0 RYSZARD CZESŁAW GRABSKI Gdyby nie Opacznosc Boza

background image

1


0. RYSZARD CZESŁAW GRABSKI

GDYBY NIE

WSPOMNIENIA

ZESŁAŃCA 1940-1955

EDITIONS SPOTKANIA

OPATRZNOŚĆ

background image

2





0. RYSZARD CZESŁAW GRABSKI

GDYBY NIE OPATRZNOŚĆ

WSPOMNIENIA ZESŁAŃCA 1940-1955


EDITIONS SPOTKANIA

O. kpt. Ryszard GRABSKI

kapelan Wojska Polskiego w armii gen. Andersa

(Kotłas 1942 r.)

background image

3






SŁOWO WSTĘPNE
Ks. abp Adam Kozłowiecki, T.J. w przedmowie do swojej książki Ucisk i strapienie
stanowiącej wspomnienia z okresu więzienia w Dachau w latach 1939-1945, tak rozpoczął
swoją przedmowę: „Kiedy otrzymałem polecenie spisania swoich przeżyć od dnia wybuchu
wojny, stanąłem bezradny jak dziecko, pozostawione samemu sobie w głębi puszczy. Przeżyć
było tyle, że ze wspomnień o nich pozostał istny chaos. Trzeba było jednak wziąć się do
uporządkowania tych wspomnień". (s. 13)
O. Kajetan Ambrożkiewicz, kapucyn, opisując swoje Prymicje na szubienicy, czyli „karę
słupka" w Dachau, wyraża się, „że łatwiej jest przeżyć niż opisywać uczucia, jakich
doznałem, zawieszony na haku za ręce, skręcone do tyłu". („Tygodnik Powszechny", 1970 r.)
Ks. Józef Hermanowicz, marianin, w swojej książce Chiny-Sybir-Moskwa, wydanej w
Londynie w 1971 r. pisze: „opisywać dzieje innych, to nic trudnego, ale pisać o swoich
przeżyciach, to trochę, jak rwanie zębów sobie samemu".
Od dawna myślałem o tym, aby opisać przeżycia od chwili mojego aresztowania do chwili
powrotu do Polski. Gdy się jednak do tego zabierałem, mnogość przeżyć, często
koszmarnych, odbierała mi spokój wewnętrzny i zwątpiłem w to, czy będę mógł je
kiedykolwiek opisać. Będąc świadomy, że memoria est facultas obliviscendi (pamięć jest
władzą zapomnienia), tuż po powrocie do Polski w roku 1955 spisałem daty i miejscowości,
w których przebywałem. Jest ich mnóstwo; pomagają mi przystąpić do opisania moich
przeżyć z okresu 15 lat.
Autor


BIAŁOSTOCKIE WIĘZIENIE
W chwili rozpoczęcia wojny znajdowałem się w naszym klasztorze w Łomży. Na pierwszego
września 1939 przewidziany był początek roku szkolnego w naszym seminarium mniejszym
— Kolegium św. Fidelisa — w którym byłem profesorem i administratorem gospodarczym.
Szkoła była przygotowana na przyjazd 150 uczniów naszego Kolegium. Nagle wybuchła
wojna z Niemcami, którzy opanowali prawie całą Polskę. Kto pamięta te czasy, gdy z Łomży
wycofali się Niemcy, a ich miejsce zajęły wojska sowieckie aż po Bug i Narew, ten dobrze
sobie uświadamia, jak ciężki i niepewny był los każdego Polaka. Codziennie dochodziły
wieści, że w dzień i w nocy z dworca kolejowego odchodzą eszełony, nie opalane wagony
towarowe z aresztowanymi ludźmi udające się, jak to mówiono, ,,na białe niedźwiedzie" czyli
na północ Rosji. Pierwszymi byli wojskowi, policjanci, osadnicy-legioniści, ochotnicy z
wojny 1920 roku, leśnicy, nadleśniczowie, inteligencja. Więzienia napełniały się szybko
ludźmi, którzy wpadli w ręce Sowietów: żołnierze, oficerowie, inteligencja. Rosjanie dobrze
znali historię Polski i czasy carskiego zaboru. Dobrze wiedzieli, że w przeszłości zakony i
duchowieństwo pierwsze stawało w szeregach obrońców wolności; ono było ostoją polskości
i otuchą gnębionego ludu. Co w takim razie mogło czekać mnie, który byłem duchownym?
Nikt nie jest panem swego losu. Zdawało się nam, że przejście na drugą stronę granicy będzie
wybawieniem od przerażającej przyszłości. Stało się inaczej. 20IV 1940 przeszedłem
szczęśliwie granicę w okolicy Lubotynia. Schwytali nas Niemcy i przerzucili z powrotem.
Niepostrzeżenie doszliśmy do wioski Gostery, w której przez jednego z mieszkańców
zostaliśmy wydani w ręce sowieckiej straży granicznej. I tak się zaczęło: Lubotyń, Zaręby
Kościelne.

background image

4

25 IV 1940 wraz z dużą grupą aresztowanych stanąłem przed żelazną bramą więzienia w
Białymstoku. Przypomniały mi się słowa Dantego, który w Boskiej Komedii napisał:
„zostawcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie".
Miałem wówczas 29 lat; życie było przede mną. Stanąłem wobec wielkiej niewiadomej i
jeszcze bardziej niepewnej przyszłości. Kiedy żołnierz otworzył ciężkie żelazne drzwi i
wpuścił mnie na dziedziniec więzienia odgrodzony zakratowaną bramą, spokojnie
odmówiłem Pod Twoją obronę. Tu nas policzono i przez trzecią żelazną bramę wpuszczono
na następny zamknięty dziedziniec. Nastąpiła dokładna rewizja. śołnierze i służba łaźni
skrupulatnie przejrzeli posiadane rzeczy. W kąt odrzucili przedmioty żelazne, skórzane paski,
sznurki. Zabrano mi wówczas różaniec. Na zabrane przedmioty wydano pokwitowania.
Otwarła się trzecia brama. Oczom moim ukazał się duży, dwupiętrowy budynek o wielu
małych i większych zakratowanych oknach. To więzienie, w kształcie litery ,,E", zostało
zbudowane na cześć carycy Katarzyny. Po wejściu przybyłych wyznaczono im cele według
ciężkości winy; mnie wprowadzono do celi nr 117 (na piętrze), w której znajdowało się 75
osób. Była to izba o dwóch dużych zakratowanych oknach z widokiem na wejściową bramę
do więzienia.
W czasach przedwojennych w celi tej odbywało swoje wyroki 17 więźniów. Każdy z nich
miał żelazne łóżko z drucianą siatką, które na dzień podnoszono na ścianę i zamykano na
klucz. Więzień korzystał z łóżka wyłącznie w nocy. Teraz wobec tak wielkiej ilości więźniów
nie zamykano łóżek i można było na nich siedzieć w ciągu dnia, a w nocy spać tak, aby jak
najwięcej osób mogło z łóżek korzystać. W celi był starszy, odpowiedzialny za porządek,
którego nazywano „starostą". Do niego zwracał się każdy nowoprzybyły i on to według
uznania wyznaczał odpowiednie miejsce w tym tłoku. Był to starszy człowiek z okolic
Mołodeczna, a ponieważ był wójtem, natychmiast znalazł się w więzieniu. Twarz jego była
woskowo-przezroczysta, co było oznaką, że długo już siedzi w więzieniu bez powietrza, bez
witamin, w zaduchu. Gdy się dowiedział, że jestem księdzem katolickim, odniósł się do mnie
z respektem, umieścił obok łóżka na podłodze (bo tylko takie miejsce było wolne), ale blisko
okna. Był to luksus. Świeże powietrze blisko; na taki awans inni czekali tygodniami, a nawet
miesiącami. Wielu musiało zajmować miejsce blisko drzwi, obok paraszy — kibla, do
którego co chwila ktoś podchodził i otwierał. Powietrze nie było tu „górskie". Po
wyznaczeniu miejsca, starosta zaliczał nowoprzybyłego do grona mieszkańców celi,
zapamiętując jego imię i nazwisko. Po raz pierwszy nazwano mnie Grabski Czesław
Pawłowicz, tzn. syn Pawła; ostatni raz wymieniłem ten tytuł w Brześciu n. Bugiem 26 X 1955
wracając do Polski.
Ś

rodowisko celi było bardzo różnorodne, poczynając od zwykłych rzezimieszków,

notorycznych bandytów, żołnierzy, nauczycieli, a kończąc na wysoko postawionych osobach,
zajmujących w Polsce wysokie stanowiska. (Np. p. Szlachtowski był dyrektorem Kolei
Wileńskiej. Naczelnikiem warsztatów kolejowych tejże Dyrekcji był obecny tu p. śemojtel.)
Poza godzinami spoczynku w celi panował wieczny gwar, przerywany wezwaniem klucznika,
który kogoś wzywał do wyjścia na śledztwo. Przychodził z kartką i wywoływał: „kto jest na
literę „A"? Wszyscy, których nazwiska zaczynały się na literę „A" obowiązani byli wymienić
swoje imię i nazwisko, dopóki nie zgodziło się z nazwiskiem figurującym na kartce.
Widok z celi więziennej przenosił wzrok na górujące wysoko ponad domami wieże kościoła
ś

w. Rocha. Myśl moja często ulatywała do świątyni Bożej, która zdawała się być blisko, a

jednak tak dla nas niedostępna... Często gromadziliśmy się w kilku lub kilkunastu, zwróceni
twarzami do kościoła, zwłaszcza w niedzielę, i cicho odmawialiśmy pacierz, łącząc się z tymi,
którzy w obawie o losy swoich najbliższych modlili się w tym czasie w kościele św. Rocha.
Często, a zwłaszcza w soboty, zbierałem chętnych; siadaliśmy pod oknem i tu, na różańcu
(zrobionym z chleba) modliliśmy się. Wlewało to nadzieję i ufność, szczególnie w tych,
którym zarzucano wielkie przestępstwa, za które groziła śmierć. W każdą sobotę przed

background image

5

zmierzchem gromadzili się wyznawcy Mojżesza i odmawiali swoje pacierze. Modlitwa w celi
więziennej nie była rzadkością.
Mimo monotonii życia więziennego i tęsknoty za wolnością, każdy dzień był inny i przynosił
coś nowego. Jednych z celi zabierano, innych przyprowadzano. Nie mogłem odprawiać Mszy
ś

w. (nie było ku temu żadnych możliwości), ale niemal codziennie zachodziła potrzeba

wyspowiadania tych, którzy spodziewali się nie wrócić więcej do celi.
Pomagałem chorym, którzy z braku miejsca w izbie chorych zmuszeni byli pozostawać we
wspólnej celi, w brudzie, zaduchu i strasznej ciasnocie. Na narach leżał nauczyciel z
Wołkowyska, niemal cały pokryty wrzodami. Ruszać się nie mógł ani zmienić pozycji, a
sąsiedzi odwracali się od niego. Mimo wstrętu do cuchnących ran, podchodziłem do niego,
aby mu coś podać lub pomóc; uważałem to za swój obowiązek kapłański. Spowiadałem go i
pocieszałem w jego niedoli. Po kilku dniach zabrano go do separatki, dokąd kilkakrotnie
udało mi się dotrzeć, by go jeszcze odwiedzić. Był mi niezmiernie wdzięczny za
samarytańską posługę. śycie jego gasło.
Wyżywieniem codziennym było 650 gramów chleba razowego, rano pół litra zbożowej kawy,
na obiad litr bałandy, jak nazywano tu zupę. Zupa owsianka, gotowana na rybie, rzadziej
kartoflanka, wieczorem znowu owsianka.
Codziennie przed południem wyprowadzano nas na tak zwaną progułkę, czyli 20 minutowy
spacer, na którym nie wolno było głośno rozmawiać, nie wolno było czegokolwiek
podejmować z ziemi, a ręce trzeba było trzymać z tyłu.
Przeszło lato, jesień i zima i znów zbliżała się wiosna. Nowo przybywający przynosili wieści,
ż

e Niemcy zdobyli Francję, Belgię i Holandię. Wojna trwała nadal, a los nasz był

niewiadomy. Trwały ciągle przesłuchiwania więźniów; jednych wywożono na śledztwo do
miasta, innych badano na miejscu.
Przez osiem miesięcy nikt się mną nie interesował, nikt mnie o nic nie pytał. Wreszcie
pewnego ranka wezwali mnie na doproś — na śledztwo. Śledztwo na miejscu trwało 24
godziny bez przerwy. Sprawa była prosta i jasna: chęć przejścia granicy. „Jakie wiadomości
chciałeś przekazać Niemcom?" Ponieważ odpowiedzi były jednoznaczne, śledczy, zmęczony
nawałem podobnych zajęć, spokojnie zasnął. Było to nad ranem.
Miałem okazję odmówić Anioł Pański i różaniec. Gdy się obudził zawstydzony, powiada:
„Czeka cię 5 lat". Otrzymałem jednak tylko 3 lata obozu.
Czas płynął, przychodzili nowi; „starych" po śledztwie wywożono. Dochodziły słuchy, że
wojska sowieckie umacniają pozycje na granicy z Niemcami. Wydawało się, że Rosjanie,
zajęci wywozem ludności polskiej z ziem przez nich okupowanych, nie spostrzegali
niebezpieczeństwa, które groziło im ze strony Niemców. Przybyły do celi więzień najpierw
musiał wytrząsnąć z kieszeni machorkę, by inni mogli w gazecie zapalić, a następnie
godzinami musiał opowiadać co się dzieje w kraju i za granicą. Każda wiadomość była cenna
i wnosiła pewną dozę nadziei do serc uwięzionych ludzi.
Pewnego dnia, w porze popołudniowej, stałem przed otwartym oknem i ukradkiem
spoglądałem na bramę, przez którą wprowadzano nowoprzybyłych i o dziwo! Oczom trudno
uwierzyć! Przez bramę wszedł młody zakonnik z niewielką brodą. Gdy przeszedł dalej,
poznałem, że to o. Grzegorz Marcinkowski, kapucyn, również z Łomży. Dałby Bóg, żeby
trafił do mojej celi, pomyślałem. Minęła może godzina, gdy w drzwiach zazgrzytał klucz i na
progu ukazał się o. Grzegorz Marcinkowski.
Zakłopotany widokiem tylu wynędzniałych, wychudłych i obdartych ludzi oraz oszołomiony
zaduchem, stanął bezradny przy drzwiach. Nie zdążył się opamiętać, gdy objąłem go za szyję
i ucałowałem serdecznie. — „Ryszard! — zawołał — Boże! Co za spotkanie! Proszę, proszę
bliżej okna". Złożył niewielki węzełek swoich rzeczy, opuścił podniesiony habit i ciężko
usiadł. Pytaniom nie było końca. Opowiadał długo o wszystkim, co się dalej działo po moim
wyjściu z ojcami i braćmi, co dzieje się na świecie, jaki dalszy nasz los. Wiedział, że O.
Władysław Gaca został aresztowany i umieszczony w więzieniu łomżyńskim, że — jak

background image

6

dochodziły słuchy — zachował twardą postawę i nie załamał się na śledztwie. Zginął
prawdopodobnie w czasie transportu do Mińska Litewskiego po ewakuacji więzienia z
Łomży, gdy Niemcy napadli na Rosję Sowiecką.
Przez kilkanaście dni byłem szczęśliwy z obecności swego współbrata. W tym czasie dużo
mieliśmy wspólnych tematów. Trzeba było pomyśleć o odzieży na ewentualny dalszy etap
czyli wyjazd do Rosji, toteż przy pomocy zawodowych krawców habit wkrótce został
przerobiony na wygodną i ciepłą kurtkę, mimo że nie wolno było w celi mieć igły lub
jakiegokolwiek ostrego narzędzia. Znalazła się igła zrobiona z drutu siatki łóżka. Specjaliści
ś

lusarze tak ją wytoczyli na kamiennym parapecie, że nie odróżniłbyś od fabrycznej. Za

nożyczki służyła złamana podkówka żelazna, której bojec nie zdążył przy rewizji oderwać od
buta, wytoczona jak brzytwa na posadzce. Często znaleziony kawałek szkła służył do cięcia, a
nawet do golenia. Niestety, po dwóch tygodniach o. Grzegorz został wezwany przez
klucznika z rzeczami (z wieszczami) i odprowadzony do innej celi. Od tej pory straciłem z
nim wszelką łączność. Słyszałem przypadkiem od Rosjan, że człowiek o tym nazwisku
pracował w kamieniołomach. Był bardzo wycieńczony i prawdopodobnie zmarł tam w obozie
za Peczorą.
Bywało, że w celi zabrakło zapałek; zapałkę dzielono przynajmniej na cztery części,
uciekając się do sposobów ludzi z epoki kamiennej. Pocierano kawałkiem deski watę na
ławce dotąd aż się zatliła i dobywano w ten sposób ogień do zapalenia papierosa. Spalony
jedwab, przechowywany w pudełku od zapałek, łatwo chwytał iskrę wydobywaną przez
krzesanie dwóch kamieni krzemienia, znalezionych w czasie spaceru.
Po otrzymaniu wyroku, oczywiście bez żadnego sądu, zostałem przeprowadzony do innej,
nieco mniejszej sali, w której było 18 osób. Widok z okna tej celi wychodził na szosę wiodącą
do Supraśla, Wasilkowa czy Suraża. W nocy słychać było warkot przejeżdżających czołgów i
ciężkich samochodów; w dzień przerywał ciszę warkot samolotów. Można było wnioskować,
ż

e coś się dzieje na świecie, że trwają przygotowania do czegoś, co było dla nas niewiadomą.

Do więzienia, oprócz ustnych, przekazywanych przez nowoprzybyłych, nie dostawały się
ż

adne wiadomości. Rodziny mieszkające bliżej Białegostoku miały jednak możność

przekazania paczki odzieżowej, rzadziej żywnościowej. Przynoszono je w określone dni, a tu,
według uznania, paczkę przyjmowano lub nie.
Odzież, jaką posiadałem przez rok pobytu, bardzo się sfatygowała. Wizja wyjazdu na „białe
niedźwiedzie" była niewesoła. Ani cieplejszej odzieży, ani obuwia. Stała się rzecz
niespodziewana, wprost cudowna: oto w kwietniu 1941, a więc po 12 miesiącach
przebywania w więzieniu, wzywa mnie żołnierz do kancelarii i przedstawia kartkę do
podpisania. Był to spis odzieży przysłanej w paczce, którą przywiózł o. Atanazy Niziołek.
O. Atanazy Niziołek jedyny z kapucynów pozostał na wolności w klasztorze łomżyńskim.
Dwoił się i troił, aby zadośćuczynić niezliczonym potrzebom ludzi. Dowiedział się, że jestem
w więzieniu białostockim. Szybko porozumiał się ze znajomymi i „zorganizował" paczkę dla
mnie, która zawierała wyłącznie odzież:
2 koszule
1

ręcznik

2

pary skarpetek

2 chusteczki do nosa
1 kawałek mydła
1 szczoteczkę i proszek do zębów — wykreślono
1 palto-jesionkę, czapkę i walizkę — wykreślono
O. Atanazemu nie pozwolono zobaczyć się ze mną; klucznik przyniósł kartkę do celi
więziennej i kazał podpisać. Była to pierwsza i ostatnia pomoc od swoich jaką otrzymałem
przed wyjazdem do Rosji. Opatrzność Boża czuwała nade mną przez wszystkie lata mojego
utrapienia. Jak cenna była ta pomoc, okazało się później. Ciepła jesionka, koszule, spodnie i
buty chroniły od zimna w dalekiej podróży nad Ocean Lodowaty.

background image

7

(Po 15 latach, gdy wróciłem z Rosji, O. Atanazy przekazał mi ową kartkę jako dowód
doręczenia wieszczy.)
26 maja 1941 czyli w miesiąc później, spiesznie organizowano transport.
Szybko wzywano wszystkich, którzy już mieli odczytane wyroki; zebrano co najmniej trzy
tysiące ludzi. Wszystkich załadowano do wagonów towarowych na dworcu kolejowym w
Białymstoku. Pociąg długi, około 90 wagonów, ruszył w kierunku Baranowicz na wschód do
stacji granicznej Niegorzełe. Po 13 miesiącach pobytu w więzieniu w Białymstoku,
wynędzniały, z niewielkim tobołkiem rzeczy, między którymi znajdował się habit i płaszcz
zakonny, w tłumie ludzi, wśród których byli bardzo chorzy, którzy nie dojechali do miejsca
przeznaczenia — szedłem przekonany, że nic się nie dzieje bez woli Bożej. Było to na
miesiąc przed rozpoczęciem wojny, przed napadem Niemców na Rosję.

„NA BIAŁE NIEDŹWIEDZIE"

Jedynym pytaniem, które każdy sobie zadawał, było „dokąd nas wiozą?". Wśród więźniów
byli i Rosjanie, którzy znali drogę do swojej ojczyzny. Wiedzieli, że większość transportów z
ludźmi idzie na północ; za Krąg Polarny, na Workutę. Tam potrzeba siły roboczej, bo
przeprowadza się przez Ural długi odcinek drogi kolejowej, która połączy europejską część
Rosji z nowoodkrytym zagłębiem węglowym za Kręgiem Polarnym — Workutą. Długi sznur
wagonów tiepluszek wypełnionych po brzegi żywym, ludzkim towarem, pilnie strzeżonym
przez żołnierzy siedzących na przygotowanych miejscach z karabinami maszynowymi.
Pociąg powoli przesuwał się z Białegostoku ku granicy sowieckiej. Koniec maja. Pola i lasy
w zieleni; można je oglądać jedynie przez szpary w ścianach wagonu. Wszystko zakratowane,
zaryglowane, zabezpieczone na wypadek chęci ucieczki.
Niegorełe — stacja graniczna. Nie widać tu straży granicznej; nikt nie sprawdza tożsamości
więzionych „turystów". Wszyscy są potrzebni, dla wszystkich starczy pracy.
Mińsk Litewski — stolica Białorusi. Pociąg zatrzymuje się na bocznicy gdzieś zdała od
miasta. Po pewnym czasie otwierają się ze zgrzytem zasuwane drzwi wagonu. Przed
wagonem czterech bojców z nastawionymi bagnetami. Wyznaczeni więźniowie roznoszą w
wiadrach zupę; owsianka gotowana na suszonej lub zgniłej rybie, do tego kawałek czarnego
chleba. To posiłek dzienny. Na drugi dzień podobna porcja. Wodę do picia podaje się na
dłuższym postoju pociągu.
Każdego ranka prowierka: przeliczanie więźniów. śołnierz uzbrojony w kij spędza
wszystkich na jedną stronę wagonu, a następnie musimy szybko przebiegać na stronę pustą.
Kto nie zdąży w porę wrócić — otrzymuje cios kijem. Nie patrzy się na to, że ktoś nie może
lub jest chory... Prowierka skończona. śołnierze wyskakują z wagonu. Drzwi z trzaskiem i
hukiem zamknięto. Antaby zawiązano drutem.
Mijamy miasta: Borysów, Orsza. Rozległe pastwiska. Oglądamy przez szpary ogromne stada
kóz. To stalinowskie „krowy". One nie podlegają prawu, które zabrania posiadania krowy.
Smoleńsk — Wiaźma — Moskwa. Z Moskwy pociąg biegnie szlakiem wywożonych niegdyś
do Rosji po 1863 r. Polaków. A więc: Murom, Dzierżyńsk, Gorkij (dawniej Niżny
Nowgorod), Kirów (dawniejsza Wiatka), Kotłas. Jeszcze 800 km i Koźwa. Od Kotłasu
jedziemy już nową koleją, którą budują nasi polscy żołnierze wywiezieni w 1939 r. Widać
przez szpary całe szeregi wojskowych w polskich mundurach. Oparci na łopatach, wychudli,
przyglądają się w milczeniu, bezsilni, bezradni, długiemu szeregowi wagonów, w których
jadą nowe ofiary — Polacy.
Odcinek drogi wiodący przez tundrę, błota, przez niedostępne dotąd pustkowia. Drogo
kosztowała linia kolejowa z Kotłasu do Koźwy. „Pod każdą szpałą leży trup ludzki,
zamęczony pracą w nieludzkich warunkach", opowiada więzień, który pochodzi z Kirowa i
odbywał tu swój wyrok.

background image

8

Linia kolejowa, którą w przyszłości przejeżdżać będą tysiące pociągów wiozących wspaniały
węgiel, jaki odkryto niedawno za Kręgiem Polarnym w Workucie; tor kolejowy prowadzi do
miejscowości Koźwa i tu się urywa. Stąd dalej na północ można się dostać jedynie drogą
wodną. Za kilka dni olbrzymie łodzie (barze) powiozą nas w górę wielkiej północnej rzeki
Peczory. Po kilku dniach holownik wyjedzie na dopływ Peczory, rzekę Usa, by wreszcie
zatrzymać się i dobić do wysokiego brzegu.
Koźwa — pociąg zatrzymał się. Otwierają się drzwi i po trzech tygodniach spędzonych w
nieopisanej ciasnocie, brudzie i głodzie wypuszczają więźniów. Twarze zmęczone, oczy
przerażone i błędne. Wielu chorych nie dojechało do celu; zmarli w drodze, a miejsce ich
spoczynku na zawsze pozostanie nieznane ich rodzinom.
Koźwa to wielki obszar wykarczowanej tundry, na której dorywczo rozłożono wiele
namiotów (pałatki), a w nich tymczasowo umieszczono przywiezionych więźniów. Nie ma tu
stałych domów, nie ma ludzi poza żołnierzami i więźniami.
Był czerwiec 1941 roku. Rozpoczęły się białe noce, tak charakterystyczne za Kręgiem
Polarnym. Organizowano nowe brygady robocze. Nowo przywiezieni chętnie szli do pracy,
ż

eby skorzystać ze świeżego, ciepłego powietrza, którego brak było w więzieniach.

Moja kolej wypadła na godziny wieczorne. Brygada złożona z 30-tu ludzi przeznaczona było
do wycinania krzaków i równania terenu. Słońce już powinno zajść, ale jest jeszcze wysoko
na horyzoncie. Zajdzie o wpół do dwunastej w nocy, by za pół godziny rozpocząć nowy
dzień. O trzeciej rano słońce było już wysoko na niebie, gdy brygada wracała z pracy na
odpoczynek. Olbrzymi teren strzeżony był wokół przez uzbrojone wojsko. Nikt nie miał
prawa oddalić się z terenu obozowiska, chyba, że wzgardził własnym życiem i szedł pod kule.
Dwudziestego czerwca 1941 r. kilka tysięcy ludzi załadowanych do krytych łodzi popłynęło
dalej na północ w górę rzeki Peczory. Łodzie, holowane przez niezbyt silne motory, posuwały
się w żółwim tempie. Brzegi północnych rzek porośnięte wikliną przedstawiają dziki widok.
Gdzieniegdzie na zboczach widać ziemianki, a obok niewielkie ogródki, w których uprawia
się brukiew (turneps), jedyny owoc tej ziemi, bogaty w tak potrzebne witaminy.
Ponieważ zima w tych okolicach trwa10 miesięcy i ziemia jest wiecznie zmarznięta, nic tu nie
dojrzewa. Przez dwa miesiące — od 15 czerwca do 15 sierpnia — słońce świeci prawie 24
godziny na dobę, wskutek czego ziemia na niewielkiej głębokości szybko nagrzewa się i
wyrasta na niej bujna trawa i roślinność. Niestety, w połowie września spada śnieg i zamiera
wegetacja pięknej zieleni.
Po kilku dniach i nocach barża wpłynęła na drugą rzekę, dopływ Peczory — Usę. Nieco
węższa od Peczory, ale głęboka i spławna. śołnierze jadący z nami (jako konwój), w
pomieszczeniach łodzi mieli radio. Słuchali komunikatów z Moskwy. 22 czerwca 1941 r.
Niemcy napadli na Rosję. Jeden z żołnierzy szepnął więźniowi, że wojna się rozpoczęła.
Lotem błyskawicy przekazywano z ust do ust tę niesłychaną wiadomość. Po drodze mijamy
dość dużą osadę, małe miasteczko Abez; jest to obóz, miejsce pracy tysięcy więźniów. Tędy
przeprowadza się dalej linię kolejową do Workuty. Prace podzielono na tej przestrzeni na
wiele odcinków, które w przyszłości miały się połączyć — przekroczyć Ural i stworzyć
wygodną drogę dla transportu węgla.
25 czerwca 1941 r. zarzucono kotwicę przy skalistym brzegu. Powoli wysadzono więźniów,
policzono i dużą kolumną odprowadzono do pobliskich baraków, w których powitało nas
wielu Polaków, Litwinów, Łotyszów, Estończyków i Czechów, już wcześniej tu
przywiezionych.
Znajdujemy się w miejscowości Workuta — Wom. Do Workuty jeszcze 60 km. Na tej
przestrzeni kursuje kolejka wąskotorowa. Kolej ta bez przerwy przewozi węgiel kamienny,
niezwykle bogaty antracyt, węgiel koksujący, nadający się do przeróbki na produkty uboczne.
Gromadzi się tu węgiel, aby go stopniowo załadować na barze, a holownik ciągnie ładunek
węgla z prądem po rzece Usa i dalej do rzeki Peczory, aby zaopatrywać po drodze ośrodki
przemysłowe, a nawet dopłynąć do Morza Karskiego, do Nowej Ziemi.

background image

9

Obszar obozowy nie był ogrodzony drutem jak gdzie indziej. Patrole stały zdała od obozu.
Władze dobrze wiedziały, że z tundry nikt nie ucieknie. Nieprzebyte obszary błotniste,
porośnięte kosodrzewiną, nie mają żadnych dróg; jedyna droga to rzeka. Nad brzegami rzek
spotkać można było tubylców (Komizeranie) dotąd żyjących swoim życiem. Zajmowali się
polowaniem na zwierzynę, szczególnie renifery i północne zwierzęta, mające cenne futra.
Zajmowali się też łowieniem ryb w północnych rzekach, obfitujących w niezwykłe gatunki
ryb, których nie spotyka się w innych rzekach. Odzież szyją ze skór reniferów. Pimy, to
spodnie, które zakończone są butami. Wciągnięte na siebie spodnie są równocześnie i
obuwiem. Sierść nie pozwala ślizgać się po śniegu. Kurtka zakończona jest kapturem, a
rękawy rękawicami. Mężczyźni noszą długie włosy; u pasa zwisa finka, ochrona przed
dzikimi zwierzętami, a zwłaszcza przed niedźwiedziem. Kobiety ubierają się w kolorowe,
perkalikowe bluzki i spódnice, na które wdziewają ciepłe futra.

WORKUTA — NADZIEJA WOLNOŚCI
Rozpoczął się szary tryb niewolniczego życia. Podzieleni na brygady wychodzimy codziennie
do pracy. Ponieważ słońce świeci przez 24 godziny, obóz pracuje na trzy zmiany, po 8
godzin. Praca przy transporcie drzewa z rzeki na górę. Drzewo płynęło nie tratwami a luzem.
Prosto z wody transporter lesotaska długości przynajmniej 300 m wiózł długie sosny na górę,
gdzie składano je w olbrzymie sztabie, a następnie ładowano na wagony i wysyłano na
szachty czyli kopalnie węgla do Workuty. Praca ogromnie niebezpieczna; niejeden stracił
ż

ycie lub został kaleką.

Inna praca to wyładowywanie barży. Przywożono tu z głębi Rosji wszystko, co było
potrzebne do utrzymania wojska i mnóstwa zakluczonych. Od suchego kartofla, po suszoną
kapustę, suchary i chleb, wszystko trzeba było przywozić z daleka. Tu nic się nie rodzi, nic
nie rośnie, nie ma żadnych naturalnych witamin i dlatego ludzie szybko zapadali na cyngę
(szkorbut), która była skutkiem awitaminozy. Radykalnym lekarstwem była świeża cebula i
czosnek; niewielki mały ząbek czosnku ratował zęby od wypadania. Innym środkiem
zapobiegającym dystrofii był turneps, biała brukiew dojrzewająca na Zapolariu.
Po ciężkiej pracy — posiłek, zupa-owsianka gotowana na rybie. Odpoczynek w baraku, w
którym zawsze się coś działo, zawsze hałasy i krzyki. Jedni przychodzą z pracy, innych z
szumem wyganiają do pracy. Trudno się było zorientować jaka to pora, noc czy dzień.
Zawsze widno — słońce na niebie. Tylko zgrzyt lesotaski wskazywał, że brygady pracują.
Zainstalowane głośniki w barakach przekazują wiadomości, że Niemcy uderzyli na Moskwę i
Leningrad. Wkrótce zamknięto radio; lepiej, żeby więźniowie nie znali prawdy z frontu. Gdy
jednak Niemcy odstąpili od Moskwy, radio z powrotem nadaje o bohaterskich czynach
Krasnoj Armii. Nie długo jednak trwała ich radość; Niemcy przesunęli front na Ukrainę i tam
zdobywali miasta jedno po drugim. Radio znów zamilkło. Nie wiemy co dzieje się na świecie.
Tak minął lipiec — sierpień. Ciężkie warunki ciągłej pracy wyczerpują organizm. Jednego
dnia nie wyszedłem z brygadą do pracy. Czekała mnie sroga kara izolatora (areszt obozowy, 3
dni bez jedzenia). Jedynym ratunkiem było zaświadczenie lekarza, które mogło uwolnić
więźnia od przewidzianej kary.
Lekarz przebywa na następnej kolonii 2 km dalej. Udaję się do lekarza. Przy wejściu do san-
czasti (ambulatorium) starszy więzień zapisuje moje nazwisko: Grabski Czesław Pawłowicz
(tzn. syn Pawła). „Polak", objaśniam mu łamanym rosyjskim. To pan jest Polak?" — zapytał
mnie. — „Tak". — „Jaki zawód?" — „Jestem księdzem". Gdy usłyszał te słowa, przyciszył
głos i powiada po polsku: „Po wizycie u lekarza proszę łaskawie poczekać na mnie".
„Na co skarży się chory?" — pyta lekarz. Nie wiedziałem jak odpowiedzieć, bo nic mnie nie
bolało; chodziło o wydanie zaświadczenia, że poprzedniego dnia byłem zwolniony z pracy
przez lekarza. Dobry lekarz znajdzie w takim wypadku chorobę i u zdrowego. Przesłuchał
serce, które biło jak młot, obmacał cały brzuch i zapisał: powiększona śledziona — choroba
jest i zaświadczenie jest. Wolny od kary.

background image

10

Skończyła się wizyta lekarska. Przed drzwiami czeka sekretarz, który skierował mnie do
lekarza.
„Ja także jestem księdzem katolickim, Polakiem". Chwycił mnie za szyję, ucałował i
powiada: „W obozie jestem już 10 lat. Zostałem aresztowany jako proboszcz w Mińsku
Litewskim. Odtąd tu na północy nie wiem nic o świecie. Proszę mi powiedzieć, kto jest
papieżem? Co dzieje się w Kościele? Po zlikwidowaniu Kościoła katolickiego przez
rewolucję październikową w Rosji zdawało mi się, że Kościół w ogóle przestał istnieć. Przez
10 lat nie spotkałem się tu z księdzem katolickim, dlatego pragnę skorzystać z obecności
księdza i chciałbym się wyspowiadać". Nigdy więcej go nie spotkałem.
Wielką pociechą dla mnie był o. Anatol, młody karmelita z Krakowa. Nie było mowy o
odprawianiu Mszy Św., dlatego w wolnych od pracy chwilach zbieraliśmy się na wspólną
modlitwę. Korzystali z niej również niektórzy Polacy. Gromadzenie się na osobności było
surowo zabronione; myślano, że spiskujemy, że omawiamy sposoby ucieczki lub prowadzimy
kontrrewolucyjną agitację.
Napad Niemców na Rosję mocno zaszokował Stalina. Zaczął oglądać się za pomocą.
Wiedział, że wywiezieni do Rosji Polacy i Czesi stanowią ogromną siłę, której można by
użyć na froncie. Szybko doszło do umowy z przedstawicielami władz polskich na obczyźnie,
które reprezentował wówczas gen. Władysław Sikorski. Stalin zgodził się na zwolnienie z
obozów wszystkich Polaków i stworzenie armii. Dla nas długo jeszcze pozostało to całkowitą
tajemnicą.
Nadchodzi wrzesień i zaczyna się coś dziać. Jadą Polacy z Workuty, by wsiąść tu na barze i
odpłynąć do Peczory i dalej do polskiego wojska. Ale w naszym obozie cisza; wszyscy idą
normalnie do roboty. Tym razem przygotowujemy olbrzymi obszar tundry; będzie tu aero-
drom — lotnisko wojskowe. Nadzorujący prace Rosjanin na pytanie Polaka, po co tu lotnisko,
odpowiedział: „stąd rozpoczniemy gromić niemieckie Messerschmitty". „Czy nie będzie za
późno?" — odrzekł Polak.
Co kilka dni przylatywał hydroplan; lądował na rzece Usa, blisko naszej kolonii. Była to
łączność pocztowa. Przybycie samolotu łączyło się dla nas, Polaków, z wielką nadzieją. I
rzeczywiście! Każdorazowo hydroplan przywoził spis Polaków, którzy zostali zwolnieni z
obozu.
Kończy się wrzesień. Śnieg grubą warstwą pokrył ziemię. Wieje zimny wiatr północny. W
taki wieczór nasza brygada pracowała przy układaniu ciężkich kloców drzewa. Wiatr
przenika do szpiku kości. Niebo czyste, bezchmurne. Nagle na błękitnym firmamencie nieba
ukazała się przecudna różnokolorowa tęcza. To słynne zjawisko podbiegunowe — zorza
polarna (Siewiernoje sijanie). Zorza szybko zmienia miejsce na niebie. Nie ma stałej formy
jak u nas tęcza; jest jakby obłokiem tęczowym, ukazującym się na niebie to tu, to tam.
Słyszałem z opowiadań o zorzy polarnej, ale gdy ją zobaczyłem na własne oczy,
powiedziałem sobie: lepiej byłoby nie widzieć jej w tak nieludzkich warunkach życia.
Aby dodać więźniom zapału do pracy, zarząd kolonii przysyłał orkiestrę, która na wietrze i
zimnie dęła beznadziejnie w blaszane trąby. Nie takiej podniety do pracy oczekiwali głodni i
zziębnięci więźniowie. Nie trzeba było marszów, bo każdemu kiszki marsza grały. Zziębnięci
więźniowie przeklinali wszystkich na świecie, ze Stalinem
na czele.
Początek października. Coraz więcej gromadzi się Polaków, by stąd odjechać barżą do
Koźwy. Wśród przybyłych z Workuty odnajduję o. Hieronima Myszkowskiego, kapucyna,
który był wywieziony z naszego klasztoru w Łomży. Opanowała go cynga; wskutek
przeziębienia dokuczały mu wrzody na nogach. — „Nie pójdę do lazaretu, bo stracę szansę
wyjazdu" — powiada. Wzywają i mnie do kancelarii obozowej. — „Dokąd chcesz jechać?"
— pytają. — „Do Krasnoj Armii, do Polskiej Armii, czy na wolne posielenje, czyli pracować
na wolności?" Odpowiedziałem zdecydowanie, że pragnę wstąpić do armii polskiej. Wydano
mi zaświadczenie zwolnienia z obozu. Było to niewypowiedziane szczęście.

background image

11

Przed nami wielki problem: jak dojechać do miejsca organizowanej armii? Przestrzeń co
najmniej trzech tysięcy kilometrów. Na drogę wydano nam produkty żywnościowe: konserwy
mięsne, ser i chleb. Ciężar około 15 kg. Blisko 600 Polaków zostało załadownych do krytych
barży.
15 października 1941 r. holownik pociągnął transport po rzece Usa. Zwolnieni z obozu to
wyłącznie mężczyźni różnego wieku, od chłopców 18-letnich do starców 70-letnich. Wśród
tej masy ludzkiej wielu chorych i słabych. Ale wszystkim przyświeca jedna nadzieja i
pragnienie: jak najdalej od tego piekła.
Pierwszy dzień podróży był względnie dobry. Holownik poruszał się z szybkością 20 km na
godzinę, a do Koźwy trzeba płynąć przynajmniej 10-15 dni i nocy.
Wzmaga się mroźny wiatr. Na wodzie ukazują się kry lodowe, coraz większe, coraz gęstsze.
Kapitan holownika, obawiając się, by nie został uwięziony w lodach, holuje do brzegu i
ogłasza: holownik i łodzie kończą swój rejs, płyną do zatoki na leże zimowe. Podróżni
wysiadać! Nie ma odwołania.
Dalszą drogę odbywajcie, jak kto może. Zaopiekowałem się jedynym Polakiem, który był
beznadziejnie chory. Przy pomocy o. Hieronima i innych odniosłem go do wioski pietrunia,
położonej nad rzeką, w której był ośrodek lekarski. Wyspowiadał się, rozgrzeszyłem go.
Pozostał tam na zawsze.
Tłum ludzi skierował się brzegiem rzeki wśród zarośli po bezdrożach. Nikt nie narzekał na
swój los. Świadomość, że jest się wolnym, dodawała sił. Na drugi dzień zima przyszła z
pomocą. Lód na rzece był już na tyle mocny, że można było iść po nim jak po autostradzie i
posuwać się naprzód. W dzień łatwo było podróżować, ale noc, to koszmar. Nie ma osiedli, a
ziemianki spotykane nad brzegami rzeki, zamieszkałe przez rzecznych stróżów, są
niedostępne. Gdy zmęczenie dokuczyło i noc zapadła, grupami pod gołym niebem
rozkładamy ognisko na śniegu. Jedni zbierają drzewo na ogień, inni siedzą na gałęziach,
ogrzewają się z przodu, z tyłu i tak do świtu — a skoro świt, ruszamy dalej. Wielka grupa
ludzi rozbiła się. Idą grupki po kilku, kilkunastu ludzi po lodzie, korytem rzeki Usy.
Pewnego dnia natrafiliśmy na wioskę tubylców; Komizeranie, posługują się jednym z
języków azjatyckich. Z o. Hieronimem i kilku innymi odłączyliśmy się od grupy, aby coś
kupić. Wioska to kilkanaście ziemianek. Ludzie hodują tu i krowy, przeważnie jednak
zajmują się hodowlą reniferów, które właśnie w październiku spędza się do ogrodzeń na ubój.
Wchodzimy do niskiej, ale jasnej ziemianki. Kobieta na nasze zapytanie nic nie odpowiada.
Daje znać, że nie rozumie po rosyjsku. Przywołuje swoją córkę, może 12-letnią, i pyta ją,
czego ci podróżni sobie życzą? — Dziewczynka chodzi do szkoły sowieckiej, gdzie
obowiązuje język rosyjski i doskonale mówi po rosyjsku. Objaśniamy, że chcielibyśmy kupić
mleka. Dziewczynka powtórzyła matce i ta zgodziła się sprzedać litr mleka. Prosimy o kubek
— odmówiła stanowczo. Należy do prawosławnej sekty starowierców, którym nie wolno
własnych naczyń oddawać do użytku obcym. W mieszkaniu wyłożonym skórami, szafa z
kolorowymi talerzami. Niegdyś kupcy wieźli do nich rzeką barwne naczynia stołowe, aby w
zamian otrzymać bogate skórki gronostajów i innych puszystych zwierząt północnych. Na
podłodze stolik. Nogi nie wyższe jak 20 cm. Do jedzenia siadają wokół tego stołu na
podłodze i tak spożywają posiłek. Podziękowaliśmy za gościnę w ciepłym mieszkaniu i
wyruszyliśmy dalej wzdłuż rzeki.
Innego dnia przechodziliśmy obok innej wioski. Tu na podwórku widać kosiarki, koszą siano,
hodują krowy. Gospodyni chętnie przyjmuje nas do domu. Dom zbudowany z drzewa,
kuchnia i dwa pokoje. Ponieważ wokół rozwieszone były sieci, można było przypuszczać, że
mają ryby. Zapytana o ryby odpowiada, że chętnie usmaży je dla nas; niedawno mąż złowił
pod lodem. Przyrządzenie ryby było proste. Rybę o wadze trzech kilogramów włożyła na
brytwannę, polała ją wodą i wsunęła do gorącego pieca chlebowego. Ryba była tak tłusta, że
we własnym tłuszczu doskonale się usmażyła. Dla wygłodniałych i zmarzniętych podróżnych

background image

12

były to nie lada delicje. Zapłaciliśmy żądaną sunie i ruszyliśmy dalej. Mijamy po drodze
obozy.
Z daleka widać wieże obserwacyjne (wyżki). Siwa Maska — duży obóz. Tu pracują przy
uprawie turnepsu, który posyła się do obozów na północ. Na noc przyjmują nas do
ogrodzonego drutem obozu. Pozwolono nawet skorzystać z łaźni, zaopatrzono w chleb,
zgodnie z posiadanymi przez nas talonami.
Kończy się nasza śnieżno-lodowa autostrada po rzece. Trzeba kierować się na drogę przez
tundrę, by trafić do dużego obozu pracy, leżącego na linii kolei do Inty. Na tym odcinku, w
kierunku Peczory i Koźwy kursują już robocze pociągi; podwożą one materiały potrzebne do
dalszej budowy kolei: żwir, szyny, szpaiy — podkłady. Nie łatwo dojść do Inty — drogi nie
ma wcale, śnieg miejscami do kolan. Idziemy gęsiego, by ułatwić sobie przesuwanie się po
głębokim śniegu. Kilka dni upłynęło, zanim dotarliśmy do linii kolejowej. Tu dopiero można
było należycie ocenić dobrodziejstwo wynalazku Stephensona — parowozu na szynach.
Duża grupa zmęczonych i głodnych podróżnych zjawiła się pod wieczór u wrót obozu w
Incie. Naczelnik kolonii wraz z żołnierzami wylegitymował przybyszów i wpuścił do
wnętrza. Przydzielono nam barak, w którym mogliśmy spędzić w cieple noc, spożyć
przyniesiony z sobą prowiant i popić gorącą wodą.
Nazajutrz, skoro świt, wszyscy gotowi do dalszej drogi. W kierunku Peczory odjeżdża
wiertuszka czyli pociąg towarowy; składa się on z szeregu wagonów, odkrytych platform,
którymi z odległości 20 km przywozi się żwir do budowy kolei.
Przed nami jeszcze co najmniej 300 kilometrów do Peczory, do Koźwy, ale dobre i 20 km
naprzód. Bliżej świata, bliżej Europy, bliżej Polski. Wdrapujemy się wszyscy na platformy.
Zimno, wiatr północny przenika do szpiku kości. Po godzinie takiej jazdy zziębnięci
wysiadamy; ręce i nogi zgrabiały, niezdolne do dalszej drogi. Rozpalamy ognisko, aby się
ogrzać. Co dalej? Pociągu nie ma, ruszamy więc naprzód do następnego obozu. Tu, jak w
poprzednich, z wielką rezerwą przyjmują nas na noc. Na drugi dzień — naczelnik kolonii
zawiadamia, że do Peczory idą wagony towarowe, kryte, można się zabrać. Rzeczywiście!
Olbrzymi wagon 60-tonowy może pomieścić przynajmniej 150 osób. Jest zupełnie pusty, lecz
nie ma żadnych siedzeń ani ławek, nie jest ogrzany. Trzeba natychmiast przystosować go do
dalszej podróży, która trwać będzie około dwóch dni. Kto mógł, ściągał do wagonu gałęzie,
jałowiec i inne krzaki, byleby nie siedzieć na zmarzniętej, twardej podłodze. Tak
wymoszczony wagon, mimo że był nie ogrzany i wiatr w nim hulał, w porównaniu z podróżą,
jaką odbywaliśmy pieszo, wydawał się rozkosznym wagonem sypialnym.
Tak dojechaliśmy do rzeki Peczory. Mostu na rzece jeszcze nie ma, choć budowa dość
zaawansowana. Po drugiej stronie Koźwa, z której przed 4-ma miesiącami wyruszyliśmy
łodziami do Workuty. Ponieważ zima przybrała już na sile, łatwo przeszliśmy po lodzie na
drugą stronę Peczory.

