Łysiak Waldemar
CESARSKI
POKER
„Według Machiavela świat jest partią gry
i władcy, którzy biorąc w niej udział, nie chcą
zostać oszukani, muszą sami znać sposoby
oszukiwania”.
(Fryderyk Wielki w „Anty-Machiavelu”)
WSTĘP
czyli trzy prezentacje:
PREZENTACJA POKERA
Poker — czego chyba nikt kwestionować nie będzie, w każdym razie nie powinien — ma tę przewagę nad
wieloma innymi karcianymi rozrywkami, że dopuszcza możliwość swoistego oszukiwania, nazywanego
elegancko blefem. Przy całym jednak szacunku dla atrakcyjności tej szansy należy zauważyć, że jest ona zarazem
największym mankamentem pokera, legalizuje bowiem coś, co w przypadku innych gier smakuje
nieporównanie bardziej, jako że jest zakazane. Powyższy truizm proszę potraktować jako najzwyklejsze „wejście
w widno” do niżej rozpoczynającej się opowieści.
Poker, którego reguły opracowało czterech łebskich jankesów (Templar, Florence, Keller i Schenck), narodził się
w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Chodzi, rzecz prosta, o grę w karty. Poker polityczny jest tak stary, jak starą
jest czcigodna instytucja polityki i dyplomacji, a więc starszy o te parę tysięcy lat od pokera karcianego.
Iluż niezrównanych wirtuozów blefu i misternej licytacji przespacerowało się po ziemi w ciągu tego czasu! Byli
to wszystko hazardziści, gdyż, jak słusznie zauważył Bismarck —
agresywna polityka międzynarodowa jest „krwawą grą sił i hazardu”. Znudzeni chamską rąbaniną mieczami i
toporami, zasiadali w przerwach do stolika Mamy Historii, by w bardziej kulturalny sposób wpływać na rozwój
cywilizacji i przygotowywać nowe rozstrzygnięcia wojenne, bez których poker polityczny obejść się nie może.
Złośliwcy twierdzący, że była to burdel-mama w szulerni dziejów, zapominają, iż każdemu z tych wielkich
graczy chodziło o ogólnoludzki pokój, o świat bez wojen i pożóg, o tę niezmąconą błogą ciszę między czterema
ścianami gabinetu, w którym byłoby tylko jedno biurko i jeden fotel dla jednego. Niektórzy byli już nawet bliscy
celu.
Ze wszystkich historycznych pokerów jednym z najbardziej interesujących wydaje mi się ten, w którym wzięło
udział dwóch wielkich cesarzy: cesarz Francuzów Napoleon I i imperator Wszechrosji Aleksander I. Grali przez
pewną zamkniętą epokę, zwaną dzisiaj napoleońską. Ani długo, ani krótko, równo piętnaście lat. O tej właśnie
grze chcę opowiedzieć. Zanim to uczynię — przedstawię obydwu panów.
PREZENTACJA GRACZY
J ak na cesarskie progi — obaj mieli dość niskie i niezbyt do chwili obecnej jasne pochodzenie; to jest ich cecha
wspólna.
Rodowód Napoleona, który był synem korsykańskiego adwokata Karola Buonapartego, genealodzy i dworscy
pochlebcy — zadawnionym zwyczajem genealogów i dworskich pochlebców — wywodzili potem (to znaczy
kiedy już stał się monarchą i panem połowy kontynentu) od wielu znakomitych familii, ze starożytnymi
włącznie. A to od: Gens Ulpia i Gens Julia, które dostarczyły cezarów Rzymowi i Konstantynopolowi; od
dawnych królów Północy; od greckich Komnenów i nawet od „Żelaznej Maski” Ludwika XIV, że
wymienię tylko najbardziej blaskomiotne pnie drzewek rodowodowych * podsuwane Napoleonowi pod nos.
Pierwszy uczynił to notoryczny lizus, poseł francuski we Florencji, generał Clarke. Zamiast podziękowania
usłyszał:
—
Brednie! Mój dom zaczyna się ode mnie!
W roku 1812 cesarz austriacki, Franciszek Habsburg, chcąc sprawić przyjemność swemu zięciowi, uraczył go ko-
lejnym wywodem genealogicznym Bonapartych (od rodu panującego niegdyś w Treviso), i znowu Napoleon
odparł:
—
To pomyłka. Moje szlachectwo bierze się od Ma-rengo!
Cytowaną odpowiedź trudno zaliczyć do salonowych, jako że właśnie pod Marengo w roku 1800 młody generał
Bonaparte sprał na kwaśne jabłko armię swego przyszłego teścia, po czym wyrzucił Habsburgów z Italii. A
jednak genealodzy wiedeńscy (genealodzy i pochlebcy są to, jak wiadomo, ludzie cierpliwi i uparci) raz jeszcze
przynieśli mu dokumenty genealogiczne opiewające na koligacje z kilkoma gwiazdkami. Tym razem Napoleon
wściekł się na dobre, cisnął „bezcenne papiery” w ogień i warknął:
—
Dość już tego! Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, że moje szlachectwo urodziło się we mnie, na polu bitwy!
Jestem Rudolfem Habsburgiem mojej rodziny!
Później w artykule opublikowanym w paryskim „Monitorze”, napisał: „Wszelkie poszukiwania tego typu są
śmieszne, czy nie szkoda czasu na zajmowanie się podobnymi głupstwami w naszym wieku? Każdemu, kto chce
wiedzieć, kiedy powstał dom Bonapartych, odpowiadam: 18 bru-maire’a”.** Dziw bierze, dlaczego nie
poradzono cesarzowi, iż warto byłoby raz się zdecydować: albo Marengo, albo 18 brumaire’a, żeby już nikt się
nie mylił.
W rzeczywistości (jest to hipoteza najbardziej prawdopodobna) ród „boga wojny” był starym patrycjuszowskim,
* Jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych naszego stulecia niemiecki profesor Fritz Ernst dowodził, iż przodkami Napoleona byli
Turcy, którzy przybyli na Korsykę z Egiptu.
** To jest w dniu, w którym za pomocą zamachu stanu sięgnął po władzę.
a następnie szlacheckim rodem włoskim, jednym z wielu, które w dobie średniowiecza nosiły dumnie nazwisko
Buonaparte. Pochodzenie tego nazwiska również budziło liczne kontrowersje.
Cwaniacy, próbujący dla określonych korzyści politycznych (chodziło o nakłonienie go do zwrócenia tronu
wygnanym przez Rewolucję Burbonom) wmówić cesarzowi, że jest on skoligacony z... Burbonami poprzez
nieszczęśnika, którego Ludwik XIV więził do śmierci w żelaznej masce na twarzy, twierdzili, iż tym tajemniczym
więźniem był brat—bliźniak „króla-słońce”, co jest wielce prawdopodobne. Mniej prawdopodobna była ich
kolejna sugestia, mianowicie, że człowiek w żelaznej masce wdał się w romans z córką strażnika więziennego o
nazwisku Bonpart. Ze związku tego (oczywiście zalegalizowanego — cesarz nie mógł być potomkiem bękarta!)
miały się narodzić pociechy, które następnie czmychnęły na Korsykę i nosząc tam nazwisko matki dały początek
familii Bonaparte.
Wszelako na Korsyce rodzina Napoleona posługiwała się jeszcze nazwiskiem w wersji włoskiej, z literką u po
literze B (dopiero w Paryżu Napoleon sfrancuszczył je, wyrzucając owo u): Buonaparte. Po włosku b u o n a
p a r t e znaczy dobra sprawa, dobra część. I tu otwarło się pole do popisu dla zwolenników greckiej genealogii
cesarza. Ci dowodzili, że osiadły w latach siedemdziesiątych XVII wieku na Korsyce Konstantyn Komnenos
wysłał na dwór wielkiego księcia Toskanii swego syna Kalomerosa, które to imię tłumaczy się na włoski właśnie
jako: b u o n a p a r t e .
Z kolei wspomniana, najbliższa prawdy hipoteza włoska mówi, że przodkowie Napoleona, których zwycięzcy
Gwelfowie wygnali w XVI wieku na Korsykę (przodkowie ci postawili na złego konia, wiążąc się z Gibelinami),
wywodzili się z domu Cadolinger, popierającego dążności gmin miejskich do wyzwolenia, sprawę ludu — dobrą
sprawę. Stąd nadano im przydomek Buonaparte, który następnie stał się chwalebnym nazwiskiem.
Można się nim było wszakże posłużyć i dla uderzenia Korsykanina. Po wkroczeniu do Mediolanu Napoleon na-
łożył na miasto wysoką kontrybucję w celu zaopatrzenia swego zgłodniałego wojska, po czym na jednym z
balów odezwał się do rezolutnej damy:
—
Gli Italiani sono ladroni.* Na co ona odparła z uśmiechem:
—
Non tutti, ma buona parte.**
Wówczas uśmiechnął się on. Jak twierdzili jego apologeci — w hołdzie dla celności dowcipu. Ale musiał to być
bardzo kwaśny uśmiech.
Z imieniem, tradycyjnie nadawanym w średniowiecznych Włoszech drugiemu synowi w rodzinie (Napoleone
lub Napolione), nie było tylu kłopotów, wyjąwszy kłopot ze znalezieniem świętego o tym imieniu. Dopiero po
zawarciu konkordatu watykańscy spece przejrzeli wszystkie martyrologie i na koniec wyszukali jednego
męczennika z tym imieniem. Od tej pory święty Napoleon miał już swoje miejsce w kalendarzu pod datą
urodzin cesarza — 1 5 sierpnia. Niestety, tato Karol Buonaparte nie doczekał tej podniosłej chwili.
Swoją drogą warto też wspomnieć, że ojcowskie prawa taty były przez wrogów Bonapartego z lubością
kwestionowane. Mówiono, że prawdziwym ojcem geniusza był francuski gubernator Korsyki, generał Marbeuf.
Mówiono tak, mimo że data przybycia Marbeufa na Korsykę nieco z tym twierdzeniem kolidowała (musiałby
być Napoleon superwcześniakiem).
Tak więc pierwszy z partnerów w grze, której poświęcone jest to sprawozdanie, wyrósł na monarchę z ubogiego
szlachetki. Drugi natomiast urodził się (osiem lat później, w roku 1777) od razu w rodzinie monarszej, lecz na
jego pochodzeniu zaciążył cień o wiele głębszy — wbrew rynsztokowemu przysłowiu nie tylko miecz, ale nawet
linia kądzieli budziła sporo wątpliwości.
Formalnie Aleksander Pawłowicz, syn Pawła I i ukochany wnuk Katarzyny I I , był najczystszym produktem
familii
•
Włosi to łajdaki.
•
Nie wszyscy, lecz większa część (nie wszyscy, tylko Buonaparte).
cesarskiej. W rzeczywistości zawartość koronowanej krwi w jego żyłach nie przekraczała chyba pięćdziesięciu
procent, a to za sprawą właśnie wielkiej babci, „Semiramidy Północy”, formalnie matki Pawła I. Katarzyna
spłodziła dziecię, nazwane Pawłem Piotrowiczem, nie z carem-małżonkiem, którego potem zamordował brat jej
faworyta Orłowa, lecz z innym swym faworytem, Sergiuszem Sałtykowem. Wszelako okoliczność, że Piotr III nie
miał z tym faktem nic wspólnego, była jeszcze drobnostką w porównaniu z okolicznością, że być może
krwiożercza Kasia spłodziła Pawła niezupełnie osobiście. Sałtykow — jak twierdziło kilku dziejopisów —
kiepsko się sprawił, dziecię okazało się chorowitą córeczką i rozeźlona Katarzyna kazała ją cichcem zamienić na
zdrowego „czuchońskiego chłopczyka”. Tak oto miał powstać ojciec Aleksandra, a plotkę tę zdają się
potwierdzać liczne przesłanki.
Paweł Piotrowicz był zdegenerowanym szaleńcem, fizycznie całkowicie niepodobnym do kogokolwiek w
rodzinie. Pokurcz o dziobatej twarzy i rysach złośliwego diabełka rodem z malarskich fantasmagorii Boscha,
miał odruchy klasycznego wariata — w zależności od tego, czy dostał i jaki bilecik od kochanki, obdarowywał
tysiące ludzi pałkami lub czarkami wódki, a jednemu z pułków wydał pod wpływem nagłego impulsu taką oto
komendę:
— W prawo zwrot, na Sybir!
Katarzyna II nienawidziła tej kreatury. Całą swą miłość, wielką, jak wielka była jej odraza do syna, przelała na
wnuka Aleksandra i jego postanowiła osadzić na tronie z pominięciem Pawła. Przeszkodziła temu zamiarowi
„piorunująca apopleksja”, do której jeszcze wrócę, a która powaliła ją 17 listopada 1796 roku. Paweł skorzystał
wówczas z chwilowego zamieszania w Pałacu Zimowym i wskoczył na tron jako Paweł I.
Perypetie z „lewołożnym” pochodzeniem dzieci, tradycyjne już w carskiej rodzinie, nie ominęły także
Aleksandra, czemu zresztą sam był winien. Ożeniony z córką panującego księcia badeńskiego, Elżbietą
Aleksiejewną, zaniedbywał żonę w sposób wielce charakterystyczny dla panujących,
zmieniając jak rękawiczki herbowe damy, aktorki i ubogie mieszczki. Identycznie czynił Napoleon. O tej
dworskiej epoce, w której prostytucja zaczęła popadać w recesję na skutek dynamicznej konkurencji znudzonych
swą przyzwoitością „przyzwoitych kobiet” *, pisał spec — Giacomo Casanova: „W naszych szczęśliwych czasach
nie potrzeba wcale sprzedajnych dziewczyn, skoro spotyka się tyle uległości u przyzwoitych kobiet”. Zwłaszcza
uległości wobec panujących — oto prześliczna ilustracja ze sztambucha epoki: pewnej nocy księżna d’Abrantes,
przyjaciółka wciąż zazdrosnej o Napoleona cesarzowej Józefiny, dokonała dyskretnego obchodu pokojów dam
pałacowych. Na wszystkich nocnych stolikach leżała powieść o sławnej metresie Ludwika XIV, pani de La
Valliere.
Obaj wielcy uczestnicy wielkiego pokera doczekali się w zamian za swe erotyczne fantazje rogów, zanim jeszcze
wstąpili na trony, tyle tylko, że Napoleon wbrew swojej woli. O mało nie rozwiódł się z Józefiną wkrótce po
ślubie, kiedy zdradziła go z lalusiowatym oficerkiem Hipolitem Charlesem. Przebywał wtedy po drugiej stronie
Alp, walcząc z Austriakami w Italii, ona zaś posyłała mu gorące listy, życząc zwycięstwa. Rację miał Lawrence
Durrell, kiedy twierdził: „Najlepsze listy miłosne kobieta pisze zawsze do mężczyzny, którego zdradza”.
Z Aleksandrem było akurat na odwrót — posiadł rogi za swoim rozkazem. Zakochany po uszy w niezwykle
biegłej w sztuce Amora pani Naryszkin (Polce, z domu księżniczce Czetweryńskiej), wepchnął żonę do łóżka
swego serdecznego przyjaciela, Polaka dla równowagi, księcia Adama Czartoryskiego. Całe to wyrafinowane
zboczenie znalazło wyraz w wystosowanym do Czartoryskiego piśmie, w którym przyszły car kwiecistym
stylem odstąpił druhowi prawa do Elżbiety Aleksiejewny. Czartoryski był na tyle dobrze wychowany i ostrożny,
by „nie zrozumieć” intencji Aleksandra:
•
Jak napisał stary mędrzec La Rochefoucauld: „Mało jest kobiet uczciwych, które nie byłyby znudzone swoją cnotą”.
—
Czegóż ty właściwie żądasz, Wasza Wysokość? — spytał.
Odpowiedź brzmiała nader jednoznacznie:
—
Masz się jej podobać i zostać jej kochankiem.
No więc został i 18 maja 1799 roku przyszła na świat dziewczynka, Maria Aleksandrowna, której podobieństwo
do Czartoryskiego było uderzające. Car Paweł na wiadomość
0
tym dostał ataku furii i rozkazał wyekspediować Polaka w trybie przyspieszonym na Sybir, lecz udobruchany
przez hrabiego Roztopczyna zmienił adres zsyłki na Sardynię. Zgodnie z rozkazem, Czartoryski wyfrunął z Rosji
w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Zasadnicza różnica między „plaisirs d’amour” Napoleona
i
Aleksandra polegała na tym, że o ile ten pierwszy nie cierpiał jakiejkolwiek ingerencji kobiet w sprawy polityki
i nawet Walewska niczego mu w kwestii polskiej nie narzuciła, o tyle ten drugi często ulegał namowom swych
faworyt, przy czym Naryszkina grała tu pierwsze, bardzo negatywne (zwłaszcza w sprawie polskiej) skrzypce.
Zasadniczo też różniły się młode lata i edukacja obydwu partnerów. Aleksander wzrastał pośród barokowego
luksusu, Bonaparte na skraju nędzy. W roku 1795 przez kilka miesięcy poszukiwał bezskutecznie pracy w Paryżu
i żywił się w ulicznej garkuchni dla ubogich, w efekcie czego nie przyzwyczajona do zupy z kotła narzeczona,
Dezyderia Eugenia Clary (późniejsza królowa Szwecji) zwróciła mu słowo. Nie dane jej było przewidzieć, że już
za rok odtrącony chłopiec będzie swym nazwiskiem wprawiał w drżenie kolana połowy władców Europy.
Bonaparte ukończył dwie szkoły królewskie w tłumie swoich rówieśników, wykazując nieprzeciętne zdolności,
głównie w przedmiotach matematyczno-technicznych. Aleksander zasadnicze swoje wykształcenie otrzymał od
specjalnego preceptora, Szwajcara Fryderyka Laharpe’a, który nafaszerował głowę carewicza mętnawym
koktajlem humanistycznych utopii i filozofii na bazie francuskiego Oświecenia, izolując go od szarej prozy życia.
To między innymi dlatego Aleksander „nie czuł” pola bitwy ani nie rozumiał psychologii tłumu —
obie te rzeczy Napoleon miał w małym palcu już w młodości.
Jedna z pań, która na tyle intymnie poznała Aleksandra, by przestać go kochać, stwierdziła bez ogródek, iż „brak
mu podstaw”. Bez podstaw nie można być wielkim monarchą, ale z powodzeniem można być wielkim graczem.
Do tego wystarcza wielki spryt i nim właśnie dysponował car — sprytem w polerowanym ubranku
błyskotliwości i dobrych manier, dzięki czemu miał wszelkie podstawy, by wygrać wielką grę z partnerem, który
dysponował wybitną inteligencją i geniuszem militarnym, ale sprytem trochę mniejszym. Dlatego pomylił się
Puszkin, kiedy powiedział o Aleksandrze: „Władca słaby i podstępny”. Nie może być słabym władca, który jest
podstępny. Napoleon, kiedy już na dobre rozszyfrował swego partnera, nazywał go „chytrym Grekiem”
(Aleksander był synem Greczynki) lub „szczwanym Bizantyjczykiem”.
Nazywał go również „Talmą Północy”.* Obaj byli doskonałymi aktorami, przy czym głównym środkiem
scenicznego wyrazu stały się u Bonapartego jego słynne wybuchy wściekłości, którymi terroryzował obcych
dyplomatów i monarchów, zaś u Aleksandra salonowa kokieteria. Był po prostu lepiej ogładzony, przynajmniej
w opinii zdrajcy Talleyranda, który — kiedy Napoleon nazwał go publicznie „łajnem w jedwabnych
pończochach” — mruknął:
— Jaka szkoda, że tak wielki człowiek jest tak źle wychowany.**
Aleksander był wychowany wybornie — prawdziwy dandys na dworze, na którym francuski stał się językiem
niemal urzędowym. Jakże daleko od barbarzyńskich czasów Piotra Wielkiego i głośnej sceny w Spithead.*** I
jakże blisko
•
Franciszek Józef Talma (1763—1826), przyjaciel i ulubieniec Bonapartego, najwybitniejszy aktor Francji i całej Europy w dobie napoleońskiej.
** Historycy nie cierpiący Bonapartego z upodobaniem przytaczają tę ripostę, świadczącą rzekomo o zimnej krwi Talleyranda. Zapominają tylko dodać, że Talley-
rand po powrocie do domu zemdlał i przez pewien czas chorował ze strachu.
*** Car Piotr Wielki bawiąc w Spithead (reda portu wojennego Portsmouth) chciał zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano
marynarzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nic ma żadnego winnego, zaproponował:
—
Niech wezmą któregoś z moich ludzi.
—
Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa.
w tym oświeconym petersburskim „permissive society” do takich eleganckich zwyrodnień, jak kazirodczy
stosunek cara Aleksandra z własną siostrą.
Obaj pragnęli dla swoich imperiów dyktatury liberalnej i oświeconej.
Napoleon, gdzie mógł (to jest gdzie wkroczyły jego wojska), rozprawiał się z feudalizmem i ze Świętą
Inkwizycją. Jego stosunek do nauki i uczonych historia, a właściwie powierzchowna publicystyka, upamiętniła
treścią rozkazu, który rzekomo wydał przy formowaniu słynnych grenadierskich czworoboków w czasie bitwy
pod Piramidami: „Osły i uczeni do środka!”. Jest to najzwyklejszy obiegowy idiotyzm. Nie chodzi o takie
drobiazgi, jak to, że nie Napoleon wydał ten rozkaz, ale jeden z francuskich dywizjonerów, któremu zresztą szło
wyłącznie o ochronę bezbronnych sawantów podczas rzezi, i nie pod Piramidami, ale nieco wcześniej, pod
Chebreiss. Chodzi o to, że w rzeczywistości nauka francuska przeżyła z inicjatywy Korsykanina okres
rewolucyjnego wprost rozkwitu. On sam swój stosunek do niej wyraził między innymi w liście do Dyrektoriatu
z roku 1797: „Powinniśmy wielbić uczonych i otaczać czcią nauki” i w liście do Narbonne’a z roku 1812: „Nauka i
szkolnictwo wyższe są dla mnie najwartościowszymi atrybutami Cesarstwa”.
Obiegowe opinie o Napoleonie powielają jednostronny obraz „wodza”. A przecież człowiek ten był wybitnym
matematykiem (znakomity historyk, Ludwik Madelin, napisał
o
nim: „Przywódca matematyków”) i prawodawcą (Kodeks Napoleona, na którym oparte są do dzisiaj prawa
europejskie, został przezeń osobiście ułożony). Na wyprawę wojenną nad Nil zabrał kilkudziesięciu uczonych
wszystkich specjalności
i
założył w Kairze Instytut Naukowy, któremu zawdzięczamy „odkrycie starożytnego Egiptu” (Ceram). Z
wybitnymi ówczesnymi astronomami, Lagrange’em, Lalande’em i Laplace’em, roztrząsał najbardziej zawile
problemy ich dziedziny z zachwycającym ich znawstwem. Liczba istotnych wynalazków dokonanych w dobie I
Cesarstwa jest absolutnie rekordowa, biorąc pod uwagę jej stosunek do okresu, w jakim się zawierała (dziesięć
lat).
25 grudnia 1797 roku generał Bonaparte został przyjęty do sekcji mechaniki Akademii Francuskiej. I oto ten wy-
chudły młodzik, który paroma kopnięciami swego wojskowego buta oczyścił Italię z Austriaków i któremu już
teraz wszyscy ustępują z drogi, z całą pokorą chyli głowę przed zaszczytem, jaki go spotkał. Czyni to jak
kochanek przed kochanką, bo nauka jest jego wielką, najczulszą miłością, tylko wiedzą można mu zaimponować
(w przyszłości kilkakrotnie powtórzy z żalem, iż los zmusił go do porzucenia ambicji naukowych). W dniu
nominacji z całą skromnością pisze w liście dziękczynnym, że wobec swych uczonych kolegów „długo jeszcze
pozostanie uczniem”.
Kiedy generał przemienił się w cesarza, ta pokora wobec nauki nie zmniejszyła się ani o włos. W chwili
przekraczania progów Akademii mocarz przemieniał się w szarego członka sekcji mechaniki, a gdy spóźnił się
na jakieś posiedzenie i wszystkie krzesła były zajęte, wówczas on, cesarz Francuzów, król Włoch, pan połowy
kontynentu... stał (sic!), albowiem — jak stwierdził — „wobec nauki wszyscy są równi”. Można to oczywiście
złożyć na karb popisywania się, ale czyż ktoś mógłby przytoczyć drugi przykład takiego „popisywania się” w
całej historii?
Rok 1806. Napoleon pojawia się w Toruniu i pierwsze słowa, jakie kieruje do władz miejskich, brzmią:
— Czy macie tu pomnik waszego znakomitego rodaka, Kopernika?
Ten dowód lekceważenia funkcjonującej już wówczas pruskiej propagandy na temat rzekomej niemieckości Ko-
pernika zaskoczył Polaków. W Polsce powtarzano wówczas wierszyk o Koperniku pióra jednego z uczniów
Bohomolca:
Dowiedziawszy się, że pamiątki po Koperniku są krańcowo zaniedbane, cesarz wpadł w gniew i kazał je na
własny koszt odrestaurować. Słusznie biograf Kopernika, Jeremi
„Mówisz, że słońce stoi, Ziemia w koło chodzi. Gdyś to pisał pijany byłeś, albo w łodzi.”
Wasiutyński, nazwał Napoleona „pionierem kultu Kopernika w Polsce”.
Aleksander, napompowany przez Laharpe’a republikańskim demokratyzmem, radykalnymi pismami Locke’a i
Rousseau, zaczął podobnie — wręcz antymonarchistycznie! W zaprowadzeniu reform wewnętrznych miał mu
pomóc utworzony przez przyjaciół-zapaleńców (Czartoryski, Strogonow, Koczubej i Nowosilcow) „tajny
komitet”, zwany także „komitetem ocalenia publicznego”. Uwolnili wielu zesłańców, przeprowadzili
reorganizację systemu administracji i praw, ulżyli chłopom pańszczyźnianym, przewrócili do góry nogami
oświecenie publiczne poddając szkolnictwo kuratoriom uniwersyteckim. Ale wyjąwszy to ostatnie (powstało
kilka nowych uniwersytetów) — wszystko pozostałe weszło w życie tylko częściowo, bardzo częściowo, często
wyłącznie na papierze lub w narzucony przez cara krętacki sposób. Przykładowo: nowy ustrój konstytucyjny,
który miała otrzymać Rosja, został zgodnie z intencją Aleksandra tak skomponowany, by stanowił skuteczny
parawan dla samowładczego totalitaryzmu. Jego biograf, Maurycy Paleologue, określił to następująco:
„W głębi duszy nie jest on liberalny, raczej marzy o tym, żeby być takim. Jego humanitarny liberalizm roztapia
się w abstrakcyjnych i mglistych formach wolności. Jeśli więc zamierza nadać Rosji nowy ustrój, zastrzega się od
razu, że nie może nic poświęcić z uprawnień dotychczasowej władzy, gdyż na to mu nie pozwala duma dynastii
i jego własna wielkość. Żal mu codziennej teatralnej pompy dworu, w której się czuł doskonale”.*
Szybko wyzbył się tych mrzonek młodości i przeszedł do obozu ultrareakcyjnego. Pomogli mu w tym,
popychając w kierunku Świętego Przymierza: szalbiercza mistyczka Krüdener, austriacki kanclerz Metternich i
tępy okrutnik z własnej stajni, generał Arakczejew. Po czym Rosja zamieniła się w jeszcze mocniej skute
kajdanami poletko nieznośnego ucisku i samowoli.
Przychylni mu historycy wytłumaczyli niepowodzenie
•
Tłumaczenie Marty Grabowskiej i Józefa Konopki.
w realizacji „wielkiej reformistycznej chimery” trudnościami, jakie napotkał wewnątrz kraju, ciężarem
rzeczywistości nie do udźwignięcia w owym czasie. Przypominają się słowa Gilberta Cesbrona:
„Uprzywilejowani bardzo cenią drobne przeciwności — likwidują one ich ostatnie skrupuły”.
Ciekawy był stosunek obu partnerów do oficjalnie wyznawanej religii. Praktyki religijne Aleksandra były
typowym dlań teatrem. Jego wiara w Boga przypominała jezioro, które raz wysycha, a innym razem wzbiera —
zależnie od okoliczności. Katarzyna II, przyjaciółka Diderota i Voltaire’a, bożyszcze encyklopedystów („Notre-
Dame de Petersbourg”), starała się wychować wnuka w obojętności dla chrystianizmu, wpajając mu
przekonanie, że religia ma wartość jedynie jako „instytucja policyjna”. Laharpe kontynuował to dzieło i pewnego
razu podyktował uczniowi zdanie: „Zbawiciel to Żyd, którego imię przyjęła sekta chrześcijan”.
Z umiarkowaną (bardzo umiarkowaną) wiarą w Chrystusa sąsiadował u imperatora Wszechrosji mistycyzm i
kontakty z ludźmi „nawiedzonymi”, wśród których pierwszym był „boży człowiek”, regularnie „zaglądający w
przyszłość”. Tacy jasnowidze, z osławioną panną Lenormand na czele, pchali się także na pokoje Napoleona, lecz
zostali przegnani. Co nie znaczy, że był Bonaparte szczerym katolikiem — pozował raczej na deistę i na przykład
w Egipcie czarował muzułmanów swym uwielbieniem dla Allaha. Dopiero w ostatnich latach życia powrócił na
łono katolicyzmu. Na Świętej Helenie powiedział:
— Religia jest o wiele przyzwoitszą i pewniejszą przystanią, niż szelmy pokroju Cagliostra czy Mile Lenormand.
Pierwszym „bożym człowiekiem” Aleksandra I był apostoł sekty trzebieńców, Kondratij Seliwanow, głoszący
słowami Mateusza i Izajasza: „I są rzezańcy, którzy się sami otrzebili dla Królestwa Niebieskiego (...) Bo tak
mówi Pan trzebieńcom, którzy będą strzec sabatów moich, a obiorą, com ja chciał i zachowają przymierze moje.
Dam im w domu moim i w murach moich miejsce lepsze nad syny i córki, imię wieczne dam im, które nie
zaginie”.
Seliwanow był mistykiem szalonym, wszelako szalonym
w granicach rozsądku, czyli bezpieczeństwa, chociaż bowiem namawia! wszystkich do wyzwalającej duszę
kastracji, nie ośmielił się poradzić tego samego carowi. Efekty propagandy Seliwanowa były często zatrważające.
Popadające w mistyczną egzaltację kobiety-„bogomołki” okaleczały się dla usunięcia ze swych ciał chuci
(„iskuszenja płoti”), kastrowali się też ciemni żołnierze. Gdy uczyniło to siedemdziesięciu gwardzistów carskich,
wyżsi oficerowie wpadli we wściekłość i udali się do Aleksandra na skargę, ten jednak nie kiwnął palcem dla
zapobieżenia tragediom.
Seliwanow wywierał zresztą jeszcze większy wpływ na cara. Aleksander konsultował się z nim przed
powzięciem ważnych decyzji i wyprawami wojennymi. Seliwanow wyrażał się wówczas o Napoleonie per
„przeklęty Francuz”. Komizm całej tej historii polega na tym, że później, już po śmierci Napoleona, trzebieńcy
czcili go jako świętego, wcielenie Mesjasza, i twierdzili, że spoczywa on we śnie na wybrzeżach Bajkału, by
kiedyś zmartwychwstać i zaprowadzić na świecie Królestwo Boże.*
Interesuje Państwa z pewnością opinia Bonapartego na temat zażyłości między namiętnym wielbicielem
rozkoszy serwowanych przez usłużne damy, Aleksandrem, i apologetą mistycznego orgazmu w postaci
autokastracji, Seliwanowem. Spieszę zaspokoić tę ciekawość słowami wyjętymi z ust Korsykanina:
— Trudno posiadać świetniejszy umysł, jak car Aleksander — zwierzył się pewnego razu Napoleon Metternicho-
wi — lecz mnie się zdaje, że brak mu jednej klepki, tylko nie mogę dojść której.
Byśmy mogli dojść do pełniejszego obrazu partnerów cesarskiego pokera, którego opis wypełni dalsze strony tej
książki, kilka opinii trafnie ujmujących sylwetki i charaktery obydwu. Zacznijmy od cesarza Francuzów.
„Jak wielu współrodaków, co zresztą na Korsyce nie jest niczym wyjątkowym, Napoleon miał usposobienie
pochmurne,
•
Tę sensacyjną informację podał jako pierwszy do druku Piotr Leroy-Beaulieu w „La Renovation de L’Asie”, Paris 1900.
charakter gwałtowny i humor kapryśny; od dzieciństwa odczuwał potrzebę panowania (...) lubił samotność,
szukał jej zwłaszcza do pracy” * (Roger Peyre, „Napoleon i jego epoka”, Warszawa 1901).
„Nieustannie czujna uwaga i niezrównana pamięć podsycały w nim gorącą wyobraźnię, która bez przerwy snuła
plany polityczne i strategiczne, a którą oświecały, zwłaszcza w nocy, gwałtowne błyski natchnienia,
analogicznego do natchnienia matematyka i poety. Nieustanne napięcie umysłu izolowało go od tych
wszystkich, którzy czuli odrazę do wysiłku i myśleli jedynie o próżnowaniu i uciechach (...) szlachetna była jego
pasja, by poznać i zrozumieć wszystko; jako człowiek racjonalistycznego i filozoficznego XVIII wieku, nie po-
przestawał na intuicji, lecz opierał się na wiedzy i rozumowaniu” ** („Historia Francji”, t. I I , Warszawa 1969, z
części napisanej przez G. Lefebvre’a).
„Największy człowiek czynu, jakiego znają dzieje, dzięki niezrównanej sile woli i geniuszowi militarnemu z
skromnych początków wzniósł się na stanowisko twórcy najpotężniejszego mocarstwa w epoce nowożytnej i
pana Europy. Wielki jako wódz, okazał również pierwszorzędne zdolności jako administrator i prawodawca;
pracownik wszechstronny a niestrudzony, poświęcał na sen zaledwie 4—5 godzin na dobę” *** („Wielka
Ilustrowana Encyklopedia Powszechna Gutenberga”, t. XI).
„Obraz d u c h o w y Napoleona da się odtworzyć z trudnością, gdyż, jak mówi Taine: «był on ponad miarę
wszystkiego, tylko jeszcze bardziej dziwny, nie tylko poza linią, ale i poza ramą. Przez swój temperament,
instynkty, zdolności, wyobraźnię, przez swą moralność, namiętności, zdawał się być
•
Tłumaczenie Władysława Bukowińskiego. ** Tłumaczenie Michała Derenicza. *** Godłem Cesarstwa nie był orzeł, jak się powszechnie uważa, lecz z
rozkazu Napoleona pszczoła — symbol pracowitości (przed nim użył tego symbolu król Franków z dynastii Merowingów, Childeryk, w V wieku).
Gdy ministrowie zasypiali ze zmęczenia na nocnych posiedzeniach rządu, Napoleon budził ich mówiąc:
— Dalej, dalej, panowie, obudźmy się, jest dopiero druga godzina, musimy zarobić pieniądze, które nam daje naród francuski.
urobionym gdzie indziej, utworzonym z innego metalu niż jego współobywatele i współcześni*. Charakteryzuje
Napoleona potęga umysłu, olbrzymia pamięć, siła woli, pracowitość, przenikliwość, odwaga (...) Jeśli wielkość
ludzi mierzy się siłą umysłu i mocą charakteru, nie ma w dziejach tytana, któremu by Bonaparte nie
dorównywał. Był despotą, rządził ludami Europy jak chciał, ale był jednocześnie heroldem rewolucji,
demokratyzmu, równości, dla milionów był legendarnym bohaterem, który mieczem ma zaprowadzić spra-
wiedliwość na ziemi. W skostniałą Europę wniósł z sobą potężne prądy, budził z letargu uśpione narody,
otwierał nowe cele i drogi (...) Wola jego i inteligencja równały się prawie jego wyobraźni, która była bez granic”
(„Encyklopedia Powszechna Ultima Thule”, t. VII, Warszawa 1935).
