć
kilka razy zdarzyło mu się przynieść kwiaty czy drobne prezenty, to i tak po kilku tygodniach
dziewczynę zaczął trafiać szlag.

– Jakbym chciała mieć faceta na pół etatu, tobym sobie poszukała marynarza – powiedziała

Joannie i Betty, które ze zrozumieniem pokiwały głowami. – Poza tym w tym wszystkim było coś
dziwacznego… Pamięta pani bohaterów swojego romansu Los szczęścia?

Joanna pokiwała głową ze współczującą miną. Jeden z jej pierwszych bestsellerów opowiadał

o małżeństwie, które było bardzo szczęśliwe, póki nie wygrało potężnej fortuny na loterii.
Bogactwo sprawiło, że zaczęli się od siebie oddalać. Główny bohater zdradzał swoją żonę na
lewo i prawo z coraz to młodszymi i seksowniejszymi modelkami, a ta z rozpaczy uwikłała się
w skomplikowany romans z serdecznym przyjacielem niewiernego męża tylko po to, aby
wywołać w nim uczucie zazdrości, tudzież zmusić, by się opamiętał i zrozumiał, że to ona jest
„tą jedyną”. Po burzliwych trzystu stronach trzymającej w napięciu akcji następowała
dramatyczna scena finałowa, w której doprowadzona do ostateczności żona postanawia
w deszczowo-burzliwy dzień targnąć się na swoje życie, skacząc z mostu do rwącej Wisły, i już
nawet wdrapuje się na balustradę, ale w ostatniej chwili wśród błysków piorunów zostaje
uratowana przez z nagła oświeconego uczuciem męża. Uratowanie przydaje mu się jednak jak
psu na budę, bo obiekt jego na nowo obudzonych afektów uświadamia sobie, że tak naprawdę od
dawna kocha już owego serdecznego przyjaciela. Pozostawia więc zaskoczonego tą nagłą woltą
męża, balustradę oraz rwącą rzekę i biegnie w deszczu do kochanka, aby mu oznajmić, że
zawsze już będą razem. Joanna od początku uważała, że w tej ostatniej scenie jest zbyt dużo
wody i o mało co nie padła trupem, kiedy oglądając w kinie ekranizację swego dzieła, zobaczyła
dopisaną scenę, w której jej bohaterka przy akompaniamencie piosenki Ewy Farnej Deszcz
dobiega do drzwi apartamentu swojego ukochanego, siedzącego przed telewizorem
i popijającego – co zostało podkreślone specjalnym, długim najazdem kamery – cisowiankę
perlage, czyli dzieło głównego sponsora filmu.

– Zaczęłaś podejrzewać, że cię zdradza? – spytała Betty z niekłamanym współczuciem.
– I tak, i nie – odpowiedziała Agnieszka. – Mama zawsze mi powtarzała, że kobieta wyczuje,

że znudziła się partnerowi i znalazł inną. Mój ojciec porzucił ją, gdy byłam mała. Wspominała,
że od początku wiedziała, że nie jest już jej wierny, że można się tego domyślić z mowy ciała,
gestów, spojrzeń. A tymczasem ja nie wyczuwałam nic takiego! Owszem, Konradowi zdarzało
się czasem odbierać przy mnie telefony, które szybko kończył, mówiąc, że nie może teraz

background image

rozmawiać, ale kiedy kilka razy chciałam sprawdzić, czy aby na pewno jest w tych miejscach,
w których miał być, i robi to, co powiedział, nigdy nie okazywało się, że kłamał!

– Więc co było w tym dziwnego? – zapytała Betty. – Może po prostu miał dużo pracy?
– To nie tak. Kiedyś przez przypadek dowiedziałam się, ile za takie fuchy, jakie wykonywał

Konrad, biorą inni fotografowie, i okazało się, że są to o wiele mniejsze pieniądze. Konrad mógł
bez mrugnięcia okiem kupić obiektyw za kilkanaście tysięcy złotych i nawet przez chwilę nie
zastanawiał się nad płaceniem za niego w ratach. Sam jego motor kosztował kilkadziesiąt
tysięcy złotych! – Agnieszka popatrzyła uważnie na swoje rozmówczynie, żeby zobaczyć, czy
doceniają wagę tej informacji. – Na wakacje zabrał mnie na Malediwy, na całe dwa tygodnie, i to
do najdroższej willi na wodzie. A na piątą rocznicę naszego poznania się przygotował mi podróż
niespodziankę. Polecieliśmy do Paryża, stamtąd do Barcelony, a na koniec do Rzymu. Wszędzie
sypialiśmy w luksusowych hotelach, stołowaliśmy się w drogich restauracjach… A potem
dowiedziałam się od jednego z jego kolegów, że on sam ledwie wiąże koniec z końcem i czasem
musi pożyczać po rodzinie na spłatę kredytu hipotecznego.

Joanna i Betty wymieniły zdumione spojrzenia.
– To prawda, że kiedy byliśmy razem, nigdy nie wziął ode mnie ani grosza – zapewniła

pisarka. – Choć z drugiej strony, nie zwracam uwagi na kwestie finansowe. To przecież dla
wszystkich oczywiste, że zawsze ma się jakieś pieniądze…

Betty o mało co nie zakrztusiła się spożywaną właśnie pai mu tan (według opisu

w restauracyjnej karcie: „słynna chińska herbata z samych pączków liściowych, egzotyczna,
aromatyczna, ale o łagodnym smaku”), po czym wzniosła oczy ku górze. Gdyby tylko Joanna
wiedziała, ile wysiłku wkłada w utrzymywanie jej w słodkiej iluzji, że konto bankowe to coś na
kształt magicznego worka, z którego można czerpać pieniądze do woli i pełnymi garściami!
Autorka zgromiła ją wzrokiem.

– I do jakich wniosków doszłaś? – zwróciła się do Agnieszki.
– Nie zdążyłam dojść do żadnych – odpowiedziała dziewczyna. – Kilka razy zaczynałam ten

temat, ale Konrad od razu go kończył. Powtarzał, że inni fotografowie to beztalencia, a jemu
gwiazdy płacą specjalne stawki, bo wiedzą, że jest tego wart. W końcu wyjechał do Zakopanego,
a potem… Cóż, resztę już znacie.

– Owszem, aż do momentu, w którym powiedział ci, że chce do ciebie wrócić – przypomniała

Joanna. – Kiedy to było?

– Na dwa dni przed jego śmiercią – wyjaśniła Agnieszka. – Z rana dostałam od niego sms-a,

background image

że chciałby się spotkać. Umówiliśmy się w małej kafejce na Odolańskiej, na Mokotowie. Był taki
jak dawniej. Powiedział, że wciąż mnie kocha, że omotała go pani, że sam nie wie, jak się dał
złapać w pani sidła…

Joanna parsknęła gniewnie.
– Przepraszam – zreflektowała się szybko Agnieszka. – Ale powtarzam tylko to, co

usłyszałam.

– Nic nie szkodzi – zapewniła Betty. – Opowiadaj…
– Powiedział, że potrzebuje jeszcze tylko kilku dni, żeby się wyplątać ze związku z panią –

kontynuowała dziewczyna. – Że nadal mnie kocha, że błaga mnie o drugą szansę i obiecuje, że
kiedy się zejdziemy, już nigdy nic nas nie rozłączy.

– I uwierzyłaś mu? – spytała z politowaniem Betty.
– Tak. – Agnieszka spojrzała na nią nieco zdziwiona. – Mówił to, co sama czułam. Byłam

pewna, że ten jego romans to jakiś chwilowy kaprys, że kiedyś się opamięta. Nigdy nie
przestałam go kochać, tęskniłam za nim jak szalona, wiedziałam, że kiedyś znów będziemy
razem. I nagle się okazało, że miałam rację! Pani by w to nie uwierzyła?

Betty pomna własnej reakcji na podobne zachowanie swojego męża, któremu w odpowiedzi

na słowa „kocham i ciebie, i Zuzannę, to takie dla mnie trudne, którą z was wybrać”, wylała na
głowę pół, na szczęście niedogotowanej, potrawki z łososia, pokręciła przecząco głową. Za to
Joanna popatrzyła na Agnieszkę ze zrozumieniem, bo sama też kilku swoim pomyłkom
uczuciowym dawała drugą szansę, acz nigdy z dobrym tego skutkiem.

– A teraz mówicie mi, że miał romanse z innymi kobietami – westchnęła ciężko dziewczyna.

– I sama nie wiem, co o tym myśleć…

Joanna i Betty, które zdążyły już wcześniej omówić swoje podejrzenia co do tego, czym

naprawdę zajmował się Konrad, teraz zawahały się, czy ujawniać jego byłej (i jak doskonale
widziały, wciąż żywiącej do niego uczucia) dziewczynie całą prawdę.

– Ech, razie kozie śmierć – zdecydowała Betty. – Mamy nie tylko pewność, że sypiał z innymi

kobietami, ale i podejrzenia, że je potem tym szantażował…

– Co?! – Agnieszka zrobiła duże oczy. – Jak to szantażował?!
Betty opowiedziała jej o odkryciu, jakiego dokonały, przeglądając archiwum zdjęciowe

Konrada. Poza zdjęciami z Hutniak natknęły się tam na kilka innych podobnych sesji, w których
wymieniały się jedynie partnerki fotografa – znane gwiazdy kina i estrady, w większości
zamężne, posiadające dzieci i pozujące na nieskazitelne wzory do naśladowania. Gdy

background image

zakończyła opowieść, pożałowała, że siedzą w lokalu serwującym tylko kawę i herbatę.
Agnieszka wyglądała na osobę, która zdecydowanie potrzebuje czegoś mocniejszego niż stojąca
przed nią w stylowym kubku assam ambaguri („wysokogatunkowa herbata z pierwszych listków,
o pełnym, bogatym smaku i ciemnobursztynowym naparze”).

– I jakby tego było mało, wiemy, że miał wspólniczkę. – Betty zastanowiła się, czy za

zdradzenie kolejnej tajemnicy kapitan Darski nie nagrodzi jej tymczasowym aresztem, ale
szybko pocieszyła się myślą, że nawet jeśli, to przynajmniej w celi sobie odpocznie i nadrobi
zaległości w lekturze. – Przeczytałyśmy fragment jej listu do Konrada, w którym, jak nam się
wydaje, jest mowa właśnie o tobie…

Ponieważ list został zabrany przez policję, Betty zacytowała go z pamięci, po czym spojrzała

uważnie na Agnieszkę.

– Czy przychodzi ci do głowy, kto mógł go napisać? – zapytała.
Widać było, że dziewczyna jest oszołomiona wiedzą, która nagle na nią spadła. Opanowała

się jednak o wiele szybciej, niż można się było spodziewać.

– Nie mam zielonego pojęcia – powiedziała po krótkiej chwili namysłu. – Poczekajcie

moment, bo ciągle jestem w szoku. Konrad sypiał z celebrytkami, po czym je szantażował?

– Tak nam się wydaje. To znaczy co do Hutniak mamy nawet taką pewność…
– I one mu płaciły?
– Najwyraźniej – potwierdziła Betty ze współczuciem.
– Od jak dawna to trwało? – dociekała dziewczyna.
– Najstarsze fotki, jakie znalazłyśmy, były sprzed dwóch lat – wyjaśniła Betty i szybko się

zorientowała, że akurat tę wiadomość mogła sobie darować.

– To znaczy, że… – Agnieszce podejrzanie zadrżał głos, a w jej oczach pojawiły się łzy. – Że…

jednak mnie zdradzał?

– Jeśli to jakaś pociecha, to mnie też – powiedziała szybko Joanna. – I jak się okazuje, ze mną

też nie był z powodu miłości…

– Tylko jakiego?!
Joanna i Betty znów wymieniły się spojrzeniami.
– No właśnie – powiedziała menedżerka. – Tego nie wiemy. Przy założeniu, że Joanna

występuje w liście jako „stara wiedźma”…

– Tam naprawdę było „stara”? – zdumiała się Joanna.
– Owszem, było – potwierdziła Betty.

background image

– Jakoś wyrzuciłam to z pamięci – wyjaśniła Joanna. – Kontynuuj…
– …to nie wiadomo, z jakiego powodu Konrad się jej uczepił – podjęła Betty. – I myślę, że

odpowiedź na to pytanie będzie też kluczem do znalezienia mordercy!

background image

background image

Rozdział X

Alina Ptasznik pojawiała się w posiadłości Joanny z reguły około południa. Wiedziała, że pisarka
lubi długo spać, a obudzona nigdy nie ma dobrego humoru i wszystkiego się potem czepia.
Z kolei wyspana jest jak do rany przyłóż i z reguły w takiej sytuacji można liczyć na to, że poza
umówioną dniówką doda też drobną premię. Panie były umówione na trzy wizyty tygodniowo.
Za kilka godzin sprzątania, prania i gotowania Alina dostawała zwyczajowo dwieście złotych, co
w czasach, gdy jej mały ogródek nie przynosił już prawie żadnych zysków, a milanowska fabryka
jedwabiu, w której przez lata pracowała, z powodu małej ilości zamówień musiała ją przenieść
na jedną czwartą etatu, było prawdziwym zbawieniem dla jej finansów. Poza tym Alina czuła się
wyróżniona fuchą u znanej pisarki, w której romansach zaczytywała się na długo zanim ją
poznała. Pochlebiało jej też to, że wszyscy dokoła wiedzieli, że „robi dla tej pani z okładek gazet”,
na ulicy zaczepiali ją i zagajali rozmowę ludzie, którzy wcześniej mijali ją z obojętną miną,
a przyjaciółki zapraszały na ploteczki dwa razy częściej, niż to wcześniej bywało.

Obdarzona pokaźną posturą i tubalnym głosem Alina była kobietą równie przedsiębiorczą, co

wrażliwą, a Joannę pokochała w mgnieniu oka i już po kilku spotkaniach zaczęła traktować
z matczyną wręcz czułością. Zupełnie inaczej niż mężczyzn jej życia, których – jak to
i prawdziwe matki z reguły mają w zwyczaju – uważała za dopust boży i najchętniej
przepędziłaby, gdzie pieprz rośnie. Do Konrada też podchodziła z nieufnością, choć ten starał
się, jak mógł, zdobyć jej sympatię. „Tyż ladaco, ino pikny jak młody Linda”, podsumowała go
kiedyś w rozmowie ze swoimi pokerowymi kumoszkami. Kiedy fotograf został zamordowany,
Alina przez kilka dni nie mogła się przemóc, aby odwiedzić posiadłość pisarki. Niby nie była
przesądna i nie wierzyła w duchy, ale jednak myśl o krzątaniu się po domu, w którym kogoś
zabito, sprawiała, że ciarki przechodziły jej po plecach. Kiedy jednak Konrad został pochowany,
przemogła się i wczesnym popołudniem w dniu pogrzebu poszła ogarnąć trochę gospodarstwo
pisarki.

Gdy otworzyła bramę wjazdową i przed jej oczami pojawił się pięknie oświetlony bajeczny

ogród pisarki i jej równie urokliwy dom, Alina aż przetarła oczy ze zdumienia. Trudno było
uwierzyć, że popełniono tu jakąś zbrodnię, że ktoś zburzył harmonię tego miejsca. Kobieta
westchnęła w duchu nad ludzką podłością, przeszła przez ścieżkę łączącą bramę z drzwiami
wejściowymi i przekręciła klucz w zamku. Otworzyła drzwi, weszła, zdjęła cieniutkie palto

background image

i odwiesiła je na wieszak. Zmieniła ciężkie, skórzane półbuty na kapcie i otworzyła znajdującą
się w korytarzu służbówkę. W tym momencie jej uszu dobiegł cichy odgłos z głębi domu. Alina,
która wiedziała, że Joanna jest w Warszawie na pogrzebie i jeśli nawet wróci do Milanówka, to
dopiero późnym wieczorem, wyprostowała się i z lekkim przestrachem spojrzała przed siebie.
Z miejsca, gdzie stała, widać było dokładnie jedynie resztę długiego korytarza i znajdujące się na
jego końcu, zamknięte teraz drzwi do kuchni. Wstrzymała przez chwilę oddech i nasłuchiwała,
ale odgłos się nie powtórzył. Uspokojona nieco Alina wyjęła ze służbówki mop i wiadro. Przeszła
korytarzem, po drodze otwierając drzwi do kolejnych pomieszczeń – salonu, gabinetu Joanny
i znajdującej się na parterze łazienki, jednej z dwóch w całym domu. Wreszcie doszła do kuchni.
Otworzyła ją i wtedy znów usłyszała dziwny, trudny do sprecyzowania, jakby zgłuszony odgłos.
„Może Asia wróciła już jednak do domu i śpi na górze?”, przyszło jej na myśl. Zostawiła mop
i wiadro w kuchni i weszła na piętro. Stojąc na ostatnim schodku, wychyliła głowę. Najpierw
popatrzyła na lewo, ale zobaczyła jedynie pusty korytarz, a potem spojrzała na prawo w stronę
sypialni Joanny. Nikogo tu nie było. Zostawała jeszcze łazienka, ta, w której kilka dni wcześniej
znaleziono zwłoki fotografa. Alina poprzysięgła sobie do niej nie wchodzić, dopóki będzie sama
w domu. W towarzystwie Joanny, owszem, ale bez niej – nigdy! A przynajmniej nie teraz! Alina
już miała zejść z powrotem na parter, kiedy znów usłyszała ów dziwny dźwięk. Ku swojemu
zaskoczeniu odkryła, że dobiega z góry. „Może jakiś ptak wleciał na strych”, pomyślała. Zrobiła
kilka kroków w lewą stronę, gdzie znajdowały się nieco ukryte schody na niezamykany nigdy
strych. Trochę krzywo położony tu parkiet wydał pod ciężarem jej masywnego ciała kilka
głośnych skrzypnięć. Alina zbliżyła się do tonących w panującej ciemności schodów i zaczęła
macać ręką po ścianie w poszukiwaniu kontaktu. Już postawiła nogę na pierwszy stopień, kiedy
nagle na górze rozległ się jakiś hałas. Nie zdążyła zareagować ani nawet krzyknąć, gdy nagle
drzwi na strych gwałtownie się otworzyły i pojawiła się w nich ciemna postać. Alina poczuła, jak
kamienieje ze strachu. Postać szybko zbiegła po kilku schodkach i w tym momencie gospodyni
Joanny domacała się kontaktu. Było już jednak za późno. W świetle żarówki zobaczyła jedynie
dziwny przedmiot, przypominający nieco kij bejsbolowy, a następnie poczuła uderzenie
i rozsadzający jej głowę ból. A potem wszystko rozpłynęło się w nicość…

background image

background image

Rozdział XI

– No to już jest przesada! – Betty nie kryła irytacji. – Komu co złego zrobił Ptasznik?

Rozumiem Konrada, bo jak się okazuje, był łajdakiem. Rozumiem nawet i Sylwię, bo jak
zaczynała nawijać o swoich dzieciach albo ekscesach seksualnych z nowym kochankiem, to sama
miałam czasem ochotę przyłożyć jej po łbie, żeby się wreszcie zamknęła, ale ona?!

Wiadomość o napadzie na gospodynię zastała ją, Joannę i Agnieszkę w środku dywagacji na

temat tego, kim mogła być wspólniczka Konrada. Wstrząśnięte od razu pospieszyły na
komisariat, gdzie dowiedziały się, że Alina przeżyła, jest teraz operowana, i natychmiast zostały
zaproszone do pokoju kapitana Darskiego.

– Może od razu przyznaj się, że to ty ich pozbijałaś? – stwierdziła z przekąsem Joanna. –

Całkiem nieźle ci to idzie…

Kapitan uśmiechnął się i machnął uspokajająco ręką.
– Obie panie udało nam się wykluczyć z grona podejrzanych – powiedział uspokajająco. –

Pani Joanna miała co prawda teoretycznie możliwość zabicia swojego… hmmm… ukochanego…

Pisarka spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem na twarzy.
– No dobrze, znajomego – poprawił się natychmiast Darski – ale w żaden ludzki sposób

żadna z pań nie mogła dokonać próby zabójstwa ani pani Cukrowskiej, ani pani Ptasznik. Chyba
że działacie wszystkie trzy w zmowie…

– Wziąwszy pod uwagę, że Agnieszkę poznałyśmy dopiero dzisiaj, to musiałybyśmy założyć

naszą spółkę na zasadzie porozumienia dusz – powiedziała Betty. – A jak właściwie udało wam
się tak szybko dowiedzieć o napadzie na Ptasznika?

– Dyżurny z pogotowia ratunkowego odebrał anonimowe połączenie – wyjaśnił kapitan. –

Ktoś go poinformował, że w posiadłości pani Joanny znajdzie kobietę, która wymaga
natychmiastowej opieki, bo uległa ciężkiemu wypadkowi. Dyżurny od razu wysłał tam karetkę,
a ponieważ sprawa zabójstwa pana Jancewicza jest dość głośna, szybko skojarzył fakty
i zadzwonił do nas. Pogotowie zastało otwartą i bramę wjazdową, i drzwi wejściowe do pani
posiadłości. Pani Ptasznik leżała w łazience, tej samej, w której zabito pana Jancewicza.

– Teraz to już naprawdę będę musiała zamurować wejście do niej – westchnęła Joanna.
– Istnieje przypuszczenie, że morderca nie napadł pani Aliny tam, tylko przeniósł ją już po

tym, jak pozbawił ją przytomności – kontynuował kapitan. – Pytanie, skąd i po co? Nasi

background image

specjaliści w tej chwili próbują to ustalić.

– A dom Joanny nie był obserwowany? – zaciekawiła się Betty.
– Nie. – Kapitan lekko się uśmiechnął. – Wbrew temu, co można przeczytać w co drugiej

powieści kryminalnej, przestępcy rzadko wracają na miejsce zbrodni. Chyba że mają ku temu
bardzo ważny powód. Zaprosiłem panie tutaj, żeby się dowiedzieć, co takiego może znajdować
się w domu pani Joanny, że morderca zaryzykował i znowu się tam pojawił?

– Ja niestety niewiele pomogę – powiedziała cicho Agnieszka. – Nawet nie widziałam tego

domu. Tyle co w gazetach, na zdjęciach…

W tym momencie Betty poczuła, jak zapala jej się w głowie czerwona lampka. Miała

wrażenie, że słowa wypowiedziane przez Agnieszkę powinny jej się z czymś skojarzyć. Zalążek
jakiejś myśli, która nie była jeszcze na tyle jasna, aby uświadomić sobie jej sens i znaczenie,
gdzieś tam narodził się w zakamarkach jej umysłu. O co mogło chodzić? Betty niespokojnie
poruszyła się na krześle.

– Tak? – Kapitan patrzył na nią uważnie. – Chce pani coś powiedzieć…
– Nie. – Betty pokręciła przecząco głową. – Przez chwilę miałam wrażenie, że coś powinnam

wiedzieć, ale kompletnie nie mogę sobie uświadomić, na jakim tle mi się to pojawiło. Głupie
uczucie…

Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– A wszyscy cię chwalą, że jesteś taka uporządkowana i trzeźwo myśląca – mruknęła

z wyrzutem. – Moim zdaniem morderca szuka tych kompromitujących zdjęć, które zrobił
Konrad. Nie wie, że je znalazłyśmy i przekazałyśmy policji. Nadal się upieram, że najbardziej
podejrzana jest ta cała Hutniak.

– Ale Hutniak nie mogła załatwić Sylwii – przypomniała Betty.
– Ale mógł to zrobić jakiś jej wspólnik – upierała się Joanna. – Sprawdziliście, czy nie ma

nikogo takiego?

– Sprawdziliśmy wiele rzeczy – odpowiedział wymijająco Darski – i na razie nikogo

definitywnie nie wykluczyliśmy z kręgu podejrzanych. Nie przetrzymujemy jednak w areszcie
wszystkich osób, które ewentualnie mogły coś zrobić, bo moglibyśmy takimi osobami zapełnić
wszystkie mieszkania w średniej wielkości aglomeracji…

– Mnie bardziej interesuje, jak ten morderca wchodzi do mojego domu – przypomniało się

Joannie. – Czy wiadomo już coś o czwartym kluczu?

– Owszem, zapomniałem paniom powiedzieć – ocknął się kapitan. – Ustaliliśmy, że został

background image

dorobiony w zakładzie w Pruszkowie. Fachowiec, który go dorabiał, kompletnie nie pamiętał, jak
wyglądał ktoś, kto go przyniósł… Kołacze mu się po głowie, że był to mężczyzna i chyba nie taki
stary.

– No to do bani – zmartwiła się Betty.
– Nie do końca. – Darski się uśmiechnął. – Nie zapisała mu się w pamięci osoba, ale za to

z najmniejszymi szczegółami zapamiętał, jakim pojazdem ów ktoś przyjechał. Czy mówi
paniom coś taki opis: harley davidson, czarny silnik z chromowanymi elementami, lekko
skrócone błotniki, czerwone siedzenie, a na boku spora naklejka z napisem Red Hot…

– …Chili Peppers – dokończyła zdumionym głosem Joanna. – Konrad dorobił klucz do mojego

mieszkania?!

– Wszystko na to wskazuje – potwierdził kapitan.
– Ale przecież miał własny… – przypomniała nadal zaszokowana Joanna. – Po co był mu

drugi?

– Tego na razie nie wiemy – odpowiedział Darski. – Tak czy siak, zalecałbym wymianę

wszystkich zamków w pani domu. A także zainstalowanie monitoringu. Do tego czasu będzie go
pilnował funkcjonariusz…

– Rychło w czas – mruknęła Joanna.
– Wróćmy jednak do pierwszego pytania – poprosił kapitan. – Po co morderca wracał na

miejsce zbrodni? Czy coś poza zdjęciami pana Jancewicza przychodzi paniom do głowy?

– Chyba nie – powiedziała niepewnie Joanna. – Tam nie ma nic specjalnie cennego.

Wprowadziłam się niedawno. Stare rzeczy po poprzednich właścicielach w większości wyrzuciła
ekipa remontowa. Wnuczka pani, do której ostatnio należał dom, zabrała kilka przedmiotów
mających dla niej wartość sentymentalną, a resztę nazwała badziewiem i powiedziała, żebym
robiła z tym, co chcę. Niewiele z tego pasowało mi do mojej koncepcji domu, więc większość
skończyła na wysypisku śmieci. Był pan w środku, więc widział pan, że dom jest umeblowany
nowocześnie, ale bez ekstrawagancji.

Betty, która właśnie sięgnęła po szklankę z wodą mineralną i nabrała pierwszy łyk, lekko się

zachłysnęła. Darski spojrzał na nią ze zrozumieniem. Też nie był pewny, czy ogromny stucalowy
telewizor, zestaw kuchenny firmy Hammacher (którego notabene nigdy nikt nie używał, bo
samej Joannie szkoda było czasu na pitraszenie, a Ptasznik wszystkie te skomplikowane
maszyny traktowała jak eksponaty w muzeum i na wszelki wypadek dotykała ich tylko wtedy, gdy
ścierała z nich kurz) oraz wykonane na indywidualne zamówienie łoże Vividus firmy Hästens,

background image

słynącej z tworzenia mebli dla szwedzkiej rodziny panującej, nie podpada pod hasło
„ekstrawagancja”, ale grzecznie nie zaprzeczył, bo wiedział, że jeśli morderca wrócił po
cokolwiek, to na pewno nie były to przedmioty, od próby ruszenia których można było sobie
natychmiast uszkodzić kręgosłup.