W OCZEKIWANIU NA POCIĄG
Koźwa okazała się dużym ośrodkiem życia. Tu mieszka wojenny komisarz (wojenkom), od
którego zależą dalsze losy przybyłych Polaków; tu mieści się zarząd peczorskich obozów.
Około trzystu osób zgromadziło się już z innych obozów, aby czekać na pociąg, który
powiezie nas dalej. Z naszej grupy wybrano dwóch ludzi dobrze znających język rosyjski,
którzy w imieniu wszystkich mieli prowadzić z władzami pertraktacje na temat dalszej
podróży. Byli to: dr med. Huczko i redaktor „Gazety Śląskiej" — Giertych. Na zapytanie
kiedy otrzymamy wagony do Kotłasu naczelnik odpowiedział, że w najbliższych dniach.
Tymczasem trzeba się zakwaterować. Do obozu położonego wzdłuż rzeki Peczory naczelnik
nie wpuszcza. Polacy zwolnieni z obozu to element niepewny, „społecznie niebezpieczny".
Oddaje więc do naszej dyspozycji namiot (pałatkę) długości około 50 m i szerokości 10 m. W
namiocie nary dwupiętrowe z desek; żadnej pościeli, nawet słomy nie było. Przy wejściu

background image

13

kipiatilka czyli kocioł hermetycznie zamykany, podobny do parnika, który służy do
gotowania wody (kipiatok).
Pośrodku namiotu żelazna beczka po benzynie w pozycji leżącej spełnia rolę centralnego
ogrzewania olbrzymiej powierzchni kubicznej pałatki. Każdy zajmuje miejsce, gdzie można
będzie odpocząć i spędzić noc. Zajęliśmy z o. Hieronimem miejsca na górnych narach. Tu
pod dachem było cieplej. Wszyscy śpią w ubraniach i czapkach naciągniętych na uszy.
Pierwszej nocy był duży mróz. Nie zdziwiłem się, gdy nad ranem spostrzegłem, że moja
czapka, która dotykała brezentu, przymarzła tak mocno, że z trudem mogłem ją oderwać.
Pierwszy dzień listopada (1941 rok). Dzień Wszystkich Świętych. Po południu, zwyczajem
polskim, mamy udać się na cmentarz odległy o 2 km. Tu spoczywają i Polacy, którzy na
zawsze pozostaną w tej ziemi. Grupa 50 osób udała się śnieżną drogą do lasku brzozowego
wśród którego znajduje się cmentarz. Modlitwom i ceremoniom zaduszkowym przewodniczy
dwóch kapłanów: o. Hieronim Myszkowski z Nowego Miasta n/Pilicą i o. Ryszard Grabski z
Góry. Nad grobem jednego z Polaków odśpiewaliśmy Libera me Domine; pomagali nam
niektórzy z obecnych. Dziwnie brzmiał ten śpiew żałobny wśród zarośli.
Nigdy ani drzewa ani ludzie nie słyszeli podobnej modlitwy. Po odśpiewaniu Witaj Królowo,
nasza gromadka zaczęła opuszczać cmentarz. Nikt nie zauważył, że w czasie naszych
modlitw obserwował nas ukryty w krzakach wywiadowca NKWD na nartach. Szybko
prześlizgnął się obok cmentarza i zawiadomił naczelnika o niezwykłych odwiedzinach na
cmentarzu. Gdy przechodziliśmy obok wartowni garnizonu, zatrzymano nas i spytano: „kto
przewodniczył grupie?" Wysunął się dr Huczko. Pytają dalej: „kto prowadził modlitwy?"
Wystąpiłem ja i o. Hieronim. Oficer wartowni zaczął wykładać znaczenie naszego
przestępstwa, że bez pozwolenia poszliśmy na cmentarz. „— Więc wy — powiada — nie
chcecie korzystać z wolności, którą obdarzył was Związek Sowiecki, wy swoim
postępowaniem dążycie do tego, by was wrócić za druty?" Wysłuchaliśmy tego przemówienia
i radzi, że nikogo nie zatrzymano, wróciliśmy do baraku.
Na drugi dzień do naszego baraku w otoczeniu żołnierzy przychodzi wojenkom, czyli
wojenny komisarz. Jego obowiązkiem było przesyłać transporty nowobrańców w głąb kraju
na front. Przynosi smutną, wprost tragiczną wiadomość. Brak taboru kolejowego. W tej
chwili przeprowadza się mobilizację mężczyzn z Republiki Korni i przewozi na front; na was
przyjdzie kolej nie wcześniej niż za miesiąc.
A więc rozpoczynają się trudności. Kto wie ile prawdy zawiera się w oświadczeniu
wojenkoma? Gdyby nas potrzebowano, znalazłyby się i wagony, tak jak były one do
dyspozycji dla własnych obywateli. Może przekreślają naszą wolność, zamkną za drutami?
Różne pytania przychodziły do głowy każdemu z nas. Nie ma jednak wyjścia. Zima, mróz.
Trzeba zdać się na łaskę i niełaskę gospodarzy.
Ale jak przeżyć najgorszy miesiąc roku, listopad? Barak zimny, pożywienie podłe, prawie
ciągła noc. Po porozumieniu się między sobą, wezwano naczelnika kolonii i przedstawiono
mu niemożliwe do życia warunki w baraku. Naczelnik postanowił pomóc w ociepleniu
namiotu. Wydał jeszcze jeden brezent, tej samej wielkości. Mężczyźni wzięli się do pracy.
Naciągnęli brezent na barak i w ten sposób między jednym i drugim brezentem pozostała
niewielka przestrzeń powietrza, która doskonale chroniła przed mrozem; ściany wokół do
samego dachu obrzuciliśmy śniegiem. W namiocie zrobiło się cieplej. Rozpoczęło się życie i
oczekiwanie dalszej podróży.
Codziennie wydzielona grupa wędrowała w tundrę, aby na ramionach przynieść surowej
brzozy, która służyła jako opał do ogrzewania baraku. Popłynęło życie przymusowego
czekania. W porozumieniu z dr Huczką, dr Giertychem i o. Hieronimem ustaliliśmy porządek
dnia. Rano śpiewaliśmy Kiedy ranne, była wspólna krótka modlitwa, następnie toaleta. Wody
do mycia było niewiele. Niemal przez cały miesiąc większość mężczyzn myła się śniegiem na
mrozie. Wydawało się, że ten sposób mycia się jest najlepszy i najzdrowszy. Po tym —
ś

niadanie, sprzątanie. Wolny czas. Niektórzy dobrowolnie chodzili do pracy, do magazynów

background image

14

obozowych, gdzie można było zarobić coś do zjedzenia: ryby, cukier, mąkę. Wieczorem
wspólny różaniec. Śpiewamy pieśni religijne. Wśród obecnych byli ludzie wykształceni, o
szerokim zasięgu wiedzy świeckiej.
Wygłaszali odczyty na tematy historii, literatury, przyrody, geografii. Pieśń Wszystkie nasze
dzienne sprawy kończyła szary dzień.
Rozpoczęliśmy nowennę do Matki Bożej Niepokalanie Poczętej w intencji rychłej podróży.
Codziennie przed udaniem się na spoczynek, krótkie nauki maryjne wygłaszał na przemian ze
mną o. Hieronim. Litanię do Matki Bożej i Pod Twoją obronę śpiewają wszyscy. Była to
modlitwa płynąca z serc Polaków do Jasnogórskiej Pani: — wygnańcy, synowie Ewy, tułacze
na obcej ziemi, proszą, by powrócili na Ojczyzny łono. A droga do Polski okrężna i bardzo
daleka...





ODJAZD DO KOTŁASU
Nie zdążyliśmy zakończyć nowenny do M.B.N.P. gdy oto 5 grudnia 1941 r. wojenny
komisarz zawiadamia nas, że wieczorem wszyscy Polacy odjadą do Kotłasu, gdzie znajduje
się polski wojskowy punkt rejestracyjny. Radość nieopisana! Wszyscy zbierają swoje
szmatki, zaopatrują nogi gałganami, bo mróz ponad 20 stopni, a obuwie nasze to kamasze z
brezentu najlichszego gatunku. Trzeba było owinąć je workiem na zewnątrz i tak maszerować
co najmniej 3 km. Na torach stoją wagony osobowe, wprawdzie nie ogrzewane, ale
przynajmniej wiatr w nich nie hulał.
Tu każdy znalazł sobie miejsce siedzące, którego przez trzy dni i trzy noce nie opuszczał. Ten
odcinek drogi ma 600 km. Jeden z większych ośrodków ludzkich to Uchta. Z okien pociągu
widać osiedla; to obóz dla więźniów. Budują drogi, wydobywają węgiel, budują nowe osiedla
dla tych, którzy przybędą tu wkrótce z krajów nadbałtyckich i innych.
Tundra, ziemia niewdzięczna. Zimą pokryta śniegiem, z którego sterczą konary brzóz i z
rzadka modrzewie. Nie widać żadnego ptactwa. Nawet wszędobylski szary wróbel, wrona czy
kawka nigdzie się nie pokazuje; czasami jedynie pojawi się na horyzoncie — dziwna rzecz —
sroka. Toteż oczy wpatrują się w bezkresne równe obszary pokryte śniegiem; chciałyby
spotkać żywego, skrzydlatego przyjaciela, żyjącego na wolności. Na próżno; nie widać nic.
Dopiero gdy pociąg przejeżdża obok stolicy republiki Korni Syktyw Karu i zbliża się do
Kotłasu, gdzieniegdzie przelatują wróble i kawki. Zbliżamy się do świata żywych.
8 grudnia 1941 r. dzień Matki Bożej Niepokalanie Poczętej. Wszyscy wysiedli na stacji dosyć
dużego powiatowego miasta, Kotłasu, które wchodzi w skład Archangielskiej obłasti,
położonego nad rzeką Północną Dźwiną (Siewfernaja Dwina). Na dworcu spotkał nas kapral,
Antoni Arciszuk, ubrany w polski mundur wojskowy, z polskim orzełkiem na czapce. Ile
nadziei wstąpiło do serc przybyłych polskich nędzarzy na widok polskiego żołnierza ten tylko
może powiedzieć, kto był tego świadkiem. Jako przedstawiciel armii gen. Sikorskiego, której
sztab znajduje się nad Wołgą w Buzułuku, organizuje tu przewóz zwolnionych z obozu
Polaków.
Od władz miejscowych uzyskał do dyspozycji duży budynek (dawna szkoła kolejowa), w
którym wszyscy Polacy, przybywający z różnych stron i obozów, znajdowali przytułek i
ciepłą strawę.
Zapytałem kaprala, czy wśród obecnych nie ma księży. Odpowiedział, że w tej chwili nie ma
ż

adnego, ale kilku pojechało już transportami naszych ludzi do Buzułuku. A więc jesteśmy

już pod względną opieką polskiej władzy. Mamy nadzieję, że wkrótce znajdziemy się w dużej
grupie zorganizowanej armii.

background image

15

Tymczasem kapral Arciszuk organizuje dla przybyłych posiłek. Wszyscy otrzymali talony na
obiad. Miejscem posiłków była rzeczna przystań nad Północną Dźwiną, położona około 500
metrów od naszych tymczasowych koszar. Wprawdzie gruby lód już dawno pokrył
powierzchnię rzeki, nie ma nawigacji, ale stołówka w dalszym ciągu jest czynna, wydaje
obiady mieszkańcom miasta i przybyłym gościom. Zgłodniali podróżni zajęli miejsca przy
stołach bardzo obszernej i dobrze urządzonej sali. Na stołach znajdują się słoiki z gorczycą
czyli musztardą. Zanim podano gorącą zupę, musztardy już nie było; posmarowano nią chleb
jakby najlepszym masłem śmietankowym.
Po gorącym, lichym, ale lepszym niż w obozie posiłku, wszyscy powrócili do tymczasowego
miejsca pobytu. Szybko zrobił się wieczór; był grudzień. W tym czasie dni są tutaj bardzo
krótkie; słońce zachodzi o godzinie 13-ej.
Trzeba pomyśleć o jakimś kącie na nocleg. Nie wolno się oddalać, bo nie wiadomo o której
godzinie dnia czy nocy podadzą wagony do dalszej podróży. Ponieważ sala była niezbyt
wielka i ci, którzy przybyli wcześniej zajęli miejsca by na podłodze albo pół siedząc spędzić
noc, nowoprzybyli zmuszeni byli szukać noclegu w sąsiednich domach.
Z o. Hieronimem i dwoma Polakami zapukaliśmy do drzwi sąsiedniego drewnianego domu.
Otworzyła gospodyni, starsza kobieta. Pytamy, czy możemy przenocować; odpowiedziała, że
przyjmie czterech. Spać będą na podłodze, w ciepłym, względnie czystym mieszkaniu; co za
luksus po tułaczce ostatnich tygodni. Rozglądam się po mieszkaniu — nie ma łóżek. Gdzież
oni śpią? Wkrótce dowiedzieliśmy się. Gospodarz, a za nim gospodyni i córka, wdrapali się
wysoko pod sufit na szeroki piec. Pod spodem w tym piecu pali się za dnia, gotuje posiłki, a
równocześnie ogrzewa mieszkanie; jest to tzw. ruski piec, ruskaja pieczka.
Ułożyliśmy się na podłodze, mając pod głowami tobołki. Zdawało nam się, że jesteśmy w
królewskiej komnacie, bo było ciepło. Sen szybko nas zmorzył. Nie wiem jak długo spaliśmy,
gdy nagle do drzwi ktoś się gwałtownie dobija. Wystraszona gospodyni szybko zeszła z
pieca, otworzyła drzwi. Przed drzwiami stoi dwóch umundurowanych milicjantów;
sprawdzają, kto u nich nocuje. Gospodarzom nie wolno Przyjmować na nocleg ludzi obcych
bez wiedzy milicji. Może to biegleńcy, uciekinierzy z obozu, albo z więzienia, a może
szpiedzy. Długo Musieliśmy tłumaczyć, że w szkole nie było miejsca na nocleg, że jesteśmy z
grupy Polaków. Z trudem uprosiliśmy, aby nas zostawili do rana. Zostaliśmy. Ale gospodyni
kręciła głową, że będzie miała przykrości, że będzie wzywana do NKWD na spytki, dlaczego
wpuściła Polaków do mieszkania i o czym z nimi rozmawiała.
Skoro świt przemyliśmy oczy wodą, wynagrodziliśmy gospodarzy rybą i chlebem i szybko
wróciliśmy do swojej grupy. Każdy na własną rękę starał się o kipiatok na śniadanie. Na
bazarze nic nie można kupić, jedynie za niepotrzebne nam szmatki można było dostać
kawałek chleba. Odtąd kapral Arciszuk dostawał chleb, który otrzymywał według
zamówienia potwierdzanego przez wojennego komisarza miasta na określoną liczbę
przybyłych Polaków.
Czekamy na Odjazd — na transport.

Podróż z Kotłasu do Buzułuku
10 grudnia 1941 r. późnym wieczorem rozległy się głosy: „Wagony podają!" Niedaleko
szkoły była bocznica kolejowa, która prowadziła do składów i właśnie na tę bocznicę
wtłoczono 5 wagonów towarowych. Olbrzymie, 60-tonowe wagony, wewnątrz puste, trzeba
było przystosować do dalekiej, kilka tysięcy kilometrów liczącej, drogi.
Szukają naczelnika kolei. Ten zawiadamia, że nie ma desek, ani gwoździ, aby urządzić nary.
Ale mężczyźni szybko spostrzegli w pobliżu stos desek: wciągają je do wagonu mimo
sprzeciwu strażnika, znaleźli już młotki i gwoździe. Słychać stukanie i wesołe krzyki:
„prędzej, prędzej, bo parowóz zaraz przyjdzie!"
Za godzinę wagony były gotowe do odjazdu; w każdym wagonie mieściło się około 200-tu
ludzi. Miejsca półleżące. Jedynie pośrodku wagonu stoi piecyk, a od niego przechodzi rura na

background image

16

dach. Ten mały piecyk ma ogrzać olbrzymi wagon w czasie srogiej, północnej zimy. Nikt się
jednak nie martwi czy będzie ciepło czy zimno; aby jechać, aby dalej i dalej na południe, do
swoich.
Gdy wszyscy usadowili się na gołych, zimnych, zmarzniętych deskach, zasunięto ciężkie
drzwi: stuknął parowóz. Dobry znak — jedziemy. Długo trzeba było czekać zanim
sformowano pociąg. Raz zdawało się, że wiozą nas z powrotem na północ, to znów
zepchnięto nasze wagony na bocznicę w tupik — ślepy tor. Czekamy z zapartym oddechem.
Po długich manewrach pociąg był gotowy do drogi. Było już nad ranem gdy eszelon wyjechał
poza Kotłas. Wszyscy odśpiewaliśmy Pod Twoją obronę.
Z Kotłasu pociąg wziął kierunek na Kirów (dawna Wiatka, za cara przewożono tędy Polaków
na Sybir). Jechaliśmy dzień i noc. Zmienili parowóz i dalej na Perm, Świerdłowsk,
Czelabińsk, Troick, Mag-nitogorsk, Orsk, Orenburg, Czkałow i Buzułuk. Podróż z Kotłasu do
Buzułuku trwała trzy tygodnie. Było to straszne umęczenie ludzi. Gdy pociąg zatrzymywał
się na poszczególnych stacjach, nigdy nie było wiadomo jak długo będzie stał i kiedy ruszy
dalej. Tłumaczono nam, że przepuszcza się pociągi, które idą na front oraz pociągi, które
wiozą rannych z frontu. Mimo tej niepewności nasi podróżni mieli czas zwiedzić miasto,
odwiedzić wszystkie uniwermagi czyli uniwersalne magazyny, tak jak u nas „samy" i — nic
nie kupić.
W większych miastach jak Kirów, Perm, Świerdłowsk były już ekspozytury polskiego
poselstwa znajdującego się w Kujbyszewie. Zaopatrzenie w żywność naszej grupy było już
łatwiejsze.

Wigilia i Pasterka w wagonie
Pociąg mimo opóźnień i długich postojów na bocznicach kolejowych powoli zbliżał się do
celu podróży, do Buzułuku. 24 grudnia 1941 r. stłoczeni w wagonach towarowych,
wspominamy i przeżywamy Święta Bożego Narodzenia. Opłatka nie ma. Nie ma również
możności odprawienia Mszy św. Wszyscy cieszą się obecnością kapłanów; pragną nas mieć i
inne wagony. O. Hieronim przechodzi do następnego wagonu, by obecni i tu mogli
przeżywać święta z kapłanem. Gdy słońce już zaszło, przemówiłem do współpodróżnych na
temat treści Święta Bożego Narodzenia i naszych polskich tradycji. Następnie kawałkiem
czarnego chleba, który zastępował opłatek, dzieliłem się z obecnymi. Wszyscy byli
wzruszeni, wielu płakało, bo takiej Wigilii w życiu nikt nie przeżywał... A później Pasterka.
Modlitwa i prośba do Boga o szczęśliwy, dalszy los... i kolędy — Wśród nocnej ciszy, Gdy
się Chrystus rodzi, Anioł Pasterzom mówił; przez całą noc kolędom końca nie było.
Pociąg zbliżał się do Świerdłowska. Przedstawiciel polskiej placówki w tym mieście wydał
na każdy wagon niewielką beczkę bryndzy, jako „gwiazdkę" dla żołnierzy. Była wielka
radość gdy rozdzielono te smakołyki wśród obecnych.
W Orenburgu ja i o. Hieronim pożegnaliśmy współtowarzyszy podróży, aby przesiąść się do
pociągu jadącego w kierunku Buzułuku. Radzono nam, by dotrzeć do szefa duszpasterstwa
wojskowego. Wagony z naszymi kolegami pojechały dalej na południe do Jangi-Jul koło
Taszkientu. My i kilku oficerów ruszyliśmy drugim pociągiem do sztabu armii polskiej w
Buzułuku.

W MUNDURZE WOJSKOWYM
Pociąg z Orenburga — Czkałowa do Buzułuku miał odejść za dwie godziny. Minęło sporo
czasu, gdy nareszcie wygodnie usadowieni w wagonie osobowym, ruszyliśmy do celu
podróży. Była sobota. Słońce już dawno zaszło; było ciemno, gdy pociąg zatrzymał się na
słabo oświetlonym dworcu Buzułuk.
Na peronie spostrzegamy polskich żołnierzy. Podchodzi do nas porucznik i grzecznie
zapytuje dokąd życzymy sobie się udać. Odpowiedziałem, że jesteśmy księżmi katolickimi i
pragniemy widzieć się z szefem duszpasterstwa.

background image

17

Po spożyciu na stacji posiłku, wydawanego przez zorganizowany polski komitet dla
przyjezdnych Polaków, podoficer odprowadził nas do koszar. Były to drewniane baraki
zamieszkałe przez żołnierzy. Część jednego baraku była siedzibą kilku księży katolickich.
Pukamy do pokoju — otwierają się drzwi. Brudni, obdarci, nieśmiało wchodzimy do
mieszkania.
W pokoju siedzi kilku oficerów w polskich mundurach. To księża. Podchodzi do nas wysoki
oficer — major — i wita się z nami. To ks. Włodzimierz Cieński, szef duszpasterstwa
katolickiego. Powitał nas bardzo serdecznie; ucieszył się, że jeszcze dwóch kapłanów
przybywa do jego grona. Po krótkiej rozmowie i pytaniach, skąd przyjeżdżamy, odesłał nas
do sali, gdzie będziemy mogli odpocząć. Ja osobiście nie czułem zmęczenia; gorzej było z o.
Hieronimem. Wrzody, które były objawem szkorbutu (cyngi) bardzo mu dokuczały.
Udaliśmy się do ambulatorium, aby oczyścić i przewinąć rany. Ten zabieg od razu postawił
go na nogi. Obudziliśmy się skoro świt. Przecież to nowy rok 1942. Mamy go rozpocząć
prymicją. Dwa lata ani ja, ani o. Hieronim nie odprawialiśmy Mszy św. Przechodzimy do
dużej sali drewnianego baraku, w którym mieszkają żołnierze. W każdą niedzielę i święta
urządza się tu ołtarz, gromadzą się żołnierze i cywile, mężczyźni i niewiasty, by uczestniczyć
we Mszy św.
Pierwszą Mszę św. odprawiał szef duszpasterstwa, ks. Wł. Cieński. Wysoki, ascetyczny, z
pobożnością odprawił Najświętszą Ofiarę. Po Ewangelii wygłosił homilię na temat Imienia
Jezus. Na lichą fufajkę włożyłem szaty liturgiczne i rozpoczęła się Msza św. Ile przeżyłem
wewnętrznie sprawując tę Najświętszą Ofiarę, ten tylko wie, kto był uczestnikiem podobnej
chwili...
Ponieważ przy sztabie Armii byli również duchowni wyznania prawosławnego, po naszej
Mszy św. prawosławny pop odprawił Mszę św. dla swoich wiernych. Byli także duchowni
wyznania mojżeszowego — rabini. Ci na wspólną modlitwę w soboty gromadzili się w
jednym z domów w mieście.
W poniedziałek udałem się z o. Hieronimem Myszkowskim do sztabu, gdzie oficjalnie
zostaliśmy przyjęci na kapelanów wojska polskiego. Otrzymałem wówczas osobistą
legitymację Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR z przynależnością służbową
duszpasterstwa katolickiego, ze stanowiskiem kapelana przy Kwaterze Głównej, podpisaną
przez gen. Wł. Andersa i gen. śukowa ze strony Armii Czerwonej. Legitymacja była w
językach polskim, rosyjskim i angielskim.
Następnym aktem inkardynacji było umundurowanie. Stare, zniszczone ubranie obozowe
zamieniłem na wojskowy mundur produkcji angielskiej. Odznaki do munduru wyszywały
kobiety; mieliśmy trzy gwiazdki na naramiennikach i krzyżyki na patkach kołnierza, jako
kapelani. Ponadto każdy kapelan otrzymał ołtarz polowy zawarty w niewielkiej walizce.
Wszystko tam było: kielich składany, krzyż, lichtarze, mszał, alba, ornat, hostie,
komunikanty, wino mszalne i dodatki osobiste (maszynka do golenia), a dla osłody tabliczka
czekolady. Do pełni ekwipunku wojskowego należał duży worek brezentowy, w którym był
płaszcz gumowy w kształcie trójkąta, służący również za namiot, pasy, koalicje, menażki,
noże, widelce, bielizna, nawet oficerski porcjon czekolady w blaszanej puszce, który wolno
otworzyć w wypadku ostatniej konieczności głodowej na froncie. Całość wieńczył żelazny
hełm, który obowiązkowo w czasie wojny należało ze sobą mieć.
Po wyposażeniu wojskowym kapelani otrzymali gażę i wolną rękę znalezienia prywatnego
mieszkania w mieście u ludzi świeckich. Kwaterunkiem zajmował się łącznik, który
wyszukiwał wolne mieszkania. Wypadło mi zamieszkać w pokoju dwojga staruszków,
typowych dawnych pobożnych Rosjan. W kącie ikona Bożej Matieri (M. Bożej), przed nią
ś

wiatełko. Z rana oboje podchodzili do obrazu, żegnali się, bili pokłony aż do ziemi.

Podobnie modlili się wieczorem. Przyjęli mnie gościnnie, z pełnym zaufaniem, zwłaszcza gdy
się dowiedzieli, że jestem katolickim księdzem.

background image

18

Codziennie odprawiałem Mszę św. w koszarach a także w sztabie. Każdy z księży miał
pewien przydział na niedzielę. Pamiętam, że odprawiłem Mszę św. w niedzielę w sali blisko
dworca kolejowego, przeznaczonej dla powracających z obozów. Jakże byli szczęśliwi, że
mogli uczestniczyć we Mszy św. po kilku latach poniewierki. Spotkałem się z innymi
księżmi, którzy mieszkali także poza koszarami. Przyjemnie spędziliśmy wspólnie czas na
kwaterze ks. Kazimierza Kozłowskiego, jezuity, do którego przychodził ks. Franciszek Pluta
(obecnie w Kanadzie), ks. Kapusta i inni. Dowiedziałem się, że leży chory starszy kapłan, ks.
Kamil Kantak. Dotarłem do jego kwatery, gdzie spędziłem u niego pewien czas. Mimo
choroby był pełen entuzjazmu.
W mieście pełno było wojska polskiego, czeskiego. Ale na froncie nie było wesoło. Zapełniły
się miejscowe szpitale rannymi, których coraz więcej zwożono do Buzułuku. Ciężko ranni
umierali. Na cmentarzu ziemia głęboko zamarznięta. Duży grób wykopany na niewielkiej
głębokości służył za tymczasową wspólną mogiłę — do wiosny. Wracając do swojej kwatery
na ulicy spostrzegłem raz niewielką grupę kobiet. Ciągnęły za sobą na cmentarz trumnę ze
zwłokami zmarłego. Na cmentarzu przykrywano trumnę śniegiem i czekano wiosny. Zima tu
surowa — ponad 40°C. Nie ma obawy aby zelżało wcześniej niż na wiosnę.
Pewnego dnia, kiedy już sobie nieźle odpocząłem, wzywa mnie do sztabu szef
duszpasterstwa. Rozmowę prowadził ze mną ks. Kazimierz Kozłowski, zastępca szefa.
„Proszę Ojca, mam do Ojca prośbę. W połowie stycznia wyruszy z Buzułuku misja wojskowa
pod dowództwem mjr Tadeusza Zielińskiego na północ, do Kotłasu, gdzie w tej chwili
koncentruje się najwięcej Polaków uwolnionych z obozów i więzień. Rząd Polski i
dowództwo armii są zmuszone powstrzymać ogromny przypływ polskich obywateli do
sztabu. Jadą ludzie młodzi, chłopcy i dziewczęta, zdolni do służby wojskowej, ale jedzie z
nimi mnóstwo dzieci, ludzi starych, mężczyzn i kobiet. Misja wojskowa ma na celu
przeprowadzić selekcję tych ludzi. Młodych i zdolnych do noszenia broni przesłać do sztabu,
a resztę ludności zatrzymać na miejscu. Dla tej ludności otrzymaliśmy wielką pomoc z Anglii
i Ameryki, którą trzeba przekazać naszym obywatelom. Ksiądz katolicki w tym środowisku
jest niezbędny. Ojciec jako kapelan wojskowy otrzyma dodatkowe pełnomocnictwo od sztabu
polskiej i sowieckiej armii, aby mógł się swobodnie poruszać gdziekolwiek będą Polacy. Pod
opieką księdza kapelana będą trzy dystrykty: archangielska obłast', kirowska i autonomiczna
republika Korni. Jest to cała północ Związku Sowieckiego o wielkiej rozległości terenowej".
„Proszę księdza — odpowiedziałem — ja kilkanaście dni temu z tej nieludzkiej ziemi
wróciłem. Zaklinam na wszystko, że nigdy więcej w tej krainie być nie chcę".
„Wszyscy kapłani mają już swoje przydziały, również wyjeżdżają bądź w teren, bądź jadą z
wojskiem na południe. Pozostaje was dwóch: o. Hieronim Myszkowski i ksiądz Grabski. O.
Hieronim jest chory na szkorbut, nie zniesie srogiej zimy. Proszę więc przygotować się do
wyjazdu z ośmioosobowa grupą".
Na drugi dzień w sztabie odnalazł mnie mjr T. Zieliński. ,,— Księże kapelanie, niech Ksiądz
nie wymawia się. Jedziemy na trzy miesiące, po trzech miesiącach wrócimy do sztabu armii
już nie w Buzułuku, ale w Jangi-Julu koło Taszkientu. Przecież wszystkim nam zależy, aby
ż

ywo do swoich powrócić". Ale przyszła mi do głowy myśl (trudna była to dla mnie decyzja):

jestem kapłanem, mam służyć Chrystusowi, który przyszedł na świat, aby służyć. Właśnie
tam, w terenie, tylu Polaków tęskni za kapłanem, pragną go mieć wśród siebie. I zgodziłem
się na wszystko, co miało przyjść na mnie.

PRZYGOTOWANIE DO WYJAZDU
Osobiście byłem już gotowy do podróży. Pełny ekwipunek wojskowy i pełne zaopatrzenie
duszpasterskie. Na miejsce pracy ekipa miała przyjechać z dostatecznym zaopatrzeniem w
artykuły żywnościowe; odzież nie tylko dla siebie, ale i dla ludności polskiej. W tym celu
otrzymaliśmy trzy wagony towarowe, które zostały załadowane odzieżą i żywnością. Czwarty
wagon, również towarowy, służył za salonkę do długiej podróży. Przed nami 2 tysiące

background image

19

kilometrów. W normalnych warunkach można było ją odbyć w przeciągu 5 dni, ponieważ
jednak był to czas wojny, wszystkie linie kolejowe były zajęte. Wieziono na front
nowobrańców, rekrutów, z frontu wieziono rannych; trzeba było czekać na wolną drogę na
poszczególnych stacjach po kilka dni a nawet tydzień. Nic dziwnego, że podróż nasza trwała
45 dni, tj. przeszło sześć tygodni.
Ekipa nasza składała się z następujących osób: mjra Zielińskiego, jego zastępcy, kapelana
Grabskiego, jednego podchorążego (Jerzy Berlin), dwóch plutonowych (Bezdel i Jerywański)
oraz szeregowego (Szaciłło). Wszyscy wyznaczeni załatwili sprawy dotyczące dalszej pracy.
Zamieszkałem z mjr Zielińskim w dużej sali nieczynnej szkoły. W szkole tej mieszkało
dwóch polskich rabinów. Jeden miał oryginalne nazwisko — Szczekacz. Bardzo się ze mną
zaprzyjaźnili. Spędzaliśmy wspólnie długie wieczory aż do naszego wyjazdu.
15 lutego 1942 r. pożegnałem się z szefem duszpasterstwa, który życzył mi szczęśliwego
powrotu do sztabu. Wydaje mi się, że sam nie wierzył w szczęśliwy powrót tych, którzy
wyjeżdżali w głąb Rosji — na północ. Przecież już wówczas dowództwo wiedziało, że armia
polska będzie ewakuowana do Iranu, że w Rosji zostanie ogromna ilość Polaków, których
technicznie nie da się zorganizować w potężną armię.
Decyzja gen. Andersa o stworzeniu polskiej armii pod polskim dowództwem była
niedwuznaczna. Biskup polowy J. Gawlina był świadomy, że Polakom w Rosji potrzeba
kapłanów. Już od stycznia 1942 r. starał się sam o przyjazd do Rosji, celem odwiedzenia
polskich żołnierzy i ludności cywilnej. Niestety, nie mógł spełnić swoich planów. W
Buzułuku bp J. Gawlina* wojska polskiego już nie zastał. Na odwiedzenie

O. Chrostowski O.P. (kapelan ks. bpa Gawliny), ,,Ks. Biskup J. Gawlina wśród wojska polskiego", Brighton.

polskich rodzin w terenie nie otrzyma! pozwolenia od władz sowieckich. Będąc w
Kujbyszewie wystosował jedynie „List Pasterski" do Polaków w Rosji*, który nie dotarł
nigdy do adresatów. Biskup Gawlina wrócił do Jangi-Julu, gdzie spotkał się z kapelanami, m.
in. z o. Hieronimem Myszkowskim i o. Albinem Janochą, kapucynem z krakowskiego.
Pożegnałem się z o. Hieronimem Myszkowskim, z którym już więcej w życiu nie widziałem
się. (Jeden z Polaków, który przyjaźnił się z o. Hieronimem pisał do jego siostry w
Warszawie, że o. Hieronim wyjechał do Iranu jako kapelan II Korpusu. Z Iranu wyjechał z
wojskiem do Bejrutu, a następnie do Południowej Afryki, skąd bp Gawlina wysłał go do
Polaków w Holandii. W przejeździe był we Włoszech, w Rzymie. Z Holandii wyjechał do
Australii, gdzie po wojnie zamieszkała duża część Polaków. Zmarł nagle 19 IX 1956 mając
53 lata w Bo-wen Hille, Queensland — Australia. Świadkiem okoliczności śmierci jest o.
Kasjan, kapucyn z Prowincji Krakowskiej, który po dzień dzisiejszy pracuje wśród Polaków
w Australii.)
Dnia 15 lutego 1942 r. wyjechałem na trzy miesiące z Buzułuku z misją wojskową do
Kotłasu. Na trasie podróży mieliśmy następujące miasta: Kujbyszew, Syzrań, Penza, Sarańsk,
Arzamas, Gorkij (Niżny Nowgorod), Kirów (Wiatka) — Kotłas. Podróż — jak wspomniałem
wyżej — trwała długo. Nie była jednak zbyt uciążliwa, gdyż mieliśmy wolność, dostatek,
pożywienie. W niedzielę odprawiłem w wagonie Mszę Św., w której brali udział członkowie
ekipy. Na stacji Arzamas pociąg nasz stał dwa dni. Do pociągu na sąsiednich torach wsiadali
mężczyźni odjeżdżający na front. Swoich mężów, braci i synów odprowadzały kobiety. Przed
odjazdem pociągu urządziły taki płacz, że nie zapomnę go do końca życia. Był to płacz —
krzyk, lament tłumu, zgromadzonych, rozpaczających niewiast. Pociąg wolno ruszał i
zatrzymywał się, bo zrozpaczone matki i żony nie chciały odstąpić od wagonów. Stały długo
zbolałe, póki wagony nie zniknęły im na zakręcie z oczu. Na pewno wielu z nich nigdy nie
wróciło do swoich domów i rodzin.
Nasz pociąg przebiegał po różnych polach pokrytych grubym kożuchem śniegu, to znów
obok rzeczki, nad którą widać było osiedla ludzkie. Wioska taka ciągnie się nieraz 10 do 15
km. Przy domach nad rzeczką widać małe domki — to ruskaja bania — łaźnia. W określone

background image

20

dni w łazience nagrzewa się kamienie, a następnie rozpalone do czerwoności rzuca się je do
wody w beczce. Woda momentalnie się ogrzewa, a para stwarza doskonałe warunki kąpieli.
Aby bardziej pobudzić krew do obiegu należy wychłostać ciało wietnikom czyli miotełką z
brzozowych rózeg.
Zbliżamy się do dużego miasta Gorkij, dawniej nazywanego Niżnyj Nowgorod. Miasto
pięknie położone nad rzeką Oką. Tu już od dawna czynny jest Ośrodek Polski. Są wojskowi i
cywile. Przyjmują nas bardzo serdecznie.