„Napoleon rozszerzył do niesłychanych rozmiarów te pojęcia, które przed nim uważane były za najdalsze
granice ludzkiej umysłowości i energii” (Lord Rosebery, „Napoleon — the last phase”, London 1900).*
Z kolei samodzierżca rosyjski:
„Wyzuty z cywilnej odwagi, o woli spękanej, czynnej tylko przez wysiłki chwilowe, splątany stale siecią
sprzecznych zamierzeń i zobowiązań, z konieczności zakłamany, wyrobił sobie natomiast rzadką zręczność
maskowania się, udawania, łudzenia drugich” („Wielka Historia Powszechna” Trzaski,
•
W pierwszym wydaniu zacytowałem jeszcze radzieckiego historyka, Tarlego. Cytat ten wyrzucam, warto wszakże zauważyć, iż Tarle, który m. in. tak
określił Napoleona: „Jedno z najosobliwszych zjawisk w dziejach świata”, pisząc (w dobie stalinowskiej) biografię Bonapartego, stworzył jedną z najosobliwszych
biografii w dziejach świata. Napisał m.in., że „Napoleon usunął wszelkie ślady wolności z państwowego i społecznego życia swego imperium — kompletna cisza
panowała podczas jego panowania na terenie niezmierzonego państwa”, że „okrutnie i konsekwentnie prześladował”, że „żaden rząd nie posunął się do takiego
mistrzostwa w gnębieniu proletariatu jak właśnie on, który przez wprowadzenie specjalnych książeczek robotniczych* ostatecznie pozbawił robotników
możliwości obrony przed wyzyskiem”, że „w czasach Napoleona trwa! ucisk, trwoga i niepewność jutra; nikt nie mógł przewidzieć, co się z nim stanie jutro w tych
krwawych czasach”, że „Napoleon planowo grabił kraje, którymi mógł rozporządzać” i że to wszystko przypominało „szajki bandyckie, których programem jest
zwierzęce okrucieństwo”. Wspomniana osobliwość takiego ujęcia tematu polega na fakcie, iż obraz ów nic miał nic wspólnego z Napoleonem, za to idealnie
odzwierciedlał epokę stalinowską (Stalina i stalinizm), włącznie z drobnymi detalami, jak chociażby „książeczki robotnicze”, za pomocą których Stalin uczynił
robotnika niewolnikiem w raz na zawsze przypisanym miejscu pracy.
Everta i Michalskiego, t. VI, Warszawa 1936, z części napisanej przez Mariana Kukiela).
„O ile Katarzyna I I przedstawiała idealny typ męskości w polityce, w konsekwencji, nawet w obłudzie, o tyle
Aleksander I reprezentuje idealny typ kobiecości. Reprezentował wszystkie te cechy, które słusznie czy
niesłusznie przypisujemy kobietom, a mianowicie zmieniał zdanie zależnie od tego, z kim rozmawiał, i zawsze
się skłaniał do wywodów swego rozmówcy, nigdy nie lubił i nie umiał stawić czoła innym przekonaniom. Swoje
własne myśli ukrywał, wciąż kluczył, wciąż jak gdyby chorował na brak decyzji. (...) Nie znosił silniejszych
indywidualności, a jednak liczył się z nimi, schlebiał im i zwodził” (Stanisław Mackiewicz, „Był bal”, Warszawa
1961).
„Na osobowości przyszłego władcy zaciążył też niewątpliwie udział w tarciach między ojcem a babką, co
wypaczało charakter Wielkiego Księcia, uczyło dwulicowości, skrytości i przesadnej ostrożności, pogłębiało
cechujące Aleksandra niezdecydowanie (...) Nie był wybitnym politykiem i nie umiał konsekwentnie realizować
przyjętych planów. Zręcznie natomiast lawirował między różnymi koteriami dworskimi, wykorzystując ich
walkę do ugruntowania własnej, często chwiejnej, pozycji” (Jerzy Skowronek, „Antynapoleońskie koncepcje
Czartoryskiego”, Warszawa 1969).
„Oszczerczy dureń, kapryśny i nieobliczalny intrygant, maniak religijny, cynik słodki w języku, a fałszywy w
sercu; grozi mu obłęd, tak jak Pawłowi, ma delikatną płeć, ale źle słyszy, gwizda pięknie przy fortepianie, gra z
pasją w loteryjkę, zakłada się z paniami, kto się prędzej przebierze. Pod względem fizycznym jest nieznużony
(...) czasem zmusza swe tancerki do czterdziestu ukłonów w jednym tańcu. Dba ogromnie o wygląd zewnętrzny
i stara się, aby białe spodnie generalskie przypominały na nim — statuę marmurową” (z raportów agentów
tajnej policji austriackiej w czasie Kongresu Wiedeńskiego: Stanisław Wasylewski, „U księżnej pani”, Kraków
1958).
„Największą wadą, która zresztą tłumaczy charakter rządów Aleksandra, jest chwiejność. Nerwowy fantasta,
działa
tylko pod wpływem afektów. Nagłe zmiany humoru, skoki od brutalnego egoizmu do wspaniałomyślności,
radość życia i melancholia, odwaga i tchórzostwo, zapał i zniechęcenie, szczerość pełna niedomówień i
wykrętów, pociąg do pustych rozrywek wśród najpoważniejszej pracy, dziwny brak poczucia moralności i
niezdrowe wybryki w miłostkach — to wszystko wskazuje na chorobliwy stan psychiczny i fatalny atawizm.
Bezkarnie nie można być synem podejrzliwego degenerata i okrutnego błazna, potwora «o trupiej głowie», jakim
był car Paweł” * (Maurice Paléologue, „Aleksander I — dziwny car”, Lwów—Warszawa).
„Metternich oblicza w swoich pamiętnikach, że co pięć lat zmieniał się wewnętrznie do gruntu, procesem
stopniowym, a co kilka miesięcy było coś zmodyfikowanego w jego pojęciach, uczuciach, upodobaniach i
zarazem w jego polityce. Zapewne w tym sądzie dużo ironicznej przesady (...)” (Juliusz Falkowski, „Obrazy z
życia kilku ostatnich pokoleń w Polsce”, t. IV, Poznań 1886).
„Miał przebiegłość, chytrość i zimną rachubę, ale brakowało mu zupełnie mocy działalnej (...) nie miał nigdy
dość siły, żeby wywrzeć wpływ na sprawy swego państwa, bierny raczej niżeli czynny (...) Miewał czasem
popędy mongolskie z tradycji i przypomnień” (Adam Mickiewicz, paryski wykład XXV, 17 maja 1842)**.
Więcej miejsca poświęciłem w tej „cytatowej” charakterystyce słabościom Aleksandra niż sile woli Napoleona, bo
też cechom zwycięskim należy się priorytet. Mickiewicz dodał podczas tego samego wykładu: „Ta dwoistość w
charakterze, to wahanie się w postępowaniu politycznym, stawały się dla niego (Aleksandra) źródłem
powodzeń”. Przebiegła kobiecość zawsze triumfuje.
Z jednej strony wszechstronny geniusz dysponujący inteligencją i pracowitością większą od przeciętnej, z drugiej
zniewieściały, niedouczony bawidamek, krętacz i mistyczny tchórz — i on właśnie wygra. Nie może to budzić
zdziwienia.
•
Tłumaczenie Marty Grabowskiej i Józefa Konopki. ** Tłumaczenie Feliksa Wrotnowskiego.
bo jeśli w ogóle w historii istnieją jakieś prawidłowości, ta jest najbardziej typowa: dynamiczni ambitnicy spod
znaku Marsa zawsze spalają się w ogniu swej wielkiej pasji; politycznego pokera rozstrzygają na swoją korzyść
„chytrzy Bizantyjczycy”, którzy lepiej opanowali sztukę blefu i umiejętność doczekania weny, szczęśliwego
odwrócenia się karty po całej serii porażek. Właśnie szczęście stanowi jeden z najważniejszych atutów w
pokerze, grze będącej zjawiskiem — mówię to z całą odpowiedzialnością — metafizycznym. Spytajcie do-
świadczonych pokerzystów — wena i pech spadają w tej grze na uczestników długimi falami, licho wie
dlaczego. Pechowcy nie powinni zajmować się pokerem.
Pozostaje mi jeszcze obowiązek sportretowania fizys obydwu graczy.
Paléologue: „W zaraniu dziewiętnastego stulecia carewicz Aleksander, syn Pawła I , wnuk Katarzyny Wielkiej,
jest pięknym dwudziestotrzyletnim młodzieńcem, szczupłym,
o
oczach błękitnych, rysach delikatnych, kształtnym nosie
i
jasnych kasztanowatych włosach. Z jego twarzy promieniuje pełen uroku wyraz, cechujący również całe
zachowanie się, pełne monarszej wytworności”. Z upływem lat czoło Aleksandra będzie się stawać coraz wyższe,
i to wszystko, co warto dodać do opisu.
Przepraszam, warto jeszcze dodać coś, co już zostało powiedziane, lecz co Mickiewicz podkreślił opisując Alek-
sandra: „On jeden spomiędzy carów rosyjskich miał oczy błękitne”.
Peyre o młodym Napoleonie: „Małego wzrostu (168,7 cm — przyp. W. Ł.), lecz trzymający się prosto i wysmukle,
zdradzał postacią samą mieszaninę stanowczości, porywczości i powagi, które go czyniły niepospolitym. Cera
żółtawa, policzki wklęsłe, niezwykła chudość — miały w sobie coś pociągającego; przejawiała się jedna z tych
dusz, które ma na myśli porównanie: klinga przebija pochwę”.
Z biegiem czasu posępny chudzielec o drapieżnej twarzy zaczął się zaokrąglać — mniej więcej od 1800 roku, co
łatwo zauważyć przeglądając jego podobizny pędzla Grosa, Roehna, Lethiére’a, Isabeya, Davida, Fragonarda,
Chaudeta, Cou-
dera, Philipsa, Bouchota, Lebela, Gérarda, Monsiau, Prud’-hona, Serangeliego, Verneta, Appianiego, Berthona,
Ponce Camusa, Mularda, Gautherota, Gosse’a, Rougeta, Vignerona, Lefebvre’a, Girodeta, Delaroche’a, Flamenga,
Meissoniera, Orchardsona, Eastlake’a i innych. Można by z tych niezliczonych portretów ułożyć ewolucję jego
otyłości niemal miesiąc po miesiącu. Jeśli chodzi o wygląd ogólny — wychodziło mu to na dobre, gdyż zacierało
rażącą dysproporcję między głową a resztą ciała. Podobnie jak wszyscy w rodzinie Bonapartych, Napoleon miał
olbrzymią głowę, co zwłaszcza w młodości, kiedy był chudy jak szczapa, raziło: łeb Goliata na korpusie
zagłodzonego Pigmeja. Tusza osłabiła ten kontrast.
Aha, i jeszcze jedno — miał przepiękne dłonie, „z których największa kokietka byłaby dumna i których skóra,
biała i gładka, osłaniała stalowe mięśnie” (świadectwo księżnej d’Abrantes). Za chwilę te dłonie rzucą pierwsze
karty na stół.
PREZENTACJA WIDOWNI
Czytelnik dobrze zorientowany w realiach doby napoleońskiej łacno zauważy, że przecież głównym
przeciwnikiem Napoleona był Albion. I będzie miał rację, tylko że Anglicy mieli przez całe wieki ten rozsądny
zwyczaj, iż gry polityczne, w których można było poparzyć sobie paluchy, przeprowadzali cudzymi rękami,
wypełniając je uprzednio złotem. Mówiło się: „Anglia walczy do ostatniego żołnierza... swego sprzymierzeńca” i
mówiło się w ten sposób czystą prawdę. Londyn przez większą część Empire’u napuszczał na Bo napartego inne
mocarstwa europejskie, dofinansowując je z takim zapałem, że — zważywszy kolejne klęski, jakie zadawał
wrogom „bóg wojny” — Wielka Brytania stanęła u progu bankructwa gospodarczego.
Faworytem Londynu przez cały czas wielkiej gry był Aleksander I — on brał udział w bezpośredniej rozgrywce i
dlatego był to poker między nim a Napoleonem.
Ile kosztowała ta gra? Wydatki wojenne zatwierdzone przez francuskie ministerstwo skarbu wyniosły w latach
1802—1813 cztery miliardy siedemset trzydzieści trzy miliony franków. Odliczając od tego sumy wydane na
działania nie wchodzące w zakres rozgrywki z Aleksandrem, a dodając sumy na dyplomację, szpiegostwo,
kaperownictwo, ceremonie etc. — należy przyjąć szacunkowo, że Napoleon dysponował sumą około dziesięciu
miliardów franków, car zaś niewątpliwie podobną.
Widownię stanowił cały ówczesny świat, wyjąwszy Australię, Oceanię i oba bieguny (nawet do Japonii i Brazylii
docierały echa tych zmagań), ale przede wszystkim Europa, wówczas jeszcze nie będąca „przylądkiem bez
znaczenia”, za to podzielona na niezliczoną ilość drobnych państewek, księstw i republik, żrących się między
sobą, intrygujących ze wszystkimi przeciw wszystkim i jak sępy czekających na ochłapy ze zdobyczy wielkich
graczy.
W loży honorowej spektaklu zasiedli władcy tych kilku większych państw, którym udało się uniknąć
dzielnicowego rozdrobnienia. Przyjrzyjmy się nieco bliżej owym koronowanym kibicom, a momentami
współuczestnikom (w postaci figur w talii kart) cesarskiego pokera.
Była to sama śmietanka starego kontynentu, wielce osobliwa. A więc król Anglii, Jerzy I I I , którego obłęd
ukrywano dość długo, by jednak w roku 1 8 1 1 , kiedy już stał się kompletnym wariatem, odesłać go z tronu na
leczenie. Król pruski, Fryderyk Wilhelm I I I , nadęta kukła, niezgrabna, pozbawiona jakichkolwiek talentów i
pogardzana przez własne otoczenie — Napoleon mówił o nim: „Głupi jak feldfebel”. Cesarz austriacki,
Franciszek, tępy i zawsze uroczysty, w pełni zasługujący na epitet, którym go obdarzono: „Głupiec w gali”. Król
Hiszpanii, Karol IV, wyśmiewany przez całą Europę ślepy rogacz, który kochanka swej żony uczynił pierwszym
ministrem królestwa, niewątpliwie również zasługujący na pomnik głupoty. Król Neapolu, Ferdynand I ,
wszechświatowy champion rogaczy owej doby, leniwa i bezrozumna marionetka w rękach królowej Marii
Karoliny, permanentnie cierpiącej na brak ludzkiego ciepła i leczącej się w ramionach
co dzień to innego oficera. Oraz król Szwecji, Gustaw IV, pogrążony w mistycyzmie i cudotwórstwie,
znienawidzony przez cały naród i wreszcie „zdymisjonowany” przez sejm. Zaiste, doborowe towarzystwo.
Czyż można się dziwić, że w tym elitarnym gronie głupców nie znalazł się ani jeden poważny konkurent dla
Aleksandra i Napoleona? Tylko oni dwaj mogli zagrać o tytuł arbitra Europy.
RUNDA
Runda jeńców i morderców
(jedno rozdanie) *
MIRAŻ INDYJSKI
To pierwsze rozdanie kart lub raczej przygotowanie do niego, zaczęło się od zdobycia przez Francuzów wyspy
Malty.
U Napoleona wszystko zaczynało się i kończyło na wyspach. Urodził się na Korsyce, wygnany został na Elbę,
zmarł na Świętej Helenie. Zapisana w gwiazdach magia wysp — kamieni milowych jego losu.
Maltą zainteresował się w roku 1798, płynąc ze swą „armią wschodnią” na podbój Egiptu i Syrii.
Wyspa ta, ufortyfikowana tak solidnie, że uchodziła za niezdobytą, od roku 1535 znajdowała się w posiadaniu
Kawalerów Maltańskich, czyli Braci Szpitalnych Św. Jana z Jerozolimy (Joannitów). Ci dzielni rycerze, będący
przez kilkaset lat prawdziwym „biczem bożym” dla agresywnych wojowników
•
Pod pojęciem rozdanie należy rozumieć jedną rozgrywkę, od potasowania kart do sprawdzenia.
spod znaku półksiężyca, w końcu X V I I I stulecia przestali już być dzielnymi, zniewieścieli i w większości
szwendali się po dworach europejskich, tracąc swoje dochody na życie próżniacze i rozpustne. To, że Malta —
„klucz Morza Śródziemnego”, nie stała się jeszcze łupem któregoś z mających na nią chrapkę mocarstw,
spowodowane było wyłącznie potęgą jej murów obronnych — w olbrzymich XVI-wiecznych bastionach
posadowionych na urwistej skale stu ludzi mogło się z powodzeniem przeciwstawić całej armii. Napoleon wie-
dział o tym i dlatego wcale nie zamierzał wspinać się na te skały. Postawił na klucz ze złota.
Flota francuska zacumowała u wybrzeży Malty 9 czerwca 1798 roku i pod pierwszym lepszym pretekstem
rozpoczęła kroki wojenne. Były one nie tyle posunięciem militarnym, ile czymś w rodzaju sygnału —
przypomnieniem dla tych rycerzy, którzy wcześniej wsadzili do kieszeni francuskie pieniądze. A jako że wśród
tych przekupionych był także dowódca artylerii maltańskiej (zaopatrzył on swoich ludzi w wilgotny proch i kule
niewłaściwego kalibru) — zabawa zapowiadała się na niezbyt długą. W każdym razie była rzeczywiście
zabawna. Wielki mistrz von Hompesch wysłał na pokład flagowego „Orientu” delegację złożoną z ośmiu
Kawalerów, z których pięciu uciekło po drodze ze strachu. Bonaparte przyjął pozostałą trójkę grzecznie:
—
Panów tylko tylu? A gdzie reszta?... Zresztą dobrze, że przybywacie, bo właśnie miałem obsypać twierdzę
stosem „confetti”, które bywają bolesne.
Widząc, że posłowie nie przestają drżeć, dodał:
—
Może napijecie się, panowie, ponczu, widzę, że wam chłodno...
Po czym zasiadł do biurka i wziąwszy pióro do ręki powiedział z uśmieszkiem:
—
Przygotowałem już dokument, który podpiszecie, panowie. Trzeba jeszcze dać mu tytuł. Wydaje mi się, że
słowo k a p i t u l a c j a brzmi nie najładniej wobec sławnego zakonu rycerskiego, w związku z czym proponuję
tytuł u m o w a . Co o tym sądzicie?... Świetnie, kto milczy, ten się zgadza, a więc do dzieła!
Na mocy tej „umowy” Francuzi zawładnęli w dniu 1 2 czerwca newralgicznym punktem morskiego szlaku
wschód-zachód. Szef saperów armii francuskiej, generał Caffarelli, spacerując u boku Napoleona po
gigantycznych murach twierdzy, westchnął z ulgą:
— Całe szczęście, że był ktoś w środku, aby nam otworzyć bramy.
Po zdobyciu Malty Bonaparte odpłynął ze swym wojskiem do Afryki, by przetrzeć szlak i przygotować w Syrii i
w Persji bazy do ataku na Indie. Nie przypuszczał jeszcze, jak istotną kartą stanie się ta wyspa w jego pierwszej
rozgrywce z Petersburgiem. My również pożegnajmy Maltę na krótki czas i zapoznajmy się z człowiekiem, który
dostarczył Napoleonowi pozostałych, najsilniejszych figur do licytacji. Człowiekiem tym był czarnowłosy i
czarnooki chudzielec o nazwisku Massena, syn garbarza, eks-przemytnik i chłopiec okrętowy, obecnie zaś (w
dobie kampanii egipskiej) jeden z pozostawionych na straży Republiki generałów rewolucyjnego chowu.
Czterdziestoletni w roku 1798 Andrzej Massena był typem ponurym, milczącym i zgorzkniałym, trudno powie-
dzieć czy dlatego, że ukochana dziewczyna miast niego wybrała do ślubnej łożnicy jego najserdeczniejszego
przyjaciela Bavastro (najwybitniejszego korsarza napoleońskiego basenu Méditerranée), czy też dlatego, że
podczas wojny nie można było być wszędzie naraz i ukraść wszystkiego, przez co naturalnym biegiem rzeczy
część łupu wędrowała do sakw kolegów. Był to ponadto człowiek stały, nigdy nie zmienił swego hobby, nawet
wówczas, kiedy już, zostawszy z woli cesarza księciem Rivoli i Essling, posiadał oficjalne dochody w wysokości
eliminującej konieczność łupienia anektowanych bądź wyzwalanych ziem. Dzięki tej stałości zszedł do grobu z
milionami przekleństw od ograbionych kościołów, miast i wsi, lecz także z kontem w wysokości czterdziestu
milionów franków.
Dla Francji istotne było to, że chciwości Andrzeja Mas-sény dorównywały w pełni jego talenty militarne (według
ekspertów wojskowości był on najwybitniejszym, obok Da-vouta, wodzem w armii napoleońskiej).
Podczas nieobecności Bonapartego w Europie Massena i jego pozostali na kontynencie koledzy mieli pełne ręce
roboty. Oto bowiem, korzystając z tej nieobecności, Europa zafundowała sobie za brytyjskie złoto nową koalicję
antyfrancuską i runęła ze wszystkich stron na młodą Republikę, zadając jej serię hańbiących klęsk. Sytuacja
pozbawionych swego „boga wojny” Francuzów zaczęła stawać się bliska krytycznej, a przecież najgorsze
dopiero miało nadejść, gdyż dwie rosyjskie armie cara Pawła I (był on „spiritus movens” koalicji) nadciągały ze
wschodu i jeszcze nie zdążyły wejść do akcji. Pierwszą z nich dowodził Korsakow, drugą Suworow, który był
rosyjskim wodzem naczelnym. Tego straszliwego starca, poprzedzanego budzącą grozę sławą kata Polaków i
Turków, bali się Francuzi najbardziej.
Feldmarszałek graf Suworow Rymnicki, klown i Spartanin w jednym ciele, „bohater, bufon, półdemon i
półplugawiec” (Byron), zdawał się ludziom Zachodu „okrutnym potworem mieszczącym w skórze rzeźnickiego
psa duszę małpy”. Brzydota jego była legendarna — car Piotr I I I awansował go z kapitana na pułkownika tylko
po to, aby się go pozbyć z gwardii i na dodatek rozporządził, by tam, gdzie przechodzi Suworow, zasłaniać
wszystkie lustra. Nawet najżyczliwsi mu Anglicy przyznawali pochlebnie, że jest tylko w czterech piątych
obłąkany.
Do zdobytego Mediolanu Suworow wjechał triumfalnie, siedząc na kozackim — małym, włochatym — koniku.
Siedział w... bieliźnie (plus cudaczny kapelusz i szerokie buty na golutkich nogach), a tłumy asystujące temu
wjazdowi błogosławił, czyniąc raz po raz prawosławny znak krzyża ręką, z której zwieszała się nahajka, co tylko
inteligentniejsi z Włochów zrozumieli jako symbol i wykonali rzymski znak krzyża w podzięce dla Madonny za
fakt, iż opatrzność dała im jako ojczyznę Półwysep Apeniński. Z kolei Włoszki zaczęły się nerwowo żegnać, gdy
gość zsiadł z konia i rozebrał się do naga, by wziąć kąpiel w fontannie miejskiej. Bieliznę lubił bardzo. Gdy został
mianowany feldmarszałkiem (za iście
mongolską rzeź Pragi), podczas uroczystego nabożeństwa w cerkwi warszawskiej wyskoczył z zakrystii w
bieliźnie i przeskoczył kolejno jedenaście ustawionych krzeseł, które symbolizowały jedenastu równych mu
dotąd rangą kolegów, jakich przeskoczył swym awansem, po czym dopiero przywdział strój feldmarszałka.
Lubił też tańczyć i tutaj również wykazał oryginalność: podczas balów, które urządzano w Austrii na jego cześć,
tańczył walca ze swym adiutantem jako partnerką, co jeszcze nie było tak oryginalne jak to, że tańczył w
przeciwną stronę, brutalnie roztrącając pozostałe pary. Wśród zwyczajów wojskowych, które próbował zapro-
wadzić, na szczególną uwagę zasługuje pobudka: osobiście budził rano swą armię, naśladując koguta donośnym
ku-ku-ry-kuuu! Trudno powiedzieć, jakim był kogutem, w każdym razie pechowym — zmarł (1800) na syfilis.
A jednak człowiek ten, mimo że podczas każdej kampanii zachowywał się jak idiota, między kolejnymi atakami
komicznego pajacowania i upijania się do delirium tremens wygrywał jedną za drugą wszystkie bitwy, jakby od
niechcenia. Miał prostą dewizę, którą zawarł w słowach „bystrota i natisk” — pchał się szybko do przodu,
miażdżąc przeciwnika i gardząc wyrafinowanymi spekulacjami strategicznymi. W tym względzie był podobny
do swego pana, cara Pawła, który też nie znosił nadmiernej uczoności w wojsku (szczytem wszystkiego było
zlikwidowanie przez cara rosyjskich sztabów wojskowych) i układania jakichkolwiek planów.*
Drugie podobieństwo zasadzało się na ubiorze. Suworow, zawsze niechlujny i rozmamłany, przypominał swym
wyglądem cudaka z jarmarcznej budy. Podobnie wyglądał lubujący się w pozie arcykapłana Paweł, kiedy jako
głowa Kościoła prawosławnego (sam się mianował na to stanowisko) nakładał pontyfikalną dalmatykę na
skrojony pruską modą mundur, łosiowe spodnie i sztywne botforty. Innych podobieństw nie było, car
nienawidził swego sługi, ale że nie miał lepszych od
•
Bawiąc się kiedyś w admirała Pawe I zobaczył ze zgrozą zeszyt okrętowy
z
formacjami marszowymi floty.
— Plany! — ryknął. — Ważycie się robić plany, kiedy ja tu jestem!
Suworowa w zwyciężaniu, jego posłał do zaprowadzenia porządku na Zachodzie.
•
W połowie kwietnia 1799 roku Suworow przybył do Werony, objął naczelne dowództwo nad wojskami
koalicji na włoskim, głównym teatrze wojny, po czym już 27 kwietnia zaskoczył i zmasakrował pod Cassano
francuską armię generała Moreau, którego rodacy uważali za wielkiego wodza. W dniach od 17 do 20 czerwca
ten sam los spotkał pod Trebią armię generała Macdonalda. 1 5 sierpnia, pod Novi, Suworow rozniósł na strzępy
armię naczelnego wodza francuskiego, generała Jouberta (Joubert poległ w tej bitwie) i to już był właściwie
koniec. Padły twierdze, wojska francuskie prawie nie istniały, całe włoskie dzieło Napoleona zostało
zlikwidowane w cztery miesiące. Sytuacja Republiki Francuskiej stała się rozpaczliwa, a „bóg wojny” bawił w
Syrii i nie miał o tym pojęcia.
Ostatnią, śmieszną wręcz — zważywszy jej liczebność — nadzieją Francji stała się armia, a właściwie korpus
Andrzeja Masseny, który przycupnął pod Zurychem, zastawił sobą drogę do Francji i czekał na rozwój
wydarzeń. W Zurychu zaś rezydował ze swą armią Korsakow i też czekał — na Suworowa, by razem zetrzeć w
proch Massenę. Czas oczekiwania umilał sobie Korsakow frywolnymi zabawami i grą w karty, chełpiąc się przy
zielonym stoliku, że odeśle Massénę do Petersburga w klatce, jako „okaz republikanina”.
8 września Suworow ruszył z Italii ku Zurychowi. Drogę przez szwajcarskie Alpy obliczył na dwadzieścia dni —
28 września miał się połączyć z Korsakowem i zamknąć pułapkę wokół Francuzów. Przez te dwadzieścia dni
Francja uważała się już za pokonaną; tylko jeden człowiek, nie bojący się żadnego nazwiska, zimny, baczny,
milczący i przebiegły, miał inne zdanie i czekał z kamiennym spokojem na okazję. Był to właśnie Masséna.
Suworow realizował swój plan z typową dla niego konsekwencją, nie zważając na cierpienia żołnierzy ginących
w alpejskich przepaściach. Po pięciu dniach zrobił jedną czwartą drogi, lecz to nie wyprowadziło Massény z
równowagi. Po dziesięciu dniach pozostała mu już tylko połowa
trasy, a Masséna wciąż z tym samym bezruchem sprężonej do skoku mureny obserwował, jak Korsaków ucztuje
i wkłada do swego łóżka śródziemnomorskie piękności. Po piętnastu dniach Suworow miał już tylko jedną
czwartą drogi do pokonania i był tuż tuż, przygotowując się do zamknięcia kleszczy, a Massena ani drgnął i
tylko milcząco patrzył, jak Korsaków rozciąga linie swych wojsk w ułożonym z Suworowem manewrze
oskrzydlającym.
Kiedy linie te rozciągnęły się wystarczająco, Masséna zadał potworny cios, przygwoździł Korsakowa do Jeziora
Zuryskiego i rozdeptał, biorąc kilka tysięcy jeńców, wszystkie armaty (sto sztuk), zapasy i skarbiec.
Co do Suworowa, trzeba powiedzieć, że z zegarmistrzowską precyzją zrealizował swój plan: tak jak pragnął,
połączył się 28 września z oddziałami Korsakowa — tyle że były to uciekające niedobitki spod Zurychu. Widząc
to, stary feldmarszałek po raz pierwszy w życiu podkulił ogon i rozpoczął odwrót. Zdegustowany zuryską
klęską, a zarazem obrażony na sojuszników, że nie pomogli armii rosyjskiej, car Paweł odwołał swoich chłopców
do domu i ostatecznie wycofał się z koalicyjnej gry. Francja była uratowana.
A Napoleon, który 9 października 1799 roku powrócił do Francji i równo w miesiąc później objął władzę jako
Pierwszy Konsul Republiki, miał już swoje karty do pokera z Petersburgiem. Było nimi tych kilka tysięcy jeńców
wziętych przez Massénę. Razem z garstką Rosjan złapanych przez generała Brune’a pod Alkmaar w Holandii
(rozbicie desantu anglo-rosyjskiego) dawało to nieco ponad sześć tysięcy rosyjskich żołnierzy, gnijących w
obozach jenieckich na terenie Francji. Jeńców tych Paweł I nie był w stanie uwolnić, gdyż nie miał jeńców
francuskich na wymianę.
Biorąc to wszystko pod uwagę, politycy europejscy ze zdziwieniem obserwowali narastającą sympatię cara do
Pierwszego Konsula. Zdziwienie było nieuzasadnione. Paweł I nienawidził Francji do czasu, kiedy trzęsła nią
„bezbożna sekta jakobinów”. Francuskie hasła republikańskie, takie jak „wolność, równość, braterstwo”, a nawet
wyrazy „społeczeństwo”, „obywatel” i „ojczyzna” — były dlań diabel-
skimi wynalazkami. Napoleona uznał za „pogromcę jakobinów” i niemal zadurzył się w nim, a krok w krok za
tą fascynacją maszerowały represje antybrytyjskie. W kwietniu 1800 roku car odwołał z Londynu swego
ambasadora Woroncowa, a w dwa miesiące potem wyrzucił z Petersburga brytyjskiego ambasadora Withwortha
z całym jego personelem, w odwecie za intrygi Withwortha i za to, że Anglia odrzuciła propozycję francuską w
sprawie wymiany jeńców. Wówczas Bonaparte rozpoczął licytację.
Na jego rozkaz francuski minister spraw zagranicznych, Talleyrand, w liście do swego rosyjskiego kolegi, Panina,
napisał, że ponieważ Austria i Anglia, które w zeszłorocznej kampanii wykorzystywały armię rosyjską do swych
celów, nie chcą teraz przyczynić się do przywrócenia jeńcom rosyjskim wolności, Pierwszy Konsul postanowił
uwolnić tych walecznych żołnierzy bez zobowiązań ze strony cara, a tylko przez szacunek, jaki Francuzi żywią
do wojska rosyjskiego.
Pismo to poseł francuski w Danii, Bourgoing, chciał wręczyć posłowi rosyjskiemu w Hamburgu, Murawiewowi,
ten jednak odmówił przyjęcia listu. Ani opinia publiczna, ani dyplomaci rosyjscy nie wiedzieli jeszcze o rosnącej
z każdą chwilą sympatii cara dla Napoleona (wiedziały natomiast wywiady austriacki i angielski). Murawiew
bał się podejmować tej misji bez rozkazu cara, jednakże zawiadomił Petersburg o inicjatywie francuskiej.
Ta chwilowa zwłoka zaniepokoiła Bonapartego; uznał, że musi wzmocnić swoje karty. W pokerze bowiem
można to uczynić „dokupując” nowe karty drogą jednorazowej wymiany. Cytuję przedwojenny podręcznik
„Poker i jego sekrety” (rozdział „Dokupno”): „Przez wymianę tę zyskuje partner możność osiągnięcia wyższej
kombinacji aniżeli miał przy pierwszym rozdaniu”. Napoleon, przypomniawszy sobie o zdobytej wyspie,
zapragnął wzmocnić swe karty Maltą jako atutem, oddając w zamian (wymiana) Maltę jako kawałek ziemi i swe
roszczenia do niego. Być może brzmi to nieco skomplikowanie, lecz w rzeczy samej było pomysłem dość
prostym i mało ryzykownym.
Cały dowcip opierał się na dwóch faktach. Po pierwsze
Anglicy oblegali właśnie Maltę, a garnizon francuski, chociaż bronił się heroicznie, był już u kresu wytrzymałości
ze względu na brak żywności i amunicji. Po drugie — jeszcze wcześniej, po zdobyciu Malty przez Napoleona,
Kawalerowie Maltańscy obrali swym nowym Wielkim Mistrzem... cara Pawła I , w związku z czym zaczął on
rościć sobie prawa do tej wyspy. Bonaparte rozumował następująco: Malta będzie i tak lada dzień stracona, warto
więc oddać to, czego się już właściwie nie posiada, kupując w ten sposób przychylność Pawła. Anglia, gdy
zawładnie wyspą, albo będzie musiała oddać ją carowi (a więc ją straci), albo też odmówi uczynienia tego i
wówczas dojdzie do kolosalnej draki między Petersburgiem a Londynem. Plan ten powiódł się w stu procentach.
Po odmowie Murawiewa Francuzi zaczęli szukać innego kuriera, który mógłby zawieźć carowi tym razem już
dwa listy: o jeńcach i o Malcie. Wręczono je jednemu z tych jeńców, oficerowi Sergiejewowi, i wyekspediowano
go do Petersburga. Paweł I , wzruszony tym gestem, wpadł w zachwyt i natychmiast podjął inicjatywę
Bonapartego. W Berlinie nawiązane zostały za pośrednictwem dyplomacji pruskiej kontakty między posłami
rosyjskim (Krüdener) i francuskim (Bernonville). Równocześnie (wrzesień 1800) car delegował do Paryża swego
adiutanta i przyjaciela, dawnego oficera inflanckiego w służbie szwedzkiej, Sprengportena, w celu sfinalizowania
spraw poruszonych w listach.
Sprengporten, mianowany gubernatorem Malty, miał ze zwolnionych jeńców utworzyć we Francji
sześciotysięczny korpus garnizonowy wyspy i z nim objąć Maltę w posiadanie rosyjskie. Lecz nim do tego
doszło, 28 września 1800 roku — zgodnie z przewidywaniami sztabu francuskiego — po dwudziestu sześciu
miesiącach blokady i oblężenia Malta padła i Anglicy nie tylko odmówili oddania jej carowi, lecz także
przywrócenia na wyspie rycerskiego zakonu Joannitów, który carowi podlegał. W efekcie doszło do całkowitego
zerwania między Anglią a Rosją, czego rezultatem była wojna gospodarcza (od listopada 1800), a następnie
zbrojna Liga Neutralnych (Rosja, Szwecja, Prusy i Dania) sformowana przez
Petersburg i wymierzona przeciw tyranii angielskiej na morzach. Napoleon osiągnął swój pierwszy cel.
