„Gdyby nie miłość”
Usiedli w cieniu płaczącej wierzby. Po lewej i prawej stronie rosły dzikie maliny,
rokitnik i czarny bez. Poniżej płynęła rzeka, przeciwległy brzeg zarósł trzciną, a za nią
rozciągały się łąki. Kłębiaste chmury ożywiały senny nurt wody. Było cicho, brzęczały
tylko owady. Wiktor przez chwilkę obserwował gniazdo remiza, uśmiechnął się i
spojrzał na Obcego.
— Śmiało.
— Wstydzę się — mruknął po chwili.
— Nie musisz.
— Łatwo ci mówić. Jestem dziewczyną.
— O, rany. — Wiktor zerwał się na nogi i ruszył w kierunku rzeki.
— Nie odchodź, proszę.
Zawrócił i ukląkł przed dziewczyną, siadając na piętach.
— Co to za numery?
— Myślałam, że w przebraniu będzie łatwiej. Uciekłam przed ślubem.
— A to ci heca. Nie mogłaś tego inaczej załatwić?
— Nie mogłam, to było jedyne wyjście.
— A jak wlazłaś w te maliny?
— Chodziliśmy ze sobą długo, sześć czy siedem lat. Dogadywaliśmy się.
Odbiło mu, kiedy ojciec kupił mu sklep z konfekcją. Nie szpanował, ale już o niczym
nie potrafił myśleć tylko o interesie. Wszystko szło mu jak z płatka. Wszyscy nagle
zaczęli mówić o moim szczęściu. Dałam się ponieść. Ale przedwczoraj, tydzień przed
ślubem, coś się we mnie odwróciło. I stało się.
Zagryzła wargi, aby się ponownie nie rozszlochać. Patrzyła przed siebie
niewidzącym wzrokiem. Wiktor mimowolnie okrył dłonią jej dłoń.
— Chyba go nie kochałam — powiedziała po chwili. — Na pewno tak, bo
inaczej bym nie uciekła.
Siedzieli w cieniu, ale i tu było duszno. Nagrzane powietrze drżało nad łąkami,
a rzeka, gdy gubiła biel chmur, lśniła niczym nierdzewna stal. Wszystko czekało na
rzeźwy podmuch wiatru, a wiatru nigdzie nie było. Wiktor nieustannie przyglądał się
dziewczynie. Miała delikatne i smagłe ręce, a rzęsy długie i gęste, kiedy się
poruszały, odnosiło się wrażenie, że dwa ptaki zrywają się do lotu. Był zły na siebie i
przyrzekł Bogu, że od dnia dzisiejszego będzie wnikliwiej przyglądać się ludziom, aby
już nigdy coś podobnego mu się nie przydarzyło. Nauczy się patrzeć tak, jak patrzy
malarz, gdy maluje portret.
— A może to ciebie nie interesuje i niepotrzebnie wypruwam żyły?
— W porządku, po spowiedzi zawsze jest lżej. Niczego ci nie obiecywałem. Nie
wiem nawet, jak masz na imię.
— Kaśka — odrzekła i uśmiechnęła się. — A ty masz na imię Wiktor i chodziłeś
kiedyś z Aliną, z którą z kolei ja siedziałam w jednej ławce w Szkole Handlowej.
— Zostawiła mnie, kiedy poszedłem do mamra. Też mnie chyba nie kochała.
— Uciekła od ciebie, więc opuszczając dom, pomyślałam o mieście, w którym
mieszkasz. I dlatego spotkaliśmy się. Dziwne, przyznaj?
— Czuję się zakłopotany.
— Masz kogoś?
— To nie to. Nie mam nikogo, jestem bez pracy i traktują mnie jak
zadżumionego.
— Ona uciekła od ciebie, a ja od swego, czy to nie zbieg okoliczności?
— Nie baw się w detektywa. Ja się po prostu czuję odrobinę szczęśliwy. Jestem
komuś potrzebny. Mówię więc „tak” na twoje pytanie, bo to ponoć ważne. Byłem na
warunkowym zwolnieniu i dzisiaj skończył mi się wyrok. Załatwię w urzędzie tylko to
i owo i mogę ruszać w świat.
—Ale mam szczęście — szepnęła Kaśka, poderwała się i zaczęła wirować
wokół pnia wierzby.
— A czego ty się właściwie boisz?
— Wszystkiego — odrzekła i ponownie usiadła. — Całe życie z rodziną, a tu
nagle sama. I jeszcze ta zadyma, której jestem sprawcą. Na pewno już mnie szukają.
Niedoszły teść jest policjantem, komisarzem.
