KAMIL GIŻYCKI
W POGONI ZA MWE
I
Pan Goraj, jeden ze wspólników firmy „S. Goraj i W. Rawicz”, zajmującej się łowie-
niem dzikich zwierząt dla ogrodów zoologicznych, przechadzał się od kilkunastu już minut
wzdłuż barier lotniska w Monrovii i od czasu do czasu niespokojnie spoglądał na zegarek.
Służba lotniskowa sennie snuła się tu i tam, kilku ludzi grało w kości, a jeden cicho brząkał na
krajowej, trzechstrunnej gitarze. Celnicy, siedzący przy stołach, spali z głowami złożonymi na
skrzyżowanych ramionach, przy kasie lotniska kilku po europejsku ubranych Murzynów
kupowało bilety.
Dochodziła dopiero godzina dziesiąta, ale upał był straszliwy i senność ogarniała wszy-
stkich. Nagle pan Goraj zatrzymał się i począł nadsłuchiwać. Jego wyostrzone ucho uchwyci-
ło daleki, ledwo dosłyszalny pomruk silników, przypominający raczej brzęczenie skrzydeł
owada. Pomruk ten z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy, aż wreszcie na czystym, rozsło-
necznionym niebie ukazał się czarny punkt, który rósł, pęczniał, aż wreszcie przeistoczył się
w olbrzymi czteromotorowy samolot. Potężna maszyna z głośnym rykiem silników przelecia-
ła nad miastem i morzem, zniżyła lot i sprawnie wylądowała na betonowym runwayu *.
Lotnisko momentalnie ożyło. Murzyni stanowiący ziemną obsługę podstawili schody do
otwartych już drzwi samolotu, w których ukazała się najpierw drobna, szczupła, dwunasto-
letnia może dziewczynka, potem czternastoletni chłopiec, a wreszcie wysoki mężczyzna.
Podeszli do bariery, w której znajdowała się furtka prowadząca do biura celnego. Celnicy
szybko przejrzeli walizki i torby i już za chwilę nasi podróżni witali się z panem Gorajem.
— Jak się masz, Dziko? — wesoło pytał pan Goraj. — Mieliście dobrą podróż? A ty,
Jacku? — serdecznie witał syna. — Dzień dobry, Władziu! No to jesteśmy znowu razem.
Pan Rawicz mocno ściskał dłonie swego wspólnika i przyjaciela.
— Pewno masz już dla nas kwaterę? Tak z powietrza to ta Monrovia nieszczególnie
wygląda, ani porównać z naszym Chartumem! Długo już tu siedzisz?
— Pokoje macie w znośnym, jak na Liberię, hotelu. Siedzę tu już dwa tygodnie.
Przyjechałem statkiem „Muhammed Salim” z Aleksandrii i wyładowałem cały sprzęt. No, a
teraz chodźmy do samochodu, pojedziemy wprost do hotelu. Tam porozmawiamy sobie
spokojnie o wszystkim.
Tuż przed dworcem lotniczym czekał samochód, usadowili się więc wygodnie, pan
Goraj zasiadł za kierownicą i ruszyli z miejsca jak wicher. Mijali pola, nowe, budujące się
dzielnice, wioski, nowe wielkie budowle, aż wpadli w szeroką ulicę, gdzie na każdym
nieomal skrzyżowaniu stał policjant regulujący ruch. Po drodze spotykali kobiety niosące na
głowach kosze, a w zapaskach na plecach — niemowlęta, mężczyzn, odzianych w stroje
krajowe, tak zwane „bubu” **, i europejskie, półnagie dzieci lub też ubrane po europejsku:
dziewczynki w krótkich sukienkach, chłopców w spodenkach i koszulach. Na budowach
widzieli młodych ludzi, którzy montowali żelazne wiązania, wypełniane następnie betonem,
mieszali cement, układali krokwie bądź pokrywali dachy. Szczególnie pilnie pracowano przy
wykańczaniu ogromnych gmachów uniwersytetu oraz przy budowie tak zwanego, „Kapito-
lu” ***, przyszłej siedziby Kongresu.
Jacek od razu chciał to wszystko filmować, ale ojciec powstrzymał go.
— Zostaw, Jacku! Będziesz miał prawie trzy dni czasu na oglądanie Monrovii. Znaj-
* Runway (ang.) — pas startowy.
** Bubu — długa, bawełniana szata, odkryta na piersi, z bokami rozciętymi aż do bioder.
*** „Kapitol” — siedziba Izby Reprezentantów i Senatu oraz siedziba Sądu Najwyższego i Urzędu do
Spraw Plemiennych.
dziesz tu nowe dzielnice i osiedla szczepów przybyłych z głębi kraju. Zobaczysz Murzynów
cywilizowanych, a obok ludzi prymitywnych z ich starymi wierzeniami i obyczajami.
Auto zawróciło w stronę wybrzeża, przejechało obok pięknego ogrodu, w którym widać
było wygodny bungalow * konsulatu brytyjskiego, następnie wspięło się na kamienny płasko-
wyż i minąwszy latarnię morską, zatrzymało się po chwili przed wspaniałym dziesięciopię-
trowym hotelem o nazwie „Ducor Palace”.
Wszyscy czworo weszli do ogromnego oszklonego hallu, gdzie oprócz recepcji mieściła
się restauracja, kawiarnia oraz kioski z piękną bronią murzyńską, skórami i rogami antylop,
ciosami ** słoni i wielu innymi rzeczami. Windą wjechali na czwarte piętro, rozgościli się w
przygotowanych dla nich pokojach, wykąpali, po czym wszyscy zebrali się w pokoju pana
Goraja. Mężczyźni ubrani byli w białe ubrania tropikalne, Dzika i Jacek w krótkie białe szorty
i takież koszulki z krótkimi rękawami. Gdy siedli już wokół stołu, pan Goraj, odsunąwszy
mapy, rzekł do dzieci:
— Przed dwoma laty nasze przedsiębiorstwo odbyło ekspedycję po Nilu i w południo-
wym Sudanie
1
, teraz zaś mamy łowić zwierzynę w puszczach Liberii. Tutaj, ze względu na
krótką porę suchą, trwającą tylko przez listopad, grudzień i styczeń, musimy się spieszyć, bo
kiedy przyjdzie pora mokra, nic w puszczy nie złowimy. A poza tym z upływem pory suchej
kończą się też wasze wakacje i będziecie musieli wrócić do szkoły. Wyruszymy z Monrovii
za trzy dni, ale już dziś chciałem wam powiedzieć coś bardzo ważnego: otóż klimat w Liberii
jest wyjątkowo malaryczny, musicie więc pamiętać o pigułkach! No, a teraz zajmijcie się
sobą sami, bo my z panem Rawiczem mamy do załatwienia jeszcze sporo spraw, między
innymi musimy odebrać w ministerstwie pozwolenie na naszą wyprawę.
Dzieci wstały i już miały wyjść z pokoju, gdy Dzika nagle zatrzymała się w drzwiach i
zapytała:
— Tatusiu, a co będzie z obiadem? Jestem głodna...
Pan Rawicz roześmiał się.
— Och, córuchno, ja także jestem głodny jak wilk! W samolocie jedliśmy śniadanie, ale
to było bardzo dawno. Doskonale, żeś nam o tym przypomniała, idziemy do restauracji na
lunch ***!
Zjechali windą i weszli do ogromnej sali restauracyjnej. Pan Goraj zaprowadził ich do
stolika przy oknie, skąd roztaczał się widok na ocean. Na sali było już sporo osób. Biali i
czarni, siedzieli przy stolikach, jedli i rozmawiali, nie zwracając uwagi na nikogo. Łowcy
zamówili lunch, lecz zanim przyniesiono potrawy, Dzika zapytała:
— Tatusiu, powiedz mi, kto są ci biali i czarni panowie? To pewno kupcy?...
Zamiast pana Rawicza odpowiedział pan Goraj:
— Biali są inżynierami i urzędnikami amerykańskiego trustu **** stalowego, który tu
założył Liberyjską Kompanię Górniczą, i niemieckich koncernów ****, które założyły Libe-
ryjsko-Niemiecką Kompanię Górniczą. Kopalnie obu przedsiębiorstw znajdują się w rejonie
gór Borni Hills, dokąd prowadzi z portu w Monrovii siedemdziesięciokilometrowy odcinek
kolei. Oprócz tych dwu górniczych kompanii jest jeszcze na terenie Liberii Amerykańsko-
Szwedzka Kompania, eksploatująca rudę żelazną w masywie Nimba. Przedsiębiorstwo to
zbudowało własną linię kolejową długości ponad dwustusiedemdziesięciu kilometrów, łącząc
w ten sposób kopalnie z portem Buchanam na Rzece Św. Jana.
Oprócz rudy przywozi się teraz z głębi kraju także wiele szlachetnych gatunków drze-
* Bungalow (ang.) — parterowy dom o lekkiej konstrukcji, z wystającym dachem i werandami,
rozpowszechniony w Indiach, Azji wschodniej i Afryce, używany głównie przez Europejczyków.
** Ciosy — prawidłowa, przyrodnicza nazwa kłów słonia.
*** Lunch (ang.) — lekki posiłek u Anglików, w porze południowej.
**** Trust, koncern — zjednoczenia wielkich przedsiębiorstw kapitalistycznych.
1
Dzieje tej ekspedycji opisane zostały w książce „Nil — rzeka wielkiej przygody”.
wa, co przedtem było niemożliwe z powodu braku odpowiednich dróg komunikacyjnych.
Ruda liberyjska należy do najbardziej wartościowych w świecie, ma bardzo wysoki procent
żelaza i złoża jej są wprost nieprzebrane.
— To ta mała Liberia jest taka bogata? — odezwał się Jacek z podziwem, po chwili zaś
spytał: — A co robią ci Murzyni, którzy tutaj siedzą?
— To są urzędnicy obu Kompanii i praktykanci z Instytutu Technicznego. Ruda żelazna
dała Liberii potężny zastrzyk pieniędzy i możność rozbudowy. Sami zresztą zobaczycie, jak
szybko rozwija się Monrovia! To miasto po prostu rośnie w oczach!
Jacek i Dzika, ciekawi kraju, w którym mieli spędzić wakacje, zasypywali pana Goraja
pytaniami, a on im cierpliwie odpowiadał. Wreszcie posiłek zakończono. Obaj panowie poje-
chali windą na górę, by przygotować się do wizyt w różnych urzędach, Jacek zaś namówił
Dzikę na przechadzkę po mieście.
Wyszli z „Ducor Palace” i skręcili w prawo, drogą wijącą się wysoko po skalnej pla-
tformie nad urwistym brzegiem oceanu. Przed nimi roztaczał się wspaniały widok. Zatrzymali
się na bazaltowych skałach i patrzyli w dół na stare osiedle rybaków ze szczepu Kru *, dalej
na port zamknięty klamrą daleko w morze wybiegających falochronów, na dwie błyszczące
nitki szyn kolejki węglowej, a wreszcie na pieniące się bielą ujście Rzeki Św. Pawła. Dzika,
mająca sokoli wzrok, szepnęła nagle:
— Daleko, daleko na horyzoncie widzę zarys jakiegoś szczytu. Czy nie są to przypad-
kiem owe góry Borni Hills, gdzie kopią rudę żelazną?
— Ja wprawdzie nic nie widzę, ale zdaje mi się, że to będzie Cape Mound, góra, u
podnóża której znajduje się jezioro Piso. Tam podobno zobaczyć można hipopotamy...
— Karłowate hipopotamy? — zapytała Dzika.
— Nie, zwykłe, takie, jakie widzieliśmy w Nilu! — odpowiedział Jacek z lekką pogardą
w głosie. — Karłowate hipopotamy żyją w puszczy. Cały dzień przesypiają w swych norach,
a na żer wychodzą tylko w nocy. Murzyni tutejsi łapią je w sidła i pułapki i zabijają. Tak
przynajmniej czytałem w książkach. Myślę, że nie wypróbujesz na tych zwierzętach swojej
wiatrówki z usypiającymi nabojami, bo jakże będziesz strzelać w nocy?
Dziewczynka nic nie odpowiedziała, tylko prychnęła jak kotka i szybko pobiegła drogą
wiodącą w dół. Jacek ruszył za nią.
Minęli szpital, potem kilka obszernych, dobrze ocienionych bungalowów, aż wreszcie
weszli w dzielnicę handlową, Water Side. Tutaj znajdowały się ogromne sklepy firm fran-
cuskich, niemieckich, angielskich i szwajcarskich, a prócz tego sklepy Syryjczyków i Hindu-
sów. Na ulicach kręciło się mnóstwo Murzynów robiących zakupy lub też sprzedających
świeżo złowione ryby, homary ** i ogromne langusty **, a także banany, pomarańcze, bulwy
kassawy ***, ryż oraz przeróżne jarzyny. W sklepach też pełno było ludzi, którzy kupowali
barwne materiały lub rzeczy potrzebne do gospodarstwa domowego. Przed sklepa-mi
Syryjczyków piętrzyły się piramidy ustawione z blaszanych, czarno lakierowanych wali-zek,
tak chętnie kupowanych przez Murzynów przybywających tu z głębi kraju. Przed każ-dym
niemal sklepem siedziało dwóch lub trzech biało ubranych krawców z maszynami, któ-rzy
szyli ubrania męskie albo suknie damskie z powierzonych im materiałów, podczas gdy
klienci, czekając na wykonanie zamówienia, porozsiadali się grupkami na ulicy, nie zwraca-
jąc uwagi na trąbienie samochodów i krzyki kierowców.
Jacek był w swoim żywiole. Jego szesnastomilimetrowa kamera pracowała bez prze-
rwy, utrwalając coraz to inne i coraz ciekawsze sceny. Koło Dziki zebrało się tymczasem spo-
* Kru — jeden ze szczepów murzyńskich zamieszkujących Liberię. W książce jest mowa także o
szczepach: Basa, Gola, Kissi, Loma, Pesse, Wai.
** Homar, langusta — jadalne skorupiaki morskie.
*** Kassawa — maniok, tropikalna roślina krzaczasta, wytwarzająca w ziemi duże, jadalne bulwy.
Pieczony maniok przypomina smakiem ziemniaki.
ro kobiet, dziewcząt i półnagich dzieci. Śmiejąc się i krzycząc, starały się dotknąć gołych nóg
dziewczynki. Wszystkie mówiły niezrozumiałym dla Dziki językiem i tak napierały, że dzie-
wczynka nie mogła się ruszyć, a wskutek gorąca i nieznośnego zaduchu bliska była zemdle-
nia.
Wyratowała ją z opresji jakaś Murzynka, czarna jak heban, ale ubrana w doskonale
uszytą suknię. Zobaczywszy zlaną potem, zmęczoną dziewczynkę, wcisnęła się między tłum i
powiedziała kilka zdań, po których gromada natychmiast się rozstąpiła, otwierając Dzice
drogę. Dzika grzecznie podziękowała swej wybawicielce, po czym zawołała Jacka, wciąż
jeszcze filmującego, i szybko skręciła w pierwszą boczną ulicę. Za chwilę Jacek dogonił ją,
mówiąc ze śmiechem:
— Wiesz, Dzika, świetnie mi się pracowało! Zebrała się koło ciebie chyba połowa
kobiet z Monrovii! Jakie wspaniałe typy! I co za niezwykle barwne suknie...
— Dobrze ci się zachwycać! — przerwała mu gniewnie Dzika. — A one szczypały
mnie po gołych nogach, skubały, jakbym była kaczką, i śmiały się przy tym jak szalone!
— Widocznie nigdy jeszcze nie widziały białej dziewczyny w szortach — wciąż śmie-
jąc się odrzekł Jacek. — Nie gniewaj się, Dziko, to będzie pyszny film! Zrobiłem go na bar-
wnej taśmie, więc wyobrażasz sobie, jak świetnie wyjdą wszystkie kolory?! Coś bajecznego!
Dzika chwilę jeszcze stała naburmuszona, ale wkrótce odzyskała dobry humor i
również poczęła się śmiać ze swojej przygody. W najlepszej zgodzie poszli dalej i niebawem
znaleźli się na niewielkim placyku, przy którym zauważyli coś w rodzaju pomnika zakończo-
nego niewysokim obeliskiem. Obok pomnika stały rozmawiając wesoło dwie dziewczyny
liberyjskie z workami pełnymi książek i zeszytów.
Dzieci podeszły bliżej. Na pomniku widniała brązowa tablica z podobizną starej Murzy-
nki, która przy pomocy fajki zapalała strasznie starą armatę. Nieco niżej był napis w języku
angielskim.
— Widzisz — objaśniał Jacek — to pomnik liberyjskiej bohaterki narodowej, Matyldy
Newport. Kiedy pierwsi uwolnieni czarni niewolnicy przybyli tu z Ameryki z zamiarem osie-
dlenia się w Afryce, zbudowali na wzgórzu Snapper Hill, to jest w tym miejscu, gdzie teraz
znajduje się „Ducor Palace”, warowny obóz, który miał ich chronić przed atakami tubylczych
plemion. Pewnej nocy gdy wszyscy, bardzo zmęczeni, mocno spali w obozie, nad ranem
zbudziła się Matylda Newport i zapaliła fajkę. Nagle posłyszała jakiś szelest i z przerażeniem
spostrzegła, że gromada uzbrojonych postaci wdziera się na wał. Nie było już czasu na zro-
bienie alarmu, skoczyła więc do armaty i węgielkami z fajki podpaliła proch. W nocnej ciszy
rozległ się straszliwy huk, kiedy zaś dym opadł, stara Matylda zobaczyła, że napastnicy ucie-
kli w popłochu. W taki to sposób Matylda Newport ocaliła obóz i później uznano ją za boha-
terkę narodową.
— Bardzo ładnie to opowiedziałeś, chociaż ja również przeczytałam sobie tę historię na
tablicy — odparła Dzika z odrobiną złośliwości.
Przekomarzali się jeszcze chwilę, gdy wtem podeszły do nich obie Liberyjki, pozdrowi-
ły ich i jedna zapytała:
— Czy mówicie po angielsku?
— O, tak! — odparła Dzika.
— Z jakiego kraju pochodzicie? Czy mieszkacie tu, w Monrovii?
— Jesteśmy Polakami, ale do Liberii przylecieliśmy z Sudanu. Wiecie, gdzie to jest?
— O, z Sudanu? To we wschodniej Afryce! Czy tam mieszkacie? A dlaczego przyje-
chaliście tutaj?
Na twarzach obu dziewcząt widać było tak wielką ciekawość, że Dzika i Jacek parsknęli
śmiechem i dopiero po chwili zaczęli opowiadać, że ojcowie ich są łowcami dzikich zwierząt,
a oni towarzyszą im w wyprawieni że wkrótce opuszczą Monrovię. Dziewczęta murzyńskie
słuchały pilnie, ale patrzyły na Dzikę z niedowierzaniem.
— Ty chyba nie pojedziesz w puszczę?! Przecież tam pełno węży i przeróżnych jado-
witych owadów!
— Och, ona da sobie radę i z wężami, i z wszelkim innym paskudztwem! — zawołał
Jacek. — Ona strzela lwy, lamparty i bawoły, jakby to były pszczołojady *!
Na twarzach Murzynek odmalował się wyraz zdumienia, ale też i powątpiewania. W
końcu roześmiały się.
— E, kpisz sobie z nas! To przecież niemożliwe! Taka mała dziewczynka zabijałaby
lwy i bawoły?
— Ależ ja nie zabijam zwierząt! — zawołała Dzika. — Ja je tylko usypiam. Nasi tatu-
siowie łowią żywe zwierzęta, które dostarczają do ogrodów zoologicznych. Strzelamy ampuł-
kami zawierającymi piorunująco działające środki nasenne!
To wyjaśnienie bardziej trafiło Liberyjkom do przekonania i we wzroku ich widać było
teraz wielki podziw dla Dziki.
Jacek tymczasem sfilmował pomnik Matyldy Newport i chciał pożegnać się z dzie-
wczętami, ale one coś między sobą poszeptały, a później jedna z nich powiedziała:
— Ja nazywam się Ann Cooper, a koleżanka Bobby Denis. Jeśli chcecie zwiedzić nasze
miasto, to pójdziemy z wami i pokażemy wam, co warto obejrzeć. Monrovia ostatnio zaczęła
się rozbudowywać, ale pełno tu jeszcze nędznych bud z blachy i szałasów z liści palmowych.
Jeśli chcesz filmować, pokażemy wam „Kapitol”, uniwersytet i zupełnie nową dzielnicę —
Sinkor. Możemy także zajść do wiosek szczepów Loma i Basa.
— Ja nazywam się Jacek Goraj — przedstawił się Jacek — a to jest Dzika Rawicz.
Bardzo chętnie pójdziemy z wami, o ile oczywiście nie zajmie wam to zbyt dużo czasu.
— Och, nie! — zawołała Ann. — Z radością będziemy waszymi przewodnikami!
Prawda, Bobby?
Bobby skinęła głową potwierdzająco i we czwórkę powędrowali dalej. Jacek i Dzika
dowiedzieli się od dziewcząt, że obie są uczennicami miejscowej szkoły, ale teraz mają waka-
cje, związane z nastaniem pory suchej. Mówiły płynnie po angielsku, był to bowiem ich język
ojczysty. Obie należały do tak zwanych Amerykano-Liberyjczyków, rządzącej klasy Liberii, i
były potomkami pierwszych osadników, którzy tu przybyli z Ameryki po otrzymaniu wolno-
ści.
Rozmawiając weszli w jedną z ulic, która zaprowadziła ich do wioski szczepu Basa.
Osiedle liczyło około pół setki domów. Chaty zbudowane były z prętów drewnianych, z
obu stron oblepionych grubą warstwą gliny, chociaż i tu znajdowały się trzy czy cztery muro-
wane domki z podcieniami i werandami, przypominające europejskie bungalowy. Oprócz
tych domów, krytych blachą, wszystkie lepianki, tak prostokątne, jak i okrągłe, kryte były
strzechą z liści palmowych. Na placykach i uliczkach roiło się od ludzi. Kobiety, wysokie, z
wymyślnymi fryzurami na głowach, w barwnych sukniach, trzymały w ramionach tłuściutkie
niemowlęta i plotkowały, kłóciły się lub zwierzały sąsiadkom ze swych kłopotów i radości.
Dziewczęta, w krótkich spódniczkach, a czasem tylko w opaskach na biodrach, miażdżyły
maniok i ryż w drewnianych stępach, tłukąc długimi, gładkimi bijakami, inne niosły wodę w
wiadrach ustawionych na głowach albo też wracały z pobliskiego lasu z naręczami suchego
drzewa. Wszystkie nosiły na szyjach grube sznury barwnych paciorków, w uszach zaś zau-
sznice wyrobione ze złota, kości słoniowej, mosiądzu czy z twardych nasion. Niektóre miały
na kostkach nóg ciężkie bransolety, kunsztownie wykute z mosiądzu. Wiele z nich nosiło na
rękach srebrne kolce, a niektóre miały na przedramieniu szerokie, grube bransolety z kości
słoniowej. Starzy mężczyźni odpoczywali na werandach lub siedzieli na ziemi pod ścianami
chat i palili fajki bądź drzemali. Nie widać było natomiast młodych mężczyzn i to zdziwiło
* Pszczołojad — ptak drapieżny zamieszkujący całą Europę z wyjątkiem krajów północnych; odlatuje na
zimę do puszcz afrykańskich. Żywi się osami, trzmielami i innymi owadami błonkoskrzydłymi oraz ich larwami;
jada także niektóre gady i płazy, rzadziej małe ssaki lub młode ptaki i ptasie jaja.
Jacka.
— Nie dziw się temu — rzekła Bobby. — Młodzież pracuje! Wrócą dopiero wieczo-
rem, teraz zajęci są przy budowie gmachów publicznych i domów. Basa mają opinię trucicie-
li *, ale niesłusznie, bo wielu z nich służy u białych, a nikt się na nich nie skarży.
— Wśród chłopców chodzących z nami do szkoły też są Basa i uczą się doskonale —
rzekła Ann. — W czasie wakacji również pracują, by zarobić parę groszy na książki i rozry-
wki.
Dzika, która z ciekawością przyglądała się mieszkańcom wioski, zwróciła się do Jacka:
— Dziewczęta Basa są naprawdę bardzo ładne. Popatrz, Jacku, na te dwie przy stępie,
jakie mają niezwykłe fryzury. Ileż czasu musiały stracić, aby zapleść na głowie taką masę
warkoczyków!
Jacek chciał coś odpowiedzieć, ale w wiosce spostrzeżono przybycie białych gości.
Dziatwa bawiąca się na ulicy zerwała się w popłochu do ucieczki, a dziewczęta przy stępach
zamarły. Kobiety mocniej przytuliły do piersi niemowlęta, rozległo się poszczekiwanie chu-
dych psów. Tylko starzy mężczyźni nie okazali żadnego zainteresowania przybyszami; łypną-
wszy jednym okiem w ich stronę, tkwili niewzruszenie w swej bezczynności.
Zaskoczenie nie trwało długo. Białym przybyszom towarzyszyły przecież dwie czarne
dziewczyny, a więc nie było żadnego niebezpieczeństwa. Należało jednak przekonać się, po
co biali tu przyszli, przypatrzyć im się należycie, dotknąć, pogłaskać. Pierwsze ruszyły
kobiety, za nimi dziewczęta, a na samym końcu dzieci. Otoczono przybyszów i zaczęto ich
wypytywać i przyglądać się im wśród pisku i śmiechu. Ciekawość była ogromna, w Monrovii
bowiem widywano przeważnie tylko dorosłych białych, rzadko natomiast dzieci.
Dzice jednak nie bardzo się to podobało, toteż przy pierwszej okazji wyrwawszy się z
tłumu pobiegła w stronę głównej szosy. Za nią popędziły Ann i Bobby zataczając się ze
śmiechu na widok próżnych wysiłków Jacka, próbującego wydobyć się z kręgu Murzynek.
Wreszcie po długiej chwili i chłopcu udało się wymknąć. Gdy dogonił dziewczęta, ze-
szli z drogi w gęsty gaj palm kokosowych, z którego wydostali się na szeroką plażę ciągnącą
się wzdłuż brzegu oceanu. Fale co chwila zmywały złoty piasek, a cofając się pozostawiały na
nim maleńkie krabiki, muszelki, rozgwiazdy lub przezroczyste meduzy. Brodzili przez
dłuższą chwilę po plaży, potem wszyscy czworo usiedli na piasku.
— Późno się robi i nie wiem, czy warto już iść na plac budowy „Kapitolu” i uniwer-
sytetu, a tym bardziej do nowej dzielnicy Sinkor — powiedziała Ann pokazując na słońce. —
To dosyć daleko, będzie ze dwie mile. Najlepiej wrócić brzegiem do domu, bo i tak nie
dotrzemy do „Ducor Palace” wcześniej niż o zachodzie słońca. Po drodze możemy jeszcze
wstąpić do wsi zamieszkanej przez szczep Loma...
— Ja mam na dzisiaj dosyć wszelkich spotkań! — zawołała Dzika. — Pójdę sobie
wolniutko brzegiem oceanu aż do samego hotelu. A ty, Jacku?
— Skończył mi się film — odrzekł chłopiec. — Wykręciłem całe cztery magazynki
barwnej taśmy. Wracajmy do domu.
— Doskonale! — zawołały Liberyjki. — Odprowadzimy was, mieszkamy niedaleko
hotelu.
Uszli spory kawałek drogi, gdy za zakrętem ujrzeli leżące na piasku łodzie i suszące się
na żerdziach sieci, wyżej zaś, na brzegu, kilkanaście chat, wokół których kręciły się kobiety i
mnóstwo dzieci.
— To osada Loma — wyjaśniła Bobby.
— Uciekajmy, póki nas nie zobaczyli! — szepnęła Dzika, kryjąc się za Ann.
Przemknęli koło łodzi prawie nie zauważeni, a potem puścili się biegiem. Kiedy już byli
dosyć daleko, zwolnili, od czasu do czasu oglądając się za siebie. Ale w osiedlu Loma niko-
* „...mają opinię trucicieli...” — szczep Basa do dziś słynny jest w Liberii ze sporządzania niezawodnych
trucizn, działających natychmiast, po kilku godzinach, dniach lub nawet miesiącach.
mu nawet do głowy nie przyszło, aby ich gonić.
Słońce jak olbrzymia ognista kula wisiało już nad horyzontem, kiedy wreszcie dotarli
do hotelu. Tu młodzi podróżnicy podziękowali swym liberyjskim koleżankom i umówili się z
nimi na następny dzień na dalsze zwiedzanie miasta.
Obaj myśliwi wrócili późnym wieczorem. Mieli bardzo zadowolone miny i przy kolacji
powiadomili dzieci, że otrzymali wszystkie pozwolenia i jutro trzeba będzie zabrać się do
spakowania ekwipunku.
II
Na drugi dzień Dzika wstała jeszcze przed świtem. W płaszczu narzuconym na kostium
kąpielowy wyśliznęła się cicho z hotelu i szybko zbiegła na plażę od strony starej osady
rybaków Kru. Właśnie w chwili kiedy dotknęła stopami drobniutkiego piasku, zza ciemnej
puszczy pokazała się czerwona tarcza słońca. Kaskady promieni słonecznych zalały miasto,
pozłociły dachy domów osady Kru, piasek plaży i leniwe fale oceanu.
Dziewczynka zrzuciła z siebie płaszcz i sandały, weszła w wodę i zaczęła płynąć, silny-
mi rękami rozgarniając fale. Woda była ciepła, a powietrze czyste, balsamiczne.
Na plaży przed osadą Kru kręcili się rybacy. Wkładali do łódek sieci, a następnie jedną
po drugiej zręcznie spychali łodzie z piasku. Kiedy dłubanki były już na wodzie, wskakiwali
w nie i chwytali za wiosła. Po chwili cała flotylla łodzi, z jednym lub dwoma ludźmi załogi,
płynęła wolno na ocean. Mijając kąpiącą się dziewczynkę rybacy pozdrawiali ją, a jedna z
łodzi, prowadzona przez muskularnego Murzyna, podpłynęła tuż do Dziki i rybak uśmiecha-
jąc się rzekł:
— Dzień dobry, mała miss *! Kąpiel tutaj jest niebezpieczna, może cię napaść rekin
młot **! Te wody pełne są drapieżników i łatwo stracić rękę lub nogę.
Dzika podziękowała za ostrzeżenie i zawróciła, ale rybak pochwycił ją za ramię, mimo
oporu wyciągnął ,z wody i wsadził do swojej chyboczącej dłubanki. Potem spokojnie ruszył
ku brzegowi. Kiedy łódź zaryła się w piasek, pomógł dziewczynce wyjść na plażę, żegnając ją
miłym uśmiechem.
Dzika szybko ubrała się, machnęła ręką kilka razy odpływającemu rybakowi, po czym
ile sił w nogach pobiegła do hotelu. Cicho jak mysz wśliznęła się do pokoju, wzięła zimny
prysznic i już po chwili, całkowicie ubrana, zapukała do Jacka. Z pokoju ozwał się zaspany
głos:
— To ty, Dzika? Zaraz się ubiorę! Która godzina?
— Siódma! Spiesz się, bo nie dostaniesz śniadania!
Ojca w pokoju nie było, gdyż z panem Gorajem przeglądał ekwipunek. Obaj panowie
tak byli zajęci, że znów zapomnieli o jedzeniu.
Po śniadaniu rozdzielono pracę. Pan Rawicz z listą zakupów pojechał na Water Side,
pan Goraj zaś pakował z dwoma młodymi czarnymi służącymi, Momoru i Pepesu, namioty,
łóżka polowe i inne przedmioty w nieprzemakalne worki, łatwe do niesienia przez jednego
człowieka. Worki były znaczone dwoma czerwonymi paskami z białym w środku oraz nume-
* Miss (ang.) — panienka.
** Rekin młot — żyjąca w ciepłych morzach potężna ryba, osiągająca nawet 4 m długości i ponad 300 kg
wagi; nazwa jej pochodzi od kształtu głowy, rozszerzonej z boków i przypominającej wyglądem ogromny młot.
Bywa niebezpieczna dla człowieka.
rem, tak iż natychmiast można je było odnaleźć w stercie innych.
Dzika wraz z kucharzem Mamadu zajęła się pakowaniem naczyń kuchennych, prowia-
ntu i konserw, które całymi skrzynkami dostarczały sklepy. Było tego dużo, bo przecież wy-
prawa miała trwać dwa miesiące.
Jacek pomagał trochę ojcu, ale więcej czasu poświęcał na czyszczenie kamer i pakowa-
nie filmów, chemikaliów, w ogóle wszystkiego, co potrzebne było do filmowania i fotografo-
wania.
Wszyscy pochłonięci byli gorączkową pracą, gdy zjawiły się Ann i Bobby. Dziewczęta
z początku czuły się trochę zawiedzione, że nic nie będzie ze zwiedzania miasta, potem
jednak zaczęły pomagać, i tak im się to podobało, że zostały aż do zakończenia roboty. Przed
wieczorem załadowano ekwipunek na trzytonowy samochód ciężarowy, na drugim zaś takim
samym umieszczono składane klatki i mniej ważne drobiazgi. Przy kolacji pan Goraj wyjaśnił
dzieciom, że otrzymali pozwolenie z ministerstwa spraw wewnętrznych na odłów zwierząt
wyłącznie w zachodniej części Liberii, na ziemiach szczepu Gola.
— To znaczy, że poza tym terenem nigdzie nam nie wolno jechać? — spytał Jacek.
— Ano tak! — rzekł pan Rawicz. — Ale szczep Gola mieszka bardzo blisko dziewi-
czych puszcz, w których są karłowate hipopotamy, antylopy bongo, antylopy zebry i mnóstwo
słoni.
— Do Chartumu przysłano nam pismo, że cała Liberia jest do naszej dyspozycji i może-
my jechać, gdzie chcemy, ale widocznie w prowincji wschodniej coś zaszło, skoro nas tam
nie puszczają. Pewno któryś ze szczepów wstąpił na ścieżkę wojenną. Zresztą to nie nasze
sprawy! — zakończył pan Goraj.
Nazajutrz o szóstej rano siedzieli już przy śniadaniu, ubrani do podróży. Załadowane
samochody stały przed hotelem, a Momoru, Pepesu i Mamadu, odprowadzani przez swoje
rodziny, lokowali się na workach z ekwipunkiem.
Była godzina siódma, kiedy łowcy opuścili hotel. Za kierownicą pierwszego auta
zasiadł pan Goraj z Jackiem, w drugim zaś usadowił się pan Rawicz z Dziką. Zjechali w dół,
na Water Side, minęli most na rzece Mesurado, a następnie osiedle szczepu Wai, znajdujące
się już na wyspie Bushrod. Potem wjechali na teren portu. Tu olbrzymie transportery przeno-
siły setki i tysiące ton rudy żelaznej do wnętrza statków, tu też kończyła się linia kolejowa,
łącząca kopalnie w rejonie Borni Hills z portem. Przy zabudowaniach portowych samochody
zatrzymały się, ponieważ obaj panowie chcieli zobaczyć port. Skorzystał z tego Jacek i
sfilmował ładowanie rudy, magazyny, kolejkę, a wreszcie falochrony i całą grupę inżynierów
i urzędników. Ponieważ załadunek rudy był zautomatyzowany, pracowało tu stosunkowo
mało dokerów. Robotnicy portowi odznaczali się szerokimi barami i wspaniałymi mięśniami
rysującymi się pod skórą na kształt sęków i powrozów.
Dzika tymczasem myszkowała ciekawie wśród portowych magazynów. Oglądała stosy
płacht kauczuku, sterty orzeszków ziemnych, worki z ziarnem kakao i kawy oraz powiązane
w wiązki ciemnobrunatne, długie na metr, elastyczne pręty.
— Tatusiu, do czego służą te patyki? — zapytała.
— To jest piasawa *, córeczko — odrzekł pan Rawicz. — Używa się jej w maszynach
oczyszczających ulice, a także do wyrobu wszelkiego rodzaju szczotek do szorowania. My w
naszym ogrodzie zoologicznym w Chartumie też używamy szczotek z piasawy. Te stosy,
oczywiście, załadowane zostaną na statek i popłyną do Europy!
Wścibska dziewczynka ruszyła teraz w stronę składu, gdzie stały skrzynie i różne
maszyny, ale sygnał klaksonu zmusił ją do przerwania interesującej wędrówki. Siedząc już w
aucie widziała, jak Jacek, z rozwianym włosem, pędził do swojego samochodu przyciskając
* Piasawa — rafia, grube włókna otrzymywane z łodyg liściowych palmy rafiowej.
do piersi kamerę.
Jechali dobrą drogą wśród gajów palm oleistych i równych szeregów drzew kauczuko-
wych. Mijali Murzynki niosące na głowach kosze lub duże miednice pełne ryb, manioku,
fasoli, pomarańcz i innych owoców. Prawie każda kobieta dźwigała także w zapasce na ple-
cach niemowlę. Mężczyźni, ubrani w spodnie i koszule lub piękne bubu, szli powoli, z godno-
ścią, grzecznie pozdrawiając przejeżdżające auta. Kobiety spieszyły na targ do Monrovii, a
mężczyźni do pracy lub w jakichś interesach do urzędów bądź sklepów albo po prostu, aby
popatrzeć na rozbudowującą się stolicę.
Tuż przy ujściu Rzeki Św. Pawła do oceanu zobaczyli nowo zbudowane osiedle ryba-
ckie Kru. Otoczone było gajem bananowców, drzew mangowych *, kola ** oraz grupkami
papai ***. Z daleka błyskały białe ściany domów i wysokie stożki palmowych strzech na
chatach.
Przy drodze wiodącej do osiedla kilka kobiet Kru ustawiło swoje stragany, na których
widać było owoce, ryby, ogromne langusty i duże bulwy manioku. Pan Rawicz zatrzymał
auto i kupił cały kosz zielonych pomarańcz **** i złotawych owoców mango. Dzika sięgnęła
zaraz po owoc mango, przypominający wyglądem dużą, spłaszczoną renklodę, ale miał on tak
silny zapach terpentyny, że dziewczynka z niesmakiem wrzuciła go z powrotem do kosza.
Natomiast zielone pomarańcze okazały się wspaniałymi owocami. Miąższ ich był złotawy, a
przy tym tak soczysty, słodki i wonny, że Dzika z prawdziwą przyjemnością zjadła aż trzy. Po
przejechaniu paru kilometrów wśród manioku, plantacyjek kawy i kauczukowca znaleźli się
na moście przerzuconym przez rwące nurty Rzeki Św. Pawła. Dzika patrząc z okna samocho-
du na szeroko rozlane wody zawołała zdumiona:
— Tatusiu, ta rzeka jest chyba równie potężna jak Nil pod Chartumem! A jaką strasznie
brudną ma wodę! O, patrz, krokodyl! A tam drugi!
Rzeczywiście na brzegach rzeki pełno było krokodyli, które spłoszone przez przeje-
żdżające ciężarówki — waliły się do wody, szukając w niej schronienia. Mętne nurty niosły
do oceanu wielkie kępy trawy, drzewa wyrwane z korzeniami, a nawet całe wyspy, na których
nierzadko widziało się antylopy.
Gdy przebyli most, na drugim brzegu zobaczyli stojący pociąg załadowany rudą. Z
pobliskiego domu wynoszono worki z kawą i bulwami manioku i układano na wagonach z
rudą. Kilkudziesięciu Murzynów, którzy jechali tym pociągiem najwidoczniej jako pasażero-
wie, siedziało na wierzchu wypełnionych po brzegi wagonów lub spało w najlepsze, nato-
miast muzułmanie, również pasażerowie pociągu, zeszli na ziemię, rozesłali owcze skóry i
obróciwszy się na wschód, bili pokłony Allachowi.
Dzika, która na wszystko zwracała uwagę, zauważyła, że młody maszynista Wai ma
wytatuowany na czole fioletowy znak szerokości dwóch palców, spytała więc ojca, co to
oznacza.
— O, to cała historia — odrzekł pan Rawicz. — W dawnych czasach, kiedy kraj ten nie
nazywał się jeszcze Liberią, a Wybrzeżem Pieprzowym, Portugalczycy mieli tu swoje fakto-
rie *****, które prócz handlu złotem, kością słoniową i dwoma gatunkami pieprzu trudniły
się też handlem niewolników, dostarczanych z innych krajów Afryki. Głównym miejscem
* Mango — drzewo występujące w tropikalnych obszarach Azji i Afryki; dostarcza smacznych
owoców przypominających brzoskwinie.
** Kola — drzewo rosnące w Afryce zachodniej, rodzące tzw. orzeszki kola, używane w przemyśle
leczniczym i spożywczym dzięki sporej zawartości kofeiny i innych składników pobudzających. Murzyni
wyprawiający się w podróż lub na polowanie zabierają z sobą do żucia orzeszki kola, które usuwają uczucie
głodu i zmęczenia.
*** Papaja — drzewo melonowe, rosnące w krajach tropikalnych.
**** Zielone pomarańcze — tropikalna odmiana pomarańczy o zielonej skórce i bardzo soczystym,
słodkim miąższu; nie sprowadzane do Europy, gdyż nie wytrzymują transportu.
***** Faktorie — firmy handlowe zakładane kiedyś w krajach kolonialnych przez kupców europejskich.
załadunku niewolników był wówczas Robertsport, osada znajdująca się przy ujściu dużego
jeziora, nazywanego dzisiaj Fishersman Lake. Cała kraina między rzekami Mafa i Liffa, gdzie
znajdował się Robertsport, należała do szczepu Wai, który pośredniczył w dostarczaniu
niewolników. Portugalczycy jednak wraz z niewolnikami zabierali na statki również eskortę.
Aby tego uniknąć, naczelnicy zaczęli znaczyć wojowników Wai w taki sposób, jak to widzisz
na czole maszynisty, i zwyczaj ten przetrwał aż do dnia dzisiejszego.
— Ale teraz Wai już nie sprzedają niewolników Portugalczykom?
— Nie, córeczko, nie sprzedają! Szczep Wai jest najinteligentniejszy ze wszystkich
szczepów Liberii, miał nawet swoje pismo i bardzo ciekawe obrzędy. Teraz dużo Wai uczy
się w szkołach liberyjskich, a nawet studiują na wyższych uczelniach za granicą.
Samochody tymczasem wjechały w ulice miasteczka Brewersville, dużego osiedla
Amerykano-Liberyjczyków, rozciągniętego na przestrzeni kilku kilometrów. Wsparte na pa-
lach domy, zbudowane przeważnie z desek i pokryte blachą falistą, otoczone były plantacjami
kawy lub ogrodami manioku, bananowców i papai. Tu i ówdzie widniały szyldy faktorii
różnych firm europejskich, a przed jednym ze sklepów stał autobus tak bardzo wyładowany,
że czarni pasażerowie siedzieli nawet na dachu, trzymając w rękach swoje worki i blaszane
kuferki. Mimo to śmiali się, żartowali i pozdrawiali Murzynów jadących na ciężarówkach.
Niebawem auta znów znalazły się na szosie biegnącej wzdłuż linii kolejowej. Przez
jakiś czas jechali jeszcze wśród licznych plantacji kawy, mijali poletka manioku, małe ogró-
dki okolone wąskimi pasami starych drzew i gaje bananowe. Dalej roztaczała się puszcza,
która zdawała się pokrywać cały kraj, góry i doliny.
Wjechali wreszcie w rejon kopalni rudy żelaznej. Tu krajobraz zmienił się zupełnie. Na
polach pracowały ogromne buldożery, wznosiły się budynki o różnym przeznaczeniu, przeje-
żdżały lokomotywy z wagonami napełnionymi cenną rudą, mknęły auta ciężarowe i osobowe.
Czasem w cieniu drzew widać było wygodne bungalowy, gdzie indziej zaś stały szeregi malu-
tkich domków robotniczych, świecące blachą dachów.
— To są właśnie kopalnie Liberyjskiej Kompanii Górniczej, którą założył amerykański
trust stali — wyjaśniał dzieciom pan Rawicz. — Eksploatację rozpoczęto już w roku 1951 i
wydobycie rudy ciągle wzrasta. Niedługo z pewnością przekroczy trzy miliony ton rocznie.
— To ta ruda, którą ładowano na statki w Monrovii? — zapytała dziewczynka.
— Tak, ta sama. Te kamienie, które stąd się wywozi, zawierają prawie w połowie
czyste żelazo. To najbogatsze wśród znanych na świecie pokładów.
Auta toczyły się dalej i wkrótce znów jechali przez dużą wieś, pełną mężczyzn, kobiet i
dzieci. Rozkrzyczane grupy ludzi tłoczyły się w drzwiach kilku sklepów, przed którymi stały
ciężarowe samochody; wyładowywano z nich całe bele barwnych materiałów, skrzynie i
worki. Prawdopodobnie przywieziono nowy towar ze stolicy i Murzyni pchali się, chcąc go
obejrzeć, a przy okazji coś kupić.
Z trudem przecisnęli się przez tłum i szybko zostawili wioskę za sobą. Teren stawał się
coraz bardziej pagórkowaty, porośnięty gęstym lasem. Coraz częściej też mijali samochody
zapełnione robotnikami trzymającymi w rękach długie noże przystosowane do wycinania
buszu *. Widocznie jechali gdzieś na nową odkrywkę, gdzie wprzód trzeba było wyrąbać las,
by górnicy mogli rozpocząć pracę.
Z kolei samochody zagłębiły się w szeroki wąwóz o sterczących z obu stron wysokich
ścianach. Niebawem wąwóz rozszerzył się, odsłaniając rozległą kotlinę, gęsto rozbudowaną i
otoczoną niewysokimi górami. Były to Borni Hills, owe góry pełne wysokoprocentowej rudy
żelaznej. Tu kończyła się szosa, dalej prowadziła już tylko wąska droga bez nawierzchni, ale
w okresie suchym nadająca się do jazdy samochodem.
Teraz czas jakiś posuwali się krętymi wąwozami, mając po bokach gęsto zalesioną pu-
* Busz — krzaczasta roślinność w suchych obszarach Afryki; tu: puszcza.
szczę, która od czasu do czasu ustępowała miejsca niewielkim pólkom manioku i kukurydzy.
Nieco dalej, na tle zielonej ściany lasu, widać było prostokątne lub okrągłe chaty, a przy nich
gaje bananowe i drzewa mangowe lub kola. Przed chatami krzątały się kobiety, a gołe dzieci
wybiegały ku jadącym, by popatrzeć na samochody. Młodych mężczyzn nie widziało się
zupełnie, prawdopodobnie pracowali w kopalniach. Na drodze również mijali tylko kobiety i
dziewczęta niosące na głowach ryż i różne owoce w pięknie plecionych koszykach, misach z
tykwy bądź emaliowanych miednicach.
Zatrzymali się na obszernej polanie, zamkniętej z jednej strony płotem z chrustu, za
którym widać było stożkowate strzechy chat. Była to wieś Yoma, ostatnia osada przy drodze
automobilowej. W odległości jakichś stu kroków od wioski płynęła rzeka Mahe.
III
Wysiadłszy z samochodu obaj łowcy ruszyli szeroką ścieżką, wiodącą wśród zagajni-
ków bananowych i pól manioku, ku rzece. Płynęła rozległym korytem, wartko tocząc swe
nurty. Brzeg od strony wsi był stosunkowo wysoki, dzięki czemu można było swobodnie
spojrzeć na zwartą puszczę rozciągającą się za rzeką.
Pan Goraj z zadowoleniem skinął głową.
— Ścieżka jest wystarczająco szeroka dla naszych ciężarówek. Wytniemy tu trochę
krzaków i zrobimy wspaniałe miejsce na obóz, w którym, niestety, będziemy musieli posie-
dzieć kilka dni, zanim załatwimy sprawę tragarzy.
Niebawem auta stały już nad rzeką, a obaj łowcy wraz z czarnymi boyami * wzięli się
do pracy. Wysiekli sporą przestrzeń buszu, oczyścili dokładnie z korzeni i liści, a potem
wyładowali ekwipunek i zabezpieczyli go nieprzemakalnymi brezentami. Następnie rozbili
dwa namioty mieszkalne i namiot-jadalnię, nakryty dużym dachem, pod którym ustawiony
został składany stół, takież krzesełka i filtr do wody. Do namiotów mieszkalnych wniesiono
po dwa łóżka polowe zaopatrzone w moskitiery ** oraz stalowe walizki z bielizną, ubraniem i
przyborami toaletowymi. Dzika przydźwigała do namiotu, który zajmowała z ojcem, duże
pudło z kilkoma wiatrówkami, Jacek zaś ulokował w drugim aparaty fotograficzne i kamery
filmowe.
Podczas gdy Momoru i Pepesu pracowali wraz z łowcami przy urządzaniu obozowiska,
kucharz Mamadu zbudował z trzech kamieni kuchnię, postawił na niej duży garnczek
napełniony wodą rzeczną, podłożył suchego chrustu i rozniecił ogień. Wkrótce też w jadalni,
na stole nakrytym białą serwetą, stał imbryk z gorącą herbatą, która najlepiej ze wszystkich
płynów gasi pragnienie.
Tymczasem ze wsi zaczęły schodzić się nagie zupełnie dzieci. Stojąc początkowo z
daleka, a potem przysuwając się coraz bliżej, przyglądały się dziwnym białym gościom.
Pełnymi ciekawości oczami śledziły każdy ruch, gotowe do natychmiastowej ucieczki, gdyby
zaszła tego potrzeba.
W ślad za dziećmi pojawiły się dziewczęta i kobiety. Szły niby to po wodę, z wiadrami i
tykwami na głowach, ale mijając obóz zatrzymywały się i bacznie przypatrywały namiotom i
krzątającym się koło nich ludziom. Kucharz Mamadu siedzący koło ogniska rozpoczął z nimi
* Boy (ang.) — chłopiec; tu: służący.
** Moskitiera — zasłona chroniąca od ukąszeń moskitów, tj. komarów żyjących w krajach o klimacie
gorącym.
przyjacielską rozmowę, do której wmieszali się wkrótce Momoru i Pepesu. Kobiety słuchały
przez chwilę w milczeniu, potem zaczęły się śmiać, mówiąc coś szybko między sobą, a obej-
rzawszy się w stronę wsi, bez słowa zbiegły ku rzece. Niemal w tej samej chwili rozpierzchły
się dzieci, jak stado wróbli, w które uderzył jastrząb.
Dzika, zaciekawiona, co spowodowało ucieczkę kobiet i dzieci, wyszła na drogę. W
stronę obozu powoli i z godnością kroczyła grupka starych mężczyzn. Przystanęli na chwilę
przed namiotami, potem zaś śmiało ruszyli ku siedzącym w jadalni łowcom. Z gromadki wy-
stąpił naczelnik wsi, potężnie zbudowany Murzyn, i podał panu Gorajowi białego koguta oraz
kobiałkę jaj. Łowca przyjął podarki i odwzajemnił się kilkunastu wiązkami liści tytoniowych
oraz sztuczką białego materiału. Potem gość i gospodarze, uścisnąwszy sobie dłonie, zgodnie
z miejscowym obyczajem strzelili trzykrotnie palcami. Teraz jeden z Murzynów ustawił
składane żelazne krzesło, naczelnik siadł i otoczony swoją świtą zaczął rozmowę.
Dowiedziawszy się o zdrowie łowców i towarzyszących im dzieci, zapytał:
— A cóż was tu sprowadza? Długo zostaniecie w naszej wsi?
Mówił językiem Gola, a tłumacz, którego miał z sobą, przekładał jego słowa na okro-
pny pidgin-english, czyli łamaną mowę angielską.
Pan Goraj odpowiedział, że przybyli tu, mając pozwolenie prezydenta, ale nie wiedzą
jeszcze, jak długo zatrzymają się we wsi. Z kolei spytał naczelnika, jaka zwierzyna znajduje
się w jego lasach i czy można coś upolować.
Naczelnik myślał długą chwilę, naradzał się półgłosem z otaczającymi go starcami, aż
wreszcie rzekł:
— Jeśli chcesz polować na słonie, to nie musisz ich szukać daleko! Przychodzą każdej
nocy i niszczą nasze ogrody. To samo jest z bawołami. Zniszczyły nam zupełnie nasze luga-
ny * ryżowe. Dam ci myśliwego, wielkiego myśliwego, który poprowadzi was na słonie i
bawoły, ale... ale trzeba zapłacić...
Pan Goraj uśmiechnął się.
— Macie w waszej puszczy antylopy bongo?
— Za antylopami trzeba trochę pochodzić! Dwa dni drogi stąd łatwo je upolować, ale w
pobliżu wsi rzadko się pokazują. To bardzo płochliwe zwierzęta!
— A jak z hipopotamami karłowatymi? Trafiają się tutaj? — pytał dalej łowca.
Tłumacz widocznie nie zrozumiał pytania, gdyż dłuższy czas namyślał się. Potem coś
mówił do naczelnika i jego świty, rozkładał ręce, aż wreszcie naczelnik zawołał uradowany:
— Mwe! O mwe ci chodzi? Jest ich sporo, ale to zwierz nocny i trudny do zastrzelenia.
My łapiemy mwe w doły. Mają dobre mięso! Kopią swoje nory nad brzegami Mahe, w
puszczy, i tam je można upolować...
Dzika, która od dłuższego czasu wpatrywała się w nadbrzeżne skały, rzuciła się nagle
do namiotu, chwyciła wiatrówkę i kilka małych ampułek i szybko pobiegła w stronę rzeki.
Zaintrygowany Jacek ruszył za nią. W odległości jakichś dwudziestu kroków od skał dzie-
wczynka zaczęła się czołgać, a potem nagle poderwała się na kolana i uniosła broń do oka.
Jacek posłyszał ciche uderzenie, nie głośniejsze od klaśnięcia w dłonie, po chwili zaś padł
drugi strzał.
Gdy Jacek podbiegł, Dzika trzymała już w rękach lśniącego metalicznym upierzeniem,
wspaniałego koguta leśnego i podnosiła z ziemi szarą, niepozorną samiczkę. Szybkim ruchem
podała mu kurę mówiąc:
— Zwiąż jej nogi, wkrótce obudzi się i będzie się szamotać! Trzeba zrobić dla nich
kojec. Ale mi się udało! — dodała nieco chełpliwym tonem.
Z ptakami w rękach powrócili do obozu.
— To jest kogut leśny i jego samka — orzekł pan Rawicz. — Co za cudne upierzenie
* Lugan — murzyńska nazwa pola powstałego przez wypalenie i wykarczowanie puszczy.
ma ten ptak! Takiej pary nie mamy jeszcze w naszym ogrodzie zoologicznym w Chartumie.
Dzielnie się spisałaś, Dziko!
Murzyni ciekawie przypatrywali się ptakom i byli niezwykle zdumieni, gdy się obudzi-
ły. Naczelnik, zapominając o swej godności, wstał z krzesła i również oglądał je ze wszy-
stkich stron. Gdy wyjaśniono gościom tajemnicę tego szczególnego polowania, śmiali się gło-
śno i z radością uderzali dłońmi po udach.
Żegnając się naczelnik obiecał przysłać myśliwego na słonie, przyrzekł także wszelką
potrzebną pomoc, prosząc równocześnie łowców o odwiedzenie osiedla.
Niedługo po jego odejściu kilka dziewcząt przyniosło wielką kiść bananów oraz miskę
pełną aromatycznych zielonych pomarańcz i innych owoców. Kucharz Mamadu zaniósł poda-
rek do jadalni, po czym w towarzystwie dziewcząt wybrał się do wsi, by zakupić dwie kury
na obiad.
W tym samym czasie Momoru i Pepesu z cienkich palików bambusowych powiązanych
rotangiem * sporządzili obszerny kojec, w którym ulokowano koguta leśnego i jego samiczkę.
Początkowo ptaki tłukły się o pręty kojca i próbowały wyrwać się z niewoli, ale po jakimś
czasie przycichły, usiadły w kącie obok siebie i tylko bacznie wodziły dużymi oczyma za
krzątającymi się ludźmi. Dzika nasypała im do klatki nieco ryżu i po chwili stwierdziła z
radością, że najpierw kogut, a później i kura dziobnęły kilka ziarenek.
Po obiedzie, na który Mamadu podał doskonałą zupę z młodych, delikatnych pędów
bambusowych oraz tak zwany „country-chop”, czyli kurę z ryżem, jajami i różnymi ostrymi
przyprawami, zalaną oliwą palmową, obaj łowcy poszli do wsi, Dzika zaś i Jacek zrobili prze-
chadzkę wzdłuż brzegu rzeki Mahe. Jakkolwiek nie spodziewali się spotkania z żadną zwie-
rzyną, to jednak Dzika zabrała wiatrówkę i kilka ampułek z narkotykami, a Jacek swoją nie-
odstępną kamerę filmową.
Szli powoli, spoglądając na rwące nurty potężnej rzeki, to na tajemniczą, ciemną
puszczę na przeciwległym brzegu, to znów na ostre, poszarpane, wilgotne skały, tu i tam
wystające ze spienionej topieli. Niekiedy z toni wyskakiwała potężna ryba i zatoczywszy w
powietrzu łuk, z głośnym chlupotem spadała w wodę. Gdzieś na krzaku nadbrzeżnym, na
zwisającej nisko nad nurtem gałązce, tkwił zapatrzony w wodę duży, barwny zimorodek o
szarozielonym upierzeniu skrzydeł i barków, purpurowym podgardlu i bladoczerwonych
piórkach na brzuchu. Nieco dalej, na suchym konarze ogromnego drzewa, siedział orzeł krzy-
kliwy. Śnieżnobiała pierś i głowa lśniły w słońcu, a od tej bieli ostro odbijały niebieskawo-
czarne skrzydła. Ptak patrzył uważnie, lecz spokojnie, jakby świadomy siły swego potężnego
dzioba i ostrych pazurów.