W tym czasie generał baron Joram Magnus de Sprengporten przemierzał Europę, jadąc do Paryża ze
wspomnianą wyżej misją od Pawła I , a dokładniej z listem o następującej treści: „Obywatelu Pierwszy Konsulu,
nie zamierzam dyskutować w tym piśmie o prawach człowieka i obywatela, gdyż każdy kraj sam sobie wybiera
formę rządów. Gdy jednak widzę na czele Francji człowieka pełnego zasług, który potrafi rządzić i bić się, to
serce moje skłania się ku niemu. Piszę do Ciebie, by wyrazić moje niezadowolenie z Anglii, która gwałci
wszystkie prawa narodów i którą powoduje egoizm i prywata. Chcę połączyć się z Tobą i położyć kres niepra-
wościom rządu brytyjskiego”.
17 grudnia 1800 roku Sprengporten dotarł nad Sekwanę. W następnych dniach prowadził rozmowy z członkami
rządu francuskiego i z Napoleonem, który zaprosił barona na obiad do Malmaison i wychwalał w jego obecności
szlachetność i wspaniałomyślność cara. Pierwszy Konsul wyraził też przekonanie, że pokój między Francją a
Rosją może być zawarty w dwadzieścia cztery godziny, jeśli tylko car przyśle sygnatariusza, co było zwykłą w
politycznym pokerze żonglerką słowną, jako że istniało jeszcze między oboma państwami wiele spraw spornych
(w tym na przykład sprawa organizacji polskich, korzystających z protekcji Republiki).
Istotnym stał się fakt, że Sprengporten przekazał wspomniane słowa Pawłowi wraz z wiadomością, iż Bonaparte
odsyła mu jeńców rosyjskich... w nowiutkich mundurach, uszytych przez Francuzów według wzorów
rosyjskich, wraz z bronią i sztandarami! Ta bezprecedensowa w stosunkach między państwami wojującymi
(formalnie Rosja i Francja wciąż jeszcze znajdowały się w stanie wojny) uprzejmość wywołała olbrzymie
wrażenie w całej Europie.
Zupełnie już oczarowany przez Korsykanina imperator Wszechrosji we własnoręcznym liście zaproponował
przyspieszenie zawarcia pokoju, wyrażając nadzieję, iż razem zaprowadzą w Europie „ład i porządek”.
Napoleon zacierając ręce powtarzał:
—
Bardzo mnie kocha ten mój przyjaciel Paweł, a ja z tego korzystam, bo on prędko jedzie, o , bardzo prędko!
Tylko że Napoleonowi nie chodziło na razie o Europę. Chodziło mu o Indie.
W ogóle czas już wyjaśnić, o co generalnie szło Bonapartemu w tej grze, która bardziej niż ostrego pokera przy-
pominała towarzyski flirt. Napoleon, dokonując kolejnych przebić, starał się osłabić wiecznie groźną Rosję
wystawieniem jej na sztych brytyjski, i był tego bardzo bliski — starcie floty rosyjskiej i angielskiej na Bałtyku
wisiało na włosku. Celem podstawowym było dla Bonapartego odebranie Anglikom Indii. Nie zdołał dotrzeć
tam poprzez Syrię, podjął więc próbę dotarcia przez ziemie rosyjskie.
Indie były odwiecznym marzeniem Francji. Kolejni gubernatorzy skromnych francuskich posiadłości na
półwyspie: Martin, Dumas, La Bourdonnais i Dupleix nie potrafili opanować go całego, chociaż ostatniemu z
nich niewiele już brakowało do sukcesu. Bonaparte wskrzesił ten miraż.
—
Europa to nędzne kretowisko! — mawiał. — Tylko w Azji można dokonać wielkich czynów!
Ale nie chciał zbyt otwartą propozycją spłoszyć cara — postanowił umiejętnie go sprowokować. Flota brytyjska
blokowała wówczas liczne szlaki handlowe i ewentualne przebicie kanału przez Suez mogłoby skrócić Rosjanom
drogę na Ocean Indyjski. Toteż Konsul, którego inżynierowie zajmowali się tym problemem w czasie kampanii
egipsko-syryjskiej, napisał w jednym z listów do Pawła: „Kanał Sueski jest już wytyczony. Realizacja będzie
łatwa i nie pochłonie wiele czasu, a korzyści z tej drogi dla handlu rosyjskiego byłyby wprost nie do obliczenia”.
Było to kolejne trafne posunięcie. Paweł I zaproponował w odpowiedzi zbrojną, antybrytyjską wyprawę na
Indie. Napoleon tylko na to czekał. Plan akcji, własnoręcznie opracowany przez cara, został przesłany do Paryża,
gdzie Bonaparte naniósł na marginesach poprawki, zbijane następnie przez Pawła.
Według tego planu początkowo ekspedycja miała się posuwać dwiema różnymi drogami. Armia rosyjska, nad
którą dowództwo miał objąć Knorring, maszerowałaby w kierunku Indii przez Chiwę i Bucharę. W drugiej
wyprawie miało wziąć udział trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy francuskich, na czele których — zgodnie z
życzeniem Pawła — miał stanąć... pogromca Korsakowa spod Zurychu, generał Massena. Francuzi, wyszedłszy
znad Renu, popłynęliby Dunajem na statkach dostarczonych przez rząd austriacki i u ujścia przesiedliby się na
okręty, które dowiozłyby ich do Taganrogu. Stąd odbyłby się marsz w górę Donu do Piati-Izbiankoj,
przekroczenie Wołgi pod Carycynem, potem w dół rzeki do Astrachania i dalej okrętami rosyjskimi na perski
brzeg Morza Kaspijskiego, do Asterabadu. W Astera-badzie miało nastąpić połączenie z kilkudziesięciotysięczną
armią rosyjską Knorringa, przy czym naczelne dowództwo miał objąć Masséna. Połączone wojska skierowałyby
się przez Herat, Ferah i Kandahar nad górny Indus, a stamtąd nad Ganges.
Całą tę trasę obliczono na około sto dwadzieścia - sto trzydzieści dni, obliczeniom tym wszelako trudno było
ufać, albowiem nie znano dokładnie proponowanej trasy indyjskiego rajdu — posiadane mapy sięgały zaledwie
do Amu-Darii. Trzeba było zrekognoskować tę drogę. W tym celu car nakazał atamanowi Kozaków dońskich,
Orłowowi-Denisowowi, rozpocząć marsz sondażowy w kierunku Orenburga i dalej przecierać szlak przez
Chiwę i Bucharę. Zaczęto szukać śmiałka, który mógłby poprowadzić niebezpieczny rekonesans. Przypomniano
sobie natenczas o innym atamanie kozackim, pięćdziesięcioletnim zuchwalcu Płatowie.
Matwieja Iwanowicza Płatowa nietrudno było odszukać, albowiem od pół roku mieszkał on, z niewiadomej mu
przyczyny, w jednej z zamkniętych cel twierdzy Petropawłowskiej. Pewnego dnia wywleczono go z lochu,
zaprowadzono do gabinetu carskiego i zadano jedno pytanie: czy zna drogę do Indii? Oczywiście Płatów nie
miał zielonego pojęcia o drodze do Indii, gdyż nigdy się tam nie wybierał. Oczywiście też odpowiedział, że
owszem, zna tę drogę wybornie, był bowiem na tyle inteligentny, by pojąć, że jeśli odpowie inaczej, to wróci do
więzienia i już nigdy w swym
życiu nie będzie miał okazji wybrać się w jakąkolwiek drogę, chyba że pozagrobową. Natychmiast mianowano
go dowódcą jednego z czterech eszelonów wojska dońskiego, skierowanego do Indii (wszystkie cztery eszelony
liczyły dwadzieścia dwa i pół tysiąca żołnierzy). W dniu 27 lutego 1801 roku eszelon Płatowa ruszył znad Donu.
Francusko-rosyjski rajd na Indie rozpoczął się.
W drugiej połowie marca kozacy Płatowa parli już przez stepy orenburskie, marznąc niemiłosiernie i
przeklinając złą dolę. Kiedy miesiąc dobiegał końca, hen za ich plecami, na horyzoncie ukazała się sylwetka
samotnego jeźdźca. Był to specjalny kurier z Petersburga. Dopadł ich na spienionym koniu i wycharczał rozkaz...
zawrócenia z drogi. I to rozkaz wydany nie przez Pawła, ale przez jego syna Aleksandra!
I tak oto pojawił się w naszej relacji z pierwszej rundy gry właściwy partner Bonapartego. Napoleonowi przez
długi czas zdawało się, że gra z carem Pawłem. Było to wrażenie mylne, i dziwne jest, że człowiek tak
inteligentny jak Bonaparte nie spostrzegł tego. Chociaż częściowo winą za to można obciążyć kiepski jeszcze
wówczas wywiad francuski, to jednak Pierwszy Konsul mógłby sam dojść do tego, gdyby na przykład
zastanowił się nad następującą kwestią: dlaczego przy tak serdecznych stosunkach, jakie łączyły go z jego
„przyjacielem” Pawłem, dyplomatom obydwu stron nie udało się zawrzeć pokoju? Wysłany w tym celu przez
cara nad Sekwanę wicekanclerz Kołyczew nie załatwił niczego, i tak doszło do paradoksu: w ciągu całego tego
okresu przyjacielskich kontaktów między dwoma władcami, Francja i Rosja — o czym już wspomniałem —
formalnie pozostawały w stanie wojny!
Prawda wyglądała w ten sposób, że cała ówczesna dyplomacja rosyjska, nienawidząca cara i oglądająca się z
nadzieją na następcę tronu, torpedowała konsekwentnie wysiłki Pawła zmierzające do zawarcia traktatu
pokojowego. W pierwszych miesiącach 1801 roku wrażenie Napoleona, że gra z Pawłem, nie odpowiadało już w
najmniejszym stopniu rzeczywistości, jakkolwiek bowiem Paweł decydował jeszcze o kierunkach posunięć
rosyjskich, to w tym samym czasie Aleksander
podejmował już decyzję o kierunku przesunięcia ojca. Decyzja, którą podjął, wytyczała kierunek w głąb ziemi.
Dla rodziny Aleksandra było to już tradycją, jeśli nie rytuałem. Babcia, Katarzyna I I Wielka, sięgnęła po władzę
każąc swym faworytom zamordować swego męża, cara Piotra I I I , i oni to „zdiełali” ochoczo (otruli i dodusili
cara serwetą podczas libacji w roku 1762), ona zaś odegrała przed narodem i światem komedię wdowiego
„nieutulenia w żalu”. Panując, toczyła wielką grę o Polskę i popełniła tu fatalny błąd: miast utrzymać ów
priwiślański kraj w całości — jako rosyjskiego raba, quasi-gubernię rosyjską — pozwoliła go rozkawałkować, to
znaczy oddała dwie z trzech części tortu Prusakom i Austriakom. Błąd niewybaczalny; takiego przynajmniej
zdania były potężne kręgi dworskie. Cytowany już XIX-wieczny kronikarz, Falkowski, pisał o tych kręgach:
„ludzie, którzy wielką rolę odgrywali za Katarzyny”, i dodał: „Uznawali oni za wielki błąd z jej strony, że
przystała na podział Polski z sąsiednimi mocarstwami, kiedy, jak to sami widzieli, bardzo łatwo jej było Polskę
całą pod nikczemnym Stanisławem Augustem połączyć z państwem rosyjskim”. Za błędy się płaci. Katarzyna
umarła w roku 1796 w wychodku. Oficjalnie — na skutek apopleksji. Nieoficjalna wersja mówiła co innego:
„Według tej wersji śmierć Katarzyny była okrutnym mordem, bo siedzenie ustępu miało sprężynę i ukryte w
poduszce noże. Cesarzowa, osuwając się na siedzenie, całym ciężarem swym wbiła się na ostrza” (W. Gą-
siorowski, „Królobójcy”). Gąsiorowski słusznie zauważył, iż jest to wersja mordu tak niezwykła, że aż przez to
budząca wiarę, „bo plotka wybrałaby formę powszedniejszą” (np. truciznę). Rosjanom nigdy nie brakowało
fantazji: czyż car Piotr Wielki nie zamordował swego syna wbijając mu w odbytnicę rozpalony do białości pręt z
żelaza? Wracając do zgonu Katarzyny — jest w nim element zemsty pohańbionego tronu Lechitów, bo sedes, na
którym zdechła caryca, był wykonany z autentycznego fotela tronowego polskich królów. Udławić się zdobyczą
można nie tylko przez otwór gębowy.
Wielki Książę Aleksander Pawłowicz kochał swoją wielką
babkę, a ojca, tak jak ona, nienawidził. Po wstąpieniu Pawła na tron poczuł się oszukany i okradziony, wiedział
bowiem, że ten fotel babcia Katarzyna przeznaczyła dla niego. Kiedy miał dziewiętnaście lat, posłała mu pewne
tajne akta, za które wylewnie dziękował („Nigdy chyba nie potrafię wyrazić mej wdzięczności za zaufanie, jakim
Wasza Cesarska Mość raczyła mnie zaszczycić”). Akta te zawierały supertajny dopisek w formie „wskazania” dla
Aleksandra. Historycy nie znają jego treści, gdyż takie „wskazania” natychmiast się likwiduje, są jednak
przekonani, że była to rada usunięcia Pawła, gdyby chciał się wepchnąć na tron po śmierci Katarzyny.
Jak wiemy, Pawłowi udało się tego dokonać, zaś jego synowi nie udało się przeszkodzić mu w tym. A to dlatego,
że nie miał on jeszcze wokół siebie zdecydowanej na wszystko opryczniny, Paweł zaś nie zdążył jeszcze dać się
boleśnie we znaki wszystkim razem i każdemu z osobna. Wykazał jednak dużo zapału w tej mierze i już po
czterech latach cała Rosja podzielała synowską nienawiść do dzikich wybryków i żołdackich manier imperatora.
Było to klasyczne sprzężenie zwrotne — lud nienawidził swego cara, gdyż car nienawidził swego „sobaczego
narodu”. Z kolei szlachta i duchowieństwo nienawidzili go za demokratyczną równość, jaką zaprowadził wśród
wszystkich bez wyjątku swych poddanych — polegała ona na rozciągnięciu na panów i popów kary knuta,
będącej uprzednio przywilejem samych włościan.
Popisy Pawła miały — trzeba przyznać — sporą klasę, przejawiającą się w ekstremalności wystąpień. „Siec bez
litości!” — ryczał przy cudzoziemskich dyplomatach o każdym, kto mu się przestał podobać, a swojej żonie i
synom wykrzywiał się małpim zwyczajem i pokazywał język wobec całego dworu. Do łóżek swych metres miał
zwyczaj wkraczać w galowym stroju Wielkiego Mistrza Kawalerów Maltańskich, zaś pewnego razu, rycerską
modą, wyzwał po prostu na ubitą ziemię wszystkich monarchów europejskich i ich ministrów. Jego drugi syn,
Wielki Książę Konstanty, odezwał się w związku z tym do Adama Czartoryskiego:
— Mój ojciec wyda! wojnę zdrowemu rozsądkowi, z mocnym postanowieniem, że pokoju nigdy nie zawrze.
Konstanty silił się na dowcipy, gdyż nic innego nie miał do roboty — jemu korona „nie groziła”. Co innego Alek-
sander, przekonany, że tylko jemu się ona należy.
W początkach roku 1801 wicekanclerz do spraw zagranicznych, hrabia Panin, niby przypadkowo spotkał w łaźni
młodego carewicza i przekonał go (bez trudu), że nieobliczalnego Pawła trzeba usunąć. Oczywiście, nie zrobi
m u się żadnej krzywdy, tylko uwięzi gdzieś daleko w luksusowych warunkach. Oczywiście. Obaj panowie
spojrzeli sobie w oczy szczerze i uczciwie. I wszystko było jasne.
Na czele spisku stanęli: gubernator wojskowy Petersburga, hrabia Piotr Pahlen oraz generał Levin Bennigsen.
Wtajemniczonych było sześćdziesięciu ludzi, przy czym elitę stanowili tradycyjnie już oficerowie gwardii: książę
Piotr Wołkoński, książę Jaszwił, bracia Platon i Mikołaj Zubowowie, książę Aleksander Golicyn i hrabia Uwarow.
Następca tronu był jedynie „wtajemniczony”.
Byli sobie wzajemnie potrzebni. Oni jemu do wykonania brudnej roboty. On (a konkretnie jego wpółudział w
przygotowaniach do zamachu) im dla poczucia bezpieczeństwa. Gdyby działali na własną rękę, mógłby ich
potem, już jako car, powywieszać za mord i w ten sposób odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia o ojcobójstwo.
Związany z nimi, nie będzie próbował uczynić tego, gdyż wówczas zaczęliby „sypać”. Tyle wzajemnego
zrozumienia, naprawdę wszystko jasne.
I łatwe, gdyż właściwie car Paweł był zupełnie osamotniony. Miał przy sobie już tylko dwóch powierników: eks-
balwierza Kutaisowa, awansowanego na dygnitarza za zorganizowanie imperatorowi haremu, oraz jezuitę
Grubera. Ci dwaj nie mogli go obronić. Był jeszcze co prawda niezmiennie wierny Pawłowi sadysta Arakczejew,
ale car akurat pogniewał się na niego i wypędził ze stolicy.
Datę zamachu ustalono na dwudziestego trzeciego marca. Wilgotne ściany Pałacu Michajłowskiego — ponurej,
zimnej twierdzy cara Pawła — miały uszy i od kilku dni wiedziały
o tym, co się szykuje. Nie wiedział tylko imperator. Do ostatniej chwili życie dworskie toczyło się ustalonym
trybem. Co dzień odbywały się rewie i hauptparady na Polu Marsowym lub na placu przed Pałacem Zimowym,
a w Michajłowskim nudne, zakute w gorset etykiety „ansamble”, na które wszyscy zaproszeni musieli się
stawiać pod groźbą ciężkich kar; przyjmowano uroczyście zagranicznych posłów i skwapliwie spełniano
wszelką wolę carską.
22 marca, w przeddzień ataku, odbył się w Pałacu Michajłowskim wielki bal. Jeden z naocznych świadków
wspomina, że stojący na warcie w pokojach cara oficerowie pułku Siemionowskiego — pułku spiskowców, drżeli
ze strachu, kiedy Paweł obok nich przechodził.
Czy car niczego się nie domyślał? Domyślał się wcześniej, może na skutek jakiegoś przecieku, lecz Pahlen, któ-
remu zdradził swe obawy, uspokoił go sprytnie. Na temat tego uspokojenia są dwie wersje. Pierwsza mówi, iż
Pahlen z zimną krwią odparł:
—
Wiem o tym spisku, najjaśniejszy panie, gdyż sam należę do niego.
I przekonał cara, że trzeba jeszcze zaczekać z aresztowaniami, aby rozpracować całą siatkę spiskowców — on po
to się do nich przyłączył.
Według drugiej, bardziej chyba prawdopodobnej wersji, Pahlen załatwił sprawę dowcipem:
—
Spisek? To rzecz niemożliwa, najjaśniejszy panie! Gdyby istniał spisek, ja pierwszy wziąłbym w nim udział.
W każdym razie wiadomość od Pahlena, iż car coś przewąchał, pozwoliła spiskowcom nakłonić Aleksandra do
zgody na przyspieszenie ataku.
Dwudziestego trzeciego marca pogoda była podła. Mżyło. Od samego rana Pahlen zawracał imperatorowi głowę
kilkugodzinnym raportem i tak tym gadaniem o jakichś nieporządkach w mieście zmęczył Pawła, że ten nie
chciał już potem nikogo przyjąć. Zamknął się u siebie i czekał na Arakczejewa, którego chciał mianować
gubernatorem Petersburga na miejsce Pahlena. Ale Arakczejew nie przybywał...
Car przez długi okres żywił pełne zaufanie do Pahlena,
gdyż ten spełniał jego rozkazy z precyzją automatu. Gdy np. kazał Pahlenowi „zmyć głowę” księżnej
Golicynowej, czyli obrugać ją, generał udał się do księżnej, zażądał miednicy, gorącej wody i mydła, po czym
literalnie wypełnił rozkaz monarchy. Lecz teraz, chociaż uspokojony w kwestii zamachu, car instynktownie
stracił zaufanie do sługi, czuł, że za jego plecami Pahlen knuje jakąś intrygę. Zrozumiał, że wyrzucenie
Arakczejewa ze stolicy było błędem i że tylko przy nim będzie się czuł bezpieczny. Wysłał do wiernego psa
sztafetę z rozkazem natychmiastowego powrotu i dwudziestego trzeciego marca dziwił się, że Arakczejewa
jeszcze nie ma.
Fanatyczny antyliberał, generał hrabia Aleksy Andrejewicz Arakczejew, zawsze prosty jak kij, zjeżony, patrzący
wilkiem, o zaciętych ustach i wściekle latających nozdrzach, uchodził za człowieka o nieugiętej energii. Drżeli
przed nim wszyscy, po cichu nazywano go „potworem, buldogiem i hieną”. Sztafeta od Pawła zastała go w
dobrach Gruzin pod Nowgorodem, zaledwie sto wiorst od stolicy. Miejscowość ta zasłynęła w Rosji ze względu
na tragiczną, nawet jak na ówczesne czasy, sytuację tamtejszych pańszczyźnianych muzyków, których
Arakczejew i jego rozpustna nałożnica-Cyganka zmuszali do pracy ponad siły i dręczyli okrutnymi karami.
Kiedy miarka się przebrała, zrozpaczeni chłopi napadli na Cygankę i udusili ją, a wówczas ich „baryń” wyrżnął
całą wieś. Ten człowiek mógł rzeczywiście uratować Pawła i spiskowcy dobrze o tym wiedzieli.
Arakczejew zdążył przybyć na czas, gdyż zameldował się na rogatkach Petersburga dwudziestego trzeciego
marca, lecz tam został zatrzymany z rozkazu gubernatora Pahlena. W ten sposób zablokowali „buldoga”, a
nieświadomy niczego car dalej czekał, nie chcąc nikogo widzieć. Był to jego kolejny błąd, nie dopuścił bowiem
do siebie nawet ojca Grubera, który podobno dowiedział się w ostatniej chwili o zamachu i przybiegł z
ostrzeżeniem.
Dopiero wieczorem Paweł zasiadł do kolacji z dziewiętnastoma dygnitarzami i synem Aleksandrem. Synalek
miał
świadomość, że to „ostatnia wieczerza” i nie mógł niczego przełknąć.
—
Cóż to się z tobą dzieje? — spytał Paweł.
—
Najjaśniejszy panie — odparł carewicz drżącym głosem, z oczami wbitymi w talerz — ja... ja... nie czuję się
dzisiaj zupełnie dobrze.
—
To idź do lekarza! Wszelkie dolegliwości należy dusić w zarodku, by nie przeradzały się w poważne choroby!
— zakończył imperator.
Sam jednak nie potrafił zdusić w zarodku dolegliwości, która miała przerodzić się jeszcze tej samej nocy w
śmiertelną „chorobę”. Po kolacji wstał i nie żegnając się z nikim pomaszerował do swych prywatnych
apartamentów. Towarzyszyli mu generał-adiutant Uwarow i ulubiony pudel Szpic. W drzwiach sypialni Szpic
zaczął się łasić do stojącego na warcie pułkownika Sabłukowa. Paweł odpędził psa kapeluszem i warknął do
Sabłukowa:
—
Wszyscy jesteście jakobinami!
Stojący za plecami cara Uwarow uśmiechnął się złośliwie.
Skąd znane są te szczegóły? Głównie z rękopiśmienniczych pamiętników (scena przy wieczerzy ze wspomnień
księcia Jusupowa, ta w drzwiach z zapisków N. A. Sab łukowa), podobnie jak większość takich historycznych
detali. Nie będę, a przynajmniej rzadko, powoływał się na źródła w tej książce, która nie jest pracą naukową. W
tym jednak przypadku dla przykładu podam jedno ze źródeł, z których znamy kulisy zamachu na Pawła I . Otóż
na życzenie cara Mikołaja I I historyk S. A. Panczulidzew opisał śmierć Pawła, korzystając z udostępnionych mu
materiałów tajnego archiwum Romanowów, głównie z nie wydanych pamiętników Jusupowa, Sabłukowa,
Pahlena i frejliny Barbary Protasowowny, z dziennika lejb-medyka carowej Marii Fiodorowny, Ploetza, z
papierów dowódcy Siemionowców, Depreradowicza, oraz z korespondencji wybitnych spiskowców. Pracę
Panczulidzewa odbito w roku 1901 w Petersburgu w dziesięciu egzemplarzach, na prawach „rukopisi”, tylko do
użytku członków domu panującego. Szczęśliwym zbiegiem okolicz-
ności jeden z tych egzemplarzy trafił do rąk biskupa Michała Godlewskiego, który wykorzystał zawarte tam
informacje.*
Powróćmy teraz do nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty marca, podczas której Pałac Michaj-
łowski „strzeżony” był przez trzeci batalion elitarnego pułku Siemionowskiego. Zaledwie car usnął, obudziło go
walenie w drzwi. Spiskowcy, z których większość była pijana, wyłamali drzwi i wdarli się do sypialni.
Poniewieranie carem zaczęło się od próby zmuszenia go, by podpisał abdykację, skończyło zaś jatką, do której
Pahlen miał judzić, krzycząc:
—
Nuże, czemu stoicie?! Chcecie mieć jajecznicę bez stłuczenia jaja?!
Równie stanowczo judził Bennigsen. Kto pierwszy uderzył, nie wiadomo. Wiadomo, że Zubow pierwszy rąbnął
cara w skroń masywną złotą tabakierką, przewracając go na podłogę, ale jedne źródła podają, że był to Mikołaj
Zubow, inne zaś, że braciszek — Platon Zubow. Potem skoczyło kilku „odważnych” naraz i rozpoczęli dziką
kanonadę uderzeń: szpady, kolby, pięści, buty... Jeden z braci Zubowów, zmęczony mordowaniem, wyszedł do
sąsiedniego pokoju i dołączył do czekającego tam Bennigsena, który z zainteresowaniem przyglądał się obrazom
na ścianach. Tymczasem mord trwał — nie tak łatwo jest wypędzić zatwardziałego ducha z ciała katowanej
ofiary. Zubow, nie podzielając upodobań Bennigsena do sztuk plastycznych, czekał przy oknie, bębnił palcami po
szybach i powtarzał zniecierpliwionym głosem:
—
Boże mój, jak ten człowiek krzyczy!... To nie do zniesienia!
W efekcie ciężkiego zbiorowego wysiłku Jego Cesarska Mość upodobnił się do połcia mięsa w rzeźnickiej jatce:
rozpłatana pierś, czaszka rozszczepiona na pół, a zdawało się, że jeszcze drga! Wobec tego doduszono go szarfą
od jego
•
M. Godlewski — „Cesarz Aleksander I jako mistyk”, Kraków 1923. Jest to jedna z kilku prac źródłowych, które wykorzystałem do opisu śmierci Pawia.
Sama ona nie wystarczała, gdyż Panczulidzew bał się podać szczegóły zabójstwa, Godlewski zaś w ogóle opuścił (pewnie z przyczyn cenzuralnych) straszliwą scenę
i skupił się na faktach poprzedzających ją i następujących po niej.
własnego orderu, po czym któryś z morderców wskoczył ofierze na brzuch i począł deptać, „aby prędzej
wyrzygał duszę”. Na koniec pijacki szał radości, tańce, ochrypłe śpiewy i kopanie trupa.
Aleksander „spał mocno i niczego nie słyszał”. Dziwne, bo spał niedaleko, w tym samym pałacu, na parterze, a
krzyki jego ojca rozsadzały mury. Po dwakroć dziwne, gdyż to on właśnie wyznaczył rozspiskowany trzeci
batalion Pułku Siemionowskiego do pilnowania gmachu tego dnia. Po trzykroć dziwne, albowiem na kilka
godzin przed mordem, o szóstej wieczorem, hrabia Pahlen złożył mu raport o ostatnich szczegółach
przygotowanego zamachu. I po raz czwarty dziwne, że spał... w butach i w ubraniu!
W chwilę przed północą zdyszany, z przekrwionymi oczami, wpadł do komnaty carewicza jeden ze zbirów, pra-
porszczyk Półtoracki, i krzyknął (słuszniej byłoby użyć wyrazu: zameldował):
—
Stało się!
—
Co się stało? — zapytał Aleksander z głupia frant.
—
Car nie żyje!
„Makbet” się przypomina. Zaczął się wielki teatr w wykonaniu wielkiego aktora. Była to kreacja zaiste godna
Oscara.
Zaraz po Półtorackim zjawił się Pahlen i z jego ust Aleksander po raz pierwszy usłyszał swój nowy tytuł: Wasza
Cesarska Mość. Ogarnął się pospiesznie i poszedł przyjąć spiskowców, lecz po drodze uświadomił sobie, że
byłoby to zbyt ordynarnym „faux pas”. Wobec czego wpadł w spazm, mało nie zemdlał i został odniesiony w
objęcia małżonki. Cały czas płakał, przynajmniej wtedy, kiedy byli świadkowie — oni pozostawili te informacje.
Pahlen uspokajał go z sarkastycznym uśmiechem:
—
Bądźże mężczyzną, Najjaśniejszy Panie! Patrzą na nas! Rankiem nowy car udał się z matką do sypialni ojca.
Dwie
woskowe świece paliły się na nocnym stoliku pod ścianą, obok polowego łóżka, na którym spoczywał
nieboszczyk. Zdążono go już ubrać w granatowy mundur, na nogi zarzucono wojskowy płaszcz, wetknięto w
dłonie złotą ikonę, ufryzowano, pokryto twarz różem i bielidłem. Ale róż i bie
lidlo nie zatarły śladów mordu. Przez czoło trupa biegła sina, głęboka szrama, usta, nos i powieki były
straszliwie obrzękłe, dlatego zaraz potem nakryto twarz zmarłego muślinem. Wśród koronek i batystów żabotu
na szyi czerwieniała oskarżycielsko pręga po szarfie. Caryca padła ze szlochem na mary i zaczęła całować ręce
męża...
Tego samego dnia Aleksander opuścił na zawsze splamiony krwią pałac i przeniósł się do Zimowego.
Wkraczając tam powłóczył nogami i łkał. Czyż nie był „Talmą Północy?” A nawet gdyby nie był — młodzieńcza
wrażliwość i nagły atak wyrzutów sumienia nie mogły nie wywołać w nim szoku.
Apologeci Aleksandra I próbowali później, za pomocą mętnych „świadectw” z drugich i trzecich ust (np. to, co
na temat zamachu powiedział francuski hrabia Langeron, któremu z kolei powiedział to Pahlen itd.), oczyścić go
z zarzutu ojcobójstwa. Daremny trud. Żaden z poważnych historyków nie dał się na to nabrać, tak jak nikt w
ówczesnej Europie nie dał się nabrać na oficjalny komunikat Petersburga o śmierci Pawła Piotrowicza na
apopleksję. Francuski minister spraw zagranicznych, Karol Maurycy Talleyrand, skomentował go złośliwie:
—
Mogliby już Rosjanie wymyślić jakąś inną chorobę dla pozorowania śmierci swych władców.
Na wieść o zamachu Napoleon wykrzyknął:
—
Anglicy chybili w Paryżu * , lecz trafili mnie teraz w Petersburgu!
Był przekonany, że mord inspirował wywiad brytyjski, lecz tego jego przekonania do dzisiaj nie można poprzeć
ani jednym dokumentem, co dobrze świadczy o Anglikach, mistrzach dyskretnego działania, i co wcale nie musi
oznaczać, że Bonaparte się mylił. Szeptano wówczas wśród Rosjan o magicznym brytyjskim złocie, które nie
takie cuda potrafiło czynić, a szeptano dlatego, że w fazie przygotowań rozliczne nici spisku jakoś raz po raz
zbiegały się u pięknej siostrzyczki Zubowów, Olgi Żerebcowej, przez zupełny przypadek kochanki brytyjskiego
posła w Petersburgu, pana
Withwortha... Lecz wśród kuchcików smażących „jajecznicę” butami i pięściami w sypialni cara nie było
żadnego syna Albionu, tak jak i nie było Aleksandra, który jedynie dał zgodę, bo postanowił samemu zająć
krzesło po rosyjskiej stronie stolika gry z Korsykaninem.
Mógł zresztą Aleksander oczyścić się z zarzutów karząc przykładnie morderców. Ale, jak wiemy — nie mógł.
Jego były nauczyciel, idealista Laharpe, napisał doń ze Szwajcarii: „Nie wystarcza, że masz Najjaśniejszy Panie
czyste sumienie i że ci, którzy mają zaszczyt Cię znać, są o tym przekonani. Wszyscy powinni wiedzieć,
Najjaśniejszy Panie, że karzesz każdą zbrodnię, gdziekolwiek by miała miejsce. Zamordowanie cesarza, we
własnym pałacu, pośród najbliższej rodzin y, pozostając bezkarnym gwałciłoby prawa boskie i ludzkie,
obniżałoby godność monarszą. Trzeba raz skończyć w Rosji z tym stale bezkarnym mordowaniem carów, często
nawet wynagradzanym, z tym skandalem krążącym jak złowroga mara wokół carskiego tronu i czyhającym na
następną ofiarę”.
Spójrzmy, jak to nieutulony w żalu syn, publicznie demonstrujący swą bezbrzeżną rozpacz („Nie, to niemożli-
we!... mojego bólu nie da się ukoić! Jak wy możecie żądać, żebym przestał cierpieć?! Tak będzie zawsze!...”) — jak
posłuchał swego naiwnego wychowawcy.
Dwaj panowie P. — „mózgi” zamachu, hrabiowie Pahlen i Panin — zatrzymali swe wysokie stanowiska przy
dworze i dopiero kiedy caryca-matka, Maria Fiodorowna, zaczęła dostawać drżączki na ich widok, w obawie
przed skandalem udzielono im dyskretnej rady, by wyjechali do swych majątków. Nikt ich tam nie niepokoił, a
łaska monarchy nie przestała ich dosięgać.
Budzącego powszechną grozę upiora tej nocy, generała Bennigsena, którego Józef de Maistre nazwał „szefem-
mordercą”, natychmiast po morderstwie mianowano gubernatorem Litwy i awansowano na generała kawalerii.
Od roku 1807 kariera jego nabrała jeszcze większego przyspieszenia.
Książę Piotr Wołkoński otrzymał w nagrodę kolejno stanowiska: generała, adiutanta cara, szefa sztabu głównego
i wreszcie członka Rady Państwa. Był odtąd na zawsze przy-
jacielem i jednym z najbliższych powierników Aleksandra.
Nic dziwnego, że hrabina de Bonneuil — szpieg francuski na dworze carskim — pisała z Petersburga do
napoleońskiego ministra policji, Fouchego: „Mówią u nas, że gdy młody cesarz wychodzi, to przed nim idą
siepacze dziada, za nim mordercy ojca, a obok ci, którzy wnet dobiorą się do niego samego”.
Aleksander robił jednak wszystko, co tylko można, by obłaskawić swych zbyt krewkich dworaków, a już
najbardziej rozpieszczał morderców tatusia. Taki na przykład hrabia Uwarow, jeden z głównych demonów
krwawej nocy, został bezzwłocznie mianowany generałem-adiutantem i stał się nieodłącznym domownikiem
imperatora, towarzyszem jego zabaw i spacerów, tak faworyzowanym, że nazywano go „beniaminkiem rodziny
carskiej”.