— Ładne kwiatki, nie powiem. Bunt, ucieczka, a więc rewolucja — w głosie
Wiktora zadrżały żartobliwe nutki. Potarł pięścią wyraźnie zarysowaną brodę i
uśmiechnął się. W oczach błysnęły chochliki. — Ruszymy więc na Zaporoże lub na
Dziki Zachód, albo do Patagonii.
— Wyobraźnię to ty masz. — Nagle spoważniała. — Owszem, wywinęłam orła,
skoczyłam w przepaść, ale nie uważam tego za zło. To nie jest zło — podkreśliła.
— Nie dręcz się tym.
— To nie takie proste. I dla mnie jest to szok. Czas musi zrobić swoje.
— To prawda. — Pokiwał głową Wiktor. — Takie rany goją się powoli, jakbyś
chorował na cukrzycę. Chciałem to wszystko potraktować żartobliwie, ale byłoby to
nieuczciwe. Siedziałem dwa lata, więc coś tam widziałem i miałem czas na myślenie.
Jeśli chcesz czuć się bezpieczna i mieć dom taki, jaki mają twoi znajomi, wracaj do
rodziców.
— Nie wrócę — mruknęła głucho. — Nie po to uciekałam. Nie strasz mnie, dom
potrafię stworzyć. Będzie słoneczny i czysty. Nic złego nie zrobiłam. Posłuchałam
natury, a to ponoć głos nieba.
— Skoro tak, to wiedz, że jesteś buntownikiem. Zdeptałaś niepisane prawo
swojego klanu.
— Posłuchałam sumienia, a więc zbuntowałam się słusznie.
— Właściwy wniosek — odrzekł po dłuższej chwili milczenia i uniósł krzaczaste
brwi, które były czarne, choć włosy miał jasne, koloru słomy, a końcówki zupełnie
spłowiałe od słońca. — Masz moją piątkę.
Uścisnęła podaną dłoń i spojrzała mu prosto w oczy. Były piwne z zielonymi
cętkami i nie było w nich smutku. „Dziwne — pomyślała. — Tyle przeszedł, a nie ma
w nim krzty goryczy. Czegoś, na czym mu zależy, trzyma się mocno”.
— Jeśli coś ominęłam, pytaj.
— Gdybyśmy wszystko wiedzieli, życie straciłoby smak. Mamy czas. A teraz
zdejmuj elastyczny pas, bo zemdlejesz.
Odwrócił się, a Kaśka uniosła koszulkę i podtrzymując ją brodą, odpięła dwa
guziki, z góry i dołu, po czym mocnym szarpnięciem oddzieliła od siebie rzepy.
Odetchnęła z ulgą i opuściła koszulkę.
— W porządku — powiedziała, a kiedy się odwrócił, wyciągnęła przed siebie
rękę. — Oto pas mojej głupoty.
— Zachowaj go na pamiątkę.
— O, tak, zrobię to dla dzieci i wnuków. Niech wiedzą, z jakiego ziela się
wykluły.
— A teraz do rzeczy. Jeszcze raz powtarzam: jestem bez grosza, ale koszta
dzielimy na pół. Oddam w swoim czasie. Rozumiemy się? — Skinęła głową. —
Zatrzymasz się u mnie. Jak załatwię swoje kryminalne sprawy, natychmiast ruszamy.
*
„Bracia”
Mateo leżał na kocu, a obok niego siedziała szczuplutka dziewczyna.
Ciocia Ola patrzyła na nią pytającym wzrokiem, unosząc z ciekawości brwi.
— Jestem z Ruchomych Piasków. Aga mi na imię. Mieszkam tam, w namiocie.
— Pokazała zachodnią stronę plaży.
— Gdzie spotkałaś Matea?
— Na plaży. Kiedy znaleźliśmy wspólny język, poprosił, abym opiekowała się
nim dopóty, dopóki nie skończy się trans. Zgodziłam się. Niech się pani nie obawia,
nie kradnę i na nikogo nie poluję. Szykuję się do zakonu, dlatego znalazłam się na
Ruchomych Piaskach. Tu się modlę i umartwiam, doświadczam siebie. Powołanie
może być tylko emocją. Trzeba coś wiedzieć o sobie, samotności i wygnaniu. Zakon
to nie dyskoteka.
— Święte słowa — przytaknęła ciocia Ola, kiwając głową. — Coś o tym wiem.
Dziękuję ci za wszystko.
— O!!! Ciocia! — Mateo podniósł się i oparł na rękach z tyłu za plecami.
Oczy miał zaczerwienione, a na rzęsach zeskorupiony śluz. Aga zmoczyła
chusteczkę i wytarła mu twarz.
— Dziękuję, Kropelko — mruknął i popatrzył na nią, a potem na ciocię i
uśmiechnął się.