W Aneksie

Było więcej czasu, więc udałem się z jednym naszym podoficerem na zwiedzanie miasta.
Tramwajem przejechaliśmy most łączący jedną część miasta z drugą. Druga część miasta leży
na górze. Już z daleka widać ogromne budynki otoczone obronnymi murami: to Kreml,
zbudowany na wzór moskiewskiego. Nie było możności zwiedzenia go, gdyż pociąg nasz
wkrótce miał wyruszyć w dalszą drogę do Kirowa. Miasto Kirów (dawniejsza Wiatka) tak jak
i Gorkij, to duże miasta wojewódzkie. Z Kirowa do Kotłasu zaledwie
400 km.
1 IV 1942 r. pociąg nasz zatrzymał się u celu naszej podróży. Płacz wśród Polaków. W
Kotłasie znalazłem się po raz trzeci. W połowie czerwca 1941 r. wieziono nas zamkniętych z
Białegostoku na Workutę; 8 grudnia 1941 r. wracałem z obozu do wojska polskiego i dziś 1
kwietnia 1942 r. przyjeżdżam, aby tu spełnić kapłańskie posłannictwo wśród swoich
rodaków. Punktem oparcia dla naszej placówki była szkoła kolejowa, o której wyżej
wspomniałem. Tu spotkaliśmy się z kapralem Antonim Arciszukiem, który przez pół roku
niezmordowanie organizował i wysyłał do polskiej armii coraz to nowe grupy Polaków
przybywających z obozów. Spotkaliśmy tu również s. Bernardę Mosakowską w polskim
mundurze wojskowym. Spełniała bardzo ofiarnie potrzebną rolę lekarza. (Jak się później
dowiedziałem, została aresztowana w Pińsku wraz z siostrami zakonnymi w powiatowym
szpitalu. Wszystkie one — ze Zgromadzenia Sióstr św. Rodziny Misjonarek — posługiwały
w Pińsku w szpitalu.)
Pierwszym obowiązkiem przybyłych było przedstawić się miejscowym władzom NKWD,
które były zawiadomione odgórnie o naszym przyjeździe. Dokumenty, jakie okazaliśmy były
dla nich miarodajne. Interesowała ich szczególnie moja osoba jako duchownego, bo przecież
duchownych u siebie nie widują często. Nie robili żadnych zastrzeżeń co do wyjazdów w
teren. Zaświadczenie wydane mi przez władze NKWD jako duchownemu dawało mi
możność dojazdu do rodzin polskich przebywających na terenach archangielskiej i kirowskiej
obłasti i w republice Korni.
W Kotłasie istniała już cywilna placówka polska założona przez ambasadę polską, której
przewodniczył Józef Mychal. Obydwie placówki — wojskowa i cywilna — były ze sobą w
ś

cisłym kontakcie. Pierwsza miała na celu przeprowadzić selekcję wśród mężczyzn i kobiet;

zdrowych i zdolnych do broni przesłać do armii, a starych i rodziny z dziećmi przeznaczyć do
pracy. Tym ostatnim placówka cywilna miała zapewnić w terenie pomoc materialną, którą dla
Polaków w Rosji przysyłała hojnie Anglia i Ameryka.
Mjr Zieliński zamieszkał w szkole w jednym niewielkim pokoju. Wszyscy inni znaleźli
kwatery w domach prywatnych. Ja zamieszkałem w drewnianym domku na ul. Winogradowa
w pobliżu naszego punktu zbornego, u rodziny złożonej z czterech osób: starsi rodzice, mąż i
ż

ona, jedna córka chodziła do technikum,' a druga do szkoły inżynieryjnej i ciągle była poza

domem na budowach. Mieli cztery pokoje, z których jeden zamieszkiwałem. Gospodarze byli
dla mnie bardzo życzliwi i uprzejmi. Ilekroć przechodziłem przez ich pokój do swojego, a
byli za stołem przy obiedzie czy kolacji, tyle razy zapraszali do jedzenia. Grzecznie
dziękowałem im za zaproszenie. Jedzenia było mało. Głównym posiłkiem był chleb i
kipiatok, toteż obowiązkowo na stole musiał stać tulski samowar — ogrzewany drzewnymi

background image

21

węgielkami — z ciągle gotującą się wodą. Gospodarz, człowiek starszy i otyły potrafił wypić
— jak mi sam opowiadał — dwanaście szklanek czaju ocierając się przy tym ręcznikiem
przerzuconym przez lewe ramię.
Rano, o ile nie wyjeżdżałem w teren, odprawiałem w szkole dla obecnych Mszę św.
Gromadzili się wszyscy oczekujący na odjazd do armii. Wielu z nich od kilku lat nie
spotykało się z kapłanem. Po okropnych przeżyciach w więzieniach i obozie, Msza św. w tak
wyjątkowych okolicznościach, była dla nich aktem wiary i dziękczynienia Bogu za ocalone
ż

ycie. Słabsi nerwowo nie mogli powstrzymać się od wzruszenia i głośno płakali.

Szybko rozniosła się wśród Polaków wieść, że w Kotłasie są polscy żołnierze, że jest kapelan
— ksiądz katolicki i że placówka w Kotłasie zasięgiem swego działania obejmuje wszystkich
obywateli polskich rozrzuconych na północnych terenach. Ważną sprawą było dotrzeć do
rodzin polskich znajdujących się w lasach, tundrze, w wioskach i w miastach.
Poszczególne ośrodki zamieszkałe przez polskie rodziny wybierały tzw. mężów zaufania,
którzy dojeżdżali do Kotłasu, skąd zabierali odpowiednią ilość odzieży i żywności. Oni też
byli dla mnie przewodnikami po nieznanych mi terenach. Najprostszym środkiem lokomocji
była kolej, a potem statek na rzece i najpowszechniejszym — moje własne nogi, czyli per
pedes apostolorum. O furmance i marzyć nie można było: albo nie ma drogi, albo nie ma
konia.
Pierwsza moja podróż apostolska to wyjazd do Kirowa. Droga trudna, bo koleją — ponad 400
km. Tu pracuje już placówka poselstwa, a na jej czele stoi kpt. Józef Kutyba. Podobnie jak w
Kotłasie przedstawiciele placówki mają w ewidencji wiele polskich rodzin rozrzuconych po
całej kirowskiej obłasti. Odwiedziłem pracowników, rodziny i oczekujących na dalszą podróż
do armii. Rano zbierali się wszyscy, by wyspowiadać się, uczestniczyć we Mszy św. , przyjąć
Komunię św.; ochrzciłem dwoje dzieci, które tu przyszły na świat. (Były to dzieci kpt Józefa
Kutyby).
Największym skupiskiem Polaków była miejscowość oddalona od Kirowa o 120 km,
położona niedaleko od kolei, zwana Muraszi. Mężem zaufania był tam Funk, obywatel polski
ż

ydowskiego pochodzenia. Polacy wyznania katolickiego zostali wcześniej zawiadomieni, że

przyjedzie do nich kapelan. W określonym dniu rodziny zostały zwolnione od pracy w lesie,
aby mogły wziąć udział w spotkaniu z księdzem. W miejscowości tej było dużo rodzin z
małymi dziećmi. Przybyli tu na pracę i od kilku lat byli bez żadnej pomocy duchowej. Było to
dla nich niezwykłe święto. Przygotowaniem dzieci do I Komunii św. zajęła się s. Bernarda
Mosakowska. Stwierdziła, że rodzice sami uczyli swoje dzieci katechizmu i utrzymywali
wiarę w sercach i w duszach swego potomstwa.
Ja tymczasem spowiadałem starszych w domu, w którym już wcześniej był przyszykowany
piękny ołtarz. Egzamin z katechizmu trwał krótko, gdyż chłopcy i dziewczęta mający już po
lat 12-13 doskonale opanowali znajomość prawd wiary katolickiej. Spowiedź i Msza św.
Wszyscy śpiewają pieśni maryjne i o Najśw. Sakramencie. Homilia, którą wygłosiłem
przerywana była tłumionym szlochem. Nie tylko dla dzieci była pierwsza Komunia Św., ale
wszyscy przygotowali się do Niej z podobnym uczuciem — wiarą i pobożnością, z jaką
niegdyś przystępowali do Niej w swoich świątyniach parafialnych.
Przeżycia wewnętrznego nie sposób opisać. Od wczesnego ranka do godziny pierwszej ludzie
nie odchodzili od tak prymitywnej świątyni. Wyszedłem z mieszkania, a wokół domu widzę
zgromadzonych miejscowych ludzi. Opodal stoi furmanka, a na wozie usadzonych obok
siebie co najmniej 20 małych dzieci. Na wiadomość, że ksiądz się tu zjawił, z miejscowości
odległej o 30 km przywieziono dzieci, aby je ochrzcić. Widok wzruszający. I wiara ludzi,
która góry przenosi. Zbliża się do mnie młoda niewiasta i mówi: — „Proszę księdza, proszę z
Panem Bogiem do mojego ojca, bo jest ciężko chory." — ,,Jak daleko?" — pytam. ,,Może
trzy, może cztery kilometry." Była już godzina 1-sza po południu. Na czczo skończyłem
pracowitą posługę duchową. O śniadaniu czy obiedzie mowy nie ma. Wszyscy zresztą są na
czczo od kolacji wczorajszego dnia. Post eucharystyczny. Nie ma co oglądać się na jedzenie;

background image

22

najpierw obowiązek a potem przyjemność. Komunię św. w małym korporale włożyłem do
kieszeni wojskowego trencza i wyruszyłem w ślad za młodą kobietą do jej chorego ojca.
Był początek maja. Rozpoczęła się wiosna, bardzo charakterystyczna dla tych północnych
okolic. Przed nami zamarznięty strumień. Wczesnym rankiem po lodzie łatwo było przejść,
ale o godzinie 14 spokojny rano strumień przemienił się w rwącą rzekę. Na nogach miałem
ruskie buty z cholewami tzw. kierzowyje sapogi — przyszwa z juchty i cholewy z brezentu w
pewnej mierze chroniły od wody. W nocy jeszcze mróz, a w dzień ciepło 15-20° C. Śnieg
gwałtownie topnieje; w przeciągu trzech dni nie ma po nim śladu. W węższym miejscu
strumienia położone były luźne żerdki i jedynie po nich można było przejść na drugą stronę
lub okrążać kilka kilometrów, by dostać się do drogi nam potrzebnej. Moja przewodniczka
jest zdecydowana skrócić drogę, przejść po żerdziach nad rwącym strumieniem. Nie śmiałem
wymawiać się i obierać dłuższą drogę. Byłem młody i zdrów. Narażeni na wielkie ryzyko
zaczęliśmy jednak powoli przeprawiać się po huśtających się żerdziach na drugą stronę.
Mimo obaw szczęśliwie przebyliśmy przeszkody. Dalej było już łatwiej : krętymi ścieżkami
wśród krzaków i zarośli wędrowaliśmy do kołchozu, gdzie mieszkało i pracowało kilka
polskich rodzin. Jedyną osobą, którą spotkaliśmy był leśniczy, który z dubeltówką na
ramieniu szedł przez pole, zdążając do lasu. Minęły już dwie godziny naszej podróży, a osady
jak nie ma, tak nie ma. Pytam się po cichu swojej przewodniczki, jak jeszcze daleko: już
niedaleko. Jeszcze jedna polana, jeszcze jeden zagajnik i osada. Nareszcie na skraju lasu
widać długie budynki gospodarcze i cel naszej podróży. Wśród nielicznych domów mieszkal
-nych przychodzimy po błocie do mieszkania chorego. Od rana czekają na księdza, który
przychodzi do nich z Panem Bogiem. Zebrali się wszyscy, którzy rano nie mogli wziąć
udziału we Mszy św. w Muszari. Wyspowiadałem chorego mężczyznę i udzieliłem Komunii
ś

w. i Wiatyku. Długo jeszcze modliliśmy się wspólnie. Po skończonej modlitwie pytam się,

czy mają się czym posilić. Odpowiadają, że nie mają chleba. Gramy chleba, które zarabiają,
otrzymane rano, są jedynym i głównym pożywieniem. Z kieszeni wyjąłem pieniądze, których
miałem pod dostatkiem i proszę swoją przewodniczkę, by kupiła mleka. Za kilka minut
wróciła zadowolona, bo dostała mleko; chleba nie ma. Po krótkiej rozmowie mężczyźni
odprowadzili mnie do toru kolejowego i tą drogą łatwiej było mi wrócić do domu. Późnym
wieczorem, mokry i zmęczony, wróciłem do Muraszi.
Na drugi dzień czeka nas nowa podróż: 17 kilometrów, tym razem do miejscowości
Bezbożnik. Mąż zaufania postarał się o sanie zaprzężone w dobrego konia. Towarzyszy mi
student Uniwersytetu Lwowskiego, który pomaga tu mężowi zaufania p. Finkowi. Jedzie
również s. Bernarda Mosakowska. Sanie zostały dobrze naładowane odzieżą oraz żywnością z
transportów amerykańskich. Rano droga sanną. Bez trudu przesuwamy się wzdłuż linii
kolejowej po słabo przetartej drodze.
Bezbożnik to stacja kolejowa i duży ośrodek przemysłu leśnego. Pracuje tu pokaźna liczba
obywateli polskich. Sama nazwa Bezbożnik wzbudzała pewną obawę; czyżby rzeczywiście
ż

yli tu bezbożnicy? Przed południem stanęliśmy przed dużym drewnianym domem. Proszę o

rozmowę z dyrektorem ośrodka. Za chwilę wychodzi wojskowy w średnim wieku.
Przedstawiłem mu cel mojego przybycia, wyjaśniając, że jestem księdzem katolickim. Po
obejrzeniu moich dokumentów i wyjaśnieniu, że pragnę spełnić posługę kapłańską, bez
ż

adnego słowa sprzeciwu zapewnił mnie, że wszystkich Polaków pracujących w tartaku i

przy wyrębie lasu zwalnia od pracy na trzy dni. Sam dyrektor zaproponował lekkie sanie,
abym mógł dojechać do rodzin zamieszkałych w lesie o 4 km dalej. A więc „nie taki diabeł
straszny jak go malują". Jak się okaże, Bezbożnik jest pobożny.
Na drugi dzień duża sala miejscowego klubu napełniła się ludźmi po brzegi. Obok naszych
katolików większość miejscowej ludności prawosławnej. Spowiedź trwała długo. Za
Polakami ustawiają się w kolejce do spowiedzi i prawosławni. Wstałem i objaśniłem im, że
jestem księdzem katolickim, że nie mam prawa spowiadać prawosławnych. Wtedy z wielkim
ż

alem, niemal z płaczem, odpowiadają: „jaka różnica, przecież jest jeden Bóg —

background image

23

wyspowiadaj i nas..." Msza św. w Bezbożniku. Zdawałoby się — paradoks, a jednak
rzeczywistość. Nikt z sali nie wyszedł dopóki nie skończyła się ostatnia modlitwa, póki
wszyscy nie otrzymali błogosławieństwa.
Już południe. Trzeba jeszcze odwiedzić inne rodziny, które nie mogły przybyć. Rączy konik
zaprzężony do sanek wyjazdowych, oddanych do mojej dyspozycji przez dyrektora, szybko
przebiegł po śniegu do sąsiedniego ośrodka. W zimnym baraku kilka rodzin z dziećmi.
Wszyscy witają mnie ze łzami radości. Znów spowiadam, udzielam Komunii św.
Podprowadzają chłopca lat 15: nie widzi, odblask wiosennego słońca poraził wzrok, to kurza
ś

lepota (kurzynnaja ślepota). Zjawisko częste w tych okolicach, wywołane brakiem witamin.

Potrzebny jest tran, jak nazywają go tu, rybi żyr. Użycie tranu szybko przywracało wzrok.
Przywieźliśmy z sobą odpowiednią ilość tranu, a także potrzebnych leków, tłuszczu i odzieży.
Chłopiec zarabiał i pomagał rodzicom. Nosił pocztę do drugiej miejscowości odległej o 12
km. Nie bał się wilków, szedł śmiało przez las, wracając często późnym wieczorem.
Wróciłem znów do domu, w którym była Msza św. Ludzie jeszcze czekają, pragną ze mną
porozmawiać osobiście, opowiedzieć swoje troski i przeżycia. Tymczasem s. Bernarda
udzielała pomocy lekarskiej. ,,— Proszę, niech ks. kapelan zajrzy do tego mieszkania" —
woła siostra. W brudnym, ciemnym pomieszczeniu leży chłopiec lat 9, okryty wrzodami. Z
braku witamin gnębi go szkorbut. Porozmawiałem z chłopcem; rodziców nie ma — już
umarli. Zaopiekowano się nim i wkrótce miał zostać odwieziony do szpitala. Późnym
wieczorem wróciliśmy do Muszari. Jutro trzeba wracać do Kotłasu. W planie już następny
wyjazd do Archangielska.


ARCHANGIELSK
Od stycznia 1942 r., Ambasada Polska ustanowiła w Związku Sowieckim ponad 20
delegatur*, które musiały zająć się sprawą pomocy dla obywateli polskich. Niemal każda
delegatura miała swojego kapelana. Zostałem przydzielony do delegatury w Archangielsku z
obowiązkiem obsługi delegatury w Kirowie, Mołotowie, Gorkij i Syktywka-rze, które to
placówki nie miały księdza. Stałym moim miejscem zamieszkania był Kotłas, dokąd
przyjechałem z nową delegaturą. Archangielsk — Wołogda i okolice zatrudniały 15 i pół
tysiąca Polaków, Kirów i okolice 6,5 tys., a Syktywkar 3.200.
Ledwie spłynęły lody do oceanu, wybrałem się drogą wodną do Archangielska odległego od
Kotłasu o 800 km. Północna Dźwina jest potężną rzeką; wpadają do niej z lewej strony —
Suchona, a z prawej — Wyczegda. Na wiosnę gromadzi się dużo wody. Podróż dużym
statkiem z Kotłasu do Archangielska trwa dwa i pół dnia. Z okien kajuty, a jeszcze lepiej z
pokładu, można było oglądać różnorodny krajobraz. Rzeka płynie regularnie, prosto, bez
większych zakrętów. Nieprzebyte lasy, to znów wysokie brzegi, albo rozległe pola.
Gdzieniegdzie widać niewielkie miasteczko lub wioskę. Po prawej stronie widać nieduży dom
piętrowy, a obok niego zwał cegieł. ,,Tu — powiada współpasażer — stała ogromna, piękna
cerkiew. Po rewolucji stała się wspomnieniem i symbolem „ciemnoty". Olbrzymią budowlę,
która przetrwała wieki, wysadzono w powietrze, ażeby z cegły wybudować dom oświaty —
szkołę". Niestety, cegły starczyło zaledwie na ten mały domek, reszta leży bez użytku, gdyż
dawny sposób budowy i spajanie cegieł wapnem był tak akuratny, że nie pozwolił rozłączyć
poszczególnych cegieł. W tym stosie gruzów pozostało świadectwo kultury tych, którzy z
nienawiścią podchodzili do wszystkiego, co miało związek z wiarą i religią.
Im bliżej Archangielska, tym rzeka staje się głębsza i szersza. Spotyka się coraz więcej
mniejszych i większych statków wiozących pasażerów a także holowników przewożących
ładunki różnego rodzaju.

* Abbe Kamil Kantak: L'Aumónerie Militaire Polonaise en URSS (1941-1942) s. 433. 40

background image

24

Statek nasz dobija do molo niemal w środku miasta. Urządzenie drewniane i bardzo
prymitywne, jak na port do którego przybijają morskie mniejsze statki. Po wyjściu z portu
widać duży dom: to Inturist — hotel dla cudzoziemców. Wzdłuż brzegu rzeki szeroka okazała
ulica — prospekt Lenina. Niedaleko hotelu budynki, w których mieści się polska delegatura.
Przyjęto mnie bardzo serdecznie. Po krótkiej rozmowie z pracownikami delegatury
dowiedziałem się, że Polacy czekają na przyjazd kapelana, toteż postanowiłem udać się z
mężem zaufania do miejsc, gdzie mieszka najwięcej Polaków.
Archangielsk jest miastem bardzo rozrzuconym po obu stronach Północnej Dźwiny. Ulice w
centrum brukowane lub wykładane balami, chodniki z desek. Poza miastem, przynajmniej w
owym czasie, ulice błotniste, większość domów z drzewa. Po pewnym czasie dotarliśmy do
domu, w którym mieszkało kilka rodzin polskich, przeważnie wywiezionych ze Lwowa.
Przybycie księdza było dla nich niezwykłym wydarzeniem. W krótkim czasie wszyscy nie
zajęci pracą zeszli się do jednego domu, aby się wyspowiadać i przyjąć Komunię św. czy
chrzest. Trzeba jeszcze pójść odwiedzić chorych po domach. Ręce pełne pracy, ale nie czułem
zmęczenia; wiedziałem, że jestem potrzebny, że nikt mnie tu nie zastąpi. I tak jeszcze przez
następne dwa dni.
Po drugiej stronie Dźwiny stacjonowała kompania polskiego wojska pod dowództwem kpt.
Kamińskiego. śołnierze zostali przysłani przez sztab armii do wyładunku okrętów
przywożących z Anglii i Ameryki żywność i odzież dla Polaków w Rosji. W delegaturze
spotkałem się z dowódcą kompanii. Usilnie nalegał, aby odwiedzić jednostkę. Na drugi dzień
rano przejechałem promem Dźwinę. Mostu żadnego nie było. Latem tramwaj wjeżdżał na
prom i tak dostawał się na drugą stronę. Zimą na lód, który był tu bardzo gruby, kładziono
szyny i jak po najlepszej autostradzie jechał tramwaj i wszelki transport na drugą stronę rzeki.
W koszarach odprawiłem Mszę św. i porozmawiałem ze wszystkimi.
Wśród żołnierzy spotkałem marynarza. Zainteresował się moją osobą, podszedł i pyta: — ,,
Czy ksiądz jest z Polski? — Mam prośbę do księdza, aby ksiądz pozdrowił w Polsce
Konopków. Jestem urodzony w Ameryce i nigdy w Polsce nie byłem. Matka moja Konopka,
uczyła mnie mówić po polsku i uczyła pacierza". Mówił łamaną polszczyzną, ale można się z
nim było dostatecznie dobrze porozumieć. — „Więc gdzie mieszkają ci Konopkowie?" —
„Nie wiem" — odpowiada. Pytam dalej, skąd pochodzi matka? — „Gdzieś z Białostockiego".
I przypomniało mi się, że w okolicach Łomży jest wioska Konopki, w której niemal wszyscy
mieszkańcy to Konopkowie. — „Proszę księdza, ja spełniam życzenie matki, która prosiła
mnie, abym gdy spotkam Polaka w jakimś porcie, przekazał pozdrowienia dla Konopków,
więc spełniam jej prośbę".
Spełniłem, na ile można było, duszpasterską posługę i po kilku dniach z uczuciem dobrze
spełnionego obowiązku wróciłem statkiem do Kotłasu. Powrotna droga pod prąd trwała trzy
dni.

SOLWYCZEGOCK - CHARYTONOWO
Zaledwie wróciłem z Archangielska już mam wiele zgłoszeń, aby odwiedzić polskie rodziny
w okolicach Kotłasu. Na drugi dzień z mężem zaufania p. Mikke do Charytonowa. Trzeba
jechać statkiem w górę rzeki Północą Dźwiną, następnie skręcić na prawy dopływ Dźwiny,
Wyczegdę. Okolice porosłe sosnowymi lasami, często przechodzące w brzozowe zagajniki i
bezładne zarośla. Jak twierdził przewodnik — drogą wodną było 60 km, a dalej kolejką
wąskotorową w głąb lasów przynajmniej 20 km. Na małych wagonach-platformach
przewożono do rzeki budulec, a stąd spławiano go dalej. Wagony wracały puste, toteż
rozsiedliśmy się wygodnie w jednym z nich, by w ten sposób dojechać do baraków, w
których mieszkali Polacy.
Noc była ciepła i widna. Naokoło pełno wiosennej zieleni, w powietrzu woń świeżego lasu.
Pociąg wolno przebiegał wśród drzew i rozległych pól, zbliżał się do celu. O godz. 3 rano
pociąg zatrzymał się na małej stacji, a dwaj dziwni podróżni — ja i mój przewodnik —

background image

25

krętymi ścieżkami udaliśmy się do baraku, gdzie mieszkała jego rodzina. Wioska jeszcze
spała. Przywitałem się z domownikami i objaśniłem, że rano odprawię Mszę św. i udzielę
potrzebnej posługi duchowej. Znużony kiwaniem się na platformie i odurzony leśnym
powietrzem, rzuciłem się w ubraniu na łóżko i wkrótce zasnąłem. Gdy się przebudziłem, w
izbie już gromadzili się ludzie z całego posiolka (osiedla). Wyspowiadałem wszystkich.
Oczywiście, przywiozłem ze sobą w walizce całą kaplicę. Niewielkie mieszkanie przemieniło
się w mały kościół, kościół jakiego dotąd w historii nikt nie widział i na pewno nie prędko
zobaczy. Śpiewano polskie pieśni, modlono się po polsku. Przemówienie, jakie do nich
skierowałem, było przerywane głośnym płaczem: Matko, nie opuszczaj nas, Matko, pociesz
bo płaczemy, Matko, prowadź, bo zginiemy! Słowa tej pieśni rozrywały zbolałe dusze i
umęczone ciała. Po Mszy św. — chrzest dzieci. (W 1965 r. przebywałem w naszym
klasztorze w Lublinie. W tym czasie otrzymałem list od pewnej pani, która prosiła mnie o
wydanie metryki chrztu, potrzebnej przed zawarciem związku małżeńskiego. Według jej słów
ochrzciłem ją w Charytonowie. Nazwisko jej nic mi nie mówiło, ale gdy w drugim liście
wspomniała, że jej chrzestnym ojcem był p. Mikke a chrzestną matką jego żona, natychmiast
przesłałem metrykę do proboszcza na Zachodzie, który wymagał potwierdzenia jej chrztu.)
Wiadomość o moim pobycie w odległym od życia ludzkiego osiedlu szybko obiegła
wszystkich mieszkańców. Oprócz katolików były rodziny wyznania mojżeszowego. I oni
pragnęli porozmawiać ze mną i pożalić się w swojej nędzy. Przewodnik zaprowadził mnie do
pewnej rodziny żydowskiej. Było w niej sześć osób. Z rozmowy dowiedziałem się, że jest to
znana rodzina z Krakowa. Przed wojną ojciec rodziny był właścicielem fabryki popularnej
bibułki do papierosów Solali. Uciekł przed Niemcami na wschód; na granicy z całą rodziną i
małymi dziećmi został zatrzymany i przydzielony właśnie tu. śona z płaczem pokazuje mi 5-
letnie dziecko pokryte wrzodami. Brak witamin — cynga. „Jedno — powiada — niedawno
nam tu zmarło." Zostawiłem przywiezione lekarstwa i zapewniłem, że nasza placówka w
Kotłasie przyśle potrzebne medykamenty i pomoc żywnościową. Co się z nimi stało, trudno
mi powiedzieć.
Po powrocie do Kotłasu, wybrałem się do Solwyczegocka wraz z przedstawicielem ambasady
p. Józefem Mychalem. Ambasada polska kładła duży nacisk na organizowanie ochronek dla
polskich dzieci pozbawionych rodziców. Kilka polskich sierot znajdowało się w rosyjskim
domu dziecka w Solwyczegocku.
Jechaliśmy statkiem po Dźwinie z prądem. Solwyczegock, niewielkie miasteczko, ,,słynne" z
pobytu ukrywającego się tu Stalina. Jako przedstawiciele władz polskich skierowaliśmy się
do przewodniczącego miejskiej rady narodowej. Przyjął nas grzecznie, ugościł, a ponieważ
był już wieczór, skierował do miejscowego hotelu na nocleg.
Na drugi dzień około godz. 10-ej wraz z przewodniczącym udaliśmy się do domu dziecka. Po
wejściu na salę maluchy w wieku do lat 5 wszystkie wstały od małych stolików przy których
spożywały posiłek i na nasze zdrastwujtie odpowiedziały zdrastwujtie. Na drugie pytanie, kak
ż

ywiotie odpowiedziały również chórem: charaszo. Następnie wychowawczyni przedstawiła

nam kilkoro dzieci polskich. Zbliżam się do jednego chłopca w wieku może 3 może 4 lat i
pytam po polsku: ,,jak ty się nazywasz?" On z początku, słysząc polską mowę, jakby się
zastanawiał co do niego się mówi, odpowiedział nieśmiało: „Zbyszek". Ponieważ był już w
tym przedszkolu około 2 lat, język polski pozostał mu tylko we wspomnieniu; mówił jak inne
dzieci po rosyjsku. Delegat p. Mychal zapisał ich nazwiska, aby w przyszłości umieścić je
razem w polskim przedszkolu.
Opowiadała mi s. Bernarda Mosakowska, która była świadkiem gwałtownej likwidacji naszej
placówki w Kotłasie, że wszystkich wywieziono do Tiesowej w pobliżu Solwyczegocka i tam
otworzono ochronkę dla polskich dzieci. Na razie panie z placówki polskiej były
wychowawczyniami, a s. Bernarda była pielęgniarką-lekarką. Starsze dzieci uczyły się
przedmiotów szkolnych w języku polskim; wychowywane były w duchu polskim i

background image

26

religijnym, odmawiały pacierz, śpiewały polskie i religijne pieśni. W ochronce
zgromadzonych było 150 dzieci.
Nie spodobała się miejscowym władzom polska nauka, polskie wychowanie. W marcu 1943
r. przed ochronkę w Tiesowej zajechały 24 sanie. Przyjechał personel rosyjski, aby zająć
miejsce presonelu polskiego. Zgromadzono dzieci, rozdano im przywiezione ze sobą
słodycze, różne błyskotki i pytano czego jeszcze sobie życzą. Dzieci odpowiedziały: ,,My
niczego nie chcemy, my prosimy, aby z nami pozostali nasi polscy nauczyciele i
wychowawcy". Ale nic to nie pomogło. Na rozkaz personel polski natychmiast musiał się
spakować i tymi saniami, które przywiozły rosyjski personel musieli odjechać w lasy do
pracy. Dzieci przy wyjeździe swoich wychowawców uczyniły wielki płacz i krzyk. Czepiały
się sań, biegły po śniegu za saniami, prosiły, żeby zostali, ale na próżno! One zostały w Rosji,
dorosły — i może nawet dziś już nie tęsknią za Polską...
Powrotną drogę z Solwyczegocka odbywaliśmy pieszo. Następny statek miał odejść jutro.
Szkoda czasu; 17 km na zdrowe nogi to nie było za wiele, toteż poinformowani jakimi trzeba
iść drogami ruszyliśmy z p. Mychalem na przełaj, przez łąki, przez zarośla. Z trudem
przeprawialiśmy się przez strumienie i rozlewiska. Ludzi po drodze nie widać. Gdzieniegdzie
kobiety orzą, uprawiają ziemię. Widok bardzo smutny. Późnym wieczorem szczęśliwie
dotarliśmy do Kotłasu. (P. Mychal w Kotlasie był z rodziną. Miał żonę Halinę i dwóch
synów; Zbyszek miał 15 lat, a Janusz 9 lat. Starszego Zbyszka udało się posłać do Jungi-Julu
do sztabu, jako kadeta. Szczęśliwie z Iranu po wojnie dostał się do USA gdzie dotąd żyje i
pracuje. P. Mychal, żona Halina i Janusz po różnych więzieniach i obozach wrócili do
Polski.)
Bardzo przykrym — ale koniecznym — moim obowiązkiem było odwiedzanie chorych w
szpitalu zakaźnym. Pewnego razu przychodzi do mnie starsza już kobieta i prosi, ażeby
odwiedzić jej męża w szpitalu; jest chory na tyfus. W szpitalu miejskim wszystkie łóżka
zajęte. Dla chorych na tyfus wyznaczono kilka pokoi ściśle izolowanych od reszty szpitala.
Pozwolono mi wejść do chorych na tyfus. Pielęgniarki wchodziły w maskach, w specjalnej
odzieży. Otrzymałem biały chałat i poszedłem do chorego Polaka. Ucieszył się ogromnie, że
przychodzę do niego w tak wielkim opuszczeniu. Wyspowiadałem go, udzieliłem Komunii
Ś

w., zaopatrzyłem na śmierć; na drugi dzień już nie żył. śona jego prosi mnie, bym pomógł

odnaleźć jej męża. Leży w kostnicy wśród stosu trupów zupełnie nagich, które czekają na
wywóz. Z trudem udało się odnaleźć jej męża. Chłopcy nasi zbili trumnę i powieźli na
cmentarz. Tu spełniłem wszystkie obrzędy chrześcijańskie. Postawiono krzyż z napisem
polskim. Za mego pobytu sporo mogił tu usypano. Spoczywają tam ci, którzy nie zdołali
przeżyć udręki wygnania i głodu.
I tak codziennie oprócz spełniania obowiązków kapłańskich w naszym polskim ośrodku
wojskowym, odwiedzałem rodziny mieszkające wokół Kotłasu, na Limendzie, Bakaricy, a
także po raz wtóry pojechałem do Kirowa, Muraszy. Wracając z Kirowa wysiadłem z pociągu
w miejscowości Oprino. Grupa Polaków była zawiadomiona o moim przyjeździe. Byłem
niezwykle zaskoczony, gdy obok stacji kolejowej spostrzegłem dużą grupę ludzi — Polaków,
przed którą ustawione by lv małe dzieci; chłopcy i dziewczęta ubrane w stroje krakowskie, z
wiązankami kwiatów. Gdy się do nich zbliżyłem, dzieci powitały mnie wierszykami , a
ojcowie i matki wyrażali swoją radość z przybycia do nich kapłana katolickiego. W przeciągu
kilku minut zostaliśmy otoczeni mnóstwem tutejszych mieszkańców ze zdziwieniem
przyglądających się niebywałej ceremonii.

MSZA SW. NA GARLANDZIE — MAJ 1942 R.
Druga podróż do Archangielska głęboko i na zawsze utkwiła w mej pamięci. Nie będę
opisywał wrażeń z samej podróży statkiem z Kotłasu do Archangielska; dostatecznie
szczegółowo opisałem ją w poprzednim rozdziale. Po przyjeździe do Archangielska
zwróciłem się do delegatury polskiej, która mieściła się niedaleko przystani rzecznej. Jak

background image

27

poprzednim razem tak i teraz spotkał mnie kpt. Gruja, kierownik placówki. Zamówił
mieszkanie w Intuńście gdzie przyjmowano zagranicznych gości od kapitana wzwyż. Po
okazaniu dokumentów, które bardzo dokładnie przejrzano, otrzymałem luksusowy pokój na
trzecim piętrze z widokiem na port. Posiłki wydawano w sali restauracyjnej na parterze. W
porze obiadowej kpt. Gruja przeprowadził mnie do restauracji. Usiedliśmy przy stoliku na
którym leżał jadłospis. Długa linia rozmaitych dań: wszelkiego rodzaju mięsa, zakąski zimne
i gorące, wyszukane potrawy. Jest wszystko, jak gdyby wojny nie było. Tymczasem za
oknami po przeciwległej stronie ulicy niekończące się kolejki za kawałkiem chleba razowego.
Naokoło nas stoliki, wiele miejsc wolnych. Gości mało. Słychać przeważnie język angielski.
Siedzą oficerowie marynarki i lotnicy angielscy. Wesoło przygrywa orkiestra.
W pewnym momencie do restauracji wchodzą nowi goście — marynarze. Po odznakach
widać było, że są wyższymi oficerami marynarki. Polskie orzełki na czapkach, rozmawiają po
polsku. „Polacy" — mówi p. Gruja. Wstał od stolika i podszedł do nich. Za chwilę wskazuje
na mnie i objaśnia, że to ks. kapelan Grabski przyjechał do Archangielska. Uścisnęliśmy się
bardzo serdecznie i pierwsze słowa, jakie wyrzekł komandor Henryk Eibel brzmiały: „Jak to
dobrze, że księdza spotykamy. Ksiądz musi przyjechać na nasz okręt Garland. W tym rejsie
nie mieliśmy kapelana; został w Szkocji. Na okręcie mamy rannych marynarzy". Wszyscy
zajęli miejsca przy sąsiednich stolikach. Zrobiło się gwarno. Jeden z oficerów podszedł do
dyrygenta orkiestry i mówi: proszę grać polskie utwory. Swoją prośbę poparł kilku paczkami
Chester fieldów. Od tego momentu, co najmniej przez godzinę słychać było tylko polskie
melodie: mazurki, polki i oberki, bezbłędnie wykonywane przez rosyjską orkiestrę.
Tymczasem komandor Eibel i kilku innych oficerów prowadzili ze mną ożywioną rozmowę
na temat podróży, jaką odbyli z Anglii do Archangielska. Okręt ORP Garland, którym
przybyli do Archangielska miał niestety trudną drogę. Garland to niszczyciel przekazany
przez Anglię polskiej marynarce wojennej. Uzbrojony Garland miał strzec i bronić przed
atakami niemieckich łodzi podwodnych i samolotów statki wiozące sprzęt wojenny
przeznaczony do wyładunku w Murmańsku i Archangielsku. Załoga okrętu (ponad 120
marynarzy) pełniła swój zaszczytny obowiązek żołnierzy walczących o wolność swojej
ojczyzny. Rejs, który odbyli jako konwój karawany okrętów był ogromnie burzliwy; ponieśli
dotkliwe straty w ludziach. Od chwili wyjazdu z Anglii przez cały dzień odpierali ataki
bombardującego lotnictwa niemieckiego. Okręt, płynący pod polską banderą, był
przedmiotem szczególnie gwałtownych ataków. Olbrzymia bomba z niemieckiego samolotu
upadla blisko burty okrętu; 24 marynarzy zostało zabitych, a rannych 43 oficerów i
marynarzy — czyli 1 / 3 załogi niszczyciela — zostało wyeliminowanych z akcji bojowej. Na
okręcie zabrakło obsady na rejs powrotny do Anglii. Mimo uszkodzeń okrętu dojechali do
Murmańska. Tu okręt został naprawiony, a załogę Garlanda uzupełniono załogą polską z
zatopionego omyłkowo przez aliantów polskiego okrętu podwodnego Jastrząb. Polegli na
morzach dalekiej Północy marynarze polscy oddali życie swoje za ojczyznę. Ciała ich zostały
oddane morzu na wieczny spoczynek. Wielu ciężko rannych zostawili w szpitalu w
Murmańsku; lżej rannych wzięli ze sobą na pokład; kilku po przyjeździe do Archangielska
umieścili w szpitalu wojskowym. Proszą więc, bym odwiedził rannych marynarzy na okręcie
i spełnił obowiązki kapelana. Okręt Garland znajdował się 30 km od Archangielska. Jako
okręt wojenny o dużej pojemności musiał stać na morskiej głębinie. Archangielsk położony
jest przy ujściu Północnej Dźwiny do Morza Białego, przedzielony rzeką na dwie części.
Na drugi dzień rano do Intuństa przyszło kilku oficerów marynarki angielskiej, którzy
utrzymywali łączność między okrętami a swoim sztabem. Chętnie zaofiarowali mi miejsce w
szybkiej łodzi — ślizgaczu. Miałem ze sobą walizkę przysłaną z Anglii przez ks. bpa
polowego J. Gawlinę. Było tu wszystko: ornat, kielich i wszystkie potrzebne przedmioty do
odprawiania Mszy św. Podróż do Garlanda trwała niedługo. Był wiatr; rozhuśtane fale raz po
raz uderzały o przód łódki i zalewały jej wierzch. Przed wtargnięciem wody do łodzi chroniły

background image

28

duże szyby. Z daleka widać było stojący przy brzegu wysoki okręt; łódka powoli przybiła do
lewej burty, do żelaznej drabinki, po której trzeba było wspiąć się na pokład.
Komandor por. Henryk Eibel, dowódca okrętu, po powrocie z Archangielska na okręt
zawiadomił załogę, że rano przybędzie ks. kapelan Grabski. Po moim wejściu na pokład
kompania honorowa marynarzy sprezentowała broń. Przywitałem wszystkich pozdrowieniem:
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", następnie podałem rękę dowódcy i
towarzyszącym oficerom. Krótka rozmowa i przeprowadzono mnie przed frontem kompanii
w głąb okrętu do olbrzymiej hali. Tu jeden z marynarzy szybko przygotował ołtarz. Otworzył
szafę i oczom wszystkich ukazał się obraz M. B. Częstochowskiej. W tym czasie jeden z
oficerów wskazał mi miejsce, gdzie znajdowali się ranni marynarze. Wyspowiadali się. Była
to spowiedź jedyna w swoim rodzaju, bo po tragicznych przeżyciach walki obronnej na
morzach północnych była wyrazem wiary i zaufania do Matki Najświętszej.
Rozpoczęła się Msza św. Usługują marynarze, obecny jest cały korpus oficerski wraz z
załogą. Po Ewangelii przemawiam do zebranych marynarzy. Słowa kapłana były dla nich
balsamem kojącym rany, były ukojeniem płaczących po stracie swych braci, kolegów
poległych za wolność ojczyzny. To była chwila, która poruszyła najtwardsze, obojętne serca,
nastrajała do największych ofiar, wlewała nadzieję zwycięstwa. W czasie Mszy św. śpiewano
polskie pieśni: Serdeczna Matko, Zdrowaś Maryjo. Śpiewali wszyscy z całego serca, na ile
głos pozwalał. Wielu z obecnych przyjęło Komunię Św.; rannym zaniosłem Komunię św. na
miejsce gdzie leżeli.
Po Mszy św. odśpiewali: Nierzucim ziemi... Nabożeństwo odprawione na Garlandzie za
poległych w bojach na morzach północnych, za rannych i chorych oraz za żywych marynarzy,
umocniło wiarę i wlało otuchę do serc obecnych. Dowódca okrętu przeprowadził mnie do
messy oficerskiej, gdzie spożyłem ze wszystkimi marynarzami posiłek. Marynarze wiedzieli,
ż

e dalsze moje przebywanie w Rosji nie wróży nic dobrego. „Jutro odpływamy do Anglii;

niech ksiądz kapelan zostanie z nami". Propozycja była ogromnie kusząca, ale przecież
zostałem wysłany z Buzułuku przez sztab z placówką wojskową aż do odwołania. W Kotłasie
pozostał mjr Zieliński i cała grupa podoficerów; oni czekają na mój powrót. Mój wyjazd do
Anglii byłby pretekstem dla miejscowych władz do szykan wobec naszej placówki. Nie! Nie
mogę wyjechać; muszę powrócić tam, gdzie mnie władza wojskowa postawiła i Opatrzność
Boża tego żąda, bez względu na to, co mnie dalej czeka. Tego samego dnia wróciłem z
dowódcą okrętu do Archangielska i odwiedziłem rannych polskich marynarzy w szpitalu
wojskowym. Długo rozmawiałem z kpt. Tadeuszem Kamińskim, któremu amputowano nogę;
ze st. marynarzem Bolesławem Bombą, Henrykiem Nowakowskim, z por. A. Anczykowskim
z Jastrzębia. Byli ogromnie wdzięczni za moją wizytę i bardzo pocieszeni w swoim
nieszczęściu wśród obcych. Pożegnałem się z nimi, chyba na zawsze, bo z żadnym z nich
odtąd nie spotkałem się, i, o ile żyją, nie mam ich adresów.
Na drugi dzień wyjechałem statkiem z Archangielska do Kotłasu. Droga powrotna była
jeszcze dłuższa, gdyż pod prąd statek płynął wolniej. Wracałem na swoją placówkę
szczęśliwy, że mogłem przysłużyć się naszym walczącym rodakom, Bogu i naszej Ojczyźnie.