Można by tę listę mnożyć o dalszych głaskanych spiskowców, lecz szkoda miejsca. Ważne jest to, że dla Napo-
leona sytuacja zmieniła się jak za dotknięciem różdżki złego czarnoksiężnika. Przebijał bardzo wysoko, licząc na
swoje karty, ale gdy Aleksander sprawdził, okazało się, że nie są one wystarczająco silne. Kozacy zostali
odwołani ze szlaku nad Ganges i Rosja pogodziła się z Anglią. Cały miraż indyjski za sprawą kilku morderców
legł w gruzach.
Mały odwet wziął sobie Napoleon w roku 1804, kiedy to Aleksander głośno potępił „ohydny mord” na
porwanym przez Francuzów znad granicy (z Badenii) i rozstrzelanym w Vincennes księciu d’Enghien, który
spiskował z Anglikami. Paryski „Monitor” odpowiedział carowi złośliwym pytaniem, które stało się sławne w
całej Europie, a którego Aleksander nigdy Napoleonowi nie zapomniał:
„Gdyby rząd rosyjski był powiadomiony, że mordercy cara Pawła I znajdują się o milę od granicy państwa, czy
nie pospieszyłby schwytać ich i ukarać?”.
Ale to było już poza stolikiem. Na nim Korsykanin przegrał pierwszą, jednorozdaniową rundę gry, w środku
nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziesty czwarty marca, i nie mógł tego kwestionować — mógł już tylko
lepiej nastroić się do następnej rundy.
RUNDA
Runda szeregowców i podoficerów
(Rozdanie decydujące pod Austerlitz)
KRUCJATA UWIEDZIONYCH DZIECI
Ta druga runda trwała pięć lat i zanim nastąpił finał w postaci wielkiego rozdania z wielkimi kartami w rękach
obydwu partnerów, miało miejsce kilka poślednich rozdań o efektach w znikomym stopniu rzutujących na losy
gry. Tak już jest w pokerze — nie w każdym rozdaniu dochodzi do potężnego starcia, gdyż raz jeden, a raz drugi
partner dysponuje zbyt słabą kartą, by zaakceptować wysoką licytację. Dopiero gdy figury po obu stronach w
jednym momencie ułożą się w znaczące kombinacje, następuje wielka gra.
Przygotowanie do tej drugiej rundy rozpoczęło się od wzajemnych duserów — obaj panowie wiedzieli, jak
istotną rolę odgrywają dobre maniery przed zasiądnięciem do stolika. Tragedia cara Pawła była już przeszłością,
tak jak i problemy z nią związane; wszystko zaczynało się od nowa. A poza tym młody car, rozliberalizowany
przez Laharpe’a, czuł swego rodzaju podziw dla „obywatela Bonaparte”,
w którego umiłowanie demokracji nie wątpił, podobnie jak nie wątpił w swoje.
Napoleonowi, chcącemu uporządkować sprawy wewnętrzne, bardzo zależało na rychłym zawarciu pokoju z
Rosją. Toteż już 26 kwietnia 1801 roku napisał do Aleksandra list w tej sprawie, dość oszczędny w
sformułowaniach, lecz i nie wolny od kurtuazji. Zaufany oficer Bonapartego, Duroc (późniejszy wielki marszałek
dworu), który przywiózł ten list w maju do Petersburga, usłyszał od cara następującą odpowiedź:
— Moim jedynym pragnieniem był zawsze związek Francji i Rosji. Bardzo bym chciał porozumieć się bezpo-
średnio z Pierwszym Konsulem, którego szczery charakter jest mi dobrze znany.
Jak z tego widać — wielce specyficzny, wziąwszy pod uwagę jego „szczerość”, język międzynarodowej
dyplomacji nie był już obcy młodemu imperatorowi. Kolejny wysłannik z Paryża, Caulaincourt, usłyszał jeszcze
większą porcję pochlebstw, łącznie z życzeniem „wiecznego aliansu pomiędzy Francją a Rosją”.
W tej sytuacji przygotowanie traktatu nie nastręczało już trudności i pokój — ustalający podział stref wpływów
na kontynencie i zobowiązania do nieingerencji w nie swoją strefę — został zawarty 8-10 października 1801 roku
w Paryżu. Obie wysokie układające się strony potrzebowały czasu na nabranie oddechu do rozpoczęcia
kolejnego pojedynku. Właśnie ten czas został nazwany dowcipnie przez Aleksandra „wiecznością”. W
Petersburgu obliczano tę wieczność na około dwóch do czterech lat.
Tajne przygotowania do wojny rozpoczął Aleksander w roku 1802. Nie przewidział jednak, że w tym czasie fran-
cuska instytucja wywiadu i kontrwywiadu nie jest już taką ślepą kurą, jak za czasów Pawła. W roku 1803
francuski Gabinet Secret oraz tzw. Cabinet Noir * wykryły, iż jego
•
Cabinet Secret (Tajny Gabinet) — wywiad i kontrwywiad wojskowy. Cabinet Noir (Czarny Gabinet) — kontrwywiad poczty francuskiej, kontrolujący
dyskretnie korespondencję, w tym także, a raczej przede wszystkim, dyplomatyczną.
ekscelencja ambasador Rosji w Paryżu, hrabia Morkow, jest na tyle bezczelny, że nie tylko pod samym nosem
władz Republiki spiskuje z Anglikami i z rojalistowską frondą, próbując wciągnąć do swej siatki wywiadowczej
wybitne osobistości urzędowe, lecz również bierze aktywny udział w produkowaniu i rozsiewaniu po całej
Francji obelżywych pamfletów wymierzonych w Pierwszego Konsula. Rojalistowski emigrant i szpieg na
usługach Morkowa, niejaki Christine, został aresztowany i wrzucony do lochu w Tempie pod zarzutem udziału
w przygotowywanym przez rojalistów zamachu na Napoleona. Rozwścieczony Konsul wezwał Morkowa na
oficjalną audiencję i ryknął nań:
—
Nie będziemy z cierpliwością baranów znosić podobnych wybryków rosyjskich! Nie zawaham się aresztować
każdego, kto będzie działał przeciwko interesom Francji!
Ostrzeżenie było bardziej wyraźne niż eleganckie, toteż car natychmiast odwołał Morkowa (zastąpiono go
Oubrilem), udekorował go ostentacyjnie wstęgą Św. Andrzeja i wystosował ostry protest do Paryża. Potem
dopiero dał „obywatelowi Konsulowi” lekcję arystokratycznych dobrych manier. Któregoś dnia odwrócił się do
idącego za nim ambasadora Francji w Petersburgu, generała Hedouville’a, i powiedział z zabójczym uśmiechem:
—
Czemu pan się trzyma z tyłu, panie Hedouville? Proszę się zbliżyć bez obaw, nie urządzę panu takiej sceny,
jak pański Pierwszy Konsul mojemu ministrowi w Paryżu.
Odtąd skończyły się dusery, a zaczęła eskalacja kopniaków. W roku 1803 Napoleon podminowuje gospodarkę
rosyjską, „wstrzykując” w nią tony fałszywych rubli produkowanych w Paryżu. Jednocześnie (październik 1803),
podczas rozmowy z nic nie znaczącym Polakiem, demonstracyjnie potępia rozbiory Polski i całokształt polityki
rosyjskiej. Odpowiedzią było rosyjskie potępienie w roku 1804 „ohydnego mordu” na księciu d’Enghien.
Odpowiedzią na tę odpowiedź stała się cytowana przeze mnie szydercza notka w „Monitorze” a propos
„apoplektycznego ataku” cara Pawła I. Rozgniewany Aleksander zapytał szorstko jakim prawem Francja
postępuje sobie samowolnie na terenie Piemontu
i Niemiec, na co Bonaparte odpowiedział również pytaniem: co uprawnia Rosję do zabierania głosu w tej
sprawie, jeśli Niemcy same milczą? Wówczas Petersburg kategorycznie zażądał ni mniej, ni więcej, tylko:
wycofania się wojsk francuskich z Neapolu, wypłacenia królowi Sardynii odszkodowania za utratę Piemontu,
zwrócenia Hanoweru i nadania Rosji decydującej roli w regulowaniu spraw włoskich. Napoleon hurtem
wyrzucił te skromne żądania do kosza, Aleksander odwołał Oubrila, i nastąpił już nie tylko praktyczny, lecz i
urzędowy kres sielanki Franco-Russe.
Wszystkie wyżej wymienione prztyczki i uderzenia spowodowały nienawiść Aleksandra do Francji.
Podstawową przyczyną jego osobistej nienawiści do Napoleona stało się co innego, a mianowicie fakt, iż ten
„korsykański parweniusz”, ten „obywatel”-spadkobierca „świętokradczej rewolucji”, którego i tak dość długo
tolerowało się i nawet wymieniało się z nim uprzejme listy, o ś m i e l i ł s i ę k o r o n o w a ć ! I to podwójnie: w
Paryżu, na cesarza, a w Mediolanie — starą żelazną koroną Longobardów — na króla Włoch! Tego car nie mógł
ścierpieć. Powoli zdrowiał z liberalnej choroby, którą zaraził się od Laharpe’a.
Przygotowania do wojny i montowanie nowej antyfrancuskiej koalicji rozpoczął Petersburg, tradycyjnie już na
bazie brytyjskiego złota (w pokerze można grać za cudze pieniądze, nie jest to zabronione), jeszcze przed
oficjalnym zerwaniem stosunków dyplomatycznych z Paryżem. Wymędrkowany w Londynie przez Pitta i
Nowosilcowa plan zakładał wciągnięcie do aliansu Austrii i Prus. Żaden z tych krajów nie miał jednak ochoty
nadstawiać łba pod miecz „boga wojny”. Austrię udało się, po długotrwałym oporze Wiednia, zaszantażować i
zmusić *. W ten sposób car uzyskał mocną, jak sądził, kartę w tej rundzie.
Prusy wymigiwały się o wiele skuteczniej, wobec czego namówiony przez Czartoryskiego (rosyjskiego ministra
spraw
•
Z rozkazu Aleksandra, Czartoryski zagroził Wiedniowi nieuznaniem tytułu monarszego cesarza Franciszka i oświadczył twardo, że „w przyszłej wojnie
nie będzie tolerowana w Europie niczyja neutralność”.
zagranicznych) Aleksander postanowił zmusić je orężem, w ramach tak później przeklinanego przez
historiografię pruską „Czartoryskis Mordplan gegen Preussen” (zakładał on między innymi wskrzeszenie
Polski). Licytacja zaczęła się stawać gorąca.
W mroźny poranek 21 września 1805 roku, po uroczystym nabożeństwie przed ołtarzem Matki Boskiej
Kazańskiej (i po odbytej dwa dni wcześniej „konsultacji” z „bożym człowiekiem” Seliwanowem) Aleksander
wyruszył z Petersburga za swymi, już od pewnego czasu będącymi w drodze, wojskami na zachód. W końcu
września dotarł do Puław; zatrzymał się w pałacu Czartoryskich i balował tam przez piętnaście dni wśród
oczarowanych nim pięknych Polek oraz Polaków, którzy, oszołomieni wizją zmartwychwstania ojczyzny, zbiegli
się doń zewsząd i całowali go po rękach za przyrzeczenie. Złożył im to przyrzeczenie w chwili wzruszającej
szczerości: tak, Prusy zostaną przez niego zmiażdżone, a wolna Polska odbudowana!
Wytrawny i nigdy nie nasycony „women-killer”, jakim był Aleksander, z całowania polskich dam niewątpliwie
czerpał dużą przyjemność. Natomiast pocałunki, jakimi obdarzali go polscy entuzjaści, nie wyszły im na
zdrowie. Oto bowiem, gdy rosyjski poseł w Berlinie, Alopeus, zdradził pruskiemu kanclerzowi, Hardenbergowi,
sekrety „planu puławskiego”, i gdy wysłany przez cara (za plecami Czartoryskiego i Polaków) do Berlina książę
Dołgoruki nacisnął mocniej Fryderyka Wilhelma III — przestraszone Prusy zgłosiły gotowość do ustępstw. Tylko
na to czekający Aleksander popędził do Berlina i od ręki przekazał Hardenbergowi zawierającą setki nazwisk
listę polskich patriotów-poddanych pruskich, którzy w Puławach roili o niepodległej Polsce. Berlin bezzwłocznie
rozpętał okrutną akcję represyjną wobec tych ludzi.
A jednak Prusacy wymigali się ostatecznie od udziału w wojnie. Czarowali Aleksandra skutecznie całym
arsenałem romantycznych środków, wśród których walczyły o pierwszeństwo przysięga wzajemnej przyjaźni,
złożona w „stylu epoki”, o północy, u grobu Fryderyka II, i fakt, że nie
przepadająca za swym lękliwym i jąkającym się małżonkiem królowa Luiza — uwielbiana przez naród za
pobożność i rezolutność, wcielenie wszelkich zalet (zwano ją „cnotliwą Armidą”) — poszła z carem do łóżka. W
rezultacie Berlin zgodził się jedynie na „zbrojną neutralność”. Umiejętne zakulisowe zabiegi dyplomacji
francuskiej nie były bez znaczenia dla rezultatu tego pruskiego rozdania kart, rezultatu dla Napoleona wielce
szczęśliwego, gdyż pruski atut w ręku cara mógłby się okazać potem decydującym.
Tak więc druga potencjalna karta do ostatecznej rozgrywki wymknęła się Aleksandrowi z rąk, ale wierzył on
niezmiennie, że przy pomocy swojej armii da sobie radę z „korsykańskim uzurpatorem”. Pierwsza karta, którą
dysponował uprzednio, austriacka, straciła swą wartość w mieście Ulm. Austriacy zaatakowali Francję w chwili
bardzo stosownej, wówczas kiedy armia Napoleona biwakowała nad kanałem La Manche. Jednakże żołnierze
Bonapartego dokonali jednego z tych cudów wojennych, które rozsławiły epokę: w koszmarnych butach (nie
było podziału na lewy i prawy) ze źle wyprawionej skóry przeszli od La Manche do Ulmu z tą samą szybkością,
z jaką w następnym stuleciu uczyniły to czołgi Guderiana i armia pancerna generała Pattona. W rezultacie
austriackie rozdanie tej rundy zakończyło się sprawdzeniem dokonanym przez Napoleona 17 października pod
Ulmem — Francuzi wzięli bez większego wysiłku do niewoli gros sił austriackich (czterdzieści trzy tysiące
ludzi), z głównodowodzącym feldmarszałkiem Mackiem na czele.
Kolejne drobne rozdania również nie przyniosły carowi sukcesu. Atakował, przebijał, a Napoleon sprawdzał i
wygrywał. W połowie listopada wojska rosyjskie zostały pobite pod Amstetten, St. Poelten i Hollabrun, a tylko
pod Dür-renstein uzyskały względny remis przy swojej trzykrotnej przewadze liczebnej.
Po samych nazwach geograficznych zorientowali się już Państwo, że gra toczyła się wówczas na terenie Austrii i
to w pobliżu Wiednia. Wcześniej bito się na terenie Bawarii. Tam właśnie zetknęły się czołówki prącej ze
wschodu armii
rosyjskiej i maszerującej dziarsko z zachodu armii francuskiej. Ta ostatnia nosiła od kilku zaledwie miesięcy
nazwę Wielkiej Armii i po znaczącej dla ewolucji „ars militaris”, dokonanej przez swego idola reorganizacji, była
podzielona na siedem potężnych, względnie samodzielnych jednostek operacyjnych, zwanych korpusami.
Każdy z korpusów składał się z trzech dywizji i dysponował doskonale funkcjonującym sztabem typu armijnego
oraz pełnym własnym zapleczem taborowym, sanitarnym etc.
W przeciwieństwie — armia rosyjska działała według starych schematów pruskiej szkoły wojennej, nie mając po-
jęcia o szybkim manewrze zaskoczeniowym i elastyczności działania, a co gorsza mając kolosalne braki w
zaopatrzeniu, wyszkoleniu bojowym i wyekwipowaniu.
Wielka Armia została przez Napoleona przerzucona na naddunajski teatr działań z baz nad kanałem La Manche
w momencie, kiedy napuszczeni przez cara Austriacy rozpoczęli kroki wojenne przeciw Francji. Pierwszym
celem Bonapartego było niedopuszczenie do połączenia się armii austriackiej i rosyjskiej. Dzięki pomocy swego
genialnego szpiega, Alzatczyka Karola Schulmeistra, który wkradł się do sztabu austriackiego i objął tam
stanowisko... szefa wywiadu (!), „bóg wojny” cel ten osiągnął — Schulmeister zatrzymał Austriaków w Ulmie i
sprawił, że dali się zamknąć do klatki jak stado owiec, zanim nadciągnęli Rosjanie.
Armia rosyjska nie zdołała zagrodzić Francuzom drogi do Wiednia i po kilku krwawych starciach, o których
wspomniałem wyżej, została odepchnięta w kierunku na Brno i Ołomuniec, gdzie przygotowywała się do
rozstrzygającej bitwy. Doszło do niej w pierwszych dniach grudnia 1805 roku, na łagodnie pofałdowanym,
przeciętym rzeką Litawą i strumieniem Goldbach (dopływ Litawy) terenie, w odległości niespełna dwudziestu
kilometrów od Brna, w pobliżu małej wioski Austerlitz (dzisiaj Sławkowo).
Czas przedstawić karty obydwu graczy w tym ostatnim rozdaniu. Francuzi mieli około siedemdziesięciu pięciu
tysięcy żołnierzy, Rosjanie o kilka tysięcy więcej oraz pomagających im kilkanaście tysięcy Austriaków. Ilościowo
więc
karty te nie różniły się znacznie, jakościowo tak. Nie mam tu na myśłi różnic w odwadze — tak żołnierze
rosyjscy, jak i francuscy byli zażarci w boju i nie lubili odwracać się do przeciwników plecami. Różnica polegała
na czymś innym.
Francuz w mundurze miał nad sobą człowieka, którego nie tylko czcił, tak jak czci się groźnych odwiecznych
bogów, ale i kochał całym sercem, tak jak kocha się najbliższego przyjaciela. Za przyjaciół walczy się zacieklej.
Człowiek ten szanował żołnierza i żołnierz o tym wiedział. Nad żołnierzem rosyjskim panował otoczony
tradycyjnym nimbem monarcha, za którego należało umrzeć bez szemrania i od którego nie można było
oczekiwać słów: „Dziękuję wam, dzieci!”. Za każde wykroczenie, nie mówiąc już o szemraniu, groził knut.
Carski sołdat, który przewinił, umierał długo, idąc między dwoma szeregami wici odzierających mięso z żeber.
Żołnierz francuski szedł pod mur i dostawał kulę w pierś — oficer, który chciałby się nad nim znęcać, musiałby
przedtem napisać testament i poprosić Zbawiciela o przyjęcie do Królestwa Samobójców.
Napoleon potrafił wychowywać żołnierzy karami o charakterze psychologicznym. W Boulogne żołnierze Starej
Gwardii (elita armii francuskiej) wywołali w knajpie burdę z żołnierzami oddziałów liniowych. Stu gwardzistów
i stu piechurów umówiło się pod miastem i zaczęło tak rąbać, że w ciągu niespełna pół godziny padło zabitych
trzydziestu trzech ludzi. Trzeba było formalnej szarży ciężkich kirasjerów Kellermana, by rozdzielić walczących.
Cesarz, dowiedziawszy się, że poszło o jakąś piosenkę, rozkazał wydrukować jej tekst, po czym zmusił
nieszczęsnych gwardzistów do przemaszerowania przez miasto z bronią pod lewym ramieniem i z owym
tekstem przypiętym do każdej piersi. Taka kara dzisiaj mogłaby wywołać tylko wzruszenie ramion. Wówczas,
dla elitarnej Starej Gwardii, do której można się było dostać tylko po wieloletniej nienagannej służbie, była to
niewyobrażalna hańba, prawdziwa katastrofa. Wielu z tych żołnierzy nigdy przedtem nie uroniło łzy, a
wówczas, w Boulogne, większość beczała maszerując z dyndającymi u kołnierzy kartkami. Ludzie stojący na
ulicach zamarli z prze-
rażenia, nikomu nie przyszło na myśl śmiać się. Od tej pory, gdyby któryś z gwardzistów zaczął rozrabiać
gdziekolwiek i w jakikolwiek sposób, właśni koledzy zlinczowaliby go.
Do tej samej perfekcji doprowadził Napoleon system nagród i awansów. Wszczepiwszy swoim ludziom przeko-
nanie o nadrzędnej wartości honoru sprawił, że nie wymieniliby na żadne pieniądze takich drobnych gestów i
słów, jak zwykłe „dziękuję ci” usłyszane z jego ust, jak pieszczotliwe szarpnięcie za ucho (była to ulubiona
poufałość Napoleona wobec żołnierzy) czy praktykowane przezeń podczas pobitewnych rewii uchylanie
kapelusza przed najbardziej zasłużonymi oddziałami.
Żołnierze Napoleona częściej niż inni kiedykolwiek przedtem i długo potem w dziejach — nosili w tornistrach
buławy marszałkowskie. Awansować do najwyższego stopnia mógł każdy, widzieli to — mieli żywe przykłady
w swoich marszałkach. W empirowym pociągu, między
19
maja 1804 roku (pierwsze nominacje) a rokiem 1815,
jechało dwudziestu sześciu marszałków. Był tam jeden książę z urodzenia (Poniatowski) * , jeden markiz
(Grouchy), pięciu szlachciców, ośmiu mieszczan i aż jedenastu przedstawicieli gminu! Łącznie więc stany
„niższe” (mieszczaństwo i plebs) stanowiły aż siedemdziesiąt trzy procent tej orkiestry, a podobnie było wśród
generałów i pułkowników, toteż żołnierz nie miał powodów nie wierzyć w szybki awans. Następowały one
rzeczywiście szybko, z czego wszyscy byli zadowoleni — oprócz poległych, którzy zwalniali szczeble awansów,
oraz niepiśmiennego Murzyna Herculesa, który na czele dwudziestu pięciu gidów (straż przyboczna Napoleona)
rozbił kolumnę austriacką pod Arcole i tylko to jedno miał zawsze
•
Dokładniej rzecz biorąc, Poniatowski był księciem p r a w i e z urodzenia, gdyż urodził się o kilkanaście miesięcy za wcześnie. Zwrócił mi na to
uwagę recenzent tej książki, doc. dr hab. Jerzy Łojek, pisząc o Poniatowskim: „Urodzony 7 maja 1763, a tytuł książęcy otrzymali Poniatowscy od sejmu
koronacyjnego, w grudniu 1764. Zresztą także w roku 1764 ojciec księcia Józefa, Andrzej, otrzymał tytuł księcia czeskiego od Marii Teresy. Wszelako było to w rok
po narodzinach Józefa. W każdym razie wywodził się Poniatowski z rodziny wysoko usytuowanej w hierarchii Ancien Regime’u Europy środkowej”.
do zarzucenia Bonapartemu, że nie został mianowany marszałkiem Francji.
Świetny przykład szybkiego awansu, to awans na generała syna robotnika, Jana Ludwika Grosa. W roku 1807
Gros był jednym z wielu pułkowników Wielkiej Armii mających chrapkę na mundur generalski. Pewnego dnia,
stojąc w korytarzu w Tuileriach, zaczął poprawiać sobie kołnierz przed lustrem. Widok własnego odbicia
sprawiał mu taką satysfakcję, że zaczął mówić sam do siebie, a właściwie do faceta stojącego po drugiej stronie
lustra:
—
Ach, gdyby człowiek tak dzielny jak ty, z twoją duszą żołnierza, znał matematykę, to cesarz z pewnością
zrobiłby cię generałem.
W tym momencie poczuł na ramieniu czyjąś dłoń (była to dłoń Bonapartego, który właśnie przechodził
korytarzem) i usłyszał:
—
Już nim jesteś, Gros.
W rok później Gros został baronem Cesarstwa.
Jak z tego widać, żołnierze napoleońscy znajdowali po drugiej stronie lustra nie gorszą krainę czarów niż Alicja.
Sposób awansowania w armii napoleońskiej był, często w trybie improwizowanym, wysoce spektakularny, co
niezwykle mocno oddziaływało na żołnierzy. Paź Napoleona, Emil Marco de Saint-Hilaire, zanotował scenę, jaka
rozegrała się podczas jednego z przeglądów wojskowych w końcu stycznia 1814 roku, scenę typową dla metody
Korsykanina. Bonaparte spostrzegł starego, zmęczonego, sierżanta i kazał mu wyjść z szeregu.
—
Nazwisko?
—
Noël!
—
Skąd rodem?
—
Urodziłem się w Paryżu, Sire!
—
Skądś cię pamiętam. Czy nie byliśmy razem w Italii?
—
Tak jest, Sire!
—
Teraz sobie przypominam. Tam zostałeś sierżantem.
—
Pod Marengo, Sire!
—
I co potem?
—
Potem... potem nic, Sire!
—
Dziwne. Nie chciałeś przejść do gwardii?
—
Bardzo chciałem, Sire, byłem we wszystkich bitwach i starałem się, ale jakoś...
Napoleon odszedł na bok, poszeptał przez chwilę z pułkownikiem-przełożonym Noëla, po czym na dany znak
zabrzmiały werble, żołnierze sprezentowali broń i pułkownik oznajmił:
—
W imieniu Cesarza! Sierżant Noël zostaje mianowany podporucznikiem w naszym pułku!
Werble rozbrzmiały ponownie.
—
W imieniu Cesarza! Podporucznik Noël mianowany jest porucznikiem w naszym pułku!
Po raz trzeci rozległ się grzmot werbli.
—
W imieniu Cesarza! Porucznik Noël mianowany jest kapitanem w naszym pułku!
W ten sposób Bonaparte wyrównywał niedopatrzenia bądź niesprawiedliwości rozdzielających awanse
dowódców *.
Marzeniem każdego z żołnierzy Wielkiej Armii był krzyż ustanowionej przez Napoleona Legii Honorowej,
zwłaszcza zdjęty przez cesarza z własnej piersi i zawieszony na piersi odznaczanego. W tej materii stał się „bóg
wojny” nie gorszym wirtuozem niż w prowadzeniu wojen, które zresztą dzięki temu łacniej wygrywał. Potrafił
podejść do żołnierza w przestrzelonym mundurze, wsadzić palec w dziurę po kuli i zażartować: „Zaceruję ci tę
dziurę”, po czym „łatał” ją własnym krzyżem Legii.
Podczas kampanii włoskiej, po bitwie pod Roveredo, głodny generał Bonaparte zwrócił się do jednego z
żołnierzy z prośbą o podzielenie się nim racją żywności. W armii panował wówczas wielki niedostatek i żołnierz
miał tylko jeden suchar. Przełamał go na pół. W kilka lat później,
•
Wprowadzi! Napoleon w armii bardzo prosty system ubezpieczenia żołnierzy przed szykanami dowódców. Podczas rewii każdy żołnierz miał prawo
złożyć pisemną prośbę lub zażalenie na kartce nadzianej na bagnet. Adiutanci cesarza zdejmowali te kartki i on sam, osobiście je czytał i rozpatrywał, przy czym z
reguły dawał posłuch żołnierzom, nie zaś broniącym się przełożonym. Tych ostatnich, po udowodnieniu wykroczenia lub nieprawości, karał surowo, często nawet
przesadnie, i powtarzał im:
— Postępujcie uczciwie, tak, by żołnierze nie musieli składać na was reklamacji!
w roku 1805, cesarz Bonaparte rozpoznał podczas rewii owego żołnierza, teraz już sierżanta w 2. pułku strzelców
Starej Gwardii.
—
To ty podzieliłeś się ze mną sucharem, kiedy zdychaliśmy z głodu?
—
Tak jest, Sire! Tylko nie było czym popić.
—
Prawda, pamiętam... Ile lat służby?
—
Jedenaście, Sire! Osiem kampanii, dziewięć ran...
—
Dobrze już, dobrze! Wyrównamy rachunki. Podzieliłeś się ze mną, ja podzielę się z tobą. Widzisz, mam dwa
krzyże Legii, weź jeden... Marszałku Berthier! Ten żołnierz je dzisiaj ze mną obiad! Dopilnujesz, by nie zabrakło
picia!
Jego krytycy donoszą, że były to popisy pod żołnierską publiczkę. Ależ oczywiście, proszę panów, nikt w to
nigdy nie wątpił. Istotne było co innego — jak jego żołnierze mogliby go po takich popisach nie uwielbiać?
Trudno się doprawdy dziwić, iż umierając w bitwach krzyczeli ostatkiem sił: „Niech żyje cesarz!”.
Uwielbiający bawić się w Haruna-al-Raszyda Napoleon często się przebierał za zwykłego oficera lub cywila i
badał nastroje. W roku 1809, udając Austriaka, zaczepił pod Wiedniem jakiegoś rekruta, a usłyszawszy, że ten jest
żołnierzem Napoleona, krzyknął:
—
A więc jeszcze jedna z tych francuskich świń! Odebrać mu broń i powiesić!... Co masz na swoją obronę,
nędzniku?
Chłopak splunął mu pod nogi i wycedził:
—
Od......się! Możesz mnie powiesić. Niech żyje cesarz!
Uświadomiono mu przed kim stoi, i natychmiast awansowano.
Masowa psychoza? Oczywiście. Ale być sprawcą takiej — duża, duża rzecz!
Wracając do Legii Honorowej — żeby wszystko było jasne: Napoleon sam traktował ją jako „błyskotkę”, którą
najskuteczniej można uwodzić żołnierskie serca. Nie było na świecie takiego orderu, który nie zostałby
sprostytuowany, i Legia nie stanowiła tu wyjątku. Przykład: pewnego razu brat Napoleona, król Westfalii,
Hieronim Bonaparte, który tym weselej się bawił w teatrach i burdelach, im większy był deficyt jego państwa (w
roku 1811 — czternaście milionów franków!), zapragnął jej dla niejakiego Le Camusa. Zasługi Le Camusa były
znaczne — sprowadzał królowi co trzy dni inną dziwkę, zatrzymał w Kassel frywolną pokojową, którą
zazdrosna żona Hieronima odprawiła, i ściągnął na dwór wrocławską aktorkę, która wpadła jego panu w oko.
Hieronim mianował go za to wszystko szambelanem i hrabią Fürstenstein, lecz uważał, że to za mało i poprosił
braciszka o Legię Honorową dla Le Camusa. Cesarz, który dobrze wiedział, że Le Camus jest nadwornym
rajfurem (doniósł mu
o
tym w specjalnym raporcie pan Jolivet), odmówił tłumacząc, iż wielu zasłużonych dla Francji mężów jeszcze
nie zostało odznaczonych. Hieronim nie zraził się tą odmową
i
tak długo nalegał, aż złamał, a raczej zmęczył opór brata.
Żołnierze nie wiedzieli o takich świństewkach — dla nich krzyż Legii był świętością, magicznym fetyszem,
ziemskim rajem przewyższającym wszystkie obiecane raje ze sfery świata duchów. Rozpoznawszy starego
fizyliera, Romeufa, Napoleon ze zdziwieniem zauważył, że ten nie ma na piersi otrzymanego niegdyś
odznaczenia. Okazało się, że Romeuf, którego krzyż został przecięty na pół austriacką szablą, nosi oba kawałki w
kieszeni, zawinięte w papier. Cesarz zaproponował mu wymianę tych resztek na nowy krzyż, lecz Romeuf
stanowczo odmówił.
—
Tak cenisz te odłamki? — spytał monarcha, patrząc z prowokacyjnym lekceważeniem na kawałki krzyża.
Słysząc to żołnierz warknął pod nosem coś, czego się na ogół monarchom do uszu nie posyła.
—
Nie wściekaj się, stary. Jeśli tak się upierasz, to proszę, masz drugi, cały, zasłużyłeś na dwa — powiedział
Napoleon i zaraz dodał w stronę rozeźlonych bezceremonialnością szeregowca oficerów ze świty: — Spokojnie,
panowie. Romeuf i ja jesteśmy starymi kumplami, tylko że on lubi się obrażać.
Napoleon się na swoich żołnierzy nie obrażał. W roku 1807 w Polsce, gdy zabrakło prowiantu dla armii i
żołnierze musieli się żywić przez tydzień własnym przemysłem, odbył incognito ront biwaków, chcąc sprawdzić,
jak sobie radzą.
3 — Cesarski poker
W popiele jednego z ognisk, wokół którego spala kompania piechoty, ujrzał ziemniaki. Wygrzebał sobie kilka z
żaru końcem szabli, a wówczas któryś z żołnierzy odemknął oko i spytał:
—
Hej ty, cwaniak, nie przeszkadza ci to, że nam rąbiesz kartofle?!
—
Wybacz, kolego, ale jestem taki głodny...
—
To weź jeden lub dwa, jeśli już musisz, i spieprzaj! Ale intruz nie spieszył się ze „spieprzaniem”, wobec
czego żołnierz zerwał się, pchnął go i... padł na kolana, poznał bowiem cesarza. Uderzył cesarza!
—
Sire, karz mnie rozstrzelać, błagam!
—
Nie bredź, synku. To ja jestem winien. I nie wrzeszcz tak, bo ich pobudzisz i dopiero będzie mi wstyd! — uci-
szył go Napoleon i wkrótce potem awansował na porucznika.
Pozwalał im na wiele, bardzo wiele, chociaż w rzeczywistości — bardzo niewiele, zważywszy względność
wszelkich zjawisk i pojęć. Sam zbudował między sobą a żołnierzami mistyczną budowlę o charakterze
najbardziej zbliżonym do układów paternalistycznych. Stał się dla nich troskliwym i sprawiedliwym ojcem,
jedzącym to samo, co oni, i w przeciwieństwie do rozbłyszczonych i wylampasowanych oficerków, ubranym
prawie zawsze w skromny szary szynel (sławny „redingote gris”). Osobiście zbierał z pola bitwy rannych (i to
bez różnicy, swoich i przeciwników — zgodnie z jego rozkazem rannych żadnej ze stron, a także oficerów, nie
wolno było wyróżniać) i potem odwiedzał ich w szpitalach i lazaretach, by pocieszyć i sprawdzić naocznie, czy
niczego im nie brakuje. Jeśli brakowało w spisie choćby bandaża lub ranni mieli jakieś powody do skarg,
odpowiedzialni za to wyżsi oficerowie byli natychmiast surowo karani, i szczęśliwi, jeśli skończyło się tylko na
degradacji.
A oni byli jego dziećmi. Dzieci były mądre, wiedziały na co można sobie wobec ojca pozwolić, a na co nie należy
nigdy, by czuła struna nie została przeciągnięta i nie pękła. Kiedy nocą pojawiał się ni stąd, ni zowąd i siadał
wraz z nimi przy ognisku biwakowym, traktowali go jak swojego, a gdy
przychodziła jego kolej na dorzucenie drew do ognia, któryś mu to przypominał i nie było w tym ani odrobiny
braku szacunku, wprost przeciwnie — był to objaw miłości.
W końcu był ich „Małym Kapralem”. Ten nadany mu przez radę najstarszych żołnierzy armii włoskiej po bitwie
pod Lodi „stopień” przetrwał w historii i w legendzie niezbyt zasłużenie, gdyż po bitwie po Castiglione wojsko
„awansowało” naczelnego wodza do stopnia sierżanta. Dzieci dostały swój kamienny zamek do zabawy i były
wielce rade, gdyż miał on pozór zamku z plasteliny.
Jego antagoniści jak zepsuta płyta gramofonowa do dzisiaj powtarzają, że wszystko to — jedzenie suchego
chleba, kiedy cała armia jadła suchy chleb, a on mógł mieć kurczaki, maszerowanie pieszo, kiedy brakowało koni
dla rannych i oddawał swoje, ta troskliwość, łagodność wobec niższych rangą, przy jednoczesnej surowości w
stosunku do armijnych prominentów, pułkowników i generałów, bronienie słabszych przed silniejszymi —
wszystko to była cyniczna farsa, wielki festiwal zimnych ogni obliczony na uwodzenie serc. Być może, tylko co
to ma do rzeczy? Który żołnierz na świecie nie chciałby takiego ludzkiego stosunku do niego, nawet wiedząc, że
to teatr? Liczą się w życiu efekty. To prawda, że odzywał się do żołnierzy po imieniu i czarował znajomością ich
stosunków rodzinnych, gdyż wcześniej kazał sobie dostarczać ich dossier, ale cóż w tym nagannego, jeśli w ten
sposób uszczęśliwiał ich? Wojna jest okrutną piastunką — jeśli w jej trakcie ktoś pogłaszcze po głowie i przytuli,
robi się lżej.