— Zjedz coś ciepłego. Przyniosłam. — Ciocia Ola wyjęła z koszyka wojskową
menażkę, otworzyła, wzięła łyżkę, sprawdziła temperaturę i dopiero wtedy nabrała
zupy, po czym przytknęła ją do ust Matea. Pierwszą łyżkę przełknął z trudem, drugą
już łatwiej, a trzecią już normalnie.
Zjadł pół menażki i podniósł rękę.
— Dziękuję — powiedział. — Poczułem się wspaniale. Ani łyżki więcej. Ciociu
Olu, mam prośbę.
Ciocia patrzyła na niego jak na święty obraz.
— Niech ciocia obejrzy dom i sprawdzi jego stan techniczny, a także jakość
dachówki, tynk, drzwi i okna. Oglądałem to, ale zapomniałem. Nie, nie tak. Wydaje mi
się, że to, co wiem, może być snem albo majakiem. Obejrzyj też wnętrze. Kropelka
— Mateo spojrzał na Agę — pójdziesz z ciocią.
— Tak, pójdę. Byłam tam, ale nie zwracałam na to uwagi.
Poszły razem i dokładnie sprawdzały to, o co prosił Mateo. Dom był po
remoncie, jak zapewnił Klim. Był dobrym stanie i wyglądał tak, jak każdy po
wyprowadzce gospodarzy.
— Z jakiego powodu Mateo tak pije? — spytała Aga.
— Z rozpaczy. Zostawiła go dziewczyna, gdy on był na dwuletnim rejsie w
świecie.
Ciotka Ola opowiedziała całe dzieje Matea, poczynając od jego narodzin, a
kończąc na zdradzie.
— To rzeczywiście ma prawo do picia — mruknęła Aga, kiwając ze smutku
głową. — Przecież od czegoś takiego można umrzeć. Nie mieści mi się to w głowie.
Boże, do czego jest zdolny człowiek? Za coś takiego powinni wsadzać do więzienia.
— Powinni — zgodziła się ciocia Ola. — I to takiego z ostrym reżimem. Taka
dobra byłam dla niej, co moje to twoje, ze wszystkiego się zwierzałam i wszystkiego
z cierpliwością wysłuchiwałam. Radziłam, jak umiałam i podtrzymywałam na duchu.
A ona za moimi plecami swoje plotła, uwodziła brata Mateo. I uwiodła. I wyszła za
niego. I to bardzo szybko. Dowiedziałam się, że musiała. Grzech rodzi grzech.
— A brat Matea pozwolił sobie na taki numer?
— Od dzieciństwa nie lubił Matea. Zawsze robił z niego ofiarę losu. Za jego
niepowodzenia cierpiał Mateo. A więc to, co zrobił, zrobił z satysfakcją. Trafiła mu się
zemsta doskonała, więc z radością z niej skorzystał. To demon. Każdemu o tym
powtarzam. To czart w ludzkiej skórze, chodzące zło.
— Nie chciałabym mieć takiego rodzeństwa.
— A kto chciałby mieć. Mateo poszedł na kontrakty, chciał być na swoim.
Przecież w jednym domu nie mogli mieszkać. Doszłoby do mordu. Taki on jest.
Mateo nie chciał być marynarzem, lecz rybakiem, jak jego ojciec, ale na swojej łodzi.
Chciał mieć dom i własną łódź. Dlatego pętał się po polarnych morzach, był zawsze
tam, gdzie dobrze płacili. Ostatnio prze trzy sezony łowił kraby na Morzu Beringa. A
tam byle kto nie wytrzyma. Sztorm i lód, lody i mgła. Dzielny chłopak, dopiął swego,
kupił dom i łódź. Jest na swoim, jak zamierzał. A za to pani Judaszowa wsadziła mu
nóż pod żebro. Tego się doczekał za swoją wierność i wspaniałomyślność.
— Strach słuchać — szepnęła Aga, brwi miała uniesione, oczy przerażone
i zmienione rysy twarzy. — Jak w tragedii greckiej.
— Mateo jest młody, otrząśnie się z tego. Zawsze pamięta o tym, że niebo wisi
nad jego głową. Jeszcze dzień, dwa i kryzys minie, gorączka zacznie opadać. Zjadł
zupę, a więc zaczyna myśleć o codzienności. Posłał obejrzeć dom. A to jest dowód
na to, że rozpacz się kończy, że oko tajfunu poszło już w inne regiony.
— Pani tak dużo wie o morzu i tak pięknie opowiada.
— Cóż, tutaj się urodziłam. Byłam nauczycielką przez całe życie i jestem córką
rybaka. To samo wpływa w krew. Tu jak nie ten, to ów zawsze pływa po oceanach,
a po powrocie snują się opowieści. To zostaje w człowieku. Nadto kocham morze.
Tak, jak Mateo i tak, jak ja jego.