ARESZTOWANIE I LIKWIDACJA PLACÓWKI WRZESIEŃ 1942 R.
Do Kotłasu nie przestają napływać coraz to nowe grupy ludzi zwolnionych z obozów.
Placówka nasza przyjmuje wszystkich, karmi i odziewa. Każdego dnia organizuje się
transport do armii, teraz już nie do Buzułuku, ale na południe Rosji, do Jangi-Julu w okolice
Taszkientu. W przeciągu sześciu miesięcy przez naszą placówkę przewinęło się ponad 10
tysięcy mężczyzn i kobiet; wszyscy zdążali do armii polskiej, służyć polskiej sprawie,
walczyć o wolność ojczyzny. Ze względu na wielką odległość (ponad kilka tysięcy km),
łączność nasza ze sztabem wojska polskiego była słaba. Dochodziły nas słuchy, że armia gen.
Andersa i wiele rodzin polskich mają przeprawić się do Iranu i na Bałkanach utworzyć
samodzielny front przeciw Niemcom. Gen. Anders opisuje to w swojej książce Bez ostatniego

background image

29

rozdziału, wydanej w 1959 r. w Londynie: ,,Z 7 na 8 lipca 1942 r. pułkownik NKWD
Tiszkow zawiadomił mnie, że Stalin i rząd sowiecki zgodził się na wyprowadzenie armii
polskiej ze Związku Radzieckiego do Iranu. Po wielu żmudnych wysiłkach uzyskałem więc
zgodę władz ZSRR na ewakuację i wyjazd 70.000 Polaków z Rosji sowieckiej" (str. 133).
Pod koniec sierpnia 1942 r. 115.000 Polaków znalazło się na terenie Iranu. Z trzaskiem
zamknęła się granica za wychodzącymi z Rosji Polakami. Wszyscy, którzy byli z dala od
sztabu wojska na różnych placówkach polskich rozrzuconych po całej Rosji, stali się łupem
władców Kremla. Jeszcze na początku sierpnia próbowałem wyjechać z Kotłasu do sztabu,
ale już było za późno; NKWD zawróciło mnie z drogi do Kirowa z powrotem do Kotłasu.
Wkrótce po tym mjr Zieliński otrzymał telegram ze sztabu: wszyscy pracownicy wojskowej
placówki w Kotłasie jak również ksiądz Grabski1 niech przyjeżdżają do sztabu w Jangi-Julu
koło Taszkientu. Mjr Zieliński natychmiast udał się z depeszą do władz

1. Dlaczego w depeszy napisane byto „również ksiądz Grabski?" Trzy tygodnie wcześniej napisałem do sztabu, że praca
duszpasterska zmniejsza się w zasięgu ze względu na przeszkody i trudności jakie mi czynią miejscowe władze. W sztabie
szef duszpasterstwa katolickiego ks. Cieński szedł po linii nakazu bpa Gawliny, który był zdania, aby jak najwięcej kapłanów
zostawić wśród ludzi w Związku Sowieckim. Wkrótce otrzymałem osobistą depeszę od szefa sztabu gen. Bohusza-Szyszko,
w której zaznaczył, aby ks. Grabski pozostawał z placówką aż do wezwania, a w tej depeszy właśnie wzywa mnie do
powrotu.



NKWD z prośbą o zezwolenie na wyjazd; bez takiego pozwolenia nie wolno było
podróżować. Odpowiedziano mu wówczas, że przepustkę może dać jedynie władza
wojewódzka w Archangielsku. Czekaliśmy 3 tygodnie. Zamiast pozwolenia na wyjazd do
sztabu polskiej placówki wojskowej w Kotłasie NKWD otrzymało nakaz aresztowania
wszystkich.
23 sierpnia 1942 r. o godz. 3 w nocy do kwatery, w której mieszkałem w Kotłasie na ulicy
Winogradowa, ktoś się gwałtownie dobija. Gospodarz otwiera drzwi. Do mieszkania wchodzi
dwóch agentów. To pracownicy NKWD przychodzą po mnie. Jeden z nich nakazuje mi oddać
broń. W jednej chwili zrozumiałem gdzie sobaka zaryta (gdzie pies pogrzebany). Broni przy
sobie nie miałem. Po sprawdzeniu tożsamości osoby, po przejrzeniu moich dokumentów,
które gwarantowały nietykalność osoby i wolności, przystąpili do rewizji. Każda kartka,
każde słowo zapisane miało dla nich bezcenną wartość dla celów oskarżenia, to też skrzętnie
przeglądali moje zapiski, a szczególnie notatki z kazań, do których uprzednio robiłem
niewielki szkic. Nie znając języka polskiego nie mogli zorientować się jaką wartość dla
przyszłej sprawy mają przeglądane przez nich zapiski. Trwało to ponad trzy godziny. Z
otoczeniem zabroniono mi rozmawiać, ale staruszka p. Szczerbińska, która również mieszkała
w tym domu zawiadomiła mjr Zielińskiego, że u mnie plądruje NKWD. Niestety, już nic nie
mógł zrobić w mojej obronie, bo to samo spotkało i jego i innych podoficerów. Nie było
ż

adnego ratunku, nie było apelacji. Zostaliśmy zdani na łaskę i niełaskę gospodarzy Kremla.

Ubrany w swój mundur, z rzeczami pod pachą, pomaszerowałem przez ulice Kotłasu do
miejscowego aresztu. Tak jak przy wejściu do więzienia w Białymstoku odmówiłem Pod
Twoją obronę. W prawym naramienniku płaszcza wojskowego s. Bernarda Mosakowska
zaszyła mi wcześniej cudowny medalik Matki Bożej.
W areszcie miejskim gromadzono tymczasowo wszystkich zatrzymanych. Było jasne, że
sprawa zapowiada się na długo. Nie byłem jednak świadom tego, że akcja dyskryminacji
ogarnęła wszystkich Polaków, którzy w tej czy innej formie współpracowali w organizowaniu
się armii polskiej. Gen. Wł. Anders stał się dla Stalina i NKWD uosobieniem zdrajcy, a
Mołotow po wyjściu jego armii z Rosji wygłosił mowę potępiającą Andersa. Nic dziwnego,
ż

e wszyscy ,,andersowcy" zostali oskarżeni o zdradę państwa sowieckiego i o współpracę na

rzecz państw kapitalistycznych. Beria, ówczesny szef NKWD, przekazał sprawy tych
Polaków pod szczególny nadzór swojego współpracownika Abakumowa.

background image

30

W areszcie miejskim w Kotłasie przebywałem trzy dni. Nikogo z naszych Polaków nie
dopuszczono do mnie. Jednego dnia do mojej niewielkiej celi wpuszczono 4 małych
chłopców; mieli po 11-12 lat. Zdziwiłem się, dlaczego takie dzieci zamykają w areszcie,
wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło. Chłopcy prędko zawarli ze mną przyjaźń. Zjedli
wszystko, co miałem do zjedzenia, i zaczęli opowiadać, że pochodzą z okolicznej wioski i że
wykradli miód z pasieki. Z aresztu niewiele sobie robili; było im tu dobrze. Mama jednemu
dała na drogę kartoflanych placuszków więc wołają: diada pokuszaj lepioszki, oczeń
wkusnyje. Zjadłem jeden, ale niedobrze mi się zrobiło; nie podobne do naszych placków
kartoflanych. śadnych dochodzeń ani śledztwa nie robiono. Miejscowe władze NKWD
porozumiały się z władzami w Archangielsku i postanowiono mnie tam wysłać. W ten sposób
uniknięto różnych zapytań i interwencji ludzi z naszej placówki wojskowej i delegatury
poselstwa w Kotłasie.
Trzeciego dnia przysłano żołnierza, który miał być moim konwojentem do Archangielska. I
znów statkiem po Północnej Dźwinie w drogę na północ już po raz trzeci. Jechałem razem z
ludźmi w dużej kajucie. śołnierz był grzeczny. Nie myślałem o ucieczce. Naokoło woda, a
dalej tundra, lasy. I dokąd uciekać? Kto przyjdzie z pomocą? Okoliczni mieszkańcy czekają
na bieglecow, uciekinierów: za schwytanie więźnia i przekazanie w ręce władz otrzymują
sowitą nagrodę.
Na drugi dzień dotarliśmy do Archangielska. Po wyjściu ze statku przechodzę koło delegatury
polskiej. Nikt mnie nie zauważył, ale już tu dotarła wiadomość, że placówka w Kotłasie jest
zlikwidowana przez władze sowieckie. Konwojent prowadzi obok Inturistu, gdzie tak
niedawno spędzałem czas z naszymi oficerami i żołnierzami z marynarki. Wreszcie
zatrzymuje się przy wejściu do trzypiętrowego domu. To siedziba NKWD. Otwiera żołnierz.
Mój konwojent przekazuje papiery dotyczące mojej osoby, podpisuje i wraca.
Krótkim korytarzem przeprowadzają mnie do jednopiętrowego budynku. To więzienie.
Najpierw rewizja, łaźnia, zmiana bielizny. Pierwszego dnia siedziałem w pojedynce — sam
jeden, na drugi dzień miałem już towarzysza. Był nim młody mężczyzna lat około 25. W
rozmowie był wstrzemięźliwy i wyraźnie ostrożny, ale już na drugi dzień dowiedziałem się
od niego, że jest nauczycielem i sekretarzem komsomołu. W chwili rozpoczęcia wojny
wyszedł nakaz rządu zabraniający korzystania z aparatów radiowych. Jako człowiek
inteligentny posiadał radio; nie oddał go do urzędu, ale wyniósł na strych. Złośliwy język
sąsiada doniósł o tym do władz. Zrobiono rewizję i na strychu znaleziono aparat radiowy —
oczywisty dowód sprzyjania siłom wywrotowym, czyn świadczący o wrogim nastawieniu do
państwa sowieckiego, kwalifikujący się jako kontrrewolucja. Wzywano go na śledztwo, po
którym wracał złamany i przygnębiony, gdyż przekreślono jego dotychczasową pracę
społeczną i zaliczono do „wrogów narodu".
Do tej pory nie interesowałem się językiem rosyjskim; młodzieniec ów wzbudził we mnie
chęć poznania go. Ponieważ było dużo czasu, nauczyciel języka rosyjskiego rozpoczął lekcje
ze mną. Nie było papieru, nie było ołówka; pisać uczył mnie na parapecie okna. Za ołówek i
pióro służyła zmiękczona zębami zapałka a za atrament służyła ślina. W ten sposób
nauczyłem się alfabetu rosyjskiego. Do celi więziennej pożyczano książki. Przy pomocy
mojego nauczyciela nie trudno mi było rozpoznawać i czytać litery drukowane, co pomogło
mi w porozumieniu się z sędzią śledczym. Na pytanie czy nużen pierewodczik — czy
potrzeba tłumacza — odpowiedziałem, że nie. Codziennie, gdy przychodził czas odbój —
apel na spoczynek o godz. 9-tej, żołnierz otwierał drzwi zamykane na cztery zamki. Najpierw
zgrzytał klucz w kłódce, następnie odrzucał antabę, przekręcał klucz w zamku, odsuwał
zasuwę i otwierał drzwi. Strażnik z kartką w ręku pyta się kto na bukwu G — kto na literę G.
Odpowiadam — ja. Zwać — nazwisko, imię, imia otczestwa — imię ojca. Na doproś — na
ś

ledztwo. Ręce w tył. śołnierz przeprowadzał do piętrowego budynku do określonego pokoju

gdzie oczekiwał sędzia śledczy. Witał grzecznie, kazał usiąść na taborecie z dala od jego
biurka. Najpierw wszystkie formalności z datą i miejscem urodzenia, wykształcenie, praca.

background image

31

„Jako ksiądz katolicki miałeś określone zadanie szpiegowskie na rzecz państw
kapitalistycznych. Jakie wiadomości przekazałeś na Garlandzie do Anglii? Bo wiemy, że
dzięki tym wiadomościom Anglia w swojej prasie rzucała oszczerstwa na Związek Sowiecki,
ż

e w Rosji źle traktuje się Polaków, morzy głodem i zabija". Całą moją działalność wśród

Polaków zaczęto naświetlać jako wrogą wobec Związku Sowieckiego. Pierwsze dni śledztwa
były okropne. Moje odpowiedzi szybko się wyczerpały. Zapisanych kilkanaście arkuszy
protokołów zawierało jasne odpowiedzi przeczące zarzutom.
Był wrzesień 1942 r. Naloty niemieckich bombowców na Murmańsk i Archangielsk były
coraz częstsze. Po ogłoszeniu alarmu, strażnicy na korytarzu stukali do drzwi, nakazywali
odejść od okien. Broń Boże nie odchylać zielonej, papierowej zasłony, tzw. maskirowki aby
przypadkiem światłem nie dać znać niemieckim samolotom. Kobiety-staruszki normalnie
okropnie przeklinały, ale gdy wyraźnie słychać było wysoko nad miastem huk motorów a
później spadających na miasto bomb, biegały jak szalone i wołały: O Gospodi Boże, cztoby
tolko nie w nas (O Panie Boże, aby tylko nie na nas!)
Wszystkimi sposobami starano się złamać moją wolę. Zadaniem śledztwa było zmaltretować
człowieka tak, aby bezwolnie mówił wszystko, prawdę i nieprawdę, chociaż uprzedzano, że
za kłamliwe zeznania czeka wyrok. Przez pewien czas śledczy puszczał w oczy światło lampy
co najmniej 500 watowej; tak trzeba było siedzieć godzinę lub więcej. Innym razem
siedziałem bezczynnie w milczeniu całymi godzinami, gdy tymczasem śledczy zajmował się
swoimi sprawami, które nie miały nic wspólnego ze śledztwem. Były już miesiące zimowe,
spadł śnieg. Przygotowywał uporczywie całymi godzinami narty do jeżdże¬nia i tak
przechodziły godziny śledztwa, których określona ilość potrzebna była wyższym czynnikom.
Pewnego dnia w pokoju zastałem innego śledczego; był nim starszy wiekiem major NKWD.
Słysząc od swych kolegów o tym, że jestem księdzem katolickim, postanowił sam
przeprowadzić ze mną śledztwo. Po zapoznaniu się ze mną, ni stąd ni zowąd zaczął mi się
zwierzać, że był w prawosławnym seminarium duchownym, ale ,,w porę zauważyłem, że
Boga nie ma i w odpowiednim czasie wycofałem się z seminarium, aby później wstąpić do
Armii Czerwonej i NKWD". Zadawał pytania na tematy filozofii, teologii, wyjaśniał swój
punkt widzenia. Śledztwo skończyło się nad ranem i jak zwykle niewiele było tematów, które
nadawały się do protokołu. Mieszkańcy poszczególnych cel więziennych zmieniali się dość
często w zależności od przebiegu śledztwa. Zarząd więzienia pilnie unikał lokowania razem
osób, które były oskarżone w tej samej sprawie. Łudziłem się nadzieją, że spotkam kogoś z
naszej grupy wojskowej, ale na próżno. Izolacja absolutna. Zdarzało się, że do celi nasyłano
ludzi podejrzanych tj. takich, którzy podstępnie wyciągali wiadomości, aby przekazać je
ś

ledczemu. W tym względzie miałem już ogromną praktykę z więzienia w Białymstoku, w

którym przesiedziałem więcej niż rok. Miałem możność oglądać ofiary naiwności i
łatwowierności, to też niełatwo było mnie nabrać. Czasem do celi wpychano człowieka
zmaltretowanego, doprowadzonego do krańca psychicznej wytrzymałości. Taki człowiek
swoim wyglądem miał wzbudzać w drugich panikę wewnętrzną.
Po wyjściu z mojej celi nauczyciela Miszki (z którym już więcej nigdy się nie spotkałem)
przynajmniej przez trzy tygodnie zostawiono mnie samego. Był to czas wielkiej próby dla
mnie, gdyż śledztwo nie postępowało naprzód i śledczy postanowił użyć jednego z licznych
sposobów łamania oskarżonych. Nakazał klucznikom, aby nie pozwalali mi spać. I tak przez
dziewięć dni i nocy ani na chwilę nie wolno mi było zmrużyć oka do snu. Trzy dni były
bardzo męczące, ale następne można było znosić już łatwiej. Za jedno Bogu zawsze dziękuję,
ż

e ani w Archangielsku, ani w Moskwie nie bito mnie; mimo różnych obelżywych słów,

których nie szczędził śledczy, nie używano przemocy wobec mojej osoby. I może to
pozwoliło mi przetrwać długie lata w obozie.
Dzień jesienny czy zimowy w Archangielsku jest bardzo krótki. Słońce wschodzi o godz. 11,
a zachodzi o 13. Najczęściej są to dni pochmurne. Niemal codziennie pada śnieg. Zamieć,
nazywana tu mietiei lub purga nie ustaje przez całą zimę. Pierwszy śnieg za Kręgiem

background image

32

Polarnym spada we wrześniu i znika dopiero w połowie maja. Nic dziwnego, że powstają
wielkie zaspy, miejscami do 10 m grubości. Pod wpływem wiatru powierzchnia tego śniegu
jest utwardzona; można swobodnie po nim chodzić a nawet jeździć konno. W taki ponury
dzień zimowy do mojej pustelniczej celi wszedł człowiek — widmo. Nie mogłem uwierzyć,
aby to był prawdziwy człowiek. Cela wypełniła się zapachem dymu ogniskowego. Klucznik
zamknął drzwi. W takich wypadkach nie odchodzi, ale patrzy przez „judasza" i obserwuje
zachowanie się nowego więźnia. Byłem ubrany w elegancki mundur wojskowy i równie
eleganckie buty angielskie. Przybysz, kiedy ochłonął z pierwszego wrażenia, zbliżył się do
mnie i podał mi coś w rodzaju czarnej ręki. Przywitałem się z nim uprzejmie. Był
niesamowicie zarośnięty. Zamiast jesionki czy palta miał na sobie zwykły worek, w którym
zrobiony był otwór na głowę i dwa otwory po bokach na ręce; bardzo podarte, zupełnie
zniszczone spodnie; o bieliźnie mowy nie było. Rozejrzał się nieśmiało po celi, popatrzył
uważnie na mnie i powiedział: Wy kto budietie? wy nawierno nie ruski! Oczywiście akcent
mojej mowy zdradził, że nie jestem Rosjaninem. „Jestem Polakiem" — odpowiedziałem. No,
wy wojenno siużaszczy — ale wy wojskowy — powiada. Od słowa do słowa „troglodyta"
rozkręcił się i zaczął opowiadać o sobie. Okazuje się, że był oficerem Armii Czerwonej.
Zgłosił się do Wojenkomatu (Komisariat wojskowy) w Leningradzie, bo w związku z
zagrożeniem miasta przez naloty niemieckie, powołano mężczyzn do służby wojskowej.
„Gdy na korytarzu dowiedziałem się od innych, że mężczyzn biorą na front, postanowiłem
uciec. W tym czasie został wydany rozkaz, aby ludność cywilną Leningradu niezdolną do
obrony miasta ewakuować w okolice Archangielska. Z Leningradu codziennie odjeżdżało
wiele pociągów z ludnością cywilną i dziećmi. Załadowałem się do wagonu z bagażami i tak
niepostrzeżony przez konwojentów dojechałem do Archangielska. Byłem świadom, że nie
mogę przebywać wraz z innymi, gdyż grozi mi niechybne aresztowanie, toteż zaszyłem się w
głąb lasów i tu postanowiłem czekać końca wojny. Zabrałem z sobą siekierkę i niewielką
piłkę do ścinania drzew i przy ich pomocy w gąszczu boru zbudowałem ziemiankę —
niewielkie mieszkanie. Było lato — względnie ciepło, toteż mieszkanie moje było
dostatecznie wygodne. Zapasy żywnościowe, mimo oszczędności, skończyły się. Trzeba było
starać się o nowe. Ale gdzie? Ale jak? Na skraju lasu widać dojrzewające zboże: żyto, owies.
Nazrywałem worek kłosów, wymłóciłem i już mam ziarno na chleb. Miałem czas, by
kamieniem pognieść ziarno, od wiać plewy i upiec znakomite bułki — podpłomyki.
Nadchodzi zima. Trzeba pomyśleć o zapasach. Późną jesienią wyszedłem na skraj lasu i
widzę, że niedaleko pasą się dwa konie. Wyczekałem na odpowiedni moment, wsiadłem na
jednego z nich i szybko pomknąłem do swojej kryjówki. Był już mróz. Pora przygotować
mięso. Zabiłem konia. Mięso zamarzło i spiżarnia zaopatrzona na całą zimę. Zimą nie ma tu
odwilży, toteż nie było obawy, że mięso się zepsuje. Jedno co mogło mnie zdradzić, to dym
unoszący się nad lasem z mojego ogniska. Każdy szelest, każde złamanie patyczka stawiało
mnie w stan pogotowia do obrony lub ucieczki. Tak przeżyłem blisko rok. Unikałem ludzi,
wyrzekłem się wszystkiego byle przetrwać i ocalić życie. Ubranie moje zniszczyło się prawie
doszczętnie; zacząłem przywdziewać się w worek. Pewnego dnia postanowiłem udać się do
wsi, aby skorzystać z łaźni. Mój wygląd zewnętrzny szybko zwrócił uwagę obsługi łaźni. Nie
zdążyłem się wykąpać, a już znalazłem się w rękach NKWD. Przywieźli mnie tu do
Archangielska". Zwraca się do mnie i mówi: „Wiesz co, Czesław Pawłowicz — gdyby mi
teraz dali bochenek czarnego chleba, abym mógł się do syta najeść, to niechby mnie
rozstrzelali". Po kilku dniach zabrano go z mojej celi. Co się z nim dalej stało nie wiem, ale
mówił, że „nic innego mnie nie czeka, jak tylko rozstrzał".
Wkrótce potem przeniesiono mnie do innej celi, gdzie znalazłem się w towarzystwie dwóch
nieznanych mi ludzi. Jedzenie jakie podawano więźniom było według określenia więźnia: ,,za
dużo żeby umrzeć, za mało żeby żyć". Rano pół litra przezroczystej herbaty, do tego 400 g
razowego chleba, 10 g cukru. Był to tzw. narkomowskipajok, czyli porcja ministra spraw
wewnętrznych. Więźniowie dobrze wiedzieli ile powinni otrzymać chleba, toteż z nieufnością

background image

33

odnosili się do tych, którzy go roznosili. O każdy gram walczono zawzięcie. Często sprawę
sporną musiał rozwiązywać naczelnik więzienia lub prokurator nadzorujący. Obiad, to 800 g
zupy. Owsianka, magara, trawa rosnąca na pustynnych miejscach Rosji, mająca ziarenka
podobne do prosa. Czasem podawano kartoflankę, a na drugie danie 100 g kaszy jęczmiennej,
owsianej lub jaglanej i nic więcej. Wieczorem pół litra herbaty. Człowiekowi głodnemu nie
sposób było pozostawić kawałka chleba ze śniadania na obiad, a tym bardziej do kolacji.
Nie miałem żadnych wiadomości, co się dzieje na świecie. Naloty były dowodem, że wojna
trwa i Niemcy atakują.
Pewnego dnia klucznik zawiadamia mnie, że jest dla mnie posyłka (paczka). P. Miron, który
był kierownikiem polskiej placówki w Archangielsku, dowiedział się, że nasza placówka w
Kotłasie została zlikwidowana i że kapelan Grabski przebywa w więzieniu w Archangielsku.
Oczywiście, nie było możliwości, aby zobaczyć się z p. Mironem. W paczce było
amerykańskie mleko skondensowane. Ponieważ nie wolno było w celi posiadać przedmiotów
blaszanych, żołnierz przelał mi je do kubka. Poza tym był cukier, ciastka, papierosy i inne
drobiazgi. Gdy zobaczyli to moi współtowarzysze nie mogli wyjść z podziwu, że takie
produkty są w Rosji i że to właśnie Polacy je otrzymują. Podzieliłem się z nimi, bo inaczej
być nie mogło. Była to pierwsza i ostatnia ludzka pomoc, jaką otrzymałem w więzieniu z
zewnątrz. (P. Miron, jak dowiedziałem się później, podzielił los nas wszystkich. Po wojnie
wrócił do Polski i wyjechał do Palestyny i tam zmarł wśród swoich ziomków).
Zbliżało się Boże Narodzenie, a śledztwu końca nie było. W drugi dzień Bożego Narodzenia
1942 r. przyszedł rozkaz wyjazdu. Dokąd? Nie wiadomo. Grupę więźniów odwieziono na
dworzec i załadowano do wagonu stołypinowskiego. (Jest to wagon osobowy, w którym
przedziały i okna są zakratowane. Strażnik chodząc po korytarzu widzi wszystkich.) I tak
przez Jarosław Konuszy przywieziono nas do Moskwy.

MOSKWA — ŁUBIANKA 2
Podróż z Archangielska do Moskwy trwała trzy dni. Pociąg zatrzymał się na jednym z
północnych dworców Moskwy, na torach pociągów towarowych. Otworzyły się żelazne
drzwi przedziału wagonu i pojedynczo, z największą ostrożnością, wypuszczono więźniów na
zewnątrz. Ponieważ wagon z więźniami zepchnięto na boczne tory linii towarowych, trzeba
było przechodzić przez liczne tory, a nawet na czworakach pod wagonami towarowymi.
Takiej przeprawie towarzyszyło kilkunastu żołnierzy, chłopców 14-15 letnich, którzy z
wyjętymi z kabur naganami biegli obok i przynaglali do szybkiego marszu. Z dala od torów
kolejowych czekał woron — czarny samochód-więźniarka. Po wejściu dziesięciu ludzi
zatrzaśnięto drzwi. Wewnątrz zupełnie ciemno. Jedynie mała okrągła szybka w kabinie
kierowcy służyła do obserwacji więźniów.
Po półgodzinnej jeździe po różnych ulicach Moskwy samochód zatrzymał się przed bramą
wysokiego domu. Widać przez szparę samochodu, że dom na zewnątrz nie ma charakteru
więzienia, a raczej wygląda na dom mieszkalny czy hotel. Z chwilą gdy samochód wjechał na
podwórze, widok się zmienił. Naokoło czworoboku ośmiopiętrowego budynku kormuszki —
blachą ku górze zakryte okna tworzące wygląd karmników. Błogie myśli nadziei, że odwiozą
mnie do przedstawicielstwa polskiego, że zwolnią z więzienia, prysnęły jak mydlana bańka.
A więc znów więzienie, znów śledztwo i obóz.
Był to pierwszy dzień nowego 1943 roku. Nowy Rok! Wojska niemieckie odstąpiły od
Moskwy, nie mogąc jej zdobyć. Poszły na wschód. Gospodarze Kremla, wszystkie urzędy, w
obawie przed inwazją niemiecką opuścili Moskwę i wyjechali w głąb Rosji. Teraz wrócili na
Kreml i uważają za stosowne rozprawić się z tymi, którzy pozostali w Rosji po wyjściu armii
gen. Andersa do Iranu. Wydawało się, że władze sowieckie uszanują nas jako obywateli
polskich spełniających określone funkcje wyznaczone przez sztab armii organizowanej w
Rosji przez gen. Wł. Andersa do wspólnej walki przeciw Niemcom.

background image

34

Miałem dokument jako kapelan rzymsko-katolicki wojska polskiego armii gen. Andersa w
czterech językach: po polsku, po rosyjsku, po angielsku i po francusku, podpisany przez
najwyższe władze wojsk sowieckich (gen. śukowa) i gen. Andersa. Niestety, z chwilą gdy
wojsko polskie i sztab gen. Wł. Andersa przekroczył granice Iranu, Rosja z trzaskiem
zamknęła granicę i wszyscy Polacy, którzy nie mogli wyjechać z gen. Andersem, zostali
uznani za zdrajców, szpiegów i wrogów narodu sowieckiego.
Dla Polaków nie było instancji, do której można by apelować w beznadziejnej sytuacji.
Przedstawicielstwa ambasady polskiej porozrzucane po całym niemal Związku Sowieckim, a
także przedstawicielstwa wojskowe, zostały natychmiast zlikwidowane przez władze
sowieckie, a ich pracownicy aresztowani i osądzeni.
Otworzono drzwi samochodu i pojedynczo wprowadzano do „hotelu". Więzienie polityczne
w Moskwie na Łubiance znane jest każdemu obywatelowi sowieckiemu, który zajmuje
jakiekolwiek stanowisko bądź w armii bądź w administracji państwowej. Mówią o nim: „Kto
był tam, nie zapomni, a kto nie był, to jeszcze będzie".
Najbardziej znane więzienia w Moskwie to Krasnaja Presnia, Lefortowo, Łubianka 2 i
Butyrki. Łubianka 2 jest więzieniem politycznym. Przebywają w nim cudzoziemcy, wojskowi
i obywatele swojego kraju, którzy popadli w konflikt z prawem rewolucji.
Długie korytarze, wysłane czerwonymi dywanami, a po obydwu stronach cele więzienne
zamykane na trzy zamki. Pośrodku drzwi małe okrągłe okienko, przez które żołnierz
obserwuje więźnia.
Po dokładnej rewizji osobistej przeprowadzono mnie na piętro, na boczny korytarz, na którym
znajdowało się kilka pokoi. Było to wstępne więzienie w więzieniu. Pod ścianą szeroka ława,
służąca za łóżko, krzesło i stół. Nad drzwiami duża żarówka oświetla ciasny kąt i
niemiłosiernie razi wzrok. Taki to pokój daje się przybyłemu więźniowi, aby już od
pierwszego momentu jego psychikę zmusić do uległości. Trzy dni przebywałem w takim
bunkrze. Nie wiedziałem jaka jest pora dnia: rano, dzień czy wieczór. Jedynie podawane
posiłki świadczyły o tym, że to jest śniadanie, obiad czy kolacja. Liche jedzenie, składające
się rano z kawałka chleba, czarnej kawy zbożowej; na obiad litr zupy z liści kapusty;
wieczorem kawałek chleba i nieco rzadkiej zupy.
Pierwszego dnia wezwano mnie do fotografa. Olbrzymi zakład fotograficzny, wyposażony w
różnorakie olbrzymie aparaty, uwieczniał przebywających tu więźniów; forma zdjęć
identyczna, jak w Oświęcimiu i Brzezince. Teraz jasnym się stało dla mnie, że rozpoczęte w
Archangielsku śledztwo nie tylko nie będzie tu wkrótce zakończone, ale że w ogóle dopiero
się zacznie. I tak było.
Po trzech dniach pobytu w pojedynczej ciemnicy przeprowadzono mnie piętro wyżej, do celi
170. Pojedynka: łóżko, materac, bielizna pościelowa, stolik, ławka. Porządek dnia: rano wstać
o godz. 5.00. Toaleta, do której wprowadzano pojedynczo, by nie było możności zobaczyć się
z kimś innym. Po rannej toalecie słanie łóżka, sprzątanie celi. Śniadanie, które jak w dobrym
„hotelu" podawała „oficjantka" czyli dziewczyna ubrana w czepek i biały fartuszek.
Rozmawiać nie wolno; klucznik wciąż obecny na korytarzu surowo strofował i nie przebierał
w słowach. Przed obiadem przysługiwał spacer przez 20 minut.
Windą na taras ósmego piętra wiózł strażnik do otoczonego wysokim murem okólnika, z
którego widać jedynie niebo nad głową. Po powrocie zprogułki można było czytać książki
dostarczane przez nadzór. Z łóżka można korzystać tylko w nocy.
Po kilku dniach żołnierz wzywa mnie na doproś. Sędzia śledczy miał określoną liczbę
więźniów, przeważnie z jednej sprawy. Nigdy nie zdradzał nazwisk tych, których badał
równolegle. Wprowadzono mnie do obszernego pokoju na ósmym piętrze, którego okna
wychodziły na Plac Czerwony, naprzeciwko mauzoleum Lenina. Śledczy — lat może
trzydzieści, grzecznie się przywitał (jak się później dowiedziałem nazywał się kapitan
Tichonow), kazał usiąść z dala od biurka i rozpoczął rozmowę od tego jak się nazywam,
kiedy urodzony, jaka profesja (zawód). Kiedy to zapisał, zadaje dalsze pytania: „Na czyją

background image

35

korzyść prowadziłeś szpiegowską robotę? Wiemy, że jesteś księdzem kapelanem i że nie
jesteś obojętny na sprawę naszego kraju. Akcja armii Andersa była skierowana na osłabienie
naszych sił do walki z hitleryzmem. Jako ksiądz służyłeś szpiegostwem Watykanowi, a jako
kapelan wojskowy przekazywałeś kłamliwe wiadomości władzom wojskowym w Anglii. Na
podstawie tych wiadomości w angielskiej prasie rzucano oszczerstwa na Związek Sowiecki
jakoby gnębił w swoich obozach Polaków i niszczył ich".
Pretekstem takiego oskarżenia była moja wizyta na Garlandzie, którą złożyłem jako kapelan
wojskowy w maju 1942 r. w Archangielsku na życzenie dowódcy okrętu. Nic dziwnego, że
dalsze badania w śledztwie obracały się dookoła tego tematu, co rozpoczęto już w więzieniu
archangielskim, a obecnie prowadzono na wyższym szczeblu.
Każdorazowo posiedzenie na śledztwie trwało przynajmniej 8 godzin. Tichonow używał
wszelkich sposobów, aby wyciągnąć maksimum wyznań, które kwalifikowałyby oskarżonego
na skazanie na więzienie czy obóz. Trzymałem się ściśle wypowiedzi, które były zapisane na
ś

ledztwie w Archangielsku, wskutek czego do meritum sprawy nic nie przybyło. Pewnego

dnia powiada, że jako ksiądz prowadziłem wśród ludności polskiej i rosyjskiej działalność
kontrrewolucyjną. „Przemawiałeś do Polaków, rozdawałeś im mydło i mówiłeś: „Bierzcie to
mydło i myjcie się, żebyście nie byli brudni jak ci bolszewicy". „Ja tego nie mówiłem",
odpowiadam. „Jak to nie mówiłeś? Czy znasz Polkę N? Ona jest świadkiem tych słów". W
owym czasie dokuczał brak mydła. Nasza placówka wojskowa w Kotłasie otrzymała jako
przydział dość duży zapas mydła z miejscowych magazynów sowieckich. Mydło to było
rozdawane wśród naszych nędzarzy przybywających z różnych obozów do armii. Miejscowa
ludność, która od dawna cierpiała na brak mydła wymieniała je od naszych ludzi na chleb. W
tym czasie oficerowie naszej placówki w Kotłasie uprzedzili mnie, że wśród kobiet
przebywających czasowo jest niejaka Dąbrowska, która współpracuje z NKWD i ją to miał na
uwadze sędzia śledczy. Mimo, że śledczy obiecywał dać oczną stawkę tj. naoczną
konfrontację z nią, jednak nie uczynił tego. W czasie przesłuchania Tichonow zapisywał moje
zeznania w protokole. Niektóre zdania, które uważał za ważne dla sprawy kazał mi podpisać.
Protokół podpisał on i ja jako oskarżony Pewnego razu sędzia śledczy pyta mnie, co mam
zaszyte w płaszczu wojskowym? Byłem zaskoczony tym pytaniem i w pierwszym momencie
nie mogłem odpowiedzieć. Przypomniałem jednak sobie, że s. Bernarda Mosakowska, która
była lekarzem w naszej placówce zaszyła w prawym naramienniku mojego płaszcza
wojskowego cudowny medalik Matki Boskiej. Gdy byłem w Kotłasie zapoznałem się z
pewną rodziną. Ojciec tej rodziny, Rosjanin, jako inżynier przyjechał za czasów carskich do
Warszawy i tu budował dworzec główny zwany wiedeńskim. Ożenił się w Warszawie z Polką
i wrócił z nią do Rosji. Mieli już dorosłe dzieci i wnuki; mieszkali w Leningradzie. Po
rewolucji rodzina ta, jako niesprzyjająca nowemu porządkowi, została zesłana na północ,
właśnie do Kotłasu. Odwiedziłem ich raz w ich mieszkaniu, a ponieważ wnuczka mająca 18
lat nie była ochrzczona i nie była u I Komunii Św., matka jej, wdowa po tragicznie zmarłym
mężu, admirale floty rosyjskiej, prosiła, aby ją ochrzcić. Przygotowała ją przy pomocy s.
Bernardy i w swoim czasie udzieliłem jej sakramentu chrztu i Eucharystii. Rodzina była
szczęśliwa, ale nie uszło to oczom moich „opiekunów", którzy mnie wszędzie śledzili.
Po moim aresztowaniu wzięto i tego inżyniera, jako świadka mojej wrogiej działalności.
Jechaliśmy razem w zakratowanym wagonie z Archangielska do Moskwy. Niewiele mówił po
polsku, rozmawiał po rosyjsku. W porównaniu ze mną — miałem wówczas trzydzieści lat —
on był starcem mającym lat siedemdziesiąt. Ale w tym wszystkim wiek nie odgrywał roli. Był
kompletnie załamany psychicznie. Próbowałem go pocieszyć, że wróci jeszcze do swoich.
Mówię mu: „Mój drogi, siły i mądrość ludzka są słabe wobec bezmiaru krzywdy jaką
wyrządza człowiek człowiekowi. Ja mam nadzieję, że Matka Najświętsza, pomoże przetrwać
te ciężkie czasy. Przy mnie jest Matka Najświętsza, Jej wizerunek zaszyty mam w płaszczu".
Zapamiętał te słowa. Kiedy go przyciskano przy zeznaniach na śledztwie, wypytując o moją
osobę, on zeznał, że ja mam coś ukrytego, ale nie wiedział dokładnie co. Płaszcz przy wejściu

background image

36

do więzienia naturalnie mi zabrano; był złożony w składzie rzeczy więźniów. Mój sędzia
ś

ledczy kpt. śuków wezwał krawca, kazał rozpruć płaszcz i szukał jakichś kosztowności. Nie

wiem jakie wrażenie zrobił na nich widok maleńkiego medalika Matki Bożej.
Odpowiedziałem spokojnie: „Czy ten medalik jest dla was dowodem na potwierdzenie
mojego przestępstwa wobec waszego państwa?" Nic nie odpowiedział — zmienił temat
rozmowy.
Najbardziej znienawidzoną przez nich osobą z naszej grupy był mjr Tadeusz Zieliński.
Lubiłem go, a ponieważ jako kapitan byłem jego zastępcą na placówce w Kotłasie, mieliśmy
do siebie pełne zaufanie. Zwracał się do mnie: księże kapelanie. W wolnym czasie
wychodziliśmy w wojskowych mundurach na spacer. Przez miasto, raczej wieś, przechodziły
tory kolejowe. Od dworca wiele rozgałęzień bocznych linii. Na jednej z tych bocznych linii
stał długi pociąg towarowy, na który ładowano sprzęt użyteczności wojskowej i rekrutów
wysyłanych na front. Ale i tu oczy opiekuńcze chodziły za nami. Mjr Zieliński siedział w
więzieniu Lefortowskim dla wojskowych wyższych stopni. Gdy doszło do
zeznań pracowników NKWD z Kotłasu na temat mojej i mjra Zielińskiego szpiegowskiej
roboty, oskarżono nas, że przekazywaliśmy wiadomości do Anglii na temat przygotowań do
wojny żołnierzy sowieckich. Wezwano mjra Zielińskiego na konfrontację ze mną. „Czy
przyznajecie się do tego żeście prowadzili szpiegowskie obserwacje?" „Nie". ,,Ks. Grabski
będąc na okręcie Garland przekazywał wiadomości do Anglii". „Nieprawda. Proszę mi to
udowodnić, że przekazywałem jakiekolwiek wiadomości". Oczywiście, żadnych dowodów na
to nie było.
W czasie śledztwa były też i luźniejsze rozmowy. Kiedy Niemcy odstąpili od Moskwy i
poszli frontem na wschód, Armia Czerwona, która od rewolucji październikowej używała
innych odznaczeń wojskowych niż wszystkie armie Europy, postanowiła upodobnić swoje
odznaczenia do innych. Śledczy przyznał się, że odtąd i u nich będą używać gwiazdek
zamiast trójkątów i rombów. „U was — stwierdza kapitan — trzy gwiazdki, u nas cztery". Do
tej pory wyśmiewali się z polskich oficerów, że noszą gwiazdki, a dziś sami nas naśladują.
ś

ycie codzienne w zamknięciu było smutne. Odżywianie, tak jak mówili z humorem

więźniowie: za dużo aby umrzeć, a za mało, aby żyć. Rano: kawa i 600 g czarnego chleba;
obiad: 800 g zupy przeważnie z kilku pływających listków kapusty; krupy, kaszy jęczmiennej
lub owsianki na drugie danie dwie łyżki bez chleba. Kolacja: talerz rzadkiej owsianki bez
chleba. Człowiek był wiecznie głodny.
Stan psychiczny poprawiła obecność dobrych współwięźniów, których bardzo akuratnie
dobierali. Przez miesiąc siedziałem w 107 celi sam czyli w pojedynkę. Potem
przeprowadzono mnie do 110 celi, w której siedział kpt. Jonas Vabalas, Litwin z Kowna.
Mężczyzna świetnie zbudowany, elegancki, w litewskim mundurze oficerskim. Przyznałem
się, że jestem kunigas czyli ksiądz katolicki. On z kolei nabrał do mnie zaufania; opowiedział
mi, że po zajęciu krajów bałtyckich (Litwy, Łotwy i Estonii) przez Armię Czerwoną został
mianowany przez sztab armii sowieckiej inspektorem kultury fizycznej czyli sportu. (Przed
wojną skończył akademię sportu w Belgii. Był mistrzem w lekkoatletyce.) Kiedy Armia
Czerwona umocniła się w tych krajach ogłoszono wspólne manewry wojskowe.
Zgromadzono sztaby wyższych oficerów Litwy, Łotwy i Estonii i nakazano wsiąść do
przygotowanych pociągów, rzekomo mających przewieźć ich na poligon. Tymczasem z
nakazu Stalina pociągi przewiozły generalicję do więzień. On znalazł się w więzieniu w Orle,
a gdy to miasto było zagrożone przez Niemców, przewieziono go na Łubiankę. Dłuższy czas
przebywaliśmy razem. Mieliśmy sporo wspólnych tematów, a najważniejsze to, że mogliśmy
rozmawiać po francusku. Klucznik, który zaglądał przez „judasza" był mocno
niezadowolony, bo nie rozumiał naszej mowy i nie mógł dostarczyć wiadomości śledczemu.
(Po dziesięciu latach spotkałem go w obozie w republice Korni. Pracował jako lek - pom —
pomocnik lekarski. Miał wyrok 15 lat. Niestety, nie wrócił do swojej rodziny w Kownie. W
więzieniu trzymano go 10 lat, nabawił się gruźlicy i zmarł w obozie).