Szczerze mówiąc — był to teatr, ale teatr fantazyjnie urokliwy i co najważniejsze, diabelnie skuteczny. Sędziowie
korsykańskiego Uwodziciela - arbitrzy świętej moralności nazwali to farsą zapominając, że poker jest farsą tylko
wtedy, kiedy jeden z partnerów nie umie grać. Gra Napoleona była bardzo skuteczna.
Posłuchajmy francuskiego historyka, Henry Houssaye’a: „Komediant? — Tak i nie, gdyż Napoleon rzeczywiście
lubił żołnierza”. W istocie kochał, kochał szczerze. Bo jeśli nawet był „II Comediante” — jak go rzekomo nazwał
papież Pius VII — to jakże często grał samego siebie, człowieka o zadziwiająco dobrym sercu jak na skalę osiąg-
niętej wielkości.
Który człowiek nie jest w życiu aktorem? — pokażcie choć jednego. Kłaniają się podstawowe prawdy
psychologii. Najwięksi wrogowie Bonapartego nie odmawiali mu ogromnej wrażliwości na ludzkie cierpienie i
krzywdę, wyrozumiałości i miłosierdzia. Zauważyła to nawet królowa pruska, nienawidząca go bardziej niż
diabła. Jego minister Maret: „Serce jego było dobre z natury. Nie zaprzeczy temu nikt z wielkich i małych, którzy
mieli okazję go poznać”. Inny minister, Caulaincourt: „Napoleon niechętnie karał, wrodzona łagodność skłaniała
go do oszczędzania winnych”. Niemal jednobrzmiące zdanie wyrazili de Bausset, Savary, Fain i jeden z
najzagorzalszych antagonistów cesarza, Bourrienne: „ Napoleon nie był zdolny oprzeć się głosowi miłosierdzia.
Świadczą
o
tym niezliczone przypadki, w których darował karę”. Lecz „starał się usilnie kryć swą dobroć serca, w
przeciwieństwie do wielu, którzy się nią ostentacyjnie chlubią, nie posiadając jej” (marszałek Marmont).
Potwierdził to generał Rapp: „Cesarz daremnie starał się okazać surowym. Natura przemagała to postanowienie.
Nie było człowieka wyrozumialszego
i
bardziej ludzkiego”.
Cóż bardziej ludzkiego nad teatr opieki nad żołnierzem, teatr, w którym nie wiadomo, czy więcej było
wyrachowanego pragmatyzmu, czy głosu serca? Gdzie jest waga, by to rozstrzygnąć? Osobiście sprawdzał
obuwie i koszule żołnierzy i pytał, czy im odpowiadają. Pewnego razu, widząc utrudzony oddział, który
powrócił na kwaterę o północy, osobiście dopilnował rozpalenia dla nich ognia i nakarmienia, po czym dopiero
poszedł na spoczynek. Pod Dreznem zajmował się potrzebami wojska do późnej nocy, wrócił do siebie przemo-
czony deszczem („woda ściekała mu z ubrania strumieniami” — wspominał książę Vicenzy) i dostał gorączki, a
kiedy otoczenie wyrzucało mu, że nie dba o zdrowie, odparł:
— Cóż chcecie, to są moje dzieci, a to, co robię, to moje rzemiosło.
Notabene uważał to wojenne rzemiosło za „barbarzyńskie” (jego słowo) i skarżył się, że musi się nim parać z
konieczności.
Pisano, że wojsko było dlań „mięsem armatnim”. Ale nie pisano, przynajmniej nie tak samo wyraźnie, że on sam
się nie oszczędzał i stawiał się czasami w identycznej roli. Pod Wagram znalazł się w ostrzeliwanym krzyżowym
ogniem dział nieprzyjaciela „polu śmierci”. Widząc to generał Walter, dowódca konnych grenadierów gwardii,
rozkazał mu natychmiast cofnąć się. Napoleon odmówił. Wówczas Walter przyskoczył do niego i krzyknął:
—
Wynoś się stąd, Wasza Cesarska Mość, albo każę Cię moim ludziom związać, wpakować na dno furgonu i
odwieźć do tyłu!!!
Napoleon oddalił się stępa, mówiąc do szefa sztabu generalnego, marszałka Berthiera:
—
Znam go, byłby to rzeczywiście zrobił.
Uważał, że dowódca nie powinien się niepotrzebnie narażać, lecz — gdy sytuacja tego wymaga — winien sam
dać przykład. Pod Lodi i pod Arcole żołnierze nie mogli zdobyć mostów zaryglowanych z drugiego brzegu
przez skoncentrowany ogień kartaczowy. Wówczas sam poprowadził kontrataki niemal w stylu kamikaze.* O
tym zapominają pisząc o „mięsie armatnim”.
A poza tym — w jakim czasie, w jakim kraju i na jakim kontynencie, w jakiej wojnie żołnierz nie jest „mięsem
armatnim”? Jest to dzieło życia, cywilizacji (CYWILIZACJI!), Układu, wojny jako takiej — nie wodzów
naczelnych. Bonaparte nie wymyślił wojny i jeśli nawet zasługiwał na miano „boga wojny”, to tylko dlatego, że
potrafił ją genialnie prowadzić, nie zaś dlatego, że był jej apostołem. Nie był. Któż dziś pamięta jego słowa:
„Wojna to barbarzyńskie rzemiosło.
•
Charakterystyczny szczegół: gdy pani Bertrand, czytając głośno na Świętej Helenie „Opis kampanii włoskich”, doszła do miejsca, w którym było
napisane, że generał Bonaparte pierwszy przedarł się przez „most śmierci” pod Lodi, Napoleon przerwał gwałtownie:
—
To nieprawda! W połowie drogi Lannes mnie wyprzedził!
Po czym przekreślił wspomniany fragment i napisał na marginesie książki sprostowanie.
Przyszłość należy do pokoju”? Chciał być rolnikiem, nie zaś rzemieślnikiem zabijania. Ciągłe ataki nakręcanych
brytyjskim złotem i nienawiścią cara Aleksandra koalicji antyfrancuskich nie pozwalały mu spokojnie
kultywować swego poletka od Wisły po Atlantyk. Nie dziwcie się tej złośliwości w ostatnich słowach, bo chociaż
bronię go, nie jestem jego apologetą i znając brudy tej epoki jak brudy własnego sumienia — znam też dobrze,
może lepiej od jego krytyków, brudy jego działalności. Lecz wiem, że w większości przypadków zmuszano go
do walki (dojdziemy jeszcze do konkretnych przykładów), musiał się parać „barbarzyńskim rzemiosłem”. A że
musiał — starał się to czynić w sposób perfekcyjny. Do tego właśnie służyło poecie skuteczności traktowanie
żołnierza jak przyjaciela, lub raczej — jak własnego dziecka.
Car-poeta przebiegłości nie wysilał swego kunsztu na flirty z żołdactwem i traktował wojsko jak każdy z
rosyjskich panów feudalnych swoich muzyków, to jest jak bydło. Pędził rozkazami do boju tłumy
umundurowanego chamstwa, nie tłumacząc, dlaczego mają walczyć. To, że dlatego, iż taka jest wola cara-
batiuszki, było rzeczą oczywistą. Czasami tylko podniecano żołnierzy, wmawiając im przez popów, że Bonaparte
jest wcieleniem Belzebuba, przez co walka z nim zapewnia wieczne zbawienie.
Żołnierz napoleoński był zawsze świadomy tego, o co walczy. A przynajmniej tak mu się wydawało. Bonaparte
wyjaśniał mu to (nieważne czy uczciwie, czy też nie) w sławnych odezwach-rozmowach z armią, w których
rozpalał żołnierską dumę i chwalił, gdy na to zasłużono. Cóż milszego człowiekowi nad zasłużoną pochwałę? I
jakże często boli lub podcina skrzydła jej brak. Czymś zupełnie bezprecedensowym był fakt, że w tych odezwach
wódz naczelny całą zasługę za zwycięstwa oddawał wojsku, tak jakby jego geniusz nie miał tu nic do roboty.
Oto kilka przykładów, kilka fragmentów przedausterlickich odezw Napoleona, którymi żołnierze francuscy
upijali się mocniej, niż rosyjscy kubkami wódki otrzymywanymi w nagrodę od cara:
„Żołnierze! Jesteście źle odziani i źle żywieni. Rząd jest wam wiele winien, a nie może dać nic. Wytrwałość i
odwaga, jakie wykazujecie pośród tych skał, są godne podziwu...” (Nicea, Kwatera Główna, 27 III 1796).
„Żołnierze! W ciągu piętnastu dni odnieśliście sześć zwycięstw (...) Ogołoceni ze wszystkiego, wypełniliście
wszystko!” (Chérasco, Kwatera Główna, 16 IV 1796).
„Żołnierze! Spadliście jak potok z wyżyn Apeninów. Obaliliście, zgnietliście, rozproszyliście wszystko, co stało
wam na drodze (...) We Francji wasze rodziny, wasze żony i kochanki radują się tymi powodzeniami i pysznią się
tym, że do was należą” (Mediolan, Kwatera Główna, 20 V 1796).
„Zdobycie Mantui kończy wojnę, która w Ojczyźnie zapewniła wam miano nieśmiertelnych!” (Bassano, Kwatera
Główna, 10 III 1797).
Raz jeszcze to samo pytanie: jak mógł nie kochać swego wodza żołnierz, do którego ten wódz tak się zwracał? I
jak ten żołnierz mógł potem nie dokonywać nadludzkich wysiłków, by zasłużyć na pochwałę takiego wodza?
Car Aleksander inaczej trzymał swe wojskowe karty. Trzymał je staromodnie, co było karygodnym błędem, zwa-
żywszy, że metody prowadzenia żołnierza do boju trochę się zmieniły od czasu Fryderyka Wielkiego. Ta różnica
miała duży wpływ na losy drugiej rundy cesarskiego pokera i dlatego właśnie poświęciłem jej wyjaśnieniu tyle
miejsca.
Pozostałymi kartami obydwu partnerów były blotki — główni oficerowie ich armii. Nie, nie pomyliłem się. W tej
akurat rundzie figurami byli prości żołnierze, szeregowcy i podoficerowie, zaś marszałkowie i generałowie
uzupełniali ich jako blotki. Wyjaśnimy sobie ten fenomen później, a na razie zapoznajmy się także z blotkami.
W bitwie pod Austerlitz wzięło czynny udział siedmiu francuskich marszałków. W kolejności alfabetycznej:
Bernadotte, Berthier, Bessiéres, Davout, Lannes, Murat i Soult. Wszystko to byli ludzie odważni i zdolni (do
wszystkiego), wyjąwszy Davouta, którego uczciwość przyprawiała kolegów o mdłości. Wszyscy oni byli
ponadto skłóceni między sobą jak stado głodnych psów, bo też byli wiecznie głodni nowych
zaszczytów, sławy i pieniędzy. Z wyjątkiem jednego (Berna-dotte) byli przywiązani do Napoleona i posłuszni
mu. Temu tylko należy zawdzięczać, że nie pozabijali się wzajemnie.
Najbardziej groziło to powszechnie znienawidzonemu intrygantowi, Bernadotte’owi. Berthier kilkakrotnie
wyzywał go na pojedynek, Davoutowi śniło się po nocach, że rozstrze-liwuje go za zdradę, a Masséna oddałby
jedno oko za możliwość rozprawienia się z Bernadotte’em. Berthier zresztą z chęcią wyłupiłby Massenie to oko,
którym bawidamek Masséna zbyt natarczywie przyglądał się wielbionej przez Berthiera pani Visconti. Zapewne
dlatego, kiedy Bonaparte podczas polowania niechcący postrzelił Massénę w oczodół, stojący obok Berthier z
ochotą wziął całą winę na siebie. Berthier nienawidził także Davouta, za jego sukcesy militarne, ale nie było to
nic wyróżniającego, albowiem z tego samego powodu żywiła do Davouta nienawiść większość marszałków.
Kawalerzyści Murat i Bessiéres wściekli się na Lannesa po tym jak Napoleon nazwał ich — za podżeganie do
pojedynków — „głupimi krokodylami”. Murat twierdził, że to Lannes ich „wsypał”. Chcąc się na nim zemścić,
razem z Soultem namówili Lannesa podczas jednej z kampanii, by przedstawił cesarzowi konieczność odwrotu
ze względu na „beznadziejną sytuację”. Napoleon wysłuchał Lannesa i bardziej zdziwiony niż rozgniewany
stwierdził, że po raz pierwszy słyszy z ust marszałka słowo „odwrót”, na co obecny przy rozmowie Soult
zauważył, że to jest istotnie rzecz niesłychana i nie dająca się niczym usprawiedliwić. Dopiero wówczas Lannes
pojął, że wystrychnięto go na dudka i nieprzytomny z gniewu z miejsca wyzwał Soulta na ubitą ziemię. O
Bessiéresie Lannes także nie zapomniał (nie zapomniał zwłaszcza tego, że Bessieres w oficjalnym raporcie
oskarżył go o kradzież trzystu tysięcy franków z kasy pułkowej) i jego także wyzwał na szable.
Kiedy oddziały Murata znajdowały się w strefie operowania Davouta lub vice versa, każdy z tych marszałków
wydawał swoim ludziom zakaz słuchania jakichkolwiek rozkazów kolegi marszałka, co prowadziło do
nieustannych scysji i ba-
łaganu strategicznego. Którejś nocy Murat, po kilkugodzinnej walce z posępnymi myślami, zerwał się nagle,
wybiegł z namiotu i pobiegł z szablą w dłoni rąbać Davouta. Jego oficerowie sztabowi dopadli go w połowie
drogi i z najwyż-szym trudem zawlekli z powrotem na kwaterę.
W roku 1812 w Rosji Napoleon popełnił to głupstwo, że podporządkował korpus Davouta Muratowi. Davout
odpowiedział na to tak, jak niedawno szwajcarscy celnicy, których strajk polegał na tym, że zaczęli niezwykle
skrupulatnie wypełniać wszystkie swoje regulaminowe obowiązki, w efekcie czego na granicach utworzyły się
gigantyczne korki — zgodnie z regulaminem zaczął składać raporty, nawet najpilniejsze, drogą służbową, to
znaczy poprzez swego zwierzchnika Murata, przez co mocno się one spóźniały do kwatery głównej.
Zniecierpliwiony tym Bonaparte rozkazał Davoutowi przysyłać sobie raporty bezpośrednio, dodając
nieostrożnie, iż nie zawsze wierzy w to, co mu komunikuje Murat. Davout momentalnie skorzystał z okazji i
oświadczył, że honor nie pozwala mu służyć pod rozkazami człowieka, do którego cesarz nie ma zaufania.
Zrozpaczony Napoleon chciał wszystko odwołać, ale było już za późno, gdyż obaj marszałkowie wpadli do jego
komnaty i zaczęli wzajemnie się oskarżać
o
nieudolność, defetyzm i sabotaż. Monarcha słuchał ich tocząc butem tam i z powrotem rosyjską kulę armatnią,
a w duchu przeklinał się od ostatnich durniów.
Z kolei Aleksander miał pod Austerlitz dwóch generałów, których można było traktować poważnie: Kutuzowa i
Bagrationa. W zadziwiającym stopniu przypominali oni wymienionych wyżej marszałków francuskich
(wyjąwszy Davouta) i już przed trzydziestką mogli być spokojni o to, że nie grozi im niebo u żadnego z bogów.
Wiedząc o tym, nie umartwiali się
i
w dalszych latach kariery, ale jednego nie można im było odmówić — umieli wojować równie odważnie jak
kraść i swawolić, i znali się na wojnie. Jednak ani to, ani fakt, że darzyli się przyjaźnią psa i kota, nie zmieniało
sytuacji o włos — byli blotkami w tej grze, tak jak i ich francuscy koledzy.
Napoleon miał zaufanie do zdolności operacyjnych swoich marszałków tylko wówczas, kiedy działali osobno.
Wystar-
czyło jednak, że się spotkali, a musiał wytężać wszystkie siły na ich rozdzielanie i czynienie użytecznymi,
przynajmniej w tym sensie, by mu zbytnio nie przeszkadzali. Pod Austerlitz udało mu się to — kierował walką
osobiście *, a oni byli przekaźnikami jego rozkazów do wojska, co sprowadziło ich do roli blotek.
Aleksander, chociaż miał o wojnie pojęcie wyniesione z ikonografii rodzinnej, uczynił podobnie, licząc na
natchnienie zsyłane przez Opatrzność wyłącznie prawowitym monarchom. I dlatego, chociaż wcześniej
mianował Kutuzowa naczelnym wodzem swej armii, pod Austerlitz postąpił dokładnie na odwrót w stosunku
do tego, co Kutuzow zaproponował przed bitwą.
Plan Kutuzowa był bardzo nieskomplikowany: w ogóle nie wdawać się w bitwę, cofnąć się i zaczekać na
przystąpienie Prus do wojny, a przynajmniej na nadciągającą ze wschodu armię rosyjską Bennigsena. Aleksander
natomiast chciał atakować i odciąć Napoleona od Wiednia, ale wysłuchawszy starego żołnierza zawahał się.
„Bóg wojny” usłyszał to wahanie i przestraszył się, że zwierzyna odejdzie. I wtedy on przeistoczył się w Talmę.
Komedia, którą odegrał, była molierowskiej marki. W kategoriach pokera był to odwrotny blef. Blef typowy
polega na udawaniu, że się ma potężną kartę wówczas, kiedy się jej nie ma — jest to straszenie przeciwnika.
Odwrotny blef ma go ośmielić — jest udawaniem, że się przyzwoitej karty nie posiada.
Najpiękniejszy blef w całym cesarskim pokerze był spektaklem dwuczęściowym. Napoleon zainscenizował tę
dwuaktówkę w dniach 28 i 29 listopada 1805 roku.
28 listopada w kwaterze głównej cara Aleksandra pojawił się generał Savary, adiutant Napoleona i szef
francuskiego wywiadu wojskowego. Miał bardzo niewyraźną minę i przez cały czas prosił o zawarcie pokoju
albo przynajmniej rozejmu. W końcu udało mu się wyżebrać tylko tyle, że Rosjanie wyślą
•
Historycy wojskowości napisali później, że w tej bitwie armia była pod jego komendą „jak batalion w ręku dobrego majora”.
do Bonapartego swojego człowieka na rozmowy. Udało się dlatego, że imperator Wszechrosji, chociaż poczuł się
bardzo podniesiony na duchu, nie przestał być „chytrym Bizantyjczykiem” — chciał naocznie sprawdzić stan
słabości przeciwnika.
Oczami cara był jego adiutant i najbardziej zaufany współpracownik, dwudziestoośmioletni książę Piotr
Dołgoruki. Jako że w tym spektaklu odegrał on z woli Napoleona pierwszorzędną rolę — rolę arlekina —
wypada przedstawić go bliżej.
Dołgorukowie wywodzili się w prostej linii od Ruryka, czego świadomość stanowiła osnowę inteligencji Piotra
Piotrowicza Dołgorukiego. Polakożerca i fanatyczny prusofil, mimo młodego wieku i dostrzeganej przez
niektórych ograniczoności umysłowej stał się na dworze petersburskim jednym z przywódców reakcji i z
wysokości tego stanowiska zaciekle zwalczał Czartoryskiego. Aleksander miał do niego nieograniczone zaufanie
i używał go w najważniejszych misjach dyplomatycznych, zwłaszcza do Berlina, gdzie właśnie z namowy
Dołgorukiego przekazano policji pruskiej listę hołdujących Aleksandra patriotów polskich. Teraz, pod Austerlitz,
ten ulubieniec cara miał postawić kropkę nad i.
Rewizyta nastąpiła 29 listopada. Kniaź Dołgoruki, ubrany w swój paradny strój, wiózł Bonapartemu carskie
ultimatum zaadresowane pogardliwie: „Do wodza Francuzów”. Nad wypracowaniem tego sformułowania,
uwalniającego od tytułowania „uzurpatora” cesarzem, pracowało w sztabie Aleksandra kilku ludzi, a osiągnięty
przez nich efekt został uznany za „zwycięstwo przed zwycięstwem”.
Potomek Ruryka napotkał Korsykanina u przednich straży francuskich — zmęczonego, brudnego i pokornego.
Bonaparte z pośpiechem pazia wybiegł mu na spotkanie i osobiście, zwracając się doń w pełnych uszanowania
słowach, poprowadził do swojej kwatery. Po drodze Dołgoruki mógł obserwować, jak oddziały francuskie
pospiesznie zwijają obóz i zabierają się do odwrotu, i jak inne oddziały sypią szańce mające ten odwrót osłaniać.
Podczas rozmowy traktował Napoleona „jak bojara, którego mają zesłać na Sybir”, walił
pięścią w stół i żądał bezwarunkowej kapitulacji. Napoleon wił się, targował i prosił, ale kiedy Dołgoruki
oświadczył, że pozwolą mu się wycofać tylko wówczas, jeśli natychmiast przyrzeknie oddać całe Włochy,
Wiedeń i inne europejskie zdobycze, zmiarkował, iż komedia zbytnio nasyca się gagami. Pamiętając, że nie
należy przeholować, gdyż wszystko na świecie ma swoje granice — nawet głupota księcia Dołgorukiego —
odprawił smarkacza krótkim:
— Proszę mnie nie znieważać! Nie zgadzam się!
Jeszcze długo potem, wspominając tę swoją kreację, śmiał się i nawet w oficjalnych pismach nazywał
Dołgorukiego „un fréliquet” (chłystek) *.
Dołgoruki wrócił do swego cara i wieczorem tego samego dnia przedstawił mu raport, w którym udowadniał
czarno na białym, że armia francuska znajduje się w pełnym odwrocie, a rozhisteryzowany Bonaparte myśli już
tylko o tym, jak wynieść głowę cało z awantury, w którą się wkopał. Wówczas przestraszył się Aleksander, a
obawa ta miała identyczne podłoże, jak wcześniejsza Napoleona — że zwierzyna wymknie mu się sprzed nosa.
Najchętniej zaatakowałby od razu, ale nie wynaleziono jeszcze reflektorów i powstała obawa, że zwycięskie
wojsko po omacku zabłądzi, tym bardziej, że obie armie dzieliła jeszcze spora odległość.
Wobec tego postanowiono dokonać kilku usprawnień organizacyjnych. Skompromitowany „defetysta” Kutuzow
został praktycznie odsunięty od władzy nad armią — ster przejął w swe namaszczone dłonie sam imperator. Po
czym rozpoczęto ruch w kierunku nieprzyjaciela i pierwszego grudnia zatrzymano się vis a vis Francuzów, po
drugiej stronie strumienia Goldbach. I znowu noc wstrzymała operację.
Tej nocy w sztabie rosyjskim na specjalnej naradzie nakreślono plan jutrzejszego zwycięstwa i szczegóły pościgu
za Francuzami. Kutuzow był obecny na tym sabacie durniów,
•
W niespełna rok później, jesienią 1806, Dołgoruki, odwołany do Petersburga z inspekcji frontu tureckiego, pędził przez całą Rosję z taką szybkością, że
wszyscy jego adiutanci pozostali daleko z tyłu. Dopadł stolicy ledwie żywy i natychmiast zasiadł do długiej konferencji z carem. Tego samego dnia dostał wysokiej
gorączki i zmarł.
lecz swój stosunek do ich koncepcji wyraził w sposób tyle ostentacyjny, co trywialny — na samym początku
zasnął i potężnie chrapał. Zapewne dlatego oraz ze względu na kiepskie światło łuczywa, plan rosyjski został
opracowany niechlujnie — roił się od błędów i często nawet odległości były w nim naniesione fałszywie, co
doprowadziło potem do kilku przykrych dla carskiej armii niespodzianek. Zasadnicza dyrektywa sprowadzała
się do dwóch rzeczy: należy całą siłą zaatakować najsłabsze, prawe skrzydło francuskie i następnie dobrze
uważać na kierunki ucieczki nieprzyjaciela.
Tak więc „chytremu Bizantyjczykowi” zabrakło tym razem chytrości. Pełen zaszczepionej mu przez „bożego
człowieka”, Seliwanowa, mistycznej wiary w swoje posłannictwo, wspomagane przez wolę Opatrzności, dał się
złapać na przynętę rzuconą przez Korsykanina. I to w najdrobniejszych szczegółach. Napoleon celowo osłabił
swoje prawe skrzydło, by ściągnąć tam główne siły rosyjskie i następnie, kiedy już atakujący odwrócą się doń
bokiem, uderzyć im na flankę za pomocą swego centrum.
Noc minęła po obu stronach w podniosłej atmosferze. Obie armie znały już kierunki swoich jutrzejszych
manewrów i były pewne zwycięstwa. Rosjanie — bo wiedzieli, że car-batiuszka objął naczelne dowództwo,
wobec czego niebiosa chcąc nie chcąc muszą się opowiedzieć po ich stronie. Francuzi z tego samego powodu —
dzień przed bitwą cesarz zapewnił ich, że nie zda się na panów oficerów („Żołnierze, sam kierować będę
batalionami!”) i własnoręcznie uruchomi wszystkie nitki.
Kiedy Napoleon wracał z ostatniego rekonesansu (słysząc dudnienie rosyjskich kolumn taborowych,
przesuwanych w kierunku jego prawego skrzydła, upewnił się, że wszystko idzie zgodnie z planem), któryś z
żołnierzy oświetlił mu drogę pochodnią. Dołączył się do niego drugi, potem trzeci i wkrótce w obozie
francuskim sześćdziesiąt tysięcy zaimprowizowanych pochodni ze słomy i wiwaty z okazji pierwszej rocznicy
koronacji cesarza utworzyły spontaniczne, fascynujące „son et lumiére”. Napoleon nazwał tę noc „najpiękniejszą
nocą w swoim życiu”.
Świt 2 grudnia 1805 roku przywitał obie armie mgłą podnoszącą się powoli nad płaskowyż Pratzen, gdzie po
rosyjskiej stronie strumienia Goldbach Aleksander szykował się do łatwego triumfu i pościgu. Rozpoczął
licytację o godzinie siódmej, dokładnie tak, jak go zaprogramował swym odwrotnym blefem Bonaparte —
rzucając masy swej piechoty z Pratzen na prawe skrzydło Francuzów. Ku swemu zaskoczeniu, Rosjanie napotkali
tam zacięty opór korpusu Davouta i uwikłali się w wykrwawiającą walkę. O ósmej słońce rozproszyło mgłę i
cesarz spostrzegł, że główna fala armii rosyjskiej odwróciła się już bokiem i spływa z wyżyny w kierunku
„prowadzącego” ją Davouta. W pewnej chwili spytał dowódcę francuskiego centrum, marszałka Soulta:
—
Ile czasu będziesz potrzebował na zdobycie tego wzgórza?
—
Dwadzieścia minut, Sire! Napoleon spojrzał na zegarek.
—
W porządku, damy im jeszcze kwadrans.
Po kwadransie, o godzinie dziewiątej, „bóg wojny” rozpoczął sprawdzanie. Skinął ręką i kohorty centralnego
ugrupowania francuskiego runęły w kierunku Pratzen. Było to dla Aleksandra zupełnym zaskoczeniem.
Francuski młot spadł mu na flankę i podjął skuteczną robotę mimo szalonych wysiłków Bagrationa i Kutuzowa.
Ten ostatni został od razu raniony, a car ledwo uszedł niewoli.
Rosjanie zaczęli ściągać zewsząd wszystkie pułki, jakie tylko były do dyspozycji (to znaczy nie były gdzie indziej
związane walką) i rzucili je przeciw Soultowi oraz korpusowi Bernadotte’a, lecz mimo brawurowych szarż swej
jazdy nie mogli już naprawić błędu i powstrzymać rosnącego w ich szeregach zamieszania.
Kulminacyjnym punktem tej masakry był wspaniały rajd kawalerii gwardii rosyjskiej, którą rzucił do
rozpaczliwego kontrataku Wielki Książę Konstanty. Była to elita carskiej armii. Nie trzeba było o tym wiedzieć,
wystarczyło popatrzeć. W pierwszym impecie gwardziści roznieśli szablami i kopytami zaskoczony wśród
winnic sławny 1. batalion 4. pułku piechoty z dywizji Vandamme. Następnie rozjechali drugi,
równie znakomity batalion i dalej gnali przed siebie z wściekłym impetem.
Napoleon widział to przez lunetę i zaniepokoił się. Dwa najlepsze liniowe bataliony jego piechoty zostały
zmiecione jak kupa pierza, a straszliwy taran rosyjski parł dalej i miażdżył wszystko, co mu stało na drodze.
Przeciwko tej elicie należało również rzucić elitę — do kontrszarży poszli konni grenadierzy Bessiéresa,
śmietanka gwardii francuskiej. Między dwiema gwardyjskimi jazdami wywiązała się mordercza rąbanina, a
wówczas Konstanty zagrał ostatnią kartę, elitę elity, nie ruszoną do tej pory złotą szlachtę Sankt-Petersburga:
kawalergardów księcia Repnina. Ale tym razem Bonaparte już nie czekał i dał znak adiutantowi Rappowi, by
poprowadził francuską elitę elity — cesarską straż przyboczną, dwa szwadrony konnych strzelców i jeden
mameluków.
Po pół godzinie Rapp wrócił. Z twarzy lała mu się krew, w dłoni trzymał rękojeść szabli z klingą złamaną u
podstawy. Wrócił bez połowy swoich ludzi. Ale z księciem Repninem, prowadzonym przez mameluków na
sznurku, tak jak Turcy wlekli swoich niewolników.
Wyrżnięcie kawalerii gwardii rosyjskiej spowodowało przełom — centrum nieprzyjaciela pękło i wyżyna Pratzen
dostała się w ręce Francuzów. Potem zaczęła się rzeź. Część Rosjan uciekała przez skute lodem jeziora Menin i
Začany. Francuzi wywindowali swoje działa na Pratzen, zasypali lód gradem kul i potopili setki nieprzyjaciół. O
siedemnastej było już po wszystkim.
Rosjanie stracili sto osiemdziesiąt dział i trzydzieści do czterdziestu pięciu tysięcy (różnica w źródłach) zabitych,
rannych i wziętych do niewoli (w tym ośmiu generałów). Francuzi niespełna półtora tysiąca zabitych i siedem
tysięcy rannych. Generał Langeron odezwał się tuż po bitwie do generała Dochtórowa:
— Widziałem już różne klęski, ale takiej nie mogłem sobie nawet wyobrazić.
Eksperci militarni zgodzili się z nim, nazywając Austerlitz „drugim, obok Kann Hannibala, arcydziełem
taktycznym w historii wojen”.
Car Wszechrosji uciekł z pola bitwy i pędził przez cały dzień i całą noc w kierunku swego imperium, gubiąc po
drodze świtę, rozpraszaną przez strach i ciemności, aż wreszcie został sam, zrozpaczony i zmęczony na
zmęczonym koniu. Radziecki historyk Tarle napisał, że podczas tej ucieczki „Aleksander drżał jak liść i
straciwszy panowanie nad sobą rozpłakał się. Uciekał jeszcze przez kilka następnych dni”.
Napoleonowi też nie było w ciągu tych kilku dni lekko. Marszałek Davout po raz n-ty w swym życiu przeklął
marszałka Bernadotte’a, zarzucając mu opieszałość w ściganiu nieprzyjaciela. Bernadotte poskarżył się na
marszałka Berthiera, który jego zdaniem rozmyślnie przysłał mu zbyt mało kawalerii. Soult w oficjalnym
raporcie zażądał ukarania Davouta za jakieś, jemu tylko znane, opóźnienie. Murat jak zwykle miał ochotę
wytknąć Lannesowi nieudolność i zawalenie całej operacji, ale w porę przypomniał sobie, że była to od początku
do końca operacja Napoleona i to nader udana, wobec czego wyszukał cały worek innych, równie karygodnych
przestępstw Lannesa. Z kolei Lannes obraził się na cesarza za nie dość obszerne wyszczególnienie jego zasług w
biuletynie pobitewnym i bez słowa pożegnania wyjechał do rodzinnej Gaskonii. Aż żal się robi koronowanego
nadzorcy tych wilków.
Bonaparte nie miał podstaw wychwalać po Austerlitz blotek z marszałkowskimi buławami. W rozkazie do
Wielkiej Armii z dnia 3 grudnia 1805 roku słusznie całą zasługę oddał figurom — prostym żołnierzom
(„Żołnierze! Jestem z was zadowolony! (...) Pokazaliście im, że łatwiej nas wyzwać i grozić nam, niż zwyciężać z
nami”), dzięki którym wygrał tę rundę cesarskiego pokera. Przekonał ich, że prowadzą krucjatę przeciw nowym
Hunom („Musimy zwyciężyć tych najmitów Anglii, dyszących tak straszną nienawiścią do naszego narodu!” —
rozkaz z 1 XII 1805), oni zaś uwierzyli i dali z siebie wszystko. A do tego on, stojąc na ich czele, był podczas tej
krucjaty w swej najlepszej formie. Marszałkowie mieli tu niewiele do powiedzenia.
Ich czas miał dopiero nadejść.
RUNDA
Runda marszałków i generałów
{Rozdanie decydujące pod Friedlandem)
W KRZYKU PŁONĄCEGO BOCIANA
Czas marszałków i generałów w cesarskim pokerze nadszedł bardzo szybko — już w roku 1807 — i trwał równo
pół roku. Mowa o wojnie francusko-rosyjskiej Anno Domini 1807 na terenach pruskiego i rosyjskiego zaboru
Polski, czyli
o
tzw. „pierwszej wojnie polskiej Napoleona”. W tej rundzie dowódcy armii i korpusów po obu stronach stolika
z blotek zamienili się w figury i vice versa — żołnierze stali się blotkami.
Do roku 1805, a konkretnie do Austerlitz, żołnierz francuski stanowił podstawową ostoję Bonapartego, jego
reżymu
i
jego gry. Związany z nim bardziej uczuciowo niż dyscyplinarnie i świadomy („obywatel-żołnierz”, znający na
pamięć przemówienia Marata, Dantona i Saint-Justa pod tytułem: „Wolność, równość, braterstwo”), prawdziwy
inteligent wśród żołnierskiej braci kontynentu, zwiedzał całą Europę na koszt zwiedzanych krajów i chwalił to
sobie. Ale że zwiedzał
na piechotę, w końcu się zmęczył. Odpoczynku wciąż nie było widać, a coraz częściej groziło odpoczywanie w
ziemi obok wcześniej pogrzebanych kamratów. I to zaczęło go najpierw martwić, a potem złościć.
Żołnierz ten nie rozumiał, że ciągłe wojny nie są wywoływane przez jego idola (chociaż Napoleon nieustannie
starał się wbić mu to do głowy odezwami), ale przez tych, których idee fixe stało się strącenie „korsykańskiego
uzurpatora” z tronu — przez płacących za nie Anglików i przez prawowitego Aleksandra. Przyczyny miał
gdzieś, obchodziły go skutki. A skutki te były nie zawsze radosne. Słońce, które oświetliło pole bitwy pod
Austerlitz i które cesarz nazwał „słońcem zwycięstwa”, nie mogło zmienić faktu, iż dokładnie w tym samym
czasie wykosztowująca się na festiwal zwycięstw Francja znalazła się na skraju bankructwa gospodarczego. A kto
to odczuwał najboleśniej? Rodziny chłopskie, robotnicze i rzemieślnicze, to jest rodziny dzielnych, stale nieobec-
nych w domu francuskich chłopców.