— Spójrz, Jacku! Ten orzeł jest taki sam jak tamte, które widzieliśmy na Nilu! Szkoda,
że nie mogę go dosięgnąć z mojej wiatrówki... Zbyt daleko siedzi! — westchnęła Dzika.
— Co byś z nim zrobiła? Prawdopodobnie za kilka dni ruszymy w puszczę, więc byłby
tylko zawadą, bo trzeba by starać się o świeże ryby, o mięso, wysypywać klatkę piaskiem. A
transport!
Ale Dzika nie odpowiedziała. Wlepiła oczy w skałę sterczącą daleko na środku rzeki i
tylko położyła palec na wargach, nakazując milczenie. Chłopiec wiedząc, jak doskonały
wzrok ma Dzika, umilkł posłusznie i też wpatrywał się w rzekę. Nic jednak nie mógł zoba-
czyć.
Nagle na skale coś błysnęło. Dzika ścisnęła Jacka za rękę, przypadła ku ziemi i wycofa-
ła się w nadbrzeżne krzaki. Chłopiec poszedł w jej ślady. Zasłonięci krzakami, gęsto rosnący-
mi, wysokimi łopuchami i kępami paproci przebiegli chyłkiem do potężnego drzewa chlebo-
wego **. Przykucnęli za jego pniem i spojrzeli na rzekę. Przed nimi, trochę na ukos, widać
* Rotang — palma o cienkiej, często pnącej łodydze; używana do wyrobu mebli, lasek, plecionek itp.
** Drzewo chlebowe — rosnące w krajach tropikalnych drzewo z rodziny morwowatych; osiąga 16 m
wys. Owoce, o wadze ok. 2 kg, służą tubylcom jako pożywienie; pieczone przypominają smakiem ziemniaki.
teraz było doskonale skałę na środku rzeki, na skale zaś potężną afrykańską wydrę. Piękna,
ciemnobrązowa sierść zwierzęcia lśniła w słońcu jak stara miedź, bystre czarne oczka uwa-
żnie lustrowały rzekę, a długi, spłaszczony ogon do połowy tkwił w wodzie.
— Strzelaj! — szepnął Jacek, ściskając palcami rękę Dziki.
— Nie warto, za daleko na wiatrówkę. A gdyby nawet doniosła, wydra wpadnie w
wodę — wyszeptała dziewczynka, a po chwili dodała: — Cicho! Patrzy na nas!
Wydra wyczuła instynktownie ludzi, przez chwilę bowiem bacznie obserwowała drze-
wo, za którym schowały się dzieci, a potem zsunęła się do wody tak nagle, jakby była przy-
widzeniem. Po jakimś czasie wynurzyła się na drugim brzegu i. znikła gdzieś między suszem
naniesionym przez wodę.
— Jakby ją zmiotło ze skały! Widocznie Murzyni często polują na rzece i zwierzyna
jest przepłoszona — rzekła Dzika.
Wyszli zza drzewa i popatrzyli na chylące się ku zachodowi słońce. Dzień był jeszcze
jasny, ale za jakąś godzinę, półtorej słońce skryje się za puszczą i zapadnie noc. Postanowili
wracać do obozowiska.
Przelatywały koło nich prześlicznie ubarwione, niebiesko-zielone pszczołojady, polują-
ce na roje pszczół. Gdzieś w wierzchołkach drzew rozlegał się basowy krzyk, a potem głośny
łomot skrzydeł. To wyruszał na żer duży dzioborożec czarny *, błyskający białymi końcami
sterówek w ogonie. Ptak ciężko sadowił się na gałęzi obsypanej dojrzałymi owocami i głośno
zabierał się do jedzenia, nie zwracając zupełnie uwagi na mniejsze od niego toko **, ptaki z
ogromnym zakrzywionym dziobem i białymi plamami na skrzydłach i długim ogonie. Na
dużych, szkarłatnych kwiatach hibiscusa *** rosnącego w małej, otwartej kotlince w pobliżu
rzeki pożywiały się dwa nektarniki. Śliczne, maleńkie ptaszki o błyszczącym metalicznie, zie-
lonym upierzeniu i karminowym, długim ogonie wysysały cienkim, lekko wygiętym dziob-
kiem nektar z kwiatowych kielichów. Tak bardzo podobne były do kolibrów nie tylko z
upierzenia, ale i ze sposobu zawisania w powietrzu przed kwiatami, że dzieci sądziły, iż jest
to odmiana środkowoamerykańskich kolibrów. Jacek, obserwując lot tych ptasich klejnotów,
zawołał podniecony:
— Wiesz, Dzika! Zdaje się, że ta puszcza jest o wiele bogatsza, niż sądziliśmy. W tak
krótkim czasie, podczas jednej przechadzki, widzieliśmy wydrę i kilka gatunków bardzo
ciekawych ptaków. A co będzie, jak przeniesiemy się w głąb lasów?
— Szkoda jednak, że nie wziąłeś z sobą karabinka — rzekła Dzika. — Tyle gołębi gru-
cha na drzewach, widziałam także i pantarki ****, kiedyśmy przebiegali przez las. Warto by
coś smacznego ustrzelić na kolację! Ale teraz chodźmy prędzej, bo nas tu jeszcze chwyci
noc...
Przyspieszyli kroku i wkrótce dotarli do obozu. Mamadu siedział przy ognisku i pilnie
coś pitrasił, Pepesu przygotowywał łóżka w namiotach, a Momoru sprzątał w jadalni. Gdzieś
z oddali dobiegały głosy pana Goraja i pana Rawicza, rozlegał się śmiech i jakieś okrzyki. Po
dobrej chwili dzieci ujrzały swych ojców wśród tłumu kobiet i dziewcząt spieszących z
naczyniami po wodę.
Łowcy zatrzymali się przed obozem, a towarzyszące im czarne niewiasty pobiegły w
stronę rzeki, napełniając gwarem wieczorne powietrze.
— No, nasze pociechy przyszły już! — zawołał pan Goraj, zobaczywszy dzieci. — Jak
* Dzioborożec czarny — duży ptak afrykański należący do rzędu dudków (długość ptaka, wraz z 35-
centymetrowym ogonem, przekracza 1 m); żywi się owadami, płazami, gadami, małymi ssakami, a także
owocami. Nazwa jego pochodzi od potężnego dzioba, opatrzonego dużą naroślą w kształcie hełmu.
** Toko — jeden z licznych gatunków dzioborożca.
*** Hibiscus — występująca w licznych odmianach roślina tropikalna; w Europie hodowana w
cieplarniach jako krzew ozdobny.
**** Pantarka — perlica, ptak z rzędu kuraków; pochodzi z Afryki wschodniej; w Europie hodowana od
czasów rzymskich.
ci się, Dziko, udał spacer? Coś widziała?
Dzika opowiedziała o wydrze i o ptakach, szczególnie dokładnie opisując maleńkie
nektarniki na krzaku hibiscusa. Łowcy słuchali uważnie, lecz w pewnej chwili pan Rawicz
zawołał podekscytowany:
— Widzieliście nektarniki?! Szkoda, że nie udało się wam ich złowić. To by dopiero
była radość w Chartumie! Nad Nilem nie ma tych ptaków. Nie mogłaś ustrzelić chociaż
jednego? — zapytał córkę.
— Nie, tatusiu — rzekła Dzika. — Miałam z sobą wiatrówkę, ale ampułki były większe
niż nektarniki. Zresztą, gdybyśmy chcieli łowić te ptaki, musielibyśmy najpierw przygotować
odpowiednie klatki i znaleźć coś, co zastąpiłoby nektar, bo inaczej padłyby, nim zdążyliby-
śmy wysłać je samolotem do Chartumu...
— Widzisz, jaką mądrą masz córeczkę! — roześmiał się pan Goraj, po czym zwracając
się do dziewczynki, powiedział: — Nektarnikami zajmiemy się innym razem, kiedy wyprawi-
my się do Liberii na połów ptaków.
Rozmowę przerwało przybycie łowcy słoni. Był to krępy, muskularny Murzyn niewyso-
kiego wzrostu, z opaską na biodrach i w czarnej koszulce. W ręce trzymał niezmiernie długą
strzelbę, a przez ramię przerzuconą miał mocno wypchaną rafiową torbę. Przywitawszy się z
łowcami usiadł na ziemi, strzelbę położył sobie na kolanach i powiedział parę słów w języku
Gola.
Łowcy wiedzieli doskonale, że Murzyni, znając nawet jakiś język europejski, zaczynają
zwykle rozmowę w swoim własnym, toteż przywołali Mamadu na tłumacza.
Po zwyczajowych pytaniach o zdrowie, o żonę i dzieci, o gospodarstwo, polowanie i
inne sprawy, łowcy już bez dalszych wstępów zagadnęli przybysza o hipopotamy karłowate.
Czarny myśliwy spokojnie zapalił swoją fajeczkę i długo milczał. Potem uśmiechnął się i
rzekł w pidgin-english:
— Ja jestem myśliwy od słoni, a nie od mwe! Ja myślałem, że wy chcecie strzelać sło-
nie, ale jak pytacie o mwe, to powiem, że tutaj go nie zabijecie. Musicie iść do puszczy jeden
dzień, drugi dzień, tam rozbić obóz, wykopać mnóstwo dołów, a mwe może w nie wpadnie.
Mwe wędruje w nocy po puszczy, tu i tam, dużo je, a na dzień układa się gdzieś w norach
albo w krzakach i śpi. Mwe jest bardzo szybkie mięso * i bardzo boi się ludzi.
— My to wszystko wiemy, ale chodzi nam o to, czy ty pójdziesz z nami w puszczę i
pokażesz dobre miejsca. My nie chcemy zabić mwe, ale chcemy go złowić żywcem! —
zawołał pan Goraj.
Czarny myśliwy popatrzył na łowcę zdumiony. Nie był w stanie pojąć, że można jechać
taki kawał drogi do puszczy tylko po to, by złowić mwe i nie zjeść go. No, ale z białymi
nigdy nic nie wiadomo. Nie na próżno mówią czarni, że biały jest kilikolo, czyli nie wszystkie
klepki ma dobrze w głowie ustawione! Chwilę przeto pomyślał, a potem rzekł:
— Ja jestem Balakamo, wielki, bardzo, bardzo wielki łowca od słoni. Biały człowiek
chce złapać żywego mwe, dobrze. Balakamo zaprowadzi w górę Mahe i pokaże, gdzie żyje
mnóstwo mwe. Ale czy biały człowiek złapie mwe, Balakamo nie wie.
— Niechże się Balakamo nie martwi o mwe — odrzekł pan Rawicz spokojnie. — My
chcemy także zapolować na antylopy bongo i różną inną zwierzynę.
— Wy to wszystko mięso chcecie zabić czy złapać? — zapytał ciekawie myśliwy.
— To nie ma znaczenia, złapać czy zabić — mruknął pan Goraj. — Ważne jest, czy
wielki łowca słoni, Balakamo, będzie z nami polował.
Myśliwy nie dał ostatecznej odpowiedzi, przyrzekł jednak zaprowadzić myśliwych w
głąb puszczy i pokazać im nory hipopotama karłowatego, a także miejsca, gdzie łatwo spo-
tkać można antylopę bongo, bawoły, słonie i inne zwierzęta. Potem wstał, ale zanim się poże-
* Mięso — Murzyni liberyjscy nazywają mięsem wszystkie zwierzęta żyjące w puszczy.
gnał, pan Goraj dał mu dziesięć wiązek tytoniu i funtową puszkę czarnego dymnego prochu.
Podarek ten niezmiernie uradował Balakamo, toteż opuszczał obóz w ukłonach, z uśmiechem
na twarzy.
Właśnie słońce skryło się za puszczą i w jednej chwili zrobiło się ciemno. Pepesu przy-
niósł zapaloną lampę benzynową i powiesił ją przed jadalnią na żerdzi, Momoru zaś postawił
pod nią dużą brezentową miednicę pełną wody. Było to konieczne, bo jasny płomień lampy
przyciągał setki i tysiące latających owadów, które natychmiast ruchliwym rojem otoczyły
światło. Za chwilę jeden po drugim poczęły spadać do miski z wodą owady, które znalazły się
zbyt blisko cylindrycznego szkła lampy i poopalały sobie skrzydła. O lampę obijały się też
ogromne chrząszcze goliaty, tak wielkie, że ilekroć któryś uderzył o szkło, lampa kołysała się
jak potrącona silnym wiatrem. Jacek schwytał kilka tych olbrzymich owadów z myślą podaro-
wania ich swojej szkole w Chartumie.
W chwili gdy łowcy kończyli kolację, od strony wsi ozwały się szybkie, radosne dźwię-
ki bębenków, w których rytm wpadało grube, basowe dudnienie. Pan Rawicz słuchał uwa-
żnie, a potem rzekł:
— Mężczyźni wrócili na noc do wsi i grają na bębnach. Będą pewno we wsi tańce.
Gdybym nie był tak strasznie zmęczony, chętnie bym poszedł popatrzyć.
— A skąd tatuś wie, że to mężczyźni, skoro widzieliśmy same kobiety? — zawołała
Dzika.
— Bo słychać bębny — zaśmiał się pan Goraj, odpowiadając zamiast swego przyjacie-
la. — Mężczyźni w Liberii, jak zresztą w całej Afryce, grają na bębnach, trzystrunnych
skrzypcach, które przypominają raczej gitary, i na rogach. Instrumentom tym akompaniują
stukając dwoma kawałkami twardego drewna. Kobietom grać na bębnach nie wolno, ale
wystukują rytm melodii, uderzając patykiem z drzewa żelaznego * w puste pancerze żółwi.
Pancerze wydają dźwięki suche i po tym łatwo je odróżnić od dudnienia bębenków.
— To wie każdy mieszkaniec Afryki, ale ktoś, kto uczy się w Kairze, w pensjonacie dla
grzecznych panienek... — mruknął złośliwie Jacek.
— Nie dokuczaj mi pensjonatem dla grzecznych panienek, bo nie pokażę ci żadnej
zwierzyny w puszczy! — zawołała Dzika, ale zaraz dodała uśmiechając się filuternie: —
Chyba... chyba że dasz mi największego goliata!
— Na cóż tobie goliat? — zdziwił się Jacek.
— Ja też chcę coś zawieźć do mojej szkoły w Kairze! Dziewczynki będą się strasznie
dziwić, a panna Blait, nasza dyrektorka, prędzej się zgodzi w przyszłości dać mi zwolnienie
na nową wyprawę.
Obaj łowcy, przysłuchując się tej rozmowie, spojrzeli na siebie z uśmiechem, pan
Rawicz zaś szepnął do swego przyjaciela:
— Dziewczyna asekuruje się na przyszłość! Na pewno będzie się napierała na wyprawę
w lasy Ituri **...
— Ona jest naszą szczęśliwą maskotką, więc zawsze skłonny jestem zabrać ją na każdą
wyprawę! — równie cicho odparł pan Goraj, a po chwili zawołał wesoło: — Młodzież, spać!
Jutro wstajemy o świcie!
Jacek spojrzał na zegarek i uznał, że kłaść się do łóżka o godzinie dziewiątej jest stano-
wczo za wcześnie, ale Dzika poszła grzecznie do swego namiotu. Kiedy po godzinie przy-
szedł jej ojciec, dziewczynka spała już kamiennym snem.
Nazajutrz, zaraz po porannym posiłku, obaj łowcy, a z nimi Dzika i Jacek, wyruszyli do
* Drzewo żelazne — drzewo o bardzo twardym, ciężkim drewnie barwy ciemnoczerwonej, prawie
wiśniowej; tonie w wodzie. Używane jest do budowy filarów mostowych i przy innych robotach wodnych, gdyż
pod wpływem działania wody staje się jeszcze twardsze.
** Ituri — rzeka wypływająca z Gór Błękitnych, która w dolnym biegu nosi nazwę Aruwimi; prawy
dopływ rzeki Kongo. Puszcza rozciągająca się nad tą rzeką nazywana jest lasami Ituri.
wsi na rozmowę z naczelnikiem. Dzieci niosły w plecionym z łyka koszyku parę kogutów
leśnych, które miały zostać na przechowaniu u Madeke, naczelnika wsi.
Yoma była bardzo dużą i starą osadą, na co wskazywało olbrzymie drzewo n'je *,
rosnące w środku wsi. Młodzi mężczyźni, zatrudnieni w kopalni oddalonej o dwanaście kilo-
metrów, wyjechali już do pracy, pozostali więc tylko starcy, kobiety i dzieci.
Biali skierowali się od razu do domu narad, zwanego tutaj „palaver house” **. Budynek
nie miał ścian i składał się jedynie z kilkunastu pali i wspartego na nich, ciężkiego, stożko-
watego dachu, pokrytego strzechą z liści palmowych. Stał w cieniu drzewa n'je. Był jedno-
cześnie domem narad, sądem, a także miejscem odpoczynku dla ludzi podróżujących. Tuż
koło palaver house zwracał uwagę olbrzymi bęben wyżłobiony w pniu drzewnym. Był to
„tam-tam” przeznaczony do przesyłania różnych, wiadomości na bardzo wielką odległość.
Na naczelnika wsi nie czekali długo. Przyszedł znów w otoczeniu kilku starszych.
Wszyscy Murzyni odziani byli w bubu, a naczelnik trzymał w ręku coś w rodzaju berła:
pięknie rzeźbiony kij, znak władzy. Po uroczystym przywitaniu pan Goraj oznajmił, że chce
wynająć tragarzy do przeniesienia ekwipunku wyprawy w puszczę. Naczelnik podrapał się
w głowę i odrzekł, że nie może dać mężczyzn, gdyż wszyscy pracują przy wydobywaniu
rudy. Po licznych i zaciętych targach, w których brał udział także myśliwy Balakamo,
naczelnik wsi obiecał najpierw pięciu, potem dziesięciu, a wreszcie skończył na czterdziestu
tragarzach. Ponieważ jednak nie dysponował taką ilością młodych mężczyzn, miały ich zastą-
pić kobiety i dziewczęta.
— Ja jestem wioskowy szef — mówił naczelnik strasznym pidgin-english — ja dam
wam tragarzy do niesienia ciężaru, ale wy zapłacicie każdemu jeden szyling za dzień i doło-
życie po funcie ryżu.
Łowcy zgodzili się na stawiane warunki, a chcąc zjednać sobie naczelnika i starszyznę,
dali każdemu z nich po parę szylingów, a oprócz tego po kilka wiązek tytoniu, po woreczku
soli i po parę metrów białego płótna. Umówili się też, że tragarze zjawią się w obozie za dwa
dni, wczesnym rankiem, gdyż tyle czasu wymagało przepakowanie ekwipunku.
Na początku narad Dzika z Jackiem wymknęli się z palaver house i poszli oglądać wieś.
Większość chat była tradycyjnie okrągła, z wysokimi stożkowatymi strzechami, ale zdarzały
się i prostokątne, z jednym lub dwoma oknami. Nie były to właściwie okna, tylko otwory
okienne bez framug, z matami zastępującymi okiennice. Przed chatami leżały na matach ma-
leńkie, tłuste niemowlęta, a pilnowały ich chude, najeżone psy, spełniające rolę troskliwych
nianiek. Tu i ówdzie krzątały się kobiety, przynosiły suche drzewo na ogień, jarzyny z
warzywników, warzyły strawę bądź za pomocą rotangowych sit odwiewały ryż z plewy. Inne
siedziały na ziemi i splatały piękne maty z cieniutkich pasków zestruganych z łodyg liścio-
wych palmy, sporządzały woreczki na ryż z delikatnych, mocnych włókien rafii lub też przy-
gotowywały cieniutkie sznurki rafiowe na sieci.
Jacek krążył wśród domów, otoczony gromadą nagich dzieci, i gorliwie wszystko
filmował. Dzikę natomiast interesowało przede wszystkim wnętrze chat. Nawiązywała na
migi rozmowę z dziewczętami, które gościnnie zapraszały ją do środka. Niektóre chaty miały
wewnętrzne ściany wylepione tylko gładko nałożoną gliną, inne zaś były wymalowane w
żółwie lub węże, a niektóre ozdobione scenami polowań na słonie, lamparty lub też antylopy.
Ale rysunki były tak prymitywne, tak nieudolne, że czasem trudno było się domyślić, co one
przedstawiają. Na ogół we wszystkich chatach panował jednak porządek. Klepisko podłogi
było starannie wymiecione, maty czyste i całe, naczynia kuchenne i wiadra na wodę dość
* Drzewo n'je — drzewo n'je sadzi się pośrodku dziedzińca nowo założonej wsi. Według wierzeń
murzyńskich drzewo to zamieszkują duchy opiekuńcze wsi. Im drzewo n'je jest większe, bardziej rozrośnięte,
tym większym poważaniem cieszy się wieś u sąsiadów.
** Palaver house (ang.) — znajdujący się w każdej wsi dom narad, zbudowany obok drzewa n'je.
dokładnie umyte. Na powale, zrobionej z żerdzi ułożonych wzdłuż i w poprzek, leżały snopki
ryżu. I żerdzie, i snopki czarne były od dymu, ale to wędzenie zabezpieczało ziarno przed
szkodnikami.
Przechodząc tak od chaty do chaty, Dzika znalazła się przed stojącym nieco na uboczu,
niepozornym domkiem, gdzie wszystko świadczyło o opuszczeniu go przez mieszkańców.
Ponieważ nie miała kogo zapytać, co to za chata, nie namyślając się wiele weszła do środka.
Było tu zupełnie ciemno, początkowo więc nic nie widziała. Powoli jednak wzrok jej przy-
wykł do ciemności i nagle poczuła, że włosy stają jej dęba na głowie, a ze ściśniętego gardła
wydobył się głuchy jęk przerażenia.
Przed nią majaczyła w mroku jakaś potworna postać, która zdawała się wyciągać
olbrzymie macki, by pochwycić intruza. U stóp postaci leżała sterta bielejących czaszek,
patrzących czarnymi oczodołami, na glinianej polepie podłogi walały się stosy porozrzuca-
nych kości. Z sufitu spływały w dół ni to girlandy, ni to węże i otaczały głowę postaci skłę-
bionym wieńcem.
Dzika, nieprzytomna ze strachu, uskoczyła w bok, usiłując odnaleźć trzęsącymi się
rękami drzwi. Dotknęła ściany i w tejże chwili poczuła w palcach długie, śliskie, jedwabiste
włosy, okręcające się wokół jej dłoni. Zdusiwszy krzyk przerażenia rzuciła się w panice w
przeciwną stronę, ale potknęła się na jakimś naczyniu i jak długa runęła na ziemię. Poczuła,
że coś wilgotnego przesunęło się przez jej twarz. Zerwała się z ziemi w największym popło-
chu i wtedy ręce jej przypadkowo dotknęły niesamowitej postaci... Odetchnęła głęboko, z
ogromną ulgą. Postać była figurą wyciosaną z drewna.
Teraz już spokojnie, bez obawy, poszukała drzwi i otworzyła je na oścież. W chacie
zrobiło się tylko odrobinę jaśniej, bo nisko zwisający okap strzechy nie dopuszczał wiele
światła dziennego. Ale Dzika i tak wiedziała, że ma przed sobą „gri-gri”, czyli fetysza * wsi.
Co prawda i teraz, choć lepiej widoczna, figura ta mogła niejednego przerazić. Miała ogro-
mną twarz, skrzywioną w jakimś potwornym uśmiechu na grubych, jakby opuchłych war-
gach, i niewielki stosunkowo tors, na którym widniały skrzyżowane, małe, dziecinne ręce.
Lekko w kolanach przygięte nogi tonęły w stosie czaszek przeróżnych zwierząt, składanych
tu całymi latami dla zapewnienia sobie dobrego polowania. Na ścianach wisiały wiązki
różnych skór, najwięcej zaś było pięknych skór czarnych małp, odznaczających się bardzo
delikatnym włosem, sięgającym dwudziestu pięciu centymetrów długości. Z powały zwisały
pęki suchych ziół, które Dzika wzięła w ciemności za roje węży.
Dziewczynka rozglądała się ciekawie dokoła. Najbardziej zainteresowały ją czaszki
złożonych tu zwierząt. Przyklękła i brała je kolejno do rąk, bardzo uważając, by nie robić
hałasu. Czaszki drapieżników poznawała bez trudu. Należały przeważnie do lampartów lub
serwali **. Były tu również czaszki antylop, ogromne czerepy bawołów leśnych i liczne
czaszki innych przeżuwaczy. Wielkie jej zdziwienie wywołał czerep małego, ale starego sło-
nia. Podeszła z nim bliżej drzwi, ale w tym momencie zauważyła kulawego Murzyna, który
najwyraźniej zmierzał do chaty fetysza. Był jeszcze dosyć daleko, czasami znikał za pniami
drzew, ale na pewno szedł w tę stronę. Dzika poczekała, aż drzewa znowu zasłonią go na
chwilę, szybko wyskoczyła z chaty, zamknęła drzwi i ruszyła w stronę palaver house.
Łowcy skończyli tymczasem naradę i wracali do obozowiska. Dzika przyłączyła się do
nich, ani słowa nie mówiąc o swej przygodzie. Obaj panowie omawiali sprawę zaprowadze-
nia samochodów do Borni Hills i zostawienia ich w dyrekcji kopalni na czas polowania w
puszczy.
Po obiedzie przystąpiono do przepakowania ekwipunku. Postanowiono zabrać z sobą na
razie tylko rzeczy najbardziej niezbędne, a więc namioty, łóżka polowe z pościelą, broń, amu-
nicję, wiatrówki z ampułkami i pewną ilość zapasów żywności. Żelazne składane klatki po-
* Fetysz — przedmiot czci religijnej, obdarzony rzekomo własnościami nadnaturalnymi.
** Serwal — drapieżnik z rodziny kotów; zamieszkuje stepy Afryki.
stanowiono zostawić na samochodach, gdyż miały być potrzebne dopiero do transportu zwie-
rząt drogą lotniczą.
Do wieczora przygotowano czterdzieści dwudziestopięciokilogramowych skrzynek i
worków, starannie zapakowanych i zabezpieczonych przed deszczem. Gdy wreszcie wszyscy
poszli spać, Dzika opowiedziała ojcu o przygodzie, jaka spotkała ją w chacie „gri-gri”. Pan
Rawicz wysłuchał jej uważnie.
— Dobrze zrobiłaś, Dziko, że nic nie wzięłaś z chaty fetysza. To są dla Murzynów
przedmioty kultu religijnego. Czaszki zaś to pozostałość po ofiarach składanych fetyszowi
przez myśliwych w podzięce za dobre polowanie lub z prośbą o powodzenie w łowach.
Gdyby odkryto u nas taką czaszkę, nie mielibyśmy tu nic do roboty. Murzyni nie tylko by
odmówili pomocy, ale wręcz przeszkadzaliby nam na każdym kroku i tak obrzydzali życie, że
sami musielibyśmy stąd uciekać!
Na drugi dzień rano obaj łowcy pojechali ciężarówkami do Borni Hills. Do Yoma
odwiózł ich z powrotem swoim autem jeden z amerykańskich inżynierów, który został na
lunchu i od razu zaprzyjaźnił się z Dziką i Jackiem.
Gdy odjechał, pozostało już bardzo niewiele czasu na załatwienie mnóstwa jeszcze
drobiazgów, które w każdej wyprawie wychodzą na jaw w najmniej odpowiednim momencie.
IV
O siódmej rano obóz został zwinięty, ognisko zasypano ziemią i wszyscy oczekiwali
przybycia tragarzy. Jacek, z nieodstępną kamerą w ręku i karabinkiem małokalibrowym na
ramieniu, spacerował niecierpliwie po drodze wiodącej do wsi, Dzika natomiast spokojnie
obserwowała duże, lśniące metalicznie zimorodki, czatujące na krzakach nad rzeką.
Nagle w porannym powietrzu zabrzmiało donośne wołanie Jacka:
— Idą! Idą tragarze!
Jednocześnie od strony wsi dobiegły okrzyki, śmiechy i nawoływania. Głosy zbliżały
się szybko i niebawem przeć obozem zrobiło się gwarnie i rojno jak na targowisku Myśliwy
Balakamo, ze swoją niezmiernie długą pistonówką * na ramieniu, przyprowadził kilkadziesiąt
kobiet i dziewcząt oraz kilku mężczyzn uzbrojonych w długie, ciężkie noże do cięcia buszu.
Wszyscy nieśli przerzucone przez ramię woreczki rafiowe, a kobiety i dziewczęta położyły
sobie na głowach maleńkie wianki z trawy, które miały służyć jako podkładki pod ciężar.
Cała gromada ubrana była tylko w przepaski na biodrach, oprócz kilku kobiet, które odziały
się w krótkie do kolan spódniczki, zrobione z barwnego bawełnianego materiału.
Przybyłych ustawiono w długi szereg i Pepesu z Momoru kładli przed każdym worek
lub skrzynię, cztery funty ryżu i zwitek liści tytoniowych. Balakamo ogłosił tragarzom, że ryż
został im wydany na całą podróż tam i z powrotem, stosownie do umowy z naczelnikiem wsi,
tytoń zaś jest podarunkiem. Następnie dodał, że wszystkie pakunki mają jednakowy ciężar,
niech więc nie wybierają, tylko kładą na głowę i w drogę.
Mimo tego zapewnienia każda z kobiet chciała wyszukać sobie najlżejszą paczkę.
Zaczęła się bieganina, wyrywanie sobie pakunków, kłótnie, popychanie i kto wie, do czego by
doszło, gdyby na widowni nie ukazał się Madeke. W kilku słowach uspokoił rozgorącz-
kowane kobiety, kazał brać paczki na głowę i stawać do szeregu. Potem dał znak i szereg ru-
* Pistonówka — dawny typ strzelby.
szył gęsiego naprzód. Za odchodzącymi z hałasem i śmiechem biegła gromada dzieci.
Na przodzie pochodu szedł myśliwy Balakamo ze swoją starą strzelbą, potem pan Goraj
i Jacek, też uzbrojeni, następnie czterech Murzynów, a potem sznur kobiet i dziewcząt. Za
nimi szło jeszcze dwóch Murzynów, a pochód zamykał pan Rawicz ze sztucerem i Dzika z
wiatrówką.
Początkowo posuwali się brzegiem rzeki, ale wkrótce znaleźli się na ścieżce wijącej się
przez gaje bananowe, warzywniki i pola manioku, na których widać było ślady słoni i bawo-
łów. Kobiety, nie zatrzymując się, zrywały szybko owoce, choć Balakamo bardzo się o to
gniewał i krzyczał aż do ochrypnięcia.
— Te kobiety łapią papaje, łapią banany, łapią bulwy manioku, łapią wszystko, a potem
mówią, jakie te pakunki ciężkie! One powinny wziąć z sobą butelki z oliwą palmową do kra-
szenia ryżu, a nie maniok, banany i papaje — mówił do pana Goraja, uważnie badając wzro-
kiem ślady na ścieżce, ogródki, drzewa owocowe i las.
Minęli wreszcie warzywniki i pola manioku, gdzie pozostały towarzyszące im dzieci, i
wąską ścieżyną zagłębili się w gęstwinę puszczy wtórnej, to jest lasu wyrosłego na zapu-
szczonych od dawna luganach ryżowych. Ludzie ze szczepu Gola, podobnie jak inne niecy-
wilizowane szczepy Liberii, wyrąbują tu i ówdzie połacie puszczy, drzewa palą i z nastaniem
pory deszczowej zasiewają ryż. Po żniwach znów pozwalają puszczy zagarnąć pola. Porasta-
nie luganów lasem trwa zwykle od dziesięciu do piętnastu lat, a czas ten wystarcza, żeby zie-
mia odzyskała urodzajność, i wystarcza również, by wyrosła puszcza pełna potężnych drzew,
lian grubych jak ramię dorosłego mężczyzny, wszelkiego rodzaju pnączy, łopuchów i ogro-
mnych paproci.
Pochód posuwał się wąskim, mrocznym korytarzem, wśród zbitych ścian zieleni, pod
dachem gałęzi splątanych i powiązanych tak ściśle, że nie przepuszczały najmniejszego nawet
promienia słonecznego. Na ścieżce leżały strącone przez burze lub walące się ze starości
potężne kłody, tamując przejście niczym barykady. Przez mniejsze pnie objuczeni ludzie
przechodzili, choć z trudem, przy większych trzeba było stawiać z obu stron trzy- lub cztero-
stopniowe drabinki. Trafiały się też pnie spróchniałe, które pod stopami rozsypywały się i
obnażały swe wnętrza pełne ogromnych, grubych jak palec larw, olbrzymich wijów *, stonóg
i różnych owadów. Czasami nad ścieżką zwisały długie liście rotangu, zakończone metrowym
bezlistnym wąsem, który na całej swej długości pokryty był drobnymi, ostrymi zadziorami, na
końcu zaś posiadał bardzo ostrą kotwiczkę.
Wąs wyginał się przy najlżejszym tchnieniu wiatru, a kotwiczka zaczepiała się o gałęzie
najbliższych drzew i przytrzymywała giętką łodygę pnącą się ku górze. Rotang jest palmą
pnącą i łodyga jego osiąga sto pięćdziesiąt do dwustu nawet metrów długości.
Jacek filmował na otwartym terenie, ale w puszczy było za ciemno. Szedł więc za
ojcem i patrzył zdumiony na potężne, stare olbrzymy, których konary — grube jak drzewa —
tonęły w girlandach pnączy, pokrytych czerwonym i niebieskim, drobniutkim kwieciem. Na
niektórych pniach rosły piękne, kolorowe grzyby wielkości dużych misek, a obok widniały
purpurowe kielichy ogromnych kwiatów, wabiących silną wonią roje owadów o metalicznie
lśniących skrzydłach.
Cała puszcza przepojona była ciężkim, duszącym zapachem gnijących liści, próchna i
błota. Zapach ten potęgował jeszcze słodkawy fetor rozkładającej się tu i ówdzie padliny. W
gęstym powietrzu nie czuło się najmniejszego powiewu, co czyniło puszczę jeszcze bardziej
niesamowitą i jakby obumarłą. Nie słychać było też śpiewu ptactwa, wrzasku małp ani
odgłosów spłoszonej zwierzyny.
Wiele razy przechodzili przez grząskie błota, cuchnące, pełne komarów i natrętnych,
zielonych much, które pokrywały każdy skrawek odkrytego ciała i kąsały niesłychanie bole-
* Wije — stawonogi lądowe o robakowatym wyglądzie. Ciało ich składa się z pierścieni, z których każdy
ma jedną lub dwie pary nóg. Drapieżne lub roślinożerne.
śnie. Muchy tse-tse przelatywały bez najmniejszego szmeru, siadały ofierze na karku i ich
obecność poznawało się dopiero po bolesnym ukłuciu, kiedy roznosicielka śpiączki ulatywała
już bezpiecznie, opita krwią. Czasami znów brodzili po kolana w rwących nurtach strumieni
przecinających drogę. Woda była chłodna, przyjemna, ale często kamienie usuwały się spod
nóg, grożąc upadkiem.
Minęło już dawno południe, kiedy zbita gęstwina skończyła się i Balakamo wprowadził
pochód w starą puszczę. Tu nie było już gęstego podszycia leśnego, nie było takiej masy
łopuchów i paproci ani pnączy pokrywających drzewa niemal od wierzchołka aż do samej
ziemi. Prastara, dziewicza puszcza była równie mroczna jak puszcza wtórna, ale tu potężne
kolosy drzewne rosły swobodnie i dopiero wysoko w górze korony ich tworzyły szczelny
baldachim, przez który z rzadka tylko przebijały się wąskie strzały promieni słonecznych.
Uwagę Dziki zwrócił w jakimś momencie wspaniały serowiec*, wsparty na szeroko
rozstawionych korzeniach deskowych, sprawiających wrażenie ogromnych fałdów. Między
fałdami, wśród których z łatwością ukryć się mógł dorosły człowiek, widoczne były zupełnie
wyraźne ślady zadrapań, a w górę po pniu biegł cały szereg głębokich dziurek, skupionych po
pięć obok siebie. Nie było wątpliwości, że ślady te pozostawiły potężne i bardzo ostre pazury
szyszkowca **, poszukującego gdzieś w koronie serowca gniazda mrówek drzewnych.
Obchodząc dookoła drzewo Dzika spojrzała przypadkiem w głąb ścieżki i ku swemu
zdumieniu spostrzegła drobną, nagą zupełnie, czarną postać, która zdążała śladem pochodu,
ale w miejscach bardziej widocznych kryła się za pniami drzew. Te podejrzane ruchy skrada-
jącego się chłopca tak ją zaciekawiły, że ukryła się między korzeniami i zaczęła obserwować
intruza. Chłopiec nie przypuszczając, że jest śledzony, przeskakiwał od drzewa do drzewa i
coraz bardziej zbliżał się do kryjówki Dziki. Kiedy mijał serowiec, dziewczynka nagle wy-
skoczyła i chwyciwszy go za rękę, zawołała:
— Kto ty jesteś? Czemu skradasz się za nami?
Chłopiec miał jakieś osiem, a może dziesięć lat i choć robił wrażenie dość silnego, nie
mógł wyrwać się Dzice.
Przez chwilę szarpał się jak szalony, ale kiedy dziewczynka wykręciła mu rękę, stanął
spokojnie i patrząc na nią swymi wielkimi, wilgotnymi i czarnymi jak węgiel oczami,
wybełkotał:
— O, mała, biała miss, ja jestem Sjo, ja chcę iść z białym massa ***, chcę łowić mwe i
wielkie mnóstwo innej zwierzyny! Ja będę bardzo pilny boy!
Dzika zdziwiła się, że chłopiec tak dobrze zna pidgin-english, ale przypomniała sobie,
że przecież Yoma leży w pobliżu kopalni rudy żelaznej, gdzie żargon ten stale używany jest
przez różne liberyjskie szczepy. Puściła rękę chłopca, ale kazała mu iść za sobą i wypytywała
go o rodzinę. Z jego odpowiedzi dowiedziała się, że jest sierotą: ojca zabił mu lampart, a
matka umarła na jakąś tajemniczą chorobę. Wychowywał się u zamężnej siostry swojej matki,
ale ona zupełnie się nim nie zajmowała i nie zawsze była dla niego dobra... Na pewno nawet
nie zauważyła jego nieobecności... Sjo bardzo pragnie pójść z białymi w puszczę...
Podczas całej tej opowieści chłopiec przewracał oczami, uderzał rękami po udach i
śmiał się cicho, ale Dzika zauważyła, że miał łzy w oczach.
Pobiegli naprzód i niebawem ujrzeli pana Rawicza, który stał na ścieżce, niespokojnie
rozglądając się za córką.
Kilka słów wystarczyło, by wytłumaczyć obecność Sjo i opowiedzieć o jego marzeniu
* Serowiec — duże drzewo afrykańskie, występujące w kilkudziesięciu odmianach.
** Szyszkowiec — łuskowiec, ssak pokryty łuską rogową. Nie posiada zębów, lecz zrogowaciałe
dziąsła, którymi miażdży pokarm. Przy pomocy ostrych pazurów rozdziera termitiery i mrowiska i wsuwa w nie
długi język pokryty kleistą śliną, do którego przylepiają się owady. Żyje w Afryce, Azji południowej i na
niektórych wyspach przy wybrzeżach azjatyckich.
*** Massa — zniekształcone angielskie słowo master — pan.
towarzyszenia wyprawie. Pan Rawicz nie miał nic przeciw temu, trzeba było jednak dla po-
rządku uzyskać zgodę i pana Goraja jako kierownika wyprawy. Należało też odziać jakoś Sjo,
gdyż nie mógł biegać po obozowisku nago.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy nagle pochód zatrzymał się i zanim pan
Rawicz dowiedział się, co się stało, gdzieś daleko na przodzie rozległ się strzał, a potem zadu-
dnił radośnie bębenek. Na ten głos wśród tragarzy wybuchła wesoła wrzawa, a niektóre
dziewczęta — zostawiwszy na ziemi niesione paczki — co tchu pobiegły na czoło pochodu.
Wkrótce już wszyscy wiedzieli, że biały massa zastrzelił na „chop” * dużego bawołu. Dzika
chciała także biec, ale ojciec ją wstrzymał.
— Bawół nie ucieknie, a my musimy dopatrzyć, by wszystko w porządku zaniesione
zostało na biwak. Do zachodu słońca pozostała nam jeszcze godzina i jeśli znajdziemy wodę,
to gdzieś tu zanocujemy.
Rzeczywiście, po kilkunastu minutach natrafiono na niewielki strumyk, szemrzący
cicho w głębokim korycie. Pan Rawicz miał rację, twierdząc, że trzeba pilnować tragarzy,
gdyż niektóre kobiety porzuciły ładunek byle gdzie i pobiegły pić wodę. Wreszcie jednak
wszystkie skrzynki i worki zostały zniesione w jedno miejsce i zabezpieczone przed zwierzę-
tami i termitami. Teraz dopiero zwolniono tragarzy. Część z nich poszła obejrzeć bawołu,
część zaś zajęła się rozpalaniem ognia, noszeniem wody i zbieraniem suchego drzewa. Wkró-
tce na jasno płonących ogniskach postawiono garnczki z wodą i na długich, ostro zakończo-
nych patykach pieczono świeże mięso.
Momoru i Pepesu szybko rozstawili namioty i przygotowali łóżka, a potem pobiegli po
mięso. Kucharz Mamadu krzątał się przy ułożonym z trzech kamieni palenisku wraz z jednym
Murzynem Gola, który ochotnie wziął na siebie obowiązki pomocnika. Nosił drzewo, chodził
po wodę do potoku i spełniał całą masę czynności nie bardzo potrzebnych, ale zlecanych z
wielką powagą przez kucharza.
Dzika z Jackiem stali nad bawołem i przypatrywali się, jak zręcznie Balakamo dzielił
mięso.
— Wiesz, Dzika — opowiadał Jacek — to się stało szybko jak piorun. Poszliśmy z
ojcem o kilkadziesiąt kroków naprzód, aby znaleźć wodę, a tu nagle wybiega bawół, zniża
głowę i atakuje. Zwierz był potężny, z czarną sierścią i z dużymi rogami wygiętymi do tyłu.
Ojciec strzelił z przyrzutu i bawół padł na miejscu... Kula utkwiła w czole, między rogami!...
— Musiał być raniony albo bardzo podrażniony — rzeczowo stwierdziła Dzika. —
Wiesz przecież dobrze, że bawoły na ogół unikają spotkania z ludźmi, z wyjątkiem małych
leśnych bawołów, które podobno znane są ze swojej złośliwości. To zwierzę nie wygląda na
starego awanturnika, szukającego zwady... Musiało coś zajść, co skłoniło go do ataku. Może
spał w najlepsze i nagle został obudzony krzykiem tragarzy?
Jacek z uwagą wysłuchał wywodów swej małej przyjaciółki i nie mógł się powstrzy-
mać, by rzec:
— Wiesz, Dzika, ciągle zastanawiam się, czy ty nie jesteś przebranym w sukienkę
chłopcem! Że doskonale strzelasz, że umiesz odczytywać ślady zwierzyny, że pływasz jak
szczupak, że jeździsz konno jak kowboj — to wszystko rozumiem, to każda dziewczyna
wychowana przez twojego ojca na pewno by potrafiła, ale powiedz mi: skąd — niby jakiś
brodaty profesor — wywnioskowałaś, że ten bawół nie był starym, złośliwym samotnikiem,
tylko...
— Po rogach, mój przyszły Martinie Johnsonie **! — zawołała śmiejąc się Dzika. —
Widzisz końce jego rogów? Są gładkie i ostre. Gdyby był stary, końce rogów miałby starte,
* Chop (ang.) — tu: jedzenie.
** Martin Johnson — światowej sławy amerykański podróżnik, twórca szeregu wspaniałych filmów o
zwierzętach; w swoich podróżach docierał do najdalszych zakątków Polinezji, Indonezji i Afryki. Zginął w
katastrofie samolotowej.
zużyte, bo przecież nieraz musiałby walczyć z innymi samcami, broniąc swego stada. Jasne?
Chłopiec nic nie odpowiedział, popatrzył tylko na dziewczynkę spod oka i w zamyśle-
niu kiwał głową. Bo przecież i on, syn znakomitego łowcy zwierząt, obracał się od małego
dziecka między sławnymi myśliwymi polującymi na grubego zwierza, a jednak nie zwrócił
uwagi na rzecz tak znamienną. Zostawili kłócące się o resztki bawołu kobiety i wolno wracali
do obozu. Jacek obejrzał się raz i drugi, a potem zapytał:
— Skąd się wziął ten chłopak murzyński, który krok w krok chodzi za tobą?
— Przyszedł za nami z Yoma. Mógłbyś się trochę nim zająć, dać mu jakieś spodnie i
koszulę... Będzie nam pomagał nosić filmy, broń i inne przybory. Nazywa się Sjo i marzy o
pracy u „białego massy”, czyli u ciebie — wyjaśniła wesoło Dzika.
Jacek nie wiedział, czy Dzika żartuje, czy mówi poważnie, ale zobaczywszy jej niewin-
ną minkę, powiedział lekko protekcjonalnym tonem:
— Ten malec wygląda na całkiem rozgarniętego chłopca i może mi się naprawdę przy-
dać, tylko... tylko myślę, że twoje stare dżinsy bardziej będą na niego pasowały niż moje spo-
dnie lub szorty. A moja koszula na pewno sięgnie mu do pięt, więc chyba ty ubierzesz go w
jedną ze swoich bluzek!
Doszli właśnie do obozu tętniącego życiem i gwarem. Namioty mieszkalne stały nieco
na uboczu, a obok nich zbudowano tubylczym sposobem łazienkę — okrągły budyneczek z
długich łodyg palmowych ustawionych na sztorc. Podłogę również zrobiono z łodyg ułożo-
nych w pewnych odstępach na wysokości pół metra nad ziemią. Kiedy Pepesu przyniósł wia-
dro z ciepłą wodą, Dzika pierwsza skorzystała z orzeźwiającej kąpieli.
Umyci i odświeżeni zasiedli wszyscy czworo do doskonałych, pulchnych befsztyków z
frytkami ze słodkich ziemniaków afrykańskich *. Po herbacie Dzika przedstawiła panu Gora-
jowi małego Sjo, ubranego już w jej szorty i bluzkę, bo ubranie Jacka rzeczywiście było dla
chłopca stanowczo za duże. Potem dzieci poszły do namiotów, a Sjo ułożył się na ziemi przed
namiotem Dziki. Obaj łowcy sprawdzili straże przy ogniskach i nakazali Murzynom, by pilnie
strzegli ognia, który chronił śpiący obóz przed odwiedzinami nocnych drapieżników.
Długo jeszcze w noc rozbrzmiewały rozmowy i śmiechy, a nawet dudnienie bębenka,
powoli jednak zmęczeni całodziennym pochodem ludzie milkli i zasypiali.
Z twardego snu wyrwały białych łowców przeraźliwe piski kobiet i basowe okrzyki
mężczyzn. Zerwali się co rychlej z łóżek i wybiegli z namiotów, porywając z sobą sztucery.
Dzika, mająca bardzo czujny sen, również wyskoczyła z pościeli. W wejściowym otworze
namiotu natknęła się na Sjo, który spokojnie siedział tu jak na straży, trzymając w ręku ogro-
mny, ostry busznajf, czyli nóż do wycinania lian i krzaków w puszczy.
— Co to za krzyki, Sjo? — zapytała. — Co się stało?
Sjo wydął pogardliwie swoje wypukłe wargi i rzekł lekceważąco:
— Te kobiety krzyczą ze strachu, bo wpadły na nie wielkie świnie leśne. Ale ty, mała,
biała miss, nie bój się, Sjo ma busznajf i żadna świnia nie wejdzie do twego pięknego, szma-
cianego domku!
Dziewczynka roześmiała się na widok dzielnej postawy malca, dzierżącego w rękach
nóż większy niemal od niego samego. Rozbawiło ją też nazwanie jedwabnego namiotu
„szmacianym domkiem”. Zaraz jednak pobiegła ku grupie kobiet, wśród których stali obaj
biali łowcy i Balakamo. Przyszła dość wcześnie, aby jeszcze usłyszeć płaczliwą relację nie-
wiast dowodzących, że „mnóstwo czarnych dzikich świń napadło na obóz i chciało pożreć
wszystkich ludzi”. Obaj panowie uspokajali wystraszonych żeńskich tragarzy i po chwili
kobiety zaczęły się uśmiechać, aż wreszcie wybuchnęły głośnym śmiechem.
Rozdmuchane na nowo ogniska strzeliły w górę płomieniami, oświetlając jasno całe
* Słodkie ziemniaki afrykańskie — batat, roślina z rodziny powojowatych, której boczne korzenie tworzą
duże, jadalne bulwy.
obozowisko. Murzyni, którzy pobiegli za stadem świń, wrócili niebawem, wlokąc zabitą świ-
nię, co kobiety przywitały znowu przeraźliwym jazgotem. Przystąpiono zaraz do dzielenia
zdobyczy, przy czym każdy chciał otrzymać chociaż mały kawałek skóry... na zupę.
O spaniu nie było już mowy. Za godzinę wstawało słońce, a tragarze musieli się dobrze
posilić przed nowym trudem.
Nocna krzątanina w obozie i lamenty kobiet obudziły stado małp śpiące gdzieś na
wierzchołkach drzew. Zwierzęta te wrzeszczały teraz tak głośno, że nawet Jacek przebudził
się i na pół nagi wybiegł z karabinkiem z namiotu.
Gdy pierwsze promienie słońca oświetliły korony drzew, w obozie wszystko już było
spakowane i gotowe do dalszego pochodu. Na znak Balakamo tragarze pochwycili swe pudła,
skrzynki i worki i ruszyli gęsiego w takim porządku, jak poprzedniego dnia. Tylną straż nadal
stanowił pan Rawicz z Dziką, za którą jak cień podążał Sjo, dźwigając na ramieniu wiatró-
wkę.
Przed wyruszeniem wyprawy Dzika odbyła ze Sjo poważną rozmowę. Kazała mu iść do
Jacka i wytłumaczyła, co będzie należało do jego obowiązków. Ale Sjo wydął wargi i oświad-
czył spokojnie:
— Mała, biała miss! Ty jesteś moja matka, ty jesteś mój ojciec, a ja jestem twoje
biedne, małe dziecko! A komu to małe, biedne dziecko powinno służyć jak nie swojej matce i
ojcu?
Powiedziawszy to wziął z rąk zdumionej dziewczynki wiatrówkę i nie odstępował jej na
krok.
Powietrze było jeszcze chłodne i czyste, tragarze więc szli szybko, tym bardziej że
drogi nie zarastały tu, jak poprzedniego dnia, małe, cierniste krzaki, kępy paproci czy zwarte
kolonie łopuchów. Balakamo prowadził pochód prawie niewidoczną ścieżyną wijącą się
wśród starych, potężnych drzew. Wprawdzie i teraz zdarzało się, że któryś z kolosów leżał
zwalony w poprzek ścieżki, ogromnym swym pniem tarasując drogę, ale tutaj nie trzeba było
przezeń przełazić ani tracić czasu na żmudne podawanie ciężarów. Obchodziło się go albo od
strony olbrzymiej korony, albo też od strony korzeni wyrwanych z ziemi i sterczących w
powietrzu na kształt ogromnego placka. Dzika zauważyła, że korzenie tych wielkich drzew
rosną w ziemi bardzo płytko, za to rozciągają się niemal na takiej przestrzeni, jaką zajmuje w
górze korona drzewa. W dołach po wyrwanych z ziemi korzeniach można było zobaczyć pod
kamieniami czarne skorpiony *, długie na dwadzieścia centymetrów, olbrzymie wije, skolo-
pendry ** i wiele różnych jadowitych owadów. W leżących na ziemi koronach również kryły
się rozmaite stworzenia. Sjo znalazł w jednej z nich latającą wiewiórkę, brunatną sierścią po-
kryte zwierzątko, które między przednimi i tylnymi nogami posiada skórę umożliwiającą mu
lot szybowcowy z jednego drzewa na inne, oddalone nawet o kilkanaście kroków. Z jakiejś
dziupli wypłoszył ogromnego ptasznika ***, jadowitego, owłosionego pająka o nogach gru-
bości ołówka.
Cały czas towarzyszył pochodowi niespokojny wrzask małp. Zwierzęta znajdowały się
wysoko w koronach drzew, ale Dzika odróżniła kilka odmian, od dużych z rdzawą sierścią do
mniejszych zielonych koczkodanów, mangab szarych i maleńkich koczkodanów białonosych.
Na jednym z odcinków drogi wyprawa napotkała duże, kilkadziesiąt sztuk liczące stado
* Skorpiony — jadowite pajęczaki, występujące przede wszystkim w klimacie ciepłym, choć kilka
mniejszych gatunków żyje w pasie umiarkowanym. Niektóre skorpiony afrykańskie dochodzą do 17 cm długo-
ści i ich ukłucie może być dla człowieka śmiertelne.
** Skolopendra — stawonóg lądowy, należący do grupy wijów; występuje w klimacie tropikalnym i
śródziemnomorskim. Największa skolopendra, tzw. skolopendra olbrzymia, dochodzi do 26 cm długości i jej
ukąszenie może spowodować nawet śmierć człowieka.
*** Ptasznik — wielki, jadowity pająk tropikalny, długości około 9 cm; żywi się owadami, gadami i
drobnymi ptakami.
małp szatanów. Były one większe od koczkodanów zielonych, całe lśniącoczarne, tylko długi
ogon miały biały. Małpy te nie bardzo bały się ludzi. Całe stado siedziało na wysokich kona-
rach drzew i nadejście pochodu wcale ich nie spłoszyło. Przez chwilę przyglądały się
ludziom, potem zaczęły krzyczeć, w końcu zaś obrzucać idących owocami, orzechami i czym
się dało. Do ich basowego wrzasku dołączył się nagle gderliwy rozhowor małych zielonych
papużek, a następnie gruchanie gołębi, tak świetnie przystosowanych do otoczenia, że nawet
sokole oko Dziki nie mogło ich wyśledzić w koronach drzew.
Gdy przechodzili obok szczątków dawno porzuconego osiedla, składającego się kiedyś
z kilku chat, usłyszeli mrożący krew w żyłach, okropny wrzask, a potem głuche dudnienie,
przypominające walenie w bęben. Pan Rawicz momentalnie zdjął sztucer z ramienia, ale Sjo
roześmiał się i rzekł cicho do pobladłej Dziki:
— Ty, mała miss, ty się nie lękaj, to jest stary szympans, on robi krzyk i bije w swoje
piersi całkiem jak tam-tam! Wielki massa weźmie strzelbę i zabije szympansa, a Sjo go zje!
Ale pan Rawicz nie miał zamiaru strzelać do szympansów, jakkolwiek cała rodzina tych
człekokształtnych małp siedziała nie opodal na zdziczałych drzewach pomarańczowych,
rosnących obok ruin. Stary samiec uderzał pięściami po swej szerokiej klatce piersiowej, aż
grzmiało, a samice, siedzące nieco dalej z maleńkimi szympansiątkami przy piersi, patrzyły
spokojnie, ale uważnie, w każdej chwili gotowe do ucieczki.
Przyczyną złości samca był Jacek. Chłopiec filmował szympansią rodzinę najpierw z
pewnej odległości, potem zaś, chcąc zrobić zbliżenie, podszedł nieomal tuż pod drzewo, na
którym siedział stary szympans. Ledwo zaszumiała kamera, szympans zerwał się, chwycił
ręką dużą gałąź i począł trząść nią jak szalony, wrzeszcząc przy tym tak przeraźliwie, jakby
go obdzierano żywcem ze skóry.
Pan Rawicz, Dzika i Sjo przypatrywali się tej złości szympansa początkowo z uśmie-
chem, ale potem twarze ich zaczęły zdradzać pewne zaniepokojenie, które zamieniło się w
lęk.
Szympans puścił nagle gałąź, z której poleciała chmara liści, ześliznął się po pniu na
ziemię i na czworakach podbiegł do chłopca. Szybko uniósł się na całą wysokość i rycząc
okropnie, z wyszczerzonymi zębami, runął na niego jak burza. W tej samej chwili Dzika pod-
niosła do oka wiatrówkę i strzeliła.
Jacek przez wizjer kamery doskonale widział wszystkie ruchy małpy. Widział też, jak
małpa ześlizgiwała się z drzewa, i bardzo zadowolony postanowił sfilmować jej ucieczkę.
Nie przyszło mu do głowy, żeby samiec chciał go zaatakować, słyszał bowiem setki razy
opowiadania starych myśliwych, którzy twierdzili, iż niebezpieczne dla człowieka są tylko
stare, siwe samotniki chodzące po ziemi i z trudem wspinające się na najniższe nawet konary,
gdzie spędzają noc. Zdumiał się też niezmiernie, zobaczywszy tuż przed sobą rozwścieczone
zwierzę, jego straszliwe ręce i rozwartą paszczę z dwoma szeregami ogromnych, pożółkłych
zębów. Ale zdumienie trwało moment. Chłopak odskoczył w bok, nim palce szympansa
zdążyły dosięgnąć jego koszuli, i co sił w nogach rzucił się do ucieczki, nie zauważywszy w
wielkiej panice ani pana Rawicza, ani Dziki.
Tymczasem trafiona pociskiem małpa zrobiła jeszcze dwa niepewne kroki, potem
nachyliła się ku ziemi, podparła nadgarstkami i z głębokim westchnieniem osunęła się na zie-
mię. Sjo spoglądał zdumiony to na Dzikę, to na leżące bez ruchu zwierzę. Widział, że młoda
pani strzeliła, ale nie słyszał huku, tylko lekkie klaśnięcie, po którym małpa upadła.