– Więc…? – pytanie kapitana zawisło przez chwilę w milczeniu.
– Kiedy miałam swoją słynną scenę z Konradem – powiedziała powoli Agnieszka – wykrzyczał

mi, że ma na oku jakiś interes. Wtedy zinterpretowałam to tak, że pani daje mu pieniądze.
Przepraszam, ale jakoś tak to zabrzmiało…

– Jeszcze nie upadłam na głowę – oburzyła się Joanna. – Na razie chyba ciągle ja mogłabym

brać kasę za seks…

Betty, która znów sięgała po szklankę z wodą, przemknęło przez głowę, że chyba na razie

powinna w ogóle powstrzymać się od picia. Licho wie, co jeszcze głupiego powie jej
chlebodawczyni…

– Tak, tak – nieco zbyt skwapliwie potwierdził kapitan, wpatrując się z niezwykłym

natężeniem w ścianę za paniami. – Ale proszę kontynuować…

– A kiedy spotkaliśmy się ostatnim razem przed jego… śmiercią – Agnieszka nadal

wymawiała to słowo z trudem – też wyrwało mu się coś podobnego. Powiedział… zaraz, niech
przypomnę sobie to dokładnie, że za kilka dni będzie mógł już do mnie wrócić, bo pani
przestanie mu być potrzebna. A kiedy spytałam, do czego niby pani potrzebował, odpowiedział,
że muszę mu uwierzyć w to, że tych kilka dni pozwoli nam potem spokojnie spełniać swoje
marzenia… Zapytałam oczywiście, co ma na myśli, ale stwierdził, że muszę mu zaufać i że za
kilka dni dokładnie mi to wyjaśni.

Wszyscy zwrócili spojrzenia na Joannę. Ta uniosła rozłożone ręce i wzruszyła ramionami.
– Nic z tego nie rozumiem – powiedziała, kręcąc głową. – Nie każcie mi zgadywać, o co mogło

mu chodzić.

– No to macie panie zadaną pracę domową – stwierdził kapitan. – Jeśli tylko wpadniecie na

jakiś pomysł, czekam na telefon. Możecie do mnie dzwonić dwadzieścia cztery godziny na
dobę…

Joannie błysnęło coś w oku.
– A żona nie będzie zazdrosna o telefony w środku nocy? – spytała szybko. Betty ostatkiem

woli opanowała chęć zdzielenia jej po głowie.

Darski uśmiechnął się uroczo.

background image

– Nie znalazłem jeszcze takiej kobiety, która zaryzykowałaby małżeństwo ze mną –

odpowiedział.

– Ale już jest jakaś kandydatka? – dociekała Joanna z niewinną minką.
– Joanna! – jęknęła z rozpaczą Betty.
– Kilka kandydatek próbowało, ale wszystkie się zniechęciły – wyjaśnił grzecznie wyraźnie

rozbawiony kapitan. – Aktualnie rozkoszuję się życiem singla.

– Nie będziemy już pana zanudzały pytaniami – powiedziała stanowczo Betty, widząc, że jej

pracodawczyni szykuje się już do zadania następnego. – To w końcu pan tu jest od zadawania
pytań, a nie my…

– Teoretycznie tak – zgodził się kapitan. – Ale zawsze uważam, że należy słuchać

wszystkiego, co mówią ludzie, i wyciągać z tego odpowiednie wnioski.

W tym momencie Darski mrugnął okiem do Joanny. Ta popatrzyła triumfalnie na Betty.

Agnieszka wyglądała na lekko zagubioną.

– Joanna wbiła sobie do głupiego łba, że nas wyswata – wyjaśniła jej z politowaniem w głosie

Betty, kiedy wyszły z komisariatu, po czym dodała z przekąsem: – Jak widać, zabrała się do tego
bardzo dyplomatycznie…

Agnieszka uśmiechnęła się, po czym popatrzyła na Joannę.
– Chyba należą się pani ode mnie przeprosiny – powiedziała i lekko się zaczerwieniła. – Źle

panią oceniałam. Trudno kogoś winić za to, że dał się nabrać Konradowi. Jak widać po mnie,
łatwo było popełnić taką pomyłkę…

– Jeśli to jakaś pociecha – Joanna przez chwilę ważyła słowa – to chyba była pani jedyną

kobietą, do której Konrad faktycznie cokolwiek czuł…

– Marna to pociecha – westchnęła Agnieszka. – Mimo wszystko chciałabym choć trochę

pomóc w złapaniu mordercy. Choćby ze względu na panią Aurelię. Odkąd tylko Konrad mnie jej
przedstawił, traktowała mnie jak córkę. Myślę, że będzie jej łatwiej, gdy osoba, która zabiła jej
syna, znajdzie się za kratkami.

– W takim razie pierwsze, co może pani zrobić, to zastanowić się, kto napisał list do Konrada

– podsunęła jej Betty. – Z treści wynika, że jest to osoba, która znajduje się w pani otoczeniu…

– I niech pani ma oczy i uszy szeroko otwarte – poradziła dziewczynie Joanna. – Bo nie

możemy wykluczyć, że Konrada zamordowała jego wspólniczka. Jeśli faktycznie jest
morderczynią i ma na koncie jedno udane zabójstwo i dwa chybione, to nie zawaha się
sprzątnąć też i pani, jeśli uzna, że stanowi pani dla niej jakiekolwiek zagrożenie.

background image

– Zaczynam się bać – wzdrygnęła się Agnieszka.
– Spokojnie, spokojnie – pocieszyła ją Joanna. – Nie chodzi o to, aby od razu poszukać sobie

trumny, zapalić gromnicę, położyć się i poczekać na nabożeństwo pogrzebowe. Ale może pani
się jakoś zabezpieczyć. Gaz pieprzowy, może jakiś paralizator… My z Betty też sobie teraz coś
takiego sprawimy.

Przed oczami Betty stanęła kolejna scena, na której Joanna zamiast komórki przez przypadek

wyjmuje paralizator, razi siebie, a następnie w konwulsjach próbuje przekazać straszliwy
przyrząd jej i przy okazji także pozbawia ją przytomności. A na koniec nadlatują bandyci i rabują
cały dobytek dwóm pozbawionym czucia drgającym niedojdom, malowniczo pokładającym się
na trotuarze.

– Albo coś w tym guście – powiedziała szybko.
– Dobrze, zaopatrzę się w coś do obrony – obiecała Agnieszka. – A przede wszystkim zrobię

szybki przegląd znajomych. I jeśli cokolwiek odkryję, natychmiast umawiamy się na naradę
wojenną!

– Gdyby ktoś mi tydzień temu powiedział, że zaprzyjaźnię się z dziewczyną mojego chłopaka,

to odesłałabym go do wariatkowa – powiedziała Joanna, kiedy już siedziały z Betty w jej
samochodzie. – To co robimy teraz?

– Jedziemy do mnie, zrobimy sobie dobrego drinka, zamówimy przystojniaka z jedzeniem

i zastanowimy się, co dalej – podsunęła Betty. – Zdaje się, że na razie utknęłyśmy w martwym
punkcie…

background image

background image

Rozdział XII

Od chwili napadu na Sylwię w wydawnictwie królował tylko jeden temat, a redakcja „Koktajlu”
przeżywała prawdziwe oblężenie. Wszyscy przybiegali tu żądni sensacji, mrożących krew
w żyłach plotek, spragnieni, aby na własne oczy obejrzeć miejsce niedoszłej zbrodni. Oczywiście
nikt nie chciał się przyznać, że sprowadziła go ciekawość i każdy wymyślał jakieś dziwaczne
sprawy, które akurat miał do załatwienia w redakcji.

– Ciekawe, kto jeszcze tu przylezie? – zastanowił się Wiktor po tym, jak chwilę wcześniej

pokój dziennikarski opuściła szefowa dystrybucji, której wcześniej nigdy nie widział na oczy,
choć pracowali w jednym budynku przez pięć lat.

– Nie było już chyba tylko prezesa i Zofii z „Blasku!” – odpowiedziała Magda. –

I informatyków, ale ich żadna siła nie jest w stanie wyrwać z naszej garkuchni. Ostatnio jak mi
się popsuł komputer, to się nie mogłam do nich dodzwonić przez dwie i pół godziny, bo nikt nie
odbierał. A potem Monika mi powiedziała, że siedzą i jedzą. Przez dwie i pół godziny! Chyba
całego bawoła!

– Ale że Zochy nie było, to jakiś cud – zdumiał się Paweł.
Zofia była najstarszą pracownicą wydawnictwa. Jej dokładnego wieku nie znał nikt, za to

wszyscy byli pewni, że powinna przejść na emeryturę gdzieś tak pod koniec prezydentury
Wałęsy. Nikt jednak nie śmiał jej tego zasugerować, bo też i nie było w redakcji ani jednej osoby,
łącznie z jej przełożonymi, która nie czułaby przed nią panicznego lęku. Z wyglądu Zofia
kojarzyła się ze złą wiedźmą z bajek Disneya, z tą małą różnicą, że zamiast czarnych włosów
miała platynowy blond poprzetykany fioletem z niestarannie zmytej płukanki. Nosiła wielkie
okulary ze szkłami prezentującymi się jak denka od słoików po musztardzie, czarne powłóczyste
suknie (i to niezależnie od pory roku!), ogromne bursztynowe korale i buciory sprawiające
wrażenie ortopedycznych. Po ostatniej operacji biodra ledwo co kuśtykała, wyraźnie utykając
przy tym na lewą nogę. Do tego miała wiecznie skrzywioną minę, orli nos, przydający jej twarzy
drapieżności, i wąskie złośliwe usta, które z biegiem lat coraz bardziej wykrzywiały się do dołu.
Nie lubił jej nikt, ale nawet najwięksi wrogowie musieli przyznać, że nikomu tak jak Zofii nie
udaje się w czasie wywiadów wywlec z gwiazd tylu starannie skrywanych sekretów. I choć
dziennikarka zawdzięczała to mniej swoim wybitnym umiejętnościom, a bardziej temu, że
celebryci też się jej bali jak diabeł święconej wody i zdradzali jej nawet największe tajemnice,

background image

byleby tylko czym prędzej zniknęła im z oczu, to Zofia uchodziła za wybitną specjalistkę
i podporę pisma „Blask!”.

– Pewnie idzie, tylko przy jej tempie dowlecze się tu z trzeciego piętra za tydzień – powiedział

Wiktor. – Jak jej ostatnio przytrzymałem windę, to zanim przelazła przez korytarz, zdążył się
włączyć dzwonek alarmowy.

– Przecież on się włącza dopiero po trzech minutach – zdumiał się Paweł.
– No właśnie! – Wiktor pokiwał głową. – A jak doszła, to dyszała tak, że się obawiałem, że

dostanie zawału albo wylewu.

– Dopiero miałbyś wesoło – zaśmiała się Kasia. – Usta-usta, masaż klatki piersiowej…
– Chyba zwariowałaś! – Wiktor spojrzał na nią z politowaniem. – Zostawiłbym ją w windzie.

Jak ona chce się zapisać w Księdze Guinnessa jako najstarsza pracująca dziennikarka świata, to
jej prywatna sprawa. Moim zdaniem starzy ludzie powinni cały dzień spać. A poza tym mam
ciężką wadę kręgosłupa i nie mogę się nadwerężać…

Wiktor starannie pielęgnował swoją wyjątkowo zasłużoną sławę największego hipochondryka

w wydawnictwie. Chorował na wszystko i prawie na wszystko się leczył. Gdyby wybuchła jakaś
wojna, medykamenty z jego podręcznej apteczki z pewnością zaspokoiłyby kilkudniowe
potrzeby szpitala polowego. Pracownicy „Koktajlu” nauczyli się już, że gdy cokolwiek zaczyna im
dolegać, należy się zgłosić do Wiktora, który na pewno ma przy sobie odpowiednie lekarstwo.

– Zofia Zofią, a ja wpadłam właśnie na genialny pomysł – powiedziała Kasia. – Zróbmy tu

obrys zwłok i bierzmy od każdego, kto przyjdzie, po pięć zeta za oglądanie. Dorobimy do
wierszówki. Idzie lato, będzie jak znalazł na urlop.

– Niegłupie – zawyrokował Wiktor. – Paweł zrobi jakieś tarty i ciasteczka, biznes jak znalazł.

Lepsze to niż pięćdziesiąty piąty raz dzwonić do Muchy, żeby ci znów powiedziała, że nic się
u niej nie dzieje. Powinna to sobie nagrać jako zapowiedź poczty głosowej… A ty co niby ze sobą
zrobiłaś?!

Słowa te skierowane były do nieco w tym dniu spóźnionej Eweliny. Dziennikarka przeszła

prawdziwą metamorfozę. Zamiast długich lekko rudawych włosów miała mocno wycieniowane
czarne z krótką, postrzępioną grzywką, a do tego – co zdarzało jej się wyjątkowo rzadko – mocny
makijaż.

– Całkiem nieźle. – Paweł pokiwał z uznaniem głową. – Trochę jak Madonna w teledysku

Rain.

– Nie mogę być wiecznie taka sama – wyjaśniła wyraźnie zła Ewelina, siadając przy swoim

background image

biurku. – Poszłam do mojego fryzjera i wyjątkowo zostawiłam mu wolną rękę. Zapomniałam, że
jeden mój znajomy widział go kiedyś w gejowskim klubie dla fanów sado-maso. No i mam efekt!
Wyglądam jak niemiecka domina!

– Weź to i przefarbuj – poradził Wiktor. – Bo razem z tym makijażem prezentujesz się, jakbyś

chciała wziąć udział w castingu do Warsaw Shore.

– Pocieszaj mnie – nadęła się Ewelina. – Myślisz, że to takie proste przefarbować się

z powrotem na jasno! A przy okazji, Zofia do nas człapie. Windy wysiadły, więc lezie po
schodach. Jak nie padnie trupem, to za jakąś godzinę pewnie będzie.

Zofia pojawiła się jednak zaledwie po kilku minutach. I jako jedna z niewielu osób nie

próbowała udawać, że sprowadza ją do „Koktajlu” coś innego niż dokonany tu napad. Dokładnie
obejrzała miejsce, w którym wydarzyła się tragedia, po czym usiadła na miejscu Sylwii
i potoczyła świdrującym wzrokiem po milczących jak trusie dziennikarzach. Każdemu z nich
wydało się, że starsza koleżanka ma w oczach skaner, dzięki któremu widzi, kto ma co na
sumieniu. Wiktor zaczął się nawet w duchu wstydzić niedawno wypowiadanych na jej temat
opinii i obiecał sobie, że w przyszłości wynajdzie jakieś jej zalety. Nogi w końcu ciągle miała
całkiem zgrabne…

– Po co ktoś miałby zabijać Sylwię? – zapytała w końcu nieco skrzekliwym głosem,

przyprawiającym słuchaczy o dreszcz niepokoju. – Przecież ona jest taka durna.

Pawłowi przemknęło przez myśl, że jakby mordercy mieli pozbawiać życia tylko mądre osoby,

to popełniono by pewnie jedną, no, góra dwie zbrodnie na rok, ale powstrzymał się przed
wypowiedzeniem tej myśli na głos.

– Policja pytała nas o to, czy Sylwia znała Konrada – przypomniała sobie Kasia pod wpływem

przeszywającego ją na wylot wzroku Zofii. – I czy on nie przyjaźnił się bliżej z kimś z naszej
redakcji.

Zofia przeniosła wzrok na Magdę, która poczuła się tak, jakby znów wróciła do szkoły i została

wywołana do tablicy przez psychopatyczną nauczycielkę matematyki. Sporym wysiłkiem woli
powstrzymała się przed powstaniem i zgłoszeniem, że jest dziś nieprzygotowana do
odpowiedzi.

– I o to, czy żadna gwiazda nigdy nie skarżyła się na jego zachowanie – powiedziała

niepewnie, po czym nagle coś ją olśniło. – Zauważyliście, że w sumie dość mało pytań dotyczyło
Sylwii. Nic tylko: „a czy Konrad to?”, „a czy Konrad tamto?”. Tak jakby napad na Sylwię w ogóle
się nie liczył.

background image

– No właśnie, trochę to było dziwaczne – pokiwała głową Ewelina. – Też to odnotowałam.

A przecież o Konrada maglowali nas już wcześniej. Tylko że wtedy pytali wyłącznie o jego
związek z Joanną, a teraz nagle zaczęło ich interesować wszystko, każdy drobiazg. Ciekawe
dlaczego?

Zofia popatrzyła na nią uważnie z wyraźnie malującą się na twarzy pogardą.
– Naprawdę nie wiecie? – zapytała takim tonem, że wszyscy poczuli się jak małe dzieci,

którym ktoś zaraz wsadzi do ust smoczek. – Zadziwiające. A podobno jesteście najlepszą ze
wszystkich redakcji magazynów o gwiazdach…

Dziennikarze popatrzyli na nią ze zdumieniem. Zofia zaniosła się ochrypłym, gardłowym

śmiechem. Poniżanie ludzi i udowadnianie im swojej wyższości zawsze stanowiło jej ulubione
hobby.

– Mity, mity, mity – powiedziała z politowaniem. – Konrad szantażował gwiazdy. Uwodził je,

robił im kompromitujące zdjęcia i filmy, a potem żądał za nie pieniędzy. Dużych pieniędzy. A te
naiwne kretynki zamiast posłać go w cholerę, płaciły mu. Oj, płaciły…

– Ma pani pewność? – zapytał Paweł z niedowierzaniem w głosie. – Skąd w ogóle pani o tym

wie?!

Zofia oparła ręce o biurko i z pewnym trudem podźwignęła się, zasłaniając część okna.

W blasku oświetlających ją od tyłu promieni słonecznych robiła teraz na wszystkich wrażenie
nieziemskiej, złowieszczej istoty, która czai się, aby za chwilę kogoś podstępnie zaatakować.

– Wiem, bo kiedyś jedna z… gwiazd – słowo to Zofia wypowiedziała tak, jakby było

wulgaryzmem – przyszła do mnie po radę. Konrad nie wiedział o tym, że jej mąż jest tyranem,
który położył łapę na wszystkich jej pieniądzach, sam wszystko kupował, a jej wydzielał tylko
skromne dniówki. Była zrozpaczona, kiedy Konrad pokazał jej zdjęcia i zażądał za ich oddanie
pięćdziesięciu tysięcy złotych. Błagała go, tłumaczyła, w jakiej jest sytuacji, ale ją wyśmiał
i powiedział, że chyba uważa go za naiwniaka. Dał jej dwa dni na zgromadzenie gotówki. Była
zrozpaczona, myślała nad samobójstwem, ale szkoda jej było dzieci. I wreszcie zadzwoniła do
mnie, a ja jej pomogłam…

– Dała jej pani pieniądze?! – wyrwało się zszokowanej Magdzie.
Zofia zmiażdżyła ją wzrokiem.
– Dziecko, ja takich chłystków jak ten cały Konrad zjadam na śniadanie – wyskrzeczała

z bijącą z każdego słowa dumą. – Wystarczył jeden telefon do starego znajomego, żebym
następnego dnia miała wszystkie zdjęcia tej… gwiazdy… na swoim biurku. Ale inne nie były takie

background image

mądre, żeby do mnie zadzwonić. Ludzie są głupi, nie potrafią słuchać, nie potrafią myśleć, nie
potrafią… patrzeć – to słowo Zofia wypowiedziała wolniej niż inne – nie potrafią pokojarzyć
najprostszych faktów. Ale ja nigdy niczego nie zapominam. Ludzi, twarzy, gestów, spojrzeń… To
mój dar. Dar, który czasem wykorzystuję, a czasem nie. Ale nawet to, czego nie wykorzystuję,
mam skrzętnie spisane. Kiedyś, gdy już mnie nie będzie, ktoś zbije fortunę na tym, czego nigdy
nie ujawniłam.

– Co ma pani na myśli? – spytał ze zdumieniem Wiktor.
– Już ja wiem, co mam na myśli – powiedziała Zofia, wychodząc zza biurka Sylwii i kierując

się powoli w stronę wyjścia. – Pamiętajcie, trzeba sobie uświadomić, co się widziało, a wtedy
wszystko staje się takie proste…

Dziennikarze popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Zofia wyszła z pokoju, starannie

zamykając za sobą drzwi.

– Ona nigdy nie była normalna – podsumował Wiktor. – Ale mam wrażenie, że teraz to już

ześwirowała do końca…

– Mam tylko nadzieję, że to nie ona załatwiła Sylwię – przestraszyła się Magda. – Ale i tak na

wszelki wypadek zacznę od jutra nosić ze sobą coś do obrony.

– Pożyczę ci moją klawiaturę – podsunął uczynnie Wiktor. – Doskonała do walenia po łbie, bo

do pisania się nie nadaje. Umyłem ją rano i pół klawiszy mi szlag trafił.

– A co? – zaciekawiła się Kasia. – Znowu zamiast tego specjalnego płynu użyłeś lakieru do

włosów Pawła?

– Zejdźcie łaskawie z mojego lakieru, dobra? – poprosił Paweł, który sam popełnił podobną do

Wiktora pomyłkę, tyle że kilka dni wcześniej.

– Słuchajcie, czy ktoś w końcu zadzwonił do tej Zając i zapytał, czy odnalazła w „Tańcu

z Gwiazdami” swoją kobiecość? – przypomniało się Kasi. – Bo szefowa powiedziała, że jak nie ma
kobiecości, to jej ten tekst nie kręci.

– A ja miałam trzy godziny temu zadzwonić za godzinę do mamy Dody – przeraziła się

Magda. – Chciała mi wygadać jakiegoś meganewsa, ale Bobu zachciało się lać i musiała wyjść
z domu…

– Kto to jest Bobu? – zdumiał Paweł.
– Pies mamy Dody – wyjaśniła Magda. – Chyba ma słaby pęcherz, bo zawsze kiedy dzwonię,

to akurat trzeba go wyprowadzić.

– O, a ja dostałam wreszcie tekst od Ali Niewypał – powiedziała Ewelina. – Jej sławetny

background image

felieton o dzieciach. Patrzcie, jaka fajna, kazała się podpisać „aktorka, piosenkarka, poetka”.
Szkoda, że nie dodała „analfabetka”, przynajmniej jedno by się zgadzało…

– Lepiej powiedzcie mi, jaki mam wymyślić tytuł do kuchni – poprosił Paweł – skoro graficy

łaskawcy zostawili mi miejsce na osiem liter…

– A co tam masz? – zaciekawił się Wiktor.
– Dania z porów.
– Pora na pora – podsunęła uczynnie Kasia.
– Za długie!
– Nie bój się pora – strzeliła Ewelina.
– Jeszcze dłuższe…
Wiktor policzył coś na palcach.
– Por i chuj! – powiedział z triumfem. – Osiem liter!
– To może ja jednak pójdę do grafików, żeby mi dodali jeszcze kilka… – powiedział

zrezygnowany Paweł.

Wszyscy w redakcji szybko wrócili do swoich codziennych zajęć i niespodziewane wystąpienie

Zofii poszło w zapomnienie. Każde wypowiedziane przez nią słowo wryło się w głowę tylko
jednej osobie…

background image

background image

Rozdział XIII

Po długim wahaniu Betty postanowiła jednak porozmawiać z Tygrysem Złocistym. Ponieważ
bała się, że Joanna zaprotestuje przeciw wciąganiu w ich śledztwo mafiosa, przygotowała jej
aromatyczną kąpiel i maseczkę na twarz. W ten sposób zyskała całe czterdzieści pięć minut
spokoju, bo dokładnie tyle było trzeba, aby – zgodnie z instrukcją na opakowaniu – zawarte
w maseczce „innowacyjne składniki advanced UV lumi technology radykalnie odmłodziły skórę,
aktywizując za pomocą biomimetycznych peptydów proces rewitalizacji komórek w głębokich jej
warstwach”. Chcąc mieć pewność, że Joanna na pewno nie usłyszy jej rozmowy, wyszła
z telefonem na balkon.

– Och, pamiętam cię, kruszynko – bas w słuchawce Betty o mało nie rozwalił głośnika jej

telefonu. – Co tam mogę dla ciebie zrobić, ptaszynko? Mów, mów…

Betty pokrótce streściła wydarzenia ostatnich dni. „A teraz pewnie pośle mnie do diabła”,

pomyślała, kończąc swoją opowieść. Ku jej zaskoczeniu Tygrys Złocisty okazał zainteresowanie
sprawą.

– No, niezły kryminałek mi opowiedziałaś. Konrad, Konrad… – powiedział, wyraźnie

zamyślony. – Jak miał na nazwisko?

– Jancewicz – odparła Betty. – Z Łodzi, choć od wielu lat mieszkał w Warszawie, ostatnio na

Powiślu…

Tygrys przez chwilę milczał.
– Znam go – oznajmił wreszcie ku ogromnemu zdumieniu Betty. – Taki wysoki piździuś,

trochę pedałkowaty, wymuskany blondynek, tak? Niby harleyowiec?

Betty przez moment zastanowiła się, na jak wiele sposobów można opisać tego samego

człowieka. Przystojny męski macho kontra pedałkowaty piździuś. „Punkt widzenia zależy od…
tego, kto patrzy”, pomyślała nieco rozbawiona.

– Tak – odpowiedziała szybko. – Znałeś go?
– Tia… – mruknął Tygrys. – Jak jeszcze mi się chciało wozić dupę motorem, to wypiliśmy kilka

browców w takim barze na Kolejowej, blisko Dworca Zachodniego.

– Wiem, gdzie to jest. – Betty mieszkała kiedyś przy ulicy Kasprzaka i wiele razy przechodziła

obok tej speluny. Zawsze zastanawiała się, czemu tych okolic nie strzeże żaden patrol policji.
W końcu odludna, sprawiająca nawet za dnia złe wrażenie droga obok knajpy była jedyną ulicą

background image

łączącą dworzec z pobliskimi osiedlami na Woli. Po zachodzie słońca korzystali z niej jedynie
desperaci i właśnie harleyowcy.

– Laluś – kontynuował Tygrys. – Gadać można z nim było tylko o świnkach, bo nawet się,

kurwa, na piłce nie znał. Ale motory kochał, to muszę mu przyznać. I jeździł git majonez! Raz
pogrzaliśmy po Kasprzaka, aż psy nas zaczęły gonić, ale docisnęliśmy zdrowo i mogli tylko
powąchać smród z rury. W sumie szkoda, że ktoś go puknął.

– Czy mógłbyś… – zaczęła Betty.
– Spoko, wujcio ci obiecał, że jak trza będzie, to pomoże – przypomniał Tygrys. – Jest

potrzeba, to działamy. Zadzwoń do mnie jutro o tej samej porze. Może już coś będę wiedział.

W tym samym czasie Joanna z mającą ją zamienić w nastolatkę maseczką na twarzy chciała

się w spokoju oddać lekturze „Cosmopolitana”. Ledwo jednak rozpoczęła studiowanie artykułu
o „męskiej potencji jako zabytku przeszłości”, kiedy jej zmysł słuchu odnotował, że dzieje się coś
dziwnego. Pisarka oderwała się od lektury i nadstawiła uszu… „Spróbuj choć raz odsłonić twarz
i spoooojrzeć prosto w słoooońce…”, dobiegł ją z lekka niewyraźny, cienki kobiecy głos gdzieś
z górnej warstwy okalających wannę kafelków. Joanna zbliżyła twarz do ceramiki i w tym
momencie kafelki postanowiły odezwać się nieco wyraźniej: „…zachwycić się po proooostu tak
i wzruuuuszyć jak najmoooocniej…”, oznajmiły już całkiem zrozumiale, acz i mocno fałszywie,
po czym dodały: „…pocałuj noc, najwyyyyyyższą z gwiazd, zapomnij się i… taaaaaańcz”, przy
czym ostatnie słowo brzmiało tak, jakby ktoś je mordował, i to bardzo tępym narzędziem. Przez
chwilę panowała niepokojąca cisza, po czym kafelki znów zaczęły od początku: „…spróbuj choć
raz odsłonić twarz i spoooojrzeć prosto w słoooońce…”. Pod wpływem seansów serialu „Nie
z tego świata”, uprawianych nie tak dawno, Joannie przyszło do głowy, że w kafelkach Betty
zamieszkał duch. W dodatku, wziąwszy pod uwagę oddalenie dźwięków przez niego
wydawanych od oryginalnej linii melodycznej pieśni, duch Mandaryny. Po chwili jednak Joanna
przypomniała sobie jednak, że Mandaryna żyje, bo ostatnio groziła w telewizji, że nagra nową
płytę, jasne więc jest, że nie może straszyć w czyjejś łazience. Następnie stanęła jej przed
oczami Milla Jovovich w roli Joanny D’Arc i pisarka przeraziła się, że ze stresu po dramatycznych
przeżyciach traci zmysły i zaczyna słyszeć głosy. Nieco zaniepokojona postanowiła zawezwać do
łazienki Betty, najpierw się lekko ogarnąwszy, coby nie straszyć menedżerki nadmierną golizną
w miejscu nawiedzeń.

