Karpiński Jan Jerzy Z puszcz i lasów

background image

JAN JERZY KARPIŃSKI
Z PUSZCZ I LASÓW
ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI
W
WARSZAWA PAŃSTWOWE ZAKŁADY WYDAWNICTW SZKOLNYCH
iBHHIB^MHB^HH
WIOSNA
?

ZAPADY
Wybraliśmy się we troje: żona moja, łowczy1) i ja. Strzelcy podpatrzyli, że głuszce trzymają
się w borach bagiennych, i ustalili dokładnie miejsce zapadów2). Tam „gdzie cypel grondu3)
wrzynał się w bagna, znajdowały się najbardziej dostępne i najbardziej dogodne miejsca
obserwacyjne.
Od drogi, na której zostawiliśmy konie, trzeba było iść dobre półtora kilometra. Słońce ledwie
kłoniło się ku zachodowi, więc mieliśmy dość czasu, by nie śpiesząc się dobrnąć do
wyznaczonych nam stanowisk przed rozpoczęciem się zapadów. Szliśmy wolno, gawędząc
swobodnie i nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Śnieg leżał po lesie, brudny, jakby
zakurzony, a w każdym zagłębieniu terenu woda chlupała pod nogami. Zmuszało to do
skupienia uwagi i przeszkadzało w rozglądaniu się na boki. Łowczy zatrzymywał się jednak
od czasu do czasu i wsłuchiwał pilnie w odgłosy dolatujące z puszczy. Pozostawał wtedy
nieco w tyle, byśmy nie przeszkadzali mu rozmową.
Na jednym z takich przystanków usłyszałem za sobą stłumione: pst! pst! Odwróciłem się.
Zrozumiałem, że wzywa nas do zachowania milczenia oraz zatrzymania się. Pociągnąłem
żonę za rękaw, przykładając jednocześnie palec do ust. Łowczy zbliżył się i oświadczył
przyciszonym głosem, że przed nami znajduje się duże stado dzików. Stanęliśmy natężając
słuch i patrząc uważnie we wskazanym kierunku. Po chwili usłyszeliśmy krótki, urywany
kwik, jaki zwykle wydaje warchlak4) nadepnięty lub potrącony ryjem przez samurę5).
1) Łowczy — urzędnik łowiecki zajmujący się hodowlą i ochroną zwierzyny.
2) Zapady — zlatywanie się głuszców na nocleg.
3) Grond — las grabowo-mieszany.
*) Warchlak — młody, tegorocznego lęgu dzik.
5) Samura — samica dzika.
7
¦
?^^^^?/????^??^^??????^^^???^?????
Objąwszy rolę przewodnika, łowczy zaczął podprowadzać nas do kępy dębów, w której
żerowały dziki nawet nie przeczuwające obecności ludzi w tak bliskim sąsiedztwie.
Już po przejściu kilkudziesięciu kroków ujrzeliśmy snujące się pomiędzy drzewami sylwetki,
w których z łatwością rozpoznaliśmy kilka dużych samur, kilka zeszłorocznych ,,wycinków"
oraz gromadę małych, tegorocznych war-chlaczków. Stadko czuło się zupełnie bezpiecznie,
toteż rozproszyło się i myszkowało na dość dużej przestrzeni. Zbliżając się krok za krokiem,
podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy obserwować każdą grubszą sztukę z osobna. Samury
ryły spokojnie ściółkę, pokręcając śmiesznie krótkimi ogonkami, warchlaczki baraszkowały
ze sobą, trącając się nawzajem lub uganiając jedne za drugimi. Czasami dolatywało do nas
głośniejsze chrząknięcie którejś z matek oznajmiającej w ten sposób swą obecność wobec
rozbawionych pociech. Cala gromada zbliżała się z wolna w naszą stronę, toteż zaniechaliśmy
dalszego podchodzenia i ukryliśmy się za pniami drzew.
Ponieważ wiatr był dla nas pomyślny, dziki zbliżyły się wkrótce na odległość zaledwie 15—
20 kroków. Dopiero wówczas jedna z samur wyczuła nas, fuknęła jak miech kowalski i w

background image

dzikim galopie skoczyła w tył. Jak wielokrotnie odbite echo zawtórowały jej fukaniem inne
samury, po czym stado runęło przez las łamiąc i tratując wszystko na swej drodze. Widok był
wspaniały! Czarne sylwetki migały w słońcu, a las rozbrzmiewał niesamowitym hukiem i
trzaskiem.
Oszołomieni wspaniałością widowiska, staliśmy jeszcze długo, nie ruszając się z miejsca.
Gdy ochłonęliśmy z wrażenia, łowczy poprowadził nas dalej.
Wkrótce osiągnęliśmy cypel grondu i zajęli wskazane stanowiska. Słońce opuszczało się za
las. Za sobą mieliśmy grond, a przed sobą półkolistą linię zalanych wodą borów bagiennych,
gęsto podszytych na wpół połamaną przez śniegi trzciną.
Gdy usłyszeliśmy pierwszy oddalony łopot skrzydeł, serca zabiły nam żywiej, a oddech stał
się szybki, nieopanowany. Głuszec usiadł gdzieś daleko. Nastąpiły chwile oczekiwania,
wezbrały nadzieje na ujrzenie z bliska pięknego ptaka.
Rozległ się drugi łopot, także niedaleko, po nim następny i wreszcie zobaczyliśmy sylwetkę
głuszca płynącego majestatycznie ponad koronami pobliskich karłowatych sosen. Ptak
usadowił się hałaśliwie w pobliżu naszego punktu obserwacyjnego. Chrząkał i stękał
przeskakując z gałęzi na gałąź, aż w końcu rozsiadł się wygodnie i zamarł w bezruchu. Poza
polem naszego widzenia, lecz także w pobliżu, usiadł jeszcze jeden głuszec. Po chwili zaczęły
dolatywać stamtąd urywane dźwięki jego pieśni. Tokował! Powtórzył pieśń dwa razy i
przerwał.
Zmrok szybko zapadał, komary dokuczały coraz bardziej. Gdy ściemniło się zupełnie łowczy
dał znak, że pora wracać.
DOSTAŁO Ml
Był koniec marca. Po puszczy bielił się jeszcze miejscami śnieg, a pogoda była kapryśna.
Wracałem ze stacji meteorologicznej, którą założono niedawno w Białowieskim Parku
Narodowym w celu badania leśnego klimatu.
Przechodząc koło uschniętego świerka, na którym płatami odstawała kora, spostrzegłem, jak
spod jednego płata wyfrunął szary ptaszek z długim, łukowato zakrzywionym dziobkiem.
Siadł na pniu sąsiedniego drzewa, podparł się ogonkiem i, jak dzięcioł, zaczął pełzać po pniu
w górę. To pełzacz.
Już mijałem suchy świerk, gdy przyszło mi do głowy, że może tam być gniazdo tego ptaka.
Zatrzymałem się i postanowiłem zbadać sytuację. Jeżeli jest gniazdo, to mam dobrą okazję
zobaczyć, czy jaja o tej porze są już złożone, jak wyglądają i ile ich jest. W puszczy jeszcze
nie przeprowadzano nad pełza-czem żadnych obserwacji.
Płat kory, spod którego wyfrunął ptaszek, wisiał na pół odchylony na wysokości około pięciu
metrów. Zdjąłem kurtkę i zacząłem się wspinać. Gdy znalazłem się na miejscu, wyciągnąłem
jedną rękę i wsadziłem pod odstającą korę. Namacałem spory pęk suchej trawy i w środku
gniazdko. Było odkryte z góry, lecz dobrze zabezpieczone w kryjówce. Zacząłem ostrożnie
sięgać palcami do dna i narachowałem siedem jajeczek. Jedno wyjąłem — było sza-
rawobiałej barwy w ciemne cętki. Włożyłem je z powrotem i już miałem rękę cofnąć, gdy
stało się coś zgoła nieoczekiwanego. Poczułem tak bolesne ukłucie w palec, że omal nie
spadłem z drzewa.
Wyszarpnąłem rękę spod płata, a z nią — olbrzymiego szerszenia, który trzepocząc
skrzydłami zleciał na ziemię.
Złaziłem czym prędzej z drzewa, gdyż piekący ból rozlewał się szybko po całej dłoni.
Gdy wreszcie zeskoczyłem z drzewa, wyssałem rankę na puchnącym palcu, owinąłem go
chusteczką i odszukałem szerszenia. Był to niezwykle duży okaz samicy. Zimowała
widocznie pod odstającą korą świerka, potem przeniosła się do gniazda pełzacza, no i
obdarzyła mnie przy dotknięciu potężnym zastrzykiem swego jadu.
Nim doszedłem do domu, miałem już rękę spuchniętą, a pod pachą odczuwałem dojmujący
ból. Ręka wydobrzała mi dopiero po tygodniu.

background image

9
g^^^^^HH^H

WIOSNA IDZIE
Przysiadłem na powalonej kłodzie i zacząłem się przyglądać. Dwie wiewiórki harcowały po
pniu starego dębu, uganiając jedna za drugą. Zbiegały właśnie spiralą w dół, utrzymując na
wszystkich jej skrętach zawrotne tempo gonitwy. Nagły zwrot — i już biegną ku rosochatym
konarom korony drzewa. Za chwilę widzę, jak skaczą z czuba dębu na zwisającą gałąź
stojącego opodal świerka. Jeszcze słychać z oddali odgłosy ich gonitwy, a rozkołysana
świerkowa gałąź wraca powoli do równowagi.
W puszczy i widać, i słychać już wiosnę. Chociaż po gąszczach i wśród zwałów drzew bielą
się jeszcze resztki śniegu, u podnóża starych dębów niebie-szczą się pierwsze kwiaty
przylaszczek, spod ściółki wychylają się młodziutkie pędy zawilców, groszków i miodunki.
Sypiący się w słońcu pyłek z bazi leszczyny, kwitnące osiki i nabrzmiałe pąki innych drzew i
krzewów puszczańskich świadczą o tym, że wiosna idzie.
Zahuczał werbel1) dzięcioła. Ptak siedzi na uschniętym kikucie konara dębu i szybko uderza
weń dłutowatym dziobem. Robi przerwy, nasłuchuje i znowu uderza. Echo niesie w dal
dźwięk werbla, a zza bagna wtóruje mu inny, o niższym brzmieniu. Partner siedzi na
grubszym sęku. Suchy sęk działa jak rezonator2), a jego grubość i długość decydują o tonach
brzmienia werbla.
W miarę jak tarcza słońca ukazuje się ponad linią horyzontu, wrzawa ptasich głosów wzmaga
się i potęguje. Teraz kwili kowalik, wtórują mu sikory i puszcza napełnia się radością życia.
Wiosna idzie. Sygnalizują ją rozbawione wiewiórki, werble dzięciołów, kowalik i sikory,
krocie znaków na niebie i na ziemi. Mówi o niej urywany bełkot cietrzewia na bagnie i
pierwszy pogwizd słonki, i wrzaski kaczorów na puszczańskich bajorach. A chociaż sypnie
czasami białą krupą i nocą zetnie warstewką lodu powierzchnię wód i bagien puszczańskich,
pochodu wiosny nic nie powstrzyma. Wkroczy ona niebawem z całym przepychem
*) Werbel — wibrujący dźwięk bębna.
2) Rezonator — część instrumentu muzycznego wzmacniająca sitę dźwięku.
10
barw i słońca, odgłosem grzmotów i ulewą pierwszych burz. Puszcza wypełni się po brzegi
jeszcze większą wrzawą, brzękiem owadów i poszumem wiatru, pokryje pyszną gamą zieleni,
kobiercem różnobarwnego kwiecia.
Gdy wracałem koło południa do domu, widziałem pierwsze, zbudzone ze snu zimowego
motyle. Nad drogą przelatywały białożółte cytrynki, a na szkarpie przydrożnej grzały się w
słońcu rusałki — te w ceglaste i czarne cętki i te o pawich okach.
JAK MIŚ CHCIAŁ SIĘ ZAPRZYJAŹNIĆ Z ŻUKIEM
Miś odpoczywał pod rozłożystym świerkiem, a hen w górze szumiało na wietrze sklepienie
puszczy. Był kwiecień. Leśne mrówki pełzały leniwie po igliwiu ściółki, dmuchało zimnem,
toteż nielicznie tylko wyruszały z mrowiska na wyprawy po łup.
Miś widocznie poczuł chłód. Fala dreszczu poruszyła mu kudły na grzbiecie. Podkurczył
łapy, zebrał się w sobie, siadł i ziewnął.
Opodal kroczył niemrawo czarnogranatowy żuk. Nagle zatrzymał się rozkraczając śmiesznie
nogi — przed nim na igliwiu leżał spory patyk. Żuk zaczął włazić na przeszkodę. Przy próbie
przejścia pośliznął się na gładkiej powierzchni patyka, przechylił się w tył i upadł.
Przewrócony na wznak, wywijał rozpaczliwie nogami, szukając po omacku jakiegoś oparcia.
Bystre oczy misia dostrzegły żuka i bacznie obserwowały jego wysiłki. Po chwili wyciągnął
przed siebie łapę i poruszył żuka pazurem. Żuk podkurczył nogi i znieruchomiał. Miś zerknął
figlarnie, cofnął łapę i czekał. Żuk
????

background image

leżał nieruchomo, ruszając od czasu do czasu wachlarzykiem czułka. Czarne oczy misia wnet
dostrzegły ruchy wachlarzyka. Skoczył na równe nogi, popatrzył zawadiacko na skulonego
żuka i stanął słupka.
Rozpoczęła się zabawa. Miś przyskakiwał to z jednej, to z drugiej strony do śmiesznego
towarzysza, kręcił się wkoło na dwu łapach, jakby zachęcał go do wspólnych figli.
Czarnogranatowy żuk ostrożnie poruszył nóżkami. Miś aż zamruczał z zadowolenia i radości.
Zgarnął przednimi łapami leżące przed nim igliwie i podrzucił wraz z żukiem do góry.
Spadające śmiecie zaprószyło mu głowę oraz brunatne kudły. Otrząsnął się raz, drugi —
kichnął. «
Długo szukał czarnogranatowego towarzysza. Nie odnalazł go.
Podniósł się wreszcie z ziemi i węszył na wietrze.
Następnie skierował się wolno na pobliskie bajoro.
NAD ŁĄKĄ
Upłynęło nieco czasu i w lesie zapanował odświętny nastrój. Dzięcioły bębniły rankami na
suchych sękach, kopciuszek wyciągał swe chrapliwe trele, sikory były jakieś rozradowane i
przekomarzały się na drzewach. U podnóża sosen chyliły się fioletowe kielichy sasanek,
spośród zeschniętej zeszłorocznej trawy wyzierały czerwono-niebieskie miodunki i białe
zawilce. Nad drogami latały zbudzone ze snu zimowego motyle: cytrynki, pokrzywniki,
pysznie ubarwione żałobniki i pawiki. W słońcu pachniało żywicą i rozwijającymi się
pączkami brzóz, a w powietrzu żeglowały białe puchy, unosząc ze sobą nikłe nasionka osiki i
wierzb. Była wiosna.
Oto z szumem skrzydeł nadciąga nad bajorko leśne para dzikich kaczek. Powoli opuszczają
się coraz niżej i spadają z pluskiem na błyszczącą tafelkę
12
wody. Powierzchnia wody faluje, drga i zda się brać żywy udział w radosnym nastroju
przybyłych gości.
Kobierzec szarzyzny, który pokrywał do niedawna pasmo łąki wśród lasu, sczezł nie
wiadomo kiedy, jakby roztopił się w morzu zieleni. Delikatna ruń wabiła teraz do siebie
zwierzynę, która wychodziła na łąkę, racząc się młodą, soczystą trawą.
Gajowy wybrał się na przedwieczorny przegląd sarn, wychodzących na żer na łąkę.
Przechodząc koło bajorka, spłoszył niechcący parę dzikich kaczek. Gdy odleciały z głośnym
świstem skrzydeł, przysiadł na jego brzegu. Na dnie tego śródleśnego stawku biło źródełko,
zasilające w wodę niewielki strumyczek, który sączył się po łące.
W ustanej, czystej jak kryształ wodzie było widać pływające owady wodne, galaretowate
skupiska świeżo złożonego żabiego skrzeku oraz wachlujące ogonami maleńkie kijanki.
Wśród trawy siadł z brzękiem duży chrząszcz. Pełzł posuwistymi ruchami w kierunku tafli
wody. Na jego pokrywach była widoczna jasnożółta obwódka, a tylne odnóża przypominały
swym wyglądem parę pałąkowato wygiętych do wewnątrz wioseł. To zuchwały drapieżca,
pływak żółtobrzeżek, który sieje w wodach spustoszenie wśród narybku i bezbronnych
kijanek.
Gdy dopełzł do wody, dał do niej nura i znikł pomiędzy wodorostami. Po upływie kilku minut
gajowy ujrzał go ponownie. Sunął ostro za uciekającą traszką, której grzbiet zdobił czarny
falisty grzebień. Dopadł jej i opuścił się z ofiarą na dno bajorka.
Do uszu gajowego doszedł teraz leciutki plusk. Gdy skierował wzrok na przeciwległy brzeg,
ujrzał na powierzchni bajorka dwie strużki wody. Posuwały się równolegle do siebie wprost
na niego. Na przedzie każdej strużki sterczał nad wodą czarny łebek, który pruł, niczym
maciupeńka motorówka, błyszczącą taflę bajorka.
Na środku bajorka równoległe linie strużek rozeszły się w różne strony. Po chwili jedna z
nich załamała się i znikła. Drugi czarny łebek pruł dalej powierzchnię wody, rysując na niej
bruzdkę aż do brzegu.

background image

Na brzeg wyskoczył maleńki, czarny ssak ze śnieżnobiałym podbrzuszem. Gajowy rozpoznał
rzęsorka. Miał go przecież w ręku podczas wydobywania ze studzienek przy rozsadniku
wpadających do rowu zwierząt. Po raz pierwszy zobaczył go płynącego, po raz pierwszy
przekonał się naocznie, że rzęsorek umie świetnie nurkować. Wszak załamanie się i
zniknięcie bruzdki na powierzchni bajorka wymownie świadczyło o tym, że drugi rzęsorek
dał nura do wodnej toni.
Spojrzał na błyszczącą taflę bajorka i ponownie zobaczył na niej falującą bruzdkę. Drugi
rzęsorek płynął do brzegu, trzymając w pyszczku... żółto-brzeżka!
Po chwili wylądował i złożył na ziemi złowionego w wodzie chrząszcza. Żółtobrzeżek rzucił
się raz i drugi. Łowca przygniótł go łapkami i rozpoczął ucztę.
13
Gdy po pewnym czasie rzęsorek znikł w trawie, gajowy wstał i podszedł do miejsca, w
którym pożerał on zdobycz. Ku swemu zdumieniu zobaczył, że żółtobrzeżek leży na
grzbiecie, nie dając żadnych oznak życia. Nachyliwszy się, dostrzegł, że ma odgryzione
wszystkie kończyny! Ach tak!... Rzęsorek postąpił ze swą ofiarą podobnie, jak postępuje
ryjówka z zaatakowanym przez siebie większym chrząszczem. Obezwładnia go ona przez
odgryzienie nóg i pozbawia w ten sposób możliwości ucieczki. Gdy nie może uporać się z
twardymi okrywami zdobyczy, porzuca ją na pastwę losu.
Rzęsorki nie od razu wyniosły się z bajorka. Gdy gajowy oddalił się, pojawiły się ponownie
na powierzchni wody. Bobrowały w różnych krańcach stawku, nie wchodząc jeden drugiemu
w drogę. Nie stanowiły pary, gdyż parami nie żyją. Każdy polował na własną rękę, pożerając
drobne owady wodne, maleńkie rybki cierniki oraz kijanki, bądź racząc się galaretowatą masą
żabiego skrzeku. Całą zimę bobrowały po lesie, tępiąc wraz z ryjówkami przeróżne owady w
ściółce i glebie. Teraz trzymały się znowu wód, urozmaicając sobie pożywienie owadami
lądowymi podczas krótkotrwałych wypadów do lasu.
Gajowy szedł brzegiem łąki. Na punkt obserwacyjny podczas przedwieczornego przeglądu
sarn obrał sobie miejsce przy dębie z dziuplą. Stąd przez lornetkę będzie mógł rozpoznać
rogacze w dalekim zasięgu na rozpościerającym się na prawo i na lewo paśmie łąki. Przy
okazji sprawdzi, jak duża kolonia nietoperzy zamieszkuje dziuplę. Według orzeczenia
leśniczego miały tu być karliki malutkie, żyjące koloniami w dziuplach drzew leśnych.
Gdy dochodził do wybranego stanowiska, słońce skłoniło się ku zachodowi. Komary
brzęczały koło uszu, a kosy i drozdy rozsiadły się po czubach drzew, by za chwilę rozpocząć
swój wieczorny koncert. Odezwał się jeden, odpowiedział mu drugi, a echo poniosło daleko
melodię pieśni.
W kępach podszycia jeszcze żerowały raszki. Małe ptaki snuły się jak cienie wśród gąszczu i
podpatrywały bystrymi oczkami pełzające po ściółce granatowe żuki, które przygotowały się
do wieczornego lotu. Ciekawe i wścibskie, uważne na najmniejszy szelest, potrafiły podejść
każdego. Zaskakiwały go znienacka swym terkotaniem, kręciły się opodal, wykonując dygi.
W oddali na łące ukazała się sylwetka sarny. Gajowy podniósł lornetkę do oczu. Było
wyraźnie widać kozła1) z pięknymi parostkami2 na głowie.
— Szostak!3) — mruknął do siebie.
Kozioł stał z głową wzniesioną do góry i rozglądał się. Po chwili zaczął skubać soczystą
trawę. Pasł się, ale był ostrożny. To opuszczał głowę, to podnosił ją do góry, nie przestając
rozglądać się na boki.
Z drugiej strony dębu wyszedł drugi kozioł, młody: na głowie sterczały mu dwie ostre
szpile4) bez rozgałęzień. Gdy w przeciwległej ścianie lasu
J) Kozioł, rogacz — samiec sarny.
2) Parostki — poroże kozła.
3) Szostak — kozioł posiadający po 3 odgałęzienia na każdym rogu.
4) Szpile — pierwsze poroże młodego kozła w postaci pojedynczych szpikulców.

background image

14
pokazał się jeszcze inny, z trzema odnogami na każdej tyce1) poroża, szpiczak2) wycofał się
dyskretnie z łąki. Widocznie wolał zejść silniejszemu z oczu-
Gajowy podniósł lornetkę do oczu i znowu przyglądał się rogaczom na łące. Pasły się.
Ten naprzeciwko musiał nagle coś zwietrzyć. Wyprostował się i stał przez chwilę jak wryty.
Potem szczeknął3) przeraźliwie i uskoczył na brzeg łąki. Szczeknął jeszcze raz i rzucił się w
galopie do ucieczki. Kilku dalszym jego skokom towarzyszyły urywane, coraz cichsze
szczeknięcia. Kozioł z lewej strony zaszczekał także i zszedł pośpiesznie z łąki.
Po chwili pokazał się na łące lis. Szedł brzegiem lasu, przystawał i rozglądał się. Zakręcił,
przeciął łąkę w poprzek i sznurował4) po przeciwległym jej brzegu. Być może, że jego
ukazanie się na łące spłoszyło rogacze.
Zapadał zmrok, zorza paliła się na niebie. Z dziupli w dębie zaczęły wkrótce ukazywać się
nietoperze. Spadały w dół, robiły nad powierzchnią łąki zwinny zwrot i wznosiły się
wygiętym łukiem ku górze.
Gajowy rachował. Początkowo było to możliwe, lecz gdy zaroiło się od nich wokoło korony
dębu, stracił orientację. W każdym razie kolonia była dość duża, złożona z dwudziestu lub
więcej osobników.
Gdy zaczął zbierać się do powrotnej drogi, w oddali na łące zamajaczyły nowe sylwetki sarn.
W trawie, tuż przed nim, bezszelestnie kicał zając.
x) Tyka — główna oś rogu.
2) Szpiczak — kozioł w pierwszym porożu w postaci szpil.
3) Szczekać - o koźle wydającym głos, podobny do urywanego szczekania psa.
4) Sznurować — o lisie, gdy posuwa się truchcikiem.
15
RYSICA
Wybraliśmy się do lasu we dwóch. Chciałem obejrzeć olbrzymi okaz jesionu, który rósł nad
rzeczułką w wilgotnym lesie mieszanym. Strażnik puszczański prowadził mnie do niego na
przełaj.
Wśród kępy leszczyn, którymi był podszyty las, rosły wielkie dęby i lipy, bieliły się z dala
pnie klonów, upstrzone ciemnym deseniem porastających je mchów. W sąsiedztwie
rozrzuconych pojedynczo po lesie potężnych świerków trafiały się przysadziste graby i
wysmukłe brzozy.
Największą osobliwością były jednak dzikie jabłonie. Obsypane biało-różowym kwieciem,
wyglądały jak pyszne bukiety. Urozmaicało to widoki leśne na wiosnę. O jej nadejściu
świadczyły zarówno łany przylaszczek nie-bieszczących się wkoło pni, jak i radosny pogwar
ptactwa,'a nawet basowe brzęczenie przelatującego obok trzmiela. Niemal bezlistne jeszcze
korony drzew przepuszczały na dno lasu dużo światła, toteż było widno, ciepło i zacisznie.
Teren zaczął obniżać się ku rzeczułce. Jego spadek sygnalizowały pojawiające się tu i ówdzie
olchy oraz jaskrawożółte plamy na dnie lasu. Tworzyły je skupiska ciekawej roślinki, zwanej
śledziennicą. To żółciły się jej okrągławe, przywarte na krótkich łodyżkach do ziemi listeczki,
wśród których było widać przytulone do siebie, niepozorne, zielonkawe kwiatuszki. Barwa
liści zmieniona w czasie kwitnięcia rośliny z zielonej na żółtą odgrywała w procesie zapylania
jej kwiatów taką samą rolę, jaką odgrywają barwne płatki korony kwiecia innych roślin
kwiatowych. Barwa ta zwabia do kwiatuszków śledziennicy tych, którzy ją zapylają.
16
— Wiadomo, owady! — wyrwie się z ust niejednemu z was. Właśnie, że nie owady!
Śledziennica — to zgoła wyjątkowa roślina w naszej
florze. Zapyla ją nie wiatr i nie owady, lecz... leśne ślimaki pomrowy. Teraz staje się
zrozumiała przede wszystkim budowa samej rośliny. Przywarte do ziemi kobierczyki jej liści
stanowią świetne trasy do wędrówki dla ślimaków. Zwabia je jaskrawożółte zabarwienie liści.

background image

Za cenę pożarcia jednego, dwu smacznych listków ślimak zapyla kwiaty śledziennicy,
pełzając po żółtych kobierczykach swą umączoną w pyłku tych kwiatów ,,nogą".
Zarówno pnie olch, jak i coraz liczniejsze plamy skupisk śledziennicy świadczyły również o
tym, że wkraczamy na przedpola lasu olchowo-jesio-nowego.
Gdy przecinaliśmy leśną dróżkę, strażnik zwrócił moją uwagę na spiętrzone opodal
rumowisko butwiejących od lat wykrotów puszczańskich drzew.
— W tym miejscu — mówił — założyła sobie przed laty legowisko lęgowe rysica. Ile w nim
miała młodych, nie wiadomo. Może jedno, a może i cztery. Nie chciałem ryzykować
sprawdzenia tego. Gdyby rysica była w gnieździe, można by było przypłacić zuchwalstwo
życiem. Gdyby w gnieździe jej nie było, zwietrzyłaby po powrocie odór człowieka i
poprzenosiłaby młode do innej kryjówki. Tak czy owak, pomyślałem sobie, lepiej nie
niepokoić jej. Zawsze to dobrze mieć w swoim rewirze coś ciekawego do obserwacji. No i
zdarzyło się, że miałem na co popatrzeć!
Przechodziłem któregoś dnia raniutko tą właśnie dróżką. Zbliżając się do miejsca, w którym
zalegała rysica, spostrzegłem, że z gąszczu wyszły na dróżkę dwa wilki. Ukryłem się czym
prędzej za drzewem i patrzę. Wilki przechodzą przez dróżkę i kierują się pomiędzy zwały. —
No — myślę — jeżeli rysica jest w gnieździe, to będzie heca!
Ledwiem to pomyślał, oba wilki stanęły jak wryte. To, co działo się potem, pamiętam tylko
jak przez sen.
Naprzód usłyszałem groźny pomruk, a następnie straszny skowyt. Widzę, że jeden wilk znika
w galopie za wykrotami, drugi pędzi ze skowytem na dróżkę, a na nim siedzi okrakiem
rysica! Przypięła się pazurami do jego grzbietu, drze się okropnie i szarpie mu kark zębami.
Grzmotnął się razem z nią o pień olchy i wywrócił. Wyje z bólu i kręci się w kółko, a rysica
zawraca i w miękkich podskokach kieruje się do wykrotów. Sadziła pewnie trzymetrowymi
susami!
Dopiero po dłuższej chwili wilk opamiętał się i popędził w las.
Naśmiałem się bo naśmiałem w duchu z nieszczęśnika! Nie chciałbym jednak być na jego
miejscu.
— A co z rysicą? — zapytałem.
— Ukryła się w wykrotach i więcej nie pokazała stamtąd nosa!
2 — Z puszcz i Jasów
17
zs
ORLIKI POLUJĄ
Koniec kwietnia obfitował w opady. W ciągu kilku dni padały ulewne deszcze, rzeka
wystąpiła z brzegów i woda zalała całkowicie nadbrzeżne łąki. Od jednej do drugiej ściany
lasu, którymi łąki były obramowane, wszystko stało pod wodą. W przylegających do łąk
częściach lasu także stała woda.
Któregoś dnia wybrałem się ze strażnikiem łódką na łąki.
Na samym wstępie spotkała nas przygoda. Woda była mętna, zgubiliśmy koryto rzeki i
osiedliśmy na jakimś karczu leżącym na brzegu łąki tuż pod powierzchnią wody.
Namozoliliśmy się niemało, nim zepchnęliśmy łódź z przeszkody. Na szczęście poziom wody
w tym miejscu nie przekraczał wysokości cholew naszych gumowych butów, więc
uniknęliśmy przemoczenia. Popłynęliśmy dalej już bez przeszkód, obserwując niezwykły
obraz, jaki roztaczał się przed naszymi oczyma. Nad wodą sterczały na łące koły i
rusztowania pod-budówek spod zeszłorocznych stogów siana, czerniały tu i ówdzie plamy
ocze-retów, a środkiem koryta rzeki piętrzyły się zamulone na zakrętach stosy połamanych
konarów, drągów, patyków i wiechci zbutwiałego siana, na których szukały schronienia
unoszone przez wodę mrówki, biegacze, żuki gnojówce i różne inne owady.

background image

Nad zalaną łąką uganiały za sobą z głośnym szumem skrzydeł czajki, a wzdłuż ścian lasu
latały dwa orliki. Od czasu do czasu rozlegało się ich donośne zawołanie: kjek-kjak-kjek,
przypominające poszczekiwanie małego pieska, skazanego na oczekiwanie powrotu
gospodarza w zamkniętym pokoju. Lot ich był powolny, lekki, końce lotek w skrzydłach
palczasto rozstawione, upierzenie dość jasne, co charakteryzowało orlika grubodziobego.
Czasami któryś z nich zatrzymywał się w powietrzu, trzepocząc w miejscu skrzydłami, potem
spuszczał się raptownie na lustro wody i coś chwytał. Wydawało się nam, że orliki polują na
poruszające się w płytkiej wodzie żaby.
18
W dalszej drodze spotkaliśmy parę perkozów, kilka dzikich kaczek, kilka bocianów i jeszcze
jedną parę orlików. Latały one w odległości kilku kilometrów od miejsca, gdzie spotkaliśmy
pierwszą parę. Każda para miała» jak widać, własny „obwód łowiecki", na który składały się
poszczególne partie lasu, łąki i rzeki.
Po dwu godzinach wiosłowania dopłynęliśmy do cypla lasu wrzynającego się w łąkę.
TOK!
Brzoza rozwijała liście — nieomylny znak, że głuszce przestają tokować. Łowczy namawiał
mię jednak, by wybrać się do uroczyska Czerlon. Obecny przy tym strzelec przymrużył oczy i
rzekł krótko: — Jeszcze grają! — Zdecydowałem się i zaraz omówiliśmy szczegóły
spotkania.
Było po dwunastej w nocy, gdy minęliśmy stojącą przy szosie leśniczówkę. Panowała tak
wielka ciemność, że z trudem rozróżniałem białe kamienie, którymi obstawiono szosę z obu
stron jezdni w regularnych odstępach. Długo, długo jechaliśmy, nim wypadło skręcić na
drogę przy terpentyniarni.
Sylwetki pni niebotycznych sosen rysowały się w mroku jak fantastyczne kolumny
wspierające swymi czubami czarny strop lasu. Na tle szarzejącego nieba majaczyły
niewyraźne plamy ich koron.
Gdy wjechaliśmy na szczyt wzniesienia, ujrzałem małe światełko migające w oddali. W miarę
podjeżdżania światełko rosło przekształcając się powoli w słup ognia bijący w górę od
rozpalonego przy drodze ogniska. Na tle łuny widać było czarną nieruchomą sylwetkę
strzelca. Prawdopodobnie wsłuchiwał się w dolatujące go odgłosy stuku kół naszego wózka.
Widzieć nas jeszcze nie mógł, natomiast sam stanowił doskonały przedmiot obserwacji nawet
ze stosunkowo dużej odległości. Widzieliśmy wyraźnie, jak rzucił polano do ogniska,
podszedł do stojącej opodal ławeczki i zarzucił strzelbę na ramię.
Gdy podjechaliśmy, zasalutował i pomógł mi zsiąść z wózka. Zdjąłem burkę1) i grzałem się z
przyjemnością przy ogniu, prostując nogi skostniałe od dłuższego siedzenia. W tym czasie
woźnica wyprzągł konia, podsunął mu worek z obrokiem, a potem kucnął przy ogniu i
zacierał ręce.
— Niedługo ruszymy — zdecydował strzelec.
Tymczasem przysiedliśmy na ławeczce i gawędziliśmy o tym i owym. Światło ogniska
rzucało jaskrawe odblaski na pień starej sosny, na którym w takt pląsów płomieni tańczyły
cienie. Gdzieś w pobliżu kręcił się puszczyk zawodząc swe: uhu!... hu-hu-hu!
Ozwały się pierwsze żurawie. Strzelec zerwał się z ławki i dał hasło do wymarszu. Wyjąłem z
futerału aparat filmowy i ruszyłem za nim.
Schodziliśmy szybko ku bagnom porośniętym karłowatym lasem sosnowym, podszytym
trzciną oraz kępami wierzb bagiennych.
Przeszliśmy nie więcej niż pół kilometra, gdy strzelec nagle chwycił mię za rękę i szepnął:
- Gra!
Ogarnęło mię wzruszenie. Usłyszałem ciche: ty-kut... ty-kut...
Pieśń rwała się, przerwy były częste i strzelec radził czekać. Sądząc po sile głosu głuszec grał
niedaleko, najwyżej w odległości pięćdziesięciu kroków.

background image

Czekaliśmy, a głuszec grał.
Wreszcie zacząłem podchodzić, a raczej podskakiwać. Skoczyłem raz, drugi, dziesiąty i
słuchałem. Pieśń lała się za pieśnią. Z odległości piętnastu kroków rozróżniałem wyraźnie
kształtną sylwetkę ptaka. Byłem tak zasłuchany i zapatrzony w piękną zjawę, że nie
spostrzegłem, w jaki sposób strzelec znalazł się tuż za mną. Gdy usłyszałem szmer za sobą,
drgnąłem nerwowo i zrobiłem nieopatrznie krok naprzód.
W tym samym momencie rozległ się łopot skrzydeł, a w oczach zawirowały mi korony drzew
i ciemna plama odlatującego głuszca.
Zjawa prysła — wszystko było stracone!
*) Burka — długie, ciepłe okrycie podróżne.
20
Zostaliśmy powiadomieni, że wykryto na torfowisku puszczańskim tokowisko bojowników-
batalionów. Choć pora sezonu była nieco spóźniona, od razu zdecydowaliśmy się na
przedsięwzięcie wyprawy. Obiecywaliśmy sobie dużo wrażeń przy oglądaniu tak
niepospolitego widowiska, jakimi są toki wiosenne tych ptaków.
Charakterystycznym dla tutejszych okolic wózkiem, zaprzężonym w jednego konia z
kabłąkiem, wybraliśmy się zaraz po południu do gajówki. Mieliśmy tam przenocować, by ze
wschodem słońca zasiąść na torfowisku w budkach skleconych prymitywnie z naciętych
brzózek i wierzb bagiennych.
Gdy zostaliśmy zbudzeni ze snu, było jeszcze zupełnie ciemno. Po skromnym posiłku i
niezbędnych przygotowaniach ruszyliśmy w drogę. Na skraju bagna gajowy zaopatrzył nas w
długie kije, które mogły okazać niemałą usługę przy badaniu podłoża pod nogami i
przeprawach przez kładki na brodach i topielach.
Torfowisko było prawie bezleśne. Miejscami zarysowywały się we mgle niewielkie
zgrupowania nędznych sosen bagiennych, sylwetki pojedynczych brzózek i kępy wierzbiny.
Poza tym była to beznadziejna płaszczyzna porośnięta bagienną roślinnością: mchami
torfowymi, żurawiną, ostrymi turzycami, łochynią i bagnem o białym, wonnym kwieciu.
Czajki kwiliły żałośnie, wy- ' straszone naszym niespodziewanym pojawieniem się,
czasami przeciągały
21
ze świstem kaczki. Jedna zapadła obok na szeroko rozlanej strudze, lecz poderwała się zaraz i
odleciała z głośnym kwakaniem.
Zziajani i zmoczeni, dobrnęliśmy do budek na czas.
Były one świetnie zamaskowane i ustawione półkolem w odległości zaledwie kilkunastu
kroków od tokowiska. Wcale obszerna przestrzeń przed nami
piór z ich kołnierzy nic na niej nie było widać. Byliśmy uprzedzeni, że toki mogą się zacząć
późno oraz że mogą być niezbyt liczne. Podobno jednak w niektóre ranki bataliony zlatują się
jeszcze w takiej obfitości, jak na początku sezonu.
Zasiedliśmy w budkach, sprawując się jak można najciszej. Słońce zaczynało już dogrzewać,
gdy zjawił się pierwszy ptak. Nadleciał niespodzianie i siadł tak blisko mojej budki, że
mogłem do woli cieszyć wzrok jego butną postawą i pięknym upierzeniem. Za chwilę zjawił
się drugi i trzeci, po czym zaczęły się zlatywać ze wszystkich stron coraz inne, coraz
piękniejsze.
Nim zdążyłem ochłonąć z pierwszego wrażenia, rozpoczęła sie bójka. Dwa bataliony
nastroszy/y pióra i zapamiętale skakały sobie do oczu. Posłu-żyło to jakby za hasło do
rozpoczęcia toku, gdyż od razu zapanowało ogólne ożywienie.
Biły się po dwa, po trzy, po kilka na raz. Nastroszą pęki piór na uszach, napuszą kołnierze,
wyskakują w górę na metr i wyżej, wodzą się ze sobą i skubią nawzajem. Każdy inny — na
wysokich nóżkach, z długim dziobem wygląda jak wesołek. A ile barw, deseni i wymyślnych
wzorów w ich strojach! We wszystkim olśniewa przepych, zadziwia rozmaitość. Jedne mają

background image

kołnierze czysto białe, inne znów — czysto kremowe, rdzawe, szare, brązowe lub czarne,
prążkowane lub z wstawkami, regularnie plamiste, chmurkowane albo pstre. Pióra ich mienią
się w słońcu i połyskują metalicznie zielenią, granatem, brązem, szafirem, fioletem łub
miedzią. Pęki piór nad uszami tak samo barwne, rozmaite i wspaniałe, lecz rzadko tej samej
barwy, co kołnierze, częściej barwy odmiennej.
Niezrozumiała jeszcze dla nas rozrzutność Natury!
Gdy toki miną, wypierzą się przecież, zrzucą strój godowy i przywdzieją codzienny — szary i
niepozorny. Latem nie będzie można już odróżnić jednego od drugiego, gdyż wszystkie będą
do siebie podobne.
Mieliśmy przed oczami barwny obraz, ożywiony ciągłym ruchem. Korowód dziwacznych
postaci to tańczył i kłębił się, to rozpadał. Przecież te ptaki można było chwytać rękami!
Wysunąłem się z budki i nakręcałem film — z bliska, bez żadnej osłony. Przestałem, gdy
ptaki opamiętały się. Wszczął się popłoch. Jak race wystrzelały w powietrze jeden za drugim,
rozpierzchając się na wszystkie strony.
Towarzysze moi także powychodzili z budek.
Tokowisko nagle opustoszało, tylko wiatr rozwiewał pióra po bagnie.
Nam pozostał jednak film i niezatarte w pamięci wspomnienia.
22
Byliście kiedy na tokach cietrzewich? — zapytałem strażnika.
Byłem — odparł. — Ostatni raz przeżyłem nawet dużo wrażeń.
Zamyślił się przez chwilę, potem spojrzał na mnie i zaczął opowieść.
— Pamiętam, już przed godziną czwartą zasiadłem w budce skleconej z gałęzi na mało
jeszcze zarośniętej porębie. Była postawiona kilka tygodni temu, więc płochliwe ptaki
zawczasu przyzwyczajały się do jej widoku i teraz nie zwracały na nią żadnej uwagi.
Chociaż słońce już wzeszło i zalewało jaskrawym blaskiem porębę, choć malowało złote
wzory na pniach starych jodeł w ścianie lasu, mgły przewalały się po kępach brzózek,
okrytych jasną zielenią młodych liści, po czubach małych jodełek, które miały stworzyć tutaj
bór.
Wrzawa ptasich głosów wzrastała ciągle, dzięcioły bębniły na suchych sękach. Krople rosy
skrzyły się i mieniły kolorami tęczy.
Usłyszałem świst skrzydeł lecącego cietrzewia, a w ślad za nim rozległ się łopot skrzydeł.
Znowu świst — jeden, drugi i na porębę zaczęły ciężko „spadać" duże, czarne ptaki.
Łopotanie skrzydeł było słychać również w koronach starych jodeł na brzegu boru. Tam
sadowiły się kury cietrzewie, czujne na wszystko, ostrożne.
Znowu świst, nowe łopotanie — i w pobliżu budki opuścił się z hałasem na ziemię kogut.
Zaczął przechadzać się z wolna, rozkładając na boki i składając lirę z piór swego ogona.
Czarny jak żuk, mienił się w blasku słońca granatem, a biały od spodu środek liry, białe
„lusterka" na skrzydłach i czerwone korale nad oczami były upiększeniem stroju.
Zjeżył czarne pióra na wyciągniętej ku ziemi szyi, rozpuścił skrzydła jak dwie podbite bielą
tarcze i zasyczał bojowo: czau — szii...
Za chwilę rozległ się bełkot. Powtarzał go w przerwach pomiędzy sykiem, dreptał nogami,
przybierał dziwaczne pozy i cyrklował skrzydłami po ziemi półkola.
23
Bełkot i syczenie rozlegały się teraz wszędzie dookoła. To tu, to tam tań -czyły po porębie
czarne kule, migotały bielą podbicia rozpuszczonych i unoszonych do góry lirowatych
ogonów.
Do koguta syczącego przed budką zaczął zbliżać się inny, sunąc ku niemu powolnym, jakby
tanecznym krokiem. Ten przyjął wyzwanie i ruszył naprzeciw. Z wyciągniętymi ku sobie
szyjami, ze zjeżonymi na karkach piórami, zatrzymały się na chwilę w bezruchu. Potem nagły
skok w górę, w odpowiedzi na to podskok drugiego, potem zwarcie i odbicie się od siebie

background image

dwu czarnych brył, nowe podskoki, błysk w powietrzu śnieżnej bieli w ogonach i skrzydłach,
wszystko to splatało się jakby w oglądaną na jawie baśń.
Łopot skrzydeł zrywających się z głośnym gdakaniem z koron jodeł kur przerywa nagle toki.
Jak białe znaczone kule śmigają z ziemi w powietrze koguty i rozlatują się na wszystkie
strony. Cóż to?
Odpowiedź przyszła natychmiast — prędzej, niż mogłem się tego spodziewać. Z kępy
zielonych brzózek ukazał się ryży łeb ze spiczastą mordką, sterczącymi uszami i parą
przebiegle patrzących oczu...
Przez sam środek tokowiska przeciągnął truchcikiem ogromny lis!
DZI U PLAKI
W borach i lasach puszczańskich gnieździły się zielone, czarne i pstre dzięcioły, kraski, dudki
i gołębie. Wszystkie odlatywały na zimę oprócz dzięciołów, które pozostawały koczując po
bliższej i dalszej okolicy. Całą zimę były one zajęte wykuwaniem korników oraz larw
różnych kózek, bogatków i smolików spod kory drzew, spróchniałych pni i gałęzi,
wyłupywaniem nasion z sosnowych i świerkowych szyszek, a pod wiosnę rozpoczynały swą
tradycyjną grę na suchych sękach. Już o świcie las rozbrzmiewał tą dziwną muzyką. Z
różnych stron rozlegały się głośne werble, jedne o głuchych tonach altowych lub kontrabasu,
inne sopranem i nawet wysokim dyszkantem. Dzięcioł czarny bębnił szybko dziobem w
suchy kikut na wierzchołku sosny i w lesie rozlegał się pierwszy donośny werbel — niby
ranna pobudka. Dzięcioły zielone i pstre sadowiły się_ zaraz na różnych sękach, bębniły tak
samo i coraz więcej werbli słychać było to z prawa, to z lewa, to z daleka, to z bliska. Czasem
rozlegało się głośne kry-kry-kry-kry-kry przelatującego na inne miejsce dzięcioła czarnego,
czasami jakby okrzyki zdziwienia wyrażane śmiechem dzięciołów zielonych lub prze-
24
nikliwe kik-kik-kik-kik któregoś z pstrych. 'Teraz były również zajęte wykuwaniem dziupli w
spróchniałych pniach starych drzew. Jedne wykańczały i zakładały w nich gniazda, inne
porzucały nie kończąc roboty. Przylatujące na wiosnę najpierw gołębie, później dudki i w
końcu kraski zajmowały owe stare porzucone lub nawet nie wykończone przez dzięcioły
dziuple i zakładały w nich swe gniazda. Dudek osiedlał się w dziuplach po dzięciołach
zielonych i pstrych, kraska zaś i gołębie siniaki — w dużych dziuplach po dzięciołach
czarnych.
Gołębie siniaki, pomimo że często słychać było ich gruchanie, prowadziły bardzo skryty tryb
życia. Przy najmniejszym niepokoju zaraz przestawały gruchać i ostry świst skrzydeł
podrywającego się do lotu ptaka utwierdzał nas w przekonaniu, że spłoszyliśmy właśnie
gołębia siniaka. Żaden inny z naszych dzikich gołębi w ten sposób skrzydłami nie świszczę.
Jaskrawo ubarwione, mieniące się błękitem „niebieskie ptaki" — kraski zachowywały się
niemniej ostrożnie. Ich nieco chrapliwe urywane rek-rek, które wydawał ptak przelatując
błyskawicznie z drzewa na drzewo, świadczyło, że znaleźliśmy się w pobliżu ich gniazda. Za
to dudki hałaśliwie „hopały" od świtu do nocy, maszerując w poszukiwaniu żeru po łączkach,
polankach i sąsiadujących z lasem pastwiskach puszczańskich wsi. Patrząc na lecącego do
gniazda ptaka, machającego głęboko i lekko skrzydłami, odnosiło się wrażenie, że widzi się
podrzucany w powietrzu duży, barwny, pstry kwiat georginii. Po podaniu pokarmu siedzącej
w dziupli samicy powracał dudek na polankę i znowu rozlegało się stamtąd donośne, wesołe
hop-hop-hop powtarzane, z małymi tylko przestankami, bez przerwy.
Gdy kłuły się w różnych dziuplach pisklęta — był już maj.
KLĄSKAŁY SŁOWIKI
Był maj. Zmrok zapadł już na dobre, gdy dobrnąłem przez podmokłe łąki do skraju lasu przy
rzece.
Wieczór był bezwietrzny i cichy. Kląskały słowiki. Dwa śpiewały w gąszczu krzewów przy
łąkach, trzeci odzywał się w brzozowym gaju nad rzeką, jeszcze inne w głębi lasu.

background image

Usiadłem na pniaku i słuchałem. Na tle chóralnego rechotania żab w mokradle śpiew tych
ptaków miał przedziwny urok.
Niedługo powinien był nadjechać łódką leśniczy ze strażnikiem. Umówiłem się z nimi na
przejażdżkę po rzece, wzdłuż granicy lasu.
Gdy księżyc posrebrzył swą poświatą wstęgę wody, ukazała się na niej łódź, w której
rozróżniłem sylwetki nadjeżdżających.
Wstałem i skierowałem się przez łąkę ku brzegom leśnej wody. Spostrzegli
25
mnie. W tyle łodzi buchnął do góry słup ognia. Widziałem teraz łódź oraz siedzących w niej
jak na dłoni. Łuna bijąca od palącego się w kagańcu łuczywa obejmowała spory krąg rzeki
przed i poza łodzią. Dostrzegałem również opadające z wioseł srebrne strugi wody.
Gdy dobili do brzegu, wsiadłem. Płynęliśmy z prądem, w dół rzeki, więc wiosłować było
łatwo.
Dziwne roztaczały się przed nami widoki, dziwny był świat nocy.
Tuż blisko ciągnęły się wzdłuż brzegów pasma szuwarów. Do ich wnętrza wdzierały się
długimi językami tańczące odblaski światła. Biegły ku nim na grzbietach rozchodzących się
przy ruchach wioseł fal. Oprócz rechotania żab dolatywała stamtąd chrapliwa piosenka
zaszytego w chaszczach trzciniaka1).
Przed nami na rzece pluskały czasem ryby, lecz tylko koła rozchodziły się po wodzie. Gdy
któraś wyskakiwała wyżej nad powierzchnię, by schwycić opuszczającą się nad wodę ćmę, jej
pancerz z łusek błyskał w powietrzu srebrem, a gdy spadła, koła robiły się jeszcze większe.
Czasami podrywały się z wody kaczki.
Po obu stronach rzeki majaczyły czarne, zębate ściany lasów, w których kląskały słowiki. W
ciszy wieczora głos ich płynął daleko, odbijał się o przeciwległą ścianę, a powracając echem,
ginął w powietrzu nad wodą.
Nad łąką, tuż przy ziemi, zwisały miejscami welony mgieł. Gdy powiało ciepłym powietrzem
od lasu, kłębiły się i ciągnęły wolno nad rzekę, przegradzając nam drogę tumanem bieli
mlecznej. Łódź sunęła wtedy w oparach przewalającej się nad wodą mgły. Krąg widzenia
zwężał się, przygasały odblaski gorejącego w kagańcu łuczywa, a melodia dalekiej słowiczej
pieśni zatracała czystość swych tonów.
Nie rozmawialiśmy i tylko miarowy plusk wioseł mącił ciszę nad powierzchnią wody.
Czasami strażnik dorzucił łuczywa do kagańca, a wtedy języki ognia wystrzelały w górę,
sypały się skry.
Czasami jakiś zabłąkany ognik rozpalał na liściu mieniącą się złotem i szmaragdem iskierkę,
to znowu oświetlił pogrążoną w śnie na badylu trzciny niebieską świteziankę.
Wszystkie przedmioty, krajobraz, a nawet odgłosy i dźwięki wydawały się teraz jakieś
dziwne, niekiedy wręcz niesamowite. Wszystko posiadało inne kształty niż we dnie, inne
wymiary, działało na naszą wyobraźnię.
Od wierzchołka ściany lasu oderwał się duży cień i popłynął bezszelestnie ku przeciwległej
ścianie. Po jego konturach można było rozpoznać sowę. Już minęła w locie rzekę, gdy wtem
zrobiła w powietrzu szybki zwrot, zatrzepotała w miejscu i „spadła" na łąkę. Ledwie musnęła
skrzydłami jej powierzchnię, a już oderwała się od niej i skośnym lotem ku górze dotarła do
drugiej ściany lasu. Zapewne upolowała jakiegoś gryzonia, który zdążał z bagien ku rzece.
Płynęliśmy przy zmieniającym się ciągle krajobrazie.
Miejscami koryto rzeki zwężało się i nad nami zwierały się chaszcze
x) Trzciniak — niewielki nadwodny ptak gnieżdżący się w szuwarach.
26
trzcin, to znów łódź wypływała na rozlewisko pokryte dywanem szerokich liści roślin
wodnych. Unosił się wtedy w powietrzu zapach żółtych kwiatów grążeli, a ciemnozielony
dywan był poprzetykany rozsianymi na nim śnieżnobiałymi gwiazdami kwiecia nenufarów.

background image

Jedna ze ścian lasu zaczęła oddalać się od nas, natomiast druga biegła nam teraz naprzeciw.
Koryto rzeki skręcało pod wysunięty w bagno cypel lasu, a jej prawy brzeg stawał się stromy
i wysoki.
Blask ognia bijącego z kagańca oświetlił zbliżającą się ku łodzi ścianę lasu. Zapaliły się w
niej dwa zielone światełka w oczach pasącego się tuż przy rzece jelenia. Zgasły, gdy
odskoczył od brzegu, zapaliły się jeszcze, gdy odwrócił ku nam głowę przed ucieczką w bór.
Z tej strony cypla kląskał znowu jeden słowik, z przeciwnej za zakrętem rzeki odpowiadał mu
drugi. Gdy jeden skończył pieśń, drugi ją zaczynał. Czasami śpiewały razem.
Prąd był tutaj silny, koryto środkiem nie zamulone, wyżłobione głęboko, a woda
przezroczysta. Blask z kagańca docierał do dna i oświetlał sploty wodorostów, pomiędzy
którymi kryły się krocie maleńkich rybek.
Na piaszczystym dnie rzeki siedział duży rak. Trzepnął „ogonem" i począł sunąć tyłem do
swej nory w brzegu.
Zbliżaliśmy się do granicy lasu. Odłożyliśmy wiosła, a łódź kołysała się lekko na fali.
Wśród ciszy wciąż płynęły z nadbrzeżnych gajów brzozowych rozmarzające tony słowiczej
pieśni.
Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się północ.
KWITŁY JABŁONIE
W sadzie kwitły jabłonie. Korony drzew były obsypane kwieciem i wyglądały jak olbrzymie
białoróżowe kule. Zaraz po wschodzie słońca obsiadały je pszczoły i trzmiele napełniając
brzękiem cały sad. Pojedyncze basowe nuty, urywanego przy siadaniu na kwiat, brzęku
trzmieli, wnosiły dużo urozmaicenia do monotonnego chóralnego brzęku pszczół. Z kwiatów
spijały w słońcu nektar motyle — jedne o ,,pawich okach", drugie o ceglastych i czarnych
plamach na szerokich skrzydłach. Skrzydła trzymały na wpół rozchylone, wachlując nimi od
czasu do czasu. Gdy podlatywała pszczoła, wstrząsały skrzydłami, jak człowiek ręką przy
opędzaniu się od natrętnej muchy, a po jej odlocie spokojnie piły dalej słodki sok.
Wśród kwiecia przeskakiwał z gałązki na gałązkę szary ptaszek z czarną „czapeczką" na
głowie. Śpiewał długą, o dość niskich tonach piosenkę, która nie miała określonego początku
ani określonego końca. Prócz niezwykle czystych, matowo brzmiących tonów
charakterystyczną cechą piosenki był jakby brak pośpiechu, jak gdyby ptaszek nie śpiesząc
się opowiadał zajmującą bajkę. Czasami przerywał piosenkę i wyłuskiwał z kwiatów
szydłowatym dzióbkiem jakieś chrząszczyki czy larwy. Po przeszukaniu pęku kwiatów
przeskakiwał na wyżej położoną gałązkę, z niej na drugą — i dalej „bajał" piosenkę.
Śpiewakiem tak wysokiej klasy była pokrzewka czarnołbista.
OBUWIKI
Brniemy przez porośnięte olszyną bagniste łąki, by skrócić drogę do wrzynającego się w
Polanę Białowieską cypla wysuniętego ku południowi puszczy. Poranne mgły włóczą się
jeszcze nad rzeką, gdy na niebie za naszymi plecami ukazuje się powoli wielka, czerwona
tarcza słońca. Obfita rosa pokrywa wysokie, sięgające wyżej kolan trawy, wśród których nie
brak różnego zielska i kwiatów. Na delikatnie różowych baziach błotnego rdestu krople rosy
połyskują w porannym słońcu matowo jak perły. Tam znowu, na strzelających wysoko do
góry wiechach kremowo-białych kwiatów więzówki, siedzą pogrążone we
28
śnie motyle — zielone i miedziane kruszczyce. Komary zawodzą monotonnie, znad rzeki
dolatuje wrzask derkacza, a w puszczy odzywa się pierwsza kukułka. Z daleka ukazała się na
chwilę kształtna głowa sarny-kozła i znikła tak szybko, że ledwie zdążyliśmy rozpoznać
kierunek jego ucieczki po falującym ruchu traw.
Jesteśmy przemoczeni do pasa.
Gdzie rzednie łąka, bagno staje się bardziej grząskie. Rośnie na nim czermień błotna o
mlecznobiałych konchach. Utykamy w grząskiej topieli na dobre. Chwilami zdaje się, że

background image

wyciągamy z trudem nogi z żelazistej rudawy po to tylko, by zapaść się w nią o krok dalej
jeszcze głębiej.
Słońce zalewało swym blaskiem brzeg puszczy, gdy dobrnęliśmy wreszcie do skraju lasu.
Zmęczeni, długo odpoczywaliśmy opędzając się od bąków i wsłuchując w tętniące wrzawą
ptaków, a tchnące świeżością życie poranka. Po niedospanej nocy i uciążliwej przeprawie
przez bagno — dotkliwie odczuwaliśmy zmęczenie. Byliśmy upojeni powietrzem,
rozleniwieni ciepłem słońca i odurzeni niezrównanym zapachem wilgotnej od rosy, jędrnej
zieleni.
Trzeba było jednak iść dalej.
Przy wejściu do puszczy powitały nas zaczajone w cieniu i chłodzie komary. Las był nieco
podmokły, świerczyna z osiką, gdzieniegdzie dęby i olchy, pojedyncze graby, sporo brzozy.
W runie1) rzucały się w oczy lekko nakra-piane lancetowate liście storczyków plamistych i
pióropusze paproci. Przewodnik szedł przodem, zręcznie lawirując wśród pni świerków
najeżonych zdradliwie twardymi jak stal, ostrymi sękami. Omijaliśmy miejsca zbyt
zacienione szukając luk i przerzedzeń w drzewostanie. Kwitły tam konwalie, łodygi
kokoryczek uginały się pod ciężarem zwisających rzędami kształtnych lampioników.
W jednym z mrocznych zakątków cypla natykamy się na niespodziankę. Obuwiki! — i to cała
kępa! Pyszność kwiatów tych najpiękniejszych naszych storczyków, oryginalność ich barw i
kształtów jest zadziwiająca. Duże kwiaty zwisały na łodygach pojedynczo lub po dwa jeden
nad drugim. Przy każdym podmuchu wiatru schylały się rozdwojone czuby, drgały skręcone
spiralnie brunatnoczerwone ostrogi. Zakrzywione żółte pantofelki w środku kwiatu silnie
kontrastowały z czerwienią, a szmaragdowozielone liście podkreślały papuzie zestawienie
barw całości.
Naprawdę warto było brnąć po bagnie, warto było poświęcić niedzielny odpoczynek!
Obuwików było dużo. Odszukaliśmy jeszcze drugą i trzecią kępę. I doDiero teraz
zrozumieliśmy, jaki był właściwy, tak skrzętnie ukrywany przed nami cel zaprojektowanej
przez przewodnika wyprawy.
') Runo — roślinność zielna w lesie.
29
RYSIĘTA
Dyrektor lasów zawiadomił mnie telefonicznie, że cztery żywe wilczki zostały odebrane
kłusownikom przez praktykanta leśnego. Dostarczono je do siedziby łowczego, lecz nie było
go w domu. Powiadomiono więc o tym dyrekcję lasów. Dyrektor polecił odesłać wilczki do
Parku Narodowego. Zadzwoniłem do żony i powiedziałem jej o niezwykłej okazji obejrzenia
z bliska ciekawych zwierzaków. Zona obiecała przyjść i przyprowadzić ze sobą obie córeczki.
Zleciłem przygotować odpowiednie pomieszczenie, w którym można by maleństwa
odchować w ciągu kilku tygodni, oswoić z ludźmi i przyzwyczaić do przyszłych warunków
życia w ogrodzie zoologicznym.
Naraz zabrzmiał dzwonek telefonu i usłyszałem w aparacie podniecony głos żony:
— Coś nadzwyczajnego! Zosia mówi, że to nie wilczki, tylko młode rysie!
— Jak? Co? Dlaczego? — pytałem zaskoczony. — Przecież dyrektor mówił wyraźnie, że
odebrano wilczki.
— Jak sobie chcesz, ale Zosia mówi, że to są małe rysie — odpowiedziała. Chwyciłem
kapelusz i pośpieszyłem do muzeum. Zastałem tam posłańca,
kilku pracowników, żonę i córeczki. Młodsza — Zosia — stała z „ważną" miną koło koszyka,
w którym siedziały zwierzaki, i powtarzała jakiemuś niedowiarkowi :
— Phi! To wcale nie wilczki, to są rysie. O! Na uszach pędzelki im będą rosły! I pyszczki
mają okrągłe jak nasza kotka Szarusia. Jak to są wilczki, to gdzie mają ogony? Mówię, że to
rysie, tylko bardzo małe!

background image

Słuchałem i ja wywodów córki, a gdy obejrzałem bure maleństwa, musiałem jej przyznać
najzupełniejszą rację. Tak — to były młode, kilkutygodniowe rysie. Pośpieszyłem do
telefonu, by podzielić się nowiną z dyrektorem.
— Jak to, rysie? — pytał. — Przecież praktykant rozmawiał ze mną. Kto powiedział, że to
rysie?
30
Zapewniłem go, że sprawa rzeczywiście tak się przedstawia, oraz powiedziałem, że pierwsza
rozpoznała rysie moja siedmioletnia córeczka.
— Kto? — zapytywał. — Wasza siedmioletnia córeczka?! Niemożliwe, ja zaraz przyjadę.
Przyjechał dyrektor, obejrzał bure kociaki i przyznał rację mojej Zosi.
Odebrane od puszczańskich kłusowników cztery młode rysie chowały się pięknie. Karmione
z butelki przez smoczek rozcieńczonym krowim mlekiem, rosły jak na drożdżach. Były
wesołe, chętnie bawiły się i dużo spały. Na ich uszach pokazały się pędzelki, na futerku —
niewyraźne cętki, a bury ton ubarwienia zmieniał się na szarocynamonowy.
Gdy nadchodziła pora karmienia, gramoliły się przez wierzch paki służącej im za
pomieszczenie i z grubym, gardłowym miauczeniem wdrapywały się na kolana preparatora
muzeum siedzącego na krześle z butelką ciepłego mleka. W stosunku do innych osób
pozostawały nieufne. Toteż gdy po pewnym czasie żona dyrektora ZOO wiozła dwoje z nich
do Warszawy, siedziały w koszyku przez całą drogę tak cicho, że nikt z podróżnych ani
domyślał się nawet obecności w swoim sąsiedztwie żywych istot. Druga para powędrowała
do Zwierzyńca w Częstochowie.
NIEZWYKŁY GOŚĆ
Był ciepły majowy wieczór. Przez otwarte okno wleciała do pokoju wielka ćma, którą
początkowo wzięliśmy za nietoperza. Zaczęła krążyć dokoła lampy, potem wzdłuż białych
ścian pokoju i w końcu usiadła na parapecie okna. Zbliżyliśmy się ostrożnie, by przyjrzeć się
lepiej niezwykłemu gościowi. Siedziała z daszkowato złożonymi, brunatnoczarnymi z ładnym
deseniem skrzydłami, a duże jej oczy żarzyły się jak dwa rubiny. Po wielkości i
charakterystycznej plamie na tułowiu, przypominającej rysunkiem czaszkę ze skrzyżowanymi
pod nią piszczelami, poznaliśmy, że to trupia główka.
Żona wpadła na pomysł poczęstowania jej miodem. Po nalaniu na spo-deczek smakołyku
postawiła go obok siedzącej ćmy. Ta zaczęła ruszać zaraz patyczkowatymi czułkami
rozchylając nieco górne skrzydła i ukazując spod nich jaskrawożółte z czarnymi pręgami
tylne, po czym zaczęła ni z tego ni z owego piszczeć jak mysz. Wiedzieliśmy, że wydaje głos,
wypuszczając z siłą powietrze przez krótką grubą ssawkę, lecz nigdy jej żywej nie
widzieliśmy i nie słyszeliśmy jej „pisku". Z na wpół rozchylonymi skrzydłami przesunęła się
w stronę
31
spodka, uchwyciła przednią parą odnóży za jego brzeg i zatopiła koniec ssawki w miodzie. W
tej pozycji zamarła w bezruchu i tylko nieznaczne ruchy ssawki świadczyły o tym, że pije
miód. Raczyła się tak z pięć minut, po czj m zeszła ze spodka, złożyła skrzydła i czułki i nie
zdradzała ochoty, by ruszyć się z miejsca. Daliśmy jej godzinę spokój, gdy jednak trzeba było
zamknąć okno, żona podsunęła pod jej przednie łapki patyk i, uczepioną do niego, wystawiła
na zewnątrz, na okienny murek. Po zamknięciu okna ruszyła się, trzepotała jakiś czas na
szybie, lecz gdy okno zasłoniliśmy — odleciała.
Pewnego dnia posłyszeliśmy w naszym ogrodzie melodyjne fletowe fi-tiu--liu.Tej krótkiej
ładnej piosenki solo brakowało dotąd w programie codziennych koncertów ptactwa, które
powróciło do nas z zimowisk afrykańskich. Złocisto-żółty z czarnymi skrzydłami i czarnym
ogonem samczyk wilgi siedział na czubie wysokiej gruszy, powtórzył kilkakrotnie swoje
zawołanie i odleciał. Od tego dnia widywaliśmy go lub słyszeli w ogródku codziennie. Przy
bliższej obserwacji okazało się, że sprowadził on do ogrodu skromnie ubarwioną,

background image

oliwkowozielonkawą towarzyszkę życia i że budują na sąsiedniej śliwie gniazdo. Po pewnym
czasie w widełkach jednej z cienkich, ale mocnych jej gałązek wisiał już pięknie utkany
koszyczek. Staraliśmy się zapewnić płochliwym ptakom całkowity spokój i wilgi szczęśliwie
wyprowadziły młode.
Na początku lipca w koronie śliwy słychać było głośne krzyki dobrze już opierzonych piskląt,
ilekroć stare przylatywały do nich z pokarmem. Gdy się nieco zbliżaliśmy, stare ptaki
zaczynały trwożliwie wydawać — trudne do wyrażenia jakimikolwiek sylabami — chrypiące
dźwięki przypominające okrzyk
32
kota, któremu niechcący nadepnięto na ogon. Młode, zaszyte w gąszczu korony drzewa,
natychmiast milkły.
W drugiej połowie lata cała rodzina wilg raczyła się wiśniami w naszym ogrodzie, co
wspaniałomyślnie wybaczyliśmy im, pamiętając o tym, jak skrzętnie obierały drzewa
owocowe z różnych włochatych liszek. Trzymały się tutaj do końca lata. Z początkiem jesieni
zamilkło zupełnie fletowe fi-tru-liu.
Może następnej wiosny usłyszymy je znów na tej samej gruszy.
W maju wilki rozszarpały łanię, a osieroconego jelonka znaleźli strażnicy.
Był płowobrunatny, ciemniejszy i biało cętko-wany na grzbiecie oraz zapadłych bokach.
Czarny, wilgotny nosek, czarne kopytka i duże, czarne oczy stanowiły kontrast z ogólnym
tłem ubarwienia. Charakterystyczną cechą budowy jego ciała był króciutki, jakby ucięty
ogonek.
Piszczał żałośnie, chwytając pyszczkiem za palec, co było oznaką, że jest bardzo głodny.
Napoiliśmy go zaraz ciepłym, rozcieńczonym wodą mlekiem z butelki przez smoczek. Wypił
całą jej zawartość, oblizał dokładnie pyszczek i położył się tu, gdzie stał — w trawie koło
altanki, pod lipą. Za chwilę już spał, zwinięty niemal w krążek. Wśród trawy i opadłych
zbrunatniałych liści, wśród kładących się na nie plam słonecznych stał się dla niewprawnych
oczu niewidoczny. Jego płowobrunatne, pstrokate z wierzchu, ubarwienie zlewało się niemal
całkowicie z tłem otoczenia.
3 — Z puszcz i lasów
33
Jelonek pozostał u nas i nazwaliśmy go Maćkiem. Wkrótce,- oprócz mleka, jadł trawę, a
nawet ogryzał liście i młocie pędy z odrośli wokoło pnia lipy. Przyzwyczailiśmy go do
sypiania w nocy w altance. We dnie odpoczywał lub spacerował w ogrodzie, racząc się tam.
czym mu się żywnie podobało. Nieraz przychodził do kuchni lub na werandę. Wchodził i
schodził bardzo zgrabnie po prowadzących do wejścia schodkach. ]eże\i drzwi z kuchni albo
z werandy do pokojów były otwarte, zaglądał i tam. Zdarzało się, że właził pod jedno z łóżek,
kładł się pod nim i zasypiał. Nie przebywał jednak w pokojach długo — przy chodzeniu po
podłodze ślizgały mu się kopytka.
Maciek ogromnie lubił wycieczki do lasu w towarzystwie mojej żony i córeczek. Po drodze
prowadzącej wśród pól do lasu biegł w podskokach na przedzie lub harcował dokoła jak
rozbrykany źrebak. Czasami przystawał, by skub-nąć jakąś smakowitą roślinkę z brzegu
przydrożnego rowu. W lesie czuł się wyśmienicie. Często krył się w gęstwinie podszycia, a w
pewnym momencie znienacka wyskakiwał stamtąd wprost na kogoś z towarzystwa. Stawał
przed nim zadyszany. Patrzył przez chwilę, czasami podskoczył wysoko do góry i znowu
wpadał z impetem w gąszcz. Gdy znalazł gdziekolwiek grzyb, zjadał go doszczętnie lub
nadgryzał. Jadł również czerwone muchomory, co wywoływało z początku ogólne
przerażenie. Przekonaliśmy się jednak, że mu nie szkodzą.
Gdy się nahasał dowoli, podchodził wolniutko do towarzystwa i kładł się pod najbliższym
pniem drzewa. Przed położeniem się odgrzebywał nieco ściółkę kopytkiem to prawej, to

background image

lewej przedniej nóżki, podginał stopy (przypominało to ruch klękania na kolana) i przewracał
się na bok. Chcąc nie chcąc, trzeba było z pół godziny czekać, nim wypocznie.
W powrotnej drodze zachowywał się spokojnie — widać było, że jest zmęczony. Nie
wybiegał naprzód, lecz dreptał obok idących albo też „wlókł się w ogonie", pozostając w tyle.
Po przybyciu do domu wypijał swoją porcję mleka i — szedł spać.
Raz Maciek natknął się w ogrodzie na jeża. Wystraszony, odskoczył, a jeż zwinął się w
kłębuszek. Po chwili jednak jelonek zaczął do niego powolutku podchodzić. Stanął tuż przed
jeżem, wyciągnął szyję i próbował go obwąchać. Raptem jeż fyrknął i podskoczył, a Maciek
— w nogi. Tak się ¦ wystraszył, że przez pewien czas przebywał w innej części ogrodu.
Nieco później spotkała go przygoda z ropuchą. Zaczął ją obwąchiwać, jak każdy zresztą
nieznany przedmiot, i poparzył sobie nosek gryzącą wydzieliną jej skóry. Potem w ciągu
całego dnia oblizywał się, kichał i nie miał apetytu.
W miarę tego jak Maciek rósł, białe cętki na sierści stopniowo zanikały, aż znikły zupełnie.
Jeleń stał się jednolicie płowobrunatny, ciemniej zabarwiony na grzbiecie i z boków.
Równocześnie stawał się coraz bardziej wojowniczy. Podchodził nieraz do którejś
dziewczynki z tyłu i uderzał głową w plecy.
Zaczęliśmy w końcu żywić obawy, by nie pokaleczył dzieci, i oddaliśmy go u schyłku lata na
dalsze wychowanie do ZOO.
84
Wybrałem się dziś po obiedzie do puszczy po to, by odnaleźć wiąz polny, który widziałem
kiedyś na bagniskach wśród olch, świerków i jesionów. Powinien on sypać nasiona.
Nazbieram ich i zetnę parę gałązek z odrośli na pniu drzewa.
Gdy wkroczyłem na mokradła, znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Wkoło woda i
grzęzawisko porośnięte kępami żółtych kosaćców, łanami pokrzyw i trzciną. Dobrnąłem
jednak do kępy, na której rósł wiąz polny.
Był to okaz niezwykle osobliwy. Miał zgruzłowaciały pień, bardzo gruby u dołu, a zwężający
się jak szydło ku górze i cały obrośnięty kępkami odrośli. Ogólna wysokość drzewa nie
przekraczała 10 m. Pień, gałęzie, a nawet drobne gałązki pokrywały piękne listwy korkowe.
Kępa, na której rósł, była obsypana białymi płatkami jego nasion.
Ściąłem kilka gałązek, nazbierałem trochę nasion i ruszyłem w powrotną drogę.
Postanowiłem skrócić ją sobie, przedzierając się w prostej linii przez łan trzciny w podszyciu
skarlałego boru bagiennego, ciągnącego się na skos od kępy.
Wkrótce otoczyło mnie morze trzciny. Tkwiły w niej z rzadka rozsiane, cienkie, karłowate
sosny bagienne z przypłaszczonymi czubami koron. Pomiędzy nimi bieliły się tu i ówdzie
pnie brzózek, tkwiły rozczapierzone, obrośnięte porostami nędzne świerczki.
Powierzchnię bagna pokrywał z wierzchu kożuch białawych mchów torfowych. Chociaż
miałem na nogach długie buty, trudno było posuwać się przez szachownicę kępek i dolinek,
gdzie na każdym kroku groziło skąpanie się po kolana w grząskiej, błotnistej mazi.
Droga dłużyła się niepomiernie. Gdy zacząłem uprzytamniać sobie, że