background image

37

Przeniesiono mnie do innej celi. Zastałem tam starszego wiekiem żołnierza. Okazało się, że
był on generałem wojska litewskiego; gen. Eiserinis, lat może 60. Znał dobrze język rosyjski;
służył w carskiej armii. Jako generał przywieziony był z innymi do więzienia na Łubiance.
Bardzo przyjemnie spędzałem z nim czas, opowiadaliśmy swoje przeżycia, skracając w ten
sposób wydłużające się godziny męczącej bezczynności. Nie wiem jaki był dalszy jego los.
Innym razem zostałem przeniesiony do celi, w której było czterech więźniów. Między innymi
był wysoki urzędnik ministerstwa Gospodarki Rybnej nazwiskiem Lewicki. Był to bardzo
ciekawy człowiek. Przyznał mi się, że jest śydem, że jego rodzice mieszkali w Łucku; tam się
urodził, a po rewolucji mieszkał w Związku Sowieckim. Oskarżono go o duże nadużycia
finansowe w jego resorcie. Miał ponad pięćdziesiąt lat, krótki wzrok i charakterystyczny tik.
Po powrocie ze śledztwa przychodził do mnie i mówił: „Ty wiesz, Czesław Pawłowicz (taki
był grzecznościowy zwrot w języku rosyjskim; Czesław — moje imię i imię mojego ojca —
Paweł) pytają mnie wciąż, jak to było w tej sprawie rok temu, a ja nie pamiętam, co było
miesiąc temu, taki mam brak pamięci". Ale po kolacji, w wolnym czasie, pyta się: „Jaką
opowieść chcecie usłyszeć i z jakiej literatury: angielskiej, francuskiej, rosyjskiej czy
polskiej?" Całymi godzinami opowiadał przygody z powieści Londona, Zoli, Tołstoja,
Turgieniewa, Puszkina. Jednego wieczoru prosiłem go aby opowiedział coś z literatury
polskiej, konkretnie z powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i Mieczem. Co najmniej przez
dwie godziny ładnym językiem rosyjskim opowiadał słuchaczom fabułę tej powieści.
Człowiek o niezwykłej pamięci i doskonały znawca światowej literatury pięknej. śona jego
mieszkała w Moskwie i co pewien czas przynosiła mu paczki żywnościowe: suchary, chleb i
bardzo cenny gruby, czerwony kawior. Po przyjacielsku dzielił się z obecnymi. Ponieważ
brak było witamin, każde ziarenko kawioru ceniło się na wagę złota.
W innej znów celi spędziłem pewien czas z dowódcą partyzantki na Ukrainie. śurawlow
zorganizował kilka tysięcy ludzi, prawdopodobnie w porozumieniu z armią hitlerowską,
przeciwko Armii Czerwonej. Dostał się jednak do niewoli i znalazł się na Łubiance. Los jego
na pewno skończył się niewesoło.
Dni mijały w niepewności o jutro. Minęły Święta Wielkanocne, Zielone Święta. Nie
wiedziałem kiedy one były. Przeszła wiosna, lato i w tamtym roku nie zamieniłem ani słowa
po polsku. Nie widziałem zielonej trawy, ani zielonego liścia w otoczeniu; tylko mury i
ś

ciany. Nieludzka izolacja. Nie modliłem się dużo, ale swoje doświadczenie i swoje przeżycia

ofiarowałem Bogu oraz Matce Najświętszej. Oczywiście nie było mowy o posiadaniu
różańca, czy innych przedmiotów kultu. Nie było żadnej możliwości odprawienia Mszy św.
Raz wezwał mnie sędzia śledczy i pyta jakie mam obywatelstwo. „Oczywiście polskie" —
odpowiadam. „Teraz musisz przyjąć obywatelstwo sowieckie, bo przecież jesteś w naszym
kraju, a Polska jest zajęta przez Niemców". „Nie widzę potrzeby przyjmowania waszego
obywatelstwa. Jestem urodzony w Polsce i jestem obywatelem polskim;
nie moja wina, że tu jestem. Pod przymusem przywieźliście mnie tutaj. Zresztą, obywatelstwo
jest sprawą honorową. Obywatelstwo daje się tym cudzoziemcom, którzy w jakiś sposób
zasłużyli na nie. Uważacie mnie za zdrajcę i wroga waszej ojczyzny, za szpiega, i dajecie mi
swoje obywatelstwo?" „Jakiś ty mądrala" — powiedział i odesłał mnie do celi.
Na drugi dzień te same nalegania i perswazje. Trzeciego dnia pyta się: „Podpiszesz zgodę czy
nie podpiszesz?" Zdecydowanie odpowiedziałem: „Nie podpiszę!" „Zdechniesz tu, zgnijesz i
nigdy nie wrócisz do ojczyzny". „I dziury w niebie nie będzie — odpowiedziałem. — Wiesz,
ż

e jestem księdzem katolickim, żony ani dzieci nie mam, rodzice moi może nie żyją, bo tam

Niemcy, niczego mi nie żal". „Jaki ty wredny Polak". Zadzwonił po żołnierza, który
odprowadził mnie do celi. Od tej pory nie było mowy na ten temat.

To Opatrzność Boża czuwała nade mną, że miałem siłę sprzeciwić się ich żądaniu. Ale
sprawa obywatelstwa miała inne podłoże. Gdybym podpisał obywatelstwo sowieckie, nigdy
bym do Polski nie wrócił. Po odbyciu wyroku zostawiali tych Polaków u siebie. Wysyłali w

background image

38

odległe strony; tam jako wolni grażdanie — obywatele sowieccy — musieli pracować do
końca życia. (Dziesięć lat po zakończonej wojnie z Niemcami dopatrzyli się, że nie mam ich
obywatelstwa i razem z innymi obywatelami polskimi wróciłem do Ojczyzny.)

Mija już dziesięć miesięcy mojego pobytu na Łubiance, 305 dni, niemal codziennie na
badaniu. Wreszcie śledczy powiada: „Sprawa jest zakończona, odczytaj wszystkie protokoły i
podpisz". Podaje mi ładnie oprawione moje zeznania. Stron 215, a na okładce napis: wieczno
chranit.
Na drugi dzień wezwano mnie do innego niż dotąd pokoju. Był to narożny salon, wysłany
dywanami, wysokie sklepienie podtrzymują łuki. Zwisają żyrandole. W rogu, w wielkim
fotelu, jak na tronie siedzi generał z błyszczącymi epoletami; ja wynędzniały przez dziesięć
miesięcy na Łubiance i trzy miesiące w Archangielsku, nękaniem śledztwa. Wszedłem
oszołomiony przepychem oświetlonego salonu.
Kpt. Tichonow, mój sędzia śledczy, każe mi usiąść na taborecie z dala od „tronu" i słuchać.
Sprawę moją zakwalifikowano jako zakończoną, a teraz sąd. Ten wielki dostojnik na tronie,
to pan życia i śmierci. Prawdopodobnie był to znany kat Polaków — Beria, a obok niego
Abakumow; on decydował o losie Polaków związanych z organizacją armii gen. Andersa w
Rosji.
Zanim przystąpił do wydania decyzji w mojej sprawie, wypytał się o moje personalia, a
następnie pyta się dlaczego nie przyznałem się do winy w czasie śledztwa. „Przecież mamy
mnóstwo dowodów i świadków, którzy twierdzą, że kłamiesz". W tym miejscu wprowadzają
mężczyznę, lat 35, stawiają przede mną i mówią do niego: „— Czy znasz tego człowieka?"
,,— Tak, znam." „— Jak się nazywa, jak był ubrany, gdzie go poznałeś?" „— W Kotłasie, w
mieszkaniu przedstawiciela polskiego poselstwa, Józefa Mychala." „— Jak wyglądało to
mieszkanie?" Mężczyzna — Polak, wracający z obozu opisał dokładnie
mieszkanie, które rzeczywiście tak wyglądało i które znałem, bo w nim bywałem. Następnie
generał zwrócił się do mnie i pyta mnie: ,,— Czy znasz tego człowieka?" Odpowiadam: „Nie
przypominam go sobie. Przy mnie w Kotłasie do armii przyszło około 10 tysięcy ludzi, czy ja
mogę zapamiętać wygląd każdego?" Znów zwraca się do mężczyzny i pyta: „— Co kapelan
Grabski opowiadał?" ,,— Mówił, że Armia Czerwona nie zwycięży, że jest źle przygotowana
i my Polacy nie powinniśmy jej pomagać." ,,— Czy mówiłeś tak?" ,,— Nie." ,,— Jesteś
księdzem i kłamiesz." Wreszcie pyta się mnie: „— Ilu rozgrzeszyłeś bandytów, którzy zabijali
naszych żołnierzy?"
Zadawał wiele innych pytań, z których można było wnioskować, że sprawa moja jest
zakończona i nie ma szansy na zwolnienie. Był to sąd tak zwany OSO {Osoboje
sowieszczanie), czyli z góry postanowiono wszystkim, którzy mieli udział w organizowaniu
armii Andersa w Rosji ogłosić wyrok 15 lat obozów.
Przesłuchiwanie więźniów z naszej grupy przez wszystkich dostojników miało jeszcze inny
cel — o czym dowiedziałem się później. Po wyjściu armii gen. Andersa do Iranu, na Kremlu
zrodziła się myśl zorganizowania z pozostałych w Rosji Polaków drugiej armii. Do tego celu
przysłużyła się Wanda Wasilewska i jej mąż Korniejczuk, całkowicie oddani Stalinowi.
Szukano więc w więzieniach ludzi przygotowanych do tej sprawy. Ci, którzy w jakikolwiek
sposób związani byli z organizacją armii gen. Andersa uważani byli za zdrajców, godnych
potępienia. Ale między nimi znaleziono gen. Berlinga i jemu powierzono dowództwo Dywizji
Kościuszkowskiej. Szukano też i księży, ja jednak nie przypadłem do gustu.
W kilka dni później, pod koniec października 1943 r. przewieziono mnie do słynnego
więzienia w Moskwie, do Butyrek.

MOSKWA — BUTYRKI
Butyrki to ogromne więzienie. Pierwszy raz słyszałem o nim w Polsce w roku 1932 jako
kleryk. W refektarzu czytana była książka o arcybiskupie Cieplaku i dziejach polskiego

background image

39

duchowieństwa katolickiego w czasie rewolucji bolszewickiej. Abp Cieplak był osadzony
wraz z wielu księżmi w tym właśnie więzieniu na Butyrkach. Dużo księży było
rozstrzelanych bez żadnego sądu w podziemiach tego więzienia. Trudno było uwierzyć
opisom w jaki sposób męczono ludzi. I właśnie w końcu października 1943 r. przewieziono
mnie do znanego w całej Rosji więzienia Butyrki.
Wybudował je car. Zajmuje cały kwartał Moskwy; jest daleko większe niż Łubianka 2. Na
terenie więzienia zbudowane są olbrzymie fabryki, w których pracują więźniowie, nie tylko
dla potrzeb miejscowych więzień, ale i na eksport. Jak opowiadano, w więzieniu przebywało
stale 30 tysięcy ludzi. Pod więzieniem przeróżne rozległe kazamaty, całe podziemne
królestwo. Pośrodku więziennego terenu olbrzymia cerkiew, dziś zamieniona na cele
więzienne. W miejscu, gdzie był wielki ołtarz umieszczono ustępy na dwu kondygnacjach.
Więzienie na Łubiance w porównaniu z więzieniem na Butyrkach — to hotel.
Wprowadzono mnie do celi. Stare mury, grube kraty w oknie, ciężkie drzwi żelazne, mało
ś

wiatła. Gdzieś na dziedzińcu słychać krzyki kobiet i mężczyzn. śołnierz przynosi mi bieliznę

pościelową i osobistą. Daje prześcieradło i prowadzi do piwnic. Mijamy zakamarki, zakręty.
Przychodzi mi na myśl scena z książki o ks. abp Cieplaku; może właśnie tu rozstrzeliwano
księży? Czyżby przyszła na mnie kolej? Strach mnie ogarnia, ale polecam się Matce
Najświętszej i mówię sobie: ponad śmierć nic mi nie zrobią. Moja obawa okazała się jednak
próżna. śołnierz otworzył drzwi i wprowadził mnie do łaźni. Wracam stamtąd z uczuciem, że
jeszcze nie koniec.
Na drugi dzień przed południem spacer na dziedzińcu. Plac oznaczony wokół liniami białymi,
których nie wolno przekraczać. Przy wyjściu z więzienia żołnierz odwraca klepsydrę; gdy
piasek przesypie się do drugiej połowy, minęło 20 minut, powrót do celi. I tak przez tydzień
sam jeden.
Po dwóch tygodniach — 18 listopada 1943 r. — żołnierz każe mi zabrać swoje rzeczy i iść za
nim. Przeprowadza przez kilka korytarzy,
otwiera wąskie drzwi i wchodzę do boksu, pomieszczenia wielkości szafy na bieliznę. Oczom
swoim nie wierzę: w boksie stoi Józef Mychal, przedstawiciel poselstwa polskiego. Dzieli ten
sam los co i ja. Zapomniał polskich słów. Po chwili żołnierz woła mnie do sędziego
ś

ledczego. Przy stoliku siedzi oficer i powiada: ,,W tej chwili odczytam prigawor (wyrok).

,,W imieniu władz sowieckich, za wykroczenia popełnione na terenie Związku Sowieckiego
wyrażone w art. 58 p. 6, 8, 10, czyli za szpiegostwo i grupowe prowadzenie
kontrrewolucyjnej agitacji religijnej, przez OSO (osoboje sowieszczanie) zaocznie skazany
został na 15 lat — trudowo-isprawitielnych lagierej, czyli na 15 lat obozu pracy i
wychowania". — ,, Proszę podpisać". „Nie podpiszę. Jak można sądzić i skazywać kogoś bez
sądu i bez możności własnej obrony?" „Podpiszesz czy nie podpiszesz, to sprawy nie zmieni,
a siedzieć będziesz". I na tym się skończyło. Miałem wtedy 30 lat. Odczytany wyrok nie
zrobił na mnie żadnego wrażenia. Teraz człowiek był już otępiały. Przyprowadzono mnie do
dużej półokrągłej sali, właśnie w cerkwi; w sali znajdowało się około 30 osób. Wśród nich
poznaję mjra Zielińskiego; przychodzi i Józef Mychal. Przez rok słowa po polsku nie było z
kim zamienić; rozwiązuje się język. Rozmawiamy o tym, co każdy z nas przeżył. Wszyscy
otrzymaliśmy po 15 lat obozu. Czekamy co będzie dalej; przyszłość przedstawia się ponuro.
Teraz już nie ma żadnej nadziei; jesteśmy zdani na los szczęścia i nieszczęścia.
Po tygodniu wezwano mjra Zielińskiego na wyjazd. Dokąd? Nikt nie wie. Po kilku dniach
wzywają i mnie. 30 listopada 1943 r. „czarnym krukiem" przewieziono mnie na Dworzec
Kurski. Tu na bocznicy kolejowej obok wagonów więziennych siedzi duża grupa kobiet, a
wśród nich p. Halina, żona Józefa Mychala. Pyta jaki wyrok otrzymałem: ,,Ja otrzymałam
dziesięć lat". (Wróciła do Polski po odsiedzeniu wyroku w Kazachstanie. Zmarła w Sopocie.)
I znów do zakratowanego stołypinowskiego wagonu. Wepchnięty do przedziału, w którym
normalnie było 8 miejsc, znalazłem się w gromadzie trzydziestu ludzi. Nikogo to nie
obchodzi, że nie ma miejsc siedzących, a już mowy nie ma o miejscach leżących. Jechać

background image

40

trzeba trzy doby. śołnierz zamknął żelazną kratę przedziału i nakazuje milczenie. Pociąg
ruszył z miejsca; dokąd odchodzi — nikt nie wie. Wkrótce jednak znawcy terenu zauważyli,
ż

e etap kieruje się na północ, a więc przez Gorki, Kirów (dawniejsza Wiatka), do Kotłasu,

gdzie rok temu byłem aresztowany.
Trudno opisać makabrę tej podróży. Rano żołnierz podawał 600 g chleba i pół litra wody, do
tego śledź. Po zjedzeniu porcji niesłychane pragnienie. W pociągu wody nie ma. Gdzieś tam
po dziewięciu godzinach zatrzymujemy się w lesie. Z kałuży żołnierz czerpie czerwoną od
korzeni sosnowych wodę i przynosi do wagonu. Wydziela jak lekarstwo, po sto, dwieście
gram, podczas gdy spragniony człowiek wypiłby pół wiadra.
Wreszcie Kotłas, znane mi miasto. Otwierają się drzwi; wszyscy wychodzą, wymęczeni,
wygłodniali, spragnieni. Grupę przywiezionych z Moskwy więźniów przeprowadzają do
ogrodzonego drutem kolczastym obozu, strzeżonego przez uzbrojonych żołnierzy na
wyszkach. Jest to obóz przesyłkowy, pieresyłka. Stąd kieruje się poszczególnych więźniów
do dalszych obozów w zależności od artykułu, paragrafu i długości wyroku. Szereg
drewnianych baraków jeden obok drugiego; każdy może pomieścić sto do dwustu osób.
Wewnątrz drewniane prycze piętrowe, a na nich sienniki z wytartą na sieczkę słomą oraz
nędzne, brudne koce.
Po rewizji, przy wejściu do obozu zabierano wszystko czego według regulaminu używać tu
nie wolno, a więc łyżki metalowe, noże, widelce, paski, sznurki. Co podobało się bojcom,
zabierali bezpowrotnie. Miałem ze sobą cały ekwipunek wojskowy — pasy, menażki, nawet
kask bojowy — wszystko uległo konfiskacie. Wprowadzono nas do baraku, gdzie podobnie
wymizerowani otaczają nowoprzybyłych kołem, wypytując skąd, jaki wyrok, dokąd? O
dziwo, wśród obecnych poznaję dwóch z naszej grupy wojskowej: szeregowiec Szaciłło i
plutonowy Kazimierz Jerwański. Smutne spotkanie. Sami głodni. Dowiaduję się od nich, że
jest tu i mjr Tadeusz Zieliński i s. Mosakowska. Mjr Zieliński leży chory w jednym z
baraków.
Po zarejestrowaniu przybyłych z Moskwy „gości" wezwano do bani — do łaźni. Potem jakiś
posiłek i o niczym człowiek nie myśli tylko o tym żeby rzucić się na deski i spać, spać.
Na drugi dzień przy punkcie sanitarnym spotykamy s. Mosakowska. Opowiada mi przebieg
swojej sprawy, jak ją męczyli, aby przez jej zeznania pognębić mnie jako księdza
katolickiego, ale nic nie wskórali. Trójka OSO zaocznie zasądziła ją na 10 lat obozu pracy i
„wychowania".
Mjr Zieliński dostał 15 lat, podobnie jak ja. Leży chory. Czy mógłbym go odwiedzić? Na salę
chorych nikogo nie wpuszczają. Pomimo moich usilnych próśb kategorycznie odmówiono
wejścia do szpitala.
Po kilku dniach zmarł z wycieńczenia i głodu. Ostatnie jego słowa, które zapamiętałem były:
„Umieram, jako wierny syn ojczyzny, życie poświęcam za wolność Polski. Proszę to
przekazać mojemu synowi i mojej żonie w Polsce".
(Po powrocie do Polski s. Bernarda Mosakowska opowiedziała mi wstrząsające wydarzenie,
które miało miejsce w tym szpitalu. Mjr T. Zieliński pochodził spod Wilna (był rotmistrzem
kawalerii w Postawach); człowiek o wysokiej kulturze osobistej, kochający Boga, honor
Polaka, szanujący godność żołnierza polskiego. „Pewnego razu — opowiada siostra — gdy
usługiwałam chorym, woła mnie mjr Zieliński i cichym, słabym głosem mówi: „Proszę
siostry, mam gorącą prośbę, proszę mnie wyspowiadać". „Ależ ja nie jestem kapłanem —
mówi siostra — nie mam prawa słuchać spowiedzi". „To proszę przynajmniej cierpliwie mnie
wysłuchać. Otóż jestem bardzo chory i nie mam nadziei wrócić do zdrowia, chciałem
wypowiedzieć mój największy grzech. Jestem zawsze głodny, głód mnie zabija. Obok mnie
leżał bardzo ciężko chory człowiek. W nocnej szafce, która stała między moim i jego łóżkiem
sąsiad przechowywał nie zjedzony chleb. W nocy, gdy wszyscy spali, otworzyłem szafkę i
sięgnąłem ręką po ten chleb.

background image

41

W tym momencie opanował mnie straszny wstyd. Jak to? To ja, polski oficer, który nigdy w
ż

yciu nie splamiłem honoru oficerskiego, dziś mam go zhańbić kradzieżą kawałka suchego

chleba, który przecież i tak nie uratuje mi życia? Rzuciłem ten chleb z powrotem do szafki, a
sam w strasznej rozterce ducha bezwładnie osunąłem się na twarde łóżko. To był największy
grzech w moim życiu".)
Tasowanie więźniów trwało kilka dni. Wreszcie zorganizowano duży etap, liczący kilkaset
osób, mężczyzn i kobiet. Przy wyjściu za zonę, czyli obręb obozu, każdy był osobno
wzywany po nazwisku. Naczelnik transportu trzymał w ręku ułożone według alfabetu tzw.
formularze czyli dowody tożsamości każdego. Więzień wezwany po nazwisku obowiązany
był powiedzieć swoje imię i imię ojca np. Grabski Czesław Pawłowicz, rok urodzenia,
paragraf według którego był sądzony, wyrok oraz rok, w którym kończy się wyrok. W całości
odpowiedź moja brzmiała następująco: Grabski Czesław Pawłowicz, ur. 1910 r., sądzony
przez OSO Art. 58, 6, 8, 10, wyrok 15 lat, koniec wyroku 1958 r., obywatelstwo polskie. (To
mnie ostatecznie uratowało i pomogło wrócić do Polski.)
Gdy wszyscy już wyszli za bramę, żołnierze z karabinami, często z psami, otoczyli więźniów.
Naczelnik konwoju odrecytował: „Iść po pięciu, trzymać się pod ręce, nie rozciągać się, nie
rozmawiać. Krok w prawo, krok w lewo liczy się jako ucieczka, żołnierz używa broni bez
uprzedzenia — naprzód marsz!" I cały tłum rusza po bezdrożu, po błocie, do stacji kolejowej,
do pociągu. Wagony towarowe. Po prawej i lewej stronie wagonu dwa lub trzy piętra gołych
desek. Wagon 60-cio tonowy mieścił 200 osób.
Pociąg ruszył znaną mi już drogą z Kotłasu do Koźwy i do Peczory. 700 km trzeba było
jechać 4 dni. Dzień i noc w ciasnym wagonie. Co kilka godzin — a obowiązkowo każdego
ranka — pociąg zatrzymywał się na bocznym torze małego rozjazdu kolejowego. Otwierano
wagon; do wagonu wchodzili żołnierze bez broni, przepędzano wszystkich na jedną stronę i
tak sprawdzano obecność. Towarzyszyły temu przekleństwa, brutalne popychania. Nie
wszyscy byli młodzi i zdrowi. Wielu ludzi starszych, chorych, z trudem mogła zejść z
trzeciego piętra na dół i przejść na drugą stronę wagonu. Dla chorych i cierpiących był to
ogromny wysiłek.
Wreszcie pociąg zatrzymał się w Koźwie. Po krótkim postoju, przez niedawno zbudowany
most na rzece Peczorze, transport pojechał dalej do stacji.

PECZORA
Peczora to nazwa wielkiej północnej rzeki, wpadającej do Morza Barentsa. Na lewym brzegu
tej rzeki w czasie ostatniej wojny powstało miasto. Składa się ono z wielu baraków
otoczonych drutem kolczastym przeznaczonych dla więźniów. Poza obrębem obozu
drewniane budynki, w których mieści się główny zarząd obozów {Pecz. Łag.) rozsianych za
Kręgiem Polarnym aż po Workutę, Chalmer-Ju i Narin Mar. Tu rozpocząłem swoje długie
15-letnie życie obozowe, przerzucany w tej okolicy z jednej kolonii do drugiej przez okres od
listopada 1943 r. do października 1947 r. Były to najcięższe lata mojego życia w obozie.
Z pociągu wysiadła pierwsza grupa około 300 osób, wśród której i ja się znalazłem. Tydzień
podróży z Moskwy do Peczory, w nieludzkich warunkach, niesamowicie dał się we znaki. Po
sprawdzeniu tożsamości i ponownej rewizji wpędzono nas do długiego, drewnianego baraku.
Na narach nie ma materaców, gołe deski, żadnego przykrycia.
Był koniec listopada 1943 r. O tej porze za Kręgiem Polarnym panuje już od dawna głęboka
zima. Śnieg grubą warstwą pokrywa ziemię i mróz ściska do 30 stopni. Słońce wschodzi o
godz. 11, a zachodzi o 13. W baraku niemal ciągła noc. Mały kaganek naftowy oświetla długi
barak. Późnym wieczorem zziębniętym „gościom" podano po kawałku czarnego chleba i
nieco ciepłej kawy bez cukru.
Na drugi dzień postanowiłem zwrócić się do lekarza. Każda kolonia miała tzw. sanczast czyli
przychodnię lekarską. Lekarz i lekarz pomocniczy czyli sanitariusz, to również więźniowie.
Lekarz-Rosjanin, starszy już człowiek, odbywający wyrok w obozie, życzliwie wysłuchał

background image

42

mnie, a widząc osłabienie i wycieńczenie więzieniem i podróżą, skierował do szpitala .
Ratunkiem od niechybnej śmierci był właśnie szpital. Różnił się od innych baraków tym, że
stały w nim pojedyncze łóżka z siennikiem słomianym, prześcieradło, koc i poduszka. W
końcu baraku mały pokoik gdzie przyjmował lekarz, a sanitariusz dozował przepisane
lekarstwa i podawał je chorym. Z zasady w szpitaliku podawano lepsze jedzenie, oprócz
chleba i zupy, rozdawano po 20 g cukru. Lepsze warunki w szpitalu wpływały na szybki
powrót do sił i zdrowia. Zarządowi obozu chodziło przede wszystkim o to, aby więźnia jak
najprędzej zabrać ze szpitala i wysłać na roboty. Co pewien czas do szpitala przyjeżdżała
komisja lekarska, przeglądała chorych i kwalifikowała ludzi zdolnych do pracy. Pierwsza
najcięższa T.F.T. (tiażo-fyj fiziczeskij trud) druga L.F.T. (Hogkij fiziczeskij trud) i trzecia to
słabo-silni. Ponieważ byłem młody i nigdy nie chorowałem na jakiekolwiek choroby, lepsze
odżywianie stawiało mnie na nogi, odzyskiwałem formę. Nic dziwnego, że komisja dała mi
pierwszą kategorię: na ciężkie prace. Mój paragraf 6 często wskazywał lekarzom, aby
wysyłać mnie na ciężką robotę.
Po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu odesłano mnie na I kolonię, tak zwany kirpicznyj
zawód, czyli cegielnia. Kolonia ta nie miała nic wspólnego z wyrobami cegieł. Więźniowie
podzieleni na brygady, po 25 ludzi w każdej, pracowali przy układaniu torów kolejowych i
sypaniu nasypów. Ciężkie prace na mrozie. Same warunki klimatyczne, ciągłe mroźne wiatry,
brak pożywienia, przyczyniały się do utraty zdrowia. Po kilku miesiącach z przemrożenia
zachorowałem na zapalenie płuc. Zostałem odesłany do sangorodka czyli do miasteczka
sanitarnego. Po kilku miesiącach doszedłem do siebie. Komisja i znów pierwsza kategoria i
na trzynastą kolonię do prac ziemnych. Znów szpital, znów czterdziesta kolonia (sorokowaja).
Po powrocie do Polski często pytano mnie: jakie były warunki życia? Na to pytanie trudno
odpowiedzieć jednym zdaniem. Chciałbym przede wszystkim wyjaśnić, że zupełnie inny był
charakter obozów rosyjskich, a inny obozów hitlerowskich. Obozy niemieckie miały jeden i
wyłączny cel: zniszczyć człowieka nie będącego Niemcem. Ostrze tego działania skierowane
było przeciwko Polakom, śydom, Rosjanom i innym narodom, które Hitler gwałtem i siłą
pozbawił wolności. Obozy sowieckie zorganizowane przez Stalina nie miały bezpośredniego
celu eksterminacji ludzi. Skazani na obozy sowieckie więźniowie mieli oddać swoje siły
fizyczne ciężkiej pracy dla budowy Rosji. A więc nie zmuszano do prac nieużytecznych,
które miały na celu wycieńczyć i zniszczyć człowieka (jak np. w obozach niemieckich, gdzie
więźniowie musieli za karę przenosić ciężkie kamienie z jednego miejsca na drugie tak długo,
aż więzień padał na ziemię pół żywy). Były wypadki w obozach sowieckich, że naczelnik
obozu wyrażał się w ten sposób: „Mnie nie potrzebna wasza praca, mnie potrzebna wasza
męczarnia". Takie wypadki były stosunkowo rzadkie i określano je jako sproizwoł czyli
nadużycie, które było ścigane przez wyższe władze nadzoru nad obozami. Nad bramą
wejściową do obozu nie było napisu jak np. w Oświęcimiu: „Praca prowadzi do wolności".
Ale przy wejściu na teren kolonii widzimy mnóstwo haseł np: „Przez sumienną pracę szybciej
wrócisz na wolność". „Wszystkie siły dla frontu". „Nasza sprawa jest słuszna" itp.
Co do wyżywienia, to zależało ono od miejscowości, w której znajdowała się kolonia, od
rodzaju wykonywanej pracy i od stopnia wypełnienia planu zakreślonego przez zarząd obozu.
Najgorsze wyżywienie było za Kręgiem Polarnym, gdzie spędziłem 5 lat. Ponieważ nie ma tu
ż

adnych upraw rolnych, wszystkie produkty żywnościowe trzeba było sprowadzać w formie

suszonej z głębi Rosji. Tu tłumaczono, że w pierwszym rzędzie trzeba zaopatrzyć front, gdzie
toczy się walka o wolność narodów. Dla niepracujących wyznaczona była norma, a
mianowicie 600 g chleba dziennie i zupa owsiana w różnych odmianach. Ci, którzy pracowali
otrzymywali 800 g chleba dziennie, a przy wypełnieniu zadanej normy można było otrzymać
i kilogram a nawet 1.200 g. Czarny chleb był podstawą życia fizycznego.
Co do odzieży była ona dostosowana do miejscowości i warunków pracy. Na zimę wydawano
walonki tj. buty z cholewami zrobione z wojłoku. Flanelowe onuce i walonki dostatecznie
chroniły od mrozu. Bielizna, spodnie watowe, kurtka drelichowa, kufajka tiełogriejka a na nią

background image

43

buszłat watowy — dłuższa kurtka. Na głowę czapka uszanka z opuszczonymi klapami na
uszy. Watowe rękawice. Na lato wydawano kamasze, albo buty z cholewami tzw. kierzowyje
sapogi.
Ale wróćmy na trasę, tj. na kolonię 13. Więźniowie tej kolonii, liczącej ponad 600 osób, mieli
obsłużyć 10 km drogi kolejowej. Prace wyłącznie ziemne. Sypanie nasypu, układanie torów i
cały kompleks prac z tym związanych. Przy nędznym odżywianiu i pracy na mrozie, nie
można było wytrwać dłużej jak półtora, dwa miesiące. Organizm nie wytrzymywał. Jedni,
wskutek słabego zdrowia, czy wewnętrznych chorób, szybko się wykańczali. Tym i szpital
nie pomagał. Szli do ziemi.
Po dwóch miesiącach odesłano mnie z silnym zapaleniem płuc do san-gorodka, do szpitala.
Wysoka temperatura wskazywała na to, że organizm nie zwycięży choroby. Ordynatorem
tego szpitala był Polak, nazwiskiem Bek-Dąbrowski, urodzony w Rosji w rodzinie polskiej.
Skończył studia medyczne i jako zdolny i znany lekarz został skierowany do pracy na
Kremlu. W tym czasie na Kremlu został otruty słynny pisarz sowiecki Maksym Gorki. O
dokonanie zabójstwa posądzono pracujących na Kremlu lekarzy, a wśród nich Beka-
Dąbrowskiego. Tu odbywał teraz swój wyrok.
Po przesłuchaniu płuc zapisał mi leki i zabronił pić wody. Gorączka nie ustępowała. Czułem,
ż

e zbliża się śmierć. Jak tylko mogłem wzbudzałem żal za grzechy. Księdza żadnego już trzy

lata nie widziałem i zdałem się na Opatrzność Bożą. Leżącemu obok mnie podałem adres w
Polsce, aby powiadomił kogoś o mojej śmierci. Przekazałem mu to, co było przy mnie:
nędzny szalik, koszulę, która dotąd zachowała się z wojskowych rzeczy. Straciłem
przytomność. Kiedy się przebudziłem, stał przy mnie wysoki, silny mężczyzna w białym
fartuchu, Gruzin. Przygotowywał dużą strzykawkę połączoną gumowym wężykiem z grubą
igłą. Lekarz nakazał dać zastrzyk — pół litra roztworu fizjologicznego do żyły. Zrozumiałem,
ż

e to ostatnia pomoc. Pomyślałem: na dwoje babka wróżyła; albo życie, albo śmierć. Po kilku

godzinach opanowały mnie niesamowite poty. Zmieniono kilkakrotnie bieliznę osobistą i
pościelową. Przyszedł dr Bek-Dąbrowski i mówi do Gruzina: „Daj mu pić wody, choćby całe
wiadro". Odtąd mi się polepszyło. Lekarz wiedział, że jestem Polakiem-księdzem, toteż starał
się zatrzymać mnie w szpitalu jak najdłużej. Gdy już czułem się silniejszy, skierował mnie do
pracy w aptece, gdzie ustawiałem i segregowałem różne leki. Przy okazji zapraszał do
jedzenia w kuchni. Do pomocy miał drugiego lekarza nazwiskiem Sztajer, prawdopodobnie
ś

yda. Ten niezwykle życzliwie odniósł się do mnie. Ponieważ nie miał wyroku, spodziewał

się wkrótce powrócić do Polski. Gdy organizowała się armia Wandy Wasilewskiej, został
wyznaczony jako oficer i lekarz tej armii. Napisał mi z Kowla kartkę z pozdrowieniami; czy
przetrzymał wojnę?
Dobrych kilka miesięcy zimowych przebywałem w szpitalu; zdrowie mi wróciło, fizycznie
poprawiłem się. Podawano tu witaminy. Był to groch rozmoczony w wodzie. Postawiony w
ciepłym miejscu dostawał wspaniałych kiełków i taki przerośnięty groch podawano chorym
do jedzenia. W podobny sposób przerośnięte ziarno żyta podawano chorym do jedzenia. Był
rok 1944. Pod Stalingradem załamała się armia hitlerowska. Różne wiadomości dochodziły
do nas z frontu. Ale zwycięstwa odnoszone przez Armię Czerwoną nie wpływały na
polepszenie bytu więźniów. Na odwrót; im lepiej było na froncie, tym gorzej było w obozie.
Wymagano pracy niemal dzień i noc. Komisja przeprowadzona w szpitalu uznała mnie za
zdrowego i w początku 1945 r. wysłano mnie na karną kolonię 96 (sztrafnaja).
Były kolonie, w których panował wyjątkowo surowy reżim i ciężkie warunki pracy.
Wysyłano tam przeważnie tych, którzy wykraczali przeciw zarządzeniom obozowym,
wysyłano polskich żołnierzy z AK, aby ich zniszczyć. Dlaczego mnie tu wysłano, do dziś nie
wiem. Prawdopodobnie mój artykuł 58 punkt 6 wpływał na zaostrzenie reżimu obozowego.
Kolonia 96 obsługiwała karier czyli żwirownię. W odległości 3 km od kolonii znajdowała się
góra żwirowa nad rzeką Usą. Tutaj brygady robocze przygotowywały żwir do ładowania na
wagony. Na szczycie tej góry trzeba było usunąć warstwę ziemi grubości 1,5 metra. W ziemi

background image

44

głęboko zmarzniętej drążono dziury (burki) 15 cm przekroju, 80 cm głębokości. Na dno
wkładano toł-amonał, łączono lontem, zapalano i następował wybuch. Na górze przez cały
dzień wiał mroźny wiatr od zamarzniętej rzeki. Aby wykopać jedną dziurę w zamarzniętej
twardej ziemi trzeba było kuć łomem co najmniej 3 godziny. Po powrocie do baraku, jedyna
myśl to zagrzać się choćby gorącą wodą. Na tej kolonii było czterech młodych Polaków z
AK: Jurek Rakowski (grał na akordeonie), Wójcik, Popławski i Baczyński. Rakowski
pracował w kuchni, toteż starał się zaopatrzyć nas w turneps (rodzaj brukwi). Pocieszaliśmy
się jak tylko można było, byle przetrwać. Pewnego ranka opowiadają, że w nocy zastrzelono
jednego więźnia. Zrozpaczony beznadziejnym życiem postanowił uciec przez druty.
Nazbierał waty ze starych buszłaków, owinął się szczelnie, licząc na to, że kula przez watę
nie przejdzie. Kula jednak przeszła; został zabity na miejscu. Niedaleko kolonii był sowchoz,
w którym hodowano renifery. Z góry widzieliśmy jak po zamarzniętej rzece, na saniach
zaprzężonych co najmniej w 3 pary reniferów przewożono do dalszych kolonii zboże ze stacji
kolejowej. Praca w ciężkich warunkach i o głodzie szybko niszczyła zdrowie. Po pracy
zgłosiłem się do san-czasti — do ambulatorium. Sanitariusz zmierzył temperaturę i stwierdził,
ż

e trzeba dać mi zastrzyk. W trakcie tego zabiegu straciłem przytomność. Na drugi dzień

skierował mnie do szpitala. Był to już początek maja 1945 r. Ogłaszają zwycięstwo Armii
Czerwonej, koniec wojny. W obozie entuzjazmu nie widać. Koniec wojny, ale nie koniec
obozu i męczarni. Jeszcze 10 lat po zakończeniu wojny zmuszano mnie do ciężkiej pracy w
obozach. Po kilku dniach niemal wszyscy Polacy z karnej kolonii znaleźli się w pobliskim
szpitalu. Krótko przebywałem w I san-gorodku. Przewieziono mnie do większego lazaretu
niedaleko miasteczka Abiz, zbudowanego nad rzeką Usą.