– Co się stało? – zapytała Betty od progu, przyzwana do łazienki nieco krwiożerczym

okrzykiem Joanny. – Czyste ręczniki są na pralce…

background image

– Pal licho ręczniki – powiedziała Joanna. – Kafelki mi śpiewają Varius Manx…
– Co? – Betty weszła do łazienki. – Coś ty znów wymyśliła?
Oczywiście w tym momencie kafelki postanowiły zrobić sobie przerwę. Na szczęście

niedługą. Zanim Betty zdążyła się odezwać, powróciły do koncertu: „…nie bój się bać, gdy
chcesz, to płaaaacz, idź szukać wiaaaaatru w poooolu…”, oznajmiły radosnym fałszem. Betty ze
zdumieniem na twarzy zbliżyła głowę do wanny.

– Uważaj, bo jak się poślizgniesz, to wlecisz mi tu łbem do wody – ostrzegła ją Joanna. –

Z daleka też słychać, nie musisz pchać ucha w tę pianę, sio!

„…pocałuj noc, najwyższą z gwiaaaazd, zapooooomnij się i… taaaaaańcz…”
– Ty, to jakaś taśma? – zapytała Betty, kiedy kafelki po raz czwarty zaczęły ten sam refren.
– Zwariowałaś?! – ofuknęła ją Joanna. – Jaka znowu taśma? Kto by nagrywał takie fałsze?

Ciekawa jestem za to, czy to z dołu, czy z góry?

– Na dole mieszkają jacyś starsi państwo, odpada – zawyrokowała Betty. – Gdyby to było coś

Krawczyka albo Rodowicz, to jeszcze, ale taki młodzieżowy repertuar?

– A na górze?
– Ci na górze to bardziej wyglądają na czarne msze i Closterkellera niż Anitę Lipnicką, ale kto

wie, pozory mylą.

„…zachwycić się po prostu tak i wzruuuuszyć jak najmooooocniej…”
– Słuchaj… – zaczęła Joanna. – A może to nowy wynalazek administracji? I każą ci za to

dopłacić do czynszu?!

– O nie! – zbuntowała się Betty. – Ja za coś takiego bulić nie będę! Nie dość, że ktoś ukradł

żarówkę przed drzwiami wejściowymi i jak otwieram je wieczorem, to na macanego, nie dość, że
ostatnio ten uprzejmy pan od mycia podłóg wyszorował je rewelacyjnym środkiem poślizgowym
tak, że można było na nich rozegrać mistrzostwa świata w jeździe figurowej na lodzie, nie dość,
że listonosz wrzuca do mojej skrzynki listy adresowane do wszystkich z okolicy, tylko nie do
mnie, to jeszcze teraz to? Chyba napiszę jakąś skargę!

Joanna spojrzała na Betty dziwnym wzrokiem.
– No? – zdziwiła się Betty. – O co ci znowu chodzi?
– Z każdym słowem stajesz się coraz bardziej podobna do mojej sąsiadki z dawnego

mieszkania. Pamiętasz? Tej, która wzywała policję sto osiemdziesiąt razy w roku i mówiła, że
koty sąsiada z góry jej tupią, chodząc po dywanie – powiedziała Joanna. – Ciekawe, kiedy
zaczniesz wołać do sąsiadów, żeby nie podlewali ogródków, bo ci wilgoć idzie do sypialni…

background image

Betty z lekka się wzdrygnęła, po czym się nieco opanowała.
„…pocałuj noc, najwyższą z gwiazd, zapooooomnij się i… taaaaańcz…”
– Ale mi to śpiewanie kafelków w ogóle nie przeszkadza – powiedziała stanowczo. – To nawet

miłe. Nie muszę brać empetrójki do łazienki i ryzykować, że mi się wyślizgnie do wody. Same
plusy! A ty zmyj już tę maseczkę. No chyba że chcesz wyglądać na rówieśniczkę Ewy Farnej…

– Chciałabym – westchnęła Joanna i posłuchała menedżerki. Nagle przerwała zmywanie

i zastygła w bezruchu. Betty spojrzała na nią z niepokojem.

– Zawiesiłaś się? – spytała.
Joanna zwróciła głowę w jej stronę. W oczach miała znany menedżerce od lat błysk. Pojawiał

się on najczęściej wtedy, gdy wpadała na pomysł nowej powieści albo miała jej coś szalenie
ważnego do powiedzenia.

– To było jakiś tydzień temu – powiedziała. – Brałam kąpiel, a Konrad krzątał się po kuchni.

Zajrzał i zapytał, czy ma mi przynieść wino albo coś do czytania, ale odpowiedziałam, że przez
chwilę posłucham muzyki z iPhone’a, przejrzę mejle i żeby się mną nie przejmował. Po kilku
minutach rozładowała mi się bateria i przestały działać słuchawki. Zdjęłam je i w tym momencie
usłyszałam dźwięk melodyjki. Dobiegała z kafelków, tak jak te fałsze przed chwilą. Trwała tylko
kilkanaście sekund. Dziwna, coś jakby muzyka z Amelii, akordeon, pianino… Nasłuchiwałam
przez moment, ale się nie powtórzyła. Chciałam poprosić Konrada, żeby przyniósł mi
ładowarkę. Krzyknęłam, ale nie odpowiedział. Wygramoliłam się z wanny, trochę osuszyłam,
włożyłam szlafrok i wyszłam na korytarz. Myślałam, że Konrad jest w salonie, gdzie faktycznie
mógłby nie usłyszeć mojego okrzyku, ale go tam nie było. Zajrzałam do gabinetu, ale też go nie
znalazłam. Okazało się, że jest w kuchni. Powiedział, że cały czas tam był.

– I co w tym dziwnego? – nie zrozumiała Betty.
– To, że wcale go tam nie było! – stwierdziła Joanna z triumfem. – Teraz dopiero sobie

uświadomiłam, co to był za dźwięk, który wtedy usłyszałam!

Betty na chwilę wstrzymała oddech.
– W czasie remontu nie było za bardzo gdzie składować rzeczy, które zostały po poprzednich

właścicielach – wyjaśniła Joanna. – Więc jakieś tam badziewia robotnicy wywalali od razu. Ale
jak mieli podejrzenia, że coś mi się może spodobać i będę chciała to potem wykorzystać, to
zawsze pytali mnie o zdanie. I któregoś wieczoru na całej górze śmiecia zostawili mi małą
pozytywkę. Uroczą z tańczącą baletnicą w środku. Ta pozytywka była o tyle dziwna, że można jej
było użyć na dwa sposoby, albo otwartą, i wtedy baletnica tańczyła, albo zamkniętą, tylko

background image

nakręciwszy ją kluczykiem. Chciałam ją postawić w sypialni i zostawiłam robotnikom karteczkę,
żeby jej nie wyrzucali. Tyle się działo, że potem o niej zapomniałam.

– I gdzie jest teraz? – spytała Betty.
– Wszystkie rzeczy, których nie pozwoliłam wyrzucić, robotnicy z reguły wynosili na poddasze

– powiedziała Joanna. – I wiesz co podejrzewam? Że Konrad wcale nie siedział w kuchni, tylko
myszkował po poddaszu. Musiał zrzucić tę pozytywkę przez przypadek na ziemię albo może coś
mu na nią spadło i zaczęła grać. A potem, kiedy usłyszał, że kręcę się na dole, szybko zbiegł
i udał, że przez cały czas był w kuchni. Jestem pewna, że tak było!

– Zdążyłby zbiec tak szybko? – zadumała się nieprzekonana do końca Betty.
– Możemy zrobić eksperyment – podsunęła Joanna. – Jak pojedziemy do Milanówka, to ja

wykonam dokładnie to samo co wtedy, a ty w tym czasie przelecisz się na poddasze
i z powrotem.

Betty spojrzała na nią z niesmakiem i spróbowała wyrzucić z głowy scenę, w której wyraźnie

zobaczyła, jak spada ze stromych schodów, łamiąc sobie boleśnie żebra, nogi, ręce i wybijając
zęby.

– Zauważ łaskawie, że jest jednak pewna różnica między dwudziestoparoletnim

wysportowanym bysiorem a czterdziestoletnią kobietą, która ostatni raz była w fitness klubie
trzy lata temu! – powiedziała stanowczo. – Może po prostu przyjmijmy, że dałby radę zbiec.
Pytanie, po co miałby włazić na poddasze i czego tam niby szukał, skoro mówisz, że są tam same
badziewia?

Joanna przez chwilę rozmyślała.
– Tak do końca to ja nie wiem, co tam jest – oznajmiła w końcu. – Ponieważ dziewczyna, od

której kupiłam dom, zabrała stamtąd pamiątki po swoich przodkach, więc po prostu z góry
założyłam, że wzięła wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. A jeśli coś przeoczyła?!

– Myślę – powiedziała stanowczo Betty – że jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać…

background image

background image

Rozdział XIV

Kapitan Darski cieszył się wśród kolegów opinią maminsynka. Odkąd jedna z jego poprzednich
dziewczyn na oficjalnej kolacji wigilijnej w pałacu Mostowskich wypaplała, że Krzyś ma zwyczaj
codziennego wieczornego dzwonienia do swojej rodzicielki i odbywania z nią godzinnych
rozmów, żartom na ten temat nie było końca. Na przypadające kilka tygodni później urodziny
kapitan dostał od swoich kompanów T-shirt z napisem: „Stój! Albo mamusia będzie strzelać!”,
obok jego kubka ktoś postawił w kuchni buteleczkę ze smoczkiem, a kiedyś, wchodząc do
swojego pokoju, Darski zaczepił się o dziwacznie spleciony gruby różowy sznurek. Nie zdążył się
nawet zastanowić, co to takiego, kiedy do pokoju wszedł jeden z kolegów, przebrany w kitel
lekarski i z ogromnymi nożycami w dłoni, przy aplauzie pozostałych obecnych przeciął sznurek,
po czym wręczył zdumionemu Krzysztofowi dużą kartkę, na której ozdobnymi literami
napisano: „Dyplom z okazji przecięcia pępowiny”. Nawet główny przełożony Darskiego, choć
z reguły starał się zachowywać dystans wobec zabaw swoich podwładnych, nabrał zwyczaju
przerywania porannych zebrań słowami: „Zróbmy teraz dziesięć minut na papierosa. A Krzyś
w tym czasie tradycyjnie pozdrowi ode mnie swoją mamę!”. Darski dzielnie znosił te kawały.
Uważał, że jego rozmowy nie są powodem do wstydu, a poza tym nie powinny nikogo obchodzić.
Wiedział, że odkąd siedem lat temu przeniósł się z Pomorza do stolicy, jego mama, od wielu lat
rozwiedziona, została tam sama. Miała oczywiście przyjaciółki, ale cała, jeszcze nie tak dawno
liczna rodzina, rozpierzchła się po świecie. Część krewniaków wyjechała szukać szczęścia na
Wyspach Brytyjskich, starsze pokolenie niestety się wykruszyło, a młodsze ruszyło do stolicy.
Krzysztof opuścił Pomorze jako przedostatni z rodziny. Chciał ściągnąć mamę do stolicy, ale ta
stanowczo odmawiała przeprowadzki. „Nie przesadza się starych drzew – zwykła mawiać –
a poza tym mam tu wszystko, czego mi potrzeba do życia. Dom, zieleń, dziesięć minut
spacerkiem nad morze… I tylko wnuki by się przydały, coby przyjeżdżały i były przeze mnie
rozpieszczane” – dodawała. Darski zawsze podziwiał mamę, która samotnie wychowała dwóch
synów – jego i młodszego od niego o dwa lata Łukasza, i mimo że musiała pracować na półtora
etatu, zawsze miała dla nich czas, pilnowała ich edukacji, dbała, by nie byli typowymi „dziećmi
z kluczami na szyi”, i nigdy nie dawała im odczuć swojego zmęczenia. Chciał jej to teraz
wynagrodzić i dlatego uznał, że skoro codzienne rozmowy są dla jego mamy tak ważne, a jemu
nie sprawiają żadnego problemu, nie pozbawi jej tej przyjemności. Z czasem Krzysztof zaczął

background image

nawet wtajemniczać rodzicielkę w prowadzone przez siebie sprawy. Wiedział, że mama
zachowa się jak ksiądz w czasie spowiedzi i przenigdy nie zdradzi żadnej z jego tajemnic.
Szybko zresztą okazało się, że swój talent detektywistyczny odziedziczył właśnie po niej. Kilka
razy to właśnie mamie kapitana udało się wygłosić, nawet i przypadkowo, jakąś uwagę, która
porządkowała prowadzoną przez niego sprawę albo rzucała na nią nowe światło, albo wręcz
pozwalała schwytać przestępcę.

– Tym razem wszystko jest tak zagmatwane, że już sam nie wiem, jak to ugryźć –

relacjonował jej tego wieczoru. – Czasem mam wrażenie, że wszyscy są w zmowie i jak jeden
mąż kłamią.

– Może i tak jest. – Mama Krzysztofa umościła się w swoim ulubionym fotelu i zamieszała

cukier w szklance wyśmienitego earl greya. – Ludzie często kłamią nawet wtedy, kiedy nie
muszą. I niekoniecznie oznacza to, że są źli. Częściej, że zrobili coś, co chcą ukryć.

– Ale tutaj niektóre kłamstwa nie mają żadnego sensu – powiedział zrozpaczonym głosem

Darski. – Na przykład ta cała Hutniak. Twierdzi, że w ogóle tego wieczoru nie rozmawiała
z Konradem. To znaczy rozmawiała, ale kilka godzin wcześniej. Umówili się, że zapłaci mu
sporą sumkę, a on przy niej zniszczy ich kompromitujące zdjęcia. O umówionej godzinie
pojechała do Milanówka taksówką, którą zamówiła na nie swoje nazwisko, kazała taksówkarzowi
zatrzymać się dobry kilometr od willi pisarki w ciemnej, pustej uliczce i czekać na siebie, doszła
do bramy domu, wcisnęła domofon, ale nikt nie odpowiadał. Spróbowała drugi raz, znowu bez
żadnego efektu, więc dała sobie spokój i wróciła do Warszawy. Po drodze próbowała
skontaktować się z Konradem, ale nie odbierał.

– Bo nie żył? – upewniła się mama.
– Najprawdopodobniej – potwierdził Darski. – Sęk w tym, że nie mamy aż tak dokładnego

czasu jego zgonu. Zanim go znaleziono, leżał przez cały czas w lejącej się na niego ciepłej
wodzie i nasi lekarze byli w stanie jedynie określić ramy czasowe, w których mógł zostać
zamordowany, a nie dokładną godzinę. A to nam niewiele daje, bo na dobrą sprawę mógł zostać
zabity i na godzinę zanim znaleziono zwłoki, jak i na kilka minut przed.

– A ta jego kochanka, pisarka, nie mogła go zabić? – spytała mama.
– Poczekaj, do niej też jeszcze dojdziemy – uspokoił ją kapitan. – Skoro Hutniak mówi, że

w ogóle nie weszła na teren posiadłości, zostaje pytanie, kto wystraszył Bernarda Kobieła…

– Jak koledzy na niego wołają, bo zapomniałam?
– Ryży Benio – przypomniał jej kapitan. – Ten z kolei upiera się, że widział ubraną na czarno

background image

postać, która szła do domu, ale się rozmyśliła i zaczęła chodzić po ogrodzie. Wystraszył się, że
odkryje jego nielegalną obecność na terenie posiadłości Joanny i dał nogę. Według niego było to
tuż po godzinie dziewiętnastej, czyli mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Hutniak stała
przed bramą wejściową…

– Cud, że się nie spotkali! – wykrzyknęła mama.
– Teraz Joanna – kontynuował Darski. – Powiedziała, że przyjechała do Milanówka przed

dwudziestą. Jej samochód jest charakterystyczny. Ferrari. Wiele osób zwraca na niego uwagę,
a kilka potwierdziło, że faktycznie zajechała przed swoją posiadłość o tej właśnie godzinie.
Policję wezwała dokładnie kwadrans później.

– To w tym czasie mogła go zabić i sto razy!
– Niekoniecznie. Nie mogła się dostać do środka, bo drzwi wejściowe były zamknięte, więc

weszła oknem – powiedział Krzysztof. – Szukanie drabiny, wejście, wszystko to musiało jej zająć
trochę czasu. Musiałaby go mordować, a jednocześnie wykręcać numer. Cholernie niewygodne…
Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która ją uniewinnia…

– Siekiera? – domyśliła się mama.
– Tak – potwierdził Darski. – Siekiera. Nie miałaby czasu, żeby ją gdzieś ukryć. Policja

zaalarmowała patrol, który szczęśliwym trafem był akurat kilkaset metrów od posiadłości
i dojechał tam w ciągu kilku minut. Zabrali Joanna na komisariat, a teren posiadłości został
równie dokładnie, co bezowocnie, przeczesany w poszukiwaniu narzędzia zbrodni. Oczywiście
mogła mieć wspólnika, przekazać mu tę siekierę, ale myślę, że taka teoria jest zbyt naciągana.
Za dużo by ryzykowała.

– Kobiety są odważne – powiedziała stanowczo mama, która od chwili rozwodu stała się

zatwardziałą feministką i z wiekiem tylko jej się to pogłębiało. – To kto jeszcze kłamie?

– Była narzeczona Konrada – podjął temat Darski. – Jak się okazuje, była tego wieczoru

w Milanówku. Jeden z moich chłopaków włóczył się po okolicznych sklepach i knajpkach. Tak
jakoś go naszło. Gadał sobie z ludźmi o zbrodni, naciągał na zwierzenia. Większość ucinała
temat albo nie chciała go w ogóle podjąć. Ale jeden z właścicieli barów przypomniał sobie
dziwną scenę. Gdzieś przed dziewiętnastą przyszła do jego lokalu niewysoka, szczupła
blondynka. Zwrócił na nią uwagę, bo po pierwsze bardzo mu się podobała, a po drugie odniósł
wrażenie, że jest czymś zdenerwowana. Zamówiła colę, usiadła przy stoliku w samym rogu, co
kilka minut zerkała a to na komórkę, a to za okno. W pewnej chwili obok knajpy przejechał
motor i to ją bardzo przestraszyło. Zerwała się, zostawiła na stole banknot i szybko wybiegła.

background image

Właściciel baru się zdziwił, bo za tę jedną colę zapłaciła dwadzieścia złotych. Chciał jej zwrócić
resztę, ale zanim podszedł do kasy, uzbierał drobne i wybiegł, to po dziewczynie nie było już ani
śladu. Opis zgadza się z Agnieszką, czyli byłą Konrada. Sęk w tym, że ona się upiera, że w ogóle
nie była w Milanówku. Nie może jednak tego udowodnić, bo przez cały dzień siedziała w domu,
leczyła depresję i oglądała w związku z tym stare polskie seriale, które są dla niej najlepszym
antydepresantem. Nikt jej nie widział w tym czasie, nikt do niej nawet nie dzwonił. Nie ma
żadnego alibi. Daliśmy jej fotografię do obejrzenia temu właścicielowi. Powiedział, że zabić się
nie da, ale to raczej ona…

– A wiesz już, kto napisał list do Konrada? – zapytała mama, przypominając sobie swoją

wczorajszą rozmowę z synem.

– Nikt – odpowiedział zrezygnowany Darski.
– Jak to? – zdumiała się mama.
– W sensie, że nikt z tych, których wiążemy ze sprawą. Wzięliśmy próbki pisma od wszystkich

zamieszanych w aferę – wyjaśnił kapitan. – Joanny, Betty, Hutniak, Agnieszki, Benia, wszystkich
dziennikarzy „Koktajlu”, nawet od tego mrukliwego ogrodnika. Żaden charakter pisma nie
zgadza się z tym, który widnieje na liście.

– Czyli nadal nie wiecie, kim jest wspólniczka Konrada? – upewniła się mama. – A te dwie

pozostałe zbrodnie?

– Nikt nie ma pewnego alibi na godzinę napadu na tę dziennikarkę – powiedział Darski. –

Poza Hutniak, bo siedziała wtedy i czekała na złożenie zeznań. Nie chcieliśmy ryzykować
oficjalnego aresztowania jej, bo przecież gdybyśmy się mylili, to zrobiłaby nam piekło we
wszystkich brukowcach wydawanych od Alaski po Zimbabwe, więc przeciągaliśmy jej
przesłuchanie aż do czasu, gdy nasi spece wyrobią się ze zbadaniem śladów na znalezionej
u niej siekierze. W sumie spędziła u nas całą noc i połowę następnego dnia, aż przyszła
wiadomość o napadzie na Sylwię.

– Aż tyle ją trzymaliście? I nie miała wam tego za złe?
Darski zaczął się śmiać.
– Ona odwaliła tu niezłą szopkę! – zaczął opowiadać. – Najpierw usiłowała zemdleć, ale

ponieważ nikt się nie przejął jej łapaniem się za serce, przewracaniem oczami i łzami, które
koniecznie próbowała z siebie wydusić, zmieniła taktykę. Pokonferowała przez telefon z jakimś
prawnikiem i zaczęła nas straszyć. Sęk w tym, że ten prawnik gdzieś wyjechał, do Szwajcarii czy
jakieś tam innej Szwecji i nie za bardzo mógł wrócić, więc nakrzyczała na niego, że ją tu zakują

background image

w dyby i zetną toporem na placu Zamkowym, kiedy on się świetnie bawi i że ma natychmiast
wracać, bo inaczej ona coś sobie zrobi. W tym czasie po budynku poszła wieść, kogo gościmy,
i ludzkość rzuciła się po autografy. Zaczęła je rozdawać, a przy tym z każdym rozmawiać i ani się
obejrzeliśmy, jak ustawiła się do niej cała kolejka. Ludzie robili sobie fotki, śpiewali razem z nią,
traktowali jak jakąś świętą. Dziwne, że nikogo przy okazji nie uzdrowiła.

– Jakim cudem to się nie przedostało w takim razie do gazet?! – spytała mama.
– Sam się dziwię… – powiedział Darski. – Chyba takim, że w końcu nasz szef się wkurzył, że

mu diwa zamienia komisariat w Salę Kongresową, rozgonił towarzystwo i przestrzegł, że jak
ktokolwiek chlapnie coś prasie, to osobiście wyleje go na zbity pysk.

– Ale że podziałało – zdziwiła się mama. – W tych czasach…
– Stary ma posłuch – wytłumaczył kapitan. – Boją się go nawet sprzątaczki. Ich szefowa, jak

go widzi, to się zawsze żegna, choć wnosząc z tego, jak często używa słów na „k” i „ch”
w stosunku do podległych jej kobiet, raczej nie jest zbyt religijna. Ale z drugiej strony może szef
kojarzy jej się z jakimś świętym. Z tą długą siwą brodą to on ma trochę taki biblijny wygląd.

– Nie rozpraszaj się! – rozkazała mama. – Kto jeszcze kłamie?
– A tak, dziennikarze – skrzywił się Darski. – Ale to chyba norma w tym zawodzie. Wszyscy na

przesłuchaniu sprawiali wrażenie cofniętych w rozwoju. Jakby się umówili! Ale nieświadomie
wypaplali kilka interesujących rzeczy. Już ci mówię…

Po drugiej stronie mama sięgnęła po szklankę, popiła trochę herbaty i poprawiła się w fotelu.

W telewizji zaczynał się właśnie kolejny odcinek jednego z jej ulubionych seriali „Napisała
morderstwo…”, ale starszej pani nawet ręka nie drgnęła w kierunku pilota. Opowieść syna
wydawała jej się o wiele bardziej pasjonująca, choćby dlatego że dotyczyła spraw, które
wydarzyły się naprawdę, a nie powstały w głowie hollywoodzkich scenarzystów. Jej syn
kontynuował…

Dziennikarzy przesłuchano dwa razy. Pierwsze przesłuchanie było rutynowe i we wszystkich

przypadkach niezbyt długie. Najkrócej zeznawała Magda, która dopiero co wróciła z urlopu
macierzyńskiego, Konrada nie widziała z półtora roku i nie miała nic do powiedzenia. Wiktor
sprawił na Darskim wrażenie człowieka, którego z miejsca należy odesłać na oddział
intensywnej terapii. Na dzień dobry oświadczył, że strasznie boli go dzisiaj oko i głowa, więc
prosiłby żeby jak najszybciej dać mu spokój. Na pytanie, czy nie chce proszku przeciwbólowego,
odpowiedział, że nie, bo przeczytał w Internecie, że ból oka to objaw stwardnienia rozsianego,
a proszki jedynie przyspieszają tę chorobę. Następnie zaczął narzekać, że krzesło jest

background image

niewygodne i że dostaje od niego bólu kręgosłupa, co może prowadzić do paraliżu kończyn. Pod
koniec przesłuchania, które notabene nie wniosło nic nowego do sprawy, już nawet sam Darski
czuł się chory i kiedy tylko Wiktor wyszedł z pokoju, natychmiast na wszelki wypadek zażył
polopirynę. Kasia początkowo zrobiła na kapitanie wrażenie „typowej blondynki”, ale już po
kilku minutach okazało się, że jest o wiele bardziej spostrzegawcza i przenikliwa, niż można
byłoby przypuszczać. To od niej Darski dowiedział się, że stosunki Konrada z niektórymi
gwiazdami były co najmniej zastanawiające. Bo niby dlaczego znana serialowa aktorka, która
procesowała się z większością paparazzich, gotowa była przyjechać z drugiego krańca kraju, aby
zrobić sobie „ustawkę” z Konradem?

– Musiał coś na nich mieć, bo w takie cuda to ja nie wierzę – powiedziała Kasia. Jak się

okazało, miała rację. „Strzelała czy wiedziała?”, myślał potem kapitan, analizując ich rozmowę.
Ewelina, co kapitan zauważył ze zdziwieniem, była zdenerwowana i sprawiała wrażenie nieco
wystraszonej. Nie, nie znała zbyt dobrze Konrada. Ponieważ jednak prowadziła w „Koktajlu”
rubrykę towarzyską, miała z nim do czynienia częściej niż reszta dziennikarzy. Był miły, kilka
razy pogadali o gwiazdach, wypili kilka drinków. Ot, taka luźna znajomość, jak z większością
fotografów. Tyle. Paweł, który w „Koktajlu” prowadził rubryki kuchenno-zdrowotne, w ogóle nie
zetknął się nigdy z Konradem i na dobrą sprawę nawet nie wiedział, jak ów wygląda. I na koniec
Sylwia… Darski od początku spostrzegł, że ze wszystkich dziennikarzy to ona ma najdłuższy
język i najmniejszą umiejętność wcześniejszego selekcjonowania w głowie wypowiadanych
myśli. Na samym początku zapytała Darskiego, czy już wpadł na to, że fotografa zabiła
menedżerka Joanny.

– Rozwódka, nie za bardzo atrakcyjna, od lat bez chłopa, a jej szefowej trafia się jedno ciacho

za drugim, to musi człowieka doprowadzić do ostateczności – oznajmiła radośnie, po czym
sekundę później zmieniła zdanie i oświadczyła, że Konrada zamordowała sama autorka. –
Pewnie się znudził takim próchnem, chciał odejść, więc go rąbnęła w afekcie z rozpaczy –
powiedziała.

Na pytanie, co sądzi o nieboszczyku, Sylwia odparła, że na pewno „miał swoje za uszami” i że

nie słyszała jeszcze o takim fotografie, który by się w Polsce uczciwie dorobił majątku, wykonując
tylko swoją pracę. Owszem, jeśli ktoś wyrobił sobie nazwisko i łapał fuchy też za granicą, to
zarabiał sporo, ale Konrad, o ile jej wiadomo, nigdy nie dostał żadnej propozycji spoza ojczyzny.