35;
zapada zmrok, poczułem się trochę nieswojo. Komary brzęczały natrętnie koło uszu, z bagna
zaczęły unosić się opary.
Przeszedłem już szmat drogi, a kresu wędrówki nie było widać. Nagle usłyszałem szelest w
trzcinach. Przystanąłem i zacząłem nadsłuchiwać. Szum stawał się coraz wyraźniejszy, jakby
szedł wprost na mnie. Na pewno dzik pruje swym cielskiem zwarty łan trzciny!
Wytężam wzrok, słucham uważnie i czekam. Tak, to dzik przedziera się przez gąszcz trzciny!
Teraz rozróżniam wyraźnie falującą wstążkę jej wyniosłych kit.
Jeszcze chwila oczekiwania i łan trzciny rozwiera się. W chaszczach ukazuje się trójkątny łeb
dużego odyńca. Ze zjeżoną na karku szczeciną wygląda groźnie! Ma siwe bokobrody,

background image

szablasto zakrzywione do góry kły i niewielkie sterczące uszy. Koniec ryja drga mu nerwowo,
a małe świdrujące ślepia zezują na boki.
Zatrzymał się, fuknął i drepcze nogami w błocie. Po chwili rusza dalej, przerzucając w
krótkich susach z kępy na kępę potężne cielsko. Gdy mijał miejsce, w którym stałem
wciśnięty pomiędzy pnie dwu karłowatych sosen, poczułem nieprzyjemny odór.
Nie zwietrzył mnie! Przez dłuższą jeszcze chwilę słyszałem szeleszczący szum po trzcinach.
No, taką sztukę niełatwo zobaczyć nawet w puszczy!
Tkwiłem w miejscu, dopóki szum nie zacichł. Dopiero potem ruszyłem w dalszą drogę.
Ściemniło się na dobre. Teraz jeszcze trudniej było brnąć po bagnie. Czasami pociągało
chłodem i wtedy zrywał się lekki wietrzyk, przelatywał po czubach kit trzciny, falował nimi.
Zaszeleścił całym łanem i pędził dalej w las. Gdy przystawałem odpoczywając, w trzcinach
było słychać cichutkie szmery. To ćmy trzepotały się po nich albo mysz badylarka
przeskakiwała z badyla na badyl.
Dobrnąłem do ściany wysokiego boru i ruszyłem raźno dalej, mając teraz twardy grunt pod
nogami.
Po upływie pół godziny usłyszałem parsknięcie konia i dostrzegłem w ciemnościach błysk
światełka od zapalonego przez woźnicę papierosa. Byłem na miejscu!
30
Z U BRZYCA
Strażnik żubrów energicznym ruchem ręki nakazywał milczenie. ¦ Dochodziliśmy do kępy
starych świerków, w której powinna przebywać Zubrzyca. Należało sprawdzić, co się z nią
dzieje przed ocieleniem, gdyż od trzech już dni nie zjawiała się przy paśniku.
Mieliśmy do przebycia niewielki grabowy gąszczyk, by stanąć pod okapem olbrzymiego
wywrotu1), skąd moglibyśmy spokojnie obserwować kępę świerków. W razie potrzeby
można by wdrapać się na szczyt kilkumetrowej, prostopadłej ściany korzeni wywrotu i
stamtąd oglądać najbliższą okolicę. W tym punkcie dzieliłaby nas od miejsca domniemanego
przebywania Zubrzycy odległość wynosząca niewiele więcej ponad pięćdziesiąt kroków.
Ubraliśmy się w kombinezony ochronne, włożyliśmy gumowe buty. Zabraliśmy długie,
lekkie drążki i tak uzbrojeni przedzieraliśmy się powoli przez gąszcz grabowy.
Gdyśmy dochodzili do wywrotu, zza ściany jego płaskiego systemu korzeniowego ukazała się
nagle brodata głowa z pięknymi półksiężycami rogów, rozdętymi nozdrzami i groźnie
łyskającymi ślepiami. Struchleliśmy z przerażenia. Cofać się było za późno. Strażnik rzucił
drążek i skoczył ku najbliższemu świerkowi. Ja stałem oszołomiony, gdyż w tej samej chwili
ujrzałem leżącego na ziemi, tuż pod nachyloną głową matki, małego, kosmatego żubrzyka.
Zubrzyca wydała z siebie gardłowy chrap przypominający raczej krótkie rżenie i skoczyła
błyskawicznie w ślad za uciekającym. Ujrzałem jeszcze, jak podobny do dużego pluszowego
niedźwiadka żubrzyk uniósł się na zadzie i, klęcząc na cienkich przednich nóżkach, próbował
wstać z ziemi, po czym uskoczyłem w tył i pobiegłem z powrotem. Ciężko dysząc sam nie
wiem, jak i kiedy znalazłem się z drugiej strony gąszczu grabowego. Zdjął mnie wielki
niepokój o strażnika, gdyż usłyszałem jego rozpaczliwe: ho-op! Nie było czasu do namysłu.
Okrążyłem, jak mogłem najprędzej, grabiniak i zdążałem do miejsca, z którego dochodził
głos. Z daleka już dostrzegłem uczepionego na grubym pniu świerkowym strażnika, którego z
dołu atakowała rozjuszona Zubrzyca. Wspierając się racicami przednich nóg w szeroką
podstawę drzewa, podrzucała głowę do gćry i usiłowała dosięgnąć go rogami. Drzewo było
zbyt grube, by móc objąć jego pień, toteż trzymał się kurczowo rękami i nogami samych
warstw kory. Zdołał podciągnąć się do góry na tyle tylko, że Zubrzyca nie mogła go
dosięgnąć, lecz zachodziła obawa, że w pewnej chwili opuszczą go siły i obsunie się w dół.
Na domiar złego zobaczyłem, że kosmaty żubrzyk zbliża się powoli do matki, rozstawiając
niezgrabnie chwiejące się nóżki na niepewnym jeszcze dla niego podłożu. Zubrzyca

background image

zaprzestała na chwilę ataku i podbiegła do,małego. Fukając groźnie, lizała go po grzbiecie.
Wtedy stało się to, co przewidywałem — strażnik z szumem zaczął obsuwać się w dół.
J) Wywrót — drzewo wywrócone przez wiatr.
37
Zubrzyca odpowiedziała nowym atakiem na drzewo. Dzięki niepospolitej przytomności
umysłu, strażnik zdołał w ostatniej chwili podkurczyć pod siebie nogi i w ten sposób uniknął
uderzenia. Zubrzyca nie odstępowała teraz od niego, a żubrzyk poszedł za matką, i obojętny
na wszystko, położył się przy samym pniu świerka. Należało natychmiast działać. Chcąc
odwrócić uwagę Zubrzycy od na wpół przytomnego strażnika, zacząłem krzyczeć i walić
drążkiem po chrustach, zbliżając się stopniowo w jej kierunku. Zwróciła głowę ku mnie, biła
ogonem po zadzie, lecz nie ruszała się z miejsca. Miała przecież swoje maleństwo przy sobie!
Doprowadzony do ostateczności jej nieustępliwością oraz w poczuciu ciążącego na mnie
obowiązku ratowania człowieka, zbliżyłem się na odległość kilkunastu zaledwie kroków i
zacząłem rzucać w nią odłamkami przegniłych patyków i sęków. Podrywała się groźnie raz i
drugi, lecz zaraz wracała do leżącego maleństwa. Zniecierpliwiony, podbiegłem
niespodzianie kilka kroków naprzód i rzuciłem w nią kawałkiem darni. Teraz zaatakowała
naprawdę. Zdążyłem tylko zauważyć, jak strażnik oderwał się od pnia świerka i znikł mi z
oczu.
Gdy po gwałtownej ucieczce zatrzymałem się w bezpiecznym miejscu, nie słyszałem na razie
nic: ani fukania Zubrzycy, ani krzyku strażnika. Dopiero po dłuższym czasie rozległo się
znowu, lecz już z innej strony, przeciągłe: ho-op! ho-op! Odpowiadałem wołając parokrotnie.
Wreszcie ujrzałem strażnika zdążającego chwiejnym krokiem w moją stronę. Był blady i
zupełnie wyczerpany.
Opowiadał, jak śledził z napięciem moje wysiłki skierowania uwagi Zubrzycy na siebie, jak
drętwiały mu ręce i nogi, jak ostatnim wysiłkiem mięśni trzymał się na drzewie, jak wreszcie
spadł i uciekał na czworakach, korzystając z chwilowej nieuwagi /
38
PERKOZ DWUCZUBY
Na stawie, utworzonym przez spiętrzenie wód rzeki i gdzieniegdzie zarośniętym szuwarami,
gnieździła się para perkozów dwuczubych. Zbudowały sobie gniazdo w głębi szuwarów, do
którego prowadziła jakby wodna ścieżka. Ścieżką tą podpływały do gniazda. Była to
pływająca na wodzie, płaska z wierzchu i z wgłębieniem pośrodku kupa obumarłej roślinności
wodnej, głównie trzciny, cała przesycona wilgocią. Z czterech, jednakowo zaokrąglonych z
obu końców, zielonkawych jaj, ogrzewanych z wierzchu przez wysiadujące po kolei oba
ptaki, a od spodu przez wydzielającą ciepło masę gnijących szczątków roślinnych — wylęgły
się w czerwcu młode perkoziki. Można było wtedy obserwować ich zabawy na wodzie pod
czułym okiem matki lub obojga rodziców. Pływały po wodzie uganiając za sobą, a gdy się
zmęczyły, wdrapywały się na grzbiet matki, która obwoziła je na sobie po najbliższej okolicy
gniazda. Gdy zanadto jej ciążyły lub zanadto dokuczały baraszkując na niej, przechylała na
bok to jedną, to drugą stronę ciała i młode ześlizgiwały się na łapach lub zeskakiwały z
pluskiem na wodę.
Raz podjechaliśmy zbyt blisko kajakiem do pływającej gromadki. Matka powpychała
natychmiast maleństwa dziobem pod swoje skrzydła i dała z nimi nura pod wodę. Wypłynęła
z powrotem na powierzchnię w znacznej od nas odległości.
Młode wydostały się spod skrzydeł matki i cała rodzina pośpiesznie zaszyła się w szuwary.
39
KOSZATKI
Przywiózł je z puszczy leśniczy.
Wczorajsza burza złamała wielką osikę, w której gnieździła się rodzina tych sympatycznych
śpioszków. We wnętrzu roztrzaskanej dziupli ocalały tylko dwa młode, jeszcze ślepe

background image

zwierzątka, które dawały słabe oznaki życia. Zdane były na łaskę losu, skazane na śmierć
głodową. Przypadkowo znalazł je leśniczy, zawiązał zziębnięte w chusteczkę, wsadził w
zanadrze i odniósł do biura Parku Narodowego.
O znalezieniu koszatek zawiadomiłem swoje córeczki i powierzyłem maleństwa ich opiece.
Gdy wróciłem z pracowni na obiad do domu, zdały mi zaraz sprawozdanie z tego, jak małe
sierotki nauczyły się pić ciepłe, rozcieńczone wodą mleko i jak potem zasnęły w gnieździe z
waty, skręcone w jeden kłębuszek.
Po upływie dwu dni spotkała dziewczynki miła niespodzianka: koszatkom przerżnęły się
czarne jak węgiel, okrągłe, wyłupiaste oczy.
Od tego czasu zwierzątka szybko nabierały właściwego im wyglądu i stawały się bardziej
żwawe, ciekawe i psotne. Wkrótce też zaczęły — oprócz mleka — zajadać konfitury, różne
gotowane potrawy oraz ziarnka surowej gryczanej kaszy. Gały dzień zwykłe spały, a budziły
się przeważnie o zmroku, przystosowując czas swego posiłku do ustalonej w domu pory
podawania wieczerzy dziewczynkom. Opuszczały wtedy swoją kryjówkę, urządzoną w
tekturowym pudle, wdrapywały się po obrusie na mały, dziecinny stół i wyczyniały psie figle
pomiędzy nakryciami, w oczekiwaniu na swoją porcję mleka. Po jego wypiciu siadały, jak
wiewiórki, na tylne łapki, nakrywały się puszystymi ogonkami i zapalczywie łuskały ziarnka,
ruszając pociesznie nastroszonymi do góry wąsami. Chętnie też jadły schwytane przez siebie
owady.
Czarna smuga przez oko oraz pomarańczowe podgardle stanowiły gustowne przybranie
popielatoszarego futerka tych miłych i tak łatwo oswajających się z ludźmi gryzoni. Z
każdego dania musiały coś
im spodeczek z kaszą oraz trochę łakoci, za to w ciągu dnia nic już nie jadły. Nad ranem
wracały do gniazda i spały twardym snem do samego wieczora.
Pewnego dnia zdarzyło się, że w czasie snu dziewczynek otworzono drzwi od dziecinnego
pokoju. Koszatki skorzystały z okazji i uciekły. Zapanowała rozpacz — niestety, nic nie
można było poradzić. Przeszukaliśmy skrupulatnie cały dom, lecz zbiegów nie odnaleźliśmy.
Tego właśnie dnia moja żona postanowiła wybrać się koło południa do miasteczka w celu
załatwienia kilku drobnych sprawunków. Przy próbie rozpięcia parasolki wypadło z niej na
głowę żony coś miękkiego i ciepłego i potoczyło się po ramionach w dół. Okazało się, że były
to mocno zaspane koszatki. Trudno opisać radość córeczek z powodu tak szczęśliwego
zakończenia pierwszej przygody ich ukochanych wychowanek.
Od tego jednak dnia zasmakował koszatkom owoc zakazany — nie skrępowana niczym
swoboda. Korzystając z lada nieuwagi wymykały się z pokoju, spędzały nie wiadomo gdzie
po dwie, po trzy doby, by pewnej pięknej nocy powrócić niespodziewanie do wyprzątniętego
i odświeżonego przez dziewczynki gniazda.
Wkrótce znowu dzięki" przypadkowi mogliśmy podziwiać nieobliczalne pomysły naszych
uciekinierek w wyborze czasowych kryjówek. Chwyciłem kiedyś czapkę. Wtem wyłonił się
zgoła nieoczekiwany kłopot dopasowania jej do wielkości mojej głowy. Obejrzałem ją
dokładnie i stwierdziłem ku niezmiernej radości dziewczynek, że po prostu... zagnieździły się
w niej koszatki. Przegryzły podszewkę i rozgościły się w czapce.
Od tego czasu stale stwierdzaliśmy w domu takie lub inne psoty koszatek, mieliśmy więc
pewność, że przebywają one w obrębie domu. Wskazywały na to również fakty, że
rozkładane przez dziewczynki pożywienie było zjadane dość regularnie.
Przyszedł jednak czas, kiedy w domu uspokoiło się, a kasza, mleko i konfitury pozostawały
nietknięte. Trzeba było się pogodzić z twierdzeniem dziewczynek, że ich ulubienice wyniosły
się przez mysią dziurę do sąsiadującego z domem ogrodu.
Pokazywały mi nawet niewielki otwór w rogu pokoju od strony werandy...
41

background image

— Córeczki doktora tak interesują się zwierzętami — mówi — będą więc na pewno bardzo
zadowolone, gdy dam im borsuczka na wychowanie.
— Skądżeście go wzięli? — zapytałem.
— Ktoś rozkopał borsucze jamy w świerczynie i strzelcy znaleźli go ukrytego w jednym z
niedostępnych zakamarków. Był sam, osowiały i zziębnięty, więc zabrali go w obawie, by
biedactwo nie zdechło z głodu.
Jest jeszcze maleńki, dziewczynkom nic nie grozi — zapewniał.
— Dobrze, zapytam je, no i żonę — odpowiedziałem. — Potem dam wam znać.
Córeczki były, oczywiście, bardzo ucieszone, a żona również zgodziła się przyjąć
niezwykłego lokatora do naszego mieszkania.
Po obiedzie borsuk był już u nas. Ruszał pociesznie czarnym noskiem na wydłużonym
pyszczku, sapał i człapał głośno po podłodze podeszwami wydłużonych stóp, które były
zaopatrzone długimi pazurami. Krępa figurka na krótkich nogach, pasiasty łeb i krótki,
owłosiony ogon nadawały mu bardzo oryginalny wygląd. Nie wykazywał zbytniej
bojaźliwości na nowym dla niego miejscu i opity mlekiem łaził z kąta w kąt, obwąchując
wszystko po kolei.
Dziewczynki cieszyły się ogromnie i przezwały go Pacem. Zrobiły mu legowisko na
werandzie w dużym, krytym z wierzchu tekturowym pudle z otworem z boku. W rogu
werandy urządziły dla niego łazienkę — odkryte z wierzchu pudło z piaskiem. I trzeba
przyznać, że Pac był czyściochem. Zawsze pamiętał, gdzie jest jego łazienka.
Właściwie nie tak długo przebywał na werandzie. Upodobał sobie miejsce na kanapie w
jadalnym pokoju i na niej przesypiał część dnia. Budził się zwykle po południu, przeciągał,
ziewał, po czym zeskakiwał z kanapy i jak piesek dopominał się o jedzenie. Jadł wszystko,
lecz najchętniej pił mleko.
42
Zawsze był w dobrym humorze, bawił się z dziewczynkami podrygując pociesznie i
tarmosząc je za sukienki. Nie zdarzyło się, by którąś z nich ugryzł.
Na noc wynosiliśmy go do stodoły, by nie przeszkadzał spać. Buszował w niej do rana. Kopał
tam jamy, łowił myszy i różne owady. Wykopać się na zewnątrz nie mógł, gdyż stodoła stała
na głęboko osadzonej podmurówce. Z rana oczekiwał przy wrotach stodoły, aż ktoś
nadejdzie. Po otwarciu wrót łasił się i biegł jak mała świnka truchcikiem do kuchni.
Właził niezgrabnie po schodkach przez otwarte drzwi do sieni, a stąd — do kuchni. Jeżeli
drzwi kuchenne był zamknięte, skrobał w nie pazurami i piszczał, aż mu ktoś otworzył.
W kuchni było pełno karesów, a gdy najadł się i napił, człapał do jadalnego pokoju,
wskakiwał na kanapę i zabierał się do spania. Spał zwinięty w kłębek.
Spał jednak czujnie. Gdy wchodził ktoś do pokoju, otwierał przynajmniej jedno oko i
obserwował. Jeżeli któraś z dziewczynek podeszła do kanapy i zaczęła głaskać go, przewracał
się rozkosznie na wznak, lizał ją po rękach i bawił się z nią, lecz z kanapy nie schodził. Po
krótkiej zabawie zaczynał ziewać, przeciągał się, zwijał w kłębek i — spał dalej.
Z kotką Szarusią żył w całkowitej zgodzie. Gdy napił się mleka, ta zawsze oblizywała mu
pyszczek, dopóki się obojgu nie znudziło.
Po trzech miesiącach pobytu u nas Paca zdarzył się taki oto wypadek.
Przyszedł raz ktoś do kuchni z niewielkim kundlem. W czasie rozmowy gościa z żoną piesek
wemknął się przez nie domknięte drzwi do pokoju.
Naraz straszny gwałt i słyszymy okropny skowyt psa. Po chwili wpada on z Pacem do kuchni.
Piesek zawodzi swoje: a — ja — jaj! a — ja — jaj!... tuli się pod nogi swojego właściciela, a
Pac doskakuje do niego i aż się pieni z wściekłości! Trzeba było oblać obydwu wodą, by
wygnać Paca z powrotem do pokoju. Pies jak nie wyskoczy z kuchni, jak nie pójdzie przez
park, to tyle go i widzieli!
Śmiechu było co niemiara, a Pac nie mógł uspokoić się do samego wieczora.

background image

Gdy nadeszła jesień, borsuk zrobił się jakiś niespokojny. Złaził często we dnie z kanapy i
wałęsał się po pokojach oraz kuchni. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Prawdopodobnie zaczął
wyczuwać, że już pora przygotować sobie jakieś lepsze schronienie na zimę.
Pewnej nocy zrobił głęboki wykop pod fundamentami stodoły i — uciekł.
43
— Niewiele brakowało, żebym je rozdeptał — rzekł. — Oglądałem dużą hubę na grabie i
cofałem się tyłem od pnia z zadartą do góry głową. Naraz za-furkotało mi koło nóg, a gdy
spojrzałem w dół, zobaczyłem koło buta pięć pstrych jajek.
— A jarząbek? — zagadnąłem.
— Po kwadransie wrócił pieszo i usiadł — odparł.
Umówiłem się na wyprawę do uroczyska Orłowe w nadziei, że uda mi się sfotografować
pięknego ptaka na gnieździe. Zabraliśmy duży aparat oraz fil-mówkę. Po dość długim
kołowaniu, gdyż strażnik nie mógł od razu trafić na właściwe miejsce, zatrzymaliśmy się
wśród grondu gęsto podszytego leszczyną. Przygotowałem aparat i czekałem niecierpliwie na
powrót strażnika, który oddalił się teraz, by ustalić kierunek podejścia. Wkrótce zjawił się z
powrotem i oznajmił, że jarząbek siedzi. Zaczęliśmy podchodzić. W pewnej chwili strażnik
zatrzymał się i wskazał ręką na krzak leszczyny znajdujący się od nas mniej więcej w
odległości dwudziestu kroków. Wiedząc z doświadczenia, że skradanie się wywrze skutek
wręcz przeciwny od spodziewanego, ruszyłem w stronę krzaka normalnym krokiem, starając
się jedynie nie patrzeć zbyt przenikliwie przed siebie.
Z odległości dziesięciu kroków nie mogłem jeszcze nic dostrzec. Wobec tego zacząłem
kołować, aż znalazłem się od krzaka w odległości nie większej niż 5 — 6 kroków. Oczy
wyłaziły mi na wierzch, lecz jarząbka nie widziałem. Cofnąłem się, znowu podszedłem, aż...
struchlałem z wrażenia — przede mną
44
przy patyku mrugnęło czarne, okrągłe oko. Siedział szeroko, przypłaszczony i tak zlany
barwą z otoczeniem, że gdyby nie komary, które odpędzał od oczu mruganiem powiek, nigdy
bym go nie spostrzegł. Rdzawopstre ubarwienie piór zlewało się z barwą przegniłych liści, a
plamy słoneczne na ściółce i roślinności dopełniały reszty. Barwa ptaka była w tych
warunkach zdumiewająco doskonałą barwą ochronną!
Co rychlej skierowałem wzrok gdzie indziej i zacząłem rozstawiać trójnóg aparatu. Starając
się działać spokojnie, umiejscowiłem jarząbka w środku ma-tówki, zwęziłem przesłonę i
założyłem kasetę. W czasie kilkusekundowego naświetlania obserwowałem z zimną krwią
komara siedzącego na liściu leszczyny: byle nie patrzeć wprost w czarne okrągłe oko!
Dotrzymał świetnie, ale nie byłem pewny, czy w czasie fotografowania nie poruszył głową.
Uniosłem lekko aparat do góry i oddaliłem się zachowując ten sam spokojny, niedbały krok.
Jarząbek pozostał na gnieździe. Gdy zrównałem się z oczekującym na mnie strażnikiem,
zamknąłem kasetę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Filmowanie oraz sporządzanie fotografii
jaj w gnieździe odłożyłem do dnia jutrzejszego, gdyż mogła zajść potrzeba powtórzenia
zdjęcia samego ptaka. Z tego względu lepiej było go nie płoszyć.
I rzeczywiście, chociaż zdjęcie się udało, zapragnąłem jednak sporządzić lepsze.
W tym celu wybrałem się nazajutrz do Orłowego po raz drugi. Postępując podobnie jak w
dniu poprzednim, sporządziłem jeszcze jedno — jak się okazało później o wiele lepsze —
zdjęcie jarząbka. Ledwie jednak zamknąłem migawkę, ptak zerwał się z gniazda i w ciągu
sekundy znikł mi z oczu. Skorzystałem z okazji i sfotografowałem wnętrze gniazda z pięciu
brązowo nakrapia-nymi jajami.
Strażnik interesował się losem ptaka do końca. Wkrótce doniósł mi, że pewnego poranka
jarząbka już nie zastał. Z jaj wykluły się pisklęta i powędrowały za matką ,,w szeroki świat".
Pod leszczyną zostały tylko nakrapiane skorupki.
45

background image

Były przezabawne.
Cała czwórka buszowała po krytej werandzie, gdzie je trzymano, nie tylko we dnie, ale i w
nocy. Spały zazwyczaj od rana do późnego obiadu. Po przebudzeniu się wyłaziły jedna za
drugą z gniazda, rozkosznie ziewały, przeciągały się i, jeszcze nieco zaspane, zaczynały
,,drzeć koty" ze sobą. Trudno sobie wyobrazić, co to była za zabawa! Skakały jedna przez
drugą, okładały się nawzajem łapkami po pyszczkach, udawały, że gryzą, warczały, wodziły
za łby, tarmosiły za ogony i tarzały po podłodze. A jakie łobuzerskie miny! Miej się tylko na
baczności, by ci która jakiego psikusa nie spłatała.
Historia dostania się ich na leśniczówkę była niezwykła.
Strażnik przechodził koło Opalonego Dębu i natknął się na rysia, który dusił kunę. Jak ją
złapał — nie wiadomo. Widocznie przypadkowo podbiegła do czatującego przy dębie
(przechodziły tędy często sarny) i niespodzianie dostała się w jego pazury. Zobaczywszy
człowieka ryś porzucił zaduszoną kunę i uciekł.
2<
Oglądając ją strażnik zauważył, że była to samica karmiąca młode.
Zaczął się zastanawiać, czy nie udałoby się odszukać gniazda, by uratować młode kunięta od
niechybnej śmierci. Zabrał kunę i, na chybił-trafił, zaczął przeszukiwać okolicę. Może
spostrzeże gdzie dziuplę albo stare wiewiórcze gniazdo.
Szczęście mu sprzyjało. Na niegrubym, ale wyniosłym świerku dostrzegł w gąszczu korony
wielką kulę, uwitą z gałązek i mchu. Nie namyślając się długo, 11
zrzucił płaszcz i wdrapał się na drzewo. Gdy namacał z boku otwór wejściowy, wsunął
ostrożnie rękę i poczuł przyjemne ciepło: w gnieździe leżały cztery, pokryte dopiero
puszkiem, jeszcze ślepe zwierzątka.
Poobcinał nożem pręty gałęzi, do których było przymocowane gniazdo,
46
zabrał je i ostrożnie spuścił się z nim z drzewa. Zaniósł je wraz z kuniętami na leśniczówkę.
Bezradnymi zwierzaczkami zaopiekowała się córka leśniczego. Trzeba je było nakarmić
przez smoczek rozcieńczonym mlekiem, bo dopiero gdy przejrzały na oczy i nieco podrosły,
nauczyły się pić wprost ze spodeczka. Zaczęły też jeść zupy z kaszą, gotowane ziemniaki,
kluski, odpadki mięsa i przynoszone im owady. Bardzo chętnie pożerały złowione do pułapek
myszy i inne drobne gryzonie.
Córkę leśniczego bardzo polubiły. Gdy otwierała drzwi na werandę, biegły susami do niej,
przerywając największą zabawę. Ani się obejrzała, a już miała je wszystkie na sobie: na
ramionach, na plecach, na głowie. Gdy brała któreś do ręki, inne nie dawały jej spokoju,
dopóki nie zabrała razem całej czwórki. Mając ich pełne ręce, przytulała do siebie, a one
wysuwały mordki na zewnątrz i siedziały cichutko, cichuteńko.
Zdarzyło się pewnego razu, że przedostały się przez nie domknięte drzwi z werandy do
mieszkania, a stąd niepostrzeżenie do kancelarii leśniczego. Nie było w domu nikogo.
Zaczęły skakać po stołach i półkach, pościągały z nich, co się dało, wylały atrament, pogryzły
pióra i ołówki, poprzewracały wszystko do góry nogami. Gdy po godzinie takiej zabawy
leśniczy wszedł do kancelarii, opadły mu ręce. Czegoś podobnego jeszcze nigdy w życiu nie
widział. Powypędzał je, a sam zaczął zbierać rozrzucone po wszystkich kątach książki i
papiery. Zbierał, dopasowywał, sklejał rozdarcia, a rozbawione towarzystwo brykało
tymczasem po całym mieszkaniu. Gdy sobie przypomniał, że zwierzątka zostały przecież w
pokoju, rzucił wszystko i pobiegł zobaczyć, co się dzieje.
Akurat wracała do domu córka. Leśniczy zaczął przywoływać ją do pomocy. Gdy wbiegła do
sypialnego pokoju, gdzie się zadomowiły, zaniemówiła z wrażenia. Wszystko było
powywracane, pościągane i porozrzucane, podobnie jak w kancelarii. Z oderwanej jednym
bokiem z karnisza firanki zrobiły sobie huśtawkę, a poręcz krzesła na biegunach służyła im za
trampolinę do skakania na szafę.

background image

Nauganiali się niemało, nim połapali rozbawione zwierzaki. Wynieśli je z powrotem na
werandę.
Od tego czasu zamykali je na klucz również od strony mieszkania.
Niedługo jednak młode kuny były lokatorami werandy. W kilka dni po tym wypadku jedna z
nich wygryzła dziurę w rogu okna i wydostała się na zewnątrz. Przez ową dziurę pouciekały
tej samej nocy wszystkie.
Gdy nazajutrz z rana córka leśniczego przyszła zrobić na werandzie porządek, zdziwiła się, że
podane z wieczora kuniętom pożywienie leży nietknięte. Zajrzała do gniazda — było puste.
Więcej już swych wychowanków nie zobaczyła. Dookoła leśniczówki rozpościerała się
przecież puszcza.
47
MRUCZKA, SZARUSIA I RYSIEK-BURASEK
Sam nie wiem, dlaczego byłem taki niedomyślny. Dlaczego nie opowiedziałem wam o tym
wcześniej? No, ale stało się — opowiem teraz, tylko naprzód przedstawię wam kotkę
Mruczkę.
Przywieźliśmy ją ze sobą do puszczy. Stopę prawej przedniej nogi straciła w wypadku,
którego omal nie przypłaciła życiem. A było to tak.
Zimą zastawiono we wsi żelazne pułapki na tchórze, tzw. „żelaza". Ich zębate obręcze
zatrzaskiwały się przy każdej próbie wzięcia przymocowanej przynęty. Mruczka złapała się*
w takie właśnie „żelazo" za przednią nogę. Żelazo nie było przywiązane. Biedaczka
przywlokła się z nim do najbliższej stodoły i ukryła pomiędzy złożoną w zasieku słomą.
Myśmy nic o tym nie wiedzieli. Zginęła Mruczka, i koniec.
Minęło cztery tygodnie. Pod wieczór któregoś dnia przychodzi do nas sąsiad-gospodarz z
koszyczkiem w ręku i mówi, że znalazł w stodole w słomie naszą Mruczkę. Ma ją w
koszyczku, z „żelazem" na nodze.
— Jeszcze żyje — dodał — ale pewnie nie da się już jej odratować.
Zbiegła się cała nasza rodzina. Gdy sąsiad wyjął z koszyczka nie wyzwoloną jeszcze z
„żelaza", bezwładną Mruczkę, podobną raczej do obciągniętego zjeżoną skórką kościotrupa,
ścisnęły się nam serca, a córeczki w płacz:
— Tatusiu, ratuj Mruczkę!...
— No tak — łatwo powiedzieć: „ratuj", kiedy tyle tylko w niej życia, że czasami otwiera
oczy.
Gdyby ci, którzy zastawiają jeszcze „żelaza", zobaczyli raz w swoim życiu taką Mruczkę, na
pewno przeraziliby się skutkami okrucieństwa oraz zwalczaliby w przyszłości i piętnowali
tego rodzaju barbarzyńskie zasadzki na zwierzęta.
Zdjąłem ostrożnie „żelazo". Obręcze chwyciły nogę w przegubie stopy. Sama stopa była
zmarznięta na kość, jakby skamieniała.
Spróbowałem wlać kotce do gardła kilkadziesiąt kropel ciepłej, zabielonej mlekiem wody. Z
trudem przełknęła, lecz po chwili część zwróciła. Część — nie wszystko, to już dobrze!
Podjęliśmy walkę o życie Mruczki. Po miesiącu mogliśmy powiedzieć, że ją wygraliśmy.
Kotka mogła już siadać, próbowała nawet chodzić. Od tego czasu szybko przychodziła do
zdrowia i na wiosnę zaczęła prowadzić normalny tryb życia. Normalny? Może niezupełnie —
w każdym razie podobny do normalnego. Stopa na przedniej nodze pozostawała ciągle
skamieniała, silnie zwężona w przegubie. Podczas chodzenia kotki po podłodze słychać było
wyraźny stuk, co uniemożliwiało jej podkradanie się do myszy na twardym podłożu. Zupełnie
nie zdawała sobie z tego sprawy: stawała, kręciła koniuszkiem ogona, lecz nie było widać, by
rozumiała, dlaczego myszy przed nią uciekają. Chociaż się do nich skradała tak samo, jak
każdy inny kot, pukaniem skamieniałą stopą sama płoszyła zdobycz.
iS

background image

Jakoś w początku lata siedzieliśmy przy otwartych oknach za stołem przy obiedzie. Naraz
usłyszeliśmy okropny krzyk Mruczki, która wpadła przez okno do pokoju, pozostawiając za
sobą na parapecie i podłodze smugę krwi. Tuliła się do naszych nóg, nie przestając
wrzeszczeć. Okazało się, że skamieniała stopa odpadła i z rany leje się krew.
Kotka dała sobie zrobić opatrunek i nogę zabandażować. Uspokojona, nosiła bandaż przez
dwa dni. Trzeciego dnia zerwała go, wylizała ranę i zaczęła żwawiej skakać na trzech nogach.
Po miesiącu rana była już pięknie obciągnięta skórką, a Mruczka przyzwyczaiła się do
sprawnego chodzenia na trzech nogach i do łowienia nie tylko myszy, ale również szczurów
jedną łapką. Siedzi, bywało, przy dziurze w oborze i pilnuje. W pewnej chwili pakuje
błyskawicznie łapę do otworu i już trzyma szczura za grzbiet. Nie wyciąga go wcześniej, aż
ten osłabnie. Po wyciągnięciu chwyta momentalnie zębami za kark i dusi. Była bardzo łowna,
toteż zarówno dom mieszkalny jak i budynki gospodarcze były wzorowo chronione od szkód
wyrządzanych przez pojawiające się na osadzie gryzonie.
Na wiosnę następnego roku Mruczka okociła się. Zjawiła się w naszym domu jej córeczka
Szarusia.
Teraz właśnie zdarzyło się to, o czym nie przyszło mi do głowy wcześniej wam opowiedzieć.
Do łowczego przynieśli maleńkiego, ślepego jeszcze rysia. Podobno znaleziono go w puszczy
przy drodze. Skąd się tam wziął — nie wiadomo. Przypuszczano jedynie, że porzuciła go
jakaś młoda rysica, która nie miała mleka, by go wykarmić.
Łowczy zaproponował, byśmy spróbowali, czy Mruczka nie zechce przyjąć go na
wychowanie. Tylko w ten sposób udałoby się uratować maleństwo. Zgodziliśmy się chętnie i
po przywołaniu kotki do pokoju wsadziliśmy ryska do gniazda. Przytulił się zaraz do ciepłej
jeszcze, mniejszej od niego i także ślepej Szarusi. Na obserwatora wyznaczyłem starszą
córeczkę, Terenię, z którą Mruczka żyła w wielkiej zgodzie. Otworzyliśmy z powrotem drzwi
prowadzące z pokojów do kuchni, by kotka mogła bez przeszkód wrócić do gniazda. Gdy
wypiła podaną jej w pokoju porcję mleka, wymyła jak zwykle łapką pyszczek,
wyszczotkowała języczkiem futerko i skierowała się swym „podrzucanym" z powodu
chodzenia na trzech nogach krokiem do kuchni. Co teraz nastąpi? Przyjmie, czy nie przyjmie?
Podeszła do drewnianego pudła, w którym było gniazdo, stanęła jakby zdziwiona i zaczęła
ostrożnie obwąchiwać jego wnętrze. Ponieważ oba kociaki leżały przytulone do siebie, więc i
zapach musiał być jakiś mieszany.
Po pewnym wahaniu Mruczka wlazła wolniutko do pudła i obwąchiwała na przemian to
jednego, to drugiego kociaka. Terenia — jak było umówione — przemówiła do niej. Kotka
odwróciła głowę, odmiauknęła przyjaźnie, po czym, jakby nigdy nic — rozciągnęła się
beztrosko i zaczęła karmić oba kociaki.
4 — Z puszcz i lasów
49
Po chwili ukazała się we drzwiach Terenia. Stąpając na palcach z wielkiego przejęcia, szła ku
nam kiwając głową, machając rękami, półszepcząc:
— Przyjęła!... Przyjęła!... Już karmi!
— Niech żyje Mruczka! — krzyknął łowczy. — Naprawdę, rysiek ma szczęście!
— On taki bury, nazwiemy go Ryśkiem-Buraskiem. Dobrze, tatusiu? — odezwała się
młodsza córeczka, Zosia.
— Dobrze, dobrze! Niech będzie Burasek. Najważniejsze to, że go Mruczka przyjęła!
W ten sposób Szarusia otrzymała mlecznego braciszka Ryśka-Buraska.
Przebywali jednak razem w gnieździe niecały miesiąc. Rysiek-Burasek rósł o wiele szybciej
niż Szarusia i zaczął w końcu wypijać wszystko mleko od Mruczki. Z obawy przed
zagłodzeniem drugiego kociaka trzeba było Ryśka oddzielić i ,,odstawić" na smoczek.
Został umieszczony w oszklonym ganku i zaczął pić rozcieńczone wodą krowie mleko.
Mruczka tęskniła za przybranym synkiem, chodziła po domu i wołała go. Rychło zwęszyła

background image

Ryśka-Buraska na ganku i odtąd naprzykrzała się chcąc się do niego dostać. Dopiero po dwu
dniach pozwoliliśmy jej tam wchodzić, lecz zawsze po nakarmieniu Szarusi i po wypiciu
przez Ryśka--Buraska jego porcji mleka. On był syty, a Mruczka miała mleko wyssane przez
Szarusię, nic więc nie stało na przeszkodzie ich spotykaniu się. Byliśmy bardzo ciekawi, jak
się będą wobec siebie zachowywać.
Przy pierwszym spotkaniu wynikła cała tragedia. Mruczka rzuciła się do Ryśka-Buraska z
gardłowym pomiaukiwaniem, a on zaczął odpowiadać jeszcze grubiej, po swojemu, zaczęła
go lizać, a potem chwyciła zębami za grzbiet i próbowała wynieść z ganku. Nie poznał się
jakoś na tym, bo zaczął fyrkać, wywijać się i opierać pazurami o podłogę. Namęczyli się
oboje bez potrzeby i kotka dała spokój.
Wypuszczaliśmy ją na ganek raz dziennie. Zawsze było pełno karesów, pomiaukiwań, a
później — także zabawy. Rysiek-Burasek, którego futerko po ośmiu tygodniach zaczęło
stawać się coraz bardziej cynamonowe, chował się po kątach, czaił i wyskakiwał z impetem z
zasadzki na Mruczkę.
Raz przyprowadziła ze sobą Szarusię. Mieliśmy obawę, czy Rysiek-Burasek nie zrobi Szarusi
jakiejś krzywdy, ale nie. Okazało się nawet, że malutka Szarusia, Mruczka, większy już od
niej nawet Rysiek-Burasek, a także dwie dziewczynki mogą stanowić zgraną piątkę. Koty
czaiły się, skakały jeden przez drugiego, chowały, przewracały i uganiały za rzucanymi przez
dziewczynki kulkami z papieru. Taka zabawa mogła trwać godzinami.
Raz Rysiek-Burasek wydostał się z ganku na podwórze i nastraszył naszą krowę. Leżała na
murawie i spokojnie żuła zjedzoną trawę. Gdy zobaczyła Ryśka-Buraska, przestała żuć i
wpatrywała się z niepokojem w kusego, wesoło podrygującego przed nią nieznanego
zwierzaka. Ten skierował się wprost na nią, co widząc krowa poderwała się, zadarła ogon i
zaczęła uciekać jak szalona. Wystraszył się nie byle jak i Rysiek-Burasek, wskoczył na dach
50
podczas zabawy niebezpieczny dla dziewczynek, a poza tym zaczął dusić na podwórzu kury,
trzeba było oddać do ZOO.
Po wywiezieniu go Mruczka przez kilka dni chodziła po całym domu i obejściu,
przywoływała, węszyła, szukała. Szarusia smutna chodziła za nią, miaucząc żałośnie. Obie
dziewczynki pochlipywały po kątach.
Rysiek-Burasek, jak donieśli nam z ZOO, już nazajutrz po przywiezieniu baraszkował
beztrosko ze swymi rówieśnikami, rozpieszczonymi przez żonę dyrektora ZOO, dwiema
rysiczkami o pięknych, szarocynamonowej barwy futerkach, z zawadiacko sterczącymi
pędzelkami włosów na uszkach.
URWIPOŁCI E
Dzisiaj fotografowałem małe wilczki. Były strasznie niegrzeczne — ani rusz nie chciały
nawet przez chwilkę posiedzieć spokojnie. W dodatku aparat miałem staroświecki, kliszowy
ze statywem.
Próbowałem naprzód sfotografować je przy piciu mleka, ale pchały się jeden przez drugiego z
łapami do miski, więc jakże mogłem sporządzić fotografię, która by uwieczniła takie złe
maniery moich wychowanków. Niemożliwe! Sądziłem, że jak się napiją mleka, to się
uspokoją. Ale gdzie tam! Wszystko było jako tako, dopóki nie schowałem głowy pod
nakrywkę, by
4. 51
zorientować się, jak wygląda obraz na matówce. Czy nie podobał im się wygląd mojej osoby
bez głowy, czy też ukrycie głowy przyjmowały jako zachętę do zabawy — trudno orzec.
Dość, że zeskakiwały momentalnie z miejsca, na które był nastawiony aparat, podbiegały w
podskokach do mnie i tarmosiły za nogawice spodni. Próbowałem i tak, i owak, i zawsze,
choć w ostatnim momencie, popsuły mi szyki.

background image

Wilczki te zostały odebrane od kłusowników, którzy wykradli je z gniazda pod nieobecność
wilczycy. Choć widziały już na ślepka, były bardzo maleńkie. Całe bure, wyglądały jak
psiaczki. Z początku nawet gryzły! Były bardzo nieufne i ponure.
Karmił je woźny muzeum, a ja często byłem przy tym obecny lub też karmiliśmy wspólnie.
Skończyło się na tym, że tylko nas obu uznawały, a do obcych odnosiły się wrogo.
Rozpoznawały nas już z daleka po sposobie chodzenia. W skrzyni, która służyła im za
gniazdo, podnosił się zaraz radosny rwetes, pisk i drapanie, wilczki unosiły się na tylnych
łapkach i starały się wydostać ze skrzyni. Jeżeli podchodził do skrzyni ktoś obcy, a nawet ja
lub woźny w towarzystwie obcego, w skrzyni było cicho jak makiem zasiał. Można było
usiąść na jej krawędzi i nie domyślić się nawet, że jest w niej coś żywego. Gdyśmy je
wyjmowali, lizały nas po rękach i nie posiadały się z radości. Siadaliśmy na krzesłach z
butelkami ciepłego, rozcieńczonego wodą mleka. Jeden wilczek wdrapywał się na moje
kolana, drugi na kolana woźnego i zaczynało się „dojenie" przez smoczek. Gdy wypiły swoje
porcje, bawiły się z nami, baraszkowały po kątach preparatorni i wyczyniały różne psikusy.
Wsadzone z powrotem do skrzyni, piszczały z żałości i długo nie mogły się uspokoić.
Później nauczyły się pić mleko wprost z miski.
Zawołałem woźnego, myśląc, że we dwóch prędzej poradzimy sobiezurwi-połciami i że uda
się wreszcie je sfotografować. Omyliłem się — wtedy dopiero rozpoczęła się zabawa. . •
Stałem bezradny i chciałem już poniechać całej imprezy, gdy woźny poddał dobrą myśl.
— A może by tak zrobić portret urwipołciom? Ja będę je trzymać, doktor sfotografuje.
— Dobrze — rzekłem — róbmy portret.
Wziął je na ręce, a ja nastawiłem aparat na odległość i na ostrość.
Teraz rozpoczęło się czatowanie z palcem na migawce na odpowiedni „wyraz twarzy"
portretowanych. Należało przecież, by wygląd urwipołciów na portrecie uzasadniał to
zaszczytne określenie.
Czatowałem zaiste cierpliwie.
Nareszcie!... Cyk — i gotowe. Jak wyjdzie, tak wyjdzie — mam dość tej zabawy.
Po tygodniu wilczki pojechały w świat — na łaskawy chleb do warszawskiego ZOO.
PTASIA KOLONIA I ZIMORODEK
Wczasy nad jeziorem upływały mi szybko i przyjemnie. Kąpałem śięr jeździłem kajakiem i
łowiłem ryby. Lubiłem obserwować życie wielkiej kolonii ptasiej v/ lesie na drzewach na
jednej z wysp na jeziorze. Często słuchałem opowiadań o niej starych rybaków.
Założycielami kolonii, jak twierdzili rybacy, były siwe czaple. One to, przylatując pod wiosnę
wcześniej od kormoranów i ślepo wronów, pierwsze zaczynają co roku naprawiać stare
gniazda rozmieszczone w najwyższym piętrze lasu. Uprzedzają je w tym jedynie kruki, które
nie odlatują, lecz po-zcstają przez całą zimę „gospodarzami" kolonii.
W ślad za czaplami zjawiają się kormorany i ślepowrony, przylatują też kanie. Zaczyna się
rwetes i wrzask nie do opisania. Kormorany mają gniazda w tym samym piętrze, co czaple,
gniazda ślepowronów zaś znajdują się niżej.
53
Te ostatnie są ptakami nocnymi, spędzają więc cały dzień w kolonii przeważnie stojąc na
gniazdach z głęboko wciśniętymi w ramiona szyjami, skupione w sobie, lecz czujne na
wszystko. W nocy ślepowrony wyruszają na połowy ryb i żab, kormorany zaś po
całodziennych trudach śpią, czaple czuwają całą noc na swych gniazdach bądź w ich pobliżu.
Stoją nieruchomo, "uważne na każdy ruch, dźwięk czy szelest.
Gdy kończą łowy i wracają do gniazda ślepowrony — rozpoczynają czynne życie kormorany.
Lecą gromadnie na jezioro, ze dwie — trzy godziny pływają nurkując zwinnie za rybami, a
potem wracają na brzeg jeziora, rozsiadają się rzędami na różnych wyniosłościach terenu i
długo suszą na powietrzu i słońcu przemoczone pióra. Tak schodzi im czas do popołudnia,
kiedy to wyruszają po raz drugi na łowy. Po wysuszeniu ponownie przemoczonego upierzenia

background image

udają się na spoczynek. W czasie karmienia młodych, kiedy ptaki latają ciągle na jezioro i z
powrotem, w kolonii panuje wieczna wrzawa i we dnie, i w nocy.
Gdy tylko pisklęta kormoranów zaczynają nieco podrastać, wychodzą 2 gniazd i, pomagając
sobie skrzydłami i dziobem, świetnie łażą po gałęziach drzew. Mniej zręcznie potrafią to
pisklęta ślepowronów, młode czaple zaś często spadają przy tym z drzew na ziemię; tu padają
ofiarą drapieżców lub giną wskutek obrażeń i głodu. Podnóże drzew w kolonii pokryte jest
warstwą ptasiego kału i odpadkami pożywienia. Korzystają z tego przeróżne owady, a przede
wszystkim muchy gnieżdżące się w tym materiale i powodujące przez to szybszy jego
rozkład. Gleba wokoło jest przesycona związkami azotowymi, toteż rozsiedlają się tutaj
gromadnie rośliny wymagające dużych ilości azotu do rozwoju, jak bez koralowy, pokrzywa.
Odpadki pożywienia i zdechłe pisklęta są pożerane przez kanie i kruki. Ptaki te, mając własne
gniazda porozrzucane tu i ówdzie po całej kolonu, oczyszczają stale z padliny i resztek
pokarmu, znoszonego przez inne ptaki, gniazda swych sąsiadów.
Siedziałem właśnie z wędką na brzegu i słuchałem opowiadań zaprzyjaźnionego ze mną
starego, brodatego rybaka. Ryba dziś nie brała, więc tym chętniej skorzystałem z jego miłego
towarzystwa. Raptem posłyszeliśmy głośne pit-pit-pit-pit-pit..., śmignęło coś z lewej strony i
— na wędzisku usiadł zimorodek. Zatrzymałem oddech, wlepiłem oczy w szmaragdowego
ptaszka, a z przejęcia wędzisko zaczęło mi lekko drżeć w ręku. Nie sprawiło to żadnego
wrażenia na niezwykłym gościu. Po prostu zdawać mu się chyba musiało, że siedzi na
sterczącym nad wodą suchym patyku drgającym od wiatru. Mój rozmówca znieruchomiał tak
samo, jak ja. Obaj obserwowaliśmy siedzącą na czubku kija zieloną, przysadzistą figurkę z
dużą głową i długim, masywnym dziobem. Zimorodek wpatrywał się w wodę z nie mniejszą
uwagą niż my w niego. Naraz chlupnął do niej z wędziska, poderwał się z powierzchni wody
z małą rybką w dziobie — i najspokojniej usiadł z powrotem na wędzisku. Stuknął w niego
rybką, obrócił ją głową w kierunku swej gardzieli i połknął. No, tego było już za wiele!
Ruszyłem wędziskiem, zimorodek zerwał się z niego i z głośnym pit-pit-pit-pit śmignął, jak
strzała, w bok.
54
Zobaczyłem w zaroślach niedużego ptaka. Z wierzchu był oliwkowo-brunatny, od spodu —
szary. Dygnął, kiwnął dwa razy rdzawym ogonkiem i czmychnął w gąszcz. Był to słowik...
Kwitły jaśminy w parku, noc była duszna i parna. Wkoło lamp parkowych, w kręgach
bijących od nich świateł wirowały roje ciem, chrząszczyków nocnych i wiotkich jętek.
Obok skrzyżowania dróg rosła duża kępa jaśminów, obsypana — jak śniegiem — pachnącym
białym kwieciem. Z jednej strony padał na nią odblask światła lampy, druga była pogrążona
w półcieniu. W jej gąszczu kląskał słowik, drugi — w zaroślach nad stawem. Gdy jeden
skończył pieśń, drugi ją zaczynał. Czasami pieśni rozbrzmiewały razem, lecz nie zlewały się
ze sobą — każda brzmiała wyraźnie i mocno, każda miała swój własny wyraz.
Niebo pokrywały nasuwające się z wolna chmury, błyskawice rozjaśniały czasami mrok, a na
stawie rechotał chór żab. To z kępy jaśminów, to od strony stawu ciągle rozlegało się
kląskanie.
Głucho zadudnił z daleka grzmot. Po nim zaległa cisza. Po chwili jeszcze głośniej kląskały
słowiki i rechotały żaby. Lecz gdy gwałtowny huk piorunu wstrząsnął dusznym powietrzem,
a po liściach zaczęły szeleścić spadające z czarnych chmur krople deszczu, urwała się pieśń
słowicza i zacichł chór żab.
Nadciągała burza.
55
ca darł się u niego na ganku. Czasem zjawiał się nagle w naszym ogródku pod otwartymi
oknami sypialnego pokoju i budził wszystkich o godzinie trzeciej lub czwartej nad ranem
swym przeraźliwym: kaa!... kaa!... Gdy próbowaliśmy go wypędzić, darł się jeszcze głośniej i
gotów był bić się z nami.

background image

Nie wiedzieć czemu, ogromnie nie lubił naszej kotki Szarusi, podczas gdy u łowczego żył z
kotami w zgodzie. Jak tylko kotka pojawiła się w ogrodzie — zaraz pojawiał się i Czarny.
Początkowo Szarusia prychała na niego, ten odskakiwał i po chwili znowu ostrożnie
podchodził. Stawał przed nią i przyglądał się próbując zaczepić. Kotka się ruszy — to ten na
wszelki wypadek zejdzie jej z drogi, odczeka, znowu podskoczy i zaczepia. Doszło do tego,
że Szarusia i Czarny stanowili niemal nierozłączną, antagonistyczną parę.
Po niedługim jednak czasie Szarusia zaczęła się kruka obawiać, uciekała i kryła się na jego
widok.
Pewnego dnia, robiąc coś raz w ogródku, usłyszałem przytłumiony wrzask kota — jakby kto
mu na ogon nadepnął. Spojrzałem w stronę, skąd głos pochodził, i zobaczyłem, jak Szarusia
uciekała, a za nią leciał Czarny. Równocześnie usłyszałem głośny śmiech dziewczynek w
oknie. Podszedłem i zapytałem, co to było. Okazało się, że miały arcyzabawne widowisko.
Zaczęły opowiadać mi na wyścigi, jak to Szarusia wlazła do wietrznika w fundamencie domu
(pilnowała tam zawsze myszy), a kawałek ogona wystawał na zewnątrz. Czarny śledził ją od
dawna i widział, gdzie się skryła. Podfrunął cichutko do ścieżki, doszedł pieszo do wietrznika
i długo przypatrywał się, jak kotka pokręcała koniuszkiem ogona to w prawo, to w lewo.
Podskoczył i chwycił dziobem za ogon! Towarzyszył temu ów wrzask Szarusi, który
słyszałem.
56
Wyskoczyła z wietrznika jak z procy i rzuciła się do ucieczki. Nie widziała nawet, że sprawcą
tego był właśnie Czarny, który leciał tuż za nią.
Takie i tym podobne utrapienia miała z nim Szarusia całe lato.
Pod jesień gdzieś zniknął — może wrócił do puszczy, skąd zabrano go jako pisklę. W każdym
razie, od tego czasu więcej Czarnego nie widzieliśmy.
TEŻ SMAKOSZ
Na skraju lasu biegła dróżka. Przylegały tutaj pola, na których falowały łany kwitnącej
pszenicy. Na wysuniętym ku polu nad dróżką konarze rosochatego dębu
siedział duży ptak, zwany pszczołojadem, i bacznie obserwował przelatujące w różnych
kierunkach osy. Po ruchach głowy było widoczne, że interesowały go szczególnie okazy
przelatujące obok i opuszczające się ku ziemi. Był tak pochłonięty obserwacją, że nie
zauważył mojej obecności, chociaż stałem przy pniu drzewa w odległości kilkunastu kroków.
Po pewnej chwili opuścił się na niżej położoną gałąź i obserwował dalej. Jeszcze chwila i
sfrunął na ziemię, kierując się pieszo ku bruździe, która odgraniczała dróżkę od pola.
Zatrzymał się, kręcił głową i kłapał dziobem na prawo i lewo, jakby coś chwytał w powietrzu.
Posunąłem się bliżej. Rzeczywiście, chwytał i łykał podrywające się z ziemi lub opuszczające
się na nią osy! Wyśledził więc ich gniazdo i teraz siedział przy nim. Zaczął rozdrapywać darń
pazurami.
Osy zareagowały gwałtownym atakiem na ptaka. Cała ich chmara wirowała wokoło niego.
Uderzały jak pociski w głowę, pióra na piersiach i grzbiecie, a on rozrywał ziemię kłapiąc
ciągle dziobem i bezkarnie łykając bzykające bojowo, żądłonośne owady. Wkrótce wkopał się
do ziemi niemal do połowy ciała i jął stamtąd wyciągać dziobem całe gniazdo.
Wydobył je. Otrząsnął z ziemi i kawałków darni, po czym chwycił w dziób, poderwał się i
odleciał. Widocznie poniósł je — całe wypełnione larwami os - dla młodych, do swego
gniazda.
57
Wszedłem w Puszczę Świętokrzyską.
Szedłem i szedłem przez prawieczny bór jodłowy, który stał w słońcu posępny i skupiony.
Patrzyłem na dawno obumarłe jodły-olbrzymy, na nie mniej leciwe żyjące ich siostrzyce.
Ostały się one przed siekierą okupanta, przed mrozami srogich zim i przed niedawną klęską
kornika. Obsiewały i obsiewają one stok, a powstałe z ich nasion młode naloty tulą się do

background image

starych pni, pokrywają morzem jędrnej zieleni zwały i złomy, butwiejące kłody i pniaki. Na
cielskach poległych olbrzymów czerniały kożuchy mchów, wykwitały strzelistymi
pióropuszami kępy paproci.
Niedaleko sterczy potworny, z rozczapierzonymi na boki kikutami wyrwanych ze szczelin
skalnych korzeni wykrot jednego z poległych olbrzymów. Powaliły go wichry, siejące grozę
na szczytach Łysogór podczas rozpętanych przez żywioły burz. Zobaczyłem wtedy cały
ogrom tej podziemnej machiny, która przemyślnymi kleszczami i imadłami oplatała złomy
skalne, dając drzewu nie tylko życiodajne soki, lecz i fundament oparcia na kamiennej opoce.
Tam znowu leży na wpół zbutwiała kłoda jodły, tak potężna, że kilka-naścioro ludzi mogłoby
się po niej swobodnie przechadzać. A tuż nad nią kołysze się hen, w górze kolumnowa korona
jej rówieśnicy z „bocianim gniazdem" — spłaszczonym wierzchołkiem na czubie.
Stąpałem znowu po szeleszczącym pod nogami kobiercu opadłych liści. Przede mną wyzierał
spośród zwałów przysadzisty pień nie mniej od najtęższych jodeł potężnego buka. .Korę miał
gładką, pooraną szczelinami podłużnych spęknięć. Od strony północnej pień był okryty
kożuchem mchów,
58
porosły kwaśnym szczawikiem, a ze szczelin wyzierały kępki paproci. Spośród kobierca
mchów wychylały się ku słońcu — uszeregowane jeden nad drugim — łodygi czworolistu,
opatrzone rozłożonymi na krzyż liśćmi. W środku pomiędzy liśćmi tkwił na szypulce
niepozorny kwiat. W końcu lata, w tym samym miejscu, będzie pyszniła się czarnosina,
trująca jagoda.
Gdy poruszałem się po pokrywie zeschłych liści, chrupały pod nogami gniecione butem
zeszłoroczne kolczaste miseczki owoców buka. Wszędzie dookoła jego siewki rozkładały na
boki swe szerokie, mięsiste liścienie.
Potem jawor zabielił się z dala, obrośnięty chaszczami bzu czarnego i jarzębin. W ustronna m
zakątku zobaczyłem dwie brzozy, jakże inne niż te nasze z nizin! Pochylone nad głazami,
okryte zasmoloną, niemal czarną korą, wyglądały jak smagłe dziewoje świętokrzyskie, gdy
staną u źródła i czerpią zeń wodę. A opodal sączył się i szeptał strumyk, z którego może
gdzieś daleko płynie wielka rzeka.
Ruszyłem nikłym łożyskiem górskiej wody, przeskakując w miejscach grząskich z głazu na
głaz. Kępy paproci znaczyły jej drogę, a wśród pasma zieleni wiła się srebrzysta, skacząca po
kamieniach wstążka strumyka.
Niedaleko na uboczu rósł, jakby siedząc okrakiem na spróchniałym pniu, dziwacznie
ukształtowany buk. Korzenie, jak węże, oplatały kopę butwieją-cego próchna, spełzały z niej
w dół, czołgały się po powierzchni gleby, wżerając się w końcu w szczeliny skalne.
Błąkałem się w tym wielkim borze, przyglądałem się czarnym wiewiórkom, które patrzyły na
mnie ciekawie z konarów drzew. Brnąłem po mokradłach śródleśnych, gdzie woda źródlana
sączyła się pod nogi, podziwiałem kwiaty i zioła, stąpałem po łanach czernic i widłaków,
grzązłem w plątaninie kolczastych jeżyn. Tam spłoszyłem sarnę, tu widziałem zwiniętego w
pętlę na głazach, a potem sunącego bezszelestnie po nich padalca. Szumiały jodły i buki,
świerki i jawory, a gdym wkraczał w puszczę młodą, zwartą i pachnącą, ogarniał mnie chłód i
otulał mrok.
Znam ja puszczę potężną, wielką, gdzie żubr jako jej symbol przebywa, puszczę, której
równej nie ma na świecie, ale chyliłem teraz czoło przed Puszczą Jodłową.
59
ŻYWY LIŚĆ
Jednego dnia miałem dużo emocji, jakie przeżywa każdy przyrodnik podchwytujący na płytę
lub błonę fotograficzną fragmenty nie kończącego się nigdy i nig-gdzie filmu życia.
Gdy zszedłem wąską, wykutą w skale i wydeptaną przez zwiedzających Łysogóry ścieżynką
w dół ku łąkom, spostrzegłem kołyszący się na jakimś badylu suchy bukowy liść. Już miałem

background image

go minąć, lecz zastanowiło mię to, że liść kołysał się jakoś zbyt regularnie i zbyt miarowo.
Przystanąłem. Liść przestał się kołysać i tkwił teraz nieruchomo na badylu. Po chwili znowu
zaczął się kołysać, znowu nastąpiła przerwa, a potem nowe kołysanie. Nie, to było coś
podejrzanego!
Gdy zbliżyłem się do domniemanego liścia, wytrzeszczyłem oczy. Dostrzegłem śliczne
pióropusze czułków dużej ćmy. Siedziała ze złożonymi nie daszkowato, lecz do góry
skrzydłami, które przypominały do złudzenia — barwą, a poniekąd rysunkiem i wielkością,
sczerwieniały, suchy liść buka. Kołysała, jak przedtem, nimi na boki, to ponownie
nieruchomiała, co przypominało kołysanie się na wietrze uschniętego, z boku przyczepionego
paję-czynką do badyla liścia.
Gdy podszedłem do tego żywego suchego liścia, ćma szybko rozchyliła i równie szybko
złożyła z powrotem skrzydła, ukazując na przedniej ich stronie prześliczne cztery „pawie
oka" z białą grecką literą ,,tau" pośrodku każdego! Wyobrażam sobie na moim miejscu
jakiegoś małego ptaszka, któremu suchy liść błysnął nagle przed oczyma czterema dużymi
ślepiami! Przecież i mnie serce zabiło żywiej.
Miałem przed sobą samca pięknej ćmy, którą zwą lotnicą zyska. Zacząłem rozstawiać statyw
aparatu, przemyśliwając gorączkowo, jakby tu zrobić zdjęcie. Wokół badyla z siedzącą na
nim ćmą sterczały łodygi różnych roślin, suche źdźbła i patyki. Naprzód ustawiłem
prowizorycznie aparat, a potem zabrałem się do oczyszczania przedpola obrazu, który
rysował się na matówce. Zaniepokoiło to jednak moją lotnicę, gdyż zaczęła „nastrajać"
skrzydła do wzlotu, poruszając nimi coraz szybciej i szybciej. Nim zdecydowałem się, co
robić, poderwała się, zatoczyła małe koło, potem zrobiła w powietrzu jeden zygzak i drugi, i
znikła w gąszczu krzewów. Cóż, pozostawało machnąć ręką i pójść dalej. Nie udało się!
Może szczęście docisze mi i napotkam drugi okaz?
60
I cóż powiecie na to, że w niespełna pół godziny czasu spostrzegłem z daleka na pniu buka
podobny, przyczepiony doń liść. Był bardziej wyblakły i większy. Na tle czarnej niemal kory
buka odcinał się tak dokładnie, że było go widać na dużą odległość. ? może to naprawdę
suchy liść ? Przecież podobnych spotkałem już niemało.
W miarę podchodzenia nabierałem jednak przekonania, że to nie liść, a ta sama ćma, tylko —
samica: większa, bardziej blado zabarwiona — niemal żółta, odwłok gruby, a czułki
nitkowate, z lekka piłkowane. No, tę da się dobrze sfotografować!
Przyglądałem się. Skrzydła miała złożone tak samo jak tamta, kołysała się podobnie,
nieruchomiała i znowu kołysała się. A więc, jest to stała maniera tych motyli: imitować
kołyszący się na wietrze suchy liść!
Ledwie zrobiłem zdjęcie, żywy liść trzepnął raz i drugi skrzydłami, pokazując mi „pawie
oka", jakbyśmy mogli to określić — straszył!
Nie zdążyłem zrobić drugiego zdjęcia. Podobnie jak tamten, motyl zaczął „nastrajać"
skrzydła, a po chwili poderwał się, podleciał nieco i spadł na ściółkę. Skrzydła nie mogły
sprawnie unosić go w powietrzu: miał ciężki, napełniony jajami odwłok.
Pośpieszyłem z aparatem do miejsca, w którym ćma spadła na ziemię. Może uda się
sfotografować ją tam po raz drugi?
Podchodzę, wytężam wzrok i nic oprócz ściółki nie widzę. Wypatruję, czy motyl nie kołysze
się gdzieś na ściółce, nic nigdzie się nie rusza. Szukałem dobrą jeszcze chwilę, nim
dostrzegłem moją lotnicę. Siedziała nieruchomo z rozchylonymi skrzydłami, zlewając się z
tłem opadłych, starych bukowych liści. Zrozumiałem. O ile w pozycji zaczepionego
przypadkowo na badylu lub pniu drzewa opadłego liścia kołysanie się wśród poruszanych
przez wiatr, podobnie zaczepionych, prawdziwie zeschłych liści nie zwraca na motyla
niczyjej uwagi, o tyle kołysanie się w pozycji z rozchylonymi skrzydłami wśród nieruchomo
leżących liści na dnie lasu byłoby raczej niebezpieczne. Niejeden owadożerny ptak mógłby

background image

zainteresować się taką dziwną sytuacją, a gdyby w dodatku wcale nie wystraszył się
widniejących na rozchylonych skrzydłach czterech ślepi, to byłoby i po motylu!
Zadziwiające, a jednak prawdziwe.
Udało mi się sporządzić drugie zdjęcie.
61
CO BYŁO W GARNKU?
W sosnowo-dębowym borze stał przy rezerwacie żubrów schludnie utrzymany drewniany
budyneczek — dyżurka dla strażników. W kuchence dyżurki były poustawiane na półkach
gliniane garnki do mleka. Gdy strażnik schodzący z dyżuru sięgnął po jeden z nich —
odskoczył przerażony, gdyż coś w garnku zahuczało, a naczynie trzęsło się przez chwilę,
jakby nim ktoś poruszał.
Zaciekawiony niezwykłym zjawiskiem, przystawił krzesło, wszedł na nie, zaświecił zapałką i
zajrzał do garnka. Wywołało to nowy wstrząs naczynia. Zdołał jednak stwierdzić, że w
naczyniu siedzi jakiś zwierzak.
Zawołał drugiego strażnika mówiąc mu, że w garnku siedzi szczur. Tamten wysłuchał
opowiadania, wszedł na krzesło i zaświecił do wewnątrz latarką. Zahuczało w garnku jak
przedtem.
Zaczęli się naradzać. Zdecydowali w końcu, że to nie może być szczur, boby dawno uciekł,
lecz prawdopodobnie ten sam pilch, który kręci się stale koło dyżurki. Raz przecież wyciągnął
chleb z kieszeni powieszonej na ganku kurtki. Górne okno było niemal stale otwarte, więc
łatwo mógł się dostać do wnętrza budynku. Teraz domyślili się, kto rozrzucał im nieraz po
stole resztki jedzenia. Dlaczego jednak nie ucieka? Zajrzeli jeszcze raz do garnka i zobaczyli
czarne jak węgiel, wyłupiaste oczy oraz puszysty ogon. Postanowili nie płoszyć niezwykłego
gościa i zobaczyć, co będzie nazajutrz.
W nocy nie zaszło nic nowego. Gdy zajrzeli do garnka nad ranem, ogarnęło ich zdumienie.
Stwierdzili, że zwierzątko w garnku okociło się! Wnętrze było wysłane mchem, a oprócz
starego pilcha znajdowało się w naczyniu czworo gołych, ślepych pilsząt!
62
ZASKOCZENIE
ss *
— Profesorze, widziałam birkuty!
Odrywając wzrok od okularu mikroskopu, spojrzałem na młodą osobę, niedawno przybyłego
do Białowieskiego Parku Narodowego gościa z Akademii Sztuk Pięknych. Na jej twarzy
malował się zachwyt.
— Jakże to było? Opowiedzcie.
— Idąc za wskazówkami profesora, rozsiadłam się ze sztalugami na brzegu rzeczułki przy
mostku. Studiowałam roztaczający się przede mną widok wnętrza puszczańskiego
uroczyska1), którego motywy miałam za chwilę szkicować na płótnie. Nagle usłyszałam
szum nad głową, zakołysały się od fal powietrznych pióropusze paproci przy wykrocie i
ujrzałam siadającego na pień powalonego drzewa olbrzymiego birkuta. Z zapartym oddechem
patrzyłam na wspaniałego ptaka. Miał biały ogon. Rozglądał się.
Wtem usłyszałam nowy szum i ujrzałam drugiego tuż nad korytem rzeczułki. Był nieco
mniejszy i bez bieli w ogonie. Usiadł obok na powalonej kłodzie. Rozchylał skrzydła i
trzepotał nimi roztwierając szeroko zakrzywiony dziób. Widać było, że to młody. Usłyszałam
pisk i widocznie poruszyłam się bezwiednie, bo oba poderwały się w popłochu, z szumem
wzbiły w powietrze i skryły wśród koron drzew. Zjawa prysła jak sen!
W kilka dni później opowiadała mi o nowej puszczańskiej przygodzie.
— Długo błądziłam wśród gąszczu i zwałów, nim zdecydowałam się na wybór miejsca, by
wykończyć rozpoczęty obraz. Przede mną widniała fantastyczna brama, utworzona przez
poszarpane ściany korzeni dwu potęż-

background image

x) W sensie pięknego w swej dzikości zakątka puszczy.
63
nych wywrotów. Zwisały nad nimi gałęzie olbrzyma-świerka, obrośnięte długimi
brodami zielonoszarych porostów. Pod jedną ze ścian rosła kępa
piękne kremowobiałe wiechy nie znanych mi puszczańskich kwiatów. Rozstawiłam sztalugi i
zabrałam sie do szkicowania obrazu. Opędzając się od kcmarów utrwalałam na płótnie
kontury wywrotów, granice świateł i cieni, sylwety drzew.
Naraz zakołysały się pręty rosnących w wylocie bramy pierzastych jarzębin i ujrzałam
olbrzymiego rysia. Tuż za nim posuwał się truchcikiem drugi, mniejszy. Pierwszy zatrzymał
się przy jednym z wywrotów, otarł się o niego i przeszedł pod ścianą korzeni. Drugi skrył się
za nią i ukazał po chwili z boku przy paprociach. Tym samym niedbałym truchcikiem poszły
dalej, nie zauważając pod słońce ani rozstawionych sztalug, ani mojej osoby. Widziałam
jeszcze przez chwilę w gąszczu ich cynamonowopłowe futerka i kuse, czarne na końcu
ogonki.
Siedziałam wpółprzytomna z wrażenia, starając się jedynie utrwalić w pamięci kształty i
ruchy wspaniałych zwierząt.
Przytomność przywrócił mi dopiero krzyk kosa, który rozległ się w oddali, gdzieś na szlaku
wędrówki puszczańskich kotów.
Wziął rozmach i runął na powierzchnię wody. Plusnęły wysoko jej strugi, rozpryskując się
kroplami na boki. Na chwilę skrył się pod wodą, po czym wynurzył się i zaczął wzbijać w
powietrze. Jedną nogę podkurczył pod siebie, w pazurach drugiej trzymał trzepoczącą
ogonem rybę. Bijąc skrzydłami wznosił się pionowo do góry.
Gdy uniósł się już dość wysoko, zawrócił i odleciał ze zdobyczą ku brzegom jeziora.
64
NIETOPERZYCA Z MAŁYM
Wybierzecie się ze mną na strych leśniczówki? Niewysoko, pomiędzy zbiornikiem na wodę
a kominem jest szczelina, w której stale można znaleźć nietoperze. Zawsze można zobaczyć
w niej przynajmniej jednego, bądź wiszącego głową w dół na chropowatej ściance komina,
bądź przycupniętego na dnie szczeliny. Ponieważ jest koniec czerwca, gacki o tej porze
powinny mieć młode, więc spróbujmy odnaleźć nietoperzycę z małym. Liczymy właśnie na tę
szczelinę, do której jest łatwy dostęp i do której łatwo zajrzeć.
Wiemy z doświadczenia, że przesadnie ostrożne zachowywanie się przy podchodzeniu do
odpoczywającego w swej kryjówce dzikiego zwierzęcia wywiera odwrotny od
spodziewanego skutek, gdyż powoduje natychmiastową ucieczkę zwierzęcia. Idziemy zatem
po strychu normalnym krokiem, a nawet rozmawiamy.
Ustalamy, że przejdziemy naprzód do końca strychu, a dopiero gdy będziemy wracać,
przystaniemy koło komina i zaświecimy do szczeliny elektryczną latarką.
Mijając komin wytężamy wzrok wpatrując się we wnętrze szczeliny. Niestety, na ściance
komina nie ma nic. Ciemna plama, jaką by tworzył nietoperz na jej białawym tle, łatwo
rzuciłaby się w oczy. Może jednak siedzi nisko?
Zawracamy. Przystajemy teraz przed kominem i świecimy latarką do szczeliny. Szybko
zaglądamy do niej, starając się utrwalić w pamięci obraz, jaki roztoczył się przed naszymi
oczyma, i równie szybko latarkę gasimy.
No, czegoś podobnego nie spodziewaliśmy się zobaczyć! Na dnie szczeliny ujrzeliśmy
siedzącą jakby „po turecku" nietoperzycę, która trzymała przy piersi, jak matka dziecko, swe
kłapouche maleństwo. Ze sterczącymi do góry uszami wyglądała jakby w czepcu na głowie.
Odchodzimy zadowoleni z wyników obserwacji. Przed zejściem na schodki oglądamy się i
chwilę obserwujemy, chcąc się przekonać, czy zaniepokojona nietoperzyca nie opuści
kryjówki.
Jest spokojnie — wracamy.

background image

— Czy nietoperzyca lata ze swym maleństwem? Jak się ono jej trzyma podczas lotu?
— Nawet z nagim jeszcze oseskiem matka wylatuje na żer. Ma on haczykowato
zakrzywione zęby mleczne, którymi przyczepia się do piersi matki. Pozostawia go w
kryjówce, gdy podrośnie.
5 — Z puszcz i lasów
65
NA ZŁODZIEJU CZAPKA GORE
Dwie szare muchołówki zaglądały ciągle pod okap dachu werandy. Na-ściągały w róg jednej
z belek suchych źdźbeł trawy i uwiły gniazdo. Codziennie widywało się jedną łub dwie
wysiadujące na gałęziach jabłoni, która rosła przed werandą w ogródku. Czatowały na
przelatujące muchy, „sylabizując" monotonnie c-t, c-t. Od czasu do czasu podrywała się to
jedna, to druga, wykonując w powietrzu zwinne zwroty i łowiąc muchę. Słychać przy tym
było głośne klapnięcie połówek dzioba. Jeżeli pierwszy chwyt był nieudany, następowało
kilka efektownych ewolucji powietrznych i — mucha była w dziobie. Po złowieniu jej
powracały na swoje punkty obserwacyjne.
Wyżej pod dachem budynku zagnieździły się pliszki. Biegały truchcikiem po dróżkach
ogródka, chwytając pełzające po nich żuczki i gąsienice, lub przystawały kiwając długimi
ogonkami.
Gnieżdżące się w porozwieszanych na jabłoni skrzynkach szpaki podniosły raz wielki alarm
na widok kukułki, która cichaczem ulokowała się w koronie drzewa. Przycupnęła w gąszczu
gałązek, lecz szpaki rzuciły się na nią i zmusiły do ucieczki. Pliszki także w krzyk i za nią.
Razem ze szpakami przepędziły kukułkę aż hen za ogródek.
Muchołówki były tym wszystkim bardzo podniecone, co uwidaczniało się w nerwowym
przelatywaniu z miejsca na miejsce i ciągłym powtarzaniu c-t. Gdy wrzawa ucichła,
uspokoiły się i zaczęły jak przedtem łowić muchy.
Ledwo zapadł zmrok, ledwie zamilkły drozdy i kosy, wyśpiewujące o zachodzie słońca swe
melodie na czubach drzew, a już las rozbrzmiewał przenikliwym kuwik-kuwik-kuwik,
któremu wtórowały z różnych stron dudniące w nocnej ciszy głosy chu-chu, chu-chu. To
odzywały się puszczyki. Pierwszy krzyk wydawała samica, głosy hukające — samce. Koło
leśniczówki było je słychać stale, gdyż ptaki gnieździły się nie tylko po lesie, lecz założyły
gniazdo i na strychu.
Gdy w początku czerwca przyjechała do nas na wakacje wnuczka Maja, dwa z najwcześniej
wylęgniętych piskląt wygramoliły się już z gniazda i stale przesiadywały na belce w pobliżu
komina. Były całe pokryte gęstym puchem, a miały wygląd zaspanych jeszcze,
przecierających po obudzeniu się piąstkami oczu, malców z fantastycznie rozczochranymi
główkami. Stopniowo powyłaziło z gniazda i młodsze rodzeństwo — pozostałe trzy pisklęta
— i na belce siedziało teraz w rząd, co jedno to mniejsze — pięć takich czupiradełek. Stare
spędzały cały dzień przy młodych, siedząc na belkach nieco wyżej.
Babcia obiecała wnuczce zaraz po przyjeździe, że nazajutrz pokaże jej rodzinę sów.
Na drugi dzień wybrała się z nią koło południa na strych, wzięła Maję na ręce i podniosła ją
do góry, by mogła się lepiej siedzącym — jak zwykle w rząd — czupiradełkom przyjrzeć.
Teraz zaszło coś zgoła nieoczekiwanego.
5*
67
Jeszcze nie przebrzmiały pierwsze słowa zachwytu wnuczki, jak zerwał się z górnej belki
jeden stary puszczyk, za nim drugi i z groźnym kłapaniem dziobów rzuciły się na
przybyszów. Maja w krzyk! Opędzając się, z trudem wycofały się obie ze strychu.
Przygoda ta wcale nie przeszkodziła małej ciekawskiej zakradać się później po kryjomu na
strych, by podglądać, czy sowy na belkach jeszcze siedzą. Dowiedziała się o tym babcia, ale

background image

dopiero wówczas, gdy sowy już się rozleciały. Wnuczka powiedziała jej kiedyś, żeby się „nie
bała na strych chodzić, bo sowy tam już nie mieszkają".
?
Po uroczysku rozlegało się potężne: uhu, hu! ... Noc była ciemna, choć oko wykol, i tylko gdy
zadarło się głowę do góry, na tle nieba rysowały się czarne sylwetki jakby poszarpanych z
boków wieżyc, wyniosłych baszt, zębatych murów i większych lub mniejszych kopuł.
Zdawało mi się, że patrzę na osobliwą panoramę wyłonionego" nagle z pomroku wieków i
pogrążonego we śnie warownego grodu. W rzeczywistości było to splątane zbiorowisko
sylwetek czubów puszczańskich świerków, koron dębów, grabów, klonów i lip.
Gdy milkło zawołanie puchacza, słychać było wkoło cieniutkie szelesty i szmery. W runie na
powierzchni ziemi i w ściółce leśnej kipiało nocne życie. Opatrzone długim, drgającym
nerwowo ryjkiem ryjówki i rzęsorki, uzbrojone w ostre siekacze wielkookie, uszaste myszy
leśne, przysadziste, krępe polniki oraz rude nornice krzątały się w ciemnościach, zdobywając
w przeróżny sposób niezbędny pokarm. Jedne wyszukiwały opadłe nasionka lub ogryzały
łodygi ziół i krzewinek, inne łowiły ukazujące się na powierzchni gleby dżdżownice,
pełzające ślimaki, chrząszczyki i larwy. W każdym zakątku lasu, w każdym zakamarku
wrzało życie, panował ruch i ożywienie.
W powietrzu szybowały ćmy, brzęczały komary, unosiły się przeróżne owady. Czasami
zapalała się koło mojej głowy zielona iskierka, błąkała się przez chwilę i gasła lub też,
zapalając się i gasnąc na przemian, leciała ku ziemi na spotkanie innej, poruszającej się
wolniutko w trawie. Były to świętojańskie robaczki.
Niedosłyszalnym, nierównym lotem myszkowały wysoko wśród pni i koron drzew
odbywające nocne łowy nietoperze.
71
Znowu rozległo się przejmujące: uhu!... hu-hu!... Powtórzyło się niedługo, głośno i
przeraźliwie niemal nad samą głową.
Spojrzałem szybko w górę i ujrzałem poruszającą bezszelestnie wielkimi skrzydłami sylwetę
przelatującego nade mną puchacza. Wielkością dorównywała sylwecie orła, lecz zaokrąglone
końce szerokich skrzydeł i jakby wciśnięta w ramiona gruba głowa składały się na wybitnie
odmienną całość.
Gdy usłyszałem ponownie: uhu, hu!... — puchacz już przelatywał ponad rzeką.
Raniutko zbudziło mnie ze snu przyjemne ciepło wdzierających się kaskadą do pokoju
promieni słońca. Muskały mi twarz, ręce i wysunięte podczas snu spod kołdry nogi. Trzeba
wstawać!
Lecz co to?
Zachrobotało za szybą. Gdy odwróciłem głowę, zobaczyłem na ramie uchylonego na noc
wietrznika śliczną czarną wiewiórkę! Przysiadła cicho, kręcąc na boki puszystym ogonem.
Zamarłem w bezruchu z odwróconą ku oknu głową.
Wiewiórka zeskoczyła z ramy wietrznika na ramę okienną, wyciągnęła szyję i zajrzała raz,
drugi do wnętrza pokoju.
Zgrabny skok w dół i — już siedzi na stoliku, który stał przy oknie. Spostrzegła pozostawioną
przeze mnie z wieczora na stoliku torebkę z owocowymi cukierkami.
72
Go za mina! Brakowało tylko tego, bym ujrzał za chwilę, jak pocieknie jej ślinka z koniuszka
różowego języczka!
Niewiele, jak to się mówi, myśląc, podskakuje do otwartej torebki, unosi się na tylnych
łapkach do góry, zanurza w niej główkę i ...wyciąga owinięty w papier cukierek. Rozsiada się
wygodnie, nakrywa ogonem i ujmuje cukierek w przednie łapki. Młynkując nim i zdzierając
jednocześnie ząbkami papier, w mig odwija słodki przysmak.