Ale zdumienie jego przerodziło się w okropny lęk, kiedy zabity rzekomo szympans
podniósł się ciężko, usiadł, położył głowę na rękach i począł nią kołysać. Samice, siedzące
dotychczas cicho na dalszych drzewach i obserwujące bez ruchu swego przywódcę, zaniepo-
koiły się nagle i podniosły tak straszliwy wrzask, że stojącym w pobliżu ludziom z tylnej
straży uszy o mało nie popękały.
— Chodźmy, tatusiu! — zawołała Dzika, starając się przekrzyczeć wrzask szympansie.
— Samiec za kilka minut ocknie się z narkozy, a nasi tragarze są już daleko! Chodź, Sjo! —
dodała, pociągając chłopca za rękę.
Sjo z żalem poszedł za swoją „małą, białą miss”, sądził bowiem, że „big massa” *, to
jest pan Rawicz, dobije z wielkiej strzelby małpę. Pamiętał jednak z opowiadań starszych
mężczyzn we wsi, że biali są kilikolo i nigdy nie wiadomo, jak postąpią. Ot, na przykład, ta
mała, biała miss! Strzeliła do małpy ze swojej dziwnej strzelby i małpa upadła. Gdyby
pozwolono mu pójść, zanim wstała, zabiłby ją nożem, miałby mnóstwo mięsa i mógłby jeść
dzień i noc. Kha! Widocznie czarni ludzie mają słuszność, uważając, że biali są jak dzieci!
Niebawem dogonili Jacka idącego wolno za ostatnią grupką tragarzy, którzy bardzo się
teraz śpieszyli, by połączyć się z główną grupą, zbliżającą się do rzeki. Była to znów Mahe,
do której dotarli po wielu godzinach marszu, przeciąwszy w linii prawie prostej rozległy łuk,
utworzony przez koryto rzeki.
Jacek miał mocno niewyraźną minę, nie będąc pewnym, czy ktoś nie widział jego ucie-
czki. Ale pan Rawicz klepnął go przyjaźnie po ramieniu.
— Uszy do góry, chłopcze! Wykazałeś i tak dużo zimnej krwi, nie dając się pochwycić
tej rozwścieczonej małpie! Ja nie mogłem strzelać, bo zasłaniałeś mi sobą szympansa, ale
Dzika w porę posłała mu ampułkę. Dawka była trochę mała, wystarczyła jednak na parominu-
towe oszołomienie.
Jacek spojrzał na Dzikę nieco zawstydzonym wzrokiem i rzekł cicho:
— Uratowałaś mi życie, Dziko! Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak strasznie wy-
glądała ta potworna paszcza, wyłaniająca się nagle tuż przede mną! Brr... Jeszcze teraz nie
mogę się uspokoić...
Dzika starała się zbagatelizować całą sprawę i zręcznie sprowadziła rozmowę na inne
tory. Wkrótce znaleźli się nad rzeką. Brzeg był tutaj wysoki, podmywany przez spienione,
Wartkie wody, które o kilkadziesiąt kroków wyżej ogłuszającą kipielą spływały po ostrych,
kamiennych stopniach. Nieco dalej toń wygładzała się, rzeka tworzyła szeroko rozlane kory-
to, w którym woda koloru niemal czarnego płynęła cicho i spokojnie. Tam właśnie, w cieniu
palm oleistych, tragarze składali na trawie swoje ciężary, gdyż miejsce to Balakamo wybrał
na obóz. Stąd też biali myśliwi mieli rozpocząć łowy.
V
Kilka dni minęło od założenia obozu. Urządzono się całkiem wygodnie. O jakieś kilka-
dziesiąt kroków od rzeki znaleziono małą polankę, ż olbrzymią akacją pośrodku, o koronie
tak rozłożystej, że w jej cieniu stanęły namioty mieszkalne, łazienka, jadalnia, skład prowia-
ntu, kuchnia i dwa szałasy dla Mamadu, Momoru i Pepesu, a także obszerny szałas dla Bala-
kamo i dwóch Murzynów, którzy nie odeszli z tragarzami do Yoma, chcąc zarobić jeszcze
trochę pieniędzy u białych. Sjo zbudował sobie szałas niedaleko namiotu, w którym spała
Dzika, aby być na każde zawołanie swej pani.
Pierwsze dni upłynęły na urządzaniu obozu i zaznajamianiu się z puszczą. Łowcy robili
krótkie wycieczki w górę i w dół rzeki, dokładnie zbadali okoliczne tereny, wyszukali bród,
którym można się było przedostać na drugi brzeg, i odkryli kilka ścieżek hipopotama karło-
watego, wyznaczając od razu miejsca na przyszłe pułapki. W puszczy napotkali kilka kozłów
błotnych, parę antylop wodnych i stadko pantarek leśnych, a więc wyżywienie dla siebie i
* Big massa (ang.: big — wielki) — wielki pan.
ludzi mieli zapewnione. Odkryli też głęboko w wilgotnym gruncie wydeptane ścieżki przeró-
żnych antylop i bawołów, a także ślady lampartów i serwali, co wskazywało, że puszcza
bogata była we wszelką zwierzynę. Powyżej progów znaleźli ślady słoni, a na drugim brzegu
natknęli się na połamane palmy z wyjedzonym przez słonie rdzeniem.
Łowy zaczęto od zbudowania kilkunastu pułapek na hipopotamy karłowate. Były to
głębokie, wąskie doły, które nakrywano najpierw cienkimi łodygami liści palmowych, potem
ogromnymi liśćmi łopuchów, a następnie zasypywano cienką warstwą ziemi. Praca zajęła
kilka dni, ale pułapki zrobiono — jak mówił Jacek — na medal.
Teraz codziennie należało je sprawdzać, czy coś się nie złapało, i zadanie to powierzył
pan Goraj jednemu z Murzynów Gola, którzy pozostali na służbie u łowców. Biali łowcy,
Balakamo i reszta Murzynów zajęli się natomiast zbudowaniem wybiegu dla zwierzyny, jaką
zamierzano tu złapać. Przez kilka dni ogradzali nie opodal obozu spory kawał polany wyso-
kim na trzy metry płotem, tak gęstym, by do środka nie mogło się przedostać żadne stworze-
nie z zewnątrz. Przygotowanie odpowiednich pali, wykopanie ich i powiązanie rotangiem
pochłonęło mnóstwo pracy, ale płot był tak mocny, że nawet bawoły nie potrafiłyby go
rozbić.
Dzika, Jacek i towarzyszący im jak cień Sjo penetrowali w tym czasie tereny wzdłuż
rzeki, a nawet zapuszczali się dosyć daleko w puszczę. Jacek prócz nieodstępnej kamery
filmowej zabierał z sobą karabinek, Dzika natomiast tylko wiatrówkę i odpowiednią ilość
ampułek usypiających. Mały Sjo, ubrany w dżinsy i koszulkę khaki *, uzbrojony w niewielki
busznajf, pełnił rolę przewodnika, a zarazem uczył Dzikę wypatrywania zwierzyny. Bo tego
naprawdę trzeba się było nauczyć! Nawet sokoli wzrok dziewczynki niewiele by tu pomógł,
zwierzyna w puszczy liberyjskiej jest bowiem tak doskonale przystosowana do otoczenia, tak
dobrze potrafi się ukryć w trawach czy krzakach, że można przejść obok, zupełnie jej nie
widząc.
Pewnego dnia, gdy Dzika swoim zwyczajem wybiegła o świcie nad rzekę, by trochę
popływać, zobaczyła nagle jakieś rdzawe zwierzę, które skubało trawę na skraju puszczy. Bez
chwili namysłu wróciła szybko do obozu i nie budząc ojca, porwała wiatrówkę i garść ampu-
łek. Wybiegając z namiotu natknęła się niespodziewanie na Sjo, który czekał na nią ze swoim
busznajfem w ręce.
— Idź do kucharza, Sjo! Nie jesteś mi potrzebny! — zawołała.
— Jak ty, mała, biała miss, pójdziesz do puszczy, ja pójdę z tobą i będę pilnował, żeby
cię nie ugryzł wąż ani skorpion...
Ale Dzika nie słuchała. Wbiegła między drzewa na brzegu puszczy, a potem czołgając
się, dotarła do dużego kamienia. Gdy wreszcie swobodnie mogła rozejrzeć się za zwierzę-
ciem, nigdzie go nie dostrzegła. Już miała ruszyć dalej, gdy nagle uczuła na swoim ramieniu
małą rękę Sjo.
— Water deer **, tam przy tym wielkim mahoniu! — szepnął chłopiec, drugą ręką
pokazując drzewo.
Dziewczynka spojrzała we wskazanym kierunku i w odległości jakichś trzydziestu
kroków zobaczyła za dużym drzewem jedną tylko, tylną nogę zwierzęcia. Natychmiast wsu-
nęła w komorę ładunkową czerwono znaczoną ampułkę, podniosła broń do oka i pociągnęła
za spust. Wiatrówka klasnęła, a zwierzę wykonało nagły skok, przebiegło kilka kroków i
opadłszy wolno na kolana, zniknęło w trawie. Dzika porwała się, by biec do zdobyczy, ale Sjo
przytrzymał ją za rękaw bluzki i pokazał drugą antylopę. Stała za wysoką kępą łopuchów, nad
którą sterczała tylko jej głowa. Jakkolwiek strzał był ryzykowny, dziewczynka uznała, że
* Khaki (ang.) — szarozielona barwa ochronna wprowadzona do umundurowania prawie wszystkich
armii świata.
** Water deer (ang.) — antylopa wodna; nazwą tą Murzyni liberyjscy określają zwierzę należące do
jednej z podrodzin jelenia.
warto spróbować. Antylopa podskoczyła w górę, jakby chciała coś zobaczyć, i zaraz zniknęła
między krzakami.
Teraz Dzika i Sjo zerwali się błyskawicznie na nogi i dopadli pierwszej antylopy. Sjo
podał dziewczynce kłębek mocnego przędziwa rafiowego i popędził szukać drugiej. Nim
Dzika zdążyła związać nogi zwierzęcia, Sjo wyłonił się z zarośli, zgięty pod ciężarem drugiej
antylopy.
— Mała, biała miss! Ja pójdę do obozu i zawołam Pepesu. On pomoże zanieść tego
water deera...
— Nie, Sjo, ja sama poniosę, tylko pomóż mi włożyć go na plecy!
Kiedy oboje, obładowani jak muły, dobrnęli wreszcie do obozu, pan Goraj, pan Rawicz
i Jacek zasiadali właśnie do śniadania. Pan Goraj, który pierwszy zobaczył dzieci uginające
się pod ciężarem zdobyczy, szybko wstał od stołu i pomógł im zdjąć antylopy.
— Gdzie wyście je spotkali? — pytał ojciec dziewczynki, oglądając uważnie zwierzęta.
I nie czekając na odpowiedź mówił dalej: — To właściwie nie są antylopy, lecz podrodzina
jelenia, żyjąca w pobliżu rzek! Na całym ciele mają jednakową, jasnorudą sierść i ani samiec,
ani samica nie posiadają rogów, tylko dwa długie kły w górnej szczęce. Ładny nabytek dla
nas, prawda, Stachu?
Pan Goraj wziął oba zwierzęta za związane nogi i otoczony przez całą załogę obozu
zaniósł je do zagrody, gdzie zdjął im pęta. I biali łowcy, i Murzyni pozostali na wybiegu aż do
chwili, kiedy rzekome antylopy obudziły się i stanęły na chwiejnych jeszcze nogach.
W czasie śniadania Dzika musiała dokładnie opowiedzieć gdzie i jak zdobyła zwierzęta.
Dziewczynka była bardzo dumna z udanego polowania, nie zapomniała jednak dodać, jak
bardzo pomógł jej Sjo. Gdy skończyła swe opowiadanie, pan Goraj powiedział ciepło:
— Jak wiesz, Dziko, uważamy cię za szczęśliwą maskotkę naszej wyprawy i jestem
pewien, że niejedno jeszcze zwierzę upolujesz, ale tu bardzo trzeba na siebie uważać. Dobrze,
że Sjo chodzi za tobą jak cień, on bowiem mimo swego dziecinnego wieku znacznie więcej
wie o tutejszej puszczy niż ja czy twój ojciec. Te water deer, czyli antylopy wodne, jak je
nazywają Murzyni, są niezwykle cenną zdobyczą i bardzo ci za nie dziękujemy.
Dziewczynka aż pokraśniała z radości, ale jednocześnie spojrzała niepewnie na Jacka,
który mógł mieć żal do niej, że nie zabrała go z sobą. Ale chłopiec nie tylko się nie boczył,
lecz również serdecznie winszował jej sukcesu, a przy okazji wyznał:
— Początkowo było mi przykro, kiedy Sjo wybrał ciebie, teraz jednak doszedłem do
przekonania, że tobie jest on bardziej potrzebny. Ale chciałbym, żebyś w przyszłości zabiera-
ła mnie z sobą do puszczy. Mój karabinek, a przede wszystkim kamera też mogłyby się chyba
na coś przydać.
— Wiesz, synu — wtrącił pan Goraj — dawniej wydawało mi się, że przesadzasz z tym
filmowaniem, ale kiedy zobaczyłem w Chartumie twoje filmy z podróży po Nilu, przekona-
łem się, że nie marnujesz czasu na próżno...
— Świetnie się składa! — zawołał wesoło pan Rawicz. — Jacek zostanie znakomitym
afrykańskim filmowcem, a Dzika doskonałym łowcą zwierząt. Tylko nie wiem, czy panna
Blait, dyrektorka pensjonatu Dziki, będzie tak bez końca zwalniała ją ze szkoły.
— Och, o to nie ma obawy! — zawołała śmiejąc się dziewczynka. — Panna Blait na
pewno się zgodzi! Firma „Goraj i Rawicz” jest tak znana w Kairze, że córka pana Rawicza
zawsze otrzyma zwolnienie na wyprawę. Zresztą panna Jadwiga Rawicz jedzie na samych
piątkach — dodała z dumą.
Przekomarzali się jeszcze chwilę, a potem wszyscy poszli zobaczyć, co się dzieje na
wybiegu. Obie antylopki biegały niespokojnie w zagrodzie, a na widok ludzi ukryły się w
najdalszym kącie.
W jakiś czas później powrócił Balakamo z przeglądu pułapek hipopotamich. W żadną z
nich nic się nie złapało, ale wracając do obozu, myśliwy zastrzelił pięknego, tłustego kozła
błotnego. Zwierzę miało mocne, proste, lekko w spiralę skręcone rogi i pokryte było czerwo-
nobrązową sierścią, na której widniały poprzeczne białe plamy. Murzyni liberyjscy nazywają
te kozły szczekającymi jeleniami, gdyż wołanie samca przypomina do złudzenia krótkie
szczeknięcia psa. Zdobycz ta bardzo ucieszyła kucharza Mamadu. Zabrał się też od razu do
przyrządzania pieczeni i smażenia wątroby, obłożywszy ją silnie pachnącymi ziołami.
Po krótkim śniadaniu Balakamo wyruszył wraz z łowcami do puszczy, Jacek zaś, Dzika
i Sjo udali się w górę rzeki. Minęli progi skalne i dalej szli równym brzegiem, sterczącym wy-
soko nad wodą. Tu rzeka płynęła spokojnie, szeroko rozlana i tak kryształowo czysta, że wi-
doczne były kamyki na dnie i srebrzyste ryby śmigające w wodzie. Zatrzymali się na chwilę,
gdy na środku rzeki zobaczyli dużego węża. Płynął zygzakiem, trzymając swój trójkątny łeb
nad wodą. Na przeciwległym, płaskim brzegu widzieli od czasu do czasu małe, czarne
czapelki stojące bez ruchu, wpatrzone w nurt. W jakimś miejscu spotkali dużego jak miska
żółwia, który powoli maszerował ku piaszczystym wydmom, widocznie w celu złożenia tam
jaj. Nagle w pewnym oddaleniu od brzegu zauważyli kilkanaście głębokich dziur. Na ziemi
wyrzuconej z jam widać było wyraźne ślady, bardzo podobne do odcisków bawolich racic.
Sjo zerknął na odciski i zawyrokował:
— Tu jest mwe, on teraz śpi.
— Mwe?! — zawołał Jacek w podnieceniu. — Karłowaty hipopotam?! Trzeba go wy-
płoszyć! Ja będę filmował, a ty, Dzika...
— Dobrze. Ja stanę z wiatrówką u wylotu dziury, a Sjo wypędzi mwe kijem! — zawo-
łała Dzika;
Szybko znaleźli długą gałąź i uzbroili w nią chłopca. Dzika stanęła u wylotu nory, Jacek
zaś wyszukał sobie dogodne miejsce do filmowania. Na dany przez dziewczynkę znak Sjo
wsunął kij do nory. Szturchał nim przez dłuższą chwilę, sięgając coraz głębiej, ale hipopotam,
niestety, nie wychodził.
— Mwe nie ma w tej norze. Może spróbujemy w innej... — powiedział.
Z drugą i trzecią norą powtórzyło się to samo, ale kiedy Sjo zaczął szperać w czwartej,
nagle z otworu zwróconego ku puszczy wyskoczył spory, czarny zwierzak, przewrócił Dzikę i
zniknął w łopuchach. Jeszcze przez chwilę słychać było chrzęst tratowanych krzaków i nieba-
wem wszystko ucichło.
Dzika z trudem podniosła się z ziemi i obejrzała uważnie trzymaną w ręku wiatrówkę.
Stwierdziwszy, że nie została uszkodzona, zwróciła wzrok na Sjo. Chłopak leżał na ziemi,
trzymał się za brzuch i śmiał się do łez. Jacek siedzący na kamieniu z kamerą w rękach
również wił się ze śmiechu.
— Czemu ryczycie? — zapytała dziewczynka, starając się zachować poważną minę.
— Och, Dzika, jak ty cudnie fiknęłaś kozła! — wołał Jacek zanosząc się śmiechem. —
Hipopotam przebiegł ci między nogami, a ja sfilmowałem całą tę twoją przygodę. Kapitalne
zdjęcia! Cha, cha, cha!
— Dlaczego się właściwie śmiejecie? Fiknęłam koziołka, bo ten zwierzak tak mnie
potrącił, że nie mogłam utrzymać się na nogach!
— O, biała miss! — zawołał Sjo. — To było dziecko od water cow *! To był bardzo
mały mwe! Gdyby to był stary mwe, ty byś już nie chodziła!
— Sjo ma rację, to był mały hipopotamek, taki ledwie podrośnięty. Duży by cię strato-
wał. Stanęłaś akurat na wprost nory!
Dzika bez słowa nachyliła się nad ziemią i bardzo uważnie badała ślady zostawione
przez hipopotama, a potem obejrzała dokładnie kilka nieco dalej od brzegu położonych nor.
Przy jednej z nich zatrzymała się dłuższą chwilę i z całym skupieniem oglądała odciski.
Ruchem ręki przywołała Sjo, stanęła o jakieś pięć kroków z boku nory, przygotowała wia-
* Water cow (ang.) — krowa wodna; Murzyni liberyjscy często nazywają tak hipopotama karłowatego.
trówkę i dała chłopcu znak.
Sjo natychmiast zagłębił kij w norze i zaczął nim mocno poszturchiwać, ale bez skutku.
Wsunął więc do nory rękę, by w ten sposób przedłużyć kij, i nagle wrzasnął. Ledwie zdążył
wyrwać ramię, gdy tuż koło niego przetoczył się gruby, długi, ciemnozielony zwierz, niczym
jakaś zjawa przebiegł kilka kroków wzdłuż brzegu i w paru susach zniknął w puszczy. Dzika
jednak miała czas posłać za nim ampułkę. Strzeliła z przyrzutu, lecz była przekonana, że
trafiła.
Wszyscy troje zaczęli natychmiast gorączkowe poszukiwania. Badali dokładnie każdy
ślad, każdy krzak, każdą kępę łopuchów, przejrzeli wszystkie paprocie, wszystkie zagłębienia
i dziury w gruncie, niestety, hipopotama nigdzie-znaleźć nie mogli. Nie znaleźli też i ampułki.
— To ciekawe — rzekła Dzika w zamyśleniu — strzelałam metr przed hipopotamem,
więc ampułka powinna trafić go w łopatkę, no, w najgorszym razie w okolice brzucha. Jeśli
chybiłam, to pocisk musiał upaść dwa kroki przed tym drzewem. Zupełnie nie rozumiem,
dlaczego nie możemy znaleźć ampułki.
Jeszcze raz przeszukali ziemię przed i za drzewem, przetrząsnęli nieomal każdą grudkę,
każdy liść i każdą suchą gałązkę, ale ampułki nigdzie nie było.
— Nie warto dłużej szukać — zawyrokował Jacek. — Albo trafiłaś i hipopotam z
ampułką umknął w puszczę, albo po prostu pocisk wbił się głęboko w ziemię.
Dzika mruknęła jeszcze, że przecież ampułka przy uderzeniu otwiera zadziorki, a więc
nie mogła zniknąć bez śladu w ziemi, otrzepała dżinsy i zawróciła w stronę obozu.
Łowców, Balakamo i pozostałych Murzynów zastali na wybiegu, gdzie właśnie wypu-
szczono złowioną przez pana Goraja antylopę zebrę. Było to śliczne, nieduże zwierzę o jasno-
rudej sierści, na której widniały poprzeczne czarne pasy. Antylopa ta dzięki owym czarnym
pasom rzeczywiście przypomina zebrę i stąd też jej nazwa. Była niezmiernie płochliwa i skry-
ła się przed ludźmi w najdalszy i najciemniejszy kąt.
Gdy łowcy wraz z dziećmi zasiedli w namiocie-jadalni, Dzika opowiedziała o polowa-
niu na hipopotamy karłowate i o stracie ampułki.
Pan Rawicz uśmiechał się, kiedy mówiła o przygodzie z małym hipopotamem, ale twarz
jego spoważniała, gdy dziewczynka opowiadała o starym mwe. Pan Goraj zaś przypomniał:
— Pozwoliliśmy ci chodzić po puszczy tylko pod warunkiem, że będziesz bardzo
ostrożna! Nie chcemy żadnej zwierzyny, jeśli to ma grozić tobie lub Jackowi jakimkolwiek
niebezpieczeństwem.
Po wysłuchaniu napomnień i ostrzeżeń obu myśliwych dziewczynka przyrzekła, że
będzie na przyszłość bardzo ostrożna, a chcąc do reszty ich rozchmurzyć, rzuciła się na szyję
najpierw jednemu, potem drugiemu.
Na drugi dzień rano, gdy wszyscy siedzieli przy śniadaniu, przybiegł jeden z Murzy-
nów.
Przerażonym głosem zaczął coś bełkotać, raz po raz wykrzykując słowo „lepert”.
Dopiero Momoru, wysłuchawszy lamentów swego rodaka, ze strapioną miną wyjaśnił, że
lampart dostał się w nocy do zagrody i zagryzł znajdujące się tam antylopy.
Łowcy, słysząc tę straszną wieść, zerwali się co rychlej od stołu i pobiegli do wybiegu.
Ogrodzenie było nienaruszone, ale antylopy zostały poszarpane na drobne kawałki. Dokładne
oględziny zewnętrznej strony płotu nie wykazały żadnych śladów pazurów, a więc było
zupełnie pewne, że drapieżnik nie dostał się do środka przez ogrodzenie. Przesadzić trzyme-
trowego płotu też nie mógł, tym bardziej że na wierzchołkach pali pozostawiono ostro przy-
cięte, sterczące gałęzie.
Podczas gdy pan Goraj z Jackiem obchodzili ogrodzenie po stronie zewnętrznej, pan
Rawicz z Dziką oglądali kołek po kołku od środka wybiegu. Nagle dziewczynka zatrzymała
się i zawołała drżącym głosem:
— Tatusiu, chodź prędzej! Popatrz!
Pokazała ojcu kilka długich rys na korze, wyżłobionych przez ostre pazury, i kępki
długiej, białawej sierści, zawieszone na wystających gałęziach.
— Tak, tędy wydostał się z wybiegu, ale jak tu wszedł? — zastanawiał się pan Rawicz.
— Widzisz tę gałąź! — spytała Dzika, wyciągając rękę w stronę potężnego konaru
drzewa rosnącego o kilkanaście metrów od ogrodzenia. — Z niej skoczył do zagrody, zabił
antylopy, najadł się, a tędy wyszedł. O, zobacz, jakie wyraźne odciski zostawił w tym miej-
scu, gdzie skoczył.
Oglądali przez chwilę wielkie, głębokie ślady łap lamparta odbite w miękkiej ziemi. Pan
Rawicz jeszcze raz spojrzał w górę. Konar kończył się w odległości mniej więcej trzech,
czterech metrów od ogrodzenia i był tak gruby, że mógł utrzymać lekko nawet dziesięć
dużych drapieżników. Lampart na pewno potrafiłby skoczyć stąd do wybiegu.
— Wiesz co, córeczko? Obejrzymy teraz drzewo i sprawdzimy, czy twoje przypuszcze-
nia są słuszne.
Pod drzewem stali już pan Goraj, Jacek, Balakamo i reszta Murzynów. Na konarze
siedział Sjo i wołał z góry do pana Goraja:
— Tak, big massa, ten lepert był na tym drzewie. On ostrzył na nim swoje pazury, a
potem skoczył do wybiegu i pożarł wszystkie antylopy. To był bardzo, bardzo wielki lepert!
— Musimy zrobić dwie, trzy pułapki — zwrócił się pan Goraj do przyjaciela — aby
zabezpieczyć się przed następną masakrą. I trzeba obciąć ten konar. Zaraz po śniadaniu zabie-
rzemy się do roboty!
— Ze śladów widać, że to istotnie było bardzo duże zwierzę — rzekł w zamyśleniu pan
Rawicz. — Kiedy stoi na tylnych łapach, ostrząc pazury przednich, mierzy co najmniej dwa i
pół metra, a więc pułapki muszą być przynajmniej dwumetrowe. Najlepiej zrobi je Balakamo,
on przecież zna się na tym doskonale.
— Ja też tak sądzę. A jeśli mu pomożemy, pułapki mogą być gotowe już dzisiaj.
Cała załoga obozu, pod kierunkiem Balakamo, z miejsca zabrała się do znoszenia
grubych drążków z bardzo twardego żelaznego drzewa i długich pędów rotangu. Następnie
myśliwy kazał pociąć drążki na dwumetrowe kawałki, sam zaś podzielił pędy rotangu na
odpowiedniej grubości pasma. Teraz cały przygotowany materiał przeniesiono do wybiegu i
Balakamo zbudował trzy mocne klatki wiążąc je rotangiem tak silnie, jakby skręcał śrubami.
Tylne ściany klatek składały się z kołków przytwierdzonych w odległości paru centymetrów
jeden od drugiego, przednie natomiast zamykały się zasuwą spadającą z góry za naciśnięciem
ruchomych deseczek, znajdujących się w głębi klatek.
Gdy klatki były gotowe, przystąpiono do umocowania ich w dziurach wyciętych w
ogrodzeniu, przy czym dziury te były tej samej wielkości co zamykane zasuwą otwory w
klatkach. Z tyłu unieruchomiono pułapki kołkami wbitymi w ziemię. Przed wieczorem Bala-
kamo za pomocą sznurków z łyka rafiowego nastawił deseczki i praca nad pułapkami została
zakończona. Wszyscy odetchnęli głęboko i pełni dobrych myśli wrócili do obozu.
VI
Przez kilka pierwszych dni Dzika codziennie rano zaglądała na wybieg, by sprawdzić,
czy w którąś z pułapek nie złapał się lampart. Klatki jednakże wciąż były puste, jakkolwiek
przy ogrodzeniu każdego ranka widniały nowe ogromne ślady drapieżnika. Dziewczynka
wiedziała dobrze, że koty mają bardzo słaby węch, a więc nie woń człowieka odstraszała
lamparta od pułapek, tylko instynkt mówiący mu, że w tych dziwnych otworach w płocie tkwi
jakieś nieznane niebezpieczeństwo. Pocieszała się jednak, że za kilka dni drapieżnik
przyzwyczai się do klatek i wreszcie do którejś wejdzie.
Zwykle po śniadaniu zabierała z sobą Sjo i szła brzegiem rzeki, nieraz aż do następnych
progów, większych i bardziej burzliwych niż te, które znajdowały się powyżej obozu. W
wycieczkach tych często towarzyszył im Jacek ze swoją nieodstępną kamerą i karabinkiem.
Na przeciwległym brzegu widywali niejednokrotnie wydry, czasem krokodyla, a raz nawet
wypatrzyli antylopę karłowatą, stworzenie nie większe od zająca. Antylopka również ich
spostrzegła. Zastygła na nadbrzeżnych kamieniach jak posążek i wpatrywała się dużymi, czar-
nymi oczami w nie znane sobie zjawisko. Sjo próbował namówić Jacka na pewny strzał:
— Small massa *! Ty strzel ze swojej strzelby do tego maleńkiego deera! To mnóstwo,
bardzo mnóstwo dobre mięso!
Ale Dzika nie pozwoliła „małemu panu” zabić antylopki, gdyż postanowiła zdobyć ją
żywą.
Rzeka miała w tym miejscu co najmniej pięćdziesiąt metrów szerokości, a śliczne zwie-
rzątko stało jeszcze kilkanaście kroków dalej, tuż przed zieloną ścianą puszczy. Była to więc
odległość zbyt duża na wiatrówkę, ale dziewczynka zdecydowała się spróbować. Klasnęło
sprężone powietrze i w tej samej chwili cała trójka stwierdziła ku swej szalonej radości, że
antylopka została trafiona.
Sjo natychmiast zrzucił ubranie i skoczył do wody. Szybko przepłynął rzekę, przebiegł
kilkanaście kroków po nadbrzeżnych kamieniach i podniósł w górę antylopę, pokazując ją
Dzice i Jackowi. Już miał wejść z powrotem do rzeki, gdy nagle cofnął się jak oparzony, z
oczami wlepionymi w wodę.
— Czemu Sjo nie wraca? Co on tam zobaczył? — zżymał się Jacek.
— Daj mi karabinek! Tam jest krokodyl! Widzisz? Wystawił tylko oczy! — wyjaśniła
Dzika podnieconym głosem i krzyknęła w stronę chłopca: — Sjo, odsuń się od brzegu!
Prędzej!
Sjo cofnął się parę kroków w stronę puszczy, dziewczynka zaś wycelowała uważnie i
nacisnęła spust. Rozległ się huk wystrzału, woda zakotłowała się gwałtownie, wychynął z niej
kawałek potężnego łba, a potem wszystko zniknęło w burzliwych nurtach.
— Aleś mu dała! — zawołał z uznaniem Jacek. — Ten gad miał chyba z pięć metrów
długości! Ależ ty masz wzrok, jeśli potrafiłaś wypatrzyć w wodzie te jego ślepia!
— Eee! Pięć metrów to za dużo, miał najwyżej trzy! — odparła Dzika lekceważąco. —
Sjo! Chodź już, niebezpieczeństwa nie ma! — zawołała do chłopca. — Na wszelki wypadek
weź sporą gałąź i bij nią po wodzie!
Sjo wszedł do rzeki trzymając w jednej ręce antylopkę, której nogi skrępował trawą, w
drugiej zaś kawał kija. Waląc nim z całej siły w wodę, robił tyle hałasu, że słychać go było
chyba na pół mili wokoło. Gdy przepłynął rzekę i wygramolił się na brzeg, Jacek wziął od
niego antylopkę i zaniósł ją Dzice, siedzącej na zwalonym pniu.
Razem oglądali teraz maleńkie zwierzątko, porośnięte rudą sierścią z niebieskoszarym
nalotem na grzbiecie. Mały, kształtny łebek — z czarnym, wilgotnym noskiem i jaśniejszymi
okularami wokół oczu — uzbrojony był w maleńkie, bardzo ostre rożki. Nóżki antylopka
miała niewiele chyba grubsze od ołówka, raciczki wprost miniaturowe i płaski ogonek,
podniesiony nieco do góry.
Ruszyli w powrotną drogę, nie zatrzymując się już przy norach hipopotamów, bo
antylopka ocknęła się z narkozy i tak się wyrywała, że trzeba było jak najprędzej dostać się do
obozu.
Gdy rozwiązywali zwierzątko na wybiegu, przybiegł do nich Pepesu z radosną wieścią,
* Small massa (ang.: small — mały) — mały pan.
że obaj „big massy”, Balakamo i pozostali Murzyni pobiegli do puszczy, bo nad strumieniem
wpadającym do rzeki Mahe złapał się w pułapkę mwe.
Nowina była wprost oszałamiająca, ale Jacek zaczął zaraz narzekać, że nie sfilmuje
hipopotama w pułapce ani też w trakcie wydobywania go z dołu i wpędzania do klatki.
— A wszystko dlatego — lamentował — że polazłem z tobą, Dziko, nad rzekę! Gdy-
bym siedział w obozie, nie ominęłoby mnie złowienie mwe.
Dzika próbowała go pocieszać, ale widząc, że nic to nie pomaga, poszła spokojnie do
namiotu po ręcznik i udała się nad rzekę. Po kąpieli wstąpiła do zagrody, by zobaczyć, jak się
miewa antylopa karłowata. Razem ze Sjo sklecili mały szałasik, w którym zwierzątko mogło
się schronić przed dziennym skwarem.
O zachodzie słońca powrócili z puszczy myśliwi i opowiadali o schwytanym w pułapkę
hipopotamie. Na razie zabezpieczyli dół, żeby zwierzę zeń nie uciekło i żeby żaden drapież-
nik nie mógł go pożreć. Przygotowali także materiał na klatkę, gdyż następnego ranka mieli
przywieźć hipopotama do obozu.
— Trzeba chyba zrobić jakieś przegrody w wybiegu — zawołała Dzika — bo myśmy
złowili dzisiaj antylopkę karłowatą i mwe może ją stratować!
— Złowiliście antylopkę karłowatą? — zdziwił się pan Rawicz.
— Tak, tatusiu! Chcesz ją zobaczyć?
— I ja idę z wami! — zawołał pan Goraj.
Pan Rawicz ledwie zobaczył zwierzątko, wykrzyknął uradowany:
— Toż to jest koziołek niebieski! Najmniejsza odmiana antylop! Jakżeście go zdobyli?
Przecież to jest niezwykle czujne i ostrożne zwierzę!
Dzika opowiedziała więc dokładnie, gdzie i w jaki sposób schwytali antylopkę. Od razu
też wyznaczono miejsce na zagrodę dla hipopotama. Mieli ją zbudować Pepesu i Momoru,
którzy niepotrzebni byli przy transporcie mwe. A poza tym i tak przecież ktoś musiał zostać
w obozie.
Na drugi dzień rano Dzika zerwała się jeszcze przed wschodem słońca i z latarką ele-
ktryczną w ręku pobiegła do wybiegu. Ostrożnie otworzyła furtkę i oniemiała z przerażenia.
W trawie leżały straszliwie poszarpane szczątki koziołka. Na chwiejących się nogach dzie-
wczynka obejrzała dokładnie miejsce tragedii. Tu i ówdzie widniały bardzo wyraźne odciski
sporego kota, ale nie były to ślady lamparta. Dziewczynka przyklękła i w stratowanej trawie
zaczęła szukać dalszych śladów. Zawiodły ją pod jedną z trzech pułapek na lamparty. Tu kot
skoczył na klatkę, wdrapał się na wierzch płotu i dał susa na drugą stronę. Świeże zadrapania
na kołkach dokładnie wskazywały jego drogę.
Kiedy Dzika wyszła z wybiegu, obóz zaczynał się już budzić. Mamadu nastawiał wodę
na kawę, Pepesu i Momoru przeciągali się zaspani, Balakamo stojąc przed szałasem zlewał
wiadrem wody swój muskularny tors, a pozostali Murzyni siedzieli koło ognia, grzejąc się po
chłodnej nocy. Dziewczynka namyślała się chwilę, po czym zawołała:
— Balakamo!
Murzyn natychmiast postawił wiadro. W wołaniu dziewczynki wyczuł coś takiego, że
bez słowa do niej podszedł.
Dzika w milczeniu zaprowadziła go do wybiegu i pokazała szczątki koziołka. Balakamo
pochylił się ku ziemi, obejrzał dokładnie ślady, które zaprowadziły go, tak jak przedtem
Dzikę, do klatki, chwilę zatroskany kręcił głową, a wreszcie przyciszonym głosem szepnął:
— Water lepert *! To był water lepert!
— Co to jest „water lepert”? — zapytała równie cicho dziewczynka.
* Water lepert (ang.) — lampart wodny. Murzyni liberyjscy nazywają w ten sposób rysia błotnego,
mniemając, że zwierzę to doskonale pływa i łowi ryby ze zręcznością wydry. Ryś błotny jest bardziej
niebezpieczny od lamparta, rzuca się na ludzi nawet nie zaczepiony.
— Ten water lepert to bardzo, bardzo niedobry zwierz, on napada każde mięso w
puszczy, on zabija nawet czarnego człowieka!
— Czy ma on coś wspólnego z lampartem? — dopytywała się zaciekawiona Dzika.
— Nie! Water lepert mieszka w gęstwinie palm rafiowych i pożera świnie wodne, poże-
ra antylopy, pożera każde mięso! Mnóstwo bardzo dziki, niedobry zwierz!
— Czy Balakamo widział tego zwierza?
— Balakamo widział jego skórę. Czarny włos, piękny włos, a na nim ledwo, ledwo wi-
dać złote cętki. Krótki ogon, jakby ucięty, a na uszach pędzelki z długich czarnych włosów...
— Ależ to chyba ryś błotny! — zawołała Dzika.
— Ja nie wiem, co to ryś błotny! Ja wiem, że to był water lepert!
Wyszli oboje z wybiegu. Dzika wróciła do namiotu, myśliwy zaś powlókł się ociężale
do kucharza, z którym zaczął coś tajemniczo szeptać. Wieść o nocnych odwiedzinach „lam-
parta wodnego” i pożarciu antylopki zrobiła na wszystkich wielkie wrażenie. Pan Rawicz
pierwszy wysłuchał sprawozdania córki z jej porannej wizyty w zagrodzie, a kiedy dowiedział
się, że Balakamo nazwał drapieżnika lampartem wodnym, twarz jego stała się bardzo powa-
żna i zamyślona. Natychmiast zawołał pana Goraja, po czym obaj poszli zobaczyć miejsce
napadu domniemanego rysia. Jacek, Dzika i Sjo pobiegli za nimi.
Oględziny trwały krótko. Nie było wątpliwości, że to nie lampart odwiedził tej nocy
wybieg, ale łowcy wstrzymali się na razie od wydawania ostatecznej opinii na ten temat.
Stwierdzono tylko, że zwierzę mniejsze było od lamparta, stanowczo jednak większe od
serwala. Pan Goraj pamiętał, że w 1938 roku polski myśliwy zabił w Liberii czarnego rysia
błotnego i był to pierwszy wypadek zdobycia tego drapieżnika przez białego człowieka. Skóra
i czaszka, przesłane do jednego z uniwersytetów, przepadły podczas drugiej wojny światowej.
Niezależnie od tego, jaki to był drapieżnik, sprawa komplikowała się bardzo, bo trzeba
było coś zrobić z ogrodzeniem, a równocześnie wyruszyć po złapanego hipopotama.
— Nie ma rady — powiedział pan Goraj — ty, Jacku, musisz pozostać w obozie i
dopilnować, by Momoru i Pepesu zbudowali prowizoryczną zagrodę dla hipopotama i nakryli
wierzch płotu ciernistymi gałęziami.
— Tatusiu, pozwól mi pójść z wami! Może to jedyna okazja sfilmowania mwe w puła-
pce i podczas transportu! — zawołał strapiony chłopiec.
Pan Goraj chciał coś ostro odpowiedzieć, gdy nieoczekiwanie za chłopcem ujęła się
Dzika:
— Niech Jacek idzie z wami, ja tu zostanę. Jacek nakręci wspaniały film, a ja dam sobie
jakoś radę z robotami w obozie. Bardzo niedaleko rosną cierniste krzaki z taaaakimi kolcami!
— pokazała długość kolców na dłoni.
Ojciec popatrzył na nią zdziwiony, Jacek wprost zaniemówił, tylko pan Goraj uśmiech-
nął się.
— Jestem pewien, że doskonale dasz sobie radę, i jak wrócimy z mwe, zastaniemy i
ogrodzenie gotowe, i płot pokryty cierniami. No, a teraz chodźmy przygotować się do drogi
— zwrócił się do pana Rawicza.
Gdy wracali do namiotów, Jacek przez dłuższy czas spoglądał tylko spod oka na Dzikę,
w końcu jednak cicho powiedział:
— Bardzo ci dziękuję, Dziko! Dla mnie sfilmowanie mwe jest wielkim wydarzeniem i...
i nigdy bym sobie nie darował, że straciłem taką okazję. A tobie chyba nie zależy tak bardzo
na zobaczeniu hipopotama w pułapce.
— Och, na cóż ja bym się tam przydała? Zresztą nie ma o czym mówić! — z trochę
wilgotnymi oczami zaśmiała się dziewczynka.
Po śniadaniu pan Rawicz przygotował torbę z prowiantem na cały dzień, pan Goraj zaś
ze stosu pak nakrytych brezentem wyciągnął worek, zawierający dwa koła i kilkanaście dura-
luminiowych rurek, i szybko zmontował wspaniałą dwukółkę wraz z lekką platformą, na
której można było położyć wcale spory ciężar.
Ponieważ Balakamo czekał już wraz z Murzynami, łowcy zarzucili sztucery na ramię i
pożegnawszy się z Dziką, ruszyli w puszczę.
Dziewczynka z miejsca przystąpiła do działania. Momoru i Pepesu wysłała do lasu po
drzewo na zagrodę, sama zaś, wziąwszy na wszelki wypadek wiatrówkę, wyprawiła się ze Sjo
na poszukiwanie rotangu. Znaleźli tę pnącą palmę zupełnie niedaleko. Dzika obcięła najpierw
wszystkie liście u dołu, a potem wyrąbała pęd tuż przy ziemi. Ale teraz dopiero zaczęła się
najcięższa praca! Pęd rotangu miał przeszło sto pięćdziesiąt metrów długości i piął się w górę
po innych drzewach przy pomocy wąsów pokrytych zadziorami i zakończonych kotwiczką.
Musieli więc szarpać pędem na wszystkie strony i osobno obcinać każdy obluzowany liść.
Potem Sjo ze zręcznością małpy wdrapał się na drzewo, obciął wszystkie kotwiczki, których
mógł dosięgnąć, i wtedy dopiero z pewnym trudem ściągnęli rotang na ziemię. Oboje mieli
ręce i ramiona pocięte do krwi przez mikroskopijne zadziorki.
Powróciwszy do obozu, Dzika zobaczyła cały stos drążków, które Murzyni zdążyli już
przynieść i cięli teraz na dwumetrowe kołki. Gdy kołki zostały zaciosane, wbijali je jeden
obok drugiego, a Dzika i Sjo wiązali płot łykiem rotangu na dole, pośrodku i u góry. Ogrodze-
nie zaopatrzono w solidną furtkę, zawieszoną na grubych pętlach rotangowych.
Po obiedzie dziewczynka wybrała się na poszukiwanie kolczastych krzaków. I tych nie
trzeba było szukać daleko. Na wysokości pierwszych progów, na skraju puszczy, rosła ogro-
mna kępa o długich na palec cierniach. Podejść do tych krzaków było trudno, a cóż dopiero
ścinać gałęzie? A jednak Momoru i Pepesu dali sobie jakoś radę i wkrótce ciągnęli za sobą
cały krzak na sznurze. Przy pomocy rozwidlonych drążków zawieszali następnie gałęzie na
szczycie ogrodzenia, a mały Sjo, przystawiwszy do płotu drabinkę, układał je w taki sposób,
by kolce, niby ostre gwoździe, sterczały na zewnątrz.
Na dwie godziny przed zachodem słońca wszystko było gotowe. Murzyni siedli przy
ognisku, ale Dzika nie miała ochoty na odpoczynek. Wzięła wiatrówkę i poszła nad rzekę. Sjo
pokręcił się chwilę po obozie, potem jednak pobiegł za dziewczynką i przysiadł koło niej na
kamieniu.
Nad rzeką panowała cisza, przerywana tylko szumem skrzydeł przelatujących nad pu-
szczą dzioborożców lub pluskiem wyskakujących z wody ryb. Na drugim brzegu, na gałę-
ziach drzew, widać było stado dużych czarnych małp szatanów objadających orzechy i soczy-
ste owoce. Zwierzęta, nie płoszone przez nikogo, śmigały z gałęzi na gałąź, gwarzyły między
sobą przyjaźnie, czasem tylko rozlegał się głośniejszy pisk malucha skarconego przez matkę
za nieposłuszeństwo lub zbyt bolesne figle. W pewnej chwili pokazał się ogromny stary
samiec, który usiadłszy na konarze drzewa, bacznie rozglądał się po rzece i jej brzegach.
Spostrzegł widocznie dwie postacie siedzące na przeciwległym brzegu, bo warknął ostrzega-
wczo, ale nie opuścił swego obserwatorium. Chował się w liściach, to znów wyłaniał się w
całej swej okazałości, wyczyniając przeróżne sztuczki. Wyglądało to tak, jakby chciał się
przekonać, czy uda mu się sprowokować ludzi siedzących po drugiej stronie rzeki.
Dzika przyglądała się staremu samcowi z uśmiechem, chociaż korciło ją, by posłać mu
narkotyk w ampułce. Bardzo podobała się jej czarna, błyszcząca sierść małpy, jedwabista
grzywa, a także długi, cienki, biały ogon. Sjo tymczasem bawił się zieloną modliszką, wkła-
dając jej źdźbło dzikiego prosa między chwytne odnóża.
Naraz Dzika porwała się jak oparzona, a jednocześnie Sjo rzucił modliszkę i zaczął
skakać i bić się po nogach. Wreszcie zerwał z siebie dżinsy i jak opętany pognał do obozu.
Dzika ruszyła za nim. Przebiegła kilkanaście kroków, ale i ona musiała ściągnąć spodnie.
Gwałtownymi ruchami zaczęła zgarniać czarne mrówki, które dosłownie oblepiły jej łydki i
uda, lecz na skórze pozostawały głowy mrówek z wczepionymi w ciało ogromnymi szczęka-
mi.
Oswobodziwszy się od owadów, dziewczynka zabrała się do wyciągania kleszczy, gdy
nagle przypomniała sobie, że przecież na kamieniach zostawiła wiatrówkę i torbę z ampułka-
mi.
Kamienie pokryte były ruchliwą, czarną masą mrówek. Całe zastępy ogromnych żołnie-
rzy biegały tu i tam z niespokojnie w górę podniesionymi żuwaczkami, których moc i ostrość
Dzika wypróbowała na własnym ciele. Obok, w dół stoku, płynął szeroki na dłoń potok robo-
tnic i niewolników niosących jaja. Owady te szły między dwoma szeregami żołnierzy, którzy
chronili je przed wszelką napaścią.
Dzika z największym zainteresowaniem obserwowała przemarsz mrówek, podziwiając
ich wspaniałą organizację i dyscyplinę. Z obu stron pochodu, niezależnie od stałej jego ochro-
ny, przebiegały niezbyt liczne oddziały zwiadowcze, które dokładnie przeglądały okolicę w
promieniu jednego metra. W razie napotkania na drodze jakiegoś owada, jaszczurki, żaby lub
trawiącego łup węża, w jednej chwili na zdobycz rzucały się tysiące strasznych, czarnych
żołnierzy i w krótkim czasie rozrywały ją na strzępy.
Dziewczynka patrzyła na mrówki jak zaczarowana, zupełnie straciwszy poczucie czasu.
Stała w bezpiecznym miejscu, nadal wyskubywała kleszcze ze skóry, ale z całą uwagą przy-
glądała się owadom. Nie spostrzegła też powrotu Sjo i dopiero jego głos przerwał te obser-
wacje.
— Kha! To są driver ants *! Pora sucha, one wędrują po puszczy i napadają człowieka,
lamparta, antylopę, one napadają każde mięso! Driver ants idą wielką liczbą i nawet wygania-
ją czarnego człowieka z jego chaty. Ty, mała, biała miss, zostaw te czarne owady i idź do
obozu, bo wrócił big massa i przyniósł żywego mwe!
Usłyszawszy tę nowinę, Dzika szybko włożyła dżinsy i pobiegła do obozu.
Ruch panował tu niecodzienny, Murzyni biegali z palmowymi pochodniami, a obaj
łowcy, Jacek i Balakamo wtaczali właśnie dwukółkę z klatką do wybiegu. Otworzyli furtkę w
nowo zbudowanej zagrodzie, wspólnymi siłami zdjęli klatkę na ziemię i przysunąwszy ją do
furtki, otworzyli drzwiczki. Gdy po kilku minutach zwierzę wskoczyło z impetem do zagrody,
pan Goraj szybko odsunął pustą już klatkę, a pan Rawicz w tym samym momencie zamknął
furtkę i podparł ją kołkiem.
Hipopotam tymczasem szalał w zagrodzie. Rzucał się na ogrodzenie, z całej siły walił w
nie głową lub stawał na dwóch nogach i próbował je przeskoczyć. Ale wszystkie jego usiło-
wania spełzały na niczym, płot wytrzymywał uderzenia i ciężar zwierzęcia bez drgnienia.
Dzika tymczasem przyniosła z kuchni od Mamadu potężną bulwę manioku i krojąc ją na
kawałki rzucała szalejącemu więźniowi. Hipopotam, biegając wzdłuż płotu, natknął się wre-
szcie na maniok, stanął, obwąchał, a potem zjadł z widocznym smakiem i począł bardzo
skrzętnie szukać pozostałych kawałków.
— No, mamy już tego małego hipcia w domu! — zawołała dziewczynka wesoło. —
Jeśli zjadł pierwszą porcję manioku, to teraz będzie niecierpliwie czekał na następną. Za dwa,
trzy dni zacznie jeść z ręki!
— Musimy posłać któregoś Murzyna do wsi po większy zapas bulw, bo to ulubiony
przysmak mwe — rzekł pan Goraj. Obejrzawszy zaś pokryty ciernistymi gałęziami wierzch
płotu, dodał: — Wydaje mi się, że teraz już żaden lampart ani ryś błotny do naszych zwierząt
się nie dostanie. Zasługujesz, Dziko, na wielką pochwałę, bo nie tylko dobrowolnie zostałaś w
obozie, ale porządnie dopilnowałaś roboty.
Dziewczynka pokraśniała z zadowolenia, ale szybko ulotniła się z wybiegu, by wyjąć
resztę tkwiących jeszcze w ciele kleszczy. Po gorącej kąpieli w łazience, świeża jak poranek,
przyszła do namiotu-jadalni, gdzie już siedzieli obaj łowcy i Jacek.
Chłopiec na widok Dziki uśmiechnął się i z ożywieniem zaczął opowiadać jej o wypra-
wie po hipopotama.
* Driver ants (ang.) — mrówki wędrowne.
— Wiesz, Dzika — mówił — pułapka na mwe to po prostu zwyczajny dół wykopany
głęboko w ziemi, ale tak wąski, że zwierzę nie może się obrócić. Żeby zaś nie rozkopało dołu
nogami lub głową, od przodu i z tyłu wbija się jeden przy drugim pale...
— A w jaki sposób wydostaliście mwe z dołu? — przerwała mu dziewczynka.
— Ooo, to nie było takie łatwe! Najpierw naokoło pułapki zbudowaliśmy dosyć duże,
zwężające się z jednej strony ogrodzenie. Do otworu w wąskim końcu ogrodzenia przystawi-
liśmy klatkę i ja stanąłem obok z zasuwą zamykającą wejście. Pan Rawicz, mój tatuś i Bala-
kamo podeszli do pułapki i powyciągali pale, a potem zaczęli skopywać przód dołu, nadając
mu kształt pochylni. Nagle Balakamo krzyknął i wyskoczył z ogrodzenia, za nim mój tato, a
w sekundę później twój, mając dosłownie na piętach hipopotama, który jak burza wypadł z
dołu. Wiesz, nigdy nie sądziłem, że hipopotam może być tak zwinny! Rzucał się jak szalony,
biegał, kręcił się jak w ukropie, walił łbem w ogrodzenie... Dopiero po jakiejś półgodzinie
udało się wpędzić go do klatki, a ja momentalnie spuściłem zasuwę.
— Ale mogłeś chyba filmować, mimo że pilnowałeś zasuwy?
— Oczywiście! Cały czas filmowałem, zrobiłem nawet zbliżenia! — zawołał Jacek
dumnie wypinając pierś.
— No, a jak przywieźliście go tutaj?
— Z tym mieliśmy dużo kłopotu. Klatka zmieściła się na dwukółce, ale przez całą dro-
gę trzeba było wycinać krzaki i kępy paproci, podtrzymywać wózek, żeby się nie wywrócił,
uprzątać drzewa, a co najgorsze, zdejmować koła i łatać dętki, które dziurawiły się na cie-
rniach! Pracowaliśmy wszyscy bez wytchnienia i nawet nie bardzo mogłem filmować... cho-
ciaż coś niecoś nakręciłem...
— Cha, cha — zaśmiała się Dzika — już ty sobie krzywdy nie dasz zrobić!
— A jak tobie się tutaj pracowało? — zmienił temat Jacek. — Widziałem zagrodę dla
hipopotama i wspaniale zabezpieczony cierniami płot.
— Wiesz co, Jacek? Za ogrodzenie i płot podziękował mi już twój tatuś i to mi wy-
starczy! Lepiej opowiem ci o moim spotkaniu z wędrownymi mrówkami. Pomyśl tylko, całe
nogi miałam w kleszczach! Szkoda, że nie mogłeś sfilmować pochodu czarnych mrówek!
Dostałbyś z pewnością nagrodę, a twój profesor zoologii skakałby z radości.
Ale w tej chwili zawołał Dzikę pan Goraj i pokazał jej lampkę elektryczną używaną do
polowania w gęstej, mrocznej puszczy liberyjskiej.
— Popatrz, Dziko — tłumaczył — tę lampkę można regulować według potrzeby. Odpo-
wiednio nastawiona daje wąski, ostry snop światła, sięgający nawet na odległość ośmiuset
metrów. Reflektor umieszczony jest na taśmie, którą wkłada się na głowę.
— Czy mogę wypróbować tę lampę? — spytała dziewczynka.
Pan Goraj dopasował taśmę do czoła Dziki, przypiął jej pudełko z bateriami do pasa i
załączył kabelek. Ponieważ w obozie płonęły już ogniska, Dzika poszła w stronę rzeki.
Lampa rzucała długi, jasny snop światła, w którym dziewczynka widziała doskonale każdą,
najdrobniejszą nawet gałązkę, trawkę czy kwiatek.
Nagle dziewczynka spostrzegła na ścieżce dwa świetlne punkty. Gdy cicho jak kot
podeszła bliżej, punkty zmieniły się jakby w dwie błękitne żaróweczki. A kiedy już tylko
jakieś półtora metra dzieliło ją od tajemniczych światełek, zobaczyła zupełnie wyraźnie duże,
wpatrzone w lampę oczy siedzącego na ziemi lelka kozodoja. Dzika bardzo ostrożnie zrobiła
jeszcze jeden krok, błyskawicznie wyciągnęła rękę i chwyciła ptaka. Poczuła w dłoni mięciu-
sieńkie pióra, a pod nimi gwałtownie bijące serce. Ptak szeroko rozdziawił dziób, zasyczał
jakoś żałośnie, ale po kilku próbach wyrwania się — zaprzestał wszelkiego oporu.
Trzymając lelka w ręku, dziewczynka przeszła jeszcze kilkadziesiąt kroków ku rzece.
Raz po raz pojawiały się różnej wielkości oczy lśniące błękitem lub czerwonym nalotem.
W pewnej chwili na pobliskim krzaku zajaśniały dwie duże, niebieskawe latarnie — a
gdy dziewczynka podkradła się bliżej, stwierdziła, że są to ogromne ślepia małej małpiatki
afrykańskiej, zwanej galago. Stworzonko, nie większe od wiewiórki, siedziało spokojnie na
gałęzi, wpatrzone w reflektor. Gdy Dzika odwróciła na chwilę promień światła od galago,
małpiatka przeskoczyła na sąsiednią gałąź, ale nie uciekała. Dziewczynka wyciągnęła rękę i
położyła ją na grzbiecie zwierzątka, pokrytym gęstym i miękkim jak jedwab futerkiem. Mała
łapka o krótkich palcach, zakończonych ostrymi pazurkami, dotknęła jej ręki, a z gardła gala-
go wydobyło się ciche mruczenie, które brzmiało zupełnie pokojowo.
Ponieważ trzeba było już wracać, Dzika zostawiła galago na gałęzi i przystanęła jeszcze
na chwilę nad rzeką. Na drugim brzegu, wysoko na drzewach i nisko na ziemi, też rozbłysły
w blasku lampy świecące punkty. Dziewczynka wiedziała dobrze, że na konarach drzew nie
zobaczy oczu małp, gdyż stworzenia te — podobnie jak człowiek — nie widzą w nocy i oczy
ich nie błyszczą w blasku reflektora. Mogły to być więc oczy cybet, niedużych drapieżników
polujących na ptaki, lemurów *, a może i węży pytonów, które przewieszone przez grubą
gałąź czekały cierpliwie na zdobycz.
Gdy przesunęła reflektorem wzdłuż brzegu, w jakimś miejscu zapaliło się kilka par
błękitnych latarenek. Dziewczynka uznała, że są to prawdopodobnie antylopy, gdyż oczy
drapieżników mają charakterystyczny lekko krwawy błysk. Nagle na rzece rozległo się głośne
pluskanie. W następnej chwili światło lampy wydobyło z mroku kształty dużego zwierzęcia.
Był to niewątpliwie hipopotam karłowaty, gdyż płynąc parskał donośnie. Dopłynąwszy do
przeciwległego brzegu, szybko zniknął w puszczy. Może miał już nieprzyjemne przeżycia
związane z lampą i dlatego tak prędko umknął?