– Jasne, że polskie magazyny brały od niego zdjęcia hurtowo. Nie żeby były lepsze od tych,

które robili inni fotografowie, ale… on umiał tak poczarować, żeby się wydawało, że są. Ale o to

background image

niech pan już lepiej pyta Ewelinę, bo to ona z nas wszystkich znała go najlepiej i wytłumaczy
panu, czemu zawsze wybierała do swojej rubryki właśnie jego fotki – powiedziała z przekąsem,
dając tym samym mało subtelnie do zrozumienia, że między jej redakcyjną koleżanką
a fotografem był jakiś dyskretny i niezupełnie etyczny układ. Plotła tak jeszcze trzy po trzy przez
dobry kwadrans, obgadując wszystkich w redakcji, czemu Darski nie poświęcił już aż takiej
uwagi. Potem nie mógł sobie tego darować, bo w tych wszystkich plotkach i insynuacjach być
może było coś wartego uwagi, skoro potem Sylwia skończyła na oddziale intensywnej terapii.

Po napadzie na nią dziennikarze zostali przesłuchani po raz drugi. Magda znów nie miała

wiele do powiedzenia. Zapytana o to, co robiła w czasie, gdy morderca używał słuchawki od
telefonu niezgodnie z instrukcją obsługi, waląc nią po łbie jej redakcyjną koleżankę,
oświadczyła, że siedziała w restauracji w oczekiwaniu na przyjście aktora Tomasza
Ciachorowskiego, który wystawił ją rufą do wiatru i nie dość, że w ogóle się nie pojawił, to jeszcze
nawet nie odebrał od niej telefonu. Wiktor wszedł do pokoju przesłuchań, mocno utykając,
i oświadczył, że ma atak rwy kulszowej. Zeznał, że Sylwia była niespełna rozumu i z reguły
twierdziła, że wie wszystko najlepiej, choć tak naprawdę plątały jej się nazwiska, twarze i fakty.
Jej szczytowym osiągnięciem było pomylenie aktorki Magdy Mielcarz z piosenkarką Magdą
Modrą i zadanie tej ostatniej na konferencji prasowej pytania: „Jak zmieniło się pani życie po
roli w «Quo Vadis»?”. Zdziwienie kapitana, po co w takim razie wydawnictwo trzymało tak
nieprzydatną osobę, sprawiło, że Wiktor nieco się zreflektował.

– Nie, no pisać to ona umie – powiedział niechętnie – i ma swoje dojścia do gwiazd. Ale gada

tyle głupot, że czasem trudno to wytrzymać – dodał. Na pytanie o alibi głęboko się zamyślił, po
czym wyjaśnił, że tego dnia bardzo bolały go stawy, co zapewne jest początkiem fibromialgii
i w związku z tym zażywał w domu potas i gotował sobie warzywa, które ponoć pomagają przy tej
straszliwej dolegliwości. Darski, który, nie chcąc wyjść na medycznego ignoranta, nie przyznał,
że pierwszy raz w życiu słyszy o takiej chorobie, natychmiast po wyjściu Wiktora sprawdził
w Internecie, cóż to takiego, i nieco się uspokoił, wyczytawszy, że owe bóle stawów dziewięciu
lekarzy na dziesięciu uważa za zwykłą hipochondrię. Paweł, jako ten, który znalazł Sylwię, został
przesłuchany wyjątkowo dokładnie. Kazano mu krok po kroku odtworzyć wydarzenia tamtego
popołudnia. Darski szybko zauważył, że dziennikarz ma wyjątkowy zmysł obserwacji.

– Nic nie zginęło, to pewne – relacjonował Paweł. – U nas na biurkach poniewiera się sporo

rzeczy. Sprzątaczki boją się ich jak diabeł święconej wody i na wszelki wypadek nawet blaty
wycierają dokoła takich przedmiotów. Zabierają jedynie szklanki i naczynia. Tego popołudnia na

background image

biurku Wiktora leżał jego portfel, co jest normą, bo on zawsze go zostawia gdzie popadnie,
a u Eweliny jej iPhone, bo ona ma dwa, prywatny i służbowy. Aż się prosiło, żeby coś ukraść, ale
nic nie było tknięte, choć kilka razy zdarzały nam się w redakcji jakieś drobne kradzieże. Na
początku pomyślałem, że może Sylwia kogoś na czymś przyłapała i ten ktoś ją załatwił. Ale
potem uświadomiłem sobie, że w takim przypadku leżałaby raczej przy drzwiach wejściowych,
a nie przy swoim biurku. Więc może było odwrotnie. I ten ktoś ją na czymś złapał. Sam już nie
wiem…

– Podobno pani Sylwia chwaliła się, że zna tożsamość mordercy – zagaił podstępnie kapitan,

doskonale wiedząc, że trochę nagina fakty. Wszyscy poprzednio przesłuchiwani dziennikarze
z miejsca to wyśmiali, ale Paweł, ku zaskoczeniu Darskiego, zamyślił się na dłuższą chwilę.

– Z nią to nigdy nic nie było wiadomo – odpowiedział ostrożnie. – Ale tym razem zachowywała

się nieco dziwacznie. Nawet jak na nią. Z jednej strony mówiła wszystkim, że coś wie, ale
z drugiej nie chciała zdradzić żadnych szczegółów. Wie pan… Z Sylwią jest tak, że jak coś wie, to
powie każdemu. Oczywiście w wielkiej tajemnicy przed pozostałymi. Potem okazuje się, że
wszyscy wiedzą od niej wszystko. Po tym jak wywinęła taki numer po raz kolejny z rzędu,
uznaliśmy to za normę, że jak słyszymy od Sylwii, że coś mamy zachować w sekrecie, to możemy
się spokojnie tym ze sobą podzielić. A teraz nic takiego nie nastąpiło. Wszyscy domyślali się, że
Sylwia wpadła na jakiś trop, ale nikt nie wiedział dokładnie, o co chodziło.

– I jaki z tego wniosek? – spytał kapitan.
– Albo z sobie tylko znanych przyczyn udawała, że coś wie, bo chciała tym wywołać jakąś

reakcję, albo faktycznie coś wiedziała i postanowiła tego nie ujawniać. Ale w takim przypadku
musiało to być coś naprawdę ważnego. Bo tylko przy takiej okazji Sylwia potrafiła trzymać język
za zębami. Informacje o ciąży Anny Muchy, czyli news, za którego ogłoszenie każda redakcja
takiego pisma jak nasze dałaby każde pieniądze, potrafiła kiedyś utrzymać w tajemnicy przez
ponad dwa tygodnie, aż gazeta pojawiła się na rynku…

– To naprawdę aż taka istotna wiadomość? – zdumiał się kapitan. – Przecież ona rodzi

dziecko za dzieckiem. Czasem mam wrażenie, że nic innego w życiu nie robi…

– Owszem, reklamuje wszystko, co się da – mruknął Paweł. – W redakcji nadaliśmy jej nawet

ksywkę „żywy billboard”. Kiedy przychodzi do wymienienia, z jakiej firmy ma na sobie ciuchy,
biżuterię i inne dodatki, to z reguły nie starcza miejsca w gazecie. A jak się czegoś nie wymieni,
to jej pijarówki dostają apopleksji. A to w sumie sympatyczne kobiety, więc nie chcemy, żeby
trzeba było do nich wzywać pogotowie co dwa tygodnie.

background image

– Ciężką macie państwo pracę – skomentował z ironią Darski i podziękował Pawłowi za

zeznania.

Kolejną przesłuchiwaną była Kasia. Zrobiła na kapitanie wrażenie osoby, która starannie –

zbyt starannie! – przemyślała, co chce powiedzieć, i postanowiła coś przed nim ukryć. Darski
kluczył, jak mógł, ale nic z niej nie wydusił poza tym, że dziennikarka nie do końca pamięta, co
robiła tego feralnego popołudnia. Chyba była na spacerze w Łazienkach. Gdyby to był inny
dzień, wiedziałaby na pewno, bo – jako właścicielka hobbistycznej strony internetowej
o fotografii – maniacko robi wszędzie zdjęcia, ale jej telefon akurat dzień wcześniej się popsuł.
Oddała go do naprawy i korzystała z pożyczonego służbowego telefonu Eweliny, a na nim
przecież nic nie zapisywała. Na koniec Darski przesłuchał Ewelinę. Ta wyraziła się o Sylwii dość
dobitnie („Jak zwykle bredziła jak potłuczona, ale niech pan to napisze w protokole jakoś
bardziej elegancko”), a na pytanie o alibi oświadczyła, że całe popołudnie spędziła w Szpilce,
robiąc konspekt do trudnego tekstu o konflikcie między dwiema gwiazdami telewizji, które
kiedyś były przyjaciółkami, ale potem jedna uwiodła męża drugiej i od tej pory, jakby mogły, toby
się wzajemnie pozabijały. Szło jej to jak z kamienia, czemu nie ma co się dziwić, zważywszy na
to, że na pokaz i przed kamerami obie panie udawały, że są serdecznymi przyjaciółkami, a za
plecami jedna mówiła, że druga jest kleptomanką i nigdzie nie dostaje zaproszeń, bo już
wszyscy wiedzą, że kradnie co popadnie, a druga odwzajemniała się zwierzeniami, że pierwsza
zaczynała karierę jako luksusowa call girl i tak „dociągnęła” do fuchy w telewizji. Oczywiście
niewiele można było z tego ujawnić publicznie i w związku z tym Ewelina miała teraz dylemat,
czy napisać fałszywy pean pochwalny na temat przyjaźni obu pań, czy też jednak dać do
zrozumienia, że jedyne miejsce, w którym mogłyby się one spotkać, to wielka balia wypełniona
kisielem. Na wszelki wypadek obdzwoniła też połowę znajomych gwiazd z desperackim
pytaniem, czy nie ujawniliby pod swoim nazwiskiem, że panie nie pałają do siebie miłością, ale
nikogo tak odważnego nie znalazła.

Darski przerwał opowieść, bo zaschło mu w gardle. Sięgnął do stojącego obok kanapy barku

po wino, którym lubił się raczyć wieczorem, nalał sobie pół kieliszka i od razu trochę wypił. Jego
mama milczała, analizując usłyszane informacje.

– Oczywiście, sprawdziliśmy ich zeznania, dotyczące tego, co robili w czasie napadu na

Sylwię – dokończył kapitan. – I wszystkie można o kant dupy potłuc. Ewelina, owszem, siedziała
w Szpilce, co potwierdza kelner, który ją dobrze zna, ale często nie było jej przy stoliku i to dość
długo. Ze Szpilki idzie się do redakcji szybkim krokiem tak ze dwie, trzy minuty, więc spokojnie

background image

mogła dokonać napaści. Nikt nie widział, żeby Wiktor wrócił do domu, co jest o tyle dziwne, że
tego dnia pracowała tam ekipa wymieniająca oświetlenie na klatce. Żaden z robotników nie
zapamiętał, żeby ktoś taki przemknął im przed oczami. A on jest dość charakterystyczny, bo nosi
olbrzymie dekolty. Twierdzi, że ma uczulenie na szyi i nie może jej zakrywać. Kogo mamy dalej?
Kasię, która niby miała być w Łazienkach. Nic z tego! Mamy świadka, który widział ją na Pięknej
w okolicy ambasady amerykańskiej i zapamiętał, bo mu przypominała ukochaną z przeszłości.
Raz szła w stronę Wiejskiej, a potem jakby stamtąd wracała. I na koniec Magda. Dotarliśmy do
tego aktora, z którym teoretycznie była umówiona. Owszem, była, ale dzień później. Nawet był
zdziwiony, że nie przyszła na spotkanie i nie wysłała mu żadnej informacji, ale uznał, że coś jej
wypadło ważnego. To miły chłopak. A obsługa restauracji, w której Magda miała siedzieć według
jej słów około godziny, mówi, że na pewno nie było to aż tak długo.

– Pytałeś ich o te nieścisłości? – zaciekawiła się mama.
– Jeszcze nie, bo na razie po cichu ustalam, czy któregokolwiek z nich nie widziano

w Milanówku w dniu, kiedy napadnięto na panią Ptasznik – wyjaśnił Darski. – Ale nie wiem, czy
zwróciłaś uwagę na coś innego…

Mama zaprzeczyła.
– Paweł zeznał, że na biurku Eweliny był jej telefon – powiedział Darski. – Jeden z dwóch,

dlatego go to nie zdziwiło. Sęk w tym, że pierwszy z tych aparatów miała przy sobie Kasia. Jej
własny się popsuł i do czasu jego odzyskania pożyczyła iPhone’a od Eweliny, pamiętasz? A drugi
cały czas był u Eweliny, bo wydzwaniała z niego do przyjaciół bohaterek swojego artykułu.

– Faktycznie! – zdziwiła się mama. – To co leżało na biurku?!
– Telefon widmo – powiedział ponuro Darski. – Na zdjęciach, które zrobiła nasza ekipa, nie

widać żadnego aparatu.

– To co się z nim stało? – zdumiała się mama.
– Ktoś go zabrał przed przyjazdem naszych ludzi – wyjaśnił Darski. – I mógł to zrobić każdy,

bo zanim nasi się tam dowlekli, w redakcji dziwnym trafem znaleźli się już wszyscy
dziennikarze. Ten cholerny Paweł wysłał sms-a do Wiktora, który powiadomił całą resztę.
Ewelina dobiegła jako pierwsza ze Szpilki, za nią Kasia, a na koniec Wiktor. Magda przyjechała
prawie równo z naszymi chłopakami. A żeby było głupiej, Paweł, który jako jedyny mógłby
usłyszeć sygnał nadchodzącej wiadomości i zidentyfikować po tym, czyja to komórka, wyszedł
z pokoju, bo jak stwierdził, trochę niekomfortowo się czuł w towarzystwie zwłok, i stał sporo
dalej przy windzie, gdzie nic nie było słychać ani widać.

background image

– Czyli zakładasz, że Sylwię napadł ktoś z dziennikarzy?! – zszokowała się mama.
– Nie zakładam – oznajmił Darski. – Na tym etapie jestem tego pewny. Mało tego. Myślę

nawet, że wiem, kto to był!

background image

background image

Rozdział XV

Agnieszka wróciła do domu zmęczona i z kompletnym mętlikiem w głowie. To był wyjątkowo
ekscytujący dzień, aczkolwiek gdyby dwadzieścia cztery godziny wcześniej ktoś jej go opisał,
zapewne popukałaby się palcem w czoło. Znienawidzona przez nią pisarka, którą uważała za
rozbestwioną harpię, okazała się nie tylko wykantowaną i wystawioną do wiatru ofiarą, ale też
szalenie sympatyczną kobietą, z którą bez trudu można było się zaprzyjaźnić. Konrad, którego
tak kochała – wyrafinowanym, pozbawionym skrupułów oszustem, a wszystko to, co przez lata
układała sobie w głowie – jedną wielką iluzją. Jak to w ogóle możliwe?! W dodatku, jakby tego
było jeszcze mało, gdzieś w pobliżu czaiła się kobieta, która pomagała Konradowi w jego
oszustwach i szantażach, a potem, kto wie, może nawet go zamordowała… Jak odkryć jej
tożsamość?! Agnieszka postanowiła zadziałać metodycznie. Włączyła komputer, odpaliła Excela
i utworzyła nowy dokument. Następnie wzięła komórkę i nacisnęła przycisk „Kontakty”.
Starannie przepisała do komputera imiona i nazwiska wszystkich kobiet, jakie miała tam
zapisane. Wyłączyła komórkę i popatrzyła na spis. Sto czterdzieści osiem pozycji! „No, proszę,
a dałabym się zabić, że znam góra ze trzydzieści kobiet”, pomyślała zdumiona. Na początku
wykreśliła ze spisu wszystkie leciwe krewniaczki, wychodząc z założenia, że choć spora część
z nich, zwłaszcza ta bardziej moherowa, bez trudu zabiłaby każdego, kto powiedziałby coś złego
na tematy religijno-polityczne, to z pewnością żadna z tych babin nie byłaby w stanie zaciągnąć
Konrada – nawet zalanego w trupa – do łóżka. Po krewniaczkach Agnieszka wyrzuciła ze spisu
wszystkie panie, przy których nazwiskach widniały dopiski w stylu „ubezpieczenie”, „okulistka”,
„ginekolog” czy „ZUS”. Z pewnością z żadną z nich nie znała się na tyle blisko, aby miały śledzić
na bieżąco jej stany emocjonalne. Nad kilkoma pozycjami spędziła trochę więcej czasu, bo nie
miała zielonego pojęcia, kim są te osoby i jakim sposobem trafiły do jej komórki. „Może
powinnam do nich zadzwonić?”, zastanowiła się w duchu. „Ale co niby miałabym im powiedzieć.
«A kuku, to ja?! Kim pani jest, bo nie mogę sobie przypomnieć? Przeprowadzam ankietę na
zlecenie OBOP-u i chciałabym panią zapytać, skąd pani zna Agnieszkę Kołodziej?» Do bani!”
Wkurzona, wykręciła numer swojej najlepszej przyjaciółki Ewy.

– Ewcia, skąd ja mogę znać kogoś, kto nazywa się Iwona Paździerzak? – zapytała, ledwo co

wymieniły słowa powitania. – Albo Katarzyna Czerwiec?

– Paździerzak to się chyba nazywa facet, który ma pod moim blokiem warzywniak – odparła

background image

zdumionym głosem Ewa. – Strasznie kantuje i zawsze trzeba go pilnować, żeby sobie nie
zaokrąglił kwoty w górę, bo w dół to mu już tak sprawnie nie idzie. A ostatnio, jak kupiłam
marchew, to mi policzył cenę pietruszki i jeszcze się nadął, kiedy mu zwróciłam uwagę.

– Ma żonę Iwonę? – spytała Agnieszka.
– Żony chyba nie ma, bo strasznie chleje – powiedziała Ewa. – Wieczorami na okrągło widzę

go, jak przesiaduje na ławce z innymi żulami.

Agnieszka na wszelki wypadek nie wdawała się w dyskusję, co ma nadużywanie napojów

wyskokowych do posiadania żony.

– To po co mi o nim opowiadasz! – powiedziała z wyrzutem. – A ta Czerwiec? Albo Natasza

Izdebska? Ewentualnie Magdalena Białobrzeska?

– Wymyślasz je na bieżąco? – zaciekawiła się Ewa. – Czy też dorwałaś jakąś książkę

telefoniczną i odpytujesz mnie, jak leci? W naszym kraju mieszka pewnie ze dwadzieścia
milionów kobiet i zapewniam cię, że nie znam co najmniej dziewięćdziesięciu dziewięciu
procent z nich. A i tego jednego pozostałego tak do końca nie jestem pewna. Ile to wychodzi?
Dwieście tysięcy? No to nawet jednej setnej z tego. Ile to będzie?

– Przestań mi tu robić lekcję matematyki dla gimnazjum – ofuknęła ją Agnieszka. – Muszę

znaleźć taką jedną, która na mnie dybie.

Ewa wykazała żywe zainteresowanie tematem i chcąc nie chcąc, Agnieszka musiała jej

opowiedzieć o wydarzeniach minionych kilkunastu godzin.

– I te babki naprawdę dawały mu się szantażować? – spytała Ewa, kiedy Agnieszka

zakończyła swoją opowieść. – Jakieś głupie…

– Dlaczego? – zdziwiła się z kolei Agnieszka. – Wyobraź to sobie, że zdradzasz Darka z kimś,

a potem ten ktoś mówi ci, że pokaże mu zdjęcia z waszych łóżkowych ekscesów. Co byś zrobiła?

– Ucieszyłabym się, że może Darek wreszcie się czegoś nauczy! – powiedziała z pełnym

przekonaniem Ewa. – Nasze życie erotyczne jest ostatnio tak interesujące jak filmy Zanussiego.
Raz na miesiąc pięć minut na misjonarza. Znam już każdy zaciek na suficie.

– Przestań się wygłupiać – zdenerwowała się Agnieszka, która bardzo lubiła męża swojej

przyjaciółki, a teraz poczuła, że dowiedziała się o nim zdecydowanie za dużo.

– Żebym to ja się jeszcze wygłupiała… – westchnęła Ewa. – No ale dobra, rozumiem. Nie

chciały, żeby ich mężom było przykro, albo obawiały się, że Konrad to opublikuje w Internecie
i drżały o swoją reputację. No i co teraz? Konrad nie żyje, kompromitujące je materiały oglądają
z wypiekami na twarzy dzielni chłopcy z dochodzeniówki, a ty szukasz kobiety, która pomagała

background image

mu w jego szantażach. Po co? Nie sądzisz, że to raczej zadanie dla policji?

– W sumie zgadzam się z Joanną, że policji trzeba czasem pomagać – wyjaśniła Agnieszka. –

Ona i Betty nie znały tak dobrze Konrada.

– Ty, jak się okazuje, też nie – wytknęła jej Ewa.
– To prawda – przyznała z żalem Agnieszka. – Ale możemy przynajmniej wykonać

jakąkolwiek robotę umysłową. A nuż na coś wpadniemy…

– Naiwniaczki – stwierdziła Ewa. – No dobrze, wymień jeszcze raz te nazwiska, które mi

podawałaś na początku.

Wspólnym wysiłkiem udało im się wykreślić ze sporządzonej przez Agnieszkę listy całkiem

sporo osób. Podejrzanych została tylko piętnastka.

– Nie wiem, jakim cudem chcesz wytropić, która z nich była autorką listu – zdziwiła się Ewa. –

Pójdziesz do każdej i poprosisz, żeby ci się wpisała do pamiętniczka?!

– Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Piętnaście osób to nie to samo co ponad

setka. Ewentualnie możesz mi w tym pomóc.

– Zastanowię się, a na razie na pewno pójdę spać – obiecała Ewa i nieco oszołomiona się

rozłączyła.

Agnieszka odłożyła telefon i popatrzyła na ekran komputera. Piętnaście kobiet. Czy wśród

nich jest ta, którą Konrad zrobił swoją powierniczką i wspólniczką? Dwie jej koleżanki ze
studiów, dzięki którym po rozstaniu z Konradem szybko znalazła dobrze płatną pracę w jednym
z biur architektonicznych. Niby miały partnerów, jedna nawet dziecko, ale to przecież o niczym
nie świadczyło. Dwie fotografki, które czasem współpracowały z Konradem. Trzy ich wspólne
znajome z Łodzi, które podobnie jak oni przeniosły się do Warszawy. Jedna piosenkarka, która
kiedyś się z nimi zaprzyjaźniła i czasem grywali razem w kręgle. Cztery partnerki kolegów
Konrada, o których Agnieszka niewiele w sumie wiedziała. Pani pośredniczka handlu
nieruchomościami, która pomogła im znaleźć wymarzone lokum. Agnieszka miała spore
wątpliwości, czy ta szara myszka, która wygląda tak, jakby się bała własnego cienia, byłaby
w stanie skrzywdzić nawet komara, ale po namyśle doszła do wniosku, że seryjna morderczyni
Rosemary „Łowczyni Nastolatek” West też prezentowała się jak nudna kura domowa, co nie
przeszkodziło jej bestialsko zamordować dziesięć młodych dziewczyn. Do grona podejrzanych
dołączyła jeszcze sprzątaczka, Ukrainka Nastia, którą kiedyś w czasie kilkutygodniowej choroby
Agnieszki Konrad – mający wtedy sporo sesji wyjazdowych – zatrudnił do opieki nad nią.
Piętnastą kobietą była poznana na jednym z wernisaży rudowłosa dziewczyna, którą Konrad

background image

przedstawił chyba jako Emilię (wyjątkowo niewyraźnie wypowiedział jej imię), swoją „zawodową
przewodniczkę duchową”. Choć usiłował wtedy udawać, że nie znają się zbyt dobrze, Agnieszka
zauważyła, że kilka razy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Coś ją wtedy tknęło
i na wszelki wypadek w chwili, gdy Konrad zajęty był rozmową ze swoimi zleceniodawcami,
poprosiła tajemniczą znajomą swojego partnera o jej numer telefonu, nałgawszy wcześniej, że
chce przygotować dla niego przyjęcie niespodziankę i zaprosić na nie wszystkich jego przyjaciół
i współpracowników. Potem jednak o wszystkim zapomniała, a dziewczyny nie zobaczyła już
nigdy więcej. Czy któraś z tych kobiet jest tą, której szuka? Tego Agnieszka zamierzała się
dowiedzieć jak najszybciej.

background image

background image

Rozdział XVI

Wieczór przechodził już w noc, kiedy Zofia dotarła do wydawnictwa. Musiała jutro z samego
rana oddać do korekty wywiad z Adą Fijał. Próbowała go zautoryzować już od dwóch dni, ale
aktorka – zajęta przygotowaniami do prowadzenia gali wręczenia nagród „Złote Gruszki”
przyznawanych przez miesięcznik „Lustro” najbardziej atrakcyjnym gwiazdorskim parom
żyjącym w konkubinacie – ignorowała jej mejle i sms-y. Zofia pofatygowała się więc na galę, a po
jej zakończeniu zamknęła Adę na skobelek w jej garderobie i odmówiła otworzenia drzwi, póki
nie otrzyma autoryzowanego tekstu. Głodna jak wilk aktorka, pomna, że catering na imprezę po
gali przygotował sam Karol Okrasa, uwinęła się ze swoim zadaniem w rekordowym tempie
pięciu minut i trzydziestu pięciu sekund. Teraz Zofia musiała wrócić do redakcji, wklepać dwie
poprawki, które Ada naniosła w tekście i całość przesłać do korekty. W ten sposób mogłaby jutro
w ogóle nie przyjść do pracy…

Dziennikarka z trudem przemierzyła przestrzeń dzielącą wejście do wydawnictwa od windy.

Lewe biodro dawało jej się coraz bardziej we znaki. Prawe zoperowała kilka miesięcy temu, ale te
konowały też chyba nie do końca dobrze wykonały swoją robotę, bo cały czas czuła, że ma pod
żebrami coś obcego. Może zaszyli jej chustę albo coś innego, czego nie powinni. Zdarzały się
w końcu takie wypadki. Jedna kobieta w Arizonie miała zostawiony w ciele cały skalpel! Wyjęli jej
go dopiero wtedy, jak zaczęła pluć krwią. „Faktor” o tym napisał, więc to musiała być prawda!
Choć Zofia nigdy nie wierzyła, że istnieje choćby cień prawdy w doniesieniach czytanych w tym
brukowcu o gwiazdach, to z pełną powagą traktowała całą resztę zawartych tam wiadomości,
łącznie z tą, że pewien mężczyzna nie śpi od tygodnia, bo trzyma kredens, albo że tarantule
giganty zaatakowały mieszkańców wsi pod Bochnią i zjadły tamtejszego sołtysa wraz z jego
koniem.

Winda zjechała na parter. Zofia wgramoliła się do niej i przycisnęła guzik oznaczony cyfrą

trzy. Drzwi powoli zaczęły się zamykać, gdy nagle rozległ się odgłos pospiesznych kroków
i nagle drzwi zatrzymały się, a następnie znów zaczęły otwierać.

– Ach, to ty – mruknęła Zofia, mierząc gniewnym wzrokiem osobę, która, nieco zdyszana,

weszła do windy. Widziały się przelotem kilkadziesiąt minut temu na gali, ale nie zamieniły ze
sobą ani słowa. Śledziła ją czy też miała jeszcze coś do zrobienia w redakcji?

– Dzień dobry – powiedziała osoba i wcisnęła guzik z czwórką. Tym razem drzwi się

background image

zamknęły i winda powoli ruszyła w górę. Po kilku sekundach osoba, która weszła do niej jako
druga, położyła palec na przycisku „Stop” i delikatnie go nacisnęła. Kabina stanęła między
piętrami.

– Chyba musimy porozmawiać – rzekła cicho, patrząc Zofii prosto w oczy. Ta prychnęła

gniewnie.

– Nie mamy o czym – odparła z irytacją, o dziwo nie czując strachu. Podejrzewała, że być

może ma przed sobą kogoś, kto trzy razy usiłował zabić, w tym raz skutecznie, ale jednocześnie
wiedziała, że jest bezpieczna. – Dobrze wiesz, że umiem o siebie zadbać. Nic mi nie zrobisz.

– Nie chcę ci nic zrobić. – Osoba patrzyła na Zofię uważnie, najwyraźniej sondując, czy jest

w stanie przestraszyć dziennikarkę. Z jej twarzy wyczytała jednak, że wszelkie tego typu próby
skazane są na porażkę. – Chcę się dowiedzieć, jakie są twoje żądania…

Zofia poczuła się zaskoczona.
– Żądania? – powtórzyła.
– Nie po to przyszłaś do naszego pokoju i wygłosiłaś tę swoją mowę, żeby do mnie nie dotarło,

że czegoś ode mnie chcesz. Pytam więc, co mam zrobić. Zapłacić ci? Zdradzić jakieś informacje?