Nie bez znaczenia były także inne okoliczności, z gatunku bardziej intymnych,.jako że słomiane całymi latami
żony i narzeczone poborowych odczuwały dotkliwy głód nie tylko chleba, i z tego niedostatku różne głupie
myśli przychodziły im do głowy. Żołnierza powoli przestawało to bawić. Dalej uwielbiał „boga wojny”, ale
wojnę przestał uwielbiać.
Pierwszy zauważył to jeden z najuczciwszych oficerów Wielkiej Armii, generał Mouton, w wigilię... Austerlitz.
Kiedy zgromadzeni wokół Napoleona sztabowcy poczęli mu kadzić, podkreślając entuzjazm wojska, radosne
okrzyki etc. (jeden z najbardziej gorliwych zapewniał nawet, iż „wojsko z rozkoszą pomaszerowałoby aż do
Chin”), Mouton odezwał się sucho:
—
Oszukujecie się, panowie, i co gorsza oszukujecie cesarza. Wiwaty, na które się powołujecie, dowodzą czegoś
wręcz przeciwnego. Armia jest zmęczona i pragnie pokoju, a wiwatuje na cześć Jego Cesarskiej Mości dlatego, że
tylko on jeden może nam ten pokój zapewnić...
I dalej, nie zważając na „dyskretne” znaki, by się zamknął:
—
Zdaję sobie sprawę, jak bolesne jest dla was to, co teraz
mówię, ale prawda jest właśnie taka. Armia znajduje się u kresu wytrzymałości. Jeśli otrzyma rozkaz walczenia
dalej, posłucha, ale już wbrew sercu — z musu. Okazuje ona tyle entuzjazmu w przeddzień bitwy, gdyż ma
nadzieję, że jutro się to wszystko skończy i będzie mogła wrócić do domu.
Te słowa, świadczące najlepiej o cywilnej odwadze ich autora (francuski historyk Manceron nazwał go
„Kassandrą, którą Napoleon posadził w swoim sztabie”), kosztowały Moutona buławę marszałkowską — nie
otrzymał jej od Bonapartego, chociaż zasługiwał stokroć bardziej niż większość tych, co ją otrzymali.
Mouton trochę przesadził w swym brawurowym speechu, ale okazał się dobrym (z punktu widzenia
Bonapartego raczej „złym”) prorokiem. Właśnie podczas kolejnej wojny z Rosją, w roku 1807, po raz pierwszy
rozległy się po kilku bitwach — zamiast: „Niech żyje cesarz!” — okrzyki: „Niech żyje pokój!”. Cesarz miał w tej
materii słuch absolutny i pojął, o czym to świadczy. Częściowo winne były warunki atmosferyczne, ów „piąty
żywioł”, jak nazwał polskie błoto (kampania toczyła się podczas bardzo brzydkiej zimy i wiosny), ale tylko
częściowo.
Tym razem więc postawił w mniejszym stopniu na masy żołnierskie, w większym zaś na marszałków. Musiał to
zresztą zrobić także z innego powodu: z niemożności podzielenia się na trzech „bogów wojny”. Operacje w tej
wojnie toczyły się na olbrzymim froncie i dlatego poszczególne korpusy przez większą część działań wojowały
samodzielnie lub kooperując ze sobą, pozbawione bezpośredniej kurateli Napoleona. Działo się tak już i przed
Austerlitz, ale na krótko i na o wiele mniejszą skalę. Tym razem marszałkowie musieli zdać poważniejszy
egzamin, i co ciekawe, zdali go na piątkę. Zapomnieli na ten krótki czas o waśniach, wspierali się i współdziałali
ze sobą jak bracia. Oni nie byli jeszcze zmęczeni, mieli dobrze zaopatrzone rodziny, a kochanki znajdowali w
dowolnej ilości na każdym nowym miejscu postoju. I ciągle jeszcze byli głodni nowych tytułów i nowych
wawrzynów. Dlatego w tej rundzie stali się figurami.
W armii carskiej sytuacja przedstawiała się identycznie, ale jej przyczyny były odmienne. Żołnierze rosyjscy nie
zmienili
swego wojennego światopoglądu, gdyż w ogóle nigdy go nie mieli. Zawsze byli automatami, nakręcanymi
strachem i trzymanymi w karbach pruskiej dyscypliny według wzorca Fryderyka I I , o ryzyku której tenże
Fryderyk II powiedział kiedyś do jednego ze swych generałów:
— Jest to dla mnie największą zagadką, dlaczego ja i pan jesteśmy bezpieczni w naszym obozie.
Byli wszakże również mocno zmęczeni, toteż zimą 1806/1807 Francuzi znajdowali na swych szlakach straszliwie
pokiereszowane trupy dezerterów rosyjskich, których carscy generałowie setkami przepuszczali przez kije.
Wszelako Aleksander nie dlatego zdał się na swoich generałów i uczynił z nich swoje figury w nowej rundzie
gry. Zrobił to dlatego, że w stawach pod Austerlitz utonęło raz na zawsze jego przekonanie o własnym talencie
militarnym, a także trochę wiary w wyższą protekcję niebieską. Bank Opatrzności zawiódł go. Więc chociaż
formalnie zachował sobie tytuł lub raczej pozycję naczelnego wodza, do planów bitew i kampanii więcej się nie
mieszał, koncentrując się na sterowaniu politycznymi aspektami wojennej rozgrywki i trzymaniu figur w ręku.
Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, przystąpmy do opisu samej gry i prezentacji figur. Preludium do pierwszych
rozdań stanowiła króciuteńka wojna Francji z Prusami.
Król pruski, Fryderyk Wilhelm I I I , nie chciał tej wojny, tym bardziej, że w zasadzie Prusy nie miały do niej
żadnego poważnego motywu. Ale chciała jej uwielbiana przez cały naród królowa-amazonka, Luiza, a także
armia pruska, nudząca się przez tyle czasu w charakterze biernych widzów tak fajnych drak militarnych. Armia
ta pamiętała wciąż prastare zwycięstwa Fryderyków I i I I i była święcie przekonana, że nadal jest
najpotężniejszym wojskiem Europy. Że Napoleon pokonał Rosjan? I cóż w tym nadzwyczajnego? Rosjan nie-
trudno pobić. Do tych „barbarzyńców z azjatyckich stepów” Prusacy zawsze odnosili się ze skrywaną pogardą i
z upodobaniem powtarzali sobie odpowiedź, jakiej ich król udzielił niegdyś Alembertowi, zachwyconemu
posturą królewskiego lokaja:
— To najpiękniejszy mężczyzna w moim państwie. Kiedyś był stangretem i zamierzałem posłać go jako
ambasadora do Rosji.
Nie dopuszczali do siebie myśli, że jakiś tam „korsykański pigmej” mógłby nadwerężyć ich mocarstwowość.
Wypowiedzieli Napoleonowi wojnę, a on szybko wyprowadził ich z błędu. Dokładnie w ciągu jednego dnia, 14
października 1806 roku, symultanicznie — pod Jeną i Auerstaedt. Na tych dwóch polach główne armie pruskie
przestały istnieć, a po miesiącu przestały istnieć Prusy jako takie.
Wówczas dopiero zasiadł do stolika Aleksander i rozpoczęła się trzecia runda cesarskiego pokera. Powstaje
pytanie, dlaczego car rozpoczął nową grę tak szybko po klęsce austerlickiej, zamiast odczekać i nabrać więcej sił?
Musiał. I to nie dlatego, że łączył go układ reasekuracyjny zawarty z Prusami w lipcu 1806 roku — układy car
traktował jak większość zdrowych mężczyzn metrykę ślubu. Musiał z trzech innych powodów.
Musiał, bo bezpośrednio po Austerlitz zaczęto w jego rozwścieczonym korpusie oficerskim szeptać, że jeśli car
szybko się nie zrehabilituje, to może go spotkać los nieodżałowanego, świętej pamięci tatusia. A jako że
Aleksander sam niegdyś umożliwił ojcu spotkanie z takim losem, miał od tamtej pory wyczulone ucho i
wychwytywał podobne szepty co do jednego. Bojąc się nowej wpadki (w końcu poker to gra ryzykowna)
postanowił — jak wiemy — dać więcej swobody korpusowi oficerskiemu, tak, by odpowiedzialność stała się
zbiorowa.
Musiał po drugie, gdyż jednocześnie w dwóch miejscach zostały zagrożone interesy Rosji: w Polsce i w Turcji. W
Konstantynopolu, w haremie sułtana działała na rzecz Francji tajemnicza odaliska, z którą bezskutecznie jak na
razie walczył brytyjski kontrwywiad, a francuscy oficerowie szkolili armię turecką do wojny z Rosją.
Jednocześnie Wielka Armia po skopaniu Prus przekroczyła Odrę i parła dalej na wschód, a Polacy słali do
Napoleona deputację za deputacją z błaganiem o odbudowanie ich niepodległości. Jakiekolwiek i czyjekolwiek
działanie nad Wisłą i Bosforem Pe-
tersburg uważał za ingerencję w swoje wewnętrzne sprawy.
I wreszcie musiał po trzecie dlatego, że po Austerlitz i Jenie tamten („uzurpator”) mógł się już naprawdę uważać
za wcielenie Karola Wielkiego — cesarza całej zachodniej Europy. Imperator Wszechrosji od dawna podejrzewał
Korsykanina o chętkę wskrzeszenia świętego Cesarstwa Zachodu. Był tego pewien. No bo w jakim celu
Bonaparte, zaraz po swej bezprawnej koronacji, udał się do Akwizgranu i zażądał od kurii wydania
najcenniejszej relikwii katedry — drzazgi z Krzyża Świętego, którą Karol otrzymał od kalifa Haruna-al-Raszyda?
Skąd się wzięła fama, że gdy wychodził z kościoła, nad jego głową jaśniała aureola Karolingów? I czyż sam nie
zwrócił się bezczelnie do kardynała Caprary: „Powiedz papieżowi, że jestem Karolem Wielkim!”? Aleksander nie
mógł tego ścierpieć i postanowił z tym skończyć — przegnać zachłannego drapieżcę z powrotem na jakąś
zawszoną wyspę, najlepiej bezludną.
Ale był jeszcze jeden powód, na temat którego we francuskich koszarach robiono niewybredne dowcipy.
Chodziło o sentyment cara do pruskiej królowej, pięknej Luizy, która — jak pamiętamy — korzystając ze ślepoty
swego małżonka, tak gościnnie przyjęła Aleksandra przed rokiem w Berlinie. To ona, „heroiczne bożyszcze
całego narodu, święte wcielenie ojczyzny”, wszczęła nie wiadomo po co wojnę Prus z „bogiem wojny” i w ten
sposób unicestwiła ojczyznę. A kiedy blitzkrieg się skończył, uciekła do Królewca i poczęła błagać swego boga o
pomoc. Państwo myślą, że Jezusa Chrystusa? Ależ skąd. Pisała do Aleksandra: „Powtarzam, że wierzę w Ciebie
jak w Boga”. I jeszcze, żeby później dziejopisowie nie wątpili w stuprocentową męskość cara: „Aby wierzyć w
doskonałość, trzeba znać Ciebie...”. A w ogóle nieustannie nazywała go swoim „aniołem opiekuńczym”.
No więc jak miał nie zaopiekować się biedną sierotką, wygnaną ze swej chatki przez korsykańskiego wilkołaka?
Jak twierdził (z lekką przesadą) Mikołaj Michajłowicz, jedyny
historyk, przed którym stale otwarte były tajne archiwa Romanowów: „Polityka Aleksandra w tym okresie
wytłumaczona być może jedynie jego miłosnym uwielbieniem dla królowej Luizy”.
A polityka Napoleona? On, co jest najdowcipniejsze w tej historii, zasiadał do gry bez nienawiści do partnera.
Tak jak i przedtem. Grał ostro, gdyż był to poker polityczny, zderzenie dwóch mocarstw, i on musiał dbać o
swoje. Utworzył je prowokowany do wojen, które wygrywał, a wygrywając rzeczywiście nabrał apetytu na
Cesarstwo Zachodu. Tylko cóż byłoby ono warte bez uznania go przez Cesarza Wschodu? Zdaniem Napoleona
— niewiele.
Nazywał Rosjan „dzikimi Azjatami”, by podnosić temperaturę zawziętości swych żołnierzy, ale cara darzył
jakimś przedziwnym szacunkiem, znamionującym, iż miał jednak kompleks parweniusza, którego nie mogły
wyrugować największe zwycięstwa w polu. Dążąc do przyjaźni z Aleksandrem, pragnął w duchu wkupić się w
grono legitymistycznych monarchów, w to ekskluzywne towarzystwo koronowanych osłów i szalbierzy, którymi
na pozór pogardzał. Budzi to smutek. U jego apologetów starannie skrywany.
Austerlitz nic w tym względzie nie zmieniło. Wygrał, pobił, przepędził, zamiast wymusić uznanie. Tuż przed
bitwą napisał o carze do Talleyranda: „To szlachetny i dzielny człowiek, niestety podjudzany przez swe
otoczenie”. Było to także swego rodzaju zaślepienie miłosne i nie przyszedł jeszcze czas, by Napoleon dojrzał w
Aleksandrze „chytrego Bizantyjczyka” i „Talmę Północy”. W trzeciej rundzie jego podstawowym celem było
oczywiście pobicie przeciwnika, ale tylko po to, by przeciwnik ten uznał wreszcie Bonapartego za równego sobie
i ujął dłoń wyciągniętą do zgody.
Nie było to proste. Rosyjskie stepy, jak najżyźniejsze pola, wypluwały coraz to nowe armie, które trzeba było
pokonać na olbrzymim teatrze działań od Bałtyku po Warszawę. Wówczas to na scenę tego teatru wstąpili
francuscy marszałkowie. W kampanii 1807 roku czołowe role odegrało ośmiu z nich: Bernadotte, Davout,
Lannes, Augereau, Murat,
Berthier, Soult i Ney. Jako że Ney największą swą kreację stworzył w rundzie ósmej — tam go przedstawię. Teraz
zaś siedmiu pozostałych.
Gaskończyk Jan Baptysta Bernadotte (1763—1844) rozpoczął karierę wojskową mając siedemnaście lat jako
prosty żołnierz i po dziewięciu latach służby zdołał się wspiąć na zawrotne wyżyny starszego sierżanta,
najprawdopodobniej dlatego, że wszystkim, czym się wówczas odznaczał, były kształtne kończyny dolne —
towarzysze broni nazywali go „sierżant-piękna nóżka”. Odkąd tylko poznał Napoleona, intrygował przeciwko
niemu i był nawet zamieszany w spisek z roku 1804. Gdy przechwycono kompromitujące Bernadotte’a
dokumenty, Bonaparte krzyczał, iż własnoręcznie zastrzeli zdrajcę, lecz zamiast tego mianował go kolejno:
gubernatorem Luizjany, posłem w Waszyngtonie i marszałkiem Cesarstwa, a w końcu ozdobił wielką wstęgą
Legii Honorowej i wyniósł do godności księcia Ponte-Corvo. Wszystko przez sentyment dla swej eks-
narzeczonej, Dezyderii Clary, która wyszła za pięknonogiego syna Gaskonii, kiedy utraciła szansę poślubienia
pięknorękiego syna Korsyki.
Wszystko to jednak nie usposobiło Gaskończyka życzliwiej wobec Korsykanina, dalej bruździł mu, gdzie tylko
mógł. W roku 1806, pod Auerstaedt, nie przyszedł z pomocą walczącemu resztką sił korpusowi Davouta, chociaż
znajdował się w odległości dziesięciu kilometrów od pola bitwy. Twierdził, że nie usłyszał grzmotu dział. Nie
usłyszał zaś dlatego, że uprzednio nie zawiódł go słuch, gdy Davout powiedział o nim:
— Ten nędznik Ponte-Corvo!
Popisowym występem Bernadotte’a było jego zachowanie się w roku 1809 pod Wagram. Zakwestionował
wówczas cesarski plan batalii, reklamując własny. Toteż kiedy podczas boju on i jego korpus zaczęli się cofać w
popłochu, Napoleon zatrzymał go pytając, czy to jest właśnie ów genialny manewr, którym marszałek chciał
pobić Austriaków. Sposób, w jaki zareagował na to już po bitwie Bernadotte, był prawdziwym arcydziełem
bezczelności. Wydał mianowicie bezprawną pro-
klamację, w której całą zasługę za zwycięstwo pod Wagram przypisał... sobie i swoim żołnierzom. Tego już było
Napoleonowi za wiele — zhańbiony korpus Bernadotte’a został karnie rozwiązany, a on sam wypędzony z
Wielkiej Armii pod pozorem „udania sią do wód”.
W roku 1810 Szwedzi, pragnący mieć w kraju jakiegoś żołnierza, obrali go szwedzkim następcą tronu, dzięki
czemu płaksiwa Dezyderia została później królową Szwecji.
Generał Caffarelli wydał o Bernadotcie następującą opinię, z którą zgadzali się niemal wszyscy, którzy znali Ber-
nadotte’a: „Pochlebca tłumów, zdradliwy i niebezpieczny nieprzyjaciel”.
Z kolei Ludwik Mikołaj Davout (1770—1823). Davout pochodził ze starej szlacheckiej rodziny burgundzkiej, w
której tradycje żołnierskie były tak silne, iż mówiono: „Za każdym razem, kiedy rodzi się Davout, jedna szabla
wychodzi z pochwy”.
On także początkowo nie lubił Napoleona, aż do bitwy pod Abukirem w Egipcie. Po bitwie zaczął się na coś
skarżyć, a wówczas Bonaparte wziął go pod ramię i wprowadził do namiotu. Nikt przy tej rozmowie nie
asystował i nie wiadomo w jaki sposób korsykański czarodziej uwiódł Burgundczyka. Faktem jest jednak, że po
wyjściu z namiotu Davout stał się najwierniejszym sługą „boga wojny”. Jako jeden z nielicznych marszałków nie
zdradził go w roku 1814 i jako jedyny nigdy nie uznał Burbonów.
Macdonnell napisał o Davoucie: „Davout miał dziwny charakter. Był to człowiek zimny, twardy, wielki
rygorysta, uparty i najzupełniej nieprzekupny. Łączył w sobie bezustanną dbałość o żołnierzy, którzy kochali go,
lecz bali się go jak ognia, z nielitościwą surowością w stosunku do swoich oficerów, szczególnie pułkowników,
gdy zaś został marszałkiem, do generałów, którzy nienawidzili go z całej duszy”.* Tu trzeba wyjaśnić, dlaczego
żołnierze „kochali go, lecz bali się jak ognia”. Bali się, albowiem za najmniejszy objaw braku dyscypliny, nie
mówiąc już o rabunku i gwałcie, dostawało
•
Tłumaczenie Feliksa Rutkowskiego.
się w korpusie Davouta na pożegnanie kilka gramów ołowiu w głowę (powiadano, że „tam gdzie jest Davout,
kurczęta mogą bez obawy spacerować między koszarami”). A kochali dlatego, że był to jedyny korpus, w którym
nigdy nie brakowało ani jednego sanitariusza czy kuchni polowej.
Historycy twierdzą, iż Davout był „jedynym uczniem Napoleona” i że „jako jedyny pojmował głębię napoleoń-
skich koncepcji strategicznych”, z czym trudno dyskutować. W swej najlepszej dyspozycji znajdował się Davout
pod Auerstaedt i Eckmčhl, dzięki czemu otrzymał od cesarza tytuły księcia Auerstaedt i Eckmühl. W mizernym
raczej stopniu zrekompensowało mu to fakt, iż podczas piętnastu lat trwania epoki napoleońskiej zazdrosny
Bonaparte stale usuwał go w cień mniej utalentowanych kolegów-marszałków, nie powierzając stanowisk
odpowiadających zdolnościom Davouta.
Davout, chociaż pod wszystkimi względami był przeciwieństwem „nędznika Ponte-Corvo”, miał — jak
Bernadotte — tylko jednego przyjaciela. Przyjacielem Bernadotte’a był Ney, najodważniejszy, lecz i najbardziej
naiwny z satelitów Napoleona. Przyjacielem Davouta był marszałek Oudinot, jedyny człowiek, z którym Davout
był na „ty”, nawet w pismach oficjalnych. Kiedy w roku 1815, tuż przed Waterloo, Oudinot opowiedział się
przeciw Napoleonowi, marszałek Davout, wówczas minister wojny, suchym, bezimiennym rozkazem polecił mu
udać się do swoich dóbr i na zawsze zerwał przyjacielskie stosunki łączące go z Oudinotem od dwudziestu lat.
Davout, chociaż dyskryminowany przez cesarza, nigdy nie uleczył się z pewnego rzadkiego, organicznego
defektu: miał wyjątkowo mało pojemne serce — nie było w nim miejsca na dwie lojalności.
Drugi Gaskończyk z tej kompanii, Jan Lannes (1769— 1809), był synem wieśniaka i rozpoczął od
czeladnikowania w farbiarni. Dopiero w roku 1792 wstąpił jako ochotnik do armii republikańskiej i od tej pory
tam, gdzie się znalazł, wszystko wokół farbowało się na czerwono. Doceniono ten jego zapał w rąbaniu i
strzelaniu, i w przeciągu zaledwie czterech lat promowano go na generała. Całą swą dalszą
karierę zawdzięczał Bonapartemu i był jedynym marszałkiem, który pozwalał sobie kłócić się z cesarzem,
przeklinać w jego obecności i nawet wygrażać mu. W ogóle lubił dużo i głośno mówić, kłócić się oraz soczyście
kląć. Napoleon wybaczał mu to wszystko.
Poznawszy dobrze jego sposób bycia, Bonaparte wpadł na genialny pomysł, żeby używać go w misjach
dyplomatycznych. Metoda dyplomacji Lannesa polegała na stukaniu obcasami i końcem olbrzymiej szabli o
posadzki pałaców, co czyniło wszystkich książąt europejskich, do których go posyłano, nader podatnymi na
żądania Paryża. Sam zresztą także stał się księciem Montebello, która to nazwa została uznana przez żony
pozostałych marszałków za najpiękniejszą spośród wszystkich książęcych nominacji epoki i ściągnęła na jego
żonę dobrodziejstwo powszechnej zawiści.
Była to już druga jego żona. Pierwszą zostawił Lannes we Francji, wyruszając wraz z Napoleonem do Egiptu.
Tam został ranny w nogę podczas bitwy pod Abukirem i wzięty do szpitala, w którym jego przekleństwa
zagłuszały wycie operowanych. Klął z dwóch powodów. Po pierwsze, obok niego położono kontuzjowanego
Murata, Lannes zaś wolałby leżeć obok kobry, niż obok tego „cyrkowego błazna”. Ale na dobre kląć zaczął
dopiero wówczas, kiedy z ojczyzny przyszła wiadomość, że jego małżonka, z którą rozstał się przed
czternastoma miesiącami, powiła mu właśnie zdrowego chłopczyka. Po powrocie sklął ją i wziął rozwód.
Rozwodu z gaskonadą nie wziął nigdy. W roku 1797 został wraz z dwunastoma żołnierzami otoczony przez
kompanię kawalerii papieskiej na drodze z Mantui do Rzymu.
—
Szable z pochew! — rozkazał swym ludziom oficer papieski.
—
Jak śmiecie wyciągać szable! — ryknął Lannes. — Schowajcie je z powrotem!
—
Rozkaz! — odpowiedział skonfudowany oficer.
—
Z koni! — komenderował dalej ośmielony pierwszym powodzeniem Lannes. — I marsz do mojej kwatery
głównej!
„Gdybym próbował uciekać — tłumaczył później — któryś z tych bałwanów mógłby mnie postrzelić w plecy, są-
dziłem więc, że mniej ryzykuję nadrabiając bezczelnością”.
Będąc rodakiem d’Artagnana, był Lannes mistrzem szalonego ataku, czego dowody dał pod Arcole, Lodi, Rivoli,
Montebello i w wielu innych bitwach. Pod broniącą się Ratyzboną — kiedy jego atakujących grenadierów
wystrzelano z murów i wojsko odmówiło dalszego udziału w tym samobójstwie — wziął pod pachę drabinę i
pomaszerował sam w kierunku twierdzy. W połowie drogi zawstydzeni żołnierze dogonili swego marszałka i
zdobyli Ratyzbonę. Ta brawura kosztowała go mnóstwo kontuzji, chociaż daleko mu było do rekordzisty
Oudinota, który w czasie kampanii napoleońskich odniósł trzydzieści cztery ciężkie rany, nie licząc po-
mniejszych, i przeżył.
Lannes nie przeżył. W Hiszpanii uratowano mu wiszące na włosku życie, zaszywając całego w świeżo zdartą
skórę barana. Pod Aspern-Essling, w roku 1809, gdy kula armatnia oberwała mu nogę i w sprawę wdała się
gangrena, nic już nie mogło go uratować. Napoleon płakał przy jego łożu śmierci.
Pobyt w Hiszpanii niewiele dał Lannesowi, nie nauczył się nigdy hiszpańskiego przysłowia: „Dobrze się
zastanów, zanim powiesz prawdę”. Tylko od niego i od Moutona Bonaparte wysłuchiwał gorzkich prawd.
Najpiękniejszą prawdę w swym życiu powiedział Lannes do jednego ze swoich pułkowników, kiedy ten
wyrzucał młodemu oficerowi tchórzostwo:
—
Tylko świnia lub skończony tchórz może się chwalić, że nigdy nie odczuwał strachu!
Konając też nie odczuwał żadnego strachu i przed śmiercią jedyny raz, pierwszy i ostatni, zwrócił się do
Bonapartego w słowach nader obcych swej „niewyparzonej gębie”:
—
Za kilka godzin, Sire, utracisz człowieka, który bardzo Cię kochał.
Podobnym wielbicielem przekleństw, choć znacznie mniej prawdomównym, był syn murarza, Piotr Franciszek
Karol Augereau (1757—1816). Zaczął jako lokaj u markiza Bassompierre, lecz wyrzucono go za uwiedzenie
pokojówki. Został więc kelnerem w jednej z szulerni paryskiego Palais-Royal, skąd wyrzucono go za uwiedzenie
kelnerki. Doszedł
wtedy do przekonania, iż życie cywilne jest nazbyt skomplikowane i zaciągnął się do burgundzkiej kawalerii.
Stamtąd wywalono go za niesubordynację.
Niesubordynacja tego wiecznego ulicznika z pewnością złamałaby mu życie, gdyby nie to, że był on
fenomenalnym szermierzem. Gdy pewien oficerek zdzielił go trzciną podczas parady, Augereau wyrwał mu tę
trzcinę i złamał. Oficerek wpadł w szał, obnażył szablę i natarł na zuchwalca. Ale zapomniał, że ma do czynienia
z najlepszym rębaczem w całej armii, w rezultacie czego następnego dnia pochowano go z wszelkimi honorami
wojskowymi, a Augereau zwiał na skradzionym koniu do Szwajcarii.
Wielokrotnie jeszcze w swym życiu uciekał z wojska, francuskiego, rosyjskiego (służył pod Suworowem) i
pruskiego, w tym ostatnim przypadku z wielkim fasonem — pociągnął za sobą sześćdziesięciu kolegów.
Przedziwny przypadek sprawił, że w wiele lat później, podczas kampanii 1806 roku, w ręce marszałka Augereau
wpadł ten sam pruski batalion, z którego czmychnął w młodości. Pułkownik, podpułkownik i starszy sierżant
byli ci sami — Augereau obdarował ich złotem.
Ale zanim to nastąpiło, przewędrował całą Europę i część Azji. W Atenach się ożenił, w Lizbonie dostał do
więzienia, w Konstantynopolu sprzedawał zegarki, w Dreźnie uczył tańca, a wszędzie zabijał kobiece serca i
męskie ciała, gdyż i kobiety, i mężczyźni pasjami sprawdzali jego perfekcję. Mężczyźni w szermierce. W
Lunéville pewien żandarm, upojony kilkoma zwycięskimi pojedynkami, wyzywając tę „najlepszą szpadę
Francji” (opinia fechmistrza Saint Georgesa) spytał przed starciem, gdzie Augereau chce być pochowany, na wsi
czy w mieście.
—
Na wsi — odpowiedział Augereau.
—
W porządku — zadrwił żandarm. — Pogrzeb odbędzie się na wsi.
Żandarm się nie pomylił. Pochowano go na wsi.
Strasznie dużo ludzi pochowano z inicjatywy Augereau, i to ludzi Bogu ducha winnych. Jako pacyfikator
Hiszpanii wpadł marszałek Augereau na bardzo dowcipny sposób
przywiązywania mieszkańców tego kraju do Francji, polegający na wieszaniu każdego napotkanego Hiszpana.
Przez pewnien czas wszystkie drzewa przydrożne w Katalonii uginały się pod ciężarem trupów, a metoda wciąż
jakoś nie chciała przynieść oczekiwanego rezultatu i Augereau wrócił do Francji z niczym.
W przeciwieństwie do Lannesa, Augereau był postury pruskiego grenadiera i ze względu na swe obycie
światowe dysponował bardziej wyszukanym zasobem przekleństw, ale też i wiele ich łączyło, jak chociażby
prawdziwy instynkt wielkospektaklowy, a więc i bitewny. Dlatego podczas śpiewania Te Deum w trakcie
podniosłej ceremonii koronacji Napoleona w katedrze Notre-Dame, obaj ci marszałkowie wiedli nieskrępowaną
rozmowę na różne tematy, zwłaszcza zaś o tym, że — jak to ujął Augereau — „brakuje tu tylko tego miliona
ludzi, którzy oddali swe życie, aby uwolnić się od takich bzdur”.
Zgadli już państwo, że kochliwy Augereau w Napoleonie się nie zakochał. Nie miał okazji. Już przy pierwszym
spotkaniu, w roku 1796, Bonaparte a priori uniemożliwił ten afekt, tak uspokajając pyskującego nań Augereau:
— Generale, jest pan ode mnie wyższy o głowę, ale jeśli natychmiast nie przestanie pan być bezczelny, to każę
zlikwidować tę różnicę!
Augereau wyładował swoją złość w najbliższej bitwie pod Castiglione, za co potem został księciem Castiglione.
Lecz nawet będąc księciem, ten uroczy bufon, brutal i złodziej nadal pozostał łobuziakiem.* Do końca życia.
Trzeci wreszcie Gaskończyk w prezentowanym zespole, syn oberżysty, Joachim Murat (1767—1815), miał sporo
wspólnych cech charakteru z Lannesem i Augereau, jako to upodobanie do przeklinania i do kolekcjonowania
dam. Ta powtarzająca się jak czkawka u marszałków napoleońskich
•
Sławna była ta scena z roku 1810: na jakimś balu pani Augereau tańczyła walca z panem de Sainte-Aldegonde.
— Chodź no tutaj! — krzyknął nagle Augereau, po czym rzucił małżonce szal i dodał równie elegancko: — No, wal do domu!
zbieżność dwóch perfekcji prowokuje wręcz do rozmyślań filozoficznych: czy sukcesy w drugiej z nich osiągali
dzięki doskonałości w pierwszej, czy też doskonała znajomość dam była pierwszej powodem? Ale zostawmy to i
wróćmy do Murata.
Nie ustępował Lannesowi i Augereau w odwadze, za to lepiej znał się na koniach i na strojach. Jako znakomity
kawalerzysta (wyćwiczył się w młodości, uciekając konno przed roszczącymi sobie różne pretensje
„narzeczonymi”) objął Murat w Wielkiej Armii stanowisko naczelnego dowódcy kawalerii i utrzymał je chlubnie
prawie do końca Empire’u. Prawie, bo tuż przed końcem zdradził i nawiał, oczywiście konno.
Jeśli chodzi o ubiory, to były one przez całe życie największym hobby Murata, większym nawet od kobiet. Znie-
cierpliwiony brakiem fantazji u krawców, sam sobie projektował wdzianka, przeciętnie jedno tygodniowo.
Łączył w nich śmiało elementy francuskie, kaukaskie, tureckie, szkockie, polskie, włoskie, hiszpańskie,
skandynawskie, indyjskie i południowo-amerykańskie, afrykańskie i zapożyczone z namiotów trup
komedianckich, ludowe i dandysowskie — wszystkie. Przekonany o swym geniuszu w tej materii, zaprojektował
również podobne koktajle odzieżowe dla swych sztabowców, a ci wówczas podnieśli otwarty bunt pod hasłem:
„Precz z tą oślą liberią!”. Był to dla niego ciężki cios.
Jeszcze cięższy spotkał go ze strony cesarza, na balu, na którym Murat pojawił się w swoim nowym arcydziele.
W poważnych monografiach historycznych pisze się, że Napoleon wygnał go z sali mówiąc, iż wygląda „jak
cyrkowiec Franconi”. Być może cesarz tak powiedział; z tego, co ja wiem opierając się na własnych źródłach,
Bonaparte powiedział po prostu:
— Wracaj do domu i przebierz się w mundur! Wyglądasz jak małpa w cyrku!
Uwielbiająca stroje i kolory małżonka Bonapartego, Kredka Józefina, miała jednakowoż odmienne zdanie.
Pewnego razu Murat wydał śniadanie dla kilku swoich kumpli-ka-
walerzystów i po kilku butelkach szampana zaprezentował im z całą dyskrecją butelkę kreolskiego rumu (nacisk
był położony na słowo k r e o 1 s k i), otrzymaną od „najpiękniejszej kobiety w Paryżu, która nauczyła go
sposobu przyrządzania tego trunku oraz w i e l u i n n y c h r z e c z y ! ” . Gratulacje, które otrzymał od
rozbawionych biesiadników, były tak głośne, że dotarły do uszu Napoleona, ale wkrótce Murat stał się jego
szwagrem i wszystko zostało w rodzinie.
Z Bonapartem związał się sposobem gaskońskim. Podszedł do niego tuż przed wyruszeniem „boga wojny” na
kampanię włoską i powiedział:
— Generale, nie masz adiutanta w stopniu pułkownika. Proponuję siebie na to stanowisko.
Propozycja została przyjęta, a kawaleryjska brawura Murata w tej i w następnych kampaniach nagrodzona
kolejno stanowiskami: generała, marszałka, Wielkiego Admirała Francji, księcia Bergu i Kliwii, i w końcu króla
Neapolu *. No i jeszcze wspomnianym: cesarskiego szwagra.
Z żoną, siostrą Napoleona Karoliną Bonaparte, licytował się Murat w popularnej grze małżeńskiej pt.: kto kogo
więcej razy zdradzi? Biografowie nie odnotowali, kto z tej dobranej pary odniósł zwycięstwo (historycy są
kiepscy w matematyce), odnotowali natomiast, że państwo Murat równie cierpliwie intrygowali i spiskowali
przeciw swemu dobroczyńcy, i z inicjatywy Karoliny, sypiającej z ministrami wrogich Napoleonowi mocarstw,
zdradzili go w roku 1813.
Upodobanie Murata do pięknych strojów podzielał tylko jeden z jego kolegów-marszałków, Aleksander Berthier
(1753—1815), ale podzielać a dorównać, to jeszcze nie to samo.
Berthier był urodzonym szefem sztabu, sztabowcem skończonym, absolutnym, kompletnym, słowem — genial-
nym, i historycy wojskowości co do jednego są zgodni — że nigdy przedtem ani potem pod żadną szerokością
geograficzną
•
Po drodze o mały włos nie został Murat królem Polski (patrz: W. Łysiak — „Wyspy zaczarowane”)-
nie urodził się lepszy oficer sztabowy, niż syn inżyniera królewskiego, Aleksander Berthier. Mapy, to jest każdą
zaznaczoną na nich wklęsłość i wypukłość terenu „czul” on wprost organicznie, jak gdyby były wydrukowane
na jego własnej skórze.