ABIZ
Miasto powstało z potrzeby budowy kolei do Workuty. Było ono wówczas ważnym ogniwem
łączącym budowę kolei w trudnych warunkach klimatycznych i terenowych. Przez rozległe
błota tundry, przez rzekę Usę, tysiące więźniów pracowało szereg lat, aby wreszcie połączyć
Archangielsk i Leningrad z zagłębiem wspaniałego węgla kamiennego: z Workutą. Nic
dziwnego, że budowa miasteczka Abiz była prowadzona z myślą, aby przygotować jak
najwięcej miejsca dla siły roboczej — więźniów, a także dać możliwie wygodne warunki
bytowe dla wolnych specjalistów, żołnierzy i ich rodzin. W tundrze nie ma lasów; potrzebne
materiały budowlane przywożono z głębi kraju.
Miasto wyposażone zostało nie tylko w mieszkania dla przyjezdnych specjalistów
budowlanych i wojskowych, ale pomyślano również o potrzebach kulturalnych i urządzeniach
socjalnych. Zbudowano budynek teatru, kina, dom kultury, sklepy żywnościowe i odzieżowe.
Nic dziwnego, że niejeden łagiernik marzył o tym, by dostać się do obozu w pobliżu Abiz.
Opatrzność Boża zrządziła, że znalazłem się w szpitalu obozowym niedaleko Abiz.
Wyżywienie było daleko lepsze niż w koloniach czy szpitalach, w których dotąd
przebywałem. Tu spotkałem nie tylko Polaków, ale i Polki. Poznałem wówczas p. Eugenię
Dziurbejko z Grodna i p. Barbarę Dumnicką z Wilna. P. Eugenia, starsza niewiasta, mimo że
była chora, okazała mi wiele życzliwości i zaufania. Korzystała ze spowiedzi. Barbara
Dumnicką była studentką medycyny Uniwersytetu Wileńskiego. Była córką właściciela
niewielkiego majątku ziemskiego pod Wilnem. Zostały wywiezione do Rosji za okazanie
pomocy żołnierzom AK. (Obydwie wróciły do Polski. Zmarły w Lublinie). W szpitaliku tym
przebywałem przez jesień i zimę do wiosny 1946 r. Stąd zostałem wysłany na kolonię
sztabową (sztabnaja). Była to kolonia z doborowym zestawem więźniów, przeważnie
politycznych. Celem kolonii była obsługa potrzeb zarządu okolicznych obozów; wyładunek
łodzi, które z północy drogą wodną przywoziły produkty żywnościowe, jak mięso z
reniferów, turneps (brukiew), konserwy itp.

background image

45

Głodny nie byłem. Spotkałem Polaków, a nawet młodego księdza Litwina. Po 5 latach
izolacji życie zrobiło się weselsze. Nawiązałem kontakt listowny z s. Bernardą Mosakowską,
a poprzez nią z siostrami sercankami w Pińsku. Nie wolno było wysyłać listów do Polski, ale
można było utrzymywać korespondencję z ludźmi mieszkającymi na terenie ZSRR. W
kolonii był artysta teatru wileńskiego. Wywieziono go z Polski bez sądu i bez wyroku; miał
błogą nadzieję, że wróci do kraju. Dałem mu adres do Warszawy do naszego klasztoru.
Jedyną wiadomością o tym, że żyję, która doszła do klasztoru i do moich rodziców, była
właśnie ta, którą on przywiózł do Polski.
Z brygady przeładunkowej zostałem przeniesiony do brygady ślusarskiej, pracującej w
wytwórni wag stołowych (wiesowaja mastierska-ja). Praca była lekka, a najważniejsze było
to, że była wykonywana pod dachem i w cieple. Wiosną 1946 r. przeznaczono mnie na
pomocnika kowala do kuźni. Kuźnia przygotowywała w pierwszej obróbce materiał dla
majstrów ślusarzy. I tak zgodnie z podanym przez głównego majstra wzorem należało odkuć
ze stali potrzebną formę np. na nożyce, dziobki balansujące przy wagach i inne przedmioty.
Odpowiedzialny za pracę w kuźni starszy wiekiem i doświadczony kowal, zapytał mnie gdy
przyszedłem do pracy: „Czy miałeś kiedykolwiek w rękach młot kowalski?" „Nigdy w życiu"
— odpowiedziałem. „To nic" — mówi. Od pomocnika w kuźni (mołotobojec) wymaga się
nieco siły i umiejętności posługiwania się młotem. Przez kilka godzin objaśniał jak trzymać
młot, jak uderzać w rozpalone do czerwoności żelazo, jak utrzymać takt, który podawał
uderzeniem młotka raz w kowadło, raz w żelazo. Poza pracą kowalską mój majster posiadał
umiejętność pobielania kotłów. W pobliżu kuźni była kuchnia szpitalna. Kucharze przynosili
zniszczone wewnątrz kotły aby pobielić je cyną. Była to dla nas osobiście bardzo pożyteczna
robota. Za wykonanie zamówienia kucharz przynosił chleb, zupę, kaszę i co tylko w kuchni
było najlepszego. Nikt nas nie kontrolował. Norma była przez nas wypełniana awansem, nie
było przestoju ślusarzy pracujących przy warsztatach.
Spokojną i nietrudną pracę w kuźni odmienił nieszczęśliwy wypadek. Pamiętam jak dziś;
było święto Apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca 1946 r. Przystąpiłem do codziennej pracy.
Odkuwaliśmy detale do wag. Według szablonu detal był za długi o kilka milimetrów. Iwan
Iwanowicz przyłożył do detalu ostro zakończony młotek do cięcia żelaza. Lekko uderzył
młotem i ten milimetr żelaza odskoczył prosto w moje lewe oko. Tak jak kamień rzucony na
taflę spokojnej wody zostawia po sobie rozchodzące się kręgi, tak było z moim okiem. Po
chwili ogarnęła mnie ciemna noc. Natychmiast zorganizowano pomoc. śołnierze, którzy
konwojowali brygady z kolonii sztabowej do wytwórni wag, odprowadzili mnie do
pobliskiego szpitala. Opatrzność Boża zrządziła, że w tym szpitalu znajdował się także
oddział okulistyczny (głaz-noje oddielenie). Naczelnym okulistą był znany wówczas lekarz
prof. Borys Bociański. Był on w grupie lekarzy skazanych za rzekomy udział w otruciu
Maksyma Gorkiego. śelazo uderzyło w skraj źrenicy i rogówki. Oko ogromnie mnie bolało.
Po obejrzeniu zadecydował: głaz nada udalit (oko trzeba usunąć). Tymczasem zrobił
opatrunek i umieścił na sali chorych. Przeżycia pierwszej nocy po wypadku nie dadzą się
wyrazić słowami. Przyszłość moja jako kapłana stanęła pod znakiem zapytania. Panie Boże,
daj, abym nie został kaleką. Na drugi dzień znów oględziny lekarskie. Prof. Bociański
zapoznał się z moim formularzem, w którym wyczytał, że jestem Polakiem — księdzem i że
mam duży wyrok. I ciekawe, że ten człowiek, śyd z pochodzenia, okazał mi wiele
ż

yczliwości. Do operacji usunięcia oka nie bardzo się śpieszył. Zresztą warunki obozowe z

braku narzędzi precyzyjnych nie sprzyjały takiemu zabiegowi. Czas posuwał się naprzód. Po
miesiącu w lewym oku zauważyłem jasny punkcik. Wracało światło, które stopniowo objęło
całe oko. (Niestety , wzrok tego oka na zawsze został utracony. Bogu dzięki, że pozostało
oko). Profesor Bociański doskonale rozumiał moją sytuację toteż za wszelką cenę starał się
jak najdłużej przetrzymać mnie na oddziale w szpitalu.
Podczas mojego pobytu na oddziale okulistycznym w szpitalu otrzymałem zawiadomienie, że
na poczcie jest dla mnie posyłka czyli paczka. Na drugi dzień żołnierz zaprowadził mnie do

background image

46

urzędu pocztowego abym osobiście odebrał przesyłkę. Na oczach oficera NKWD paczkę
otworzył znajomy z kolonii, Polak. Oficer pyta mnie: „Od kogo i skąd oczekujesz paczki?,,
— ,,Od Józefy Bolbot z Pińska". (Kilka miesięcy wcześniej otrzymałem z Pińska adres
wspomnianej osoby. Była to siostra ze zgromadzenia sióstr sercanek; wspólnie z
proboszczem, ks. Stanisławem Ryżko, postanowili mi pomóc). Paczka zawierała wyłącznie
ż

ywność, która tu za Kołem Podbiegunowym miała bezcenną wartość. Ale ksiądz pomyślał

również o sprawach duchowych. Do paczki włożył opłatki i małą buteleczkę wina mszalnego.
Nie wiedział, że warunki mojego życia do tej pory nie pozwalały mi odprawiać Mszy św.
Polak — Stanisław wyjął małą buteleczkę z winem i oddaje mi. Oficer pyta, co w niej jest?
Stanisław odpowiada: odieka-łon (woda kolońska) — „Pokaż, pokaż". Powąchał i powiada:
kakoj eto odiekałon, eto spirt — „jaka to woda kolońska, to przecież spirytus!" I wina nie
oddał. Opłatki oddawali, bo żołnierze byli w Polsce w czasie wojny i widzieli, że Polacy
jedzą to na Boże Narodzenie. Czosnek, cebula, smalec, suchary, kasza gryczana; oto cenna
zawartość paczki.
Ale i tu zjawiała się komisja lekarska, przeglądała chorych i wyciągała ludzi do pracy.
Autorytetu profesora Bociańskiego z zakresu wiedzy okulistycznej żaden lekarz z komisji nie
ś

miał podważyć. W historii choroby mojego oka napisał: tuberkulozgłaza — gruźlica oka;

lekarz nie będący okulistą nigdy nie sprawdzi tej choroby. I tak w nieszczęściu miałem
szczęście. Od czerwca 1946 r. do kwietnia 1947 r. przebywałem w doskonałych warunkach
szpitala w Abiz.
Wiadomość o moim wypadku i utracie oka przekazano wspomnianemu artyście, który z kolei
przekazał ją moim rodzicom w Polsce. Jakież było zdziwienie, gdy wróciłem do domu ze
zdrowym okiem!
1 kwietnia 1947 r. zostałem przeniesiony na tak zwaną stroj-kołonnę czyli kolonię
budowlaną. Brygady były zajęte budową domów w Abiz, oraz budową mostu kolejowego
przez rzekę Usę. Zastałem tu sporo Polaków z okolic Wilna, Lwowa, a także wcześniej
poznanego
Michała Stundisa. Od pewnego czasu był on na tej kolonii naczelnym normirowszczykiem,
czyli określającym normy pracy. Zaproponował mi zajęcie pomocnicze. Oczywiście na jego
prośbę zarząd kolonii zgodził się i zaliczono mnie jako stażora (stażystę). Moim obowiązkiem
było obliczanie procentów wypełnionych przy pracy norm. Do tego trzeba było umieć
posługiwać się linijką logarytmiczną, na której można było wykonywać cztery działania
arytmetyczne, a także wyciąganie pierwiastka. Po pewnym czasie opanowałem potrzebną
wiedzę, dzięki której miałem zapewniony chleb i lekką pracę w cieple. Napisałem list do ks.
Stanisława Ryżko w Pińsku aby mi się postarał o taką linijkę. Nie czekałem długo. Z
Leningradu z fabryki precyzyjnych przyrządów technicznych przyszła logarytmiczna 25-cio
centymetrowa linijka. Na dłuższy czas była ona moim ratunkiem od głodu.
Przyszła jesień 1947 r. Władze postanowiły przeprowadzić linię kolejową z Workuty aż do
brzegu Ob, wielkiej, liczącej 9 tys. km długości rzeki za Uralem. Była to tak zwana 501
strojka — budowa.

ZA URALEM NAD RZEKĄ OB
Najbardziej wysunięta na północny-wschód za Kołem Podbiegunowym była budowa 501.
Wymagała ona wielkiej siły roboczej do pracy w głębokiej tundrze, za Kręgiem Polarnym. Z
kolonii położonych wokół Abiz zgromadzono dużą ilość więźniów, aby ich przewieźć na
miejsce wielkiej budowy w okolice Łabytnangi; wśród grupy przeznaczonej do wyjazdu
znalazłem się i ja. Droga prowadziła przez szeroką przełęcz Gór Uralskich, liczącą 120 km.
Ś

nieg już dawno pokrył ziemię; zimny wiatr przenikał do szpiku kości.

Pewien odcinek drogi przebywaliśmy koleją; dalej już na odkrytych samochodach
ciężarowych. Pod wieczór przywieziono nas w dolinę zamarzniętej rzeki. śołnierze widząc,
ż

e samochody nie mogą poruszać się po śliskim lodzie, nakazali wszystkim zejść i podążać

background image

47

pieszo do pierwszej kolonii, odległej co najmniej o 10 km. Przy świetle księżyca, z duszą na
ramieniu, cała grupa dotarła do obozu. Pożywienie jakie nam podano było bardzo smaczne,
choć w normalnych warunkach nie dopatrzyłbyś się w nim żadnego smaku. Na sen nie trzeba
było czekać; spałem jak za dobrych czasów.
Rano, po śniadaniu, samochody powiozły nas po słabo utartej zaśnieżonej drodze do
następnej kolonii 206. Była to kolonia karna. Z naszej grupy wysadzono 7 ludzi; między nimi
był jeden Polak, Zbyszek z Białegostoku. Dlaczego trafił do tej kolonii, nikt nie mógł
powiedzieć. Kolumna samochodów ruszyła dalej. Zatrzymały się przy następnej kolonii 205.
Po przejściu osobistej rewizji umieszczono nas już nie w drewnianych barakach, ale w
ziemiankach wykopanych w ziemi i dodatkowo pokrytych jej warstwą. Kolonia 205
przeznaczona była do budowy linii kolejowej od strony rzeki Ob do miejscowości Abiz. Praca
przeważnie przy nasypie, a więc ciężka praca ziemna.
Na drugi dzień rozpoczęła się selekcja przybyłych więźniów. Wybierano specjalistów takich
jak stolarze, cieśle, kowale, kucharze, szewcy, krawcy, ślusarze. Do żadnych z tych zawodów
nie zgłosiłem się, ale posiadana linijka logarytmiczna sama określiła zajęcie na nowym
miejscu; zaliczono mnie do pracowników umysłowych w biurze. Szefem moim był stary,
schorowany Rosjanin nazwiskiem Andrianow, zmęczony długim pobytem w obozie. Przez
całą zimę 1947 roku do kwietnia 1948 nie wychodziłem na ogólne roboty. Zajęcie moje było
stosunkowo łatwe. Codziennie szef zestawiał sprawozdanie z wypełnionego planu, które
polecał mi przekazać przez selektor (jednokablowy telefon) do nadrzędnej jednostki
obozowej. Przez ten czas głodny nie byłem.
Rytm monotonnego życia obozowego został przerwany przez niezwykły wypadek, który
zadecydował o dalszym biegu mojego życia. Kolonia 205 była położona nad brzegiem rzeki,
lewym dopływem rzeki Ob. Wokół gęste, niskie krzaki charakterystyczne dla podbiegunowej
tundry. Wsi ani miast nie ma. Ludność tego okręgu to tzw. Hanty. Rozrzuceni po północnej
tundrze żyli nieznani żadnej władzy państwowej aż do rewolucji październikowej. Mieszkali
w ziemiankach, zasypywanych grubą warstwą śniegu; żyli z myślistwa i rybołóstwa. Za cenne
skóry podbiegunowych zwierząt takich jak gronostaje, niedźwiedzie, renifery otrzymywali od
kupców wędrujących statkami po północnych rzekach potrzebny sprzęt rybacki i myśliwski, a
także żywność i odzież.
Po rewolucji ludzie ci zostali zmobilizowani najpierw do wojska, a później do pracy
„socjalistycznej" czyli do hodowli reniferów w stadach. Budowano dla nich szkoły, w których
uczono języka rosyjskiego, domy kultury i zachęcano do współpracy z NKWD. Uciekinier z
obozu, gdy dostał się w ich ręce, natychmiast był przekazywany NKWD. W zamian za usługę
otrzymywali określoną ilość pieniędzy, 10 kg mąki, 10 kg cukru i kilka metrów tkaniny na
ubranie. Można sobie wyobrazić jaki los czekał człowieka szukającego wolności.
Więźniowie kolonii 205 stanowili zlepek różnych narodowości: Polacy, Ukraińcy,
Białorusini, Litwini, śydzi, Rosjanie. Byli to ludzie różnego wieku od 18 do 70 lat i różnego
pochodzenia społecznego. Byli tam notoryczni złodzieje, błatnyje chłopcy (jak to się dziś
mówi: ,,w niedzielę urodzeni"), mający „dwie lewe ręce". Ci najwięcej sprawiali kłopotów
zarządowi kolonii. Zdecydowani byli pójść na wszystko. Często dochodziło między nimi do
bójek, a gdy stawał ktoś na ich drodze, zabijali bez miłosierdzia, nie oszczędzając naczelnika.
Sporo było ludzi wojskowych, z praktyką wojskową. Wśród nich bardzo aktywni byli
Ukraińcy z zapadnoj Ukrainy, Zachodniej Ukrainy. (Gdy śniegi już stopniały w 1948 r.
postanowiono uwolnić całą kolonię.)
Wieczorem trzy brygady robocze w liczbie około 90 osób udały się do karieru — żwirowni
odległej od kolonii ok. 2 km — ładować żwir na platformy samochodowe. Nagle jeden z
Ukraińców chwycił karabin z rąk żołnierza, inni podbiegli, związali go, i to samo uczynili z
resztą konwoju. Tej nocy pracę brygad obserwował naczelnik kolonii, kapitan NKWD; ktoś
jednym ciosem z tyłu położył go trupem. Związanych żołnierzy zabrano na ciężarówki, a
przebrani w wojskowe mundury i uzbrojeni więźniowie przed wschodem słońca ruszyli w

background image

48

kierunku kolonii. Celem wypadu było zdobycie garnizonu i znajdującej się w nim broni.
ś

ołnierze mieszkali w ziemiance poza ogrodzeniem kolonii. Gdy samochody podjechały do

garnizonu pogrążonego we śnie, żołnierz stojący na wyżce zaczął do nich strzelać. Zanim
więźniowie z karabinami dobiegli do okien ziemianki, zbudzeni żołnierze
chwycili za broń i rozpoczęła się strzelanina; inni rozpierzchli się po krzakach. Część wróciła
do kolonii; inni, jak opowiadano, zginęli z głodu; inni zostali zabici na mięso dla zdrowszych.
Reszta przy pomocy kukuruźnika została odnaleziona w tundrze, zbita do nieprzytomności i
przywieziona do obozu.
Nad kolonią zawisła trwoga. Wszyscy będą wystrzelani; tylko w taki sposób likwidowano
rebelie w obozach. Na drugi dzień w kolonu zaroiło się od wojska, naczalstwa. Uczą,
przeliczają kto uciekł. Szukają winnych buntu. I tak kotłowało się w kolonii przez kilka dni.
Wreszcie doszli do wniosku, że przyczyną buntu jest fakt wspólnego przebywania w kolonii
więźniów politycznych i karnych (bytowmkow). Postanowiono ich oddzielić, a dla
politycznych stworzyć surowszy reżim.

BRACK
Najwyższe władze obozów w Moskwie nakazały stworzyć nowy rodzaj obozów politycznych
zwany spec-kontingent — specjalny kontyngent. Miejscem tych obozów miała być środkowa
Syberia w pobliżu granicy mongolskiej i jeziora Bajkał. W tych okolicach postanowiono po
wojnie wybudować dużą elektrownię na rzece Angara w miejscowości Brack w Irkuckiej
oblasti. W 1948 r. plany tej budowy były jeszcze w powijakach, ale miało dla niej pracować
mnóstwo niewolników na trasie od Tajszetu do Zarajska.
Pewnego dnia do kolonii 205 przyjechał major NKWD, który rozpoczął rozmowę z
więźniami politycznymi przygotowanymi do wyjazdu. Objaśniał, że przyjechał z ramienia
władz, aby zabrać speckontingent do pracy w Irkuckiej obiasti. Opowiadał, że jest tam piękna
flora, latem ciepło, zima znośna, dobre wyżywienie.
Pięć lat pobytu za Kręgiem Polarnym, wśród śniegów i mrozów, bardzo nam dokuczyło.
Człowiek pragnął zmiany klimatu. W końcu kwietnia 1948 r. załadowano nas na samochody
ciężarowe i powieziono z powrotem za przełęcz Uralu. Nie tylko, że nie wiozą na Syberię, ale
wszystkich zostawiają w kolonii, która obsługuje kamieniołomy. Z jednej i drugiej strony
kolonii wysokie góry Uralu, podnóża porośnięte lasami, a na szczytach leży wieczny śnieg.
Ładna mi Syberia! To kara za bunt w kolonii 205.
Przez kilka miesięcy pracowałem z innymi w kamieniołomie. Zbocze jednej góry jakby
ułożone było z różnorodnych płyt kamiennych. Kamienie te trzeba było transportować w
różny sposób do linii kolejowej i ładować na wagony. Praca ponad siły ludzkie. Po kilku
miesiącach przyszedł nakaz: więźniów przewieźć. Dokąd? Nikt nie wiedział.
Tym razem jednak pociąg powiózł transport przez Abiz, Peczorę, Koźwę, Kotłas, a następnie
do Kirowa, Permu, Swierdłowska przez Tiumień, Omsk, Nowosybirsk, Maryjsk, Krasnojarsk
do Tajszotu. W przybliżeniu siedem, osiem tysięcy kilometrów.
W Tajszocie znajdował się zarząd tutejszych obozów. Na tej trasie aż do Angary jest wiele
kolonii wzdłuż bocznicy przeprowadzonej od transsyberyjskiej kolei do brzegu wielkiej rzeki
Leny, wpadającej do Morza Północnego. Część przywiezionych skierowano na 129 km
od Tajszotu w kierunku Bracka. Tutaj w sercu tajgi znajdowała się kolonia 0,8, zewsząd
otoczona wysokimi lasami sosnowymi. Po dwóch tygodniach przewieziono mnie do kolonii
nad rzeką Czuna, lewym dopływem Angary. Miała ona wygląd kolonii karnej. Okna w
barakach były zakratowane, czego nie było w innych koloniach. Po wieczornym apelu drzwi
zamykano na klucz; do rana nikt nie mógł wyjść na zewnątrz, podobnie jak w więzieniu. W
tej kolonii przebywał przede mną ks. Wł. Bukowiński. Kolonia chodziła na darniowanie
zboczy przy torach kolejowych.
Jesienią 1948 r. przerzucono mnie na kolonię 0,9. Baraki tej kolonii były zbudowane przez
ż

ołnierzy japońskich. Byli oni przywiezieni w wielkiej liczbie po rozbiciu przez Armię

background image

49

Czerwoną armii japońskiej po zakończeniu wojny z Niemcami. Regularna armia japońska
została zwolniona z Rosji, ale pozostało dosyć dużo Japończyków, których w Rosji osądzono
jako przestępców wojennych. Niektórzy z nich dostali wyroki za to, że przygotowywali wojnę
bakteriologiczną, hodowali insekty, które miały roznosić choroby zakaźne.
Byłem w brygadzie liczącej 26 osób. W tej liczbie było 18 Japończyków i 8 innych
narodowości. Praca w kolonii to roboty ziemne na kolei. Latem 1949 r. przewieziono mnie do
kolonii 0,36 za Zajarskiem, za rzeką Angara. Tu właśnie prowadzono odcinek linii kolejowej
do brzegu rzeki Leny. Prace wyłącznie przy budowie nasypu kolejowego.
W tej kolonii zapoznałem się z Ambrożym Zachtregerem wywiezionym z Polski. Człowiek
wysokiej kultury, wykształcony. (śyje w Warszawie, ożenił się z Polką.) Pewnego razu prosił
mnie pracownik planowania z biura, aby mu pożyczyć linijkę logarytmiczną. Nie potrafiłem
odmówić. W czasie pracy w nocy z lampy wylała się na linijkę nafta. Płomień ognia zniszczył
liczby do tego stopnia, że stała się nieprzydatna do pracy. I tak rozstałem się z moją linijką,
która przez kilka lat ratowała mi życie.
W październiku 1949 r. wróciłem zza Angary bliżej Bracka do kolonii 0,26. W kolonii tej
przebyłem trzy lata. Przez 3 lata nie widziałem innego pejzażu jak tylko las, las i las. W
ś

rodku odwiecznej tajgi, gdzie dotąd noga ludzka nie postała, gdzie drzewa, przeważnie

sosny, cedry i modrzewie dochodzą do okresu swojej starości, same walą się na ziemię,
porasta na nich mech i tak przez miliony lat. Dziś do tej tajgi wdarł się człowiek i przy
pomocy nowoczesnej techniki wali na ziemię dziewięćsetletnie modrzewie, cedry i sosny.
Tajga jest przeciwieństwem tundry. Tundra to tereny położone za północnym Kręgiem
Polarnym. Ziemia niżej 1 metra jest wiecznie zamarznięta. Roślinność wegetuje zaledwie dwa
miesiące w roku (lipiec i sierpień). Kosodrzewina płytko zapuszcza korzenie, a przykryte
ś

niegiem drzewa nie rosną do góry. Natomiast tajga to wspaniałe lasy i bujna roślinność.

Wycięta i uprawiona tajga jest niezwykle żyzną glebą. Zima jest tu mroźna. Przeżywałem w
ciągu tych trzech lat w styczniu 53 stopnie mrozu. Ponieważ klimat Syberii zalicza się do
klimatu kontynentalnego, wybitnie suchego, nawet duże mrozy przeżywa się znośnie. W
czasie dużych mrozów w atmosferze panuje absolutny spokój;
nie ma najmniejszego wiatru. Pod tą szerokością geograficzną nie ma drzew owocowych, nie
ma sadów; giną od mrozów.
Irkucka obłast, na terenie której znajdowały się obozy, jest ogromnie rozległa. Liczy dwa
miliony km kwadratowych powierzchni. Syberia zachodnia i środkowa była miejscem zsyłki
Polaków w czasie carskiej niewoli.
Kolonia 0,26 miała różnorodne zadania, wszystkie jednak zmierzały ostatecznie do tego, by w
Bracku w dwadzieścia pięć lat później uruchomić olbrzymią elektrownię, poruszaną nurtem
rzeki Angary. Położona jest ona pośród wysokich sosen tajgi w pobliżu linii kolejowej
biegnącej z Tajszetu do Bracka.
Miesiące jesieni 1949 r., miesiące zimy i wiosny 1950 r. przepracowałem przy wyrębie tajgi
(lesopowai). Do miejsca pracy z kolonii trzeba iść pieszo siedem kilometrów. Praca była
normowana. Należało zwalić we dwóch kilka sosen poprzeczną piłą, tak aby wypadła norma
6 m3 (sześć metrów kubicznych) drewiesiny. Dla nieobeznanych z tego rodzaju pracą, sprawa
nie tak prosta. W tajdze rosną różne gatunki drzew. Najłatwiej było walić sosny. Brygadier
określał każdej parze odpowiednią ilość drzew do ścięcia. Moim współpracownikiem był
starszy Rosjanin. Wiedział z której strony zacząć piłowanie; uczył jak zachować się, gdy piła
przekroczy połowę sosny; jak zachować się, gdy drzewo pada na ziemię. Były wypadki, że w
momencie padania wiatr gwałtownie skręcał sosnę i niespodziewanie zabijał pracujących
ludzi. Codziennie ktoś padał ofiarą wypadku. Pewnego dnia piłowaliśmy sosnę przy pasie
przesieki (zapretnaja zona — „pas śmierci"), na którym stali żołnierze. Blisko nas żołnierz
znużony bezczynnym staniem położył się i zasnął; w tym momencie podcięta sosna zmieniła
kierunek padania i z hukiem uderzyła na ziemię tuż obok leżącego. Wystraszony chwycił za
karabin, ale zrozumiał, że nie był to zamach na jego życie.

background image

50

W południe brygady przerywały roboty i gromadziły się wokół kotła, w którym kucharz
gotował owsiankę. Przy tej okazji więźniowie korzystali z godzinnego odpoczynku. Jesienią i
zimą dzień krótszy. Czas pracy tak był rozłożony, aby więźniowie o zmroku wrócili do
kolonii. Jesienią i zimą bardzo dokuczała słota: ciągłe deszcze, śnieżyce, mroźne wiatry.
Siedem kilometrów drogi do miejsca pracy, po bezdrożu, po błocie lub po sypkim śniegu i
siedem kilometrów drogi powrotnej, wydawało się nieraz nie do przebycia.
Wiosna była przyjemna, ale ta miejscowość nad Angara znana była z jednej plagi. Kiedy
wiosenne słońce ogrzało ziemię — dokładnie 17 czerwca — tajga pokrywała się chmurą
muszek, nazywanych moszkara. Powietrze nasycone jest maleńkimi muszkami. Do tego
stopnia dokuczają człowiekowi, że bez maski i rękawic pracować w lesie nie można.
Zarząd kolonii dobrze wiedział, że w tym czasie brygady normy nie wypełnią, toteż na 17
czerwca przygotowane były tzw. nakomarniki. Każdy więzień otrzymywał siatkę, która miała
chronić przed bolesnym ukąszeniem muszki. Ani deszcz, ani ciemności nocy nie umniejszały
działania muszki, jedynie silny wiatr przybijał muszkę do ziemi.
I tak letnie miesiące stawały się męczarnią dla człowieka i zwierząt. Dopiero jesienny śnieg,
pokrywając ziemię, paraliżował działanie muszki.
Praca ręczna w tajdze nie dawała dostatecznych i zadawalających wyników. Postanowiono
uczynić ją wydajniejszą przy pomocy pił mechanicznych. Do kolonii sprowadzono samochód
gazo-generator, który dzięki suchej destylacji drzewa (brzozy) wytwarzał energię elektryczną.
Podłączono 5 pił o zasięgu 150 m; sosny padały wtedy wokół jak kłosy przy żniwie. Praca
niebezpieczna, przede wszystkim dla tych, którzy obsługiwali piły. Najmniejsza nieuwaga
czy zmęczenie i robotnik odcinał sobie jedną lub dwie nogi. Przez trzy lata pracy setki
hektarów tajgi zostało ogołoconych.
Jak spędzano czas wolny od pracy? Otóż do końca wojny świętowano co dziesiąty dzień,
podekadno. Nie nazywano tego świętem, ale odpoczynkiem po pracy: proizwodstwiennyj
oddych. Po zakończonej wojnie powrócono do niedzieli: woskresienie. Wstawanie było o
godzinę później niż w dni powszednie. Apel dla wszystkich na placu, przeliczanie więźniów.
Posiłek poranny nie różnił się od dnia zwykłego. Tak samo obiad i kolacja. Starano się
zainteresować więźniów wydarzeniami politycznymi i kulturalnymi. W tym celu w kolonii
istniał oddział wychowawczy tzw. ,,K.W.Cz." (Kulturno wospitatielnaja czast).
Kierownikiem był zakluczonnyj — odbywający wyrok, zwykle człowiek z wykształceniem.
Jego obowiązkiem było trzymać pisma, gazety, książki w specjalnym pomieszczeniu zwanym
krasnyj ugołok, czyli czerwony kącik. On też miał wygłaszać referaty ideowe, mające na celu
wykorzenić z nas ideologię „kapitalistyczną" a wpoić marksistowską. Była to raczej teoria; w
praktyce nikt poważnie tej sprawy nie traktował. Mimo to każda kolonia miała swego „anioła
stróża". Był to oficer oper: operatywny pełnomocnik NKWD. Wiedział co kto wart, a nawet
co myśli. Wiadomości czerpał od donosicieli. Wystarczyło nieopatrznie powiedzieć coś na
Stalina, a na drugi dzień już wzywał na spytki i często przerzucał do innej brygady na cięższą
i trudniejszą pracę.
Czas wolny był dla mnie sposobnością do spotkań z Polakami, często do modlitwy z nimi. Do
odprawiania Mszy św. nie było żadnych warunków. Nie było księży katolickich; spotkałem
natomiast dwóch prawosławnych. Jeden z nich — z Kowla — pracował przy załadunku
wagonów i rozładowywaniu tzw. leso-wozów. Pewnego dnia wszedł na samochód, aby duże
sosny zsunąć na sztabel; w tym momencie potoczyły się sosny i swoim ciężarem zmiażdżyły
go. Podszedłem i udzieliłem mu rozgrzeszenia.
W 1952 r. z powału lasu przeniesiono mnie do pracy na kon-bazie. Praca przy wyrębie tajgi
połączona była z całym kompleksem robót, które wymagały konnego transportu. Do tego
sprowadzano dziesięć par koni syberyjskich i trzy pary wołów. Konie przed wyjściem do
pracy trzeba było nakarmić, napoić; tak samo po powrocie z roboty. Każdy koń miał swoją
nazwę i rodowód. Prawie wszystkie nazwy zachowały się w mojej pamięci. Jeden koń był

background image

51

uprzywilejowany. Nazywał się śu żu. Był przeznaczony do jazdy wierzchniej dla naczelnika
kolonii. Naczelnikiem kon-bazy był Michaił Michajłowicz, człowiek pracujący na
wolnej stopie. Otrzymywał miesięczną pensję; więźniowie nie otrzymywali żadnej zapłaty.
Do obsługi było 10 ludzi: lekarz weterynarii Siewałko z Przemyśla, rymarz (Estończyk)
Stilbo i inni. Rano z kolonii przychodziła brygada transportu konnego zaprzęgać konie i
wyjeżdżała do lasu na całodzienną robotę. Po powrocie lekarz badał stan koni. Zdarzało się,
ż

e konie kaleczyły nogi na ostrych gałęziach w lesie. Moja robota nie była ciężka, w cieple i

pod dachem, co było bardzo ważne.
Na kolonii zapoznałem się z Janem Utulskim. Pracował w chleborezce. Przywoził spoza
kolonii chleb. Codziennie, gdy wszyscy jeszcze spali, on kroił i odważał chleb dla
poszczególnych brygad. Czasem wzywał mnie, by pomóc mu w jego pracy. Sam widok dużej
ilości chleba dodawał odwagi do dalszego borykania się z trudnościami życia.
Tu poznałem również zacnego Polaka, Serafina Głąbika. Był starostą w Baranowiczach. Jako
starszy człowiek zaliczony był do brygady inwalidzkiej, nie wychodzącej na roboty poza
obręb kolonii. Inwalidzi mieli obowiązek utrzymać porządek na terenie obozu: czyścić,
zamiatać. Pan Serafin Głąbik bardzo się ze mną zaprzyjaźnił. Czekał na mój powrót z lasu.
Miał wiele do opowiedzenia o swojej dawnej pracy, o swojej rodzinie. Często wspominał
swoją żonę Sabinę i córkę Aurelię.
(Było dla mnie wielką radością, gdy mogłem spotkać się z p. Serafinem na wolności w
Polsce: na kuracji w Ciechocinku w 1957 r. W późniejszych latach spotkałem jego żonę
Sabinę w Gorzowie Wlkp. i córkę Aurelię; pana Serafina niestety już nie zastałem przy życiu;
zmarł i został pochowany na cmentarzu w Gorzowie Wlkp.)
Po pewnym czasie zostałem zwolniony z pracy przy koniach i znów przeznaczony do robót
ogólnych. Były one różne. Wczesną wiosną chodziłem z brygadą na palenie gałęzi w tajdze.
Kolumna złożona z 50 ludzi szła linią i podpalała ostatki powalonych jesienią i zimą sosen.
Powstawało morze ognia. Oprócz drzew i gałęzi paliła się gruba warstwa suchych traw i
krzewów. W ten sposób zabezpieczano tajgę przed szkodliwym działaniem robactwa.
Przez pewien czas pracowałem w brygadzie plotników — cieśli. Brygadirem był Polak,
Głowacki. Nie zmuszał do ciężkiej pracy, która była prowadzona przy budowie mostu na
trasie linii kolejowej. Czas przechodził spokojnie bez większych wydarzeń.
Nasze domysły, że po zakończonej wojnie odmieni się na lepsze los życia w obozie nie
sprawdzały się. Marszałek śuków przed końcem wojny obiecywał swoim obywatelom nowy
ustrój państwa i wolność narodową poszczególnym republikom sowieckim, jednak po
ogłoszeniu zwycięstwa nad faszyzmem Stalin „przykręcił śrubę" i tyrania w niczym nie
zelżała. Jedynie śmierć Stalina mogła zmienić dotychczasowe położenie.
W marcu 1953 r. przez radio podano wiadomość, że Stalin ciężko zachorował. Na trzeci dzień
na bramie wejściowej do obozu umieszczono portret Stalina przepasany kirem. Dla
zmęczonych, wracających z lasu brygad, radosna nowina — Stalin nie żyje! Radości jednak
ż

aden z więźniów nie okazuje. Wszyscy dobrze wiedzą, że nowy wyrok

czeka tego, kto śmiałby cieszyć się ze śmierci „genialnego wodza", „ojca" i „słoneczka".
Ogłoszono powszechną żałobę. Dzień pogrzebu Stalina w Moskwie był dniem wolnym od
pracy; nakazano chwilę milczenia w momencie złożenia Stalina do mauzoleum. Więźniów
jednak to milczenie nie obowiązywało, gdyż wrogowie narodu, za jakich nas uważano, nie
byli godni oddawać czci tak wielkiemu człowiekowi.
Na razie nic się nie zmieniło w naszym życiu obozowym. W sierpniu 1953 r. po trzech latach
pobytu w tajdze w kolonii 0,26 zorganizowano „etap". Trzynastu ludzi odprowadzono do
wagonów kolejowych. Podczas rewizji osobistej żołnierze brutalnie niszczyli przedmioty
drewniane, nie mówiąc o metalowych. Piękne walizki zrobione przez zdolnych stolarzy
zostały połamane i podeptane. W dalszym ciągu trwało bezgraniczne upokorzenie więźnia.
OMSK

background image

52

Omsk, duże miasto, liczące dzisiaj 820 tys. mieszkańców, położone jest nad rzeką Irtysz,
lewym dopływem Ob, w zachodniej części Syberii.
Po śmierci Stalina Malenkow postanowił nasycić rynek i potrzeby ludności. W tym celu
uruchomiono przemysł lekki; niedługo jednak trwał ten okres. Prawda i Izwiestia pisały, że
naród nie może spocząć na laurach zwycięstwa, że wojennie zdobycze trzeba zabezpieczać,
umacniać władzę. A więc jedynie przemysł ciężki będzie w stanie osiągnąć ten cel.
W Omsku zaplanowana była budowa nowoczesnej rafinerii nafty. Wykonanie tego planu
wymagało siły roboczej. Poszukiwano ludzi w obozach znajdujących się w Irkuckiej obłasti.
Z Bracka do Omska na zachód droga daleka. Podróż trwała dwa tygodnie. Cztery tysiące
kilometrów. Oczywiście cel podróży nikomu nie znany. Mijamy duże miasto Krasnojarsk
liczące 648 tys. mieszkańców. Przejeżdżamy przez ogromną rzekę Jenisiej, przez
Nowosybirsk (liczący dziś ponad 1 min mieszkańców), Barabińsk, Tatarek.
Wreszcie 1 września 1953 r. przyjmują nas „gościnne" druty kolczaste w Omsku. Olbrzymia
kolonia nr 0,5: w gromadzie kilka tysięcy ludzi do pracy przy rozbudowie miasta. Jak zwykle
osobista rewizja i przydział „gości" do poszczególnych baraków. W kolonii do niedawna
przebywali Japończycy. Zbudowali szereg baraków w kształcie rotundy. Nazywano taką
rotundę po japońsku fanza. Urządzenie wewnętrzne było podobne do urządzenia długich
baraków. Dwupiętrowe nary wokół fanzy mieściły 200 — 300 osób.
Po przybyciu na nowe miejsce ważne było poznać zgromadzony kontyngent ludzi. Dla mnie,
po dwunastu latach pobytu w obozach, pierwszym pytaniem było, czy są Polacy, czy są
księża. Poznany pierwszy Polak, który od kilku miesięcy przebywał w Omsku dokładnie
objaśniał jakie są warunki pracy, jakie traktowanie, jakie wyżywienie. Spotkałem młodego
księdza, Łotysza z Rygi. Gdy dowiedział się, że jestem kapucynem, opowiedział mi, że
mieszkał w Rydze u kapucynów, że za udział w ruchu oporu dostał 25 lat katorgi. Niewiele
sobie z tego robił. Był młody i zdrów. Jednak zarząd obozu uważał go za
niebezpiecznego i nie pozwalano mu wychodzić na roboty poza ogrodzenie obozu. Wkrótce
poznałem innego księdza. Nazywał się Tibor Mesarosz — Węgier. Był osobistym
sekretarzem kardynała Mindszen-ty'ego. Z chwilą, gdy kardynał osadzony został w więzieniu
ks. Tibor został aresztowany przez władze sowieckie i przewieziony do obozu w Omsku.
Jeden z jego ziomków — p. Wesel miał przy sobie Liber usualia — książkę do śpiewu
gregoriańskiego na wszystkie święta roku liturgicznego. Poprosiłem księdza Łotysza, aby
przepisał mi Ordo Missae czyli porządek odprawiania Mszy św. w języku łacińskim. Po kilku
dniach miałem już mszał.
W tym czasie przywieziono do kolonii nowy „etap" i nowych Polaków. Między nimi
znajdował się Gustaw Malawko, który był kierownikiem szkoły w Wilnie. Po wojnie, gdy
organizowała się republika sowiecka ze stolicą w Wilnie, mnóstwo rodzin wywieziono na
Sybir, zarówno litewskich jak i polskich, w obawie przed wrogą działalnością. Pan Gustaw z
rodziną tj. trzy córki i dwóch synów oraz żona, znaleźli się na zsyłce w Rosji. (Bóg tak
pokierował ich losem, że wrócili do Wilna. Dziś cała szczęśliwa rodzina żyje i pracuje w
Warszawie.)
Wkrótce wśród Polaków, wierzących katolików, znalazłem chętnych do spowiedzi i Komunii
ś