background image

Słyszę wyraźnie, jak skrobie siekaczami po powierzchni cukierka, zgryzając go rychło
doszczętnie. Oblizuje teraz różowym języczkiem zawalane słodyczą wąsy.
Zaskrzypiały za drzwiami schody, prowadzące do pokoiku na górce. To kolega leśniczy
schodził do łazienki.
Wiewiórka drgnęła nerwowo, potem znieruchomiała i zamieniła się cała w słuch. Wciąż
siedząc na tylnych łapkach, z przednimi opuszczonymi wdzięcznie ku dołowi, wsłuchiwała
się pilnie w odgłosy kroków za drzwiami. Nagle robi zwrot, podskakuje do torebki, wyciąga z
niej w pośpiechu drugi cukierek i, trzymając go w pyszczku, skacze na ramę otworu
wietrznika. Stąd — daje długiego susa w dół.
Gdy wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do okna, zobaczyłem piękny obrazek. Tanecznica
lasu sadziła w podskokach przez ogród z cukierkiem w zębach ku ścianie otaczającego osadę
lasu!
Podczas śniadania mówię do kolegi leśniczego:
— No, miałem z samego rana niespodziewanego gościa w pokoju!
— Pewnie czarną wiewiórkę? — pyta. — Ta złodziejka od dłuższego już czasu przewraca mi
w pokojach wszystko do góry nogami. Niech tylko zastanie otwarte okno! I ja, i gospodyni
pędzimy ją z mieszkania na cztery wiatry, ale niewiele to pomaga. Zupełnie nie boi się. Raz
narobiła mi w kancelarii takiego bigosu, że długo nie mogłem doprowadzić jej do ładu.
Porozrzucała w poszukiwaniu przysmaków wszystkie papiery, pióra i ołówki na stole, wylała
atrament z kałamarza. Co prawda, sam jestem temu winien, gdyż początkowo rozkładałem dla
niej na stole orzechy i cukierki. Tak jej się to spodobało, że zrobiła się wkrótce bezczelnie
śmiała. Teraz nie możemy opędzić się od niej. Krzywdy jej nie robimy, boć to takie miłe
zwierzę, ale przepędzamy z domu. Gdy tylko usłyszy moje kroki, zmiata, aż się kurzy!
Wskoczy na dach lub na jabłonkę w ogrodzie, tupie łapkami, cyka i złości się na mnie. Co się
jednak da ze smakołyków ściągnąć z domu i wynieść do lasu, to ściągnie i wyniesie.
Zapomniałem uprzedzić profesora, by nie pozostawiał nic z jadalnych rzeczy na stoliku przy
otwartym oknie. Zapewne znowu coś zmajstrowała?
— E, nie — odpowiedziałem. — Poczęstowała się tylko cukierkami, co sprawiło mi wielką
przyjemność. Gdy usłyszała wasze kroki, jak schodziliście z górki do łazienki — uciekła do
lasu.
73
miafy brunatnawy odcień, dziób i pazury były ciemne, zaś woskówka wokoło dzioba oraz
nogi — żółte. Przekazałem go łowczemu, gdyż nie widziałem możliwości hodowania go u
siebie. Pozostał u niego.
Początkowo był dziki, bił dziobem i skrzydłami. Trzymano go w drwalce, a gdy nieco oswoił
się, został wypuszczony na podwórze.
Jego pierwsze pojawienie się tam wywołało wśród kur taki popłoch, że z krzykiem rozleciały
się na wszystkie strony i poukrywały, gdzie która mogła. Nie okazywał żadnego nimi
zainteresowania. Skakał po murawie, a gdy napotkał koryto z resztkami gotowanych dla kur
ziemniaków, zaczął wydzio-bywać je i z apetytem zjadać. Od tego dnia wypuszczano go
codziennie z drwalki, w której jedynie spał, siedząc na stosie narąbanych drew. Przezwano go
Nygusem.
Wkrótce kury przyzwyczaiły się do jego widoku, a kogut próbował nawet bić się z nim. Gdy
dostał po grzbiecie zakrzywionym dziobem, zaczął się go bać i na przyszłość unikał.
Przyzwyczaił się do kur tak dalece, że jadł z nimi ze wspólnego koryta, rozsiadając się
wygodnie na jego brzegu. Krzywdy im nie robił.
Pewnego dnia poszedł z nimi spać do kurnika i zajął miejsce na najwyższej grzędzie. Odtąd
sypiał tam stale, a do drwalki nie dawał się zapędzić. Ludzie nie mogli nadziwić się tej
przyjaźni drapieżnika z kurami i przychodzili często oglądać niezwykłe widowisko jedzenia z
nimi razem z jednego koryta.

background image

Gdy zaczął podfruwać, sadowił się na kominku sterczącym na dachu piwnicy w podwórzu i
przesiadywał tam godzinami. Czyścił pióra i machał
74
skrzydłami lub spał. Później podfruwał z kominka na rosnący opodal klon. Upodobał go sobie
i pozostawał na nim na noc.
Z podwórka jednak nie odlatywał. Przepędzał, jak dawniej, całe dnie z kurami i jadł nadal z
nimi wszystko oprócz ziarna. Dostawał także różne mięsne ochłapy, o które kokoszki toczyły
z nim wojnę.
Czasami wzbijał się w powietrze, szybował nad podwórzem i przesiadywał na dachu domu.
Rzadko odlatywał na pewien czas gdzieś w sąsiedztwo.
Pod koniec lata jego wypady w nieznane stawały się coraz częstsze i dłuższe. Przestał
nocować na klonie i spędzał noce nie wiadomo gdzie. W końcu zaglądał na podwórze tylko
jako gość. Kury bały się go ponownie i uciekały z krzykiem na jego widok.
Gdy późne jabłka zaczęły dojrzewać w sadzie — znikł i w podwórzu więcej się nie pokazał.
BŁOTN I AK
Było ciepłe popołudnie. Znad śródleśnej łąki dolatywało zawodzenie czajek, a w
przestworzach powietrznych szybował bekas kszyk. Słychać było stamtąd miłe dla ucha,
wibrujące dźwięki, niby ciche drżenie strun skrzypek pod palcami wiejskiego grajka. Z łąki
zalatywało odurzającym zapachem kwiatów więzówki.
W oddali pojawiła się sylwetka lecącego nisko ptaka. Po lekkości i harmonijnej płynności
powolnych ruchów, dość szerokich, lecz wąsko zakończonych skrzydłach i długim
prostokątnym ogonie można było rozpoznać błotniaka.
WIZYTA MISIA W GAJÓWCE
Całą noc na osadzie ujadały psy. Żona gajowego budziła się często, nasłuchując i
rozmyślając, co też mogło je tak zaniepokoić. Gajowy był nieobecny i oprócz niej na gajówce
nie było nikogo. Chwilami przejmował ją strach, chwilami miała ochotę wyjrzeć i zobaczyć.
Tak przemęczyła się do rana. Gdy zaczęło się rozwidniać, psy ucichły, i powróciły do swych
bud. Zaraz też usnęła. Wkrótce jednak nowe ujadanie poderwało ją na nogi. Wyjrzała oknem i
zobaczyła, jak psy rzuciły się ku oborom, skąd dolatywało beczenie zamkniętych owiec. Gdy
wyszła na dwór, uspokoiły się, przybiegły do niej i łasiły się koło nóg. Przywiązała je na
łańcuchach, po czym wróciła do izby.
Po umyciu się i roznieceniu ognia zabrała wiadro i poszła doić krowy. Psy poszczekiwały
nadal, ale nie zwracała już na nie uwagi.
Powracając od udoju usłyszała z tyłu głośny szmer. Gdy obejrzała się, zobaczyła, jak płot
przesadził jakiś kudłaty potwór bez ogona, ze spiczastym pyskiem i sterczącymi do góry,
krótkimi uszami. Przerażona, zaczęła uciekać rozlewając obficie mleko na murawę. Kundle
szarpały się na łańcuchach jak oszalałe, ona zaś biegła bez pamięci ku domowi.
Tymczasem miś rozglądał się ciekawie w nowym otoczeniu, a zmiarkowawszy, że ze strony
psów nie grozi mu niebezpieczeństwo, przyczłapał do rozlanego mleka i żłopał je z ziemi.
Oblizywał się przy tym smakowicie, poglądając z ukosa na hałasujące psy. Chcąc się
przekonać, czy więcej mleka nie ukryło się pod murawą, rozdrapał ją pazurami i węszył. Nie
znalazłszy nic, stanął. Nie zważając już teraz zupełnie na hałasujące psy poczłapał dalej,
kierując się ku zatrzaśniętym drzwiom kuchni, za którymi dygotała ze strachu na wpół
przytomna gajowa. Gdy przypadkowo spojrzała w okno, ujrzała ku swemu jeszcze
większemu przerażeniu przywarty do szyby łeb potwora,
7?
parę małych, świdrujących oczek i dwie kosmate łapy opatrzone długimi pazurami. To miś
stanął na tylne nogi, przednimi oparł się o szybę okna i mruczał z zadowolenia na widok
stojącego w kącie wiadra z mlekiem. Gaj owa wpadła do komory, a niedźwiadek coraz silniej

background image

naciskał na szybę plamiąc ją błotem i pozostawiając na niej ślady swych łap. Gdy rozległ się
brzęk tłuczonego szkła, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki przez tylne wyjście.
Miś zbił szybę i wlazł przez okno do kuchni. Bez wahania podszedł do wiadra, zanurzył łeb i
chciwie chłeptał mleko. W miarę tego, jak ubywało mleka w wiadrze, pęczniał coraz bardziej,
sapiąc z przejęcia i wysiłku. Odpoczywał, oblizywał się czerwonym jęzorem i znowu żłopał.
W końcu usiadł na zadzie, objął wiadro przednimi łapami,,uniósł do góry i przechylił tak
nieszczęśliwie, że resztę mleka wylał sobie na głowę. Wiadro potoczyło się z hałasem po
podłodze, a on trząsł łbem i mruczał. Siedział zażenowany, drapiąc się jedną łapą po brzuchu,
a drugą otrząsając resztki płynu z kudłów na głowie.
Gajowa pędziła bez pamięci przez las do osady leśniczego. Wpadła zadyszana i opowiadała
bez związku o całym zajściu. Domyślono się szybko, że chodzi tu o jednego z
półtorarocznych niedźwiadków wypuszczonych dwa tygodnie temu do puszczy. Zawołano
kilku ludzi, którzy wraz z żoną gajowego pobiegli do gajówki.
Gdy zbliżyli się do drzwi domu, wychyliła się z nich kudłata głowa misia trzymającego w
pysku ściągnięty widocznie ze stołu kawał chleba. Pootwierali szeroko usta i stanęli. Nim się
opamiętali, niedźwiadek wygramolił się na dwór, a zobaczywszy zbiegowisko ludzi upuścił
na ziemię chleb trzymany w zębach, skoczył ku rosnącej w środku dziedzińca grubej brzozie i
w kilkanście sekund siedział już na jednym z jej konarów, wysoko w koronie.
P IE Wl KI
Odpoczywaliśmy w borach sosnowych. Był koniec czerwca, dzień słoneczny, upalny. Zapach
żywicy unosił się w powietrzu, po ziemi pełzały duże, rude mrówki,
77
a z pobliskiej polany dolatywało ,,hopanie" dudka. Opodal kraska miała w sośnie gniazdo.
Kręciła się gdzieś w pobliżu, gdyż słyszeliśmy jej urywane terkotanie, lecz pięknego
niebieskiego ptaka nie mogliśmy dostrzec. Dochodziła godzina dziesiąta.
Strażnik wpatrywał się w jakiś suchy badyl sterczący przy pniu starej sosny. Podniósł się
powoli i ostrożnie podchodził do drzewa. Zaciekawiony, patrzyłem w ślad za nim. Gdy
zbliżył się do sosny, przykucnął przed badylem i zaczął mi dawać znaki wyciągniętą w tył
ręką. Pośpieszyłem do niego. Ten nagle podskoczył, zadarł głowę do góry i, wskazując coś
palcem wyciągniętej w powietrze ręki, wołał:
— O... o... o!...
Zadarłem i ja głowę i patrząc we wskazanym kierunku spostrzegłem błyskającego
przezroczystymi skrzydłami w słońcu jakiegoś owada. Zataczał w powietrzu spirale i unosił
się ku koronom drzew.
Gdy znikł nam z oczu pomiędzy igliwiem, strażnik zawołał:
— Tylko poczwarka została!
— Co takiego?... — zapytałem.
— Proszę popatrzeć, siedzi — odpowiedział.
Gdy podszedłem do badyla, zobaczyłem przyczepioną doń... rzeczywiście poczwarę! Była
prawie ryża, w czarne poprzeczne pasy, gruba i krótka, nieco garbata, z pokracznymi,
podobnymi do krecich przednimi nogami.
Miałem przed sobą pękniętą wzdłuż na grzbiecie, pustą, chitynową osłonkę ostatniej postaci
wzrostowej tzw. nimfy piewika. Znałem dobrze jego rozśpiewanych w słońcu pobratymców
ze skwarnego południa Europy i Azji. Poczwara miała ze trzy centymetry długości, więc
mogła reprezentować rzadko spotykany u nas gatunek piewika górskiego, co zresztą później
potwierdziło się.
Musiałem strażnikowi opowiedzieć wszystko, co wiedziałem o puszczańskim kuzynie tych
pięknych egzotycznych owadów oraz o jego krewniakach z Południa. A więc — że nazywają
je także cykadami, że są to owady należące do równoskrzydłych pluskwiaków, że mają
kłującą ssawkę, za pomocą której czerpią soki naprzód z korzeni, gdy jako postać młodociana

background image

żyją w glebie, a potem — gdy jako owady doskonałe żyją wśród zieleni — soki z gałązek i
gałęzi. Że samce mają na spodniej stronie nasadowej części odwłoka nader ciekawie
zbudowane organy głosowe i wydają donośne dźwięki, przypominające szybko powtarzane:
,,tss-tss-tss..." Opowiadałem, jak to postacie młodociane piewików, ukryte w podziemnych
norkach i korytarzach, pędzą długi, bo co najmniej 3-, 4-letni, a niektóre gatunki egzotyczne
nawet aż 17-letni żywot, mało zbadany przez naukę. Mówiłem, jak postacie doskonałe,
uskrzydlone, niezmordowanie a hałaśliwie koncertują wśród zieleni w największy skwar i
upał, jak urywają pieśni i zacichają, gdy tylko chmura zakryje słońce.
Słuchał zaciekawiony, czasami, przerywał mi, wypytując o szczegóły. Gdy skończyłem
opowiadać, zapytał: . , , ,
— A nasz,, puszczański, czy śpiewa?*.; .. .-..-.*. ¦- _-.,; :¦ ,:.;. „ -.-
7S
— Na pewno — odparłem — gdyż i on ma dobrze rozwinięte organy głosowe, ale jeszcze
nikt u nas jego głosu nie słyszał.
— Jak to ? — zapytał.
— Ano, tak! — odpowiedziałem. — Nie należy on do owadów pospolitych, jest bardzo
ostrożny i, nawet rozśpiewany, przy zbliżaniu się człowieka zaraz zacicha. Siedzi nieruchomo
lub też podrywa się nagle w powietrze i odlatuje.
Przypadek zrządził, że natrafiliśmy na nimfę, która wypełzła z podziemnej norki i uczepiła się
badyla. Postać doskonała wyswobodziła się z jej osłonki. Piewik rozprostował zmięte
skrzydła, które stały się jakby szklane, pokryte luźną siatką czarnych żyłek, odpoczął po
trudach wydostawania się z nim-falnej szaty i okrzepł. Zaniepokojony naszą obserwacją,
zerwał się z pustej osłonki, na której siedział, i odleciał, próbując po raz pierwszy mocy i
chyżości swych skrzydeł.
— Mieliśmy szczęście — szepnął strażnik. Tak, naprawdę mieliśmy szczęście!
STRACH MA WIELKIE OCZY
Misie biegły po dukcie wyciągniętym kłusem, jeden za drugim, zadzierając śmiesznie do góry
tylne łapy. ., -
Jeden nagle zatrzymał się, drugi z impetu wpadł na niego, przekoziołkowały się oba - zaczęła
się zabawa. Większy przewrócił mniejszego na grzbiet, usiadł na nim okrakiem, a tamten
starał się uchwycić go zębami za nogę. Przewracały się, tarzały po ziemi, mocowały ze sobą.
Coraz to ktorys unosił się do góry na tylnych łapach i, pchnięty przez drugiego, przewracał się
79
tak, że siadał prosto na zadzie. Pokiwał się, a napadnięty ponownie wyciągał przed siebie
przednie łapy, młynkował nimi i odbijał podsuwane mu pod sam nos łapy drugiego.
Mniejszy podskoczył do góry, przeskoczył rów na dukcie i puścił się na przełaj galopem
przez las. Większy za nim. Ten dopadł grubej sosny, wspiął się na jej pień i zaczął
wdrapywać się ku koronie. Drugi za nim. Pierwszy dostał się do gałęzi, uwiesił się oburącz na
niej, a tylnymi łapami obejmował mocno pień sosny. Drugi dopadł go, chwycił za tylną nogę i
zaczął ściągać w dół. Tamten puścił się jedną łapą gałęzi i walił nią ściągającego między
oczy. Gdy to nie pomogło, siadł mu na głowie, objął przednimi łapami pień sosny i pchał
zadem. W błyskawicznym tempie oba zaczęły zjeżdżać ku ziemi. Tylko zdzierane pazurami
łuski kory pryskały w słońcu jak złoty deszcz na boki.
Gdy dosięgły podnóża drzewa, przekoziołkowały się oba z rozpędu i wywróciły na ziemię.
Jeden leżał na grzbiecie i wierzgał nogami, drugi siadł i zaczął się drapać niezdarnie po
kosmatym brzuchu.
Zmęczyły się. Siedziały teraz jeden naprzeciw drugiego, zerkając od czasu do czasu na siebie.
Nagle większy poderwał się z ziemi, stanął na wszystkie cztery łapy, podniósł mordkę do
góry, nastawił uszy i znieruchomiał. Drugi przycupnął i patrzył na tamtego.
Z oddali dolatywał jakiś niewyraźny szum. Narastał szybko, potęgował się.

background image

Zaczął ogarniać je niepokój. Oglądały się jeden na drugiego, to opuszczały mordki ku ziemi,
to podnosiły nieśmiało ku górze, przestępując z łapy na łapę. Gdy hałas stawał się coraz
bliższy, rzuciły się w popłochu do ucieczki. Za nimi pędziło stado spłoszonych przez wilki
dzików.
.Słysząc już blisko niesamowity trzask i hałas, większy skręcił w bok, dopadł rozłożystego
dębu i wdrapał się szybko na gruby konar. Mniejszy za nim. Siedziały teraz obok siebie,
spoglądając przerażonymi oczyma w dół na zbliżającą się w galopie watahę dzików.
Na przedzie sadziła potężna samura, w środku za nią gromadka warchlaków, a z boków i z
tyłu kilka większych i mniejszych sztuk. Pochód zamykał spory odyniec.
Wataha przegalopowała pod samym niemal dębem.
Na jego konarze cichutko siedziały przytulone do siebie dwa misie.
80
Siadłem na jakimś leżącym na ziemi złomku, wydobyłem z plecaka zabrany ze sobą do lasu
chleb i zacząłem się posilać.
Polana była zarośnięta kwieciem i malinami, częściowo grabiną, wśród której tkwiły zwarte
kępy kilkunastoletnich świerków. Otaczały ją wkoło wysokie ściany lasu. Hen, w błękicie
szybowały dwie kanie, zataczając szerokie kręgi, opuszczając się lub unosząc w górę
pięknym, figurowym lotem. Odzywały się na przemian to jedna, to druga.
Zjadłem chleb i miałem zabierać się do odejścia, gdy posłyszałem przed sobą szelest.
Wpatrywałem się w kępę świerków, z której dochodził, lecz nic nie mogłem dostrzec.
Przemknęła mi przez głowę myśl, że musi to być kozioł. Szybko przygotowałem aparat i,
trzymając go w rękach, nie spuszczałem oka z kępy. Słyszałem teraz wyraźnie, jak z niej coś
wyszło, lecz kozła nie widziałem. Widocznie zasłaniały go wysokie maliny. Patrzyłem, czy
nie zakołyszą się ich pręty, lecz wszystkie stały prościutko — a tymczasem szelest szedł
wprost na mnie.
„Jakie licho?..." — pomyślałem.
Dreptało coś w miejscu, gdyż szelest to ustawał, to zaczynał się na nowo, zupełnie tak, jakby
kozioł maliny z prętów obierał. Ale dlaczego żaden listek na nich się nie poruszy?
Patrzę teraz na wizjer i trzymam palec na migawce, bo szelest poszedł znowu na mnie — lada
moment będę miał kozła przed sobą...
I nagle.. . Opadły mi ręce.
Rusza się przede mną trawa i z niej wyłania się — wspaniały jeż!
Podszedł do samego złomka i zaczął obwąchiwać ze wszystkich stron mój but.
6 — Z puszcz i lasów
81
„A ty, nocny marku — myślę sobie — i we dnie potrafisz cichaczem wymknąć się z
legowiska na włóczęgę. Zaczekaj — oszukałem się, ale ty będziesz miał zaraz niemało
strachu!"
Poruszyłem lekko butem — a jeża aż podrzuciło do góry. Dalejże skakać i prychać! Gdy
wstałem, zwinął się zaraz w kłębuszek.
Sfotografowałem kolczastą kulkę, zarzuciłem plecak na ramię i ruszyłem w dalszą drogę.
JAK W CZAPCE NIEWIDCE
Skrajem lasu, wzdłuż jego południowej ściany, biegnie szeroka droga. Na jej szkar-pach i na
pobliskich piaszczystych ugorach, porośniętych maleńkimi sosenkami, pysznią się kępy
czerwonego kwiecia wierzbówki i grona różowiejących jagód borówki brusznicy.
Patrzcie, jak spod waszych nóg wystrzelają co chwila w powietrze błękitne i jaskra-
woczerwone płatki. Gdy spadają na ziemię, giną wam z oczu, jak gdyby roztopiły się w oka
mgnieniu przy zetknięciu z rozpalonymi ziarenkami piasku. Czerwone podrywają się z
suchym trzaskiem, błękitne unoszą się i spadają niemal bez szelestu.

background image

Widzieliście dokładnie, że tutaj właśnie zapadł się jak kamień w wodę ten błękitny płatek.
Nie wierzycie własnym oczom, wytężacie wzrok i... nic nie możecie dostrzec. W chwili, gdy
nachyliliście się, by z bliska obejrzeć piasek, błękitny płatek wystrzelił jak rakieta do góry,
zatoczył w powietrzu łuk, spadł i znowu stopniał przy zetknięciu się z rozpalonym piaskiem.
A jednak nie stopniał — ukrył się!
Ukrył się pod szary jak piasek płaszczyk przednich skrzydeł siwoszka, który siedzi
nieruchomo w tym miejscu, gdzie płatek dotknął ziemi. To samo dzieje się z płatkiem
czerwonym. Kryje się on pod przednie szare skrzydła trajkotki. Barwne płatki są tylnymi
skrzydłami tych szarańczaków.
Czyż nie przypomina się wam czapka-niewidka z czarodziejskiej bajki?
82
Wczorajsza burza naderwała część korzeni wielkiej brzozy. Stała teraz pochylona.
Utrzymywały ją w tym położeniu nieuszkodzone korzenie tkwiące mocno w ziemi i napięte
jak stalowe liny. Ciężar zwisających jednostronnie gałęzi powodował stale postępujące,
aczkolwiek nieznaczne dalsze chylenie się drzewa. Czasami pękał z głuchym trzaskiem
cieńszy korzeń, naciągnięty do granic swej wytrzymałości.
Żubr Borus stał opodal i przez dłuższy czas przyglądał się pochylonej brzozie. Gdy rozległ się
huk rwącego się korzenia, drgnął. Odczekał chwilę i podszedł do drzewa. Obszedł je wkoło i
zatrzymał się od strony, z której sterczały obnażone korzenie. Przy poderwaniu rozdarły one i
uniosły w górę spory płat gleby porośniętej mchem i kępkami trawy. Wkoło pnia widniała
duża szczelina prowadząca w głąb ziemi.
Borus pochylił łeb i próbował zaczepić rogiem o napięty korzeń. Gdy mu się to udało,
przysądził się, wyprężył kark i ciągnął. Korzeń trzeszczał, lecz nie poddawał się sile
olbrzyma. Borus wparł się racicami w ziemię, sapał, dmuchał, lecz nie mógł dać rady.
Chlastał ogonem po bokach ciała, opędzając się od dokuczających mu much. Po nieudanej
próbie zmienił pozycję i usiłował wsadzić pod korzeń drugi róg z przeciwnej strony. Zaczepił
go, ale róg ześliznął się po gładkiej powierzchni korzenia, który oparł się teraz o łeb
olbrzyma. Żubr znowu przysądził się, natężył mięśnie potężnego karku i parł czołem korzeń
do góry. Rozległo się trzeszczenie, potem huk, a żubra aż podrzuciło. Korzeń został
rozerwany na dwoje.
Korona brzozy drgnęła. Zakołysały się gałęzie, zaczęło trzeszczeć, rwać się i pień chylił się
wolno ku ziemi. Gdy gałęzie oparły się o sąsiedni świerk, pień przestał się chylić —
równowaga została przywrócona.
?*
83
Borus stał i czekał. W górze słychać było szelesty i szmery. To zesmyki-wały się na boki
przyciśnięte do korony świerka gibkie gałązki brzozy.
Borus dostrzegł drugi, jak struna wyprężony korzeń. Przysunął się nieco bliżej do pnia i
podsadził pod korzeń róg. Rozpierał się, prężył mięśnie, sapał. W sklepieniu puszczy znowu
rozległy się trzaski: łamały się gałęzie zwartych ze sobą koron świerka i brzozy.
Towarzyszyły mu z dołu głuche trzaski rwących się w głębi korzeni.
Pień brzozy zaczął się chylić ku ziemi. Huknęło jak gromem, ziemia wydała głuchy jęk, aż
poszło echo po lesie. Puszczański'kolos, pokryty biało-szarą, niemal gładką korą, legł u stóp
puszczańskiego olbrzyma. Na lśniącej, brunatnej sierści Borusa widać było mokre plamy
potu, Świadczyły one o wysiłku, na jaki się zdobył wywalając brzozę.
Echo łoskotu walącego się drzewa rozpłynęło się w stropie puszczy.
? Borus stal pośród gałęzi korony kolosa i chciwie objadał ze skórzastych liści tkwiący na
koronie, wrośnięty weń, ciemnozielony krzak jemioły.
PAŹ ŻEGLARZ

background image

Wzdłuż biegnącego toru kolejowego, przez las, ciągnęły się zarośla krzaków tarniny. Z
nadejściem wiosny pokrywały się bielą kwiatów i wyglądały jak gdyby obsypane śniegiem.
Gdy byłem jeszcze uczniem szkoły powszechnej, lubiłem urządzać tam wyprawy w dni wolne
od nauki, obserwując życie i obyczaje drobnego ptactwa, gnieżdżącego się w gąszczu
najeżonych cierniami krzewów. Lubiłem także obserwować motyle, których tu było moc,
gdyż przestrzenie pomiędzy kępami tarniny oraz szkarpy toru kolejowego pokrywały łany
przeróżnego kwiecia. Raz siedziałem na brzegu szkarpy i zauważyłem wielkiego motyla,
żółtego w czarne podłużne pasy, z długimi ostrogami na końcach tylnych skrzydeł, który
unosił się nad krzakami tarniny. Był to paź żeglarz.
84
Zacząłem ostrożnie podkradać się, by popatrzeć na niego z bliska i dociec, co on tam robi.
Udało mi się podejść o tyle, że widziałem, jak siada na gałązki tarniny, chwilkę posiedzi,
podrywa się, krąży pomiędzy krzakami i znowu siada. Domyśliłem się, że samiczka pazia
żeglarza składa swoje jajeczka na liściach krzewu. Siadała jeszcze dwa razy, a potem
odleciała. Ponieważ zapamiętałem dobrze miejsca, w których złożyła ostatnie dwa jajeczka,
więc podbiegłem do krzaków i zacząłem obszukiwać gałązki.
Ku wielkiej swej radości z łatwością odszukałem w obu miejscach po jednym białym,
półkolistym jajeczku, przyklejonym do górnej powierzchni blaszki liściowej. W pierwszej
chwili chciałem je zabrać, by wyhodować z nich motyle w domu. Pohamowałem się jednak i
nie zrobiłem tego. Powziąłem inny plan postępowania — obserwować rozwój gąsienic na
swobodzie. Po ośmiu dniach wylęgły się z jajeczek gąsieniczki. Były bardzo maleńkie,
czarniawe, później przybrały barwę zieloną. Odwiedzałem je dość często.
Pod koniec lata, po czterech wylinkach, ogromnie wyrosły. We dnie siedziały nieruchomo na
gałązkach i dopiero pod wieczór zaczynały żerować. Ich sylwetka — z przodu o wiele
grubsza i wyższa niż z tyłu, ukośne kreskowanie boków ciała oraz zielona barwa — wszystko
to upodabniało je znakomicie do zachylonego brzegami do środka listka tarniny. Gdy
poruszyłem kiedyś jedną z nich palcem, wysunęła ukryty w fałdzie skóry za głową żółty,
mięsisty wyrostek w kształcie widełek, z którego rozszedł się w powietrzu ostry zapach,
przypominający zapach landrynek. Odstraszała nim domniemanego napastnika.
Schodząc wolniutko z miejsca, w którym spoczywała, gąsienica zaczynała wykonywać
ciałem kołyszące na prawo i lewo ruchy, co robiło wrażenie poruszanego przez leciutki prąd
powietrza liścia. Te same ruchy wykonywała w czasie zgryzania blaszki liściowej oraz
powrotu na nowo obrane miejsce odpoczynku.
Na trzy dni przed przepoczwarczeniem się zielona barwa ich ciała zmieniła się na
cytrynowożółtą, a na tym tle wystąpiły wzdłuż grzbietu i z boków ciała brunatne cętki.
Upodobniły się teraz do żółkniejących już, często porażonych przez pasożytniczy grzyb,
listków tarniny. Wędrując wykonywały i nadal owe charakterystyczne ruchy. Byłem
zdumiony tak świetnym przystosowaniem się: kształtem, barwą, zdolnością jej zmiany oraz
upodobnieniem ruchów ciała do kołyszących się na wietrze zielonych, a później pożółkłych,
blaszek liściowych ich rośliny żywicielskiej.
Po ostatnich moich odwiedzinach znikły. Na pewno rozpoczęły przewidzianą w ich
instynkcie wędrówkę w poszukiwaniu dogodnego miejsca do przepoczwarczenia się. Gdy
gąsienica znajdzie je, przepoczwarczy się na byle jakim badylu.
Z poczwarki przyczepionej do niego końcem ciała i podtrzymywanej pajęczynową przepaską,
w pozycji pół odchylonej, głową do góry, wylęgnie się w czerwcu piękny paź.
85
Zabrałem się do fotografowania maluczkich świata zwierzęcego: motyli, chrząszczy i
przeróżnych innych owadów. Każdy utrwalony na kliszy fragment natury był jakże piękną
ilustracją tej wielkiej prawdy, że organizm i warunki środowiska, w jakich on bytuje, to
nierozerwalna całość, to monolit, którego nie da się podzielić na części bez unicestwienia

background image

życia. Oto mamy przed sobą nocnego motyla zwanego wycinką, który odpoczywa we dnie na
korze pnia olchy po trudach czynnego życia w porze mroku. Zarówno swym żółto-brunatnym
ubarwieniem, jak i wzorem rysunku na skrzydłach i kształtem, i trwaniem w bezruchu w
charakterystycznej pozie — przypomina do złudzenia zwinięty w rulonik, suchy, zrudziały
listek, który spadając z korony drzewa zaczepił się i zawisł przypadkowo na jego pniu. Nie
byle jakiego doświadczenia drapieżcy trzeba na to, by był w stanie w tym sfingowanym
suchym listku rozpoznać pożądany dla siebie lup!
Popatrzcie przy nadarzającej się okazji na rycinę przedstawiającą tego samego motyla w
atlasie. Przekonacie się, że gdybyście go nawet dobrze znali z takiej ryciny, w pozycji z
rozpiętymi skrzydłami, niełatwo byłoby rozpoznać go w tym „żywym — suchym listku"
podczas spotkania się z nim w warunkach naturalnych. Ale — nie o tym teraz chciałem
mówić.
Otóż, wracając jednego dnia nad wieczorem do domu, siadłem sobie przy dróżce, by nieco
odpocząć. Po kilku minutach posłyszałem jakiś szmer. Patrzę, a tu dróżką, wprost na mnie,
kica zając. Ponieważ siedziałem cichutko, więc kusy przykicał na odległość dwu kroków i
siadł. Wybałuszył na mnie swoje trzeszcze1) i patrzy. Nie wiem, co on tam zobaczył, lecz
widać było,
x) Trzeszcze — oczy zająca. 86
że poczuł się jakoś nieswojo, bo, na wszelki wypadek, ostrożnie zawrócił i pokicał z
powrotem. Wyniósł się jednak bez widocznych oznak przestrachu.
Spojrzałem na zegarek — było za pięć minut wpół do szóstej. ,,Dobrze — pomyślałem sobie
— trzeba go tu będzie sfotografować! O tej porze wychodzi widocznie na żer".
Z rozmysłem odczekałem dwa dni, a trzeciego zrobiłem zasiadkę z aparatem.
Dochodziła godzina piąta. W lesie było ciemnawo, więc zdecydowałem się na eksponowanie
zdjęcia w ciągu jednej sekundy. Czy jednak kusy zechce tak długo pozować?
Ustawiłem aparat pod ścianą lasu tak, by matówka chwytała widok w górę ścieżki,
wytypowałem miejsce, w którym przypuszczalnie zając mógłby się zatrzymać, otworzyłem
kasetę i — zacząłem cierpliwie czekać.
Czekam kwadrans, dwadzieścia minut, pół godziny a tu nic. Gdy spojrzałem ostatni raz na
zegarek, było dziesięć po wpół do szóstej. Nagle usłyszałem szelest z tyłu. Po chwili
rozróżniłem wyraźnie, że po lesie, z lewej strony ode mnie, kica zając. A to ci heca! Ja go
pilnuję w górze dróżki, a on zjawia się z odwrotnego kierunku!
Nim oprzytomniałem, kusy zrównał się ze mną i siadł. Czuję, że siedzi tuż — ze trzy kroki z
boku ode mnie. Oddech mi zaparło, a sekundy zaczęły wydłużać się w minuty. Zawróci, czy
nie? Słyszę znowu szelest, a zezując w bok widzę, że kusy kica naprzód równolegle do
dróżki. Wszystko jednak na nic, bo chociaż się nie spłoszył, to przecież aparat mam
nastawiony wprost przed siebie!
Ledwiem to pomyślał, zając skręca w prawo, zjawia się w całej okazałości na kilka kroków
przede mną na dróżce i siada. Uszy postawił do góry i z kolei zezuje w moją stronę.
Naciskam główkę wężyka. Na brzęk migawki zając drgnął i zamienił się błyskawicznie w
przysłowiowy słup soli. W najwyższym napięciu słucha. Brzęk się urywa, zając jak oparzony
w nogi, a ja skaczę z radości! Wytrzymał całą sekundę, i to jeszcze jak!
Do domu niosło mię jak na skrzydłach. Przecież to wszystko było wprost niewiarygodne —
jak w bajce!
87
NOSIŁ WILK RAZY KILKA - PONIEŚLI I WILKA
Szkodliwy chrząszcz leśny, zwany szeli-niakiem, przypomina karykaturę słonia dzięki głowie
wyciągniętej ku dołowi w długi ryjek. Jest prawie czarny, z niewyraźnymi jasnobrunatnymi
przepaskami na pokrywach. Porusza się wolno. Znają go dobrze leśnicy.

background image

Stał właśnie rozkraczony przed leżącym na piasku sęczkiem, potem niemrawo prze-lazł przez
przeszkodę i wgramolił się na maleńką, jednoroczną sosenkę. Umieszczone na końcu ryjka
żuchwy wpiły się jak nożyce w soczystą miazgę badylka drzewka. Przy kolejnym skurczu
nożyc sosenka pochyliła czubek, przecięta niemal na wpół. Szeliniak zgramolił się z niej i
ruszył w dalszą drogę. Los napotkanej drugiej sosenki był taki sam: za chwilę jej czubek
pochylił się bezwładnie na bok.
Chodziła ta karykaturka słonia od sosenki do sosenki i przecinała je wpół. I tak było co dzień,
tak było przez tydzień, miesiąc. Siał szeliniak zniszczenie na prawo i lewo, a wiatr zrywał
pochylone, sczerwieniałe czupryny sosenek i roznosił po puszczańskich wertepach. Zamiast
jędrnych, zielonych siewek sterczały na szlaku jego wędrówki same ogłowione badylki.
Zaszedł wreszcie w swej wędrówce pod szkółkę leśną — taki sobie żłobek dla niemowląt
drzew leśnych. Podmuchy wiatru niosły stamtąd żywiczne i inne aromaty świadczące, że w
żłobku roiło się od różnorakich wychowanków. Szeliniak podążył ku szkółce gramoląc się na
oślep przed siebie. Nagle obsunęły mu się pod nogami ziarnka piasku, przekoziołkował się w
powietrzu i wpadł z impetem na dno rowka, którym szkółka była okopana. Z trudem podniósł
się na nogi. Pokiwał kolankowato zgiętymi czułkami i ruszył znowu przed siebie. Wędrował
już sporo czasu po dnie rowka. Wtem nowe obsunięcie się gruntu pod nogami. Spadł teraz
głową w dół na dno kwadratowej studzienki wykopanej misternie na szerokość całego rowka.
W studzience siedziało już wielu jego pobratymców. Pośród tych amatorów soczystej miazgi
uwijał się aksamitno-czarny, opatrzony drgającym nerwowo wąsatym ryjkiem ssak wielkości
myszy. Siał między szeliniakami takie samo zniszczenie, jakie one czyniły wśród maleńkich
drzewek. Przyszła kreska i na naszego znajomka. Jeden chwyt ostrymi ząbkami — i już było
po nim!
Gdy gajowi kontrolowali nazajutrz studzienki, by wyzbierać do butelek nagromadzone w nich
szeliniaki i spalić w ognisku, w tej, do której wpadł ten z poręby, nie było ani jednego żywego
szkodnika. Jej dno było usłane
88
szczątkami pożartych chrząszczy, a w rogu studzienki spała, zwinięta w kłę-buszek, ryjówka.
Popatrzyli na nią, pokiwali przyjaźnie głowami, po czym jeden z nich uchwycił ostrożnie
pożytecznego ssaka palcami za ogon, zaniósł do pobliskiego gąszczu i wypuścił na wolność.
Nie znacie Filimona? Ho, ho! To człowiek mądry, „puszczański". Niewielkiego wzrostu,
gęsto zarośnięty na ogorzałej twarzy, z łagodnymi oczami dziecka. Ma swoje zdanie o każdej
rzeczy, ma swój własny i zawsze trafny sąd. Nie narzuca się nikomu. Jeżeli jednak ktoś chce
zasięgnąć rady, poradzi dobrze. Wszystko pamięta: i to, co sam przeżył i widział, i to, co
słyszał od ojca i dziada, i to, co opowiadali sąsiedzi, znajomi oraz przygodnie spotkani ludzie.
A puszczę zna jak żaden inny człowiek. Nie tylko zna, ale i kocha. Z dala od niej umarłby już
na pewno z tęsknoty. Lubi wspominać dawne dzieje — trzeba tylko umieć „wywołać wilka z
lasu".
Przejeżdżaliśmy właśnie przez uroczysko Sosnowe.
— Sosny nie ma, tylko grabina z dębiną, to powinno zwać się „Grabowe" albo „Dębowe" —
mówię.
Filimon poruszył się na siedzeniu.
— Nie! To musi być „Sosnowe" — odrzekł. — Tu stała wielka sosna, w której mój dziad
Omelian barć wyrąbał i pszczoły hodował. I kłoda samo-
89
bitna1) nad barcią na halwach2) wisiała. Pokazywał mi ją mój ojciec, jak spadła z drzewa, bo
halwy przegniły od starości... Ale już wtedy niedźwiedzi nie było...
— A dawniej dużo było niedźwiedzi ? — zapytałem.
Na razie nic nie odpowiedział. Po chwili dopiero ocknął się z zadumy i rzekł:
Dużo nie dużo, ale były...

background image

I w takt miarowego turkotu kół wózka po wybojach zaczął opowiadać.
— Za czasów Omeliana orali wołami koło Sosnowego. A na noc nie zawsze wracali do wsi,
bo było daleko. Omelian miał takiego wołu, który, jak tylko go z oka spuścił, uciekał zaraz do
chaty. Orali raz do późnego wieczora. Omelian wyprzągł wołu i uwiązał mu gruby klocek u
szyi, by nie uciekł. Wół pokręcił głową, bo klocek był ciężki, i zaczął skubać trawę. Omelian
coraz to spoglądał od swego ogniska, czy wół się pasie. Ano, pasł się.
Do ogniska przysiadł się sąsiad i zaczęli przyskwarzać słoninę. Po pewnym
czasie patrzy Omelian, a wołu nie ma. Wziął tedy tęgi drąg i poszedł go szukać.
I zdawało mu się, że usłyszał trzask, jak wół uciekał. Pobiegł za nim.
Ciemno było, jak zwyczajnie w nocy w puszczy, aie za to dobrze słychać.
Złość go wzięła wielka, ściskał w ręku drąg i doganiał uciekającego. Zamajaczył
mu tłusty zad przed oczami, rozmachnął się i uderzył. Wół podskoczył do
góry i popędził jak oszalały. Przez chwilę było słychać jeszcze trzask łamanego
pod nogami chrustu, próchna i gałęzi. Omelian zły zawrócił do ogniska.
Jeszcze nie różowiało na wschodzie, gdy Owehan przebudził się. Przeciera
oczy i patrzy: wół leży koło ogniska i żuje trawę. A tamten ?
Gdy się rozwidniło. Omelian nacisnął czapkę futrzaną na oczy, przepasał się rzemiennym
pasem, u boku zatknął siekierę i ruszył do puszczy. Powoli dochodził do wywrotów, przy
których gonił „wołu". Po śladach nie mógł nic rozpoznać, bo przydeptane z wieczora zielska
podniosły się na rosie. Dalej szedł na pamięć i zaczął krążyć na prawo i lewo.
Kołował tak już dobrą godzinę. Nagle wyrwał siekierę zza pasa, mocno ścisnął ją w garści i
stanął. O kilkanaście kroków przed nim, czerniała na powalonej kłodzie jakaś niesamowita
tusza3). Omelian ostrożnie szedł do niej. Przystanął znowu, patrzył uważnie.
Poznał bartnego zwierza. Kudłacz leżał na kłodzie z przetrąconymi krzyżami, bez oznak
życia. Mocarne łapy były szeroko rozkrzyżowane, a kudły zwichrzone. Omelian stał...
Jakiś czas jechaliśmy dalej w milczeniu. Filimon marzył. Wreszcie śmignął batem na konia i
dorzucił:
— Były niedźwiedzie! Dużo nie dużo, ale były...
1) Kłoda samobitna albo samobitnia — kłoda, którą bartnicy wieszali nad barcią jako
zabezpieczenie od niedźwiedzi.
2) Halwa — wiązanie, na którym wieszano samobitnię.
3) Tusza —'¦ cielsko.
90
Filimon wrócił z koniem, którego poił w rzece, przywiązał go w tyle wózka, nakrył derką i
podsunął pod pysk wiązkę koniczyny. Siedzieliśmy sobie na szkarpie drogi i wydobywali z
plecaków zabrany na drogę prowiant.
Pachniała macierzanka, od rzeki szedł orzeźwiający chłód, a do uszu dolatywał melodyjny,
drżący głos bekasa-kszyka.
— Jak to było z tym jeleniem-zawalidrogą? — zapytałem.
Zajadając pajdę chleba, którą grubo smarował nabieranym na nóż z garnuszka masłem,
uśmiechał się, ale nic nie odpowiedział. Dopiero gdy zjadł chleb i popił nabraną po drodze do
butelki ze źródła wodą, zaczął opowiadać.
— Jakoś na początku zimy wozacy1) dali znać do łowiectwa, że niedaleko od Starej
Białowieży dzieją się niebywałe rzeczy. Wychodzi z lasu jeleń z ogromnymi rogami, staje na
drodze i nikogo nie puszcza ani w tę, ani w drugą stronę. Pieszy to tam jeszcze sobie prędzej
poradził z obejściem zawalidrogi, ale wózkami ludzie łamali koła i dyszle przy objeżdżaniu
po wertepach.
Właśnie po dniu targowym zrobił się hałas. Zebrał się w ów dzień przed pilnującym drogi
jeleniem długi sznur wozów, które zdążały spoza puszczańskich wiosek do Białowieży.
Ludzie nie wiedzieli, co począć. W końcu wzięli się do niego z batami.

background image

) Wozak — wywożący drzewo z lasu.
91
Ten rogi nastawił i puścił się galopem na konie. O mało im bydląt nie pozabijał! Co bliższe
— stawały dęba, a niejeden to i coś złamał albo wywrócił wóz do rowu.
Zawalidroga prysnął przed wystraszonymi końmi w bok, obleciał wkoło i znowu pojawił się
przed nimi na drodze. Nie było rady — musieli powyprzę-gać konie, nawracać rękami wozy i
ruszyli z powrotem do domów. Z naładowanym wozem nikt nie chciał ryzykować objazdu na
przełaj.
Po sprawdzeniu przez strzelców, że to wszystko nie wymysły ludzkie, ale szczera prawda,
łowiectwo postanowiło zapędzić zawalidrogę w sieci i wywieźć go do zwierzyńca.
Obmyślili wszystko, przyszykowali i raniutko chmara ludzi przybyła pod Starą Białowieżę.
Jeleń był przy drodze — obserwowali go strzelcy już z wieczora i o wschodzie słońca.
W mig zawiesili luźno półkolem sieci, pobrali kije i ruszyli na niego ławą.
Ten od razu hardo się postawił, ale jak podnieśli krzyk, to zgłupiał, wystraszył się i — w nogi.
Ludzie parli go na sieci, ale nie taki to on był głupi! Poczuł widać sznury z daleka, bo sieci
musiały w lamusie leżeć, zarył się w miejscu, obrócił i hajda ua ludzi. Co to było za
widowisko! Jedni się powywracali, drudzy uciekali, a paru to się tak kopytami dostało, że im
sińce ponabijał. Nim się opamiętali — po jeleniu nie było już ani duchu, ani słuchu.
Od tej pory przy Starej Białowieży już się więcej nie pokazał.
NIESŁYCHANE ZDARZENIE
— Naczekali się niemało, ale widowisko mieli nie byle jakie — tak zaczął Filimon nowe
opowiadanie.
Zdarzyło się to po zbudowaniu kolei z Hajnówki do Białowieży.
Jedzie sobie pociąg, dojeżdża do połowy drogi i nagle zaczyna gwałtownie zwalniać biegu.
Maszynista gwiżdże, pasażerowie powtykali głowy w okna i pociąg staje. Zahamował tak, że
koszyki i walizki pospadały z półek. Pootwierały się drzwi wagonów i ludzie zaczęli
wyskakiwać, by zobaczyć, co się stało. Jeszcze jedni nie zdążyli wysiąść, a drudzy, którzy
wyskoczyli wcześniej, już biegli z powrotem, wdrapywali się do wagonów i z krzykiem: —
Żubry! — zatrzaskiwali drzwi za sobą. W jeden mig wymiotło wszystkich.
Na dwadzieścia kroków przed lokomotywą stał przy mostku w poprzek toru żubr i
najspokojniej oblizywał czarny pysk. Co robić?...
Rada w radę i maszynista z pomocnikiem zaczęli znowu gwizdać. Żubr nic — tylko chlasta
ogonem. Pogwizdali, pogwizdali i znowu cicho, a okna pełne głów.
92
Czekali, czekali, odczepili po cichutku parowóz i zaczęli podjeżdżać do żubra. Żubr łypnął
tylko ślepiami na maszynę i oblizał się smacznie.
Naraz, jak puszczą na boki parę, jak zagwiżdżą,, a żubr obrócił się, schylił łeb i — na
maszynę.
Ludziska boki sobie zrywają od śmiechu, a maszynista z pomocnikiem zawracają maszynę.
Widząc, że maszyna ucieka, żubr oblizał się znowu i stanął. Ale nie spuszczał jej już teraz z
oka.
Znowu rada w radę i zaświecili dwie latarnie — wprost żubrowi w ślepia. Zrobiły mu się
zielone od światła, zadarł ogon i wio! na maszynę. Ledwie zdążyli latarnie zgasić, boby w
nich szkła powybijał.
Maszyna stała i żubr stał, a w oknach ludzie się śmieli jak na zabawie.
— Śmiejta się, śmiejta! — huknął maszynista. — Jak was tak do wieczora i przez noc
potrzyma, to będziecie dopiero cienko śpiewać!
Do nocy to ich nie przetrzymał, ale stali tak trzy i pół godziny. Widać znudziło mu się
wreszcie, bo maszyna ciągle stała, a ludzie przycichli. Pooglądał się na boki, potrząsnął

background image

groźnie łbem, aż broda załatała, i powolutku zszedł z toru. Przesadził zgrabnie rów przy
mostku i machając ogonem, skrył się pomiędzy drzewami.
Maszynista z pomocnikiem przyczepili lokomotywę do wagonów i ukradkiem zaczęli
odjeżdżać. Dopiero gdy minęli mostek, dali pary i w nogi.
? w Białowieży to tego wieczoru huczało jak w ulu — tak ludziska biegali powiadać jeden
drugiemu o niesłychanym zdarzeniu.
93
Gdy pociąg stanął na stacji w Białowieży, wysypały się z wagonów gromady dzieciaków,
które przyjechały na wycieczkę do puszczy. Zaspane, zmęczone drogą, nakładały pośpiesznie
płaszcze, zarzucały plecaki, podawały z rąk do rąk ciężkie pakunki wypchane bielizną i
żywnością. Przeciągłe gwizdki dyżurnych wzywały do uszeregowania się w pary i wymarszu
ód schronisk. Sznur par dziewczynek i chłopców ciągnął ze stacji poprzedzany przez
wysłanych im na spotkanie przewodników. Dopiero na terenie parku długi wąż rozpadł się na
odcinki. Każda z grup podążała teraz osobno, kierując się do wyznaczonych im pomieszczeń.
Grupa dziewczynek została skierowana — ku swojej radości — do Myśliwskiego Domu.
Naprędce złożono na dziedzińcu plecaki i;
i inny bagaż podążając przed główne wejście na raport. Wychowawczynie uwijały się wśród
hałaśliwej gromadki nawołując do zachowania porządku i spokoju.
Zaczajony w świerkach miś widział, jak otwierano wrota dziedzińca i jak wybiegły stamtąd
dziewczynki. Gdy całe towarzystwo oddaliło się, opuścił kryjówkę, podkradł się pod wrota i
wsunął nos w szparę przy zamknięciu. Widocznie poczuł smakowite zapachy dolatujące z
głębi dziedzińca, gdyż zaczął wkładać w szparę to jedną, to drugą łapę próbując otworzyć
wrota. Nie umiał tego dokonać.
W miejscu gdzie parkan przylegał do muru, była rynna. Miś podszedł j*
tutaj, wdrapał się na nią i w kilka sekund był już na szczycie ogrodzenia. Siadł okrakiem na
parkanie, stroił pocieszne miny, rozglądał się i mruczał.
04
Na dziedzińcu nie było nikogo.
Miś ciekawie spoglądał na porozkładane plecaki, teczki i walizki — właśnie one kryły w
sobie źródło ponętnych zapachów! Spuścił się więc ostrożnie na dziedziniec, stanął na
wszystkie cztery łapy i poczłapał ku przynęcie. Usiadł na zadzie, zamruczał i podrapał się
niezdarnie po kudłach.
W końcu zabrał się ,,do roboty". Obwąchiwał plecaki, wytrząsał zawartość teczek, darł na
strzępy papier wydobywając coraz to inne smakołyki.
Co się nie nadawało do zjedzenia, odrzucał na boki, miętosił w łapach i deptał. Kiełbasa,
kanapki, chleb i bułki znikały w jego paszczy z zadziwiającą szybkością. Czekoladę
pochłaniał razem z opakowaniem, zbierał łakomie rozsypane na murawie cukierki. W miarę
zaspokajania swego niedźwiedziego apetytu stawał się coraz bardziej wybredny. Chlebem
pogardzał zupełnie, z kanapek zlizywał tylko masło, mięso jadł niechętnie, jakby z przymusu.
Dorwał się wreszcie do pudełka z ciastkami — te smakowały mu; mlaskając jęzorem, raczył
się nimi obficie.
Był tak opanowany łakomstwem, że nie słyszał nawet gwaru powracającej dziatwy.
Gdy otworzono wrota dziedzińca, ujrzano go siedzącego na stosie nagromadzonego bagażu i
dojadającego resztki cukiernianych przysmaków. Pysk miał usmarowany kremem, kudły
zaprószone okruchami pieczywa, a w koło leżały powywracane walizki, rozrzucone
drobiazgi, strzępy papieru i opróżnione teczki. Okrzyki zgrozy pomieszały się z okrzykami
zachwytu. Dziewczynki biegały i hałasowały, przywołując podążające za nimi
wychowawczynie. Podniecenie zapanowało wśród rozbawionej gromadki. Nie zważano na
poniesione straty, tak śmieszny był zaskoczony niedźwiadek, który teraz ssał łapę i skomlił

background image

cichutko, żałośnie. Miał minę niepoprawnego malca schwytanego na gorącym uczynku i
spodziewającego się za to dobrze zasłużonej kary.
Wychowawczynie lamentowały wołając rozpaczliwie o pomoc. Co śmielsze dziewczynki
starały się zawrzeć bliższą znajomość z misiem, podając mu na długim patyku kawałki
wybornego sera.
Dozorcy parkowi wpadli na dziedziniec wzywając dziewczynki do ukrycia się pod szopą. Nie
poszło to tak łatwo. Co chwila robiły stamtąd wypady przychodząc z pomocą osaczonemu
niedźwiadkowi i przeszkadzając bohatersko dozorcom. Zachęcały misia wcale
niedwuznacznie do stawiania oporu, bądź też ratowania się ucieczką.
Nim dozorcy przewidzieli, co zrobi osaczony łakomczuch, miś skoczył za parkan, zjechał po
rynnie w dół i, ku ich utrapieniu, znalazł się znowu na wolności.
95
— No, ale o bobrach to nic mi na pewno nie opowiecie, bo za waszej pamięci bobrów w
puszczy nie było.
Była to z mojej strony prowokacja, próba „wywołania wilka z lasu". Filimon poprawił się na
siedzeniu wózka i, nie śpiesząc się, odpowiedział:
— Prawda, że za mojej pamięci już ich w puszczy nie było, ale ojciec to mi o nich niejedno
opowiadał.
Nie odzywałem się więcej, wiedząc dobrze, że po chwili zacznie nową opowieść.
— Wiecie, gdzie Łutownia płynie ? — rzekł — Tam to zdarzył się wypadek, o którym
puszczańscy ludzie długo pamiętali.
Były tam pięknie pobudowane bobrowe chaty — pewnie z pięć, całe z gałęzi i patyków,
oblepione mułem i wystające kopiasto ponad wodę. Była tam też i tama, zbudowana przez te
zmyślne zwierzęta z kłód olchowych i naciętych gałęzi. Ścinały wielkimi, wystającymi na
przedzie z pyska zębcami nawet takie olchy, co miały po dwadzieścia i więcej metrów
wysokości. Waliły je prosto na wodę. Naprzód poobcinały i spławiły do żeremia1) gałęzie,
potem obżarły na kłodach korę, poprzecinały je na kawałki, też spławiły akuratnie do miejsca,
gdzie im było potrzeba, no — i pobudowały wielką tamę. Zaraz podniosła się woda przy
chatach, rozlała szeroko i zrobił się staw. Narosło tam z czasem grążeli i lilii wodnych, które
rozkładały swe szerokie liście po wodzie, a jak zakwitły — to jakby kto złotem i bielą usypał
cały staw. I ryba się tam trzymała, i świtezianek niebieskich latały roje.
Żeremia pilnowało dwóch bobrowników2).
') Żeremie — kolonia bobrów złożona z kilku do kilkunastu ich gniazd (chat). 2) Bobrownik
— człowiek zajmujący się ochroną żeremi. 96
Jednej księżycowej nocy wybrali się na podpatrywanie bobrów. Rozdzielili się przy kładce
przed stawem. Każdy miał obejść swoją stronę, a mieli się spotkać przy drugiej kładce, za
groblą bobrową.
Noc była ciepła, widna i księżyc odbijał się w wodzie jak w zwierciadle. Żaby rechotały,
rzucała się ryba w stawie, bąki huczały po trzcinach, gdzieś na krańcu stawu odzywał się
kaczor.
Janko — tak nazywał się bobcowy — przysiadł na karczu przy ścianie lasu, skąd było widać
chaty, i przyglądał się stojącej nieruchomo na mieliźnie czapli. Czatowała na ryby.
W puszczy hukały sowy.
Wtem nocną ciszę rozdarł głośny i żałosny ni to jęk, ni to płacz, a w ślad za nim wrzask jakby
ranionego zwierza. Wyraźnie słychać było szamotanie się.
Janko skoczył na równe nogi i biegł w kierunku dolatujących go odgłosów. Gdy znalazł się
naprzeciwko chat bobrowych, dojrzał taczający się po brzegu kłąb. Jego ruchy stawały się
coraz powolniejsze, aż zatoczył się pod drzewo i znieruchomiał.

background image

Gdy Janko podbiegł bliżej, rozszerzyły mu się z przerażenia źrenice: przed nim leżało
skulone, dające jeszcze oznaki życia, cielsko rysia. Miał wyrwany bok, a opodal leżał
odgryziony do połowy płaski plusk1) bobra.
Napadnięty znienacka przez rysia bóbr wpił mu potężne zębce w pierś i przebił samo serce
napastnika. Ryś padł w konwulsjach na ziemię, a bóbr, który nie mógł otworzyć zwartych
szczęk pyska, szarpnął i wyrwał kawał boku. Okaleczony, bo z odgryzionym do połowy
ogonem, uszedł jednak żywy z pazurów drapieżnika.
Z ran się wylizał — o tym było wiadomo — ale z wody na brzeg już nigdy więcej nie
wychodził. Widywano kusego przez długie jeszcze lata w tym samym żeremiu na Łutowni.
CO ROŚNIE POD CHOINKĄ?
Obiecałem wam kiedyś, że poszukamy w świerczynie tych kwiatów i grzybów, które lubią
rosnąć w sąsiedztwie świerków. Nadarza się dobra okazja, gdyż wkraczamy w świerczynę.
Przypatrzcie się tej oto roślinie. Ze środka rozetki okrągławych listeczków, przypominających
nieco wyglądem drobne liście polnej gruszy, wznosi się na sztywnej łodyżce zielonkawobiały
kwiatek w kształcie pięcioramiennej gwiazdki. Nachylcie się nad nim. Prawda, że ma cudny
zapach, przypominający zapach kwiatów konwalii? Roztacza go wkoło owa pięcioramienna
gwiazdka gruszyczki jednokwiatowej.
x) Plusk — ogon bobra.
7—Z puszcz i lasów
97
Nieco dalej, w sąsiedztwie tamtego grubego świerka, rośnie bylina o dwóch jajowatych
liściach i wysoko wznoszącej się łodydze kwiatowej obsadzonej fantazyjnie zbudowanymi
białymi kwiatecz-kami. Każdy z nich ma długą ostrogę. Wydzielają one z wieczora i w nocy
niezwykle silny odurzający aromat. Jest to storczyk, którego zwą podkolanem białym.
Dlaczego jego kwiaty pachną najsilniej w nocy? Otóż jest to roślina zapylana przez motyle
nocne. Biała barwa kwiecia i odurzający aromat zwabiają przeróżne ćmy, które w zamian za
słodycz nektaru przenoszą na swej ssawce i nóżkach pyłek z pylników na znamiona słupków
podkolanu.
W początku czerwca spotkalibyśmy tu zapewne kwitnący znany już nam z innego
opowiadania, najpiękniejszy z naszych storczyków — obuwik.
Wejdźmy teraz do tego gąszczyku młodych świerków.
No co, piękne borowiczki rosną pod choinkami? Trujących muchomorów z czerwonymi
kapeluszami także nie brak! Jakby je kto z wierzchu kruszonką posypał.
Skoro już tu jesteśmy, wejdźmy jeszcze do widniejącej przed nami kępy sosen i dębów, które
rosną w przemieszaniu z grabem i brzozą.
Patrzcie! I tutaj są borowiki. Są kurki i maślaki, które rosną zawsze w sąsiedztwie sosny, są
czerwonogłowe kozaczki, towarzyszące brzozie.
Mówicie, że gdzieś w pobliżu musi leżeć padlina ? Ach, chodzi wam o ten przykry zapach!
Radzę przeszukać dobrze kępę, a z pewnością dowiemy się,, co to jest.
Znaleźliście jakieś cuchnące grzyby? No, widzicie: wcale nie padlina, tylko grzyby. Jak się
one nazywają? Bardzo brzydko. Ich książkowa nazwa — sro-motniki, a ludowa po prostu —
śmierdziuchy. Obrzydliwy zapach, jaki wydzielają, zwabia roje much i inne owady, które
spotykamy także na padlinie. Nie odróżniają one widocznie zapachu śmierdziucha od zapachu
padliny. Jedynie chrząszcze zwane grabarzami, przechodzące rozwój w padlinie i żywiące się
nią, nie dają się wziąć na kawał! Tamte obsiadają grzyb i spijają występującą na śmierdziuchu
cuchnącą ciecz. Podczas tej uczty naprzylepia się im do nóżek i owłosienia ciała niemało
zarodników grzyba. Rozniosą je i rozsieją po lesie. Jest to, jak widzicie, bardzo ciekawy
grzyb, korzystający przy rozsiewie swych zarodników z pomocy owadów, podobnie jak
owadopylne rośliny zielone przy przenoszeniu pyłku kwiatowego.

background image

Jeśli wybierzemy się do tej kępy późną jesienią, to nazbieramy pod choinkami dużo rydzów.
Z piasku pod sosnami pokażą swe główki gąski, które zwą także zieleniatkami. Mają one
książeczkę pod spodem kapelusza żółtozielon-
98
kawą. Teraz na oba te gatunki smacznych, jadalnych — podobnie jak borowiki, kurki,
maślaki i kozaczki — grzybów jest nieco za wcześnie.
? pod choinki to już zawsze warto zaglądać. Nie tylko w święta, gdy stoją one w pokoju,
obwieszone łakociami i świecidełkami. Warto zaglądać pod nie również w lesie, gdyż
niejedna niespodzianka pod nimi... rośnie!
CUDA NA WYDMIE
Widzicie w głębi sosnowego lasku piaszczystą wydmę? Przejdziemy się tam. Nie żałujcie
trudu brnięcia po kostki w sypkim piasku. Na pewno spotkamy tam ciekawe owady —
wardzanki, podobne z wyglądu do zwykłej osy. Teraz polują one na muchy, znosząc je do
norek jako pokarm dla swych dzieci. Rozsiądziemy się na starych pniakach i będziemy
obserwować. Spiekota i żar słońca na wydmie bynajmniej nie odstraszają owadów. Pełno ich
tutaj. Przed nami maszeruje właśnie prawdziwy wielkolud ze świata barwnego ludku.
Zatrzymał się i stanął przy patyku. Jest podobny do małej figurki tłustego wołu, wyciosanej z
pstrego marmuru. Ma on i rogi, lecz do rogów wołu niepodobne. Choć sterczą na boki, każdy
jest zakończony zgrabnym wachlarzykiem z brązowych, podługowatych płytek. Nóg też ma
nie cztery, lecz sześć. To wałkarz lipczyk. Jego dzieci ogryzają korzenie sosen w głębi
piaszczystej wydmy.
Tam pełznie, spiesząc się bardzo, gąsienica w ,,niedźwiedzim" futrze. Widać, że jest jej w
nim bardzo gorąco. Przeobrazi się ona niebawem w poczwar-kę, z której ukaże się barwna
ćma, przyodziana we wzorzystą suknię o jaskrawych „cygańskich" kolorach.
A oto misternie wyrobiony w piasku lejek. Sięgnijcie słomką do jego dna. Oho, coś za nią
schwyciło! Teraz z lejka, jak kamyczki z procy, wylatują ziarenka piasku. Jakby ktoś
bombardował z ukrycia nieprzyjaciela!
Patrzcie, coś sterczy z dna leja. To zakopana w piasku larwa mrówkolwa wystawiła na
zewnątrz cęgi swych szczęk. Prawdziwa z niej — i z wyglądu, i z charakteru — „Baba Jaga"!
Niech no tylko wpadnie do leja nieopatrznie biegnąca obok mrówka! Jeżeli stoczy się wprost
najego dno, cęgi uchwy-
cą ją, przekłują i za chwilę pozostanie z niej pusta skórka, którą „Baba Jaga" wyrzuci za brzeg
leja. Jeżeli ofiara spróbuje wdrapywać się do góry po spadzistej ściance, „Baba Jaga" zacznie
ją bombardować ziarenkami piasku, aż strąci na dno.
Gdy spotkamy kiedy w czerwcu siedzącego na badylu uskrzydlonego mrów-kolwa, nie
domyślimy się nawet, że wydała go na świat ta właśnie poczwara. Wygląda on jak
onieśmielona panna młoda w powłóczystym welonie. Gdy leci, machając niezdarnie czterema
długimi siatkowanymi skrzydłami, ani nam przez myśl nie przejdzie, że w czasie swego
dzieciństwa był krwiożerczym upiorem, czatującym na dnie „smoczej jamy" na nieostrożne
ofiary.
Patrzcie, patrzcie! Przed nami „stoi" w powietrzu ciekawa mucha, przyodziana w osie czarno-
żółte szaty. Jak głośno „śpiewa" swym przenikliwym dyszkantem! O, była tu, a już „stoi" w
innym miejscu. Nie sposób dostrzec jej ruchów, którymi przerzuca się w powietrzu z miejsca
na miejsce. Nic dziwnego, czyni to w tysiącznym ułamku sekundy! To jej zwykły „stojący"
lot — lot helikoptera. Wykonała napowietrzny skok i — siadła nagle na mojej dłoni. Patrzcie,
z jaką chciwością spija mikroskopijne kropelki słonego potu! Teraz widać dobrze, że to
mucha — ma jedną parę skrzydeł.
Poruszyłem ręką, mucha śmignęła w powietrzu i już jej nie ma. To był bzyg, lotnik nad
lotnikami, którego dzieci-larwy pożerają mszyce.

background image

Inny lotnik opuszcza się pionowo w dół. To zniża lot, to podnosi się wyżej, jak obciążony
samolot w poszukiwaniu dogodnego miejsca do lądowania.
Wylądował! Patrzcie, jak szybko zagrzebuje się w piasku .'Jest także w osich barwach, lecz
ma dwie pary skrzydeł. Pod brzuszkiem trzyma przewróconą na wznak muchę.
Sypki piasek zwarł się nad nim jak skłócona tafla wody nad wrzuconym do niej kamykiem.
Cóż to jest?
Uwaga! Zakotłowało się w piasku. Na jego powierzchni znowu ukazuje się nasza osa jak
nurek spod wody. Sypka masa zwiera się teraz pod nią. Patrzcie, jak starannie wyrównuje
powierzchnię piasku! Przetarła łapkami oczy i — odleciała. Zobaczyliśmy właśnie
wardzankę!
Jakież to kuglarskie sztuki wyprawia ona z tym zagrzebywaniem się w piasku?
Otóż, pod sypką nawierzchnią piasku znajduje się jej norka. Nieco głębiej piasek jest
dostatecznie wilgotny, by ścianki norki nie zawaliły się. Na dnie jest komora, a w komorze
beznoga larwa — dziecko wardzanki. Matka znosi mu upolowane muchy jako pokarm. By się
tam dostać, musi ona „nurkować" pod powierzchnię piasku, a wydostając się z norki —
przebrnąć z powrotem przez sypką jego warstwę.'Wejście do norki jest więc stale zakryte, co
uniemożliwia przedostanie się do niej wałęsających się po wydmie przeróżnych sześcio-
nogich rabusiów, które mogłyby pożreć bezradnego malucha.
Jakże ona rozpoznaje wejście do norki — ten jedyny punkt, w który trzeba uderzyć głową, by
dać nura pod powierzchnię piasku?
Nie wiemy. Jest to jej tajemnicą, której jeszcze nikt z całą pewnością nie wyjaśnił.
100
BU RZA
Przeprowadzono do nowej zagrody rezerwatu żubra Biesa. Wkrótce miano mu przydzielić
Zubrzycę. Na razie pozostawał sam w zagrodzie.
Dzień był gorący, parny; pod wieczór w powietrzu czuć było burzę. Gdy się ściemniło,
chmury zaległy horyzont i pełzły z wolna przed siebie, zawlekając go czarną, grubą kotarą.
We wnętrzu puszczy panowała cisza. Od zachodu ukazał się pierwszy zwiastun burzy —
błyskawica — znacząc na niebie swą drogę świetlistym zygzakiem. Za chwilę echo
oddalonego grzmotu rozlało się leniwie po niebieskim stropie i wstrząsnęło ciężkim, dusznym
powietrzem. Zakołysały się czuby niebotycznych świerków, zaszeleściły liście na mocarnych
lipach i dębach i znowu zapanowała cisza. Zygzaki błyskawic raz po raz rozdzierały czarną
powłokę, oślepiały swym blaskiem, a echo grzmotów stawało się coraz bliższe, coraz
wyraźniejsze.
Wreszcie rozległ się szmer pierwszych kropli deszczu, spadających ciężko na liście, a
jednocześnie suchy trzask bliskiego gromu przebiegł dreszczem przez korony drzew.
Zerwała się wichura, zahuczało w puszczy. Łamały się z trzaskiem całe drzewa, z łoskotem
leciały w dół połamane konary. Ulewa wzmagała się, rzęsiste fale deszczu siekły zieloną
odzież rozkołysanych puszczańskich ol-' brzymów.
Ogłuszający huk wstrząsnął posadami rezerwatu; piorun roztrzaskał potężny świerk łamiąc go
wpół. Odłamana kolumna, obciążona masą gałęzi i zielonego igliwia, runęła w poprzek na
dwie linie parkanu tworzące korytarz od-
101
dzieląjący zagrodę Biesa od zagrody żubra Borusa. Pod jej naporem legły przęsła parkanu
obu zagród.
Borus oddalał się od swego stada potrząsając łbem i kołysząc miarowo cielskiem na boki.
Błyskawice oświetlały mu lukę w parkanie. Przesunął się przez nią do korytarza pomiędzy
zagrodami. Zobaczył drugą lukę naprzeciw i — wszedł do zagrody Biesa.