– Nic od ciebie nie chcę – wyjaśniła Zofia głosem pełnym bezbrzeżnej pogardy. – Przyszłam

do was po to, aby wam… tobie uświadomić, że nie wszyscy dokoła są ślepymi kretynami.

– I mam uwierzyć, że naprawdę niczego nie chcesz? – Osoba spojrzała na nią

z niedowierzaniem.

– Wierz, w co chcesz – mruknęła Zofia. – Konradowi się należało. To był zły człowiek. Być

może nie zasłużył na śmierć, ale wiele osób przez niego cierpiało. Wielu złamał życie. Nie mam
powodów, aby go żałować. Nie wiem, po co był ci napad na Sylwię. To kretynka. Pewnie nic nie
wiedziała, tylko strugała ważniaczkę, jak to miała w zwyczaju. Ta starsza pani… No dobrze,
w sumie nic jej się nie stało. Po co miałabym cokolwiek mówić komukolwiek?

– Mogę ci wierzyć? – spytała osoba.
– Nie musisz – powiedziała Zofia. – Jak widzisz, policja jeszcze się do ciebie nie dobrała, więc

masz dowód, że trzymam język za zębami i nie poleciałam do nich z donosem. I nie zrobię tego.

– Nawet jeśli cię wezwą? – upewniła się osoba. – Wiesz przecież, że będziemy jeszcze

przesłuchiwani. Ktoś może opowiedzieć policji o tym, co u nas odwaliłaś.

– Jestem stara, połowa osób tutaj uważa, że mam sklerozę i jestem wariatką – prychnęła

Zofia. – Bredziłam, po prostu bredziłam. Tyle powiem na policji. Coś mi się zdawało, ale sama
nie wiem co.

background image

– A jak się zabezpieczyłaś przede mną? – spytała osoba.
– Złożyłam u notariusza pewien dokument, który ma być przekazany policji po mojej śmierci

– wyjaśniła Zofia.

– I mam pilnować, żebyś nie dostała zawału? – krzyknęła osoba ze zdenerwowaniem.
– Po takiej mojej śmierci, która nie nastąpi z przyczyn naturalnych – kontynuowała Zofia. –

Jeśli trzepnie mnie zawał albo coś innego, notariusz ma zniszczyć dokument. Ale jeśli
przejedzie mnie samochód albo… – spojrzała na osobę wyzywającym wzrokiem – …ktoś rozłupie
mi głowę siekierą, wtedy dokument po czterdziestu ośmiu godzinach trafi do pałacu
Mostowskich. W takim przypadku dostaniesz dwa dni, aby uciec i zniknąć z tego świata.
Widzisz, jestem dla ciebie wyjątkowo łaskawa.

– Niech cię szlag, zołzo! – zaklęła osoba, acz z wyraźnym podziwem dla starszej koleżanki. –

I naprawdę nie chcesz nic w zamian?

Zofia przez chwilę rozważała w duchu odpowiedź na to pytanie.
– No dobrze, niech ci będzie – poddała się wreszcie. – Mam ochotę zadać ci jedno pytanie…
Osoba popatrzyła na nią zdziwionym wzrokiem.
– Powiedz mi – powiedziała Zofia powoli, starannie cedząc każde słowo. – Czy udało ci się już

znaleźć ten przedmiot, z powodu którego zabiłaś Konrada?

background image

background image

Rozdział XVII

Kiedy Joanna i Betty dotarły do Milanówka, był już środek nocy. Miasteczko sprawiało wrażenie
kompletnie wymarłego i jako takie robiło dość upiorne wrażenie. Przed domem pisarki stał wóz
z wygaszonymi światłami. Widać było jednak, że siedzi w nich dwóch mężczyzn. Zgodnie z tym,
co powiedział Darski, policja pilnowała teraz posiadłości przez całą dobę. Joannie przemknęło
przez myśl, żeby może zaprosić policjantów na kawę albo herbatę, ale zdusiła ten pomysł
w zarodku. Nie! Do tego, co chciały teraz zrobić, gapiący im się na ręce policjanci byli ostatnimi
potrzebnymi im osobami. Podjechała pod bramę i wstukała kod. „Sezamie, otwórz się!”,
pomyślała z lekkim rozbawieniem, patrząc, jak skrzydła bramy rozsuwają się powoli. Wjechała
na teren posiadłości i zaparkowała pod domem.

– Ciekawe, czy teraz będzie tu straszyło? – zastanowiła się, wysiadając z samochodu.
– Jak pomieszkasz tu jeszcze jakieś dziesięć lat, to i owszem będzie – mruknęła Betty, patrząc

na swoją pracodawczynię z niesmakiem. – Nie masz już większych zmartwień?

– Bo tak cały czas sobie myślę – Joanna otworzyła drzwi wejściowe do domu – że może ci

wszyscy krytycy mają rację i powinnam spróbować napisać coś bardziej… Jak to oni mówią? O,
wiem, mięsistego!

– Napisz książkę kucharską – poradziła Betty. – Nic bardziej mięsistego nie wymyślisz…
– Oj tam, oj tam! – Joanna pokazała menedżerce język. – Wyobraź sobie, jakie byłoby to

zaskoczenie dla moich czytelniczek. Kupują moją książkę, przygotowują sobie chusteczki, żeby
w razie czego otrzeć łzy, a potem czytają horror i obgryzają paznokcie ze zgrozy.

– Myślę, że sporo osób i tak przy lekturze twoich powieści obgryza paznokcie ze zgrozy. –

Betty popatrzyła na nią z politowaniem, nieco jednak mało widocznym w lichym oświetleniu,
jakie pisarka zamontowała w sieni swojego domu. – Na przykład Rada Języka Polskiego albo
osoby, które redagują twoje książki. Założę się, że mają zsiepane paluchy aż do krwi…

– Czasami nie wiem, czy się wygłupiasz, czy też mówisz poważnie – zdenerwowała się

Joanna.

– Czasami to nawet ja tego nie wiem – odpowiedziała Betty. – To co? Napijemy się czegoś czy

od razu idziemy na strych?

Joanna zastanowiła się przez chwilę, po czym złapała się za głowę.
– Ale ze mnie idiotka! – krzyknęła. – Przecież na strychu nie ma oświetlenia!

background image

– Rychło w czas sobie o tym przypomniałaś – zdenerwowała się Betty. – Żadnego?
– Żadnego! – potwierdziła Joanna. – W ogóle nie planowałam tam wchodzić, a już zwłaszcza

po ciemniaku, więc nie widziałam potrzeby montowania żyrandola czy jakiejś lampy.

– A nie ma tam choćby kontaktu? – Betty nie chciała odwlekać w czasie poszukiwań. –

Mogłybyśmy podłączyć lampę z twojego salonu. Tego potwora, co wszystkich zawsze oślepia.
Stadion Narodowy można nią oświetlić, a co dopiero mały stryszek!

– On wcale nie jest taki mały – przypomniała ponuro Joanna. – I licho wie, czy jest tam

kontakt. Pewnie tak, ale zapewniam cię, że ja nie będę w tych piekielnych ciemnościach
obmacywała ścian w jego poszukiwaniu. Tym bardziej że tam pewnie są pająki!

– A latarki? – spytała zrezygnowanym głosem Betty. – Powinnaś mieć…
– Owszem, mam, nawet chyba ze cztery – przyznała Joanna. – Tylko po pierwsze nie mam

zielonego pojęcia, gdzie leżą, a po drugie one są dobre tylko do tego, żeby znaleźć korki, jak
wysiądzie prąd, a nie oświetlać strych pełen pająków…

– Dostałaś obsesji z tymi pająkami?! – ofuknęła ją Betty. – Pająki i pająki!
– Mam arachnofobię – wyjaśniła Joanna. – Wolno mi… Zapomnij o latarkach, musimy

poczekać do rana. Strych jest wtedy doskonale oświetlony. Gdzieś tak do południa. Potem słońce
przechodzi na drugą stronę, gdzie nie ma okien.

Betty niechętnie zrezygnowała z poszukiwań. Miała nadzieję, że może znajdą coś, co ułatwi

identyfikację mordercy, policja wreszcie go złapie, a wtedy życie wróci do normy, a Joanna – do
pisania kolejnej powieści, którą zaczęła jeszcze jesienią poprzedniego roku. Szef wydawnictwa
książkowego już na kilka dni przed śmiercią Konrada dawał menedżerce dyskretnie do
zrozumienia, że życzyłby sobie, żeby jego najbardziej dochodowa autorka wydała wreszcie coś
nowego, a nie tylko podpisywała na targach wznowienia poprzednich książek. Jednak w obliczu
najpierw amorów swojej szefowej, a potem morderstwa obiektu jej afektu, Betty jakoś
niezręcznie było popędzać ją do roboty.

– No nic, musimy się wstrzymać do rana – powtórzyła Joanna, podeszła do szafki stojącej

w rogu salonu, wyjęła z niej butelkę różowego wina i napełniła dwa kieliszki. – Skoro już mamy
spędzić tu noc, to chlapnijmy sobie dla odwagi…

Betty nie czuła się specjalnie przestraszona, ale grzecznie wzięła kieliszek i skosztowała jego

zawartości.

– A w ogóle to już kilka razy miałam wrażenie, że coś mi powinno styknąć w głowie –

powiedziała powoli – że wiem coś, co być może stanowi klucz do rozwiązania tej sprawy. Tylko za

background image

bardzo nie wiem, co to jest!

Joanna popatrzyła na nią z niesmakiem.
– To chociaż przypomnij sobie, kiedy odniosłaś takie wrażenie – zaproponowała. – I może

wtedy do czegoś dojdziemy. Ja mam o tyle czyste sumienie, że nic mi się nie kojarzy z niczym.
Po prostu tabaka w rogu! Jakbym pracowała na policji, to pewnie bym wyleciała już po miesiącu.
Spisałam sobie nawet tę swoją niewiedzę na kartce. O, popatrz…

Joanna sięgnęła po torebkę, a następnie wyjęła z nich notatki, które robiła w kawiarni

Pałacowa. Betty przez chwilę dokładnie je studiowała.

– Faktycznie, dużo to tu nie ma – skwitowała. – Ale przynajmniej jest jakaś podstawa do

rozważań. Może zacznijmy od dopisania tu wszystkich podejrzanych.

– Dobrze – zgodziła się Joanna, odebrała menedżerce kartkę i sięgnęła po długopis. – Kogo

wpisujemy jako pierwszego?

– Hutniak – powiedziała stanowczo Betty. – Nadal uważam, że jest najbardziej podejrzana.

Mogła mieć jakiegoś wspólnika, który załatwił Sylwię, żeby dać jej alibi.

– W porządku, podejrzana numer jeden. – Joanna napisała nazwisko piosenkarki na kartce. –

Dalej Agnieszka. Niby sprawia miłe wrażenie, ale głowy za nią nie dam.

– O, widzisz, wiem! – krzyknęła Betty. – To jest właśnie to! Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam

Agnieszkę wtedy na cmentarzu, odniosłam wrażenie, że kiedyś już ją widziałam, że na pewno
się wcześniej spotkałyśmy przy jakiejś okazji. Potem, gdy siedziałyśmy w Samych Fusach, jakoś
o tym zapomniałam. A teraz znów mi się przypomniało!

– Hmmm, ciekawe… – zastanowiła się Joanna. – Rusz głową i przypomnij sobie coś więcej.
Betty zamknęła oczy. Przywołała w głowie obraz Agnieszki. Kiedy mogły się spotkać?

I dlaczego miała wrażenie, że to takie istotne?

– Nie przypomnę sobie – powiedziała po chwili, otwierając oczy. – Dziura w głowie

kompletna. Teraz to już nawet nie wiem, czy aby sobie tego wcześniejszego spotkania po prostu
nie wymyśliłam.

– Jesteś zupełnie do bani! – zirytowała się Joanna. – Kto dalej… Ryży Benio? Nie wydaje ci się

podejrzane, że akurat tego dnia był w Milanówku? I to jeszcze na terenie mojej posiadłości?

– A jaki miałby motyw? – zastanowiła się Betty, po czym spojrzała na pisarkę z nagłym

błyskiem w oku. – Ty, słuchaj, jakie my jesteśmy głupie!

Joanna spojrzała na nią dziwnie.
– Mów za siebie! – zaprotestowała z lekką urazą. – To, że raz napisałam w książce, że stolicą

background image

Holandii jest Amsterdam, jeszcze niczego nie przesądza…

– W tej sprawie jesteśmy głupie – wyjaśniła szybko Betty. – Cały czas dumamy nad

wszystkim, tylko nie nad motywami zbrodni. A jak uczy lektura mądrych kryminałów, to przecież
jest najważniejsze!

Joanna chciała zaprotestować, ale przypomniała sobie notatki na swojej kartce i pohamowała

cisnące się już na usta słowa zaprzeczenia.

– Faktycznie – przyznała za to z lekkim zdziwieniem. – Bez powodu przecież nikt by nikogo

nie zabił. No chyba że jakiś psychopata. Tyle że ktoś stuknięty na tym by pewnie zakończył, a tu
mamy jeszcze dwie kolejne próby.

– No to zacznijmy od początku… – zaproponowała Betty. – Jeśli idzie o motyw, to znowu

Hutniak miała najlepszy. Była szantażowana, ludzie pod wpływem silnych emocji mogą zrobić
najgorsze rzeczy, a umówmy się, że ona i bez emocji jest nieźle stuknięta. Mogę wymyślić też na
upartego motyw napadu na Sylwię, jeśli ta w jakiś sposób wpadła na jej trop. Ale kompletnie nie
potrafię zrozumieć, po co miałaby próbować zamordować Ptasznika. I czego niby miała szukać
w twoim domu? Wiedziała przecież, że zdjęcia i tak już trafiły na policję… Moim zdaniem napad
na Ptasznika ją uniewinnia!

– Kurczę, aż szkoda ją wykreślać z listy podejrzanych – powiedziała z żalem Joanna. – Choć

jestem pewna, że ona i tak kiedyś kogoś zamorduje.

– Prędzej ktoś ją – mruknęła Betty. – Kogo miałyśmy dalej na liście? Agnieszka. Konrada

zamordowała z zazdrości…

– Przecież miał do niej wrócić – przypomniała Joanna. – To niby z jakiej zazdrości?
– Ale skąd wiemy, że ona mówi prawdę? – zapytała Betty. – Bazujemy tylko na jej słowach,

których nikt nie może potwierdzić.

– Sprawiała wrażenie szczerej – zastanowiła się Joanna. – Ale może i masz rację. Nie

możemy mieć pewności, że nie jest dobrą aktorką. Rozumiem, że Sylwię mogła rąbnąć z tego
samego powodu, co Hutniak. Ale Ptasznika?!

– A może ona była wspólniczką Konrada – podsunęła Betty. – A list został specjalnie

spreparowany, żeby rzucić podejrzenie na kogoś trzeciego…

– Oszalałaś! – zaprotestowała Joanna. – I akurat oboje przewidzieli, że będziemy się kochać

przy ścianie, odkryjemy takim sposobem sejf, do którego Konrad schowa potem ten list tylko po
to, żebyśmy po jego śmierci go znalazły…

– A to takim sposobem wpadałaś na to, że masz sejf! – ucieszyła się Betty.

background image

– Że co? – Joanna popatrzyła na menedżerkę ze zdziwieniem, po czym uświadomiła sobie, co

powiedziała. – Faktycznie, masz powód do radości. Jakby to była jakaś tajemnica, że często to
robiliśmy, i to w różnych miejscach. Na kanapie, na której siedzisz też…

Betty poderwała się i przesiadła na fotel, mrucząc gniewnie pod nosem słowo „tarło”. Joanna

nakreśliła kółko na czole.

– Do bani idzie nam to wymyślanie motywu – podsumowała. – O dziennikarzach z „Koktajlu”

to już w ogóle nic nie wiem. Ty?

– Poza Sylwią, która, jak dowiedziałam się po południu od Pawła, nadal jest utrzymywana

w śpiączce, pracują tam jeszcze trzy dziennikarki – wyjaśniła Betty, dolewając sobie wina. –
Magda dopiero co wróciła z urlopu macierzyńskiego, więc chyba możemy ją wykluczyć. Zostają
Kasia i Ewelina. Tak naprawdę niewiele o nich wiem prywatnie. Chociaż poczekaj…

Betty znów miała wrażenie, że coś powinna skojarzyć. Jakąś scenę? Konwersację? Sytuację,

której była świadkiem? Zamknęła oczy i w myślach starała się odtworzyć wszystkie swoje wizyty
w redakcji, przypomnieć sobie rozmowy, które tam odbywała. Niestety, uzbierało się tego tyle,
że teraz trudno było wyłuskać tę jedną jedyną rzecz, która mogłaby rzucić nowe światło na całą
sprawę. Menedżerka otworzyła oczy tylko po to, aby zobaczyć zirytowane oblicze swojej
pracodawczyni.

– Powinnaś brać pastylki z lecytyną – powiedziała Joanna gniewnym tonem. – Zanim

zaczniesz zapominać, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz.

– Jasne, bo ty masz za to pamięć jak słoń – obruszyła się Betty. – Pamiętasz Weneckie igraszki?
W jednym ze swoich ostatnich bestsellerów Joanna stworzyła tyle postaci, że w połowie

pisania książki sama się w nich pogubiła i przez przypadek zeswatała dwie osoby, które na
początku opisała jako rodzeństwo. Potem wszyscy bohaterowie pomylili się także sczytującemu
jej powieść redaktorowi i korektorce. Powieść poszła do druku, a potem trafiła do księgarń.
I dopiero kiedy jeden ze zszokowanych jej treścią uważnych recenzentów napisał, że jest to
„najodważniejsze pod względem obyczajowym dzieło od czasów Lolity Nabokova”, Joanna
zorientowała się, co zrobiła. Postanowiła jednak udać, że była to zamierzona prowokacja, a do
tego, co się naprawdę wydarzyło, przyznała się jedynie menedżerce. Teraz pożałowała nawet
i tego drobnego przebłysku szczerości.

– Zamówię podwójną dawkę tabletek z lecytyną – zaproponowała ugodowo. – Więc co z tymi

dziennikarkami z „Koktajlu”?

– Każda z nich teoretycznie mogłaby być wspólniczką Konrada – przyznała Betty. – Tylko

background image

Ewelinę znam lepiej, Kasię gorzej…

– I co o nich wiesz? – zapytała Joanna i ponownie dolała im obu wina. – Poza tym, czego nie

potrafisz sobie przypomnieć?

– Obie są młode, mają po dwadzieścia kilka lat, rówieśniczki Konrada – odpowiedziała Betty,

starając się wydobyć z zakamarków pamięci wszystko to, co kiedykolwiek usłyszała od samych
dziennikarek, oraz opinie zasłyszane o nich samych od innych ludzi. – Ewelina pracuje
w „Koktajlu” już kilka dobrych lat, Kasia dopiero od roku. Ewelina prowadzi rubrykę towarzyską,
wiesz, takie tam relacje z imprez, ploteczki, to co jest na końcu magazynu.

– Wiem, zawsze tam piszą, że moich stylizacji dopełniły buty kazar, nawet jeśli mam na sobie

kierpce kupione pod Giewontem – westchnęła Joanna.

– Naprawdę kupiłaś sobie kierpce? – zainteresowała się Betty.
– Naprawdę! – Joanna zerwała się z kanapy, pognała do sieni, po czym z triumfującą miną

wróciła z beżowo-czerwonymi kierpcami w ludowe wzory, przeszytymi czarną nicią. – Pierwsza
klasa! Skóra jak się patrzy i leżą na nodze jak ulał. Sama przymierz, nosimy przecież ten sam
numer.

Betty grzecznie spełniła polecenie. Kierpce faktycznie pasowały na nią idealnie i choć

trzymane w ręku sprawiały wrażenie sztywnych, na nodze układały się znakomicie.

– Pasują ci do czegokolwiek, co masz w szafie? – Betty nadal nie potrafiła otrząsnąć się

z szoku. – Poza tymi czerwonymi koralami wielkości jabłek, które dostałaś kiedyś od wójta
z Karkonoszy. Tego, co się w tobie zakochał. Jak on się nazywał? Cholercio?

– Halejcio – poprawiła ją Joanna. – Jak taka młoda ładna aktorka, co to nigdy nie wiem,

w czym grała. Miałam sobie dokupić cały strój ludowy. Żartowaliśmy wtedy z Konradem, że
zamieszkamy razem w górskiej chacie i będziemy hodować kozy jak ten facet z TSA. Ale potem
pokłóciliśmy się, kto będzie wstawał o piątej rano, żeby je doić, i w sumie skończyło się tylko na
koralach. A nie! Konrad kupił sobie jeszcze ciupagę…

Joanna przerwała i zmarszczyła brwi. Betty spojrzała na nią pytająco. Autorka milczała,

najwyraźniej myśląc nad czymś intensywnie. Po chwili wstała z kanapy i z zagadkową miną
ruszyła znów w stronę sieni. Zaciekawiona Betty podążyła za nią. Pisarka uważnie rozejrzała się
po sieni, potem po przedpokoju, a następnie weszła na schody i ruszyła do swojej sypialni.
Menedżerka podążała za nią jak cień. Joanna stanęła na środku pomieszczenia i rozejrzała się
uważnie. Następnie podeszła do szafy, otworzyła ją i dokładnie zlustrowała jej wnętrze.

– No to mamy kolejną zagadkę – powiedziała. – Ktoś rąbnął ciupagę.

background image

– Jak to? – zdziwiła się Betty. – Po co komu byłaby ciupaga?!
Joanna wzruszyła ramionami.
– Może chciał powywijać góralskie hołubce nad ogniskiem albo narąbać drwa na opał –

stwierdziła. – Skąd ja mogę wiedzieć? Wiem za to, że ciupaga na pewno tu była. Konrad po
powrocie z Zakopca zostawił ją w sieni. Pamiętam to doskonale, bo kilka razy zahaczyłam o nią,
jak wieszałam płaszcz, i cały czas miałam w tyle głowy, że trzeba ją stamtąd zabrać i schować do
szafy, bo jest cholernie ostra i kiedyś coś sobie nią podrę. Możliwe zresztą, że w końcu ją
przeniosłam, po czym, jak to ja, zapomniałam. Dlatego przyszłam sprawdzić. Ale tutaj też jej nie
ma.

– Może schowałaś ją do innej szafy? – podsunęła Betty.
– We wszystkich innych są ubrania, które należy trzymać z daleka od ostrych rzeczy –

wyjaśniła cierpliwie Joanna. – I tylko w tej szafie nie ma nic poza moim pasem odchudzającym
i rowerkiem stacjonarnym.

– Użyłaś go choć raz? – zaciekawiła się mimowolnie Betty, pomna niechęci, jaką

pracodawczyni obdarzała wszelkie przejawy aktywności fizycznej, i przypominając sobie
straszliwą awanturę zrobioną przez Joannę za wrąbanie jej w akcję „Trenuj z Ewą
Chodakowską”. Po raz pierwszy były wtedy bliskie zakończenia współpracy, a pisarka na wieść,
że ma publicznie zrobić zestaw ćwiczeń zwany „skalpelem”, miała ochotę zamordować swoją
menedżerkę przez wbicie jej w serce wzmiankowanego narzędzia.

– No co ty! – zaprotestowała pisarka z oburzeniem. – Miałam go oddać na jakąś aukcję

charytatywną, ale żadna odpowiednia się jeszcze nie trafiła. Ale pasa odchudzającego używam.
Daje świetne rezultaty.

– Chyba psychiczne – mruknęła pod nosem Betty.
Joanna pominęła jej uwagę milczeniem.
– Kurczę, po co komuś ciupaga Konrada? – wróciła do tematu. – Zamiast wyjaśniać stare

tajemnice, wciąż odkrywamy nowe i ciągle błądzimy po omacku. Mam już tego dość! Niech się
wreszcie wydarzy coś…

W tym momencie w salonie na dole zadzwoniła komórka Betty.
– …co pchnie sprawę do przodu – dokończyła siłą rozpędu Joanna. – Kto, do licha, dzwoni do

ciebie o tej porze, skoro ja jestem tutaj?!

– Licho wie… – Betty rzuciła się ku schodom, zbiegła po nich, po czym kurcgalopkiem wpadła

do salonu, w ostatniej chwili zdążając odebrać połączenie w czasie siódmego sygnału dzwonka.

background image

– Kruszyno! – Betty bezbłędnie rozpoznała w słuchawce tubalny głos Tygrysa Złocistego. –

Mamy problem…

– Jaki problem? – zapytała.
– Zacząłem sprawdzać twojego truposza – powiedział Tygrys. – I nagle tknęło mnie, że skądś

znam adres tej laluni, dla której pracujesz. Myślałem i myślałem, i nagle bingo, olśniło mnie!
Widziałem go wczoraj, jak przeglądałem bieżące zlecenia dla chłopaków…

Betty poczuła się zaniepokojona. Słowo „zlecenie” w powiązaniu z jej wiedzą o zakresie

działalności mafiosa nie brzmiało optymistycznie.

– Okazało się, że ktoś wynajął jednego z moich ludzi do pewnego zadania – kontynuował

Tygrys. – Zadania, które ma być wykonane dziś w nocy właśnie u twojej laluni…

– Jakiego zadania? – Betty poczuła, że głos z lekka grzęźnie jej w krtani.
– Musi zdobyć pewną rzecz, i to za wszelką cenę – wyjaśnił Tygrys. – Za wszelką cenę,

kumasz, kruszyno? Mam nadzieję, że nie jesteś teraz u laluni, i lepiej, żebyś też ją ostrzegła, że
musi dzisiaj zrobić sobie wychodne z domu, jeśli chce jeszcze kiedyś napisać jakąś książeczkę…

Treść frywolnie brzmiącego komunikatu, wygłoszonego przez gangstera, docierała do

oszołomionej Betty stopniowo.

– Kiedy właśnie jesteśmy u Joanny w domu! – jęknęła.
W słuchawce zaległa cisza. Betty poczuła, jak włosy powoli ze strachu stają jej dęba.
– To bardzo niedobrze, ptaszyno – powiedział w końcu wyraźnie zmartwiony Tygrys. –

Kurewsko niedobrze! Jedzie do was Szczerbaty Tadzio, a z nim nie ma żartów. Z wielu osób
zrobił już, kruszyno, aniołki, ewentualnie diabełki, w zależności od tego, co tam kto nagrzeszył.
Nie lubi przebierać w środkach, nie jest subtelny i unika zbędnych komplikacji.

– Nie możesz czegoś zrobić? – poprosiła Betty, jednocześnie pokazując Joannie, patrzącej na

nią od progu z dwoma znakami zapytania w oczach, gest oznaczający podrzynanie gardła. – Nie
da się go jakoś odwołać?

– Niestety, kruszyno – powiedział Tygrys. – Zawsze ma wyłączoną komórkę podczas zlecenia,

odkąd kiedyś w połowie wydobywania za pomocą obcęgów i śrubokrętu z jednego gościa kodu do
jego sejfu Tadziowi włączyła się na trybie głośnomówiącym w telefonie jego żona i zaczęła mu
dyktować listę zakupów, które ma zrobić w drodze powrotnej do domu. Mogę spróbować, ale
marne szanse, ptaszyno, żebym zdołał się z nim połączyć.

– Ile mamy czasu? I co on właściwie ma zdobyć u Joanny? – dociekała Betty, zastanawiając

się, czy raczej nie powinna się rozłączyć i czym prędzej ewakuować razem z Joanną z domu,

background image

który za moment stanie się celem ataku krwiożerczego bandziora.

– Ma zdobyć jakiś kawałek starego płótna – Tygrys najpierw odpowiedział na drugie pytanie. –

Dla kogoś ma to wartość sentymentalną, zapłacił sporo hajsu. A czasu, kruszyno, nie macie ni
chuja. Tadzio albo właśnie tam dojeżdża, albo już tam gdzieś jest.