Wróciwszy do obozu, Dzika dała Jackowi złapanego lelka, żeby go sobie obejrzał i
wypuścił, a potem długo zachwycała się lampą i możliwościami łowienia zwierzyny przy jej
świetle.
Wizyta rysia błotnego w obozie nie przeszła bez echa. Murzyni leśni bali się tego zwie-
rzęcia i opowiadali sobie o nim niewiarygodne historie, co jeszcze bardziej potęgowało lęk.
Aby zapobiec następnym odwiedzinom, które mogły zakończyć się nawet śmiercią człowie-
ka, przygotowano ogromne stosy drzewa i chrustu, by podtrzymywać ogień przez całą noc.
Sjo tym razem nie położył się przed namiotem Dziki, ale przeniósł się do szałasu Mamadu i
Pepesu, Balakamo spał ze. strzelbą obok posłania, a pozostali Murzyni uzbroili się w busz-
najfy i siekiery.
— Także i my będziemy musieli położyć rewolwery pod poduszkę! — śmiał się pan
Rawicz, widząc przygotowania Murzynów. — Ów tajemniczy „water lepert” może przyjść i
do naszych namiotów!
— Ja tej nocy obejdę parę razy z lampą najbliższą okolicę — rzekł pan Goraj, a po
chwili dodał: — Bardzo bym się cieszył ze spotkania z tym tajemniczym „lepertem”.
Balakamo twierdzi, że rzuca się on na ludzi nawet nie zaczepiony! Podobno jest to najbardziej
krwiożerczy drapieżnik Liberii, gorszy od lamparta.
— Ach, żeby można go było sfilmować! — westchnął Jacek.
— Musiałbyś zapalić reflektory i poprosić go o przyjemny wyraz twarzy! — zaśmiała
się Dzika, która właśnie wracała z łazienki. — Wiesz przecież, że „water lepert” jest zwie-
rzęciem nocnym i prawdopodobnie nigdy w dzień go nie zobaczysz!
— Poczekam, aż ty go ustrzelisz ze swojej wiatrówki — odciął się chłopiec.
Dzika chciała mu odpowiedzieć, ale pan Rawicz kazał jej iść do łóżka. Mrucząc coś pod
adresem Jacka, dziewczynka poszła do swego namiotu.
Było już dobrze po północy, gdy nagle Dzika obudziła się. Chwilę nadsłuchiwała, ale
prócz oddechu ojca, śpiącego po drugiej stronie namiotu, nic nie było słychać. A jednak coś
nie dawało jej spokoju. Ubrała się cichutko, wzięła lampę i z nabitą wiatrówką bezszelestnie
* Lemury — ssaki zbliżone do małp; małe lub średniej wielkości; żyją na drzewach, żywią się owocami,
owadami i ptakami, prowadzą nocny tryb życia; zamieszkują Madagaskar, Afrykę i Azję południową.
wysunęła się z namiotu. Na zewnątrz dopiero włączyła lampę — ostry promień światła
rozproszył ciemności i począł ślizgać się po obozie. Ognisko ledwo jeszcze świeciło żarem, a
stróżujący przy nim Murzyn, zwinięty w kłębek, spał w najlepsze. Dzika rozejrzała się i nagle
w świetle lampy zajaśniało dwoje czerwonych ślepi. Dziewczynka wiedziała, że ma przed
sobą drapieżnika, ale co to mogło być? Lampart, serwal, czy też coś innego?
Dziewczynka podniosła wiatrówkę, ślepia znowu błysnęły — pociągnęła za spust. W
nocnej ciszy rozległo się silne klaśnięcie, a równocześnie Dzika usłyszała jakieś szamotanie,
po czym coś ciężkiego zwaliło się na ziemię. Teraz dopiero dziewczynka poczęła uciekać.
Ale z namiotu biegł juz pan Goraj ze strzelbą gotową do strzału w ręku W dwóch skokach
znalazł się przy dziewczynce.
— Dziko, co się stało? Dlaczego strzelałaś?
— Tam, tam jarzyło się dwoje ślepi... strzeliłam... To coś się... wywróciło — wysze-
ptała Dzika drżącym z emocji głosem.
— A czy teraz coś widzisz?
— Nieeee, nic nie widzę! — odpowiedziała zamierającym szeptem.
Pan Goraj wziął od niej lampę. Ze strzelbą gotową do strzału ruszył powoli naprzód.
Dzika dopiero po kilku sekundach poszła za nim, choć nogi uginały się pod nią ze strachu. Po
kilkunastu krokach zobaczyli leżącego na ziemi lamparta, przyczajonego jak do skoku. Dra-
pieżnik szeroko rozdziawiał straszliwą paszczę, wyszczerzając długie kły, ale widocznie nogi
miał bezwładne, bo na widok ludzi nawet nie próbował wstać. Z gardzieli jego wydobywał się
przyspieszony oddech i coś w rodzaju stłumionego pomrukiwania.
Widoczne było, że lampart albo dostał bardzo słabą dawkę narkotyku, albo też ocknął
się już i niebawem odzyska władzę we wszystkich członkach. Skrępowanie mu nóg było w tej
sytuacji niezwykle ryzykowne, puszczenie zaś na wolność — niebezpieczne. Pan Goraj uniósł
sztucer do oka i strzelił. Lampart targnął gwałtownie łbem, po czym rozciągnął się na ziemi
jak rzucona niedbale szmata.
Myśliwy poczekał jeszcze chwilę, a potem — trzymając sztucer w pogotowiu — wolno
podszedł do drapieżnika.
Tymczasem huk wystrzału rozbudził cały obóz. Murzyni, na wpół nadzy, powyskaki-
wali z szałasów, a pan Rawicz i Jacek wybiegli ze strzelbami z namiotu. Rozległy się wołania
i niespokojne okrzyki, ktoś dorzucił chrustu do ogniska, ktoś inny z siekierą w ręku pognał do
wybiegu.
Pan Rawicz pierwszy dostrzegł pana Goraja i Dzikę pochyloną nad lampartem.
— Co ty tutaj robisz? — powiedział strofująco do córki i nie czekając na odpowiedź,
zwrócił się do pana Goraja: — Czy to ty, Stachu, strzelałeś? Co za piękny okaz! Jaki ogro-
mny!
— Ja go tylko dobiłem — zaśmiał się pan Goraj — bo właściwie upolowała go twoja
córka. Strzeliła do niego z wiatrówki, no, a mnie została ta gorsza część.
Dzika, bojąc się wymówek ojca, zaczęła tłumaczyć się szybko, trochę płaczliwym
głosem:
— Tatusiu, ja w nocy obudziłam się okropnie czegoś zdenerwowana i wybiegłam z
namiotu, i zobaczyłam w pobliżu jakieś krwawe ślepia, i wystrzeliłam z mojej wiatrówki
nabojem przeznaczonym na małe zwierzęta. I wtedy przyszedł pan Goraj, i wziął ode mnie
lampę... no i zabił tego lamparta...
— Ech, co za dziewczyna! Zamiast spać spokojnie...
— Nie krzycz na nią, Władku! — zawołał pan Goraj. — Gdyby nie jej czujność...
mogło być z nami źle! To jest stary lampart i nie dałbym nawet złamanego szeląga, czy nie
zechciałby pożywić się ludzkim mięsem.
Tymczasem Murzyni ochłonęli już z chwilowej paniki, a ponieważ podsycone chrustem
ognisko strzelało w górę jasnymi płomieniami, szybko dostrzegli grupkę białych, pochylo-
nych nad jakimś zwierzęciem. Na widok lamparta wydali okrzyk podziwu pomieszanego z
lekkim przestrachem. Tylko Balakamo, zobaczywszy krew pod łopatką drapieżnika, spokoj-
nie odwrócił go na grzbiet i dobywszy noża — zaczął ściągać piękną, cętkowaną skórę. Do
pomocy zgłosił się od razu mały Sjo.
O spaniu nie było mowy. Mamadu, który dowiedział się, że to Dzika spostrzegła i upo-
lowała lamparta, postanowił uczcić jakoś „małą, białą miss”. Zaparzył więc mocną, aromaty-
czną kawę, ugotował bańkę skondensowanego mleka, upiekł doskonałe słodkie ciasto, nała-
dował spory koszyczek różnymi owocami i orzeszkami ziemnymi i osobiście zaniósł to
wszystko na stół w jadalni, gdzie zebrali się biali myśliwi. Potem mówił coś długo i zawile,
raz po raz powtarzając słowa „biała miss” i „lepert”, co brzmiało jak hymn pochwalny ku czci
dziewczynki. Gdy skończył przemowę, pan Goraj podał Dzice garść liści tytoniowych, by w
swoim imieniu obdarowała Mamadu i pozostałych Murzynów. Niezależnie od tego obaj
łowcy wręczyli kucharzowi po funcie szterlingu.
Zaledwie Mamadu opuścił jadalnię, przyszedł Balakamo z małą, zieloną ampułką, którą
znalazł przy ściąganiu skóry z lamparta. Pan Goraj obejrzał uważnie pocisk, a potem łagodnie
zaczął tłumaczyć Dzice:
— Widzisz, drogie dziecko, ta ampułka mogła cię kosztować życie! Przeznaczona jest
na małe ptactwo lub drobne ssaki, ale nie na takie bestie jak lampart. Miałaś wielkie szczę-
ście, że jednak narkotyk oszołomił drapieżnika i chwilowo sparaliżował mu władzę w no-
gach...
— Ja wybiegłam z namiotu z nabitą już wiatrówką! — przerwała panu Gorajowi Dzika.
— Wczoraj zapomniałam wyjąć ampułkę z lufy, a w nocy nie miałam czasu pomyśleć, czym
strzelam. Strasznie się bałam... że... że... że mi ucieknie!
— Dobrze, już dobrze! Pamiętaj jednak na przyszłość, że łowca zwierząt musi mieć
żelazne nerwy i pamiętać o wszystkim. No, a teraz, skoro i tak nie śpimy, możemy zastanowić
się nad dalszą pracą. Otóż trzeba będzie zrobić w wybiegu cały szereg klatek, w których
znajdą pomieszczenie złapane zwierzęta. Nadzór nad budowaniem klatek obejmie Dzika, na
Jacka zaś nałożymy obowiązek towarzyszenia jej we wszystkich wycieczkach. Oprócz kame-
ry filmowej musi zabierać z sobą karabinek Savage 0,22, bo tą bronią można położyć każdego
drapieżnika...
— I z tym swoim karabinem będzie mi przeszkadzał na każdym kroku! — gwałtownie
zaprotestowała oburzona Dzika.
— Jacek ma ciebie bronić, a nie przeszkadzać ci w łowach — spokojnie wyjaśnił pan
Goraj, po czym mówił dalej, zwracając się do przyjaciela: — My obaj z dwoma Murzynami i
z Balakamo wybierzemy się zbadać drogę do rzeki Loffa, gdzie są podobno tereny antylop
bongo. Wyprawa nasza trwać będzie najwyżej trzy, cztery dni. Weźmiemy z sobą prócz sztu-
cerów także dwie wiatrówki i odpowiednią ilość ampułek.
— A ja nie mogę pójść z wami? — zapytał Jacek. — Przecież Dzika sama potrafi
dopilnować budowania klatek, a ja stracę możliwość nakręcenia filmu!
— My będziemy iść tak szybko, że nie miałbyś czasu na filmowanie! Jeśli teren okaże
się dobry, przeniesiemy się tam z obozem i wtedy będziesz filmował ile dusza zapragnie! —
pocieszał go pan Rawicz.
Jacka to jednak nie przekonało i wyraźnie niezadowolony mruczał coś pod nosem.
Dzika też była smutna, lecz raźno zabrała się do pomocy przy wydobywaniu i sprawdzaniu
dwóch gumowych łodzi, których łowcy mieli użyć do zbadania przeciwległego brzegu rzeki.
Tak więc reszta nocy zeszła myśliwym na pracy.
VII
Słońce było już dosyć wysoko na niebie, kiedy biali łowcy w towarzystwie Balakamo i
dwóch Murzynów leśnych pożegnali obóz.
Ledwie zniknęli w puszczy, w obozie zawrzała praca. Wszyscy z wyjątkiem kucharza
udali się na brzeg i tu zgodnie z instrukcjami pana Goraja Dzika objaśniała, gdzie staną i jak
mają być zbudowane klatki. Murzyni słuchali pilnie, a czasem wtrącali swoje zdanie, z któ-
rym Dzika na ogół się zgadzała.
Gdy cała sprawa została dokładnie omówiona, należało z kolei rozpocząć gromadzenie
materiału budowlanego.
Jacek zauważył nie bez zdziwienia, że Murzyni odnoszą się do Dziki ze szczególnym
jakimś szacunkiem i rozkazy jej spełniają natychmiast... podczas gdy z niego niewiele sobie
robią. Wytłumaczył mu to Sjo, kiedy przyniósł całą naręcz świeżej trawy dla mwe:
— Mała, biała miss jest od dziś wielkim, bardzo wielkim myśliwym! Ona zabiła lepe-
rta! Ona ma prawo nosić na głowie kalebasę *, a na niej kawałek ogona leperta! Wszyscy lu-
dzie patrzą i bardzo chwalą białą miss, bo ona jest teraz wielkim myśliwym, co zabija leperty.
— Ależ ona nie zabiła lamparta! — zawołał Jacek. — Zabił go „big massa”, a ona
tylko...
— Balakamo, wielki myśliwy od słoni, mówi: biała miss strzeliła pierwsza i lepert
usnął. Big massa strzelił drugi i zabił. Ale lepert już leżał — zawyrokował Sjo.
Jacek machnął ręką i poszedł pomagać Murzynom, a Dzika zajrzała do zagrody hipopo-
tama. Mwe jadł spokojnie trawę, więc dziewczynka zaryzykowała i weszła do ogrodzenia,
trzymając w ręku dużą bulwę manioku. Zwierzę zerknęło raz i drugi, a potem obróciło się
nagle i runęło na nią jak burza. Dziewczynka miała się na baczności i jeden sus wystarczył,
by znalazła się za furtką. Hipopotam walnął łbem w płot, aż zatrzęsły się słupy i skrzypnęły
wiązania z rotangu. Ale po kilku gwałtownych atakach na ogrodzenie stanął spokojnie na
tylnych łapach, przednimi opierając się o płot. Dzika znów podała mu kawałek manioku.
Mwe zjadł łakomie przysmak i czekał na więcej.
W trakcie karmienia dziewczynka spróbowała pogłaskać hipopotama po głowie, a kiedy
to się udało, podrapała go po szyi. Nie minęło pół godziny, a przyjaźń została zawarta... Po
godzinie zaś Dzika weszła do zagrody i z ręki karmiła mwe bulwami manioku. Patrząc z bli-
ska na zwierzę zauważyła, że słońce zbyt silnie wysusza jego delikatną, wilgotną skórę. Pole-
ciła przeto małemu Sjo, by przyniósł liściastych gałęzi, i zrobiła z nich dach nad częścią za-
grody. Hipopotam natychmiast skorzystał z tego schronienia i przesiedział w nim aż do wie-
czora.
Sjo, widząc, jak szybko Dzika oswoiła zwierzę, począł nucić piosenkę, która brzmiała
mniej więcej tak: „Mała, biała miss strzela w nocy leperty, w dzień siedzi z mwe! Eee, uuu,
aj! Mała, biała miss dała Sjo koszulkę i spodnie... Eee, uuu, aj! Dobra, mnóstwo dobra miss!”
Słońce stało już w zenicie, kiedy z lasu wrócili Murzyni, niosąc mnóstwo drążków i
parę bardzo długich pędów rotangu. Pracę przy budowaniu klatek rozpoczęto zaraz po
obiedzie i zajęła ona prawie trzy dni.
Pierwszego dnia Dzika i Jacek tylko dwie godziny przed zachodem słońca spędzili nad
rzeką, następnego dnia wybrali się do nor hipopotamich i dopiero trzeciego dnia mogli zrobić
nieco dłuższą wycieczkę. Gumową łódką przepłynęli rzekę i zapuścili się w puszczę na dru-
gim brzegu. Na przestrzeni kilkudziesięciu metrów od rzeki puszcza miała tak gęste podszy-
* Kalebasa — tykwa, roślina z rodziny dyniowatych; owoce jadalne, o butelkowatym kształcie, używane
jako naczynia.
cie, że mogli posuwać się tylko ścieżką zwierzęcą, i to nieomal czołgając się po ziemi. Potem
las stawał się coraz rzadszy, aż na koniec weszli w potężny starodrzew, mroczny, cichy i zu-
pełnie pozbawiony podszycia leśnego. Wrócili nad rzekę korytarzem wybitym przez słonie,
daleko od miejsca, gdzie poprzednio wylądowali. Jacek i Sjo ruszyli na poszukiwanie łodzi,
Dzika zaś siadła na kamieniu i przyglądała się przepysznym barwom, jakimi mieniło się nie-
bo przy zachodzie słońca. Wysoko w konarach drzew wrzaskliwie skrzeczały małpy układają-
ce się na spoczynek, basowo gruchały zielone gołębie, lelki zataczały bezszelestnie szerokie
kręgi nad wodą. Dziewczynka zauważyła, że niektóre z tych ptaków mają na końcu skrzydeł
długie, gładkie zupełnie stosiny, zakończone małą, okrągłą chorągiewką pióra, co sprawiało
wrażenie, jakby latającym lelkom towarzyszyły jakieś maleńkie satelity.
Nagle wyczulony słuch Dziki pochwycił cichutki szelest. Jakieś stworzenie szło bardzo
ostrożnie i wolno w stronę rzeki. Dziewczynka w dwóch skokach znalazła się za dużym drze-
wem rosnącym na skraju lasu i przylgnąwszy do niego, nastawiła uszu. Za chwilę szelest
powtórzył się, potem ucichł na parę minut, aż wreszcie rozległ się całkiem wyraźnie i blisko.
I nieoczekiwanie na kamienistym brzegu ukazała się nieduża, czarna antylopa. Dzika, ukryta
za pniem, zupełnie nie mogła zrozumieć, w jaki sposób antylopa znalazła się na brzegu, skoro
nigdzie nic się nie poruszyło. Antylopka zaś stała spokojnie na kamieniach, utkwiwszy wie-
lkie czarne oczy w rzece, jakby zobaczyła na niej coś niezwykle interesującego.
Dziewczynka powoli, bez najlżejszego szmeru, otworzyła wiatrówkę i wsunęła w
komorę czerwono-żółtą ampułkę i stalową fiolkę ze sprężonym powietrzem. Zamknęła broń i
znowu bardzo powoli podniosła ją do oka. W chwili gdy pociągnęła za spust, na rzece ozwał
się daleki krzyk Jacka, zwiastujący odnalezienie łodzi. Antylopka skoczyła w stronę puszczy,
ale potknęła się i upadła na ziemię. Gdy po chwili wstała, postąpiła zaledwie parę chwiejnych
kroków, z opuszczoną nisko głową, i osunęła się na trawę tuż przy pierwszych drzewach
puszczy.
Dziewczynka natychmiast znalazła się koło zwierzęcia. Zerwała kilka źdźbeł dzikiego
prosa, skręciła z nich powrósło i szybko skrępowała nogi antylopy. Chciała ją sobie zarzucić
na plecy, ale zwierzę okazało się zbyt ciężkie. Pobiegła przeto nad rzekę i okrzykiem dała
znać Jackowi, gdzie jest. Po niecałych dziesięciu minutach chłopcy przypłynęli. Teraz zaczęły
się okrzyki zachwytu i radości. Jacek oglądał uważnie zwierzę lśniące piękną, czarną sierścią
i głaskał je po zgrabnym, małym łebku.
— Wiesz, Dzika — powiedział — to jest chyba czarny dukier! * Wyraźnie świadczą o
tym te maleńkie rożki i czupryna na głowie.
— Ten black deer ** to bardzo dobre mięso! Mała, biała miss da to mięso Sjo, a on
będzie jadł dużo, bardzo dużo — zawołał rozpromieniony chłopiec, gładząc się po brzuchu
Ale Dzika nie słuchała. Załadowali śpiącą jeszcze antylopę do łodzi i dziewczynka ze
Sjo przepłynęli na drugi brzeg a potem Sjo wrócił po Jacka. Do obozu dotarli już o zupełnym
mroku. Kiedy wnosili antylopę do wybiegu, mwe usłyszawszy głos Dziki począł gwałtownie
dopominać się o maniok i przestał ryczeć dopiero wtedy, gdy dziewczynka dała mu kilka
bulw. Obszedłszy na koniec całe ogrodzenie i sprawdziwszy, czy wszystko jest w porządku,
Dzika z Jackiem zasiedli w namiocie-jadalni do kolacji.
— Ciekawa jestem, jaki teren wybiorą nasi ojcowie — zastanawiała się dziewczynka.
— Tutaj albo na drugim brzegu rzeki też można sporo złowić. Są różne odmiany małp, kilka
odmian antylop, hipopotamy, ptaki, słonie..
— Ale nie ma antylop bongo! — przerwał Jacek. — Na pewno upolują tam coś cieka-
wego, a ja muszę tu sterczeć i pilnować ciebie!
— Nie musisz tu siedzieć ani mnie pilnować! Nie jesteś mi wcale potrzebny, a nawet...
* Dukier — podrodzina antylop czubatych, obejmująca wiele gatunków — od małych, wielkości zająca,
do niewiele mniejszych od naszego jelenia, jak np. antylopa tapirowata.
** Black deer (ang.) antylopa czarna.
zawadzasz — wycedziła pogardliwie Dzika.
— Ja ci zawadzam?! — zawołał oburzony chłopiec.
— Oczywiście! Przez trzy dni nic mi nie pomogłeś, tylko chodziłeś wokół obozu z ka-
merą i udawałeś, że coś kręcisz. Ja sama musiałam budować z Murzynami klatki, o wszystko
się starać, o wszystkim myśleć, a ty, co najwyżej, raczyłeś łaskawie towarzyszyć mi w wycie-
czkach!
— Ależ, Dziko! Przecież sama doskonale dawałaś sobie ze wszystkim radę i moja po-
moc była zupełnie zbyteczna! — zaprotestował chłopiec. — Miałem cię strzec przed dzikimi
zwierzętami, bronić przed niebezpieczeństwem, i musisz przyznać, że zawsze chętnie to
robię! Nie rozumiem, dlaczego oskarżasz mnie o... o...
— Nie oskarżam cię o nic, ale nie sądzisz chyba, że przyjemnie jest słuchać, jak ktoś
ciągle narzeka, że się poświęca. Ja z moją wiatrówką nie boję się ani rysia błotnego, ani sło-
nia, ani nawet największego lamparta! Bądź sobie Martinem Johnsonem, biegaj z kamerą, a
mnie zostaw w spokoju!
Jacek, zdumiony, patrzył na Dzikę szeroko otwartymi oczami. Przyznawał w duchu, że
może nie powinien był upierać się przy pójściu z łowcami, kiedy dziewczynka zostawała
sama w obozie, lecz nie zrobił tego ze złego serca, tylko chciał mieć nowy materiał filmowy.
Zaskoczyło go i to, że Dzika przez trzy dni siedziała cicho i nic nie mówiła, a teraz nagle
zaczyna się wykłócać! Mimo iż nie bardzo czuł się winny i miał do Dziki stosunek odrobinę
lekceważący, zrobiło mu się jednak przykro. Postanowił ją udobruchać, przeprosić.
— Nie gniewaj się, Dziko — zaczął niepewnie. — Wiesz przecież, że w szkole nazywa-
ją mnie nawet „zwariowanym filmowcem”... Ja ciebie naprawdę bardzo lubię, ale film... no,
sama rozumiesz!
— Rozumiem! Film jest dla ciebie ważniejszy od wszystkiego i dlatego tylko w pe-
wnym stopniu można na tobie polegać. Ja mam w Sjo doskonałego towarzysza polowań! On
w puszczy jest niezastąpiony, zna wszystkie ślady i wypatrzy zwierzynę nawet w najbardziej
zwartej gęstwinie. No, ale teraz idę już spać, bo jestem bardzo zmęczona.
Dzika wstała od stołu i poszła do swego namiotu, a Jacek siedział dalej i rozmyślał, jak
by tu pogodzić film z obowiązkami wobec zadzierżystej przyjaciółki, która pierwszy raz
pokazała, co umie.
Rano, na długo jeszcze przed świtem, zbudziło Dzikę gwałtowne szarpanie za rękę i
podniecony głos Sjo:
— Biała miss, wstawaj prędko, bardzo prędko! Złapał się lepert! Kha, lepert złapał się
w pułapkę!
Dziewczynka, obudzona z twardego snu, początkowo nie mogła pojąć, co chłopak mó-
wi, ale po chwili była już ubrana. Posłała Sjo, aby obudził także Jacka, sama zaś pobiegła do
wybiegu, świecąc sobie lampką elektryczną. Szybko sprawdziła pułapki. Dwie z nich były
puste, natomiast w trzeciej, zatrzaśniętej, widniało poprzez pręty cętkowane cielsko lamparta.
Zwierzę, rozwścieczone, darło pazurami kołki z żelaznego drzewa i wiążące je rotangowe
łyka, ale nic zrobić nie mogło. Klatka nawet nie drgnęła.
Niebawem nadbiegli Jacek i Sjo, za nimi Momoru i Pepesu z siekierami, a na samym
końcu przyczłapał Mamadu z patelnią w ręku. Na widok lamparta Murzyni podnieśli
straszliwy wrzask i rzucili się na drapieżnika z siekierami, na szczęście stal odskakiwała od
prętów klatki, rzeczywiście twardych jak żelazo.
Dzika widząc, co się dzieje, powstrzymała Murzynów:
— Zostawcie lamparta, przeniesiemy go do klatki w wybiegu! Musimy poczekać do
świtu! Idźcie .teraz zjeść śniadanie, potem zajmiemy się drapieżnikiem!
Murzyni bez jednego słowa opuścili siekiery i szepcząc coś między sobą, poszli
potulnie do obozu. Jacek obserwował całe to zajście i dziwił się niezwykłemu posłuszeństwu
Murzynów wobec Dziki. Zaraz jednak przypomniały mu się słowa Sjo, wypowiedziane w
związku z zabiciem poprzedniego lamparta.
„Ha — pomyślał — jeśli Murzyni tak jej słuchają, to ja chyba niesłusznie ją lekcewa-
żę”.
Dzika tymczasem sprawdziła, jak się zachowują hipopotam i czarna antylopa, a potem
dokładnie obejrzała klatkę przeznaczoną dla lamparta. Zaraz po śniadaniu, w czasie którego
dzieci rozmawiały o niezawodności pułapek murzyńskich, wszyscy wrócili do wybiegu. Dzi-
ka wyszukała między prętami klatki odpowiednią szparę i wystrzeliła dużą ampułkę nasenne-
go środka. Lampart rzucał się chwilę, potem usnął spokojnie jak dziecko.
Należało teraz podnieść do góry zasuwę, ale żaden z Murzynów nie chciał tego zrobić.
Wszyscy starali się trzymać jak najdalej od klatki, żeby móc uciec, gdyby drapieżnik wysko-
czył. Próżno Dzika przekonywała ich, że lampart śpi i będzie spał jeszcze długo, a więc nale-
ży wyzyskać ten czas i przenieść go do wybiegu. Momoru i Pepesu kręcili się zakłopotani,
jeden drugiego niby to namawiał, ale żaden nie zbliżał się do klatki.
Wreszcie podszedł Sjo z grubym kijem w reku, podłożył go pod zasuwę, pchnął do
góry... i klatka była otwarta
Dzika przyklękła na ziemi i spróbowała wyciągnąć lamparta niestety, był on za ciężki.
Zawołała do pomocy Jacka
Chłopiec doskoczył i oboje, szarpiąc z całej siły, wyciągnęli zwierzę na trawę.
— Teraz skrępujemy mu mocno tylne nogi! — komenderowała Dzika. — Dobrze!
Teraz przednie! Prędzej! Ja otworzę mu paszczę, a ty Jacku włóż ten kołek między zęby!
Doskonale! Jeszcze sznurki od kołka trzeba zawiązać na szyi... No, gotowe.
Lampart skrępowany, z kołkiem między straszliwymi kłami, leżał uśpiony przed ogro-
dzeniem. Teraz dopiero Momoru i Pepesu ośmielili się przystąpić do niego. Wspólnymi siła-
mi dźwignęli we czworo zwierzę i zanieśli je do klatki w wygonie. Tu natychmiast zdjęto mu
więzy z nóg i oswobodzono paszczę z drewnianego kołka.
Lampart długo leżał uśpiony w swym nowym więzieniu.
Zaczął się ruszać, kurczył łapy, szeroko rozdziawiał paszczę, jakby chciał pokazać dwa
rzędy bielutkich, lśniących kłów, a wreszcie siadł, wspierając się na przednich nogach i za-
mglonym wzrokiem patrzył na ludzi zebranych przed klatką
Pozostało oczekiwać na przebudzenie więźnia i przekonać się, czy klatka wytrzyma
ataki lamparta gdy zwierzę do reszty oprzytomnieje. Jacek stał przy Dzice i przyglądał się jak
Sjo karmi hipopotamy
Nagle rozległo się wołanie Mamadu:
— Mała miss, mała miss! Mała small massa! Chodźcie szybko, bardzo szybko! Big
massa przyszedł! Balakamo przyszedł, wszyscy ludzie przyszli!
— Biegniemy, Dzika? — spytał Jacek.
— Biegnij sam! Ja nie mogę stąd odejść. Klatka wygląda na dość mocną, ale lampart
jest olbrzymi.
— Zostanę z tobą — zdecydował chłopiec.
— Dziękuję ci, Jacku! Bardzo nieprzyjemnie byłoby mi tu samej!
Po dobrej chwili lampart oprzytomniał zupełnie. Zrazu zachowywał się spokojnie, poło-
żył się i sprężony do skoku obserwował dzieci żółtymi, zimnymi oczami. Nagle skoczył bły-
skawicznie, ale całym cielskiem odbił się od prętów i zwalił na grzbiet. Wściekły ryk wyrwał
się z jego gardzieli. Ponowił atak po raz drugi i trzeci, klatka jednak wytrzymała. Skrzypiały
lekko wiązania, ale grube kołki nawet nie drgnęły.
— No, teraz możemy już iść — ozwała się Dzika głosem, który zdradzał dopiero co
przeżyte naprężenie i strach.
Jacek popatrzył na nią spod oka, potem nagle objął ją i pocałował mocno w policzek.
— Jesteś bardzo odważna, Dziko! — zawołał. — Żadna dziewczyna nie wytrzymałaby
tego wściekłego miotania się lamparta. Wyglądało chwilami, że lada moment klatka rozleci
się w kawałki. Ja sam chciałem już uciekać, ale, przyznam się... było mi wstyd! Popatrz, Sjo
zrobił się ze strachu popielaty.
Dzika słyszała głos Jacka, jakby dochodził do niej skądś z oddali, a jednocześnie coś
mocno ściskało ją w gardle. Bojąc się, że się rozbeczy, popędziła co tchu do obozu. Za nią
pobiegł zdumiony Jacek, za Jackiem — Sjo.
Łowcy bardzo byli zmęczeni podróżą, ale w świetnych humorach. Odkryli teren, gdzie
antylop bongo było zatrzęsienie, często też spotykali ślady hipopotamów karłowatych i słoni.
Dzikę i Jacka szczególnie zaciekawiło opowiadanie o wykryciu śladów słoni karłowatych,
czyli „sumbi”, jak je nazywał Balakamo. Zwierzęta te, być może, są jakąś odmianą kongij-
skiego słonia karłowatego, zwanego pospolicie „massala”, i zarówno samce, jak i samice po-
siadają małe, cienkie ciosy, nazywane zwykle „kłami”.
— Ślady słoni karłowatych odkryliśmy zupełnie przypadkowo nad rzeką Loffa —
mówił pan Rawicz. — Zatrzymaliśmy się na odpoczynek przy jednym z licznych wodospa-
dów i ja, korzystając z postoju, poszedłem się wykąpać. Szukając dogodnego miejsca, natra-
fiłem w wilgotnym gruncie na liczne małe dołki, które mnie bardzo zaciekawiły. Zoriento-
wałem się od razu, że to ślady słoni, ale dlaczegóż, u licha, zebrały się tutaj akurat tylko
młode słoniki? Gdzie były ich matki? Pytanie to tak mnie dręczyło, że zawołałem Stacha i
obaj przeszukaliśmy najbliższą okolicę. Tajemnicę śladów wyjaśnił nam dopiero Balakamo,
który stwierdził, że są to odciski sumbi. Wedle jego relacji sumbi to bardzo złośliwe zwie-
rzęta...
— Dodaj jeszcze, że o mały włos nie zostaliśmy stratowani przez oszalałe stado tych
słoników! — zaśmiał się pan Goraj.
Dzika popatrzyła na ojca z trwogą, ale pan Rawicz pogłaskał ją po głowie i rzekł:
— Nic się nam nie stało, córeczko, nie bój się. Wczesnym rankiem, kiedy właśnie mie-
liśmy wyruszyć w dalszą drogę, rozległ się gdzieś przed nami piekielny trzask gałęzi, trąbie-
nie i kwiki i zanim zdołaliśmy pochwycić strzelby — jak orkan przewaliło się koło nas całe
stado. Słonie nie miały więcej niż metr pięćdziesiąt wysokości... Ale, ale, Dziko! Coś mi tu
Pepesu mówił o lamparcie, a przy tym aż piał na temat twojej odwagi...
— Ja to opowiem! — wyrwał się Jacek. — Tej nocy złapał się lampart w sidła umie-
szczone w ogrodzeniu. Dzika nie tylko go uśpiła, ale pomagała krępować mu nogi i pysk, a
potem niosła go z nami do przygotowanej klatki. Stała też nieustraszenie przy klatce, kiedy
lampart obudził się i szalał, bo chciała sprawdzić, czy kołki i wiązania wytrzymają.
— Jest o czym mówić! — pogardliwie wzruszyła dziewczynka ramionami. — Przecież
wychowałam się w ogrodzie zoologicznym i chyba miałam czas oswoić się ze zwierzętami.
— Tak, dziewuszko, wychowałaś się wśród zwierząt, ale... ale... to za mało! Trzeba się
jeszcze urodzić tak dzielną jak ty! — rzekł uśmiechając się pan Goraj.
— Tylko jej nie chwal, Stachu! — zaśmiał się pan Rawicz. — Dziewczyna rozpuści mi
się jak dziadowski bicz! Wystarczy, że jej powiem parę słów do słuchu, to zaraz prycha jak
kotka i...
— Tatusiu! — przerwała zawstydzona Dzika.
— No, dobrze, już nic nie powiem. A teraz posłuchajcie, dzieci. Uradziliśmy ze
Stachem, że przeniesiemy się nad rzekę Loffa. Tam jest dużo więcej zwierzyny, łatwiej więc
będzie złowić potrzebne nam sztuki. Za kilka dni popłynę z Balakamo po tragarzy do Yoma, a
wy ze Stachem zlikwidujecie obóz...
— A co się stanie ze zwierzętami, które złapaliśmy tutaj? — spytał Jacek.
— Zabierzemy z sobą wszystkie zwierzęta, przewieziemy je do Borni Hills i oddamy na
przechowanie dyrekcji kopalni. Tę sprawę załatwiliśmy z nimi już dawniej.
VIII
Przez następne dni w obozie panował wielki ruch. Balakamo z Jackiem i kilkoma
Murzynami wyprawiał się do puszczy na poszukiwanie suchych, lekkich pni, a obaj biali
łowcy z Dziką i Sjo budowali przenośne klatki i zaczęli pakowanie ekwipunku.
Po dwóch dniach na brzegu rzeki zgromadzono cały stos drzewa i długich pędów rota-
ngu i na spokojnej wodzie, poniżej progów, przystąpiono do budowy tratwy. Wkrótce też na
rzece kołysał się zgrabny, lekki, ale bardzo pakowny stateczek. Postawiono na nim maleńki
namiocik, przywiązano klatki z mwe, czarną antylopą i lampartem i załadowano trochę
żywności dla ludzi i zwierząt.
Kiedy na drugi dzień po ukończeniu tratwy pan Rawicz w towarzystwie Balakamo i
jednego z Murzynów, odprowadzany przez całą załogę obozu, miał już odpływać, Jacek
zaczął nagle prosić ojca, by pozwolił mu wziąć udział w podróży.
— Obciążysz niepotrzebnie tratwę! — tłumaczył chłopcu pan Goraj. — Trzeba było
wcześniej się zdecydować, a nie w ostatniej chwili!
— Tatusiu! Pozwól mi popłynąć z panem Władysławem, ja jestem zupełnie lekki, nie
przeciążę tratwy, a nakręcę wspaniały film!
— Nie broń mu, Stachu, niech płynie! Pozna trochę kraj i od strony rzeki! — śmiejąc
się poparł Jacka pan Rawicz.
Chłopiec najwidoczniej już przedtem przygotował się do wyprawy, bo jak się okazało,
miał z sobą magazynki z taśmą filmową, karabinek, a także... ręcznik i szczoteczkę do zębów.
Ucałował szybko ojca, Dzice uścisnął rękę i za chwilę stał już koło pana Rawicza na odcumo-
wanej tratwie, machając chusteczką pozostałym na brzegu. Tratwa płynęła początkowo wo-
lno, później jednak porwał ją prąd i wnet zniknęła za zakrętem rzeki.
Kilka następnych dni spędzono w obozie na pakowaniu ekwipunku i oczekiwaniu
tragarzy. Dzika w towarzystwie Sjo chodziła nad rzekę, a czasem nawet zapuszczała się nieco
dalej w puszczę. Któregoś ranka zobaczyli na rzece karłowatego hipopotama płynącego w
odległości najwyżej jakichś trzydziestu kroków. Dziewczynka już chciała strzelić z wiatrów-
ki, gdy w porę przypomniała sobie, że przecież nie mogą nieść zdobyczy do nowego obozu.
Każdego wieczoru obserwowała małpy szatany szukające sobie bezpiecznego noclegu na wy-
sokich drzewach nad rzeką.
Wieczorem, przy kolacji, opowiadała panu Gorajowi: .
— Zwierzyny teraz zatrzęsienie! Codziennie widzę antylopy czarne, małe popielate
dukiery, małpy wszelkiego rodzaju i przelatujące dzioborożce, nie mówiąc już o pantarkach,
gołębiach czy innym ptactwie! Ale żal mi strzelać, bo co z tym zrobimy?
— W lasach nad rzeką Loffa zobaczysz daleko więcej zwierzyny — pocieszał dzie-
wczynkę pan Goraj. — Tam będziemy łowić antylopy bongo, hipopotamy, małpy i wszystko,
co tylko podejdzie pod muszkę. Szkoda, że Balakamo od razu nas tam nie zaprowadził, ale
musiały to być jakieś kombinacje naczelnika wsi. Prawdopodobnie Madeke chciał na nas
zarobić i dlatego ulokował nas w puszczy należącej do jego plemienia...
— To nad rzeką Loffa puszcza należy do innego naczelnika? — zaciekawiła się dzie-
wczynka.
— Prawdopodobnie. Loffa płynie korytem otoczonym przez lesiste wzgórza i na jej
brzegach niewiele jest wiosek, ale myślę, że jak się tam zadomowimy, zaraz pokaże się jakiś
szef wioskowy. Tu, w Liberii, prezydent swoje, a naczelnik wioski swoje i płacić trzeba
podwójnie!
— Jak to, więc i w Monrovii, i tu trzeba za zwierzęta płacić? — zapytała zdumiona
Dzika.
— Monrovia jest stolicą kraju i żąda opłat za polowanie i za wywożenie żywej zwierzy-
ny. To jest zresztą przyjęte we wszystkich krajach. Jednakże w Liberii, niezależnie od rządu
centralnego, szczepy rządzą się własnymi prawami. Każdy szczep czy plemię posiada swoje
obszary puszczy, swoich naczelników i swoje szkoły leśne. Naczelnik danej wsi rozdziela
swym podwładnym rokrocznie pewną ilość lasu, a oni go wycinają, palą i na nowiznach sieją
ryż, proso, kukurydzę, maniok, kawę lub kakao. Ziemię rozdziela się „na głowy”, to znaczy
według ilości osób w chacie. Z każdego zasianego pola naczelnik otrzymuje jedną lub więcej
miarek zebranego zboża i to stanowi rezerwę nasienną na przyszły rok. Wszystkie palmy ole-
iste, palmy winne, cukrowe, drzewa kola, drzewa chlebowe, znajdujące się na terenie puszczy
należącej do danej wsi, są wspólną własnością wszystkich mieszkańców osiedla. To samo jest
i ze zwierzyną, z tym jednak zastrzeżeniem, że jeśli na przykład Balakamo, łowca słoni, chce
sprzedać mięso zabitego przez siebie musi uprzednio oddać naczelnikowi i radzie starszych
kieł, którym upadające zwierzę dotknęło ziemi, a także trąbę i jedną nogę. My zaś, jako obcy,
korzystając z bogactw puszczy musimy zapłacić naczelnikowi od dziesięciu do dwudziestu
funtów szterlingów srebrem.
— To nie byłoby wiele, gdyby nie szalone koszty wyprawy! — zawołała dziewczynka.
— Inna rzecz, że jedna tylko para hipopotamów karłowatych pokryje sporą część wydatków.
Oczywiście, ryzyko jest ogromne, wystarczy małe niedopatrzenie, aby cenne zwierzę padło.
Ale, ale, pan mówił coś o szkołach leśnych. Czy to są takie szkoły jak nasze?
— Nie, Dziko! Szkoły leśne, czyli „gri-gri busz”, nie mają nic wspólnego z nauką pisa-
nia, czytania i rachunków — wyjaśnił łowca. — Są to po prostu specjalnie ogrodzone miej-
sca w puszczy, osobno dla chłopców, osobno dla dziewcząt, gdzie młodzież uczy się tańców
obrzędowych, legend szczepowych i mnóstwa innych rzeczy, a przy tym poddawana jest
pewnym operacjom i tatuażom upiększającym. W lasach Liberii najlepiej zachowały się do
dziś bardzo stare obyczaje, wierzenia i tańce, należące do tak zwanej „kultury rafiowej”, któ-
rej charakterystyczną cechą jest między innymi używanie przez dziewczęta do tańca spódni-
czek z włókien rafii.
— Och, jakżebym chciała zobaczyć te tańce — westchnęła dziewczynka.
— Gdybyśmy dłużej pozostali w Liberii, byłoby to możliwe, wątpię jednak, czy uda
nam się przekroczyć nasz termin powrotu. Zresztą ty i Jacek musicie przecież wrócić do szko-
ły — przypomniał pan Goraj.
— Ale będę miała co opowiadać w naszym pensjonacie o puszczy i zwierzętach! —
cieszyła się Dzika.
Na takich to pogawędkach wieczornych czas schodził szybko i dziewczynka nawet nie
obejrzała się, kiedy wrócił pan Rawicz z Jackiem, Balakamo i z całym tłumem kobiet.
Niektóre z nich niosły na plecach małe dzieci. Przyszło też kilku mężczyzn, którzy woleli
nosić skrzynki u białych łowców niż pracować przy budowie dróg do kopalni.
W obozie zrobił się straszliwy rwetes i gwar. Słychać było donośny śmiech kobiet,
płacz maleńkich dzieci, monotonne bicie w bębenki i ochrypłe śpiewy. Murzynki chodziły
grupkami po obozie i oglądały wszystko ciekawie, wydając okrzyki zdumienia nad każdym
nieznanym przedmiotem. Ale specjalną uwagą kobiet i dziewcząt cieszyła się Dzika. Ogląda-
ły ją ze wszystkich stron, dotykały jej włosów, dżinsów i długich kozłowych butów, wydając
przy tym dźwięki podobne do mlaskania, albo w przystępie radosnego podziwu klaskały w
dłonie.
Wkrótce jednak zawołano je do misek pełnych dymiącego ryżu, zalanego oliwą palmo-
wą i obficie przyprawionego kostkami mięsa.
Pan Rawicz, po przywitaniu się z córką i panem Gorajem, zdawał sprawozdanie ze swej
podróży.
— Tratwa doskonale niosła nas z prądem, tylko dwa razy trafiliśmy na progi, przez
które musieliśmy przenosić zwierzęta i nasz statek. Do Yoma przybyliśmy wieczorem, wzbu-
dzając niesłychane zainteresowanie, gdyż nie chciano nam wierzyć, żeśmy przypłynęli z tak
odległej puszczy. Widocznie tutejsi Murzyni bardziej ufają własnym nogom niż łodziom! Na
drugi dzień rano wybrałem się do Borni Hills, wziąłem jeden z naszych samochodów i odwio-
złem zwierzęta do dyrekcji kopalni. Hipopotam i lampart wywołały ogromne zainteresowanie
wśród urzędników, na antylopę natomiast ledwie tylko ten i ów zerknął, gdyż zwierzęta te
miejscowi myśliwi często przynoszą na sprzedaż. Mwe został umieszczony w wygodnej
stajence, należącej do głównego inżyniera, i opiekę nad nim sprawuje ogrodnik, spokojny
chłopiec ze szczepu Kissi. Antylopa trafiła do domu księgowego i trochę się obawiam, czy ją
odbierzemy, gdyż jego dzieci bardzo ją polubiły. Lampart dostał się pod opiekę młodego
inżyniera amerykańskiego, który ma już kilka innych drapieżników.
Najwięcej kłopotów sprawił mi Madeke. Z początku nie chciał dać żadnego tragarza,
ale stopniowo miękł i wreszcie pozwolił zabrać kilkadziesiąt kobiet i dziewcząt, ale za opłatą
szylinga i sześciu pensów dziennie. Ponieważ bardzo się targowałem, ustępował po pensie, aż
doszliśmy do zgody przy jednym szylingu dniówki. Mam wrażenie, że Madeke chciał dobrze
zarobić na tragarzach, i wcale nie jestem pewny, czy nie ściągnie po sześć pensów za dzień od
każdej kobiety po ich powrocie do wsi.
— Kupiłeś odpowiednią ilość ryżu i manioku dla tragarzy? — zapytał pan Goraj.
— W Yoma bardzo kiepsko z ryżem, musiałem kupić w Borni Hills. Odstąpiono mi
dwieście czterdzieści funtów po szylingu za dwadzieścia miarek. Tanio, prawda? Maniok też
kupiłem, będziemy więc mieli jedzenie i dla hipopotamów... jeśli oczywiście je złapiemy!
Obaj panowie zagłębili się w obliczaniu kosztów wyżywienia tragarzy.
Jacek więc w tym czasie wywołał Dzikę i zaczął jej opowiadać o swojej wycieczce
tratwą.
— Wiesz, Dzika, to była wspaniała podróż! Płynęliśmy sobie wolniutko, jak po Nilu w
obrębie Chartumu! Oba brzegi rzeki otaczała puszcza, a na drzewach aż roiło się od wszelkie-
go rodzaju małp, które wrzeszczały lub rzucały w nas orzechami i innymi owocami. Filmowa-
łem, co tylko warte było taśmy! W Yoma natrafiliśmy na wizytę czarownika przebranego za
diabła. Powiadam ci, taki strach padł na kobiety i dziewczęta, że żadna nawet nosa nie
wyściubiła z chaty. Ależ ten diabeł był śmieszny! Cha, cha, cha! Wiesz, na głowie miał maskę
wyrzeźbioną z drzewa, z otworami na oczy i z zębami zrobionymi z aluminiowej blachy. Od
maski spływała mu na tors czarna zasłona, a spódniczka z włókien rafii zakrywała nogi aż do
stóp. W ręku trzymał rózgę, którą bił dotkliwie każdą kobietę wracającą z pola do chaty.
Kobiety i dziewczęta wierzyły, że jest to diabeł, i uciekały w popłochu piszcząc i wrzeszcząc.
— A czemu on je bił? — zapytała Dzika.
— Podobno diabeł przychodzi do wsi wtedy, gdy mężczyźni zbierają się dla odprawie-
nia jakichś tajemniczych swoich obrzędów i nie chcą, by im kobiety przeszkadzały.
Następnego dnia już o świcie w obozie wszczął się gorączkowy ruch, rozlegały się
nawoływania i okrzyki. Tragarze ustawiali się w długi szereg, a Pepesu i Momoru kładli
przed nimi załadowane skrzynki, stalowe walizki, worki i paki. Jak zawsze w takich sytua-
cjach każdy z tragarzy chciał nieść najlżejszy ładunek, więc kłótni było dosyć. Wreszcie Bala-
kamo dał znak, kobiety założyły na głowę pakunki i po chwili krótkiego zamieszania wypra-
wa ruszyła naprzód. Pochód otwierało kilku mężczyzn z busznajfami w ręku, którymi mieli
torować drogę, wycinając wysokie trawy, liany i inne pnącza. Za nimi szedł pan Goraj uzbro-
jony w sztucer i Balakamo ze swoją długą pistonówką, a potem żeńscy tragarze długim szere-
giem. Tylną straż stanowili pan Rawicz ze sztucerem i Dzika z wiatrówką. Jacek raz szedł na
przedzie, to znów przyłączał się do tylnej straży. Sjo maszerował, jak zwykle, ze swoją „małą,
białą miss”.
Pochód posuwał się wzdłuż brzegu rzeki i zdążał do wąskiej ścieżyny, która przecinała
puszczę w kierunku północno-zachodnim, od osiedla Bopolu aż do wsi Takpoima. Dalej na
północ rozciągała się puszcza bardzo słabo zaludniona, górzysta, ale za to pełna zwierzyny.
Ścieżka była oddalona piętnaście kilometrów od obozu, musieli więc się spieszyć, aby dojść
do niej, nim słońce stanie w zenicie.
Idąc brzegiem rzeki mieli przyjemny wiaterek od wody, który chłodził trochę ciała
prażone słonecznym skwarem. Przez całą drogę prowadziły ich małpy, skaczące wysoko w
koronach drzew. Koczkodany zielone wykonywały przedziwne harce i krzycząc donośnie
obrzucały idących różnymi owocami. Czasem też pokazywały się małpy szatany: najpierw w
zupełnej ciszy obserwowały pochód z wysokich konarów, a potem z wrzaskiem piekielnym
zbiegały na niższe gałęzie, wykrzywiały mordki w straszliwy sposób i znów znikały w
gęstwinie.
Wysoko w jasnym błękicie nieba wolno, majestatycznie szybowały orły krzykliwe, któ-
re jak kamień spadały nagle w rzekę, by wznieść się znowu w górę z trzepoczącą w szponach
rybą. Czasami przelatywał z szumem rój pszczeli, atakowany przez całe stada śmigłych
pszczoło jadów, lub przefruwał skromnie upierzony, nie większy od szpaka ptak, zwany
miodowodem *. Siadał na niskiej gałęzi i zdawał się dźwięcznym wołaniem zapraszać ludzi
do znalezionej przez siebie dziupli wypełnionej miodem. Gruchały basem zielone gołębie,
krzyczały swarliwie smukłe, popielate papużki.
Kilka razy pochód mijał małe osiedla przytulone do puszczy. Składały się one z pięciu
do siedmiu okrągłych chat zamieszkanych przez kilkoro starych ludzi, parę młodych kobiet i
mnóstwo nagich zupełnie dzieci, które na widok białych uciekały co sił w nogach i kryły się
za chatami. Przy wioskach widać było maleńkie poletka manioku, kukurydzy i czarnej fasoli
o strąkach pokrytych cieniutkimi, łamliwymi włoskami, które wnikając przy dotknięciu w
skórę, powodują nieznośne swędzenie, a nawet ból. Tu i ówdzie rosły gaiki bananowców, to
znów kilka drzew pomarańczowych, drzewa chlebowe i kola. Na rzece kołysało się parę dłu-
banek, w których siedziały dziewczęta łowiące ryby owalnymi sieciami, misternie utkanymi z
włókien rafii.
Młodych mężczyzn nie widziało się zupełnie. Wedle relacji Balakamo, pracowali w
kopalni, aby móc zapłacić „pogłówne”, to jest podatek wyznaczany od każdego mieszkańca
chaty. Inni znów musieli pójść na roboty rządowe przy budowie dróg, za które im zresztą nie
płacono.
Koło południa pochód dotarł wreszcie do ścieżki i zatrzymał się na godzinny odpoczy-
nek. Rozpalono szybko kilka dużych ognisk i gotowano na nich ryż i maniok. Kobiety pobie-
gły do rzeki wypluskać się i przepłukać bawełniane spódniczki, które schły momentalnie w
promieniach gorącego słońca.
Po obiedzie ruszono dalej. Początkowo ścieżka była dobrze wygładzona przez ludzkie
stopy, a skwar też nie dokuczał, bo korony drzew łączyły się na górze, tworząc rodzaj zielo-
nego korytarza, szczelnie ocienionego i chłodnego. Ale w miarę marszu droga stawała się
coraz bardziej kamienista, wspinała się na wzgórza lub schodziła w moczary. Nieszczęściem
dla bosych nóg tragarzy były gęsto rozsiane na ścieżce ostre ciernie. Co chwila któraś z kobiet
siadała na skraju ścieżki i ze zrogowaciałej podeszwy, grubej chyba na pół centymetra, wy-
jmowała kolce. Dzika patrzyła ze zdumieniem, jak kobiety, nie zważając zupełnie na ścieka-
jące krople krwi, szły dalej, wesoło gawędząc z towarzyszkami.
Na dwie godziny przed zachodem słońca zatrzymali się w pobliżu dużej wsi Takpoima.
Tu, nad potokiem wpływającym do rzeki Loffa, rozbili obóz, rozpalili ogniska, gotowali
strawę i przygotowywali się do noclegu.
W jakiś czas po rozbiciu obozu zjawił się naczelnik wsi w asyście starszych. Przyniósł
podarek: białego koguta i miseczkę pełną jaj. Potem usiadł naprzeciw białych łowców i wy-
* Miodowód — afrykański ptak należący do rzędu dzięciołowatych, wielkości naszego szpaka. Podobnie
jak nasza kukułka podrzuca swoje jaja innym ptakom.
głosił długą przemowę w języku Gola, którą jeden z jego ludzi tłumaczył na pidgin-english. Z
przemowy tej wynikało, że naczelnik wsi czuje się zaszczycony wizytą białych ludzi i gotów
im we wszystkim pomóc, ale tak się właśnie składa, że w najbliższym czasie do Takpoima
przybędzie urzędnik z Monrovii... zbierać podatki. To oczywiście w niczym nie przeszkodzi,
ale zajmie naczelnikowi i starszyźnie wiele czasu. Władca wioski długo i kwieciście opisywał
kłopoty, jakie w związku z przyjazdem urzędnika czekają jego i wszystkich mieszkańców
wsi, aż wreszcie zakończył zaproszeniem myśliwych na tańce dziewcząt z gri-gri buszu, które
odbędą się we wsi po zachodzie słońca.
Na przemowę naczelnika odpowiedział pan Goraj, równie barwnie, potem zaś wręczył
mu kilkanaście wiązek liści tytoniowych i pięciokilogramowy woreczek soli. Naczelnik
natychmiast rozwiązał worek, wysypał na dłoń trochę soli i z lubością zaczął ją zlizywać.
Towarzyszący mu starcy przyglądali się temu z ciekawością i pewnym niepokojem, potem
zaczęli coś między sobą szeptać, a w końcu łapczywie wyciągnęli ręce po worek. Ale na-
czelnik szybkim ruchem przycisnął skarb do piersi i z widoczną niechęcią wydzielił każdemu
szczyptę cennego proszku. Starcy natychmiast zabrali się do lizania soli, a wzniesione ku
górze oczy wyrażały wielki zachwyt nad rzadkim w tych stronach smakołykiem. Wreszcie
wizyta dobiegła końca i naczelnik ze swą świtą powrócił do wsi. Ale zaraz po jego odejściu
pojawiła się gromada kobiet i dziewcząt, za nimi zaś przyszli mężczyźni. Wkrótce też zagrały
bębenki i rozległy się zrazu nieśmiałe, później coraz głośniejsze śpiewy. Kobiety-tragarze,
zamiast odpoczywać po długiej drodze, ruszyły w tany.
Jacek jak piskorz zwijał się ze swoją kamerą między tańczącymi. Na szczęście światło
było jeszcze zupełnie dobre, chwytał więc na taśmę mężczyzn podskakujących w niesamowi-
tych podrygach i korowód kobiet klaszczących w dłonie i kołyszących się w takt muzyki. się
tańcom z najwyższym zainteresowaniem. Dziewczęta chciały wziąć ją do kółka, Dzika jednak
nie miała na to ochoty. Wtedy cały tłum otoczył łowców i dziewczynkę dużym kołem i śpie-
wał jakieś piosenki w języku Gola, akompaniując sobie stukaniem w puste pancerze żółwi i
klaskaniem w dłonie.
Wreszcie zrobiło się zupełnie ciemno, muzyka zamilkła i tańce przerwano. Miejscowi
Murzyni ruszyli do wsi, skąd niebawem zaczęło dochodzić dudnienie dużych bębnów, którym
towarzyszyły dźwięki małych bębenków.
Jacek podbiegł rozgorączkowany do Dziki.
— Dzika, widziałaś? To było wspaniałe! Chodźmy do Takpoima...
— Poczekaj, chłopcze! — powstrzymał go ojciec. — Zjemy najpierw kolację, a później
pójdziemy wszyscy. Może uda nam się zobaczyć stare tańce szczepu Gola.
Nie wzruszony niczym, nawet tańcami, Mamadu podał pachnące befsztyki z polędwicy
antylopy tapirowatej zastrzelonej przez Balakamo, a do nich chrupiące frytki ze słodkich
ziemniaków, na deser zaś miąższ pomarańczowy w miseczkach, zalany kieliszkiem whisky.