w. Znalazły się opłatki, znalazło się wino zrobione z rodzynków. Złamana łyżka stołowa

posłużyła za kielich. W największej tajemnicy przed władzami obozu, a także przed
donosicielami odprawiłem pierwszą od 12 lat Mszę św. Obecni przyjęli Komunię św.
wzruszeni do łez. Pan Bóg widocznie chciał aby i tu posilano się Jego Ciałem, bo przez kilka
miesięcy każdej niedzieli odprawiałem Mszę św. i nie było „wpadki". Rzecz jasna, że
wspólne zbieranie się, a tym bardziej modlitwa, było przez władze obozu niemiłosiernie
tępione i karane karcerem.
Poznałem tutaj również ks. Tomasza Podziawę, marianina wschodniego obrządku; został on
przywieziony z Charbina z Mandżurii. Był również ks. Plater z okolic Wilna, a ponieważ

background image

53

należał do rodziny hrabiowskiej, był ciągle pod obserwacją władz obozowych. Z księży ja
jeden ryzykowałem i służyłem posługą kapłańską.
Wcielono mnie do brygady roboczej przy budowie dużego domu. Zanim przyszły roboty
murarskie wiele sił i zdrowia ludzkiego kosztowało uzbrojenie terenu. śadnej mechanizacji,
ż

adnej pomocy maszyn; wszystkie prace były wykonywane ręcznie łomem, kilofem i łopatą,

często w wodzie.
Pobyt mój w Omsku wypadł na miesiące zimowe od 1 września 1953 r. do 17 lutego 1954 r.
Każdego dnia o godz. 7-ej rano po śniadaniu, brygady wychodziły na peryferie miasta do
budowy domów mieszkalnych. Obok zaplanowana duża budowa rafinerii. Należało przejść
trzy kilometry, przeważnie po śniegu na silnym mroźnym wietrze. Na dużym terenie budowy,
otoczonym kolczastymi drutami, znajdowały się baraki robocze i narzędziownie. Przez dużą
bramę wiodącą na budowę wchodziły piątkami brygady robocze. Każdorazowo dokładnie
przeliczani więźniowie szybko biegli do baraków aby pod dachem i przy kominku ogrzać
zziębnięte ręce i nogi. Na placu robót jeszcze
ciemno. Prorab — kierownik robót, zwykle wolny człowiek, gromadzi dziesiętników i
objaśnia, jakie roboty mają dziś wykonać poszczególne brygady. Z kolei brygadziści od
dziesiętników przyjmują wskazówki w jakim miejscu i w jaki sposób mają postawić swoją
brygadę, aby wypełnić dzienne zadanie. I tak, o wschodzie słońca, gdy zimą sroży się mróz, a
ostry, mroźny wiatr przedmuchuje najcieplejsze ubranie, skurczony więzień z kilofem i łopatą
w ręku idzie na wyznaczone miejsce pracy, aby przez cały dzień kuć zmarzłą ziemię, kopać
głębokie rowy pod fundamenty domów, nowych osiedli i fabryk. Aby ułatwić sobie pracę,
więźniowie szukali drzewa do rozpalenia ogniska na miejscu roboty. Podwójna korzyść; przy
ogniu ciepło, a zmarznięta ziemia na miejscu ogniska łatwiej poddawała się uderzeniom
kilofa. Tym samym nadzieja wypełnienia normy i zapewnienia sobie kilograma chleba na
jutro.
Po powrocie z pracy trzeba się spotkać z ks. Tiborem, z o. Tomaszem, p. Gustawem, z
księdzem Łotyszem. Oni słuchają radia, czytają gazety, otrzymują listy; zawsze jest coś
ciekawego. Nie czuje się zmęczenia. Zresztą — kiedy żyć? Mam przecież czterdzieści trzy
lata. Co dalej? Raz wdałem się w rozmowę z byłym oficerem polskim p. Kamińskim. Znał
dobrze język rosyjski, miał ładny charakter pisma rosyjskiego. Służył naszym Polakom w
pisaniu podań do nadzoru obozów, do prokuratora. Przypadkiem zeszliśmy na temat pożyczki
narodowej (gosudarstwiennyj zajem), którą ogłoszono i dla więźniów. Za pracę nigdy nam
nie płacono, ale każdy zakluczonnyj mógł posiadać osobiste konto (licowoj szczot).
Kiedyś otrzymałem 100 rubli od ks. St. Ryżko z Pińska. Pieniądze były złożone w oddziale
finansowym kolonii. Można je było podjąć i kupić np. 2 kg chleba, szczoteczkę, pastę do
zębów, grzebień czy papierosy. Na koncie poprzedniej kolonii 0,26 miałem 70 rubli. Po
ogłoszeniu pożyczki narodowej pieniądze zostały na ten cel zapisane bez mojej zgody, ale
doręczono mi numer pożyczki. Jeden z pracowników biura pokazuje mi w gazecie Prawda, że
mój numer wygrał i że jest do odebrania 500 rubli. W tym czasie wypadł „etap" i sprawa
upadła. Kiedy opowiedziałem tę historię, mój przyjaciel powiada: „Ja napiszę do prokuratora
i pieniądze muszą zwrócić".
Pewnego dnia na drzwiach wejściowych do stołówki wisi spis nazwisk ludzi, którzy mają
zgłosić się do kancelarii po odbiór pieniędzy. Wśród innych znajduje się i moje nazwisko.
Prokurator widocznie nakazał naczelnikowi kolonii 0,26 natychmiast odesłać pieniądze do
Omska. Za pieniądze kupiłem przede wszystkim produkty spożywcze, którymi dzieliłem się z
p. Kamińskim i innymi.
W tłumie ludzi przebywających w obozie było sporo błatnych. Nie spieszyli się do pracy.
Wbrew regulaminowi kryli się po barakach, grali w karty, z kuchni wynosili co się dało, a
tym, którzy sprzeciwiali się ich woli, grozili nożem. Dochodziło do bandyckich porachunków
wśród nich samych, toteż nadzór kolonii niejednokrotnie stawał wobec nich bezradny.
„Aniołem Stróżem" tej kolonii bylpolitruk w randze kapitana; jak sam się przyznawał, był

background image

54

Polakiem. Według mojego zdania był to człowiek o wielkiej inteligencji i doskonałej pamięci.
Wystarczyło, że raz porozmawiał z więźniem i na zawsze zapamiętywał kim on jest. Kiedy w
kolonii coraz częściej dochodziło do „rozróby" między więźniami, nadzór kolonii postanowił
rozładować atmosferę. Oddzielono więźniów politycznych, których zawsze uważano za
przywódców rebelii. Do tych zaliczono i mnie, mojego przyjaciela księdza Łotysza i wielu
innych. Najpierw umieszczono nas w specjalnym baraku, który był zamykany na klucz, a
następnie oper ogłosił, że powiozą nas tam, gdzie „Sidor kóz nie pasie" tj. tam gdzie raki nie
zimują. Zachodzę po rozum do głowy, gdzie też nas powiozą? Gdziekolwiek powiozą, gorzej
już nie będzie niż było dotąd.

DZEZKAZGAN
Była wiosna 1954 roku. Pociąg nasz składający się z kilkudziesięciu wagonów towarowych
(tiepluszek) już trzeci dzień śpieszył gdzieś na południe od Omska w kierunku jeziora
Bałchasz.
Straszono, że z Omska powiodą nas tam, „gdzie raki nie zimują". Przez szpary w ścianach
wagonu nie widać żadnego życia; ani osiedli, ani ludzi. Pustynna równina. Przejeżdżamy z
Omska przez Pietropawłowsk, Kokczetaw, Akmolińsk, Karagandę, Uspieńskij, Atasu, Kyzył-
Dżar. Wreszcie pociąg zatrzymał się — to Dżezkazgan. W oddali, w czystym polu widać
warowne mury i wieże — po rogach strażnice. To obóz dla więźniów. Pod nogami mnóstwo
zielonych kamieni. To ruda miedzi, pod wpływem działań atmosferycznych pokryta
grynszpanem.
Jechałem z bardzo miłym księdzem Łotyszem, z którym przez pewien czas przebywałem w
Omsku. Niestety, ponieważ wyrok jego opiewał na 25 lat katorgi, oddzielono go od naszej
grupy i wysłano w nieznanym kierunku. Po przeprowadzonej selekcji większość więźniów
przywiezionych z Omska odesłano piechotą do następnej kolonii.
Wokół, jak okiem sięgnąć, beznadziejna, goła pustynia. Nie ma drzew, nie ma zieleni, mimo
ż

e to wiosna. Grupa ludzi obdartych, zmęczonych, głodnych około południa dociera do

wysokich murów okalających duży obszar pustyni, na której mieszczą się niskie baraki —
pomieszczenia dla więźniów. Tuż pod bramą wejściową do łagru, naczelnik konwoju rozkazał
wszystkim usiąść na usłanej kamieniami ziemi. Tu można było rozejrzeć się po okolicy. W
oddali widać góry kamienia; to kopalnia miedzi. Dżezkazgan to miejsce pracy tysięcy ludzi
— niewolników.
Moim marzeniem było spotkać choć jednego księdza i jak najwięcej Polaków. Myśli moje
lecą naprzód. Czy też w tej kolonii, w tym pustynnym świecie graniczącym z Chinami, znajdę
kogoś, z kim będzie można dzielić dalszy los mego życia? Dla mnie była to sprawa ważna.
Przebywałem w wielu koloniach; przeżyłem wśród obcych 12 lat.
Wreszcie wpuszczono wszystkich za bramę, do pustego baraku. Przez okno z zewnątrz
młodzi chłopcy podają zupę. Słyszę polską mowę. Szybko podchodzę do okna i pytam: „Czy
oprócz was są tu Polacy? Księża?" „Tak — odpowiadają — Polaków jest dość dużo, jest i
kilku księży". Kiedy wszystkie formalności zostały załatwione przez zarząd obozu,
przybyłych więźniów rozlokowano po barakach w zależności od ich stanu zdrowia i
posiadanych kwalifikacji. Przydzielono mi barak, w którym na 80 ludzi różnych narodowości
było 4 Polaków. Zapytuję więc, czy są tu księża? Jeden z młodych Polaków zaprowadził mnie
do sąsiedniego baraku, gdzie mieszkał jeden, właśnie ks. Władysław Bukowiński. Miałem
wówczas ponad 40 lat; on ponad 47. Gdy powiedziałem mu, że przywieziono mnie z Omska,
ż

e jestem księdzem zakonnym z zakonu o.o. Kapucynów i że siedzę już 12 lat, pochwycił

mnie w swoje silne ramiona, ucałował i mówi: „Będzie nas więcej i będzie nam raźniej".
W kolonii tej mieszkał ks. St. Bohatkiewicz, proboszcz z Pelikan koło Wilna, ks. Wł.
Bukowiński, prób. z Łucka, o. Michał Woroniecki, misjonarz św. Wincentego a Paulo z
Wilna, ks. Bławatski, greckokatolicki proboszcz z Rawy Ruskiej, ks. Matejko z
Łemkowszczyzny, obrządku grecko-katolickiego. W sąsiedniej kolonii mieszkał o. Kamil

background image

55

Wełymański, franciszkanin konwentualny z Wilna, o. Antoni Ząbek, jezuita ze Lwowa, o.
Salezjanin, Litwin z Kowna. Ponadto w sąsiedniej kolonii zgromadzeni byli księża —
pracownicy kurii z Kowna.
Krótko objaśnił mi, że pracuje w kopalni Pokro, że warunki pracy i życia są znośne. Na drugi
dzień zaliczono mnie do brygady pracującej w kopalni Pokro, razem z ks. Władysławem
Bukowińskim. Do kopalni trzeba było przejść przynajmniej 2 km po kamienistej równinie.
Codziennie więc w drodze na dzienną zmianę do kopalni miałem niesłychanie przyjemnego
towarzysza, przyjaciela i rozmówcę. Rozmowa nasza toczyła się wokół spraw i problemów
nas interesujących i naszego ówczesnego życia codziennego. Ale ks. Władysław to
niepospolity człowiek. Po krótkiej nawet rozmowie z nim można było stwierdzić, że posiada
niezwykłą wiedzę i wprost genialną pamięć.
Pewnego dnia zwraca się do mnie i mówi: ,,— Ojcze Ryszardzie! Ojciec jest duchowym
synem św. Franciszka z Asyżu. Do św. Franciszka miałem zawsze szczere nabożeństwo. Św.
Franciszek swoim życiem przemawiał do mnie. Pokora i wiara. Proszę opowiedzieć jego
ż

yciorys". I tak na kilka dni naszej drogi do kopalni starczyło tematu do rozmów o życiu i

duchowości św. Franciszka z Asyżu.
Zbliżała się Wielkanoc. Ks. Władysław Bukowiński szukał w myśli sposobów, jak
przygotować naszych ziomków do Świąt Wielkanocnych. Każdego z kapłanów przydzielił do
jednego z baraków. Ten miał obowiązek poznać mieszkających w nim katolików i
przygotować do wielkanocnej spowiedzi i Komunii św. Sam podjął się przeprowadzić
wielkopostne rekolekcje. Ponieważ gromadzenie się w jednym miejscu po trzech i więcej
było surowo zabronione i ścigane przez władze obozowe, ks. Bukowiński zbierał chętnych,
szedł z nimi poza składy na terenie kopalni i tam głosił do nich słowo Boże. Raz w języku
polskim, raz po ukraińsku, to znów po niemiecku lub po rosyjsku, zależnie od tego, jakie
audytorium przeważało. I tak przez tydzień przygotowywał do Świąt Wielkanocnych. Mszę
ś

w. każdy z nas odprawiał

według swoich możliwości w największej tajemnicy przed władzami. Wtedy uczestniczyli ci,
którzy równocześnie przyjmowali Komunię św. Ponieważ w Święto Wielkanocy wypadło
nam pójść do pracy w kopalni, ks. Bukowiński użył dyplomacji; doszedł do porozumienia z
muzułmanami, bardzo licznymi w kolonii, którzy chętnie zastąpili katolików, pod warunkiem,
ż

e katolicy zastąpią ich w pracy w dzień Ramadanu (święto muzułmańskie).

Święta Wielkanocy w 1954 r. spędziliśmy w nastroju prawdziwie świątecznym. Niemal
wszyscy Polacy brali udział we Mszy Św., przystąpili do Komunii św. Poza tym czas
przebiegał na wspólnej rozmowie i wzajemnych odwiedzinach. Ks. Stanisław Bohatkiewicz,
a także ks. Michał Woroniecki otrzymali od swoich matek z Wilna paczki świąteczne, w
których były pisanki wielkanocne, opłatki, rodzynki, słonina, konserwy i inne cenne
produkty. Dzielili się ze swymi rodakami tym, co otrzymali od swoich rodzin. Dzień wolny
od pracy ks. Władysław wykorzystał na wspólne spotkania. Dzielił się swą niezwykle szeroką
wiedzą filozoficzną, teologiczną, historyczną czy literacką. Nie zapomnę wykładów na temat
filozofii życia, historii Ojców Kościoła i patrystyki. Posługiwał się jedynie swoją genialną
pamięcią. Dla nas kapłanów była to akademia umiejętności. Było wielu miłośników historii
Polski. I tu ks. Bukowiński okazał się wprost godnym podziwu. (Do dziś posiadam dokładne
notatki z historii Polski. Podzielił ją na 5 okresów: 1. Okres Piastów — trwający 420 lat; 2.
Okres Jagiellonów — 126 lat; 3. Okres królów elekcyjnych — 223 lata; czasy saskie; 4.
Okres niewoli, rozbiory — 123 lata. Historia odzyskania niepodległości.) O niezwykłej
pamięci ks. Władysława Bukowińskiego świadczy fakt, że potrafił wyliczyć skład
poszczególnych gabinetów do przewrotu majowego 1926 roku; było ich trzynaście i od
przewrotu do września 1939 r. również trzynaście.
Wokół siebie gromadził nie tylko Polaków. Bardzo chętnie słuchali go Niemcy, przeważnie
wyżsi oficerowie; słuchali go innowiercy. I tu należy zwrócić uwagę, że ten kapłan Boży o

background image

56

wiele lat wyprzedził Sobór Watykański II. Kiedy tylko nadarzała się sposobność przemawiał
do braci odłączonych, a słowom jego towarzyszyła jakaś siła i moc.
Pewnej niedzieli ks. Bukowiński zwrócił się do mnie i powiedział: „Ojcze Ryszardzie, dziś
mamy wolny dzień od pracy; chciałem zgromadzić wszystkich przedstawicieli ugrupowań
chrześcijańskich — braci odłączonych i z nimi przeprowadzić rozmowę i wspólną modlitwę.
Proszę, aby Ojciec mi towarzyszył".
W pustym baraku, w którym przeprowadzany był remont, zgromadziło się około 50 ludzi.
Byli to przeważnie Rosjanie lub Białorusini i Ukraińcy. Z niezwykłą gorliwością oddawali się
nawracaniu na jehowizm. Sekta ta we wszystkich punktach obozowych była najliczniejsza.
Nie wyrażali jednak wrogości wobec katolików ani księży. Można było spotkać baptystów,
subotników i wyznawców wielu innych sekt chrześcijańskich.
Na prośbę ks. Bukowińskiego przybyłem na to niezwykłe zgromadzenie „wiernych".
Zebranie rozpoczął ks. Bukowiński krótką im prowizowaną modlitwą. Następnie zaprosił
obecnych do zabrania głosu. Przemawiało co najmniej 30 mówców. Wszyscy wyrażali
tęsknotę za wolnością wyznawania wiary, za potrzebą dobrego życia i przykładu. W
przemówieniach nie było żadnej wrogości jednej sekty do drugiej.
Ostatni zabrał głos ks. Bukowiński. Otworzył Pismo św. i odczytał 17 rozdział Ewangelii św.
Jana: „Ojcze, nadeszła godzina, uwielbij Syna swego, aby i Syn Cię uwielbił... aby dał życie
wieczne wszystkim tym, których mu dałeś. A to jest życie wieczne: aby znali Ciebie,
jedynego prawdziwego Boga, oraz Tego, którego posłałeś, Jezusa Chrystusa... Ojcze,
zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno... Uświęć ich
w prawdzie... Objawiłem im Twoje Imię i nadal będę objawiał, aby miłość, którą Ty Mnie
umiłowałeś, w nich była i Ja w nich".
Wszyscy z wielką uwagą słuchali modlitwy arcykapłańskiej Chrystusa i zebranie zakończyło
odmówienie Modlitwy Pańskiej Ojczenasz. Po części religijnej zebrania urządzono „agapę"
— ucztę miłości. Przygotowano kaszę gryczaną i każdy z uczestników na znak jedności
chrześcijańskiej spożywał podaną mu kaszę. Dziwna i znamienna rzecz, że mimo tak licznego
zgromadzenia w jednym miejscu, nikt z nadzoru obozu nie zakłócił zebrania.
Gdy nadeszło święto muzułmańskie Ramadan, wyznawcy Mahometa poprosili zarząd obozu,
aby pozwolono im spędzić ten dzień na wspólnej modlitwie z mułłą tj. duchownym, który
jako więzień przebywał w sąsiedniej kolonii. Zarząd przychylił się do ich prośby.
Sprowadzono mułłę. Nikt z wyznawców Allaha nie wyszedł tego dnia do pracy w kopalni;
według umowy zastąpili ich katolicy i prawosławni.
Wpływowi muzułmanie zwrócili się do ks. Bukowińskiego z prośbą, aby zechciał
towarzyszyć im w modlitwach, a także we wspólnym przyjęciu. Oczywiście chętnie zgodził
się na ich propozycję.
Na modlitwę zebrano się w obszernej stołówce obozowej. Usunięto stoły, rozesłano koce
zamiast dywanów i wszyscy usiedli, krzyżując nogi pod siebie. Z trudem, ale uczynił to
również ks. Władysław. Po modlitwie, której przewodniczył mułła, przemawiał ks.
Bukowiński. Po rosyjsku krótko wyjaśnił potrzebę wiary w Boga i życia według Jego
przykazań. Następnie rozpoczęła się druga część uroczystości — wspólna uczta. Tego dnia
muzułmanie byli gospodarzami w kuchni obozowej. Za własne pieniądze zakupili produkty
spożywcze, które rzadko pokazywały się na stole. Zapraszali wszystkich, sami usługiwali i w
ten sposób wyrażali swą radość religijną.
Pracowaliśmy na drugim poziomie kopalni Pokro, 300 m pod ziemią. Codziennie w
określonym czasie, tj. po przewentylowaniu kopalni po zrywach rudy, opuszczaliśmy się
szybem 300 m w dół. (Trwało to czas odmówienia 7 Zdrowaś Maryjo). Pierwsze trzy dni pod
ziemią były dla mnie okropne. Bolała mnie głowa. Świadomość, że znajduję się 300 m pod
ziemią, że nie ma stąd wyjścia w razie awarii, nie dodawała mi otuchy do życia. Słychać
wciąż monotonny, nieustanny szum olbrzymich transporterów elektrycznych, hałas motorów
pompujących wodę z kopalni na powierzchnię ziemi.

background image

57

Jest zwyczaj w kopalni, że nowicjusz, który pierwszy raz w życiu znalazł się w głębi kopalni
— przez trzy dni pozostawał wolny od pracy w celu oswojenia się ze środowiskiem.
Punktem zbornym była olbrzymia pieczara tuż obok windy; była ona oświetlona 1000 W
lampą. Dawała nie tylko światło ale i ciepło.
Pierwszego dnia byłem oszołomiony hałasem i zatrutym gazem powietrzem kopalni, toteż nie
odchodziłem daleko od windy, pracującej cały dzień. Dopiero na drugi dzień za pozwoleniem
brygadka wraz z kilkoma cieślami, których zadaniem było podstemplować grożący
zawaleniem sufit, udałem się aby pomagać w ich pracy. Tu rozejrzałem się po korytarzach,
gdzie kursowały małe elektryczne pociągi, przewożące w wagonikach rudę miedzi do
ogromnego bunkra, skąd skipem ruda była wywożona na powierzchnię ziemi.
Na trzeci dzień młody brygadir wyznaczył mi obowiązek, jaki miałem pełnić. Moim
zadaniem było utrzymać w należytym porządku kanały, którymi bez przerwy płynęła woda i
gromadziła się w olbrzymim jeziorze. Stąd pompy wydalały nadmiar wody na powierzchnię
ziemi. Zapoznałem się ze wszystkimi sztrekami czyli korytarzami. Miały one 9 km długości,
oczywiście splątane we wszystkich kierunkach.
W jednym z takich korytarzy pracował ks. Bukowiński. Siedział w kącie prawie niewidoczny
i sporządzał z gliny korki. Po wydrążeniu szpuru czyli otworu w skale, pirotechnicy zakładali
toł, łączyli drucikiem i uszczelniali otwór takim właśnie korkiem. Iskra elektryczna
powodowała straszny zryw skały. Ks. Władysław nie tylko przygotowywał „knedle" (jak to
ż

artobliwie określaliśmy), ale był obowiązany roznieść te korki do miejsc, gdzie

przygotowywano zrywy. Nogi i ciało ks. Władysława nie były zbyt wysportowane; trzeba
było ubrać się ciepło, bo w kopalni było zimno, zaledwie 4 stopnie ciepła, i wejść po drabinie
ustawionej pionowo co najmniej na trzecie piętro do wysoko położonej pieczary. Była to dla
niego niesłychanie męcząca praca.
Pewnego razu, pod koniec pracy, jeden z naszych chłopców zauważył, że ks. Władysław
zdrzemnął się na swoim stołeczku. Józef wziął torbę, nałożył „korków" glinianych i poniósł
na górę. Kiedy ks. Władysław obudził się, zauważył, że nie ma brezentowej torby. Zmartwił
się ogromnie, bo brygada kończy pracę... Jakże się ucieszył, gdy Józef po pewnym czasie
zwrócił mu torbę i objaśnił, że wyręczył go i zabezpieczył wszystkie otwory do zrywu.
Uścisnął Józka, zarzucił pasek torby na ramię i wolnym krokiem udał się do windy, aby
wyjechać na powierzchnię.
Wojna skończyła się już 10 lat temu. Z Gułagu (Główny Zarząd Obozów) wychodziły coraz
to nowe zarządzenia na korzyść więźniów. Np. Rada Najwyższa zdecydowała uwolnić
wszystkich nieletnich. Więźniowie cudzoziemcy nie posiadający obywatelstwa sowieckiego
żą

dali zwolnienia; zażądali również płacy za pracę. Gdy prośby nie odnosiły skutku —

więźniowie zabarykadowali wejście do obozu i ogłosili strajk — wydarzenie bez precedensu
w historii obozów. Strajk trwał 9 dni. Czas ten był wypełniony obawą, co będzie dalej i jak
się skończy rozpoczęty strajk. Mimo to, ks. Władysław Bukowiński rozpoczął działalność
apostolską. Gromadzili się wokół niego ludzie wszystkich narodowości, wierzący i
niewierzący. Słuchali całymi godzinami nauk o Bogu, o życiu z wiary. Po 9 dniach strajk
został zażegnany. Z Moskwy przyjechała komisja, która rozpatrzyła dezyderaty więźniów.
Obiecano wypuścić „małolatków", rozpatrzyć sprawy cudzoziemców i polepszyć warunki
bytowe więźniów, byleby więźniowie wyszli na robotę do kopalni. „Mimo, że
spowodowaliście ogromne straty dla państwa sowieckiego przez wstrzymanie wydobycia
rudy miedzi, dajemy wam słowo honoru, że nikogo nie będziemy karać za spowodowanie
strajku". Ale słowo honoru przedstawiciela Gułagu było pustym słowem. Po wyjściu brygad
do pracy w kopalniach, władze bezpieczeństwa ukarały 70 osób jako organizatorów strajku.
Do nich zaliczono o. Antoniego Ząbka, jezuitę, chyba tylko dlatego, że był jezuitą, bo w
strajku nie brał najmniejszego udziału. (Jak się później dowiedziałem, przewieziono go do
więzienia w Jarosławiu w Polsce, a następnie zwolniono.)

background image

58

Pewnego dnia ks. Władysław Bukowiński powiedział: „Wkrótce kończy mi się wyrok, mam
obywatelstwo sowieckie, w żadnym wypadku nie będę się starał o wyjazd do Polski. W
Polsce, jak nam wiadomo, jest dostateczna ilość księży i praca duszpasterska jest tam
zapewniona. Ja zaś chętnie pozostanę tu i będę pomocą dla ludzi, którzy tak bardzo
potrzebują kapłana". Tak też uczynił. Wkrótce został wezwany przez władze obozu i
powiadomiony o zwolnieniu na wolność, ale z przymusowym pobytem w Karagandzie.
Karaganda i okolica jest miejscem wydobywania węgla kamiennego. Potrzeba tam rąk do
pracy. Nic dziwnego, że tu skupia się mnóstwo ludzi, nie tylko Rosjan, ale i Litwinów,
Estończyków, Niemców (niegdyś kolonistów z Powołża), a także Ukraińców, Białorusinów i
Polaków.
W tym środowisku zamieszkał w 1955 r. ks. Władysław Bukowiński i tu przetrwał
bohatersko prawie 20 lat tj. do swojej śmierci. Zmarł 4 grudnia 1974 roku. Tu, na stepie
Kazachstanu, spoczęło jego zmordowane ciało — umęczone nie tylko pracą fizyczną, ale
spalone gorliwością w służbie Pana dla dobra i zbawienia człowieka. Zelus domus tuae
comedit me.
Nieco więcej miejsca w swoich wspomnieniach poświęciłem celowo postaci ks. Władysława
Bukowińskiego. Jest wielu ludzi w Polsce, którzy bardzo życzyli sobie, abym opisał przeżyte
z nim wspólne chwile w Kazachstanie. Pragnę dodać, że z chwilą zwolnienia z obozu ks.
Władysława Bukowińskiego straciłem z nim bezpośrednią łączność na dziesięć lat.
Latem 1963 r. ks. Bukowiński otrzymał od władz sowieckich pozwolenie na odwiedzenie
Polski. Miałem szczęście spotkać się z nim w naszym klasztorze w Lublinie. Drugi raz
odwiedził Polskę jesienią 1969 r. i spotkał się ze mną wtedy w Warszawie. Po raz ostatni
spotkałem się z nim w 1973 r. również w Warszawie.
Utrudzony męczeńskim życiem zmarł w Karagandzie 4 grudnia 1974 r. w wieku lat 70.
Wierni katolicy, którzy przez 20 lat korzystali z jego kapłańskiej pracy w Karagandzie złożyli
ciało do ziemi Kazachstanu. Imię jego jest głęboko zapisane w sercach wszystkich, którzy z
nim przebywali w obozie i tych, którzy korzystali z jego pracy duszpasterskiej w
Karagandzie.
****

W roku 1948 zarząd obozów, widocznie wzorując się na obozach niemieckich, wprowadził
dla więźniów politycznych numery. Ja otrzymałem numer 887 — ś. Ten numer, wypisywany
czarnym tuszem na białej łacie, przyszywany był na plecach, na lewej piersi i na prawej nodze
wyżej kolana. Przy pracy, zwłaszcza w lecie, numer ulegał szybko zniszczeniu. Toteż zarząd
kolonii wychodził z siebie ze złości, gdy widział, że numery na odzieży więźniów są podarte,
brudne i nieczytelne. Nic dziwnego, że po pewnym czasie, dokładnie po śmierci Stalina,
zaniechano numerów dla więźniów. W tym też roku wprowadzono w obozie nie byle jaką
nowość. Mianowicie, wymyślono nowy doping do pracy. Każdy kto wypełniał dzienną normę
pracy, oprócz chleba zyskiwał dwa a nawet trzy dni skrócenia wyroku. Były to tak zwane
zaszczoty. (W 1948 r. w czasie pobytu w obozach nad rzeką Ob zaliczono mi 120 dni, mimo,
ż

e praca moja nie była normalna).

W obozach tajszeckich zaszczotów nie było. Zastosowano je znów za pracę w kopalni miedzi.
Za 1954 r. otrzymałem 398 dni, plus 110 na następnych koloniach. W sumie miałem skrócony
wyrok o 628 dni.
Oprócz wspaniałej postaci ks. Władysława Bukowińskiego, miałem szczęście przebywać z
innymi współbraćmi kapłanami. Nie mogę pominąć milczeniem kochanego ks. Stanisława
Bohatkiewicza, proboszcza z Pelikan koło Wilna. Kapłan prawdziwie Boży, pełen wiary i
miłości dla współbrata. Podziwiałem i uczyłem się u niego niezwykłej miłości dla swojej
ojczyzny. Wyrażał to nie tylko słowami, ale i czynem pragnął pogłębić pragnienie i
umiłowanie wolności. Kiedykolwiek gromadzili się młodzi i starsi Polacy, szczególnie przy
okazji uczestniczenia we Mszy Św., ks. Stanisław z wielką żarliwością przypominał, że każdy

background image

59

Kopalnia miedzi „Pokro", Dżezkazgan (Kazachstan — 1954 r.)

Dżezkazgan 8.09.1954 r. (Autor wśród siedzących, pierwszy z lewej)




Polak-ka-tolik we wszystkich warunkach doli i niedoli powinien pamiętać o sprawach swej
duszy i o Ojczyźnie.
Pamiętam wigilię Bożego Narodzenia, którą przeżywałem z księżmi Polakami. Był to rok
1954. W Polsce już po raz dziewiąty od zakończenia wojny gromadzili się nasi rodzice,
krewni i najbliżsi w kościołach na pasterce. Ale i tu z dala od kraju, na obcej ziemi,
pragnęliśmy wraz z całym Kościołem śpiewać Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój
ludziom dobrej woli.

background image

60

Ks. Stanisław polecił mi odprawić Pasterkę o północy. I tak wśród nocnej ciszy, kiedy obóz
pogrążony był we śnie, nasza gromadka w półmroku, po wieczerzy wigilijnej rozpoczęła
Pasterkę. Dziwna to była wieczerza, ale polska. Ks. Michał Woroniecki od swojej mamy z
Wilna otrzymał w paczce małą choinkę. Tu na pustyni nie ma drzew. Prawdziwa, oryginalna
choinka — nie byle rarytas! Ustawiona na zwykłym stole obozowym, nakrytym zwykłym
prześcieradłem, zapłonęła świeczkami. Biały opłatek wigilijny w tych okolicznościach miał
wielką wymowę. Wszyscy dzielili się życząc sobie wolności i powrotu do Ojczyzny,
błogosławieństwa Bożej Dzieciny.
Na wieczerzę wigilijną była kasza, placek z Polski i inne przysmaki. W czasie tej uczty do
baraku niespodziewanie wszedł naczelnik kolonii. Wszyscy wstali, oczekując nagany lub
kary. Popatrzył na zastawiony stół, na opłatek i mówi: „To u was święto rożdzienstwo, Boże
Narodzenie? Czy macie wódkę? „Nie!" — odpowiedział ks. Stanisław — wigilię obchodzimy
bez alkoholu". Używanie alkoholu w obozie było surowo karane, nawet drugim wyrokiem.
Upewniwszy się, że Polacy nie zakłócą spokoju, pożegnał obecnych i wyszedł z baraku.
Nie było mowy o szatach liturgicznych. Zwykłe, codzienne, więzienne ubranie, zastępowało
najpiękniej haftowane ornaty. Wino miałem przygotowane wcześniej z rodzynek, hostię i
komunikanty z opłatków, które mama ks. Stanisława Bohatkiewicza, przysłała swemu synowi
kapłanowi z Wilna.
Na terenie kopalni znajdowała się odlewnia żelaza. Przy obrabiarkach pracowali Polacy. Po
pracy w kopalni pod ziemią odwiedzałem Polaków pracujących na powierzchni. Jeden
dostarczył mi kawałek brązu; Mieczysław wytoczył mały kielich, Heniek Dziurbejko
misternie wykonał patenę.
Wspomniałem wcześniej, że w szpitalu jednej z kolonii spotkałem Polkę, Stefanię Dziurbejko
z Grodna. Po kilku latach spotkałem właśnie tu jej syna Henryka. Płakał, gdy mu
opowiadałem o losie jego matki. (P. Stefania wróciła do Polski, a także i Heniek. Jemu
zawdzięczam, że dziś posiadam notatki napisane przeze mnie w Dżezkazganie. Wszystkie
przywiózł do Polski i doręczył mi w Lublinie. Zmarł w Zielonej Górze.)
Obecni kapłani i świeccy byli wzruszeni do głębi. Była to moja ostatnia Pasterka w Rosji,
wspaniała i niezapomniana. (Następną odprawiłem z niemniejszym wzruszeniem po powrocie
do Polski, w naszym wypełnionym po brzegi kościele klasztornym w Lubartowie w 1955 r.)
Bardzo miłym przyjacielem był o. Michał Woroniecki ze zgromadzenia księży Misjonarzy z
Wilna. Mniej z nim obcowałem, gdyż pracował w innej kopalni, przeważnie na nocnej
zmianie, a ja chodziłem do pracy na zmianę dzienną. Często widywałem się z ks. Bławatskim,
księdzem grecko-katolickim z Rawy Ruskiej; zapraszał nieraz na Mszę Św., którą odprawiał
dla Ukraińców w języku starosłowiańskim we wschodnim obrządku katolickim. Nie zapomnę
młodego księdza, również grecko-katolickiego obrządku, z Ukrainy Zakarpackiej, z
Mukaczewa. Bardzo zaprzyjaźnił się ze mną. Otrzymywał listy od swojej żony i rodziny.
(Księża greko-katolicy mają prawo żenić się.) Nazywał się Matejko. Miał żonę i dwanaścioro
dzieci. Po zakończeniu wojny księża greko-katolicy na Ukrainie Zakarpackiej stanęli wobec
trudnej dla nich decyzji: albo przejdziecie na prawosławie i będziecie nadal pracować jako
duchowni, albo pójdziecie do przymusowej pracy w obozie. Ks. Matejko wybrał to drugie
mimo licznej rodziny, która pozostała bez środków do życia.
Pewnego dnia przeczytał mi list od żony. Pisała, że po wywiezieniu męża do obozu,
wydalono ją z pracy nauczycielskiej. Małe dzieci
wołają jeść. Raz wieczorem, gdy zabrakło chleba, uklękła z dziećmi do modlitwy; modli się
gorąco o powrót i o zdrowie taty. Ułożyła dzieci do snu, a sama dalej się modli. Ktoś po cichu
zapukał do drzwi. Otworzyła; do mieszkania wchodzi parafianka z koszyczkiem w ręku.
Dowiedziała się, że żona i dzieci duszpasterza wywiezionego do obozu pozostają w skrajnej
nędzy. Podała przyniesiony chleb, trochę sera i mleka. Gdy parafianka wyszła, matka
obudziła dzieci i podała im chleb i mleko. A gdy zaspokoiła głód dzieci, uklękła ze
wszystkimi i dziękowała Bogu za cudowną pomoc, prosiła o powrót ojca do dzieci. Niestety,

background image

61

nie wszyscy księża wykazali podobne męstwo; wielu przeszło na prawosławie i porzucili
wiarę katolicką.
W sąsiedniej kolonii 0,1 był ks. Stanisław Piątkowski, proboszcz z Pińska czy też jego
okolicy. Wielki czciciel Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Jako wielki liturgista,
Mszę Św. dla katolików odprawiał wobec wystawionego Pana Jezusa w pomyślanym przez
siebie naczyniu.
Atmosfera życia w obozie odmieniła się po niedawnym strajku na lepsze. W niewielkich
grupach wywożono ludzi z obozu. Trudno było wywnioskować jaki był dalszy ich los.

CIURUBAJ NURA

Spokojnie i szczęśliwie minęła Wigilia i pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1954 roku.
Ale już na drugi dzień, św. Szczepana, wezwano mnie do kancelarii aby rozliczyć się z
posiadanej odzieży górniczej. Wyjeżdżający obowiązany był zdać kask, kurtkę i brezentowe
spodnie, lampkę-karbidówkę, gumowe buty z cholewami. Był to znak, że dany więzień
przeznaczony jest na wyjazd z kolonii. Jak dotąd tak i tym razem — cel wyjazdu nie znany.
Niewielką grupę ludzi z małymi tobołkami załadowano na odkryte samochody ciężarowe.
Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, 26 grudnia. W południowym Kazachstanie zima jest
względnie łagodna. Mimo to w tym czasie na odkrytym samochodzie, w pozycji siedzącej,
zimno dokuczliwie. Na szczęście podróż samochodem trwała niedługo. Dowieziono nas do
pociągu. W wagonach towarowych siedzą już więźniowie z innych kolonii. Naszą grupę
umieszczono w następnym pustym wagonie. Pociąg ruszył. Dokąd tym razem powiozą, nikt
nie potrafi odpowiedzieć. Nie trudno jednak było się domyśleć, że droga jest powrotna i
prowadzi do Karagandy. I tak było. Karaganda (licząca dziś 522 tysiące mieszkańców) była
centrum obozów i miejsc zsyłek, obecnie „wolnego" zamieszkania Polaków, Litwinów,
Niemców.
Przywieziono nas do obozu w miejscowości Ciurubaj Nura, nie dojeżdżając do Karagandy.
Ciurubaj Nura, ani wioska ani miasto, po prostu duży obóz, gromadzi wiele tysięcy więźniów.
Spotkać tu można było ludzi różnych narodowości spoza Związku Sowieckiego.
Byli tu Chińczycy, Koreańczycy, Japończycy, Niemcy, Polacy, Rumuni, Czesi, mieszkańcy
dalekiej Mandżurii, przeważnie z Charbina. Większość tych ludzi przeznaczona była bądź na
repatriację, bądź zwolnienie z obozu. Ponieważ Ciurubaj Nura (dziś Abaj) leży na terenie złóż
węgla kamiennego, okoliczni mieszkańcy i więźniowie wykonywali prace związane z
przygotowaniem warunków socjalnych dla przyszłych górników i ich rodzin.
Zaplanowano duże miasto z całym zespołem budynków, nowe dzielnice miasta, szpital, teatr,
szkoły, uniwermag itp. W kolonii spotkałem ks. Tomasza Podziawo, marianina, którego
poznałem w Omsku. Było sporo Polaków, między innymi niezapomniany p. Gustaw Ma
ławko z Wilna, p. Witold Światopełk-Mirski i inni.
Mój pobyt w tej kolonii trwał trzy miesiące i obfitował w wyjątkowe przeżycia. Już
pierwszego stycznia 1955 r. zaliczono mnie do brygady stolarzy pracujących przy
wykańczaniu mieszkań w murowanych domach. Najważniejsza praca to układanie podłóg w
mieszkaniach, które wkrótce miały być oddane do użytku górniczych rodzin. Deski
heblowano po jednej stronie i wzdłuż fugowane przywożono z zakładów stolarskich, w
których pracowali podobni specjaliści jak nasza brygada. Fugi były krzywe, jedna deska nie
wchodziła w drugą, a tu normę trzeba wypełnić, więc toporem ścinano fugi i szły deski w
przytyk. Jeden ze stolarzy powtarzał: „gdyby nie klin i mech, to by cieśla zdechł". I tak szła
robota w nowoczesnych mieszkaniach współczesnego miasta. Norma była wykonana,
brygada zadowolona, wszyscy zapracowali na maksymalny przydział chleba.
(Mam przy sobie kielich z brązu wielkości 4 i pół centymetra. Łatwo go przewiozłem z
Dżezkazganu schowany w kawałku chleba. Inne potrzebne przedmioty również udało mi się
przewieźć.)

background image

62

Wkrótce zapoznałem się z Polakami, młodszymi i starszymi. Chętnie brali udział we Mszy
Ś

w., którą odprawiałem raniutko, najczęściej w składzie odzieży, w którym pracował Polak.