Betty z trudem powstrzymała szczęknięcie zębami.
– Cóż, miło cię było poznać, ptaszyno – usłyszała jeszcze w słuchawce i połączenie zostało

przerwane.

– Co się…? – zaczęła Joanna, ale menedżerka szybko jej przerwała.
– Wykrakałaś – powiedziała z wyrzutem. – Zgodnie z twoim życzeniem właśnie zaraz coś się

wydarzy. A mianowicie nasze uroczyste, choć mimowolne, przeniesienie się na lepszy padół.
Z ciekawości, spisałaś kiedyś testament?

– Co ty bredzisz?! – spytała ze zgrozą Joanna.
– Dzwonił Tygrys Złocisty, ten bandzior, którego kiedyś poznałam – wyjaśniła Betty. –

Z radosną informacją, że jedzie tu jeden z jego ludzi. Dostał od kogoś zlecenie znalezienia tutaj
jakiegoś płótna. I jak zrozumiałam bez mrugnięcia okiem sprzątnie każdego, kto będzie starał
mu się w tym przeszkodzić. Chyba nie mamy już czasu na ucieczkę i w ogóle nie ryzykowałabym
wyjścia z domu, bo możemy go spotkać za drzwiami. Według tego, co mówił Tygrys, to on tu
ponoć już jest albo może pojawić się w każdej chwili…

Joanna sprawiała wrażenie sparaliżowanej. Patrzyła na swoją menedżerkę oszołomionym

wzrokiem i nawet przestała mrugać powiekami.

– Przestań mi się tu zamieniać w żonę Lota i rusz mózgownicą – powiedziała gniewnie Betty.

– Którędy ten bandzior może się dostać do domu? Joanna, mówię do ciebie!!!

Pisarka drgnęła, po czym podniosła rękę do twarzy i wybuchnęła płaczem.
– Nie chcę umierać!!! – krzyknęła histerycznie. – Nic jeszcze w życiu nie zrobiłam!!! Nie

byłam w Australii!!! Nie urodziłam dziecka!!! Nie zdobyłam Pulitzera!!! Ani nawet Nike!!! Nie
dostałam własnej birkin!!! Ja nie chcę umierać!!!

Betty przez chwilę patrzyła na nią ze zdumieniem, po czym podeszła i wymierzyła jej

siarczysty policzek. Joanna urwała okrzyki i spojrzała na nią ze zdumieniem pomieszanym ze
zgrozą.

– Czy ty mnie właśnie… uderzyłaś?! – zapytała po chwili.
– Nie miałam wyjścia – powiedziała Betty. – Jeśli zaraz nie ruszysz głową i nie wymyślisz

bezpiecznej kryjówki, to nie zobaczysz Australii, nie zostaniesz mamą, nie postawisz sobie na

background image

półce żadnej statuetki i, do licha ciężkiego, co to jest birkin?!

– Torebka – wyjaśniła Joanna, rozcierając sobie dłonią zaczerwieniony od uderzenia policzek.

– Najdroższa na świecie. Zamawia się ją z kilkuletnim wyprzedzeniem, dostępna jest
praktycznie tylko dla sław, i jak ją dostajesz, to ponoć wszystkie kobiety dokoła mdleją z zawiści.

– Ty jednak jesteś nienormalna – osądziła ze zgrozą Betty. – Nie wierzę, że na pięć minut

przed zejściem z tego świata pomyślałaś o jakiejś tam torebce.

– Nie jakiejś tam – zaprotestowała z urazą Joanna. – Tylko Hermèsa! Za ponad sto tysięcy

dolarów! Jeszcze ze dwa miesiące i ją dostanę.

– Jeszcze ze dwie minuty i dostaniesz kulkę między oczy – fuknęła Joanna. – Skup się!

Którędy ktoś może najłatwiej dostać się do twojego domu?!

– Nie wiem. – Joanna spróbowała zebrać myśli, ale majacząca jej w wyobraźni birkin wciąż ją

nieco rozpraszała. – Sama musiałam włazić po drabinie wtedy, jak znalazłam Konrada. Drzwi są
nie do sforsowania, musiałby w nie wjechać czołgiem. Na dole wszystkie okna mają
zabezpieczenia i folie antywłamaniowe. Fachowcy mówili, że można do nich nawet oddać serię
z karabinu maszynowego i co najwyżej lekko popękają, ale i tak dziury się w nich nie zrobi.

– Czyli jesteśmy tu jak w fortecy? – uspokoiła się trochę Betty. – Nic nam nie grozi?
– Niezupełnie – powiedziała powoli Joanna. – Ale przede wszystkim udajmy może, że nas tu

nie ma…

Podeszła do ściany i przekręciła kontakt, a następnie to samo zrobiła w ciągle oświetlonej

sieni.

– Co masz na myśli, że niezupełnie jesteśmy jak w fortecy? – spytała Betty, zniżając głos do

szeptu, który z niewiadomych przyczyn najbardziej pasował jej do panujących wokół ciemności.

– Parter jest zabezpieczony, ale piętro nie – wyjaśniła Joanna też po cichu. – Miałam

wymienić okna na antywłamaniowe, ale pojawił się Konrad i wszystkie sprawy wywiało mi
z głowy. Wszystkie szyby na piętrze są normalne, szklane, niezabezpieczone i ekipa nawet nie
zdążyła dociągnąć tam instalacji alarmowej. Mieli to zrobić tuż po moim przyjeździe
z Zakopanego, ale nie znalazłam odpowiedniego terminu. Góra domu też nie jest
zabezpieczona…

– Przecież nie spuści się tu na spadochronie! – zdenerwowała się Betty. – I nie wdrapie po

gzymsie na piętro… Przecież tu jest wysoko!

– Ja się wdrapałam! – przypomniała Joanna. – To znaczy po drabinie…
– Gdzie jest drabina? – zaniepokoiła się Betty.

background image

– Obawiam się, że jeśli pan Antoni jej nie sprzątnął, nadal leży pod domem, od strony

łazienki, w której znalazłam Konrada – powiedziała Joanna. – A jeśli ją sprzątnął, to licho wie.
Tylko pan Antoni wie, gdzie leżą tutaj wszystkie…

Joanna przerwała i z wolna podniosła wskazujący palec do skroni. Betty spojrzała na nią

pytającym wzrokiem. Autorka nabrała powietrza w usta, aby coś powiedzieć, i w tym momencie
nad głowami obu pań rozległ się taki hałas, jakby co najmniej w dom Joanny uderzył meteoryt.
Z całej gamy rozmaitych dźwięków na pierwszy plan wybił się ten rozbijanego szkła. Szczerbaty
Tadzio najwyraźniej postanowił nie bawić się w subtelności. Joanna i Betty zmartwiały tylko na
moment, po czym najwyraźniej tknięte tą samą myślą na palcach wyszły z pokoju. Dźwięki na
górze i tak zagłuszyłyby ich kroki, ale wolały nie ryzykować. Przebiegły korytarz i wbiegły do
kuchni, jedynego pomieszczenia, w którym znajdowały się jakiekolwiek obronne narzędzia.
Światło księżyca rzucało na to pomieszczenie marne, ale jednak pozwalające zobaczyć coś
w ciemnościach, smugi.

– Gdzie masz wałek do ciasta? – szepnęła Betty.
– Nigdzie – odszepnęła Joanna. – Prawie nic tu nie mam. Tylko noże, łyżki i widelce. I talerze.

I jedną paterę. Nic dużego tu nie ma.

Betty chciała się złapać za głowę w odruchu rozpaczy, ale w tym samym momencie przed jej

oczami, oświetlony snopem srebrnego światła, błysnął jakiś dziwaczny przedmiot wyglądający
jak potężny srebrny pająk stojący na gigantycznych spiczasto zakończonych nóżkach.

– A to? – spytała, wskazując palcem na srebrne dziwowisko.
– To wyciskarka do cytrusów Philippa Starcka, którą dostałam kiedyś w prezencie od jednego

ze sponsorów moich spotkań autorskich – odpowiedziała Joanna. – Taka sama stoi w Muzeum
Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku.

– Joanna, skończ z tym snobizmem!
– No co! Chciałaś wiedzieć… – gniewnie wyszeptała autorka. – Myślisz, że się nada?
– Jeśli ten bandzior ma pistolet, to pewnie nie. I od razu możemy zacząć się modlić –

stwierdziła Betty. – Ale jeśli nie ma… I jeśli się nie spodziewa, że ktoś jest w domu, to możemy
go zaskoczyć.

– Myślisz? – spytała z powątpiewaniem Joanna. – Może i masz rację. Bierz pająka, a ja

spróbuję sięgnąć na górę nad półkę. Przypomniało mi się, że mam tam zabytkowy ceramiczny
talerz ze świecących szkieł. Ciężki jak cholera. Musiałam za niego dopłacić za nadbagaż, jak
wracałam z Krety, bo na cle siedział jakiś upiorny koczkodan, który ważył wszystko co do setnej

background image

grama.

Osobnik w górnej części domu nadal nie zachowywał żadnej ostrożności. Wyraźnie usłyszały,

jak wychodzi z łazienki, w której najpewniej wcześniej wytłukł szybę w oknie, i chodzi po
korytarzu. Odgłos kroków brzmiał w ich uszach upiornie. Tym bardziej że słyszały go coraz
wyraźniej.

– Jest dokładnie nad nami – wyszeptała Betty i odruchowo mocniej ścisnęła w ręku pająka, tak

jakby bandzior jakimś cudem miał zaraz zrobić dziurę w podłodze i spaść im na głowę. –
Ciekawe, co zamierza…

– I ciekawe, czy wie, gdzie jest to, po co przyszedł? – dodała Joanna.
– Myślisz o strychu? – zapytała Betty. – Same nie jesteśmy do końca pewne, czy to właśnie

tam coś jest.

– Miejmy taką nadzieję – powiedziała Joanna z błyskiem w oku, dającym się zauważyć nawet

w panujących ciemnościach. – Jak wlezie na strych, to go zamkniemy od zewnątrz!

– Masz rację! – teraz olśniło też i Betty. – Stamtąd nie ma innego wyjścia! Zamkniemy go

i polecimy po tych tajniaków, co to ich Darski postawił przed domem.

– Swoją drogą, ładna mi ochrona – parsknęła Joanna. – Wlazłby tu pułk wojska, a oni i tak by

nie zauważyli. Csiii…

Po kilku sekundach ciszy nad ich głowami znów rozległy się kroki. Niestety, wbrew ich

oczekiwaniom, nie usłyszały charakterystycznego dźwięku skrzypienia schodów prowadzących
na strych. Zamiast niego rozległ się inny – rozbrzmiewający w domu Joanny nieco częściej.

– Kurczę, złazi na dół – powiedziała Betty. – Może tu nie wejdzie?
– Marna szansa – szepnęła Joanna. – Trudno, stawaj po jednej stronie drzwi, ja stanę po

drugiej… Tanio życia nie sprzedamy!

– Skąd ty bierzesz te teksty? – mruknęła Betty.
– Ten akurat z mojej własnej powieści – przypomniała Joanna. – Latarnia nad morzem,

pamiętasz? Bohaterka musiała tam się zmierzyć z piratami, żeby obronić swojego ukochanego…
Jak ty możesz być moją menedżerką, skoro nawet nie czytasz moich książek!

– Naprawdę uważasz, że to jest teraz najważniejsze? – zdziwiła się Betty. – Za chwilę jedna

z nas nie będzie mogła już nic napisać, a druga przeczytać…

– Nie kracz, tylko dziabnij go pająkiem – rozkazała gniewnie Joanna.
Kroki na schodach rozlegały się coraz głośniej i głośniej, aż wreszcie zastąpiło je skrzypnięcie

podłogi. Jednocześnie Joanna i Betty, przyczajone po obu stronach wejścia do kuchni, zobaczyły

background image

żółty błysk światła. Szczerbaty Tadzio najwyraźniej korzystał z latarki. Snop to pojawiał się,
oświetlając kuchenne półki, to zanikał. Najwyraźniej bandyta zastanawiał się, w którą stronę
ruszyć. Wreszcie jednak światło latarki ustabilizowało się na kuchennym blacie i z każdą chwilą
stawało coraz bardziej intensywne, a dźwięk kroków coraz głośniejszy. Betty zaczęła podnosić
do góry srebrnego pająka, a Joanna ogromny ceramiczny talerz… W grobowej ciszy obie słyszały
tylko odgłos cudzych kroków i swoich walących ze strachu serc.

background image

background image

Rozdział XVIII

Agnieszka nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok, mając cały czas przed oczami
przesuwający się w jakimś chocholim tańcu korowód kobiet mogących być wspólniczkami
Konrada. Najchętniej znów zadzwoniłaby do Ewy, ale było na to już stanowczo zbyt późno.
A może to wszystko nie ma sensu? Może wspólniczką jej byłego ukochanego była jakaś nieznana
kobieta? A przede wszystkim, to pytanie prześladowało ją najczęściej, jak ona sama mogła się
wykazać aż taką ślepotą?! Idiotka z klapkami na oczach!

Uderzenie zegara, zawieszonego w kuchni, oznajmiło jej, że właśnie minęła północ.

Agnieszka poczuła, że poza bezsennością zaczyna jej dokuczać też i pragnienie. Zwlokła się
z łóżka i poszła do kuchni. Z lodówki wyciągnęła karton z mlekiem, przelała trochę do swojego
ulubionego kubka, po czym włożyła do kuchenki mikrofalowej i sięgnęła po plastikową torebkę,
w której trzymała szafran. Połączenie tych dwóch produktów, choć żaden z nich teoretycznie nie
miał żadnych odpowiednich ku temu właściwości, od niepamiętnych czasów było jej ulubioną
metodą na zaśnięcie. Agnieszka w ogóle była wielką fanką szafranu. Pamiętała, jak mama
opowiadała jej, że przyprawa ta ma magiczne zdolności. „Uzdrawia ciało i duszę. Ludzie o tym
wiedzieli już w bardzo, bardzo dawnych czasach i dlatego cenili szafran tak samo jak złoto czy
inne skarby”, tłumaczyła jej lata temu. Agnieszka mimowolnie się uśmiechnęła, jak zawsze, gdy
wspominała dzieciństwo. „Ech, gdyby tak ten szafran faktycznie umiał działać cuda…”,
pomyślała, wyjmując kubek z mlekiem z kuchenki i wrzucając do niego odrobinę przyprawy.
Z szuflady wyciągnęła łyżeczkę i zamieszała mleko, które pod wpływem szafranu nabrało lekko
pomarańczowej barwy. Agnieszka przez chwilę wpatrywała się w kubek, po czym nagle spłynęło
na nią natchnienie. Odstawiła kubek na blat i szybkim krokiem przeszła do pokoju. Z dolnej
szafki wyciągnęła kilka albumów ze starymi rodzinnymi fotografiami. Bez namysłu wybrała
najbardziej sfatygowany. Czarno-białe fotografie prezentowały jej prababkę w jakiejś
niedorzecznie zabudowanej sukni, ściśniętą w pasie tak, że chyba tylko cudem oddychała,
i pradziadka w mundurze, poobwieszanego medalami niczym choinka bombkami na Gwiazdkę.
Niecierpliwie przerzuciła kilka kartek. Babcia w Polanicy na saneczkach ciągniętych przez
wesołe pieski. Nie, to nie to! Dziadek łowiący ryby, a następnie szczerzący się do jakiegoś
oślizgłego i wężowatego stwora, zwisającego mu z wędki. Też nie to! Jej mama w dziecięcym
łóżeczku, wpatrzona w wiszący na ścianie plakat z obrazem Dalego przedstawiającym

background image

wędrujące na dużych rachitycznych nóżkach słonie, i co było zrozumiałe, zważywszy na ówże
obrazek, całej zapłakanej. Też nie to! Agnieszka przerzuciła kolejną stronę i zamarła. A więc się
nie myliła… Zdjęcie, na które patrzyła, podpisane było zaledwie krótkim podpisem „Sopot 1981
rok”. Jej mama miała wtedy dwadzieścia lat. Fotka prezentowała ją na plaży, uciekającą przez
dość dużą falą. Fotograf uwiecznił dziewczynę z tyłu i w ruchu, ale idealnie wyłapał moment,
gdy odwróciła głowę w jego stronę. Mama Agnieszki miała szeroki uśmiech, duże oczy o piwnym
kolorze, a jej długie, gęste, ogniście rude włosy wiatr rozwiewał na wszystkie strony. Zdjęcie
niewątpliwie miałoby szansę wygrać niejeden konkurs, ale to nie jego walory artystyczne
przykuły uwagę Agnieszki. Z nieco już sfatygowanej, ale wciąż wyraźnej fotografii patrzyła na
nią figlarnie osoba bliźniaczo podobna do tej, którą kilka miesięcy wcześniej Konrad przedstawił
jej jako swoją zawodową przewodniczkę duchową.

Przez głowę Agnieszki przebiegło milion myśli naraz. Z całego chaosu wyłowiła tylko jedną

i natychmiast postanowiła ją wcielić w życie. Sięgnęła po telefon i wykręciła numer do swojej
mamy.

– Córuś? – usłyszała półprzytomny głos swojej rodzicielki. – Co się stało? Dlaczego dzwonisz

o tej porze?!

Agnieszka przez chwilę wahała się, jak sformułować pytanie, ale doszła do wniosku, że i tak

nie wymyśli nic, co choć odrobinę ocierałoby się o dyplomację.

– Czy ja mam siostrę? – zapytała prosto z mostu.
W słuchawce przez długi czas panowała cisza. Agnieszka poczuła, jak jej ręce zaczynają się

robić zimne.

– Mamo? – ponagliła swoją rozmówczynię, czując, że kolejna chwila milczenia przyprawi ją

o siwe włosy.

– Więc jednak cię znalazł… – powiedziała grobowym głosem jej mama. – To skończony

sukinsyn! A przecież mi obiecał…

Agnieszka poczuła, że już do końca przestała cokolwiek rozumieć.
– Kto mnie znalazł? – zapytała, starając się opanować szczękanie zębami z emocji.
– Twój ojciec – powiedziała mama. – Pamiętaj, żebyś w nic mu nie wierzyła. To wszystko jego

wina! Ja… nie miałam wyjścia… To on mnie do tego zmusił…

– Mamo! – Agnieszka bez mała krzyknęła w słuchawkę. – Co ty mówisz! Jaki mój ojciec?! Nikt

mnie nie znalazł…

– Jak to? – spytała z wyraźną rozpaczą mama. – To skąd wiesz o swojej siostrze?

background image

Agnieszka w duchu policzyła do dziesięciu, żeby odzyskać zdrowe zmysły, po czym w kilku

zdaniach opowiedziała o tym, jak poznała tajemniczą znajomą Konrada, a dzisiaj przy szafranie
wpadła na to, dlaczego jej twarz wydawała jej się dziwnie znajoma.

– Zapomniałam, że kiedyś miałaś rude włosy – dokończyła. – Tym bardziej że od lat je

farbujesz.

Mama westchnęła.
– Nie mogłam na nie patrzeć… po tym wszystkim – powiedziała. – Córuś, to smutna historia,

której chciałam ci zaoszczędzić.

– Ale wiesz, że teraz to już niemożliwe – oznajmiła stanowczo Agnieszka. – Zwłaszcza że być

może doprowadzi nas do złapania mordercy Konrada. Musisz mi wszystko opowiedzieć!

– Może przyjadę do ciebie jutro po południu – zaproponowała mama. – Pogadamy na

spokojnie. Zrobię jakieś ciasto.

– Mamo! – Agnieszka nie chciała czekać do następnego dnia, ani tym bardziej jeść żadnego

z ciast swojej mamy, zamieniającej z reguły wszystkie wypieki w ulepki, na widok których każdy
dietetyk dostałby z miejsca zawału serca. – Zabójca Konrada chodzi na wolności, a ty być może
wiesz coś, co ułatwi jego identyfikację. Każda minuta jest na wagę złota!

– To na pewno nie ma nic wspólnego z Konradem – oznajmiła mama. – Ale skoro chcesz, to

posłuchaj…

Dokładnie dwadzieścia osiem lat wcześniej mama Agnieszki, pani Kinga, poznała kilka lat

starszego od siebie mężczyznę. Pochodząca z, jak to się kiedyś nazywało, dobrej rodziny,
dorastała w otoczeniu takich jak ona „bananowych” dzieci, a jej rodzice dbali o to, aby ją
odizolować od tych rówieśników, którzy ewentualnie mogliby ją sprowadzić na złą drogę.
Elitarna szkoła, do której posyłali progeniturę jedynie bogaci rodzice, z góry rozplanowane
zajęcia dodatkowe, ściśle kontrolowany grafik zajęć domowych i spotkań ze starannie
wyselekcjonowanym gronem przyjaciółek – tak upłynęło dzieciństwo pani Kingi. Kiedy zaś
zaczęła studiować z dala od domu, rodzice zadbali, aby zamieszkała na stancji u ich przyjaciółki.
Ta rzecz jasna miała przy okazji spełniać rolę cerbera, stojącego na straży moralności oddanej
jej pod dozór podopiecznej, i ze swojego zadania wywiązywała się ze skrupulatnością godną
klawisza w więzieniu. Zapewne w życiu pani Kingi nie wydarzyłoby się nic nieprzewidzianego,
a ona sama zgodnie z rodzicielskim planem skończyłaby studia, a potem powiedziała „tak”
wybranemu dla niej już kilka lat wcześniej kandydatowi na męża, nudnemu i brzydkiemu, który
odziedziczy spory majątek i prężnie działającą firmę, gdyby nie… awaria kanalizacji na stancji.

background image

W tym miejscu historia skręca niebezpiecznie w stronę powieści Mniszkówny. Podczas

nieobecności na stancji pani domu zepsuł się odpływ wody, która zaczęła wylewać się
wszystkimi możliwymi otworami i zalewać całe domostwo. Kinga wezwała więc fachowców.
Przyszło ich dwóch, starszy majster i jego nieco młodszy pomocnik. Po godzinie wysiłków
pierwszy został odwołany do innej fuchy, a drugi został, aby dokończyć robotę. Było lato, upał
wręcz nie do zniesienia, pomocnik spocił się jak mysz kościelna, do tego umorusał brudem
z naprawianych części instalacji i Kinga z dobrego serca zaproponowała mu, żeby przed
wyjściem wziął prysznic. Pomocnik wziął to za propozycję natury intymnej i dokonał na jej
oczach gustownego striptizu. Na widok wysportowanego męskiego ciała w naturze, a nie tylko
na kartach podręcznika do anatomii, mama Agnieszki o mało nie zemdlała, a kiedy po chwili
paraliżu odzyskała zdolność ruchu, czym prędzej uciekła do swojego pokoju, na wszelki wypadek
zamykając drzwi na skobelek. Po kilku minutach i tak musiała jednak wyjść, żeby zapłacić
zanoszącemu się śmiechem, na szczęście już ubranemu pomocnikowi, który nie owijając
w bawełnę, dał jej na odchodnym do zrozumienia, że gdyby kiedykolwiek chciała od niego
czegoś więcej niż naprawy rur, to on jak najbardziej jest na to gotowy. Zasiane tym samym
ziarenko fascynacji dojrzewało w Kindze przez kolejne dwa tygodnie, po których – w czasie
następnej nieobecności właścicielki domu – popsuła ona za pomocą młotka i klucza
francuskiego kran w kuchni. Naprawa tegoż zakończyła się w pokoju Kingi, która tym samym
w wieku dwudziestu trzech lat przestała być dziewicą i odkryła, dlaczego rodzice nigdy nie
pozwolili jej oglądać filmu Dzieje grzechu. Takim sposobem rozpoczął się romans, który rychło
miał się zakończyć dramatycznym finałem.

Dokładnie trzy miesiące i czterdzieści trzy tajne randki później Kinga odkryła mianowicie, że

jest w ciąży. Z jednej strony przerażona reakcją rodziców, a z drugiej przepełniona radością
poinformowała o tym swojego kochanka. Ten nie zareagował jednak tak, jak się spodziewała.
Zamiast, jak to sobie wyobrażała, podskoczyć z radości, przyklęknąć i się jej oświadczyć,
a bezpośrednio po tym zacząć zbijać z drewna kołyskę dla ich dziecka, jej ukochany zaczął
przebąkiwać coś o wizycie u specjalistki, która „za grosze pomogłaby im się pozbyć problemu”.
Przyciśnięty zaś do muru, przyznał, że primo – od kilku lat jest w udanym związku, z którego nie
zamierza rezygnować, a secundo – dostał właśnie pozwolenie na pracę w Ameryce, a do tego dość
lukratywną fuchę i za półtora miesiąca zamierza wraz ze swoją narzeczoną wsiąść na „Batorego”
i opuścić na dłuższy czas ojczyznę. Plan ten, jak zapewne Kinga sama rozumie, nie uwzględnia
żadnych dzieci. Mama Agnieszki, która w ciągu kilkudziesięciu minut ich rozmowy zdążyła

background image

znienawidzić swój niedawny obiekt afektów, na zakończenie spotkania wymierzyła byłemu
kochankowi siarczysty policzek i teatralnie trzasnęła drzwiami. Dopiero kiedy je zamknęła,
pozwoliła sobie na atak paniki i histerii.

Jedyną osobą, której mogła się w takiej sytuacji poradzić, była daleka krewniaczka, która po

trzecim rozwodzie została uznana przez bliskich za „damę lekkich obyczajów” i jako taka objęta
anatemą wyrażającą się brakiem zaproszenia na bożonarodzeniowy zjazd rodzinny. To ona
pomogła Kindze kamuflować ciążę przed całym światem (a przede wszystkim resztą krewnych),
a następnie przekazać urodzone przez nią bliźniaczki do prowadzonego przez zakonnice
sierocińca.

Traf chciał, że pół roku później rodzice Kingi zginęli w wypadku samochodowym. Tuż po

pogrzebie mama Agnieszki pospieszyła do domu dziecka, aby zabrać dzieci. Jakież było jej
zdumienie, kiedy dowiedziała się, że przebywa tam już tylko jedna z bliźniaczek, druga zaś – jak
powiedziała jej siostra przełożona – trafiła do „bardzo porządnego domu”. Na nic zdały się
prośby i groźby zrozpaczonej Kingi, która koniecznie chciała skontaktować się z nowymi
opiekunami córeczki. Nie udzielono jej żadnej informacji i kazano się cieszyć, że może odzyskać
choć jedno dziecko. „Podpisałaś zrzeczenie się praw rodzicielskich. Prawo jest po naszej stronie.
Wszystko zostało załatwione zgodnie z przepisami”, powiedziała jej siostra przełożona.

Kinga nie dała za wygraną i kilka dni później pojawiła się w sierocińcu z wynajętym

prawnikiem. Po kilkunastu minutach dość ostrej dyskusji siostra wyprosiła go ze swojego
gabinetu, a kiedy została sam na sam z Kingą, otworzyła szufladę biurka, wyjęła z niej list i bez
słowa podała go swojej rozmówczyni. List podpisany był imieniem jej niedawnego kochanka,
który w prostych słowach informował o tym, że zabiera jedną z dziewczynek, zamierza się nią
zaopiekować, ostrzegał, że Kinga ma „nawet nie próbować ich szukać, bo i tak nigdy ich nie
znajdzie”, i zawierał obietnicę, że „on także nie będzie nigdy próbował się z nią kontaktować”.
Kinga nie zamierzała się poddawać, ale szybko okazało się, że niewiele może zrobić. Ówczesna
milicja na wieść, że zrzekła się praw rodzicielskich do córki, która trafiła pod opiekę
biologicznego ojca, w ogóle odmówiła angażowania się w sprawę, a zatrudniony przez
zrozpaczoną kobietę detektyw ustalił tylko tyle, że dziecko wraz z tatą wyjechało do Stanów
Zjednoczonych, gdzie wszelki ślad po obojgu zaginął. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że
i ojciec, i córka załatwili sobie nowe dokumenty na fałszywe nazwiska, co jak wiadomo za
oceanem nie jest wcale trudną sprawą. „Musi się pani pogodzić z tym, że pewnie już nigdy nie
zobaczy pani córki na oczy”, powiedział detektyw.

background image

– I tak właśnie zrobiłam – zakończyła opowieść pani Kinga. – Próbowałam się czegoś jeszcze

dowiedzieć, kontaktowałam się z agencjami detektywistycznymi w Stanach, ale żadna z nich
niczego nie wykryła. Po prostu oboje zapadli się pod ziemię!