background image

Bies przebywał na brzegu polany. Nagle posłyszał miarowe stąpanie. Zwrócił głowę w stronę,
skąd pochodził odgłos, i zobaczył w świetle błyskawic wyłaniający się z gąszczu potworny,
brodaty łeb. Zawrócił na miejscu i skoczył ku ścianie lasu.
Wśród grzmotów zwarli się mocarze obok starych dębów na polanie. Burza szalała dalej,
wicher porywał drzewa za czuby, tłukł i miotał połamanymi konarami, a u podnóża
wiekowych olbrzymów gorzała walka. Z pochylonymi ku z.emi łbami siłowali się ze sobą
sapiąc i bijąc wściekle ogonami po zadach. Z pysków ściekała piana, buchała para ze zlanych
strugami wody rozgrzanych cielsk. Chwilami odstępowali od siebie, by z większą siłą
uderzyć. Ścierał się róg o róg, trzeszczały czerepy, bryzgała na karki spieniona krew.
Nadbiegli z kagańcami dwaj przerażeni strażnicy. Łuny bijące od kagańców oświetliły
polanę. Widząc grozę położenia jeden z nich wyrwał nagan1) i dał salwę strzałów w
powietrze ponad głowami walczących byków. Nie wywarło to żadnego wrażenia na
rozjuszonych zapaśnikach. Strażnicy zaczęli hukać łamiąc gorączkowo świerczynę,
podpalając trzeszczące igliwie kagańcami i miotając w byki płonące gałęzie. Rozpaczliwe
wysiłki strażników nie odniosły jednak skutku i śmiertelny bój trwał.
Od silnego uderzenia w skroń Bies stracił równowagę. Borus atakował zadając ciężkie razy
oszołomionemu przeciwnikowi. Ten ukląkł w roztra-towanym błocie, chwiał się. Atakujący
byk zabiegł z boku, odsądził się i uderzył w kłąb2).
Bies legł pokonany.
Broczył obficie krwią. Próbował oprzeć się na złamanym kikucie.
Borus przestał atakować, patrzył spode łba, chlastał jęzorem i obchodził Biesa wkoło.
Następowało przesilenie burzy. Grzmoty oddalały się i ulewny deszcz ustawał.
Gdy przetarło się na zachodzie, przy świetle ostatnich błyskawic powracał Borus na teren
swej zagrody.
Na pobojowisku dogorywał Bies. Z koron dębów padały na ziemię rzęsiste krople wody.
') Nagan — rodzaj krótkiej broni palnej. 2) Kłąb — (u ssaka) — udo przedniej nogi.
102
Było to już bardzo dawno. Puszcza dzieliła się wtedy na ostępy i uroczyska, bory i półborki, a
za drogi starczały tropy żubrów, łosiowe i niedźwiedzie szlaki. A była ona nie dzisiejsza.
Sosny, którym lat nikt nie liczył, dęby tysiącletnie, wiekowe klony, lipy olbrzymie —
wszytko to rosło pospołu z młodszą bracią leśną na pożytek bartnikowi.
Lecz barcie były jeszcze rzadkością. Czasami tylko co najgrubszy dąb, sosna, grab lub lipa
nosiły znaki ciosen1) rodowych tak prostych, jak proste było życie bartnika w prawiekowej
puszczy. Bory przerażały swym ogromem, kusiły obfitością pożytku, straszyły mnogością
zwierza. Sosny w nich były przeogromne, z wężowato pokręconymi od starości grubymi
konarami. Pnie ich były pochylone, czasami łukowato przygięte, że dziw tylko, jak nie
zawalały się pod ciężarem własnego cielska i brzemieniem wieków. Pomiędzy sosnami
wpierały się w sklepienie puszczy krępe, brodate świerki, obwieszone od góry złotymi
szyszkami.
W puszczy niełatwo było żyć człowiekowi. Niedźwiedź chodził po niej gęsto, wilki
przeciągały sznurami, samotne, kudłate żubry-odyńce pilnowały przesmyków i brodów. Na
dnie jej butwiały wypróchniałe wewnątrz kłody — tak grube, że człowiek z głową zapadał się
w ich wnętrza, jeleń nie przesko-
*) Ciosno — znamię bartne, znak bartny.
103
czył, a krwiożercze rysie zakładały w nich wygodne legowiska, niedźwiedzie — barłogi.
Bujna roślinność okrywała poległe olbrzymy, porosty, mchy i paprocie porastały sterczące
złomy. Wszystko było splątane i spiętrzone, powiązane ze sobą w jedną całość nie kończącą
się nigdzie nicią życia.

background image

W takim to borze pradawnym ród Filimona miał niegdyś swoje barcie. Legenda puszczańska
przechowała wspomnienia o jednym z jego przodków — sławnym bartniku Bazylu. Znał się
on na puszczańskich pszczołach — ,,śłe-piotkach" jak nikt na świecie. Hodował je z miłością
i przywiązaniem, „dział"1) nowe barcie, stare ochraniał pilnie i chytrze od wszelkiego
bartnego zwierza, łakomej na czerw pszczeli ,,żołny"2) i natrętnych mrówek. Spleść nowe
sznury z łyka i konopi, sporządzić lipowe naczynie do miodu czy wystrugać niecki — nie
było dla niego ani trudne, ani uciążliwe. Uczył wyrostków dębczaki pod ogniskiem prażyć i
wiązanie z nich do samobitni kręcić, starym udzielał rad i wskazówek, zioła na przynętę
pszczół rozdawał. Pamiętał on jeszcze dawniejsze czasy; czego sam nie widział, to
przechowywał w pamięci z opowiadań ojca i wiekowych dziadów. Gdy strudzony pracą
zasypiał na ławie, śniły mu się tury szerokorogie i ostrogrzywe, pręgowane tarpany, rosomaki
żarłoczne i chytre sobole3). Śniła mu się puszcza stara — starodawna, jeszcze głębsza i
jeszcze straszniejsza.
Wybrał się ów Bazyli z synem raz do boru tylko jemu wiadomymi ścieżkami, by kończyć
rozpoczętą barć — opowiadał Filimon. Pod wieczór przybyli do smokowej sosny, nałupali
łuczywa z pobliskiego „wyżaru"4) i rozpalili ognisko. Do nocy posilali się i odpoczywali,
krzątali się koło statków i narzędzi, znosili chrust i bierwiona do podtrzymania ognia.
Leżąc już w półśnie na miękkich mchach, Bazyli posłyszał, jak w sośnie coś zagruchotało i
drapać zaczęło. Z początku zdawało mu się, że to kuna do niewykończonej barci się dostała,
ale chrobot był niezwyczajny, Bazylemu nie znany.
I przypomniał sobie, jak starzy bartnicy mawiali o „latającej wiewiórce"5), co to zakrada się
czasem do otwartej barci. Nigdy jej dotychczas nie widział. Skoczył na równe nogi.
Chrobotanie w sośnie podnosiło się coraz wyżej, a gdy zadarł głowę do góry, ujrzał na tle
nieba wyskakującego z dziury niewielkiego zwierzaka, za nim drugiego. Oba popłynęły w
powietrzu w dół ku kępie podszycia świerko-
*) „Dziać" — drążyć barć.
2) „Żołną" nazywają w puszczy niewłaściwie czarnego dzięcioła; żołna', jeden z
najpiękniejszych ptaków, jest ptakiem południa.
3) Tury, tarpany, rosomaki, sobole — zwierzęta u nas od dawna wytępione przez człowieka;
tur — dziki byk — olbrzym leśny — oraz tarpan (koń) leśny zostały na świecie całkowicie
wytępione.
4) „Wyżar" — opalone miejsce na pniu sosny, z którego bartnicy wyłupywali łuczywo.
5) Latająca wiewiórka — polatucha — ssak wielkości wiewiórki, z wierzchu szary, pod
spodem biały, z fałdami skóry z boków ciała, umożliwiającymi ślizgowo-spadochronowy lot
(u nas zaginęła w ubiegłym stuleciu).
104
wego. Ogoniaste zwierzaki były podobne do małych, rogatych latawców. Niechybnie to były
one — „latające wiewiórki".
Stał i wsłuchiwał się w ciszę nocy. Dolatywały go zewsząd szmery puszczy, sowy hukały po
borze. Komary brzęczały natrętnie, czasem przeciągały łanie lub uciekały z fukaniem stada
dzików. Podszedł do przygasłego ognia, siadł i zadumał się.
— Znaczy, że w puszczy jest „latająca wiewiórka", znaczy, że zwierz nocny i dlatego
niełatwo go zobaczyć!
Nie układał się już do snu.
Na świtaniu wyrwało go z odrętwienia drapanie po grubej korze sosny: „latające wiewiórki"
powracały do barci.
Chwilę się wahał, potem podszedł do śpiącego syna, targnął go za ramię i nakazał
przygotować się do drogi.
Nim słońce ukazało się nad brodami1), wracali ku rzece.
Bazyli postanowił ofiarować rozpoczętą barć na mieszkanie dla „latających wiewiórek".

background image

ZASADZKA
Wyruszyliśmy z domu około godziny pierwszej po północy. Obfita rosa wróżyła słoneczny i
ciepły poranek. Szybko zbliżaliśmy się do południowej granicy Białowieskiego Parku
Narodowego, obserwując rysującą cię coraz wyraźniej poszarpaną linię lasu najeżoną
większymi i mniejszymi stożkami świerków. Gdy przekroczyliśmy podwoje ciosanej z dębu
bramy, ogarnęły nas takie ciemności, że trzeba
x) Bród — miejsce przeprawy przez rzekę.
105
było z początku posuwać się niemal po omacku, z pamięci. Powoli wzrok oswajał się z
trudnymi warunkami widzenia i zaczęliśmy rozróżniać sylwetki drzew, smugę drogi oraz
zarysy pionowych ścian potężnych wywrotów. Stąpaliśmy bezszelestnie po miękkiej glebie,
łowiąc uchem odgłosy nocnego życia puszczy. W kilku miejscach natknęliśmy się na stada
dzików, które uciekały od nas łamiąc z trzaskiem zbutwiałe leżące drzewa i suche gałęzie
zaścielające dno puszczy. Gdy rozwidniało się, mogliśmy zejść z drogi i pójść na przełaj.
Przedzieraliśmy się odważnie przez gęste grabiniaki, przeskakiwaliśmy przez zwały i
rumowiska powalonych drzew, omijali bagienka i zbyt zwarte chaszcze. Rzucała się w oczy
piękna różnorodność w rozmieszczeniu gatunków drzew. Każde odchylenie terenu, zmiana
jakości gleby oraz jej wilgotności powodowały ciągłe zmiany w drzewostanie.
Po dwóch godzinach dobrnęliśmy do jam borsuczych. Były założone w dość gęstej
drągowinie1) świerkowej podszywającej kępę starego, mszy-stego boru, zagubioną wśród
grondów uroczyska Orłowe. Teren wydawał się nieco wyniosły i suchy, a gleba piaszczysta.
Świadczyły zresztą o tym kupy wyrzuconego z jam żółtego piasku, którymi była pokryta
część kępy. Pagórki wkoło jam starych porastał mech i złociła warstwa igliwia. Na niektórych
rosły wysmukłe czubajki kanie o pstrych kapeluszach rozpiętych na kształt chińskich parasoli.
Na piasku przy jamach zamieszkanych można było odróżnić świeże ślady borsuków.
Strażnik zapewniał mnie, że borsuki do jam jeszcze nie wracały, lecz powrót ich mógł
nastąpić lada chwila.
W świerczynie panował półmrok, więc o zrobieniu zdjęć nie mogło być mowy. Należało
przeto zadowolić się obserwacją zachowując się przy tym bardzo ostrożnie: wszak mieliśmy
do czynienia ze zwierzęciem nieufnym, obdarzonym doskonałym węchem i słuchem.
Strażnik odszedł poza obręb kępy, ja zaś wcisnąłem się pomiędzy wskazane mi dwie grube
sosny i zamarłem w bezruchu. Gęste, młode świerki osłaniały szczelnie moją kryjówkę
prawie do wysokości głowy. Byłem dobrze ukryty, a pole widzenia miałem duże, nie mogłem
więc w żadnym wypadku przeoczyć pojawienia się borsuków.
Komary dokuczały zawodząc natrętnie koło uszu i kłując, gdzie się dało. Zalegała cisza
mącona jedynie dźwiękami głosów budzącego się ze snu ptactwa puszczańskiego. Zakwilił
ostrzegawczo kowalik sygnalizując pojawienie się w pobliżu wiewiórki, która schodziła
ostrożnie w dół po chropowatej korze starego dębu.
Borsuków nie było widać.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła godzina wpół do czwartej.
Gdy wyjmowałem rękę z kieszeni, mignęła się na piasku przysadzista sylweta i zniknęła w
otworze jednej z jam. No, tego samochcąc przeoczyłem!
2) Drągowina — las w wieku 20—60 lat (pnie drEew w postaci drągów).
106
Zataiłem oddech dając się przez chwilę bezkarnie kąsać komarom po karku i twarzy. Niestety,
co minęło, to nie wróci.
Mniej więcej po dziesięciu minutach usłyszałem lekki szmer i tym razem ujrzałem wyraźnie
wyłaniającego się z gąszczu borsuka. Przystanął na kupie żółtego piasku, podniósł pasiasty
łeb do góry, chwilę węszył, po czym rzucił się do otworu jamy i znikł w jej wnętrzu. Niemal

background image

równocześnie zjawiły się jeszcze dwa, lecz skryły się w norach tak szybko, że mogłem
jedynie stwierdzić sam fakt ich powrotu.
Byłem i z tego zadowolony, gdyż obserwacje borsuków należą do bardzo trudnych.
Wyszedłem powoli ze swej kryjówki i skinąłem na strażnika. Nachodził rozradowany,
wnioskując z mojej miny, że borsuki widziałem. Prostowałem odrętwiałe nogi i opowiadałem
o swych wrażeniach.
Słońce złociło wierzchołki drzew, gdy schodziliśmy ku bagnistej rzeczułce rozważając
możliwości zrobienia zdjęcia borsuków w innym uroczysku.
Przyjechał do mnie sąsiad, nadleśniczy, i po przywitaniu się mówi:
— Chciałem pokazać panu coś ciekawego. Siadł, otworzył teczkę i wyciągnął z niej
fotografię.
— Jak się to wam podoba? — pyta.
Wziąłem z jego rąk fotografię i z wrażenia „zatkało" mnie.
— Co, wilk? — wyrwało mi się z ust. — I to tak po mistrzowsku sfotografowany? No, no!...
107
Zdjęcie przedstawiało wilczura sunącego przez łąkę z łbem spuszczonym ku ziemi. Na
dalszym planie można było rozróżnić kopki siana.
— Jakżeście go tak przydybali, że ani nie zauważył, ani nie zwietrzył was ?
— Ano, niech pan posłucha.
Skosili mi nad rzeką łąkę, wysuszyli siano i poskładali w kopki. Wybrałem się tam
przedwczoraj po południu, by zobaczyć, jak to wszystko wygląda i czy siano będzie można
zabierać.
Gdy podjechałem do rzeki, wyprzągłem konia, uwiązałem go przy wózku i dałem obrok. Sam
poszedłem na przełaj, aby obejrzeć kopki i sprawdzić, czy siano jest suche.
Obejrzałem ich już z pięć, gdy wtem uwagę moją zwróciły zawodzące bez przestanku w
oddali czajki. Stanąłem i patrzę. Widzę, że lata ich — ze trzysta metrów ode mnie — cała
chmara.
Podniosłem lornetkę do oczu i wypatruję. Coś dużego stoi przy kopce. Jak poruszyło się,
widzę wyraźnie, że... wilk!
Skoczyłem do najbliższej kopki, schowałem się za nią i przygotowałem aparat. Gdy
spojrzałem ponownie przez lornetkę, zobaczyłem, że wilk sadzi wprost na mnie, a nad nim —
ciągnie chmara czajek.
„Dobrze — myślę sobie — może mnie i nie zwietrzy. Jest nimi zajęty, bo mu swym
lamentującym zawodzeniem na nerwach grają. Podpuszczę go możliwie najbliżej i złapię
obiektywem na chodzie".
Już trzymam go w przeziemiku aparatu, lecz jest jeszcze za daleko. Galop zmienił na trucht. Z
chodu wnioskuję, że musi być zły. Podpuszczam go na piętnaście kroków. No — teraz!
Trzaskam migawką i nie zważając już na nic, kręcę błonę, by tylko zrobić drugie zdjęcie.
Gdzie tam! Jak ruszył ,,z kopyta", to tylko woda bryzgała z dolinek pomiędzy kopkami siana!
Pozostawił czajki het za sobą i śmigał jak strzała po łące. Patrzyłem jeszcze kilka chwil przez
lornetkę. Dawał takie susy, że „krył" po cztery, pięć metrów na raz! Odeszła mi ochota
oglądania kopek. Zawróciłem do konia, zaprzągłem go i hajda do domu! Co też będę miał na
filmie? Wjechałem na podwórze kłusem. Przed kuchnią zatrzymałem się, krzyknąłem do
wyglądającej z sieni żony, by wyprzęgła karego, a sam skoczyłem do łazienki. Mam w niej
urządzoną, jak doktor wie, ciemnię fotograficzną. Zona biegnie za mną wystraszona i pyta, co
się stało. Odparłem, że muszę wywołać zdjęcie, po czym zamknąłem się w łazience. Nie
zwracając uwagi na to, że film był dopiero co rozpoczęty, zacząłem wywoływać. Gdy
wyjąłem taśmę z utrwalacza, zapaliłem czerwone światło i zbliżyłem film do lampki —
wydałem dziki okrzyk radości. Udało się wyśmienicie.

background image

Nadleśniczy naprawdę miał się czym chlubić. Jeżeliby kto z was w to wątpił, niech obejrzy
powiększone zdjęcie tego wilka, zdobiące ścianę dużej sali muzeum w Białowieży.
108
MISIE JAŚ I MAŁGOSIA
„Ona" była drobniejsza, „on" krepo zbudowany, siostrzyczka i braciszek, nieodłączna para.
Nie zawsze trzymały się „mamy". Właśnie nadbiegały w galopie jeden za drugim, a ja
ukryłem się szybko za pniem drzewa. Opodal rósł wyniosły świerk, ugałęziony niemal do
ziemi. Zziajane, podbiegły do niego. „On" stanął na tylne łapy i przednią przez chwilę trącał
zwisającą mu nad głową gałąź. Przypatrywał się przy tym ciekawie jej drgającym ruchom,
jakimi odpowiadała na uderzenia. Nagle podskoczył do góry, chwytając się oburącz gałęzi.
Zawisł i wymachiwał niezgrabnie w powietrzu tylnymi łapami. Próbował dosięgnąć nimi
ziemi, oparcia, które stracił. Trwało to jednak krótko. Zaczął śmiesznie zadzierać i podrzucać
do góry tylne łapy próbując także nimi uchwycić za gałąź. Udało się! Huśtał się teraz na
gałęzi, uczepiony obiema parami łap.
„Ona" cały czas przyglądała się ciekawie wyczynom braciszka. Małe oczka iskrzyły się
wesoło. Stanęła na tylnych łapach i zakręciła się w kółko, jakby w tańcu. Potem zaczęło się to
samo: niezgrabne podskoki do góry, uchwycenie przednimi łapami za drugą gałąź i wreszcie
udany chwyt tylnymi łapami.
Na rozbujanych gałęziach huśtało się dwoje niedźwiadków, niby dwoje rozkosznych malców,
a ja z zapartym oddechem przyglądałem się temu obrazkowi z puszczańskiej bajki.
109
NALOT
Siedzieliśmy wieczorem przy otwartym oknie, obserwując zlatujące się do światła żarówki
ćmy i inne nocne owady. W pewnym momencie wlatuje do pokoju nietoperz. Zaczyna kręcić
się pod sufitem, wokół ścian, później wkoło lampy. Widać, że bada teren, na którym się
znalazł. Domniemania nasze okazują się słuszne, gdyż nietoperz nie zważając na naszą
obecność w pokoju zaczyna chwytać i pożerać wlatujące przez okno owady. Odgryza
chwytanym ofiarom skrzydła, które spadają na stół i podłogę. Wkrótce wlatuje drugi i polują
teraz we dwójkę. Gdy wlatuje za nim jeszcze jeden, mamy tego dość. Posługując się
ręcznikiem próbujemy wygnać je z pokoju. Spłoszone nietoperze zaczynają wydawać znane
już nam sykające dźwięki. Zaczyna się niebywały rwetes. Przez okno tłoczą się teraz do
pokoju inne, sykając nad naszymi głowami na przemian z tamtymi. Te sykające dźwięki są
nie tylko dźwiękami sygnalizacyjnymi, lecz i alarmującymi, na które reagują natychmiast
inne osobniki, zlatując się tłumnie do miejsca, skąd dźwięki pochodzą. W nadziei
zlikwidowania zajścia gasimy żarówkę. Nie odnosi to jednak żadnego skutku. Siedząc w
ciemnościach słyszymy, jak pokój zapełnia się nadal zaniepokojonymi nietoperzami.
Upłynęło sporo czasu, nim zapanował spokój. Nietoperze przestały wreszcie sykać i powoli
wyniosły się z pokoju.
W PUSZCZY
Nad drogą zarośniętą po brzegach maliniakiem i paprociami zwarły się gałęzie drzew,
tworząc w górze szumiące sklepienie.
Po obu jej stronach wznoszą się potężne kolumny puszczańskich lip i dębów, porozrzucanych
to tu, to tam wśród morza różnokształtnych pni grabiny i pstrokatych pni klonów. Ponad
sklepieniem puszczy strzelają ku niebu pojedyncze stożki olbrzymich puszczańskich
świerków. Na liściach drzew i paproci wiszą mieniące się w słońcu kropelki wody — ślady
wczorajszej nawałnicy.
Z gleby unosi się mgiełkowaty opar przepojony zapachem grzybów i próchnicy.
Gorące promienie letniego słońca z trudem przedzierają się przez luki w zielonym sklepieniu.
Ich złociste wiązki znaczą swą drogę powłóczystym welonem i malują na dnie lasu

background image

nieregularne słoneczne plamy. Nad jedną z takich plam, na środku drogi, zatacza kręgi duży
motyl z białymi przepaskami na ciemnobrunatnych, prawie czarnych skrzydłach.
Zniżył lot, zatoczył majestatycznie jeszcze jeden krąg i usiadł.
Wachlując od czasu do czasu szerokimi skrzydłami, chciwie spija rosę z wilgotnej ziemi, a
spłoszony furkotem przelatującego ptaka unosi się w powietrze i zatacza coraz to nowe kręgi
nad drogą.
W głębi widać zwały połamanych i potrzaskanych drzew, a pośród morza zieleni wyłaniają
się czarne, pionowe ściany potwornych wywrotów. Na ich gnijących pniach wyrosły liczne
huby, ciemnozielony kobierzec mchu pookry-wał ich grube cielska, a pierzaste paprocie
rozsiadły się na skorupie ich głęboko
I
111
spękanej kory. Sploty obnażonych korzeni olbrzymów wyglądają jak legendarne wężowiska.
Wokoło tych martwych szczątków pyszni się zieleń, bujnie pleni się nowe życie.
Niespodziewanie i szybko rozwarła się nad drogą zielona ściana maliniaka i coś dużego
wyskoczyło z zarośli. Płowy, kusy zwierz z okrągłym pyskiem i spiczastymi, sterczącymi do
góry uszami ostrożnie obejrzał się na prawo i lewo. Upewniwszy się o własnym
bezpieczeństwie, kocim ruchem wygiął do góry grzbiet, otrząsnął jedną łapę, potem drugą,
przeciągnął się rozkosznie i truchcikiem pobiegł drogą. Nagle przypadł do ziemi, dał susa w
bok i znikł za ścianą maliniaka po przeciwległej stronie drogi.
Nad głową umykającego chyłkiem rysia zaskrzeczała sójka.
NARODZINY JASZCZURKI
W początku lipca przy rozkopywaniu kupy kom-LJ/ /f///ff I ' / postu obok szkółki leśnej
znaleziono jaja ja-!// szczurki. Było ich osiem, każde wielkości wró-
blego jaja, białoszarawej barwy. Różniły się od jaj ptasich swą zewnętrzną powłoką
przypominającą pergamin. Początkowo przyjęto je za jaja węża zaskrońca, lecz błędne
mniemanie (jaja zaskrońca są o wiele większe) sprostował leśniczy, któremu zaraz pokazano
znalezisko. On to dostarczył je nazajutrz do pracowni biologicznej.
Przyniesione jaszczurcze jaja umieściłem na wilgotnej ziemi w dużej szklanej szalce i
postawiłem na stole roboczym, by mieć je ciągle na oczach. Chodziło o zaobserwowanie
procesu wylęgania się z jaj tych tak pożytecznych dla człowieka zwierzątek.
W sierpniu wyjechałem na urlop wypoczynkowy, powierzając asystentowi opiekę nad jajami
i obserwację. Jedno jajo zabrałem ze sobą w nadziei, że uda mi się samemu zobaczyć proces
wylęgu gada.
Pewnego dnia, a był to już koniec sierpnia, zauważyłem w godzinach popołudniowych, że
jajo pękło wzdłuż dłuższej osi i że pojawiła się na nim wklęsłość, z pęknięcia zaś wyciekło
nieco lepkiej cieczy, tzw. płynu owodnio-
wego. Gdy przypatrzyłem się dokładniej, dostrzegłem pulsujące w reguJar-
112
nych odstępach czasu ruchy powłoki jajowej i przywarte do szczeliny dwie dziurki otworów
nosa, na których pojawiały się i znikały banieczki podobne do mydlanych. Zrozumiałem.
Rozpoczął się proces wylęgu jaszczurki. Noworodek był otoczony płynem owodniowym, a
oddychał powietrzem czerpanym z zewnątrz przez szczelinę w powłoce jajowej. Jej ruchy
sygnalizowały każdy wdech i wydech. Wkrótce oprócz dziurek nosa widoczna była również
mordka, z której wysuwał się błyskawicznie i chował rozdwojony na końcu języczek. Od
czasu do czasu pokazywały się w szczelinie palce to jednej, to drugiej stopy przednich
kończyn poruszającego się w jaju noworodka.
Pobiegłem po kolegę, gospodarza domu, by sprowadzić go z aparatem fotograficznym.

background image

Gdyśmy nadbiegli, wylęgająca się jaszczurka nie zmieniła jeszcze poprzednio
zaobserwowanej pozycji. Kolega nastawił aparat i zaczęło się wyczekiwanie na moment
odpowiedni do zdjęcia.
Po niedługim czasie w szczelinie ukazała się cała główka i w tej chwili usłyszałem trzask
migawki aparatu. Ten moment procesu wylęgu, jak się później okazało, udało się nieźle
utrwalić na zdjęciu.
Po sporządzeniu pierwszego zdjęcia młoda jaszczurka tak szybko wysunęła się z jaja naprzód
do połowy, a potem cała, że drugie zdjęcie utrwaliło jedynie końcowy już etap wylęgu —
siedzącego przez chwilę przy pustej osłonce jajowej noworodka z resztą pęcherzyka
żółtkowego na stronie brzusznej. Małe zwierzątko zaraz zaczęło żwawo biegać, wykonując
charakterystyczne dla przedstawicieli jaszczurczego rodu błyskawiczne ruchy przy próbach
wydostania się ze szklanej szalki.
Była to jaszczurka zwinka. Mierzyła wraz z ogonem pięć i pół centymetra długości.
Po oględzinach przez domowników uroczyście wypuściliśmy nowo narodzone maleństwo na
deskę leżącą pod południową ścianą domu. Zsunęła się z niej i ukryła w najbliższym
zakamarku.
DUET
W kępach zieleni omdlewającej z żaru słonecznego i pokrytej warstwą wapiennego pyłu
ćwierkały zawzięcie pasikoniki. Właśnie przyglądam się jednemu z nich, siedzącemu na
szerokim liściu jakiegoś wysoko rosnącego zielska, którego czub przebił się ku słońcu przez
sam środek szeroko rozpostartego krzaka wierzby. Siedzi zwrócony głową w dół z
wyciągniętymi po bokach ciała długimi czułkami. Rozchylony nieco na barkach jego „zielony
płaszczyk" drga rytmicznie, co świadczy o ciągłym pocieraniu „smyczkiem" o „struny"
skrzypek, którymi obdarzyła go matka-natura.
8—Z puszcz i lasów
113
Poruszył się wyżej położony liść na badylu. To wskoczył na niego ukryty dotąd wśród liści
tarniny drugi długonogi grajek. Może rodzony brat tamtego — tak jest do niego podobny.
Pierwszy skrzypek przerwał koncert i poruszył energicznie „wąsami". Nowo przybyły
usadowił się tak samo, jak tamten głową w dół i zgrzytnął „smyczkiem" po „strunie".
Widocznie próbuje skrzypek. Jeszcze chwila i — rzępolą we dwójkę l Duet piękny, gdyż ton
skrzypek jednego jest nieco wyższy, niż ton skrzypek drugiego.
Wtem zawadzam niechcący nogą o krzak wierzby. Drgnął badyl, na którego liściach
koncertowały pasikoniki. Oba jak na komendę ucichają. Po chwili jeden skacze w dół i znika
mi z oczu, a drugi unosi się wysoko na nogach. Nastroszył „wąsy" i rozkraczony zamarł w
bezruchu, gotów każdej chwili pójść w ślady pierwszego. Jeszcze moment i — szukaj wiatru
w polu!
KONCERT NAD KONCERTAMI
Za naszym parkiem jest pole. Droga wiedzie przez pole do lasu. Przecina ją w poprzek pasmo
łąki, której środkiem sączy się maleńki strumyczek. Gdy stajemy na mostku, przez który
trzeba przejść, możemy w godzinach popołudniowych posłuchać oryginalnego koncertu.
Pod mostkiem cichutko kumkają ropuszki, niby ukryta za kotarą orkiestra flecistów. Przy
akompaniamencie tej melodyjnej muzyki wydziera się wniebogłosy na łące żaba.
Najwidoczniej chce przekrzyczeć derkacza, spacerującego gdzieś obok w trawie i
skandującego chrapliwym głosem swoje: „der-der"l
Do koncertu włącza się teraz inny partner — przepiórka: „pit-pi-pit! pit-pi-pit"! — jakby
wzywała do opamiętania się głównego solistę, rozkrzyczaną żabę.
A obok, w łanie wykłoszonego owsa, rzępolą na swych skrzypkach koniki polne. Batutę
dzierży długowąsy łatczyn. Usadowił się głową w dół na badylu i ćwierka a ćwierka. Do jego
krępej figury pasuje, jak ulał, szarozielony kraciasty żupanik. Dyszkantem wtórują mu

background image

pszczoły na kwieciu, basową nutą wkrada się do zgodnego chóru ich brzęku dobrotliwy głos
trzmiela.
114
Jakby spod ziemi popłynęła w łan owsa nowa urzekająca piosenka. Odziany w wytworny
czarny fraczek usiadł na przyzbie swej norki świerszcz i obwieścił długonogim grajkom, że
jego wiolonczela nie gorsza od skrzypek.
Gdy zacznie się zmierzchać i zasną koniki polne, grubego łatczyna zastąpi jeszcze bardziej
długowąsy pasikonik zielony. Siedząc na kiści dojrzewającego owsa, rozchyli leciutko swój
długi, zielony płaszcz i będzie ćwierkał bez końca do późna w noc. Wtórować mu będzie chór
rechoczących na łące żab i cichutki trel melodyjnej piosenki turkucia.
Hej, ileż tu można posłyszeć głosów i melodii, ile śpiewanych baśni i szeptanych zwierzeń!
Letnia noc rozbrzmiewa bezustanną niewidzialną orkiestrą, pełną swoistego czaru, która
cichnie przed rankiem.
LOTNICY
Siedziałem przy moście nad puszczańską rzeką. Wzdłuż jej brzegów rozpościerały się
obramowane wysokimi ścianami lasu bagna bezleśne, porośnięte krzewiastymi gatunkami
wierzb i niewielkimi brzózkami. Wysokie brzegi rzeki były pokryte kobiercem przeróżnych
traw i kępami macierzanki. Orzeźwiający zapach unosił się w powietrzu, a z drobnych
liliowych kwiatków motyle i trzmiele spijały słodki nektar. W trawie snuły swe piosenki
koniki polne.
Nie odczuwałem nad wodą tak dotkliwie żaru słońca, byłem jednak nieco ociężały. Czekała
mnie daleka droga powrotna do domu, toteż z przyjemnością odpoczywałem.
Położyłem się na wznak na trawie i przyglądałem wiszącej w powietrzu, hen, wysoko nade
mną, sylwetce drapieżcy, który od czasu do czasu wydawał przeciągły krzyk. Po widełkowato
wyciętym ogonie poznałem kanię. Gdzieś z dala odzywała się druga. Z zamarłymi w
bezruchu, szeroko rozpostartymi skrzydłami ptak dał się unosić prądom powietrznym coraz
wyżej i wyżej. W końcu zamienił się w ledwie dostrzegalny, czarny punkcik na tle błękitu
nieba.
Rozlegający się już blisko nowy, przeciągły krzyk zwiastował nadlatywanie drugiej kani.
Ukazała się z boku, poruszając wolno skrzydłami. Zataczała
116
kręgi jeden za drugim, aż trafiła na wir powietrzny, który zaczął ją unosić. Znieruchomiały jej
skrzydła, chyliła się łagodnie na boki i wznosiła spiralą do góry.
Maleńki wiszący nad nią punkcik zaczął się opuszczać. Zwiększały się jego wymiary, aż
przekształcił się ponownie w sylwetkę ptaka. Odzywały się teraz na przemian, zbliżając ku
sobie. Gdy się zrównały, zaczęły poruszać skrzydłami i zataczać odśrodkowe koła. Z
początku koła były małe, potem coraz większe i większe. To zbliżały się, płynąc z
przeciwległych kierunków, to oddalały, odpływając na zewnętrzne krańce kół. Z kół zaczęły
się tworzyć spirale i oba ptaki unosiły się po nich w przestworza powietrzne. Okrzyki stawały
się coraz cichsze, a sylwetki kań zamieniały się stopniowo w czarne plamki, krążące obok
siebie po orbitach dwu równoległych pionowych spirali. Jeszcze chwilę wisiały nade mną, po
czym zaczęły się oddalać w bok i w końcu znikły z pola widzenia.
CIEKAWA HISTORIA
Opowiedzieć wam, skąd on się u nas wziął?
„On" — to piękny okaz żurawia, który chodzi po pokoju z jakąś szmatą w dziobie i tarmosi
ją.
A więc, było to tak.
Znaleziono na bagnie małego żurawika, który ledwie trzymał się na nogach, i przyniesiono go
do nas. W jaki sposób znalazł się on na bagnie — nikt
116

background image

nie wiedział. Może był chory i matka porzuciła go, a może lis rozszarpał matkę w nocy, a
mały ukrył się i pozostał przy życiu. Zatrzymaliśmy go u siebie, postanowili odchować, a
przed odjazdem z wczasów do domu wypuścić na duże bagno śródleśne obok przystanku
kolejowego. Może jakoś utrzyma się bez dalszej opieki ludzkiej przy życiu, zdziczeje i na
jesieni dołączy się do któregoś z szykujących się do odlotu „kluczy" swych rodaków.
Ryzykowna to rzecz dla hodowanego, oswojonego z ludźmi dzikiego zwierzęcia
wypuszczenie go na wolność, gdyż w nowych dla siebie warunkach życia bardzo często ginie.
Ale nie sposób przecież wieźć tak dużego ptaka ze sobą pociągiem w wagonie.
Oswoił się całkowicie, pił mleko, jadł dżdżownice, różne owady, gotowane ziemniaki i kaszę,
a spał w kuchni.
Po upływie miesiąca odjeżdżaliśmy. Do przystanku kolejowego wybraliśmy się pieszo.
Ładnie wyrośniętego i już podfruwającego żurawika niosłem pod pachą. Gdyśmy dochodzili
do przystanku, słychać było daleki gwizd nadchodzącego pociągu. Wbiegłem do lasu,
dobrnąłem do brzegu bagna, posadziłem go na ziemi, a sam — w nogi! Pociąg już stanął,
ciocia wsiadała, więc nie było czasu na oglądanie się. Gdy stawiałem nogę na stopniu
wagonu, poczułem, że coś wskakuje mi na plecy. Był to nasz żurawik, który bił skrzydłami i
wdrapywał się przez moją głowę do wagonu. Zebrali się pasażerowie w naszym przedziale.
Opowiadano, jak biegł za mną z rozpuszczonymi skrzydłami. Ano trudno — pojechał z nami
do Białowieży.
Widzicie, jak wyrósł? Ma u nas całkowitą swobodę. Zechce pozostać — to pozostanie, zechce
odlecieć jesienią w „szeroki świat" — to odleci.
Było upalne lato i w puszczy roiło się od bąków. Napastowały zwierzynę bydło, konie i ludzi.
Bardzo cierpiały od nich żubry. Całe chmary tych dokuczliwych owadów gromadziły się w
miejscach, gdzie przebywało stado, obsiadały i kłuły szalejące nieraz z rozdrażnienia i bólu
zwierzęta. Jedne broniły się od nich w ten sposób, że biegały galopem tam i z powrotem po
piaszczystych ścieżynkach, podnosząc za sobą tumany kurzu, inne kładły się w piasku i
wierzgając nogami zasłaniały się obłokami pyłu. Bąki pyłu unikają, więc rozpraszały się i
zwierzęta choć chwilami miały spokój.
W tym to czasie dawało się często obserwować ciekawe zjawisko sezonowego współżycia
szpaków i pliszek z żubrami. Gdy stado odpoczywało, opędzając się od dotkliwie kłujących
owadów, nadlatywała raptem chmara szpaków, obsiadała ziemię wokoło i ptaki rozpoczynały
polowanie na bąki. Wskakiwały na grzbiety żubrów, podskakiwały z ziemi do ich nóg i
brzuchów i zdziobywały opite krwią owady. Nie wykazywały przy tym żadnej obawy przed
olbrzymami ani też żubry nie zachowywały się wrogo w stosunku do nich. Po ukończeniu
żerowania chmara odlatywała, a w jakiś czas potem zjawiała się ponownie. Pliszki
zachowywały się bardziej ostrożnie. Drepcze, drepcze taka pliszka boczkiem koło żubra,
kiwając ogonkiem, i patrzy na niego jednym okiem. Nagle robi zwrot, podfruwa do jego nogi
lub boku, chwyta bąka w dziób i odskakuje jak oparzona od olbrzyma. Po przełknięciu
zdobyczy powtarza się to samo, chyba że nosi zdobycz młodym do gniazda. Wtedy za
każdym razem odlatuje i po chwili wraca. Jeżeli żubr leży, jest nieco śmielsza, lecz na grzbiet,
jak to robi szpak, nigdy nie siądzie. Oboje — żubr i pliszka
— patrzą na siebie, lecz olbrzym przygląda się jej jakby z ciekawością, pliszka
— jakby z niedowierzaniem.
118
SAREN KA, KOS I LISEK
W lesie była łączka, na której pasała się codziennie po południu sarenka z dwojgiem sarniąt, a
w gąszczu przy łączce na niewielkim świerczku było uwite gniazdo kosów. Miało ono kształt
głębokiej miseczki „wytynkowanej" wewnątrz gliną i błotem na gładko. Na jej dnie ptaki
ułożyły warstewkę suchych źdźbeł trawy. Leżały w nim trzy zielonkawe jajeczka, zniesione
przez samiczkę na drugi lęg młodych.

background image

Wyszła sarenka i dziś pod wieczór na łączkę. Przed nią wyskakiwały do góry sarnięta. Gdy
chwilami przystawały, ledwie im z trawy było widać sterczące do góry uszki, duże piękne
oczy i czarne wilgotne noski. Gdy tak sarenka popasała, rozległo się od strony gniazda kosów
dźwięczne piń-piń--piń-piń-piń... Sarenka nastawiła uszu, a sarnięta przycupnęły w trawie.
Na łączkę przekradał się przez gąszcz młody lisek. Chociaż stąpał bezszelestnie, wlokąc za
sobą kitę, chociaż cały krył się w zielonym runie, jednak drogę jego wędrówki znaczyły
poruszające się trawy i trącane łapkami wysokie badyle chwastów. Nie uszło to uwagi
żółtodziobego, czarnego kosa, który grzebał obok w opadłych, suchych liściach. Natychmiast
zaprzestał grzebania. Chwilę śledził wzrokiem za poruszającymi się badylami i — nagle
zaczął wydzwaniać swoje piń-piń... Podfrunął zaraz na świerczek i zobaczył z góry ryżego
liska. Teraz wszczął taki hałas, że sarenka pośpiesznie wycofała się z sarniętami z łączki i
ukryła z nimi w gąszczu świerczyny. Lisek zatrzymał się i przywaro wał za pniakiem. Gdy
jednak kos podfrunął jeszcze bliżej i zaczął wydzwaniać piń-piń... niemal nad samą jego
głową, wyskoczył z kryjówki jak z procy i puścił się galopem z powrotem do lasu. Ucieczce
towarzyszył spazmatyczny krzyk kosa. Gdy lisek znikł, kos powoli uspokoił się.
Postanowiłem sfotografować kozła, który przechodził codziennie po południu przez grząską
drogę koło wykrotów na olchowo-jesionowych moczarach. Upodobał sobie jedyny tutaj
suchszy przesmyk i chadzał nim paść się na zarośniętą kwieciem i malinami polanę w wyżej
położonej części lasu. Ryzykując dotkliwe pocięcie przez komary, poszedłem.
Był słoneczny sierpniowy dzień po burzy. Roślinność zielna lasu wyglądała jakby
odświeżona, oczyszczona z opadających na nią z drzew suchych sęczków, usychających liści
i igieł świerkowych, strzępków porostów i mchu.
Zdążyłem dojść do wykrotów na długo przed porą pojawiania się na drodze kozła.
Wiedziałem z obserwacji strażników puszczańskich, że kozioł, idąc przesmykiem, zachowuje
dość dziwne obyczaje. Naprzód staje przed wykrotami, będąc całkowicie ukryty w gąszczu
młodych jesionów. Potem wychodzi na środek drogi i zatrzymuje się ponownie. Obejrzy się
na prawo i lewo i rusza powolutku ku przeciwległej ścianie lasu. Omija wykroty, po czym
znika szybko wśród drzew. Byłoby więc sporo czasu, aby uchwycić odpowiedni moment i
trzasnąć migawką. Trudność mogła polegać jedynie na tym, czy uda się trafnie ustawić aparat
na odległość, by obraz wyszedł dostatecznie ostro.
Ślady w koleinach wskazywały na to, że kozioł nie zawsze chadza dokład-
120
nie tym samym szlakiem. Nieraz wychodzi na drogę, brnąc przez mokradła, nieco dalej od
wykrotów. Ha, trzeba liczyć na przysłowiowy „łut szczęścia", gdyż innej rady nie ma.
Ukryłem statyw z aparatem w zwałach wykrotów, przygotowałem go do sporządzenia
zdjęcia, sprawdziłem obraz na matówce i założyłem kasetę. Przysiadłszy na powalonym pniu,
czekałem teraz cierpliwie na dalszy rozwój wypadków, opędzając się dyskretnie od komarów.
Było cichutko, tylko szerszenie huczały tu i tam wśród wykrotów. Zlatywały się do nich ż
dziupli starego jesionu po surowiec do rozbudowy gniazda.
Jeden siadł koło mnie na pozbawionym kory, zleżałym dylu i zeskrobywał żuwaczkami
miazgę drzewną. Przeżuta i zmieszana ze śliną posłuży mu ona do wyrobu szarej papierowej
masy, z której szerszenie budują gniazda.
Nagle przerwał robotę. Oto przeleciała obok mnie kołującym, zygzakowatym lotem spora
ćma i przysiadła na dylu. Szerszeń poderwał się i rzucił na nią, jak jastrząb na przycupniętego
w trawie zająca.
Zakotłowało się. Trzymając ofiarę w łapkach, szerszeń spadł z nią na leżącą niżej kłodę.
Odgryzł motylowi skrzydła, głowę i tułów, a odwłok objął łapkami i uniósł się z nim w
powietrze. Odleciał do gniazda z łupem dla larw. Śledziłem wzrokiem jego lot pomiędzy
pniami drzew, aż znikł mi z pola widzenia.

background image

Nagle zamarłem z wrażenia. Spoza wykrotów wyzierał ku mnie łeb jakiegoś potwora
osadzony na grubej szyi, pokrytej czerwonobrunatną sierścią. Wieńczyły go ogromne,
rozgałęzione rogi, gęsto obwieszone dłuższymi i krótszymi wstążkami i wstążeczkami!
Gdy głowa poruszyła się, wstążki zakołysały się na rogach. Jeleń! No, w podobnym stroju
jeszcze nigdy takiego nie widziałem! Nadszedł niepostrzeżenie z tyłu, gdy byłem pochłonięty
obserwacją szerszenia.
Miałem przed sobą silnego byka1), który zaczął już zdzierać z tegorocznego poroża mszystą
skórkę. Wstążki i wstążeczki zwisające z pnia i odnóg rogów były niczym innym, jak tylko
pasemkami owej silnie postrzępionej skórki. Nawet nie wyobrażałem sobie, że nim dojdzie do
całkowitego oczyszczenia poroża, jeleń chodzi jak czupiradło z takim kołtunem na głowie!
Nim zdążyłem opanować się, jeleń ruszył wolno zza wykrotów. Wyglądał zaiste
niesamowicie! Przeszedł przez drogę i skrył się w gąszczu.
Nagłe szczeknięcie kozła przywróciło mi przytomność. Powtórzyło się urywanie raz i drugi.
Wędrując swym szlakiem ku polanie, musiał natknąć się niespodzianie na jelenia. Wystraszył
się i cofnął w susach od drogi.
Dziś nie było już na co czekać. Kozioł po raz drugi do wykrotów nie przyjdzie!
Wstałem, złożyłem aparat i ruszyłem w powrotną drogę.
Ł) Bykiem nazywają myśliwi samca jelenia, w przeciwieństwie do samicy — łani.
121
SPOTKANIE Z SIODLARKĄ
Obchodziłem ściankę jaru powolutku, zwracając również uwagę na podrywające się
spod nóg różne motyle nocne oraz wyskakujące znienacka w powietrze szarańczaki. Tu
poderwała się marzymłódka o krwistoczerwonych tylnych skrzydłach, tam jakiś szaraczek-
miernikowiec, gdzie indziej — cała w „cygańskich" kolorach piękna krasopani. Z chrząszczy
trafiały się zielone i miedziane kruszczyce, różne sprężyki, barwne, o metalicznie
połyskujących lub kruszczowych pokrywach przedstawicielki stonkowatych i
karminowe ogniczki. Pszczół, trzmieli, os, gąsieniczników, bleskotek i much — co
niemiara. Nagle... Czy nie mylą mnie oczy?...
Na kwiat czepiającego się swoimi ,.wąsami" roślin-sąsiadów różowego groszku leśnego siadł
przecudny kraśnik. Znam go przecież ze ścianek Dniestru w Zaleszczykach — kraśnik
koryncki! To on! Czerwone plamy na granatowoczarnych przednich skrzydłach ma leciutko
obrysowane białą obwódką. Trudno mi było opanować się, gdy rozstawiałem aparat na
trójnogu, starając się nie robić gwałtownych ruchów. Oby tylko nie odleciał!
Miałem jednak szczęście. Gdy chwytałem obraz na matówkę, biały kłąb obłoku zakrył słońce.
Kraśnik osowiał i zaczął niemrawo łazić po żagielko-watych kwiatkach i w końcu przycupnął.
To wystarczyło, by nadać odpowiednią ostrość obrazowi, założyć i otworzyć kasetę i nacisnąć
guziczek wężyka przy migawce. Zdjęcie barwne już mam! Zmieniam teraz szybko kasetę i
robię drugie zdjęcie na zwykłej płycie — biało-czarne. Obłok zesuwa się z tarczy słońca i
jego promienie zalewają ponownie swym blaskiem ściankę wąwozu. Kraśnik rozkłada
skrzydła i .— odlatuje.
Teraz zabrałem się spokojnie do sporządzania zdjęć innych owadów, stosując, jak zwykle,
wypróbowany sposób zasiadki. Ciekawi was zapewne, na czym on polega?
Otóż gdy upatrzę pojedynczy kwiat bądź jakąś grupę kwiatów odwiedzanych chętnie przez
owady, nastawiam obraz — posługując się również przysłoną — na matówce tak, by rysował
się on dostatecznie ostro również w przypadku, gdy siądzie na nim na przykład motyl. Potem
zakładam kasetę, otwieram ją i — zaczynam spokojnie obserwować oraz cierpliwie czekać.
Gdy owad siądzie, odczekam, wybiorę odpowiedni moment, w którym i on, i kwiat
znieruchomieją, i — spuszczam migawkę. Oczywiście niezbędne jest równoczesne
uchwycenie momentu, w którym owad zajmie odpowiednią pozycję na kwiecie i przybierze
odpowiednią pozę.

background image

122
By zrobić w ten zdawałoby się prosty sposób dobre zdjęcie, trzeba mieć jednak i praktykę, i
— co jest bodaj najważniejsze — dobre wyczucie oraz szybki refleks. Wszak na powzięcie
decyzji uruchomienia migawki jest zwykle zaledwie ułamek sekundy! Gdy zaczniecie kiedyś
sami robić podobne przyrodnicze zdjęcia, nie zrażajcie się początkowym niepowodzeniem.
Cierpliwością przemożecie wszystko, a umiejętność trafnego wyczucia sytuacji i szybki
refleks przydadzą się wam bardzo przede wszystkim w sporcie, a także w różnych
okolicznościach życia codziennego.
Bywa jednak, czego byliście dopiero co świadkami, że trzeba robić odjęcie ,,na gorąco", po
prostu — niespodziewane spotkanie. W takich sytuacjach najważniejszą rzeczą jest
zachowanie zimnej krwi, przytomność umysłu i szybkie, a równocześnie spokojne działanie.
Ruchy nigdy nie mogą być gwałtowne. Jeżeli chodzi o zwierzęta kręgowe, np. ptaki lub ssaki,
to dobrze jest udawać, że wcale się ich nie spostrzega. Oczywiście, potrzebny jest przy tym
wszystkim przysłowiowy „łut szczęścia", jak na przykład zasłonięcie słońca przez obłok, gdy
fotografowałem kraśnika. Gdyby nie to, to wątpię, czy zdołałbym zrobić aż dwa zdjęcia.
Przechodząc z miejsca na miejsce podczas sporządzania zdjęć owadów na kwiatach,
znalazłem się w końcu u podnóża ścianki jaru, gdzie biegła polna droga. Rosły przy niej kępy
wierzb i tarniny. Postanowiłem poszperać tam.
Chodziłem dość długo. W pewnym momencie wzrok mój pada na sterczącą nad drogą
gałązkę tarniny i — „zatkało mnie"!
Na zielonym kobierczyku, utworzonym z kilku zwartych liści, leży sobie na boku z
wyciągniętą rozkosznie jedną tylną nogą zielony jak te liście pasikonik z siodłowatym garbem
na grzbiecie. Skrzydeł nie ma zupełnie, a wzdłuż boku odwłoka biegnie biała pręga. Brak
szablastego pokładełka świadczy o jego przynależności do płci męskiej. O wielkie nieba —
siodlarka!
Zaczynam rozstawiać aparat.
Pech chce, że zawadzam nóżką statywu o pieniek tarniny. Krzak drga, a siodlarka — daje
nura w gąszcz zielonych liści. Tylem ją i widział!
Cóż było robić? W podobnych wypadkach trzeba sobie powiedzieć — trudno, nic się na to
nie poradzi!
Zwierzę się wam jednak, że tego, pospolitego na południu, na przykład w winnicach, lecz u
nas rzadko występującego i zwykle nie zielono, a czarno zabarwionego owada, spotkałem
znowu w kilka dni później. Na ten raz poszło wszystko dobrze. Nim zdążył dać nura, jak
tamten, w gąszcz zieleni, zdążyłem go pięknie sfotografować.
123
ŁASICZKI
Odpoczywałem na szkarpie rowu przy drodze wiodącej przez pola. Słońce zachodziło i
głośno grały świerszcze.
Wtem mignęło coś w wylocie niewielkiej norki, tuż obok mnie na szkarpie. Zacząłem
obserwować.
W świetle wylotu norki ukazały się po chwili trzy malutkie, brązowe łebki zaopatrzone w
krótkie okrągłe uszki, czarne ślepka i biały pod spodem pyszczek. Były tak ruchliwe, jak
przysłowiowe żywe srebro. To któryś z nich wychylał się z otworu na zewnątrz i wtedy widać
było białe podgardle zwierzaczka, to wszystkie trzy wykonywały błyskawiczne ruchy na
prawo i na lewo, znikały albo pojawiały się w otworze.
Poruszyła się trawa na szkarpie. Ujrzałem niewielkiego, o wydłużonych kształtach ciała,
czworonoga podążającego susami z tłustym polnikiem w pyszczku w kierunku norki. Z
wierzchu był barwy czekoladowej, pod spodem — śnieżnobiały, z niezbyt długim ogonkiem.
Podskoczył do norki i błyskawicznie skrył się w niej ze zdobyczą.
Poznałem łasicę łaskę.

background image

CHATKA NA KURZEJ NOZCE
Gdy będziecie kiedy w sosnowym borze, zwróćcie uwagę na pnie starych drzew rosnących w
pobliżu przebiegającej przez las drogi. Jeżeli zauważycie, że krzak jałowca rośnie tuż obok
pnia sosny, mającego ciepłą południową wystawę, zatrzymajcie się i patrzcie. Na pewno
zauważycie na korze drzewa jedną lub dwie białe plamki.
Zbliżcie się ostrożnie, nie spuszczając z oka oświetlonej promieniami słońca gałązki krzaka
jałowca.
124
Widzicie na niej czarno-żółtą maleńką osę. Ma niewiele ponad centymetr długości.
Najwidoczniej plażuje na nagrzanej kępce zbitych igieł. Wykręca się do słońca to jednym, to
drugim bokiem, rozstawia szeroko nóżki. Teraz czyści nimi czułki i skrzydełka, przeciera
łapkami oczy.
Gdy uniosła wysoko do góry upstrzony żółto i czarno odwłok, widzimy, że jest on bardzo
oryginalnie zbudowany. Rozdęty jak bania i zwężający się ku końcowi jak gruszka,
połączony z tułowiem długim, cienkim badylkiem. To kopułka — słynny architekt wśród
bandy drapieżców i rabusiów osiego rodu. Bierze słoneczną wannę w pobliżu gniazda,
pomiędzy jedną a drugą zbójecką wyprawą.
A gdzież gniazdo? Zbliżmy się powoli do pnia sosny.
Biała, wielkości wiśni, plamka, którą dostrzegliśmy z daleka na korze drzewa, jest
miniaturową budowlą — arcydziełem kunsztu lepienia z wapiennej zaprawy. Ma wygląd
kulistej torebki, z szyjką u góry, której brzegi są wywinięte jak brzegi artystycznie wykonanej
urny. Ponieważ cała budowla wznosi się na ostrym cypelku grubej kory, więc jej podstawa
jest wąska i cienka. Prawdziwa chatka na kurzej nóżce!
Odsuńmy się szybko od drzewa! Nim zdążyliśmy obejrzeć budowlę, nasza kopułka skończyła
toaletę i przeszukała najbliższe krzaki. Odnalazła wśród nich maleńką gąsieniczkę,
sparaliżowała ją żądłem i niesie do swojej chatki. Zaniepokojona naszą obecnością, lata z
gąsieniczką w koło, nie wiedząc co robić.
Wszystko skończyło się szczęśliwie. Osa siada na kopułę chatki i wsuwa się ze zdobyczą
przez szyjkę do gniazda. Lecz cóż to?
Kopułka odleciała w kierunku drogi. Siadła na niej i zeskrcbuje żuwaczka-mi z koleiny suchy
pył. Spaja go śliną, formuje grudkę i — już jest z nią na gnieździe. Patrzcie, jak starannie
zamurowuje otwór w szyjce! Jeszcze dwia nowe bryłki świeżej zaprawy i — robota
skończona. A więc mieliśmy rację. Po umieszczeniu w gnieździe sparaliżowanej gąsieniczki
kopułka złożyła jajo!
Nie jesteście zmęczeni?
Pięknie... Przed kolacją mamy jeszcze trochę wolnego czasu, więc opowiem wam o mojej
wyprawie na Trzy Korony.
— Przed kilkunastu laty — pamiętam, jakby to było wczoraj — zapadał zmrok sierpniowego
dnia, gdy schodziłem malowniczym Wąwozem Sob-czańskim do schroniska położonego na
stromym zboczu masywu skalic. Wybrałem się tam w towarzystwie dwóch górali, których
przydzieliła mi za przewodników dyrekcja Pienińskiego Parku Narodowego. Urlop, który
spędzałem wówczas w Pieninach, poświęciłem na uzupełnienie zbiorów przyrodniczych
Parku oraz na sporządzenie serii zdjęć najbardziej uroczych jego zakątków i szlaków.
Gdy przed wyruszeniem z Krościenka oznajmiłem góralom, że mam zamiar podejść na
Okrąglicę od strony przystani w Sromowcach Niżnych, na przełaj pod górę, to chociaż robili
dobre miny, jednak podrapywali się ukradkiem po głowach.
126
Po przenocowaniu w schronisku, ledwie świt, wyruszyliśmy. Spowite kłębami mlecznobiałej
mgły wody Dunajca, zaróżowione na wschodzie niebo, silna rosa i zalegająca w powietrzu
cisza wróżyły piękny, słoneczny dzień.

background image

— Może by pójść okrężną drogą? — próbował namawiać mnie jeden z górali. W
odpowiedzi wskazałem kierunek po prostej pod górę.
— Bardzo trudno będzie — odpowiedział z rezygnacją w głosie. Szliśmy powoli, gdyż
stromizna była wielka i nogi obsuwały się po piargach.
W miarę podchodzenia pole widzenia zaczęło się zwężać — masyw Trzech Koron rozpadał
się w przednim planie na większe lub mniejsze, przebiegające łukami grupy skalic,
poprzedzielanych w pionie bądź fragmentami piargów, bądź pstrczielonymi plamami, jakie
tworzyły na widnokręgu drzewa, krzewiny i różnobarwne kwiaty. Na planie dalszym
ukazywały się coraz to nowe zębate łuki skalic, które stawały jakby w poprzek wytkniętej
drogi.
Po dwóch godzinach marszu pod górę zatrzymaliśmy się, aby odpocząć. Patrzyliśmy na
oczyszczającą się od mgieł wstęgę Dunajca, na czerniącą w dali kopę Nowej Góry, na
podobne do domków z kart zabudowania Sromowiec. Słońce podniosło się już wysoko,
zalewało oślepiającym blaskiem nagie skalice, suszyło rosę na kwiatach. Ciszę, która
panowała wokół, przerywał chwilami ochrypły trel niedużego, okapciałoczarnego ptaszka
zwanego kopciuszkiem. Usadowił się w pobliżu nas na czubie jakiegoś krzewu.
Nagle poczułem, że jeden z górali ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłem głowę i popatrzałem
we wskazanym kierunku. To, co zobaczyłem, zaparło mi oddech w piersiach...
Pod nawisłą skałą baraszkowało pięć lisiąt! Obok siedział stary lis z fantazyjnie odrzuconym
na bok ogonem. Od czasu do czasu podnosił spiczastą mordkę do góry. Był ostrożny, węszył.
Tymczasem rozbawione liski harco-wały jak szalone: skakały jeden przez drugiego, tarmosiły
się nawzajem. W pewnym momencie najmniejszy odłączył się od innych, odszedł wolniutko
pod skałę... i przyczaił się. Gdy drugi nieopatrznie stanął opodal, tamten wykonał karkołomny
skok i schwycił go zębami za ogon. Skłębiły się oba w jedną ryżą kulę. Za chwilę kula toczyła
się z impetem na starego lisa. Ten przekrzywił głowę i uważnie patrzył. Nim kuła wpadła na
niego, uskoczył w bok, a lisięta potoczyły się pod pobliski głaz.
Nagle zabawa urwała się. Jakby na jakiś sygnał liski znieruchomiały, potem pospuszczały
wolniutko mordki ku ziemi i pociągnęły gęsiego pod skałę. Stary lis ruszył za nimi, wlokąc po
ziemi puszysty ogon. Lisia rodzina skryła się w czeluści szczeliny skalnej.
— Widocznie poczuły nas — odezwał się szeptem góral. Wkrótce ruszyliśmy w dalszą
drogę.
Wspinając się ku jednemu z zębatych łuków skalic dostrzegliśmy, że jego podnóże jest całe w
bieli. Stanąłem i patrzyłem.
— Śnieg...? — wyrwało mi się mimo woli z ust.
127
Widząc moje zakłopotanie górale zaczęli się uśmiechać. Nie pytałem więcej.
W miarę podchodzenia płat bieli olbrzymiał wzdłuż i wszerz, wdziera! się językami w
szczeliny nagich skalic.
Gdy stanąłem niemal na samej jego krawędzi, ogarnęło mnie zdumienie. Przede mną
rozpościerał się sfalowany łan powojnika alpejskiego, pokrytego białymi puszystymi kulami
owocostanów. Powojnik oplatał długimi, pnącymi pędami wszystko: skały, krzewy i
krzewinki, pnie i korony karłowatych drzewek. Piął się bielą do góry, opadał białymi
kaskadami w dół, lepił śnieżne bałwany z kęp dzikich róż, bzu koralowego i jarzębiny. Stałem
oszołomiony i patrzyłem w zachwycie na obraz, którego nigdy nie odtworzy na płótnie żaden
geniusz ludzki.
Było już południe, gdy dobrnęliśmy do grzebieniastego wału skalic, który zamykał nam na
dobre drogę pod górę. Postanowiliśmy zrobić tutaj dłuższy odpoczynek, aby posilić się i
rozważyć, co robić.

background image

Po omówieniu naszej sytuacji doszliśmy do wniosku, że nie należy rozłączać się, w
pojedynkę nie robić żadnych dłuższych wypadów zwiadowczych w celu odszukania przejścia
przez zagradzający nam drogę wał, lecz poszukiwania czynić wspólnie.
Przed wyruszeniem rozglądałem się po okolicy. Miejscami skały porastał bluszcz, z ich
szczelin zwisały paprotki, wokół bieliły się kwiaty złocieni, odcinały się purpurą od
szarzyzny skał kuliste koszyczki ostrożeni. Jedną z pionowych ścianek otulała wysoko pod
szczytem ciemna zieleń. Podniosłem do oczu lornetkę. Plama zieleni wyolbrzymiała,
przeobrażając się w skupisko płożących się na skalicy krzewów, przypominających pokrojem
znany mi z dalekiej Czarnohory jałowiec niski.
— Jałowiec sawina! — krzyknąłem do górali. — Patrzcie! Podnosili kolejno lornetkę do
oczu, przyglądali się i potakiwali:
— Ten sam jałowiec, który rośnie na Facimiechu. Ale kto go tu dosięgnie...? Już nagrodę
obiecywali nam, żeby choć gałązeczkę do Krakowa dostarczyć — a nikt tego dokonać nie
może. Jest tam z naszych Pienin jedna jedyna, której podobno od czasu obłamania przez
wichry z krzaka na niedostępnej skalicy ze sto lat liczą.
Zacząłem wdrapywać się po grzbiecie ścianki. Udało mi się zmniejszyć odległość od
czerniejącej pod szczytem plamy o kilka metrów. Znowu przyglądałem się przez lornetkę.
Nie było wątpliwości: nade mną, na niedosiężnej wysokości rósł legendarny jałowiec sawina!
Spuściłem się z grzbietu, sporządziłem kilka zdjęć naskalnej roślinności i ruszyliśmy dalej.
Droga wzdłuż zębatego wału skalic dłużyła się beznadziejnie. Widzieliśmy bogactwo i
przepych bujnej roślinności górskiej, podziwialiśmy cudne kształty wciąż nowych turni,
patrzyliśmy ogarnięci grozą na urwiska i przepaście, lecz przejścia nie mogliśmy znaleźć.
Przed nami rysowała się coraz natarczywiej perspektywa spędzenia nocy wśród tych skał i
ranne zejście do Sromowiec.
128
Nagle góral idący na przedzie zatrzymał się. — Zdaje się, że mamy przejście! — krzyknął
radośnie. Gdy zrównaliśmy się z nim, wskazał na wąską szczelinę w skale i powiedział: —
Ha, będziemy próbować!
Szczelina okazała się wąskim, stopniowo Zwężającym się tunelem, z którego buchało na nas
rozgrzanym powietrzem. Gdy przedostaliśmy się na drugą stronę skalicy, poczuliśmy się tak,
jakby wepchnięto nas do góralskiego pieca chlebowego. Dostaliśmy się najwidoczniej do
jednego ze sławnych „ogródków" na Trzech Koronach!
Dość duża przestrzeń, pokryta niezwykle bujną roślinnością trawiastą i zielną, była zamknięta
wokoło pasmem zębatych skalic. Patrząc na to dziwo pienińskie przypomniałem sobie
zasłyszane kiedyś opowiadanie krościeńskich górali o baranie, który im zaginął, dostał się w
jakiś zagadkowy sposób do takiego „ogródka" i... przeżył w nim spokojnie dwa lata.
Mówiono, iż w owych „ogródkach" jest tak ciepło, że zimą nie trzyma się w nich śnieg, a
trawa zieleni się i rośnie tutaj przez cały rok.
Obchodząc od wewnątrz skalne opancerzenie naszego „ogródka", niemiłosiernie spoceni
dobrnęliśmy znowu do zaznaczonego przezornie przedtem ujścia tunelu. Niestety, trzeba było
wracać i szukać innego przejścia przez zębaty skalisty wał, zagradzający nam drogę na
Okrąglicę.
Po przeszło godzinie dalszego błądzenia wśród skalic, znaleźliśmy przejście. W jego dzikim,
jakby nietkniętym nigdy stopą ludzką zakamarku wykryliśmy inną osobliwość Pienin — cisy.
Rozsiadły się szeroko, z gałęziami rozrośniętymi na boki, na płasko ukształtowanej odnodze
skalnej jednego z zębatych łuków. Spiętrzone głazy pokrywała pierzyna mchów, w którą
zapadaliśmy niemal po kolana. Gałęzie, pokryte ciemnozielonym, zaostrzonym na końcach
płaskich szpilek igliwiem, obwieszone były brodami porostów, a z pni łuszczyła się płatami,
niemal wiśniowej barwy, martwa korowina. W cisowym lasku panował mrok, zalegała
przygnębiająca cisza. Trujące własności igliwia, drewna oraz kory tych drzew odstraszały

background image

ptactwo, a nawet owady, do osiedlania się tutaj. Toteż w lasku nie było słychać brzęku much,
trzmieli czy pszczół, żaden motyl nie zboczył w swym locie, by spocząć choć chwilę na
czubie lub gałęzi zamarłych w bezruchu, wrośniętych wężowato pokręconymi korzeniami w
omszone skaliska rozczapierzonych drzewek. Najwyższe, o pojedynczym pniu, dochodziły do
? m wysokości. Inne rozwidlały się niewysoko nad ziemią w 2—3 odnogi, które rozchylały
się w górze na boki, co nadawało im kopiasty pokrój. Były to chyba najstarsze z cisów, jakie
widywałem w Pieninach, pamiętające zapewne czasy Zawiszy Czarnego... a może i Kingi?
Obejrzawszy cisowy lasek, ruszyliśmy dalej. Przed nami biegł teraz stromo pod górę, trudny
do podejścia, skalny żleb. Wyżej widoczny już był szczyt Okrąglicy. Przed sforsowaniem
żlebu postanowiliśmy dobrze odpocząć, by „jednym skokiem" dotrzeć do szczytu.