Ta sałatka owocowa miała takie powodzenie, że zjedzono jej po trzy porcje, ciągle wychwa-
lając zdolności kucharza, który aż promieniał z zadowolenia.
Dopiero po kolacji i kąpieli wszyscy czworo poszli do wsi, gdzie już zaczęły się tańce.
Usadzono ich na krzesłach przed chatą naczelnika, skąd rozciągał się widok na obszerny plac
wioskowy, zapełniony kobietami, dziewczętami, mężczyznami i zupełnie nagimi dziećmi.
Pod świętym drzewem n'je dwaj muskularni Murzyni bili w bębny, a kilku innych wtórowało
im na małych bębenkach oraz na instrumentach przypominających jednocześnie trzystrunowe
skrzypce i gitarę.
W zespole muzykantów znajdował się także młody chłopiec dmący w potężny róg
antylopy bongo.
Najpierw kilkakrotnie okrążył plac korowód dziewcząt odzianych tylko w barwne kró-
tkie spódniczki z włókien rafii lub z kolorowego bawełnianego materiału. Przechodząc koło
gości dygały i klaskały w dłonie, a niektóre stawały przed Dziką i śpiewały krótkie piosenki.
Następnie ruszyły kobiety, od młodych, z dziećmi na plecach, aż do zupełnie starych, poma-
rszczonych i zgarbionych. Wszystkie śpiewały, jeśli śpiewem można nazwać rozdzierający
uszy wrzask. One również podbiegały do siedzącej między łowcami dziewczynki, głaskały ją
po rękach, a jedna nawet pogłaskała ją po policzku.
Następnie dziewczęta i kobiety stanęły w półkolu, a na plac wyszedł Murzyn przebrany
za słonia. Było to małe słoniątko, szukające matki. Chodziło tu i tam, tęsknie kwiczało, zbie-
rało trawki lub objadało liście z wyimaginowanych drzew. Powoli jednak słoniątko rosło, gru-
biało, zmieniało się na oczach widzów w dorosłego słonia. Wyrosły mu ciosy, wydłużyła się
trąba. Wszystko to działo się w takt muzyki, która doskonale podkreślała każdy ruch tańczą-
cego człowieka-słonia.
Nagle na placu pojawił się myśliwy. Dzika aż krzyknęła z podziwu, gdyż był on zupe-
łnie podobny do Balakamo, a przecież Balakamo siedział niedaleko niej, między starszyzną
przypatrującą się widowisku.
Myśliwy wytropił słonia i teraz szedł po jego śladach. Często gubił je, odnajdywał,
przełaził przez zwalone drzewa, wspinał się na góry, schodził w doliny, grzązł w bagnach, ale
mimo tych przeszkód nie schodził z tropu zwierzęcia. Wreszcie wśród skwarnego dnia znalazł
na swej drodze stertę odchodów słonia. Zrzucił szybko koszulkę i opaskę z bioder, wysmaro-
wał całe ciało i oszczep nie strawionymi przez zwierzę liśćmi i słomą i cichutko jak wąż za-
czął się podkradać.
Słoń, zmęczony długą wędrówką i skwarem słonecznym, znalazł niewielki strumyk,
nabrał w trąbę wody, oblał nią grzbiet i nogi, a potem położył sobie na głowę zimny kompres
z wilgotnego błota. Zadowolony, machnął kilka razy potężnymi uszami i pogrążył się w
poobiednią drzemkę.
Na to tylko czekał myśliwy. Cicho, jak kot, prześliznął się między krzakami i całą siłą
ramion wbił oszczep w bok słonia. Słoń obudzony bólem począł tratować wszystko wokół
siebie, ale napastnik już zniknął, zostawiając oszczep w boku zwierzęcia. Po kilku krokach
słoń zachwiał się, aż wreszcie upadł na ziemię i zakończył swój żywot. Wtedy myśliwy
pochwycił bębenek i ogłosił swoje zwycięstwo.
Muzyka umilkła i przez chwilę było tak cicho, że słyszało się cienkie piski nietoperzy
latających nad drzewem n'je, a gdzieś w dali tęskne wycie polującego na ptaki serwala. Potem
jednak podniósł się taki gwar i rwetes, takie krzyki i wołania, że przez dobre pięć minut nikt
nikogo nie mógł usłyszeć. Stojący za Dziką Sjo darł się jak opętany, wrzeszczały kobiety i
dziewczęta, a mężczyźni bili dłońmi w muskularne uda z taką siłą, że aż ramiona im omdle-
wały.
Gdy się nieco uciszyło, mężczyzna odgrywający myśliwego podszedł do Balakamo i
kłaniając się, coś mówił, w końcu zaś włożył na jego głowę na pół przeciętą tykwę, przybraną
kępką grubych włosów z ogona słonia. Było to równoznaczne ze złożeniem wielkiego hołdu
sławnemu myśliwemu, polującemu na słonie, a równocześnie dowodem, że sława Balakamo
sięgała daleko poza granice rodzinnej wsi.
Balakamo był tak zmieszany, że przez długi czas nie mógł słowa wymówić. Potem
jednak wstał i powiedział kilka słów, dziękując za wręczoną mu odznakę „wielkiego łowcy
słoni”.
Teraz na krótki sygnał bębnów plac całkowicie opustoszał. Mężczyźni siadali pod swy-
mi chatami, kobiety wynosiły im piwo sycone na miodzie, a później i one przysiadły opodal z
fajkami w ustach. Dziewczęta chichocząc skupiły się koło muzykantów.
I znowu zadudniły rozgłośnie bębny, a równocześnie na plac wbiegł tancerz przebrany
za żurawia. Miał na sobie długą, grubą pelerynę z włókien rafii, sięgającą aż do kolan, na
głowie zaś wyrobioną z drzewa głowę ptaka z długim, ruchomym dziobem. Wbiegł na plac z
rozpostartymi skrzydłami z rafii, kłapnął kilka razy dziobem i zaczął kunsztowny taniec
żurawia. Przebiegał plac z jednego końca w drugi, zataczał koła i kółeczka, przysiadał, to
znowu stawał na palce i wykonywał szybkie obroty, klekocząc dziobem lub zbierając nim z
ziemi domniemane ziarna. Wszystkie ruchy tancerza harmonizowały idealnie z dźwiękami
bębenka, choć przecież i taniec, i muzyka polegały głównie na improwizacji.
Był to taniec wiosenny i tańczono go po wsiach i osiedlach na początku pory deszczo-
wej, ale tego wieczora mieszkańcy Takpoima tańczyli go dla białych gości. Odstępstwo to nie
naruszało tak bardzo obowiązującej tradycji, bo za miesiąc rozpoczynał się okres wiosennych
burz, z którymi przychodziły pierwsze ulewne deszcze.
Po skończonym tańcu żurawia wieś uczciła tańcami pełnię księżyca. Teraz tańczyły
same kobiety, krążąc w korowodzie i klaszcząc w dłonie w takt śpiewanych przez siebie
pieśni. Pieśniom, raz ciszej, to znów głośniej, wtórowały bębenki. Gdy zmęczeni biali wracali
do swego obozu, Jacek powiedział strapiony do Dziki:
— Pomyśl tylko, tak piękne tańce, tyle malowniczości, taki niesamowity rytm, a ja nie
mogłem tego sfilmować! Nie wziąłem ze sobą ani jednej świecy magnezjowej, bo nie przypu-
szczałem, że mogą mi się przydać!
— Pyszny był taniec żurawia, ale najwspanialszy jest pełen grozy taniec słonia! Gdy-
bym nie była taka śpiąca, zostałabym jeszcze dłużej. Ale jestem tak strasznie zmęczona cało-
dziennym marszem, że na nos upadam...
IX
Rano wynikły pewne kłopoty z tragarzami. Kobiety wróciły z tańców dopiero o świcie i
nie chciały dalej nieść pakunków. Oświadczyły, że wracają do Yoma. Biali łowcy nie mogli
nawet mieć do nich pretensji, bo zwykle w mijanych wioskach wynajmowano nowych traga-
rzy, ale w tym wypadku podejrzewali robotę Tawe, naczelnika wsi Takpoima, który w ocze-
kiwaniu na urzędnika podatkowego z Monrovii pragnął coś od gości zarobić. Balakamo przez
cały ranek był nieuchwytny, widocznie spał jeszcze w chacie Tawe po wczorajszym piwie,
którym sowicie ugościli go gospodarze, nie było więc z kim rozmawiać.
Nie pozostawało nic innego, jak zapłacić kobietom umówioną sumę i z uśmiechem
pożegnać się z nimi. Zabierały się do powrotnej drogi niechętnie, a grupa dziewcząt otrzyma-
wszy pieniądze oświadczyła, że gotowe są ponieść pakunki aż do miejsca wyznaczonego na
obóz. Ale dziewcząt było tylko dwanaście, a pakunków czterdzieści! Odległość do rzeki
Loffa nie przekraczała wprawdzie pięciu kilometrów, jednakże do miejsca wybranego na
obóz wynosiła ponad piętnaście. Droga prowadziła przez bezludny las w terenie górzystym i
przez grząskie bagniska w dolinach.
Sprawa wyjaśniła się dopiero koło południa, kiedy do obozu przyszedł Tawe. W zawi-
łych, ale barwnych słowach wyjaśnił, że okoliczna puszcza należy do jego wsi i on, jako jej
naczelnik, da łowcom swoich tragarzy do przeniesienia rzeczy. Biali ludzie muszą oczywiście
uiścić opłatę... po dwa szylingi od tragarza.
Sprawa była jasno postawiona, a łowcy nie chcieli tracić czasu na bezczynne siedzenie
w Takpoima. Przyjęli więc proponowaną cenę bez zwyczajowych targów, zastrzegli tylko, że
ludzie przyjdą nazajutrz rano i w ciągu jednego dnia dojdą do celu. Pieniądze obiecali wypła-
cić tragarzom po przyjściu na miejsce, Tawe zaś otrzymał dziesięć szylingów z góry.
Przez resztę dnia odpoczywano. Jacek z Dziką wybrali się na wioskowe pola manioku i
lugany ryżowe. Jacek zastrzelił kilka pantarek i frankolinów *, które Mamadu miał przyrzą-
* Frankolin — ptak należący do kuraków polnych; liczne jego gatunki żyją w Afryce i Azji.
dzić na kolację, Dzika natomiast, brodząc po rozległym ryżowisku, odkryła maleńką chaty-
nkę, gdzie znalazła niewielki posążek wyrzeźbiony w miękkim kamieniu. Posążek przedsta-
wiał karykaturalną twarz Murzyna, z przesadnie wielkimi ustami, spłaszczonym silnie nosem
i ogromnymi oczami. Głowa osadzona była na krótkiej szyi z resztkami torsu, utrąconego od
całości. Przed posążkiem leżała szczypta mąki z manioku, parę ziaren ryżu i kukurydzy. Dzie-
wczynka zafrapowana znaleziskiem pobiegła po ojca. Pan Rawicz z wielkim zainteresowa-
niem obejrzał posążek i ku przerażeniu córki ukrył go w torbie, zacierając troskliwie ślady
swoje i Dziki.
— Miałaś, Dziko, niesłychane szczęście! To jest „bożek ryżu”. Figurki takie znajdowa-
ne są w ziemi przez Murzynów Gola, którzy uważają je za bóstwa. Ciekawe jest, że nikt nie
wie, kto rzeźbił przed wiekami te posążki ani też — w jaki sposób trafiły one do ziemi. Żaden
właściciel nie odstąpi ci za nic w świecie znalezionego przez siebie posążka. W tajemnicy
przed innymi składa mu ofiary, bo wierzy, że bożek może się pogniewać i straszliwie
zemścić. Kradzież bóstwa przynosi podobno szczęście złodziejowi! Domyślasz się, że ja nie
dlatego go zabieram — uśmiechnął się pan Rawicz — ale przecież w inny sposób posążka nie
zdobędziemy, a ma on ogromną wartość muzealną.
— Ależ, tatusiu, czy mimo wszystko godzi się wykradać bożka ryżu z jego chatynki!
Pomyśl, co będzie, jeśli ktoś znajdzie go u nas!
— Posążek zostanie oddany do muzeum i będą go oglądać tysiące ludzi, tu zaś ukradnie
go dla siebie inny Murzyn i troskliwie schowa, aby nikt nie zobaczył. Może ta figurka przy-
czyni się do odkrycia starej, nieznanej kultury Afryki? A jeśli idzie o ujawnienie tego, co ty
nazywasz kradzieżą, to obawiać się nie masz czego. Właściciel bożka nigdy nie zdradzi się,
że mu zginął, bo miałby do czynienia z Tawe, który kazałby mu zapłacić raz za ukrycie przed
nim posążka, a osobno za niedopilnowanie go.
Wrócili do obozu dopiero wieczorem. Dzice przez całą noc śnił się bożek ryżu. Widzia-
ła go jako małego potworka wyciągającego do niej ręce i wykrzywiającego w okropnym gry-
masie ogromne usta, to znowu biegnącego przez lugan i wskazującego uzbrojonym Murzy-
nom ślady jej ojca. Dopiero nad ranem zasnęła tak twardo, że trzeba ją było budzić na śniada-
nie.
Tawe dotrzymał słowa. O wschodzie słońca do obozu przyszło czterdziestu tragarzy, z
czego połowę stanowiły dziewczęta, drugą zaś silni mężczyźni. Balakamo zajął się przydzie-
laniem im skrzynek i pakunków, a w godzinę później pochód ruszył drożyną wiodącą do rzeki
Loffa.
Szeroka ścieżka prowadziła przez opuszczone pola manioku i lugany ryżowe częściowo
porośnięte wysoką twardą trawą szablistą, której długie, wąskie liście, ostre jak brzytwa, kale-
czyły ciało przy najlżejszym dotknięciu. Dawniej porzucone pola zarośnięte już były wysoki-
mi krzakami ciernistymi, tworzącymi gąszcz tak zwarty, że trudno się było przez nie przedo-
stać. Jedynie słonie drążyły w nich korytarze swymi potężnymi cielskami i idący ludzie nieraz
słyszeli trzask łamanych gałęzi i chrzęst krzaków tratowanych przez te zwierzęta. Przechodzi-
li kilka razy przez potoki rozlewające się szeroko w błotniste bajora, to znów mijali zrujno-
wane wsie i tak zwane „half-town” *, maleńkie osady, składające się najwyżej z czterech,
pięciu chat. Zwalone ściany domostw bielały na słońcu, ogrody i pola, dawno zarośnięte,
przedstawiały jeden wielki, splątany gąszcz. Gdzieniegdzie widniały gaje bananowców, drze-
wa pomarańczowe lub kola, ale wszystko to zagarniała już puszcza.
Pełno tu było głębokich ścieżek wydeptanych przez zwierzynę. Setki śladów krzyżowa-
ły się w różnych kierunkach lub zmierzały zgodnie do jednego celu: ku gęstwinie niedostęp-
nej dla człowieka. Na białych ruinach chat wygrzewały się w słońcu wielkie kolorowe
jaszczurki, a obok nich szukały czegoś na ziemi dzikie kury. Gdzieś na ścieżce dwa metali-
* Half-town (ang.) — maleńkie wioski, składające się z kilku chat.
cznie lśniące koguty doskakiwały do siebie, z wachlarzowato rozłożonymi ogonami, wymy-
ślając sobie głośno. Tak były zajęte kłótnią, że zupełnie nie zwracały uwagi na Jacka, który na
taśmie filmowej uwiecznił ich nieporozumienie rodzinne.
W powietrzu latały duże, barwne motyle i błyszczące żuki, a na jednej z przydrożnych
palm gorliwie sejmikowały wikłacze *. Gniazda ich w kształcie długich butów, misternie
utkane z włókien i źdźbeł, zawieszone były na długich nitkach rafii na końcach liści palmo-
wych i kołysały się wolno w leciutkim wietrzyku. Czerwono-żółte wikłacze przylatywały do
gniazd gromadami podobnymi do chmur lub odlatywały gdzieś na lugany ryżowe i pola zasia-
ne prosem. Szybkim lotem przecinały powietrze pszczołojady, czarne, aksamitne wdówki **
uwijały się za metalicznie lśniącymi muchami. Wiele stworzeń — ptaki, owady, płazy —
wychodziło ze swych gniazd lub kryjówek i pławiło się do syta w gorących promieniach
tropikalnego słońca.
Wreszcie pochód dotarł nad rzekę. Kilku Murzynów weszło do wody w poszukiwaniu
brodu. Woda sięgała im do piersi, ale na drugą stronę można było przejść mimo dość silnego
prądu. Krokodyli nie obawiano się, gdyż bród był stosunkowo płytki, a poza tym tragarze
czynili taki hałas i zgiełk, że złowrogie gady umknęły gdzie pieprz rośnie.
Po krótkim odpoczynku na drugim brzegu ruszono w dalszą drogę. Pochód szedł począ-
tkowo przez młodą puszczę wtórną, potem zaś zagłębił się w bardzo stary, wysoki, nie pod-
szyty las. Przez całą drogę towarzyszyło wędrującym ludziom pokrzykiwanie dużych rudych
małp, zielonych koczkodanów lub małp Szatanów. W dalszej drodze napotkali stado pasących
się słoni, a wkrótce potem omal nie stratowały ich złośliwe bawoły leśne, które wyskoczyły
nagle z trzęsawiska zarośniętego gęstwiną palm rafiowych.
Okolica stawała się coraz bardziej pofałdowana i coraz dziksza. I znów przebywali
liczne potoki, z których większość rozlewała się w niebezpieczne bagna, musieli obchodzić
powalone, olbrzymie drzewa, wspinać się na urwiste zbocza. Idący na przedzie mężczyźni
długimi nożami oczyszczali ścieżkę z ciernistych krzaków, paproci, lian i najrozmaitszych
pnączy, które jak sieci zwisały z drzew oplatając konary i gałęzie. Czasami gdzieś w pobliżu
ozwał się wrzask szympansów, to znów w konarach potwornie grubych akacji rozległo się
basowe „sim-sim” ogromnego puchacza-lamparta, nazywanego tak dla jego upierzenia, przy-
pominającego ubarwienie lamparta.
Słońce chyliło się już dobrze ku zachodowi, kiedy wreszcie znaleźli się na sporym
płaskowyżu porośniętym bujną, zieloną trawą. Nieco na uboczu rósł duży gaj bananów i papai
i kilka drzew pomarańczowych. Tutaj pochód zatrzymał się i przystąpiono do stawiania
namiotów i klecenia szałasów. Mamadu zbudował kuchnię i przy pomocy Sjo rozpalał ogień.
Tragarze złożyli swoje ciężary w dwa stosy i nakrywszy je brezentami, też zabrali się do
rozpalania ognisk i gotowania kolacji.
Jacek i Dzika po krótkim odpoczynku ruszyli na zwiedzanie płaskowyżu. Miał on
prawie kilometr długości, około siedmiuset metrów szerokości i tworzył nieomal dokładny
owal. Gaj bananowy był już nieco zdziczały, ale papaje trzymały się doskonale i dzieci
skosztowały ich chłodnych, soczystych melonów. Wśród kilku drzew pomarańczowych tylko
jedno miało kilka zielonych pomarańcz o soczystym, słodkim miąższu, na pozostałych nato-
miast wisiały owoce okropnie cierpkie, ze skórką pełną olejków eterycznych.
Z gaju bananów młodzi myśliwi wypłoszyli stado pantarek, a Dzika wykryła sporo
śladów rozmaitej zwierzyny.
— Wiesz, Jacek — mówiła powoli ze wzrokiem utkwionym w ziemię — ta polanka
musi być często odwiedzana przez różne zwierzęta. O, tu widać ślady antylopy tak świeże, że
musieli ją spłoszyć nasi tragarze najwyżej pół godziny temu. Ślady rąk szympansa są już
* Wikłacze (tkacze) — rodzina jaskrawo upierzonych ptaków z rzędu wróblowatych; budują niezwykle
misterne gniazda, gnieżdżą się przeważnie koloniami; występują w Europie, Azji, Afryce i Australii.
** Wdówki — podrodzina wikłaczy.
nieco zatarte i pochodzą chyba sprzed kilku dni... A tutaj masz odciski lamparta... Popatrz,
jakie wyraźne... Jestem pewna, że buszował tu przeszłej nocy!
Jackowi jednak odciski lamparta wydały się bardzo świeże, a w dodatku uświadomił
sobie nagle, iż wybrał się na spacer bez broni. I choć wiedział, że Dzika odczytuje ślady bez-
błędnie, zaczął ją namawiać, by wrócili do obozu, gdzie ogniska i hałas gwarantowały bezpie-
czeństwo.
W powrotnej drodze spotkali Sjo uzbrojonego w duży nóż. Chłopak szukał swojej
„białej miss” i zaraz z wielką dumą oznajmił Dzice, że łazienka już zbudowana i czeka na nią
gorąca woda.
Gdy Dzika pobiegła zmyć z siebie kurz i zmęczenie, Sjo wspiął się na palce do Jacko-
wego ucha i wyszeptał:
— Small massa! Ty nie bierz małej miss bez strzelby w puszczę, bo w lesie jest mnó-
stwo lepertów. Mojego ojca zabił lepert... Skoczył na niego z drzewa i zabił go na miejscu!
Mój ojciec był bardzo dobry myśliwy, jak Balakamo. Polował w buszu podczas suchej pory
tylko z łukiem w ręku!
Jackowi zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Był starszy od Dziki, a tak nieuważny!
Wybrał się z dziewczynką na przegląd nieznanego zakątka puszczy, jakby szedł na spacer po
Khedive Avenue w Chartumie! Zarumienił się ze wstydu i kładąc dłoń na ramieniu chłopca,
powiedział:
— Nie bój się, Sjo! Dzika już nigdy nie wyjdzie do puszczy bezbronna. Obaj będziemy
nad nią czuwali!
Sjo spod oka popatrzył na Jacka, a potem nagle zawołał wesoło:
— Small massa, ty biegnij szybko, bardzo szybko jeść obiad. Obaj big massa jedzą już
country-chop.
Chłopcy spojrzeli na siebie, roześmiali się i pędem pobiegli w kierunku obozu. Łowcy
siedzieli już w namiocie i zajadali dymiącą kurę, obłożoną jajkami na twardo i sowicie przy-
prawioną czerwonym ryżem i oliwą palmową. Dziki jeszcze nie było, tylko dochodzące z
pobliskiej łazienki pluskanie wody wskazywało, że dziewczynka rozkoszuje się kąpielą.
Na drugi dzień rano pan Goraj zapłacił tragarzom, ale dziesięciu mężczyzn postanowiło
pozostać w obozie. Mieli pomagać łowcom w zakładaniu pułapek i przy innych robotach.
Przystąpiono zatem najpierw do zbudowania dużych szałasów mieszkalnych, a potem zabrano
się do ogradzania miejsca wyznaczonego na wybieg, sporządzano klatki i kopano pułapki na
mwe.
Gdy najpilniejsze roboty zostały ukończone, łowcy z częścią Murzynów wychodzili
codziennie daleko w puszczę. Dzika zaś w towarzystwie Sjo i Jacka zwiedzała najbliższe oko-
lice płaskowyżu. Sjo czuł się w puszczy jak u siebie w domu i Jacek raz po raz stwierdzał, że
od tego malca wiele można się nauczyć.
Któregoś dnia odpoczywali we troje na ogromnym pniu zwalonego drzewa, gdy nagle
w pobliżu rozległo się głośne chrząkanie połączone z zadowolonym mlaskaniem. Dzika spoj-
rzała na swoich towarzyszy, szybko nabiła wiatrówkę czerwoną ampułką i zerwała się z pnia,
gotowa do strzału. Jacek odbezpieczył karabinek, a Sjo z błyszczącymi oczami oczekiwał
wyjścia zwierza. Chrząkanie powtarzało się coraz bliżej, słychać też było trzask łamanych
gałęzi i od czasu do czasu głośne mlaskanie.
Dzika przykucnęła na ziemi z wiatrówką skierowaną w stronę odgłosów. Za gęstwiną
krzaków i wysokich łopuchów przesuwało się coś dużego, ale dziewczynka nie mogła strze-
lać, gdyż nie widziała, co ma przed sobą. Czekała dłuższą chwilę cierpliwie. Zwierzę było już
tak blisko, że dzieci mogły wyczuć jego zapach.
I naraz szmery umilkły! Gdzieś wysoko w konarach drzew swarliwie pokrzykiwały
małpy białonose i gruchały basem gołębie, ale z zarośli nie dochodził najmniejszy szelest.
Dopiero po jakimś czasie wśród ciemnej zieleni liści zabłysła czerwona plama poznaczona
mniejszymi, białymi plamami.
Dzika, jak urzeczona, wpatrzyła się w krzaki, gdy nagle czerwona plama drgnęła i z gę-
stwiny wychynął klinowaty łeb z brązowym czołem, z dużymi oczami na tle ciemnoczerwo-
nych, biało obramowanych plam i z długim, białym ryjem, uzbrojonym w niewielkie szable-
kły. Najciekawsze jednak były uszy zwierzęcia. Małżowiny miały kształt sporej czaszy, która
ku górze zwężała się w długi pas skóry, zakończony białym pęczkiem twardych włosów.
Kiedy po chwili ukazał się również czerwonożółty bok zwierzęcia, z białym pasem na
grzbiecie, Dzika wiedziała, że ma przed sobą świnię pędzelkową, gatunek często spotykany w
lasach Liberii. Zwierzę wyszedłszy z krzaków zatrzymało się jak wryte i pilnie węszyło, jak-
by do jego nosa dochodziła jakaś podejrzana woń; lustrowało też ślepiami wszystko dookoła.
Nagle świnia kwiknęła i zawróciła z zadartym ogonem, ale nim zniknęła w krzakach, klasnęła
wiatrówka i ampułka utkwiła w zadzie zwierzęcia. Przez chwilę słychać było łomot racic i
trzask łamanych krzaków, jakby uciekało całe stado, potem wszystko ucichło.
— Idziemy za nią! — zawołała Dzika, zrywając się do biegu.
— Mała, biała miss, ty nie idź, ty czekaj! — Sjo pochwycił dziewczynkę za ramię i
przytrzymał w miejscu. — Sjo pójdzie i smali massa pójdzie, a ty czekaj!
— Puść, Sjo! Świnia przepadnie! — krzyknęła dziewczynka, oswabadzając rękę.
Chłopiec widząc, że nie poradzi sobie z Dziką, w kilku susach dopadł krzaków, w któ-
rych przed chwilą znikła świnia. Jacek pospieszył za nim. Dziewczynka przezornie nabiła
wiatrówkę i także nurknęła w krzaki. Przebiegła kilkadziesiąt kroków i na małej polance, mię-
dzy gęstymi łopuchami, zobaczyła klęczącego na ziemi Sjo, a nie opodal Jacka z karabinkiem
wycelowanym w koronę pobliskiego drzewa. W następnej chwili rozległ się suchy strzał, a
równocześnie z konaru śmignął długi, cętkowany zwierz i z groźnym pomrukiem zniknął w
puszczy.
— Do czego strzelałeś, Jacku? — spytała.
— Do lamparta... siedział na konarze i... chyba gotował się do skoku... na Sjo, który
znalazł... świnię — wyszeptał chłopiec drżącymi wargami.
Dzika podeszła do Sjo. Siedział obok dużej świni, która miała co najmniej półtora metra
długości, i jakby cała ta historia z lampartem nie zrobiła na nim większego wrażenia, próbo-
wał rozewrzeć nożem jej szczęki.
— Sjo, zostaw! — wykrzyknęła zaniepokojona Dzika. — Biegnij po rotang, musimy ją
skrępować, zanim się obudzi!
Chłopiec z miejsca skoczył w gąszcz, a Dzika zapytała Jacka:
— Słuchaj, jak to było z tym lampartem, czy chciał was zaatakować?
— Sjo dopadł świni, ale wiedziony jakimś instynktem spojrzał na drzewo. Widzisz tę
gałąź? Na niej spał czy też odpoczywał lampart. Patrzył na nas żółtymi, okrutnymi oczyma, a
potem spiął się do skoku. Widziałem tylko jego głowę i tył ciała, bo resztę zasłaniały mi te
wstrętne cieniutkie pnącza. Strzeliłem celując w oko, ale spudłowałem i kula drasnęła go po
skórze albo w ogóle poszła w świat...
— Na pewno spudłowałeś! Jeślibyś go zadrasnął... skoczyłby na ciebie! Właściwie to
Sjo uratował mi życie, bo gdybym pierwsza przybiegła do świni... nawet do głowy by mi nie
przyszło spoglądać na drzewa! Lampart miałby niezłą ucztę: na przekąskę pannę Jadwigę
Rawicz, a na śniadanie świnię pędzelkową! Ojej, co ja zrobiłam! — przeraziła się nagle. —
Wysłałam Sjo po rotang, a on może spotkać tego lamparta! Pilnuj świni, pobiegnę za nim!
Ale zaledwie Dzika zrobiła kilkanaście kroków, rozległo się wesołe gwizdanie i ukazał
się Sjo, ciągnąc za sobą długą łodygę rotangu. Zobaczywszy Dzikę uśmiechnął się szeroko, aż
błysnęły jego śnieżnobiałe zęby, a potem zawołał:
— Mała, biała miss! Ja przyniosłem rotang i zaraz zrobię z niego bardzo mocny
sznurek!
Szybko i sprawnie skrępował nogi świni, a potem pysk, nieco powyżej wystających
kłów. Spróbowali teraz podnieść zdobycz, lecz ciężar zwierzęcia przerastał ich siły. Trzeba
było wrócić do obozu i sprowadzić kilku Murzynów, nie mogli jednak odejść wszyscy troje.
Ktoś musiał zostać i pilnować świni.
Po długich naradach i targach Dzika przeforsowała, że pójdą Jacek i Sjo, a ona zostanie.
Sjo miał instynkt leśnego człowieka i świetnie poruszał się w puszczy, ale nie można było
puścić go bez broni. Jacek zaś przyznał się, że sam do obozu nie trafi. Wobec tego poszli o-
baj, zostawiając, acz niechętnie, Dzikę, która twierdziła, że mając wiatrówkę zawsze da sobie
radę.
W jakieś piętnaście minut po ich odejściu świnia zaczęła się budzić. Otworzyła mętne
jeszcze oczy i próbowała poruszyć nogami, ale rotangowe więzy trzymały mocno, jakby były
ze stali. Rzuciła się parę razy całym ciałem, lecz po kilku bezowocnych próbach legła spokoj-
nie. Chrząkała tylko cichutko i żałośnie, jakby skarżyła się na swój zły los. Dzika, siedząc
obok na obłamanym konarze, przypatrywała się świni, podziwiając piękny kolor jej sierści,
ogromne uszy i ciemnobrązową kitę ogona bijącą o ziemię.
Nagle gdzieś niedaleko rozległ się przeraźliwy, przedśmiertny płacz antylopy. Krzyk
powtórzył się jeszcze raz, potem słychać było bolesne rzężenie, a po chwili wszystko ucichło,
tylko małpy podniosły straszliwy wrzask i zgiełk.
Dzika, usłyszawszy krzyk antylopy, wstała odruchowo i mocniej ścisnęła w ręku
wiatrówkę. Potem, kiedy krzyk przeszedł w rzężenie, owładnął nią strach. Zdawało się jej, że
jakiś zwierz skrada się do niej cichutko, i za każdym szmerem natychmiast obracała się w tę
stronę z wiatrówką przygotowaną do strzału. Tak przeszło kilkanaście minut, które dziewczy-
nce wydały się wiekiem. Czuła, jak strużki potu spływają jej po plecach, a dżinsy dosłownie
lepią się do nóg. Ręce drżały jej jak galareta i czuła się bardzo osamotniona i nieszczęśliwa.
Wreszcie zdołała się jakoś opanować. Wytarła zroszone potem czoło, rozejrzała się
dokoła, a potem ostrożnie, bezszelestnie, krok za krokiem, ruszyła w kierunku, skąd dobiegł
ją przedśmiertny krzyk antylopy. Uważnie badała wzrokiem każdą gałąź, każde wgłębienie
gruntu, każdy krzak i kępę paproci, ale nigdzie nie dostrzegła nic podejrzanego. Zastanowiło
ją jednak, że małpy siedzące na dużym mahoniu wykazują niezwykłe podniecenie. Jedne
wrzeszczały w koronie drzewa, inne, trzymając się gałęzi, przechylały się i patrzyły w dół,
wydając gniewne okrzyki, jeszcze inne zbiegały do połowy pnia i znów w szaleńczym pośpie-
chu wspinały się w górę, drąc się przy tym, jakby je obdzierano ze skóry.
„Widocznie coś się stało pod tym drzewem! — pomyślała dziewczynka. — Muszę
zobaczyć, co to takiego... Pewnie jakiś drapieżnik pożera antylopę”.
Ruszyła ostrożnie, starając się nie nadepnąć na suchy patyk ani nie potrącić żadnej gałą-
zki. Przeszła tak z dziesięć kroków i nagle stanęła jak wryta. Pod drzewem i w najbliższej
jego okolicy wszystkie zarośla były stratowane, jakby przeszedł tędy huragan. Na środku tego
placyku leżał ogromny, siedmiometrowy pyton i cal po calu połykał małą antylopę, która wy-
glądała jak zmięty, szary worek. Widok tej uczty był tak obrzydliwy, że Dzika — jakkolwiek
widywała podobne sceny w ogrodzie zoologicznym — musiała się odwrócić, bo zrobiło się
jej niedobrze.
W pewnej chwili uświadomiła sobie, że przecież pyton po połknięciu antylopy przez
dłuższy czas będzie ją trawił w zupełnym bezruchu. A siedmiometrowy wąż był aż nadto
cennym zwierzęciem, aby zostawić go w puszczy. Teraz już się nie bała.
Po dwóch prawie godzinach rozległy się głosy nadchodzących Murzynów, prowadzo-
nych przez Jacka i Sjo.
Murzynów było sześciu. Oglądali świnię ze wszystkich stron, gadając bez przerwy i
zerkając z podziwem na Dzikę. W głowie nie mogło się im pomieścić, że taka mała dziewczy-
nka zdołała złowić żywą świnię pędzelkową, na którą doświadczeni myśliwi polują przy
pomocy oszczepu lub karabinu. Wycięli tęgi drąg, zawiesili na nim zwierzę i już mieli ruszyć
z powrotem do obozu, ale Dzika skierowała cały pochód w inną stronę.
Gdy przyszli na miejsce, gdzie leżał pyton, wszyscy stanęli, jakby zobaczyli ducha.
Nawet Jacek przeraził się, kiedy Dzika bez trwogi podeszła do węża. Dziewczynka zaśmiała
się i zawołała nieco chełpliwie:
— Nie bój się, Jacku! Pyton nic ci nie zrobi! Zjadł właśnie śniadanie i teraz czeka,
żebyśmy zabrali go do obozu!
Najpierw podszedł do węża Jacek, za nim Sjo, a dopiero później Murzyni. Wszyscy
przyglądali się leżącemu bez ruchu, potężnemu cielsku, które nieco poniżej gardzieli miało
beczkowate rozdęcie, świadczące o rozmiarach połkniętej antylopki.
Jacek zmierzył długość węża krokami.
— Wiesz, Dzika — zawołał — on musi mieć około ośmiu metrów! Wspaniała sztuka!
Powiedz, jak go znalazłaś? Musiał połykać to swoje śniadanie co najmniej dwie godziny! I
chyba pogruchotał na sieczkę kości antylopy, bo inaczej nie mógłby jej połknąć!
— Nie wiem, nie mogłam patrzeć, ale nigdy nie zapomnę straszliwej skargi antylopki
mordowanej przez tego pytona. Brrr! Nie chciałabym przeżywać czegoś podobnego po raz
drugi! No, ale teraz musimy go jakoś zanieść do obozu. Myślę, że nasi ojcowie bardzo się
ucieszą z tej zdobyczy!
Sjo, który obchodził węża dokoła i przyglądał mu się z bardzo zadowoloną miną, zawo-
łał nagle, głaszcząc się po brzuchu:
— Och, biała miss! Zabijmy tego węża! On ma bardzo, bardzo dobre mięso! Skórę z
niego ty sobie zabierzesz...
— Nie, Sjo! Nie zabijemy pytona, choćby jego mięso bardzo ci miało smakować! —
przerwała chłopcu Dzika, po czym zwracając się do Murzynów, stojących z otwartymi z po-
dziwu ustami, rzekła: — Wytnijcie spory drążek, przywiążcie do niego pytona i wracamy już
do obozu!
Okazało się, że do podźwignięcia gada trzeba było aż czterech ludzi! Niosący pytona
Murzyni w krótkim czasie tak się zmęczyli, że musieli odpoczywać. Ciała ich spływały poto-
kami potu i chociaż zmieniali się z tymi, którzy nieśli świnię — w połowie drogi zupełnie
opadli z sił. Sjo pobiegł więc do obozu, aby sprowadzić pomoc, a Dzika i Jacek pozostali z
odpoczywającymi Murzynami, którzy szeptali coś między sobą, spoglądając z podziwem, ale
i z pewnym lękiem na „małą, białą miss”, która łapie żywcem dzikie świnie i potężne pytony
bierze do niewoli.
Na pomoc przyszli nie tylko wszyscy Murzyni znajdujący się w obozie, lecz także obaj
łowcy i kucharz Mamadu. Po obejrzeniu zdobyczy pan Goraj rzekł wesoło do pana Rawicza:
— Twoja Dzika, Władziu, jest naprawdę podporą naszego przedsiębiorstwa. Musimy
chyba zmienić jego nazwę: „S. Goraj, W. Rawicz i córka”!
X
W dwa dni po złapaniu pytona obaj łowcy znów wybrali się do puszczy. Pan Goraj w
towarzystwie Jacka, Balakamo i kilku Murzynów poszedł sprawdzać pułapki na mwe,
wykopane nad brzegiem Loffa, pan Rawicz zaś z resztą czarnych pomocników udał się w
przeciwnym kierunku, nad brzeg jednego z dopływów tej rzeki. W obozie pozostali tylko
Dzika, Sjo, Mamadu, Momoru i Pepesu.
Dziewczynka, pokręciwszy się chwilę w namiocie-jadalni, poszła na wybieg, by spra-
wdzić, czy świnia pędzelkowa otrzymała odpowiedni pokarm. Pytona na razie nie trzeba było
karmić, bo ciągle jeszcze trawił antylopę. Świnia zaczęła już przyzwyczajać się do ludzi. Gdy
Dzika podeszła do ogrodzenia, poderwała się z podściółki i z radosnym chrząkaniem i fuka-
niem przybiegła do płotu. W nastawiony ryj chwytała kawałki manioku, a radość swą obja-
wiała ciągłym poruszaniem ogona, co wyglądało, jakby spędzała muchy z tłustych poślad-
ków.
Nakarmiwszy świnię, Dzika powróciła do swego namiotu, zabrała wiatrówkę i sporo
różnych ampułek i razem ze Sjo ruszyła na inspekcję płaskowyżu. Idąc w stronę zagajnika
bananowców, wypłoszyli z trawy kilka stad frankolinów, a duże stado leśnych pantarek
hełmiastych zerwało się im niemal spod nóg, napełniając powietrze przeraźliwym tiii ti tiit.
Nieco dalej poderwały się dwa koguty leśne, kury zaś, które wolały kryć się w trawie, ucieka-
ły „na piechotę”, szybko przebierając nogami.
W bananowym zagajniku Sjo szedł pierwszy, bacznie lustrując szerokie liście postrzę-
pione przez wiatr. Wkrótce też okazało się, że ostrożność ta była bardzo potrzebna. W pewnej
bowiem chwili chłopiec zatrzymał się gwałtownie i wskazując na ogromny, w połowie prze-
łamany liść, szepnął trwożliwie:
— The green banana snake! Zielona bananowa żmijka!
Dziewczynka spojrzała we wskazanym kierunku, nic jednak nie dojrzała prócz złama-
nego liścia. Chciała podejść bliżej, lecz chłopiec szybko zastąpił jej drogę wciąż pokazując
coś nożem.
W tejże chwili powiał lekki wiatr, promień słońca, oświetlający dotychczas całą
powierzchnię liścia, przesunął się nieco dalej i Dzika zobaczyła nagle, że na liściu coś się po-
ruszyło. W następnym momencie widziała już wyraźnie maleńkiego zielonego wężyka, który
szybko podniósł w górę trójkątny łebek i wpatrując się w Sjo małymi, czarnymi oczkami,
wysuwał z otwartej paszczy długi, rozwidlony język, Wąż był dokładnie tego samego koloru
co liść.
— Strzepnij go na ziemię! — zawołała cicho dziewczynka.
Sjo popatrzył na nią z nie ukrywanym zdziwieniem, a potem powiedział szeptem, z
wielkim przejęciem:
— Kha, biała miss, to jest bardzo jadowity wąż! Kiedy mały zielony wąż ukąsi człowie-
ka, on zaraz umiera! Ty, biała miss, odsuń się, ja zabiję go nożem!
Dzika cofnęła się kilka kroków, chłopiec zaś szybkim jak błyskawica ruchem uniósł w
górę nóż i niby smugą jaśniejącego na klindze słońca — uderzył w liść, odskakując równo-
cześnie na bok. W następnym momencie dziewczynka zobaczyła, że na zwiędłych liściach,
leżących na ziemi, zwija się w gwałtownych skrętach na pół przecięte ciało zielonej banano-
wej żmijki. Sjo dwoma jeszcze uderzeniami noża posiekał maleńką główkę jadowitego gada,
a potem resztę wyrzucił daleko w krzaki.
Po tej przygodzie Dzika bardzo uważnie patrzyła na ogromne liście bananowców, bo
ciągle jej się zdawało, że mała żmijka podnosi swój trójkątny łebek, by uderzyć jadowitymi
zębami.
Wyszedłszy z zagajnika, opuścili się wąziutką ścieżyną po stromym stoku, przechodzą-
cym niżej w dolinę porośniętą starodrzewem. Tu przywitały ich przeraźliwe wrzaski koczko-
danów igrających w koronach stuletnich kolosów. Na niższych drzewach siedziały spore gru-
pki małych białonosów, które obserwowały uważnie zabawy swych większych pobratymców
i głośnym skrzeczeniem ogłaszały ich sukcesy lub niepowodzenia. Na rosnącej w pobliżu
palmie oleistej słychać było niezwykły gwar. Duże stado zielonych papużek obsiadło wielkie
kiście jej czerwono-czarnych owoców o bardzo smacznym miąższu, kryjącym w sobie twa-
rde, tłuste ziarna, znane na rynkach światowych pod nazwą „palmkernów”. Na gałęzi innego
znów drzewa szumiał duży rój dzikich pszczół. Widocznie rój niedawno tam osiadł, gdyż wo-
kół niego brzęczały jeszcze skrzydła tysięcy latających niespokojnie, małych, czarnych owa-
dów.
Nagle starodrzew skończył się i — ku zdumieniu Dziki — wyszli na porzucony lugan
ryżowy, zarastający już trawą. Na końcu luganu bieliły się w słońcu ruiny glinianych ścian
trzech chat, obok których leżały zmierzwione strzechy. Nieco dalej widać było pólko zdzicza-
łego manioku oraz kilka wysokich drzew bananowych i papai.
Dzika ogarnęła to wszystko jednym spojrzeniem i juz chciała iść dalej, gdy zatrzymała
ją, ręka Sjo i ostrzegawczy szept:
— Biała miss, tam siedzi bajbun i je papaje! Dziewczynka wiedziała, że Murzyni libe-
ryjscy często nazywają szympansy „bajbu”, „bajbun” lub „babuin”, zaczęła więc lustrować
wzrokiem cały teren, by zobaczyć małpę. Nigdzie jednak nic nie było widać, tylko z końca
luganu dochodziło chwilami stłumione gaworzenie.
Aż nagle z trawy pod drzewami papai wysunęła się długa, czarna ręka, chwyciła za
najbliższy pień i poczęła trząść nim z całych sił. Kilka bardzo dojrzałych owoców spadło na
ziemię, ale większość została na drzewie. Za chwilę ponad trawą ukazała się czarna, okrągła
głowa, a następnie cała postać szympansa. Objął pień rękoma, w oka mgnieniu znalazł się w
koronie szerokich liści i począł zrywać owoce. Przez jakiś czas rzucał je na ziemię, ostatni
natomiast chwycił w pysk i zsunął się z powrotem na dół.
— Mała, biała miss! Ty widziałaś bajbuna? — zapytał Sjo szeptem.
— Widziałam! — potwierdziła dziewczynka, a po chwili dodała: — Warto by tę małpę
podejść... może uda się ją złowić...
Twarzyczka Sjo rozjaśniła się radosnym uśmiechem. Wyciągnąwszy dłoń z rozstawio-
nymi szeroko palcami, powiedział szeptem:
— Biała miss, tam jest mnóstwo bajbunów! My je złapiemy... tylko ty poczekaj tu
chwilkę!
Po tych słowach chłopak znikł wśród drzew. Dzika usiadła na jednym z leżących pni,
jakie Murzyni pozostawiają na luganach, żeby wiatry nie wyłożyły trawy ryżowej. Od czasu
do czasu wstawała, by popatrzeć, co robią szympansy. Małpy jednak nadal siedziały ukryte w
trawach, o czym świadczyło przytłumione przez odległość gaworzenie. Czasem tylko,
całkiem wyraźnie, dobiegały gniewne okrzyki „oh, ohohoo ohoh”, co świadczyło, że między
szympansami znajdują się i matki z małymi.
Sjo ciągle nie wracał i Dzika zaczęła się już o niego niepokoić. Jeszcze raz spojrzała w
stronę szympansów, które w tej chwili zaczęły widocznie kłótnię, bo wrzeszczały straszliwie,
a potem ruszyła ścieżką prowadzącą w puszczę. I tu właśnie spotkała chłopca, wracającego z
lasu. Sjo ociekał potem, ale buzię miał roześmianą.
— Gdzieś ty siedział tak długo?
— Kha, biała miss! Ja widziałem samice bajbuna i ich małe dzieci! One bardzo figlują.
Tak figlują, że matki gniewają się, ale one dalej figlują...
— Prowadź! — przerwała mu krótko Dzika.
Sjo ochoczo skinął głową i bez słowa ruszył naprzód. Wiódł dziewczynkę przez gęste
zarośla otaczające lugan nieprzebytym wprost gąszczem, przez las porośnięty ciernistymi
krzewami i wysoką, ostrą jak brzytwa trawą słoniową, a potem przez grząskie bagniska ugina-
jące się pod stopami, gdzie palmy rafiowe rosły tak gęsto, że pomiędzy ich pniami trudno się
było przecisnąć. Chłopiec jednak wszędzie znajdował drogę. Dzika zauważyła, że prowadzi
ją ścieżką zwierzęcą, która na ruchomych błotach wydeptana była w kożuchu mchów, grubej
warstwy zwiędniętych liści i traw. Było tu cicho, duszno, od zapachu gnijących roślin, zmie-
szanego z okropną, ckliwą wonią błota i wody, aż w nosie kręciło. Kilka razy przefrunęła nad
nimi bezszelestnie duża sowa, ocierając się niemal o głowę Sjo i sycząc złowieszczo. Chło-
piec machnął w końcu nożem i sowa odleciała.
Po kilkunastu minutach wyszli znów na twardy grunt i wąziutką ścieżką ruszyli w górę.
Zrobili zaledwie kilkadziesiąt kroków, kiedy do uszu ich dobiegł głośny wrzask szympansa i
głuche dudnienie pięściami w pierś. Dzika szybko zorientowała się, że wyszli na drugi koniec
luganu, tuż przy polu manioku. Przebiegli jeszcze ze sto kroków, nisko pochyleni, pod osłoną
traw, i wreszcie wpadli w wysokie dzikie proso, gdzie mogli się swobodnie wyprostować.
— Biała miss — zwrócił się Sjo do Dziki — my musimy iść teraz bardzo cicho do
zagajnika bananowego. Tam siedzą bajbuny... Ale co temu samcowi się stało? Dlaczego tak
głośno krzyczy?
Przez chwilę słuchali przeraźliwego wrzasku i głuchego bębnienia, po czym zaniepoko-
jeni ruszyli naprzód, starając się iść jak najostrożniej, by nie szeleścić źdźbłami prosa wyso-
kiego na dwa, a nawet na trzy metry. Ale przedzierając się przez proso, wypłoszyli stadko
frankolinów, które z głośnym łoskotem skrzydeł przefrunęły nad luganem. W tej samej chwili
wrzeszcząca małpa umilkła.
Nagle od strony luganu rozległo się chrząkanie, trzask łamanych gałęzi i gwałtowny
wrzask całego stada szympansów. Sjo zaśmiał się cichutko i począł szybko przedzierać się
przez proso, ciągnąc za sobą Dzikę. Niebawem znaleźli się przy końcu pola i poprzez rzednie-
jące źdźbła spojrzeli na lugan.
Ku swemu nieopisanemu zdumieniu Dzika zobaczyła stadko małych słoni, złożone z
kilku samic i dwóch samców. Zastanawiające było to, że zwierzęta miały najwyżej półtora
metra wysokości, a ich cienkie kły nie przekraczały dwudziestu pięciu centymetrów długości.
Słonie szły wolno przez lugan, wachlując się ogromnymi, zaokrąglonymi uszami, tratowały
po drodze krzaki, wyrywały trąbami z ziemi smaczne bulwy, objadały liście, skubały trawę.
Dzika początkowo myślała, że natknęli się na stadko trzyletnich słoniątek, ale zaraz
spostrzegła, że coś się tu nie zgadza, bo przecież słonie w tym wieku pozostają jeszcze pod
opieką matek i nie mają kłów. Sprawę wyjaśniło jedno szeptem wypowiedziane słowo Sjo:
— Sumbi!
Dziewczynka na dźwięk tego słowa omal nie krzyknęła z radości. Ach, więc to są
sumbi, owe legendarne, nie większe od krowy, słonie karłowate! Jakże żałowała, że nie ma w
ampułkach dość silnego narkotyku, by upolować choć jednego sumbi! Może zawartość
ampułki wystarczyłaby nawet do uśpienia słonika, ale igła pocisku nie przebiłaby grubej
skóry.
Im bardziej sumbi zbliżały się do drugiego końca luganu, tym głośniej darł się i trząsł
gałęziami stary szympans, siedzący teraz na drzewie pomarańczowym, i tym gorliwiej wtóro-
wały mu szympansice, które usadowiły się na sąsiednim drzewie kola, z małymi na rękach.
Roczne i nieco starsze szympansięta, naśladując starego samca, też wrzeszczały cienkimi gło-
sikami jak opętane i trzęsły gałęziami, aż chmury liści sypały się na ziemię. Złość całego sta-
da małp zwrócona była przeciwko słoniom, które zresztą nic sobie nie robiły z tej nieprzy-
jaznej demonstracji i spokojnie szły swoją drogą, a wkrótce zniknęły w puszczy. Małpy
uspokoiły się i tylko głośnym „oh oh ohoh oh” oznajmiały swoją radość z wypędzenia niepo-
żądanych gości.
Między polem prosa a drzewami, na których siedziały małpy, stało ogromne, wysokie
na cztery metry gniazdo termitów. Podbiec do tego gniazda i ukryć się za nim było dla dzieci
dziełem jednej chwili. Kiedy Dzika wysunęła ostrożnie głowę zza termitiery i spojrzała na
szympansy, matki z niemowlętami nadal siedziały na drzewie i zajadały owoce kola. Samiec,
najwidoczniej zachęcony tym widokiem, szybko zsunął się z drzewa pomarańczowego, wdra-
pał się między swoje żony, bez pardonu wyrwał najbliższej nadgryziony już owoc i zabrał się
do jedzenia.
Dzika obliczyła, że małpy oddalone są od niej nie więcej jak trzydzieści metrów, posta-
nowiła więc strzelać. Najlepszy cel przedstawiał samiec, ale starą, złośliwą małpę zbyt trudno
byłoby oswoić. Do szympansie Dzika też nie chciała strzelać, jakkolwiek oswojenie samicy z
małym małpiątkiem nie przedstawiałoby większych trudności. Najbardziej podobały się jej
roczne małpki, wesoło baraszkujące na najniższych gałęziach. Żeby tylko chociaż na chwilę
któraś z nich wychyliła się z gęstwiny liści!
Dzika czekała cierpliwie, aż wreszcie jeden z malców zawisł na gałęzi i począł huśtać
się na długich rękach, komicznie kurcząc krótkie, krzywe nogi. Piękna, czarna, gładka sierść
lśniła w promieniach słońca, a na gołej, zmarszczonej mordce widać było wyraźnie uśmiech
zadowolenia.
Klasnął strzał, malec wrzasnął przeraźliwie, wywinął koziołka i spadł na ziemię. Szym-
pansice wydały głośne „oh” i mocniej przycisnęły do piersi swoje dzieci, a roczne małpki
przechyliły się przez gałęzie i patrząc w dół, poczęły szybko gaworzyć, zdumione widokiem
rozciągniętego bezwładnie na trawie szympansika. Jedna z nich, widocznie śmielsza, zsunęła
się nawet po pniu na ziemię i zaczęła tarmosić leżącego. Ale wiatrówka znów klasnęła,
szympansik krzyknął, jakby ugryzła go żmija, podskoczył do pnia, objął go długimi ramiona-
mi i... powoli opadł bez czucia na trawę.
Dzika po raz trzeci nabiła strzelbę i z głośnym krzykiem wypadła zza termitiery. Za nią
biegł Sjo, również wrzeszcząc ile sił w piersi. Szympansy były tak zdumione nagłym ukaza-
niem się ludzi, że przez moment siedziały jak skamieniałe, później jednak z przeraźliwym
wrzaskiem zsunęły się z drzewa i co prędzej pognały na czworakach do puszczy. Ale samiec,
rycząc przeraźliwie i bijąc się kułakami po piersi, ruszył powoli naprzeciw biegnących dzieci.
Dzika zmierzająca do drzewa, pod którym leżały młode małpki, zatrzymała się na
widok zbliżającego się samca. Miał co najmniej metr sześćdziesiąt wysokości, bardzo szeroką
pierś, długie ramiona i krótkie krzywe nogi, na których posuwał się niepewnym, chwiejnym
kroczkiem. Gołą, zupełnie jasną twarz wykrzywiał mu grymas wściekłości, w rozwartej sze-
roko paszczęce widać było dwa rzędy ogromnych, żółtawych zębów, a spod szerokich warg
wyzierały krwawe dziąsła. W brązowych oczach potwora czaiła się wściekłość, z gardła
dobywał się stłumiony ryk. Przestał uderzać kułakami po piersi, otworzył natomiast szeroko
ramiona, jakby chciał w nie pochwycić skamieniałą z lęku dziewczynkę.
Dzika słyszała o wypadkach, kiedy rozwścieczony szympans rzucał się na myśliwego,
odgryzał mu palce i rozdzierał brzuch, ale bała się tak bardzo, że strach zupełnie sparaliżował
jej ruchy. Kiedy jednak straszliwa małpa zbliżyła się nieomal na odległość ramienia i zdawało
się, że w następnej chwili dosięgnie dziewczynki pazurami, Dzika nagle odzyskała przyto-
mność, szybkim jak błyskawica ruchem podniosła wiatrówkę i strzeliwszy w pierś zwierzęcia,
gwałtownym susem uskoczyła w bok.
Donośny ryk był najlepszym dowodem, że małpa została trafiona. Szympans opadł na
ziemię i — rzężąc straszliwie — starał się wyrwać ampułkę. Nie zdołał jednak uwolnić się od
pocisku i po krótkim szamotaniu się zasnął.
Dzika ledwie zdążyła ochłonąć trochę po przygodzie z szympansem, skoczyła do
drzewa, gdzie leżały młode małpki. Sjo, popielaty ze strachu, wpatrywał się w swoją „białą
miss”, pełen podziwu graniczącego z trwogą i uwielbieniem.
— Sjo, przynieś trochę rotangu do związania łap tym malcom! — zawołała Dzika nie
zwracając uwagi na minę chłopca.
Chłopak skoczył jak wyrzucony z procy i już po paru minutach ręce i nogi małpek
zostały związane, a pyski skrępowane kagańcami naprędce splecionymi przez Sjo. Dzika
wyjęła jeszcze ampułkę z piersi starego samca i natychmiast oboje ze Sjo ruszyli w powrotną
drogę, niosąc małe szympansiki na plecach. Szli szybko, zaniepokojeni wrzaskiem małp,
które podążały w ślad za nimi, skacząc wysoko w koronach drzew.
Bez żadnych przygód dotarli do obozu, choć szympansiki odzyskały przytomność już w
drodze i zaczęły się gwałtownie wyrywać. Na wybiegu Dzika zupełnie nie mogła sobie pora-
dzić z uwolnieniem ich z więzów. Trzeba było zawołać do pomocy Momoru i Pepesu. Wpu-
szczone do klatki, małpki początkowo wrzeszczały tak niesamowicie, że Dzika zatykając uszy
wybiegła z ogrodzenia, potem jednak uspokoiły się trochę i tylko coraz ciszej powtarzały
swoje „oh ohoho oh”. A kiedy Sjo przyniósł im kiść bananów, rzuciły się na owoce z wielkim
zapałem.
Koło południa wrócili z przeglądu pułapek pan Goraj z Jackiem. Niestety, w żadnym
dole nie znaleźli hipopotama, za to w jedną złapał się wspaniały, stary jeżozwierz *, w drugą
zaś młoda antylopa karłowata. Jeżozwierza umieszczono w klatce, antylopkę zaś wpuszczono
do zagrody, gdzie mogła swobodnie biegać.
Pan Goraj bardzo ucieszył się z szympansików, które szybko przyzwyczajały się do
ludzi i mimo pewnego jeszcze lęku stroiły do nich pocieszne miny, a nawet zaczepiały prze-
chodzących, łapiąc ich przez szczeble klatki za ubrania.