– I przez tyle lat nie mogłaś mi tego powiedzieć?! – jęknęła z rozpaczą Agnieszka.
– Nie widziałam w tym żadnego sensu – wyjaśniła mama. – Zrobiłam wszystko, aby wmówić

samej sobie, że zawsze miałam tylko jedno dziecko i wyrzucić tamte chwile z pamięci… Po co
było do tego wracać? Co to mogło dać?

– Może i masz rację – przyznała sprawiedliwie Agnieszka. – Teraz jednak sytuacja się

zmieniła. Myślisz, że to możliwe, że mój… ojciec i siostra wrócili do kraju? Że faktycznie ta
dziewczyna, która wygląda tak jak ty w młodości, może być moją siostrą? I dlaczego w takim
razie ja nie jestem do ciebie tak podobna?!

– Nie wszystkie bliźnięta są do siebie podobne – przypomniała mama. – Tylko te jednojajowe.

Naprawdę ta dziewczyna aż tak mnie przypomina?!

Agnieszka zamknęła na chwilę oczy, przywołując obraz sprzed kilkunastu miesięcy. Potem

otworzyła je i spojrzała na zdjęcie młodej mamy.

– Aż tak – powiedziała stanowczo. – A nawet bardziej!
– Czy… – widać było, że mama waha się, czy zadać kolejne pytanie. – Czy… ja mogłabym ją

poznać?

Agnieszka głośno westchnęła.
– Gdybym tylko wiedziała, jak ją odnaleźć, to na pewno – powiedziała z namysłem. – A teraz,

mamo, skup się jak tylko możesz i powiedz mi, czy mój… ojciec, kurde, dalej mi to nie
przechodzi przez gardło, albo moja siostra mieli jakikolwiek znak szczególny, cokolwiek, dzięki
czemu można by ich było odróżnić od reszty ludzi? Coś, co mogłoby dać nam pewność,
gdybyśmy ich znaleźli, że to właśnie oni?

Mama przez chwilę się zastanawiała, po czym udzieliła dość oryginalnej i zaskakującej

odpowiedzi. Agnieszka przez chwilę ją przetrawiała. Po czym dotarło do niej, że choć nadal
niewiele rozumie, zna już chyba tożsamość osoby, która zabiła Konrada…

background image

background image

Rozdział XIX

Powolne, zbliżające się odgłosy kroków, choć w rzeczywistości niezbyt głośne, w uszach Joanny
i Betty dudniły niczym odgłosy salw armatnich. Liche światło księżyca oświetlało jedynie marny
kawałek podłogi za kuchnią, pozwalając dostrzec Szczerbatego Tadzia dosłownie w ostatniej
chwili, zanim przekroczy on jej progi. Niestety, bandziorowi się nie spieszyło. Zdaniem Betty
wędrował po korytarzu już jakieś dwa lata, Joanna gotowa była przysiąc, że rozpoczął wędrówkę
w poprzednim dziesięcioleciu. Obie odczuły też ciężar trzymanych przez siebie w rękach,
przygotowanych do boju narzędzi. Stalowy pająk z minuty na minutę zbliżał się wagą do tony,
a piastowany przez pisarkę ceramiczny talerz zaczął jej się kojarzyć z kamiennymi blokami,
które starożytni niewolnicy dźwigali przy budowaniu piramid. „Zaraz sama wylecę temu
padalcowi na spotkanie”, pomyślała gniewnie Betty i w tym momencie w snopie księżycowego
blasku widocznym na podłodze zauważyła kawałek buta. Wstrzymała oddech i z wolna
podniosła wzrok do góry, tylko po to, aby na wysokości swojej głowy dostrzec lufę pistoletu.

Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie! Nie namyślając się ani chwili, Betty

z krwiożerczym okrzykiem, przypominającym natężeniem godowe nawoływania rzekotki
drzewnej, dziabnęła pająkiem w znajdującą się za pistoletem część ręki Szczerbatego Tadzia.
Cudem nawet nie drasnęła bandyty, ale za to wytrąciła mu z ręki narzędzie zbrodni
i przygwoździła jego nadgarstek do ściany. W nieopanowanej panice dostała krzepy godnej
Arnolda Schwarzeneggera, i to z czasów, kiedy zdobywał tytuły Mistera Universum, i wbiła
odnóża pająka tak głęboko, że aż ze ściany posypał się tynk. Zaskoczony Tadzio próbował się
uwolnić z pułapki, ale wtedy z lekkim opóźnieniem, ale równie dynamicznie do akcji wkroczyła
Joanna. Potknąwszy się lekko na nieco śliskiej posadzce, z niezamierzonym zapewne impetem
rąbnęła z całej siły włamywacza w łeb talerzem, jednocześnie wypuszczając go z rąk.
W niemożliwym już do opanowania impecie poleciała do przodu głową wprost na kuchenną
szafkę i przy okazji zrzuciła z niej kilkanaście przypraw w szklanych słoiczkach, które
z piekielnym hałasem zaczęły się tłuc, upadłszy na posadzkę. Ogłuszona Betty w ostatniej chwili
złapała ceramiczny talerz. Tadzio nieruchomo zawisł przy ścianie, trzymając się w pionie tylko
za sprawą wbitego na amen w tynk pająka. Joanna klapnęła na podłogę przy szafce, ale
błyskawicznie się zerwała, pocierając poszkodowane czoło.

– Nie mogłaś złapać mnie zamiast tej starej skorupy? – spytała z wyrzutem, patrząc na

background image

triumfalnie piastującą w dłoniach talerz Betty. Ta powstrzymała się od złośliwej uwagi, że talerz
wydawał jej się cenniejszy niż pracodawczyni.

– Łapałam po starości – odpowiedziała. – Ciesz się, że nie uznałam cię za większy zabytek…
Joanna spojrzała na nią z wyrzutem, po czym popatrzyła na Tadzia.
– Myślisz, że go zabiłam? – zapytała z przestrachem. – Miałam go puknąć delikatnie, ale

chyba mi nie wyszło…

– Na pewno ci nie wyszło – potwierdziła Betty. – Huknęłaś, aż miło było popatrzeć.
– Ciekawe, czemu on ma ksywę Szczerbaty. – Joanna przechyliła nieco głowę, żeby zobaczyć

uzębienie bandziora, który zamarł z otwartymi ustami. – Spójrz, zęby ma jak malowane!
Słuchaj, on w ogóle nie oddycha… Może ja go naprawdę ukatrupiłam?!

– E tam. – Betty wzruszyła ramionami. – Tacy jak on mają łby z żelaza.
Jakby na potwierdzenie jej słów Tadzio drgnął i wydał z siebie cichy jęk. Joanna i Betty

wzdrygnęły się nerwowo.

– Walnij go jeszcze raz! – powiedziała stanowczo Joanna. – Na wszelki wypadek!
Betty natychmiast wykonała jej polecenie. Wyjątkowo odporny na stłuczenia talerz znów

wylądował na ciemieniu Tadzia, który ponownie zawisnął na pająku z głową w dół. Przez chwilę
nic się nie działo, po czym z otwartych ust bandziora wypadło i potoczyło się po nogi Joanny
i Betty coś białego. Autorka i jej menedżerka spojrzały na to ogłupiałym wzrokiem.

– No i masz swoją odpowiedź! – powiedziała Betty nie wiedzieć czemu z satysfakcją.
Joanna jeszcze przez chwilę kontemplowała leżącą przed nią sztuczną szczękę.
– To i tak jest oszustwo! – zawyrokowała w końcu. – Toż on nie jest szczerbaty, tylko

bezzębny!

– Bezzębny czy nie, pora się go wreszcie pozbyć! – powiedziała stanowczo Betty. – Idziemy do

tych kulawych strażników, co to pozwoliliby nas tu powystrzelać jak dzikie kaczki!

Nie minął kwadrans, kiedy dom Joanny opanowało prawdziwe pandemonium. Dwóch

pilnujących posiadłości policjantów zajęło się Szczerbatym Tadziem. Wezwani na miejsce
funkcjonariusze z komisariatu w Milanówku spisywali zeznania pisarki i menedżerki. W drodze
do Milanówka był już kapitan Darski z wyrwanym ze snu półprzytomnym porucznikiem
Majewskim. Snu pozbawiono też kierownika miejscowego domu kultury, który jako jedyny
w okolicy miał na stanie ogromne światła halogenowe, którymi postanowiono oświetlić poddasze
domu. Do tego wszystkiego przyszedł sms od Agnieszki z wiadomością, że chce się koniecznie
zobaczyć z Joanną i Betty. W zaistniałej sytuacji menedżerka nie miała żadnych oporów, żeby

background image

natychmiast oddzwonić i poinformować ich nową znajomą, co się właśnie wydarzyło, tudzież
zapytać, jakie to sensacyjne wieści ma im do przekazania. Agnieszka odpowiedziała, że to nie na
telefon, i poinformowała, że za chwilę też rusza do Milanówka.

– Czuję przez skórę, że jeszcze dziś wszystkie tajemnice się wyjaśnią – powiedziała Betty,

odkładając swojego smartfona na stolik.

I jak zwykle się nie pomyliła…

background image

background image

Rozdział XX

Potężne reflektory, podłączone na wszelki wypadek nie do zwykłego kontaktu, a do agregatu,
który ku niekłamanemu zdumieniu Joanny kierownik domu kultury znalazł w jej szopie,
oświetliły strych autorki.

– I widzisz, że słusznie się bałam tu wchodzić – wyszeptała pisarka na ucho Betty, stojąc

w progu i omiatając wzrokiem pomieszczenie, w którym znalazła się po raz pierwszy w życiu. –
Wszędzie pajęczyny! Jak w horrorze! Aż mam ciarki na plecach.

– Prawie wszędzie – sprostowała Betty, patrząc na jedno miejsce, sprawiające wrażenie nieco

bardziej czystego od reszty. – Tam najwyraźniej już ktoś był…

Kapitan Darski i porucznik Majewski widać nie cierpieli na arachnofobię, bo bez wahania

wzięli się za przeszukiwanie strychu. Robota zapowiadała się na długie godziny, bo pisarka
zgromadziła tam wszystko, czego nie potrzebowała na co dzień, a z sobie tylko znanych
przyczyn nie zdecydowała się wyrzucić. Walały się tam tysiące kartek z wydrukami jej powieści,
stare gazety, dawno już nienoszone ciuchy, bibeloty przywiezione z licznych podróży, meble,
walizki, kuferki, narzędzia, a nawet sprzęty kuchenne. Całość prezentowała się po prostu
imponująco!

– Naprawdę chciałaś kiedyś jeszcze nosić to cudo? – zapytała ze zgrozą Betty, patrząc na

niegdyś białe, a obecnie mieniące się w świetle reflektorów różnymi odcieniami szarości
sztuczne futro.

– Trzymałam to dla psa! – odpowiedziała z urazą Joanna.
– Przecież nie masz psa! – zdziwiła się Betty.
– Ale chciałam przygarnąć – wyjaśniła Joanna. – I to byłoby idealne, żeby mu wyściełać

legowisko!

– I przy okazji udusić kurzem. – Betty pokręciła głową. – A po co ci puzon?
– Co?!
– Puzon. – Betty wskazała na leżący w kącie instrument. – Zamierzałaś zatrudnić się

w orkiestrze dętej?

– Nie wiem, skąd to się wzięło – zdziwiła się szczerze Joanna. – Może zostało po poprzednich

właścicielach. Wiele rzeczy tutaj to spadek po nich…

Betty kolejny raz złapała się na tym, że słyszy coś ważnego, ale nie umie wyciągnąć z tego

background image

stosownych wniosków. Zanim zdążyła się podzielić tą myślą z przyjaciółką, podszedł do nich
Darski.

– Jeśli czujecie się panie zmęczone po dzisiejszych emocjach, możecie iść spać. – Patrzył na

nie ze współczuciem. – Rozumiem, że unieszkodliwienie jednego z najgroźniejszych
przedstawicieli naszego półświatka przestępczego może nieco zmęczyć. A nam na pewno trochę
tutaj zejdzie. Zwłaszcza że tak na dobrą sprawę nie wiemy, czego szukamy. Musimy przejrzeć
wszystko i oddzielić rzeczy podejrzane od tych, które na pewno nie stanowią dla nikogo żadnej
wartości.

– W takim razie możecie od razu wysiepać za okno te karteluchy. – Betty wskazała palcem

wydruki twórczości Joanny. – To kompletne śmieci…

– Czasem zastanawiam się, za co ci płacę – żachnęła się Joanna. – Dzięki tym śmieciom nie

musisz promować środków na biegunki i majtek dla dorosłych, tak jak przed tym, zanim się
poznałyśmy.

– Oj, przecież wiesz, że żartowałam. – Betty się uśmiechnęła. – Po prostu chcę panu

kapitanowi ułatwić robotę. Jeśli ktokolwiek czegokolwiek tu szukał, to przecież nie tego, co może
kupić w każdej księgarni w naszym kraju!

– To mów to po ludzku, a nie jak krytycy literaccy! – Joanna nadal miała obrażoną minę. –

Naprawdę nie ma pan żadnego podejrzenia, czego ci ludzie mogli tutaj szukać?

– Nawet cienia. – Darski powiedział to takim tonem, że obu rozmówczyniom zrobiło się go

żal. – Musiało to być coś o sporej wartości, skoro Konradowi opłacało się nawiązać z panią
romans. To znaczy… tego… przepraszam, źle to zabrzmiało…

– Oj dobrze. – Joanna machnęła ręką z rezygnacją. – Już parę dni temu oswoiłam się z myślą,

że byłam kantowaną kretynką.

– A ktoś inny zaryzykował włamanie, nie mając pewności, czy dom nie jest pod obserwacją

policji – dokończył szybko lekko zaczerwieniony ze wstydu kapitan. – Pytanie tylko, co tu jest
takiego cennego…

W tym momencie rozległ się sygnał jego komórki. Darski odebrał, przez chwilę słuchał, po

czym się rozłączył.

– Przyjechała pani Agnieszka – oznajmił. – Kamil, zostań tu i przeglądaj te rupiecie, a ja zejdę

na parę minut z paniami na dół.

– Jasne, szefie – odpowiedział Majewski, ziewnął i bez specjalnego entuzjazmu zabrał się za

sortowanie pliku starych gazet. – Jakbym tu zasnął, to mnie najwyżej obudzisz.

background image

– O ile najpierw nie zjedzą pana pająki – zauważyła życzliwie Joanna.
– Skończ już z tymi pająkami, o rany! – Betty bez mała zepchnęła ją ze schodów

prowadzących na dół.

Agnieszka czekała na parterze w salonie. Nie kryła zdenerwowania. W kilku krótkich,

zwięzłych i wyjątkowo logicznych, zwłaszcza jak na taką porę, zdaniach wyjaśniła, co ją
sprowadza do Joanny.

– Nie mogłam tego załatwić na odległość. Bo nie miałabym jak pokazać wam tego, co

najważniejsze!

Mówiąc to, wyciągnęła z torebki zdjęcie swojej mamy. Darski i Joanna w ogóle nie

zareagowali, ale Betty aż się zachłysnęła z emocji.

– Niemożliwie! Ależ to jest… – powiedziała cała rozemocjonowana. – Nie do wiary!!! To jest…
– Wyduś to wreszcie z siebie – warknęła Joanna.
– To jest… Ewelina z „Koktajlu”!
– Jak to?! – zdziwiła się Joanna. – Dziennikarka?
– Tak – potwierdziła Betty, wyrywając Agnieszce z rąk fotografię. – Wykapana Ewelina, te

same rysy twarzy, ten sam kolor włosów…

– A to pani Ewelina nie jest brunetką? – zdziwił się Darski.
– Może się przefarbowała, ale do tej pory była ruda – wyjaśniła Betty. – Ale to nie wszystko. Te

same oczy, nawet to samo spojrzenie!

Kapitan odebrał Betty fotografię i schował ją do kieszeni.
– To by się zgadzało – powiedział. – Prawie wszystko pasuje…
– Nic z tego nie rozumiem – oburzyła się Joanna. – Mnie nic nie pasuje. Dziennikarka

„Koktajlu” zabiła Konrada? Dlaczego?

Trzy bezradne, nieco zdziwione spojrzenia powędrowały w stronę Darskiego. Ten wyglądał

na lekko skonfundowanego. Widać było, że waha się, ile może wyjaśnić swoim towarzyszkom.
Po chwili jakby się przełamał.

– No nic, postąpimy trochę niezgodnie z przepisami, ale może mi panie trochę pomogą –

powiedział wreszcie. – Po tym, co usłyszałem od pani Agnieszki, wiem już właściwie wszystko.
Brakuje mi tylko jednego drobnego elementu.

– Jakiego? – zaciekawiła się Joanna.
– Nie znam tożsamości mordercy – odpowiedział Darski.
– A to faktycznie drobiazg – zgodziła się zgryźliwie Betty. – Co w takim razie pan wie?

background image

– Wiem od jakiegoś czasu, że to właśnie Ewelina była wspólniczką Konrada – wyjaśnił Darski.

– Wiem też, że Konrad nie zdawał sobie sprawy, że Ewelina grała na dwa fronty. Z jednej strony
pomagała mu szantażować znane osoby. Ba! Niektóre mu nawet sama raiła. Z drugiej strony,
w pewnej chwili zaczęła działać na własną rękę. Przyszedł taki moment, i zbiegło się to w czasie
z tym, jak Konrad poznał panią Joannę, że Ewelina zaczęła go oszukiwać. Wydaje mi się, że
oboje mieli na oku niezły interes. Tyle że Konrad chciał go załatwić tak jak należy, a Ewelina
niekoniecznie. Weszła więc w spółkę z kimś innym. I tak oto dochodzimy do feralnego wieczoru,
kiedy to nic nie wydarzyło się tak, jak było planowane.

– To znaczy? – zdziwiła się Betty.
– Tego wieczoru pani Joanna podpisywała książki na targach, prawda? – zapytał kapitan.

Pisarka potwierdziła skinieniem głowy. – No właśnie! A Konrad miał do niej dołączyć i oboje
mieli razem wrócić do Milanówka.

– Faktycznie! – potwierdziła Joanna. – Zupełnie o tym zapomniałam…
– Wiadomo więc było, że do określonej pory dom będzie pusty – kontynuował Darski. –

I będzie można po nim bezkarnie myszkować. Zwłaszcza jeśli dysponuje się dorobionymi
wcześniej przez Konrada kluczami. Ewelina chciała być jednak pewna, że w razie jakiejkolwiek
wpadki nie będzie o nic podejrzana. Dlatego swoim wspólnikiem uczyniła kogoś, kogo obecność
na terenie posiadłości pani Joanny, nawet w przypadku, gdy ktoś go tam nakryje, będzie
zrozumiała…

– Ryży Benio! – krzyknęła olśniona nagle Betty.
– Tak, Bernard Kobieła, zwany przez panie Ryżym Beniem – potaknął kapitan. – To właśnie

on miał dokonać przeszukania domu. Na wszelki wypadek oboje z Eweliną postanowili, że Benio
będzie udawał Konrada. Ona przyjechała tu jego samochodem, a on podjechał na motorze,
w kasku i skórzanym skafandrze, dokładnie takim, jakiego używał pani były ukochany. Niestety,
Benio był o wiele słabszym kierowcą i przy parkowaniu udało mu się wywrócić… Kiedy potem
rozmawiał z panią Beatą, wyznał to, bo wolał się trzymać faktów. Nie był pewny, czy nikt akurat
nie słyszał podejrzanego hałasu albo na przykład nie podejrzał sceny upadku. Ale żadnej z pań
to nie zdziwiło, choć wszystkie zgodnie zapewniałyście mnie, że Konrad jeździł tak, jakby nic
innego od dziecka nie robił.

– Mnie już w ogóle nic nie dziwi… – mruknęła Joanna.
– Kobieła wszedł do mieszkania i zaczął poszukiwania, ale szło mu jak z kamienia –

relacjonował kapitan. – Najpierw wystraszyła go Klaudia Hutniak, która przyjechała negocjować

background image

z Konradem zwrot swoich kompromitujących zdjęć. Kobieła jej nie otworzył i udawał, że nikogo
nie ma w domu, co skutecznie uniemożliwiło mu przeszukiwanie domu przez dobrych
kilkanaście minut. A potem dostał telefon, żeby się szybko stamtąd zabierał, bo nadjeżdża
Konrad.

– Kto go uprzedził? – zapytała Betty.
– Oczywiście Ewelina – odpowiedział kapitan. – Miała go cały czas na oku. Widać też mu nie

ufała. Siedziała w barze przy stacji i przez przypadek zobaczyła, jak Konrad wraca do domu.
Uprzedziła Kobiełę, który zdążył wyjść.

– Skąd wiadomo, że zdążył? – zapytała Agnieszka.
– Motor – wyjaśnił cierpliwie Darski. – Musiał coś z nim zrobić, żeby Konrad się nie połapał,

że ktoś się wdarł na teren posiadłości. Kiedy przyjechała tam ekipa, przed domem stał tylko
jeden motor. Innego nie było nigdzie w pobliżu. Zakładając, że o dziewiętnastej do posiadłości
dobijała się Hutniak, a tuż po dwudziestej przyjechała tam już pani Joanna, Kobieła miał tylko
kilkadziesiąt minut na ukrycie motoru i dojście na stację, gdzie Ewelina zaparkowała jego
samochód. A nawet mniej, wziąwszy pod uwagę, że już kwadrans po dziewiętnastej był u swojej
przyjaciółki, na co mamy świadków. Widzieli, jak zaparkował pod jej domem, a potem chodził
przed nim parę dobrych minut i na nią czekał. To go uniewinnia. Bo widzicie, drogie panie,
Konrad wszedł do domu, zapewne coś tam jeszcze zrobił, rozebrał się, wszedł pod prysznic
i dopiero wtedy otrzymał śmiertelny cios. Na podstawie tego, co udało nam się ustalić,
przyjęliśmy, że zabito go między dziewiętnastą piętnaście a dziewiętnastą czterdzieści pięć,
a na tę porę Kobieła ma murowane alibi.

– A Ewelina? – spytała cicho Agnieszka.
– I tu zapewne was zaskoczę, ale też ma alibi – powiedział Darski. – Po tym, jak ostrzegła

swojego wspólnika, wsiadła do pociągu i wróciła do Warszawy. Mamy nagrania z monitoringu
z Dworca Śródmieście. Widać, jak wysiada z pociągu o dwudziestej dwadzieścia pięć. Nie ma
siły, żeby zdążyła zamordować Konrada i wyrobić się na pociąg. Jedyne, czego nie wiemy, to co
się stało z motorem. Ale zamierzamy to od nich wyciągnąć w czasie przesłuchania…

– Ale skoro sam pan mówi, że żadne z nich nie może być mordercą, to co to oznacza? –

zapytała nieco skołowana Joanna. – Wyjdą z tego obronną ręką?!

– Niekoniecznie. – Darski się uśmiechnął. – Nie możemy żadnemu z nich udowodnić

zabójstwa Konrada, ale za to spokojnie da się ich skazać za próbę pozbawienia życia dwóch
innych osób. W popłochu popełnili kilka błędów. Ewelina przestraszyła się Sylwii. Wiedziała, że

background image

była ona świadkiem sprzeczki Konrada z panią Agnieszką. Zauważyła wtedy niezwykłe
podobieństwo między paniami. Kiedy po zamordowaniu Konrada zaczęła niedwuznacznie
dawać do zrozumienia w redakcji, że wie coś na temat zbrodni, Ewelina spanikowała…

– Naprawdę jesteśmy podobne? – przerwała Agnieszka. – Jakoś tego nie odnotowałam, kiedy

się poznałyśmy. Wiedziałam, że przypomina mi kogoś, ale przecież nie mnie!

– Jesteście, jesteście – potwierdziła Betty. – Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam,

wiedziałam, że z kimś mi się kojarzysz. Tylko za cholerę nie mogłam sobie uświadomić z kim.

– Już nic ci w tym mózgu nie styka – mruknęła Joanna z niesmakiem. – I co dalej?

Postanowiła uciszyć Sylwię? Radykalnie?

– Wydaje mi się, że raczej chciała ją uciszyć na jakiś czas – odpowiedział kapitan. –

Sprawdziliśmy, że kilka dni temu kupiła bilety lotnicze do Meksyku. Zwracam uwagę, że nie
mamy z tym krajem podpisanej umowy o ekstradycję. Liczyła pewnie na to, że znajdzie to, czego
u pani Joanny szukał Konrad, być może od razu to sprzeda i będzie miała pieniądze na spokojne
życie. Ponieważ jednak nie jest przestępczynią i o ile wiem, nigdy w życiu przedtem nikogo nie
skrzywdziła, walnięcie Sylwii w głowę kosztowało ją sporo samozaparcia i w popłochu
zapomniała, że zostawiła na biurku telefon. Wymyśliła sobie zresztą genialne alibi. Siedziała
pół dnia w Szpilce, robiąc wszystko, żeby obsługa ją zapamiętała i zauważyła fakt, że co parę
minut wychodzi rozmawiać przez telefon. W czasie jednego z takich wyjść wsiadła do
samochodu Kobieły, który ją podrzucił do redakcji. Wiedziała, że monitoring tego dnia nie
działa, bo sama go z rana popsuła, a Sylwia siedzi w pracy i kończy tekst. Weszła od strony
schodów, żeby nikt jej nie zobaczył na recepcji. Zbiegiem okoliczności zastała Sylwię w czasie
telefonowania do pani Beaty. Kiedy usłyszała, że jej najgorsze podejrzenia się sprawdzają
i Sylwia faktycznie zaczyna kojarzyć fakty, zaatakowała ją bez chwili namysłu. Ale w popłochu
i nerwach nie zauważyła, że wypadł jej z kieszeni telefon. Odnotowała to dopiero, kiedy Kobieła
podrzucił ją z powrotem do Szpilki. Myślę, że wtedy dopiero wpadła w prawdziwy popłoch! Miała
pewnie nadzieję, że telefon wypadł jej w samochodzie Kobieły, ale nie mogła wykluczyć, że
został w redakcji. Musiała improwizować. I zagalopowała się za bardzo. Przez kilkanaście
minut, żeby zapewnić sobie alibi, nadal udawała, że wychodzi rozmawiać, używając jako atrapy
komórki opakowania od cieni do oczu. Ba! Zapytała nawet kilka razy kelnera o godzinę, żeby
utrwalić, że o tej porze była w restauracji i miała przy sobie telefon. Pewnie chciała odczekać
chwilę, iść do redakcji i „odkryć” zwłoki Sylwii, ale wcześniej rozejrzeć się po pokoju
w poszukiwaniu telefonu. Nie przewidziała, że w redakcji zastanie już Pawła. Na jej szczęście

background image

ten nie warował przy drzwiach, tylko stał przy windzie. Ewelina, która weszła schodami, żeby
zminimalizować ryzyko spotkania kogoś, przemknęła korytarzem, weszła do pokoju, chwyciła
telefon, zbiegła schodami, przedefiladowała z zatroskaną miną przed recepcją, wsiadła do
windy i normalnie już wjechała na swoje piętro…

– I gdzie tu błąd? – zapytała Betty.
– Sprawdziliśmy jej billing – powiedział kapitan. – I odkryliśmy, że przez piętnaście minut

przed pojawieniem się w redakcji nie było żadnego połączenia. Nie mogła więc dzwonić ze
Szpilki. Reszta to już nasza dedukcja i…

– Przecież nigdy jej tego nie udowodnicie! – przerwała mu Joanna. – Może się wyłgać tym, że

próbowała dzwonić, ale na przykład było zajęte albo wymyśli coś innego.

– Tak, owszem, ale nie dała mi pani dokończyć. Mamy jeszcze coś w zanadrzu! – powiedział

kapitan z tajemniczą miną. – Naprzeciwko redakcji jest blok mieszkalny. Z reguły ludzie nie
zwracają uwagi na to, co się dzieje na ulicy, i niczego nie zapamiętują. Ale w tym domu na
ostatnim trzecim piętrze mieszka dość specyficzny osobnik…

– Święty Mikołaj! – ucieszyła się Betty.
– Zwariowałaś?! – zszokowała się Joanna.
– Nie, nie! – Betty aż zaświeciły się oczy. – Tam jest taki stary brodaty dziad, który wiecznie

przesiaduje na balkonie w samych gaciach. Właściwie nie przesiaduje tylko przestojuje… Kurde,
jak to powiedzieć?