Po odpoczynku i spożyciu resztek zapasów żywności zaczęła się mozolna
9-Z DUR7C? i lasńw
129
wspinaczka. Posuwaliśmy się rynną żlebu krok za krokiem, grzęznąc nieraz w usuwiskach
kamieni. Wkrótce zobaczyliśmy figurki ludzkie na Okrąglicy.
Zapadał zmrok, gdyśmy osiągnęli szczyt Trzech Koron...
Odpoczywając przed zejściem do Krościenka poprzez Kosarzyska, spoglądaliśmy smutnie na
nasze obuwie, które przedstawiało widok godny pożałowania. Drugiej podobnej eskapady nie
wytrzymałoby już w żaden sposób.
Na zakończenie dodam, że ten piękny masyw górski, który zwą Trzema Koronami, dźwiga na
sobie nie trzy, lecz... aż dziewięć zębatych koron skalic. Kto nie wierzy, niech policzy je sam,
idąc śladami naszej karkołomnej, lecz jakże uroczej wspinaczki na Okrąglicę!
— He jest owych „ogródków" na Trzech Koronach?
— Podobno trzy lub cztery. Ich flory i fauny nikt nie badał. A szkoda, gdyż mogłoby to
odsłonić i dla nauki, i dla miłośników Pienin nowy rąbek tajników przyrody tego
przepięknego pasma górskiego.
PRZEWROTNOŚĆ NIETOPERZA
Z pokojów na górze schodziło się po schodach do hallu, a stamtąd, przez oszklone drzwi —
na werandę. Na schody padało światło z okienka, umieszczonego dość wysoko w zachodniej
ściance domu.
Wnuk zaobserwował, że do hallu często wlatywały motyle. Były to pawiki i pokrzy-wniki,
chociaż trafiały się także rusałki wierzbowce, ceiki, a nawet szlaczkonie, gó-rówki i
modraczki. Szczególnie dużo wlatywało ich w godzinach popołudniowych oraz przed słotą.
Było jasne, że szukały tutaj bądź miejsca na nocleg, bądź schronu przed deszczem. Najwięcej
wlatywało pawików.
Błąkając się w swym locie po zakamarkach hallu, przedostawały się w końcu do wąskiego
gardła nad klatką schodową. Wabione światłem padającym z góry przez szyby okienka,
kierowały się ku niemu i wpadały w pułapkę, z której nie było wyjścia. Szyby stanowiły
zaporę nie do przebycia.
Okienko było nie otwierane. Chcąc ratować motyle od grożącej im śmierci głodowej, trzeba
było wyłapywać je na szybach i wynosić na dwór.
Raz przed śniadaniem Przemko, jak zwykle, poszedł pozbierać z okienka motyle. Wtem
słyszę, że biegnie z powrotem, przeskakując po dwa schodki na raz. Wpada do pokoju i
podniecony woła:
130
— Dziadku! Ktoś pozjadał wszystkie motyle! Pod okienkiem i na schodach leży pełno
skrzydeł! Nie ma ani jednego żywego motyla!
— Co takiego? — mówię. — Motyle ktoś pozjadał?
— Tak, pozjadał! — odpowiada Przemko. — Idź i zobacz!

background image

Wyszliśmy z pokoju i podeszliśmy do okienka.
Rzeczywiście, wszędzie wkoło leżały poobrywane skrzydła pawików i mo-draczków, a na
parapecie i ramach okiennych nie było nic.
— Kto to zrobił? — pyta oburzony Przemko.
— Czy ja wiem... — mówię. — Mamy ciekawą zagadkę do rozwiązania. Może zrobiła to
mysz, a może... nietoperz.
— Nietoperz?... Przemko otworzył szeroko oczy.
— Wiesz co? — mówię — zrobimy dziś wieczorem zasadzkę. Możliwej że drzwi od
werandy były do późna w noc otwarte i do hallu wleciał nietoperz. W pogoni za jakimś
nocnym owadem wpadł do przejścia nad schodami, wykrył śpiące na okienku motyle i
wyłapał je. Na razie nikomu nic nie opowiadaj. Musimy sprawdzić.
Przemko słuchał moich domysłów, jak bajki o żelaznym wilku. Trzeba przyznać, że nie puścił
jednak ,,pary z gęby" aż do następnego dnia.
Po kolacji, gdy ściemniło się na dobre, zasiedliśmy w nieoświetlonym' hallu przy drzwiach
otwartych na werandę. W czerń mroku wdzierał się jeno snop światła z korytarzyka
wiodącego do łazienki. Wystarczyło to w zupełności, by w razie pojawienia się nietoperza
zauważyć go w mdłym blasku świetlnej smugi, która przecinała przestrzeń powietrzną w
hallu.
Czekaliśmy długo. Przemka paliła ciekawość, czy moje przypuszczenia są trafne. Zwrócił się
nawet z zapytaniem, czy jestem pewien, że nietoperz potrafi wyłapać po ciemku siedzące na
oknie motyle? Po otrzymaniu odpowiedzi, że nie jest to wykluczone, szepnął jednak z nutą
niedowierzania w głosie: — No, zobaczymy...
Panująca wokół cisza spowodowała, że wpadłem w końcu w stan półdrzemki. Ile czasu
pozostawałem w nim, doprawdy nie wiem. Mocne szarpnięcie za rękaw przywróciło mi
pełnię świadomości. Gdy spojrzałem przed siebie, spostrzegłem, że w smudze światełka w
hallu mignął jakiś cień.
— Nietoperz wleciał... — szepnął Przemko.
Po chwili -cień mignął jeszcze i jeszcze raz. Gdy długo po tym nie pojawiał się więcej,
Przemko nachylił się i mówi:
— Chodźmy, dziadku, na schody. W okienku będzie go dobrze widać... Stąpaliśmy po
schodach, sprawując się jak tylko można najciszej. Lata! Widzimy go, jak trzepocze się przy
okienku, potem cofa w locie i ginie w mroku. Nie ma wątpliwości, że wyłapuje siedzące na
ramach okiennych motyle! Przekonuje nas o tym dobitnie dobrze uchwytny uchem chrzęst,
towarzyszący jego ewolucjom powietrznym. Pożerając schwytanego w pyszczek motyla,
odgryza mu skrzydła!
— Słyszysz?... — pytam Przemka. A ten jak nie krzyknie:
9* 131
— Dziadku! Ratujmy pawiki! Odgoń go od okna, bo wszystkie pozjada! Łatwo powiedzieć:
— Odgoń! — Ale jak?
— Czekaj tu — mówię — zapalę naprzód światło! Zbiegłem po schodach i przekręciłem
kontakt.
— Skocz do łazienki i dawaj ręczniki!
Gdy przybiegł z nimi, zaczęliśmy wymachiwać w powietrzu białymi płachetkami,
rozpędzając na cztery wiatry siedzące na' ramach okna i parapecie motyle.
Nietoperz wywinął nad naszymi głowami kilka łamańców i zleciał do hallu. My za nim.
Lata pod sufitem w kręgu światła żarówki, kołuje, znowu zawraca, lecz ani myśli wynieść się
na dwór.
— Zgaś światło w hallu — mówię — a ja zapalę żarówkę na werandzie! Poleci tam do
światła i wyniesie się.

background image

Przewidywania były właściwe. Już po chwili sylwetka nietoperza zaczęła migać w otwartych
na oścież drzwiach i w końcu wyleciał z hallu.
Zamknęliśmy drzwi i przyglądaliśmy się jeszcze długo kołującemu teraz pod sufitem werandy
nietoperzowi.
— Przekręć kontakt — odezwałem się do Przemka. — Gdy zgaśnie światło, poleci sobie w
szeroki świat.
By przekonać się, że się tak istotnie stało, zapaliliśmy po upływie kilku minut żarówkę.
Nietoperza już nie było.
DO TRZECH RAZY SZTUKA
Wypoczywając pewnego dnia po kolacji na balkonie, spostrzegłem, że w gąszczu paproci
rosnących za siatkowym ogrodzeniem naszej willi poderwał się z ziemi spory ptak. W
następnym ułamku sekundy znikł mi z pola widzenia na tle czerniejącej w mroku ściany lasu.
Wytężając wzrok, ujrzałem go po chwili przelatującego wzdłuż biegnącej tam drogi. Po
nierównym bezszelestnym jego locie zorientowałem się od razu, że jest to lelek.
Wycofałem się do pokoju i przywołałem wnuka, który czytał w hallu książkę.
— Bierz krzesło i chodź na balkon — mówię. — Zobaczysz lelka polującego na ćmy!
Gdy wyszliśmy z oświetlonego pokoju na balkon, musieliśmy nieco odczekać, nim wzrok
przyzwyczaił się do panujących wkoło ciemności.
Nagle słyszę szept Przemka: — Dziadku, latają dwa!
132
Istotnie, tuż przed balkonem mignęła jedna sylwetka, potem druga. Lelki latały wzdłuż drogi,
ukazywały się nad naszymi głowami, zawracały do ogrodu i znowu pojawiały się na tle
ściany lasu.
— O, jeden usiadł na paprociach! — szepce Przemko.
Po dłuższej obserwacji doszliśmy do przekonania, że lelki muszą mieć tam gniazdo z
młodymi. Od czasu do czasu to jeden, do drugi kierował swój lot do gąszczu paproci i ginął
nam z oczu. Łowiły ćmy opłonki, zlatujące się do bijącego z okien pokoju światła. Jest ich tu
teraz pełno.
— Zrobimy małe doświadczenie — mówię do Przemka. — Trzeba sprawdzić, czy lelek łowi
owady na chybił trafił, trzymając szeroko rozwarty dziób, czy też potrafi, podobnie jak
nietoperz lub sowa, rozróżniać zdobycz w powietrznej przestrzeni. Nietoperz posługuje się do
tego celu radarem, sowa ma ogromne, przystosowane do widzenia w ciemności oczy. A
lelek?
Oczy ma stosunkowo duże, więc zapewne posługuje się wzrokiem. Dzięki rozcięciu jamy
gębowej, sięgającemu aż po tył głowy, jama ta, gdy otworzy maleńki dziób, przeobraża się w
głęboki worek. Długie, sterczące ku przodowi szczecinki na brzegu górnej połowy worka
odgrywają przy połowie owadów niemałe znaczenie. Nastroszone szczecinki tworzą rodzaj
palisady, dzięki czemu wlot do worka przeobraża się w szeroki lej. Zwiększa to możliwość
chwytania w powietrzu owadów w ogóle, ułatwia zaś chwytanie dużych owadów, zwłaszcza
motyli z grupy zmierzchnikowców.
Nasze doświadczenie będzie polegało na tym, że zaczniemy podrzucać do góry obok
przelatujących lelków papierowe kulki. Zarówno posługujący się radarem nietoperz, jak i
posługująca się wzrokiem ważka reagują na to. Zobaczymy, czy będzie reagował lelek.
133
Zaczęliśmy podrzucać. Po wielu nieudanych próbach nabraliśmy takiej wprawy, że kulki
śmigały przed „samym nosem" przelatujących lelków.
Spotkało nas jednak całkowite rozczarowanie. Żaden z nich nie zainteresował się białą kulką!
A widzieliśmy przecież, jak sprawnie reagują na przelot ćmy. Wykonują wtedy w powietrzu
nagły zwrot w bok, w dół, bądź w górę w zależności od tego, gdzie w danej chwili owad się
znajduje, i chwytają go. Niepojęte!

background image

Następnego dnia spędziliśmy znowu cały wieczór na podrzucaniu papierowych kulek.
Rezultat był taki sam, jak ubiegłego wieczoru.
Powtórzyliśmy próbę po raz trzeci po upływie dwu dni. Również nic z tego nie wyszło. Nasze
kulki zupełnie nie interesowały lelków!
Wniosek, jaki mogliśmy z tego wyciągnąć, był taki: lelek, w przeciwieństwie do nietoperza i
ważki, odróżnia w jakiś sposób unoszącą się w powietrzu żywą istotę od wprowadzonego w
ruch ręką ludzką martwego przedmiotu. Jest to niezwykle ciekawe! A może kto z was pokusi
się w przyszłości rozwiązać tę zagadkę?
Lelek — to dziwny ptak! Nie będę opisywał dei jego zewnętrznego wyglądu, ani biologii. W
każdej książce o ptakach ziĄjdziecie jego wizerunek oraz życiorys. Zwrócę uwagę jedynie na
cztery nie każdemu znane jego cechy, którymi wyróżnia się spośród ptaków.
Pierwsza — to brak spotykanego z reguły u ptaków... wola! Młode pobierają pokarm od
starych w sposób bardzo ciekawy. Mianowicie pisklę obejmuje szeroko rozwartym dziobem
dziób starego ptaka, a pokarm przedostaje się do jamy gębowej karmionego wprost z przełyku
rodzica.
Druga cecha — to składanie jaj (jako norma — dwu) wprost na ziemi, bez sporządzania
gniazda.
Trzecia — brak zdolności obejmowania czegoś palcami łapek. Dlatego to, siedząc na drzewie,
lelek zawsze zajmuje pozycję wzdłuż gałęzi — leży na niej.
Czwarta wreszcie — to wygląd pisklęcia bezpośrednio po wylęgu z jaja. Ma ono oczy otwarte
i jest pokryte gęstym puchem — chociaż lelki zalicza się do gniazdowników1). Faktycznie
więc zajmuje lelek pośrednie miejsce pomiędzy gniazdownikami i zagniazdownikami2),
ponieważ jego młode przebywają pewien czas w gnieździe.
x) Gniazdownikami nazywają ptaki, które — jak na przykład wróble, sikory, dzięcioły i cały
szereg innych — rodzą się z reguły nagie, ślepe i całkowicie bezradne, przebywając długi
czas po wylęgu w gnieździe.
2) Zagniazdownikami nazywają ptaki, które — jak na przykład kura domowa, kaczka i inne
— rodzą się z otwartymi oczami, są pokryte puchem, posiadają zdolność samodzielnego
poruszania się i zaraz po wylęgu opuszczają wraz z matką gniazdo.
134
Jednego dnia wybrałem się po południu na spacer dokoła pola, które wrzyna się w las tuż za
naszym schroniskiem.
Ruszyłem drogą, biegnącą u podnóża łagodnego stoku, na którym, rozsiadło się pole. Droga
stanowiła podstawę prostokąta pola od strony południowej. Po dojściu do wschodniej jego
ściany ruszyłem nią w górę.
Na obrzeże lasu wyległy tutaj chaszcze tarniny, dzikiej róży, czeremchy i wierzb, podszyte
plątaniną płożących się po ziemi lub wspinających po plecach swych sąsiadów jeżyn. Z bylin
najwięcej rosło tu wilczomleczu i lep-czycy, poza tym — dużo różnych traw.
Tarnina i jeżyny towarzyszyły mi wzdłuż wschodniej ściany pola. Z owadów zwracały na
siebie uwagę różne szarańczaki i pasikonikowate. Przedstawiciele jednego z gatunków tych
ostatnich, o szarobrunatnym ubarwieniu i szczątkowych skrzydłach, wyczyniały istne cuda,
gdy próbowałem je podejść, kierując się na ich głos słuchem.
Oto słyszę wyraźnie na dwa kroki przed sobą zgrzytliwe ,,dz-z-zyg!". Przystaję, wpatrując się
w miejsce, z którego pochodził słyszany przed chwilą dźwięk. Nie mogę nic dostrzec, chociaż
stoję przez kilka minut w miejscu. Wtem — to samo ,,dz-z-zyg!" słyszę o cztery kroki dalej.
Posuwam się wolniutko naprzód i znowu wpatruję w zieleń, pokrywającą kopkę wiosennych
zgrabków z pola. Nic!
Po kilku minutach powtarza się to samo — zgrzyt ,,dz-z-zyg!" słyszę już dalej. Nie ruszam się
teraz z miejsca, tylko przenoszę wzrok tam, skąd pochodzi głos. Aha — zauważam wyraźnie,

background image

że poruszył się sterczący nad kępką zieleni badylek. Widzę także, że falują leciutko źdźbła
trawy w kierunku następnej kępki. Mam cię! Zrozumiałem na czym polega twój fortel!
Podchodzę do miejsca, w którym poruszył się badylek i oczekuję na ponowne odezwanie się
pasikonika. Gdy tylko zgrzytnął — już dalej — daję szybko kilka kroków naprzód, mijam
kępkę, skąd ostatnio pochodził głos i staję tuż przy następnej.
Okazało się, że przechytrzyłem mojego pasikonika! Widzę, jak drgają
135
źdźbła, znacząc tym drogę, jaką zdąża do kępki, przy której stoję. Jeszcze chwila i widzę, jak
spryciarz pnie się po badylu do góry. Wykręca się głową w dół, zgrzyta sobie „dz-z-zyg!" i
daje natychmiast nura w trawę. Kieruje się znowu pośpiesznie, ukryty dla oka w spodzie
gąszczu zieleni, ku dalszej kępce, gdyż potrącane jego ciałem podczas ruchu źdźbła trawy
leciutko drgają.
No, proszę! Gdybym nie domyślił się, na czym polega taktyka jego zabawy ze mną w
ciuciubabkę, wodziłby mnie za nos dotąd, dopóki by mu się to podobało. Dobrą taktyką
ukrywania się w razie podejrzanej sytuacji po wydaniu głosu obdarzył go instynkt! Nawet
najsprytniejszy ptak nic mu wtedy nie zrobi!
Teraz widziałem cię, bratku, dobrze, więc dojdę i do tego, jak cię ludzie przezwali! Nie daruję
ci także zrobienia portretu — zaraz jutro przyjdę tu z aparatem fotograficznym.
W dalszej drodze natknąłem się jeszcze dwa razy na okazy tego samego gatunku pasikonika,
który, jak się okazało, nazywa się ćwierkaczem. Każdy wyczyniał to samo, jak tylko odczuł
podejrzany dla niego ruch powietrza przy moim zbliżaniu się. Ja jednak byłem teraz
sprytniejszy od nich.
Na północnej ścianie przylegającego do lasu pola napotkałem innego pasikonika —
nadrzewka. Wyskoczył mi prosto spod nóg, przefrunął z pół metra i siadł na krzaczku
czernicy, która tu obficie występowała razem z paprociami. Miał zielone skrzydła, które, jak
zgrabnie skrojony płaszczyk, okrywały mu całe ciało oraz bardzo długie ,,wąsy". Mierzył
niewiele więcej ponad dwa centymetry — o, taka sobie miniaturka znanego powszechnie tego
dużego pasikonika zielonego.
Stanąłem. Pasikonik frunął jeszcze raz, usadowił się głową do góry na innym krzaczku
czernicy i uspokoił się całkowicie. Nawet gdy podsunąłem się do niego całkiem blisko i
przysiadłem, by przyjrzeć się mu dokładnie, nie robił sobie nic z tego.
Idąc sobie spacerkiem dalej, znalazłem się w końcu na występie, utworzonym przez
zbiegające się tutaj północną i zachodnią ściany lasu przy polu. Poszperałem jeszcze w kępie
osik, znajdującej się nieco w głębi pola, i najadłem się tam porządnie czarnymi jak heban,
aromatycznymi owocami jeżyn.
Po wyjściu z kępy przysiadłem na pieńku w ścianie lasu, niedaleko od węgła, by nieco
odpocząć. Było cichutko i słońce opuszczało się już za linię horyzontu. Gdzieś z głębi lasu
dolatywały dalekie dźwięki wieczornej pieśni drozda.
Na brzegu zielonego łanu owsa ukazała się sylwetka zająca. Przysiadł, postawił długie uszy
do góry i słuchał. Zorientowawszy się, że nie dzieje się nic podejrzanego, pokicał w łan i
zabrał się do uczty.
Jeszcze bliżej mnie pojawił się wkrótce drugi zając. Mogłem go długi czas dobrze
obserwować. Posiedział z początku, jak tamten, posłuchał, a po-
136
/
tern zaczął się także raczyć owsem. Kicał wolniutko, jadł, przysiadał i słuchał, i znowu jadł.
Z węgła ściany lasu doleciał do moich uszu cichutki szmer. Gdy odkręciłem głowę, ujrzałem
stojącego nieruchomo między pniami drzew... kozła! Czerwieniła się na nim suknia gładkiej
sierści, na głowie sterczały smukłe trójkończyste różki. Piękny rogacz!

background image

I on upewniał się przez dłuższą chwilę o własnym bezpieczeństwie. Dopiero potem ruszył
wolniutko w owies. Schylał teraz uwieńczoną różkami głowę, podnosił ją od czasu do czasu
do góry, rozglądał się i słuchał — i pasł się dalej.
Widzę, że posuwa się z wolna do miejsca, w którym ucztuje ten drugi zając. O jego tam
obecności, jak mi się wydawało, nic nie wiedział. Myślę sobie: ciekawe, co będzie, jak
spotkają się ze sobą?
Ledwiem to pomyślał, kozioł uskakuje nagle w tył i staje jak wryty. Jak nie zatupie nogami,
jak nie beknie! Widzę teraz, że oba zające wyrywają co sił w nogach z owsa do lasu. Kozioł
po chwili robi zwrot i z urywanym pobekiwaniem wali wprost na mnie.
O mało nie wywrócił mnie z pieńka! Uskoczył jednak zgrabnie w bok, ominął pieniek i jak
oszalały pogalopował do lasu. Dopiero po dłuższej chwili beczał znowu — już daleko od
pola.
A to heca! Rogacz wystraszył się zająca, zające przyjęły bek rogacza za sygnał, który
ostrzegał ich o niebezpieczeństwie, a rogacz z kolei — ucieczkę zajęcy za ostrzeżenie pod
swoim adresem. Słowem, jeden złodziej spłoszył drugiego złodzieja i obydwaj — w nogi!
Okazało się jednak, że zające były „mądrzejsze". Gdy kozioł wyrywał daleko w las, te tylko
przycupnęły na samym jego brzeżku. Przekonałem się o tym niebawem, gdy z lasu pokazały
się ponownie obie długouche figurki i, posiedziawszy trochę na skraju pola, pokicały w głąb
zielonego łanu owsa. Rogacz natomiast więcej nie wrócił.
Zaczęło się ściemniać, gdy wstałem z pieńka i ruszyłem powoli w dół pola, w stronę
schroniska.
ALARM W OBOZIE
Zjawił się Roman i zaczął opowiadać o wydarzeniu, jakie miało miejsce dziś w nocy w
obozie harcerskim na Złotej Górze.
— Wyobraźcie sobie — mówi — co za awanturę przeżyli harcerze, których gościmy w
Parku!
Nad ranem, gdy pełniący wartę malcy pospali się ze zmęczenia, budzi się nagle drużynowy i
słyszy, że z wnętrza namiotu wydobywają się jakieś dziwne dźwięki. Jakby ktoś ciągnął po
ziemi brzęczące graty! Ani chybi — złodziej !
137
Zerwał się z posłania i wszczął alarm.
Harcerze powyskakiwali z łóżek, zabłysły światełka elektrycznych latarek i podniósł się
niebywały raban.
Wśród ogólnej wrzawy grzmiał głos drużynowego: — Łapaj, trzymaj złodzieja!
Jakby w odpowiedzi na to rozległy się zewsząd jeszcze głośniejsze okrzyki: — Lis, lis!...
Śmiertelnie wystraszony mykita1) śmigał jak strzała z jednego kąta namiotu w drugi,
natykając się wszędzie na zastępujących mu drogę z czym popadło w rękach harcerzy.
— Uciekł, uciekł!... — rozlegało się teraz, i roznegliżowana dzieciarnia wyległa gromadnie
przed namiot. Niektórzy próbowali nawet gonić „złodzieja" w ryżym futrze, który z
wyciągniętą jak długa kitą umykał co prędzej w las.
Okazało się, że zakradł się on cichaczem do namiotu, wywąchał w jakimś plecaku wędlinę i
— nie mogąc jej stamtąd wydobyć — zaczął ciągnąć ku wyjściu z namiotu cały plecak.
Znajdował się w nim także blaszany kociołek, a w nim aluminiowa łyżka. Gdy lis pociągnął
plecak, łyżka zaczęła obijać się o ścianki kociołka i spowodowała brzęk.
Uciechy było co niemiara! Wybite ze snu i rozbawione niezwykłym wydarzeniem dzieci nie
kładły się już spać i buszowały w obozie do samego rana.
x) Mykita — lis w gwarze łowieckiej.
138
SARNA BAŚKA I PRZYGODA FAFIKA

background image

— Mąż tej pani, u której profesor stołuje się — zaczął gawędzić strażnik — był długie lata
leśniczym w tutejszych lasach. Opowiadał on memu ojcu, jak to hodował pewnego lata
odebraną od kłusowników sarenkę. Oswoiła się do tego stopnia, że chodziła z nim do lasu,
towarzysząc wszędzie, niczym wierny pies.
Zdarzyło się raz, że gdy pasła się w koniczynie przy osadzie, wyszedł z lasu piękny rogacz.
Wszedł w koniczynę i zaczął przyglądać się sarence. Baśka — tak nazywali ją — bynajmniej
nie wystraszyła się. Przestała tylko skubać smakowitą paszę i przypatrywała się z ciekawością
,.kawalerowi" o tak pięknie uwieńczonej głowie parą trój kończy stych rożków. Leśniczy
przyglądał się tej scenie przez okno leśniczówki.
Po chwili Baśka zaczęła zbliżać się powolutku do kozła. Ten uskoczył w tył, zatrzymał się i
stojąc z odwróconą głową wpatrywał się w nią. Ona przystanęła także i nastawiła uszy w jego
kierunku.
Przy próbie ponownego zbliżenia się Baśki kozioł stanął frontem do niej, szczeknął
przeraźliwie i zatupał nogami. Gdy poderwał się z miejsca i pocwałował z urywanym
poszczekiwaniem w las, skoczyła za nim i oboje znikli leśniczemu z oczu.
Baśka na leśniczówkę już nie powróciła. Pokazywała się jednak wraz z innymi sarnami na
polu do późnej jesieni. Gdy na widok leśniczego i wołanie: — Baśka, Baśka!... tamte sarny
uciekały, ona nie okazywała żadnej bojaźni i podbiegała ku niemu. Nie próbował jej łapać.
Kierowała się w końcu do lasu i kryła w gąszczu.
Ostatni raz leśniczy spotkał Baśkę już w zimie. Gdy przechodził drogą, spłoszył stadko sarn,
złożone z kilkunastu sztuk. Po przebiegnięciu zaśnie-
żoną jedliną pewnej przestrzeni sarny stanęły i przyglądały się przechodzącemu.
Nagle przyszła leśniczemu do głowy myśl, czy też wśród nich nie ma Baśki ? Zwolniwszy
nieco kroku, zaczął ją po imieniu wołać. Jakież było jego zdumienie, gdy jedna z sarn
podbiegła w zgrabnych susach w jego stronę i zatrzymała się. Gdy reszta sarn żachnęła się i
ruszyła zwartą gromadą w las, ta odwróciła się i pogalopowała za nimi.
Więcej już leśniczy Baśki nie widział. Każda ze spotykanych sarn reagowała na zawołanie
ucieczką. A może która z nich i była Baśką, lecz wspomnienia o pobycie na leśniczówce
zatarły się całkowicie w jej pamięci?
Nadciągała burza i trzeba było przyśpieszyć kroku. Do najbliższej z chat mieliśmy jeszcze
godzinę drogi.
Ledwie zdążyliśmy skryć się pod dachem ganku napotkanej zagrody — lunęło jak z cebra.
Zaległy ciemności, pioruny biły jeden za drugim, grzmot ogłuszał i oślepiały błyskawice.
Łąka, na którą roztaczał się widok z ganku, w jednej chwili przeobraziła się w rzekę wartko
płynącej mętnej wody.
Burza trwała niemal godzinę czasu. Ledwie przeszła, a już słońce zaczęło przypiekać na
nowo, zwiastując rychło nadejście następnej. Nie było na co czekać!
Brnąc po zalanej wodą drodze, kierowaliśmy się w stronę domu.
Mieliśmy szczęście. Następna burza przeszła bokiem.
Gdy zmęczeni i głodni wkraczaliśmy na podwórze domu, po lazurowym niebie płynęły
zwolna kłęby białych obłoków, a „bocianie gniazda" czubów jodeł kołysały się miarowo na
wietrze.
Przed werandą naszej willi ujrzeliśmy niespodziewanie zbiegowisko ludzi. Obiektem
zainteresowania był pies Fafik, który prychał i oblizywał się zamaszyście, doskakując do
siedzącej przed nim, okropnie nadętej ropuchy. Przy próbie uchwycenia jej zębami, dostawał
w nos solidną porcję gryzącego jadu, który ona w razie niebezpieczeństwa wydziela z
gruczołów, znajdujących się na powierzchni ciała tych płazów. Pysk pokrywał się wtedy
Fafikowi kłębem piany, a sam delikwent odskakiwał od ropuchy jak oparzony.
Przystanęliśmy, patrząc jak ropucha broni się przed napaścią.

background image

Skończyło się w końcu tym, że pies zrezygnował z atakowania ropuchy, a ta pogramoliła się
dalej i ukryła w najbliższej kępie zielska.
140
Wszyscy wiemy o tym, że motyle i kwiaty — to nierozłączna para. Motylom służy za
pożywienie nektar kwiatowy, który spijając zapylają rośliny. Przygodnie korzystają również
ze spadzi, czyli słodkich wydzielin mszyc, wybryzgiwanych przez te owady i osiadających w
postaci lepkiej cieczy na liściach drzew, krzewów i roślin zielnych, a nawet na leśnej ściółce.
Amatorem miodu jest znowu trupia główka. By go zdobyć, przedostaje się ona — jeśli tylko
pozwala na to wielkość otworu wylotowego w ulu — do jego wnętrza. Co prawda, wyprawa
po słodycz kończy się dla niej tragicznie, gdyż opita miodem zostaje w końcu zasklepiona
przez pszczoły woskiem w jakimś zakamarku pszczelego gniazda. Nie mogąc przebić żądłami
twardego chityno-wego pancerza na ciele rabusia, pszczoły unieszkodliwiają go w ten właśnie
sposób.
Niektóre motyle, jak na przykład rusałczak admirał, chętnie korzystają ze słodyczy zawartej
w przejrzałych owocach, w szczególności — gruszkach. Gdy taka gruszka spadnie z drzewa i
rozłupie się przy upadku na ziemię, zlatują się do niej osy i muchy, a w ich towarzystwie
często widzi się również admirała. Rusałki, rusałczak admirał i ceik — z motyli dziennych —
oraz dużo gatunków motyli nocnych bardzo lubią fermentujący słodkawy sok, wyciekający z
ran na uszkodzonych pniach drzew.
Wśród motyli egzotycznych są gatunki posiadające tak twardą, ostrą ssawkę, że potrafią
przebić nią nawet grubą skórę owocu (np. pomarańczy) i czerpać z jego wnętrza słodki sok.
Mówimy oczywiście o tych motylach, które posiadają w pełni rozwiniętą ssawkę i pobierają
pokarm. Oprócz nich istnieje wiele gatunków, które żadnego pokarmu nie przyjmują.
Posiadają aparat gębowy niedorozwinięty (np. nastrosz pawik) lub znajdujący się w stanie
całkowitego zaniku (np. mól domowy). Te, które pobierają pokarm, żywią się z reguły
słodyczą, zdobywając ją w ten lub inny sposób.
Teraz chcę przedstawić wam motyle, które stanowią ciekawy wyjątek
141
wśród tej grupy owadów. Nadarza się ku temu dobra okazja, gdyż właśnie latają w Ojcowie i
spotykamy się tutaj z nimi niemal na każdym kroku. Są to mieniaki oraz osinowce, należące
do najpiękniejszych bodaj motyli naszej fauny. Ich gąsienice żerują na osikach i wierzbach,
spędzając zimę pojedynczo w oprzędach na gałązkach tych drzew lub krzewów.
Wybrałem się z wnukiem do Krakowskiej Bramy. Zaraz po wyjściu na szosę zobaczyliśmy
kołujące nad nią mieniaki — jakby szukały czegoś na czarnym asfalcie jej nawierzchni.
Wśród nich zauważyliśmy również większe od nich osinowce.
Po dłuższej obserwacji stwierdziliśmy, że kwiaty nie interesują ich zupełnie. Szukają czegoś
innego. Oblatując majestatycznie coraz to nowy odcinek szosy, to zniżają swój lot do ziemi,
to wzbijają się w powietrze ponad przydrożne chaszcze krzewów.
Bieg wypadków zrządza, że rozwiązanie zagadki następuje niespodziewanie szybko. Tuż za
zakrętem leży na szosie koński nawóz, a na nim — siedzi cała plejada tych pięknoduchów.
Wkoło roi się od nich w powietrzu.
— Co one robią na nawozie? — pyta zdumiony Przemko.
— Spijają z niego znajdujące się tam płynne substancje — odpowiadam. — Tego właśnie
szukały te motyle, które napotkaliśmy przedtem.
— Jak to?... mówi Przemko. — To one żywią się nie nektarem kwiatów, lecz wstrętną
gnojówką?...
— Właśnie, tak — objaśniam. Przy dołach z gnojówką obok wiejskich zagród możemy
spotkać ich całe chmary. Obsiadają brzegi dołu i spijają gnojówkę. Mało tego. Nie gardzą
również... padliną! Przy rozkładającym się trupie żaby, kreta lub myszy także ich pełno. Trupi
jad smakuje im tak samo dobrze, jak gnojówka. Kierując się zmysłem powonienia, odszukują

background image

bynajmniej nie kwiaty, jak inne motyle, lecz nawóz bądź padlinę i — rozpoczynają ucztę.
Przygodnie korzystają z tego rodzaju pokarmu niektóre inne motyle, na przykład modraczki.
Motyle były tak pochłonięte raczeniem się fermentami z nawozu, że obserwowaliśmy je
całkiem z bliska. Osinowce wyróżniały się swą wielkością i wspaniałą bielą szerokich
przepasek na skrzydłach. Mieniaki olśniewały przepychem błękitu, który kładł się to z jednej,
to z drugiej strony skrzydeł w zależności od kąta nachylenia ich płaszczyzny do słońca oraz
pozycji siedzącego motyla. Latały oba gatunki — ten pospolitszy mieniak tęczowiec i ten
rzadki — mieniak błękitny. Zapewne wiecie, że mieniące się barwy na skrzydłach motyli
powstają dzięki specyficznemu układowi łuseczek, które tworzą cały system załamujących i
rozszczepiających promienie świetlne pryzm, a to powoduje zmiany barw.'
Sięgając do kieszeni po zabraną ze sobą kanapkę z szwajcarskim serem, zwróciłem się do
zachwycającego się pięknymi motylami Przemka.
— Wiesz co? Spróbujemy jednak zwabić mieniaka na kwiat!
— Popatrz — mówię — wetknę kawałeczek sera w ten oto kwiat i — będziemy obserwować.
142
Wkrótce zobaczyliśmy, że jeden z przelatujących mieniaków zainteresował się zapachem
sera. Zawrócił i zaczął krążyć nad kwiatem.
Przemko aż przysiadł z ciekawości, ja zaś zacząłem przygotowywać aparat do zdjęcia.
Po kilku okrążeniach mieniak opuścił się na kwiat, siadł na nim i zaczął obmacywać ssawką
ser. Widocznie spodobał mu się w nim smak mikroskopijnych kropelek fermentów, gdyż
spijał je chciwie i pozwolił podejść się na dwa kroki.
Jak więc widzicie, są wśród motyli odmieńce. Słodycz nie nęci ich zupełnie. Za pożywienie
służy im gnojówka, trupi jad i pianka skoczka pienika, przypominająca swym wyglądem
zawisłą na roślinie ślinę.
My urozmaiciliśmy jednak ten jadłospis... fermentami szwajcarskiego sera!
ZASTĘPCA WICHERKA MIMO WOLI
Wiecie z radia i prasy o tym, że w razie urlopu Wicherka zastępuje go w przepowiedniach
stanu pogody Chmurka. Bynajmniej nie możemy brać im za złe tego, że proponują czasami
nosić parasol w czasie pogody lub — kostium kąpielowy podczas deszczu. Przecież parasol
chroni równie dobrze przed żarem słońca jak deszczem, a kostium kąpielowy w czasie
deszczu zaoszczędza, pomimo szczękania zębami z zimna, trudów suszenia przemoczonych
ubrań. Zresztą, jedno i drugie zalecenie ma z dawien dawna swoje głębokie uzasadnienie.
Pierwsze jest wynikiem przewidującej mądrości narodu Japończyków, który stworzył
przysłowie „Parasol noś i przy pogodzie", drugie — słowną interpretację piosenki polskiego
trznadla „Jak zmokniesz, nie będzie ci nic!".
Nie o to jednak chodziło nam w czasie pobytu w Ojcowie. Ponieważ szkoda było tracić czas
na codzienną bieganinę ze Złotej Góry do miasta po gazety, a radio często było nieczynne,
widocznie z racji remanentu energii elektry-
143
cznej, więc chcieliśmy w jakiś sposób orientować się w pogodzie na podstawie obserwacji
przyrodniczych. Wieczorna rosa, wysoki lot jaskółek, ładny zachód słońca i inne staromodne
prognozy okazywały się w dobie atomu tak samo zawodne, jak mapy synoptyczne Wicherka i
Chmurki. Trzeba więc było rozejrzeć się za czymś innym. Chodziło również o to, by
obserwacje były łatwe do wykonania, a obiekt przepowiadający stan pogody — osiągalny w
promieniu przestrzeni Złotej Góry, na której znajdowała się nasza baza wypadowa.
Nigdy nie zgadlibyście, kogo przypadek wytypował na ojcowskiego zastępcę naszych
oficjalnych meteorologów! Ale opowiem wszystko po kolei.
Siąpiło bądź też lało na przemian już cztery dni. Zalewane w glebie wodą dżdżownice
wypełzały masami na wierzch, zgłodniałe muchołówki stukały dziobkami o szyby, ulegając
złudzeniu, że schwytają siadające na oknie w pokoju muchy, a moknące na deszczu sikorki i

background image

kowaliki skrzętnie wydziobywały na wpół dojrzałe ziarna ze słoneczników w ogrodzie.
Wszędzie było pełno pełzających z wystawionymi „rogami" nagich ślimaków pomrowów
oraz dźwigających na sobie wapienne domki winniczków.
Piątego dnia pogoda pozostawała w zasadzie bez większych zmian, lecz zauważyliśmy, że
winniczki znikły.
— Dziadku, gdzie one się podziały? — pyta wnuk.
— Pochowały się — to jasne — odpowiadam — lecz dlaczego — trzeba dociec.
Obserwujmy, co będzie dalej.
Jakież ogarnęło nas zdumienie, gdy nazajutrz, po przebudzeniu się, ujrzeliśmy pokój cały
zalany słońcem! Niebo było bezchmurne, a radosny szczebiot ptactwa wieścił nadejście tak
upragnionej pogody.
— Wiesz co, Przemku — mówię — trzeba będzie zwrócić baczną uwagę na dalsze
zachowanie się winniczków. Kto wie, czy nie natrafiliśmy na dobrego przepowiadacza stanu
pogody. Skoczysz po śniadaniu na skałki nad doliną Sąspówki. Na ściankach wapiennych na
pewno znajdziesz je. Ciekawe, jak zachowują się one dzisiaj — pełzają, czy nie pełzają ?
Przemkowi nie trzeba było powtarzać tego dwa razy. Zawsze, gdy tylko „zwęszył" jakąś
przyrodniczą ciekawostkę, gotów był podjąć się najtrudniejszej obserwacji. Uporał się szybko
ze śniadaniem i pobiegł.
Po upływie godziny był już z powrotem. Wpadł do pokoju zadyszany i woła:
— Winniczki siedzą poprzyczepiane do skał. Nie widziałem ani jednego pełzającego.
Wszystkie „zamurowały" śluzem przestrzeń pomiędzy ściankami skałek, a wejściem do
swych domków!
— Oho, to bardzo ciekawe — odpowiadam. — Bierzmy aparat fotograficzny i chodźmy tam
razem.
Gdy szliśmy do skałek przez las, Przemko spostrzegł winniczka, który siedział na badylach.
— Popatrz się, dziadku! — mówi — Ten także ma „zamurowane" śluzem wejście do domku.
Bardzo dobrze to widać!
Rzeczywiście, winniczek był przyczepiony do badyli, a błonka zastygłego u wylotu skorupy
śluzu błyszczała się pod słońce i mieniła kolorami tęczy.
144
Zarówno ten okaz, jak i wszystkie obejrzane na skałkach miały szczelnie zamknięte wejścia
do swych skorup. Zastygły śluz przytwierdzał je mocno do podłoża, na którym siedziały.
Od tego dnia poddaliśmy winniczki ścisłym obserwacjom. W ciągu dłuższego okresu świetnej
pogody siedziały nieruchomo, nie zdradzając najmniejszej ochoty do wędrówek. Znaczne
okazy oderwane od skałki i położone na ziemię znajdowaliśmy po upływie kilku godzin
ponownie poprzyczepiane i „przymuro-wane" do niej śluzem.
Wreszcie któregoś dnia zauważyliśmy, że winniczki ożyły. Niektóre siedziały, jak przedtem,
lecz błonka zastygłego śluzu u wylotu ich skorup była rozerwana. Inne zaczynały wolniutko
pełzać. No, zobaczymy, co będzie z pogodą!
W nocy spadł deszcz, a w ciągu dalszych dwu dni siąpiło bez przerwy. Winniczki pojawiły
się teraz wszędzie i pełzały w ciągu całej doby. Przed wypogodzeniem się znowu znikły.
Prowadzone do końca urlopu obserwacje potwierdzały fakt, że wnioskowanie o stanie pogody
na podstawie ich zachowania się jest nie tylko możliwe, — lecz niezwykle trafne. Ani razu
nie zrobiły nam zawodu! Mały ślimak „potrafił" świetnie utrzymać się w roli nie gorszego niż
Chmurka, mimowolnego zastępcy Wicherka z PIHM-u.
Żarty żartami, lecz zaciekawiłaby was zapewne odpowiedź na pytanie: w jaki sposób
winniczek może „przewidywać" pogodę?
Jest on, jak domyślacie się, ślimakiem lądowym, szczególnie wrażliwym na zmiany
wilgotności środowiska, w którym żyje — przede wszystkim powietrza. Nic więc dziwnego,
że posiada właściwość szybkiego reagowania na zmiany zawartości w nim pary wodnej.

background image

Zakończenia nerwów na powierzchni jego ciała sygnalizują mu to w sposób niezwykle
precyzyjny. Ubytek pary wodnej wywołuje odpowiednie odruchy i winniczek zabezpiecza się
przed brakiem wilgoci zasklepieniem wylotu skorupy oraz pogrążeniem się na czas posuchy
w stan uśpienia.
Przy zwiększeniu się wilgotności powietrza, co ma zawsze miejsce przed deszczem, reakcja
idzie poprzez wapienną skorupę — wapień dość łatwo chłonie parę wodną. Winniczek budzi
się wtedy z uśpienia i powraca do czynnego życia. Ponieważ posiada także właściwości
głodomora, więc łatwo mu przetrzymać w dobrym zdrowiu nawet długotrwałą suszę.
10—Z puszcz i iasów
URATOWAŁEM PSZCZOŁĘ
Wczoraj pogoda popsuła się. Mżyło bez przestanku i było niesamowicie zimno. Nie sposób
wyruszyć gdziekolwiek w góry, gdyż ziemia rozmokła, głazy i kamienie oślizły, a każda
próba przejścia po zadarnionej lub porośniętej łanami czernic pochyłości groziła
przysłowiowym ,,przemoczeniem do pasa". Siedziałem więc i dziś od rana w domu,
spoglądając smętnie na zawleczone jednostajnie szarą kotarą niebo. Czekałem z utęsknieniem
na przejaśnienie.
Nareszcie! W południe przestało siąpać, w powłoce chmur zaczęły się ukazywać tu i ówdzie
dziury i przez jedną z nich wyjrzało słońce. Otworzyłem okno i rozkoszowałem się widokiem
opromienionych gór, których czepiały się teraz większe lub mniejsze strzępy szarej kotary, to
odsłaniając, to zasłaniając je zupełnie.
Wtem wzrok mój pada na skuloną na zewnętrznym parapecie okna pszczołę. Sądziłem
początkowo, że jest martwa, lecz gdy poruszyłem ją palcem, rozczapierzyła nieco nogi i
poruszyła zgiętymi kolankowato czułkami. Żyła, lecz była skostniała od zimna i
najwidoczniej wycieńczona głodem, gdyż po chwili zaczęła silić się na obmacywanie ssawką
najbliższego otoczenia.
W pokoju było ciepło, a na stoliku stały kwiaty. Podsunąłem ostrożnie pod ledwie zipiącego
owada skrawek bibułki i posadziłem go na kwiat. Pszczoła uczepiła się z trudem jego
płatków, szukając na nich ssawką nektaru. Dopiero teraz zauważyłem, że jedną nogę miała
oberwaną aż po biodro, a skrzydła mocno postrzępione.
— Stara robotnica — pomyślałem. — Niejedno przeżyła, niemało widziała na świecie! Gdy
ożywi się nieco pod wpływem ciepła w pokoju, spróbuję nakarmić ją, a może, ogrzana i
posilona, zdoła powrócić do swego ula i w ten sposób uniknie niechybnej śmierci. Niedługie
to już, sądząc po owych postrzępionych jej skrzydłach, życie! Co najmniej parę miesięcy
pracy dla roju ma już za sobą, ale może przetrzyma jeszcze wśród swoich do końca lata i
zapełni z jedną komórkę w plastrze słodkim miodem dla sióstr na zimę.
Weteranka pracy poczęła po kilku minutach poruszać się nieco żwawiej,
146
bzyknęła raz i drugi, lecz poderwać się do lotu nie mogła. Rozpuściłem w kropli wody na
pergaminowym papierze trochę cukru i płyn rozmazałem po jego powierzchni. Następnie
przeniosłem z kwiatu na papier uczepioną do podstawionej zapałki pszczołę.
Zaczęła chciwie spijać słodki sok, nie próbując nawet opierać się, gdy po zlizaniu jednej
kropelki nakierowałem ją do kropelek następnych.
Przyglądałem się sycącej łaknienie i pragnienie starej robotnicy i rozmyślałem.
Na wiosnę pszczela matka złożyła do roboczej komórkimaciupeńkiejajeczko, z którego po 3
dniach wylęgła się beznoga biała larwa — „czerw pszczeli". Karmiona — z ust do ust —
przez swe starsze, już uskrzydlone, siostrzyce, naprzód wydzieliną specjalnych gruczołów,
tzw. „mleczkiem", a później pyłkiem kwiatowym zmieszanym z miodem, rosła ,,jak na
drożdżach" i po ? dniach przepoczwarczyła się, zasklepiona przez nie wieczkiem z wosku w
swej komórce. Wyglądała teraz jak laleczka, jak mumia, na której można było rozróżnić

background image

głowę ze wszystkimi przydatkami wykształconej pszczoły, tułów, do którego były
przyciśnięte trzy pary odnóży, oraz maleńkie skrzydła i odwłok.
Po dalszych 12 dniach pod cieniutką, przezroczystą powłoką poczwarczą uformował się owad
doskonały. Mumia pociemniała i zaczęła ruszać przydatkami ciała, a powłoka poczwarczą
zaczęła się złuszczać. Robotnice oderwały wieczko komórki, pomogły siostrzycy wydostać
się z niej i oczyściły z resztek osłonki. Stała się odtąd czynnym członkiem ich rodziny.
W ciągu pierwszych 18 dni życia nie opuszczała wnętrza ula. Wypełniała w nim takie
czynności, jak utrzymywanie czystości, karmienie larw i pomaganie lęgnącym się młodym
robotnicom przy wydostawaniu się z komórek, w których tkwiły ich poczwarki. Oprócz tego
produkowała wosk i wraz z innymi budowała nowe komórki w plastrach. Podwieszona na
plastrze podczas wypacania wosku (z 4 par gruczołów woskowych, znajdujących się
pomiędzy brzusznymi płytkami odwłoka) sczesywała jego łuseczki energicznie nóżkami,
nakłuwając na porastające je szczecinki. Potem z łuseczek formowała w żuwaczkach bryłkę i
zespalała ją z jedną ze ścianek komórek budowanych w plastrze.
Gdy po tym okresie czasu straciła zdolność produkowania wosku, był to nieomylny znak, że
już dojrzała do pracy ,,w polu". Teraz po raz pierwszy wyleciała ze starszymi siostrzycami z
ula. Z radosnym brzękiem leciała na kwiaty, zbierając z nich bądź pyłek do koszyczków na
tylnych nóżkach, bądź słodki nektar do żwacza, w którym przeistaczał się on w aromatyczny,
smaczny miód. Obciążona ładunkiem wracała do ula, wyładowywała go do komórek w
plastrach i leciała po nowy „pożytek".
A cóż to było za poruszenie w ulu, gdy wykryła obfite źródło „pożytku"! Stawała się po
powrocie do ula przedmiotem uwagi niemal całej załogi. „Tańcząc" po plastrze wskazywała
towarzyszkom i odległość źródła „pożytku" od ula, i kierunek, w którym trzeba lecieć, i
trudności, jakie trzeba pokonać podczas lotu, lecąc bądź z wiatrem, bądź pod wiatr. Gdy łan
rozkwitłego rzepaku znajdował się blisko — w odległości 50— 100 m od ula — wykonywała
na pla-
10*
147
strze taniec „okręcany", polegający na okrężnych obrotach to w prawo, to w lewo.
Wskazywanie kierunku w tym wypadku było zbędne. Gdy „pożytek" znajdował się od ula
dalej, wykonywała taniec „zawijany". Biegła wtedy dłużej lub krócej prosto w dół lub w górę
po plastrze, potrząsając szybciej lub wolniej odwłokiem na boki, potem skręcała łukiem w
prawo lub lewo. Powtarzało się to kilkakrotnie. Im bliżej znajdował się „pożytek", tym
częstsze były obroty w tańcu — i odwrotnie. Jeżeli biegła w górę po plastrze, „pożytek"
znajdował się w kierunku pod słońce, jeżeli w dół, odwrotnie. Jeżeli skręcała łukiem w
prawo, to „pożytek" znajdował się również w prawo od słońca, jeżeli w lewo, to w lewo. Ilość
obrotów tanecznych wskazywała na siłę wiatru oraz na jego kierunek. Przy silnym wietrze
wiejącym w kierunku źródła „pożytku" ilość obrotów była większa niż w czasie ciszy, przy
wietrze przeciwnym — mniejsza.
Podczas tańca rozsiewała wkoło zapach kwiatów, o których znalezieniu informowała
towarzyszki, a którym było przepojone owłosienie jej ciała. W ten sposób ostrzegała
robotnice, że nie należy podczas lotu dać się uwieść zapachom innych kwiatów. Zresztą, by
chmara pszczół wylatująca po ukończeniu tańca do „źródła pożytku" nie zboczyła z
najkrótszej doń drogi, leciała razem z nimi jako przewodniczka, rozsiewając za sobą własny
zapach z uwypuklonych na końcu grzbietowej części odwłoka gruczołów zapachowych.
? gdy pewnego dnia „zakwakała", wypuszczając powietrze przez tchawki, młoda matka w
matczynej komórce, w ulu zawrzało. Wśród robotnic, które zagrodziły starej matce dojście do
młodej matki, znalazła się i nasza pszczoła. Stara matka niechybnie zabiłaby młodą swym
żądłem, którego jeżeli kiedykolwiek miałaby użyć, to tylko w tym jednym jedynym
przypadku. Gromada robotnic pilnowała młodej matki aż do wylotu starej z ula. Wyleciała z

background image

nią i nasza pszczoła. Wylatujące robotnice zabrały ze sobą, każda w swym wolu, zapas
miodu, by było coś niecoś na zagospodarowanie się na nowym miejscu. Rój osiadł na nisko
położonym konarze dębu niedaleko pasieki. Stary bartnik zauważył wylot, skropił ocukrzoną
wodą wiszący jak wielkie grono rój, zgarnął go do sita i osadził w pustym ulu w pasiece.
Niemało pracy miała i nasza pszczoła, ale z każdej wyprawy po „pożytek" wracała
szczęśliwie, cała i zdrowa.
Wyobraziłem sobie wypadek, w którym nasza pszczoła postradała niemal całą nogę i została
kaleką. Gdy raz zbierała z kwiatów jeżyn słodki nektar, ' napadła na nią znienacka drapieżna
osa — taszczyn, która wykarmia swoje larwy świeżym mięsem pszczół chwytanych przez
siebie i paraliżowanych żądłem. Było rzeczą czystego przypadku, że chwyt taszczyna był
chybiony i że napadnięta uszła z życiem, pozostawiając mu w szczękach oderwane człony
nogi. Taszczyn postrzępił jej przy tym skrzydła pazurkami swych łap.
Tak to rozmyślałem sobie przypatrując się, jak moja pszczoła zlizuje jedną po drugiej
maleńkie kropelki osłodzonej wody. Skąd wzięła się na parapecie okna? Widocznie wyleciała
z ula podczas wczorajszego chłodu i słoty, lecz nie zdołała już doń powrócić. Zimno odebrało
jej siły, upadła niesiona podmuchami wiatru na parapet i uczepiła się kurczowo łapkami
chropowatej powierz-
148
chni deski. Na wpół żywa przetrwała jednak okres niepogody. Możliwe, że spadając na
okienny parapet zaczepiła o jakąś zadziorę prawym tylnym skrzydłem, którego haczyki
zeskoczyły z fałdu przedniego skrzydła i płaszczyzna nośna tej ich pary uległa rozerwaniu.
Skończyła wreszcie spijanie słodkiej wody i poderwała się do lotu. Opadła jednak z
powrotem na papier.
Wyjąłem z pudełka jeszcze jedną zapałkę i manipulując dwiema podsunąłem tylne skrzydło
pod przednie. Pszczoła otrząsnęła się, bzyknęła i wyleciała z pokoju. Widziałem ją jeszcze
przez chwilę połyskującą skrzydłami w słońcu. Jej odlotowi towarzyszyło moje gorące
życzenie, by zdołała szczęśliwie dolecieć do rodzinnego ula, do swoich.
Patrzyłem wciąż przez okno, lecz nie widziałem już obrazów rzeczywistości. Zostały one
nagle przysłonięte obrazem innym, który wyłonił się teraz przede mną z pomroku dziejów.
Wokół szumiała puszcza głucha, puszcza groźna i łaskawa, w której znalazł schronienie
pierwszy na Łysicy puszczanin. Czerpał on z niej mięso, jagody i grzyby na jadło, skóry z
dzikiego zwierza na odzież, drewno do podsycania ogniska i budowy swych kurnych chat.
Zobaczyłem go, jak szedł w łapciach splecionych z lipowego łyka, w kożuchu przepasanym
surowym rzemieniem. Szedł żubrową tropą, niosąc na przygarbionych plecach pęk sznurów.
W ręku trzymał polano z wpasowaną weń żarzącą się hubą. Gdy doszedł do smokowej jodły
nad pieniącym się po głazach strumykiem, zrzucił z siebie ciężar i rozpalił ognisko. Potem
zarzucił rozplatane sznury z łyka na ogorzały kark, przytroczył skórzany mieszek do pasa,
zatknął zań polano i podszedł do jodły. Opasał ją końcem podwójnego sznura, formując przed
sobą zwisającą pętlę. Gdy stanął w niej jedną nogą, przerzucił drugi koniec sznura wyżej i
nowa pętla utworzyła następny szczebel ruchomej drabiny, po której, wiążąc z końców sznura
coraz wyżej i wyżej nowe pętle, piął się wytrwale po pniu jodły w górę. Zobaczyłem pod
rozłożystą koroną drzewa wirującą w powietrzu chmarę małych, czarnych pszczół. Tańczyły
na skrzydłach z radosnym brzękiem. A człowiek piął się wzwyż, by podkurzyć je dymem z
hubki, sięgnąć do dziupli i zebrać do mieszka plastry ze słodkim miodem. Urozmaicał nim
przecież swe jadło, a swoim dzieciom niósł z puszczy radość.
Poznałem go. Był to pierwszy bartnik w Puszczy Jodłowej.
149
CO WIDZIAŁA PANI WIKTORIA?
Oprócz ropuch i żabci, jednym z członków różnoplemiennej rodziny zwierząt, jaka trzymała
się przy leśniczówce, był stary tchórz. Podejrzewano, że od lat mieszkał sobie w tej samej

background image

norze koło osady. Nie tylko że nie wyrządzał żadnych szkód w drobiu, o co stale pomawiają
tego pożytecznego w lesie ssaka, lecz tępił wytrwale ściągające z pobliskich łąk na osadę
różne drobne gryzonie. Prowadził tak skryty tryb życia, że tylko raz jeden widziała go pani
Wiktoria. Opowiadała mi o tym z wielkim przejęciem.
— Codziennie rano gdakały kury. Ponieważ nie uciekały i nie kryły się, byłam pewna, że
pozakładały gniazda w pokrzywach i składają do nich ukradkiem jaja. Przeszukiwałam nawet
całe otoczenie, lecz bezskutecznie. W końcu zrezygnowałam z dociekania przyczyn kurzego
gwałtu i przestałam zwracać na gdaczące ptaki uwagę.
Wyszłam sobie raz do lasu na grzyby. Gdy schodziłam ścieżką do parowu, pasące się w
pobliżu kokoszki zaczęły nagle gdakać. Zawtórował im kogut. Spojrzałam przed siebie i
widzę... po ścieżce idzie sobie wolniutko ogromny tchórz! Przechodząc koło rozgdakanych
kur, stulił uszy, lecz nawet nie przyśpieszył kroku. Kury stanęły, powyciągały szyje i gdakały
coraz głośniej, nie ruszając się z miejsca. Brunatnoczarny wierzchni włos futerka zwierzaczka
lśnił się w słońcu i mienił granatem, a spod niego wyzierało gęste, kremowe podbicie spodu.
Czy usłyszał moje kroki, czy sprzykrzył mu się hałas, jaki podniosły kury, dość że — jak nie
rozpuszy ogona, jak nie gwizdnie, tylem go i widziała! Jednym susem znalazł się w trawie i
zapadł w nią, jak kamień w wodę.
Ja stałam zaskoczona spotkaniem, kury gdakały, a po tchórzu — zostało tylko wspomnienie.
150
*??
KOZIOŁ I LISEK
Na łączce pasł się kozioł. Zawsze przed wieczorem wychodził tutaj na żer.
Siedząc na brzegu okalającego łączkę lasu, przyglądałem się mu przez lornetkę. Miał piękne
rożki, każdy o trzech odgałęzieniach. Schylił głowę ku ziemi, jadł trawę i potrząsał to jednym,
to drugim uchem, odganiając w ten sposób komary. Z wierzchu i z boków cały
czerwonopłowy, z białawą łatą z tyłu, wyglądał pięknie na tle zieleni. Podnosił głowę,
kontrolując otoczenie, pochylał ją znowu i jadł. Trawa i kwiecie sięgały mu aż do pasa.
Usłyszałem za sobą szmer, obejrzałem się i zobaczyłem zdążającego na łączkę liska. Nieduży,
z obrzednią kitą i spiczastą, dziecinną jeszcze mordką — widać, że młody. Starał się iść
ostrożnie, ale było widoczne, że nie ma wielkiej wprawy.
Zaczął coś wąchać pod pniakiem. Po chwili odskoczył, kłapnął w powietrzu zębami i wypluł.
„Aha — pomyślałem — natrafił na osie gniazdo!"
Przestałem obserwować kozła i całą uwagę zwróciłem na liska.
Zaczął kopać. Kępki mchu i grudki ziemi pryskały w tył i na boki. Podnosił mordkę do góry i
kłapał na prawo i lewo, opędzając się od opadających go os.
Przednie łapki pracowały jak młynki, a wokoło niego huczało. Rozwścieczone osy atakowały
go ze wszystkich stron, ale zaplątywały się we włosach futerka i nie mogły sobie poradzić z
napastnikiem.
Wkrótce wyciągnął z wykopanej jamy całe gniazdo. Przytrzymując je łapkami, rozerwał
wierzchnią powłokę i dobrał się do czerwia. Zjadał tłuste larwy z apetytem. Osy wciąż
atakowały, ale nie zwracał i teraz na nie większej uwagi.
151
Nagle szczeknął kozioł. Spojrzałem na łączkę. Kozioł dał trzy susy, stanął z odwróconą ku
przeciwległej ścianie lasu głową i słuchał. Widocznie ktoś tamtędy przechodził.
Szczeknął znowu i rzucił się do ucieczki. Każdemu susowi towarzyszyło nieco krótsze,
urywane szczeknięcie.
Znikł mi z pola widzenia. Z oddali rozległ się jeszcze raz przeraźliwy jego głos i nastąpiła
cisza.
Gdy skierowałem lornetkę na pniak — liska już nie było. Widniała tylko spora jama, przy
której latały osy.

background image

TAM, GDZIE KOŃCZY SIĘ LAS
Odpoczywaliśmy na hali. Przed nami wyłania się z mgieł panorama zalanych słońcem
szczytów górskich. Chciałoby się utrwalić w pamięci każdy szczegół, gdyż za chwilę zasłoni
ją ponownie szara mgła. Tam na prawo, na Miedzianym, można spotkać kozice, są jeszcze
świstaki, nad szczytami czasami zobaczy się sylwetkę jakby płynącego w obłokach orła.
Turnie1) i szczyty, gdzie w żlebach^) srebrzy się w słońcu wieczny śnieg, skaliska
niedostępne, u podnóży których rozpościera się z całym przepychem barw i aromatów
kwiecista łąka alpejska, urwiska i spiętrzenia głazów o jakichś fantastycznych kształtach —
oto kraina tych zanikających zwierząt naszej górskiej fauny. Gdzie piękno gór bez kozicy i
świstaka na szczytach, bez gniazda orła w rozpadlinie skalnej i jego wspaniałej sylwetki w
obłokach?
Przewodnik zauważył lekki ruch mojej głowy w kierunku Miedzianego i jakby odgadł moje
myśli.
— Właśnie tam mamy dwa kierdele kozic — mówi. Dorosłych kóz i koźląt będzie razem
szesnaścioro, no i trzy stare capy.
— A jakże to odróżniacie z daleka capa od kozy, kiedy oboje mają rogi? — pytam.
Popatrzył się na mnie, a potem odrzekł z powagą: — Wasze oko to tego i nie zauważy, ale —
u nich rogi rogom nie równe. Wyrastają one prościutko do góry, puste w środku, a u capa
grubsze, szerzej rozstawione i haczykowato zakrzywiające się ku tyłowi w dół. U kozy
zakrzywienie haczyków nie tworzy.
Zamyślił się przez chwilę, uśmiechnął i ciągnął dalej:
— Zeszłego lata przeżyłem ja z jednym turystą takie dziwne zdarzenie.
x) Turnia — najwyższe, pozbawione roślinności skaliste partie szczytów
tatrzańskich.
2) Żleb — wycięcie w skale, którym zsuwa się z góry masa głazów i kamieni — jakby stare
łożysko staczających się odtamów skalnych, przez nie wyżłobione. Żlebami staczają się
lawiny śnieżne zimą.
152
Idąc na Miedziane, dostrzegliśmy, hen w oddali, stojącą na cypelku skały kozicę. Wiedzeni
ciekawością, jak blisko da się podejść, postanowiliśmy piąć się pod górę. Doszliśmy tak na
sto kroków, a kozica stoi. Turysta przyjrzał się przez lornetkę i mówi, że to cap, ale ani
drgnie, ani głową nie ruszy. A przecież musi nas widzieć! Zdjęła nas jeszcze większa
ciekawość.
Podchodzimy ostrożnie na 80..., na 60..., na 40 kroków. Kozica stoi. Widać dobrze jak lśniąca
sierść połyskuje w słońcu. Nagle...
Przetarliśmy oczy. Przed chwilą stała, a teraz cypelek pusty. Tuż obok skaliste urwisko.
Niepodobna, by odważyła się weń skoczyć!
Gdy dotarliśmy do brzegu przepaści i spojrzeli w dół, zrobiło się nam nieswojo. Skok w taką
głębinę?... Chyba i Swarożyc1) zaklęty w capa nie mógłby tego dokonać!
Staliśmy długo. Gdy odchodziliśmy, spojrzałem raz jeszcze w czeluść urwiska. Ujrzałem
wtedy, jak oderwała się od jego ściany czarna kula i runęła na biel śniegu dna przepaści.
Odbiła się raz i drugi o oblodowaciałe głazy i znikła w gardzieli niewidzialnego przesmyku.
Czyżby to była sylwetka capa?...
Przerwał opowiadanie i zadumał się.
— Po dziś dzień nie rozwiązałem tej zagadki — rzekł w końcu. — A może to wszystko było
tylko przywidzeniem, wywołanym gorącym pragnieniem zobaczenia kozicy?...
x) Swarożyc — czterogłowy bóg słońca u Słowian, utożsamiany niekiedy ze światowidem.
Wśród górali wysokich gór, gdzie trzymają się kozice, słyszy się jeszcze podanie, że
ukazywał się on na niedostępnych turniach w postaci capa o czterech głowach.
153

background image

W górach mieliśmy kapryśny lipiec. Nie było dnia, by nie lało jak z cebra, chociaż w ciągu
godziny. Gdy wyruszało się na wycieczkę, nigdy nie było wiadomo, gdzie i kiedy spotka
człowieka przymusowa kąpiel. Za to po deszczu, kiedy wyglądało słońce zza chmur, widoki
były przepiękne. Znad Dunajca, z morza wyłaniających się mgieł odrywały się i unosiły do
góry kłęby białej pary, ciągle zmieniając swe kształty i rwąc się w końcu na strzępy, które
czepiały się ostrych szczytów i pionowych ścian. Czasami otwierało się w morzu mgieł
okienko, przez które wyzierały fragmenty urwisk i skał ze sterczącymi na nich jodłami lub
karłowatymi świerczkami. Szczyty były pokryte welonem mgieł, które to opuszczały się, to
unosiły do góry. Krajobraz przeobrażał się co chwila, a urwiska, skały i drzewa, zdawało się,
przybierały niekiedy jakieś fantastyczne kształty i wymiary.
Wędrowałem właśnie szlakiem wiodącym przez szczyty i widoki miałem wspaniałe. Gdy
spuściłem się niżej i przechodziłem przez jakiś potoczek, spostrzegłem gramolącą się po
kamieniach salamandrę. Była piękna — hebano-woczarna w ogniste plamy. Ruchy miała
powolne. Gdy zbliżyłem się i przysiadłem, by się jej przyjrzeć, zatrzymała się z podniesioną
nieco główką i spokojnie patrzyła na mnie. Po chwili zaczęła się znowu gramolić. Podniosłem
się, usunąłem jej z drogi i poszedłem dalej, unosząc ze sobą jeszcze jedno wspomnienie z
wędrówki po górach.
154
JAK LELEK WYWIÓDŁ LISA W POLE
Lis wyszedł na łowy. Znanymi mu przesmykami podążał ku polanie, wlokąc za sobą długi
ogon. W gąszczach puszczańskich panował już mrok, a na polanie — zachodziło słońce. Gdy
podszedł do jej brzegu, przystanął i nasłuchiwał.
Wyszedł na polanę i zginął wśród kładących się cieni, sam do cienia podobny. Rozchylał się
przed nim bezszelestnie gąszcz traw i pachnących ziół, a rosa moczyła puszysty ogon.
Nagle spod spiczastej mordki, którą dotknął brzegu porośniętej macierzanką kępy, poderwał
się zygzakiem w bok spory ptak i upadł opodal. Trzepotał skrzydłami w śmiertelnej agonii.
Lis dał susa, lecz ostre zęby kłapnęły w próżnię, gdyż ptak poderwał się nagle i opadł na
ziemię o krok dalej. Drugi skok — chybione kłapnięcie. A ptak podrywał się i spadał na
ziemię ciągle poza zasięgiem pyska i pazurów. W lisie rozgorzała krew. Dawał susy jeden za
drugim i już, już miał połamańca dosięgnąć, gdy ten błyskawicznym ruchem zerwał się z
ziemi, wywinął koziołka w powietrzu, zaklaskał skrzydłami i znikł z pola widzenia lisa. Lis
rzucił się po raz ostatni za nim, potem stanął ogłupiały, zły i zmoczony do pasa. Gdzieś z
boku dało się słyszeć znowu klaskanie, a potem skrzyp niby żurawia od studni. Z oddali
zawtórował mu inny, podobny.
Leiek powracał w karkołomnych łamańcach powietrznych do kępy macierzanki, w której
siedziały cichutko, przytulone do siebie, dwa pisklęta. Niebezpieczeństwo minęło — lis był
już daleko. Odprowadził go lelek od swego gniazda i zmylił wszelki do niego ślad.

A gniazdo było rozbrajająco proste: troszkę nagiego piasku, na którym tuliły się do siebie dwa
ciepłe ciałka.
Przyjechałem do kolegi na urlopowy wypoczynek. Przygotowano mi pokój na górce.
Gdy gospodarz wprowadził mnie do niego, przywitały nas panicznym krzykiem dwie jaskółki
dymówki.
— Wybaczcie, ale będziecie mieli współlokatorów — odezwał się. — Przez niedopatrzenie
zostawiliśmy z miesiąc temu otwarte okno. Gdy po kilku dniach wszedłem do pokoju
przywitały mnie podobnym krzykiem te właśnie dwie jaskółki. Kończyły wtedy lepić
gniazdo, a teraz... Popatrzcie!... — i wskazał ręką na róg pokoju nad drzwiami.
Gdy spojrzałem w tym kierunku, zobaczyłem przymocowane jednym bokiem do drzwi,
ulepione z błota otwarte gniazdo, a w nim cztery czarne łebki.

background image

— Nie chcieliśmy wyganiać nieoczekiwanych lokatorów i nadal pozostawiliśmy okno
otwarte — kontynuował gospodarz. — Samiczka złożyła cztery jaja — i wysiedziała
szczęśliwie młode. Przybiłem tylko, jak widzicie, deszczułkę poniżej gniazda, by nie brudziły
podłogi.
Niedawno gościliśmy w tym pokoju młode małżeństwo. Opowiadali, że z początku jaskółki
robiły krzyk, ale rychło przyzwyczaiły się i wkrótce nie zwracały większej uwagi na ludzi.
Może i wam będzie przez kilka dni niewygodnie mieszkać do spółki z jaskółkami. Gdy się
rozwidnia, szczebioczą i zaraz po wschodzie słońca wylatują na żer i po zdobycz dla
młodych, ale nie potrwa to już długo. Za kilka dni młode powinny gniazdo opuścić.
— Ha, trudno — odpowiedziałem — jakoś się pogodzimy. Nagle zaświtała mi genialna
myśl.
— A stare gdzie śpią? — zapytałem.
156 ¦ i
— W kącie nad waszym łóżkiem, na rurze od grzejnika, bo w gnieździe brak dla nich miejsca,
ledwie się w nim młode mieszczą.
„Dobra nasza" — pomyślałem, ale gospodarzowi nic nie powiedziałem.
Zbliżał się lipcowy wieczór. Gdy przed zachodem słońca wszedłem do pokoju, by się obmyć
po odbytej wycieczce do lasu, stare jaskółki wlatywały do pokoju i wylatywały z niego,
podobnie jak z rana. Z początku alarmowały głośnym: tuwit!... tuwit!... tuwit!... w którym
przebijała i trwoga, i niepokój. Po kwadransie uspokoiły się jednak i znosiły nadal młodym
owady. Patrzyłem na cztery łebki sterczące w gnieździe i myślałem sobie, jak to stare nie
pomylą kolejności w podawaniu pokarmu. Przecież jedno może stale mieć wtykane smaczne
kąski w rozwierający się szeroko przy nadlatywaniu rodzica dziobek, a drugie może być stale
pomijane. Jednak tak się nie dzieje. Każde z czwórki otrzymuje po kolei swój kąsek, z tą
różnicą, że matka zachowuje swoją kolejkę przy podawaniu, a ojciec swoją.
Słońce zaszło i stare jaskółki rzeczywiście usiadły na rurze nad moim łóżkiem. Teraz właśnie
postanowiłem zrealizować powzięty plan.
Podniosłem się z krzesła, a stare jaskółki, jak przewidywałem, zerwały się natychmiast i z
krzykiem wyleciały przez okno. Tego właśnie było mi potrzeba. Okno zamknąłem i
zasłoniłem je od wewnątrz.
„Zimno nie jest — pomyślałem — to w nocy prześpicie się na dworze, a jak ja się wyśpię, to
wtedy wpuszczę was z powrotem i pozostawię wolną rękę aż do zachodu słońca. Po co mam z
kurami wstawać, kiedy nie chodzę z kurami spać. I wam, i młodym wyjdzie to tylko na
zdrowie: wy z konieczności podjecie sobie dobrze z rana, a żołądki młodych odpoczną nieco
dłużej i będą funkcjonowały przez cały dzień jeszcze sprawniej".
Tak więc ułożyłem sobie współżycie z jaskółkami według zasady, aby „wilk był syty i koza
cała". Mieszkało się nam razem niezgorzej, szczególnie jaskółkom. Stare przyzwyczaiły się
do stałej pory otwierania okna i przylatywały punktualnie. Młode znowu miały więcej czasu
na wysypianie się i nocną toaletę. Po zasłonięciu okna odwracały się łebkami do ściany i
przez całą noc drzemały, przygadując widocznie jedna drugiej, że się w gnieździe rozpycha,
gdyż odzywały się bądź pojedynczo, bądź na przemian. Iskały się w nocy zawzięcie —
słychać było tylko poszczekiwanie dziobów i szelest piór. Przy zamkniętym oknie było co
prawda dusznawo spać, ale wolałem to niż zrywanie się z łóżka o świcie. Jakoś tam
ostatecznie było i z utęsknieniem czekałem dnia, kiedy młode ruszą się z gniazda.
21 lipca wyleciały! Zerwały się jak na komendę i poleciały tak sprawnie, jakby od urodzenia
posiadały tę umiejętność. Stare miały widać dużo emocji z tego powodu, bo rejwach był nie
lada. Młode siadały sobie w rządek bądź na drucie telefonicznym przed oknem, bądź na
dachu, bądź wreszcie na gałęziach rosnącego opodal klonu. Stare albo przynosiły im pokarm,
jak przedtem, albo też karmiły je w locie. Czy w tym ostatnim wypadku także udawało się im

background image

zachować kolejność podawania kąsków, nie mogłem stwierdzić, bo w locie wszystkie plątały
mi się.
157
Przed wieczorem całe towarzystwo zebrało się z powrotem w pokoju. Nie usiadły jednak na
gniazdo, lecz rozsiadły się na rurze nad łóżkiem. Anim się spostrzegł, jak zapaskudziły mi
całą kołdrę. Tego było już trochę za wiele. Wstałem, a gdy jaskółki zerwały się i wyleciały na
dwór, okno zamknąłem.
„Wam będzie zdrowiej na powietrzu, a ja będę miał wreszcie spokój" — pomyślałem.
I rzeczywiście — ja miałem tej nocy spokój, ale sąsiadka na dole!... Opowiadała nazajutrz, że
chodzi z bólem głowy, bo całą noc nie spała.
— Z wieczora — mówiła — wleciała nagle do pokoju gromada jaskółek, sześć sztuk.
Rozsiadły się na żyrandolu i wcale nie zdradzały zamiaru opuszczenia pokoju. Zapalenie
światła nie zrobiło na nich żadnego wrażenia. Nie miałam serca wygnać je wiedząc, że i
profesor ma na górce w pokoju jaskółki. Zostały na noc. Nim się domyśliłam, żeby rozesłać
na stolę gazety, zabrudziły mi cały obrus. Ale to wszystko jeszcze nic. Dopiero jak w nocy
zaczęły się iskać, szczękać dziobami i trzepotać skrzydłami, to o śnie nie było już co marzyć!
Ledwie zaświtało, zaczęły głośno szczebiotać i przelatywać z miejsca na miejsce. Tak
przemęczyłam się do wschodu słońca, kiedy wreszcie wyleciały z pokoju. Podziwiam
profesora, że tyle czasu może z nimi wytrzymać. Ja po jednej tylko nocy chodzę jak zbita.
Dziś stanowczo zamykam okno!
Westchnąłem.
— Czegóż nie robi się dla przyjaciół? — rzekłem obłudnie, ciesząc się w duchu, że okrutnie
hałasująca rankami sąsiadka odczuła na własnej skórze skutki niedospania. — W tym cała
rzecz — dodałem sentencjonalnie — by umieć ułożyć sobie wspólne pożycie.
Po tygodniu dowiedziała się, kto spowodował nalot jaskółek, no — i dostało mi się za to
następnego ranka.
Jaskółki przyzwyczaiły się do nocowania na gałęziach klonu. Czasem we dnie wlatywały do
pokoju na krótkie wizyty — chyba po to, by odwiedzić rodzinne kąty. Ja jednak przeżywałem
w dalszym ciągu skutki wspólnego mieszkania.
Gdy zabrałem się któregoś dnia do pisania listu, poczułem, że po obu rękach coś mi szybko
biega. Patrzę, a tu na skórze ze dwa tuziny maleńkich jak maczek kleszczyków — takich
samiutkich jak te, co już ze trzy noce łapię na sobie w łóżku. Że się też wcześniej nie
domyśliłem! Ciągle myślałem, że przynoszę je z lasu.
Spojrzałem na gniazdo jaskółek. Stanąłem na krześle i zaświeciłem latarką do jego wnętrza.
Obraz, jaki ujrzałem, przeraził mnie. W gnieździe roiło się od kleszczyków. Na ścianie, na
drzwiach, na stole biegało ich także krocie. A więc to tak!... Teraz zrozumiałem, dlaczego
młode jaskółki czochrały się po nocach. Jakie męczarnie, sprawiane im przez tysiące
czepiających się ich skóry krwiopijców, musiały znosić te biedactwa! Myślałem, że one
wybierają dziobkami z upierzenia pożerające puch wszoły, a tymczasem była to obrona przed
stokroć przykrzejszymi od nich, ssącymi krew kleszczykami. Okazało się, że w całym pokoju
było pełno kleszczy. Oblazły mi ubranie, bieliznę
158
\
i pościel. Prawdopodobnie również swędząca wysypka na ciele, jakiej dostałem, nie miała nic
wspólnego z tzw. „potówkami", jak to określił miejscowy lekarz, lecz powstała w wyniku
drażnienia skóry przez kleszczyki.
Minęło dobrych parę dni, zanim udało mi się oczyścić pokój z kleszczyków — oczywiście
wyrzuciłem uprzednio gniazdo i deszczułkę spod niego. Przy tej okazji stwierdziłem, że
huczące i bzykające po nocach w pokoju wielkie granatowe muchy lęgły się w kale jaskółek,
który gromadził się na wspomnianej deszczułce pod gniazdem. Muchy te były wyłapywane w

background image

pokoju przez jaskółki w słotne dni, kiedy na dworze trudno było o owady. Jadły je same i
karmiły nimi młode. Naprawdę, ciekawie powstająca rezerwa zapasów pokarmowych, do
której można sięgnąć w potrzebie!
W takich to tarapatach upłynęła mi połowa urlopu, lecz wszystko skończyło się pomyślnie:
jaskółki się wychowały, pokój z kleszczyków i much oczyściłem, a „potówki" zginęły
bezpowrotnie — pomimo że sierpień nastręczał więcej niż lipiec okazji do pocenia się.
JAK PASIKONIK ZJADŁ WŁASNĄ SKÓRKĘ
Przy „koszeniu" siatką, tzw. czerpakiem, w runie leśnym złapaliśmy młodocianą postać
pasikonika. Była to ostatnia forma wzrostowa małego, mierzącego niewiele ponad dwa
centymetry, gatunku tych owadów, żyjącego na ziołach. Zielony, miał brunatną podłużną
plamę ciągnącą się przez głowę i grzbiet, długie czułki oraz pokładełko w kształcie noża. To
ostatnie świadczyło o jego płci żeńskiej.
Został umieszczony w terrarium i doskonale się hodował, zjadając pyłek z pręcików kwiatów
dziurawca. Chętnie pił wodę. Często przesiadywał na liściach wetkniętej do flakonu z wodą
gałązki brzozy. Prowadził dzienny tryb życia.
Gdy pewnego sierpniowego dnia zajrzałem wieczorem do terrarium, zobaczyłem zamiast
jednego — dwa pasikoniki. Jeden siedział na liściu brzozy głową w dół, z rozkraczonymi
odnóżami i rozstawionymi na boki czułkami, a drugi był uczepiony tylnymi odnóżami za
głowę pierwszego i wisiał swobodnie
159
w powietrzu. Różnił się od pierwszego tym, że miał na grzbiecie dwie pary zupełnie
rozwiniętych, ciężko obwisłych skrzydeł, czułki zaś jego były jeszcze dłuższe. Aha — nasz
pasikonik przebył szczęśliwie ostatnią już w swym życiu, chyba piątą z kolei, wylinkę!
Siedzący na liściu brzozy jego sobowtór był po prostu pustą skórką, z której wyzwoliła się
przed chwilą postać doskonała. Na grzbietowej stronie skórki było widać podłużną szczelinę,
przez którą pasikonik wydobywał na zewnątrz swe ciało, wyciągając stopniowo, jak palce z
rękawiczki, odnóża, czułki i zmięte skrzydła. Pozycja wisząca ułatwiała mu wylinkę i
rozprostowanie zmiętych skrzydeł przez wtłoczenie do nich krwi z jamy ciała.
Gdy skrzydła usztywniły się, pasikonik złożył je, zgiął się w pałąk i, jak akrobata, uczepił się
stopami przednich odnóży za „głowę" skórki. Później spełzł z niej na powierzchnię liścia,
zmieniając całkowicie pozycję ciała. Teraz siedział zwrócony głową do góry i tylko tylna para
odnóży zwisała w powietrzu. Gdy odpoczął, podciągnął tylne odnóża, umieścił ich stopy na
liściu i... zabrał się do konsumowania własnej skórki. Zaczął od czuba jednego czułka,
zjadając go doszczętnie, potem zjadł drugi. Następnie zjadł skórkę z kadłuba ciała, pokładełko
i po kolei wszystkie odnóża. Po upływie godziny pozostały jedynie żałosne szczątki, które w
trakcie jedzenia pospadały na ziemię.
Taki to był pierwszy posiłek postaci doskonałej pasikonika, zawierający ważne dla jego
organizmu i niezbędne do dalszego jego rozwoju składniki organiczne.
Zielona barwa pasikonika stała się żywsza, nabrała właściwego wyrazu.
Pozostawiłem go w spokoju, po przebytych trudach, na tym samym liściu brzozy.
PSZCZOŁY W LIPIE
Jedno ze wspomnień, które utkwiło mi na zawsze w pamięci, jest związane ze starą lipą w
Puszczy Białowieskiej. Gnieździł się w niej od niepamiętnych czasów rój pszczół. Któregoś
dnia z rana dano mi znać, że wczoraj z wieczora burza złamała to prastare drzewo.
Walący się pod naporem wichury złom, obciążony masą gałęzi w koronie, rozdarł dolną część
pnia na dwoje. Zapełnione czerwiem pszczelim i miodem plastry, którymi było obwieszone
wnętrze dziupli, poobrywały się i poroz-padały, zostały pogniecione i zmiażdżone. Z dziupli
bluznęło słodką lepką cieczą i oblało nią rozdarty pień. Jej strugi zaczęły spływać na ziemię,
wsiąkając w mech i ściółkę.

background image

Gdy udałem się wraz ze strażnikiem leśnym na miejsce wypadku, zobaczyłem osobliwy
widok. W porannym słońcu raczyły się rozlanym miodem
160
żadnej nie nęcił ani cudny aromat, ani niezrównana słodycz. W ich monotonnym brzęczeniu
wyczuwało się nie tę codzienną radość życia, lecz obcą tej radości nutę smętku.
— Matka zginęła — odezwał się strażnik. — Widocznie została zgnieciona pomiędzy
połamanymi plastrami.
Pszczoły latały jakby senne, brzęcząc monotonnie w powietrzu. Gromadziły się grupkami w
różnych częściach złomu, rozlatywały się i z tym samym smętnym brzęczeniem unosiły
ponownie w powietrze.
— Co robić? — zapytałem.
— Nic tu zrobić się nie da — odpowiedział strażnik. — Trzeba czekać, dopóki pszczoły z
pasiek we wsi nie wykryją rozlanego miodu i nie sprowadzą do jego zbioru pomocy. Wtedy
dopiero mogą te osierocone pójść za przykładem zbieraczy, przystać do nich i zacząć z nimi
nosić miód do obcych uli. Przynosząc miód, zostaną tam chętnie przyjęte i znajdą przytułek
na resztę dni swego życia. W ten sposób przynajmniej część sierot nie zmarnuje się, lecz
zasili inne roje. Zbierać rozproszone robotnice po trochu i przenosić do jakiejś pasieki — nie
opłaci się. Obce pszczoły więcej ich tam wytną, niż przyjmą.
Nie upłynęło nawet pół godziny, gdy zauważyliśmy zlatujące się do miodu obce pszczoły.
Krążyły i obsiadały brzegi sączących się jeszcze ze zniszczonej
11 — Z puszcz i lasów
1D1
dziupli strużek miodu oraz zalane nim podnóże lipy. Łapczywie zlizywały słodycz, a opite,
jedna za drugą unosiły się ciężko z łupem w powietrze.
— Teraz dopiero zacznie się! — odezwał się strażnik. — Zwiadowczynie z rojów we wsi już
znalazły rozlany miód. Jeno patrzeć, jak sprowadzą do niego chmary swoich. Warto nawet
zostać dłużej, by zobaczyć, co się tu będzie działo.
Nie czekaliśmy długo. Wkrótce zaczęły nadciągać falami wielkie ilości pszczół. Powietrze
napełniło się radosnym brzęczeniem, które zagłuszało smętne pobrzękiwanie tych
osieroconych. Choć niełatwo było zorientować się dokładnie w tym, na co patrzyliśmy,
wydawało się jednak, że prawowite właścicielki rozlanego miodu zaczynają mieszać się z
tłumem przybyszów, że zlizują miód wspólnie z nimi i razem z nimi odlatują w kierunku wsi.
Przekonaliśmy się w końcu, że tak było.
Gdy po długiej obserwacji odchodziliśmy od rozdartej lipy, obraz, jaki zastaliśmy tutaj z rana,
uległ już dużej zmianie. Oprócz motyli, much, os i różnych drobnych owadów spijały miód
bez przerwy ogromne ilości pszczół.
Motyle i muchy ucztowały na tej wspólnej biesiadzie z korzyścią tylko dla siebie, natomiast
osy i pszczoły zlizywały miód po to, by przenieść go jak najwięcej do swych gniazd: pierwsze
— na pokarm dla samicy-matki i larw, drugie — by zwiększyć zapasy na ogólny użytek
pszczelich rodzin.
Największą jednak zmianą było to, że duża ilość osieroconych pszczół już wmieszała się w
tłum przybyszów i razem z nimi przenosiła słodką ciecz do ich siedzib w pasiekach we wsi.
Staną się one odtąd przybranymi siostrami tamtych. Teraz już nie zginą. Choć rozproszą się
po obcych rojach, to w ich brzęczeniu znowu brzmieć będzie nuta radości życia. Nowe
siedziby zastąpią rozbitkom własny — ten zburzony w lipie — dom rodzinny, a obcy
uznawać będą przybyszów za swoich.
Wracaliśmy spokojni.
O ZMIERZCHU
Siedziałem na brzegu Narewki, ukryty w gęstwinie krzewów, i opędzałem się od komarów.
Chciałem zobaczyć zlot kaczek.