Nie zapomnę dwóch Koreańczyków-katolików. Za największe szczęście uważali sobie
obecność na Mszy św. Nigdy nie opuścili, jeśli odprawiałem. Komunię św. przyjmowali z
taką pobożnością i wiarą jaką rzadko widuje się u wierzących.
O. Tomasz Podziawo nie odprawiał Mszy św. gdyż tłumaczył, że nie ma warunków
odprawiać w liturgii wschodniego obrządku. Swoją niezwykłą wiedzą teologiczną dzielił się z
Polakami i z Rosjanami. W Charbinie był wykładowcą astronomii w małym seminarium.
Ojcowie marianie, po likwidacji przez polski rząd przedwojenny placówki w Drui, przenieśli
się do Charbina. Ich zakład naukowy zaopatrzony był we wszystkie pomoce szkolne, nawet
planetarium; kierownikiem planetarium był właśnie o. Tomasz Podziawo. Konstelacje i
układy gwiazd na niebie odczytywał jak z nut.
Przez 15 lat nie widziałem kalendarza. Trudno było dowiedzieć się kiedy przypada
Wielkanoc. Wiadomości tyczące daty świąt docierały od rodzin Polaków z Wilna, Lwowa,
Pińska. Tym razem nasz astronom, o. Tomasz, postanowił osobiście zaobserwować datę
Wielkanocy. Niejednokrotnie wyprowadzał wieczorem chętnych na dwór i tłumaczył,
objaśniał nazwy gwiazd, zmiany ich biegu w zależności od pory roku i położenia
geograficznego. Wielkanoc, według obecnego kalendarza, przypada na niedzielę po pierwszej
pełni wiosennej księżyca. Może ona wypaść między 23 marca a 26 kwietnia. Księżyc zbliżał
się do pełni wiosennej. O. Tomasz pilnie obserwował zmiany ostatniej fazy księżyca i
stwierdził, że w następną niedzielę będzie Wielkanoc. Wszyscy Polacy posłuchali naszego
astronoma i rozpoczęli przygotowania na miarę warunków obozowych do Wielkanocy. Była
to niedziela 3 kwietnia 1955 r. W połowie kwietnia ktoś otrzymał list od matki, że tego roku
Wielkanoc wypada 10 kwietnia; w niedzielę 10 kwietnia my obchodziliśmy już Niedzielę
Przewodnią. Jeden dzień w zmianach księżyca, a trudno gołym okiem zaobserwować; stąd
tydzień różnicy.
Pewnej niedzieli brygada nie wychodziła do pracy. Siedziałem w baraku i rozmawiałem z
Polakami. Nagle otwierają się drzwi i żołnierz woła: „Kto jest Grabski?" Wstałem i
odpowiadam: „Ja". „Idź na wachtę, żona do ciebie przyjechała". A to dopiero numer! —
myślę sobie, ale idę do tej żony. Na przejściu przy wachcie stoi kobieta z zawiniątkiem pod
pachą. Nigdy jej na oczy nie widziałem. Gdy się zbliżyłem, rzuciła mi się na szyję, całuje jak
prawdziwa żona. śołnierz wpuścił ją do gościnnego pokoju i tu się sprawa wyjaśniła. Otóż
mąż jej przez dłuższy czas przebywał ze mną razem w jednej kolonii. Bardzo się ze mną
przyjaźnił. Pochodził z wioski Kamieniste, parafii Hoża, koło Grodna. Znał o. Klemensa
Kuleszę, kapucyna, mojego kolegę, który był proboszczem w Przełomie. Po skończonym
wyroku Antoniemu C. nie pozwolono wrócić do rodziny. Otrzymał nakaz pracy w
Karagandzie i pozostawania w tym rejonie. śona jego przyjechała z Grodna, aby go
odwiedzić; mąż poprosił ją aby i mnie odwiedziła. I oto opowiada o swojej podróży z Grodna
(kilka tysięcy kilometrów) podaje mi chleb i sweter wełniany, bo wiedziała, że jestem
księdzem. Ryzykowała swoją wolnością, gdyż każde spotkanie więźnia z osobą obcą było
karane niemal drugim wyrokiem. (Antoni wrócił do rodziny i dziś mieszka w Pniewach.)
W tej kolonii miałem drugi podobny wypadek. Ks. Wł. Bukowiński po zwolnieniu z obozu
został skierowany na pracę do Karagandy. Tu zgromadził wokół siebie katolików z Litwy,
Polaków, Niemców z Powołża. Korzystali z sakramentów świętych, z jego nauki. (Nie będę
tego opisywał, gdyż zostawił piękne „Wspomnienia dla przyjaciół" właśnie z tych czasów.)
Jednego dnia bojec wzywa mnie na wachtę, bo żona przyjechała. Na wachcie czeka niewiasta,
lat może trzydzieści. Oczywiście nigdy jej nie widziałem. Z radością rzuca mi się na szyję.
Gdy żołnierz wpuścił ją do pokoju, w którym znajdowała się „na widzeniu" para małżeńska z
Mandżurii, zadaje mi pytanie po niemiecku: czy znam język niemiecki? Odpowiedziałem, że
niewiele. „A to szkoda". Zanim rozpoczęła ze mną rozmowę, zza podwiązki wyjęła małą
zwiniętą karteczkę i podała mi ją. Na kartce napisane: „Przesyłam Ojcu dziesięć intencji i

background image

63

tysiąc rubli" — podpisane: ks. Wł. Bukowiński. Wyjaśnia mi dalej po rosyjsku, że mieszka i
pracuje w Karagandzie i cieszy się obecnością ks. Bukowińskiego wśród nich. „Jestem
Gertruda K. — przedstawia się — Niemka wysiedlona z Powołża. W Ciurubaj Nurze mam
siostrę i matkę i u nich się dziś zatrzymałam. Pieniędzy z sobą nie wzięłam. W razie rewizji
mogliby pieniądze odebrać, a mnie pozbawić wolności".
W kolonii miałem znajomego Polaka, który do pracy chodził bez konwoju, po propusku, i
mógł zajść w mieście do mieszkania ludzi wolnych. Poprosiłem go, aby poszedł pod
wskazany adres, gdzie otrzyma dla mnie 500 rubli. Tak też uczynił. Po powrocie z pracy
ż

ołnierze rewidowali kieszenie i wszystkie zakamarki. Dla mnie problem; jak te pieniądze

przenieść? Był zwyczaj, że brygada wracająca z pracy niosła z sobą wiązkę drzewa na
ogrzanie baraku. Czasem żołnierz na wach się zabierał to drzewo dla ogrzania wachty.
Niosący pęczek drewek rzucał go pod nogi żołnierza i bez rewizji przebiegał przez otwartą
bramę prosto do baraku. Tak udało mi się przenieść do obozu 500 rubli, za które wraz z p.
Gustawem Malawko kupiłem więcej chleba i masła, aby podzielić się z bliskimi Polakami.
Z Ciurubaj Nury przewieziony zostałem z powrotem na wschód przez Karagandę,
Pietropawłowsk, Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk do stacji Niżnaja Pojmą. Znów niedaleko
Tajszetu. Intencje mszalne otrzymane od ks. Bukowińskiego odprawiłem wszystkie; drugie
500 rb zostało u pani Gertrudy K. (Przy spotkaniu z ks. Władysławem w Polsce, po 10 latach
(w 1965 r.) opowiedziałem mu historię spotkania, którego sprawcą był on sam.)
Ze stacji przeprowadzono dużą grupę złożoną z różnych narodowości do kolonii pod nazwą
Reszoty. Wyraźnie widać było, że gromadzą cudzoziemców nie mających obywatelstwa
sowieckiego. Czegoś trzeba oczekiwać, ale czego? I dlaczego znów przewieźli nas kilka
tysięcy kilometrów na wschód, skąd tak niedawno wywozili nas na południe Kazachstanu?
Odpowiedzi nie było. Sprawę skomplikował fakt, że w kolonii znajduje się duża liczba
ż

ulików — młodych ludzi, którzy nigdzie nie chcą pracować i stanowią niemały kłopot dla

zarządu obozu. Zgromadzono tu około tysiąca ludzi, w dużej części Niemców. Do pracy w
kolonii nie wyprowadzano. Czas spędzaliśmy według swego uznania; nareszcie można było
spokojnie odpocząć. Ponieważ mieszkałem w baraku z Niemcami, cały dzień słychać było
rozmowę w języku niemieckim. Postanowiłem wykorzystać czas do nauki języka
niemieckiego. Znalazła się gramatyka, spotkałem chętnych Niemców, którzy pomagali mi w
opanowaniu ich języka. Dwa miesiące przebywania z Niemcami oswoiły mnie z tą mową.
Niektórzy Polacy pytali: ,,Po co ksiądz się męczy, po co księdzu ten język?" Byłem jednak
zdania, że czasu na próżno nie można marnować. Znajomość obcego języka jest dziś dla
każdego człowieka nieodzowna. Poznałem wiele słów. Wybierałem Niemca, który nie znał
innego języka oprócz swojego i w ten sposób starałem się z nim porozumieć.
Spotkałem tu młodego księdza Franciszka Mejsarosza, Węgra. Był on kierownikiem i
zarządzającym łaźnią. Tuż przy łaźni miał niewielki kąt, w którym mieszkał. W miarę
możności gromadzili się tu Polacy, Węgrzy, a także Niemcy-katolicy na Mszę św. i wspólną
modlitwę. W ciągu dnia nikt nie wychodził do pracy. Czas schodził na rozmowach i
odpoczynku.
W poprzednim roku wyszło zarządzenie Gułagu, aby więźniowie-cudzoziemcy mogli
kontaktować się z rodzinami za pomocą Czerwonego Krzyża albo, dla muzułmanów,
Czerwonego Półksiężyca. W tym celu wydano druki w formie karty pocztowej, na której
wypisane było w języku rosyjskim zawiadomienie, że żyję i jestem zdrów. Wysłałem do
Polski przynajmniej sześć. Dziewięć miesięcy po moim powrocie do Polski moi rodzice
otrzymali jedno takie zawiadomienie; inne nie doszły.
W moim baraku Niemcy organizowali odczyty. Przez kilka dni znawca śpiewu opowiadał o
bardzo znanym i zasłużonym chórze koś cielnym Thomanenchor w Augsburgu. (Chór ten,
jeśli dobrze sobie przypominam, gościł w Polsce w lecie 1979 roku.)
Od czasu do czasu żuliki zamieszkujące sąsiedni barak dawały znać o sobie. Na dzień byli
zamykani na klucz, my natomiast mieliśmy barak otwarty i możność przebywania na słońcu i

background image

64

powietrzu. Dochodziło między nimi do nożowych „rozrób". Pewnego dnia rozebrali sufit i
przez strych dostali się do następnego pomieszczenia, w którym przebywali ich koledzy.
Wywiązała się niesamowita bójka. Interwencja uzbrojonych żołnierzy położyła kres „wojnie",
której ofiarą padło kilku zabitych i rannych. Czasem wypuszczano ich na spacer; wtedy nasz
barak był zamknięty. Raz do okna podszedł jeden z nich i rozpoczął rozmowę. Opowiada, że
jest z okolic Moskwy, że w obozie siedzi już pięć lat i wkrótce kończy odsiadywanie wyroku.
— „A co będziesz robił po powrocie do rodziny?" — pyta jeden z Niemców. „Ano, pohulam
kilka miesięcy na wolności i wrócę tutaj, bo tu jest mój dom rodzinny". Oto przykład, jak
wychowanie obozowe nie daje żadnej perspektywy na życie na wolności.
Po dwóch i pół miesiąca pobytu w Reszotach część ludzi, między innymi i ja, została
odprowadzona w głąb tajgi do sąsiedniej kolonii nr 10. I tu nie zmuszano do pracy, ale zarząd
kolonii zachęcał później do niej obietnicami zapłaty. Tym razem nikt z więźniów nie zgłaszał
się; widać było, że zarząd nie ma prawa przemocą wypędzać więźniów do roboty. Nareszcie
— skończyło się. Ale nikt nie wie dokładnie, co dalej?
W tej kolonii spotkałem p. Józefa Mychala, z którym przebywałem w więzieniu na Butyrkach
w Moskwie, Józefa Kutybę, kierownika placówki polskiej w Kirowie i wielu innych Polaków.
Z księży był tu Paul Chaley, Francuz z grupy ojców marianów z Charbina w Mandżurii. W
swoim czasie wyjechał jako ksiądz diecezjalny z Francji do Charbina, a po zajęciu Mandżurii
przez wojska Armii Czerwonej wraz z placówką misyjną ojców marianów został wywieziony
do Rosji.
Niemcy coraz natarczywiej domagali się zwolnienia z obozu. Przyjechała komisja z Gułagu.
Jeden z młodych Niemców, doskonale władający językiem rosyjskim, stanął przed komisją i
powiada: „Wypuściliście marszałka Paulusa, który prowadził armię do Stalingradu. My
byliśmy posłuszni jego rozkazom. śądamy zwolnienia i nas z obozu".
Po wizycie komisji, małymi grupkami, odsyłano cudzoziemców do Poćmy.


POWRÓT DO POLSKI
Wreszcie nadszedł czas wolności. Dnia 6 września 1955 wezwano mnie by zabierać się z
rzeczami, jak to mówiono: s wieszczami. Niewielkie grupy więźniów odprowadzono pod
konwojem do położonej niedaleko stacji kolejowej. 7 września wydano niewielką sumę
pieniędzy (150 rubli) na zakup żywności i — co najważniejsze — każdy otrzymał bilet na
pociąg pasażerski. Bilet kolejowy, który do dziś posiadam, uprawniał do przejazdu od stacji
Reszoty na Syberii do stacji Poćma koło Moskwy, w republice Mordwińskiej. Nie
powiedziano wyraźnie, że jesteśmy wolni, że jedziemy do Polski. Do wagonu jako opiekun
grupy wsiadł oficer NKWD. Na dłuższych postojach pociągu nie zabraniał wyjść z wagonu i
kupić coś do zjedzenia.
Podróż była długa. Przez całą Syberię poprzez Krasnojarsk, Nowosybirsk, Omsk,
Pietropawłowsk, Czelabińsk, Złotoust, Ufę, Uljanowsk, Sarańsk do Poćmy poprzez przestrzeń
sześciu czy siedmiu tysięcy kilometrów. Trudy tej podróży były rozkoszą w porównaniu z
ciasnotą, zimnem i głodem jakich doznawałem w brudnych wagonach bydlęcych przez
niemal piętnaście lat.
Nasze więzienne ubrania niezbyt pasowały do wagonów osobowych pociągu dalekobieżnego.
Ale nikogo to nie raziło. Obywatele sowieccy jadący z nami w tym samym wagonie nie
dziwili się; widok ludzi wracających z obozów to dla nich widok powszedni. Usiłowali
nawiązać rozmowy z nami; opowiadali o swoich przeżyciach i trudnościach rodzinnych, ale
rozmowa była krępowana obecnością oficera NKWD w naszym wagonie.
Pierwszym dużym miastem na drodze naszego powrotu był Krasnojarsk. W czasie postoju
pociągu można było wyjść z wagonu na dworzec kolejowy i do miasta. Olbrzymia rzeka
Jenisiej niesie ogromną masę wody do Morza Karskiego na północy. Miasto duże (ponad 600

background image

65

tys. mieszkańców) rozrzucone we wszystkich kierunkach. Ludzie, jak we wszystkich
miastach północy, ubrani bardzo skromnie, spieszą do pracy lub z pracy.
Następnym wielkim miastem syberyjskim był Nowosybirsk, położony nad rzeką Ob,
największą i najdłuższą rzeką Związku Sowieckiego. Jedni uczeni twierdzą, że rzeka Ob jest
granicą pomiędzy Azją i Europą, inni natomiast, że to góry Ural dzielą Azję od Europy. Dla
nas, więźniów tęskniących za swoją ojczyzną, teoretyczne dociekania geograficzne miały
niewielkie znaczenie.
Pociąg z Nowosybirska miał odjechać za 5 godzin, chociaż terminy odjazdu pociągu nigdy
nikomu nie były znane. Mimo to wraz z kilku innymi osobami wybrałem się zwiedzić
dworzec i miasto. Wnętrze olbrzymiej, wysokiej sali zawieszono żyrandolami. Luksus,
jakiego nie widziano od wojny. Już dziesięć lat mija jak naród odbudowuje swój kraj. Nic
dziwnego, że życie wielkomiejskie wróciło do normy i jest piękniejsze niż dotąd.
Dalsze miasta po drodze to Omsk, Pietropawłowsk i Czelabińsk. Czelabińsk — miasto dobrze
znane dla polskich pokoleń z czasów rozbioru rosyjskiego. Dla wywiezionych przymusowo z
Polski rodzin, miasto to było ośrodkiem wiary katolickiej i życia religijnego. Na dalsze
połączenie kolejowe trzeba było czekać 18 godzin. Z kilkoma Polakami udałem się na
zwiedzanie miasta. W centrum Czelabińska zauważyliśmy piękny, duży budynek podobny do
kościoła. Zapytana przez nas starsza kobieta odpowiedziała: — ,,To teatr, dawniejsza katedra
katolicka". Tu Polacy wywiezieni za cara gromadzili się na modlitwę wokół swojego biskupa
i księży. W 1917 roku rewolucja zniszczyła ośrodek polskiej kultury i wiary. Na jednej ulicy
stoi drewniana cerkiew, słychać śpiewy; odprawia się nabożeństwo prawosławne. Niewielka
nawa napełniona wiernymi, wyłącznie starymi ludźmi. Pop młody; odpowiada mu dobrze
wyćwiczony chór cerkiewny.
Nadszedł czas odjazdu pociągu do Poćmy. Na bocznicy stoją znane nam tiepłuszki —
wagony towarowe. Za dobrze byłoby odwozić do polskiej granicy „zdrajców ojczyzny"
wygodnym wagonem osobowym.
Po zajęciu miejsc „obywatele polscy" odjechali w kierunku Moskwy — do Poćmy. Poćma to
olbrzymi obóz koncentracyjny w republice mordwińskiej i zarazem punkt przesyłkowy.
Grupę obywateli polskich rozmieszczono po różnych barakach. I znów czekanie: na co i po
co? Tymczasem była okazja poznać się z ludźmi tu przebywającymi. Jak wszędzie tak i tu
można spotkać różne narodowości: czekają na ostateczną decyzję władz obozowych z
Moskwy.
Polacy, których spotkałem, mówią mi, że jest tu jeden biskup i ksiądz katolicki. Bez trudu
odnalazłem księdza biskupa Czarneckiego z Kowla. Gdy dowiedział się, że jestem księdzem
zakonnym, bardzo się ucieszył. Nosił majestatyczną brodę; podpierał się laską. — „To ojciec
jest z zakonu o.o. Kapucynów? Przed rozpoczęciem wojny wyświęciłem jednego z waszych
na kapłana". — Okazuje się, że krótko przed wojną biskup udzielił święceń kapłańskich w
Kowlu o. Aniołowi Dąbrowskiemu. Była to dla mnie miła wiadomość. (Po powrocie do
Polski dowiedziałem się, że o. Anioł w czasie okupacji niemieckiej zawędrował z br.
Bartłomiejem na Podlasie i nad Bugiem w Serpelicach zbudował kościół.)
Przez kilka dni przebywałem z bp Czarneckim. Dzielił się ze mną różnymi wiadomościami na
temat Kościoła katolickiego w Polsce i różnych wydarzeń. W baraku razem z bp Czarneckim
mieszkali Ukraińcy z terenów Polski. Bardzo chętnie słuchali naszej rozmowy prowadzonej
po polsku lub w języku rosyjskim. Biskup najchętniej rozmawiał po francusku. Pewnego dnia
zaprosił mnie do siebie w gościnę. Sam jako inwalida pomagał w obozowej kuchni; obierał
ziemniaki. Gościna w kącie baraku była niezwykła. W niewielkim garnuszku znajdowały się
trzy ziemniaki zalane mlekiem. Mleka nie widziałem 15 lat, toteż uczta była niepowszednia.
(W sąsiedniej kolonii znajdował się katolicki biskup Dulbiński z Łotwy.)
20 września 1955 w kolonii Poćma dla wtajemniczonych Polaków odprawiłem w jednym
baraku Mszę św. i udzieliłem Komunii św. Była to ostatnia Msza św. odprawiona przeze
mnie w Związku Sowieckim.

background image

66

Po uzupełnieniu obozowego umundurowania grupa 120 obywateli polskich w wagonach
towarowych wyruszyła w kierunku Moskwy. Przejeżdżaliśmy obok Moskwy okrężną drogą.
Z daleka widać kilka wysokich budynków, których wierną kopią jest Pałac Kultury i Nauki w
Warszawie.
Z Moskwy droga prowadziła do Smoleńska i Mińska, obecnej stolicy Republiki Białoruskiej.
Dotąd nigdzie nie otrzymaliśmy zdecydowanego zapewnienia, że jesteśmy wolni i jedziemy
do Polski. Opowiadano w obozie, że transport repatriantów do Polski został zawrócony od
granicy z powrotem za Ural. Radość nasza była ciągle zmieszana z poczuciem niepewności
dalszego losu.
W Mińsku Litewskim nasze wagony zepchnięto na boczne, ślepe tory. Jadący z nami oficer
NKWD nie mógł dać konkretnej odpowiedzi kiedy pojedziemy dalej. Wzbudziło to w
Polakach — byłych oficerach podejrzenie. Po dwu dniach postoju zebrali się obok wagonu i
radzą, czy nie byłoby słuszne opuścić transport i na własną rękę przedzierać się do granicy
polskiej. Ostatniej i decydującej rady szukali u księdza. Długo jeszcze na ten temat trwała
rozmowa w naszej grupie. Wreszcie powiadam: „Jestem zdania, żeby nie opuszczać
transportu i czekać. Szczęśliwie Pan Bóg doprowadził nas dotąd, poprowadzi i' do kraju".
Dziwnie wszyscy uspokoili się i udali się na spoczynek. Około godziny pierwszej w nocy
parowóz stuknął w nasze wagony i następnie pociąg ruszył w stronę Polski. 26 września 1955
byliśmy już przed południem w Brześciu Litewskim. Oficer NKWD po raz ostatni odczytał
nazwiska polskich obywateli wobec majora Wojska Polskiego, przedstawiciela „władzy
ludowej", który nie wyrażał wielkiego entuzjazmu z powodu naszego przyjazdu; raczej
wykazał obojętność. Po sprawdzeniu obecności wszyscy weszli do wagonu osobowego i
wagon zamknięto. Pociąg minął Terespol i zatrzymał się na dworcu kolejowym w Białej
Podlaskiej. Na przybyłych czekały tu samochody ciężarowe. Zapadł wieczór, zrobiło się
ciemno, a samochody jadą i jadą. Wreszcie wjechały na obszerny dziedziniec przed rzęsiście
oświetlony pałacyk. To Grabanów — punkt repatriacyjny — kwarantanna trwała trzy dni: 27,
28 i 29 września.
Sale przygotowane na przyjęcie gości. Łóżka z autentyczną czystą pościelą. Późnym już
wieczorem zaproszono wszystkich do sali jadalnej. Stoły nakryte do kolacji. I o dziwo! Obok
talerzy leżą noże i widelce metalowe, których przez tyle lat nie wolno było używać. Na drugi
dzień do Grabanowa przyjechała wojewódzka komisja z Lublina z przewodniczącym
Wojewódzkiej Rady Narodowej na czele. W obszernej sali zebrała się cała grupa przybyłych
ze Związku Sowieckiego polskich obywateli. Na podium zasiadło kilkanaście osób z komisji.
Na wstępie urzędnik z Lublina przywitał nas podkreślając, że Polska dzisiejsza jest inna niż
ta, którą przed laty opuszczaliśmy. Po zniszczeniach wojennych Polska wciąż się odbudowuje
i potrzebuje rąk do pracy. Sekretarz komisji wyczytywał nazwiska obecnych obywateli
polskich. I tu się okazało, że w grupie na 120 osób może 40 było Polakami i obywatelami
polskimi; reszta to Niemcy, Czesi, Ukraińcy i Białorusini posiadający obywatelstwo polskie.
Np. były właściciel fabryki w Łodzi — obywatel polski — Niemiec — zażądał, by odesłano
go do Berlina Zachodniego. Przybyłych obywateli postanowiono przyodziać; przywieziono
koszule, garnitury, krawaty. Tiełogrejki i busziaty pozostały w muzeum.
Po osobistym przesłuchaniu wydano każdemu kartę repatriacyjną. Numer mojej karty był:
0042, wydana 29 IX 1955 r. w Grabanowie. Na podstawie tej karty można było otrzymać
kredytowy bilet przejazdu PKP do określonej miejscowości.
Wieczorem 29 września 1955 r. po trzydniowej kwarantannie znalazłem się na peronie
dworca kolejowego w Białej Podlaskiej. Polacy trzymali się razem. Przed oczyma naszymi
jakby spod ziemi wyrosła postać księdza w sutannie. Przyspieszyłem kroku i powitałem go
słowami: Laudetur Jesus Christus. Odpowiedział mi: „Na wieki wieków. Amen." Podał mi
rękę i zapytał: „Czy to ksiądz?" „Tak, wracam ze Związku Radzieckiego". Do Siedlec
jechaliśmy razem; opowiadał jaki jest stan Kościoła w Polsce. „Czy kapucyni istnieją w
Polsce?" „Tak — w diecezji siedleckiej; mają swój dom w Serpelicach". „A czy stamtąd

background image

67

daleko do granicy radzieckiej?" „Nie, niedaleko." „To ja tam nigdy nie pojadę". (Po kilku
latach przełożeni przeznaczyli mnie na proboszcza i gwardiana tej parafii. I tak nie człowiek,
ale Opatrzność Boża kieruje losami jego życia.)
W Siedlcach była przesiadka. Za cztery godziny będzie pociąg do Warszawy. Tymczasem ks.
Stefan Knabit zaprosił mnie do swojej matki, mieszkającej niedaleko dworca kolejowego.
Nad ranem zadzwoniłem do furty klasztornej na ul. Kapucyńskiej 4. Drzwi otworzył
niezapomniany, zasłużony, przez 40 lat pełniący funkcję furtiana br. Zenon śukowski.
Uklęknął na kolana, witając po bratersku i serdecznie. (Prowincjałem był wówczas P.O.
Archanioł Brzeziński, a gwardianem mój uczeń z kolegium, o. Zachariasz Ruszkowski.)
0 moim powrocie dowiedział się mój brat Walenty Grabski, który
z rodzicami i całą rodziną tyle lat czekał na mnie. 1 października 1955 r.
byłem już w Nowym Mieście n/Pilicą. (Gwardianem tego klasztoru był
wówczas o. Jan Bosko.) Rodzice w Górze z prawdziwie rodzicielską serdecznością powitali
mnie po 15 latach spędzonych na obczyźnie.
I tak dobiegło końca opowiadanie z lat niewoli, w którym wyraźnie widać Bożą opiekę. Nie
sposób byłoby przeżyć gdyby nie
OPATRZNOŚĆ BOśA — Digitus Dei. Palec Boży.


ANEKS




BUZUŁUK
Buzułuk to powiatowe miasto w środkowej Rosji nad Wołgą, odległe o 150 km od
Kujbyszewa (Samara). Dowództwo organizującej się armii gen. Wł. Sikorskiego otrzymało
piękny pałac, w którym mieściły się wszystkie resorty. Olbrzymia sala o dwu kondygnacjach
gromadziła pracowników biurowych różnych działów. W dzień słychać było wokół stukanie
piszących maszyn. W niedzielę dolna sala zamieniała się w kościół. Generał Władysław
Anders wraz z generałami i oficerami sztabowymi uczestniczył we Mszy św. Oprócz tego
budynku, dowództwo armii otrzymało szereg innych baraków, w których rozlokowani byli
ż

ołnierze, komenda garnizonu i Wydział Opieki Społecznej.

Już od 25 sierpnia 1941 r. do Buzułuku napływały dziesiątki tysięcy młodych Polaków —
wyszkolonych i pełnowartościowych żołnierzy. śołnierze ci nie mieli umundurowania, nie
mieli broni i byli słabo żywieni. W ciągu następnych miesięcy zaczęły napływać masy
Polaków zwolnionych z obozów, więzień i zsyłek. We wrześniu było już w oddziałach 34
tysiące ludzi.
Dowództwo Armii Czerwonej uzgodniło, że ilość porcji przeznaczonych dla armii polskiej
będzie wynosiła 44 tysiące, czyli trzy dywizje (5,6 i 1-a).
W pobliżu Buzułuku w Tatiszczewie stacjonowała 5 dywizja generała Boruty-Spiechowicza,
a w Tockoje dywizja generała Tokarzewskiego.
Wielkim wydarzeniem dla Polaków przebywających na terenie Związku Sowieckiego i
organizującej się armii było przybycie Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych generała
Wł. Sikorskiego. Przybył on 30 listopada 1941 r. do Kujbyszewa, dokąd w obawie przed
nalotami niemieckich samolotów przeniósł się rząd sowiecki. Po południu na lotnisku
generała Sikorskiego powitał sowiecki minister Wyszyński i polski ambasador Kot. Ponieważ
Stalin pozostał w Moskwie, 2 grudnia 1941 r. gen. Sikorski odleciał z Kujbyszewa do
Moskwy eskortowany przez sowieckie myśliwce. Na lotnisku w Moskwie gen. Sikorskiego
przyjmowano niezwykle przyjaźnie. 3 grudnia w godzinach wieczornych odbyła się
konferencja między gen. Wł. Sikorskim a Stali nem. Konferencja trwała około 2 godzin. Brali

background image

68

w niej udział gen. Sikorski, Stalin, ambasador polski w Związku Sowieckim, Kot, gen.
Anders i tłumacz.
Gen. Sikorski wspomniał w rozmowie ze Stalinem, że złożył memoriał w Waszyngtonie i
Londynie, w którym umotywował konieczność stworzenia drugiego frontu, na co tak czekał
Stalin.
Uzgodniono wówczas miejsca, do których należy kierować obywateli polskich, aby im
ułatwić warunki bytowe; rejon Taszkientu, Ałma-Aty i cały południowy Kazachstan.
Uzgodniono, że na terenie Związku Sowieckiego będzie sformowanych siedem dywizji w sile
96 tysięcy ludzi. Gen. Anders wysunął koncepcję wyprowadzenia armii polskiej z granic
Związku Sowieckiego do Persji. Stalin wyraźnie sprzeciwił się tym planom i odpowiedział:
„Jestem człowiekiem doświadczonym i starym. Wiem, że jak do Persji wyjedziecie, to już
tutaj nie wrócicie. Widzę, że Anglia ma dużo roboty i potrzebuje polskich żołnierzy. Iran nie
jest nawet daleko, ale Anglicy mogą was zmusić do walki z Niemcami na terenie Turcji, a
jutro może jeszcze wystąpić do wojny Japonia".
Ponieważ propozycję gen. Andersa poparł także gen. Sikorski, Stalin zgodził się na częściowe
wyprowadzenie dwóch, trzech dywizji do Iranu, gdyż — jak mówił — Churchili zażądał
ewakuacji armii polskiej do Iranu. Ustalono, że sprzęt i uzbrojenie armia otrzyma z An¬glii i
ż

e gen. Sikorski odwiedzi oddziały formującej się armii w Buzuluku. 4 grudnia Stalin wydał

na Kremlu bankiet na cześć gen. Sikorskiego.
11 grudnia gen. Sikorski przybył pociągiem z Moskwy na stację Buzułuk. Armia polska z
entuzjazmem witała swego Wodza Naczelnego. Witał go również płk Ludwik Svoboda, który
obok polskiej armii organizował w Buzułuku batalion czeski. Po inspekcji wojska polskiego
w Tockoje, Tatiszczewie i Buzułuku, gen. Sikorski opuścił Związek Sowiecki i odleciał do
Anglii.
Przed odlotem 15 XII 1941 r. gen. Sikorski wyraził wielkie zadowolenie ze stanu religijnego
armii polskiej, nawiązując do tradycji narodowej: „gdzie jest żołnierz walczący o wolność
ojczyzny, tam jest i kapłan katolicki". Później tak pisał gen. Sikorski do biskupa polowego ks.
Gawliny: „Ks. prałat Cieński i gen. Anders wzorowo zorganizowali służbę religijną.
Odrodzenie religijne wśród żołnierzy polskich jest podziwu godne".
Po odjeździe Naczelnego Wodza duch patriotyczny i duch religijny podwoił się w młodej
armii. Opowiadano mi, że Święta Bożego Narodzenia 1941 r„ pierwsze od 1939 r. spędzone
na wolności, były niezwykle radosne.
Przed Świętami żołnierze otrzymali nowe angielskie mundury. We wszystkich oddziałach
odprawiała się Pasterka, śpiewano kolędy, nasze polskie kolędy, a także ułożone przez
ż

ołnierzy:

Z Litwy, Łotwy i północy
Chociaż Święta na obczyźnie,
Ale dusze są w Ojczyźnie — są w Ojczyźnie.
Niemal w każdej świetlicy były choinki, szopki, przedstawienia. W wieczór wigilijny łamano
się opłatkiem, składano sobie życzenia i myślano o Polsce. Gen. Anders w wieczór wigilijny,
przyszedł do sztabu, gdzie złożył zebranym życzenia świąteczne, łamał się opłatkiem... Była
choinka, kolędy, prezenty...


Odezwa Bpa Gawliny do Polaków w Rosji

Kujbyszew, 30 V 1942 r.
Drodzy Bracia i Siostry!
Od miesiąca bawię wśród Was, jako duszpasterz. Z Wielkiej Brytanii jechałem pod flagą
polską najpierw na pokładzie „Sobieskiego" do Gibraltaru, stamtąd do Złotego Wybrzeża w
Afryce na „Batorym". Wszędzie wzdłuż drogi swojej widziałem wojska polskie, gotowe na

background image

69

każde skinienie Naczelnego Wodza uderzyć na Niemców, którzy swawolnie rozpętali obecną
zawieruchę. Pod Piramidami odwiedziłem kawalerię naszą, a z dzielną brygadą Karpacką
widziałem się w Dolnym Egipcie.
Od braci w Anglii i Szkocji, od żołnierzy rozproszonych po całym świecie niosę Wam
wyrazy gorącego podziwu i najserdeczniejsze pozdrowienia. W Jerozolimie u Grobu
Pańskiego, gdzie w Wielkim Tygodniu żołnierz polski pełnił straż honorową, odprawiłem
Mszę św. w Waszej intencji.
Modliłem się o zmartwychwstanie Ojczyzny naszej, o zwycięstwo nad mocami piekielnymi i
szczęśliwy Wasz powrót do kraju.
Przez usta moje pozdrawiają Was ci, co już przed Wami rozpoczęli drogę powrotną.
Kościół katolicki w Polsce modli się za Was do Boga, a Ojciec św. udziela Wam
szczególnego Błogosławieństwa Apostolskiego.
Drodzy Bracia i Siostry. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że znajduję się wśród Was, z dumą
patrzę na Was, żeście dali przykład całemu światu, jak w nieszczęściu wytrwać należy.
Gdziekolwiek spotykałem się z Wami, czy to w Iranie, czy podczas podróży w Rosji, zawsze
ogarniał mnie podziw dla Waszej gorącej wiary. Niezłomna wiara szła z Wami z
opuszczonych domostw Waszych, towarzyszyła Wam na tułaczce, była osłodą Waszego
ciężkiego życia przy pracy, podnosiła Was na duchu, nie pozwoliła Wam zwątpić. Serca
Wasze biły w rytmie z Najśw. Sercem Jezusa, Jego obraz wyryty był w duszach Waszych.
Krzepiła Was myśl o Matce Najśw., Królowej Wygnańców, która przecież sama przechodziła
wszystko, co naszym stało się udziałem. Toteż pod opiekę Wspomożycielki Wiernych i
Królowej naszej wrócimy do domów i do kościołów naszych, do miast i wiosek polskich.
Z wiarą łączycie nadzieję. Wiele potęg w tym świecie załamało się sromotnie —jedna
natomiast nie zawiedzie nigdy. Jest to Opatrzność Boska. Bóg siedzi przy krosnach spraw
ziemskich i układa różnobarwną tkaninę wszechrzeczy tak, jak się Jemu podoba. Układa ją w
mądrości i sprawiedliwości. Niech tu staną mędrcy tego świata i niech się ośmielą
powiedzieć: ,,Przewidywaliśmy to wszystko w obliczeniach swoich". Bóg jeden rządzi losami
ś

wiata. Ku Niemu skierowaliście wzrok, podnieśliście serca zbolałe, a przecież pełni nadziei.

,,W Tobie, Boże pokładamy nadzieję swoją i nie zginiemy na wieki". Wiemy, że
wyprowadzisz, Boże, dzieci swoje, pokładające w Tobie nadzieję, wskażesz nam drogę i
będziesz nam przewodnikiem. Bezdroża staną się gościńcem prostym, a przez wąwóz
bagnisty i kamienistą ścieżkę wywiedziesz nas ku ogniskom rodzinnym. Aniołom swoim
kazałeś, Panie, czuwać nad nami, ażeby noga nasza się nie powinęła (Ps 90, 11-12). Bądź
nam pocieszeniem w cierpieniu, w drodze podporą, w upałach roztaczaj nad nami cień,
ogrzewaj nas w deszczu i mrozie.. Obroń nas w przeciwnościach, abyśmy pod Twoim
przewodem szczęśliwie dotarli do Polski i z radością zajęli stare siedziby nasze.
Wiara, nadzieja i miłość. Miłość Boga i Ojczyzny jest trzecim potężnym filarem niezłomnego
charakteru Waszego. Miłości Bożej daliście wyraz przez całe życie swoje.
Ze szczególnym uznaniem zwracam się do Czcigodnych Braci Księży, którzy w utrudzeniu
rąk i nóg, w utrudzeniu umysłu i serca niosą rodakom pociechę duchową. Wielu z Was
dobrowolnie poszło na tułaczkę z wielką rodziną polską.
Jak ongiś do Pasterzy w Apokalipsie, tak dziś do każdego z Was mówi Bóg: „Znam uczynki
twoje i pracę twoją i cierpliwość twoją". Znosiłeś wszystko i masz cierpliwość i pracowałeś
dla imienia Mego, a nie ustałeś. Znam ucisk i ubóstwo twoje, nic się nie bój, bądź wierny aż
do śmierci a dam ci koronę żywota"(Obj II, 2,3,9,10).
Zaprawdę, żyje w Was Duch Święty. Praca i trudy Wasze złotymi głoskami są zapisane w
księdze żywota.
Z ducha i czynów Waszych przykład i natchnienie czerpać będą dalsze pokolenia kapłanów
katolickich. Pozwólcie tedy, abym jako biskup złożył Wam najgorętsze podziękowanie
Kościoła.

background image

70

Miłość Boga u Polaków łączy się z miłością Ojczyzny. Obraz jej wypieściliście w duszy
podczas bezsennych nocy. Dziś ona jeszcze słaba, krwią zbroczona i butem najeźdźcy
tratowana, rysuje się w wizjach Waszych jako potężna, miłościwa, sprawiedliwa Matka nasza.
A chociażby inni nią gardzili, chociaż ta Matka nasza w podartej szacie, pyłem i kurzem
wojennym pokryta, odbywa swą drogę krzyżową, obraz jej będzie nam zawsze tak czcigodny
i drogi, jak plwocinami pokryte Oblicze Pana naszego Jezusa Chrystusa.
„Jeżeli zapomnę, Ojczyzno ciebie, niech będzie
zapomniana prawica moja.
Niech język mój przyschnie do podniebienia mojego,
Jeżeli bym o Tobie nie wspomniał, jeżeli bym ciebie
nie przełożył nad największe wesele moje" (Ps 136).
„Na Twoje łono, do Twoich gwiazd
Modlitwą płyniem, jak senni ptacy,
Co lecą spocząć wśród własnych gniazd".
Bóg przywróci Polsce pokój i prawa. Z miłością zwracamy się do Niej, z wdzięcznością
zanosimy modły do Boga, za Premiera i Naczelnego Wodza naszego, który stojąc na straży
niepodległości Polski, żołnierzowi dał w rękę broń.
„Boże, zbaw Polskę!" O, taka modlitwa wznosi się z przybytków tułactwa i upokorzenia. „Do
Ciebie, Boże, podniosłem duszę moją, Boże mój, w Tobie ufam i nie będę zawstydzon"
(Ps24).
Niech Was błogosławi Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. Amen.

Józef Gawlina Biskup polowy





















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gdyby nie narodził się artysta
29 Co by bylo gdyby nie bylo ognia
Gdyby nie emeryci, Polska dla Polaków, Emerytury
29 Co by bylo gdyby nie bylo ognia
Gdyby nie narodził się artysta
Gdyby nie ciemność, nigdy nie zobaczylibyśmy gwiazd
Gdyby nie Ty Igrajac z ogniem 2 gdyio2
Gdyby nie Ty Igrajac z ogniem 2 gdyio2
Józef Olejniczak Gdyby nie było Gałczyńskiego
Gdyby nie ty
Gdyby nie Ty Igrajac z ogniem 2 2
ŻYD O POLAKACH GDYBY NIE ŻYDZI POLSKA BY NIE ISTNIAŁA
29 Co by bylo gdyby nie bylo ognia
gdyby nie Ty oddział zamknięty
Centkiewiczowie Alina i Czesław Tumbo nigdy nie zazna spokoju
Gdyby nie Ty Igrajac z ogniem 2
Szewach Weiss Gdyby nie II wojna światowa nie byłoby Izraela
Gdyby nie milosc fragment
Dlaczego depresja nie może być Bożą pedagogią

więcej podobnych podstron