— Ty, Dzika, masz szczęście! — powiedział z westchnieniem Jacek, stojąc przed klatką
szympansów. — Powiedz, jak ci się udało złapać te szkraby?
— Ooo, bardzo prosto! — zawołała śmiejąc się dziewczynka. — Dwa razy strzeliłam, a
potem przynieśliśmy je tutaj.
— Tak łatwo ci to poszło? — zapytał niedowierzająco chłopiec.
— Szkoda, że nie było cię z nami... zrobiłbyś wspaniały film! Mógłbyś mieć na taśmie
stado sumbi...
— Widziałaś sumbi?!
— Tak! Całe stado liczące około dwudziestu sztuk pasło się spokojnie na porzuconym
luganie nie dalej jak w odległości pięćdziesięciu kroków od naszej kryjówki, ale potem poszły
w puszczę. Mógłbyś także mieć na taśmie filmowej szympansy... i na dodatek... okropnego
samca... który nas zaatakował. Tak, tak, przegapiłeś scenę mrożącą krew w żyłach.
— Ojej! Opowiedz, jak to było...
W tym jednak momencie tak wielki krzyk wszczął się w obozie, że Dzika ile sił w
nogach wypadła z wybiegu. Dobiegli do szałasów Murzynów i nagle stanęli jak wryci.
Pan Rawicz i dwaj Murzyni borykali się z dużym zwierzęciem o potężnych, lirowatych
rogach i dużych uszach, usiłując omotać mu głowę bawełnianym bubu. Wzdłuż boków
zwierzęcia przywiązane były bambusowe drążki, których końce trzymali czterej inni ludzie.
Antylopa była znacznie większa od kozła błotnego i szarpała się z taką siłą, że dosłownie
rzucała prowadzącymi ją ludźmi. Ale od obozu biegli już na pomoc pan Goraj, Balakamo i
wszyscy pozostali Murzyni. Kilkanaście par rąk chwyciło drążki, uniosło antylopę do góry i
niebawem, wśród piekielnego wrzasku i śmiechu, zwierzę przetransportowane zostało do
wybiegu.
Tutaj najpierw spętano antylopie nogi, a potem przecięto łyka przytrzymujące bambuso-
we drążki. Oczy odsłonięto jej dopiero w nowej, obszernej zagrodzie, którą z wielkim pośpie-
chem Murzyni zbudowali w przeciągu dwóch godzin.
Dzika musiała przyznać, że złapana przez ojca antylopa bongo jest chyba najpiękniej-
szym okazem wśród widzianych przez nią antylop. Cokolwiek większa od dużego jelenia
byka, miała wprost prześliczne kształty. Sierść jej była jasno-ruda, z kilkoma białymi krecha-
mi biegnącymi od grzbietu w dół.
Na piersi widniał też rodzaj białego kołnierzyka, przednie nogi były białe, przekreślone
czarnym pasem powyżej kolan, brzuch czarny, krótki ogon zakończony solidnym chwostem z
włosów. Na grzbiecie sterczała króciutka, czarna, nastroszona grzywa. Najwspanialsza jednak
była głowa antylopy — rudawej barwy, z białym paskiem pod oczyma i z długimi, mocnymi,
lirowato skręconymi rogami. Czarne, wilgotne chrapy zwierzęcia pilnie węszyły, duże uszy
chwytały każdy szelest. Stała z dumnie podniesioną głową i bez krzty strachu patrzyła na
obserwujących ją zza płotu ludzi, przy każdym ruchu pięknego łba błyskając białymi końcami
rogów.
— Złapaliśmy tylko samicę. Samca zakrywało duże drzewo i nie mogłem do niego
strzelić — opowiadał pan Rawicz panu Gorajowi.
* Jeżozwierz — gryzoń wielkości naszego borsuka, pokryty biało-czarnymi, grubymi kolcami, dochodzą-
cymi do 40 cm długości, a na karku — długą grzywą ze szczeciniastych włosów. Żyje w Afryce, Europie
południowej i Azji.
— Piękne stworzenie, pełne dumy i majestatu! — zachwycał się pan Goraj. — Musimy
koniecznie zdobyć samca! Nie znam piękniejszych antylop niż bongo!
— O, a skąd się tu wzięły te dwa szympansy?! — zainteresował się pan Rawicz.
— To jest zdobycz twojej córki! Zawsze ci mówiłem, że ma ona jakieś szczególne
szczęście do łowów! — zaśmiał się pan Goraj.
— Nie tylko złapała dwa młode szympansy — wtrącił się Jacek — ale widziała całe
stado słoni karłowatych! Miała też jakąś przygodę z szympansem, ale nie zdążyła mi jej opo-
wiedzieć... /
Pan Rawicz popatrzył z niepokojem na córkę, która stała przed klatką jeżozwierza,
potem pokręcił głową z niezadowoleniem i mruknął pod nosem:
— Tyle razy prosiłem ją, żeby unikała niebezpieczeństwa... Już ja jej wieczorem porzą-
dnie nagadam!
Tymczasem Dzika, nie przeczuwając zupełnie szykującej się burzy, spokojnie karmiła
jeżozwierza. Krajała bulwę manioku na małe kawałki i rzucała do klatki, a jeżozwierz chwy-
tał je w locie i szybko zjadał. Było to strasznie śmieszne zwierzę długości około sześćdziesię-
ciu pięciu centymetrów i wysokości około trzydziestu. Na karku miało białą grzywę z twar-
dych włosów, a grzbiet pokrywały mu długie, białe na końcach, opadające ku tyłowi kolce,
długie na dwadzieścia pięć do trzydziestu centymetrów i grube na pół centymetra. Jedząc
przytrzymywał maniok przednimi łapkami i tak szybko zestrugiwał bulwę wielkimi siekacza-
mi gryzonia, że dziewczynka ledwo mogła nadążyć z przygotowaniem następnej porcji.
Czasami, gdy dłużej musiał czekać na ulubiony przysmak — tupał ze złości tylnymi łapkami i
stroszył kolce, jakby chciał nimi dziewczynkę przestraszyć. Po chwili kolce opadały, wydając
dziwny chrzęst, który mógł rzeczywiście napędzić strachu.
Pochłonięta całkowicie karmieniem jeżozwierza, Dzika poczuła nagle na łydkach lekkie
dotknięcie. Obejrzała się i tuż przy nodze zobaczyła antylopkę karłowatą, która podeszła do
niej i patrzyła na nią ciekawie dużymi, wilgotnymi oczami. Dzika nachyliła się, by pogłaskać
zwierzątko, ale antylopka odskoczyła w bok na swych cieniutkich nóżkach i z błyskiem w
oczach znów patrzyła na dziewczynkę, jakby zapraszając do zabawy. Nagle ozwało się woła-
nie Jacka:
— Dzika, chodź na obiad! Prędzej!
Dziewczynka przeszła koło szympansów, które na jej widok zaczęły krzyczeć i szarpać
za pręty klatki, potem zajrzała do pytona i wreszcie do świni. Ta od razu poderwała się z
legowiska i zaczęła głośno chrząkać i ruszać uszami, dopraszając się o jedzenie. Przechodząc
obok wybiegu antylopy bongo Dzika zatrzymała się na chwilę i patrzyła, jak Sjo rzucał anty-
lopie świeżą trawę i liście kassawy. Antylopa nie zwracała najmniejszej uwagi na chłopca, ale
z widocznym zainteresowaniem w dużych oczach śledziła dziewczynkę. Dzika zauważyła już
nieraz, że zwierzęta z tych okolic Afryki, gdzie rzadko pojawia się biały człowiek, patrzą na
niego ze zdumieniem, jak na coś zupełnie niepojętego. To samo zresztą obserwowała i we
wsiach murzyńskich, gdzie dzieci, po raz pierwszy widząc Europejczyka, z przeraźliwym
wrzaskiem uciekały w zarośla lub chroniły się pod opiekę matek.
W namiocie-jadalni wszyscy siedzieli już przy stole. Mamadu przygotował na obiad
zupę z pączków drzewa chlebowego, pieczone frankoliny z frytkami ze słodkich ziemniaków,
a na deser podał sałatkę z miąższu pomarańczy, bananów i mango, zalaną małą szklaneczką
wermutu.
Ledwie skończyli jedzenie obiadu, pan Rawicz zapytał:
— Słuchaj no, córeczko, słyszałem, że miałaś jakąś przygodę z szympansem... Powiedz,
jak to było?
Dzika rzuciła spod oka druzgocące spojrzenie w stronę Jacka, potem zaś z niewinną
minką zaczęła opowieść od spotkania słoni karłowatych. O polowaniu na szympansy starała
się mówić w sposób żartobliwy, z pominięciem wszelkich dramatycznych szczegółów, i nie
dając ojcu dojść do głosu, spytała go, w jaki sposób złowił antylopę bongo.
Pan Rawicz nie dał się jednak takimi wybiegami wywieść w pole.
— Więc jakże było z tym szympansem? — spytał ponownie. — Tyle razy prosiłem cię,
żebyś na siebie uważała. Przecież sama dobrze wiesz, że słonie karłowate słyną ze złośliwo-
ści, a stare szympansy bywają bardzo niebezpieczne...
— Ale ja miałam wiatrówkę i wsadziłam ampułkę prosto w pierś szympansa! — zawo-
łała Dzika, zapominając zupełnie, że prze chwilą starała się zbagatelizować całą sprawę.
— No widzisz, dziecko, powoli dowiemy się wszystkiego! Więc jakże to było, czy
samiec zaatakował, czy tylko chciał cię nastraszyć? .
Teraz Dzika doszła do wniosku, że ukrywanie czegokolwiek nie ma właściwie sensu, i
opowiedziała dokładnie cały przebieg porannej wyprawy. Łowcy słuchali uważnie, a kiedy
dziewczynka mówiła o przerażeniu, jakie ogarnęło ją na widok rozwścieczonego pyska i
zębów samca, pan Goraj zapytał cicho:
— Bardzo się bałaś, Dziko?
— Okropnie! Zdawało mi się przez chwilę, że nie jestem w stanie ruszyć ani ręką, ani
nogą! Brrr! Jeszcze teraz czuję dreszcze na plecach na wspomnienie tej chwili.
Pan Rawicz chciał coś powiedzieć, ale Jacek podbiegł do Dziki, ucałował ją w policzek
i zawołał:
— Jesteś naprawdę niezwykła, Dziko! Będziesz z pewnością drugą Osą Johnson *...
chociaż i ona zemdlałaby chyba ze strachu przed tym potwornym szympansem!
XI
W nocy zbudziło Dzikę szczekanie, a raczej coś, co przypominało szczekanie psa.
Dziewczynka leżała chwilę nasłuchując, lecz szybko zorientowała się, że jest to wołanie kozła
leśnego. Nie chciało jej się spać, wstała więc cichutko, ubrała się, przymocowała do czoła
latarkę i z wiatrówką w ręku bezszelestnie opuściła namiot, w którym pochrapywał ojciec.
W obozie wszyscy spali. Na wybiegu również panował spokój. Dzika ruszyła w kieru-
nku, skąd wciąż jeszcze w parominutowych odstępach słychać było krótkie poszczekiwanie.
Snop światła rzucany przez lampę tworzył przed nią coś w rodzaju jasnego korytarza,
wszystko inne tonęło w zupełnej ciemności. Od czasu do czasu wodziła lampą po krzakach
lub koronach drzew i wtedy z mroku wybłyskiwały tu i ówdzie błękitne albo powleczone cze-
rwoną mgiełką świetlne punkty. Dziewczynka wiedziała, że są to oczy lemurów, węży drze-
wnych, drapieżników polujących na śpiące ptaki, różnych małych gryzoni, a także pająków.
Nagle gdzieś przed nią zabłysła niebieskawa para dużych ślepi i znów ozwało się nie-
spokojne szczeknięcie.
Dzika zaczęła skradać się niemal bezszelestnie, nie wypuszczając gorejących oczu z
kręgu lampy. Wreszcie podeszła tak blisko, że mogła już wyłowić wzrokiem kontury sporej
antylopy. Zrobiła jeszcze kilkanaście kroków i wtedy ślepia nagle znikły. Gdy ukazały się
znowu, dziewczynka stanęła, nie bardzo wiedząc, co robić dalej.
Postąpiła niepewnie parę kroków naprzód i naraz pod jej nogą złamał się z trzaskiem
jakiś patyk. Oczy antylopy rozbłysły jak dwie gwiazdy, prawie na wysokości lampy, i równo-
cześnie z cienia wyłonił się cały przód zwierzęcia. Dzika uznała, że teraz odległość jest wy-
* Osa Johnson — żona Martina Johnsona: brała udział w wyprawach swego męża, o których napisała
książkę pt. „Poślubiłam przygodę”.
starczająca, podniosła wiatrówkę i pociągnęła za spust. Wraz z klaśnięciem znikły oczy, przez
chwilę słychać było zgłuszony przez trawy tupot racic, a potem zapanowała zupełna cisza.
Dziewczynka jakiś czas stała niezdecydowana, lecz w końcu ruszyła na poszukiwanie
antylopy. Szła ostrożnie, oświetlając lampą drogę przed sobą. W dali lśniły srebrem ogromne
liście bananowca. Kiedy od zagajnika dzieliło ją jakieś pół setki kroków, w trawie błysnęło
nagle duże, błękitne oko. Dzika przystanęła i przez chwilę zastanawiała się, do jakiego zwie-
rzęcia może ono należeć.
„Lampart to nie jest — rozważała — bo lampart ma oczy błyszczące krwawym nalo-
tem, a przy tym odwraca głowę, jak tylko zobaczy promień lampy. Inne natomiast zwierzęta
lampa hipnotyzuje i patrzą na nią obu oczami! To leży nisko na ziemi... więc może jest to
wąż... ale dlaczego patrzy tylko jednym okiem? Muszę zobaczyć!”
W miarę zbliżania się do zwierzęcia Dzika coraz wyraźniej rozróżniała jego kształty.
Podchodziła powoli i bardzo ostrożnie i wreszcie zobaczyła u swoich stóp śliczną antylopę
pasiastą. Zwierzę miało na całej długości grzbietu krótką, gęstą grzywę, na głowie zaś proste,
mocne, lekko skręcone rogi. W świetle lampy lśniła gęsta,- ruda sierść, poznaczona białymi,
poprzecznymi i podłużnymi pasami i plamami, nieco jaśniejsza na szyi. Teraz też Dzika zro-
zumiała, dlaczego widziała tylko jedno oko. Antylopa po prostu leżała na boku i drugie oko
musiało być niewidoczne.
Antylopę należało jak najszybciej związać i w jakiś sposób przenieść do wybiegu.
Szukanie rotangu w nocy było rzeczą dość trudną, dziewczynka narwała więc długiej trawy,
splotła z niej powrósła i skrępowała nimi nogi zwierzęcia. Potem wyszukała długi kij, przy-
wiązała do niego chusteczkę i wbiła go w ziemię obok antylopy. Następnie szybko pobiegła
do obozu, gdzie z pewnym trudem obudziła mocno śpiącego Pepesu.
Murzyn przez chwilę spoglądał na Dzikę nieprzytomnym wzrokiem i trzeba było sporo
czasu, zanim zrozumiał, dlaczego go budzą. Gdy jednak coś niecoś doszło do jego świadomo-
ści, zerwał się czym prędzej z posłania i podążył za dziewczynką. Za nimi przybiegł zdyszany
Sjo, którego zbudziły głośne rozmowy „białej miss” z Pepesu.
Chustka przywiązana do żerdzi była doskonałym drogowskazem, pozwoliła szybko i
bezbłędnie odnaleźć antylopę w wysokiej trawie. Obcy Murzyni obejrzeli, dokładnie zdobycz,
po czym Pepesu założył sobie antylopę na plecy i ruszyli z powrotem do obozu. Dzika oświe-
tlała drogę, a Sjo biegł obok Pepesu i przytrzymywał głowę zwierzęcia, które zwisało bezwła-
dnie z ramion Murzyna.
Dochodzili już do obozu, gdy nagle Dzika spostrzegła niewielkie stworzenie, niezdarnie
poruszające się po ziemi. Zwierzę podobne było do łuskowca stepowego, złapanego dwa lata
temu w południowym Sudanie, tylko trochę niższe i znacznie dłuższe. Dreptało w świetle
lampy pozornie bez celu, po chwili jednak wykryło małe gniazdo termitów, przewróciło je i
zaczęło się posilać. Do jednego z korytarzy gniazda wsuwało długi, do wąskiej taśmy podo-
bny język, a potem wyciągało oblepiony grubo owadami.
Dzika pochyliła się nad zwierzęciem zajętym ucztą i bez chwili zastanowienia chwyciła
je za ogon. Łuskowiec zwinął natychmiast ogon, a Dzika krzyknęła z bólu. Ostre jak brzytwa
brzegi rogowych łusek przecięły jej palce tak głęboko, że ręka momentalnie zaczęła ociekać
krwią.
Widząc to Sjo puścił głowę antylopy, doskoczył do łuskowca i zamachnął się nań
nożem, ale Dzika chwyciła go za rękę, krzycząc:
— Sjo, zostaw! Nie zabijaj! Weź go z góry... za grzbiet! Tak! Masz tu moją chustkę...
zawiń go... o tak, no, a teraz nieś go do obozu!
W wybiegu rozwiązali pęta śpiącej jeszcze antylopie pasiastej, a łuskowca dziewczynka
poleciła umieścić w klatce z żelaznego drzewa, gdyż inną mógłby porozrywać swymi wielki-
mi, ostrymi pazurami, którymi z łatwością rozdrapuje bardzo twarde gniazda termitów, nie
mówiąc już o gniazdach mrówek drzewnych, zrobionych z elastycznej celulozy w kształcie
dużych, prawie czarnych kul, przytwierdzonych kunsztownie do gałęzi.
Dzika umyła zranioną rękę, zalała skaleczenie dezynfekującym płynem i cichutko poło-
żyła się do łóżka. Za chwilę spała mocnym, zdrowym snem.
Obudziło ją gwałtowne szarpanie za rękaw pidżamy. Otworzyła oczy i ujrzała swego
ojca.
— Dziko! — wołał. — Wstawaj prędzej, mrówki wędrowne zaatakowały obóz! Wsta-
waj, córeczko!
Dziewczynka zerwała się, jakby ukłuł ją skorpion, i w kilka chwil później stała już
przed namiotem ubrana w dżinsy i wysokie, kozłowe buty. Oprócz ojca i Sjo nikogo nie było
między namiotami, natomiast od strony wybiegu dochodziły głośne krzyki i wołania.
— Co się tam stało? Dlaczego oni tak krzyczą? — zapytała.
— Przyszły mrówki wędrowne i zjadają mięso w klatkach — szybko wyjaśnił Sjo.
— Zjedzą pytona, bo on się przecież nie rusza! — krzyknęła Dzika i co tchu pobiegła w
stronę wybiegu.
Panował tutaj wielki ruch. Pan Goraj, Jacek i wszyscy Murzyni trzymali w rękach zapa-
lone pochodnie, zrobione z cieniutkich, długich listewek zestruganych z łodyg liści palmo-
wych, i bili nimi w ziemię, usiłując zagrodzić drogę dużym, czarnym mrówkom. Mimo bezli-
tosnego palenia napastników część owadów dostała się do wybiegu i zaatakowała zwierzęta.
Antylopy na razie były jeszcze spokojne, świnia też nie zdradzała strachu, ale szympa-
nsy wrzeszczały i rzucały się jak opętane, a jeżozwierz kręcił się w popłochu i bił z łoskotem
o ziemię swoim kolczastym ogonem. Łuskowiec zaś najspokojniej w świecie wyciągał długi,
lepki język i miażdżył mrówki rogowymi dziąsłami. Największe niebezpieczeństwo groziło
pytonowi, który wciąż jeszcze leżał bez ruchu, trawiąc antylopę. Mrówki rzuciły się przede
wszystkim do oczu gada i w krótkim czasie pokryły mu głowę czarną, ruchomą skorupą.
Na szczęście spostrzegła to Dzika. Jak furia wpadła do klatki i rękami poczęła rozgnia-
tać napastliwe owady. Ale mrówki nie próżnowały. Dziesiątki i setki momentalnie pokryły
gołe ramiona dziewczynki, szyję i twarz, wbijając głęboko w jej ciało swe chitynowe szczęki.
Dzika zaczęła dosłownie wić się z bólu. Czarnymi od mrówek rękami zdzierała owady z
twarzy i szyi, gniotła je na piersi i plecach. Położenie jej jednak z. każdą chwilą stawało się
coraz gorsze. Mrówki atakowały nieprzerwaną falą.
Na pomoc dziewczynce przybiegli Sjo i Jacek. Sjo trzymał w ręku zapaloną pochodnię i
raz po raz uderzał nią w szeregi mrówek wdzierające się do klatki. Kilka razy w zapale walki
trzepnął płonącymi prętami pytona, ale wąż poruszył tylko ogonem, za to mrówki od razu
znikły z jego łba.
Jacek zajął się ratowaniem Dziki. Lecz choć szybko pozgarniał mrówki, to jednak w
ciele dziewczynki pozostało mnóstwo głęboko wbitych ogromnych szczęk wraz z głowami.
— Dzika, idź do namiotu, rozbierz się i powyjmuj kleszcze! — radził chłopiec. —
Niech ci Pepesu da ciepłej wody, żebyś się mogła dobrze wykąpać, to wtedy łatwiej pozbę-
dziesz się tych szczęk. Nie zapomnij tylko wlać do wody ze dwie łyżki „scrubs”, wiesz, tego
płynu dezynfekcyjnego...
Ale Dzika chciała jeszcze przedtem obejrzeć zwierzęta. Pyton mimo gwałtownego
napadu mrówek wyszedł z przygody cało. Szympansy spokojne już, chociaż wciąż jeszcze
żałośnie gaworząc, wyiskiwały jeden drugiemu mrówki z czarnego futerka. Świni i jeżozwie-
rzowi też nic się nie stało, podobnie jak i antylopom.
Jacek, który towarzyszył Dzice przy tym przeglądzie zwierząt, zatrzymał się zdumiony
na widok antylopy pasiastej.
— Co to za antylopa? Skąd się tutaj wzięła? — zapytał.
— Złowiliśmy ją dziś w nocy. To jest, zdaje mi się, antylopa pasiasta, różniąca się
trochę od kozła abisyńskiego liczbą pasów i plam na skórze — odrzekła Dzika.
— Jak to: złowiliśmy? Kto?
Dzika w krótkich słowach opowiedziała mu o swojej nocnej wycieczce. Jacek pokiwał
parę razy głową, a wreszcie wycedził mentorskim tonem:
— Nie dawniej jak wczoraj przyrzekłaś swemu tatusiowi, że nie pójdziesz sama do
puszczy, a jednak poszłaś, i to w nocy! Doczekasz się jeszcze, że pożre cię lampart...
— No to zapłaczesz rzewnymi łzami i na moją cześć wygłosisz w szkole wielkie prze-
mówienie — zaśmiała się dziewczynka, ale pogryziona skóra piekła ją tak okropnie, że już
dłużej nie mogła wytrzymać i pobiegła do namiotu, by powyciągać kleszcze.
Napad mrówek wędrownych został odparty. Biali łowcy i Murzyni zlikwidowali głó-
wne siły owadów, zanim wtargnęły na teren wybiegu, mniejsze zaś oddziały, które przeni-
knęły do klatek, zniszczyli Dzika, Jacek i Sjo. Jackowi nic się nie stało, zaledwie kilkanaście
mrówek pokąsało mu ręce, Sjo miał łydki i uda pokiereszowane dosyć poważnie, najgorzej
jednak pogryziona została Dzika. Kiedy poprosiła ojca, by zajął się jej plecami, pan Rawicz
aż ręce załamał. Przed chwilą dowiedział się o nocnej wycieczce córki i chciał jej porządnie
nagadać, ale teraz, na widok pleców Dziki, wszelkie słowa uwięzły mu w gardle. Wziął do
ręki pincetę i delikatnie zaczął wyjmować dziesiątki głęboko wbitych kleszczy.
Po tej operacji dziewczynka pobiegła do łazienki i dokładnie umyła się ciepłą wodą.
Płyn „scrubs” piekł skaleczone miejsca, jakby przykładano do nich rozpalone żelazo, ale
doskonale dezynfekował skórę.
Przy śniadaniu Dzika musiała opowiedzieć o swych nocnych przygodach, których obaj
łowcy słuchali w milczeniu. Pan Goraj uśmiechał się pod nosem, a kiedy ojciec Dziki zmar-
szczył w końcu gniewnie czoło i znów zanosiło się na wymówki, rzekł:
— Dzika uratowała nam dzisiaj pytona i szympansy i okropnie pogryzły ją mrówki,
więc nie rób jej wyrzutów. Raczej podziękuj za złowienie antylopy pasiastej i łuskowca.
Chociaż, Dziko, jestem również zdania, że nie powinnaś w nocy wychodzić sama z obozu!
— Przecież zawołałam Pepesu! — próbowała tłumaczyć się Dzika.
— Pepesu i Sjo zawołałaś później, kiedy już antylopa była związana — zaśmiał się pan
Goraj, po czym dodał poważnie: — Musisz nam przyrzec, Dziko, że nigdy więcej nie wyj-
dziesz do puszczy sama.
Dziewczynka chciała coś odpowiedzieć, ale nagle wstrząsnęły nią silne dreszcze i
poczuła okropny ból głowy. Wstała z krzesła, ale zachwiała się i byłaby upadła, gdyby pan
Goraj jej nie podtrzymał.
— Dzika, co ci jest? — zaniepokoił się ojciec.
— Strasznie mi zimno... i głowa mnie boli...
Pan Rawicz chwycił ją na ręce i zaniósł do łóżka. W pół godziny później dziewczynka
leżała rozpalona gorączką i prawie nieprzytomna.
— Zatrucie jadem mrówek! — orzekł pan Goraj, stojąc przy łóżku chorej razem ze stra-
pionym jej ojcem. — Dzika ma silny organizm i choroba nie powinna trwać dłużej niż trzy,
cztery dni. Chyba że do tego przyplątałaby się... malaria!
Wieść o chorobie Dziki przygnębiła cały obóz. Sjo tkwił u wejścia do namiotu i ani na
chwilę nie chciał opuścić „białej miss”, kucharz Mamadu chodził jak struty, Pepesu i Momoru
szeptali coś między sobą tajemniczo i wybierali się do czarownika, Balakamo i inni Murzyni
siedzieli wieczorami zasępieni przy ognisku i uderzając w mały bębenek, opowiadali puszczy
o swoim zmartwieniu.
Jacek często zastępował pana Rawicza przy chorej. Chłopiec ze smutkiem patrzył na
zarumienioną od gorączki twarz Dziki i głębokie cienie pod oczami. Czasem chora zrywała
się z łóżka i chciała gdzieś biec, a wtedy chłopiec brał ją nieporadnie w ramiona i układał z
powrotem na pościeli. Nieraz zdawało mu się, że ta zawsze wesoła i zaradna Dzika gdzieś
zniknęła, a jej miejsce zajęła jakaś biedna, zupełnie inna dziewczynka.
W obozie, mimo przygnębienia i troski, wszystko szło po staremu. Pan Goraj codzien-
nie wyruszał z Balakamo i kilkoma Murzynami na przegląd pułapek i wracał wieczorem z
jakąś zdobyczą. Jednego dnia była to antylopa zebra i piękny zachodnioafrykański kozioł
błotny, kiedy indziej — wspaniały samiec antylopy bongo, z potężnymi rogami, dochodzący-
mi do osiemdziesięciu centymetrów długości. Ale pana Goraja, choć cieszył się z tej zdoby-
czy, coraz bardziej trapiły nieudane łowy na hipopotamy. W żaden z dołów nie złapał się do-
tychczas mwe, jakkolwiek pułapki wykopane były na ścieżkach, którymi chodziły te zwierzę-
ta.
Czwartego dnia rano Dzika po raz pierwszy spojrzała przytomnie i zobaczyła przy
swoim łóżku czuwającego ojca. Pan Rawicz czytał jakąś książkę i dopiero po chwili zauważył
wzrok córki, która uśmiechała się do niego bladymi wargami.
— Córeczko, jak się czujesz? — zapytał cicho.
— Dobrze, tatusiu... tylko jestem... strasznie słaba... i głodna.
— Zaraz dostaniesz jeść, córuchno, tylko... wyzdrowiej! — zawołał uszczęśliwiony
ojciec i pobiegł do kucharza z poleceniem, by przygotował dla chorej posilny rosół z perli-
czki.
Wieść o tym, że Dzika upomina się o jedzenie, wywołała radość w całym obozie.
Mamadu zwijał się przy kuchni jak młodzieniec, a Sjo skakał i śpiewał. Pana Goraja nie było
w obozie, gdyż wyruszył z częścią Murzynów na obchód pułapek, za to Jacek przybiegł do
namiotu dziewczynki ze szklanką soku pomarańczowego.
Dzika była bardzo słaba, ale wesoło rozmawiała z ojcem i Jackiem. Przekomarzała się z
nimi, ciągle wołała o jedzenie, kazała też odsłonić wejście do namiotu, by móc patrzeć na
zalaną słońcem trawę płaskowyżu. Po wypiciu rosołu zasnęła mocno i obudziła się dopiero na
drugi dzień, silniejsza już i pełna życia. Ale wstała dopiero po czterech dniach i oczywiście od
razu poszła na wybieg.
W okresie jej rekonwalescencji znowu przybyło kilka zwierząt. Pan Goraj napotkał
stado świń wodnych, które dużymi gromadami włóczą się po puszczy w pobliżu rzek, i udało
mu się złowić dwie sztuki. Samiec miał długą, wąską czaszkę z dużą wypukłością między
oczami a nosem i piękne, mocne szable. Samica była nieco mniejsza niż samiec, ale miała
takie same jak on, duże, wąskie, ostro zakończone uszy, ozdobione chwościkiem długich wło-
sów, i taką samą puszystą, gęstą kiść ogona. Oprócz świń wodnych złowiono jeszcze drugą
antylopę pasiastą, tym razem samca, antylopę zebrę i samicę antylopy bongo. Stan zwierzyny
w wygonie przedstawiał się imponująco, ale ciągle nie było w nim hipopotama karłowatego!
Następnego dnia w pułapkę na lamparty złapał się duży serwal. Był to śliczny kot pół-
metrowej wysokości i prawie półtora metra długi, wliczając w to trzydziestopięciocentyme-
trowy ogon. Sierść miał rudawą, nakrapianą czarnymi cętkami, ogon w poprzeczne plamy,
duże, spiczaste, stojące uszy i wielkie żółte ślepia. W paszczy błyskały mu ostre, białe kły.
Złapane zwierzę rzucało się bez przerwy po klatce, wściekle charcząc i szczerząc zęby na
przyglądających mu się ludzi.
Ponieważ obaj łowcy wraz z Balakamo wyszli do puszczy już o świcie, obowiązek
przeniesienia serwala do klatki w wybiegu spadł na Dzikę i Jacka. Uśpienie kota było dosyć
trudne, gdyż miotał się bez ustanku między ścianami pułapki, jakby w jakimś zawrotnym
tańcu. Wreszcie jednak, gdy Sjo wetknął kawałek świeżego mięsa między pręty klatki i
serwal na chwilę zatrzymał się, by je powąchać — Dzice udało się wbić mu ampułkę z silnym
narkotykiem w tylną nogę. Po kilku minutach serwal leżał już w głębokim śnie, szybko więc
przeniesiono go do wybiegu i ulokowano w mocnej klatce z żelaznego drzewa. Cała operacja
została przeprowadzona tak sprawnie i trwała tak krótko, że Jacek zawołał zdumiony:
— No, wiesz, Dzika, ty jesteś chyba urodzoną specjalistką od dzikich zwierząt! Gdzieś
ty się tego nauczyła?
— Wiesz przecież, że wychowałam się w ogrodzie zoologicznym... między zwierzęta-
mi! — zaśmiała się dziewczynka.
XII
Siedzieli wszyscy przy śniadaniu i liczyli złapane zwierzęta. Okazało się, że mają już
pięć par, to znaczy samicę i samca bongo, dwie antylopy pasiaste, dwie antylopy zebry, parę
szympansów i parę świń wodnych, a poza tym kozła błotnego, jeżozwierza, łuskowca, pytona,
świnię pędzelkową i antylopę karłowatą.
— No i przecież mamy jeszcze hipopotama karłowatego, lamparta i antylopę czarną w
dyrekcji kopalni — uzupełnił Jacek.
— I zapomniał tatuś policzyć pary kogutów leśnych, pozostawionych u Madeke —
dodała Dzika.
— Słusznie! Zupełnie o nich zapomniałem!
— Myślę, że niebawem trzeba będzie przenieść się nad brzeg rzeki Jambasse — powie-
dział pan Goraj, spoglądając na mapę — do wsi Gondoja, gdzie założymy obóz. Jak już zło-
wimy wszystkie zwierzęta przewidziane w tej wyprawie, spłyniemy do rzeki Loffa, dopłynie-
my do wsi Gbeni, a tam już mamy drogę, która wiedzie z Borni Hills na zachód, do kopalni
Liberyjsko-Niemieckiej Kompanii Górniczej.
— Trzeba najpierw przygotować klatki, a potem... — zaczęła Dzika, lecz nagle przed
namiotem-jadalnią pojawił się zdyszany Murzyn i ścierając pot z czoła, krzyknął:
— Aaa, big massa! Mwe wpadł w dół! Balakamo powiedział, żeby big massa prędko
przyszedł!
Obaj panowie natychmiast zerwali się ze stołków, ale Dzika i Jacek pierwsi gotowi byli
do drogi. Dzika przybiegła pod jadalnię z wiatrówką w ręku, Jacek zaś z nieodstępną kamerą.
Szybkim krokiem myśliwi przebyli płaskowyż, zeszli po stromiźnie w las i skierowali
się w stronę jednego z licznych dopływów rzeki Loffa. Prowadził ich przewodnik wysłany
przez Balakamo.
Po drodze spotkali buszujące w koronach wielkich drzew małpy szatany, lecz Dzika na
próżno zatrzymywała się kilkakrotnie i patrzyła, czy którejś z tych dużych, czarnych małp nie
uda się jej dosięgnąć z wiatrówki.
— Co by tu zrobić, żeby te szatany zeszły niżej? — powiedziała wreszcie do Jacka. —
Jeśli ustrzelę którąś na drzewie i małpa spadnie z pięćdziesięciometrowej wysokości na zie-
mię, to połamie sobie wszystkie kości i tylko skórę można będzie z niej zdjąć, a nam zależy
na zdobyciu żywych zwierząt!
— Zapytaj ojca — poradził chłopiec. — On na pewno znajdzie jakiś sposób... ale zrób
to dopiero po wydobyciu hipopotama z dołu.
Po dwóch godzinach dotarli do ruin opuszczonych chatek, a stąd wąziutką, ledwo wido-
czną w trawie ścieżyną — do brzegu rzeczki. Przeszli ją w bród i zaraz za zakrętem zobaczyli
Murzynów zajętych sporządzaniem klatki.
Dowiedzieli się od nich, że Balakamo znalazł na brzegu świeże ślady słoni i wziąwszy
dwóch ludzi, poszedł tropem stada. Jeden z Murzynów odsłonił liście przykrywające pułapkę
i biali myśliwi ujrzeli w niej oliwkowe cielsko hipopotama wciśnięte między ściany dołu.
Dzika na widok więźnia wykrzyknęła uradowana:
— Ależ ten hipcio jest duży! Chyba znacznie większy od poprzedniego!
— To jest, jeśli się nie mylę, dorosły samiec — wyjaśnił jej ojciec.
— Tak się zaklinował w tym dole, że trudno go będzie ruszyć. Gdyby dopadł go tu
lampart albo znalazły wędrowne mrówki, nie mógłby się nawet bronić i zostałby po nim tylko
pięknie oczyszczony szkielet — zauważył pan Goraj.
— Tatusiu! Czy robimy ogrodzenie? Murzyni kończą już klatkę! — zawołał Jacek.
— Tak. Zaczynamy!
Pale na ogrodzenie były już przygotowane, zabrano się więc ostro do pracy. Najpierw
ogrodzono pułapkę mocnym, dość wysokim płotem i do specjalnie pozostawionego otworu
przysunięto klatkę, później zaś skopano ukośnie przód dołu, żeby zwierzę mogło z niego
wyjść. Hipopotam jednak tak mocno zaklinował się w dole, że choć ruszał w powietrzu noga-
mi, nie był w stanie zrobić nawet kroku naprzód. Skopano więc jeden z dłuższych boków.
Zwierzę powoli osunęło się na dno i nagle z szybkością błyskawicy znalazło się w ogrodze-
niu. Tutaj dopiero zaczęło szaleć.
Całą siłą swego ciężkiego cielska waliło w płot, to znów stawało na tylnych nogach,
czyniąc gwałtowne wysiłki, by przeskoczyć ogrodzenie. Charczało przy tym i kwiczało, jakby
je zarzynano.
— Jacek! Stań na klatce i gdyby mwe wpadł do niej, od razu zatrzaśnij zasuwę! —
zawołał pan Goraj.
Chłopiec natychmiast spełnił rozkaz. Zwierzę, rozdrażnione widokiem biegających
ludzi, z taką siłą uderzyło w płot obok klatki, że wszystko zachwiało się, a niektóre kołki
złamały się z trzaskiem. Pan Goraj podskoczył do Jacka, by pomóc mu przy klatce, i w tym
samym momencie rozwścieczony mwe po raz drugi rąbnął łbem w nadwerężony płot. Teraz
łyka rotangu obsunęły się z pali i zwierzę połową ciała znalazło się poza ogrodzeniem. Pan
Rawicz jednym skokiem rzucił się do hipopotama i złapawszy go za małe ucho, chciał przy-
trzymać. Zwierzę jednak szarpnęło się tak potężnie, że myśliwy odleciał na bok i potoczył się
między cierniste krzaki. Mwe zaś wydostał się ze stosu połamanych pali, potrącił klatkę i jak
burza runął na grupę Murzynów. Rozbiegli się niczym stado frankolinów, kiedy uderzy w nie
skrzydlaty drapieżnik. Jeden z Murzynów tak przestraszył się rozwścieczonego mwe, że
stanął jak słup i nie mógł ruszyć się z miejsca. Potem nagle wywinął kozła i poderwał się z
ziemi akurat w chwili, gdy Dzika wycelowała do uciekającego zwierzęcia. Dziewczynka nie
mogła strzelić, bo Murzyn znalazł się na linii strzału.
Kiedy wszyscy jako tako oprzytomnieli, hipopotam był już daleko. Do poturbowanego
pana Rawicza podbiegła Dzika i pomogła mu wstać. Łowca usiadł ciężko na pniu i długo nie
mógł przyjść do siebie. Pan Goraj i Jacek szczęśliwie uniknęli potłuczenia, ale siedzieli na
połamanej klatce nie bardzo rozumiejąc, jak to się stało. Murzyn przewrócony przez hipopo-
tama miał zdartą do krwi skórę z kolan i łokci, inni zaś stali opodal zbici w gromadę, ogląda-
jąc się z trwogą na wszystkie strony.
Upłynęła długa chwila, zanim pan Goraj wstał i spojrzał na pobojowisko.
— No tak, nie przygotowaliśmy dobrze ogrodzenia i hipopotam uciekł. To jest nauczka,
że z mwe nie ma żartów! — mruknął pod nosem.
— Ja chciałam posłać hipopotamowi ampułkę, ale Murzyn mi go zasłonił... Drobny uła-
mek sekundy, a wsadziłabym nabój w człowieka! — drżącym głosem powiedziała Dzika.
— Cóż, przegraliśmy sprawę, wszystko przez pośpiech! — zżymał się pan Rawicz. —
Na drugi raz sam będę sprawdzał wiązania i pale!
— Nie mamy tu nic do roboty, wracajmy do obozu! — orzekł pan Goraj. — Ostatecznie
możemy jeszcze poprawić ten dół... a nuż coś w niego się złapie...
Wszyscy szybko wzięli się do naprawy dołu. Potem rozebrano jeszcze ogrodzenie wo-
kół pułapki, wyniesiono daleko w las pale i drążki, a ziemię dokoła zasypano liśćmi i drobny-
mi gałęziami.
Kiedy praca była już prawie ukończona, nadszedł Balakamo, a z nim dwaj Murzyni
niosący duże, ciężkie kły słonia. Myśliwy zbliżył się do Dziki, złożył przed nią uroczysty po-
kłon, a potem przemówił:
— Mała, biała miss! Ty jesteś wielki myśliwy. Ty strzelasz bardzo dużo zwierzyny, ale
jej nie zabijasz, tylko żywą wsadzasz do klatki. Ja nie wiem, czy chcesz ją zawieźć do domu,
żeby tam zjeść, czy chcesz ją puścić w swojej zagrodzie. Ale wiem i bardzo dużo ludzi Gola
wie, że ty, mała miss, nie boisz się ani leperta, ani słonia, ani żadnego innego zwierzęcia! Ja,
Balakamo, powiedziałem, że pójdę do puszczy zabić dla ciebie słonia, i dziś przynoszę ci jego
kły!
Po tej przemowie myśliwy zaśpiewał długą pieśń w języku Gola, tańcząc przy tym jakiś
skomplikowany taniec, a pozostali Murzyni bili dłońmi w uda i przy każdej zwrotce powta-
rzali refren zakończony okrzykiem:
— O o o, a a a!
Następnie Balakamo znów podszedł do Dziki, włożył jej na głowę czapeczkę zrobioną z
przepołowionej kalebasy, ozdobioną kawałkiem lamparciego ogona, i u stóp jej złożył kły
słoniowe.
— Co ja mam powiedzieć, tatusiu? — spytała zmieszana dziewczynka.
— Balakamo uznał, że jesteś „nieustraszonym myśliwym”. Teraz musisz mu pięknie
podziękować, a w obozie podarujesz mu jakiś prezent, na przykład kilkanaście funtów szterli-
ngów, w zamian za kość słoniową — powiedział wzruszony pan Rawicz.
— Zaszczyt to dla ciebie nie lada, bo — o ile mi wiadomo — Balakamo prócz tego, że
jest wielkim łowcą słoni, jest także czarownikiem myśliwych Gola. Z tą czapeczką na głowie
możesz spokojnie przejść całą Afrykę murzyńską i wszędzie znajdziesz pomoc, i wszędzie
będzie cię otaczał szacunek myśliwych — wyjaśnił pan Goraj.
Dzika, nie namyślając się długo, zarzuciła ramiona na szyję Balakamo i ucałowała go w
oba policzki, potem uścisnęła mu dłoń i strzeliwszy zwyczajowo trzy razy palcami, powie-
działa:
— Bardzo dziękuję, Balakamo, za wielki zaszczyt, .jaki mnie spotkał dzisiaj z twojej
strony! Postaram się zawszę być godną tej czapeczki „nieustraszonego myśliwego”, a w obo-
zie dam tobie i twoim ludziom podarunki!
Balakamo bardzo uważnie wysłuchał słów dziewczynki, uśmiechając się do niej, pogła-
skał ją po ręku, a potem poprosił łowców o parę dni urlopu, gdyż musiał zająć się sprzedażą
mięsa z zabitego słonia.
Otrzymawszy pozwolenie, wyruszył natychmiast w puszczę, a towarzyszący mu
Murzyn począł dudnić w bębenek, ogłaszając w ten sposób okolicznym wsiom wiadomość o
zabiciu słonia i sprzedaży mięsa.
Mimo straty hipopotama łowcy wracali do obozu w dobrym nastroju. Jacek co prawda
pokpiwał trochę z czapeczki przyozdobionej lamparcim ogonem, którą Dzika miała na gło-
wie, ale — jak mówił śmiejąc się jego ojciec — robił to z zazdrości, że Balakamo jego pomi-
nął. Pan Rawicz z ojcowską dumą spoglądał na córkę i szeptał do swego przyjaciela:
— No, teraz mi się dziewczynisko rozbisurmani jak dziadowski bicz! Nic nie utrzyma
jej w obozie... będzie strzelała na prawo i lewo. Byle tylko to się źle nie skończyło!
— Nie bój się, Władku, twoja Dzika jest wspaniałą dziewczyną i zawsze da sobie radę
w każdej przygodzie! Gdyby Jacek miał taką żyłkę myśliwską, jak twoja córka — byłbym
bardzo szczęśliwy.
— Jacek jest doskonałym filmowcem i kto wie, czy rzeczywiście nie dorówna kiedyś
Martinowi Johnsonowi, który jest jego ideałem. Filmowanie dzikich zwierząt na wolności jest
stokroć bardziej niebezpieczne niż polowanie ze sztucerem czy wiatrówką ładowaną ampuł-
kami usypiającymi. Jego filmy już teraz zdobywają uznanie, o czym przekonała nas projekcja
z wyprawy na Nil...
— Przecież pozwalam mu filmować, ile tylko chce... ale... wolałbym, żeby wykazywał
trochę więcej... energii, obrotności, sprytu! Na Nilu wydawał mi się bardziej bojowy... teraz
nic dla niego nie istnieje poza filmem!
Dzieci nie wiedziały oczywiście o kłopotach swoich ojców, bo przez całą drogę do obo-
zu omawiały sprawę sfilmowania słoni karłowatych. Dzika, maszerująca z wielką powagą w
swojej tykwowej czapeczce, mówiła:
— Wiesz, Jacku, sumbi znajdziemy na starym luganie, niedaleko tego dużego trzęsawi-
ska. One tam przychodzą, bo na luganie mają doskonałą trawę, a odpoczywają na bagnach.
— Żebym chociaż raz mógł spotkać je w pełnym słońcu! To by mi wystarczyło... Na
luganie światła dosyć i słonie wśród traw doskonale wyszłyby na kolorowym filmie. Potem ty
mogłabyś zapolować na nie...
— Jeśli w stadzie byłyby młode słoniątka, można by spróbować. Tylko że małe zawsze
trzymają się matek i trzeba by zabić samicę... a ja... nigdy do słonia nie strzelę... chyba... w
obronie własnej... Ale — przypomniała sobie nagle — przecież my przenosimy się niebawem
do Gondoja, a stamtąd spływamy już...
— Czy sądzisz, że nasi ojcowie wyjadą z Liberii bez pary hipopotamów? Jeśli tak, to
się bardzo mylisz! Właśnie dlatego przenosimy się nad rzekę Jambasse, że nasi ojcowie spo-
dziewają się znaleźć tam więcej zwierzyny.
— Zwierzyny wszędzie jest pełno, ale jak na złość żaden hipopotam nie chce wpaść do
pułapki. Niedługo zacznie się pora mokra i trzeba będzie wracać do szkoły. Może jednak do
tego czasu coś się złapie...
— Na pewno! Chociaż czasem trzeba czekać podobno nawet kilka miesięcy, zanim ja-
kiś nieopatrzny mwe wpadnie do dołu. Jeśli do końca wakacji nic się nie złapie, nasi ojcowie
pozostaną, a my oboje odlecimy do Kairu. Trudno! Ale nie warto martwić się naprzód!
— Masz rację! Lepiej zastanówmy się, jak sfilmować słonie karłowate... Wyobrażasz
sobie, co by to była za sensacja? Co prawda słonie karłowate odkrył już dawno w Kongu
Anglik Garner, a potem jednego takiego lilipuciego słonika, chwyconego właśnie w Kongu,
wysłano do ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku. W kilka lat później syn Hagenbecka,
właściciela dużego ogrodu zoologicznego w Stellingen koło Hamburga, złowił, również w
Kongu, parę słoni dla ogrodu swego ojca. Ale żeby z Liberii przywieźć film o tych zwierzę-
tach... to jest już coś na miarę odkrycia okapi * w 1901 roku!
— Wiesz co, Jacek? Radzę ci, żebyś chodził ze mną codziennie na spacer w okolice
płaskowyżu, to zawsze możemy wpaść na lugan. Jeśli znajdziemy tam słonie, to je sfilmuje-
my, a jeśli nie... no to trudno!
Tak rozmawiając doszli wreszcie do obozu, gdzie Sjo niecierpliwie oczekiwał na Dzikę.
— Kha, mała, biała miss — szeptał podniecony. — Sjo czekał na ciebie bardzo, bardzo
długo, a w bananach schroniło się czarne mięso. Chodź ze swoją strzelbą i zastrzel je!
— Jakie mięso?... Czarne?... — spytała ze zdziwieniem dziewczynka.
— No tak, czarna antylopa!
Dziewczynka bez słowa skoczyła do namiotu po wiatrówkę i po chwili zniknęli oboje w
wysokich trawach. Nie opodal gaju bananowców Sjo zatrzymał się, wziął w garść trochę
miałkiej ziemi i rzucił w górę.
— Wiatr wieje w naszą stronę, nie spłoszymy zwierzyny! — szepnął i cicho jak kot
ruszył dalej. Dzika krok w krok szła za nim.
Wśród bananowców panowała cisza, tylko duże, szerokie liście lekko szeleściły. Sjo
przystanął nadsłuchując, a potem szepnął do Dziki:
— Ty, biała miss, zostań tutaj i uważaj, a ja pójdę i nagonię czarne mięso!
Po tych słowach chłopak dosłownie wsiąkł w trawy, Dzika zaś skryła się między dwo-
ma rozrosłymi bananowcami. Długo stała bez ruchu, nadsłuchując. Kilka razy jej wyczulony
słuch pochwycił jakiś szelest, ale nie były to kroki zwierzęcia.
I wreszcie zobaczyła nagle, o kilkanaście metrów w lewo, czarny grzbiet antylopy wyła-
niający się z traw. Momentalnie podniosła do oka wiatrówkę i strzeliła. Antylopa skoczyła w
górę, a później pognała przed siebie.
Dziewczynka już chciała pobiec za zwierzęciem, gdy ku swojemu wielkiemu zdumieniu
ujrzała dużą, nie znaną jej antylopę wychodzącą z zagajnika. Nie namyślając się, posłała jej
* Okapi — ssak z rodziny żyraf, odkryty dopiero w 1901 r.; szyja wydłużona, małe rożki na głowie,
ubarwienie ciała czarno-brązowe, na nogach czarno-białe pasy.
ampułkę. Antylopa zawróciła na miejscu i wpadła między pnie bananowców. Przez chwilę
słychać było odgłos dartych liści i trzask suchych gałęzi, potem zapanowała zupełna cisza.
Dzika nie wiedziała, co robić. Czy skoczyć za czarną antylopą, czy szukać wśród
bananowców tej drugiej. Po krótkim namyśle pobiegła za pierwszą. Przebiegła kilkadziesiąt
kroków, gdy w trawach zalśniła czarna sierść leżącej na ziemi antylopy. Dzika szybko zwią-
zała jej nogi powrósłem z traw, wyrwała ampułkę, mocno wczepioną zadziorkami w sierść, i
ruszyła pędem do zagajnika.
Szła teraz śladem pozostawionym między drzewami przez drugie zwierzę. Tu widać
było oberwane liście, tam złamany pęd bananowy, to znów odciśnięty na ziemi zarys dużej
racicy. Wreszcie zobaczyła samo zwierzę rozciągnięte na połamanych i stratowanych rośli-
nach.
Dziewczynka przez długą chwilę przypatrywała się nieznanej antylopie. Była koloru
szarego, ze sporym, białawym plackiem na grzbiecie. Głowę miała dużą, czarnobrązową, z
maleńkimi, ostrymi różkami, lekko odchylonymi ku tyłowi.
— To musi być jakaś odmiana dużego dukiera, żyjącego tylko w lasach liberyjskich.
Nie wiem, jak się to zwierzę nazywa, ale... na razie trzeba je szybko związać, bo jeszcze mi
ucieknie — mówiła do siebie, krępując nogi antylopy włóknami, które zdarła z łodyg leżą-
cych wokoło liści bananowych.
Zaledwie uporała się z tą robotą, usłyszała szelest przypominający skradające się kroki
jakiegoś zwierzęcia. Z wielką uwagą słuchała powtarzających się raz po raz odgłosów, ale
choć strach jeżył jej włosy na głowie, a serce waliło jak młot — cichutko nabiła wiatrówkę i
skrywszy się w gąszczu młodych drzew bananowych, oczekiwała wroga.
Zwierzę szło bardzo ostrożnie, czasami przystawało, znowu robiło kilka kroków, rozga-
rniając liście bananowców, zatrzymywało się, jakby nadsłuchując, po czym ruszało dalej. W
pewnym momencie między liśćmi mignęło coś czarnego, a za chwilę z gęstwiny wyszedł...
Sjo. Zobaczywszy związaną antylopę, rozejrzał się wokoło, a potem zawołał cichutko:
— Biała miss, jesteś tutaj?
Dzika wyszła ze swej kryjówki i śmiejąc się opowiedziała chłopcu, jakiego napędził jej
strachu.
— Myślałam, że to jakiś zwierz idzie — mówiła. — Wiedziałam, oczywiście, że nie
lampart ani żaden inny kot, bo te drapieżniki chodzą bezszelestnie, ale mógł to być stary
szympans-samotnik lub jakiś inny potwór. Miałam wiatrówkę nabitą, ale... No, mniejsza z
tym! Teraz pędź do obozu i sprowadź kilku ludzi, bo trzeba zabrać tę antylopę i tamtą drugą,
która leży w trawie! Ja tu zaczekam na was.
Sjo spojrzał jeszcze na leżące u jego nóg wspaniałe zwierzę, pokiwał z podziwem głową
i jak strzała pobiegł w stronę obozu.
Pomoc nadeszła w niecałe pół godziny. Czterej Murzyni zawiesili na drążku szarą
antylopę, dwaj inni dźwignęli budzącą się już antylopkę czarną i cały pochód ruszył w stronę
obozu.
Kiedy łowcy obejrzeli dokładnie większe zwierzę, pan Goraj wykrzyknął zdumiony:
— To jest chyba antylopa tapirowata! Zwierzę żyjące tylko w rejonie wielkich lasów!
Gdzieś ty ją spotkała, Dziko?
Dziewczynka opowiedziała więc o łowach w bananowym zagajniku, na które namówił
ją Sjo. Łowcy kiwali głowami.
— Tak, to zwierzę jest na pewno samicą antylopy tapirowatej. Dowodzi tego duża, biała
łata na grzbiecie i łaty na nogach. Antylopa tapirowata stanowi jedną z odmian największych
dukierów leśnych i żyje tylko w puszczach liberyjskich, tak jak antylopa zebra czy olbrzymia
sowa-lampart. Należą ci się gratulacje, Dziko! Żeby tak jeszcze złapać samca, mielibyśmy
piękną parę!
Obie antylopy początkowo chowały się trwożliwie po kątach wybiegu, niebawem
jednak zaprzyjaźniły się z malutką antylopką karłowatą, a potem z antylopami pasiastymi i
antylopami zebrami. Antylopy bongo patrzyły ze swego ogrodzenia na nowo przybyłe zwie-
rzęta okiem niezbyt przychylnym, ale też i nie wrogim. Gdy Murzyni przynieśli kilka wiązek
trawy, kilkanaście liściastych pędów kassawy i innych delikatnych roślin, które antylopy
bardzo lubią, pierwsza przyszła do jadła antylopka karłowata, za nią ruszyły powoli inne
zwierzęta, a w końcu i obie nowe antylopy.
— Oswoją się bardzo szybko, bo mają przecież dobrane towarzystwo! — zaśmiała się
Dzika.
— To dobrze, bo za parę dni musimy przenieść się nad rzekę Jambasse — rzekł pan
Goraj.
— A kto pójdzie urządzać obóz? — zaciekawiła się Dzika.
— Na razie czekamy na Balakamo. Pójdę ja z Balakamo i kilkoma Murzynami. Ty i
Jacek zostaniecie z twoim ojcem, prócz tego zostanie tu czterech Murzynów, a także Mama-
du, Pepesu i Momoru. W Gondoja na pewno dostanę tragarzy, więc sprawa transportu zwie-
rząt nie powinna nastręczyć kłopotów.
— To posiedzimy tutaj jeszcze chyba z tydzień..! Może w tym czasie złapie się mwe!
— zawołała Dzika.
— Mamy już niewiele czasu — rzekł pan Goraj — bo wkrótce zaczną się wiosenne
burze. Chciałbym jeszcze przed deszczami dostać się do Monrovii, gdyż Jacek powinien
wkrótce odlecieć do szkoły... a ty, Dziko, także!
Gdy obaj łowcy poszli do namiotu-jadalni, Dzika przywołała Jacka i spacerując z nim
wokół wybiegu, mówiła przyciszonym głosem:
— Słuchaj, Jacek, ponieważ zostaniemy tu jeszcze jakiś czas, przygotuj swoją kamerę i
spróbujemy wytropić sumbi... Tylko nic nikomu nie mów!
Jacek porozumiewawczo skinął głową i poszedł z karabinem na pantarki, dziewczynka
zaś długo jeszcze pozostała w wybiegu, karmiąc antylopy i bawiąc się z szympansami. Anty-
lopy bongo ze swego ogrodzenia wodziły za nią oczami, kiedy zaś do nich podeszła, płochli-
wie umknęły na bok, by jednak po chwili znów wyciągać łby w jej stronę. Wreszcie samica
podeszła aż do płotu i pozwoliła się pogłaskać. Potem wzięła z rąk Dziki wiązkę pachnącej
trawy i sama podstawiła łeb pod rękę dziewczynki. Samiec przyglądał się temu z niedowie-
rzaniem, ale w końcu i on zbliżył się ostrożnie do ogrodzenia i pozwolił się pogłaskać po
swym dumnym łbie.
XIII
Następnego dnia wcześnie rano pan Rawicz wybrał się z Jackiem do puszczy, by
zaopatrzyć spiżarnię w mięso, pan Goraj zaś wyprawił się w dół rzeki Loffa. Zabrał z sobą
czterech Murzynów, z których jeden niósł ciężki, podwójny sztucer na grubą zwierzynę, drugi
wiatrówkę i manierkę z herbatą, a pozostali trochę konserw i parę funtów ryżu. W ostatniej
chwili do wyprawy tej przyłączyła się Dzika.