background image

Nad dachem puszczy paliła się wieczorna zorza. Niebo było zalane czerwienią i fioletem, a
pasmo stojących nieruchomo chmur przybrało kształty potężnego łańcucha górskiego.
Było tak cicho, że brzęczenie komarów wydawało się głośną muzyką.
Usłyszałem ostry świst w powietrzu i za chwilę kaczor i kaczka opadły z pluskiem na wodę.
Pływały. Kaczor czasem się odzywał. W wodzie odbijały się ich sylwetki, więc każdego
ptaka widziałem jakby podwójnie.
162
Znowu rozległ się świst i nad głową przeleciało całe stadko. Poleciały dalej.
Niespodzianie usłyszałem z boku szmer. Obejrzałem się. W półmroku zobaczyłem pasącego
się jelenia. Chrupał trawę i posuwał się powolutku w moją stronę. Po zagarnięciu językiem
kilku „pokosów" podnosił uwieńczoną potężnymi rogami głowę i, ruszając wciąż gębulą,
rozglądał się. Znowu schylał głowę i znowu chrupał.
Słyszałem świsty nad głową, pluski na wodzie, kwakanie, lecz wzrok miałem przykuty do
jelenia. Zagęszczający się mrok potęgował wrażenie. Podszedł tak blisko, że rozróżniałem
czerwonobrunatną barwę gładkiej, połyskującej przy ruchach sierści.
W pewnym momencie, gdy miał schyloną głowę, dostrzegłem, jak przebiegła mu fala
dreszczu po skórze. Widocznie z powietrzem wciągnął w nozdrza odór człowieka.
W tej samej chwili wspiął się, zawrócił i runął w las. Tylko łoskot poszedł echem, a
zacichający tętent wskazywał kierunek ucieczki.
Na niebie dogasała już zorza, a poszarpane, sczerniałe pasmo chmur stało wciąż w tym
samym miejscu.
ii*
163
PRZEZ PUSZCZĘ
Kazałem jechać stępa. Woźnica chrząknął i wsunął z namaszczeniem koniec bata w tulejkę
przy siedzeniu. Dzień był gorący, bezwietrzny, na błękitnym niebie ani jednej chmurki.
Lipcowe słońce zalewało blaskiem i ciepłem korony drzew, wdzierało się kaskadami
promieni do wnętrza puszczy.
Nadchodziło południe.
Powietrze było przepełnione brzękiem owadów, przepojone zapachem żywicy i macierzanki.
Liczne jej kępy w kształcie większych i mniejszych różowych poduszek pokrywały brzegi
puszczańskiej drogi. W miarę posuwania się wózka unosiły się z kwiecia chmary motyli,
latały nad głowami, siadały na grzbiecie konia, muskały skrzydełkami po twarzy. Jechaliśmy
dosłownie wśród kwiatów i motyli. Dokuczały jednak bąki. Podczas gdy koła wózka
turkotały miarowo po wybojach, koń szedł stępa, opędzając się rozpaczliwie od tych
natrętnych owadów.
Już od dłuższego czasu krajobraz nie zmieniał się. Jechaliśmy wśród boru mieszanego, w
którym wybijały się na pierwszy plan sędziwe, wyniosłe sosny. Miały one korę płasko
spękaną szerokimi płatami. Ich pnie tworzyły potężne, równe bloki, w górze z lekka łukowato
zgięte, jak gdyby pod ciężarem własnych koron. Występowały bądź pojedynczo, bądź
grupami, zawsze jednakowo piękne, niebotyczne. Obok sosen rosły świerki, okryte od stóp do
głów ciemną, zwartą zielenią zwisających ku dołowi gałęzi. Kędzierzawe, mocne dęby o
pniach rozrośniętych w liczne konary ożywiały widok. Gdzieniegdzie ukazywała się z oddali
sylwetka wysmukłej brzozy lub zaszeleściły wysoko w górze swym listowiem wiecznie
drżące osiki.
To tu, to tam widać było wśród starodrzewia pierzaste, młode jarzębiny. Wszędzie jednak biła
w oczy łagodna czerwień pni sosnowych. Gatunki współpanujące z sosną tworzyły piękne
ramy i ornamenty obrazów.
Bór był podszyty świerkiem i leszczyną. Na jego brzegi stykające się ze szkarpami drogi
wyległy ku przestrzeni i słońcu przeróżne gatunki kwiatów, traw, ziół i krzewinek. Wibrujące

background image

w promieniach słońca, rozgrzane powietrze tętniło życiem unoszących się tłumnie nad
barwnym kobiercem owadów.
164
Kosmate trzmiele leśne, drapieżne osy, chrząszczyki, muchy, pszczoły i motyle — wszystko
to razem z kwiatami tworzyło bajecznie kolorowy, a tak niezmiernie ciekawy światek żyjący
w słońcu swym własnym życiem u podnóża wiekowych olbrzymów.
Motyle, pszczoły i trzmiele najchętniej obsiadały kępy macierzanki, chabry i osty leśne oraz
blade driakwie. Na roślinach baldaszkowych rej wodziły długowąse kózki i muchy. Rzadziej
były odwiedzane przez owady kielichy dzwonków i naparstnic, lilie zawojki i niebieskie
orliki. Jechaliśmy w milczeniu, patrząc na ten przepych i bogactwo życia puszczy.
Ptactwa było słychać niewiele. Siedzące na jednej z nisko ugałęzionych przydrożnych sosen
dwie sikory czubatki wydawały ostrzegawcze dźwięki, spoglądając z ukosa na złowieszczą
sylwetkę przelatującej opodal dzierzby. Swistunka wójcik wytrwale skandowała luźne takty
swej melancholijnej piosenki, a z głębi boru dolatywał krzyk orlika.
Minęliśmy słup na zakręcie, gdzie droga rozwidlała się. Woźnica skręcił na prawo, po czym
ujął bat w ręce i śmignął nim w powietrzu. Szkapa ruszyła tęgim kłusem, a po pół godzinie
drogi usłyszeliśmy dalekie szczekanie psów oraz gęganie gęsi, zwiastujące bliskość
leśniczówki.
Dojeżdżaliśmy do osiedla człowieka w puszczy.
Miało się już ku wieczorowi, gdy mijaliśmy w drodze powrotnej most na rzece Leśnej. Po
obu jej brzegach rozpościerały się łąki obramowane wysokimi ścianami lasu, pod którymi
kłębiła się mgła unoszona z wolna w górę wstępującymi prądami powietrza.
Od strony lasu nadlatywał wielki, długonogi ptak. Zatoczył kilka kręgów i opuścił się na łąkę.
Czarny bocian! Lśnił mu się zielenią czarny pancerz na piersiach, długi, mocny dziób
połyskiwał karminem w promieniach zachodzącego słońca. Stanęliśmy przyglądając się
pięknemu ptakowi puszczy, który kroczył wolno ku zarośniętej grążelami i trzciną rzece.
W powietrzu zalegała cisza i tylko gdzieś z oddali dolatywały dźwięki wieczornej pieśni
drozda.
BOĆKI
Działo się to na kominie domu w puszczy. Było tam bocianie gniazdo, a w nim bocianięta.
Codziennie o tej samej poobiedniej porze, gdy bocianięta spały, stare bociany odlatywały na
puszczańskie łąki.
Pewnego dnia nad opuszczonym chwilowo gniazdem przelatywał obcy bocian. Spostrzegłszy,
że są w nim tylko młode, zawrócił, zaczął zataczać koła i usiadł na gnieździe. Obudzone
bocianięta zakwiliły chórem, jak zwykle przy powrocie na gniazdo któregoś z rodziców.
Wyczuły jednak zaraz, że
165
to obcy, ucichły więc jak na komendę i tylko mocniej przycisnęły się do siebie.
Przybysz nie interesował się nimi — interesowały go gałęzie i patyki, z których było
zbudowane gniazdo. Chwycił dziobem za jeden i wyciągnął go ze splotów. Patyki potrzebne
mu pewnie były do naprawy własnego gniazda. Rozwinął skrzydła i odleciał z łupem.
Po kwadransie był już z powrotem. Podleciał wprost do gniazda i usiadł. Potem wyrwał z
boku gniazda cały pęk patyków i uniósł się z nimi w powietrze. Bocianięta siedziały cichutko
jak przysłowiowe myszy pod miotłą. Tylko biegająca po dachu pliszka energiczniejszym niż
zwykle kiwaniem się długiego ogonka uzewnętrzniała zaniepokojenie.
Upłynął znowu kwadrans. Teraz dwa bociany przyleciały. Zaczęły pruć gniazdo. Po nabraniu
w dzioby pęków nowego łupu — odleciały.
Za jakiś czas zjawił się ponownie jeden. Znowu nabrał w dziób patyków i odleciał.

background image

Wreszcie nadleciały stare boćki, prawni posiadacze gniazda. Bocianięta piszczały. Stare
zauważyły, że jest coś nie w porządku, gdyż z boków gniazda sterczały sztorcem na wpół
powyciągane patyki. Poutykały wszystko, pokle-kotały i zaczęły iskać dziobami w piórach.
Nazajutrz powtórzyła się ta sama historia, a gdy boćki powróciły do gniazda, znowu utykały,
jak wczoraj, sterczące patyki.
Trzeciego dnia o zwykłej porze odleciały na łąki.
Wnet zjawił się obcy bocian i zaczął pruć gniazdo.
Nagle nadleciały stare boćki i runęły na niego. Łupieżca rzucił się do
166
ucieczki. Teraz tylko świst skrzydeł i urywany szczęk dziobów znaczyły szlak powietrznego
pościgu. Dopadły go. Zakłębiły się trzy ciała, trzy pary skrzydeł. . Kłąb to unosił się w górę,
to opadał w dół. Wreszcie opadł, a klekot wieścił, że rozgrywka odbywa się na ziemi.
Boćki powróciły do gniazda. Długo na nim klekotały bojowo, zarzucając na przemian głowy
w tył i rozpościerając na wpół skrzydła. Bocianięta wtórowały im jak zwykle kwileniem.
Z rana dnia następnego przyniesiono do leśniczego słaniającego się na nogach bociana.
Znaleziono go na polach zmasakrowanego.
I upłynął cały tydzień, nim z ludzką pomocą wylizał się z pobicia.
I NTRUZ
Dojrzewały makówki w naszym ogródku i cała plejada sikorek kręciła się od rana do
wieczora wśród wysokich badyli maku. Zdawało się, że pością-gały tutaj z całej puszczy.
Sadowiły się pod makówkami, świdrowały w nich dziobkami otworki i wydobywały przez
nie smakowite ziarna. Ponieważ przy tej robocie badyl trząsł się i ruszał, więc mak obficie
sypał się z otworków na ziemię. Zbierały go zawsze z rana po rosie zięby, szczygły i
makolągwy.
Najwięcej było sikorek bogatek. Wyglądały jak strojnisie w swych czarnych krawatach na
kanafkowo-żółtym tle podgardla i piersi.
Mieliśmy z nimi naprawdę utrapienie, bo zanosiło się na to, że zjedzą cały mak.
Siadłem raz na ławeczce przy krzaku jaśminu i obserwowałem strojnisie.
Jedna sadowiła się właśnie na badylu, niedaleko ode mnie. Pooglądała się wkoło i zaczęła
świdrować makówkę. Powierci w niej szy-dłowatym dziobkiem i ogląda się. Gdy zrobiła
otwór, zaczęła się raczyć — tak jakoś ukradkiem: co zje trochę, to się ogląda.
167
Wkrótce ujrzałem innego amatora maku. Był nim niebieskosiwy kowalik. Sfrunął z pobliskiej
gruszy i usiadł na makówce. Zerknął na prawo i lewo i zaczął kuć w niej otwór. Mocny,
długowatego kształtu dziób ugrzązł mu raptem w makówce. Wyciągnął go z otworu, kręcąc
głową. Potem znowu zaczął kuć. Wybił dużą dziurę i wyjadał przez nią ziarnka. Resztki
sypały się na ziemię. Gdy wyjadł makówkę, pofrunął na pień gruszy, zlustrował z góry
otoczenie i za chwilę siedział już na innej.
Z drugiej strony ławeczki sikory urządziły sobie wodopój przy ogrodowej studzience.
Odgradzała mnie od nich duża kępa nawłoci, obsypanej złotym kwieciem. Kapała tam z kranu
woda do podstawionego korytka. Jedne piły wprost z niego, otrząsając zmoczone dziobki i
pryskając przy tym na boki, inne siadały na głowicę kranu i podfruwając chwytały w locie
spadające krople wody. Jakże były zgrabne! Chwytały albo po jednej kropli na raz,
przysiadając za każdym razem na głowicy, albo też trzepotały się w powietrzu przy
spadających kroplach i piły dłużej.
Na jabłonce, przy porozwieszanych skrzynkach gniazdowych szpaków podniósł się raptem
krzyk. Oderwałem wzrok od pijących wodę sikorek i spostrzegłem krogulca, który cichaczem
przycupnął w koronie gruszy. Szpaki atakowały go doskakując pomiędzy gałęziami.
W jednej chwili zrobiła się taka wrzawa, że krogulec zgłupiał. A może był młody? Kowalik
darł się wniebogłosy przefruwając z gałęzi na gałąź, muchołówki głośno „sylabizowały", na

background image

daszku werandy pojawiła się pliszka i ćwierkała zapamiętale, biegając truchcikiem i kiwając
długim ogonkiem. Sikory porzuciły ucztowanie na makówkach, zleciały się do korony
gruszy, podfruwały wciąż i terkotały jedna przez drugą. Widząc, jakiego piwa nawarzył,
krogulec zerwał się z gałęzi i rzucił do ucieczki. Za nim z krzykiem i hałasem ruszył cały
ogon ptasząt, które goniły nieproszonego gościa jeszcze kawał drogi za ogród.
KLĘPA BAŚKA ROZPRAWIA SIĘ Z MISIEM
W głębokim borze otwarto rezerwat dla łosi. Na niewielkim skrawku puszczy miały
wszystko, czego im potrzeba: bagna porośnięte olszyną, gdzie mogły się kąpać i chłodzić do
woli, wysokie grondy z dębem i grabiną, świerkowe zagaje, sosny niebotyczne i łączki
porośnięte kępami wikliny. Dwuletnia klępa Baśka wodziła rej wśród dziewięciorga małych,
kilkumiesięcznych łoszaków. Były to niezaradne a szpetne z pyszczków maleństwa, odebrane
od matek gdzieś daleko po to, by stać się w przyszłości założycielami nowego rodu łosi
puszczańskich, wytępionych w Białowieży doszczętnie. Trzymały się Baśki jak matki. Gdy
stawały przy ogrodzeniu, przyglądając
168
się przejeżdżającemu drogą wieśniakowi, były bardzo podobne do garbatych, kłapouchych
osiołków.
Pewnego poranku przybłąkał się do rezerwatu zbałamucony przez ludzi półtoraroczny
niedźwiadek. Pierwszym jego wyczynem było wypicie przygotowanego dla łoszaków przy
stróżówce mleka. Pomimo że otrzymał za to od dozorców cięgi, plątał się przez cały dzień w
najbliższym sąsiedztwie. Nazajutrz, nie zauważony, przelazł przez ogrodzenie i bobrował po
jego zakamarkach. Wkrótce odszukał spoczywającą w bagnie gromadkę łoszaków,
porozpędzał je, a potem zaczął się dobierać do ich skóry. Na odgłos rozpaczliwych pisków
podniosła się odpoczywająca w pobliżu Baśka. Malcy w panicznym strachu zbiegli się do
swej przybranej matki nie odstępując od niej teraz ani na krok.
Ujrzawszy ogromną, bojowo nastrojoną klępę, niedźwiedź stanął jak wryty. Baśka skoczyła
ku niemu i zaatakowała. Miś w nogi. Ruszyła za nim z całą gromadą dziewięciu łoszaków.
Miś rwał co sił w nogach, a łosie pędziły za nim. Nie zdążył jeszcze dobiec do ogrodzenia,
gdy dopadła go Baśka tłukąc dotkliwie przednimi „badylami"1).
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu został tak pobity i najadł się tyle strachu.
Po ucieczce z rezerwatu nie ukazał się już więcej ani w bliskiej, ani w dalszej okolicy.
') „Badyle" — nogi łosia.
169
O JEDNEJ MAŁEJ WIEWIÓRCE
Chciałem zacząć opowiadanie o choince, a tymczasem — ciśnie się pod ołówek wspomnienie
o wiewiórce Milusi. Mówicie, że ładniej byłoby powiedzieć: wspomnienie ciśnie się pod
pióro. Macie rację, ale ja nie chcę was cyganić. Piszę zawsze ołówkiem. Te stalówki tak
okropnie drapią! Zresztą i wy coś o tym wiecie.
Nie ma więc rady — muszę zacząć od opowieści o wiewiórce, którą moje — maleńkie wtedy
jeszcze — córeczki nazywały Milusią. Będzie to nawet pasowało do choinki, gdyż wiewiórki
zajadają się nasionami wyłuskiwanymi z szyszek świerkowych oraz chętnie zakładają na
świerkach, w gąszczu ich koron, swoje gniazda. Czy widzieliście kiedy takie gniazdo? Nie?
Mówicie, że wiewiórki gnieżdżą się w dziuplach? No, niekoniecznie. Zakładają również
gniazda otwarte w postaci kuli utkanej szczelnie z suchych gałązek, z otworem z boku.
Właśnie takie gniazda budują na świerkach. Świerki mają bardzo gęste korony, igliwie z nich
na zimę nie opada, łatwo więc w nich ukryć taką kulę. Jej wnętrze jest bardzo przytulne:
wyścielone mchem, sierścią, a nawet puchem z upierzenia ptaków. No, ale zaczynam swoją
opowieść.
— Skąd się to wzięło? — spytałem córeczek, spostrzegłszy po wejściu do
170

background image

pokoju, że niańczą w wyłożonym watą koszyczku przycupniętą na jego dnie, maleńką,
porośniętą zjeżonym, rzadkim włosem wiewiórkę.
— Cicho, tatusiu! Ona śpi! Zaraz opowiemy ci — odezwała się półszep-tem starsza,
Terenia.
Ustawiły razem z Zosią koszyczek na kanapie, przykryły jakąś — wyciągniętą widocznie z
maminej garderoby — pstrokatą chusteczką i podbiegły na palcach do mnie.
— Mamy nie ma w domu — zaczęły opowiadać. Przyniósł ją praktykant ? powiedział, że
znalazł pod tym dużym świerkiem w parku, że pewnie kuna zjadła starą. Tylko troszkę się
ruszała, ale była żywa. Zagrzał w kuchni mleko, dolał wody i daliśmy jej pić. Z takiego
smoczka z waty. Wiesz, wypiła pół spodka! Więcej nie chciała. Zrobiliśmy jej gniazdko i
teraz śpi. Słuchałem tego zmieniając przemoczone na deszczu buty i ubranie.
— I co teraz będzie? — zapytałem.
— Będziemy ją hodować — odpowiedziała z wielką powagą w głosie młodsza, Zosia.
Uśmiechnąłem się. Gdy spojrzałem na koszyczek, zobaczyłem wysunięty spod chustki ryży
łebek ze sterczącymi na pyszczku wąsami, stojącymi uszkami i ciekawie rozglądającymi się
czarnymi jak dwa węgielki oczkami.
— Oho, nie bardzo chce ona spać, kiedy już wstała — odezwałem się. — Nie podchodźcie,
popatrzymy, co będzie robić.
Wiewióreczka pooglądała się na boki i... cap, cap, cap — wyszła sobie z koszyczka na
kanapę. Co to będzie?
Dziewczynkom aż oddech zaparło w piersiach. Wiewióreczka usiadła na tylne łapki i...
zaczęła myć sobie przednimi wąsy. Gdy skończyła, wgramoliła się na poręcz kanapy. Zosia
poruszyła się. Wiewióreczka — hyc! i schowała się za poręcz. To wyjrzy stamtąd, to się
schowa!
Takie to były ,,pierwsze kroki" tej wiewióreczki w naszym domu.
Po trzech miesiącach pobytu u nas stała się jakby członkiem naszej rodziny. Robiła, co jej się
żywnie podobało. Terenia i Zosia były w Milusi zakochane, więc ich mama znosiła cierpliwie
przeróżne psikusy, jakie wiewiórka potrafiła płatać, a nawet pewne szkody, które wyrządzała
od czasu do czasu.
W nocy sypiała na szafie, a we dnie — najchętniej w kieszeniach płaszczów wiszących w
przedpokoju lub też mojej marynarki. Zdarzało się nawet, że sięgnąwszy,do kieszeni
wyciągałem stamtąd zamiast chusteczki do nosa — ryży ogon Milusi, a z nim i jego
właścicielkę.
Miała zwyczaj witania się z dziewczynkami z rana w łóżeczkach. Gdy przebudziła się,
spuszczała się ostrożnie z szafy po jednym z jej boków i wdrapywała się na poręcz łóżeczka,
zerkając ciekawie, czy dziewczynka śpi. Gdy spała, zeskakiwała na podłogę i wskakiwała na
poręcz drugiego łóżeczka. Siadała na niej i stroiła pocieszne miny. Jeżeli i druga dziewczynka
spała, rozpoczynała myszkowanie po pokoju, wyciągając z kątów różne gałganki, nawet
dziecinne pończoszki, i przenosiła je na szafę do swojego gniazda.

171
Z tego powodu trzeba było nieraz rewidować gniazdo w poszukiwaniu zaginionych rzeczy.
Gdy tylko zauważyła, że któraś z dziewczynek obudziła się, dawała kilka susów i już była
przy niej. Kręcąc ogonem na wszystkie strony, zaczynała gruchać i skakać z poręczy na
kołdrę i z powrotem. Na zawołanie drugiej dziewczynki biegła do niej i witała się z nią w
podobny sposób. Gdy cała trójka rozhasała się na dobre, nie można było zapędzić
dziewczynek do ubierania się. Nigdy jednak żadnej z nich ani nikogo z nas nie ugryzła.
Hasała sobie swobodnie po całym domu, fikała kozły po szafach, kredensie, stołach i łóżkach.
Wyskakiwała przez otwarte okno lub nie domknięte drzwi do ogrodu, harcowała po drzewach
owocowych i krzakach leszczyny, po ogrodzeniu i ścieżkach, bawiła się z dziewczynkami w

background image

„chowanego". Na noc zawsze wracała, w ten lub inny sposób przedostając się do mieszkania.
Jeżeli zastawała okna już pozamykane, przebiegała od jednego do drugiego i dotąd skakała po
zewnętrznych parapetach, aż ktoś ją zobaczył i wpuścił.
Jadła niemal wszystko, lecz najchętniej — jak to wiewiórka — orzechy.
Dziewczynki przynosiły jej często z parku świeżo opadnięte ze świerków zeszłoroczne
szyszki. Milusia chwytała taką szyszkę w pyszczek, siadała na tylne łapki, nakrywała się
ogonem i brała ją w przednie, obracając sprytnie czubek szyszki w dół. Chociaż nikt jej tego
nie uczył, sama wiedziała, że łuski najłatwiej odrywać jedną za drugą, od dolnego końca
szyszki poczynając.
Nadgryzając ostrymi siekaczami podstawy łusek, zrywała je i roniła na ziemię. A co to była
za uciecha, gdy znalazła pod którąś z łusek nasionko! Z wielkiego zadowolenia kręciła kitą i
zjadała je ze smakiem. Na miejscu, na którym siedziała, pozostawała w końcu kupka łusek i
ogryzek z szyszki.
Raz dziewczynki znalazły pod świerkiem zieloną tegoroczną szyszkę. Widocznie zgubiła ją
inna wiewiórka. Gdy dały szyszkę Milusi, ta nie posiadała się z radości. Biegała z nią po
całym pokoju, kręciła się tu i tam, aż wreszcie usadowiła się na rogu szafy. Zaraz zabrała się
do wyłuskiwania na wpół dojrzałych nasion. Spadające na podłogę łuski świadczyły o tym, że
jej ząbki pracują szybko i sprawnie. Gdy skończyła, zrzuciła na podłogę ogryzek,
wyszorowała różowym języczkiem zawalane żywicą łapki, a potem schowała się do swego
gniazda i ucięła w nim drzemkę aż do obiadu.
Podawanie Milusi szyszek i orzechów było dla niej i pożyteczne, i potrzebne. Gryząc twarde
łuski szyszek i łupiny orzechów, ścierała sobie narastające siekacze. Zapewne słyszeliście o
tym, że siekacze u wiewiórek, myszy oraz innych gryzoni nie mają korzeni i ciągle rosną.
Gdyby nie ścierały ich gryząc twarde rzeczy, górne siekacze zaszłyby tak daleko za siekacze
dolne, że zwierzę nie mogłoby w końcu nic chwytać w pyszczek, a więc nie mogłoby jeść i
zginęłoby z głodu. Przy hodowli gryzoni trzeba pamiętać o tym, by stale miały coś twardego
do gryzienia.
Nasza kotka Szarusia nie zaczepiała Milusi, lecz i nie lubiła jej. Na jej widok kręciła
koniuszkiem ogona i powolutku wynosiła się z pokoju. Milusia nie zwracała na nią żadnej
uwagi.
172
W łupinach orzechów na leszczynach wytworzyły się już słodkie ziarna. Milusia zaczęła
coraz częściej przesiadywać w tym kącie ogrodu, w którym rosły przy ogrodzeniu leszczyny.
Łupała tylko zdrowe orzechy, a rbbaczywe zrzucała na ziemię. W jaki sposób mogła
rozpoznać, czy orzech jest zdrowy, czy robaczywy, nie wiadomo.
W tym to właśnie czasie zdarzyło się coś, o czym zaraz opowiem. Pewnego dnia dziewczynki
przybiegły do kuchni wołając, że na leszczynach harcują dwie wiewiórki: Milusia i druga —
obca.
— Wiesz, mamusiu — mówiła z przejęciem Terenia — ta druga na pewno przyszła z parku
do naszego ogródka na orzechy! Zobaczyła Milusię i wystraszyła się. Chciała uciekać.
Milusia za nią i zaczęły się gonić. Żebyś ty widziała, jak się goniły! Skakały po leszczynach
jak zwariowane! Teraz uspokoiły się i obie łupią orzechy. Rozłupią jeden, dwa i znowu
zaczynają gonić się. Chodź, zobaczysz!
Gdy wyszły na werandę, spostrzegły, że obie wiewiórki harcują już po jabłonce, która rosła
blisko okien domu. Zatrzymały się i stojąc cichutko obserwowały, co będzie dalej.
Milusia zbiegła po pniu jabłonki na ziemię. Kręciła się pod nią i tak, i owak wywijała
ogonem, wskakiwała z powrotem na pień, gruchała i znowu zeskakiwała. Gdy druga
wiewiórka zsunęła się z gałęzi na dolne rozwidlenie pnia, Milusia skoczyła na ścianę domu i
znalazła się na parapecie otwartego okna. Stawała tutaj słupka, wywijała pociesznie ogonem,
przytupywała łapkami i gruchała.

background image

Gdy usłyszała, że gość, którego widocznie prowadziła za sobą, wdrapał się z hałasem po
gałęziach na czub jabłonki, zeskoczyła z parapetu i pobiegła za nim. Gruchając na przemian
przeskoczyły na gruszę, zbiegły po jej pniu na ziemię i pobiegły ku leszczynom. Za chwilę
gruchały już w gąszczu.
Goniły się jeszcze dość długo po leszczynach, aż w końcu przeskoczyły na rosnący za
ogrodzeniem świerk, ze świerka na ziemię i wpadły do znajdującej się opodal kępy drzew.
Dziewczynki w płacz i zawodzą, że Milusia już nie wróci! Nic jednak nie można było zrobić
— wiewiórek po drzewach nikt gonić nie będzie.
Milusia tego dnia do domu rzeczywiście nie wróciła. Dziewczynki poszły spać zapłakane,
pocieszając się jedynie tym, że może Milusia wróci jutro. Nazajutrz, zaraz po śniadaniu,
zaczęły pilnować w ogrodzie. Do obiadu Milusia nie zjawiła się.
Było już koło czwartej po południu, gdy usłyszeliśmy z ogrodu okrzyki radości. Dziewczynki
opowiadały potem, że gdy Milusia pokazała się na sztachetkach ogrodzenia, zeskoczyła na
chwilę na ziemię i pobiegła w podskokach ku ścianie domu. Usłyszawszy głosy dziewczynek,
zatrzymała się, stanęła słupka, zagruchała przyjaźnie i zawróciła ku nim. Skakała wkoło,
harcowała, lecz złapać się nie dała.
173
Radość dziewczynek trwała niedługo. Gdy z leszczyn rozległo się gruchanie drugiej
wiewiórki, Milusia stanęła słupka, chwilę nasłuchiwała i puściła się w podskokach w stronę
leszczyn. Za moment już uganiały się w ich gąszczu jedna za drugą.
Bawiły się i łupały orzechy na leszczynach dość długo. W końcu wyniosły się obie, jak
wczoraj, do parku.
Trzeba było pogodzić się z tym, że Milusi bardziej spodobało się życie na wolności, w parku,
wśród swoich niż wygodniejsze może w niewoli, w mieszkaniu, do którego już więcej nie
wróciła.
Do końca lata i przez całą jesień pokazywała się w ogrodzie razem z innymi wiewiórkami.
Nawet poznawała dziewczynki. Zdarzało się, że na ich wołanie zeskakiwała z gruchaniem z
leszczyny i podbiegała do nich. Za chwilę powracała jednak na leszczyny.
Skończyły się wreszcie orzechy, dojrzały szyszki na świerkach w parku. Gdy nadeszła zima,
Milusia przestała odwiedzać ogród.
W początku następnego lata jakaś wiewiórka zaczęła pokazywać się na leszczynach. Czym
się to skończyło — zaraz wam opowiem.
174
WYDAŁO SiĘ
Nasz dom stał w puszczy, w dużym parku. Z ganku schodziło się po» schodkach do ogródka
skąpanego w porannym słońcu, rosie i kwiatach. Wzdłuż płotka rósł rząd leszczyn. Pod
leszczynami mieszkały w tym roku jeże, chodziła przepiórka z gromadką młodych i grzebały
w opadłych liściach kosy. Od kilku dni zaczęła pokazywać się w ogródku wiewiórka, o której,
dziewczynki mówiły, że... to na pewno Milusia.
Zza węgła domu ukazała się kotka Szarusia. Przystanęła na dróżce i obejrzała się. Potem
pobiegła truchcikiem ku leszczynom. Podkasawszy ogon przysiadła pod nawisłymi badylami
pokrzyw.
Wśród gałęzi stojącego za leszczynami świerka błysnął rudy płomyk. Wiewiórka zeskoczyła
z drzewa na płotek i pobiegła grzbietem jego spiczastych sztachetek.
Szarusia podniosła się ostrożnie i — przycupnęła. Gotowa do skoku» z wyciągniętą przy
ziemi szyją, wlepiła wzrok w wiewiórkę. Tylko koniuszek ogona drgał nerwowo to w prawo,
to w lewo.
Wiewiórka nadbiegła pokręcając kitą.
Nagły zryw Szarusi, towarzyszący mu rozpaczliwy pisk i w pyszczku, kotki wisi — kawałek
ryżego ogona!

background image

Wypluła go zaraz.
I dawno nie było już śladu po nieszczęsnej wiewiórce, a Szarusia jeszcze myła okrągły
pyszczek, jakby zetrzeć chciała z niego resztki odoru leśnego zwierza.
175-
Koło południa Terenia znalazła pod leszczynami kawałek wiewiórczego ogona. Pochlipując
niosła go do kuchni.
Na parapecie okna siedziała Szarusia.
— Mamusiu, to Szarusia urwała ogon naszej Milusi! Ona, na pewno ona, bo co dzień
pilnowała jej pod leszczynami.
Szarusia zaczęła szczotkować języczkiem lewy bok.
Gdy dziewczynka zbliżyła się, by z oburzeniem podsunąć jej oberwaną kitkę pod różowy
nosek — dała z okna długiego susa i znikła w gąszczach żółkniejącej kukurydzy.
Fu
^
/
JESIEŃ
Szedł sobie gajowy ścieżynką wijącą się wśród zarośli leszczynowych. W tym roku orzechów
było w bród i zaczynały już dojrzewać. Na jednej z leszczyn dostrzegł wiewiórkę, która
starała się dostać do zwisającego na końcu cienkiej gałązki pęczka orzechów, balansując
puszystą kitą ogona.
Przystanął, gdyż posłyszał szelest liści — jakby ktoś przyginał leszczynowe pręty.
Niedaleko od ścieżynki kołysały się leszczyny, czasami było słychać przytłumione
mruczenie, czasami trzask rozłupywanych skorup orzechów.
Zaciekawiony co to było, zaczął się ostrożnie podkradać, korzystając z osłony pni drzew oraz
gąszczu krzewów.
Gdy otworzył mu się widok na kępę szeleszczących leszczyn, struchlał z przerażenia.
Olbrzymia niedźwiedzica stała na tylnych łapach, naginając pręty leszczynowe. Koło niej
uwijały się dwa niedźwiadki, to stając słupka, by uchwycić zębami lub łapami pęczek
orzechów, to opuszczając się na czworaki, by orzechy zębami rozłupać, łupiny i skorupy
wypluć, a słodkie ziarna ze smakiem zjeść.
Gdy oprzytomniał, zaczął się — jeszcze ostrożniej, niż tu szedł — wycofywać. Dzieliła go już
od niedźwiedzicy odległość z pół kilometra, kiedy wreszcie zatrzymał się, by ochłonąć z
wrażenia.
12*
179
NA ŁOWY
Na brzegu łąki -rósł rozłożysty dąb. O tym, że miał niemało lat, świadczy gruby, okryty
spękaną korą, przysadzisty pień i ziejąca czernią dziupla pomiędzy potężnymi konarami.
Chociaż sędziwy, chociaż niejedną setkę lat przetrwał w tym miejscu, pokrywał się każdej
wiosny pyszną zielenią młodych liści, a jesienią sypał na ziemię dorodne żołędzie. Ucztowały
wtedy pod nim dziki, wiewiórki i krzykliwe niebieskopióre sójki. Był on świadkiem wielu,
wielu zdarzeń, jakie rozgrywały się na łące, za którą czerniła się w promieniach zachodzącego
słońca wysoka ściana smukłych pni sosen.
Pasmo łąki dzieliło od siebie te dwa tak różne brzegi lasu. Tu, gdzie rósł dąb, było dość
wilgotno, toteż łąkę obramowywały chaszcze krzaczastych wierzb i kaliny, poprzetykane
kępami wiązówki. Gdy jej wysokie łodygi pokrywały się kremowobiałymi wiechami kwiecia,
wionęło na las odurzającym zapachem. Przeciwległy brzeg lasu był wysoki i suchy. U
podnóża wyniosłych sosen pysznił się teraz łan borówki brusznicy osypanej koralami
szkarłatnych jagód. Środkiem łąki maszerował długonogi bocian, kiwając w takt

background image

przestawianych miarowo nóg głową ku przodowi. Minął dąb i zatrzymał się. Po chwili
rozpostarł skrzydła, podbiegł nieco naprzód, odbił się nogami od łąki i odleciał.
W miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, mrok wpełzał do leśnej kniei. Na łące zabieliły
się pierwsze smugi oparów.
W otworze nory, pomiędzy grzbietami wystających nad ziemię korzeni dębu, pokazała się
podługowata mordka, zakończona czarnym, wilgotnym noskiem. Po chwili było już widać
całą główkę z osadzoną na niej jak dwa lśniące węgielki parą oczu. W tyle głowy, poza
niedużymi uszkami, jeżyły
180
się długie, sztywne kolce. Kolczasty płaszczyk pokrywał wierzch oraz boki ciała krepo
zbudowanego, kusego ssaka, który wyszedł ostrożnie z nory.
Był to stary jeż. Węszył i wsłuchiwał się w wieczorną ciszę.
Od strony lasu słychać było przeróżne szmery, a z dala, z czubów drzew dolatywały ostatnie
zwrotki milknących pieśni drozdów. Na czubie jednego z konarów dębu siedział kos i
wygwizdywał melodię, której rytm przypominał nieco rytm krakowiaka. Tę melodię stary jeż
znał dobrze. Budziła go ona ze snu w każdy pogodny wieczór, kos miał bowiem gniazdo
opodal, przemyślnie ukryte w gąszczu gałęzi niewielkiego świerczka. Równie dobrze znane
mu były odgłosy sykań, które dolatywały z korony dębu. To budziły się ze snu i wyruszały na
nocne łowy gnieżdżące się w dziupli nietoperze.
Zainteresowało go zgoła co innego. Wsłuchiwał się pilnie w melodyjny, jakby modulowany
na maleńkim fleciku trel, płynący gdzieś spod ziemi na brzegu łąki. Gdy zawodzenie
rozkrzyczanej w pobliskim bajorku żaby urywało się na chwilę, fletowa melodia stawała się
bardziej czysta, bardziej urzekająca.
Jeż ruszył ostrożnie w kierunku pilikającego pod ziemią grajka.
W gąszczu traw, pomiędzy splotami darni, czernił się wylot podziemnego korytarzyka. Stąd
to płynęła fletowa melodia. Zacichała, płynęła znowu i znowu zacichała.
W wylocie ukazała się ryża główka jakiegoś owada, na której drgały nerwowo niewielkie
czułki. Potem wyłoniła się para przednich podobnych do łap kreta odnóży i z otworu wypełzł
— olbrzymi okaz turkucia.
Gdy rozpościerał do lotu ukryte pod pokrywami wachlarzowate skrzydła, czatujący obok jeż
wykonał skok i przygniótł przednimi łapkami turkucia do ziemi. Schwycił go pyszczkiem w
pół. Zwarły się najeżone ostrymi, białymi ząbkami szczęki, miażdżące ciało niefortunnego
grajka.
Jeż pożarł turkucia i zamaszyście oblizał czarny nos, potem powęszył, posłuchał i ruszył dalej
na nocne łowy.
Gdy wyszedł na porębę, wyczuł w powietrzu ślady niemiłego dlań odoru, jaki pozostawia po
sobie przechodzący lis. Natychmiast zawrócił, lecz nie zdążył wycofać się do gąszczu.
Po porębie myszkował lis. Ponieważ był tuż, tuż — usłyszał szelest, przystanął i zaczął
wpatrywać się przenikliwie w sylwetkę drepczącego jeża.
Dał potężnego susa i przewrócił go, chcąc uchwycić kłami za pierś. Na szczęście jeż zwinął
się w kłębuszek szybciej, niż dosięgły go ostre kły, i lis uderzył pyskiem w kolczasty pancerz.
Jęknął z bólu i odskoczył. Oblizywał nos i pokłute wargi, na których pokazały się kropelki
krwi. Nie zamierzał dać jednak za wygraną, gdyż nie odstępował od jeża ani na krok.
Kolczasty kłębuszek nie dawał znaku życia.
Po upływie dobrego kwadransa czasu lis zaczął kopać obok jeża jamę. Gdy wykopał ją,
zaczął ostrożnie szturchać łapkami kłębuszek i — zepchnął go do niej. Jeż stoczył się na dno
jamy, lecz ani drgnął. Lis zakopał do niej
181

background image

jeża, podobnie jak zakopuje resztki upolowanej przez siebie zdobyczy, gdy jest syty.
Wyrównał ziemię nosem i przydeptał łapami. Oblizując poranioną mordkę, puścił się teraz
truchcikiem w stronę starego lasu.
Już świtało na niebie, gdy żywcem pogrzebany wygramolił się z ziemi, a zorientowawszy się,
że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo, podreptał nad łąkę.
Gdy znalazł się przy dębie z dziuplą, obwąchał starannie wejście do swego legowiska i
wolniutko skrył się w jego wnętrzu.
Jesień coraz śmielej wkraczała w swe prawa.
Stary jeż nie wysypiał się teraz po całych dniach, jak zwykł to robić był w lecie. Jakiś
niepokój wypędzał go z legowiska w słoneczne popołudnia, nakazywał zgarniać doń coraz
więcej osuszonych z rosy opadłych liści, deptać je i ugniatać w norze. Przeczuwał, że
niebawem nadejdzie zima, od której chłodów trzeba się dobrze zabezpieczyć i obwarować.
Odczuwał też dziwny, nienasycony głód: jego organizm gromadził energicznie tłuszcz na
zimę.
W przerwach pomiędzy wepchnięciem jednej a drugiej garstki listowia do legowiska węszył
w opadłych liściach, szurał nosem w ściółce, wynajdywał w niej i pożerał kryjące się tam
owady. A było ich i teraz niemało. Przecież te, którym udało się uchronić w koronach drzew
od owadożernego ptactwa, opuszczały przed zimą górne piętro lasu i kryły się w ściółce oraz
pod nią, przygotowując tutaj dla siebie bezpieczne zimowe leża. Dosięgały ich jednak
pyszczki jeży, długie ryjki wszędobylskich ryjówek, przeorujący ściółkę ryj dzika lub
wydłużony pysk borsuka. Nie gardziła nimi nawet mysz leśna, pożerając na miejscu owady
doskonałe i larwy, które mogłyby jej uciec, nieruchome poczwarki znosząc do swych spiżarni
jako zapas żywności na zimę.
182
Jeż zaprzestał zwlekania liści do legowiska, odpoczął nieco, a po odpoczynku wybrał się
pomyszkować na dawno skoszonej łące. Miało się już ku wieczorowi.
W ścianie przeciwległego brzegu lasu pokazała się krępa sylwetka gajowego. Szedł wolno,
przystawał, a w końcu usiadł na grubym, wystającym nad łąką z ziemi korzeniu sosny. Chciał
odpocząć po ukończonej kontroli swojego obchodu1).
Wtem zaczął dolatywać do jego uszu dziwny szum w powietrzu. Zadarł głowę do góry i
ujrzał nadlatującą nad łąkę chmarę bocianów. Leciały wysoko ponad lasem, zniżając się coraz
bardziej ku ziemi. Chmara była wielka, liczyła ptaków może ze sto, albo i więcej.
— Widocznie zbiórka bocianów przed odlotem — przemknęło mu przez głowę. — Trzeba się
ukryć i popatrzeć, co to będzie.
Podniósł się szybko z ziemi.
Biegnąc pomiędzy pniami sosen, doskoczył do kępy podrostów i ukrył się w niej. Tutaj
bociany go nie dostrzegą, a on będzie miał przed sobą rozległy widok na łąkę.
Tymczasem pochłaniał go bez reszty widok, który roztaczał się w powietrzu na tle nieba.
Bociany nadlatywały szeroką ławą, która wyglądała jak postrzępiony, biało--pstry dywan.
Jego przedni koniec, falując, opadał w dół ku rzece. Czarne plamy na skrzydłach oraz
karminowe nogi odcinały się jaskrawo od białego upierzenia.
Gdy pierwsze bociany zaczęły lądować na łące, zakotłowało się w powietrzu, a szum stał się
tak głośny, że ogłuszał i przerażał.
Spadały na zielony kobierzec jak śnieżne kule, od brzegu do brzegu pokrywały go bielą.
Formowały się w szeregi, to znowu kłębiły, ustępując miejsca wciąż przybywającym.
Wylądowały wreszcie wszystkie.
Teraz zaczęły grupować się w rzędy, przechadzać uroczyście, mieszały szyki i formowały je
na nowo. Wszystko to odbywało się w zadziwiającym spokoju, bez hałasu i zgiełku. Gdyby
ktoś spojrzał z lotu ptaka na łąkę, wydawałoby mu się, że widzi odpoczywające na niej stado
białych owiec.

background image

Gajowy spostrzegł, że w jednej z grup bocianów, tej która przechadzała się naprzeciw dębu z
dziuplą po przeciwległej stronie łąki, zaczęło się jakieś zamieszanie. Bociany były czymś
podniecone. To jeden, to drugi wyciągał szyję, przechylał głowę i wpatrywał się uporczywie
w ziemię. Zauważyły to zaraz inne i podchodziły wolnym krokiem do tamtych. Tworzył się
coraz ciaśniejszy krąg, a pozy stojących w nim bocianów wskazywały na wielkie ich
zaciekawienie tym, co musiało dziać się w środku. Tworzyło się coraz większe zbiegowisko,
ku któremu podążały sztuki stojące nawet w oddali.
Pozostające widocznie na straży zlotu stare bociany zaczęły nagle klekotać
l) Obchód — część lasu powierzona pieczy gajowego.
183
głośno. Może ktoś wyszedł z lasu na łąkę, a może zauważyły coś dla nich podejrzanego?
Poderwał się z łąki jeden i drugi.
Zakłębiło się, zakotłowało w powietrzu. Szum skrzydeł białych ptaków odbijał się echem od
ścian lasu, przewalał się łoskotem przez korony drzew. Chmara bocianów wzbijała się ponad
las, zataczała kręgi, a wreszcie rozciągnęła się w długi ogon. Zawróciła, przeciągnęła z
szumem nad głową gajowego i zaczęła sadowić się na wysokich sosnach w głębi lasu.
Łopot skrzydeł siadających na konarach ptaków, trzask łamiących się przy siadaniu i
spadających na ziemię suchych patyków, szyszek i gałązek wystraszył pasącego się w pobliżu
rogacza. Wypadł wielkimi susami na łąkę, przeciął ją na ukos i znikł.
Gajowy nie spuszczał oka z miejsca, w którym bociany utworzyły krąg. Było znaczne, gdyż
rosła tam duża kępa sitowia. Nic nie mógł jednak dostrzec. Wyszedł z ukrycia i podążył w
kierunku dębu z dziuplą.
Podchodził krok za krokiem, patrząc pilnie przed siebie. Gdy był już blisko kępy sitowia,
zauważył, że coś się w niej poruszyło. Przystanął, starając się rozpoznać, co by to mogło być.
Nie czekał długo. Ku jego wielkiemu zdumieniu z kępy sitowia wyszedł... stary jeż!
DYGAJĄCE KRUSZYNKI
Była jesień i las obsypały liście złotej i karmazynowej barwy. Z dębów opadały żołędzie.
Postanowiłem zboczyć z drogi do \, jam borsuczych, by przekonać się, czy borsuki ściągają
już do nich liście na zimę. Po kilkunastu minutach dobrnąłem do kępy sosnowo-świerkowego
boru na piaszczystej wydmie. Już w jej pobliżu zauważyłem wyraźne ścieżki — były to ślady
pracy borsuków przy ściąganiu liści do jam. Postanowiłem ukryć się i poobserwować.
184
Wdrapałem się na nisko ugałęziony świerk i usadowiłem dość wysoko na jednej z grubszych
gałęzi. Czekałem siedząc w bezruchu.
Wtem pod moimi nogami poruszyła się gałązka. Zauważyłem ptaszka-kruszynkę —
strzyżyka, który ma dziwnie brzmiące przezwisko: wole oczko. Jakąż to bujną fantazją musiał
być obdarzony ten, kto tak cudacznie przezwał tego miłego ptaszka! Dlaczego „wole"? I jak
to pasuje do dużego zwierzęcia
— wołu — zdrobniała nazwa oka — „oczko"? Gdy tak sobie rozmyślałem, ptaszek
podglądał mnie ze wszystkich stron, przefruwając z jednej gałązki na" drugą. Czekoladowej
barwy w subtelne prążki, opatrzony bystrymi czarnymi oczkami i zawadiacko zadartym
ogonkiem, ptaszek znalazł się niespodziewanie obok mojej ręki. Wykonywał nieustanne dygi
i potrząsał bądź skrzydełkami,, bądź ogonkiem.
Poruszyłem się. Ptaszek momentalnie dał nura pomiędzy gałęzie i ,,w krzyk"
— jakby kto grochem sypnął o szybę! To z prawa, to z lewa rozlegał się urywany terkot
spłoszonej kruszynki. Nie uciekał jednak, kręcił się nisko po gąszczu wokoło drzewa, na
którym siedziałem. Na dobitkę usłyszałem z drugiej strony urywane tik-tik i ujrzałem pod
drzewem drugiego, większego ptaszka z rdzawą plamą na podgardlu i piersi. Także dygał,
podrygując długim ogonkiem, kłaniał się i powtarzał swoje tik-tik. To była raszka, która, jak
widać, podpatrywała mnie od dawna na swój sposób.

background image

Nie było na co czekać. Słysząc takie wymowne ostrzegawcze sygnały żaden borsuk nie
pokaże nosa z jamy.
Zlazłem z drzewa i ruszyłem w dalszą drogę. Byłem już dość daleko od jam borsuczych, a
ciągle jeszcze wydawało mi się, że słyszę za sobą terkotanie strzyżyka i widzę pocieszną
figurkę kłaniającej się raszki.
ŻÓŁTODZIÓB W RYŻYM FUTRZE
Opadały z drzew barwne jesienne liście, a na poletku przy leśniczówce szykowano się do
wykopki pozostających jeszcze w ziemi warzyw i późnych ziemniaków.
Na obwisłych, dojrzałych głowach słoneczników, którymi było obramowane pólko, sikory i
kowaliki gospodarowały po swojemu, wydziobując z nich oleiste ziarna, a najedzone do syta
— przekomarzały się i czubiły, spędzając wolny czas w przylegającej do pólka ścianie lasu na
kłótniach i swarach, W pogodne dni panował tam gwar od wczesnego ranka do późnego
wieczora.
Dziś było wyjątkowo pięknie na dworze. Potoki słonecznego ciepła i światła spływały
kaskadą na las oraz zagubioną w nim osadę leśnika. Srebrne nici babiego łata płynęły
wolniutko w powietrzu, unosząc w swych gondolach osobliwych napowietrznych żeglarzy —
pajączki, które przędą w im tylko wiadomy sposób swe cudne pojazdy, utkane przemyślnie z
wątlutkiej przędzy.
185
Była przerwa obiadowa. Ucichł gwar i krzątanina na pólku. Tylko stadko Icur z ogromnym
białym kogutem Fiołkiem na czele myszkowało po bruzdach, grzebiąc zawzięcie w świeżo
rozkopanej ziemi. Poczciwe kokoszki nie przeczuwały nawet, że przyglądał się im z lubością
przyczajony w głębokiej bruździe, a pasujący, jak ulał, barwą swego ryżego futra do
pożółkłych liści i badyli, dybiący od lata na nie, bandzior leśny — lis.
Stadko oddaliło się nieco, a lis podczołgał się znowu na brzuchu i przywa-rował
rozpłaszczony w bruździe. Zauważył, że kogut-olbrzym oddzielił się od stadka i zdziobując
wydobyte na wierzch motykami sploty podziemnych rozłogów perzu, zaczął powoli zbliżać
się w jego stronę. Drapieżcy zamigotały w ślepiach złe ogniki pożądliwości.
Gotowy do skoku, śledził uważnie ruchy koguta. Gdy ten, pochłonięty bez reszty
zdziobywaniem smakowitej karmy, zbliżył się na odpowiednią odległość, lis dał potężnego
susa i spadł jak piorun na ogłupiałą ofiarę. Ciszę rozdarł rozpaczliwy krzyk napadniętego, a
całe stadko rzuciło się w popłochu do ucieczki, wtórując kogutowi przeraźliwym gdakaniem.
Lis chybił w skoku i nie zdusił ofiary, lecz schwycił ją zębami za skrzydło. Odbierał od niej
razy, wymierzane na oślep po łbie i pysku napastnika przez broniącego się odruchowo drugim
skrzydłem i zawodzącego żałośnie koguta.
Wyczuwając instynktownie, że puszczenie z zaciśniętych kłów skrzydła ofiary — by
uchwycić ją za kark i zdusić — da jej pewną szansę ucieczki, lis zaczął ciągnąć opierającego
się nogami i ciągle zawodzącego koguta w stronę lasu. Okazało się jednak, że napastnik był
młody i niedoświadczony, zaś ofiara — duża i ciężka. Lisowi szło wszystko jakoś niezdarnie,
więc wcale nie zanosiło się na to, by mógł rychło pokonać jej opór.
186
Zaalarmowani okropnym gdakaniem kur mieszkańcy leśniczówki pozrywali się od
obiedniego stołu i wybiegli przed ganek. Nie mogli na razie zorientować się, o co chodzi.
Dopiero gdy usłyszeli zawodzenie koguta na polu, zrozumieli, że tam rozgrywa się jakaś
tragedia. Pobiegli na przełaj do miejsca, skąd dochodził rozpaczliwy głos.
Gdy wybiegli na pólko, ich oczom przedstawił się niesamowity widok. Zobaczyli lisa,
kroczącego tyłem w kierunku lasu, z kitą odrzuconą na bok, a za nim — posuwającego się,
krok za jego krokiem, ciągniętego przez rabusia za skrzydło koguta. Stanęli jak wryci z
szeroko otwartymi oczyma.
Pierwsza ochłonęła z wrażenia łeśniczyna i rzuciła się z krzykiem na ratunek ofiary.

background image

Żółtodziób w ryżym futrze usłyszał tumult, wypuścił skrzydło koguta 2 pyska i, wziąwszy
nogi za pas, pocwałował galopem do lasu. Tylko mu kita migała w powietrzu! Nie przestając
zawodzić, kogut zataczał się jak pijany i kołował w miejscu.
Gdy łeśniczyna dopadła na wpół żywego z przerażenia ptaka, ten poderwał się z ziemi, a —
nie zdając sobie sprawy, że to nadeszła pomoc — zerwał się z krzykiem i popędził jak
oszalały w stronę domu, wlokąc po ziemi nadwerężone skrzydło.
Na szczęście, nie miał uszkodzonych kości, lecz tylko Zwichnięty i poraniony bark. I chociaż
w ciągu całego tygodnia nie mógł dojść do siebie, jednak w końcu wyzdrowiał, uspokoił się i
pozostał nadal w hodowli.
Długo mówiono o nim po okolicy, że... urodził się w czepku.
STOI PRZY DRODZE...
Nie zdążyłem dopowiedzieć końcowych słów tytułu opowiadania, a już słyszę wasze radosne
okrzyki: — Grzyb, grzyb!..
Nie, — nie grzyb, lecz rozłożysty, z nisko osadzonymi na bardzo grubym pniu konarami,
zabytkowy dąb. A że stoi — właściwie, rośnie — przy samej drodze, która biegnie pomiędzy
sosnowo-dębowym zagajnikiem i przylegającym do lasu pólkiem — to po prostu zbieg
okoliczności. Kiedyś, dawno stał na obszernej śródleśnej polanie, której część po wycięciu
otaczającego lasu zalesiono, część zaś przeznaczono pod orne pole dla mieszkającego w
pobliżu na puszczańskiej osadzie gajowego. Ponieważ niezbędny był dojazd do pola, więc
pomiędzy uprawą leśną a polem zbudowano drogę. Dąb pozostał na jej skraju. Właśnie, chcę
opowiedzieć wam o zdarzeniu, którego był on niemym świadkiem, a które, na szczęście,
zakończyło się... jak w pięknej bajce.
Po wykopaniu na pólku ziemniaków rozłożono na nim ognisko, by
187
można się również zabawić.
Zapada jesienny wieczór, ciągnie już chłodem po plecach, a na pólko od strony lasu zaczyna z
wolna wpełzać ścielący się przy ziemi tuman oparów.
Wydobywający się z ogniska słup białego dymu unosi się do góry, później rzednie i szarzeje,
by po chwili ustąpić miejsca płomienistemu słupowi lekko falujących w pionie języków
ognia.
Przekrzykując się nawzajem, dzieci gajowego uganiają w towarzystwie małej kudłatej psiny
po polu, zbierając skwapliwie pozostałe tu i ówdzie ziemniaki i znoszą je do dogorywającego
ogniska. Usypały z nich już sporą kupkę, czas więc zabrać się do ceremonii pieczenia ich w
gorącym popiele.
Jedno rozgrzebuje patykiem popiół, drugie wrzuca doń ziemniaki, a to najmłodsze — stoi
opodal i przygląda się ciekawie pióropuszom iskier, wybuchającym w górę w chwili
wrzucania.
Cudny to widok również dla stojącego w oddali ojca, który wstąpił na osadę po dubeltówkę i
wrócił na pólko, by wygasić ognisko. Zatrzymał się przy dębie, gdyż nie chce psuć dzieciom
zabawy. Spogląda z lubością na obraz, jaki roztacza się mu przed oczyma w półmroku i ciszy
jesiennego wieczoru.
Kudłata psina przysiadła pomiędzy dziećmi i wpatruje się w dogasające ognisko. Od czasu do
czasu wykonuje szybki ruch głową, kłapie zębami i chwyta, niby uprzykrzoną muchę,
wystrzelającą nad jej głową iskierkę.
Dzieci wygrzebują z popiołu pierwsze upieczone ziemniaki. Przekładając z ręki do ręki
parzący palce przysmak i dmuchając nań zawzięcie, obłupują ziemniaki z przypieczonej łuski
i zapychają sobie usta mączystą, apetycznie pachnącą miazgą. Psina także bierze udział w
uczcie, gdyż dzieciaki nie zapominają o niej. Podtykają jej smakowite kąski pod sam nos.
188

background image

Muszka — tak zwie się psina — przestaje nagle interesować się pieczonymi ziemniakami,
podrywa się z miejsca i nieruchomieje. Wpatruje się uporczywie w majaczącą w oddali ścianę
puszczy. Po chwili zaczyna się jej jeżyć sierść na karku. Jeszcze moment — i rzuca się z
zaciekłym ujadaniem naprzód. Niemal równocześnie gajowy spostrzega ukazującego się z
lasu olbrzymiego wilka, który wypadł na pole i sadzi susami w kierunku skupionej przy
ognisku gromadki dzieci.
Ujadanie biegnącej naprzeciw psiny przechodzi w zażarty jazgot. Wpada z całym impetem
rozszalałego biegu na sunącego w galopie rabusia, zbija go z nóg i wpija zębami w jego
potężną łapę. Zakotłowały się skłębione ze sobą ciała.
W tej samej chwili rozlega się huk strzału. Wilk wykonuje skok w górę i wali się jak kłoda na
ziemię. Przeciągłemu skowytowi Muszki towarzyszy rozpaczliwy krzyk dzieci, które z
gwałtownym płaczem uciekają z pola.
Usłyszawszy nawoływania biegnącego ku nim ojca, kierują się pędem w jego stronę.
A Muszka kręci się w kółko, jak oszalała, przy trupie wilka, skowyczy z bólu i stara się
uchwycić zębami za zraniony pośladek. Utkwiła w nim jedna z loftek1), którymi był
naładowany nabój dubeltówki.
Gajowy odprowadza pośpiesznie płaczące dzieci do dębu, pozostawia je tutaj i biegnie teraz
do leżącego na polu wilka. Chwyta na ręce skomlącą żałośnie psinę, uspokajają i tuli. Ta liże
go po rękach i twarzy.
Zabiera spod dębu spłakane dzieci i wszyscy ruszają w stronę domu.
Po przybyciu na osadę okazało się, że rany Muszki nie są groźne. Wilk
rozdarł jej pazurem jedno ucho, a loftka poszła ukosem i utkwiła płytko pod
skórą. Z łatwością udało się ją wydobyć. Psina po założeniu opatrunków
uspokoiła się wkrótce zupełnie.
Trudno było dociec, co skłoniło wilka do ukazania się na polu. Być może, że był to czysty
przypadek. A może jednak rabuś wyczuł psa i wiedziony instynktowną, wrodzoną odrazą do
psiego rodu chciał go zadusić i pożreć? A może był to zwyrodnialec, który już próbował
ludzkie mięso? Wiadomo przecież, że wielkie drapieżniki — niedźwiedź, wilk, tygrys i inne
— gdy raz im się to uda, stają się groźne i atakują ludzi. O tej porze, jesienią, kiedy o żer nie
jest trudno, wilki skrzętnie omijają człowieka. W ostateczności, gdy nie mogą upolować
jelenia, sarny bądź dzika, porywają cielęta i owce, zagryzają konie i krowy. Napady wilków
na ludzi zdarzają się w zimie, gdy doskwiera im głód.
Różne były przypuszczenia. W każdym razie — tak, czy owak, dzieci
gajowego były w wielkim niebezpieczeństwie. Wilk w ferworze ataku na
psa — a tego z pewnością by dostrzegł — mógł je z łatwością pozagryzać.
Kudłata mała psina wykazała niezwykłą odwagę. Przecież tylko olbrzymie,
bardzo silnie zbudowane, zabezpieczone kolczastą obrożą na szyi i specjalnie
l) Loftka — rodzaj bardzo grubego śrutu.
189
do tego celu tresowane charty porywają się na wilka! Inne czują przed nim paniczny lęk.
Otoczona opieką i wdzięcznością domowników za swój, może nawet odruchowy, lecz tym
niemniej bohaterski czyn, Muszka żyła sobie nadal szczęśliwie na osadzie, dzieląc razem z
dziećmi wszystkie ich radości chłopięcego wieku.
CZTERY DĘBY
Pod wieczór zawsze można było zastać ogromnego żubra-odyńca w tym samym miejscu, na
skrzyżowaniu dróg w uroczysku Cztery Dęby. Stały tam olbrzymie cztery dęby, a wkoło nich
głucha puszcza. Ludzie przestali już dawno tamtędy jeździć i chodzić, a tylko co
odważniejszy strzelec zajrzał czasami, by się upewnić, że odyniec żyje.
Wyglądał potwornie. Szeroki łeb wieńczyły potężne, stępione od starości rogi, a długa broda
zwisała ku ziemi. Na grzbiecie wznosił się ogromny garb, pierś jak taran, a na bokach ciała i

background image

ogonie sterczały wśród sierści kłaki starej, spłowiałej, zimowej wełny. Kadłub jego był
osadzony na krótkich, masywnych nogach, zakończonych szerokimi, jak rozdeptane kapcie,
racicami, ogon zaś zakończony dość obrzednią1) kitką.
Ludzie omijali Cztery Dęby z innych jeszcze powodów. Krzyżował się tam szlak żubrzy ze
szlakiem niedźwiedzim. Przeciągał tędy często samotnie chodzący niedźwiedź olbrzym. —
Obydwaj mocarze — mówił Filimon — nie wchodzili sobie dotąd w drogę, więc nic nie
zapowiadało zdarzenia, o którym zaraz opowiem.
Stary strzelec Bazyli szedł o świcie jesiennego poranku na podsłuchy ryczących na Osowym
jeleni. Nie mógł oprzeć się pokusie pójścia krótszą drogą przez Cztery Dęby. Poszedł.
Gdy był już niedaleko od skrzyżowania dróg, posłyszał trzask i szum. Chwilami wplatał się w
to zdławiony, urywany ryk, chwilami słychać było głuchy tętent.
Zdjął go lęk i w pierwszej chwili chciał się cofnąć, by zawrócić z obranej drogi. Po krótkim
wahaniu przemogła jednak natura strzelca. Otrząsnął się z przykrego uczucia i śmiało ruszył
naprzód. Szedł teraz wolno, przystawał i nasłuchiwał.
Wrzawa to wzmagała się, to zacichała. Do Czterech Dębów było już blisko.
Nagle rozdarł ciszę przeraźliwy ryk rozjuszonego niedźwiedzia. Towarzyszył mu głuchy
łoskot i trzask. Ryk przechodził chwilami w ochrypły warkot i hałas wzmagał się.
l) Obrzednią — porośnięta rzadkim włosem.
190
Bazyli stał i słuchał. Starał się zebrać myśli i pojąć, co się koło dębów dzieje. Niechybnie
doszło do zaczepki pomiędzy samotnikiem-niedźwiedziem a starym odyńcem-żubrem.
Ale jak? Dlaczego?
Myśli kotłowały się w mózgu, a on wstrzymywał w piersi oddech i posuwał się chyłkiem
dalej.
Słyszał, jak urywał się ryk niedźwiedzia, jak rozlegało się głośne stękanie i sapanie żubra.
Widział już dęby, widział wyłamaną wkoło nich świerczynę i sylwety olbrzymów.
Niedźwiedź ryczał i zbliżał się na dwu łapach do stojącego z nisko opuszczonym łbem
odyńca. Ten zebrał się w sobie i runął na przeciwnika. Niedźwiedź zacharkotał i z okropnym
rykiem zwalił się na kark żubra. Odyniec zrzucił go z siebie, odsądził się, pochylił łeb i —
uderzając z boku w stojącego na czterech łapach — odrzucił na kilka kroków przed siebie.
Sapiąc ciężko, podbiegł do leżącego i z rozmachem uderzył go w grzbiet.
Niedźwiedź charkotał i darł przednimi łapami ziemię. Nie podniósł się więcej: legł z
przełamanym kręgosłupem.
Odyniec stał rozkraczony, sapał i stękał. Z poszarpanego karku i nozdrzy coraz obficiej ciekła
krew.
Chwiał się. Ukląkł na przednie nogi, zatrząsł się cały i legł bezwładnie na boku.
Na placu boju leżeli razem — zwyciężony i... zwycięzca.
191
MA DIABŁA ZA SKÓRĄ
Zakwitły wrzosy. Brzęczą roje pszczół, zrywają się z każdej potrąconej nogą wiechy
kwiatów. Wśród pni starych . sosen różowią się kępy macierzanki, kołyszą się kity wysokiej
trawy. Słońce grzeje, a płuca wciągają z powietrzem balsamiczny zapach żywicy. Jak dobrze,
jak rześko czuje się człowiek w lesie. Ileż tu życia, głosów, barw i aromatów !
Coś się poruszyło na gałązce wrzosu obsypanej maleńkimi fioletoworó-iowymi
dzwoneczkami kwiecia. Podejdźmy bliżej, nie spuszczając z oka drgającej leciutko gałązki.
Cóż to za cudaczna sześcionoga figurka na niej siedzi? Cała zielona, o wydłużonym,
spoczywającym na czterech nogach jak na szczudłach kadłubie, z przednią par odnóży
złożonych niby ręce do modlitwy. Istny świętoszek !
To rzadko spotykany u nas owad — modliszka. Postójmy sobie cichutko i obserwujmy.
Rychło przekonamy się, że nie jest ona takim niewiniątkiem, na jakie wygląda.

background image

Patrzcie, patrzcie! Wykręciła w tył głowę w kierunku olbrzymiego szerszenia, który przysiadł
obok po nieudanym napadzie na zbierającą z kwiecia słodki nektar pszczołę. Żaden owad
oprócz niej nie potrafi kręcić głową na wszystkie strony. Żaden nie potrafi dokonać takiego
wyczynu podczas wypatrywania zdobyczy!
— To ona jest drapieżnikiem? — pytacie. — Tak, i to drapieżnikiem, który wam pokaże, co
potrafi. Widać wyraźnie, że ma apetyt na tego szerszenia — żeby się tylko udało!
Patrzcie, jak rozkłada swoje ,,ręce" i wyciąga je przed siebie. Uwaga! Błyskawiczny rzut
ciałem naprzód i — już trzyma szerszenia w kleszczach! Widzicie?
Dwie piły, jakie tworzą zazębione i opatrzone ostrymi kolcami uda i golenie przednich nóg,
zwarły się i ścisnęły ofiarę wpół. Nie wydostanie się już z nich!
Szerszeń wysuwa śmiercionośne żądło, starając się dosięgnąć nim napastnika. Na próżno —
trafia ono w próżnię. Modliszka trzyma groźnego przeciwnika w przyzwoitej odległości od
swego ciała.
Chwyta go teraz za kark maleńkim, trójkątnym pyszczkiem. Główny węzeł nerwowy został
przegryziony i ciało przeciwnika obwisło bezwładnie w dół. Wszystko skończone! Modliszka
zabiera się do pożarcia zdobyczy.
192
KAJTUŚ
Czarne bociany przygotowywały się do odlotu. Codziennie po południu można je było
obserwować, jak zbierały się na śródleśnej łące nad rzeką Narewką. Pewnego dnia odleciały.
Nazajutrz po ich odlocie gajowy znalazł na łące jednego okropnie poturbowanego i całego
zakrwawionego. Nieborak nie mógł się nawet utrzymać na nogach o własnych siłach.
Widocznie jako słaby czy też niedorozwinięty fizycznie został wyłączony ze stada, które
odlatywało, pobity i pozostawiony własnemu losowi.
Zajęliśmy się nim i oddali pod opiekę kucharce z miejscowej gospody. Szczęśliwie się
złożyło, że nie miał połamanych kości i mógł jeść. Od samego początku zupełnie nie bał się
ludzi, chętnie połykał ochłapy mięsne oraz żywe żaby. Nakarmionego wynoszono przed
gospodę i sadzano na trawniku, gdzie wygrzewał się w słońcu obserwując przyglądających się
mu ludzi. Na noc zamykano go w drwalce.
Po kilku dniach mógł się przechadzać i rozpościerać skrzydła. Gdy wygłodniał, sam
przychodził do kuchni, postukiwał dziobem w okno i czekał, aż go nakarmiono. Oswoił się z
otoczeniem do tego stopnia, że wyruszał na kilkugodzinne wycieczki do parku, sam łowił
żaby, ale zawsze zjawiał się przed gospodą w porze, o której karmiono go, i zjadał swoją
porcję odpadków mięsnych. Można go było obserwować, jak schodził z pagórka po
schodkach wiodących do gospody, a za nim gromada dzieciaków. Nie przejmował się ich
obecnością — najwyżej zatrzymał się w połowie schodków, obejrzał, popatrzył na dzieciarnię
i szedł dalej. Jedzenia od nich nie przyjmował. Gdy
Nazywaliśmy go: czarny Kajtuś. Na dźwięk tego przezwiska zatrzymywał się, patrzył, a
nawet zawracał z drogi. Po dwu tygodniach przestał chodzić pieszo, a odlatywał i
przylatywał. Po nakarmieniu długo nieraz spacerował wśród ludzi przed wejściem do
gospody. Noce spędzał na drzewach.
Tak było cały miesiąc. Pewnego razu, po zjedzeniu codziennej porcji ochłapów z kuchni,
porozglądał się, rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze. Zataczał kręgi nad gospodą i
wzbijał się coraz wyżej. Straciliśmy go z oczu, gdy odleciał na zachód.
Więcej czarnego Kajtusia nie zobaczyliśmy.
W górach płynął potok. Przeźroczysta jak kryształ woda skakała po głazach, kłębiła się i
pieniła, lecąc z hukiem w dół. Rozpędzona wskakiwała na skałę i rzucała się z niej w
przepaść białym wodospadem. Wydostawszy się z przepaści, szumiała płynąc po głazach,
ubijała o nie białą pianę i bryzgała nią na boki.

background image

Nad potokiem kołysały się gałęzie świerków i jodeł, a słońce złociło jesienne kwiaty i
żółknące trawy po brzegach.
Dziadek wyprzągł konia, uwiązał go przy wózku i rzucił mu wiązkę pachnącego siana.
Dzieci pobiegły na brzeg potoku. Wdrapały się na duży głaz. Stanęły na nim i przyglądały się
tańczącej po wodzie białej pianie.
194
Nad powierzchnią wody sterczały jeszcze większe głazy.
Dziadek podszedł do dzieci i razem z nimi podziwiał piękny widok.
Na jednym z głazów usiadł niewielki czarno-biały ptaszek. Zaczął biegać po nim, potrząsając
krótkim ogonkiem. Za chwilę przefrunął na drugi głaz, z niego na następny... i dał nura do
wody! Przerażona Maja krzyknęła:
— Dziadziusiu! Ptaszek utopił się!
Dziadek roześmiał się. Nim zdążył odpowiedzieć, ptaszek wyskoczył z wody i usiadł z
powrotem na głazie.
— Patrz, dziadziusiu, on znowu jest! — zawołała uradowana.
— Jeżeli jest, to chyba nie utopił się — mówi dziadek.
— To po co on chlupnął do wody? O, patrz! Znowu chlupnął!
— Pilnujcie, bo zaraz wyskoczy! Nurkuje do wody, by schwycić na dnie wody larwę
jakiegoś wodnego owada.
Za chwilę ptaszek znowu biegał po głazach, przelatywał z jednego na drugi, pluskał do wody
i znowu ukazywał się nad powierzchnią.
— Nazywają go pluszczem — mówił dziadek. — Wiecie, jak on buduje swoje gniazdko?
Zwykle za ścianą wody, która z wielkim łoskotem spada ze skały w dół — za wodospadem.
Do gniazda leci przez tę wodę.
— Czy on nie zmoczy sobie piórek, gdy pluska do wody albo gdy leci przez wodospad do
gniazda? — dopytywał się Przemek.
— Nie, nie zmoczy. Upierzenie ma bardzo gęste i zwarte. Woda spływa po nim.
— A czy on widzi w wodzie? — spytała Maja.
— Widzi, gdyż oczek w niej nie zamyka, a woda jest przeźroczysta.
Stali jeszcze długo nad potokiem i patrzyli na dziwnego ptaszka. Przecież pluszcza w swoim
życiu dotychczas nie widzieli!
CHWAŁA ZWYCIĘZCY
Szliśmy po kamienistej drodze. Strażnik zaczął opowiadać.
— Tego roku ryczały jelenie od połowy września, a pamiętnego dnia, gdy tylko zapadł
zmrok, byłem już na Łysicy.
Kierowałem się w stronę polany przy gołoborzu1) prawie po omacku. W ciemnościach na
dwa—trzy kroki nie było nic widać. Musiałem zatrzymać się i czekać na wzejście księżyca,
gdyż można było spłoszyć łanie, które musiały przebywać gdzieś w pobliżu gołoborza.
Ledwie wcisnąłem się pomiędzy dwie grube jodły, wśród ciszy, jaka panowała w puszczy,
rozległ się w tyle za mną przejmujący, zakończony bełkotem ryk starego byka. Ryknął raz,
drugi. Głos szedł pomiędzy pniami buków i jodeł,
') Gołoborze — nagie rumowisko skalne w górskim terenie leśnym.
13* 195
przewalał się jak grzmot pomiędzy głazami na gołoborzu. Zawtórowały mu jak złowieszczy
pomruk gdzieś daleko inne.
Gdy przebrzmiała echo, znowu zaległa cisza. Rozdarł ją nagle jeszcze potężniejszy ryk na
polanie.
Ciężkie stąpanie i trzask próchna łamanego pod racicami idącego wprost na mnie byka
stawały się coraz bliższe. Szedł hałaśliwie z ponurym mamrotaniem. Wcisnąłem się głębiej
pomiędzy jodły.