Berthier miał umysł otwarty i precyzyjny, zdolny do zestawienia i rozdzielenia olbrzymiej ilości najdrobniejszych
szczegółów. O każdej porze doby pamiętał nazwisko komendanta małej placówki obsadzonej przed tygodniem,
znał położenie każdej jednostki, jej stan liczebny, wyposażenie i planowany kierunek manewru. Żywy atlas,
skrzyżowany z dziennikiem działań bojowych i z maszyną liczącą. W czasie jednej kampanii obywał się bez snu
przez trzynaście dni i nocy z rzędu (!) — pod tym względem tylko jeden Napoleon próbował mu dorównać, ale
przegrał, uzyskując rekord życiowy w granicach tygodnia. Gdy zachodziła nagła potrzeba naniesienia na plany
nowych meldunków o godzinie — powiedzmy — drugiej w nocy, z reguły zastawano Berthiera ubranego i
gotowego do pracy.
Po przekroczeniu drzwi sztabu w odwrotną stronę, ten tytan pracowitości i inteligencji kartograficznej
momentalnie zmieniał się w niezgrabiasza o umyśle i sposobie bycia rozkapryszonego dziecka. Dwoma stałymi
atrybutami tego sposobu były: narzekanie i opryskliwość. W Egipcie narzekał na słońce i piaski pustyni, w
Szwajcarii na góry, w Polsce na błoto, w Rosji na śnieg, w Prusach na deszcz, i w ogóle narzekał wszędzie na
wszystko, gdyż takie miał usposobienie. Z równą opryskliwością przychylał się do próśb swych podwładnych,
jak i odmawiał im, gdyż zawsze był z nich niezadowolony, tak samo jak z każdej pogody. W Egipcie Bonaparte
powiedział do generała Klebera:
— Przyjrzyj się Berthierowi, jak kaprysi i narzeka. I tego człowieka o charakterze starej baby zowią moim
mentorem! Jeśli kiedykolwiek dojdę do władzy, postawię go tak wysoko, że każdy zobaczy jego pospolitość.
Doszedł do władzy w rok później i dotrzymał słowa, mianując Berthiera marszałkiem, szefem sztabu generalne-
go, Wielkim Łowczym Cesarstwa i podwójnym księciem:
Neuchâtel i Wagram. Ale i bez tego wszyscy widzieli pospolitość tego następcy Quasimoda, o małym,
niekształtnym ciele, dźwigającym jeszcze bardziej niekształtny wielki łeb z kędzierzawą czapą włosów,
obgryzającego paznokcie „do łokci”, publicznie dłubiącego w nosie, źle ubranego (adiutant Napoleona,
Grabowski: „Mundur i spodnie wisiały na nim”), jąkającego się i plującego w trakcie mówienia. Należy po-
dziwiać maestrię hagiografów, którzy tak oto ujęli fizys Berthiera (cytuję z wydawnictwa warszawskiego z roku
1841): „Twarz Berthiera była delikatna i łagodna, lecz bez odznaczającego się wyrazu, dlatego dziwnie odbijała
od owych pięknych i męskich postaci generałów, których działaniami kierował”.
Berthier cały swój wolny czas poza sztabem poświęcał na rozmyślania, jaka to łaska boska, jakie to niesłychane
szczęście, że żyje na tej samej planecie i w tym samym czasie, co piękna Madame Visconti. Ale i tutaj znalazł
okazję do narzekań. Napoleon, tolerujący tylko przelotne nielegalne związki, zabronił pani Visconti wstępu na
dwór, gdyż była ona stałą metresą marszałka. Tym bardziej więc nie mogła, nawet gdyby chciała, towarzyszyć
Berthierowi w ciągłych kampaniach między Pirenejami a Moskwą w przebraniu adiutanta, tak jak to czyniły
gromadnie „dziewczynki” Mas-sény. Dlatego mógł spędzać z nią upojne chwile tylko w króciutkich antraktach
wojennych.
Wojna jako taka nie była żywiołem Berthiera, było nim wyłącznie zacisze sztabowe. W polu kilkakrotnie
skompromitował się, a swą największą bitwę stoczył w czasie polowania, które jako Wielki Łowczy
zorganizował dla Napoleona w roku 1808. Załatwił sprzęt, nagonkę i zwierzynę, i popełnił tylko jeden drobny
błąd: zamiast dzikich, kupił tysiąc oswojonych królików, nie wiedząc, iż są one przyzwyczajone do
otrzymywania dwóch posiłków dziennie. Kiedy więc cesarz wszedł ze strzelbą do lasu, króliki wzięły go za
pastucha i radośnie oblepiły ze wszystkich stron. Zrozpaczony Berthier nadbiegł z batem i zaczął je siec, pragnąc
rozproszyć i dać monarsze okazję do strzału. W końcu wygrał tę batalię, ale wówczas obrażony Bonaparte był
już dawno w drodze powrotnej do stolicy.
Berthier, podobnie jak Augereau, Murat i kilku innych marszałków, również porzucił cesarza tuż przed końcem
Empire’u. Tylko że w przeciwieństwie do innych, kiedy ujrzał wojska rosyjskie maszerujące obok jego domu na
Paryż, wyskoczył z okna i zabił się na miejscu.
I wreszcie syn ubogiego notariusza, Mikołaj Jan Boży Soult (1769—1851), podobny do niektórych wyżej opisa-
nych, dzielny zawadiaka i straszliwy rabuś. W czasie wypraw wojennych postępował według maksymy: „Fais ce
que tu dois, advienne que pourra”, co w jego nader dowolnym przekładzie brzmiało: „Bierz, co się da, niech się
dzieje, co chce”. Nie był wybitnym strategiem i chociaż zdobył w Hiszpanii fortecę Badajoz, zaraz potem umiał
jakoś tak zrobić, że przegrał bitwę pod Albuhera, chociaż według wszelkich zasad sztuki wojennej i zdrowego
rozsądku winien był ją wygrać. Wellington słusznie zauważył, iż Soult umiał wyprowadzić swoich żołnierzy
prawidłowo na plac boju, po czym już zupełnie nie wiedział, co z nimi dalej zrobić.
Hobby Soulta stanowiło budowanie pomników. Gdzie tylko mógł — budował pomniki. W Boulogne jego
żołnierze tak długo zachwycali się budowanym przez swego marszałka pomnikiem, dopóki nie dowiedzieli się,
że na pokrycie kosztów tej budowy nie łoży rząd, lecz oni sami — Soult co miesiąc potrącał im jedną dniówkę z
żołdu. Od tej chwili pomnik zupełnie przestał im się podobać, a jeden z pułkowników zauważył:
— Gdyby do sławy dochodziło się tak łatwo, jak do pieniędzy, nasz marszałek byłby najsławniejszym człowie-
kiem świata.
Soult starał się nie zaniedbywać i sławy, gdyż był bardzo ambitny. Był to w ogóle najbardziej ambitny spośród
marszałków Napoleona. Pierwszą ambicją Soulta było zostać piekarzem. W tym celu uciekł w młodości z wojska,
ale rodzina nie pozwoliła mu zamienić prochu na mąkę i kazała wrócić do szeregu.
Druga największa ambicja Soulta dotyczyła jego tytułu książęcego. Jak już zapewne zauważyłeś, Czytelniku,
Napoleon przyznawał swym marszałkom tytuły książęce albo z nazwami bitew, w których się odznaczyli, albo z
nazwami prowincji Cesarstwa. Ci, którzy otrzymywali te drugie, byli wściekli, gdyż taki tytuł mógł budzić
podejrzenie, iż nie odznaczyli się w żadnym boju. Soult wymarzył sobie, że zostanie księciem Austerlitz. Uważał,
że ma do tego prawo, gdyż dowodząc centrum odegrał w tej bitwie czołową rolę. Ale, jak pamiętamy, Napoleon
wygrał pod Austerlitz sam, za pomocą swych „uwiedzionych dzieci”, i nie zamierzał dzielić się tą chwałą z
nikim. W rezultacie Soult otrzymał tytuł księcia Dalmacji i nigdy nie mógł tego przeboleć.
Wiele lat później, w roku 1826, Austriacy, których drażniło, że Francuz nosi tytuł z nazwą należącego do nich
terytorium, anulowali mu owo księstwo Dalmacji. Wówczas cała Francja, od pucybutów do Wiktora Hugo,
wpadła w szał i zatarg dyplomatyczny wisiał na włosku. Przerażony Wiedeń przypomniał sobie o największej
życiowej ambicji Soulta i chcąc załagodzić namiętności ofiarował mu jako rekompensatę... wymarzony tytuł we
wspaniałym brzmieniu: Soult—Austerlitz!
Była niegdyś taka chwila, że za ten tytuł Soult oddałby rękę, pół życia, wszystko, lecz jedyny człowiek, od
którego Soult przyjąłby ten tytuł, nie żył już od prawie sześciu lat. Stary marszałek z pogardą odrzucił
propozycję.
Tym gestem Soułt zademonstrował swą wielkość. Bo oni wszyscy, cała ta banda łapserdaków, których Napoleon
wydźwignął z rynsztoka na podium Europy, byli na swój sposób wielcy. Udowodnili to najlepiej właśnie w
trzeciej rundzie cesarskiego pokera.
Mistyk Aleksander zdecydował się na figury o tyle odmienne, że dobrze urodzone, głównie książąt i hrabiów. I
to w układzie kabalistycznym — zagrał pięcioma kartami z nadrukiem B. Było to pięciu generałów: Baggowut,
Bagration, Barclay, Bennigsen i Buxhówden, przy czym każdy z nich był właściwie cudzoziemcem, a niektórzy
nie mieli ani kropli rosyjskiej krwi w żyłach. Trudno nie przyznać, że Mama Historia czasami płata dużej klasy
figle.
Głównodowodzącym mianował car zruszczonego Niemca, hrabiego Levina Augusta Teofila Bennigsena vel
Bennina (1745-1826). Tak jest, tego samego „szefa-mordercę”, który pomógł znienawidzonemu przez Aleksandra
ojcu zamienić się w nieodżałowanego tatusia. Ale nie myśl Czytelniku, że to z wdzięczności za tę przysługę car
wynagrodził Bennigsena stanowiskiem wodza naczelnego, a potem jeszcze tytułem hrabiego imperium i
orderem św. Włodzimierza I klasy, i orderem św. Andrzeja i diamentowymi odznakami do tego orderu, i
orderem św. Jerzego I klasy, nie mówiąc już
o
takich pieniądzach, jak dwanaście tysięcy rubli rocznej pensji czy „dotacja” w wysokości dwustu tysięcy rubli.
Nie, to nie za to. I nie za wygrane bitwy, albowiem hrabia Bennigsen niewiele ich w swoim życiu wygrał. Lepiej,
Czytelniku, „cherchez la femme”. Lecz zanim jej poszukamy, krótki życiorys głównodowodzącego.
Urodził się koło Hanoweru, w starej rodzinie szlacheckiej, i już jako czternastolatek rozpoczął służbę wojskową.
Wystrzelił bardzo wysoko, zwłaszcza wzrostem. Był poza tym chudy, cierpiał na anginę pectoris, dostawał
krwotoków
i
miał kłopoty z oczami. Ale to nie przeszkadzało mu w dostrzeganiu różnicy między kobietami młodymi a
zawsze młodymi, w efekcie czego ożenił się czterokrotnie.
O jego przeniesieniu się do Rosji zadecydowały także sprawy męsko-damskie, a konkretnie kochliwość Karoliny
Matyldy, pięknej małżonki króla duńskiego Christiana VII. Otóż królowa ta na tronie siadywała obok króla-
małżonka, ale na spoczynek kładła się obok jego sławnego ministra Struensee’a, co już po dwóch latach tak
oburzyło całą Danię (Duńczycy są narodem sztywnym i nie znają się na żartach), iż przy ogólnym aplauzie
dokonano zamachu (1772) i uwięziono występną parę. Struensee został skazany na śmierć, a Karolinę osadzono
w Zelle, gdzie właśnie pełnił straż oficer Bennigsen. Pilnował uwięzionej zbyt gorliwie, toteż przełożeni,
obawiając się, by na stałe nie zastąpił Struensee’a, odwołali go. Rozeźliło to tak naszego bohatera, że powiedział:
... (no, mniejsza z tym, i tak wiadomo) i w roku 1773 wyemigrował do Rosji.
W armii rosyjskiej wziął udział w wielu kampaniach (przeciw Turcji, Prusom, Polsce i Francji), ale dowodził
kiepsko. Miał coś z Soulta — układał dobre plany bitewne, których potem nie potrafił zrealizować. Dlatego
Napoleon ocenił go jednym słowem: niezdolny.
Wcale jednak nie musiał być zdolny, by być w łaskach u cara. Wystarczyło, że miał zdolną małżonkę, i że car
Aleksander przepadał wprost za Polkami. Tak, taki to już był z tego Aleksandra swój chłop. Nie przepuszczał
paniom różnych narodowości i ras (nawet Żydówkom w przydrożnych karczmach, o czym informuje Sobarri w
„Obrazkach litewskich”, a także poczmistrzowym na Węgrzech), ale najbardziej cenił sobie Polki. Przebierał się
nawet w mundur prostego oficera i incognito „podrywał” w polskich dworkach. Przyczynił się też
demograficznie — mająca z nim syna pani Sulistrowska głośno się tym przechwalała, ale radość mącił jej fakt, że
nie była jedyną mającą powody do takiej dumy.
Nieodstępny towarzysz Aleksandra, książę Piotr Michajłowicz Wołkoński, tak pisał z Warszawy w liście do
hrabiego Wiktora Koczubeja: „Najjaśniejszy Pan miał bajeczne powodzenie u pięknych polskich pań. Wszystkie
starały się o jego względy. Najwięcej wszakże pociągały go młode i hoże dziewczęta, które mu przysposabiano”
(„qu’on lui prépa-rait”).
Największą rozpustę swego życia oraz córkę wyprodukował car z Marią Czetwertyńską, małżonką Wielkiego
Łowczego Naryszkina. Ach, te Laszki — toż ulubioną maskotką Napoleona była również Marysia.
Proszę się nie niecierpliwić, już wracamy do generała Bennigsena. Po zamordowaniu Pawła I trzeba go było
chwilowo zdjąć sprzed oczu carycy-matki, został więc mianowany generalnym gubernatorem Litwy. Zaraz po
przybyciu do Wilna zakochał się w młodziutkiej szlachciance, Marii Buttowt-Andrzejkowiczównie, która — jak
wspominał wileński lekarz, Józef Frank — „chociaż kochała innego, po-
święciła się dla rodziny i oddała rękę generałowi. Nie bez tego, że i próżność grała w tern rolę”. Okropna jest do
dzisiaj ta próżność młodych panienek. Ale znowu zbaczamy z tematu; ad rem! Bennigsen był wówczas krzepkim
sześćdziesięciolatkiem, zaś Andrzejkowiczówna stała się jego czwartą oblubienicą.
Pani Bennigsenowa bardzo się spodobała carowi i dlatego zaczął ją namiętnie obtańcowywać na balach
urządzanych przez Bennigsenów w majątku Zakręt pod Wilnem. Tylko ile razy w tygodniu można urządzać
bale? Wówczas Aleksander wpadł na pomysł tak genialny, że gdyby podobne pomysły miewał podczas wojny,
bez trudu zdetronizowałby Napoleona na militarnym Olimpie. Odkupił mianowicie Zakręt od Bennigsena, przy
czym w kontrakcie zawarowano, że Bennigsen, chociaż przestał być właścicielem, może tam mieszkać do
śmierci. Nie trzeba było natomiast umieszczać w kontrakcie tak oczywistego stwierdzenia, jak to, że formalny
właściciel ma prawo przebywać w swym domu kiedy zechce. W ten sposób Zakręt miał dwóch właścicieli, i
myślę, że to zdanie bardzo zgrabnie ujmuje istotę problemu.
Od tej pory Aleksander darowywał Bennigsenowi wszelkie przewinienia, nawet pewien obiad w Zakręcie,
obiad, którego mu nie podano. Podczas tego obiadu przerwa po wstępnej przekąsce jakoś dziwnie się
przedłużała. Po pół godzinie atmosfera stała się bardzo nieprzyjemna, ale car dał pokaz dobrego wychowania i
zwrócił się z uśmiechem do pani Bennigsenowej:
— Lubię taką przerwę, można trochę odpocząć.
Nic się jednak nie zmieniło i „przerwa” rozciągała się nieznośnie. W końcu siny ze wstydu Bennigsen zerwał się i
pobiegł do kuchni. Tam ujrzał, jak jego pijany w sztok kucharz toczy wojnę z kuchcikami, miotając w nich kolej-
nymi półmiskami z obiadem cara. Kucharz dostał sto pałek, car zaś nie najadł się tego dnia, lecz wybaczył to
generałowi. Wszystko z tym samym uśmiechem.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie korzystająca z gościny w Zakręcie niejaka pani Bagniewska. Zazdrosna o
cara, w listach do swej siostry, mieszkającej w Petersburgu u pani
Tatiszczewej, opisała to i owo, nazywając eks-pannę An-drzejkowiczównę „tłustą krową”. Traf chciał, że pani
Tatiszczewa, szperając w papierach panny Miłeykówny (swojej damy do towarzystwa, a kochanki pana
Tatiszczewa) znalazła któryś z tych listów. Natychmiast zaniosła go do Pałacu Zimowego i wybuchł skandal.
Niezbyt daleko odbiegliśmy od tematu zapoznając się z odkryciami pani Tatiszczewej, dzięki temu bowiem
wiemy, dlaczego Bennigsen został mianowany 1 stycznia 1807 roku wodzem naczelnym armii rosyjskiej. Jak
wiadomo — dowodzić armią z własnego mieszkania nie bardzo można, trzeba wyruszyć na pewien czas w pole.
Drugi właściciel Zakrętu nie zamierzał — jak już wspomniałem — bawić się tym razem w żołnierza i pozostał w
domu.
W czasie gdy nakręceni przezeń generałowie toczyli wojnę, Aleksander namiętnie tańczył. W ogóle od czasu
Austerlitz lubił tańczyć w trakcie wojen, przed nimi i po nich. To stwierdzenie daje nam okazję do
przedstawienia kolejnego pana B., generała-lejtnanta Baggowuta, z którego małżonką car jakoś nie miał ochoty
balować. Dlatego podczas balu wyprawionego tuż przed wojną 1812 roku w kasynie wileńskim (królową tego
balu była wspomniana już pani Sulistrowska), Baggowut na widok „pietruszkowania” swej połowicy wściekł się
i warknął (ale cicho, cichutko, usłyszało go tylko dwóch ludzi) do sąsiada:
— Jak pan sądzisz, czy Napoleon, gdyby tańczył, nie oddawałby w przeddzień wojny pierwszeństwa żonom
swoich generałów przed Polkami?!
Nie wiemy, co by robił Napoleon, gdyby tańczył * , natomiast wiemy, że Aleksander, nawet jeśli słyszał podobne
żale, to się nimi nie przejmował. Najlepszy dowód „nie
•
W rzeczywistości Napoleon czasami tańczył, ale fatalnie. Po kontredansie z Walewską Anetka Potocka miała mu powiedzieć:
— Doprawdy, Najjaśniejszy Panie, jak na wielkiego człowieka tańczysz doskonale.
Natomiast bardzo chętnie grywał Napoleon z damami w karty.
„Cesarz wymieniał zawsze rano panie mające grać z nim wieczorem — wspomina Potocka. — Wybór jego padał zwykle na jedną z dam najbardziej wiekowych i
dwie spośród najmłodszych”.
przejmowania się” dał zapraszając na bal do Zakrętu same damy wileńskie — bez mężów! (Niektórzy z nich
ośmielili się zabronić żonom pójścia.)
Karol Baggowut (1761—1812) pochodził z estońskiej familii Baggohufwudtów i podobnie jak Bennigsen miał w
żyłach niemiecką krew. Identycznie jak tamten, rozpoczął służbę w wojsku niemieckim (u margrabiego
Anspachu, Karola Fryderyka), by potem przejść do armii rosyjskiej w stopniu podporucznika (Bennigsen w
stopniu podpułkownika). Walczył na Krymie i Multanach, w Polsce i w Szwecji, gdzie odniósł swoje dwa
największe sukcesy: zręcznym manewrem nie dopuścił do zajęcia przez nieprzyjaciela miasta Nystad i pobił pod
Iwerismo generała Vegesaka, ocalając tym miasto Abo, w którym mieściła się główna kwatera rosyjska. Mimo to
car wciąż nie chciał tańczyć z jego żoną.
Natomiast od czasu do czasu brał w tany panią Barclayową z domu Bekhof, o którą małżonek, generał Barclay
de Tolly, bardzo dbał — wysyłał ją na przykład do wód czeskich z dwoma swymi adiutantami, Satzem i
Schmiedem. Zauważyli Państwo, że padają tu same nierosyjskie, głównie niemieckie nazwiska? Na dodatek,
żeby było śmieszniej, Barclay miał w sobie sporo krwi szkockiej. Jego szkoccy przodkowie, rodzina Barclay of
Tolly, wyemigrowała w XVII wieku do Meklemburga, a potem do Rygi.
Michał Barclay de Tolly (1761—1818) był wśród pięciu panów B. absolutnym rekordzistą — wuj, który go
wychowywał, zapisał go do pułku kirasjerów jako kaprala, nim chłopiec skończył ósmy rok życia. Za liczne
kampanie (Turcja, Szwecja Finlandia, Polska, Prusy i Francja) otrzymał od cara całą furę orderów, stanowisko
feldmarszałka i tytuły hrabiego oraz księcia. Rosyjska socjeta nienawidziła tego „zniemczonego Szkota”, gdyż
miał mało delikatny zwyczaj rozmawiania w towarzystwie po niemiecku ze swymi zaufanymi, czym Rosjan
„ogłuszał”. Był to zimny, dobry dowódca, ale — jak wspomina pamiętnikarka — mimo że odnosił zwycięstwa,
„nie przybyło mu ani trochę ogłady”.
Również Niemcem był czwarty, Fryderyk Wilhelm, a po rosyjsku Fiodor Fiodorowicz Buxhöwden (1750—1811),
z rodu pierwszych krzyżowców, którzy przybyli na Inflanty i założyli zakon Kawalerów Mieczowych. Walczył w
Polsce, Turcji i Austrii, ale najwięcej dokonał, podobnie jak Baggowut, w Skandynawii. W Szwecji pod
Rochensalm (1789) i Swea-borgiem (1808 — zmusił do poddania to miasto) oraz w Finlandii, którą zajął w roku
1809. Paweł I zrobił go generałem-majorem, hrabią i gubernatorem Petersburga, a potem, swoim zwyczajem, w
chwili złości wygnał won, do Niemiec (1798). Buxhówden był w trzeciej rundzie, z woli Aleksandra, drugą w
wojsku rosyjskim osobą po Bennigsenie, chociaż w rzeczywistości był beztalenciem wojskowym. Pod Austerlitz
skompromitował się bardziej od innych. Był natomiast gorliwy i grzeczny (mówiono: gorliwiec i lizus), co
wszystko tłumaczy.
Najlepiej urodzonym był piąty, książę Piotr Bagration (1765—1812), dla odmiany Gruzin, pochodzący z
panującego niegdyś domu carów Imeretyńskich. Zaczął wojować w wieku siedemnastu lat i robił to doskonale.
Nic dziwnego, był uczniem samego Suworowa. Dowody swej dzielności i inteligencji dał na wielu frontach, od
Włoch po Czerkiesję. W roku 1805 pod Schöngraben z sześcioma tysiącami ludzi powstrzymywał przez cały
dzień kilkakrotnie większe siły Murata i Lannesa. On to właśnie, po ucieczce Aleksandra i kontuzji Kutuzowa,
wyprowadził resztki armii ze strasznego pola Austerlitz. Otrzymał za to stopień generała-lejtnanta i order św.
Jerzego. Był to poza tym piękny mężczyzna, kochała się w nim siostra Aleksandra, Wielka Księżna Katarzyna
Pawłowna.
Inteligencja Bagrationa była bardzo specyficzna, składała się w jednej piątej z chłodnego wyrachowania, a w
czterech piątych z fantazji, warcholstwa, nieodpowiedzialności i pyszałkowatości. Nawet jego przyjaciel, hrabia
Roztopczyn, piętnował go za szalone „głuposti”. Największą „głupostią” księcia Bagrationa był ożenek z
przepiękną Polką, hrabiną Skowrońską, której wyuzdanie erotyczne i seksualna filantropia stały się wkrótce (po
śmierci męża w roku 1812) legendarne. Ach, te Laszki.
No właśnie, przypomnijmy sobie, że car w Laszkach
gustował nadzwyczajnie. I dlatego nie lubił Bagrationa, gdyż w czasie, gdy książę żył, nawet monarcha nie miał
łatwego dostępu do księżnej Bagration.* Nie lubił go także za to, że ustępował mu (i to jak!) drzewem
genealogicznym, w związku z czym nie mógł kupować generała arystokratycznymi tytułami. Oto drugie, obok
pani Bennigsen, wytłumaczenie dziwnego z pozoru faktu, że najzdolniejszy oficer rosyjski nie został postawiony
na czele armii w trzeciej rundzie cesarskiego pokera.
Ta trzecia runda składała się z kilkunastu mniejszych i dwóch dużych bitew. Podczas gdy Napoleon politykował
w Warszawie i innych polskich miejscowościach, marszałkowie francuscy starali się jak najlepiej wypełnić jego
wolę. Lannes ze swoim korpusem wdał się pod Pułtuskiem w całodzienny bój z mającą kolosalną przewagę
liczebną armią Bennigsena i w końcu odepchnął ją dzięki temu, że w sukurs przyszedł mu Davout (mówiłem już
— w tej rundzie marszałkowie dali popis współpracy). Pod Gołyminem sztuka ta została powtórzona —
Francuzi odepchnęli Bennigsena i Buxhówdena. Rosyjscy generałowie otrzymali od Aleksandra rozkaz
wyrzucenia Francuzów na lewy brzeg Wisły za wszelką cenę. Starali się, lecz w licznych małych bitwach i
potyczkach karty Napoleona okazywały się silniejsze — marszałkowie wciąż wygrywali i posuwali się naprzód.
Bennigsen postanowił zatrzymać Francuzów pod Pruską Iławą i tam doszło do walnej bitwy 8 lutego 1807 roku.
Była to — jak wspominano ze zgrozą przez wiele lat — „nie bitwa, lecz rzeź”. Napoleon był obecny, gdyż tak
wielkimi starciami musiał dowodzić sam. W pewnym momencie rzucił do natarcia swoje centrum, korpus
Augereau. Chciał powtórzyć Austerlitz, lecz pod Austerlitz było słońce, a pod Pruską Iławą śnieg. Śnieg to
wielka karta Aleksandra w cesarskim
•
Car odczekał, aż małżonek awanturniczej księżnej, „wobec której — jak pisano — rumienią się hetery renesansu”, zginie w roku 1812, i dopiero potem
zdradził z nią inną Polkę, swą wieloletnią nałożnicę, Naryszkinę. (Odczekali także pozostali wielcy ówczesnej doby: Metternich, Gentz i inni.)
Naryszkina z zemsty zajęła się adiutantem Aleksandra, generałem Ożarowskim. Car przyłapał tę parę „in flagranti” i wspaniałomyślnie przebaczył obojgu.
pokerze. Tutaj pojawiła się po raz pierwszy. Powróci za pięć lat jako największy atut.
Bitwę pod Pruską Iławą opisałem dokładnie w powieści „Kolebka”. Teraz tylko przypomnę najważniejsze fakty.
Kiedy korpus Augereau ruszył do ataku, zerwała się nagle zamieć śnieżna i uderzyła mu w twarz. „Kohorty
centralnego ugrupowania armii francuskiej, oślepione piekielną zadymką, zmyliły kierunek i nieświadome tego,
brnęły mozolnie ku wzgórzom, wprost w paszcze rosyjskich dział. Rosjanie, mając kurzawę w plecy,
błyskawicznie podciągnęli olbrzymią baterię odwodu artyleryjskiego, przerwali ogień na całej linii i czekali.
Czekali na ślepą zdobycz, która była coraz bliżej, bezbronna, obarczona okrutnym wyrokiem przeznaczenia. Ci
przy działach wiedzieli już, że nie będą się bić, że są tylko plutonem egzekucyjnym i że wszystko, co im
pozostało do zrobienia, to rozstrzelać zbliżające się tłumy.” * I rozstrzelali. W ciągu jednego kwadransa
marszałek Augereau stracił swój korpus prawie co do jednego człowieka (sam został ciężko ranny). Historia, do
bitwy pod Iławą, nie widziała podobnej hekatomby, rekordowej pod względem szybkości spełnienia.
Uratował Napoleona „cyrkowiec Franconi”. Bonaparte widząc, że wszystko się wali, podjechał do niego i
powiedział z uśmiechem tak swobodnym, jak tego wymagała rozpaczliwość sytuacji:
— Joachimie, nie pozwolisz chyba, by ci Azjaci zjedli nas żywcem?
I wówczas pierwszy jeździec Francji, syn karczmarza, Joachim Murat, w wyszywanym złotem kożuszku
(własnego kroju, rzecz jasna) i z pękami strusich piór u kapelusza, siedząc w siodle podesłanym zamiast
czapraka lamparcią skórą i dyrygując laską o złotej gałce, poprowadził po lodzie największą szarżę kawaleryjską
w dziejach świata — dziewięćdziesiąt szwadronów konnicy! Uderzenie było tak potworne, jak uderzenie
obuchem w głowę. Linie rosyjskie pękły i zostały stratowane, a galeon Cesarstwa mógł płynąć dalej.
Pobojowisko w Pruskiej Iławie nie daje się opisać. Naj
•
Waldemar Łysiak — „Kolebka”.
starsi żołnierze dostawali z przerażenia gęsiej skórki. Francuzi stracili piętnaście tysięcy ludzi, Bennigsen prawie
połowę armii! Napoleon, zasępiony jak nigdy, osobiście zbierał rannych, podczas gdy wojsko, miast wiwatować,
krzyczało: „Niech żyje pokój!”, „Niech żyje Francja i pokój!”, „Chleba i pokoju!”. W kilka dni później cesarz
napisał smutne słowa: „Ojciec, który traci swoje dzieci, nie jest zwycięzcą. Krzyk serca gasi ułudę sławy”.
A co tymczasem robił jego partner? Grał, i to ciekawie, cały czas przekonany, że prowadzi (Bennigsen
zameldował mu o swoim... zwycięstwie pod Pruską Iławą!). Zacznijmy od „zjadania żywcem”. Aleksander
puścił w ruch propagandę, która z nawiązką odpłaciła Napoleonowi za jego dowcipy. Jeńcy rosyjscy,
przyprowadzeni przed generała Colberta, padli na kolana i błagali, by nie dał ich pożreć swoim żołnierzom,
informowano ich bowiem, że Francuzi żywią się mięsem nieprzyjaciół! Ci ruscy chłopcy uwierzyli w to. Colbert
oniemiał...
Poza tym zwrócił się Aleksander do hierarchii prawosławnej. Wkrótce we wszystkich cerkwiach Rosji oraz, co
ważniejsze, w armii odczytano pismo Synodu stwierdzające nad wszelką wątpliwość, że Bonaparte jest
zwiastunem Antychrysta, odwiecznym wrogiem wiary chrześcijańskiej, twórcą żydowskiego sanhedrynu, i że
wojnę z Rosją prowadzi przede wszystkim w celu zniszczenia Kościoła. Dlatego trzeba go koniecznie unicestwić,
o czym poddani Jego Cesarskiej Mości Aleksandra Pawłowicza, a zwłaszcza żołnierze, winni pamiętać dniem i
nocą.
Ostateczne baty w tej rundzie dostali poddani imperatora Wszechrosji pod Friedlandem 14 czerwca 1807 roku.
Nie było tam już śniegu. Byli natomiast marszałkowie francuscy w wyśmienitej dyspozycji. Zmusili, przy
największym udziale Lannesa, wojska Bennigsena do przyjęcia bitwy w bardzo niekorzystnym dla Rosjan
terenie, i to w sytuacji, gdy Bennigsenowi nie udało się przerzucić na czas przez rzekę Łynę całej swej artylerii.
Napoleon po przybyciu na miejsce zauważył:
— Rzadko kiedy udaje się przyłapać nieprzyjaciela na tak wielkim błędzie.
Jakby w odwecie za pogrom Augereau pod Pruską Iławą — pod Friedlandem zadecydowała artyleria francuska:
wspaniała operatywność konnych zaprzęgów artyleryjskich i zmasowany ogień kartaczowy. Tym razem Rosjanie
próbowali odwrócić kartę atakiem kawalerii, którą jednak zdziesiątkowano działami. Podobieństwo do
Austerlitz polegało na tym, że kiedy uciekająca armia cara podpaliła mosty, tysiące odciętych na „francuskim”
brzegu Łyny żołnierzy potopiło się w rzece. Stracili Rosjanie trzydzieści tysięcy ludzi i wszystkie działa!
I to już był koniec rundy. Marszałkowie francuscy szykowali się do obstalowywania sobie w Paryżu nowych
triumfalnych portretów, i do nowych wzajemnych „reglements des comptes” *, gdyż trwająca aż po Friedland
wzajemna kurtuazja (Berthier napisał zaraz po bitwie: „Jakąż szaloną odwagę wykazał Ney! Jemu zawdzięczamy
zwycięstwo”) poczęła ich już zbytnio uwierać.
Aleksander nie miał już czym grać, gdyż jego figury kompletnie zawiodły. I dlatego przystał na zgodę. W ten
sposób Bonaparte osiągnął swój cel i wygrał trzecią rundę cesarskiego pokera — cesarz Wschodu będzie musiał
spotkać się z nim jako z cesarzem Zachodu. A Europa będzie patrzeć, i zapamięta.
Dziwne, byłbym zapomniał o najważniejszym. O tym, co najmocniej utkwiło mi w pamięci z ostatniego rozdania
trzeciej rundy. Podczas bitwy zapaliła się ferma leżąca w pobliżu Friedlandu. Na podwórzu stało drzewo
zwieńczone bocianim gniazdem z małymi. Matka opuściła gniazdo, kiedy płomienie wspięły się po pniu, i
krążyła nad nim, próbując wydobyć swe dzieci. Kiedy ogień ogarnął gniazdo, wydała straszny krzyk i rzuciła się
w żywioł, by spłonąć razem z nimi. Wokół padały trupem tysiące ludzi, a żołnierze francuscy, którzy patrzyli na
tę scenę, popłakali się. Jedyny raz tego dnia.
•
Reglements des comptes (franc.) — porachunki.
4
RUNDA
Runda sojuszników i wrogów
(Wszystkie rozdania w Tylży)
POZŁACANY PROM
Czwarta runda cesarskiego pokera była najkrótsza — trwała zaledwie szesnaście dni — ale za to najłagodniejsza,
toczyła się w najprzyjemniejszej atmosferze. W Tylży.
Miejsce pod stolik dla obydwu partnerów zdobył jeden z pięcioosobowej czołówki najlepszych kawalerzystów
Napoleona. Tych pięciu bajecznych „les beaux sabreurs” * epoki to byli: Murat, Montbrun, Sainte-Croix, Colbert i
Lasalle. Żaden z nich nie przeżył Empire’u. Generał hrabia Karol Ludwik Antoni de Lasalle (1775—1809),
dowódca lekkiej kawalerii Cesarstwa, uchodził za najbardziej wśród nich sprawnego w brawurze i w miłości
(przelicytował w tym względzie samego Murata, uwodząc m.in. „najpiękniejszą kobietę Włoch”, markizę de Sali,
a także żonę brata szefa sztabu generalnego, Berthiera!), co sprawiło, że w wiele lat po jego śmierci próbował
kopiować to cudowne życie (nie
•
Les beaux sabreurs (franc.) — piękni rębacze.
bez sukcesów) polski generał Bolesław Wieniawa-Długo-szowski.*
Lasalle nauczy! swoich lekkokonnych zdobywać wszystko: najcięższe okopy, szańce, mury — absolutnie
wszystko. Stosował straszliwe metody wychowawcze. Pod Gołyminem jego najsławniejsza w Wielkiej Armii,
tzw. Piekielna Brygada jeden jedyny raz w swej karierze zachwiała się i cofnęła. Dla Lasalle’a było to dno hańby,
dlatego kara, którą wymyślił, była szczytem kary. Z kamienną twarzą wprowadził całą brygadę pod
skoncentrowany ogień dział rosyjskich, kazał stanąć jak na paradzie, z szablami wyjętymi z pochew, i trzymał
tak przez kilka kwadransów. Sam stał na czele i kule zabiły pod nim dwa konie. Piekielna Brygada została zdzie-
siątkowana, ale już nigdy potem nie zadrżała w obliczu wroga.