Ruszyli przez puszczę pełną odgłosów rozkrzyczanych małp. Koczkodany zielone,
mangaby szare i białonosy wodziły rej w gęstych koronach drzew, wydzierając sobie orzechy
i owoce, bijąc się i wrzeszcząc, jakby je obdzierano ze skóry.
Na najwyższych konarach trzymały się oddzielnie, w zgodnych stadach, małpy szatany,
które na widok ludzi przestawały skakać, patrzyły przez chwilę, jakby niezmiernie zdumione,
potem zaś znikały w gęstwinie liści i z ukrycia obserwowały ruchy idących. Najbardziej
pewne siebie były duże małpy czerwone. Samice z młodymi, uczepionymi do ich brzuchów,
siedziały spokojnie na grubych gałęziach i gwarzyły z zapałem, zupełnie jak plotkujące prze-
kupki.
Czasem któraś z nich wrzasnęła na małe, zbyt ciekawie wychylające się z jej kolan, to
znowu między starszą młodzieżą wybuchała kłótnia, a nawet dochodziło do takiej awantury,
że sierść leciała jak pierze z rozdartej pierzyny. Stare samce zbierały się w grupki i coś tam
radziły między sobą lub szczerzyły do siebie długie zęby, a potem spacerowały ostentacyjnie
po konarach, jakby chciały dać do zrozumienia, że będą bronić stada do upadłego. To znów
chwytały w ręce gałęzie i potrząsały nimi z całej siły, wydając przy tym groźne ryki. Z
szeroko rozdziawionych paszczy błyskało silne uzębienie. Młode, jasnorude samczyki starały
się we wszystkim naśladować starszych, robiły to jednak tak nieudolnie i śmiesznie, że nawet
młode samki rechotały i stroiły przekomiczne miny.
Gdy po dłuższym marszu myśliwi dotarli do jednego z dopływów rzeki Loffa, Dzika
spostrzegła kilka nor hipopotamów. Natychmiast powiedziała o swoim odkryciu panu Gorajo-
wi i łowca uznał, że warto je przejrzeć.
Pierwsza nora była obszerna, ale nic nie wskazywało, że jest zamieszkana, i Murzyni na
próżno szturchali w niej kijami. Do drugiej jamy prowadziły wyraźne odciski łap, wygniecio-
ne w laterytowym * gruncie, jednakże i ta była pusta. Trzecia była trochę zawalona, lecz
Dzika i pan Goraj znaleźli przed nią zupełnie świeże ślady dwóch hipopotamów: jednego
dużego i drugiego młodego.
— Tu musi coś być! — szepnęła podniecona Dzika. — Panie Stanisławie, niech pan
stanie z wiatrówką tam za tamtymi krzakami, a ja zajmę miejsce koło tego zwalonego pnia.
Teraz na pewno nam nie ujdzie!
Na dany przez pana Goraja znak Murzyni wetknęli kije do jamy, ale wewnątrz nic się
nie poruszyło. Wówczas jeden z nich położył się u wylotu jamy i bardzo głęboko wepchnął
najdłuższy kij. Przez chwilę wydawało się, że i ta nora jest pusta, ale nagle z głębi wydobył
się najpierw przeraźliwy kwik, a potem jak pocisk wypadł niewielki zwierzak i pognał wprost
na pana Goraja. Rozległo się klaśnięcie wiatrówki, ale hipopotam przebiegł jeszcze blisko sto
kroków, zanim się przewrócił.
Dzika pierwsza dopadła zbiega. Na połamanych łopuchach leżał młody, może dwuletni
mwe, z ampułką wbitą w kark. Zwierzę było dobrze odżywione, miało gładką, nagą skórę
koloru zielonkawobrunatnego. Duży łeb osadzony był na mocnej, grubej szyi. Długie stosu-
nkowo nogi kończyły się czterema palcami, z których dwa boczne znajdowały się znacznie
wyżej i przy chodzeniu prawie nie dotykały ziemi. Górna warga tworzyła gruby wałek, który
zwisał w dół kryjąc pod sobą dolną. Uszy zwierzęcia były malutkie i pokryte wewnątrz
miękkimi włosami.
Po chwili przybiegł pan Goraj, a za nim Murzyni, którzy na widok leżącego hipopotama
zaczęli klepać się z radości po udach i wyśpiewywać jakąś skoczną piosenkę.
— Ależ ampułka tkwi mu mocno w karku — rzekła z podziwem Dzika. — Mwe gnał
wprost na pana, jakby go kto prowadził!
— Tak, ledwo miałem czas strzelić!... Gdyby to był stary hipopotam, to wątpię,
czybyśmy go dostali... igła utkwiłaby w tłuszczu i narkotyk nie dostałby się do muskułów.
Teraz trzeba prędko zrobić klatkę i przenieść go do obozu.
Gdy klatka była gotowa, wepchnięto w nią śpiącego jeszcze hipopotama, ale teraz
okazało się, że czterech ludzi nie wystarczy do przeniesienia go przez puszczę. Musiano
posłać jednego człowieka do obozu, by sprowadził pomoc.
Ponieważ tragarze nie mogli przyjść wcześniej niż za dwie, trzy godziny, rozpalono
ognisko i Dzika zajęła się przygotowaniem drugiego śniadania. Nieco na uboczu jeden z
* Lateryt — skała osadowa o czerwonej barwie.
Murzynów powiesił na drzewie upolowaną w czasie drogi małpę i ściągnąwszy z niej skórę
— podzielił mięso na cztery równe części. Murzyni rozpalili sobie osobne ognisko i na gorą-
cych węglach przypiekali kawałki mięsa. Pochłaniali je z taką rozkoszą, aż im grdyki grały.
Po skończonej biesiadzie jeden pozostał przy ogniu, dwaj zaś poszli w puszczę na poszuki-
wanie drzewa chlebowego i orzechów kola.
Pan Goraj i Dzika kończyli właśnie śniadanie, gdy z lasu przybiegł Murzyn i podał
dziewczynce malutkie stworzonko pokryte brązową sierścią. Zwierzątko miało krótki, trójką-
tny łebek z dwoma czarnymi, paciorkowatymi oczkami, maleńkie stojące uszka, mocną szyję
i puszysty ogon. Krótkie nóżki prawie zupełnie schowane były pod bujną sierścią. Dzika bez
trudu poznała w tym zwierzęciu ichneumona, tępiciela węży.
Murzyn uśmiechnął się i powiedział wyjaśniająco:
— Dudu, dudu!
— Aha, więc tutejsi Murzyni nazywają ichneumona dudu — zrozumiała Dzika i śmie-
jąc się powtórzyła: — Dudu, dudu! Dobrze, więc będziesz nazywał się Dudu.
Murzyn zadowolony łypnął czarnymi oczyma i pobiegł z powrotem do towarzysza,
który widocznie znalazł drzewo kola, bo wzywał go wołaniem.
Ichneumon na ręku dziewczynki kręcił się niespokojnie, obwąchiwał wszystko, szcze-
gólnie jednak interesowała go otwarta puszka sardynek. Wyciągał w jej stronę nosek, raz po
raz otwierał pyszczek, oblizywał się i coraz gwałtowniej próbował wyrwać się z rąk Dziki.
Dziewczynka nie zwracała na te manewry najmniejszej uwagi, jedną ręką przytuliła zwie-
rzątko do siebie, drugą zaś położyła sardynkę na kawałek chleba i podniosła do ust.
Jak to się stało, że nagle rybka znalazła się w pyszczku Dudu, tego Dzika zupełnie nie
mogła zrozumieć. Ichneumon z błyskawiczną szybkością wymknął się z jej rąk, z całym
spokojem zjadł sardynki, a następnie dokładnie wylizał oliwę z puszki. Potem zaskrzeczał,
rozejrzał się i zupełnie niespodziewanie usadowił się dziewczynce... za bluzką. Pomruczał
jeszcze chwilę, nakrył się ogonkiem i zasnął.
Dzika, nie chcąc przerywać słodkiego snu zwierzątka, siedziała bez ruchu aż do przyj-
ścia tragarzy, którzy po półgodzinnym odpoczynku ruszyli z mwe w powrotną drogę do
obozu. Ichneumon przez cały czas spał i tylko kilka razy wysunął główkę, popatrzył wokoło
czarnymi oczkami, zaskrzeczał i znowu dawał nura pod bluzkę.
W obozie Dudu od razu zadomowił się w namiocie Dziki. Obszukał wszystkie kąty,
wywlókł z nich kilka modliszek i dużych pająków, które za dnia znalazły tam schowek, a
potem pobiegł za dziewczynką do namiotu-jadalni. Tu porwał panu Rawiczowi z talerza
pachnący bawoli befsztyk, zanim ten zdołał go skosztować. Z ukradzionym mięsem wpadł
między krzaki i nie wyszedł, dopóki go nie pożarł. Kiedy przybiegł z powrotem, najspokoj-
niej usadowił się Dzice pod bluzką, wysuwając tylko łebek i patrząc na stół, co by tu jeszcze
porwać. W nocy wśliznął się do łóżka dziewczynki i spał jak suseł na jej głowie.
W dwa dni po złowieniu mwe powrócił do obozu Balakamo i następnego ranka obaj z
panem Gorajem wyprawili się nad rzekę Jambasse. Murzyni pod nadzorem pana Rawicza
zaczęli już pakowanie niektórych rzeczy, przygotowywali pręty na klatki, a w wolnych chwi-
lach chodzili na krótkie polowania.
Dzika na wszystkie wycieczki zabierała teraz ze sobą małego Dudu. Zawsze też towa-
rzyszył jej Sjo, który codziennie wczesnym rankiem odbywał samotne wyprawy w puszczę, a
po powrocie długo i tajemniczo szeptał coś ze swoją „białą miss”.
Któregoś popołudnia całe niebo pokryło się ciemnymi chmurami. Była chyba czwarta,
kiedy Dzika przybiegła zdyszana do obozu, a w pół godziny potem na puszczę runął huraga-
nowy wicher. Drzewa trzeszczały i gięły się dosłownie jak źdźbła trawy, obłamane konary
świstały w powietrzu, a stare, spróchniałe, stuletnie kolosy ze straszliwym hukiem waliły się
na ziemię. Zrobiło się tak ciemno, że Dzika elektryczną lampą musiała świecić panu Rawi-
czowi i Jackowi, którzy borykali się ze sznurami i kołkami Jackowego namiotu, szarpanego
przez wichurę. Murzyni zebrali się w jadalni i z całej siły przytrzymywali linki. Ich szałasy
uległy całkowitemu zniszczeniu już przy pierwszych podmuchach wiatru.
Nagle niebo zajaśniało jaskrawą łuną błyskawic, a w następnej chwili przeciągły grzmot
wstrząsnął powietrzem. Lunął deszcz tak gęsty, że w świetle błyskawic widziało się tylko mur
wody sięgający od ziemi aż po chmury. W jakimś momencie podmuch huraganu wyszarpnął
kołki z rozmokniętego gruntu i porwał namiot Dziki i jej ojca. W ślad za namiotem poleciały
łóżka, walizki i różne inne przedmioty. Zaraz potem przewrócił się i drugi namiot, przykry-
wając płótnem pana Rawicza, Dzikę i Jacka.
Na szczęście burza skończyła się równie szybko, jak przyszła. Tylko długo jeszcze
niebo rozjaśniało się setkami błyskawic i słychać było oddalające się grzmoty, jakby gdzieś
wysoko ktoś bił w gigantyczny tam-tam.
Po burzy postawiono namiot pana Goraja, a także namiot-jadalnię, którą uratowali
Murzyni, choć wicher wyrwał wszystkie kołki. Cały ekwipunek i zapasy żywności ocalały,
przykryte były bowiem nieprzemakalnymi płachtami, przywiązanymi sznurami do kołków. W
wybiegu również burza nie wyrządziła większych strat. Tylko jakiś obłamany konar roztrza-
skał klatkę serwala i rozbił mu czaszkę, ale wszystkie pozostałe zwierzęta przebyły huragan
zupełnie dobrze.
Na drugi dzień pogoda była ciepła, słoneczna, więc Dzika z Jackiem i Sjo wyruszyli na
poszukiwanie namiotu, łóżek i stalowych walizek. Namiot, a właściwie poszarpane jedwabne
płótno, znaleźli na ogromnym mahoniu, wtłoczone w koronę drzewa. Bawiły się nim manga-
by, które darły je na długie taśmy, okręcały sobie na łebkach lub wieszały się na strzępach i
wyprawiały ucieszne figle. Materace z łóżek wicher zaniósł aż w gaj bananowy, gdzie zatrzy-
mały się, wciśnięte między elastyczne pędy. Nie opodal leżały też stalowe walizki. Tym nic
się nie stało, nawet rzeczy w nich złożone nie zamokły, bo wieka były zaopatrzone w gumo-
we wkładki i walizki zamykały się hermetycznie. Sjo znalazł jeszcze dwa stalowe pręty z
resztkami moskitiery, natomiast samych łóżek nie znaleziono.
Całe szczęście, że w ekwipunku były zapasowe namioty i składane polowe łóżka ze
stalowych prętów, obciągniętych płótnem. Postawiono więc nowy namiot, wniesiono do
niego nowe łóżka i zasłano je nową pościelą.
Po południu Dzika w towarzystwie Jacka i Sjo wyruszyli na płaskowyż, a potem
zagłębili się w las. Sjo prowadził ich na zapuszczony lugan, gdzie Dzika złapała kiedyś młode
szympansy. Po wczorajszej burzy droga nie była łatwa. Co krok potykali się na obłamanych
gałęziach, raz po raz musieli omijać powalone kłody, a czasem całe partie puszczy leżące
pokotem na ziemi. Często brnęli po kolana przez szeroko rozlane kałuże lub ślizgali się po
błocie. Ciche i ledwo sączące się wśród traw strumyki przemieniły się po ulewie w burzliwe
rzeki, które płynęły wartkim nurtem, pieniąc się i pryskając fontannami kropel na głazach i
zwalonych pniach.
Wreszcie wyszli na lugan. I tu trawa była zupełnie przybita do ziemi, wszędzie leżały
połamane konary, gałęzie i drobne krzaki wydarte z korzeniami. Ale za to w wilgotnym
gruncie widać było wyraźnie odciski zwierząt. Dzika z łatwością mogła odczytać, którędy
przechodziły kozły leśne, gdzie skubały trawę antylopy pasiaste, znalazła ślady stadka bawo-
łów leśnych, które przeszły przez lugan w stronę trzęsawiska, ślady maleńkich raciczek anty-
lop karłowatych, a także potężne i głębokie odciski pary antylop bongo, tak świeże, jakby
spłoszyło je przed chwilą przyjście dzieci.
Banany i papaje koło ruin chatynek były zupełnie stratowane przez słonie. Olbrzymie te
zwierzęta musiały żerować tutaj w czasie burzy, bo pełno było wszędzie głębokich dziur,
pozostawionych przez ich nogi. Niektóre były tak wielkie, że Sjo wygodnie w nich siadał.
Z luganu trójka młodych myśliwych skierowała się w dół, ku trzęsawisku. Wody było
tu stosunkowo niewiele, ale kożuch traw i opadłych liści uginał się niebezpiecznie pod noga-
mi, a czasem nawet tryskał gejzerem błotnistej, cuchnącej mazi. Powietrze było parne, a pół-
mrok rysował fantastyczne obrazy. Liście palm rafiowych, cukrowych i winnych, splecione z
sobą i powiązane siecią fioletowo kwitnących powoi i innych pnączy, tworzyły tak zwarty
baldachim koron, że promienie słoneczne próżno próbowały go przebić. Wzrok musiał się
najpierw przyzwyczaić do tego mroku, by można było coś rozróżnić.
Nie uszli i dwudziestu kroków, gdy spomiędzy palm wyrwała się antylopa pasiasta i
zaraz zniknęła w gąszczu. Na moment tylko zobaczyli jej rudą sierść z kilkoma białymi,
podłużnymi kreskami. O jakieś sto kroków dalej usłyszeli żerujące stado świń pędzelkowych.
Dobiegał wyraźnie szelest przewracanej ściółki i odgłosy rycia w grubym kożuchu traw i
mchów, a przy tym chrząkanie i charakterystyczne dla tych zwierząt pomruki. W pewnej
chwili stado wyczuło ludzi i zniknęło jak zjawa, nie robiąc najmniejszego hałasu.
Na jednej z maleńkich polanek znaleźli na pół ogryzionego kozła błotnego. Był to duży
samiec o pięknych rogach, które Jacek koniecznie chciał zabrać na pamiątkę. Ale odskoczył
przerażony, kiedy z poruszonej padliny wypełznął metrowej długości wąż. Kozła niewątpli-
wie zabił lampart, na co wskazywały długie zadrapania na skórze zwierzęcia. W innym
miejscu natrafili na kupkę piór pantarki, prawdopodobnie zabitej przez serwala albo zwinną
cywetę.
Szli cicho, nie rozmawiając z sobą, porozumiewając się tylko na migi. Nagle stanęli jak
wryci. Gdzieś niedaleko rozległ się jękliwy płacz mordowanej antylopy. Płacz przeszedł w
krótkie, urywane rzężenie, potem rozległ się zduszony charkot... i nastała cisza. Jacek wysu-
nął się naprzód z karabinkiem w rękach, za nim Dzika z wiatrówką gotową do strzału, na
końcu zaś Sjo z dużym, ciężkim nożem. Przeszli kilkanaście kroków i naraz ujrzeli prawie
tuż przed sobą czarne zwierzę, leżące u gardła powalonej na ziemię antylopy. Zatrzymali się
tak nagle, że karabin Jacka uderzył w drzewo. Drapieżnik momentalnie puścił antylopę i bły-
skawicznie odwrócił się w stronę ludzi. Dzika zobaczyła wlepione w siebie żółte, błyszczące
okrucieństwem ślepia i wielkie kły lśniące zza rozchylonych warg. W całej postaci zwierzęcia
wyczuwało się napięcie mięśni do skoku. Zanim dziewczynka zdołała podnieść wiatrówkę,
drapieżnik odbił się od ziemi. Jednocześnie tuż koło ucha Dziki trzasnął suchy strzał, zwierzę
szarpnęło się w powietrzu i zwaliło na ziemię u nóg bladej z przerażenia dziewczynki. Przez
chwilę jeszcze pazury jego darły trawę i zeschłe liście, aż wreszcie zastygł w bezruchu.
Sjo wychylił się zza struchlałej Dziki, spojrzał na zabite zwierzę i zrobił się popielaty na
twarzy.
— Wwwaaateer leepeerrt! — wykrztusił wreszcie ze ściśniętego gardła.
— Co?! — wykrzyknął zdumiony Jacek.
— Tak, smali massa, to jest lepert wodny. On jest dużo gorszy od zwykłego leperta, on
napada czarnego człowieka, pożera mwe, pożera antylopę; pożera każde zwierzę, nawet ska-
cze na dzieci bawołów i słoni!...
— A więc to jest ten legendarny murzyński lampart wodny! Popatrz, Dzika, jest mało
co mniejszy od lamparta. Tylko futro ma czarne, ogon krótszy niż u lamparta i białe pędzelki
na końcach uszu jak ryś!
— Trafiłeś go między ślepia... Zawdzięczam ci życie... — powiedziała drżącym głosem
dziewczynka, nie odrywając wzroku od zwierzęcia.
— Eee, co tam znów bredzisz! Sam nawet nie wiem, jak karabinek wypalił! A zresztą
strzał uratował nie tylko ciebie, ale także mnie i Sjo, bo... lampart rozerwałby nas na strzępy...
Chciałbym mieć jego czaszkę...
— Weźmy go całego do obozu! — ożywiła się Dzika. — Tatuś zdejmie z niego skórę i
spreparuje szkielet. Słyszałeś przecież, że dotąd tylko jednego takiego lamparta zastrzelił
biały człowiek, polski myśliwy. Ten będzie drugim okazem, który trafi do muzeum!
Szli z powrotem przez trzęsawisko, niosąc kota przywiązanego za nogi do łodygi liścio-
wej palmy. Dzika uginała się dosłownie pod ciężarem zwierzęcia, które musiało ważyć chyba
ze sześćdziesiąt kilogramów, ale zaciskała zęby, bo żal jej było tak cenną zdobycz zostawić w
lesie. Dochodzili właśnie do ścieżyny prowadzącej po stromej skarpie na lugan, gdy nagle
usłyszeli trzask łamanych gałęzi i donośne chrząkanie.
— Słonie! — szepnął Jacek zatrzymując się.
Sjo szybko popędził na górę i po chwili wrócił z rozjaśnioną twarzą.
— Biała miss, small massa! — szeptał gorączkowo. — Słonie idą na lugan jeść trawę.
Wiatr wieje w naszą stronę, schowajmy się w maniok! Small massa zabije słonia i będziemy
mieć dużo, dużo mięsa!
— Zmęczyłaś się, Dzika? Ta bestia jest bardzo ciężka...
— Może by mi trochę pomógł Sjo... ten kot jest chyba cięższy od słonia... — odparła
Dzika, dysząc z wysiłku.
Sjo zwinął spory kłak trawy, wziął pręt od dziewczynki i położył go sobie na głowie,
wsuwając pod spód trawę. Potem tak szybko zaczął wspinać się po skarpie, że Jacek sapał jak
miech kowalski. Przed stratowanym polem manioku złożyli kota na ziemi i na czworakach
wypełzli na brzeg skarpy. Jacek oddał Dzice karabinek, sam zaś z kamerą poczołgał się mię-
dzy ruiny. Sjo chwilę pokręcił się koło Dziki, lecz nie wytrzymał i ruszył za Jackiem.
Dziewczynka została sama. Wsłuchiwała się w coraz bliższe odgłosy nadchodzących
słoni, gdy od strony lasu dobiegło ją charakterystyczne mruczenie świń pędzelkowych.
Szybko wciągnęła kota w kępę rozrosłych łopuchów, ukryła się w krzakach i przygotowała
wiatrówkę. Ale świnie znalazły widocznie jakiś smaczny kąsek, bo nie wychodziły z gęstwi-
ny.
Tymczasem chrząkanie słoni rozlegało się już całkiem blisko. Olbrzymy musiały czuć
się, zupełnie bezpieczne, bo burczało im w brzuchach, jakby bębny dudniły. Nagle tuż za Dzi-
ką zaszeleściły krzaki i przez ścieżkę przebiegło jakieś duże, ciemne zwierzę, bardzo podobne
do ogromnych rozmiarów świni. Dzika zdążyła tylko zobaczyć ciemnobrunatną, prawie cza-
rną szczecinę na grzbiecie i nogach zwierzęcia i wydłużony łeb z potężnym ryjem, z którego
wystawały połyskujące, zakrzywione szable.
„To była chyba świnia olbrzymia, która wedle opowieści Murzynów żyje w tej puszczy
— pomyślała dziewczynka. — Jaka szkoda, że nie zdołałam wystrzelić ampułki... ale by się
tatuś ucieszył!”
Przeczekała chwilę, a potem wyszła cichutko na ścieżkę. Wśród bardzo wielu rozmai-
tych śladów rozróżniła zupełnie wyraźne, duże, lekko rozchylone racice świni. Były przynaj-
mniej o pół cala dłuższe od śladów świń pędzelkowych i ostrymi końcami na parę milimetrów
wchodziły w ziemię. Dzika wyjęła z kieszeni notes i ołówek i bardzo starannie naszkicowała
odciski racic nie znanego sobie zwierzęcia. Potem, zgięta we dwoje, przekradła się na pole
prosa. Wysokie prawie na dwa i pół metra łodygi były zupełnie stratowane, ale tu i ówdzie
połamane źdźbła tworzyły zmierzwione kępki, za którymi dziewczynka mogła znaleźć osło-
nę. Wyszukała jedną z większych kępek i spojrzała przed siebie. Na luganie pasło się stadko
słoni, a wśród nich widać było kilka matek z młodymi. Nie opodal żerowało stado słoni karło-
watych. Wyrzucały w górę wiązki zeschniętej trawy i połamane gałęzie, a zabawie tej towa-
rzyszyło gulgotanie, chrząkanie i porykiwanie. Od czasu do czasu podnosiły w górę trąby i
kręciły nimi na wszystkie strony, wietrząc, czy nie napływa skądś jakiś podejrzany zapach.
Jacka ani Sjo nigdzie nie było widać.
Naraz olbrzymi samiec z bardzo długimi i pożółkłymi już ciosami, który zawędrował w
pobliże ruin, zatrzymał się, nastawił ogromne uszy, uniósł trąbę w stronę drzew pomarań-
czowych i zaczął wciągać powietrze. Zrobił jeszcze kilka kroków, znowu stanął i znowu
wietrzył. Całe stado ucichło nagle, nie było słychać nawet burczenia w żołądkach olbrzymów.
Pasące się nieco dalej stadko małych słoni także znieruchomiało z podniesionymi trąbami. Na
luganie zapanowała cisza, przerywana tylko brzęczeniem much i bzykaniem dużych, boleśnie
kłujących gzów.
Stary samiec prawdopodobnie nic podejrzanego nie wyczuł, gdyż machnął potężnymi
płachtami uszu i opuścił trąbę. Ale widocznie nadal coś go niepokoiło, bo znów postąpił parę
kroków w kierunku drzewa. Dzika wiedziała, że słonie mają krótki wzrok, za to natura obda-
rzyła je niezwykle czułym węchem i słuchem, śledziła więc z zapartym tchem ruchy samca.
Kiedy słoń zrobił dwa następne kroki... nagle z drzewa, z gęstwiny liści, rozległ się tak prze-
raźliwy wrzask, że słonie w jednej chwili zniknęły z luganu, a równocześnie po pniu poma-
rańczy zsunęli się Jacek i Sjo. Podrygując jak pajace na gumce, zerwali z siebie ubranie, Sjo
zaczął tarzać się po ziemi, a Jacek podskakiwał, zgarniając coś z ciała jedną ręką, gdyż w
drugiej trzymał kamerę.
Dzika parsknęła serdecznym śmiechem, natychmiast bowiem zrozumiała, co się filmo-
wcom przydarzyło: zaatakowały ich na drzewie czarne wędrowne mrówki!
Sjo szybko uwinął się z napastliwymi owadami i przyszedł z pomocą Jackowi. Ale
minęła dobra chwila, nim chłopcy mogli się wreszcie ubrać. Przed włożeniem dżinsów musie-
li jeszcze oczyścić je z całej masy mrówek.
— Wiesz, Dzika, mam dwie kasety wypełnione zdjęciami dużych i małych słoni! —
chwalił się Jacek, gdy wreszcie ruszyli w powrotną drogę. — Gdyby nie te przeklęte mró-
wki... mógłbym zrobić film z tym potężnym samcem. Ale on miał kły! Chyba był bardzo
stary...
— A ja widziałam ogromną, czarną świnię! — zatryumfowała Dzika.
— Gdzie ją widziałaś? Naprawdę to była świnia? Ach, że też tobie zawsze udaje się
zobaczyć coś nowego! Dlaczego mnie tam nie było! Strzelałaś do niej?
— Nie miałam czasu strzelić, pokazała się nagle na ścieżce i znikła, widziałam tylko
czarną szczecinę, duży ryj i ogromne kły... Ze wzrostu sądząc, nie był to żaden ze znanych
nam gatunków dzikich świń... A ty nie masz co narzekać, sfilmowałeś wreszcie sumbi...
— Tak. Szkoda tylko, że nie podeszły bliżej. Co prawda filmowałem je przez teleobie-
ktyw... więc powinny wyjść dobrze.
— Musimy się zatrzymać i zrobić kilka pochodni. Za jakiś kwadrans będzie zupełnie
ciemno — przerwała mu Dzika, z niepokojem patrząc na mroczniejącą puszczę.
Chłopcy położyli kota na trawie i szybko zabrali się do zestrugiwania cieniutkich liste-
wek z długich na cztery metry łodyg liści palmowych. Sjo powiązał je następnie po kilka-
dziesiąt sztuk razem i pochodnie były gotowe. Jedną od razu zapalił i wręczył Dzice. Pocho-
dnia płonęła jasnym płomieniem i dobrze oświetlała drogę, ale natychmiast zaczęły zlatywać
się owady zwabione blaskiem ognia. Wkrótce nad pochodnią unosiły się całe roje różnych
komarów, much wszelkiego rodzaju, żuków, modliszek i ogromnych chrząszczy. Dzika raz
po raz strzepywała z rąk i barków nieszczęsne owady, które opaliwszy sobie nad płomieniem
skrzydła, spadały na nią jak grad.
Wreszcie zobaczyli z daleka blask ognisk obozu. Panował tam ruch niezwykły, bo pan
Rawicz, zaniepokojony o Dzikę i Jacka, przygotowywał właśnie wyprawę, która miała wyjść
na poszukiwanie dzieci. Łatwo sobie wyobrazić jego radość na widok Dziki i Jacka, a
również i zdumienie z powodu ich zdobyczy. Łowca obejrzał kota bardzo dokładnie, a kiedy
Murzyni zobaczywszy zwierzę cofnęli się i pobladłymi z trwogi wargami szeptali „water
lepert”, zawołał:
— To jest chyba naprawdę ryś błotny! Wyraźnie o tym mówią kępki długich włosów na
końcach uszu i krótki, jakby przycięty ogon. Murzyni liberyjscy nazywają go lampartem
wodnym, bo często widują go nad rzekami, gdzie jakoby łowi ryby. Czy to jest prawda — nie
wiadomo, jak również trudno uwierzyć, żeby napadał ludzi...
— No, to ostatnie wypraktykowaliśmy na sobie! Bez żadnej z naszej strony zaczepki
rzucił się na nas... i...
— I tylko twój strzał uratował mnie od rozszarpania — dokończyła Dzika.
— Niech pan nie wierzy! Uratowała nas antylopa. Gdyby ryś nie upolował wcześniej
antylopy, siedziałby na drzewie i skoczyłby na któreś z nas... A wtedy i strzelba by nie pomo-
gła! — tłumaczył Jacek.
Dzika, widząc, że ojciec chce coś powiedzieć, zawołała prędko:
— Tatusiu, a ja widziałam dzisiaj świnię dwa razy większą od pędzelkowej!
— Co? — zdziwił się pan Rawicz. — Gdzieś ją widziała?
Dziewczynka opowiedziała dokładnie swoje spotkanie ze zwierzęciem, na co pan
Rawicz rzekł:
— Murzyni mówią, że w lasach Liberii żyją trzy rodzaje dzikich świń: wodna, pędze-
lkowa i olbrzymia. Tę ostatnią podobno nawet udaje im się czasem upolować, ale żaden Euro-
pejczyk dotychczas jej nie widział. Może ty miałaś to szczęście! Szkoda jednak, że nie mo-
głaś strzelić. To by dopiero była sensacja! No, a teraz weźmiemy się do zdejmowania skóry z
rysia. Spreparujemy również jego czaszkę. Muzeum w Chartumie wzbogaci się o bardzo cen-
ny okaz! Ach, byłbym zapomniał, otóż Balakamo przyprowadził tragarzy i pojutrze wysyła-
my pierwszy transport zwierząt. Chcę, żebyś ty, Jacku, objął nad nimi opiekę.
— Chętnie pójdę, mam już na filmie słonie... tylko, Dzika... wyskub ze mnie resztę tych
mrówczych szczęk.
XIV
Balakamo przyprowadził około trzydziestu tragarzy. Do obozu przyszli zmęczeni, bo
musieli wyciąć dwadzieścia kilometrów drogi przez puszczę, żeby ludzie z klatkami mogli
swobodnie przejść. A droga roiła się od przeszkód. Teren był górzysty, pełen rzeczek i
strumieni, a tu i ówdzie rozciągały się rozległe bagna i trzęsawiska porośnięte gąszczem palm
rafiowych. Były też partie puszczy dziewiczej, nie tkniętej nigdy siekierami Murzynów, lub
połacie gęstej, zbitej puszczy wtórnej.
Tragarze odpoczywali jeden dzień. Obejrzeli zwierzęta na wybiegu i przygotowane kla-
tki, poszeptali coś między sobą, a potem przynieśli z buszu mocne drążki bambusowe i przy-
wiązali je do wierzchu klatek.
Następnie podnieśli klatki do góry i położyli sobie drążki na głowach, podsunąwszy
wpierw zwinięte kłębki szmat lub wiechcie trawy. Uznawszy, że wszystko jest w porządku,
udali się na odpoczynek.
Na drugi dzień już od świtu cały obóz kipiał życiem. Balakamo do każdej klatki przy-
dzielił po czterech tragarzy, żeby każda dwójka miała zmianę. Klatek na razie przygotowano
sześć. Na pierwszy ogień poszły obie antylopy zebry, dwie antylopy pasiaste i dwie świnie
wodne. Czterech ludzi Balakamo wyznaczył do usuwania nieprzewidzianych przeszkód i
poszerzania ścieżki, gdyby zaszła potrzeba.
Pochód otwierał Balakamo, a zamykali go Jacek uzbrojony w karabinek i kamerę filmo-
wą i Momoru z węzełkiem swoich rzeczy na głowie. Pan Rawicz z Dziką i Sjo odprowadzili
Jacka aż do bananowego zagajnika i po serdecznym pożegnaniu wrócili do obozu.
— No, to część zwierząt mamy z głowy! Tragarze będą w Gondoja dziś wieczorem, a
jeśli przenocują w puszczy, to najpóźniej jutro koło dziesiątej. Za trzy dni Stach powinien
przysłać nam drugą partię ludzi, żebyśmy mogli zabrać resztę menażerii i nasze graty —
westchnął pan Rawicz, siadając przy stole przed namiotem.
— Zapasów żywności mamy jeszcze na dwa, trzy tygodnie, a ekwipunku też jest sporo.
No i w wybiegu została większość zwierząt: pyton, jeżozwierz, łuskowiec, antylopa karłowa-
ta, dwa szympansy, świnia pędzelkowa, antylopy bongo, antylopa tapirowata...
— Kozioł błotny, antylopa czarna i hipopotam karłowaty — dokończył pan Rawicz.
— Tatusiu, a ile może ważyć samiec antylopy bongo? — zainteresowała się Dzika.
— Samiec waży tyle, co dobry jeleń europejski, to znaczy od dwustu sześćdziesięciu do
trzystu kilogramów, samica zaś o jedną trzecią mniej. Do niesienia każdego z tych zwierząt
będziemy musieli przydzielić przynajmniej po ośmiu do dziesięciu ludzi i taką samą ilość
jako rezerwę...
— Ależ to będzie kosztowało! Taka wyprawa pochłonie kilkanaście tysięcy dolarów,
prawda?
— Tak, córeczko, lecz wartość zwierząt jest jeszcze większa. Hipopotamy i antylopy
bongo powinny pokryć wszystkie koszty... Ale popatrz, co wyrabia twój Dudu!
Ichneumon, który dotychczas spał spokojnie pod bluzką Dziki, wysunął nagle główkę i
nastawił niespokojnie swoje małe uszka. Chwilę tak trwał, jakby przysłuchując się czemuś, a
potem jak błyskawica skoczył na ziemię.
Pan Rawicz, zaintrygowany zachowaniem ichneumona, spojrzał pod stół i zamarł z
przerażenia. Ze ściśniętych jego warg wyrwał się tłumiony szept:
— Nie ruszaj się, Dziko! Koło twojego stolika... jest wipera!
W tym momencie Dudu zaatakował. Skoczył do gada i szarpnął go ostrymi jak szpilki
ząbkami za ogon. Żmija gwałtownie obróciła swą trójkątną głowę i wymierzyła cios, ale
ichneumon odskoczył i natarł z innej strony. Potężne, półtorametrowe cielsko gada wykony-
wało tak szybkie ruchy, że po prostu nie sposób było nadążyć za nim wzrokiem. Wyglądało
to, jakby jakiś kolorowy woal spowijał Dudu ze wszystkich stron, i w każdej chwili zdawało
się, że zwierzątko zaraz zginie draśnięte jadowitymi zębami.
Walka gada z ichneumonem odbywała się niemal tuż obok stołka Dziki i dziewczynka
nie mogła podnieść nogi, by nie narazić się na ukąszenie. Ale Dudu, jakby wiedząc o tym,
powoli odciągał wiperę w stronę otwartej przestrzeni. Raz po raz doskakiwał do niej, chwytał
zębami i znowu odskakiwał. Ruchy ichneumona stały się tak szybkie, że białe punkciki na
końcach włosków jego brązowego futerka tworzyły wokół zwierzątka świetlistą aureolę.
Dzika wkrótce spostrzegła, że im gwałtowniej Dudu napada, tym szybciej zaczyna się męczyć
wipera i tym powolniejsze stają się jej ruchy. Zataczała się, uderzenia jej łba były niecelne i
spóźnione, dzięki czemu ichneumon z łatwością mógł atakować miejsca odsłonięte.
Żmija, czując widocznie przegraną, zebrała w jakiejś chwili resztę sił i raz po raz zaczę-
ła zadawać ciosy tak straszne, że ichneumon po każdym z nich powinien był rozciągnąć się na
ziemi bez życia. Ale Dudu błyskawicznie odskakiwał, skręcał się w niewiarygodny sposób,
padał na grzbiet lub wykonywał skoki w górę jak najzręczniejszy akrobata. W pewnej chwili
uskoczył w bok, a następnie spadł wprost na kark wipery. Mimo zwijania się w nieprawdo-
podobne pętle, walenia z całej siły ciężkim cielskiem o ziemię, mimo straszliwych wysiłków,
aby się uwolnić — żmija nie zdołała go już zrzucić. Ostre ząbki ichneumona coraz głębiej
przenikały w ciało gada, aż wreszcie dostały się do kręgosłupa i zadały śmiertelny cios.
Dudu wypuścił z zębów kark wipery dopiero wtedy, gdy ciałem jej wstrząsnęły przed-
śmiertne drgawki. Potem obszedł kilkakrotnie wokoło drgające jeszcze zwłoki wroga i zmę-
czonym, rwącym się skrzeczeniem obwieścił puszczy swoje zwycięstwo.
Dzika i jej ojciec z ogromnym napięciem patrzyli na straszliwy bój. Wiedzieli dobrze,
że najmniejsze nawet draśnięcie zębami gada przyniesie Dudu śmierć. Ichneumon jednak
zwyciężył. Teraz, po odśpiewaniu pieśni zwycięstwa, obwąchiwał gada i namyślał się, z któ-
rej strony go napocząć. Ale dziewczynka skoczyła z krzesła i złapawszy zwierzątko, wsadziła
je za bluzkę. Oboje z ojcem pochylili się nad wiperą.
Miała chyba z półtora metra długości, a gruba była jak ramię dorosłego mężczyzny.
Trójkątna głowa ostro odcinała się od cienkiej szyi, która przechodziła w potężny tułów, zwę-
żający się ku grzbietowi i zakończony krótkim, spiczastym ogonem. Całe cielsko wipery po-
krywała łuska o geometrycznym rysunku w fantastycznych kolorach — brązowym, żółtym,
niebieskim, zielonym, czerwonym i czarnym. Na głowie widniała duża, sięgająca aż na szyję,
ciemnozielona strzała obramowana żółtym paskiem. Szczęki miały barwę niebieskawą,
przechodzącą w czerwień. Na nosie sterczały dwa ku górze skierowane wyrostki, sprawiające
wrażenie małych rożków. Żółte ślepia, teraz martwe, patrzyły z zimnym okrucieństwem, a z
otwartej paszczy wystawał długi, rozwidlony język.
— Jaka piękna i jak strasznie jadowita jest ta żmija! Zdejmiemy z niej skórę i damy ją
do wyprawienia... Będzie to piękna pamiątka po bohaterskiej walce twego ichneumona.
— Właściwie to Dudu ocalił mi życie, bo gdyby nie zaatakował tej żmii rogatej, ugry-
złaby mnie w nogę!
— Mylisz się, Dziko, nazywając tego gada żmiją rogatą, bo to jest wipera nosorożcowa.
Ten właśnie gatunek wiper zamieszkuje wielkie lasy Afryki zachodniej, podczas gdy żmija
rogata występuje w okolicach stepowych i suchych sawannach. Obie są jednakowo jadowite i
biada temu, kogo ugryzą! Twój Dudu spisał się wspaniale i jestem gotów dawać mu zawsze
tak przez niego ulubiony befsztyk. A jednak na terenie Liberii znajdziesz Murzynów, którzy
gołą ręką chwytają najbardziej jadowite węże, między innymi także wipery nosorożcowe i
zielone wipery drzewne, owijają je sobie wokół szyi, noszą na ramionach, a węże nic im nie
robią!
— Ach, to są podobno Murzyni należący do tajemnego związku „ludzi węży”! Słysza-
łam o nich w Monrovii. Członkowie tego związku pochodzą przeważnie ze szczepu Pesse...
— Tak, związek „ludzi węży” najbardziej rozpowszechniony jest w szczepie Pesse,
choć należą do niego także Murzyni ze szczepu Wai, Grebo oraz szeregu innych. Ale zostaw-
my ich w spokoju, a weźmy się do ściągania skóry... to znaczy, ja będę ściągał, a ty tymcza-
sem zobacz, co robią nasze zwierzęta w wybiegu!
Dzika w podskokach opuściła namiot, lecz po kilkunastu minutach powróciła, wołając:
— Tatusiu, chodź prędko, złapał się młody lampart i serwal!
Pan Rawicz skończył jednak ściąganie skóry, powiesił ją na gałęzi i dopiero wtedy po-
szedł na wybieg. Czekali tu już na niego Dzika i Sjo. Zajrzał do jednej pułapki, w której przy-
czaił się młody lampart; a potem do następnej, gdzie przytulony do ruchomej ściany siedział
skulony serwal.
— No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak umieścić je w klatkach — orzekł pan
Rawicz. — Niech Sjo zawoła ze trzech Murzynów, żeby naprawili klatkę dla serwala, a dla
lamparta trzeba zrobić nową, bo nie mamy już żadnych zapasowych klatek.
Klatka dla serwala została szybko naprawiona i robotnicy murzyńscy poszli do buszu na
poszukiwanie twardego drzewa żelaznego. Dzika uśpiła mniejszego kota i razem z ojcem
przeniosła go do klatki. W dwie godziny potem przeniesiono na wybieg także młodego
lamparta.
— Ufff — odetchnęła głęboko dziewczynka. — Robota skończona! No, a teraz biegnę
do Mamadu po krwawy befsztyk dla Dudu.
Na drugi dzień przy śniadaniu Dzika zwróciła się do ojca:
— Wiesz, tatusiu, coś trzeba wymyślić, aby złowić małpy szatany. Jest tu niedaleko w
puszczy jedno stado, które skacze sobie wysoko po konarach i kpi z nas na potęgę, bo wie, że
jest zupełnie bezpieczne. Wymyśl coś, tatusiu!...
— Na stepach i na sawannach łapanie małp nie przedstawia żadnej trudności — rzekł
pan Rawicz. — Przygotowuje się bardzo obszerną sieć, przymocowuje ją do małej rakiety i
zagania się małpy na wybrane drzewo. Wystrzelona rakieta przelatuje nad drzewem i okrywa
je siecią... Wystarczy tylko wybrać zwierzęta z sieci, a bywa ich tam zwykle kilkadziesiąt. Tu
jednak siecią nic nie zrobimy, należy więc sprowadzić małpy na ziemię! Tylko jak to zrobić?
Myślę, że jedyny sposób to zwabić jakąś samkę... a zresztą zobaczymy... Mamy trochę czasu,
możemy iść do puszczy choćby zaraz.
Wyruszyli we troje, bo przecież polowanie nie mogłoby się obyć bez Sjo. Dzika, oczy-
wiście, zabrała z sobą ichneumona. Spotykali w lesie stada różnych małp, ale dopiero po
trzech godzinach wędrówki, gdy postanowili już wracać do obozu, usłyszeli nagle gdzieś wy-
soko znajomy pomruk szatanów i szelest liści, po których spadały w dół ciężkie łupiny orze-
chów lub zgniłe owoce.
— Aaa, big massa, czarne małpy są tam na górze — szepnął Sjo.
Pan Rawicz kiwnął głową potakująco, a Dudu wychylił łebek zza bluzki Dziki i czarny-
mi oczkami zlustrował ciekawie okolicę.
Podkradli się bliżej i wtedy na potężnym konarze olbrzymiego drzewa zobaczyli przy-
glądającego się im uważnie szatana. Widocznie był to obserwator, do którego obowiązków
należało alarmowanie stada w razie niebezpieczeństwa. Gdy myśliwi stanęli pod drzewem,
małpa przeskoczyła na niższą gałąź, ale nadal przyglądała się intruzom w milczeniu. Wów-
czas pan Rawicz przyłożył do ust dłonie zwinięte w trąbkę i wydobył z gardła krzyk podobny
do małpiego skrzeku. Zrobił to raz i drugi, a potem zaczął naśladować bezradny płacz małej
małpki. Skutek był natychmiastowy. Z gęstwiny liści i gałęzi wychyliło się przynajmniej ze
trzydzieści małp, które zaczęły szybko odpowiadać na głos płaczącego małpiątka i zbiegać na
niższe konary.
Pan Rawicz, Dzika i Sjo ukryli się w szerokich korzeniach deskowych, które niby przy-
pory otaczały olbrzymi pień i zasłaniały ich od góry. Nie widząc ludzi, a słysząc wciąż roz-
paczliwy płacz, szatany zeskakiwały coraz niżej. Wreszcie kilka z nich znalazło się na olbrzy-
mim konarze, zaledwie o kilka metrów odległym od ziemi. Dzika wolniutko podniosła wia-
trówkę i wycelowała w młodą samkę, która zachowywała się tak, jak gdyby to ona straciła
dziecko i nagle posłyszała jego zawodzenie.
Z cichym klaśnięciem wyleciała usypiająca ampułka. Samica z wrzaskiem podskoczyła
w górę, przebiegła kilka kroków i siadła na konarze, próbując wyrwać sobie z futra nieznany
przedmiot. Po chwili drugi pocisk utkwił w plecach samca, który przybiegł jej na pomoc. Ten
zareagował znacznie mocniej. Wyprostował się na całą wysokość, chwycił cienką, zwisającą
gałąź i potrząsając nią, wrzasnął: „Oa! oooaaa!” Samica tymczasem zachwiała się, zatoczyła,
powoli zsunęła z konara i jak długa pacnęła prosto w kępę łopuchów.
Krzyk samca i równoczesny upadek samicy wywołały w stadzie wyraźne zamieszanie i
niepokój. Ale dopiero ukazanie się Sjo, który podbiegł do samicy, zupełnie odmieniło zacho-
wanie stada.
Rozległy się wrzaski i gwałtowne gardłowe pomruki, po czym samce rzuciły się na dół
po gałęziach, jakby do ataku. Wtedy spadł na ziemię samiec.
Małpy zatrzymały się jak gdyby zdziwione, ale po chwili rzuciły się w dół jeszcze
gwałtowniej, wydając już zdecydowanie wrogie wrzaski.
Życie Sjo znalazło się w niebezpieczeństwie i pan Rawicz wystrzelił ze sztucera.
Jeszcze nie przebrzmiało echo wystrzału, gdy wszystkie szatany znalazły się znów wysoko w
koronie drzewa. Dzika podziwiała ich niezwykłą zręczność. Niektóre przerzucały się z gałęzi
na gałąź skokami co najmniej siedmiometrowymi, a robiły to z taką łatwością, jakby nic nie
ważyły.
Ale małpy, zniknąwszy w gęstwinie liści, nie zniknęły z pola walki. Bombardowały
intruzów z wysokości sześćdziesięciu metrów, czym tylko mogły. Sjo oberwał w plecy suchą
gałęzią, a Dzika tak mocno dostała w głowę łupiną jakiegoś orzecha, że omal nie upadła.
Mimo lecących z góry pocisków łowcy musieli jak najszybciej zająć się uśpionymi
małpami; Pan Rawicz krępował im nogi, Sjo splatał z rotangu kagańce na pyski, Dzika
natomiast czuwała, by stado nie zbliżyło się na niebezpieczną odległość.
Pan Rawicz strzelił jeszcze dwa razy dla postrachu, potem wziął obie małpy i ruszyli z
powrotem do obozu. Sjo, uzbrojony w busznajf, wyszukiwał drogę. Dzika zaś ochraniała
pochód przed szatanami, które z ujadaniem i piekielnym wrzaskiem towarzyszyły myśliwym,
skacząc po wierzchołkach drzew, a czasem schodząc nawet na niższe konary.
Dudu spokojnie przyglądał się całemu polowaniu, siedząc za bluzką Dziki. Przestraszył
go trochę strzał ze sztucera i wtedy szybko schował łebek, ale zaraz znowu go wysunął i dalej
opowiadał coś zawile swoim skrzeczeniem. Kiedy natomiast w drodze powrotnej szatany
obudziły się i zaczęły straszliwie płakać, ichneumon zawrzał wielkim gniewem. Skoczył na
ziemię, wdrapał się na ręce pana Rawicza i nim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się
dzieje, pogryzł dotkliwie nogi obu małp. Odpędzony, wrócił najspokojniej do Dziki.
Po ulokowaniu szatanów w dużej klatce, w której mogły swobodnie wyprostować ręce i
nogi, Dzika przypatrując się małpom rzekła do ojca:
— Wiesz, tatusiu, te szatany to naprawdę śliczne stworzenia... A poza tym bardziej
podobne są do ludzi niż inne małpy. Twarze mają okrągłe, bez wystających do przodu szczęk,
ręce krótsze niż nogi, tylko ten ogon... Jest niemal tak długi, jak całe ciało. I spójrz, jakie
piękne mają futerka! Czarne jak antracyt, lśniące, z długą, jedwabistą grzywą, która robi wra-
żenie jakiejś etoli * o bardzo delikatnym włosie. I ciekawe jest także to, że w odróżnieniu od
innych małp mają u rąk po cztery palce, a nie po pięć.
— Widzisz, córeczko, szatany należą do małp jedwabistych i są kuzynami gerez biało-
ogonowych, które złapaliśmy kiedyś w rejonie masywu Kilimandżaro, ale gerezy mają gęsty,
długi, biały płaszcz i bujny ogon, bardzo podobny do końskiego. Zarówno szatany, jak i gere-
zy odżywiają się tylko zupełnie świeżymi liśćmi i owocami, a zjadają dwa do trzech kilogra-
mów dziennie. Z tym będziemy mieć sporo kłopotu. Dobrze byłoby, gdybyś sama zajęła się
żywieniem małp, a w każdym razie musisz bardzo skrupulatnie pilnować Sjo. Zdziwiło mnie
dzisiaj zachowanie szatanów — ciągnął dalej pan Rawicz. — Gerezy uciekają natychmiast,
usłyszawszy huk wystrzału, szatany zaś wyraźnie chciały nas zaatakować i prawie wcale nie
bały się strzałów. Jest to chyba dowód, że nikt tu na nie nie polował, chociaż słyszałem, że
kupcy ze szczepu Mandingo wywożą z Liberii po kilkaset, a nawet po kilka tysięcy skór
rocznie.
— Wyżywieniem szatanów sama się zajmę — obiecała Dzika — a teraz jeszcze pójdę
zobaczyć, jak się zachowują nasz lampart i serwal. Muszę też zajrzeć do małego mwe i dać
mu trochę manioku. Czy mogę założyć szympansom obroże i puścić je na łańcuszkach?
Prawie zupełnie się już oswoiły.
— Rób, Dziko, jak uważasz. Ty tak świetnie znasz i rozumiesz zwierzęta! — uśmie-
chnął się pan Rawicz.
— Od czasu jak tatuś dał mi tego bożka ryżu zabranego z luganu, żebym go od siebie
podarowała muzeum, wszystko mi się jakoś wiedzie... No, oprócz spotkania z mrówkami
wędrownymi — zażartowała dziewczynka i poszła na przegląd zwierząt w towarzystwie Sjo.
Nazajutrz rano jeden z Murzynów przybiegł z wieścią, że nad niewielkim dopływem
Loffa złapał się mwe. Cała załoga obozu przygotowywała się w radosnym podnieceniu do
wyprawy. Na miejscu mieli pozostać tylko kucharz Mamadu i Sjo. Chłopak rozpłakał się, gdy
mu o tym powiedziano, i Dzika długo musiała mu tłumaczyć, że zostawiając go na miejscu,
okazują mu wielkie zaufanie, bo będzie pilnował zwierząt i dawał im jedzenie, zupełnie jakby
był dorosłym człowiekiem. Sjo przez łzy uśmiechnął się do Dziki, a później, gdy myśliwi
odeszli, z bardzo poważną miną spacerował po wybiegu i karmił zwierzęta.
Tym razem złapała się w pułapkę wcale pokaźna samica brudnozielonego koloru, która
tak dokładnie wypełniła sobą dół, że nie mogła nawet drgnąć. Ponieważ słońce zaczęło przy-
grzewać i delikatnej, wilgotnej skórze zwierzęcia groziło nadmierne wysuszenie, nim przystą-
piono do budowy ogrodzenia, przykryto mwe warstwą liści palmowych. Pan Rawicz, nauczo-
* Etola — szal z kosztownego futra.
ny przykrym doświadczeniem, doglądał wszystkiego sam i bardzo skrupulatnie sprawdzał
pracę Murzynów. Gdy w końcu rozkopano dół, mwe, ku wielkiemu zdumieniu ludzi, wyszedł
z niego spokojnie, a zobaczywszy w klatce kilka kawałków manioku, wlazł do niej bez waha-
nia.
— Coś ta samica jest zanadto spokojna — rzekł do Dziki pan Rawicz. — Czyżby
spodziewała się potomstwa?
— Ach, gdyby tak było naprawdę... mielibyśmy maleńkiego hipopotama! To by było
cudowne! — zawołała radośnie dziewczynka.
— W każdym razie trzeba na nią bardzo uważać i przenieść ją możliwie delikatnie. Nie
wiem tylko, czy nam ludzi wystarczy.
Do niesienia złowionego hipopotama trzeba było przynajmniej piętnastu ludzi, a pan
Rawicz nie rozporządzał nawet dziesięcioma. Zostawić zwierzę w klatce i czekać na tragarzy
z Gondoja — też nie miało sensu, postanowiono więc nieść więźnia małymi etapami. Nie
było to łatwe, ale jakoś szło. Do obozu dotarli dopiero późnym wieczorem i zwierzę zostało
umieszczone w osobnym ogrodzeniu, obok małego mwe. W zagrodzie tej Murzyni sklecili
niewielki szałasik, dobrze przykryty liśćmi palmowymi, żeby samica miała się gdzie położyć
i należycie wypocząć.
— No, mamy teraz dwa samce i jedną samicę — powiedział pan Rawicz do córki. — W
Monrovii każą nam za trzecią sztukę dopłacić, ale to nic, karłowaty hipopotam wart jest tego!
XV
Balakamo i Jacek przyprowadzili z Gondoja chyba z półtorej setki tragarzy. Murzyni
rozłożyli się wokół obozu, rozpalili ogniska, gotowali strawę, śpiewali, śmiali się i żartowali.
Połowę stanowili mężczyźni, drugą zaś — młode kobiety i dorosłe dziewczęta. Te ostatnie
były bardzo ciekawe. Rozbiegły się po obozie, oglądały namioty, przypatrywały się, jak Ma-
madu piecze chleb w piecu zrobionym z dużego gniazda termitów, zaglądały też do wybiegu,
podziwiając zwierzęta w klatkach. Ale najbardziej ze wszystkich cudów, jakie tu ujrzały,
podobała im się Dzika. Dziewczynka rozmawiała z nimi trochę na migi, trochę zaś przy
pomocy Sjo i wkrótce przyjaźń została zawarta. Dopiero na wołanie kobiet, że ryż się ugoto-
wał, dziewczęta lekko jak antylopy pobiegły do ognisk, a Dzika poszła do namiotu-jadalni.
Tu Jacek opowiadał o nowym obozie koło wsi Gondoja, o łodziach wynajętych dla
przetransportowania zwierząt i, oczywiście, o filmowaniu.
— Drogę mamy już oczyszczoną — mówił — a jeśli kilku mężczyzn pójdzie jeszcze
przodem z busznajfami, to przejście będzie całkiem znośne. Żeby tylko burzy nie było. Osta-
tnia bardzo popsuła drogę, woda w rzeczkach i potokach wezbrała i naniosła mnóstwo kamie-
ni i gałęzi na ścieżki. Mieliśmy masę roboty z ich uprzątnięciem...
— A jak odnoszą się do was mieszkańcy wsi? — spytał pan Rawicz.
— Z początku byli nastawieni dość niechętnie, ale, zdaje się, szybko zrozumieli, jaki to
da im zarobek. Poza tym naczelnik wsi, Dadumbo, żeni właśnie syna z córką władcy całego
terenu Gola i w związku z tym potrzebuje pieniędzy. Dadumbo dał nam prawie wszystkich
swoich ludzi, a prócz tego zebrał jeszcze trochę dziewcząt w podlegających mu half-townach.
Tato wypłacił mu już połowę pieniędzy i przyrzekł, że jak tragarze przeniosą w całości
zwierzęta i ekwipunek, zapłaci resztę i doda hojny bakszysz *. Zauważyłem ciekawą rzecz;
* Bakszysz — podarek, napiwek.
otóż naczelnicy dużych wsi są przeważnie potomkami rodzin królewskich i nie mają ochoty
słuchać rozkazów urzędników z Monrovii, natomiast bardzo boją się żołnierzy pochodzących
ze szczepów Pesse lub Grebo, którzy nie cierpią ludzi Gola i za byle głupstwo stawiają ich na
drodze wędrownych mrówek. Kiedy tato pokazał pismo prezydenta zezwalające nam na
werbowanie dowolnej liczby tragarzy, Dadumbo odpowiedział pogardliwie: „Minister czy
prezydent jest wielkim człowiekiem w Monrovii, a ja jestem królem we własnej wsi!” I do-
piero wiadomość, że księżniczka zgodziła się wziąć jego syna za męża, zmieniła jego stosu-
nek do nas.