background image

Zatrzymał się. W poświacie wschodzącego nad gołoborzem księżyca widzę w ciemnościach
ogromną sylwetkę. Wparty racicami w pokrywę dna lasu położył wieńce po sobie. Zaryczał...
Ogarnęło mnie przerażenie i przywarłem do chropowatej kory drzewa. Wydawało mi się, że
— jeszcze chwila — a runie na mnie.
Z polany odpowiedział basowym rykiem drugi.
Byk stojący przy mnie zamamrotał i sapiąc ruszył dalej. Gdy przeszedł ocierając swe wieńce
niemal o korę jodeł, między którymi stałem, poczułem ostry, nieprzyjemny odór.
Postanowiłem przekraść się dalej. Chciałem być świadkiem widowiska, jakie za chwilę miało
rozegrać się przy gołoborzu.
Gdy dobrnąłem do brzegu polany, pokłuty i podrapany o gałęzie, przywarłem znowu do pnia
starej jodły.
Półmrok, w którym rysowały się groźne sylwety obu byków, otulał zasnutą mgiełką
białawych oparów polanę i głazy na gołoborzu. W głębi, pod przeciwległą ścianą jodłowego
boru, majaczyły sylwety łań.
196
Byki stały naprzeciw siebie z pochylonymi łbami.
Rozległ się suchy trzask uderzeń rogu o róg, potem niby jęki, niby dławiony szloch, sapanie
obu przeciwników. Oba wpierały się racicami w ziemię.
Bój wrzał pomiędzy dwoma jednakowo silnymi bykami, o wieńcach jak kandelabry,
uzbrojonych w ostre, zakrzywione szpikulce.
Zderzyły się ponownie i splotły wieńcami z sobą. Szamotały się okręcając wkoło lub
spychały jeden drugiego ku tyłowi, rzęziły i sapały. Kopały racicami ziemię, tańczyły, lecz
sczepionych wieńcami łbów oderwać od siebie nie mogły.
Nagle jeden z nich wspiął się, pociągając przeciwnika za sobą. Rozległ się huk i oba opadły
na ziemię.
Odsuwały się teraz z wolna od siebie. Na łbie jednego sterczał kikut złamanego wpół rogu, na
wieńcach drugiego zwisał złamany róg przeciwnika. Zatrząsł łbem i zrzucił go na ziemię.
Sapiąc kopał ziemię, potem ruszył na okaleczonego. Runął na niego.
Ten uskoczył i uniknął ciosu. Cofał się tyłem.
Gdy pierwszy natarł ponownie, tamten wspiął się, zawrócił i rzucił do ucieczki. Głuchy tętent
galopu był oznaką zwycięstwa pozostałego na placu boju.
On stał. Podnosił i opuszczał ku ziemi uwieńczony łeb.
Obrócił się wolno i poszedł kołysząc wieńcami w stronę snujących się pod ścianą boru łań...
DZIWNY GŁUSZEC
Drwale rąbali las. Stuk siekier rozlegał się dalekim echem w ciszy chłodnego, jesiennego
poranka. Sosny waliły się na ziemię łamiąc gęste podszycie świerkowe. Ich korony chyliły się
z wolna, potem opisywały w powietrzu wielki luk i jak meteory ze świstem leciały w
przestrzeń ścierając i miażdżąc wszystko na drodze swej ostatniej wędrówki. Gdy legły na
ziemię, drwale obrąbywali sęki, obcinali wierzchołek i konary oczyszczając dokładnie gonny
pień. Buchał ogień, trzaskały iskry, gdy do ogniska dorzucano świeżej choiny, gdy suchymi,
żywicznymi sękami podsycano jego żar. Od wschodu do zachodu słońca wrzała praca.
Miało się ku wieczorowi, gdy drwale zasiedli przy ognisku. Spożywali ostatni posiłek
porządkując narzędzia i przygotowując się do odpoczynku po pracy. Słońce zaszło, wiatr
ustał i pociągało chłodem oraz wilgocią.
Nagle dał się słyszeć łopot skrzydeł; wielki, czarny ptak usiadł z hałasem w koronie jednej z
pobliskich sosen. Kręcił się niespokojnie na grubym konarze, za chwilę przesiadł się na drugi
i przechadzał po nim wydając gardłowy chrzęst. Drwale spoglądali z ciekawością na dziwną
zjawę, nie ruszali się z miejsc i zachowywali spokój.
197
— Głuszec — szepnął jeden z nich.

background image

Tymczasem ptak usadowił się wygodnie na gałęzi i patrzył obojętnie z góry na dogasające
ognisko oraz siedzącą przy nim gromadkę ludzi.
Drwale półgłosem rozmawiali ze sobą, dzieląc się uwagami na temat osobliwego gościa. Gdy
zaczęli wstawać od ogniska, głuszec wyciągnął szyję, przyglądał się im, lecz nie okazywał
żadnej obawy. Nie płosząc go odeszli z boru.
Gdy zjawili się nazajutrz dc pracy, głuszca na sośnie już nie było. Wkrótce zapomnieli o nim,
zajęci krzątaniem się koło rozniecania ogniska i przygotowywania pił do ścinania drzew.
Legła pierwsza sosna, zastukały siekiery przy okrzesywaniu gałęzi. Niespodzianie drwale
usłyszeli przeciągły świst w górze i ujrzeli znowu czarnego ptaka zataczającego w powietrzu
wielkie koło. Zniżył lot, skierował go ukośnie ku ziemi i usiadł przy koronie powalonej sosny.
Zdumieni, przerwali pracę wyczekując z zapartym oddechem, co będzie dalej. Głuszec
rozejrzał się dokoła, po czym zaczął objadać pączki z leżących obok świeżych gałązek
sosnowych. Drwale spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jeden z nich nachylił się, podniósł
szyszkę i rzucił w kierunku ptaka.
Wywarło to zgoła nieoczekiwany odruch z jego strony. Nastroszył pióra, wyciągnął szyję w
ich kierunku i bił ze złością dziobem o ziemię. Ogarnęło ich jeszcze większe zdumienie.
Tymczasem głuszec uspokoił się i w dalszym ciągu obrywał igliwie oraz
198
pączki z gałęzi korony sosny. Wskakiwał na nie i wyszukiwał smaczne kąski. Na wszelkie
próby straszenia odpowiadał postukiwaniem dzioba o konary. Po namyśle oraz dłuższej
naradzie pozostawili go w spokoju i zabrali się do dalszej pracy. Przez cały dzień trzymał się
ich sąsiedztwa, zajęty wyszukiwaniem żeru. Od czasu do czasu odpoczywał rozsiadając się
wygodnie na powalonej kłodzie oraz grzał się w słońcu. O zmroku, gdy kończyli pracę i
zabierali się do odejścia, odleciał.
Od tego dnia głuszec stał się nieodłącznym towarzyszem drwali. Zjawiał się z rana, gdy
rozpoczynali pracę, znikał wieczorami, gdy ją kończyli. Oswoił się z nimi do tego stopnia, że
wkrótce brał chleb z ręki i przetrząsał kieszenie zdejmowanej przy pracy odzieży. Raz dał się
nawet schwytać, lecz tak podrapał i pobił dziobem drwala, że ten czym prędzej wypuścił go z
rąk.
Wieść o dziwnym ptaku rozniosła się szybko, toteż codziennie zjawiali się ciekawi, by
oglądać zasłyszane dziwy. Na odwiedziny reagował w ten sposób, że trzymał się z dala, lecz
— nie odlatywał. Widziano, jak zjadał codzienną porcję chleba, jak kręcił się przy drwalach,
jak łowił muchy siadające na ich plecach, gdy jedli obiad lub odpoczywali podczas pracy.
Raz usadowił się na noc na pniu ściętej sosny i pomimo płoszenia nie zdradzał ochoty do
odlotu. Schwytano go i zaniesiono na leśniczówkę.
Na leśniczówce oswoił się z ludźmi, jadł, co mu dawano, lecz utracił dawną swadę. Wkrótce
odesłano go do warszawskiego ZOO.
Zadomowił się tam i przetrwał szczęśliwie resztę jesieni oraz całą zimę.
Na wiosnę zaczął tokować. Codziennie o świcie słyszano jego pieśń. Dyrekcja ZOO robiła
gorączkowe starania, by sprowadzić mu towarzyszkę życia.
Pewnego poranku pieśń nagle urwała się. Gdy nadeszli dozorcy, głuszec już nie żył.
Następnego dnia przysłano do ZOO głuszycę.
GDZIE KONIE KUJĄ - TAM ŻABA NOGĘ PODSTAWIA
Uparłem się sfotografować lisa wychodzącego z nory. Okazja była dobra, gdyż w pobliżu
majdanu1), w jednej z opuszczonych przez borsuki jam, już od lata mieszkała stara, szczwana
liszka. Stąd to robiła sobie wyprawy do pobliskiej wioski na kury. Na majdanie — chociaż
byłoby jej tu bliżej i poręczniej — nie ruszała nic. Jest to powszechnie znany fakt, że
drapieżniki w pobliżu swego gniazda nie wyrządzają szkód, widocznie wiedzione instynktem,
który im dyktuje konieczność niezwracania na siebie uwagi otoczenia.

background image

J) Majdan — wielki kopulasty piec służący do produkcji gorszej terpentyny i węgla
drzewnego zwykle ze starych, wydobytych z ziemi pniaków sosnowych (tzw. karpiny). W
przenośni — osada robotnicza w lesie przy zgrupowaniu takich pieców.
199
Strzelcy łowczego ustalili, że liszka opuszcza norę w godzinach popołudniowych i kieruje się
znanymi sobie przesmykami w stronę wsi. Jej mieszkańcy znają ją dobrze. Korzystając z
przysługującego im prawa tępienia drapieżników przy zagrodach, zastawiają na nią różne
pułapki, lecz jest tak przebiegła, że żadnej przynęty nie ruszy. Poluje tylko na swobodnie
poruszający się drób i nigdy nie powraca do miejsca, gdzie raz udało się jej zdobyć łup.
Wybieram się na zasiadkę z aparatem fotograficznym. Jest słoneczne jesienne popołudnie,
ciepło i przyjemnie w lesie. Na tle sypiących z koron złoty liść białych pni brzóz, czarnych,
pokrytych spękaną grubą korą i plamami rudzizny w koronach pni dębów oraz gorejących
czerwienił pni potężnych sosen rysuje się w oddali ciemna zieleń sporej kępy ugałęzionych do
ziemi świerków. Tam właśnie znajdują się borsucze jamy.
Zajmuję upatrzone z góry stanowisko obserwacyjne. Jest ono dobrze zasłonięte, a wiatr mam
pomyślny — ciągnie od jam w moją stronę. Liszka opuści norę nie wcześniej, niż za godzinę,
więc mam czas na ustawienie aparatu oraz spokojne rozejrzenie się po kępie.
Przygotowałem kamerę, usadowiłem się na pniaku i zamarłem w bezruchu, przyglądając się
wylotom jam. Trochę przeszkadzają komary. Zawodzą dyszkantem nad głową, siadają na
twarzy, karku i rękach. Gdy tylko zagapię się nieco — to jeden, to drugi wbija mi zdradziecko
sztylet swojej kłujki w skórę. Opędzam się dyskretnie, poruszając głową lub gniotę je
ostrożnie ręką, gdy siadają na twarzy.
W pewnym momencie zauważam, że coś mignęło się wśród splotów obnażonych korzeni
świerka przy jednej z jam. Takie, po prostu, nic, a przecież — uchwyciłem wzrokiem szybki
ruch jakiejś drobiny. Obserwuję pilnie dalej, lecz ani oko, ani ucho nie rejestruje żadnych
sygnałów obecności jakiejkolwiek żywej istoty w pobliżu. Przewidziało mi się!
Gdy już nabrałem co do tego zupełnej pewności, rozlega się znienacka za moimi plecami
terkot strzyżyka. ? więc, jednak! Jest owa drobinka, której błyskawiczny ruch zauważyłem w
wylocie jamy! Zakląłem w duchu, boć przecież ten terkot — to ostrzegawczy sygnał dla lisa.
Siedzę nieruchomo w nadziei, że strzyżyk poterkocze i pofrunie gdzieś dalej. Upływa pięć,
dziesięć, dwadzieścia minut, a sytuacja nie tylko że nie zmienia się, lecz — wyraźnie
pogarsza. Szmyrgając jak mysz po różnych zakamarkach, ptaszek terkocze coraz zawzięciej.
Z mojej zasiadki — nic! Nie ma na co dłużej czekać. Przecież w tej sytuacji liszka z jamy nie
wyjdzie.
Wstaję zły, składam statyw aparatu i wycofuję się. Trzeba przyjść jutro.
200
Nazajutrz jestem przy jamach o tej samej porze i usadawiam się na tym samym pniaku.
Ledwiem usiadł, przygotowując aparat do zdjęcia — znowu pojawia się strzyżyk i zaczyna
terkotać. A niech go czort porwie! Nauczony wczorajszym doświadczeniem, że nie ma
nadziei na to, by sobie poszedł, skąd przyszedł, zbieram manatki i odchodzę. Ha! Trudno —
trzeba odczekać kilka dni, aż strzyżyk wyniesie się w inne okolice.
Ponawiam zasiadkę po upływie tygodnia. I cóż powiecie na to, że historia z uprzykrzonym
ptaszkiem powtarza się, jota w jotę, jak pierwej ?
Przyjeżdżałem na majdan jeszcze ze trzy razy. Za każdym razem było to samo — zupełnie
tak, jak w owej historii z kuciem konia i ... żabą! W końcu doszedłem do przekonania, że
ptaszek musiał upatrzyć sobie schron na zimę wśród splotów korzeni w jednej z jam i nic go
stamtąd nie wykurzy.
Prosiłem jeszcze strażników, by poobserwowali. Cóż, kiedy strzyżyk i nadal kręcił się koło
jam. Moje przypuszczenia okazały się słuszne.

background image

Zdjęcia, oczywiście, w tym roku nie zrobiłem, gdyż i liszka wyniosła się z nadejściem zimy w
inne strony.
SZCZYGŁY
Obserwując z daleka kępę ostów, które wyrosły na szkarpach leśnej drogi, zauważyliśmy, że
obsiadła je gromada jakichś małych ptaszków. Czepiają się łodyg, podfruwają, kręcą się na
czubkach badyli zakończonych koszyczkami pełnymi podługowatych nasionek, a przykrytych
z wierzchu warstwą zbitego przez deszcze zwichrzonego puchu. W gromadzie panuje duże
ożywienie.
Zbliżamy się na odległość umożliwiającą rozpoznanie ptaszków. To szczygły. Niezwykle
barwnie upierzone, z czerwonymi plamami na czole, jaskrawożół-tymi przepaskami na
czarnych skrzydłach, brązowymi plamami na bokach i białą piersią — ptaszki są nadzwyczaj
ruchliwe. Z beztrosko brzmiącym po-pit-cy-pit-cy-pi przesiadają się z badyla na badyl.
Spychając jeden drugiego, wydziobują z koszyczków nasionka, zręcznie je rozłupują i zjadają
białe jądro, szarą łupinkę zaś i biały puszek odrzucają na bok.
Wyłuskawszy wszystkie nasionka stadko poderwało się i — jakby podskakującą w powietrzu
falą — z wesołym chóralnym pi-pit odleciało w kierunku pobliskich łąk.
201
W prastarej puszczy panuje jesienna cisza i spokój. Czuby potężnych drzew wparły się w
błękit nieba i zamarły w bezruchu, zalane blaskiem zachodzącego słońca. Tu żarzą się złotem,
tam goreją purpurą zwichrzone czupryny, z oddali błyszczy stal wspaniałych wieżyc i kopuł
ciemnej zieleni. W dole piętrzą się butwiejące kłody powalonych przez wichry olbrzymów,
sterczą kikuty pni roztrzaskanych przez pioruny. Skupiska młodych drzewek, krzewów i kęp
rudziejących paproci tworzą w łukach gąszcz nie do przebycia.
Pomiędzy fałdy płaszcza dna puszczy wpełza powoli przedwieczorny mrok.
Patrzcie, patrzcie! Na wasze spotkanie idzie wyczarowana w marzeniach wielka przygoda!
Czy widzicie czarną sylwetkę na brzegu strumyka, który przebija się przez mokradła
puszczańskie srebrną wstążką wśród pni olch ijesionów? Teraz posuwa się naprzód, a za nią
ukazują się inne: druga, trzecia, dziesiąta. Miękka wełnista sierść pokrywa cielska pięknych
zwierząt, ich głowy wieńczą półksiężyce rogów. Wśród czworonożnych cieni poruszają się
żwawo mniejsze sylwetki. To rozigrana młodzież olbrzymów.
Żubr prowadzący stado przystanął i wparł się racicami w ziemię. Ma pierś jak taran, a brodę i
kudły na potężnym garbie pozlepiane żywicą. Chlaszcze ogonem po szczupłym zadzie,
oblizuje zamaszyście czarne, rozdęte nozdrza. Słyszycie? Wyrzucił z gardzieli głuche
chrapnięcie.
202
Żubrzyce-matki powtarzają je jak echo, przywołując do siebie mfodzież-Zeszły się do
gromady i stanęły.
Żubr-przewodnik ogląda się. Już rusza dalej, a stado ciągnie leniwie za nim, rozpraszając się
znowu w szuwarach.
Giną nam z oczu.
ROGAL
Po obu stronach rzeczułki rozpościerał się las olchowo-jesionowy na moczarach, a brzegi
porastały paprocie, czeremcha, czarna porzeczka i trzmielina. Na powierzchnię jej leniwie
płynących wód spadały od czasu do czasu pierzaste, pożółkłe liście jesionów lub okrągłe,
sczerniałe liście nadbrzeżnych olch. Przy brzegach sterczały z wody wiechy trzcin.
Posłyszeliśmy trzask łamiących się patyków i gałązek, zaścielających tutaj obficie
powierzchnię trzęsawiska. Po chwili wyłonił się z gąszczu świerkowego podszycia łeb
potężnego rogala-łosia. Wieńczyło go piękne poroże w kształcie rozchylonych na boki,
zazębionych wzdłuż zewnętrznego brzegu łopat.

background image

Gdy stanął przed nami w całej okazałości, zobaczyliśmy zwisającą mu na podgardlu bródkę i
niemal białe, szczudłowato zbudowane nogi, zakończone szerokimi racicami. Wyglądał
naprawdę wspaniale!
Wietrząc wciągnął w chrapy powietrze. Nagle drgnął i rzucił się do ucieczki.
\
Barwna jesień puszczańska!
Przy przymrozkach jesiennych tworzy,się na ziemi suty, złotolity dywan z opadających liści
grabów przetykany purpurą liści klonów i osiny. W promieniach rannego słońca srebrzą się
oszronione siatki pajęcze, spadają zwisające z gałązek krople rosy. Gdzie słońce jeszcze nie
dotarło, siwy szron okrywa trawy i badyle. Zionie stamtąd chłodem.
I Słychać, jak odrywają się palczaste liście klonów z oświetlonych słońcem
koron drzew i lecą w dół, stukając o konary i gałęzie. Wyszliśmy na drogę przerzynającą
bagniste ostępy lasu. Rzeczka Jelanka mijała ją kilkakrotnie, wijąc się falisto przez teren
grząski a żyzny, porosły olchą i jesionem, śród łanów żółknącej pokrzywy, wywrotów
świerkowych i kłód, tworzących niedostępne spiętrzenia i zwały. Brzegi Jelanki porastały
chmiel i psianka, jarzębiny i kaliny, kraśne pękami jagód, rumianozłote w blasku słońca i
chłodzie. Zwisały nad rzeczułką przy pniach nadbrzeżnych czeremchy, porzeczki i trzmieliny.
Sypał się z nich złoty liść na żelaziste wody rzeczułki. Butwiejące złomy i kłody tamowały
leniwy jej bieg, tworzyły zapory oraz głębsze „okna" o powierzchni gładkiej, odbijającej jak
w zwierciadle, sylwetki drzew, krzewów i zrudziałych kęp paproci. Czasami zaiskrzyło się w
nich słońce lub spadł zwarzony chłodem liść jesionu. Nerwowe drgnięcie lustrzanej
powierzchni rysowało wtedy na niej łagodnie falujące szerokie koła. Czarna wstęga tej
malowniczej puszczańskiej rzeczułki układała się w śmiały, esowato powyginany deseń na tle
ciemnej zieleni świerków, złota, czerwieni i brązu.
204
Gdy mijaliśmy ostatnie jej zakręty, na drodze przed nami ukazała się ciemna sylweta, za nią
druga, trzecia.
Przechodziły jelenie.
Znieruchomieliśmy obserwując z zapartym oddechem niecodzienne zjawisko. Silny byk o
rozłożystych, pięknych wieńcach1) zatrzymał się. Z wolna odwrócił głowę w naszą stronę i
patrzył przenikliwie. Wyszło na dukt jeszcze kilka łań. Snuły się po koleinach i wybojach
ogryzając ścięte przymrozkiem bedłki i młode pędy malin.
Byk zwietrzył odór ludzki.
Położył wieńce na grzbiet i skoczył w tę samą lukę, z której wyszedł na nasze spotkanie. Za
nim, jak cienie, znikły przestraszone łanie.
Staliśmy jeszcze przez chwilę. Było cicho jak pierwej, tylko osiki przydrożne szeleściły
cytrynowożółtym listowiem.
PRZYGODA WIEWIÓRKI
Na wielkiej polanie otoczonej szumiącą puszczą stała drewniana szopa. Wsparta od dołu na
sześciu mocnych słupach, miała w przekroju kształt sześciokąta. Z góry nakryta była
okrągłym, spiczastym dachem z dranic2). Pomiędzy słupami umocowano pochyłe drabinki,
za które strażnik narzucał wonnego siana. Na dachu widniały z jednej strony drzwiczki.
Szopa ta w języku puszczy nosiła nazwę paśnika.
Opodal paśnika na kobiercu z mchów i opadniętego listowia grabiny odpoczywało stado
żubrów. Złociła się polana w promieniach jesiennego słońca, a w dali, w porannej mgle,
majaczyły sylwetki puszczańskich drzew. Ciszę
*) Wieńce — rogi jelenia.
2) Dranice — długie deszczulki używane dawniej (zamiast dzisiejszych gontów) do pokrycia
dachu.
205

background image

przerywał monotonny stuk dzięcioła wyłapującego skrzydlate nasiona z szyszki wetkniętej w
szczelinę kory starego dębu.
Żubr Borus, przewodnik stada, nagle zastrzygł uszami i szybko odwrócił głowę w kierunku
paśnika. Widocznie dolatujący stamtąd szmer obudził jego czujność.
Szmer stawał się coraz wyraźniejszy: coś się działo na dachu paśnika. Mignęła na dranicach
ruda plama i zatańczyła po dachu.
Wiewiórka przysiadła na chwilę tuż przy nie domkniętych drzwiczkach, po czym dała nura w
czeluście strychu. Borus podniósł się z legowiska i ruszył w kierunku paśnika. Zbliżywszy się
nieco, przystanął. Z wnętrza strychu dolatywało stłumione chrobotanie. Wiewiórka wybierała
zdrowe żołędzie spośród nagromadzonego tam dla stada na zimę zapasu, odkładała je przy
szczelinie, by potem powynosić dorodne nasiona do swych leśnych kryjówek.
Żubr stał. Zachrobotało głośno i w szczelinie ukazała się ruda plama. Wiewiórka trzymała w
pyszczku żołądź. Żubr zastrzygł uszami. Ona kierowała się ku jednemu ze słupów
podtrzymujących sklepienie dachu. Żubr ruszył powoli w tym samym kierunku. Zatrzymał się
przy słupie, strzygąc uszami.
Wiewiórka próbowała spuścić się z dachu na słup.
Żubr odsądził się i jak taranem uderzył w słup łbem.
Zatrząsł się w posadach paśnik, a echo łoskotu uderzenia podniosło na nogi odpoczywające
stado. Przerażona wiewiórka podskoczyła do góry, wypuściła z pyszczka żołądź i w mgnieniu
oka wdrapała się na szczyt dachu. Spostrzegła żubra. Cykając nieustannie, miotała się po
dranicach. Borus cofnął się o kilka kroków wstecz, przechylił łeb i jednym okiem spoglądał
na dach.
Wiewiórka przysiadła wachlując rudą kitą.
Żubr ruszył ku drabinkom i skrył się pod okapem dachu. Chwycił pyskiem kłak wonnego
siana i począł je miętosić jęzorem.
Ozwało się chrobotanie — wiewiórka podskoczyła ku przeciwległemu słupowi.
Żubr cofnął się od drabinki i, strzygąc uszami, ruszył ku przeciwległej stronie paśnika. Stanął.
Wiewiórka zsunęła się na brzeg i skoczyła na słup. Borus odsądził się i łupnął w niego. Ruda
plama wywinęła w powietrzu młynka, odskakując błyskawicznie na czub dachu.
Borus wyszedł spod paśnika, przechylił łeb, popatrzył w górę i skierował się wolno ku
stojącemu w oddali stadu. Chlastał jęzorem na boki, stąpał ciężko i sapał wypuszczając z
nozdrzy białawe na zimnie strugi pary. Zatrzymał się raz jeszcze, odwrócił głowę i łypnął
okiem w stronę paśnika.
Wiewiórka tańczyła na dachu. ;
Machnął ogonem i poszedł... 3?
W tej samej chwili rozległ się głośny, podobny do śmiechu krzyk dzięcioła na pobliskim
dębie.
A opodal majaczyła we mgle puszcza.
206
ZABAWA
W CHOWANEGO
Październikowy dzień był słoneczny, lecz wietrzny i zimny. Ciepło i zacisznie było jedynie w
miejscach zasłoniętych od wiatru.
Na schodkach werandy, osłoniętej półkolistą ścianą żywopłotu, wygrzewa się nasza kudłata
Siuncia. Od czasu do czasu przewraca się z wywalonym jęzorem z boku na bok i ciężko
oddycha. Wkrótce robi się jej za gorąco, więc podnosi się, przeciąga, człapie nieco dalej i
kładzie się w cieniu.
Obok, na zalanej promieniami słońca drewnianej ścianie domu wygrzewają się muchy i
skaczące popielate pajączki. Szybkie ruchy much przy przelatywaniu z miejsca na miejsce i
częste podskoki pajączków świadczą o tym, że jest tutaj nawet skwarno. Skwarno jest także

background image

na drewnianej szerokiej listwie, przykrywającej z ukosa belki służące za podwaliny domu.
Służy ona teraz naszej babci do suszenia wyrwanego z ogródka kopru — rozłożyła na niej
właśnie grubą warstwę tego aromatycznego ziela.
Siuncia, której leżąca poza zupełnie nie przeszkadza w obserwowaniu spod oka otoczenia,
podrywa się naraz na nogi i zaczyna wpatrywać w jakiś punkt na badylach. Coś się tam rusza,
więc — zaciekawiona — ostrożnie podchodzi. Zobaczyła nie znaną jej jeszcze żywą istotę,
pokrytą nagą, łuskowatą skórą szarozielonkawej barwy, o wydłużonych kształtach ciała,
czterech łapkach i zwężającym się ku końcowi długim ogonie. Była to wygrzewająca się w
słońcu jaszczurka. Czasami kłapnęła błyskawicznie paszczką łowiąc muchę.
Siuncia pokręca głową i tak i owak, i przypatruje się ogoniastemu tworowi. Robi jeszcze krok
naprzód, a jaszczurka — czmych pod koper. Za chwilę wysuwa z kryjówki pomiędzy
badylami łebek. Siuncia aż piszczy teraz z przejęcia, merda kusym ogonkiem i ostrożnie
próbuje powąchać jaszczurkę. Ta błyskawicznym ruchem chowa się znowu, a Siuncia z
przestrachu odskakuje w tył. Jaszczurka pokazuje główkę z końca kupy badyli. Siuncia
dostrzega ją, piszczy
207
i podskakuje tam. Nowy błyskawiczny ruch — jaszczurka chowa się i wygląda z drugiego
końca kupy. Siuncia skacze w tę stronę, lecz — jaszczurki już nie ma.
Kto wie, dokąd trwałaby ta,,zabawa w chowanego", gdyby Siuncia nie usłyszała wołania
babci, która chciała ją nakarmić. Stanęła jak wryta i nastawiła jedno ucho, a gdy wołanie
powtórzyło się, puściła się galopem wkoło domu do kuchni.
Po upływie kilku minut jaszczurka wyszła z ukrycia, przycupnęła na badylach i nadal grzała
się w słońcu.
MORUS
Trwająca od dwu tygodni jesienna mżawka dawała się wszystkim dobrze we znaki. Na
otwartej przestrzeni człowiek czuł się jeszcze jako tako, lecz w puszczy było tak mokro, że
wracałem z lasu uszargany do pasa.
Dzisiaj wybrałem się jednokonnym wózkiem do puszczańskiej wioski Budy, w długich
butach i w burce. Miałem tam do załatwienia pilną sprawę, więc wyjazdu nie chciałem
odkładać. Woźnica "był ubrany podobnie jak ja.
Siedzieliśmy na wózku naburmuszeni obaj, on z przodu, ja z tyłu, z kapturami naciągniętymi
na głowy, utyskując na przemian na słotę i błoto. Podczas omijania kałuż na drodze, które
potworzyły się we wszystkich wyboinach i zagłębieniach terenu, wpadaliśmy z deszczu pod
przysłowiową rynnę. Z nawi-słych nad drogą gałęzi rzęsiście kapało, a przy potrącaniu ich
chomątem lub głową konia strugi wody bryzgały nam w twarz i oczy.
W lesie panowała cisza. Gdy przystawaliśmy, by dać koniowi nieco odpocząć, słychać było
monotonny szmer miarowo spadających z koron drzew kropel wody. To tu, to tam odezwała
się sikorka, czasami zaskrzeczała nad głową zaintrygowana naszym pojawieniem się sójka.
Załatwienie sprawy z sołtysem zajęło mi sporo czasu. Gdy ruszyliśmy w powrotną drogę,
miało się już ku wieczorowi. Mżyło, jak pierwej, a droga przeobraziła się miejscami w bajora
szeroko rozlanej wody.
W pewnej chwili, niemal spod samych kopyt człapiącego powoli konia, poderwał się duży
czarny ptak i wlokąc jedno skrzydło po ziemi uskoczył w bok. Woźnica odruchowo zatrzymał
konia.
— Ranny kruk! — zawołał z ożywieniem, zwracając głowę w moją stronę. — Złapać go?
— No, tak — mówię. — Jeżeli ranny, to przecież nie zostawimy go tu na pastwę lisów.
Uważajcie tylko, bo dziób ma tęgi. Zęby nie pokaleczył wam rąk!
Woźnica zrzucił burkę, zeskoczył z kozła i pobiegł za krukiem, który już ukrył się w gąszczu
młodej świerczyny. Po chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, świadczący o schwytaniu
rannego ptaka.

background image

208
— Ma złamane skrzydło, wyszarpane z niego pierze i ranę na grzbiecie — objaśnił woźnica.
— Ki diabeł tak go oporządził?..
Rzeczywiście, było tak, jak powiedział.
Gdy wsadziliśmy ledwie żywego do skrzynki pod siedzeniem, mówię: — Słuchajcie, Pawle,
trzeba rozejrzeć się po lesie. Wygląda na to, że był zaatakowany przez gołębiarza i wyrwał się
z jego szponów. Ale w jaki sposób?.. Walka rozegrała się chyba na ziemi, więc będzie gdzieś
widać pierze.
Zdjąłem i ja burkę, zeskoczyłem z wózka i zaczęliśmy przetrząsać krzaki.
W odległości zaledwie dziesięciu kroków od drogi natykam się na tak coś niezwykłego, że
staję jak wryty. Wśród nadartego pierza z kruka leży na ziemi z szeroko rozpostartymi
skrzydłami olbrzymia, grubo prążkowana od spodu, samica jastrzębia gołębiarza! Nachylam
się i widzę, że ma zakrwawiony łeb i wybite jedno oko. Rana jest bardzo głęboka.
Przywołuję woźnicę i oglądamy wspólnie podniesionego z ziemi drapieżnika.
— No, i dostał! Aż mu drugie oko wysadziło na wierzch! — odzywa się mój towarzysz. —
Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!
Sprawa zdawała się być dość jasna. Gdy napastnik i ofiara stoczyły się z koron drzew, gdzie
nastąpił atak, na ziemię, kruk z takim rozmachem zadał cios drapieżnikowi, że wybił mu oko,
uszkadzając jednocześnie mózg. Śmierć musiała nastąpić natychmiast. Chociaż miał złamane
podczas ataku na niego skrzydło, oprzytomniał jednak i dowlókł się do drogi. Gdy usłyszał
człapanie konia po bajorach wody — przycupnął. Dopiero w obliczu niebezpieczeństwa
kopnięcia przez konia uskoczył w bok i starał się ukryć w gęstwinie.
14- Z puszcz i fasów
209
Wrzuciliśmy martwego gołębiarza na wózek i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jadąc,
rozmyślałem, co robić z krukiem? Trzeba będzie posłać po weterynarza, by założył mu
opatrunek i — chyba pozostawić w domu do czasu, aż się wyjaśni, czy odzyska zdolność lotu,
czy też nie. Raczej, nie odzyska, gdyż nawet w wypadku pomyślnego zrostu złamanej kości,
będzie ona obarczona poważną wadą i może łatwo ulec ponownemu złamaniu. Cóż więc dalej
? Ha! Trzeba go będzie odesłać później do ZOO.
Podczas zakładania opatrunku kruk rozpaczliwie bronił się. Przez kilka pierwszych dni
pobytu u nas był niesamowicie dziki i bojaźliwy. Nie trwało to jednak długo. Po zapoznaniu
się z domownikami i otoczeniem oswoił się w końcu i zrobił się nawet miły i towarzyski. Jadł
wszystko, a po upływie dwu miesięcy, gdy opatrunek zdjęto, zaczął machać skrzydłami.
Udawało się mu to wcale nieźle.
Córeczki przezwały go Morusem. Mieszkał w przybudówce w starej pralni. Gdy mógł
podfrunąć, sypiał na piecu, gdzie założył sobie cały skład różnych świecidełek, które chętnie
znosiły mu obie dziewczynki. Chował je w szczeliny i szpary, pilnując zazdrosnym okiem, by
nikt jego „skarbów" nie ruszał. Na tym punkcie miał coś w rodzaju lekkiego bzika — takie
sobie „kuku na muniu", jak mawiały córeczki. Słysząc nieraz to powiedzenie, upodobał sobie
wyraz ,,kuku" i nauczył się wymawiać go zupełnie poprawnie. Można było pękać ze śmiechu,
gdy na wołanie którejś z córeczek: — Morus, wyłaź z kąta! — odpowiadał gardłowym: —
Kuku! — i biegł z rozpostartymi skrzydłami na spotkanie.
Doczekał się szczęśliwie wiosny. Po naradzie z dyrektorem warszawskiego ZOO doszliśmy
do wniosku, że wypuszczenie go na wolność, do puszczy, byłoby jednak zbyt dla niego
ryzykowne. W razie ponownego złamania zrośniętej kości groziłaby mu niechybnie śmierć.
Był to samiec, a w ZOO mieli samicę. Niechże więc skojarzą sobie rodzinę i żyją jak
najdłużej!
Tak się też stało.

background image

Odwiedzaliśmy go przy każdej okazji pobytu w Warszawie. O dziwo, zawsze poznawał nas.
Gdy tylko usłyszał wołanie córeczek: — Morus, wyłaź z kąta! — odpowiadał, jak dawniej,
gardłowym: — Kuku! Zlatywał z zaimprowizowanego drzewa w obszernej wolierze i biegł
do siatki. Dostawał trochę łakoci, a przy pożegnaniu — świecidełko. Ucieszony, chwytał je z
rąk, leciał do gniazda i wtykał je do jakiegoś w nim zakamarka.
Gdy odchodziliśmy, jeszcze z oddali dolatywało do nas jego pożegnalne: - Kuku!
210
N UR-LODOWIEC
Pod jesień zjawiają się w puszczy na przelotach piękne, duże ptaki wodne: nury-lodowce.
Leci to biedactwo, zmęczone, wysoko ponad koronami drzew i zapada w środku puszczy nad
rzekę Narewkę. Czasami któremuś z nich nie starczy sił i opuszcza się na pola białowieskie.
Jeżeli go nikt nie zoczył, przygra-moli się w końcu piechotą do wody. Z ziemi nie może się
poderwać w powietrze, tylko z wody. Staje się to jego nieszczęściem, gdy zobaczą takiego
biedaka ludzie. Podejdzie do niego wyrostek i złapie rękami. Dobrze, jeżeli przyniesie go do
Parku Narodowego, gorzej, jeżeli ptak powędruje z rąk do rąk, jako żywy towar, do
pokątnego wypchania.
Właśnie przynieśli jednego. Zmęczony, przerażony, nie miał sił bronić się ciosami ostrego
dzioba.
Wynieśliśmy go na rozlewisko rzeki Narewki i wypuścili w zarośla nadbrzeżnych trzcin.
Zaraz zaczął gramolić się po błocie w kierunku wody. Dobrnął wreszcie. Od brzegu było
płytko, próbował, lecz nie mógł jeszcze nurkować. Podpłynął i wydostał się na głębsze
miejsce. Chlupnął głową w dół i skrył się. Rozchodziły się koła po wodzie, aż wreszcie
wyrównało się jej lustro. Nur wypłynął o kilkanaście kroków dalej, zaczerpnął powietrza i
znowu chlupnął. Znowu rozchodziły się koła, a ten płynął pod wodą na coraz większe
głębiny.
Pokazał się kołysząc lekko na fali — ledwie mu było plecy widać. Obok pływała mewa
rzeczna zadzierając wysoko do góry ogon i końce złożonych, długich skrzydeł. Dwa ptaki
związane z wodą, a jakże się odmiennie zachowują. Nur — można rzec — tkwi w wodzie jak
kloc, a mewa unosi się na wodzie jak puch. Ten trzyma szyję pionowo, tamta — z lekka
esowato. Jego nogi pracują całkowicie pod wodą, jej z tyłu wystają z wody piętki. Inny
stosunek do tego samego środowiska, inne obyczaje.
Nur krył się pod wodą, wystawiał nad nią szyję jak peryskop1) i znowu nurkował. Płynął
łożyskiem rzeki, wypatrując widocznie zdobyczy w głębinie.
Zostawiliśmy go kołyszącego się daleko na fali.
x) Peryskop — przyrząd optyczny pozwalający załodze łodzi podwodnej zanurzonej w
wodzie (gdy jego górna część zostanie wysunięta ponad lustro wody) obserwować otoczenie
nad powierzchnią wody.
14*
211
ZIMA ZA PASEM
Przyszedł listopad. Szaruga i chłody dają się we znaki. Wiatr obrywa z drzew pożółkłe liście i
roznosi je po wertepach. W zacisznych miejscach lasu sypią się one na drogi i dróżki, złocą
podnóża drzew.
Nie słychać już wesołego szczebiotu ptactwa. Szpaki, muchołówki i drozdy odleciały wraz z
innym ptactwem przelotnym do swych dalekich zimowisk. Sikory, mysikróliki i inne ptaki,
które pozostały u nas lub przyleciały na zimę, zziębnięte i osowiałe kryją się przed słotą po
różnych zakamarkach i im tylko wiadomych kryjówkach. Najwyżej zaskrzeczy gdzieś sójka
lub zakwili kowalik na widok plądrującej w koronie drzewa wiewiórki. Wśród monotonnego
szmeru spadających na ziemię kropel deszczu głucho rozbrzmiewa stuk dzięcioła, który
wykuwa spod kory uschniętego czuba sosny opasłe larwy korników.

background image

Podczas porządkowania piwnicy z zimowymi zapasami okopowych i warzyw w podwórzu
leśniczówki okazuje się, że jest ona w tym roku zamieszkała nie tylko przez szukające tutaj
zwykle zimowego schronienia jaszczurki i ropuchy, lecz także przez nietoperze. Widocznie
dostały się do niej przez nie domknięte okienko położone nisko nad ziemią. Są to gacki
wielkouchy. Wiszą na ścianach pojedynczo, przywarte do ich płaszczyzny brzuszną stroną
ciała, ze złożonymi po jego bokach i schowanymi pod skrzydła uszami.
Przypadek zrządza, że odnajdujemy jeszcze jedną kryjówkę, którą obrały sobie gacki jako
miejsce zimowania w leśniczówce. Tą kryjówką jest nie zamieszkany pokoik na poddaszu.
Dostały się do niego podobnie jak do piwnicy, przez nie domknięte okno.
Gdyśmy raz wieczorem zajrzeli za stojącą w pokoiku szafę, byliśmy zaskoczeni. Ujrzeliśmy
na niej kilka wiszących wielkouchów. Tuliły się brzuszkami do chropowatych desek tylnej
ściany szafy.
Długo przyglądaliśmy się śpiącym maleństwom.
Gdyśmy opuszczali pokój, wyrwało się nam mimo woli z ust: Dobranoc, śpioszki!
212
ŻAREK D U KACIK
Chłodny wiatr szarpie na strzępy jesienną szatę drzew. Na horyzoncie ukazuje się klucz
spóźnionych żurawi.
Droga przez puszczę biegła przed nami wąwozem.
Na brzegach jego szkarp sterczą wypłukane przez deszcze korzenie drzew. Ich sploty oraz
resztki podłoża tworzą przeróżne zakamarki i kryjówki — zaciszny przytułek dla owadów,
ropuszek, jaszczurek i drobnych ssaków leśnych. Od kryjówek prowadzą' w głąb
rozgałęziające się korytarze, norki i chodniki. Niejeden ukryty w glebie chodnik jest
zakończony maleńką pieczarą, dostatecznie jednak obszerną, by mógł z niej korzystać ten
drobiazg leśny jako z bezpiecznego dla siebie schronienia. Tutaj, pod sterczącymi nad szkarpą
korzeniami, na ściankach obsypująpego się suchego piasku wygrzewają się w słońcu
mieszkańcy ziemnych zakamarków. Pomimo ostrego wiatru przy kryjówkach na szkarpie jest
zacisznie. Zachodzące słońce oświetla najeżoną korzeniami ściankę. Wątłe promienie
udzielają resztek swego ciepła ziarnkom piasku, korze korzeni, źdźbłom przytulonym do
szkarpy.
Pod nawisłym korzeniem jest ciepło. Po badylku przechadza się motylek o skrzydłach
bijących żarem czerwieni i dukatowego złota. Wachluje
nimi z wolna, od czasu do czasu wykona zgrabny piruet1) i znowu się przechadza. Cichutką
kaskadą bije z każdego jego ruchu radość życia. A nad nim w górze świszczy mroźny wiatr,
który jest tej radości zaprzeczeniem.
Promień słońca ucieka, ślizga się dalej po ściance szkarpy. Żarek dukacik (tak nazywa się
motylek) składa rozchylone skrzydełka i wolno, wolniutko schodzi po badylku do swej
podziemnej kryjówki.
Zapewne pokaże się tutaj jeszcze jutro i pojutrze o tej samej, poobiedniej porze. Gdy nastaną
mrozy — zapadnie w długi, zimowy sen.
Może spotkamy się z nim ponownie na wiosnę. Niepomny przespanej zimy, wyjdzie pewnego
dnia z kryjówki, wykręci się na badylku i odleci ze szkarpy — do puszczańskiego słońca, do
puszczańskich kwiatów.
J) Piruet
— prędki obrót wokoło.
r*»,
\

U
i

background image

,1
» ?
\
>l
ZIMA


Na las spadały duże płaty śniegu. Osiadały pomiędzy pęczkami igieł, oblepiały gałązki i
gałęzie koron sosen, pokrywały warstwą lekkiego puchu świerczki, zeschłe badyle i źdźbła
traw na polankach leśnych. W lesie panowała zupełna cisza.
W pewnej chwili posłyszeliśmy wzmagający się stopniowo gwar i szum. To zbliżało się w
naszą stronę koczujące stadko leśnych ptaków złożone z mysikrólików, różnych gatunków
sikor, pełzaczy i kowalików. Ich szczebiot stawał się coraz wyraźniejszy, coraz głośniej robiło
się dokoła. Jedne ptaki myszkowały w koronach drzew, inne — po ich pniach, jeszcze inne
przeszukiwały gałązki krzewinek i suche badylki bylin. Od koron drzew aż do ich podnóża
roiło się od figurek ptasich o różnym wyglądzie. W koronach słychać było ożywiony,
prowadzony miłymi, cieniutkimi głosikami niby--szept. Lilipucie, oliwkowoszare figurki
mysikrólików, upiększone pomarańczową pręgą na główkach, wykonywały akrobatyczne
ewolucje trzepocząc w powietrzu skrzydełkami i czepiając się najcieńszych gałązek
sosnowych. Zbierały z igieł lub wyciągały z okalających je łusek jajeczka i zimujące larwy
leśnych owadów. Pomiędzy nimi uwijały się większe ptaszki z zadzierżystymi czubkami na
głowach — sikory czubatki, a niżej myszkowały po grubych konarach żółte z czarnymi
krawatami na piersiach sikory bogatki. Po pniach drzew przesuwały się szare, wydłużone
pełzacze i modrosine, pękate kowaliki. Wszystko to fruwało, pełzało, skakało i szczebiotało
stanowiąc jedną całość
217
— koczujące zimowe stadko. Okazało się, że nie brakło i przewodnika. Był nim pstry dzięcioł
z czarną główką obrzeżoną z tyłu czerwonym paskiem.
Gdzie on się przesuwał, tara kierowało się ca/e stacfko.
Wrzawa oddalała się i zacichała powoli, aż zacichła zupełnie. Tylko
płaty śniegu bez przerwy spadały na las.
Był koniec grudnia. Zima skuła lodem powierzchnię mokradeł. Spadły śniegi i pokryły
białym puchem ziemię. Obrysowały bielą każdy konar w koronach drzew. Wiatry
poprzypinały na ich pniach białe wstęgi, pouiepiały czapy na zbutwiałych pniakach.
Pewnego poranku wyjrzało słońce i zalało blaskiem cały las. Skrzyły się iskierki na śniegu,
kładły się na nim długie cienie pni drzew.
Panująca w lesie cisza została nagle zakłócona dziwnym szumem. To nadciągała chmara
małych ptaszków. Nadlatywała skaczącą w powietrzu falą. Słychać było cichutkie: pilli-pii,
pilli-pii...
Chmara ptaszków opadła na korony starych olch. Zielonkawożółte ptaszki z widełkowatymi
ogonkami obsiadły gałązki w koronach drzew i zaczęły wydziobywać z szyszeczek
olchowych nasionka. To były czyżyki. Z otwartych, trącanych dziobkami szyszeczek zaczęły
sypać się obficie na śnieg nasionka. Zawirowały w powietrzu i unoszone na maleńkich
skrzydełkach podmuchem wiatru spadały na biały puch.
218
Chmara ptaszków długo jeszcze myszkowała w koronach olch, a gdy odleciała z tym samym
poświstem: pilli-pii..., śnieg u podnóży drzew był obsypany drobniutkimi nasionkami.
Nazajutrz przykryje je zapewne warstwa świeżego śnieżnego puchu. Długo będą pod nim
leżeć. Dopiero podczas odwilży woda przeniesie je na skorupę lodową mokradeł. Wmarznięte
w nią doczekają się w końcu przedwiośnia.

background image

Gdy las zacznie się budzić ze snu zimowego, podmuchy ciepłego wiatru stopią powłokę lodu
na mokradłach. Popłynie wartkimi strugami woda. Uniesie ona ze sobą drobne nasionka,
które osiadać będą na kępach, na but-wiejących kłodach i pniakach. Po odleżeniu się na ich
wilgotnej powierzchni zaczną wreszcie kiełkować. I oto, młodziutkie wschody skąpią się po
raz pierwszy w potokach światła i blasku słońca.
Z któregoż z nich wyrośnie na tej kępie potężna olcha, w której koronie znowu będą kiedyś
myszkować szczebiotliwe ptaszki o widełkowatych ogonkach ?
SPOTKANIA Z WILKIEM
Mróz zelżał i nastąpiła odwilż. Grube warstwy śniegu, którymi były pokryte korony drzew,
zaczęły kruszeć i obsuwać się gwałtownie z konarów i gałęzi. Leciały w dół, z głuchym
łoskotem uderzały w zlodowaciałą skorupę śniegu u podnóża sędziwych dębów, lip,
świerków i grabów w puszczańskich ostępach. Echo łoskotu szło po lesie, wypłaszając z
gąszczów sarny, jelenie, stada dzików i zające.
Oto obrywa się w stropie lasu nieforemna bryła śniegu, leci w dół i uderza w śnieżnego
bałwana. Pęka i kruszy się okrywający go biały pancerz, a spod niego ukazuje się ciemna
zieleń wysmukłej choinki. Wartkimi ruchami gałęzi, zda się, prostuje teraz przygniecione
przed chwilą brzemieniem śniegu ramiona.
W taki to piękny zimowy poranek brnąłem po zaspach śniegu w puszczy, która wyglądała jak
wymarzona w snach kraina baśni. Tu widziałem gromadkę przebiegających w pośpiechu sarn,
tam natknąłem się na wystraszonego rozlegającym się po lesie łoskotem lisa.
Przystanąłem, ujrzawszy niespodzianie na śniegu świeży trop wilka. Przyznam się, że widok
głęboko wciśniętych w białą skorupę tropów puszczańskiego rabusia wywarł na mnie
nieprzyjemne wrażenie. Byłem co prawda uzbrojony w krótką broń palną, lecz to mogło
okazać się mało skuteczne w przypadku, gdyby zuchwały rabuś nabrał ochoty zaatakowania
mnie znienacka. W każdym razie trzeba było mieć się na baczności i starać się jak najry-
219
chlej wybrnąć z gąszczu na otwartą przestrzeń przy rzece. Zadanie to niełatwe. Słońce
bowiem zaszło za chmury i trudno było obrać właściwy kierunek marszu.
Gdy po przejściu pewnego odcinka trasy natrafiłem nagle na własne ślady, miałem
przekonujący dowód, że zaczynam kołować i błądzić. Wszak podczas marszu trzeba było
zbaczać, omijając piętrzące się tu i tam zwaliska butwiejących wykrotów i złomów.
Przyglądając się śladom, spostrzegłem, że równolegle do nich .widnieją na śniegu... odciski
łap wilka. Widocznie rabuś posuwa się w pewnej odległości trop w trop za mną!
Postanowiłem to sprawdzić.
Ukryłem się w pobliskim zwalisku wykrotów i odbezpieczyłem broń. Jeżeli wilk idzie po
moich śladach, to powinien rychło zjawić się tutaj.
Długie wydawały się minuty wyczekiwania.
Cyt!.. Idzie!
Rozróżniam wyraźnie chrzęst oblodowaciałej skorupy śniegu pod łapami rabusia.
Oparłem się wygodniej o ścianę korzeni wykrotu.
Za chwilę widzę, jak rozchylają się bezszelestnie gałęzie świerczków. Z ich gąszcza wychyla
się ostrożnie kanciasty łeb i spiczasta, okolona sutymi bokobrodami wilcza morda. Ha, nie ma
na co czekać!
Oddaję w kierunku wilka krótką serię trzech strzałów, jeden za drugim...
Rabuś robi nagły zwrot, daje potężnego susa w tył i znika mi z oczu. Słyszę, jak sadzi przez
gąszcz, z którego wyszedł. Jeszcze chwila — i wszystko cichnie. No, teraz już chyba nie
wróci!
Odetchnąłem z ulgą.
Niedługo potem, jeszcze tej samej zimy, miałem drugie spotkanie z wilkiem.

background image

Po odwilży pokrywa śnieżna zlodowaciała jeszcze bardziej. Sarny, dziki i jelenie kaleczyły
sobie dotkliwie nogi podczas biegu. Często na zlodowaciałym śniegu widniały ślady krwi.
Wilki i rysie miały pod dostatkiem łatwego do zdobycia łupu, gdyż osłabiona zwierzyna nie
mogła ujść pogoni napastników i uratować życia. Niestety, poza odstrzałem wilków nie
można było nic więcej zrobić.
Któregoś dnia wyruszyłem z leśniczym na nartach wzdłuż wschodniej ściany Białowieskiego
Parku Narodowego, by stwierdzić, ile wilków przeszło w nocy do parku z sąsiadującego z
nim nadleśnictwa. Równocześnie z nami wyruszyły jeszcze trzy dwuosobowe drużyny,
złożone ze strażników parku i strażników łowieckich. Miały one za zadanie skontrolować stan
rzeczy wzdłuż pozostałych odcinków granicy.
Przejechaliśmy po oblodowaciałej skorupie spory szmat drogi, gdy naraz ujrzeliśmy przed
sobą gromadkę sarn. Biegły drogą naprzeciw. Zatrzymaliśmy się. /•
Sarny — a było ich pięć — nadbiegły, stłoczyły się i stanęły. Byliśmy niepomiernie
zdziwieni, że widząc tak blisko siebie ludzi, nie uciekają.
220
stanęły. W następnym ułamku sekundy skręciły ostro w bok i znikły w gąszczu. Strzał był
chybiony.
W momencie jego oddania sarny rzuciły się w rozsypce w las, lecz wkrótce stłoczyły się
ponownie i cała gromadka stanęła opodal. Nie uciekały. Widocznie podświadomy lęk przed
wilkami był silniejszy niż lęk przed ludźmi oraz hukiem wystrzału.
Byliśmy bardzo ciekawi, co będzie dalej.
Ruszyliśmy powoli z miejsca, obserwując zachowanie się strwożonej gromadki. Sarny wciąż
stały, spoglądając na nas. Na zakręcie drogi straciliśmy je z oczu.
Ujechaliśmy z kilometr, nim napotkaliśmy dobrze widoczne ślady wilcze. Przecinały drogę w
poprzek. Zatrzymaliśmy się, by obliczyć, ile sztuk przeszło z nadleśnictwa do parku. Jeszcze
nie skończyliśmy obliczeń, gdy posłyszeliśmy za sobą szelest po śniegu.
Obejrzawszy się, oniemieliśmy z wrażenia. Cała gromadka pięciu sarn biegła za nami lasem,
równolegle do drogi! Gdy zobaczyły nas, stłoczyły się i stanęły jak poprzednio. To było
nadzwyczajne!
Naraz przyszła mi do- głowy dziwaczna myśl.
— Zawracamy! — odezwałem się do leśniczego.
Ten spojrzał na mnie. W jego oczach malowało się zdumienie. Powtórzył z niedowierzaniem
w głosie:
— Zawracamy?...
— Tak — odpowiedziałem. — Zobaczymy, czy sarny pójdą za nami.
221
Gdyśmy mijali stłoczone stadko, sarny bezładnie rzuciły się w bok. Jechaliśmy nie oglądając
się za siebie ze dwa kilometry.
— Stańmy! — rzuciłem. — Zobaczymy, czy sarny idą.
Po kilku minutach usłyszeliśmy szelest i o dziwo! — ujrzeliśmy drepczącą po oblodowaciałej
skorupie całą piątkę. Sarny spostrzegły nas i stanęły.
— Nie ma rady — mówię. — Odprowadzimy je pod pole przy osadzie gajowego. Tam
biedactwa będą bezpieczniejsze. Wkoło osady stale kręcą.się ludzie, wilki więc rzadko
podchodzą. W pobliżu są paśniki i lizawki z solą, więc łatwiej będzie im o pożywienie.
Ruszyliśmy, a sarny pobiegły wkrótce za nami.
Zatrzymaliśmy się dopiero przy gajówce. Po otrzepaniu śniegu z odzieży i przywitaniu się z
żoną gajowego weszliśmy do mieszkania. Przez jedno z jego okien był widoczny w ścianie
lasu duży paśnik. Nie minęło nawet pół godziny, a piątka sarn raczyła się już przy nim
pachnącym sianem.
Spokojni, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem na tropienie.

background image

Sunąłem na nartach, myśląc, dlaczego sarny szły za nami?
Gdy dojeżdżaliśmy do miejsca, z którego zawróciliśmy w stronę gajówki, zatrzymałem
leśniczego.
— Wiecie co? — mówię. — Mam ochotę sprawdzić, czy wilki po strzale nie szły za
sarnami, tak jak sarny za nami.
Spojrzał na mnie i rzucił:
— No, tego by jeszcze brakowało! Ale sprawdźmy.
Zboczyliśmy z drogi w las i zaczęliśmy tropić zygzakami, równolegle do śladów
pozostawionych przez gromadkę sarn.
— Jest! — usłyszałem głos leśniczego. — Jeden... Drugi... Zbliżyłem się do niego.
Rzeczywiście, w odległości około 50—60 kroków
od linii śladów sarn przebiegały niemal równolegle dwa sznury świeżutkich tropów wilczych.
A to bestie!
Zawróciwszy jeszcze raz śladami rabusiów stwierdziliśmy, że dopiero na jakieś 20 metrów
przed gajówką zatrzymały się. Skotłowane tropy wskazywały na to, że długo dreptały tutaj w
miejscu. Od zdeptanego miejsca rozchodziły się dwa sznury tropów w las.
Wilki odeszły wolniutko — krok za krokiem.
222
Brnąłem przez zaśnieżone ostępy grondowe, cały obsypany białym pyłem. Spadał mi na
ramiona, głowę i plecy z uginających się pod ciężarem śniegu młodych grabów, lip i klonów,
które porastały każdą lukę wśród starodrzewiu. Na zwalonych kłodach leżały całe pokłady
białego pyłu, na czubach złomów widniały białe czapy. Miejscami pokrywa śnieżna była
rozpruta głęboką bruzdą, którą wyżłobiło stado dzików wędrujących po kniei. Szlaki
wędrówek jeleni i sarn znaczyły jakby dziury w śniegu, każda z wybiegającą z niej rysą,
powstałą przy draśnięciu kopytkiem powierzchni śnieżnej w momencie przestawiania nogi.
Uszeregowane jak pod sznur odbitki łapek lisa były z lekka przysypane śnieżnym pyłem —
wszak wlókł za sobą puszystą kitę. Ślady rysia łatwo było odróżnić od śladów wilka.
Pierwszy stąpał trzymając wysu-walne pazury ukryte w futrzanych pochewkach i odcisk łapy
był okrągły. Odbitki łap drugiego były podługowate, z wyraźnie zaznaczonymi pazurami.
Przystanąłem zmęczony, opierając się o pień drzewa. Słychać było stuk dzięcioła, który
wykuwał nasiona z szyszki świerkowej wetkniętej w szczelinę kory lipy.
Z hałasem nadleciało stadko grabołusków. Posypał się na ziemię śnieg strącany z gałązek
grabu skrzydłami siadających na nie ptaków. Zaczęły gospodarzyć w koronie, obrywając i
łupiąc w mocnych dziobach twarde orzeszki.
Na leżącej naprzeciw mnie kłodzie poruszyła się biała gruda śniegu. Zdziwiony, zacząłem się
jej przypatrywać. Jej regularne kształty przypominały
223
do złudzenia kształty siedzącej sowy. Sądziłem, że poniosła mię wyobraźnia, gdy wtem biała
bryła poruszyła się po raz drugi. Otworzyłem szeroko oczy — przede mną naprawdę siedziała
sowa! Była biała, z rozrzuconymi po upierzeniu czarnymi plamkami. Gdy pokręciła głową,
dostrzegłem wielkie, żółte ślepia. Nogi miała suto obrośnięte pierzem, jakby obute w białe
papucie. Zajęty grabołuskami, nie zauważyłem widocznie, jak nadleciała i siadła na
wywrocie.
Byłem oczarowany pięknem białej zjawy — tak rzadkiego u nas gościa zimowego z dalekiej
północy — sowy białej.
Obserwowała grabołuski na drzewie. Naraz uniosła się w powietrze i popłynęła bezszelestnie
ku koronie grabu, w której ptaki łupały orzeszki.
Nie doleciała do zdobyczy: w połowie drogi zrobiła nagły zwrot i — za chwilę zniknęła mi z
oczu wśród zaśnieżonych drzew.
Spostrzegła mnie stojącego pod drzewem.

background image

GRONOSTAJ
Wszystko było pokryte śniegiem. Na gałązkach grabów i dębów śnieg leżał warstwami, które
wyglądały jak białe wałeczki, wymodelowane ze zbitej waty. Podobieństwo było tym większe
wszędzie tam, gdzie wałeczki odsta-wały od gałązek zwisając, ścięte mrozem, dziwacznie
powyginanymi pętlami. Na gałęziach świerków biały puch leżał płatami, które poukładały się
w kształcie szerokich łap z rozcapierzonymi na boki palcami. Każdy pień drzewa miał jakby
przypiętą białą wstęgę, ciągnącą się niemal od samej korony aż do ziemi.
W biel spowite było również dno lasu. Wyglądało jak zastygłe w swych kształtach
zbałwanione morze, pokryte puszystą pianą i białymi grzywami,
224
wzburzonych fal. To śnieg oblepił sfalowaną warstwą kępy suchych paproci, traw i
krzewinek, niskie gałęziste świerczki, łukowato powyginane pręty młodej grabiny.
Był słoneczny zimowy poranek. Gdzie tylko dotarły promienie słońca, powierzchnia śniegu
skrzyła się jak obsypana brylancikami.
Stojąc na polanie, strażnik zauważył, że na jednej z brzózek, rosnących tam w przemieszaniu
ze świerczkami, zaczęły ruszać się gałązki.
Początkowo sądził, że to zerwała się pod działaniem siły ciężaru jedna ze zwisających ku
dołowi białych pętli i spadając zaczęła strącać inne.
Gdy jednak ruch gałązek nie ustawał, a śnieg osypywał się z nich bez przestanku,
zaciekawiony, zaczął podchodzić. Wydało mu się, że widzi biały wałeczek śniegu wspinający
się po pniu brzózki ku górze. Ogarnęło go zdumienie.
Podszedł bliżej i stanął zaskoczony. Biały wałeczek był zwierzątkiem, które miało kremowy
odcień białego futerka, czarne, bystre oczki, różowy nosek, parę malutkich zaokrąglonych
uszek, cztery łapki i dość długi ogonek zakończony czarną kitką. Poznał gronostaja w jego
zimowym stroju.
Ten spostrzegł intruza i przysiadł na gałązce, wpatrując się weń, gotów w każdej chwili do
ucieczki. Gdyby strażnik nie zauważył go przedtem w ruchu, nigdy by nie dojrzał siedzącego
spokojnie — tak zlewał się barwą z otoczeniem. Widział gronostaja kiedyś w lecie. Był
zupełnie inny — biały tylko od spodu, z wierzchu i z boków był czerwonawokawowy, z takiej
samej barwy ogonkiem, z wyjątkiem kitki i wtedy czarnej na końcu. Słyszał, że na zimę
gronostaj bieleje, lecz nie widział go jeszcze w tej porze roku.
Gdy strażnik zrobił krok naprzód, chcąc przyjrzeć się lepiej rzadko spotykanemu zwierzęciu,
gronostaj błyskawicznie skoczył w dół i znikł wśród zaśnieżonych świerczków, którymi była
otoczona brzózka.
ODWIEDZINY
Był szary świt. Ze skłębionych obłoków opadał mokry śnieg. Listopadowa szaruga dawała się
dobrze żubrom we znaki. Borus stał osowiały opodal mokrej ściany parkanu rezerwatu,
potrząsając od czasu do cz asu głową by zrzucić ze zwisającej nad szerokim czołem jasnej
grzywki topniejące płaty, które oblepiały mu kudły. Przy kępie leszczyn stało stado złożone z
krów, młodzieży i tegorocznych cieląt.
Nagle w koronach drzew rozległo się gwałtowne cykanie wiewiórki. Skakała z gałęzi na gałąź
strząsając na Borusa rzęsisty deszcz kropel wody. Coś musiało się dziać za ogrodzeniem,
gdyż kręciła się uporczywie na jednym miejscu. Wkrótce zawtórował jej kowalik, podfrunęły
sikory — i zakotłowało się w okapie lasu. Borus posunął się kilka kroków naprzód w
kierunku parkanu.
15—Z puszcz i lasów
225
wciągnął w płuca strugę wilgotnego powietrza i drgnął — poczuł odór puszczańskiego
rabusia.

background image

Jednym skokiem był przy ogrodzeniu, odsądził się — zachwiały się gwałtownie przęsła od
uderzenia łbem w bale.
Wśród stada żubrów powstał popłoch. Młodzież stłoczyła się w gromadkę, Zubrzyce otoczyły
ją kołem i zafukały bojowo.
Zwabieni hałasem strażnicy wdrapywali się na parkan, by ustalić przyczynę powstałego
zamętu.
— Wilk! — krzyknął jeden na widok sylwety ogromnej bestii, która mignęła w pobliskich
chaszczach. Podsunął się po górnej przekładzinie bliżej miejsca, gdzie stał Borus, i zobaczył
wyraźnie ślady podkopu. Patrzcie! Przyszedł w odwiedziny do żubrów! Nie spodziewał się
kolczastego drutu pod parkanem!
Widok ludzi i ich głosy uspokoiły powoli żubry. Tylko wiewiórka cykała jeszcze, a
wtórowały jej sikory.
— Trzeba jednak zawiadomić łowczego! — odezwał się drugi strażnik. Na trzeci dzień ten
sam basior1) został zabity z zasadzki przy próbie
nowego podkopu pod parkan rezerwatu.
*) Basior — wilk samiec. 226
PRZED ZMIERZCHEM
Żubr Poganin kroczył wolno w kierunku pojnika. Grzbiet, kark i grzywkę nad czołem miał
obsypane Śniegiem. Strząsał go na siebie z gałęzi świerków podczas przedzierania się przez
gąszcz.
Śnieg chrzęścił pod racicami olbrzyma, a obwieszona sopelkami lodu broda kołysała się
miarowo raz na prawo, raz na lewo. Niedaleko od pojnika zatrzymał się nagle. Podniósł łeb
nieco opuszczony ku ziemi i przez dłuższą chwilę patrzył przenikliwie przed siebie. Przy
pojniku musiało się coś dziać.
Potrząsnął energicznie brodą, aż sopelki lodu uderzyły jeden o drugi, i poszedł dalej.
Gdy podchodził do długiego kamiennego koryta napełnionego świeżą źródlaną wodą, od jej
brzegu oderwała się ruda kulka, śmignęła w górę i zaczepiła svą o chropowatą, korą pnia
stoyąeesp opodal dąbu.
Po ganin stanął. Przypatrywał się wiewiórce przyczajonej na pniu drzewa. Siedziała na ukos,
z rozkraczonymi łapkami i przywartą do pnia puszystą kitą. Przyglądała się żubrowi z
przechyloną na bok główką, na której zawadiacko sterczały uszki, opatrzone długimi
pędzelkami włosów.
Po ganin zamarł w bezruchu patrząc spode łba na tanecznicę lasu. Wie-
15*
227
Wiewiórka wykonała błyskawiczny ruch sunąc jak strzała po pniu do korony drzewa.
Usadowiła się na pierwszej gałęzi, spoglądając w dół, kręciła ogonem i cykała.
Poganin podszedł do dębu, stanął przy nim i zaczął czochrać łeb o chropowatą korę.
Wiewiórka przeniosła się tymczasem na wyżej położoną gałąź, przestała cykać i przycupnęła.
Żubr skończył wreszcie toaletę. Podszedł do koryta, dmuchnął na cieniutką warstewkę lodu,
zanurzył gębulę w wodzie i zaczął pić. Gdy zaspokoił pragnienie, podniósł łeb do góry i
ziewnął. Ze zmoczonej brody sączyła się woda, naprzód strużkami, potem rzęsiście kapała.
Krople wody krzepły powoli na mrozie, zlepiając w kosmyki długi włos i usztywniając brodę
olbrzyma. Postał jeszcze chwilę, odwrócił się od koryta i odszedł do puszczy.
Wiewiórka zaczęła ostrożnie schodzić z drzewa. Zatrzymywała się na pniu, co chwila unosiła
łebek do góry, spoglądając wkoło bystrymi, czarnymi ślepkami. Gdy znalazła się tuż przy
ziemi, skoczyła w dół i w zgrabnych susach podążyła do koryta. Wdrapała się na nie,
próbując dostać się do jego wnętrza. Uczepiła się tylnymi łapkami za górną krawędź pojnika,
wyciągnęła jak długa i chłeptała czerwonym języczkiem zimną, źródlaną wodę. Widocznie
nieraz już korzystała z wody w korycie podczas nieobecności żubrów.

background image

Nieoczekiwane spotkanie zmusiło tym razem puszczańskiego karzełka do ustąpienia z drogi
puszczańskiemu olbrzymowi.
A karzełkowi tak bardzo chciało się przecież pić!
OBŁAWA
Zagrała trąbka na znak, że obława rusza. Wiatr zakołysał wierzchołkami świerków. Chmurki
sypkiego, śnieżnego pyłu zawirowały w powietrzu, zamigotały w słońcu i okryły na chwilę
powłóczystymi welonami pnie drzew. Gdy opadły z szelestem na śnieżną pokrywę dna
puszczy, znowu nastała cisza. Czasami rozległ się gdzieś w głębi lasu stłumiony huk: to
pękała od mrozu kora na grubym konarze dębu. Nadleciało stadko sikor. Zaczęły myszkować
po pniach drzew.
Pięknie wyglądała puszcza. Przytłoczone śniegiem gałęzie starych drzew, młode drzewka i
krzewy zwisały nad drogą, tworząc fantastyczne tunele, krużganki, bramy i łuki triumfalne,
przejścia i korytarze. Każda gałązka była delikatnie obrysowana z góry nieskalaną bielą.
Śnieżna pokrywa dna puszczy także nie tworzyła nigdzie jednolitej płaszczyzny. Mieniła się
w każdym zakątku tysiącami załamań, poulepianych fantazyjnie brył i figur.
228
Wśród ciszy ucho pochwyciło odgłos dalekiego szelestu na śniegu. Pomiędzy ośnieżonymi
pniami drzew mignęły w oddali sylwetki uciekającej gromadki sarn. Trąbka grała. Jej echo
wdzierało się w knieje coraz głębiej, coraz głośniej. Ukryty w zaśnieżonych gąszczach zwierz
puszczański podnosił się z legowiska, nastawiał uszy.
W miejscu, gdzie niedawno przeszły sarny, ukazała się znowu sylwetka. Duży, szary cień
posuwał się stamtąd ku linii myśliwych. Przystanął, przez chwilę wzrokiem i słuchem badał
okolicę. Ruszył dalej to pokazując się zza pni drzew, to znikając za rumowiskami wywrotów i
kępami świerczyny. Wiatr zerwał z wierzchołków drzew chmurę śnieżnego pyłu i sypnął nim
w dół.
Ciężki galop po śniegu zwiastował już wyraźnie sunącego ostro wilka. Sadził z łbem
spuszczonym nisko ku ziemi, z wywalonym na bok jęzorem. Sadził na oślep, przeskakując
bez trudu napotykane przeszkody.
Ciszę zmącił trzask strzału. Wilk zarzucił przodem, zarył się w śniegu, zachwiał i upadł.
Z oddali dolatywały stłumione odgłosy nawoływań posuwającej się naprzód obławy. Znowu
zagrała trąbka. Hałas wzmagał się. Z furkotem przeleciało kilka jarząbków. Na linii
myśliwych huknął jeden strzał, potem drugi.
A wiatr zrzucał z koron drzew chmurki śnieżnego pyłu i sypał nim w twarz.
229
NAPAD
Sfalowana powierzchnia zasp śnieżnych, które pokrywały całą przestrzeń kwaśnego,
pozbawionego roślinności drzewiastej bagna, była zalana blaskiem księżyca. Bagno ciągnęło
się szerokim pasmem wzdłuż skutej lodem puszczańskiej rzeczułki. W przerwach pomiędzy
zaspami sterczały gdzieniegdzie suche badyle, jedyny widoczny ślad po zwichrzonych przez
wiatry zimowe, a powalonych i połamanych przez śniegi kępach trzciny. Majaczące w oddali
ściany grondu puszczańskiego uzupełniały widok dodając mu kontrastów. Niby
hebanowoczarne ramy obrazu obejmowały one bielejącą wstęgę bagna. Od czasu do czasu
tarczę księżyca pokrywał obłok, przepływający po niebie, a wtedy na śnieżnej powierzchni
zgęszczały się cienie, kontury traciły swą ostrość.
Od ściany lasu oderwała się czarna ruchoma plama. Brnąc po łopatki w śniegu, stary dzik-
odyniec pruł wolno, lecz wytrwale białą powłokę bagna. Zatrzymywał się, prychał i znowu
szedł kierując się ku brzegom rzeczułki. Pochłonięty ciężką pracą mięśni, nie zwracał uwagi
na otoczenie. Ślad przebytej drogi uwidaczniał się jaskrawo na gładkiej powierzchni
zaśnieżonego bagna w postaci głębokiej, jakby wyoranej pługiem bruzdy.

background image

Tymczasem w mroku przeciwległej ściany puszczy zatańczyły ogniki wilczych ślepi.
Złączone w pary ogniki to gasły, to zapalały się zielonkawym fosforycznym blaskiem.
Wilki poczuły żer. Stara wilczyca przywarowała w śniegu, reszta obsadziła przesmyk wśród
powalonych na skraju bagna pni drzew.
Odyniec szedł. Przy rzeczułce zatrzymał się, fuknął. Czarna plama jego cielska skryła się w
zagłębieniu łożyska rzeczułki, a po chwili zarysowała jeszcze wyraźniej na jej drugim brzegu.
W ścianie puszczy pary ogników zapalały się i gasły. Od czarnej, posuwającej się wolno
plamy oddzielała je jeszcze duża przestrzeń gładkiej powierzchni.
Nagle czarna plama zatrzymała się. Krępe cielsko odyńca zamarło w bezruchu. Koniec ryja
wyciągniętego ku ścianie puszczy drgał nerwowo — wietrzył. Fuknął groźnie, zawrócił
gwałtownie i w pełnym galopie rzucił się bruzdą z powrotem ku rzeczułce.
Wilczyca skoczyła naprzód, a za nią ruszyła cała zgraja. Rozpoczął się pościg za odyńcem.
Wilki zapadały w śnieg po szyję, znowu pokazywały się na powierzchni, znowu tonęły w
zaspach i parły naprzód. Odyniec przesadził koryto rzeczułki. Skracając drogę ku ścianie lasu
porzucił starą i zaczął pruć w zwałach śniegu nową bruzdą. Trafił na przerwę pomiędzy
zaspami, świetnie utrzymując na niej cały impet potężnego galopu. Gdy jednak wparł się w
zaspę, zwarła się nad nim śnieżna pokrywa. Tonął w miękkim puchu, czyniąc rozpaczliwe
próby wydobycia swego cielska na powierzchnię. Był
230
zmuszony do odwrotu. Gdy wycofał się wreszcie ze zdradliwej toni, zgraja wilków dopadła
brzegu rzeczułki.
Odyniec okrążył śnieżną zaspę, trafił na nową przerwę i znowu sadził. Po sforsowaniu
rzeczułki wilki rozdzieliły się. Część parła starym tropem odyńca, druga runęła w bruzdę
świeżego tropu. Odcinały odyńcowi drogę od ściany lasu.
Na brzegu bagna stał rosochaty, pojedynczy dąb. Odyniec skierował się ku tej, wysuniętej w
bagno, odosobnionej placówce puszczy. Goniąc resztkami sił i czując niemal tuż za sobą
gorące oddechy zziajanych, krwiożerczych bestii, parł jednak w stronę pnia starego dębu.
Jeszcze chwila, ostatni, rozpaczliwy wysiłek mięśni, kilkanaście potężnych skoków...
Zatrzymał się przy dębie. Odurzony nadmierną, wytężoną pracą serca i płuc, przysiadł na
zadzie opierając go o pień drzewa. Łypał nabiegłymi krwią oczami, ciężko sapał i stękał. Był
uratowany! Mając oporę i osłonę dla szczupłego zadu, nie obawiał się więcej bandy
krwiożerczych rabusiów. Walka będzie zażarta, lecz on ma ogromną siłę i potężne, ostre kły.
Pierwsza partia wilków ze starą wilczycą nadciągała świeżym tropem. Zbliżywszy się do
dębu na odległość kilkunastu kroków stłoczyły się i stanęły. Wilczyca przy warowała.
Odyniec sapał obserwując spode łba osaczającą go bandę i nastawiając uszy w kierunku
ściany lasu. Nadbiegła stamtąd reszta wilków. Połączyły się w jedną gromadę. Po chwili
zaczęły się rozpraszać otaczając zwartym pierścieniem pień dębu. Wilczyca pierwsza
rozpoczęła atak. Ruszyła naprzód, zbliżając się do drzewa na bardzo bliską odległość.
Odyniec poderwał się błyskawicznym ruchem i runął na nią. Odskoczyła
231
w tył. Reszta wilków pospiesznie odsunęła się na boki. Odyniec tak samo szybko cofnął się
do pnia dębu. Kłapiąc i fukając tańczył koło pnia. Nisko spuszczony ku ziemi łeb trzymał
zwrócony w kierunku nacierającej nań wilczej zgrai. Wilki atakowały pojedynczo lub po dwa,
po trzy na raz. Odyniec podrywał się, cofając za każdym razem do pnia dębu. Śnieg dokoła
był już stratowany, tu i ówdzie czerwieniły się na nim krople świeżej krwi, leżały kłaki
wilczej sierści, strzępy zafarbowanej posoką skóry.
W miarę niepowodzeń stygł pierwotny zapał atakujących. Długo jeszcze oblegały dąb, lecz
nie zbliżały się na zbyt małą odległość.
Gdy księżyc zaczął kryć się za las, głodne i złe — gryzły się pomiędzy
sobą.