– Stoi? – podpowiedziała życzliwie Agnieszka.
– Niech będzie – zgodziła się Betty. – Stoi tam całymi godzinami, rozkraczony i podparty na

jednej nodze. Raz na lewej, raz na prawej. Dziennikarze mają teorię, że nie stać go na pralkę
i takim sposobem wietrzy bieliznę, żeby nie capiła.

– Betty! – jęknęła Joanna z rozpaczą.
– No przecież sama tego nie wymyśliłam! – zdenerwowała się menedżerka. – Powtarzam

tylko to, co usłyszałam. On ma nawet jakąś kobietę, żonę albo konkubinę, która też robi podobny
pokaz bielizny na tym balkonie, tylko rzadziej. W „Koktajlu” nazywają ją Śnieżynka. Jest równie
atrakcyjna. I podobnie owłosiona pod pachami!

Przez chwilę panowało milczenie.
– Tak czy siak – powiedział kapitan, kiedy już odzyskał zdolność mowy. – Odebraliśmy

anonimowy telefon z sugestią, żebyśmy porozmawiali z tym pani Mikołajem. I od niego się
dowiedzieliśmy, że w dniu napadu na Sylwię zwrócił uwagę na pewną drobną, rudowłosą

background image

kobietę, która kilka razy wchodziła do redakcji i z niej wychodziła, sprawiając przy tym wrażenie
bardzo zdenerwowanej. Czasy pokrywają się z naszą rekonstrukcją wydarzeń.

– Miała pecha – podsumowała Betty. – Ona też załatwiła Ptasznik?
– A nie! – zaprzeczył kapitan. – Napad na panią Alinę to dzieło Kobieły. Chyba przypadkowe.

Musiała go przyłapać na myszkowaniu po strychu. Też miał facet niefart. W dniu kiedy tu
przyjechał, widzieli go chyba wszyscy, na czele z jego przyjaciółką, u której zatrzymał się w dniu
morderstwa Konrada. Myślę, że przygwożdżenie go w czasie przesłuchania będzie dziecinnie
proste.

Joanna, Betty i Agnieszka przez chwilę analizowały wszystko to, co usłyszały.
– No dobrze, a gdzie w tym wszystkim morderca Konrada? – spytała wreszcie Betty.
– Tego właśnie nie wiemy! – powiedział kapitan. – Ale wciąż sprawdzamy różne tropy.

Powiązania Eweliny, gwiazdy, które zostały uwiecznione na kompromitujących zdjęciach
Konrada…

Nagle Betty zerwała się z kanapy z triumfującym okrzykiem i takim impetem, że pozostali

również poszli w jej ślady.

– Wiem! – oznajmiła radośnie. – Wreszcie mi się coś przypomniało!
– Palpitacji serca przez ciebie dostaniemy – ofuknęła ją Joanna. – Co ci się przypomniało?!
– Archiwum Konrada! – Betty starała się opanować emocje, powstałe w wyniku połączenia

różnych faktów i obrazów. – Już wiem, co przeoczyłyśmy w archiwum Konrada!

Trzy pary oczy spojrzały na nią pytająco.
– Między zdjęciami leżała tam wyrwana kartka z jakiegoś pisma wnętrzarskiego – wyjaśniła

Betty. – Było na niej kilka zdjęć. Wiedziałam, że jedno z nich z czymś mi się kojarzy, ale nie
mogłam sobie uświadomić z czym. I wreszcie na to wpadłam! To był korytarz tego domu.

– I co z tego? – zapytała zaskoczona Joanna. – Przecież tu nic nie ma. Po co ktoś miałby robić

i publikować zdjęcie mojego domu?!

– To nie był twój dom. – Betty poczuła, że zaczyna mówić mało zrozumiale i na chwilę

przerwała, żeby uporządkować myśli. – To znaczy to był twój dom, ale zdjęcie pochodziło
z czasów, kiedy jeszcze tu nie mieszkałaś. Było zrobione tuż przed remontem. Pamiętasz,
zgodziłaś się wtedy na zrobienie sesji pod tytułem „Metamorfozy”…

– Nic takiego nie pamiętam – zaprzeczyła Joanna.
– Co? – zdziwiła się z kolei Betty, po czym wróciła jej pamięć. – A no tak. Ja się zgodziłam.

W twoim imieniu.

background image

– Jak zwykle – powiedziała gniewnie Joanna. – Po kiego czorta?
– A nie ciekawi cię czasem, dlaczego możesz sobie w dowolnym momencie pojechać na dwa

tygodnie na Hawaje i nie martwić się o to, że nie będziesz miała czym zapłacić za drinka
z palemką? – zirytowała się Betty.

– Drogie panie – zainterweniował Darski – może wyjaśnicie sobie kwestie współpracy

w bardziej stosownym terminie? Na razie jestem ciekawy, co odkryła pani na tej kartce.

– Poczekajcie. – Betty zamknęła oczy, przypominając sobie zdjęcia z magazynu. – Wiem! Była

tam jedna zwracająca uwagę rzecz. Obraz. Wisiał nad schodami. Duży, w solidnych ramach…

– Obraz? – zdziwiła się Joanna. – W ogóle go nie pamiętam. Ale poczekaj, coś mi świta. Był tu

jakiś czarno-biały bohomaz z jakimiś końmi i rycerzami. Strasznie irytujący. Za to z ładną ramą.

– I co się z nim stało? – spytał kapitan.
– Ramę wykorzystałam na moje zdjęcie z fanami ze zlotu wielbicieli romansów – powiedziała

Joanna. – Wisi u mnie w gabinecie.

– A obraz? – zaciekawiła się Agnieszka.
Joanna spojrzała na nią z błyskiem w oku.
– Jaką ja jestem kretynką! – jęknęła. – Teraz, kiedy mnie tak maglujecie, przypomniało mi się,

że Konrad kiedyś też wiercił mi dziurę w brzuchu o jakieś stare płótno, które kiedyś tu ponoć
wisiało. Powiedziałam mu, że pewnie kazałam je wyrzucić, ale uparł się, że na pewno tego nie
zrobiłam. Rozmawialiśmy o tym tylko raz i zupełnie, o tym zapomniałam. Skąd mogłam
wiedzieć, że to takie ważne?

– Naprawdę kazałaś wyrzucić ten obraz? – upewniła się Betty.
– Teraz to już sama nie jestem pewna – zastanowiła się Joanna. – Może kazałam go położyć

z innymi klamotami, które tu zostały.

– Gdzie? – zapytał kapitan.
– Oczywiście na strychu – odpowiedziała Joanna.
Nie minęła nawet minuta, kiedy cała czwórka znalazła się w górnej części domu. Porucznik

Majewski zgodnie ze swoimi obawami kimnął się słodko na stercie gazet, które – jak się okazało
– posłużyły mu za całkiem wygodne legowisko. Obudzony przez wdzierającą się na strych
watahę, patrzył teraz na jej członków nieco półprzytomnym wzrokiem.

– Płótno? – zdziwił się, rozpoznawszy treść nieco krwiożerczych okrzyków wydawanych przez

trzy kobiety i swojego przełożonego. – W sensie obraz? Taki stary? Zaraz, zaraz, coś takiego
chyba tu było…

background image

Cztery osoby z zapartym tchem patrzyły, jak porucznik odgarnia część gazet, na których

poprzednio polegiwał, i wyciąga spod nich duży, szary kawał płótna. Kapitan podszedł do niego
i pomógł mu rozwinąć je na całą szerokość. Przed ich oczami pojawił się w całej okazałości
uwieczniony na płótnie obraz, przedstawiający naszkicowaną czarno-białą scenę bitewną. Na
środku wyróżniał się jedyny kolorowy, utrzymany w nieco niebieskawych barwach jeździec
trzymający w rękach proporzec i otoczony przez husarię, której konie deptały pokonanych ludzi
w turbanach. Cztery osoby spojrzały na dzieło jedynie z ciekawością, ale piąta głośno nabrała
powietrza do płuc.

– To… niemożliwe! – wykrzyknęła Agnieszka ze wzruszeniem. – To po prostu niemożliwe!
Z nabożnym zachwytem podeszła do płótna, które po rozłożeniu miało prawie metr długości

i pół metra szerokości. Przez chwilę kontemplowała je w skupieniu, po czym z nabożną miną
odwróciła się do Joanny i Betty.

– Czy wiecie, co to jest? – zapytała uroczyście.
– Nie mam zielonego pojęcia. – Joanna wzruszyła ramionami. – Trochę przypomina

Sobieskiego pod Wiedniem Matejki…

– Bo to jest Sobieski pod Wiedniem, tyle że ten, którego nie znał świat – powiedziała uroczyście

Agnieszka, po czym odwróciła się do policjantów. – Trzymacie w rękach obraz wart ponad milion
dolarów!

background image

background image

Rozdział XXI

Joanna wyjęła z barku wino i rozlała je do kieliszków. Kapitan machnął ręką na regulamin,
doszedłszy do wniosku, że po pierwsze od kilku godzin i on, i jego podwładny nie są już na
służbie, a po drugie o trzeciej w nocy można przymknąć oko na małe wykroczenie.

– To najsławniejszy z zagubionych obrazów Matejki – tłumaczyła Agnieszka, siedząc w kucki

przy przeniesionym do salonu płótnie, tak jakby obawiała się choć na chwilę rozstać z cennym
znaleziskiem. – Mistrz namalował go w celach charytatywnych na licytację. Dochód z niej miał
być przeznaczony na sosierocone dzieci, których rodzice w tysiąc osiemset osiemdziesiątym
pierwszym roku zginęli podczas pożaru wiedeńskiego Ringtheater. Matejko pofatygował się
osobiście na aukcję, ale widząc, że obraz nie cieszy się zbyt dużym wzięciem, sam zapłacił za
niego dwa tysiące guldenów i zabrał go do domu. Wkrótce potem zaczął pracę nad Sobieskim pod
Wiedniem, na którym zdecydował się uwiecznić nie sam moment szturmu i walki, tak jak tutaj,
tylko triumfu, już po wygranej bitwie. Dwa lata później to zapomniane płótno, które mu zalegało
w pracowni, sprzedał kupcowi z Ukrainy, który następnie odsprzedał go hrabinie
Dzieduszyckiej, znanej kolekcjonerce dzieł sztuki. Po pierwszej wojnie światowej obraz kupił
jeden z poznańskich banków, który z kolei podarował go Muzeum Wielkopolskiemu. Jak wiele
dzieł sztuki, tak i ten obraz zaginął podczas drugiej wojny światowej. Po latach rozeszły się
jednak plotki, że z Poznania trafiło w okolice Warszawy. Podobno z diwą operową, której
podarował je jeden z zakochanych w niej fanów. Ale to już ponoć tylko legenda.

– Skąd to wszystko wiesz? – zapytała zaskoczona wiedzą swojej nowej znajomej Betty. – To

jest… po prostu imponujące!

– Jeden z naszych profesorów na ASP miał fioła na punkcie Matejki – wyjaśniła Agnieszka. –

Żeby zdać u niego egzamin na piątkę, trzeba było mieć życie i twórczość mistrza w małym palcu.
Łącznie z anegdotami, ciekawostkami i legendami. Jak widać, nie wszystkie z nich były tak do
końca nieprawdziwe…

– I naprawdę ten obraz jest tyle wart? – Joanna ciągle nie mogła wyjść z szoku. – Milion

dolarów?!

– Jeśli tylko potwierdzi się jego autentyczność – odparła Agnieszka. – A jestem prawie pewna,

że tak się stanie, to trudno będzie nawet oszacować jego wartość. Nie tak dawno na jednej
z aukcji malutki, niedokończony szkic Matejki kupiono za półtora miliona złotych. A tutaj mamy

background image

nie tylko cały obraz, to jeszcze stanowiący wstęp do znanego dzieła. W przypadku trafienia na
aukcję albo cichej sprzedaży na pewno zapewniłby sprzedającemu dostatnie życie po wsze
czasy!

Darski przyjrzał się obrazowi z niekłamanym podziwem.
– Czyli wiemy, o co cała ta afera – powiedział w zamyśleniu. – Szkoda tylko, że nie mamy

mordercy…

– A ten list do Konrada? – zapytała Betty. – W sumie kto go napisał…? Rozumiem, że Ewelina?
– Ha! To jest dopiero numer! – ocknął się kapitan. – Ewelina okazała się nie w ciemię bita. Jest

oburęczna. Z reguły pisze lewą ręką, ale kiedy poprosiliśmy ją o próbkę pisma, przezornie
napisała parę zdań prawą. I dopiero na sam koniec, kiedy poprosiłem, aby podpisała swoje
zeznania, odruchowo zrobiła to znów lewą. Kiedy sobie to uświadomiłem, od razu awansowała
na sam przód listy podejrzanych.

W tym momencie zadzwonił jego telefon. Kapitan przez chwilę słuchał, a następnie wydał

z siebie kilka nieartykułowanych pomruków, wstał z kanapy i wyszedł z pokoju. Agnieszka
z trudem oderwała wzrok od płótna i przez chwilę popatrzyła niepewnie na Joannę i Betty.

– Chciałam wam zadać jedno pytanie, ale cały czas myślę, że może się mylę i nie powinnam –

zaczęła niepewnie. – Bo dowiedziałam się czegoś od swojej mamy i przez cały czas mnie to
gnębi. Może to drobiazg, a może nie…

Jej słowa przerwał powrót kapitana.
– Zatrzymaliśmy Kobiałę – powiedział. – Mój kolega właśnie skończył go przesłuchiwać.

Początkowo wszystkiego się wypierał, ale kiedy powiedzieliśmy mu, że pani Ptasznik odzyskała
przytomność i wskazała go jako osobę, która ją zaatakowała, zmiękł i nagle zaczął być bardzo
wylewny. Wyśpiewał wszystko, większość swoich win zwalając na Ewelinę. Zbyt dużo się nie
pomyliliśmy w przypuszczeniach. Co ciekawe, motor ukrył tuż przy stacji kolejowej.
Sprawdziliśmy to przed chwilą, nadal tam stoi. Cud, że nikt go nie ukradł, bo jest prawie w ogóle
niezabezpieczony. Jedyne, co mnie zastanawia, to fakt, że Kobieła dalej się upiera, że widział na
terenie posiadłości jakąś postać. Być może mordercę. Ale nie umie o niej nic powiedzieć, bo było
ciemno jak w rybich wnętrznościach…

W tym momencie Joanna wreszcie sobie przypomniała, jaka wątpliwość gnębiła ją już od

dłuższego czasu.

– Siekiera! To przecież oczywi… – zaczęła, ale Agnieszka spojrzała na nią tak błagalnym

wzrokiem, że urwała w połowie zdania.

background image

Agnieszka posłała jej wdzięczne spojrzenie, po czym popatrzyła uważnie na Darskiego.
– Czy jeśli zdradzę panu nazwisko osoby, która moim zdaniem popełniła to morderstwo –

powiedziała powoli – pozwoli mi pan zamienić z nią kilka słów przed aresztowaniem?

background image

background image

Rozdział XXII

Cudowny wschód słońca nadał zielonemu Milanówkowi baśniowego kolorytu. Starszy
mężczyzna wyszedł z domu, zamknął za sobą drzwi i niespiesznie zrobił kilka kroków w stronę
warsztatu znajdującego się w jego garażu. Po paru metrach stanął i popatrzył na zbliżającą się
do niego dziewczynę. Oświetlona pierwszymi promieniami sprawiała wrażenie niebiańskiej
istoty. Podeszła do niego i przez chwilę uważnie patrzyła mu w oczy.

– Dlaczego? – zapytała po kilku sekundach.
– Bo był nic niewartym nicponiem, który niszczył wasze życie – odpowiedział mężczyzna. –

Nie kochał was, wykorzystywał, oszukiwał, sprawiał, że byłyście nieszczęśliwe…

– Ale wiesz, że go kochałam – powiedziała dziewczyna.
Starszy pan żachnął się gniewnie.
– Wiedziałem, że darowałabyś mu wszystko. – W jego głosie pojawił się akcent pogardy. –

I dlatego nie mogłem dopuścić do tego, żeby złamał ci życie. Tacy jak on niczego innego nie
potrafią. Wiem to aż za dobrze. Sam taki jestem. Byłem… Nie mogłem pozwolić, żebyś to
zrozumiała, kiedy będzie już za późno. Tak jak twoja matka. Kiedy odkryłem, że nie tylko złamał
ci serce, oszukuje Joannę, ale i sprowadza na złą drogę Ewelinę, poszedłem z nim pogadać.
Dzień wcześniej. Jak facet z facetem. Zlekceważył mnie. Zaśmiał mi się prosto w twarz. „Bajasz,
dziadku. I tak żadna z tych kretynek ci nie uwierzy. Lepiej przytnij zielsko przy parkanie”,
powiedział. Więc musiałem zrobić to, co zrobiłem. I nie boję się kary! Niczego nie żałuję.
Jedyne, czego mi żal, to tego, że nigdy nie próbowałem się do ciebie zbliżyć i… przeprosić.

Dziewczyna spuściła wzrok. Starszy pan podszedł do niej i delikatnie ujął jej twarz w swoje

ręce.

– Jesteś taka do mnie podobna – powiedział. – Tak podobna…
W kącikach jego oczu pojawiły się łzy. Dziewczyna milczała, bojąc się spojrzeć mężczyźnie

prosto w oczy. Ten po chwili zrozumiał powód.

– Są tu, prawda? – upewnił się. – Zrobiłaś to, co powinnaś.
Dziewczyna skinęła głową.
– Jak się domyśliłaś? – zapytał.
Dziewczyna przez chwilę się wahała, ale w końcu doszła do wniosku, że wyjawienie prawdy

nic już nie zmieni.

background image

– Mama powiedziała mi, że hobby jej ukochanego, który złamał jej serce na całe życie,

wiązało się z ogrodnictwem – wyjaśniła. – I wtedy zrozumiałam, że tylko jeden człowiek na
pewno wiedział, gdzie w posiadłości Joanny znajduje się siekiera. I prawdopodobnie tylko jeden
umiał się nią fachowo posłużyć. A poza tym Joanna opowiedziała mi o wizycie, którą ci złożyły
z Betty już po morderstwie. Powiedziałeś wtedy, że odwiedziła cię córka. A przecież teoretycznie
nie masz dzieci…

– Powiedziałem, zanim pomyślałem – skrzywił się starszy pan. – Miałem jednak wrażenie, że

nie zwróciły na to uwagi.

– Bo nie zwróciły. – Agnieszka skinęła głową. – Ale zapamiętały i ja zwróciłam. Wszystko

zaczęło mi się nagle układać w logiczną całość.

Na chwilę przerwała, walcząc ze swoim sumieniem.
– Policja na pewno i tak by to wreszcie odkryła, to pewnie była tylko kwestia czasu –

powiedziała wreszcie, ku swojemu zaskoczeniu czując, że musi się jakoś usprawiedliwić. – Choć
podobno załatwiłeś wszystko tak, aby żadna nić nie prowadziła od ciebie do Eweliny. Ona
wiedziała?

– Nie – odpowiedział starszy pan. – Dla niej byłem tylko znajomym jej rodziców, którego od

czasu do czasu odwiedzała w Milanówku. Oddałem ją na wychowanie, kiedy zrozumiałem, że
nigdy nie będę dobrym ojcem. Starałem się. Nie wyszło. Ale zawsze miałem na nią oko. To
dzięki mnie wróciła do Polski. Myślałem, że tu będzie jej lepiej. Pomyliłem się. Nic nie wiedziała,
ale trochę się domyślała. Kiedyś powiedziała mi, że jej znajomy ma narzeczoną, która jest
bardzo do niej podobna. To bystra dziewczyna. Pewnie miała jakieś podejrzenia, ale nie wiem,
czy poznała prawdę. Jakie to ma teraz znaczenie?

Dziewczyna przeniosła wzrok z twarzy starszego pana na ulicę za jego plecami. Zobaczyła,

jak Darski i kilku policjantów z wolna wychodzi z ukrycia. Jej wybłagane pięć minut właśnie się
kończyło. Starszy pan patrzył na nią uważnie.

– Nie miej wyrzutów sumienia. Gdyby policja oskarżyła kogoś o to morderstwo, sam bym się

zgłosił – powiedział, po czym nagle na jego twarzy pojawił się zupełnie niestosowny do sytuacji
uśmiech. – No chyba że byłaby to ta pomylona piosenkarka. Nigdy jej jakoś nie lubiłem…

Agnieszka popatrzyła na twarz swojego ojca z zaskoczeniem. Widząc jego uśmiech

i spokojne, mądre oczy, po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego jej mama tak mocno się w nim
zadurzyła. I nagle twarz jej ojca jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniła się w jej
głowie w twarz Konrada. Ten sam czar, ten sam uśmiech, maskujący tchórzostwo i kłamstwa.

background image

Agnieszka zrobiła kilka kroków do tyłu i beznamiętnym wzrokiem obserwowała, jak Darski
zakłada na ręce Antoniego Wyprycha kajdanki i instruuje go o przysługujących mu prawach.
Bliski jej przez krótką chwilę człowiek znów był dla niej tylko obcym mężczyzną, który bez
skrupułów i z premedytacją pozbawił życia inną osobę.

Agnieszka nie zamierzała uronić nad nim ani jednej łzy.

background image

background image

Epilog

– Czy te kanapki muszą zawsze być takie rozmemłane? – piekliła się Joanna, oglądając

zawartość lodówki w kiosku na lotnisku. – Wyglądają, jakby je ktoś już przetrawił i zwrócił!

– To kup sobie coś w samolocie – poradziła z rezygnacją Betty.
– No toś dopiero wymyśliła! – prychnęła gniewnie Joanna. – Czytałam ci przecież wczoraj, że

jednej kobiecie podali w samolocie kanapkę, w której był ludzki kciuk! Kciuk, rozumiesz?!

– Jak dobrze przyprawiony, to nie wiem, czemu protestowała – odparła Betty. – Zawsze to

nowe doświadczenie. Nie każdy ma okazję skosztować kanapki z kciukiem, i to tylko za cztery
euro. Ludziom nigdy nie dogodzisz…

Joannę zatchnęło ze zgrozy. Betty z westchnieniem spojrzała na zegarek. Jeszcze niecały

kwadrans i pozbędzie się pracodawczyni na całe dwa tygodnie. Oby tylko lot na Korfu się nie
spóźnił!

– Swoją drogą, dziwię się, że nie chciałaś ze mną jechać – powiedziała Joanna. – Już nawet

nie trzeba latać po szpitalach. Ptasznik pod opieką rodziny, ta z „Koktajlu” też ponoć już na
chodzie. A tam byś miała znakomity hotel, piękną pogodę, przystojnych Greków, żyć nie
umierać!

– Mam swoje powody – mruknęła Betty, taktownie powstrzymując się przed wskazaniem

palcem głównego z nich.

– Już ja znam te twoje powody. – Joanna pokiwała głową. – Za mundurem panny sznurem…
Betty uśmiechnęła się szeroko.
– W jeansach i koszuli wygląda jeszcze lepiej – powiedziała. – Nie mówiąc już o tym, jak

wygląda w ogóle bez niczego…

Joanna przerwała macanie kanapek.
– Mam pomysł na nową książkę – ucieszyła się. – Nazwę ją Kajdany miłości. Historia romansu

przystojnego policjanta i średnio atrakcyjnej kobiety w średnim wieku, której wydaje się, że jest
Marilyn Monroe.

– Wypchaj się! – oburzyła się Betty. – I nie spiecz jak ostatnim razem, kiedy musiałam

odwołać dwa spotkania autorskie, bo wyglądałaś jak przesmażona Pocahontas.

Nieco niewyraźny głos oznajmił gdzieś wysoko nad nimi, że pasażerowie udający się na

Korfu proszeni są o przejście do wyjścia numer dwadzieścia pięć. Joanna szybko zapłaciła za

background image

kanapki i obie udały się w stronę odprawy.

– A swoją drogą tak sobie ostatnio pomyślałam, że wszystko to przez ciebie – powiedziała

nagle Joanna.

– Co przeze mnie? – zdziwiła się Betty.
– Cała ta afera z Konradem – wyjaśniła Joanna. – Gdybyś nie zaprosiła do mojego domu tego

magazynu wnętrzarskiego, nie zrobiliby zdjęcia, Konrad nie zauważyłby Matejki, nie poderwał
mnie, a potem nie zginął…

– No wielkie dzięki, że zwalasz to na moje sumienie – zdenerwowała się Betty. – To przecież

zbieg okoliczności…

– A ja myślę, że ty po prostu robisz wszystko, żebym umarła w samotności – powiedziała

Joanna. – I została, jak to było w Dzienniku Bridget Jones, na wpół pożarta przez owczarka
alzackiego! Więc powiem ci jedno…

– Tak?
– To ci się nie uda!
Joanna i Betty doszły do bramki, gdzie sympatyczna, acz nieco zaspana blondynka

z wystudiowaną uprzejmą miną odbierała od pasażerów karty pokładowe.

– Joanna, obiecaj mi jedno. Nie wdawaj się w nic podejrzanego w tej Grecji, dobrze?
– Postaram się – odpowiedziała Joanna. – Po tym wszystkim chcę przede wszystkim

wypocząć. I zebrać pomysły na nową książkę… Przyda mi się trochę spokoju.

– No to… do zobaczenia za dwa tygodnie – pożegnała się Betty. Joanna uścisnęła ją mocno,

pocałowała w policzek i z gracją odwróciła w stronę bramki. Podała kartę dziewczynie, jeszcze
raz odwróciła w stronę Betty, posłała jej uśmiech i zdecydowanym krokiem udała się w stronę
wyjścia do samolotu.

Betty odprowadzała ją wzrokiem, aż Joanna zniknęła jej z oczu.
„Wreszcie mam dwa tygodnie świętego spokoju…”, pomyślała z ulgą.
I nawet nie mogła przypuszczać, jak bardzo tym razem się myli!

background image

background image

Podziękowania

Ponieważ to pierwsza książka, więc trochę się tego nazbierało (jeśli napiszę kiedykolwiek
kolejną, to obiecuję, że będę się bardziej streszczał…). Dziękuję więc…

– Mojej Mamie za to, że gdy miałem 8 lat, wręczyła mi Wszystko czerwone Joanny

Chmielewskiej,

– Pawłowi Płaczkowi za to, że powtórzył tysiąc razy: „Powinieneś napisać książkę!” (jak widać,

wreszcie posłuchałem),

– moim kolegom i koleżankom w „Party” za nieustającą inspirację (wiecie, że Was kocham!)

oraz wszystkim z redakcji za wsparcie i cenne uwagi,

– Kasi Pieczulis za to, że była moim pierwszym krytykiem (wiem, że zostawiłem fragment,

który kazałaś mi wyrzucić i pewnie za to oberwę, więc na wszelki wypadek nie wybiorę się do
Ciebie do Londynu przez najbliższych 30 lat albo do czasu, kiedy stracisz siłę w rękach),

– i wreszcie – last but not least – pani Bogusi Genczelewskiej za złote serce i to, że mogę teraz

pisać te słowa!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alek Rogoziński Ukochany z piekła rodem
Pokemon GO to gra z piekła rodem
Pieprzony Operator z Piekla Rodem, Inne
Ekumenizm z piekła rodem
Coulter Catherine Panna młoda z piekła rodem
Norman Finkelstein Izrael , państwo z piekła rodem
Spitz Vivien Doktorzy z piekla rodem
Sasiedzi z Piekla Rodem 2 poradnik do gry
Kristin Gabriel Narzeczona z piekła rodem
Gabriel Kristin Narzeczona z piekła rodem
hasło sasiedzi z piekla rodem
Łukasz Kluska Ekumenizm z piekła rodem
Coulter Catherine Panna Młoda 02 Panna młoda z piekła rodem

więcej podobnych podstron