Na takich rozmowach zszedł im szybko czas do kolacji, a potem długo w noc słuchali
bębenków i przyglądali się tańcom murzyńskim.
Na drugi dzień już od wczesnego ranka wielki ruch zapanował w obozie. Część tragarzy
wynosiła klatki ze zwierzętami z wybiegu i ustawiała je w dwa rzędy przed namiotami, inni
przygotowywali klatki dla zwierząt trzymanych dotąd w zagrodach, a kobiety warzyły poran-
ną strawę. Mamadu zaraz po śniadaniu zabrał się do pakowania garnków i części zapasów
żywności. Pepesu zwijał materace i pościel i wraz z łóżkami wkładał do brezentowych wor-
ków i pokrowców. Namioty również zapakowano do specjalnych, nieprzemakalnych worków.
Robota szła szybko, ale towarzyszył jej taki zgiełk, że trzeba było krzyczeć z całej siły, aby
być słyszanym. Z większością zwierząt łatwo dano sobie radę. Jeżozwierza, łuskowca i anty-
lopę karłowatą wsadzono do jednej klatki, przegrodzonej na trzy części, szympansom założo-
no obroże i wzięto je na łańcuszki, a resztę zwierząt umieszczono w osobnych klatkach. Naj-
gorzej przedstawiała się sprawa z antylopą tapirowatą i antylopami bongo. Nie można było
nieść ich w klatkach, bo były na to za duże, ale pan Rawicz szybko znalazł radę.
— Dziko — rzekł do córki — wejdź do zagrody bongo, bo ciebie antylopy dobrze zna-
ją, i zawiąż im oczy. Resztę zrobimy już sami.
Dziewczynka bez strachu weszła do ogrodzenia, a kiedy antylopy zaczęły dopraszać się
o codzienną pieszczotę — szybko zawiązała im na łbach kawałki mocnego brezentowego
płótna. Potem głaskała i drapała je po łbach i karkach, a w tym czasie pan Rawicz wraz z
Jackiem i Balakamo podłożyli pod brzuchy antylop szerokie gurty *, spinane klamrami na
grzbiecie, i przez specjalne uchwyty przesunęli długie bambusowe drążki, które kilku Murzy-
nów mogło swobodnie nieść. Aby antylopy nie biły głowami i nie raniły ludzi długimi roga-
mi, pod piersiami przymocowano im poprzeczki.
Najwięcej kłopotów przysporzyła łowcom antylopa tapirowatą, która nie zdążyła się
jeszcze oswoić. Trzeba było schwycić ją na lasso, przewrócić na ziemię, związać, a dopiero
potem Murzyni przypięli jej gurty i wsunęli w nie. drążki. Dla większego bezpieczeństwa
wszystkim antylopom założono pęta, które nie krępowały zbytnio nóg, ale nie pozwalały na
ucieczkę w razie konieczności postawienia zwierząt na ziemi.
Po śniadaniu ustawiono tragarzy przy klatkach, workach i skrzyniach i na znak dany
przez pana Rawicza pochód ruszył. Droga była stosunkowo dobra i doskonale oczyszczona,
jednak od czasu do czasu trzeba się było zatrzymywać i poprawiać drążki przy klatkach lub
przepakowywać bagaże, które w jakiś sposób rozwiązywały się tragarzom. Na ogół jednak
wyprawa posuwała się dosyć szybko i sprawnie. Wspinali się wiele razy na strome wzgórza,
opuszczali w wąskie doliny, przebywali wiele potoków, niektóre tak głębokie, że woda
dochodziła ludziom do pasa, brnęli przez grząskie trzęsawiska, obchodzili. zwalone pnie
olbrzymich drzew. Jacek był w ciągłym ruchu, utrwalał na taśmie wszystkie ciekawsze
momenty podróży i filmował najbardziej malowniczą część pochodu — żeńskich tragarzy.
Dziewczęta początkowo lękały się wymierzonego w nie obiektywu, ale szybko się z nim
oswoiły i gdy tylko Jacek się zbliżał, uśmiechały się i robiły miny do „czarnego pudełka z
błyszczącym okiem”.
* Gurt — taśma utkana z mocnego włókna.
Miało się już pod wieczór, kiedy wyszli na drogę wiodącą do Gondoja. Balakamo za-
trzymał czoło pochodu, czekając, aż wszyscy dołączą. Do wsi było jeszcze pięć kilometrów,
ale przy drodze leżały tu i ówdzie małe half-towny, z których wybiegały dzieci i wychodzili
starcy, aby przypatrzyć się niezwykłemu widowisku: ludziom niosącym dzikie zwierzęta w
klatkach.
Tymczasem jasne, błękitne niebo poczęło się pokrywać czarnymi, ciężkimi chmurami,
które nisko pełznąc pogrążyły niebawem całą puszczę w mroku. Gdzieś z daleka raz i drugi
powiał wiatr, a potem nastała zupełna cisza. Tragarze, którzy juz doszli do drogi, z wyraźną
troską i lękiem spoglądali na zaciemnione niebo, namawiając gwałtownie Balakamo do
dalszego pochodu. Ale myśliwy kazał im czekać cierpliwie, az wszyscy zbiorą się na drodze,
chociaż i on popatrywał niespokojnie na czarne chmury.
Burza jak gdyby tylko czekała, aż cały pochód wyjdzie z puszczy. Zaledwie pan Rawicz
z Dziką i Sjo znaleźli się na drodze, gdzieś w dali rozległ się szum deszczu bijącego po
liściach. Szum ten zbliżał się z taką szybkością, że już po chwili potoki wody runęły na drogę.
W okamgnieniu wszyscy zostali przemoczeni tak dokładnie, jakby wyszli z kąpieli. Tragarze
najspokojniej usiedli na skraju drogi, nie zdejmując z głów niesionych przez siebie paku-
nków, ci natomiast, którzy nieśli zwierzęta, postawili klatki na ziemi, a głowy zasłonili sobie
liśćmi łopuchów lub bananów. Jacek natychmiast schował kamerę w nieprzemakalny pokro-
wiec, ale sam przemókł doszczętnie. Dzika i pan Rawicz, zanim zdążyli dobiec pod dziurawą
strzechę jednego z domków osady, również nie mieli na sobie jednej suchej nitki.
Wraz z ulewnym deszczem zaczęły bić pioruny. Nie były to pojedyncze wyładowania
elektryczne, jaskrawe błyskawice cięły całą powierzchnię nieba, a huk grzmotów rozlegał się
bez przerwy, jakby dokoła widnokręgu waliły bez wytchnienia tysiące ciężkich dział. Potężny
wicher giął ze świstem czubki drzew, szarpał konarami, zrywał z gałęzi całe chmury liści,
przybijał do ziemi krzaki. Huragan wzmagał się z chwili na chwilę. Jęczała smagana straszli-
wymi podmuchami puszcza, rozlegał się trzask i łoskot upadających kolosów, w powietrzu
śmigały olbrzymie, obłamane konary, jak piórka niosły się całe, wyrwane z korzeniami drze-
wa.
Jakkolwiek huragan przeszedł nieco bokiem, jego niszczycielskiemu tchnieniu uległa i
droga. Leżało na niej mnóstwo potrzaskanych pni i konarów, stosy kolczastych gałęzi i całe
kłęby zdartych z drzew pnączy, na których żywymi barwami jaśniały drobniutkie kwiatki —
czerwone, niebieskie lub żółte.
Burza minęła równie szybko, jak przyszła. Z dala słychać było jeszcze pomruki grzmo-
tów, ale niebo wypogodziło się zupełnie. Ludzie, którzy pochowali się w chatach i gdzie tylko
kto mógł w obawie przed walącymi się pniami i latającymi w powietrzu odłamkami drzew,
wychodzili ze swego ukrycia i znosili w jedno miejsce klatki ze zwierzętami i bagaże.
Niebawem okazało się, że obie antylopy bongo i antylopa tapirowata zniknęły. Pozostawione
przez tragarzy, zapewne przestraszyły się burzy i uciekły mimo spętanych nóg. Na szczęście
kierunek ich ucieczki zdradziły ślady na mokrej ziemi i wkrótce je odnaleziono. Nie uszły
daleko, poruszanie się w lesie utrudniały im przewleczone przez gurty drążki bambusowe, a
poza tym miały zawiązane oczy. Ściemniło się już zupełnie, gdy przy blasku licznych pocho-
dni ruszyli wreszcie dalej. Droga była szeroka, toteż mimo leżących na niej mniejszych i wię-
kszych kawałków potrzaskanych drzew można się było posuwać naprzód. Po paru godzinach
marszu na przedzie pochodu wybuchła wrzawa na widok ognisk obozu przeświecających
przez drzewa. Wkrótce też pan Goraj powitał swego przyjaciela, uściskał Dzikę i Jacka.
Tragarze złożyli ciężary we wskazanym miejscu, antylopy ulokowano od razu w zagrodzie
otoczonej wysokim płotem i przystąpiono do umieszczania innych zwierząt w obszernym
wybiegu. Szatany, które dobrze zniosły podróż i burzę, dostały kilka kilogramów świeżutkiej
zieleniny i mimo dość późnej pory zabrały się zaraz do jedzenia. Świniom i mwe rzucono
bulwy manioku, a reszta zwierząt także otrzymała swoje ulubione przysmaki. Dzika, która
pilnowała rozdziału pożywienia, spostrzegła w wybiegu, ku swemu zdziwieniu i radości, dwa
małe słoniki chrupiące trawę i liście. Później dowiedziała się, że złapał je pan Goraj na
warzywnikach wioskowych, gdzie całe stado przywędrowało z puszczy na żer.
Po skończonej pracy, sutej wieczerzy i kąpieli Dzika zasnęła tak twardo, że nawet nie
słyszała, kiedy do namiotu przyszedł ojciec.
XVI
Nazajutrz wczesnym rankiem, po śniadaniu, łowcy wraz z dziećmi udali się nad rzekę,
przepływającą o kilkadziesiąt zaledwie kroków od obozu. Po ostatniej burzy Jambasse wyglą-
dała imponująco. Wezbrane jej nurty toczyły się z szumem i pluły szmatami brudnych pian na
kamieniste brzegi. Rzeka płynęła bardzo szybko, a tu i ówdzie widać było wiry, które wcią-
gały w głąb niesione przez prąd odłamki pni i konarów. W niektórych miejscach woda kotło-
wała się jak ukrop i wyrzucała w górę fontanny brązowych bryzgów.
— Jambasse przybrała i duża woda utrzymywać się będzie tak długo, dopóki nie spłyną
wody zasilających ją rzeczek i potoków. Do tego też czasu musimy odłożyć nasz wyjazd, ale
już teraz trzeba zabrać się do przygotowania łodzi i tratw — powiedział pan Goraj.
— Tratwy możemy zbudować na łodziach, bo w ten sposób będą miały większą no-
śność. Należy tylko obliczyć, jaką powierzchnię zajmą klatki — odrzekł pan Rawicz.
Podczas gdy obaj panowie pogrążeni byli w rozmowie na temat podróży powrotnej,
Dzika z Jackiem poszli nieco naprzód wzdłuż brzegu, przyglądając się wzburzonej rzece.
Jacek próbował robić zdjęcia sunących po wodzie pni i krzaków, Dzika natomiast obserwo-
wała uważnie porośnięty trawą płat oderwanej od lądu ziemi, który chwilami płynął szybko,
niesiony przez ostry prąd, to znów zaczepiał się o skały podwodne i kręcił się w miejscu.
— Jeśli się nie mylę, to na tej płynącej wyspie znajduje się chyba mała antylopka
świnka! — zawołała nagle.
— Gdzie? Gdzie? — zainteresował się Jacek.
— Tam! Spójrz na tę kępę wysokich traw... O, teraz wyraźnie ją widać!... Patrz, patrz,
druga!
Wreszcie i Jacek dostrzegł na płynącej kępie dwie antylopki, które biegały niespokoj-
nie, jakby chciały uciec przed jakimś grożącym im niebezpieczeństwem.
Jacek ustawił teleobiektyw i coś tam jeszcze manipulował przy kamerze, gdy nagle
Dzika krzyknęła trwożliwie:
— Jacek, zobacz! Czarny wąż!...
Antylopki stały teraz na samym brzegu kępy, a z trawy wypełzł długi, czarny wąż,
uniósł w górę głowę i — wysuwając z paszczy rozwidlony język — wbił wzrok w struchlałe
zwierzęta.
— To jest przecież czarna kobra! — wykrztusiła Dzika. — Całe cielsko ma niebiesko-
czarne, pod pyskiem białą plamę, a podgardle i część brzucha jaskrawożółte... Ooo! Skoczy-
ła... ale...
Dzika nie dokończyła — w tejże bowiem chwili prąd rzucił wysepkę na ostry, sterczący
z wody głaz, zakręcił nią gwałtownie i niebezpiecznie pochylił. Antylopki, jak zmiecione,
zniknęły w spienionej kipieli, a kobra całym swym dwumetrowym cielskiem zatoczyła szero-
ki łuk w powietrzu i z łoskotem chlusnęła w wodę.
Po chwili na rzece widać było dwa łebki antylop znoszonych nurtem, wąż zaś zygza-
kiem, z wysoko podniesionym łbem, płynął prosto ku przeciwległemu brzegowi.
— Wiesz, Dzika, to była wprost niezwykła historia! Chwyciłem na taśmę kobrę i
moment, kiedy skoczyła na antylopki, i nagłe zderzenie wysepki ze skałą! Niebywała historia!
— wykrzykiwał rozradowany Jacek, tańcząc i podskakując koło swej towarzyszki.
— Ale co będzie z antylopkami?
— Nic im się nie stanie! — zaśmiał się Jacek. — Prąd wyrzuci je gdzieś na brzeg... o
ile...
— Tak, o ile w rzece nie ma... krokodyli! — dodała dziewczynka, śledząc wzrokiem
ledwo widoczne już główki zwierząt, które stawały się coraz mniejsze, aż wreszcie zupełnie
znikły gdzieś za zakrętem.
Po powrocie znad rzeki wszyscy czworo zabrali się do mierzenia klatek. Potem łowcy
zajęli się obliczaniem powierzchni tratw, a Dzika z Jackiem pozostali na wybiegu i chodzili
od klatki do klatki. Stwierdzili z radością, że hipopotamy były zdrowe i wesołe i dopisywał
im niezgorszy apetyt, gdyż cała poranna porcja bulw manioku i różnych korzeni została
całkowicie zjedzona. Mwe na widok Dziki wstały ze swych legowisk i podbiegłszy do ogro-
dzenia, oparły się na nim przednimi nogami, podsuwając głowy pod ręce dziewczynki.
Widząc to Jacek powiedział z podziwem:
— Wytłumacz mi wreszcie, Dzika, jak ty to zrobiłaś, że te niezdarne zwierzęta tak się
do ciebie przyzwyczaiły... i to w tak krótkim czasie?
— One wcale nie są niezdarne! — zaperzyła się Dzika. — Mwe są szybkie, zręczne, a
co najważniejsze: o całe niebo przewyższają inteligencją swoich wielkich pobratymców.
Bardzo łatwo przywiązują się do ludzi i lubią, jak się je drapie po łbie. Wszystko można z
nimi zrobić dobrocią, podobnie jak z wielu innymi zwierzętami. Zresztą, mam przecież dużą
praktykę zdobytą w naszym ogrodzie zoologicznym — zakończyła nieco chełpliwie.
O prawdzie tych słów Jacek mógł przekonać się i przy innych klatkach.
Antylopy, małpy, a nawet świnie biegły natychmiast na głos dziewczynki i nadstawiały
łby do głaskania. Tylko słoniki patrzyły na Dzikę nieufnie, podnosiły trąby do góry i wyda-
wały tęskne chrząkania.
— Ale ze słoniami nie dasz sobie rady — zaśmiał się Jacek.
— Niech no tylko zawrę z nimi znajomość, a będą za mną biegały jak pieski! Nie ma
chyba łagodniejszego i łatwiejszego do obłaskawienia zwierzęcia niż słoń! Jeśli zostaniemy tu
tydzień, przekonasz się!
Po wyjściu z wybiegu zobaczyli w obozie gromadę dzieci murzyńskich, które z daleka
przyglądały się pracy Mamadu. Na widok Dziki i Jacka dzieciaki zaczęły między sobą coś
szeptać, chichotać i stroić miny i dopiero Sjo przyprowadził je do porządku. Nadal jednak
przypatrywały się z uwagą wszystkim czynnościom białych w obozie, tylko już nie hałaso-
wały.
Przed południem Balakamo przyprowadził ze wsi kilku starszych Murzynów. Byli to
właściciele łodzi, którzy podjęli się zbudować tratwy. Drzewo mieli już gotowe i teraz chcieli
dowiedzieć się o rozmiary tratw. Łowcy dokładnie omówili z nimi tę sprawę i Murzyni poszli
nad rzekę. Wkrótce po ich odejściu zjawił się naczelnik wsi w otoczeniu swojej świty, w
której znajdował się także jego syn, mający wkrótce zostać mężem księżniczki. Świta nacze-
lnika przydźwigała żelazne krzesło, na którym Dadumbo ciężko zasiadł, a jeden z jego ludzi
otworzył nad nim parasol, aby osłonić go przed słońcem. Obaj biali łowcy mieli już przygoto-
wane pieniądze i zaprosili Dadumbo i jego syna do namiotu.
Dadumbo powitał ich długą przemową, a na końcu spytał, kiedy dostanie pieniądze. Pan
Goraj wyjął worek pełen jednoszylingowych monet i odliczając po dziesięć szylingów układał
je w małe stosiki.
Naczelnik i jego świta uważnie patrzyli na wciąż przybywające kupki monet i przełykali
głośno ślinę. Wreszcie pan Goraj przestał liczyć i rzekł:
— Dadumbo! Wedle naszej umowy mam ci zapłacić za stu pięćdziesięciu tragarzy po
dwa szylingi, to jest trzysta szylingów, czyli piętnaście funtów szterlingów. Połowę tej sumy
dałem ci jako zadatek, a tu jest sto pięćdziesiąt szylingów, czyli siedem i pół funta. Obiecałem
też, że jeśli tragarze przeniosą wszystkie zwierzęta w porządku, dostaniesz napiwek. W tej
osobnej kupce masz więc dodatkowo sto szylingów, czyli pięć funtów. Myślę, żeś powinien
być zadowolony. A teraz porachuj pieniądze i powiedz, czy się zgadza.
Dadumbo skinął na swego syna i ten brał ze stołu jeden stosik po drugim, przeliczał, a
potem kładł ojcu na rozpostartym na kolanach bubu. Trwało to dosyć długo, bo Tawi, syn
naczelnika, często się mylił, chociaż każdą dziesiątkę srebrnych monet oznaczał okrągłym
kamykiem. Gdy skończyło się liczenie zapłaty, zaczęło się przeliczanie napiwku, co również
trwało dosyć długo. Wreszcie Tawi, zmęczony i pokryty potem, odetchnął głęboko i uśmiech-
nął się. Robota była skończona. - ,
Teraz z kolei przystąpił do liczenia Dadumbo. Po długich trudach i obcieraniu potu,
lejącego się strumieniem z czoła, powiedział z rozjaśnioną twarzą, potrząsając workiem, w
którym dźwięczały monety:
— Mnóstwo, bardzo wielkie mnóstwo pieniędzy! Zapłacę nimi ucztę weselną i zbuduję
piękną chatę dla Tawi i jego żony!
— Myślałem, że pieniądze potrzebne ci są na zapłacenie okupu — ozwał się pan Goraj.
Naczelnik złapał się rękami za głowę i dopiero po długiej chwili zdołał przemówić:
— Za księżniczkę okup? Kto to słyszał! Za księżniczkę nie płaci się okupu. Ona prze-
cież nie będzie pracować w chacie swego męża. Mój syn, Tawi, bardzo spodobał się księżni-
czce i ona bierze go sobie za męża. Pracować będą inne kobiety, za które trzeba zapłacić
okup.
— A czy Tawi, kiedy ożeni się z księżniczką, także będzie księciem? — zaciekawił się
pan Rawicz.
— Nie, Tawi będzie musiał rąbać busz i zakładać lugan, a księżniczka będzie siedzieć i
jeść orzeszki ziemne z miodem. Ona będzie się przyglądać, jak pracują inne kobiety, jak sieją
ryż, sadzą maniok, zbierają pączki bambusowe. Taki jest zwyczaj! Za to dziecko księżniczki i
Tawi będzie wielkim i bardzo bogatym naczelnikiem! — dokończył dumnie Dadumbo.
Pan Goraj sięgnął do jednej ze skrzynek i ofiarował naczelnikowi i jego synowi po pięć
wiązek tytoniu, a całej świcie po dwie. Dadumbo chwilę jeszcze posiedział, potem pożegnał
się i pobrzękując od czasu do czasu workiem z pieniędzmi, ruszył z powrotem do wsi.
— No, a teraz, Władku, chodźmy zobaczyć, co robią nasi cieśle — rzekł przeciągając
ramiona pan Goraj, znużony długą wizytą naczelnika.
Obaj przyjaciele ruszyli w stronę rzeki, skąd dochodził zgłuszony stuk siekier i młotów.
Cieśle nie tracili czasu, zwijali się z robotą aż miło. Na czterech długich łodziach ustawionych
na ziemi w dwa rzędy umocowywali poprzeczne belki wysuszone na pieprz i układali na nich
tarcice, wiążąc wszystko mocno łykiem z rotangu. Inni wiercili w burtach otwory, przez które
przewlekali łyko i przytwierdzali pomost do łodzi. Otwory zabijali następnie kołkami i
uszczelniali smołą.
Łowcy obejrzeli dokładnie robotę, tu i ówdzie kazali Murzynom coś poprawić, ale z ich
min widać było, że są zadowoleni.
— Jeśli praca pójdzie tak dalej — powiedział pan Goraj — to za dwa dni tratwy będą
gotowe i jak tylko woda opadnie, będziemy mogli wyruszyć.
Po mocno spóźnionym obiedzie Dzika, Jacek i Sjo wybrali się brzegiem rzeki na
przechadzkę. Szli wolno wąziutką ścieżyną wijącą się na skraju lasu, ponieważ sam brzeg był
bardzo kamienisty. Woda wciąż utrzymywała się na wysokim poziomie i wciąż jeszcze niosła
muł, ziemię, wyrwane z korzeniami pnie, obłamane konary i gałęzie.
Nieco dalej kamienie ustąpiły miejsca miękkiej trawie i ścieżka stała się szeroka i
wygodna, tylko od czasu do czasu trzeba było omijać głębokie dziury wyryte przez świnie
rzeczne.
W pewnym miejscu natrafili na nory hipopotamów karłowatych. Było ich siedem, a
znajdowały się na wzniesieniu pokrytym kępami dorodnych łopuchów. Przed żadną z nor nie
dostrzegli śladów i próby wypłoszenia mwe nie dały rezultatów. Nory były puste i hipopota-
my chyba już od dawna nie szukały w nich schronienia.
O kilkanaście kroków od kolonii nor znajdowała się jeszcze jedna, samotna nora i Dzika
uznała, że tę również należy sprawdzić. Sjo wsunął w nią kij i ledwie począł szturchać, gdy
nagle rozległo się gwałtowne skrzeczenie i z nory wytoczył się... duży jeżozwierz z nastroszo-
nymi kolcami na ogonie. Przedreptał szybko obok zdumionej Dziki, ale Jacek zdążył chwycić
go na taśmę kamery i później skakał z radości, że tak dostojnego jeżozwierza jeszcze nigdy
nie sfilmował.
Ponieważ zbliżał się wieczór, dzieci zawróciły. Przecięły wąski pas lasu i znalazły się
na drodze prowadzącej do wsi. Przeszły już spory kawałek, gdy Dzika zatrzymała się gwałto-
wnie, a następnie skoczyła między drzewa. Obaj chłopcy zrobili to samo, choć zupełnie nie
rozumieli, o co chodzi. Dziewczynka stała dłuższą chwilę schowana za pniem drzewa, potem
wychyliła się i jak ryś skoczyła kilka kroków dalej. Powtórzyła ten manewr jeszcze parę razy,
uklękła i podniosła wiatrówkę do oka. Po wystrzeleniu ampułki ponownie nabiła szybko broń.
Zaraz też rozległo się drugie klaśnięcie.
Kiedy Jacek przybiegł do Dziki, dziewczynka klęczała już nad małą antylopą wodną i
wiązała jej nogi. Potem przebiegła kilka kroków i nachyliła się nad drugą taką samą antylopą.
— Jak ty je wypatrzyłaś, przecież nic nie było widać? — dziwił się Jacek.
— One szły skrajem lasu, a jedna na chwilę wyskoczyła na drogę. Nie mamy takich w
naszej menażerii, więc sądziłam, że warto je złowić. Pamiętasz? Pierwsze antylopy wodne,
złapane jeszcze w obozie nad Mahe, pożarł lampart.
Jacek bąknął coś pod nosem, ale Dzika i tak nie słuchała. Zarzuciła sobie na plecy jedną
antylopkę, a drugą wziął Sjo i szybko ruszyli do obozu, gdyż zrobiło się już zupełnie ciemno.
W obozie przyjęto ich z radością, chociaż ojciec Dziki śmiał się, że jeśli dłużej posiedzą
w Gondoja, to trzeba będzie budować jeszcze ze dwie tratwy, by pomieścić wszystkie zwie-
rzęta, które Dzika złowi. Po kolacji Jacek miał ochotę wybrać się do wsi, by popatrzeć na
tańce. Dzika jednak wolała iść do łóżka. Zasnęła tak mocno, że nawet nie słyszała bębenków
dudniących w Gondoja prawie do rana.
W dwa dni później woda w Jambasse opadła na tyle, że można było spuścić tratwy na
jej nurty. Tratwy znakomicie unosiły się na wodzie i łowcy postanowili możliwie szybko
opuścić wieś, tym bardziej że w każdej chwili groziło nadejście nowej burzy wiosennej.
Załadowano więc klatki, przygotowano też spory zapas żywności dla zwierząt. Na pierwszej
tratwie, dowodzonej przez pana Goraja, Mamadu wybudował kamienną kuchnię i roztasował
się przy niej ze wszystkimi swoimi garnkami. Resztę załogi mieli stanowić Jacek, Momoru i
czterej doświadczeni wioślarze, którzy zobowiązali się towarzyszyć łowcom aż do końca
rzecznej podróży. Drugą dowodził pan Rawicz — z nim mieli płynąć Dzika, Sjo, Pepesu,
Balakamo i również czterej wioślarze.
Kończono właśnie ładowanie ekwipunku, kiedy na brzegu pojawił się Dadumbo w to-
warzystwie Tawi i całej świty, a za nim wszyscy mieszkańcy wsi. Dadumbo kraciastą chustą
obcierał łzy z oczu, chociaż pan Goraj miał co do tego pewne wątpliwości. Tawi natomiast
był naprawdę przygnębiony, bo z odpłynięciem łowców kończyły się srebrne szylingi, któ-
rych tak potrzebowała księżniczka. Mężczyźni, kobiety i dziewczęta obdarowywali podróż-
nych, czym tylko mogli. A więc od mężczyzn dostali łowcy skóry różnych antylop i lampa-
rtów, rogi antylop bongo, kozłów leśnych i antylop pasiastych, pięknie uplecione z cieniu-
chnych włókien rafii woreczki na ryż, kapciuchy na tytoń z wytłaczanej skóry i najrozmaitszą
broń, nieraz bardzo starą i piękną, o niewątpliwie muzealnej wartości. Kobiety i dziewczęta
przyniosły sterty przeróżnych owoców, jarzyn i drobiu, a mali chłopcy całe mnóstwo owa-
dów, wśród których pan Rawicz zauważył wiele nie znanych mu gatunków.
Łowcy po krótkiej naradzie otworzyli nie tknięte jeszcze skrzynki tytoniu, barwnych
materiałów, pięknych paciorków i rozdzielili to między mężczyzn i kobiety. Ci, którzy przy-
nieśli skóry, rogi, broń i woreczki rafiowe, otrzymali pieniądze. Niektóre dziewczęta składały
dary na ręce Dziki, dziewczynka więc rozdawała w zamian barwne materiały i sznury koloro-
wych paciorków.
Wreszcie Balakamo dał znak i wioślarze odbili od lądu. Tratwy pochwycił wartki prąd,
szybko więc zniknął tłum na brzegu, ale długo jeszcze, do uszu podróżników dochodziło
dudnienie bębnów, którymi Murzyni z Gondoja dawali znać wioskom leżącym nad Jambasse
o płynących rzeką białych łowcach, ich dzieciach i klatkach ze zwierzętami.
Płynęli wciąż przez nie zamieszkaną prawie puszczę. Tu i ówdzie rzeka zwężała się tak
bardzo, że tratwy dzielił od brzegów, sterczących prawie prostopadle do góry, zaledwie
półmetrowy pas wody.
Nad puszczą pojawiały się w słońcu orły krzykliwe, orliki brunatne lub też zataczały
koła szybkie sokoły. W niektórych miejscach las podchodził do samej wody i wtedy tratwy
płynęły w korytarzu ciemnej zieleni, gdyż powiązane pnączami wierzchołki drzew tworzyły
zwarty baldachim. Pełno tu było małp, które wrzeszczały na widok statków i obrzucały ludzi,
czym tylko mogły.
W pewnym miejscu, na stromym urwisku, żeglarze ujrzeli całą rodzinę szympansów.
Samki i młode szympansy wdrapały się na drzewa i stamtąd obserwowały tratwy, stary
samiec natomiast, wsparty na kiju, pozostał na skale i ryczał ze złości. Gdy przepływała obok
niego druga tratwa i znajdujące się w klatce młode szympansiki zaczęły z radości krzyczeć,
stado urządziło taki koncert, że Dzika i jej ojciec musieli zatkać sobie uszy.
Na dobrą godzinę przed wieczorem omal nie doszło do katastrofy. Płynąca na przedzie
tratwa wpadła nagle na potężny zator utworzony przez kilkadziesiąt pni w wąskim przesmyku
rzeki między dwiema stromymi górami. Pierwsze pnie zaczepiły się prawdopodobnie o pod-
wodne skały, na nich zaś zaklinowały się gałęziami następne, tarasując w końcu całą rzekę.
Woda przelewała się przez ten próg spienionym nurtem i czarnym wioślarzom niemal w
ostatniej chwili udało się z wielkim trudem skierować tratwę do brzegu. Druga tratwa tylko
dzięki ogromnemu wysiłkowi całej załogi uniknęła wpadnięcia na pierwszą, ale uderzyła w
nią tak mocno, że dwóch wioślarzy wpadło do wody. Wyratowano ich szybko i choć się
porządnie wystraszyli, żadnych obrażeń nie odnieśli.
Obaj łowcy obejrzeli dokładnie przeszkodę, a nawet nurkowali, by zobaczyć, jak mocno
pnie zaklinowały się na skałach podwodnych, ale o rozbiciu progu można było myśleć
dopiero następnego ranka, gdyż słońce chowało się już za las. Zakotwiczono więc tratwy i
wyszukano na zboczu skalistą platformę, na której Mamadu zbudował zaraz palenisko z
trzech kamieni i przystąpił do przygotowywania kolacji, w czym bardzo dzielnie pomagali mu
Momoru i Pepesu, znosząc chrust i suche drzewo. W tym samym czasie Dzika, Jacek i Sjo
karmili zwierzęta.
Na noc na platformie skalnej pozostawiono tylko jedno ognisko, przy którym długo
siedzieli obaj łowcy, zastanawiając się nad sposobem prędkiego usunięcia przeszkody.
O świcie zbudziło obóz głośne wołanie pana Goraja, który uważał, że pracę trzeba
rozpocząć jak najwcześniej. Wydobyto ze skrzynek siekiery i piły, wszyscy ludzie przewią-
zali się linkami, których końce przymocowano do pierwszej tratwy, i przystąpiono do dzieła.
Jacek ustawił się z kamerą, aby filmować, Dzika natomiast, w kostiumie kąpielowym i z
siekierą w ręku, od razu wzięła się do roboty. Najpierw odrąbano lub odpiłowano wszystkie
dostępne gałęzie, a potem zabrano się do piłowania samych pni. Była to praca ciężka i
niebezpieczna, bo silny nurt wpychał pod wodę, jednakże kilka kloców udało się przepiłować.
Prąd porywał je natychmiast, dosłownie ludziom spod rąk, i w jakimś momencie omal nie
skończyło się to tragicznie, gdy jeden z pni zerwał linkę ubezpieczającą pana Rawicza i ude-
rzył go tak mocno w pierś, że łowca jak kamień poszedł na dno. Wszystko to trwało zaledwie
kilka sekund i nim ktoś z dorosłych zorientował się w sytuacji, Dzika odpoczywająca na
brzegu natychmiast skoczyła do wody, zanurkowała i chwyciła tonącego. Podtrzymując jego
głowę nad wodą, poddała się silnemu prądowi, który wyniósł ich o jakieś dwieście metrów
dalej na szeroko rozlane wody. Nim pracujący przy zatorze ludzie zdążyli nadbiec z pomocą,
doholowała oszołomionego uderzeniem ojca do brzegu. Po dobrej godzinie pan Rawicz na
tyle przyszedł do siebie, że wspierając się na ramieniu córki i pana Goraja mógł wrócić na
tratwę.
Po krótkiej przerwie, wywołanej wypadkiem pana Rawicza, zabrano się do dalszej pra-
cy. Teraz jednak wzięto się do tego w inny sposób. Pan Goraj, nurkując kilkakrotnie, przy-
wiązał długą linę do najwyżej pod wodą leżącego pnia, a stojący na brzegu Murzyni zaczęli
ciągnąć za drugi koniec liny. Po piątym czy szóstym szarpnięciu kilka drzew się obluzowało.
Wyskoczyły nagle na powierzchnię wody i kiedy Balakamo przeciął linę — spłynęły lekko z
prądem jak suche szczapy.
Próg został na tyle obniżony, że tratwy mogły płynąc dalej. Mamadu przygotował na
obiad Murzynom ryż z drobno siekanym mięsem, obficie podlany oliwą palmową, a łowcom i
ich dzieciom podał gorącą kawę, placki i zimne mięso z antylopy wodnej.
Pan Rawicz nie mógł jeść, wypił tylko sporo kawy, za to v inni zajadali się plackami i
białym mięsem antylopy, którą Mamadu upolował z łuku o kilkadziesiąt kroków od obozu.
W dalszą drogę ruszono koło południa. Rzeka płynęła spokojnie, chociaż w niektórych
miejscach żeglarze bardzo musieli uważać, by nie roztrzaskać statków na wystających z wody
ostrych skałach. Na ogół jednak podróż była przyjemna, szczególnie dla Jacka i Dziki. Płynęli
wciąż w obramowaniu lasów, czasem tylko — gdy brzegi stawały się płaskie i rzeka rozlewa-
ła się szeroko — spotykali kąpiące się dziewczęta lub kobiety nabierające wody w tykwy czy
też piorące bieliznę na kamieniach.
Wiosek nie było widać, gdyż znajdowały się zwykle na wyniosłościach nie zagrożonych
powodzią, wśród pól manioku, gajów bananowych, palm oleistych i drzew kola.
Przez cały czas podróży wśród lasów towarzyszyły żeglarzom wrzaski wszelkich gatun-
ków małp. Czasem mijali tkwiącą tuż przy samym brzegu małą, zupełnie czarną czapelkę,
która przywodziła na myśl wdowę opłakującą śmierć swego męża. Stojąc nieruchomo nad
wodą, zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na to, co się wokół działo, i podrywała się
do lotu dopiero w ostatniej chwili. Leciała nisko, skrzydłami niemal muskając powierzchnię
wody, i opadała na jakiś kamień lub skałę wystającą z toni. Murzyni na jej widok chwytali za
talizmany zawieszone na szyi i mruczeli jakieś zaklęcia czy modlitwy.
W przedwieczornych godzinach żeglarze zauważyli starego mwe, który przepływał z
jednego brzegu na drugi. Widocznie lampart albo inny jakiś drapieżnik wypłoszył go z nory i
hipopotam nie miał innej drogi ucieczki jak przez rzekę. Jacek sfilmował płynące w popłochu
zwierzę, które nie zważając zupełnie na tratwy, dobiło z niezwykłą zręcznością do lądu, wdra-
pało się na brzeg i w jednej chwili zniknęło w puszczy.
Noc spędzili podróżnicy obok maleńkiej wioski murzyńskiej, złożonej z pięciu chat.
Mieszkańcy osiedla bardzo ucieszyli się z niespodziewanych gości i wieczorem przyszli z
prośbą, by biali myśliwi uwolnili ich od słoni i bawołów niszczących im co noc pola ryżu i
manioku. Ponieważ pan Rawicz czuł się już dobrze, wybrał się wraz z panem Gorajem i Bala-
kamo na łowy. Dzika, Jacek i Sjo zostali na tratwach, aby przypilnować ładunku. Biali łowcy
nie chcieli zabijać słoni, na warzywniki więc i pola prosa, pustoszone przez te zwierzęta, udał
się Balakamo. Pan Rawicz wyprawił się na pola manioku, a pan Goraj na lugan ryżowy. Obaj
zaopatrzyli się w lampy elektryczne i karabiny.
Pan Rawicz, w towarzystwie jednego Murzyna z wioski, siadł sobie wygodnie na
pniaku ściętego mahoniu, o kilkanaście kroków od pola manioku, skąd światłem latarki mógł
objąć i maniok, i pole czarnej fasoli. Ale mimo iż kilkakrotnie zapalał lampę, nigdzie nic nie
mógł dojrzeć. Już zaczynał drzemać, gdy nagle obudziło go silne tarmoszenie za ramię.
Otworzył oczy i równocześnie usłyszał chrząkanie i charakterystyczne pomruki świń pędzel-
kowych. Szybko włączył lampę i w jej świetle ujrzał kilkanaście par oczu znikających lub
pojawiających się między krzakami manioku. Świnie nic sobie nie robiły ze światła i dalej
ryły bulwy.
Oczywiście, mimo podnieconego szeptu Murzyna, pan Rawicz nie miał zamiaru strze-
lać, żeby nie spłoszyć bawołów, które w każdej chwili mogły nadejść, dał więc znak swemu
towarzyszowi, by umilkł.
Po dłuższej chwili gdzieś zupełnie blisko rozległ się chrzęst kolców i światło lampy
wydobyło z mroku sporego jeżozwierza również wykopującego bulwy. Ten nie zważał na nic.
Nie obchodziły go ani świnie, ani nawet światło. Siadał śmiesznie na kolczastym ogonie, brał
bulwę w przednie łapy, obłupywał ją ze skórki i zajadał ze smakiem miąższ. Tak był zajęty
ucztą, tak głośno mlaskał, że w ostatniej dopiero chwili zobaczył skradającego się serwala.
Momentalnie zwinął się w kłębek, nastroszył kolczasty ogon i z tak piekielnym łoskotem
zaczął bić nim o ziemię, że serwal — który już widocznie zawarł kiedyś bliższą znajomość z
kolcami jeżozwierza — wziął ogon pod siebie i co rychlej się ulotnił.
Nagle gdzieś daleko rozległ się huk wystrzału. Huk był suchy i ostry, a więc strzał mu-
siał paść ze sztucera. Widocznie pan Goraj miał więcej szczęścia i na niego wyszła zwierzy-
na.
W kilka chwil po strzale pan Rawicz zobaczył ku swemu ogromnemu zdziwieniu kilka
par dużych, niebieskawych punktów, które zdawały się płynąć w powietrzu wprost na niego.
Gdy świecące punkty zbliżyły się, rozpoznał zarysy łbów i silnych, szerokich rogów poda-
nych ku tyłowi. Uderzyło go jednak to, że bawoły biegły zupełnie cicho, nie czyniąc naj-
mniejszego hałasu. Gdy były już całkiem blisko, podniósł sztucer do oka i wypalił między
parę jarzących się ślepi.
Ogromne cielsko zwaliło się z łoskotem na ziemię tuż przed nim, reszta stada przebiegła
obok w szalonym pędzie, a po chwili wszystko ucichło, jakby zwierzęta były tylko przywi-
dzeniem.
Pan Rawicz postąpił ostrożnie parę kroków i nachylił się nad leżącym zwierzęciem. Był
to młody jeszcze bawół samiec, ale miał piękne rogi, szerokie u nasady i zaostrzone na
końcach. Kula trafiła go dokładnie między oczy, a więc zginął momentalnie. Łowca obejrzał
dokładnie zwierzę i z zadowoleniem stwierdził, że było dobrze odżywione i tłuste. Zastano-
wiła go jednak ciemnobrązowa barwa sierści, gdyż dotychczas widywał w Liberii tylko cza-
rne bawoły.
— Widocznie jest to jakaś odmiana bawołów leśnych — szepnął do siebie patrząc na
towarzyszącego mu Murzyna, który również obejrzał zabite zwierzę, głęboko pokłonił się
łowcy, a potem wyciągnął skądś bębenek i zaczął prędko bić w niego palcami. Dudnienie
przerwał odgłos dalekiego strzału. Strzał nie pochodził z nowoczesnego sztucera, ale raczej ze
starej kapiszonówki, jakich sporo sprzedawano Murzynom w sklepach monrovijskich, i odda-
ny został tak daleko, że absolutnie nie mógł pochodzić ze strzelby Balakamo.
Tymczasem dźwięki bębenka dotarły widocznie do wioski, bo na ścieżce wiodącej na
pola manioku zabłysły światła pochodni, a niebawem myśliwych i zabite zwierzę otoczył
tłum mężczyzn i kobiet i cała masa nagich zupełnie dzieci. Wszyscy pochylali się nad bawo-
łem, dotykając palcami jego nóg, brzucha i grzbietu. Jednocześnie wykrzykiwali coś, śmiali
się i w ogóle robili taki hałas, że przepłoszyli chyba wszystkie słonie, bawoły i antylopy z
całej okolicy. Wśród śmiechów i wrzasku związano bawołowi nogi, przesunięto przez nie
gruby drążek i kilku mężczyzn dźwignęło go na ramiona przy blasku pochodni i wśród nieu-
stającego, piekielnego zgiełku Murzyni na czele z panem Rawiczem ruszyli ze zdobyczą w
stronę rzeki. Ale widocznie nie dane było mieszkańcom wioski odpocząć tej nocy, bo ledwie
złożyli bawołu w pobliżu przycumowanych tratw, znowu rozległo się gdzieś w oddali dudnie-
nie bębenka. Wszyscy natychmiast rzucili się na jego wołanie, zostawiając na brzegu tylko
kilka młodziutkich dziewcząt, które szeroko rozwartymi oczyma patrzyły na Dzikę.
Dziewczynkę już wcześniej obudziły hałasy dobiegające do obozu, teraz zaś siedziała w
pidżamie przy ognisku i słuchała opowiadania ojca o polowaniu. Niebawem też dołączył się
zaspany Jacek, który wzbudził w dziewczętach murzyńskich nie mniejsze zainteresowanie niż
jego towarzyszka.
Dzika dopiero po chwili spostrzegła błyszczące w ciemności oczy dziewcząt, wlepione
w grupkę białych siedzących przy ogniu. Ze śmiechem zawołała je, ale sporo czasu upłynęło,
nim Murzynki zdecydowały się przyjść do ogniska. Gdy Jacek poczęstował je kawą i ciastka-
mi, spróbowały kawy, ale skrzywiły się i z obrzydzeniem odstawiły kubki, ciastka natomiast
bardzo im smakowały, jakkolwiek jadły je pierwszy raz w życiu.
Nagle dziewczęta zerwały się od ognia i szybko ukryły w cieniu, a prawie w tej samej
chwili rozległ się gwar wracających ludzi. Między drzewami zabłysły światła pochodni i
wkrótce na brzegu znów zaroił się tłum, który tym razem towarzyszył panu Gorajowi i męż-
czyznom niosącym drugiego bawołu. Kiedy złożono go obok pierwszego, natychmiast uwido-
czniła się różnica między obu zwierzętami. Byk upolowany przez pana Goraja był znacznie
większy, miał czarną sierść i krótkie, silne rogi. Na skórze widać było liczne, stare i nowe
blizny, dowód, jak bardzo dbał o swoje stado, staczając często krwawe boje z innymi samca-
mi.
Gdy Dzika i Jacek ciekawie oglądali zwierzęta, jeden z Murzynów odciął bawołom
ogony i podał je Dzice, pokazując na migi, że trzeba z nich zdjąć skórę i oprawić w nią ręko-
jeść, a długa kita na końcu ogona może służyć do opędzania much. Dzika pięknie podzię-
kowała, nie omieszkała jednak dodać, że ma już w domu podobną rzecz, zrobioną z wysu-
szonego ogona żyrafy. Ponieważ żaden z Murzynów nie wiedział, jak wygląda żyrafa, dzie-
wczynka narysowała żyrafę na kartce papieru i ludzie, kiwając głowami lub wybuchając
śmiechem, z podziwem patrzyli na długą szyję zwierzęcia.
Po ściągnięciu skóry z bawołów Mamadu z pomocą Momoru i Pepesu wyciął z mło-
dszego polędwicę i odrąbał oba udźce. Resztę mięsa i całego drugiego bawołu, z wyjątkiem
rogów, biali łowcy podarowali Murzynom. Hojny dar wywołał wśród nich tak głośny wybuch
podziękowania, że łowcy czym prędzej schronili się na tratwy. Mieszkańcy wioski w jednej
chwili rozdzielili między siebie mięso, a dzieci zaczęły wydzierać sobie żołądki i kiszki, bijąc
się o ich zawartość, stanowiącą przysmak.
Wczesnym rankiem wrócił Balakamo, na którego nie wyszły słonie, ale przyniósł za to
na plecach tęgiego kozła błotnego. Kozioł był tłusty i młody, toteż kucharz kazał zanieść go
na tratwę.
Kiedy słońce wychynęło zza lasów, odcumowano tratwy. Dzieci murzyńskie i młode
dziewczęta długo jeszcze stały na brzegu i okrzykami żegnały odpływających żeglarzy.
I dopiero kiedy statki zniknęły na zakręcie, cała gromada ruszyła do wsi, gdzie w
każdym garnku lub na gorących węglach pieczono mięso bawole.
XVII
Tratwy sunęły teraz wąskim łożyskiem rzeki, że niemal ocierały się burtami o brzegi,
ale płynęły znacznie szybciej, bo niósł je bardzo wartki prąd. Koło godziny dziesiątej wypadli
na szeroką, spienioną toń rzeki Loffa, która o dwa kilometry wyżej ze straszną siłą i wście-
kłością rozbijała swoje nurty na ostrych progach. Znalazłszy się na Loffa nie musieli obawiać
się już żadnych przeszkód, bo jakkolwiek wody jej nie należą do spokojnych, to jednak w
dalszej drodze nie groziło niebezpieczeństwo wodospadów czy podwodnych kamieni. W po-
łudnie minęli wielką wieś Zolu Duma i na obiad zatrzymali się przy zachodnim cyplu wyspy
Dohn, w pobliżu osady złożonej z kilku okrągłych chat.
Natychmiast po posiłku tratwy ruszyły w dalszą drogę i na wieczór przycumowały koło
mostu, przez który wiodły szyny kolejki wiodącej z Borni Hills do kopalni w górach Bie,
ciągnących się długim łańcuchem na pograniczu Sierra Leone. Przez most przejeżdżały też
ciężarówki i samochody osobowe, łowcy więc mieli nadzieję, że zatrzymają rano jakiś wóz i
dostaną się do dyrekcji kopalni, gdzie zostawili na przechowanie swoje auta. Mamadu rozpa-
lił ognisko i zabrał się do przygotowywania wieczornego posiłku, Momoru i Pepesu rozbijali
namioty i rozkładali łóżka, a łowcy wraz z dziećmi zajęli się karmieniem i pojeniem zwierząt.
Kolacja upłynęła w wesołym nastroju, a potem, długo jeszcze w noc, siedzieli wszyscy
przy ogniskach słuchając głuchego dudnienia bębenków dobiegającego z pobliskiej wioski. I
dopiero gdy .już Krzyż Południa zajaśniał na południowym nieboskłonie, pan Goraj dał znak
do snu.
Na drugi dzień rano było trochę zamieszania, ponieważ Mamadu i Pepesu spóźnili się
nieco ze śniadaniem: całą noc tańczyli w wiosce szczepu Wai, dokąd wymknęli się, gdy
wszyscy w obozie ułożyli się do snu. Po krótkiej reprymendzie wygłoszonej przez pana
Goraja wszystko wróciło do ustalonego porządku. Po śniadaniu łowcy zatrzymali jeden z
przejeżdżających mostem samochodów, który za drobną opłatą zawiózł ich wraz z dziećmi do
Borni Hills.
Kiedy pan Goraj załatwiał sprawę zwierząt, którymi opiekowali się urzędnicy, pan
Rawicz z Dziką pojechali do Yoma po koguty. Przy okazji mieli odwieźć Sjo do rodzinnej
wioski, ale chłopiec, wiedząc o tym, tak się gdzieś zaszył, że nie mogli go znaleźć. Pan
Rawicz bardzo był z tego niezadowolony, Dzika natomiast cieszyła się w duchu, choć wie-
działa, że i tak, wcześniej czy później, będą musieli rozstać się ze Sjo. Nie mogli przecież
zabrać go z sobą do Sudanu...
Zwierzęta pozostawione w zarządzie kopalni znajdowały się w świetnym stanie. Czarna
antylopka stała się ulubienicą rodziny księgowego i biegała za jego dziećmi jak pies. Była
tłusta, dobrze odżywiona, a sierść lśniła na niej niczym najpiękniejszy, czarny aksamit. Ale
gdy zwabiono ją do klatki i zapłakane dzieci przywarły do prętów, pan Goraj wypuścił
zwierzę z powrotem do ogrodu, co dzieciarnia przyjęła wybuchem szalonej radości.
Z lampartem i mwe nie było kłopotu. Oba zwierzęta przyzwyczaiły się co prawda do
swych opiekunów, a mwe chodził nawet na spacery ze swoim wychowawcą, jednak obaj
inżynierowie byli ludźmi rozsądnymi i dobrze wiedzieli, jak cenną zdobycz stanowiły dla
łowców te zwierzęta.
Kończono właśnie ładowanie klatek na samochody, kiedy wróciło auto z Yoma. Nie
pozostawało zatem nic innego, jak podziękować za wspaniałą opiekę nad zwierzętami, poże-
gnać się i odjechać do obozu nad rzeką Loffa.
Po krótkim posiłku pan Goraj zapłacił umówioną sumę murzyńskim wioślarzom i przy-
stąpiono do ładowania na ciężarówki klatek i ekwipunku. Na samym wierzchu przywiązano
dwie łodzie-dłubanki, które pan Rawicz zakupił dla chartumskiego muzeum jako ciekawe
eksponaty do zbiorów etnograficznych *. Na pozostałe łodzie natychmiast znaleźli się kupcy
ze szczepu Wai, którzy wcale dobrze za nie zapłacili. Dzika jeszcze raz podziękowała Bala-
kamo za ofiarowane jej kiedyś kły słoniowe i podarowała myśliwemu dwadzieścia funtów
* Etnografia — nauka zajmująca się badaniem kultury różnych ludów.
szterlingów, co w przybliżeniu odpowiadało cenie rynkowej obu kłów. Balakamo bardzo się
ucieszył z takiej masy pieniędzy i zaraz poprosił, by zabrano go do stolicy, gdzie chciał kupić
kilka paczek prochu do swej strzelby, różne przybory myśliwskie i piękne, kolorowe suknie
dla żony i córek.
Gdy wszystko było gotowe, samochody ruszyły w stronę Monrovii. Ze względu na
zwierzęta łowcy nie mogli rozwinąć dużej szybkości, a nawet zatrzymywali się przy każdej
większej rzece, aby napoić je i dać im wytchnąć w cieniu.
Wreszcie, na jakieś dwie godziny przed zachodem słońca, obie ciężarówki zajechały
przed gmach „Ducor Palace”. Z recepcji zaraz wysypali się boye i zaczęli z wielkim „och” i
„ach” zdejmować klatki i ustawiać je w pobliskim pawilonie. Oczywiście, przybiegli też
wszyscy mieszkańcy hotelu, żeby zobaczyć czworonogich mieszkańców puszczy, o których
większość nie miała pojęcia.
Zaczynało się zmierzchać, kiedy do hotelu wpadły Ann Cooper i Bobby Denis. Wieść o
przybyciu łowców i przywiezieniu zwierząt zdążyła już obiec całe miasto, toteż ile sił w
nogach pośpieszyły do „Ducor Palace”, by przywitać się z Dziką i Jackiem. Po, wzajemnych
wybuchach radości i pełnej okrzyków rozmowie na temat pobytu w dzikiej puszczy białe
dzieci zaprowadziły je do zwierząt. Na widok tej menażerii liberyjskie dziewczęta stanęły jak
wryte. Przyznały, że zdarzało im się widywać małe szympansiątka przynoszone na targ,
mangaby, ale szatanów, mwe, antylop bongo, antylop tapirowatych i całego szeregu innych
zwierząt nie widziały nigdy w życiu, chyba tylko na fotografiach lub rysunkach. Któregoś
dnia Dzika przedstawiła dziewczętom Sjo i opowiedziała im o jego losach. Przywiązała się
bardzo do malca i z żalem myślała o bliskim rozstaniu. Łowcy odlecą do Sudanu, a Sjo będzie
musiał wrócić z Balakamo do rodzinnej wioski, pod opiekę swej niezbyt dobrej ciotki.
Ann przyjrzała się chłopcu uważnie, a potem odwołała go na bok i długo z nim rozma-
wiała. Następnego zaś dnia oznajmiła Dzice, że zabiera Sjo do swego domu, bo rodzice jej
pragną adoptować małego chłopca, jak to często robią rodziny Amerykano-Liberyjczyków.
Sjo, sierota, zgodził się bez wahania, ale chciał pozostać z „małą, białą miss” aż do czasu jej
wyjazdu z Liberii.
Do „Ducor Palace” ciągnęły codziennie istne procesje mieszkańców Monrovii. Niektó-
rzy z nich oglądali zwierzęta swego kraju po raz pierwszy w życiu. Pepesu i Momoru, pełnią-
cy obowiązki dozorców, z dumą objaśniali widzów, jak łowi się zwierzęta przy pomocy „cza-
rodziejskich strzelb, które usypiają je na chwilę, ale nie odbierają im życia”. Przy tej sposo-
bności opowiadali, oczywiście, o „małej miss”, która żadnego „mięsa” w puszczy się nie lęka.
Sława Dziki, która tymczasem biegała z Ann i Bobby, zwiedzając miasto, zatoczyła
wkrótce tak wielkie kręgi w Monrovii, że mnóstwo Murzynów przychodziło do hotelu specja-
lnie po to, by ją zobaczyć. Wielu myślało, że taka dzielna dziewczyna musi być ogromnego
wzrostu, potężnej tuszy i mieć bicepsy na kształt grubych lian, więc gdy zobaczyli małe i
smukłe dziewczątko w towarzystwie niewiele wyższego chłopca — po prostu wierzyć nie
chcieli, że to śmiejące się i żywe jak iskra stworzenie mogło przebyć w puszczy całą porę
suchą i złapać tak wiele, niebezpiecznych często, zwierząt.
Łowców odwiedził nawet liberyjski minister spraw wewnętrznych. Kiedy w trakcie
oglądania złowionych zwierząt dowiedział się, że wiele z nich schwytała dwunastoletnia dzie-
wczynka, córka pana Rawicza, uznał to za żart i uwierzył dopiero wtedy, gdy pokazano mu
wiatrówkę i wyjaśniono jej działanie. Pod koniec wizyty minister zwrócił się do pana Rawi-
cza z propozycją założenia nowoczesnego ogrodu zoologicznego w stolicy, ale ten odpowie-
dział bardzo uprzejmie, że może to zrobić jedynie po wyrażeniu zgody przez władze sudań-
skie, których jest urzędnikiem.
W kilka dni później na lotnisku w Monrovii wylądował olbrzymi czteromotorowy
samolot, zamówiony dla przetransportowania zwierząt. Do jego pękatego wnętrza załadowa-
no wszystkie klatki wraz z żywnością dla całej menażerii (Ann i Bobby dostarczyły przeszło
sześć kilogramów świeżutkiej sałaty dla szatanów), ekwipunek i jeszcze znalazło się wygodne
miejsce dla łowców i ich dzieci. Z ciężarówkami nie było kłopotu, bo pan Goraj sprzedał je
dyrekcji kopalni.
Na lotnisku zebrali się wszyscy Murzyni, którzy brali udział w wyprawie. Przyszedł
więc myśliwy Balakamo ze swą długą rusznicą, kucharz Mamadu w czerwonej czapeczce na
głowie, Pepesu i Momoru, a w pierwszym szeregu żegnających znalazł się oczywiście zapła-
kany Sjo oraz Ann i Bobby, też ze łzami w oczach. Prócz nich przybyło także wielu powa-
żnych obywateli i dużo młodzieży, która pragnęła pożegnać śmiałych łowców nie lękających
się puszczy i jej niebezpieczeństw.
Dzika, trzymając w rękach Dudu, do ostatniej chwili stała w otwartych drzwiach
samolotu i machając chustką, żegnała swoich czarnych przyjaciół. Potem drzwi zatrzaśnięto,
głośniej zahuczały silniki i ogromny samolot potoczył się po betonowym pasie: Podniósł się
ciężko w górę, zatoczył ogromne koło nad morzem i miastem, wziął kierunek na wschód i
szybko zniknął na tle pokrywającego się czarnymi chmurami nieba.