background image

Słabsze sztuki coraz to przemykały się chyłkiem ku ścianom puszczy.
Następował odwrót.
Strzelec hukał przy dębie na bagnie. Brnąc po kolana w śniegu, nadchodził drugi od strony
wysokiego lasu.
— Zobaczcie, Pawle — krzyknął pierwszy — co tu przez noc nabroiły wilki! śnieg przy
dębie stratowany i ubity wielkim kołem jak klepisko. Kłaki, krew... Było ich około dziesięciu!
Nadszedł Paweł. Obaj zaczęli pilnie oglądać pobojowisko. Po dokonaniu oględzin pierwszy
skręcił papierosa, zapalił go i puścił w powietrze kłąb dymu.
— Duży odyniec — rzekł. — Ten sam pewnie, co na Grabowym chodzi... Ale i mniejszemu
wilcy przy drzewie nie daliby rady!
GILE I JEMIOŁUSZKI
Środkiem zaśnieżonych, przylegających do sosnowego zagajnika, pól prowadziła szeroka
droga wysadzana jarzębinami. Ich korony były jakby obsypane paciorkami czerwonych
korali. Przemarznięte, zebrane w baldachy jagody zwabiały do siebie moc różnorodnego
ptactwa. Gdy nadjeżdżały sanki, chmara ptaków zrywała się z drzew i po zatoczeniu w
powietrzu kilku kręgów obsiadała je ponownie. Wszędzie słychać było melodyjny,
przypominający dźwięk srebrnych dzwoneczków, trel jemiołuszek, fletowy pogwizd gili,
suche terkotanie paszkotów. Wtórował temu od strony zagajnika wesoły szczebiot
długoogoniastych raniuszków, przypominających bardziej miniaturowe papużki niż sikorki
(do których właśnie należą). Raniuszki gromadnie myszkowały po sosenkach wyszukując
ukryte wśród igliwia jajeczka owadów. Czasami ozwał się zimujący w zagajniku kos,
skandując alarmowe dźwięki na widok przelatującej dzierzby-srokosza.
232
Jedną z jarzębin obsiadło stadko gili. Krwistoczerwone upierzenie samczyków odbijało
kontrastowo od popielatego upierzenia samiczek. Wyłuskiwały nasionka z jagód, zrzucając na
śnieg cały miąższ. Pod drzewem roiło się znowu od jemiołuszek, które skrzętnie zdziobywały
ze śniegu odpadki jadła po gilach. Z czubkami na głowach, w upierzeniu przybranym pięknie
barwami: brunatną, czarną, żółtą, białą i popielatą, wyglądały bardziej na mieszkańców
ciepłego południa niż gości z dalekiej, zimnej północy. Lakowoczerwone —» jakby z
celuloidu — wąziutkie płytki na końcach lotek w skrzydłach, a czasami również sterówek w
ogonie, wyróżniały starszą generację od młodzieży nie mającej jeszcze tej efektownej ozdoby.
Siedzący na czubie jednej z jarzębin pstry srokosz uniósł się do góry, na chwilę zawisł w
powietrzu, trzepocząc w miejscu skrzydłami, zawrócił i wpadł do zagajnika pomiędzy stadko
raniuszków. Te rozpierzchły się na wszystkie strony. Korzystając z zamieszania i popłochu
rzucił się na jednego z nich i w pogoni wpadł w gąszcz kłujących igieł sosnowych. Raniuszek
bardzo zwinnie wymknął się napastnikowi unikając uderzenia jego ostrym, zakrzywionym
dziobem. Srokosz próbował jeszcze przedrzeć się za raniuszkiem przez gąszcz igieł, lecz
zaplątały się mu w nich skrzydła, i cały pokłuty, ledwie się z gęstwiny wydostał. Wzbił się w
powietrze i odleciał w kierunku drogi. Gdy zamilkły alarmujące dźwięki głosu kosa,
raniuszek wyfrunął zręcznie z kryjówki i odleciał w ślad za współtowarzyszami zimowej
tułaczki „za. chlebem".
UPOLOWAŁEM WILKA
Był dzień świąteczny i siedziałem z rodziną przy obiedzie. Z gabinetu rozległ się brzęk
dzwonka telefonu, więc podszedłem do aparatu. Sąsiad nadleśniczy telefonował, że otoczono
fladrami1) wilka. Dyrektor lasów polecił mu zebrać kilku myśliwych i osaczonego wilka
zabić. Pytał, czy nie mam ochoty pojechać.
— Jeden wilk w sznurach — odparłem — to żadna szansa dojścia do strzału. Nie pojadę.
— Za pół godziny ruszamy — mówił sąsiad — więc jeszcze macie czas do namysłu.
Musielibyście tylko zadzwonić, by na was poczekać.
— Nie pojadę. Do widzenia!

background image

Gdy wróciłem do stołu i opowiedziałem o propozycji, żona oświadczyła, że gdybym pojechał,
to chętnie przejechałaby się ze mną sankami.
Wobec tego — wróciłem do telefonu i dałem znać, że przyjadę.
Wkrótce podjeżdżaliśmy do budynku nadleśnictwa. Przed gankiem stało kilkoro sań
załadowanych myśliwymi i naganką. Żona sąsiada nadleśniczego stała przy saniach, na
których siedział mąż, i mówiła wskazując ręką na ich wnętrze.
— Pamiętaj, Stefan, że wilk musi tu leżeć!
?) Fladry — sznur obwieszony kolorowymi szmatkami. Otacza się nim wycinek lasu, w
którym otropiono wilka.
234
Gdy spostrzegła zsiadającą z sań moją żonę podeszła, by zabrać ją do mieszkania, gdzie miały
oczekiwać na nasz powrót. Witając się powiedziałem żartem:
— Wilk będzie leżał na pewno, ale... tu! — i wskazałem ręką na dno moich sań.
Pogroziła mi palcem.
Jechaliśmy spory szmat drogi, nim dostaliśmy się do ostępu, w którym osaczono wilka.
Wzdłuż duktu, na wysokości jednego piętra od ziemi, były rozwieszone sznury, z których
zwisały różnobarwne szmatki. Odcinały się jaskrawo od otoczenia na tle białej pokrywy
śnieżnej. Wilk — ten zuchwały drapieżca i rabuś — mający dość odwagi, by napaść nawet na
uzbrojonego w potężne kły dzika-odyńca, boi się panicznie kolorowych szmatek, cofa się na
ich widok i kryje w głębi otoczonego sznurami ostępu. Dobrowolnie nie wyjdzie poza linię
zakreśloną mu sznurami, jeżeli tylko nie siedział już w nich kiedyś, nie skakał przez nie lub
też nie czołgał się pod nimi na brzuchu, uchodząc przed depczącą mu po piętach naganką.
Zaczęto rozstawiać myśliwych wzdłuż duktu, od czoła ostępu, zdejmując równocześnie z tej
strony sznury ze szmatkami. Z tyłu i z boków ostęp pozostawał nadal nimi otoczony, by wilk
nie mógł tamtędy się przerwać.
Stanowisko wypadło mi wręcz fatalnie — miałem przed sobą i poza sobą morze badyYi
uschnięte) trzciny, jedynym ?i????, nn którym mógłbym, oddać strzał do wilka, była stara
ścieżynka wydeptana w trzcinie przez dziki. Zrezygnowany, stanąłem u jej wylotu na dukt,
załadowałem i odbezpieczyłem broń.
Wkrótce potem rozległ się oddalony sygnał na trąbce. Naganka ruszyła. Niemal równocześnie
usłyszałem ledwie uchwytny uchem szeleszczący szum po trzcinach. Złożyłem się celując w
prześwit ścieżynki.
Szum stał się głośniejszy i ujrzałem wilka, przeskakującego w galopie przez ścieżynkę, na
trzydzieści kroków ode mnie. Błyskawicznie oddałem strzał. Wilk zrulował w ogniu,
przewracając się bezwładnie na bok. Podniósł do góry polano1) i zakręcił nim w powietrzu.
Opadło jak kawał drewna na śnieg.
Po strzale sąsiedzi-myśliwi z prawa i z lewa wyciągali szyję w moją stronę, starając się
wybadać, do czego strzelałem i z jakim skutkiem. Nie dałem niczego poznać po sobie. Gdy
zobaczyli, że zmieniam wystrzelony nabój i przyjmuję znowu pozycję wyczekującą, przyjęli
to za oznakę chybionego strzału i przestali się mną interesować.
Tymczasem obława posuwała się naprzód. Coraz głośniej odzywała się I trąbka, coraz
głośniejsze słychać było pokrzykiwania naganki. Myśliwym na dukcie wyłaziły oczy na
wierzch, a wilka jak nie widać, tak nie widać.
Naganka podchodziła do duktu — nie padł więcej ani jeden strzał.
Gdy na linię myśliwych wyszli pierwsi naganiacze, obaj moi sąsiedzi
J) Polano — ogon wilka.
235
ruszyli do mnie. Tymczasem inni naganiacze gromadzili się koło leżącego w trzcinach wilka.
Sąsiedzi nadeszli i padło pytanie:
— No co?

background image

— Ano nic — odpowiedziałem — leży.
— Kto leży?
— Wilk — odparłem.
— Jak to: wilk ?
— Tak, wilk — powtarzam — i to nie byle jaki.
A ci na mnie — po cóż więc trzymałem wszystkich tyle czasu na stanowiskach?
— Jak to: po co ? — mówię. Mógł być drugi wilk, mógł być lis. Machnęli rękami i poszli
oglądać wilka wynoszonego na dukt przez nagankę.
Był to olbrzymi basior w pięknym futrze zimowym. Zeszli się i inni, by obejrzeć zdobycz.
Gdy zajechaliśmy przed ganek budynku nadleśnictwa, wybiegła na spotkanie męża żona
nadleśniczego, pytając głośno:
— No jak, Stefan, jest wilk? Odpowiedź padła, ale z moich sań:
— Jest, jest... Tylko nie tam, ale tu!
TAJEMNICZY PIĘKNODUCH
Był początek stycznia. Żona wyjechała do Bielska Podlaskiego wraz z córeczkami, które
musiały po feriach świątecznych wracać do szkół. Od wczoraj pozostawałem w domu sam, co
było mi bardzo na rękę, gdyż miałem do wykończenia referat na zapowiedziany zjazd
leśników z terenu puszczy. Ślęczałem nad nim już ze trzy godziny, odczuwając coraz
wyraźniej, że kleją mi się oczy do snu. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła godzina pierwsza
w nocy. Będąc zmęczony i senny, postanowiłem spędzić noc tu, gdzie pracowałem — w
gościnnym pokoju. Rozebrałem się, wyciągnąłem w wygodnym łóżku jak długi i zasnąłem
snem sprawiedliwego. Z tego błogiego stanu zostałem jednak wkrótce wytrącony, poczuwszy
przez sen dość silne uderzenie w nos. Jakby mi kto wyciął szczutka! Obudziłem się, a
oprzytomniawszy nieco sięgnąłem ręką do stojącej na nocnej szafce lampki i nacisnąłem
kontakt.
Gdy oczy oswoiły się z jasnością, zacząłem rozglądać się oraz zastanawiać, co by to mogło
być?
Naraz wzrok mój padł na podstawkę lampy, a to co na niej zobaczyłem, odebrało mi zdolność
ruchu i zaparło oddech w piersiach. Na podstawce
236
siedział dwucentymetrowej długości, podłużnie owalnego kształtu, chrząszcz o tak
bajecznych, metalicznie błyszczących barwach, jakiego w życiu nigdy nie widziałem. Jego
chitynowy pancerz mienił się w świetle lampy barwami złota, szmaragdów i rubinów, a
posuwiste ruchy wskazywały na przynależność pięknoducha do rodziny naj świetniej na kuli
ziemskiej ubarwionych chrząszczy — bogatków.
Było jasne, że szczutka otrzymałem właśnie od niego. Widocznie, latając w ciemnościach po
pokoju, palnął mi w nos, odbił się i spadł na podstawkę lampy.
Poderwało mnie- z łóżka. Przykryłem chrząszcza ręką, palcami drugiej chwyciłem za grzbiet i
wsadziłem do leżącej na szafce papierośnicy. Został w niej uwięziony.
Skąd się jednak wziął w pokoju?... Teraz?... W zimowej porze?... Przecież bogatki — to
dzieci słońca, lubujące się jego żarem w najgorętsze dni lata, przesiadując na pniach lub
powalonych kłodach drzew i przelatując szybkimi, jak muchy, zwinnymi ruchami z miejsca
na miejsce!
Po pewnej chwili nasunęło mi się przypuszczenie, że bogatek mógł przecież wyląc się z drew,
przynoszonych do pokoju do rozpalania w piecu. Ponieważ porąbane drwa przelegują dość
długo w osłoniętym i suchym pomieszczeniu drwalki, więc rozwój larwy takiego bogatka w
nich mógł przebiec
237
daleko szybciej niż w warunkach naturalnych. Zima zastała wykształconego już chrząszcza,
spoczywającego przed wylotem w kolebce poczwarczej. Impuls cieplny, jakim było

background image

bezsprzecznie ułożenie drew za opalanym piecem w pokoju, podziałał na chrząszcza tak, że
ten wygryzł się z kolebki na zewnątrz i zaczął latać po pokoju.
W takim rozumowaniu była logika, no i spora doza prawdopodobieństwa-Odpowiedź na
nasuwające się pytanie byłaby więc zadowalająca. Znalezienie odpowiedzi na inne cisnące się
na usta pytanie: do jakiego gatunku ten wspaniały bogatek należy — trzeba było odłożyć na
porę dzienną. Po powzięciu takiej decyzji ogarnęła mnie znowu senność, więc zgasiłem
światło i położyłem się z powrotem do łóżka. Nim jednak zapadłem w dalszy ciąg
przerwanego snu, majaczył mi jeszcze długo przed oczyma tajemniczy pięknoduch w swej
mieniącej się kolorami najdroższych kamieni i złota kruszcowej zbroi. Zasypiając nie
przeczuwałem, co czeka mnie nazajutrz w związku z tą nocną przygodą.
Gdy wróciła żona rannym pociągiem do domu, byłem już ubrany. Cieszyłem się na myśl, jak
będzie zaskoczona niespodzianką w papierośnicy. Chociaż świerzbiał mnie mocno język, nic
na razie nie mówiłem. Dopiero po wypiciu wspólnie herbaty poprosiłem ją do gościnnego
pokoju, oświadczając, że mam jej tam coś do pokazania. Zjawiła się również sprzątaczka,
więc poszliśmy we troje.
Gdy otworzyłem papierośnicę, żonie wyrwały się z ust okrzyki zachwytu.
— Skąd to wziąłeś?... Och, jakiż piękny!... — Posypały się dalsze pytania i wykrzykniki.
Nim jednak zdołałem coś odpowiedzieć, sprzątaczka — która zajrzała z ciekawości przez
moje ramię do papierośnicy — zrobiła rozczarowaną minę i oświadczyła jak najspokojniej w
świecie: — Przecież te zielone muchy ja już nie raz wymiatałam spod łóżka i paliłam w piecu.
Osłupiałem, a potem poczułem się tak, jakby mi kto nagle ze dwa kubły nie zimnej, lecz
gorącej wody wylał na głowę. Zona także oniemiała z wrażenia.
— Jakże to?... — pytam.
— Ano, tak jak mówiłam. Te zielone muchy już dawniej tu spotykałam, a przy zamiataniu —
paliłam razem ze śmieciami w piecu.
— Kobieto — mówię — to ty takie klejnoty paliłaś?...
— Jakie tam klejnoty! Zwyczajne zielone muchy — odburknęła obojętnie, po czym
ostentacyjnie wyniosła się z pokoju.
Spoglądając na siebie, staliśmy oszołomieni.
— Każ woźnemu przetrząsnąć łóżko — odezwała się w końcu żona. — Trzeba to wszystko
wyjaśnić.
— Dobrze — mówię — ale... co ma łóżko do bogatków, a bogatki do łóżka?... Raczej, siedzą
w drwach za piecem.
Zamknąłem papierośnicę, zabrałem ją z nocnej szafki i wyszliśmy. Urzędowanie w kancelarii
parku zacząłem tego dnia od rozmowy z woź-
238
nym. Pokazałem mu pięknoducha i poleciłem przetrząsnąć cały gościnny pokój.
Załatwiwszy najpilniejsze sprawy, sięgnąłem do biblioteki po atlasy. Po dobrej godzinie
szperania w książkach oznaczyłem pięknoducha zupełnie dokładnie. Należał do niezwykle
rzadkiego gatunku bogatka, spotykanego zarówno w Starym, jak i Nowym Świecie. W
Europie nazywają go po łacinie Buprestis aurulenta, czyli bogatkiem złocistym, a w Ameryce
Północnej — Buprestis splendens, czyli bogatkiem jaśniejącym (przepychem barw).
Natknąłem się również na notatkę głoszącą, że żyjące tu i tam gatunki są prawdopodobnie
gatunkami odrębnymi, tylko zewnętrznie podobnymi do siebie. Wywodzą się w drewnie
drzew iglastych. Z Polski był dotychczas znany zaledwie jeden przypadek znalezienia
pięknoducha — właśnie w Białowieży! Na ścianie pałacu białowieskiego! W miesiącu
kwietniu! A więc, i tamtea przypadek był tak samo szczególny ze względu na porę roku!
Wtem wchodzi żona do gabinetu i mówi od progu: — Wyjdź na podwórze i zobacz, co się
dzieje!
Utkwiłem w nią pytający wzrok, lecz nic nie odpowiedziała i usunęła się. z pokoju.

background image

Za chwilę byłem tam.
Widzę, że obok trzepaka leżą na oczyszczonej ze śniegu zamarzniętej ziemi części składowe
rozebranego łóżka, sprężynowy materac oraz deszczułki, na których był on w łóżku oparty.
Mówiąc coś do żony, woźny trzepnął nagle jedną z deszczułek o stojak. Deszczułka rozpadła
się w kawałki, a w powietrzu uniósł się kłąb pyłu
Kieruję się ku stojącym i wołam: — Co to takiego?...
Zona nachyla się, podnosi coś z ziemi, wyciąga ku mnie rękę i mówir — Masz rozwiązanie
zagadki. Pięknoduchy lęgną się z deszczułek pod materacem! — Równocześnie podaje mi na
dłoni skostniałego od zimna takiego samego bogatka, jakiego zdobyłem tak nieoczekiwanie
dzisiejszej nocy.
Oglądam deszczułki. W każdej z nich widać 2—3 płaskie owalne otwory,, które wygryzły
wydostające się na zewnątrz chrząszcze. Każda deszczułka posiada tylko cienkie, nietknięte
przez żerujące w niej larwy, ścianki, zaś wewnątrz jest wypełniona mączystą, zbitą masą
trocinek. Przy uderzeniu o jakiś twardy przedmiot każda rozlatuje się w kawałki i pył unosi
się w powietrze.
Z rozłupanych czterech deszczułek wypadło ogółem 5 chrząszczy. Pozostałe deszczułki
kazałem woźnemu odnieść w całości do mojego gabinetu.
Ujawniwszy materiał oraz miejsce, skąd lęgły się piękne bogatki, należało z kolei
przeanalizować całą sprawę oraz zająć się nią nieco bliżej.
Deszczułki były świerkowe. Przelegiwały od dawna w łóżku jako podkładki pod materacem,
były kompletnie przesuszone. Lecz skąd wzięły się w nich larwy bogatków? Odpowiedź na to
pytanie mogła być tylko taka:: znajdowały się one już w klocku, z którego w tartaku wycięto
w swoim czasie deszczułki. Podobne wypadki są znane. Na przykład największy z naszych
239
bogatków — miedziak często składa jaja do nieimpregnowanych słupów telegraficznych. Ten
sam oraz inne bogatki składają jaja do kloców drewna przelegujących na składnicach.
Większość z nich znana jest również z tego, że ich larwy, przedłużając niepomiernie swój żer
w suchym drewnie, dorastają, przeobrażają się w poczwarki i chrząszcze dopiero po wielu
latach.
Skąd jednak mógł się wziąć w kwietniu nasz bogatek na ścianie pałacu? Ten fakt
wskazywałby na jego przystosowanie się do życia w drewnianych elementach budynków —
belkach, krokwiach, deskach. Są przecież znane różne gatunki owadów współżyjących z
człowiekiem, tak zwanych synantro-pijnych, które od dawna utraciły więź z poprzednimi
warunkami ich życia w wolnej przyrodzie. Klasycznym przykładem są karaluchy, prusak,
świerszcz domowy. Może i naszego bogatka należy zaliczyć do takich, przynajmniej
częściowych, synantropów? Może dlatego tak rzadko poławiają go w wolnej przyrodzie?
Po przemyśleniu sprawy wydałem polecenie przeszukania strychów i poddaszy w
białowieskim pałacu oraz Domu Myśliwskim, rezerwując dla siebie poszukiwania w
zamieszkałym przeze mnie budynku urzędu Parku Narodowego.
Rezultat poszukiwań okazał się wręcz zaskakujący! Na nieotwieranych okienkach
strychowych, wśród starych pajęczyn i warstw kurzu odnaleziono kilkanaście lepiej lub
gorzej zachowanych martwych okazów pięknoducha. Stwierdzono również obecność
otworów wylotowych — podobnych do tych w deszczułkach — w belkach stropowych.
Okazało się więc, że nasz bogatek jest nawet szkodnikiem technicznym w budynkach!
Prowadziłem nad nim obserwacje w Białowieży jeszcze przez wiele lat. Dzięki temu udało mi
się wyjaśnić dokładnie, że chrząszcze pojawiają się w niezwykle długich odstępach czasu —
raz na 7 lat, a więc, że mają w warunkach rozwoju larw w suchym drewnie iglastym w
budynkach siedmioletni okres rozwoju! Ich liczebność nie jest jednak duża. Większość larw
ginie przedwcześnie bądź napastowana przez pasożyty, bądź też z racji niezwykle ciężkich
warunków bytowania. Dzięki temu ich szkodliwość jest również względna.

background image

Wewnątrz budynków chrząszcze pojawiały się albo w porze zimowej, albo wczesną wiosną
— bardzo rzadko w porze cieplejszej. Trzymane w terrariach nie przyjmowały żadnego
pokarmu, wykonując przy tym normalnie wszystkie czynności związane z procesem składania
jaj. Świadczyło to o tym, że wygryzają się z drewna w fizjologicznym stanie całkowitej
dojrzałości płciowej.
Ale, ale... Byłbym zapomniał powiedzieć wam, że z deszczułek złożonych w moim gabinecie,
jeszcze w ciągu tego samego tygodnia, wylęgły się cztery okazy pięknoducha.
Część zdobytych okazów została złożona do zbiorów białowieskiego muzeum, resztą
obdarowałem muzea w Warszawie i Lwowie. Jednak okaz, który wpadł mi w rękę podczas tej
nocnej przygody — pozostał w moich zbiorach.
240
PONOWA
Jaką bogatą treść zawiera w sobie dla miłośnika puszczy to jedno słowo! Świeżutki śnieg,
bielszy od wszystkiego, co jest białe, okrył odświętną szatą nie tylko korony drzew,
rumowiska zwałów i złomów, zarośla młodnika, zwarte chrusty, lecz także ziemię, ściółkę,
wrzosy i jagodniki, zeschłe trawy i najnędzniejsze 'badyle. Za dni kilka z owej białej karty
księgi bytu puszczy nie pozostanie nic odświętnego i uroczystego. Zostanie ona zapisana po
brzegi, będzie pokryta gmatwaniną znaków i godeł, stanie się trudna do odczytania. Każdy
podmuch wiatru, każde poruszenie się żyjącej istoty — zwierzęcia czy człowieka —
pozostawią na niej swe ślady. Zostanie postrzępiona i zmięta, zamazana i zbrukana —
zostanie w końcu zużyta. Toteż każdy, komu na tym zależy, czyta z niej pilnie, stara się
należycie pojąć lub trafnie odgadnąć treść chwili, by osiągnąć z niej jak najwięcej korzyści,
jak najwięcej doświadczenia.
Po białej wstędze puszczańskiej drogi przesuwają się wolno sanki. Nawisłe pod ciężarem
śniegu gałęzie drzew i wybujałe chrusty miejscami czynią ją prawie niedostępną. Trzeba
zsiadać z wygodnego siedzenia i otrząsać z nich białe puchy, koronki i festony, by śnieg nie
prószył oczu, nie sypał się za kołnierze i derki. Okiść1) tłumi mowę, głuszy uderzenia kopyt
końskich oraz miarowy skrzyp sań. Po obu stronach drogi widnieją na śniegu odciski racic,
łap i kopytek czworonożnej puszczańskiej zwierzyny. Mówią one
*) Okiść — wilgotny śnieg nawisły na gałęziach drzew.
16 — Z puszczy i lasów
241
i ? ilości zwierząt, i o ich gatunkach, a nawet o wieku i płci oraz kierunku, w jakim kto
zmierzał przed chwilą.
Spłoszone nagłym pojawieniem się sań, sarny w zgrabnych susach oddalały się szybko od
drogi. Stłoczyły się potem w gromadkę, stanęły i przyglądały się przejeżdżającym z oddali.
Za zakrętem woźnica wstrzymał nagle konia. Podniósł się na siedzeniu i wskazywał batem na
grupę starych dębów.
Oczom siedzących w saniach ukazał się niezwykły widok. Dwa rysie krzątały się gorączkowo
koło wywrotu, starając się przeciągnąć na drugą jego stronę jakąś bezwładną, szarą tuszę.
Woźnica ostrożnie odwrócił głowę i szepnął:
— Mają zabitego kozła! •
Tymczasem rysie zwlokły swą zdobycz z pnia wywrotu i odpoczywały. Jeden z nich
przysiadł na zadzie obok nieszczęsnej ofiary, drugi zlizywał łapczywie ociekającą z jej szyi
posokę.
Po chwili praca zawrzała na nowo. Wzięły kozła pomiędzy siebie, chwyciły zębami za uszy i
wlokły uporczywie w głąb lasu. Zabiły go widocznie tuż przy drodze i chciały odwlec w
zaciszny grabiniak osłaniający opodal niedużą kotlinę.
Widok maszerujących zgodnie miarowym krokiem rysi oraz sunącej bezszelestnie po śniegu
bezwładnej tuszy kozła sprawiały niesamowite wrażenie. Co jakiś czas odpoczywały, znowu

background image

chwytały za uszy i wlokły dalej. Były tak zajęte wykonywaną pracą, że nie zauważyły konia i
sań oraz obserwujących je ludzi. Dopiero przypadek zrządził, że spostrzegły
niebezpieczeństwo. Koń zastrzygł uszami, chrapnął i poderwał sanki w bok. Rysie rzuciły
kozła i stanęły jak wryte. Ich osłupienie trwało zaledwie ułamek sekundy. Kilka potężnych
susów — i były daleko od drogi. Nim znikły z pola widzenia, zatrzymały się, zwróciły głowy
w kierunku sań i dłuższą chwilę stały.
Ofiarą był młody koziołek z pięknie rozwiniętymi różkami, całkowicie okrytymi mszystą
skórką. Wielka, krwawiąca rana na szyi świadczyła o sile kłów i pazurów puszczańskich
kotów. Ciało zachowało dotąd pełną giętkość wszystkich członków i mięśni, było ciepłe i
niemal tchnące jeszcze życiem.
Zabraliśmy koziołka na sanki.
242
Preparator naszego muzeum marzył od dawna o upolowaniu wilka.
Zgłasza się pewnego zimowego dnia do mnie i, ogromnie przejęty, opowiada, że wyśledził,
jakoby podczas każdej zadymki śnieżnej wychodzą z Parku Narodowego dwa wilki i galopują
pod park botaniczny przy osadzie pałacowej. Stąd, drogą okrężną, wracają do lasu.
Zapytywał, czy nie mógłby zrobić na nich zasiadki.
— Jeżeli macie na to ochotę, to zadzwonię do dyrektora lasów — odpowiedziałem.
Po przedstawieniu sprawy dyrektorowi otrzymałem odpowiedź, że w to nie wierzy. — A
zresztą — dodał — jeżeli preparator chce, to niech zasiadkę robi.
Gdy zakomunikowałem mu o tym, był niezmiernie ucieszony, podziękował, a żegnając się
zapewnił, że postara się położyć oba wilki podczas pierwszej, jaka się zdarzy, zadymki. A
strzelec był z niego nie byle jaki!
Rychło zapomniałem o całej sprawie.
Goś ze dwa tygodnie po tej rozmowie zrobiła się po południu zamieć. Kurzyło tak, że świata
nie było widać.
Zaczynało się ściemniać, a kurzawa nie ustawała. W pewnej chwili widzę przez okno
gabinetu, że idzie do mnie preparator. Jest ubrany w długie filcowe buty, kożuch i cały
oblepiony śniegiem. Na ramieniu ma flintę.
Po oczyszczeniu się ze śniegu i zdjęciu kożucha w przedpokoju — wchodzi. Zdziwiony, a
zarazem zaciekawiony, pytam, co się stało?
??*
243
Siada, kiwa smętnie głową i zaczyna opowiadać.
— Jak tylko zaczęła się zadymka, ubrałem się, zabrałem strzelbę i naboje — i wyruszyłem,
by stanąć na upatrzonym wcześniej stanowisku, z którego widywałem te dwa wilki,
wychodzące zawsze w zawieję z lasu na pole.
— Aha! — wyrwało mi się z ust, gdyż przypomniałem sobie o rozmowie sprzed dwu tygodni.
— No, i co?...
— Gdy wyszedłem na drogę poza ogrodzeniem parku, przystanąłem i załadowałem strzelbę.
Brnąłem po kolana w śniegu po wybojach, myśląc tylko o tym, by zdążyć na czas. Raptem —
potykam się i padam na ziemię jak długi. Podniosłem się, sprawdziłem, czy wyloty luf nie
zatkały się śniegiem, i ruszam dalej.
Ledwie zająłem upatrzone stanowisko i odbezpieczyłem broń, dostrzegam poruszające się w
tumanach śniegu dwie ciemne sylwetki — jedna z dziesięć kroków za drugą. Wilki! Idą
wprost na mnie! No — myślę — położę oba dubletem!
Złożyłem się i czekam. Sto kroków... osiemdziesiąt... sześćdziesiąt... Postanawiam strzelać na
pewnego — na kroków 30—40. Pierwszy strzał — do tego z tyłu, drugi — do pierwszego.
Jeszcze chwila i... walę, jak w pierzynę!

background image

Skamieniałem, gdyż widzę, że wilk, do którego strzelałem, nie pada, lecz zatrzymuje się
gwałtownie i staje. Ten przed nim — tak samo. Jeszcze ułamek sekundy i — oba zawracają.
Galopują na całego z powrotem do lasu! Walę z drugiej lufy — do tego z tyłu. Skutek był
taki, że oba zdwoiły tempo galopu i znikły mi z oczu w zadymce.
Stoję oszołomiony i zgłupiały, nie pojmując, co się stało. Ja miałbym spudłować???
Ochłonąwszy nieco, ruszam na ślad wilków. Dochodzę i widzę, że tu właśnie zarył się jeden,
tam — drugi. Szukam rys loftek na śniegu. Wypatruję oczy — nic nie ma. Ani jednej ryski! A
więc — loftki utkwiły w ciele wilków?... Lecz, gdzie posoka?...
Idę po śladach do samego lasu. Nic, ani kropli!
Wracam się na miejsce strzałów i jeszcze szukam. Czego?... Sam nie wiem.
Nagle uświadamiam sobie, że przewróciłem się na drodze. Nic jeszcze nie rozumiejąc, ale
jakby przeczuwając, że w tym właśnie kryje się rozwiązanie koszmarnej zagadki, zawracam.
Dobrnąłem do miejsca, w którym upadłem. Zaczynam machinalnie szukać...
Gdy podniosłem do oczu pierwszą wygrzebaną ze śniegu loftkę — poczułem łzy w oczach.
Tu załamał się mu głos i przerwał opowiadanie.
Odczekałem nieco i pytam: — Cóż się więc stało ?
— Ano, było tak. Nie miałem gotowych naboi z loftkami, więc rozkręciłem dwa śrutowe,
śrut wysypałem i włożyłem loftki. Zapomniałem jednak
244
??????????????
zakręcić maszynką brzegi naboi. Teraz pan rozumie?!... Gdy przewróciłem się, nastąpił silny
wstrząs i loftki z obu luf wysypały się. Strzelałem do wilków . . . prochem!
Dostrzegam, jak zakręciły się mu łzy w oczach.
— Ha! Trudno! — rzekł na pożegnanie. — Sam siebie wystrychnąłem na dudka.
Patrzyłem ze współczuciem przez okno na jego przygarbioną sylwetkę, gdy znowu
przechodził wolniutkim krokiem koło okien mojego gabinetu.
Wśród zaśnieżonych, okolonych lasem, pól „siedzą" na miedzach grusze polne. Ich
pozbawione liści korony są niemal ażurowe. Widać dobrze każdą gałąź, obrysowaną od góry
warstewką utrzymującego się na niej śniegu.
Lecz cóż to? W koronie jednej gruszy sterczy nieruchomo, jak słomiany chochoł, sylwetka
jakiegoś dużego ptaka o śmietankowobiałym odcieniu upierzenia.
Gdy sanki podjechały bliżej, ptak poderwał się, rozwinął skrzydła i, machając nimi wolno,
odleciał ku sąsiedniej gruszy. Ach, to gość zimowy, z dalekiej północy — myszołów
włochaty. Wysiadując godzinami na stojących w polu drzewach, wypatruje ukazujące się
czasami aa powierzchni pokrywy śnieżnej myszy polne i nornice.
245
Właśnie musiał coś zauważyć, bo sfrunął z gruszy, siadł na śniegu i zaczął skakać po polu.
Zatrzymał się przy lekko zarysowanej pod śnieżną pokrywą bruździe. Chwilę czatował i nagle
chwycił coś dziobem. Była to mysz polna z czarną pręgą na grzbiecie.
Połknął zdobycz, posiedział i pofrunął z powrotem na gruszę.
MAŁY DRAPIEŻCA
Mróz był wielki, wszystko szronem pokryte, a puszcza wyglądała pięknie. Kopiaste korony
grabów -podobne były do rozwichrzonych czupryn posiwiałych staruszków. Nawet szyszki na
świerkach pokrywała gruba warstwa filigranowych kryształków, a każde źdźbło zeschłej
trawy, każda leżąca na ziemi gałązka była obsadzona wokoło białymi, najeżonymi igiełkami
szronu. Ciszę przerywał odgłos głuchych uderzeń dzioba dzięcioła o zamarzniętą
powierzchnię konaru dębu, szczebiot myszkujących po gałązkach sikorek i krótkie gwizdy
przelatujących stadek grabołusków. Obsiadały one najcieńsze gałązki grabów, obrywając z
nich zwisające w pęczkach twarde orzeszki. Łupały je bez trudu w grubych, o niepospolitej
sile dziobach, zrzucając na ziemię rozłupane skorupy i zeschłe, trzymające się przy

background image

orzeszkach skrzydełka. Gdy obsiadły koronę drzewa, sypała się z niej chmura igiełek szronu
i, podchwycona prądem powietrza, spływała do podnóża drzew.
Nagle wśród stadka grabołusków powstał wielki popłoch. Rozpierzchły się na wszystkie
strony z głośnym chóralnym gwizdem, a z drzewa stoczyły się po gałązkach trzepoczące się,
sczepione ze sobą dwa ptaki. Jeden z nich był napastnikiem, drugi — ofiarą. Napastnikiem
była najmniejsza z naszych sów — sóweczka, ofiarą zaś, pod ciężarem której sóweczka nie
mogła utrzymać się w powietrzu, był grabołusk. Głodna, nie mogąc zdobyć zwykłego dla niej
pożywienia — myszy, zaatakowała z brawurą jakiegoś nieostrożnego osobnika ze stadka i
pokarm zdobyła.
Zaspokajała teraz łapczywie głód, szarpiąc na kawałki upolowaną zdobycz.
246
I
Przebywająca od dwu lat w rezerwacie łosi klępa Baśka przeskoczyła pewnej grudniowej
nocy przez ogrodzenie i uciekła do puszczy. Wszelkie wysiłki odszukania jej spełzły na
niczym, gdyż na zamarzniętej ziemi brak było pokrywy śnieżnej. Utrudniało to ogromnie
tropienie zbiega po śladach. Co prawda, tu i ówdzie widziano ją, czasami natykano się na
legowisko, lecz nim zdołano coś przedsięwziąć, znowu znikała jak przysłowiowa kamfora.
Dopiero gdy spadły śniegi, można było śledzić z dnia na dzień szlaki jej wędrówki.
Właśnie otrzymałem wiadomość od leśniczego parku, że w nocy rozwaliła stóg siana na
jednej z enklaw1) łąkowych przy rzece Narewce. Raport głosił również, że zaległa na dzień w
chaszczach leśnych w pobliżu owej enklawy.
Po telefonicznej naradzie z łowczym puszczy postanowiliśmy nie płoszyć jej, a korzystając z
księżycowej nocy, urządzić nad Narewką zasiadkę, by przekonać się, czy pozostanie w
parku'na dzień następny, czy też przeprawi się z powrotem przez rzekę i powędruje dalej.
Ubrani w kożuchy, w ciepłych filcowych butach, byliśmy na miejscu już z wieczora. Ukryci
w łanie suchych trzcin nadbrzeżnych, rozsiedhśmy się wygodnie na zabranych ze sobą
składanych krzesełkach myśliwskich niedaleko od rozwalonego stogu siana. Roztaczał się
stąd widok na pasmo łąki i koryto rzeki jak również na obrzeże przylegającego do łąki lasu. Ja
umocowałem na statywie zabrany ze sobą aparat fotograficzny i ustawiłem go, celując na
chybił trafił w głąb znajdującej się naprzeciw mnie luki wśród
x) Enklawa — obca posiadłość w granicach posiadłości innego właściciela.
247
obrzeżnych drzew. Na śniegu, przy świetle księżyca, można by zrobić nawet niezłe zdjęcie ...
gdyby łosza pojawiła się w zasięgu obiektywu. Szansa była właściwie żadna, ale — bywa
przecież różnie.
Wzeszedł księżyc — jakiś ognisty i wielki jak widziane z daleka młyńskie koło, co
zwiastowało rychłą odwilż i nowy obfity opad mokrego śniegu. W spływającej na las
poświacie wyłoniły się z mroku sylwety koron drzew, a na zdeptanym racicami i łapami
różnorakiej zwierzyny śniegu zarysowały się cienie. Upodobniały one jego powierzchnię do
tafli z lekka sfalowanej zbru-kanej wody.
Po niebie płynęły wolniutko kłęby większych i mniejszych obłoków. Ich kształty czasami
wydłużały się, czasami kurczyły przybierając zgoła fantastyczną postać. Gdy zbliżały się do
jaśniejącej wśród mroku tarczy księżyca, ich brzegi pokrywała warstwa srebra, obramowująca
hebanową czerń wnętrza.
Wpatrywałem się jak urzeczony w panoramę tej księżycowej nocy, łowiąc uchem to bliższe,
to dalsze odgłosy dochodzące z głębi lasu. Każdy z nich wywoływał w wyobraźni taki lub
inny obraz — jakby echo tego, co działo się w rzeczywistości, na jawie. Oto, tuż niedaleko
biegnie truchtem wśród zaśnieżonych pni drzew wataha dzików. Tam kica zając, zatrzymując
się nagle przy wystającym spod śniegu suchym badylu. Gdzieś dalej gromadka sarn drepce w
miejscu, zgryzając pośpiesznie pędy wierzb, świerczków i brzózek. A za tymi trawo- i

background image

pędożercami sznuruje ostrożnie lis, przekrada się chyłkiem ryś-ostrowidz, sunie z łbem
spuszczonym ku ziemi wilk. Chwila nieuwagi, nie „złapanie" w porę „wiatru"1) — a
roślinożerca padnie ofiarą drapieżnika.
Głuchy odgłos ciężkiego stąpania po zamarzniętej ziemi w jednej chwili przenosi mnie z
krainy marzeń w krainę rzeczywistości, a ręka sięga odruchowo po uchwyt wężyka przy
migawce aparatu.
Jeszcze chwila — i spośród chaszczy świerkowego podszycia lasu wyłania się ogromna
postać łosia. W tajemniczym świetle księżyca ma w sobie coś z potwora. Na niekształtnym
łbie sterczą, jak dwie sprzęgnięte ze sobą konchy warząchwi, rozchylone na boki uszy, a pod
chrapami kanciasto rozdętej gębuli zwisa na podgardlu kozia broda Mefisty2). Czuję jak
przebiegają mi ciarki po skórze. Istny przedpotopowiec!
Tymczasem łoś stąpa wolno ku środkowi polany i — zatrzymuje się na wprost obiektywu
aparatu.
Wstrzymuję oddech. Przyciskam wężyk, wsłuchując się w cichutki jak bączka szmer
migawki, odmierzającej sekundowy czas naświetlania.
Teraz Baśka — gdyż była to ona — zamienia się w słuch. Jeszcze chwila i wciąga ze świstem
powietrze w chrapy3). Podrywa się, skręca na ukos i charakterystycznym skroczem4) sadzi na
łąkę. Dopada koryta rzeki, prze-
*) Złapać wiatr — zwęszyć. . : - • .

2) Mefisto — potocznie, nazwa wyimaginowanego diabła w ludzkiej postaci.
3) Chrapy — nozdrza u łosia.
4) Skrocz — bieg łosia, gdy przesuwa na przemian obie prawe i obie lewe nogi.
248
sadza go czterometrowym susem i wkrótce ginie z oczu w przeciwległej, za łąką, ścianie lasu.
Wprost nie chce się wierzyć, by mogła usłyszeć szmer migawki! A może zwietrzyła ludzki
odór? Może jedno i drugie razem? Kto to wie?
Łowczy obserwował z ciekawością całe zajście ze swego stanowiska. Gdy łosza znikła,
zszedł z niego, skierował się ku mnie i rzucił pytanie: — No, co — będzie zdjęcie?
— Chyba będzie — odpowiedziałem. — Zawsze trzeba wierzyć w swój łut szczęścia!
I rzeczywiście! Po powrocie do domu, chociaż była noc, wywołałem negatyw i przekonałem
się, że zdjęcie było w pełni udane.
Pozostało mi ono po dziś dzień jako wspomnienie z ostatniego spotkania z Baśką. Wkrótce
słuch o niej zaginął, gdyż z puszczy wywędrowała.
A co się z nią potem stało — nie wiadomo.
AMATORZY ŚWIERKOWYCH NASION
W lutym zaczęły się pogodne dni. Nocami był trzaskający mróz, lecz za to w południe słońce
tak grzało, że w konarach drzew topniał śnieg i rzęsiście kapało. W miarę jak zapadał
zmierzch, krople wody krzepły i zastygały w sopelki lodu. Gdy jasna tarcza księżyca wznosiła
się wysoko ponad las, osypane śniegiem i obwieszone sopelkami korony drzew wyglądały jak
z bajki. Wydawało się, jakby ktoś sypał na nie mieniące się w świetle księżyca złote,
czerwone i zielone iskierki.
Wielka cisza panowała w lesie, a przerywał ją czasami głuchy huk pękającej od mrozu kory
na grubym konarze dębu. Na dno lasu kładły się cienie, przesuwały się, zmieniały swe
kształty.
Ostry szelest po śniegu zdradził kicającego gdzieś w pobliżu zająca. Kręcił
17 — Z puszcz i lasów 249
się pomiędzy pokrytymi zlodowaciałą skorupą śniegu kępkami krzewinek, zgryzając
sterczące nad jej powierzchnię czubki pędów.

background image

W koronach drzew rozległ się przeciągły, dziwaczny krzyk. Po chwili odpowiedziało mu
donośne pohukiwanie. To zwoływały się wygłodniałe puszczyki.
Nad ranem mróz przybrał na sile. Resztki zawartej w powietrzu pary wodnej zamieniały się
gwałtownie w kryształki lodu, osiadając na rozczapierzonych gałęziach świerków. Szron
pokrył każdą igiełkę, każdy sęczek i gałązkę. Otulił je w utkane z białej kryształkowej
przędzy fantazyjne narzutki.
W gąszcze leśne zaczął wdzierać się świt. Zagruchała wiewiórka, zdążając w swej porannej
wędrówce z koron dębów ku koronom obwieszonych złotawymi szyszkami świerków.
Odpowiedziała jej druga, trzecia.
Oto kołysze się gałąź, sypią się w dół kryształki białego szronu. Balansując jak linoskoczek,
tanecznica lasu pnie się po zwisającą na końcu cienkiej gałązki szyszkę. Na chwilę trzyma już
odciętą w pyszczku, zawraca i sadowi się wygodnie przy pniu drzewa. Nakryta puszystym
ogonem, zrywa ostrymi siekaczami łuskę za łuską, wydobywając spod nich smaczne
nasionka.
To tu, to tam słychać w porannej ciszy, jak wiewiórki skrobią ząbkami po łuskach szyszek,
ucztując w koronach świerków. Łuski spadają w dół i układają się w pstrokaty deseń na
zaśnieżonym dnie lasu. Czasami zleci z drzewa ogryzek szyszki z kitką nietkniętych łusek na
czubie.
Zza horyzontu wychyla SIC CZerwOHćl tcirCZcl słońca. Zabębnił na suchym sęku dzięcioł,
poderwał się z niego i podlatuje skaczącym w powietrzu lotem do białej wieżycy korony
świerka. Trzepocąc się nad zwisającą szyszką, odrywa ją od gałązki dziobem i odlatuje z
łupem.
Sadowi się teraz na pniu starego dębu i zatyka szyszkę w szczelinę grubo spękanej kory. Za
chwilę słychać głuche uderzenia jego mocnego dzioba. Wykuwa nim nasionka spod łusek
szyszki. Rozczapierzoną pozostawi w szczelinie bądź zrzuci na ziemię, gdy będzie odlatywał
po następną.
Lecz cóż to? W pogwar szczebiotu zbudzonych ze snu i myszkujących już po gałązkach sikor
wmieszała się jakaś inna piosenka. Głośne, melodyjne pogwizdywanie przeplata się z
cichutkim skrzypem, a melodia to cichnie, to brzmi głośniej wśród oszronionych koron
drzew.
Na czubie świerka siedzi krwisto ubarwiony ptak — samiec krzyżodzioba. Z jego to
gardziołka płyną te dziwne tony. Oto nadlatuje drugi o szarych i żółtych barwach w
upierzeniu. Przysiada na chwilę nieco niżej i... kryje się w gąszczu gałązek. A tam, w
masywnie zbudowanym, przykrytym z wierzchu daszkiem gałązek gniazdku tuli się do siebie
czworo piskląt. To matka — krzyżodziób nadleciała z zapasem pokarmu w wolu, by nakarmić
swoje dzieci. Wpycha kolejno pokarm w rozwarte szeroko dziobki piskląt i odlatuje.
Widzimy ją znowu, jak czepia się świerkowej gałązki, na której zwisa szyszka. Zwarły się,
jak nożyce zakrzywione, krzyżujące się ze sobą połówki dzioba i odcięły ją. Podlatuje z
szyszką do grubej gałęzi i sadowi się na niej. Łupie wzdłuż twarde łuski, wydobywając spod
nich językiem nasionka.
250
Nie łuszczy szyszki do końca. W zrzuconej na ziemię pozostało jeszcze dużo nasion.
Wyłuszczą je potem wiewiórki.
Teraz leci całe stadko samców z głośnym, nie milknącym pokrzykiem kle-kle-kle! i obsiada
korony drzew.
Jakby kto rozrzucił po bielutkiej szacie świerków pęki krwistoczerwonych róż!
Z tym lisem to trochę dłuższa historia, bo trzeba zaczynać od początku. Przyszedł do mnie
łowczy i prosi na polowanie w niedzielę.
— Na co będziecie polować? — pytam.
— Na lisy. Jest ich w tym roku dość. Może trafi się wilk albo dzik.

background image

— Dobrze, pojadę — odpowiedziałem.
W niedzielę zrobiła się odwilż i od rana sypało krupą z deszczem. Namyślałem się, czy nie
zrezygnować z szarganiny w taki dzień po lesie.
Nie zdążyłem jeszcze powziąć decyzji, a tu już łowczy puka do mnie. Jest w pełnym
myśliwskim rynsztunku.
— Witam pana — mówi. — Jedziemy!
Skrzywiłem się, co widząc, zaczął zapewniać, że za godzinę wypogodzi się na pewno i
polowanie będzie dobre.
17'
251
Nie chcąc robić zawodu braci myśliwskiej ubrałem się i pojechaliśmy.
Nim dojechaliśmy do miejsca zbiórki, rzeczywiście, przestało padać. Przy pawilonie
myśliwskim zastaliśmy resztę myśliwych. Strzelcy i naganka też byli w komplecie. Humory
wszystkim dopisywały, gdyż byliśmy pewni, że rozpogodzi się na dobre.
Naganka ruszyła, by obstawić pierwszy miot, a myśliwi rozlosowali tymczasem numerki
stanowisk. Pociągnęliśmy na nie gęsiego po rozmakającym śniegu. Nim jednak łowczy
rozstawił nas, znowu zaczęło padać.
Gdy rozległ się sygnał na trąbce, otrząsnąłem się z przykrego uczucia i odbezpieczyłem broń.
Długi czas nie było ani nic słychać, ani nic widać. Na linii myśliwych także panowała cisza.
Wreszcie zobaczyłem zająca, który kicał powoli w moją stronę. Co parę kroków przysiadał,
nasłuchiwał i kicał dalej. Była umowa, że do szaraków nie strzelamy, więc mogłem
przypatrywać się mu dowoli. Kluczył między kępami podszycia świerkowego, medytował po
swojemu i w końcu tak wykołował nagankę, że przemknął się niepostrzeżenie pomiędzy nią
w tył. Jak się wkrótce okazało, była to jedyna sztuka zwierzyny w tym miocie.
Z niewesołymi minami schodziliśmy ze stanowisk. Tylko łowczy nie tracił humoru, twierdził,
że zgodnie z przysłowiem: „pierwsze „koty"1) za płoty" — dobry to omen i że teraz dopiero
zwierzyna zacznie się sypać, jak z wora.
Niestety, jego przepowiednie nie sprawdziły się ani w następnym, ani w trzech z kolei
dalszych miotach. Lało coraz lepiej i naganiacze chodzili po rozłażącym się pod nogami
śniegu coraz bardziej osowiali i zniechęceni. Przecież miot za miotem kończył się bez strzału.
Oprócz owego zająca w pierwszym miocie oraz kilku sarn w późniejszych miotach, nikt nic
więcej nie widział.
Przerwa obiadowa, dobry bigos myśliwski, a nawet „jałowcówka" dla amatorów już nie
zdołały poprawić humorów. Wszyscy byli przemoknięci i zmęczeni.
- |
Z trzech pozostałych na poobiednią porę miotów postanowiliśmy wziąć tylko jeden i
niefortunne polowanie skończyć.
Gdy znalazłem się na swoim stanowisku, rozejrzałem się wkoło, a zobaczywszy w pobliżu
dwa pniaki, wybrałem bliższy, za świerczkiem, i przysiadłem na nim. Przypomniałem sobie,
że mam jeszcze w kieszeni kanapkę.
Położyłem strzelbę na kolanach, wyciągnąłem wiktuał i zacząłem go od niechcenia zjadać. Na
otoczenie, tak samo jak na ciągłe kapanie mi za kołnierz od dawna przestałem Zwracać
uwagę. Marzyłem jedynie o tym, by miot skończył się jak najprędzej i by można było wracać
do domu.
Podnosząc do ust ostatni kęs kanapki, mimo woli spojrzałem przed siebie. Struchlałem, a
podniesiona w górę ręka zawisła mi w powietrzu. Na kilka-
*) Kot — w gwarze myśliwskiej zając. 252
naście kroków ode mnie stał lis, oparty przednimi łapkami o ten drugi pniak, i wpatrywał się
przenikliwie w świerczek, za którym siedziałem.

background image

Gdy wróciła mi zdolność myślenia, zacząłem ledwie dostrzegalnym, jak mi się wydawało,
ruchem opuszczać uniesioną do góry rękę. Byle łokciem dotknąć kolby, leżącej na kolanach
flinty!
Gdy już, już miało ziścić się moje marzenie, lis wywinął młynka, pokazał mi zmoczoną kitę i,
jak wypuszczona z łuku strzała, w mgnieniu oka zaszył się w świerkowym gąszczu.
Zakląłem i cisnąłem z pasją na śnieg resztkę kanapki.
Okazało się, że sąsiedzi myśliwi — z prawej i lewej strony — widzieli całą tę scenę. Na
skutki długo nie czekałem — w mig zrobiono ze mnie... „bohatera dnia"! No, takiego
wyróżnienia nikomu z was nie życzę.
Ech!...
Pod koniec zimy coraz częściej dochodziło do odwilży. Gdy nadciągały fale chłodniejszego
powietrza, wszystko pokrywała szarobiała mgła, tak gęsta, że ledwie na kilkanaście kroków
było coś widać.
W jeden z takich to posępnych dni wędrował gajowy po swoim obchodzie, wsłuchując się w
głuche odgłosy kucia dzięciołów na uschniętych koronach drzew. Że nie błądził po lesie,
zawdzięczał to jedynie dobrej zna-
253
jomości terenu, gdyż o zbłądzenie nie było trudno. Mgła zalewała wszystko, od podnóży aż
po czuby drzew, nadawała bliższym przedmiotom wyolbrzymione kształty, dalszym rysowała
jedynie kontury, za którymi już nic nie było widać.
Wrażenia słuchowe także były inne, niezwyczajne. Każdy dźwięk z trudem przebijał się przez
tuman mgły, dochodził do uszu zniekształcony i bez wyrazu. Odgłosy biegnące gdzieś z
dalszej odległości grzęzły w pół drogi w gęstej zawiesinie, rozpływały się w niej, stawały się
niesłyszalne.
Obrazy, jakie widziało się w koło, myliły drogę. Były one tak odmienne od tych, do których
przyzwyczaiło się oko, że nawet najbardziej znane zakątki wyglądały obco i niesamowicie.
Dopiero gdy jakiś zbłąkany podmuch wiatru wdzierał się w morze mgły, wyłaniały się z niej
drzewa i skupiska krzewów, rysowała się wstęga drogi. Wtedy z koron drzew rzęsiście
kapało.
Przechodząc koło dębu z dziuplą, gajowy spostrzegł leżącego na resztkach śniegu nietoperza.
Podniósł go i dokładnie obejrzał.
Nie było najmniejszej wątpliwości, że został uduszony przez jakiegoś drapieżnika,
prawdopodobnie przez kunę. Włosy futerka miał zwichrzone, a w miejscu, gdzie drapieżnik
schwycił go zębami, widniały krople zastygłej krwi.
Gajowy wiedział o tym, że w dziupli gnieździły się stale nietoperze, lecz nie sądził, by
pozostawały w niej na zimę. Zaduszony okaz świadczył, że jednak tak było.
Zastanawiał się, w jaki sposób kuna mogła wydobyć nietoperza z głęboko położonej dolnej
części dziupli, oddzielonej od jej części górnej dość długą i bardzo wąską gardzielą. Dostać
się tam przez nią nie mogła, gdyż wydusiłaby z pewnością wszystkie. Było prawdopodobne,
że nietoperze już zaczynały budzić się ze snu zimowego, a może próbowały w cieplejsze
wieczory nawet wylatywać na zwiady. Widocznie zaduszony przez kunę nietoperz pozostał w
gardzieli i kuna wydobyła go stamtąd łapą.
Obejrzał go ponownie, zawinął w kawałek papieru i schował do kieszeni płaszcza. Jutro
pokaże go leśniczemu i dowie się, co to za gatunek. Znał dobrze tylko gacka wielkoucha.
Łatwo go było rozpoznać po uszach, których długość równa się niemal długości całego ciała
zwierzęcia.
Dziwne to ssaki te nietoperze! Tylko one jedne w naszej faunie potrafią unosić się w
powietrzu, chociaż nie mają piór. Ich skrzydła — to błony lotne, rozpięte pomiędzy
niewspółmiernie wydłużonymi przedramionami oraz czterema palcami przednich kończyn,
tylnymi kończynami i ogonem. Kciuki przednich kończyn i wszystkie palce tylnych odnóży

background image

są wolne, opatrzone ostrymi pazurkami. Służą one nietoperzom do pełzania. Zaczepione
pazurkami tylnych kończyn o chropowatą powierzchnię np. belki, ssaki te zwisają głową w
dół podczas spoczynku.
Ich aparat słuchowy jest zadziwiający. Przy jego pomocy odróżniają ultradźwięki, czyli
dźwięki przez nas niesłyszalne, orientując się podczas chwytania zdobyczy w locie na
zasadzie sondy echowej. Mianowicie wydają
254
w czasie lotu ultradźwięki, które po odbiciu się od przelatującego w pobliżu owada wracają,
uderzają o błonę bębenkową ucha nietoperza i wskazują mu kierunek oraz odległość, w jakich
znajduje się zdobycz. W podobny sposób informują go one o przeszkodzie w powietrzu, na
którą mógłby się natknąć.
Są to ssaki owadożerne, zaliczane do odrębnego rzędu nietoperzy albo rękoskrzydłych. Ze
ssakami z rzędu owadożernych, jak jeż, kret, ryjówka, łączy je jedynie wspólny pokarm —
owady. Chwytając je w powietrzu, tępią olbrzymie ilości przeróżnych szkodników z tej
gromady zwierząt, od komarów począwszy, a skończywszy na dużych motylach oraz
chrząszczach latających wieczorem i w porze nocnej. Na przykład w czasie rójki chrabąszczy
wyłapują je masowo i pożerają. Nic też dziwnego, że nietoperze podlegają, podobnie jak ssaki
z rzędu owadożernych, całkowitej ochronie.
Ich biologia jest także niezmiernie ciekawa. Spędzają zimę pogrążone w głębokim śnie.
Budzą się z niego do czynnego życia na przedwiośniu i polują na latające owady do późnej
jesieni. Potrafią także chwytać owady, na przykład gąsienice motyli, żerujące na drzewach.
Wiele gatunków nietoperzy odbywa jesienne i wiosenne przeloty. Jesienią lecą do
miejscowości obfitujących w pieczary i jaskinie, w których gromadzą się na zimę. Wiosną
powracają z zimowisk do swych miejsc lęgowych. Są jednak gatunki, które spędzają cały rok
w lasach, przy domostwach ludzkich lub w jaskiniach, prowadząc żywot mniej więcej
osiadły. Na schrony i miejsca lęgów wyszukują sobie dziuple lub bezpieczne zakamarki w
wieżach, na strychach, bądź też w grotach i jaskiniach. Niektóre żyją koloniami, inne
pojedynczo.
Wielką osobliwością jest zdolność nietoperzy do obniżania temperatury swego ciała w czasie
dziennego spoczynku oraz zimowania. Gdy nietoperz zasypia, temperatura jego ciała spada
do wysokości temperatury otoczenia. Gdy budzi się, temperatura podnosi się szybko do
wysokości normalnej. Wtedy dopiero jest on zdolny do lotu.
Gdy gajowy powracał do domu i był już blisko osady, spostrzegł, że coś majaczy we mgle na
górce pośrodku pola. Choć był niedaleko, nie mógł zorientować się, co to jest. Robiła się
przedwieczorna szarówka i mgła gęstniała pod wieczór. Gdy podszedł ostrożnie nieco bliżej,
wydało mu się, że na górce siedzi pies.
— Czyżby Burek? — przemknęło mu przez głowę. Podszedł jeszcze bliżej, lecz pies nie
ruszył się z miejsca.
— Jakie licho? — pomyślał znowu.
Gdy podsunął się bruzdą kilka kroków dalej, otworzył szeroko oczy. Na górce siedział lis,
który we mgle wyglądał na dużego psa z nastroszoną sierścią. Czy nie widział przez mgłę,
czy też sobie nic nie robił z obecności w pobliżu człowieka, dość że dał się podejść bardzo
blisko. Dopiero wtedy wykonał zwinny zwrot, pokazał kitę i znikł za górką.
Według orzeczenia leśniczego, zaduszony przez kunę nietoperz był mroczkiem karlikiem.
255
Nadszedł czas lęgów, kiedy samury oddzielały się od stad, by zakładać w ustronnych
miejscach barłogi. Po dwie, po trzy wspólnie wybierały bezpieczne zakątki i gromadziły w
nich chrust, suche trawy oraz wyłamane badyle na podściółkę do legowisk.
W tym właśnie czasie wybraliśmy się ze strażnikiem leśnym na bory bagienne w zamiarze
spotkania się z „czarną zwierzyną"1).

background image

Od miejsca, do którego możliwy był dojazd saniami, mieliśmy do bagien jeszcze duży szmat
drogi. Należało trzymać się przedeptanej przez zwierzynę ścieżki pośrodku ledwie
zaznaczonej i zarośniętej drogi, gdyż każde zboczenie z raz obranego kierunku powodowało
niebezpieczeństwo błądzenia oraz stratę czasu.
Mieliśmy wiadomości, że wśród borów bagiennych przy rzece Narewce wiele samur
pozakładało barłogi. Wytropić cokolwiek po śladach było trudno, gdyż śnieg leżał w bardzo
niegrubej warstwie i w dodatku zdeptany przez zwierzynę.
*) Czarna zwierzyna — dzi\d. 256
Rozpoczęliśmy poszukiwania w ten sposób, że przemierzaliśmy wzdłuż i wszerz
poszczególne połacie lasu, zwracając baczną uwagę na to, czy nie dostrzeżemy śladów
znoszenia na kępy naciętej trzciny. Było do przewidzenia, że barłogi zostały usłane właśnie z
tego materiału, znajdującego się w obfitości na bagnach.
Sprawa odszukania kryjówek czarnego zwierza uprościła się nagle w sposób zgoła
nieoczekiwany. Mianowicie dostrzegliśmy w oddali sylwetkę dzika, który powtarzał spacer
pomiędzy dwiema niezbyt odległymi od siebie polankami. Spacer wyglądał o tyle ciekawie,
że po dojściu do polanki dzik zniknął nam z oczu, potem ukazywał się ponownie, biegł
truchtem z powrotem, krył się gdzieś na drugiej polance i znowu wychodził stamtąd, kierując
się wolno do poprzednio upatrzonego miejsca.
Strażnik pozostał w tyle, a ja zacząłem się skradać. Korzystając z czasu, kiedy dzik krył się,
posunąłem się o kilkanaście kroków naprzód. Z tej odległości mogłem rozróżnić wyraźnie, że
podczas spaceru niósł on coś w pysku. Sądziłem początkowo, że samura znosi materiał do
wyściełania barłogu. Gdy zbliżyłem się jeszcze bardziej, ujrzałem coś nadzwyczajnego:
samura wynosi z kryjówki na polance malutkiego prosiaczka, trzymając go przez pół w pasz-I
czy! Prosiaczek był rudy, wzdłuż paskowany biało. Teraz dostrzegłem także barłóg na
polance. Była to ogromna kopa nagromadzonej trzciny, kryta z wierzchu, z otworem
wejściowym z boku. Przy dalszej obserwacji ustaliłem, że samura przenosi maleńkie
prosiaczki z jednego barłogu do drugiego. Widocznie ten, w którym przyszły na świat jej
dzieci, był niezbyt wygodny. Była więc zajęta przeprowadzką do barłogu zapasowego albo
opuszczonego przez drugą samurę. Widziałem, gdyż stałem zupełnie blisko, jak przenosiła
jeszcze troje małych i już nie powróciła na pierwszą polankę. Zacząłem powoli wycofywać
się zachowując wszelkie środki ostrożności, gdyż nie chciałem spłoszyć samury^____^
NA SPOTKANIE Z CIETRZEWIEM
Wyjechaliśmy z leśniczówki zaraz po północy.
Echo turkotu kół jednokonnego wózka po wybojach leśnej drogi odbijało się od zwartych nad
naszymi głowami koron drzew, biegło w dal, błąkało się pomiędzy pniami sędziwych sosen,
świerków i dębów. Puszczyki zawodziły i hukały na przemian.
Jechaliśmy — leśniczy i ja — na spotkanie z cietrzewiem. Ten duży ptak może się równać
swą tuszą z kurą domową, lecz pięknem swego upierzenia przewyższają o całe niebo. Kogut
jest czarny jak żuk, z białymi „lusterkami" na skrzydłach i cały połyskuje w słońcu granatem.
Czerwone korale nad oczyma i butna postawa przywodzą na myśl postać zakutego w zbroję
257
średniowiecznego rycerza. Cieciorka ma upierzenie inne, zgrane z tłem podłoża lasu, gdzie
wysiaduje swe jaja. Jest pstra, czarniawo-rdzawa.
— Cietrzewie spotkamy na pewno na śródleśnym bagnie — odezwał się półgłosem leśniczy.
— Toki nie rozpoczęły się jeszcze, rozsiadują się więc tam na brzozach i raczą się ich
pączkami. Na pewno i dzisiaj nadlecą w upatrzone miejsce i uda się zrobić zdjęcie.
Zamilkł. Znowu wpatrywaliśmy się w sylwety drzew, które majaczyły dokoła.
Gdy dojechaliśmy do porośniętego karłowatą sosną i brzozą bagna, na wschodzie zaczynało
różowieć i odezwały się żurawie. Ich melodyjny głos rozbrzmiewał niby pobudka, grana
gdzieś daleko na trąbce myśliwskiej.

background image

Leśniczy zatrzymał konia, a gdy zsiedliśmy z wózka, wyprzągł go, przywiązał do wozu i
podał obrok.
— Mamy stąd z pół kilometra drogi pieszo — rzekł. Ruszymy bez zwłoki, by zdążyć na czas.
Prowadził mnie naprzód poprzez kępy wierzb i uschniętej trzciny tworzącej podszycie
skariowaciałego, sosnowo-brzozowego lasu. Potem szliśmy na przełaj, skacząc z kępy na
kępę. Staraliśmy się omijać zdradliwe bajorka, na których szkliły się matowym połyskiem
cieniutkie warstewki lodu.
258
Zatrzymaliśmy się nareszcie i leśniczy zaczął wsłuchiwać się w odgłosy budzącego się życia
na bagnie.
Panował jeszcze półmrok. Korony niskich sosen wyglądały jak zwichrzone i rozrzucone nad
rozległą łąką kopki zeszłorocznego siana. Jeno pnie brzóz majaczyły wyraźniej swą
nieskalaną bielą.
Gdy zaczęło rozwidniać się na dobre, gdzieś w dali rozległ się łopot skrzydeł, potem drugi,
trzeci, dziesiąty.
Staliśmy zasłuchani. Szum i świst skrzydeł nad naszymi głowami obwieścił nadlatywanie
stadka cietrzewi. Zamarliśmy w bezruchu. Wtuleni w kępy wierzb, obserwowaliśmy
rozsiadające się na brzozach czarne ptaki, których gromada liczyła ze trzydzieści sztuk. Ich
lirowato ukształtowane ogony miały od spodu śnieżnobiałe podbicie, co łącznie z białymi
„lusterkami" na skrzydłach ogromnie ożywiało sylwety tych pięknych mieszkańców naszych
lasów.
Nie podejrzewając zasadzki, zaczęły obrywać i zjadać nabrzmiałe już pączki i zwisające na
końcach gałązek kotki kwiatostanów męskich.
Ostrożnym ruchem rąk uniosłem aparat do góry. Biorąc za cel koguty siedzące obok siebie na
opodal stojącej brzozie, spuściłem migawkę.
Niemal w tej samej chwili usłyszałem gwałtowny łopot skrzydeł podrywających się z drzewa
ptaków. Łopot zlał się w kaskadę ogłuszającego szumu i świstu, z którym całe stadko
odleciało w popłochu w głąb bagna.
PUCHACZE
Gajowy doniósł, że w jego rewirze odzywa się puchacz. Namawiał, by się wybrać pod
wieczór, zapewniając, że noc będzie taka jak wczoraj — jasna, księżycowa. Uzależniłem to
od zakończenia przyjęć interesantów i możliwości spożycia obiadu przed wyruszeniem.
Ponieważ gajowy będzie powracał z lasu drogą koło nadleśnictwa, więc wstąpi po mnie.
Sprawy ułożyły się pomyślnie, gajowy przyszedł i wyruszyliśmy. Zapadał zmrok, gdyśmy
dobrnęli po rozmiękłej drodze, miejscami pokrytej jeszcze resztkami zimowych zasp
śnieżnych, do miejsca, gdzie miał odzywać się puchacz.
W świerczynie na skraju polanki była przygotowana budka, powstała przez umiejętne
związanie czubów trzech stojących obok siebie, dobrze ugałęzionych świerczków. Wewnątrz
było urządzone siedzenie, na którym mogły zmieścić się dwie osoby. Ukryliśmy się i zaczęło
się oczekiwanie. Wzeszedł księżyc, w którego świetle srebrzyły się po lesie i na polance
plamy śniegu.
259
Wreszcie rozległo się długo oczekiwane kweek, a po nim zaraz huczące u-chu, u-chu, -chu!
Krzyk to zbliżał się, to oddalał, lecz wyczuwało się, że puchacz krąży w pobliżu polanki.
Naraz pojawiły się nad nią dwa olbrzymie cienie. Kołowały przez pewien czas i tak samo
nagle, jak się pojawiły, znikły w ścianie lasu. Dokoła rozlegało się znowu hukanie — to
bardziej doniosłe, to ściszone, gdy ptaki odlatywały gdzieś dalej. Jeszcze raz usłyszeliśmy nad
naszymi głowami u-chu, -chu, cienie okrążyły polankę i bezszelestnie znikły.
— Myślałem — odezwał się gajowy — że zadomowił się u mnie w rewirze tylko jeden, a
okazuje się, że jest ich para. Trzeba będzie uważać, gdzie założą gniazdo.

background image

Przemarznięci, ale zadowoleni z udanej „zasiadki", wyruszyliśmy do domu.
SPIS TREŚCI
WIOSNA
Zapady ................................................................ 7
Dostało mi się........................................................... 9
Wiosna idzie ............................................................. 10
Jak miś chciał się zaprzyjaźnić zżukiern ..................................... 11
Nad łąką............................................................... 12
Rysica.................................................................. 16
Orliki polują ............................................................ 18
Toki................................................................... 19
Bataliony ............................................................... 21
Cietrzewie tokują........................................................ 23
Dziuplaki............................................................... 24
Kląskały słowiki......................................................... 25
Kwitły jabłonie.......................................................... 28
Obuwiki................................................................ 28
Rysięta ................................................................. 30
Niezwykły gość.......................................................... 31
Zapóźnio ny solista ....................................................... 32
Jelonek Maciek .......................................................... 33
Przez bagna............................................................. 35
Zubrzyca............................................................... 37
Perkoz dwuczuby ........................................................ 39
Koszatki................................................................ 40
Borsuk Pac............................................................. 42
Jarząbek................................................................ 44
Psotniki ...................................-............................. 46
Mruczka. Szarusia i Rysiek-Burasek ........................................ 48
Urwipołcie.............................................................. 51
Ptasia kolonia i zimorodek..................................................53
Przed burzą.............................................................. 55
Czarny................................................................. 56
Też smakosz............................................................ 57
Puszcza Jodłowa........................................................ 58
Żywy liść ..............................................................• 60
Co było w garnku?....................................................... 62
Zaskoczenie............................................................. 63
Nad jeziorem............................,............................... 64
Nietoperzyca z małym.................................................... 65
Na złodzieju czapka gore.................................................. 66
Czupiradełka ............................................................ 67
LATO
W letnią noc ............................................................ 71
Niespodzianka na leśniczówce ............................................. 72
Nygus.................................................................. 74
Błotniak ................................................................ 75
Wizyta misia w gajówce.................................................. 76
Piewiki................................................................. 77
Strach ma wielkie oczy.................................................... 79

background image

Oszukana zwierzyna......................................•............... . 81
Jak w czapce-niewidce .................................................... 82
Uparciuch.............................................................. 83
Paź żeglarz.............................................................. 84
Przeżyłem bajkę ......................................................... 86
Nosił wilk razy kilka — ponieśli i wilka ..................................... 88
Filimon ................................................................ 89
Zawalidroga............................................................. 91
Niesłychane zdarzenie .................................................... 92
Miś w tarapatach........................................................ 94
Wypadek z bobrem ...................................................... 96
Co rośnie pod choinką?................................................... 97
Cuda na wydmie......................................................... 99
Burza .................................................................. 101
Latające wiewiórki ....................................................... 103
Zasadzka ......................................i........................ 105
Co za zdjęcie!........................................................... 107
Misie Jaś i Małgosia...................................................... 109
Nalot .................................................................. 110
W puszczy.............................................................. 111
Narodziny jaszczurki ..................................................... 112
Duet................................................................... 113
Koncert nad koncertami................................................... 114
Lotnicy ......................i......................................... 115
Ciekawa historia ......................................................... 116
Ona woli być ostrożna.................,.................................. 118
Sarenka, kos i lisek ....................................................... 119
Trzech bohaterów jednej przygody......................................... 120
Spotkanie z siodlarką ..................................................... 122
Łasiczki ................................................................ 124
Chatka na kurzej nóżce ................................................... 124
O wyprawie na Trzy Korony .............................................. 126
Przewrotność nietoperza .................................................. 130
Do trzech razy sztuka.................................................... 132
Osobliwe pasikoniki i przygoda rogacza ..................................... 135
Alarm w obozie ......................................................... 137
Sarna Baśka i przygoda Fafika ............................................. 139
Odmieńce .............................................................. 1.41
Zastępca Wicherka mimo woli ............................................. 143
Uratowałem pszczołę ...................................................... 146
Co widziała pani Wiktoria? ............................................... 150
Kozioł i lisek ............................................................ 151
Tam, gdzie kończy się las ................................................. 152
Salamandra ............................................................. 154
Jak lelek wywiódł lisa w pole .............................................. 155
Wspóllokatorzy........................................................ . . . 156
Jak pasikonik zjadł własną skórkę........................................... 159
Pszczoły w lipie ......................................i.................. 160
O zmierzchu ............................................................ 162
Przez puszczę .......................................................... 164

background image

Boćki.................................................................. 165
Intruz..................................,............................... 167
Klępa Baśka rozprawia się z misiem ........................................ 168
O jednej małej wiewiórce ................................................. 170
Wydało się.........................,................................... 175
262
JESIEŃ
Przygoda gajowego....................................................... 179
Na łowy ................................................................ 180
Co to takiego ?........................................................... 182
Dygające kruszynki...................................................... 184
Żółtodziób w ryżym futrze ................................................ 185
Stoi przy drodze......................................................... 187
Cztery dęby............................................................. 190
Ma diabła za skórą........................................................ 192
Kajtuś.................................................................. 193
Dzieci myślały, że ptaszek się utopił ........................................ 194
Chwała zwycięzcy! ....................................................... 195
Dziwny głuszec.......................................................... 197
Gdzie konie kują — tam żaba nogę podstawia................................ 199
Szczygły................................................................ 201
Wielka przygoda......................................................... 202
Rogal ................................................................... 203
Jelenie ................................................................. 204
Przygoda wiewiórki ...................................................... 205
Zabawa w chowanego .....................................•............... 207
Morus................................................................. 208
Nur-lodowiec ........................................................... 211
Zima za pasem .......................................................... 212
Żarek dukacik ........................................................... 213
ZIMA
Mysikróliki koczują...................................................... 217
Czyżyki ............................................................... 218
Spotkania z wilkiem...................................................... 219
Biała zjawa.............................................................. 223
Gronostaj............................................................... 224
Odwiedziny............................................................. 225
Przed zmierzchem ....................................................... 227
Obława................................................................. 228
Napad ................................................................. 230
Gile i jemiołuszki........................................................ 232
Upolowałem wilka ....................................................... 234
Tajemniczy pięknoduch................................................... 236
Ponowa ................................................................ 241
Wystrychnął się na dudka................................................. 243
Myszołów włochaty....................................................... 245
Mały drapieżca .......................................................... 246
Ostatnie spotkanie ....................................................... 247
Amatorzy świerkowych nasion ............................................. 249
Nigdy nie wiesz, co cię czeka .............................................. 251

background image

Nieszczęście w dziupli .................................................... 253
Wyprawa na czarną zwierzynę............................................. 256
Na spotkanie z cietrzewiem................................................ 257
Puchacze ............................................................... 259
Redaktor BARBARA SAWICKA-JANCZAREK
Redaktor techniczny ANDRZEJ SYTA
Książka zatwierdzona przez Ministerstwo Oświaty i Szkolnictwa Wyższego do bibliotek
szkól podstawowych
Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych Warszawa 1971 Wydanie trzecie. Nakład
30000+220 egz. Arkuszy druk. 16,5; wyd. 20,6 Zamówiono dn. 30.?II.1969 r. Podpisano do
druku 27.V.1970 r. Druk ukończono w listopadzie 1971 r.
Zam. nr 234/330 Cen a zł 28.- P-l 1
Papier powl. dwustr. sat. 70 x 100 cm, 90 g, ki. V z fabryki w Częstochowie Zakłady
Graficzne PZWS w Bydgoszczy

»-..


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Karpiński Jan BIAŁOWIEŻA
Koprowski Jan Jerzy Maskotka
Jan Jerzy Kułakowski
Jan Brzechwa Pan Soczewka w puszczy
Psalm 38, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Orędzie do młodych 2004, Jan Paweł II
178 i 179, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
4.4. W pustyni i w puszczy - geneza, W pustyni i w puszczy
278 i 279, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
58 i 59, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Psalm 4, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Psalm 10, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
222 i 223, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
200 i 201, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Psalm 85, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
harmonogram wycieczki kórnik puszczykowo, Matematyka 4,5,6
Psalm 51, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Turowski - Wielkie struktury społeczne SKRYPT - rozdz. 8, Jan Turowski - Wielkie struktury społeczne

więcej podobnych podstron