Czyż więc można się dziwić, że pięciuset huzarów Lasalle’a, nie ruszając się z siodeł, samym swym budzącym
strach widokiem, zdobyło w roku 1806 najpotężniejszą i najlepiej wyposażoną twierdzę pruską — Szczecin,
obsadzony przez dziesięć tysięcy żołnierzy, dysponujących stu sześćdziesięcioma działami? Sam Napoleon
osłupiał na wieść o tym i napisał do naczelnego dowódcy kawalerii, marszałka Murata: „Jeśli pańscy huzarzy
zdobywają fortece, nie pozostaje mi nic innego, jak rozpuścić korpus inżynieryjny i stopić artylerię oblężniczą”.
Tym łatwiej zdobywał Lasalle mniejsze miejscowości, wsie, pałace etc. We Włoszech wdarł się z garstką swoich
ludzi do Vicenzy, po to tylko, by popieścić markizę de Sali, i po pół godzinie wyrąbał sobie odwrót, mimo że
Austriacy zaryglowali w tym czasie wszystkie wyjścia z miasta. W Perugii wjechał konno na pierwsze piętro
pałacu Cezarinich („koniec żartów, panowie, zaczynają się schody!”), by pokazać, do czego jest zdolny francuski
ułan.
W roku 1807, bezpośrednio po Friedlandzie, Lasalle popędził za wrogiem na czele awangardy pościgowej i 19
czerwca rano zdobył zapadłą dziurę nadniemeńską, Tylżę. W sześć dni
•
W 1931 roku Wieniawa ślicznie przetłumaczył biografię Lasalle’a pióra Marcela Duponta, dając w przedmowie wyraz swemu uwielbieniu, wręcz
kultowi Lasalle’a.
później mogła się tam już rozpocząć czwarta runda cesarskiego pokera.
Car Aleksander początkowo w ogóle nie miał ochoty zasiadać do tej gry. Chciał kontynuować poprzednią,
krwawą rundę. Ale natrafił na opozycję w swoim najbliższym otoczeniu. Na czele tej opozycji stał jego brat,
również wielbiciel Laszek (szalał za kilkoma, z jedną, Joanną Grudzińską, ożenił się), Wielki Książę Konstanty
Pawłowicz.
Konstanty trochę gorzej od koronowanego braciszka poruszał się po rajskim ogrodzie Wenus, za to nieco lepiej
po okrutnym polu Marsa i dlatego nie dał się nabrać na fałszywy raport Bennigsena o zwycięstwie pod Pruską
Iławą. Kiedy zaś zobaczył, jak marszałkowie francuscy dalej leją pięciu panów B. przy każdym spotkaniu, uznał,
że dość już popłynęło rosyjskiej krwi tylko dlatego, że car nie chce uznać Napoleona za cesarza i ciągle gra
przeciw niemu kosztem zmęczonej, niedoekwipowanej i niedokarmionej armii. Gdyby brat grał zwycięsko,
Konstanty nie miałby nic przeciwko temu. Ale car przegrywał z kretesem już drugą kolejną rundę, czego jeszcze
sam nie widział, lecz co dla wielu było już oczywiste.
12 czerwca 1807 roku do Tylży, w której rezydował Aleksander, przyszła wiadomość o stoczonej poprzedniego
dnia bitwie pod Lidzbarkiem — dyrygowani przez „boga wojny” Davout, Soult i Murat zadali Bennigsenowi
olbrzymie straty, i tylko noc pozwoliła Rosjanom wymknąć się. Na drugi dzień po nadejściu tej hiobowej wieści
Konstanty przybył galopem do Tylży, stanął przed bratem i nie poprosił — zażądał natychmiastowego pokoju
lub przynajmniej zawieszenia broni. Car, uznając, że nic jeszcze nie jest stracone i że Lidzbark to tylko chwilowe
niepowodzenie, zdecydowanie odmówił: wojna będzie kontynuowana, koniec uzurpatora jest bliski. Konstanty
pomyślał sobie w tym momencie, że jego najjaśniejszy brat forsownie idiocieje, wzorem ojca. Zanim wyszedł,
zbliżył swą kałmucką twarz do twarzy cara, zmrużył okrutne oczy i rąbnął:
— Słuchaj, Wasza Cesarska Mość! Jeśli nie chcesz zawrzeć pokoju, to lepiej daj każdemu żołnierzowi nabitą
spluwę i każ mu palnąć sobie w łeb! Wynik będzie identyczny jak
następna bitwa, która niechybnie otworzy Francuzom wrota w głąb twego państwa!
Konstanty nie pomylił się. Nazajutrz, pod Friedlandem, „chełpliwość Rosjan została nareszcie zdruzgotana”
(słowa Napoleona) i do Aleksandra w końcu dotarło, że był oszukiwany.
Lecz jeszcze się wahał, jeszcze nie mógł się przełamać. Uznać tę korsykańską świnię, którą się niegdyś nawet
lubiło za demokratyzm poglądów, a która okazała się tak bezczelna i ośmieliła zrównać z nim koroną?! Co za
hańba, horrendum! Popi właśnie odczytują w cerkwiach od Syberii po Tylżę ukaz Świętego Synodu. Uznać
„wcielonego Antychrysta”?! Poza tym Barclay de Tolly, i jeszcze jeden pan B., minister spraw zagranicznych,
Budberg, usilnie namawiali do kontynuowania wojny. Argumentowali dość logicznie: Bonaparte jest u kresu sił,
podczas gdy Rosja ma wielkie rezerwy i olbrzymie terytorium, tak olbrzymie, że jeśli wciągnie się przeciwnika w
głąb, straci on impet i zdechnie. Bronić się można za linią Dźwiny i czekać na pomoc Austrii, która marzy o
zemście za Ulm i Wiedeń i zaczyna dochodzić do przekonania, że czas już, „aby ponownie zaufać losom wojny”.
Przeciwnikami dalszego wykrwawiania się byli: Czartoryski, Bennigsen, Stroganow, Nowosilcow, Popow oraz
frankofile Kurakin i Konstanty. Dowodzili rzeczy wprost przeciwnych — że gadanie o rezerwach jest
najzwyklejszym mydleniem oczu, gdyż Rosja nie posiada żadnych rezerw, a wojsko nie ma nawet siły
maszerować i jest zupełnie załamane na duchu („Wszyscy są ogarnięci takim strachem, jak gdyby zaraz miał
nastąpić koniec świata” — pisał oficer rosyjski, Denis Dawydow). Co zaś do Austrii, to może ona rzucić
Bonapartemu rękawicę nie wcześniej niż za rok.* Jeśli zaś Napoleon wkroczy w głąb Matuszki Rosji i swoim
zwyczajem ogłosi wolność chłopa, to masy poddaństwa mogą się zerwać i runąć na panów z siekierami. Był to
argument o ciężarze kafaru.
•
Nie mylili się. Austria zaatakowała Napoleona ponownie dopiero po dwóch latach, w roku 1809.
Mimo to Aleksander wciąż się wahał. I mimo że zwolenników przedłużania wojny była jedynie garstka, a jej
przeciwnicy „nagrali” nawet Naryszkinę pokojowym tekstem, tak, by car słuchał tego przemówienia nie tylko w
dzień; mimo że korpus oficerski warczał coraz gniewniej, Aleksander wciąż nie mógł pożegnać się ze swą dumą,
a także z pamięcią o nieszczęśliwej pruskiej bogdance, której był „aniołem opiekuńczym” i której przyrzekł
walkę z Korsykaninem aż do zwycięstwa.
Rozstrzygnął sprawę Konstanty, za pomocą „azjatyckiego remedium”, jak je nazwał jeden z
najinteligentniejszych pisarzy epoki, ówczesny poseł Sardynii w Petersburgu, Józef de Maistre. Konstanty był
prusofobem (powtarzał, iż nienawidząc Prus, „il était en cela bon russe”) i miał wiele wspólnego z Muratem,
Lannesem i Augereau — tę samą łobuzerską fantazję, bezceremonialność i popędliwość. Widząc przedłużające
się niebezpiecznie wahanie brata (czas liczono wówczas na godziny — armia francuska parła naprzód),
powiedział mu wprost, że „Jego Cesarska Mość zrobiłby dobrze, gdyby sobie przypomniał los swego ojca”. Ten
straszak działał niezawodnie. Aleksander „przypomniał sobie” i polecił księciu Łobanowowi-Rostowskiemu
wszcząć kroki pokojowe.
Tak dokładnie zakończyła się trzecia runda cesarskiego pokera i jednocześnie zaczęto przygotowywać karty do
czwartej. Aleksander, tłumacząc otwarcie swą uległość Kurakinowi „instynktem samozachowawczym”, w liście
do skarconego za Friedland Bennigsena zaznaczył: „Powinieneś czuć, ile mnie to kosztuje”. Zrozumiawszy w
końcu, że nadstawia głowę i Francuzom, i swym oficerom, postąpił Aleksander zgodnie z przykazaniem
Friedricha Rückerta, zawartym w „Die Weisheit des Brahmanen”:
„Złą dolę znoś jak dobrą, mając to na względzie, że gdy będziesz źle znosił, gorzej ci z tym będzie”.
A jeśli już ma to znieść — pomyślał — to nie w sposób bezproduktywny. Można by znowu spróbować zagrać,
tylko
tym razem trochę inaczej. Nie udało się w pokerze ostrym, więc może w towarzyskim uda się wygrać — oprócz
twarzy — Prusy, Turcję i coś jeszcze, zależnie od okoliczności, to jest kart i specyfiki licytacji.
Łobanow przybył do Tylży w trzy dni po zajęciu jej przez Lasalle’a, 22 czerwca, i tego samego dnia podpisane
zostało uroczyście francusko-rosyjskie zawieszenie broni. W armii i w sztabie cara wiadomość o tym wzbudziła
entuzjazm. Runda dostała w ten sposób oprawę muzyczną, która będzie jej towarzyszyć już do końca, a zarazem
wkroczyła na mętne wody jeziora Poker, pełnego mielizn, bagnisk, zdradliwych pułapek, oszukańczych wiatrów,
fałszywych przypływów i odpływów. Nie mogło być inaczej, gdyż grano o podział Europy, a kartami były kraje,
kraiki, województwa, powiaty i nawet poszczególne porty i twierdze. Dzieliły się te państwa i księstwa na
przyjacielskie i nieprzyjacielskie, bądź vice versa, zależnie od tego, z której strony stołu patrzono. Grano więc
sojusznikami i wrogami, wymieniając, tasując, mieszając. Jak to w pokerze.
Figurami w tej rundzie były: Prusy, Polska, Turcja, Śląsk, Bałkany oraz wiele innych krain i do tego tzw. Blokada
Kontynentalna. „Sprawa polska”, chociaż dla obydwu stron nie pierwszoplanowa, wypłynęła już w pierwszym
rozdaniu. A raczej rzekomo wypłynęła, negliżując — jak twierdzą krytycy Bonapartego — jego łajdacki stosunek
do Polaków, którzy wypruwali sobie żyły dla Francji od dziesięciu lat, począwszy od Legionów Dąbrowskiego.
W rozmowie z Łobanowem nad mapą Napoleon miał powiedzieć, wskazując na Wisłę:
— Oto granica dwóch imperiów. Po jednej stronie powinien panować pański monarcha, po drugiej ja.
Te słowa prawie wszyscy historycy (jedyny wyjątek, jaki znam, to Emanuel Halicz, który jednak też nie
zdezawuował ich ostatecznie) *, wzięli za dobrą monetę i uznali za podstawę do szkalowania Napoleona
twierdzeniem, iż zamierzał całkowicie Polskę zlikwidować. Napoleon nie był świętym Fran-
•
Emanuel Halicz — „Geneza Księstwa Warszawskiego”, Warszawa 1962.
ciszkiem
z Asyżu,
i
jest
za
co go smagać,
ale,
do licha, nie można tego robić na podstawie komicznych plotek,
trzeba mieć rzetelnie udokumentowaną podstawę. Przyjrzyjmy się podstawie w danym przypadku.
Wspomniane słowa znane
są
wyłącznie z jednego „źródła” — od człowieka, który przy rozmowie obecny nie był
(!) i napisał je... w trzydzieści dwa lata później, w niewielkiej książeczce, cytując ponoć za kimś, kto mu je
powtórzył. Tym człowiekiem (autorem książki) był urzędnik moskiewskiego archiwum, Dymitr Bantysz-
Kamieński. Co to była za książeczka? Ordynarny, wykonany na zamówienie i dobrze opłacony panegiryk na
cześć księcia Łobanowa *. Kamieński umieścił tam rzekomą wypowiedź Napoleona po to tylko, by zaraz po niej
zachwycić czytelników pełną honoru, odwagi i dumy ripostą swego bohatera:
— Mój monarcha będzie nieustępliwie bronił interesów naszego sojusznika, króla Prus! **
I to wszystko; na odległość cuchnie to lukrem i do tego kłamstwem, gdyż, jak wykazały potem rokowania
tylżyckie, Napoleonowi przez myśl nie przeszło, aby likwidować Polskę, miał tylko różne koncepcje jej
odbudowy i nimi grał w tej rundzie. Jest rzeczą wprost niepojętą, że taka spóźniona
o
ponad ćwierćwiecze brednia z ust hagiografa, nie mająca żadnej, ale to żadnej bazy dokumentalnej lub choćby
jakiegokolwiek, jednego jedynego potwierdzenia z ust osób obecnych w Tylży — została uznana przez
francuskich i rosyjskich historyków za fakt. Oto jak zamienia się historię w kabaret,
i
to nader kiepski.
Powyższy fenomen podałem jako przykład klasyczny. Takich rzekomych antypolskich wypowiedzi i intencji
Bonapartego historiografia zanotowała więcej, lecz gdybym każdą z nich chciał omówić równie dokładnie, ta
książka straciłaby urok relacji z gry dwóch panów przy zielonym stoliku Europy i zamieniłaby się w pracę stricte
naukową, czego jak najbar-
•
Dymitr Bantysz-Kamieński — „Książę Dymitr Iwanowicz Łobanow-Rostowski”, Biblioteka Czytelnicza, Moskwa 1839.
** Ziemie polskie nad Wisłą były wówczas formalnie własnością Prus.
dziej pragnę uniknąć. Oszczędzę tego czytelnikom, lecz zarazem uczulam ich na podobne sztuczki ze
„źródłami”. A teraz ad rem, czyli „powróćmy do naszych baranów”, jak to salonowo ujmują przyjaciele Francuzi
(„revenons à nos moutons”).
Napoleon, pragnący przypieczętowania na piśmie swej pozycji, a także mający już dość wojny, której dość miało
jego wojsko („Chleba i pokoju!”) i która wyczerpywała Francję finansowo, zgodził się chętnie na dalsze
rokowania — rokowania o podziale, a raczej „reformie” starego świata. Trafił w ten sposób w czule miejsce
Aleksandra. Wiedział od swoich szpiegów o tym, że będący jeszcze na etapie „dziecinnego” reformatorstwa car
próbował przed kilku laty dogadać się z Londynem na temat „przeobrażenia Europy”, ale zawieziony przez
Nowosilcowa plan rosyjski był wówczas tak utopijny, że Anglicy pękali ze śmiechu i zbyli wysłannika frazesami.
Teraz podsunął mu to ciastko pod nos: pokroimy razem.
Aleksander, otrzymawszy raport Łobanowa, nie posiadał się z zachwytu i z miejsca napisał do księcia:
„Wyrazisz cesarzowi Napoleonowi, jak wysoko cenię to wszystko, co mi kazał przez Ciebie powiedzieć, i jak
bardzo pragnę, aby przymierze naszych narodów naprawiło minione zło. Powtórzysz mu, że teraz dopiero
spodziewam się na pewno wprowadzić w życie moje plany, o których ciągle myślę i które naprawią wreszcie
obecny porządek świata”.
Kiedy skończył, odczytał to, co napisał, i przestraszył się. Czy nie za dużo powiedziane, za wylewnie? Przekreślił
pierwszą wersję i sformułował rzecz nieco powściągliwiej:
„Powiesz cesarzowi, że zbliżenie pomiędzy Francją a Rosją było zawsze przedmiotem moich pragnień, i tylko
ono może zapewnić szczęście i pokój całemu światu. Dotychczasowy stan rzeczy winien zastąpić zupełnie nowy
ustrój społeczny. Żywię niepłonną nadzieję, że z cesarzem Napoleonem dojdzie łatwo do porozumienia, gdy
będziemy pertraktować bez pośredników. Trwały pokój może być między nami zawarty w bardzo krótkim
czasie”.
„Bez pośredników”. Było to niedwuznaczne życzenie po-
ufnej, osobistej rozmowy z Korsykaninem — nie, już z „cesarzem Napoleonem”. „De souverain a souverain”.
Bonaparte nie miał nic przeciwko temu, wprost przeciwnie.
Natychmiast po obustronnej ratyfikacji rozejmu wielki marszałek dworu Napoleona, generał Duroc, zjawił się w
kwaterze cara i omówił formalne i ceremonialne szczegóły spotkania. Doszło do niego — pamiętny moment —
25 czerwca 1807 roku na rzece Niemen. Po raz pierwszy obaj partnerzy zasiedli do stolika w sensie dosłownym. I
rozmawiali rzeczywiście bez pośredników. Ministrowie: Talleyrand (ze strony francuskiej) oraz Kurakin i
Łobanow (ze strony rosyjskiej) musieli się ograniczyć do nanoszenia na pergamin i sygnowania tego, co w
detalach wykoncypowali ich monarchowie.
Obie armie dzielił Niemen. Lewy brzeg okupowali Francuzi, prawy Rosjanie. Ażeby żaden z cesarzy nie musiał
fatygować się na drugi brzeg, na rozkaz Napoleona generał inżynierii Lariboissiére wybudował pośrodku rzeki
wielką tratwę, a właściwie prom, na którym stanęły dwa namioty, w tym jeden pawilonowy, bardzo okazały.
Zużyto do tego celu najbogatsze materie, jakie tylko udało się znaleźć w Tylży. Neutralna „wyspa”, mająca być
symbolicznym mostem między dwoma cesarzami i dwoma zwaśnionymi dotąd narodami, kapała od złota i
purpury, kołysząc się lekko — z przejęcia.
Widzowie tego spektaklu też byli przejęci, i to tak, że ich relacje o czasie rozpoczęcia superspotkania na
superszczycie różnią się w wymiarze ponad dwóch godzin, od jedenastej czterdzieści do czternastej. Przyjmijmy,
że w południe od lewego brzegu odbiła bogato zdobiona łódź z Napoleonem, któremu towarzyszyli
marszałkowie: Murat, Berthier i Bes-siéres, generał Duroc oraz Wielki Koniuszy Caulaincourt. W tym samym
momencie od prawego brzegu odbiła równie strojna łódź z Aleksandrem, Konstantym, Łobanowem, hrabią
Liewenem oraz generałami Bennigsenem i Uwarowem. Na tych dwóch ostatnich, morderców cara Pawła I,
Francuzi spoglądali z półuśmieszkami.
Na lewym brzegu stały wyprężone na baczność masy wojsk francuskich, z gwardią w pierwszym szeregu. Na
prawym tylko Preobrażeński pułk gwardii rosyjskiej i nieliczna
świta cara. Denis Dawydow zanotował w swym dzienniku:
„Chodziło o spotkanie z wielkim wodzem, politykiem, prawodawcą, administratorem i zwycięzcą prawie całej
Europy, dwukrotnym zwycięzcą naszej armii, stojącym teraz ze swym wojskiem na granicy rosyjskiej. Chodziło
o spotkanie z człowiekiem mającym dziwną władzę nad ludźmi i niezwykłym ze względu na swą niebywałą
intuicję (...) Skupiliśmy się na brzegu i zobaczyliśmy Napoleona pędzącego cwałem pomiędzy dwoma rzędami
swojej starej gwardii. Entuzjastyczne okrzyki rozbrzmiewały wokół niego i dochodziły do nas, stojących na
drugim brzegu rzeki. Eskorta i świta Napoleona liczyły co najmniej czterystu jeźdźców. Wspaniałe widowisko
kazało zapomnieć o wszystkim. Zebrani utkwili wzrok w łódce wiozącej tego wspaniałego człowieka, wodza,
jakiego nie było od czasów Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, których tak bardzo przewyższał
różnorodnością talentów i sławą zwyciężania narodów kulturalnych i oświeconych”.
Ze względu na cenzurę Dawydow nie mógł opisać stanu ducha swego władcy, podkreślił tylko jego nerwowość.
Wielu naocznych świadków twierdziło, że car był „nienaturalnie spokojny”.
Obie lodzie równocześnie przybiły do promu. Monarchowie żwawo wskoczyli na pokład, podbiegli do siebie i
serdecznie się uściskali przy okrzykach z obydwu brzegów: „Niech żyje Cesarz Zachodu!”, „Niech żyje Cesarz
Wschodu!”.
Ten uścisk i te wiwaty były spełnieniem marzeń Napoleona — został uznany publicznie. Pozwalało mu to
ochłonąć i zacząć pokera bardziej na zimno, wiedząc, że ważą się losy granic i milionów ludzi. Aleksander też
był kontent, gdyż ten uścisk przywrócił mu spokój utracony po Austerlitz i po Friedlandzie. W końcu został
rozbity, więcej — zmiażdżony na polu bitwy, a w tej chwili startuje do nowej rundy jako całkowicie równy
partner, tak jakby wszystkie bitwy nie zostały rozstrzygnięte. Przekonany, nie pokonany. Bonaparte uczynił
wszystko, by go utwierdzić w tym mniemaniu.
Po uściskach obaj panowie weszli do namiotu, by kulty-
wować swoje „téte-à-téte”. Nie znamy zapisu treści tej rozmowy. Do uszu otoczenia dotarł tylko początek, zanim
zamknęły się za nimi drzwi.
—
O co właściwie wojujemy? — spytał retorycznie Bonaparte.
—
Nienawidzę Anglików nie mniej niż Wasza Cesarska Mość i chętnie przyłączę się do pańskiej akcji przeciw
nim! — odparł entuzjastycznie Aleksander.
—
W takim razie wszystko w porządku, pokój jest zawarty — zadecydował Napoleon.
Takie były słowa. Rzeczywistość trochę inna. Pokój nie był jeszcze zawarty i trzeba było o niego zagrać w
kilkunastu rozdaniach, licytując się o wiele drobiazgów, takich jak na przykład Prusy czy Turcja.
Tego właśnie dnia zaczęli — w ciepłej atmosferze, przesyconej zapachem płótna, zza którego dobiegały szmery z
obu brzegów, w tej półciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu wybuchem tłumionego śmiechu Murata i
Konstantego. Ci dwaj dogadali się z miejsca, od pierwszego słowa. A to dlatego, że nie musieli rozważać spraw
świata i stroju „nowej” Europy; interesowały ich sprawy półświatka i własne stroje. Nowy strój Francuza,
oczywiście firmy „Murat”, wywarł wielkie wrażenie na Konstantym, który wojnę „czuł” tak sobie, za to wojsko
genialnie.
Wielki Książę Konstanty Pawłowicz (1779—1831) był fanatykiem dyscypliny, ćwiczeń i rynsztunku, w których
przejawiała się cała jego filozofia militarna. Był bowiem „niezbyt odważny z natury, z tego niebezpiecznego
rzemiosła lubił tylko pozory wojny, mundur, musztrę, słowem wszystko, co zajmuje i pochłania czas bez
narażania się na niebezpieczeństwo. Nieludzka surowość, z jaką traktował żołnierzy, miała źródło zarówno w
jego dzikiej naturze, jak i w przywiązywaniu nadmiernej wagi do najdrobniejszych szczegółów. Niedbale zapięty
mundur, kołnierz nie sięgający przepisowych wymiarów lub je przekraczający, był w jego oczach występkiem
zasługującym na najwyższą karę. Z lubością wynajdywał nowe poniżenia, wyroki ferowane z okazji naj-
błahszych uchybień urozmaicał dotkliwymi umartwieniami,
tropił rodzinne tajemnice, aby boleśnie ranić tych, którzy zasłużyli na jego niełaskę”.*
Wzajemny „sojusz”, którym związali się natychmiast Murat i Konstanty, wyprzedzając sojusz monarchów, miał
podłoże biologiczne — odnalazły się w tłumie dwie podobne natury. Ich krótkotrwały związek stał się w Tylży
symbolem równie krótkotrwałego francusko-rosyjskiego braterstwa broni. Murata już znamy, teraz dalszy ciąg
małego konterfektu Wielkiego Księcia.
Konstanty był niezrównanym sadystą i w idealny sposób pasowały do niego epitety, jakimi obrzucał go (nie
bezpośrednio) Mochnacki: „To straszydło żaków, Żydów i wszetecznic, którym kazał głowy golić (...) ten punkt
w hierarchii jestestw średni, wątpliwy i niepewny, między dwoma kończynami u kresu, gdzie ustaje plemię
zwierząt, a ród ludzki się zaczyna — połowa małpy, połowa człowieka”. Dotyczyło to charakteru, ale i fizys,
gdyż carski braciszek miał twarz małpy, i małpy rozeźlonej, kiedy wpadał w szał. A wpadał raczej często. Anetka
z Tyszkiewiczów Potocka tak go (trafnie) opisała:
„Konstantemu nie brak było błyskotliwości ani uroku, kiedy panując nad sobą starał się podobać. Niejedno już
pióro odmalowało jego usposobienie, złożone z najdziwniej wymieszanych przeciwieństw: gwałtowność,
wyradzająca się w furię, dobroć serca, ujawniana niekiedy podczas najdzikszych wybuchów, słabość charakteru,
która pozwalała nim powodować, a obok tego upór i władcza wola, nie znosząca opozycji ani żadnych
tłumaczeń, jasność umysłu przy niewolniczym uleganiu przesądom, dystynkcja manier i grubiaństwo nawyków
— jednym słowem, natura tygrysa w skórze władcy (...) W miarę jak wściekłość uderzała mu do głowy,
fizjonomia jego nabierała dzikiego wyrazu, który nie przystawał do twarzy ludzkiej (...) Słowa są zbyt słabe, by
odmalować ohydny wyraz, jaki przybierała wówczas jego twarz, mająca w sobie coś nie tyle z człowieka, ile z
dzikiego kota”.
•
Anna z Tyszkiewiczów Potocka-Wąsowiczowa — „Wspomnienia naocznego świadka”, Warszawa 1965.
Wielki Książę z równym upodobaniem katował swoje psy, jak i swoich służących, a nawet lekarzy. Raz,
umywszy ręce, kazał wypić wodę z miski doktorowi Kuczkowskiemu i za odmowę zamknął go w więzieniu.
Najbardziej używał sobie na żołnierzach, podoficerach i oficerach (wielu oficerów popełniło przez niego
samobójstwo), ale że był tchórzem — nie tykał tych oficerów, którzy się nie bali. Często odstawiał teatr,
proponując zelżonemu zadośćuczynienie w postaci pojedynku, i zawsze taki oficer odpowiadał, że sama propo-
zycja jest już wystarczającym zadośćuczynieniem. Aż trafiła kosa na kamień. Pułkownik Dunin odparł:
—
To zbyt wielki zaszczyt, by go odrzucić!
Odebrał tym Konstantemu wszelką chęć do pojedynkowania się.
Natomiast publicznie Konstanty „rżnął w pysk” austriackiego kanclerza Metternicha, wiedział bowiem, że ten
umie szermować wyłącznie słowami.*
Miał też cesarzewicz — trzeba to uczciwie przyznać — duże poczucie humoru. Dość specyficzne zresztą. Z wielu
przykładów jeden: wyjeżdżając ze Słonimia, z gościny u szlachcica, pana B., krzyknął mu przez okno powozu:
—
Zostawiłem panu w domu upominek!
Pan B. sądził, że książę ma na myśli złotą tabakierkę czy coś w tym rodzaju i w te pędy pobiegł do apartamentów
zajmowanych przez Konstantego, by tam na środku podłogi znaleźć... przyczynę okropnego zapachu, który
uderzył go w nozdrza już w korytarzu.
Tu już się Państwo oburzyli, mniemam. Nie tym „upominkiem” (wreszcie to nie moje dzieło), lecz że porównuję
z Konstantym Murata, wariata bo wariata, ale przecież dzielnego zucha i nie sadystę. Gdzie ta tożsamość
biologiczna? Były dwie. Po pierwsze — obaj bawili się ochoczo w krawców na własne potrzeby. Po drugie i
ważniejsze — obaj byli
•
Swoją drogą chwali się Konstantemu ten „strzał”, wymierzony podczas Kongresu Wiedeńskiego! Nie podobało się Konstantemu gardłowanie
Austriaka przeciw Polsce. Musiał wówczas natychmiast opuścić Wiedeń, a dla zatuszowania skandalu puszczono w obieg bajeczkę, że strzelił nie Metternicha, tylko
Windischgraetza, nie w gębę, tylko w ucho, i nie z premedytacją, lecz „przez pomyłkę”.
urodzonymi „playboyami” i kobietki przechodziły im przez palce jak pieniądze.
Tu dopiero mieli pole do wzajemnej wymiany doświadczeń i zaczęli już pierwszego dnia (na tej samej zasadzie
spiknął się Murat w Warszawie z księciem Pepi). Co prawda, w Tylży poza mieszczkami nie było dam, nie mogli
więc organizować sobie wyrafinowanych orgietek w ulubionym stylu (odbiją to sobie za rok w Erfurcie, i to z
nawiązką, bo przy współudziale geniusza w tej sztuce, Hieronima Bonapartego), ale nie co dzień człowiek musi
jeść homary, więc i tak „pojedli” trochę „na mieście”, dając obu armiom temat do zazdrosnych plotek.
Wróćmy do pokera. Po godzinie i piętnastu minutach rozmowy Napoleon i Aleksander wyszli z namiotu i
bardzo ich uradował widok zbratanych Murata i Konstantego — uznali to za dobry prognostyk. Bonaparte
uraczył carskiego brata dworskim komplementem, na co Aleksander nie pozostał dłużny i winszując Muratowi
brawury dodał, iż jest on godnym sługą największego wodza czasów nowożytnych. Napoleon złożył także
gratulacje Bennigsenowi, trudno powiedzieć za co, bo przecież chyba nie za poniesione klęski? Może za poczucie
humoru wykazane pod Pułtuskiem? W bitwie tej w ręce rosyjskie wpadła grupa francuskich markietanek,
których prowadzenie niczym nie różniło się od konduity wszystkich markietanek świata. Bennigsen ciupasem
odesłał je na wschód z adnotacją, że „posyła transport guwernantek dla panien rosyjskich”!!! W każdym razie
gratulowano sobie bez przerwy wszystkiego (na gratulacje dla Bennigsena car odpowiedział gratulacjami dla
Berthiera). Sielanka rozkręcała się pozytywnie.
Następnego dnia, zgodnie z życzeniem Napoleona, car przeniósł się do Tylży, którą uznano za miasto neutralne.
Teraz już byli przez cały czas razem. Spacery pod ramię na oczach obu wojsk, parady, przejażdżki, fety, prezenty,
komplementy, obiady i ordery. Napoleon otrzymał od Aleksandra wstęgę orderu św. Andrzeja, zaś najbardziej
zasłużony w tłuczeniu Francuzów gwardzista rosyjski, Łazariew, „po-łucził” od Napoleona Legię Honorową, co
uwiecznił swym pędzlem Debret na sławnym obrazie wiszącym w Wersalu:
Łazariew całuje trzymającą krzyż dłoń Bonapartego, a w tle ściskają się Murat z Konstantym. Ataman Płatow
dostał w podarunku portret „boga wojny”. I tak dalej. Wielkie tango.
Dwaj główni aktorzy tego przedstawienia, zamknięci w namiocie, grali swego pokera o kawałki Europy, lecz
poza promem byli dla siebie czuli jak para kochanków i wzajemnie starali się oczarować „kupując” jeden
drugiego. Bonaparte z całą powagą opowiada carowi, jak to pewnego razu spal sobie spokojnie pod murem w
Egipcie, a tu nagle mur się zawalił i nie zrobił mu żadnej krzywdy, tylko obudził. I co się okazało? Napoleon
ujrzał w swojej dłoni oryginalną kameę cesarza Augusta, wielkiej piękności. Taki znak przeznaczenia!
Aleksander również z całą powagą odpowiada, że musi się natychmiast otoczyć swymi ministrami, bo inaczej
całkowicie ulegnie urokowi swego brata. Tak jest, car tytułuje teraz eks-„uzurpatora” swoim „panem bratem”
(„Monsieur mon frère”).
Podczas konnej wycieczki Aleksander wskazał jakiś fragment terenu i spytał, jak tu się można bronić, a jak
należy atakować. Napoleon cierpliwie wytłumaczył „bratu” i na końcu rzekł:
— Jeśli jeszcze raz będę prowadził wojnę z Austrią, dam ci, Wasza Cesarska Mość, pod komendę
trzydziestotysięczny korpus i pod mymi rozkazami nauczysz się wojowania.
Aleksander poczuł się szczęśliwy — być szefem korpusu u „boga wojny” to olbrzymie wyróżnienie, już wtedy
głośno mówiono, że „przy Napoleonie Cezar i Aleksander Wielki byliby porucznikami”.
Uwodzili się tak, jak się uwodzi kobiety. Groteskowy był ten bal w zapadłej dziurze nad Niemnem, gdzie dwóch
koronowanych spryciarzy nawzajem czuliło się do siebie i zamykało się w namiocie, by rżnąć Europę jak połeć
wieprzowiny.
Czy oczarowali się wzajemnie? Ależ tak, ależ tak. Zerknijmy im przez ramiona, na listy do ukochanych pań.
Napoleon napisał z Tylży do cesarzowej Józefiny: „Dopiero co poznałem Aleksandra i sprawiło mi to dużą
przyjemność. Jest to bardzo piękny, dobry i młody monarcha, posiadający więcej przenikliwości niż
przypuszczano”. Aleksander do siostrzyczki Katarzyny: „Bóg nas uratował. Wychodzimy z tej walki bez ofiar, a
nawet z pewnym blaskiem. Co powiesz na to wszystko? Spędzam cały czas z Bonapartem, całymi godzinami
jesteśmy sam na sam. Czyż to nie jakiś sen?”.
A tak naprawdę? Tak naprawdę, to byli oczarowani sobą rzeczywiście, dla obydwu cała feta była dużą frajdą,
bawili się, grali, puszyli, cieszyli jak dzieci: Europa patrzy, świat patrzy. Czas im płynął jak sen jaki złoty. Ale obaj
byli też chłodnymi politykami i nie można ich było „kupić” do końca, rozkochać bez reszty, pozbawić rozumu
jak pensjonarkę. To był poker — pensjonarki nie grają w pokera.
Kochali się i nienawidzili. Tajniki dwoistości ludzkiej duszy. Trudno powiedzieć, który bardziej uległ urokowi
drugiego i na jak długo, jedno jest pewne — w dzień, poza namiotem, czuli to „coś”, nocą wracało otrzeźwienie,
w namiocie toczyła się gra bez pieszczot. Poddali się urokowi chwili i to wszystko; któż nie tęskni do takich
spektakli i wzruszeń. Ale jeśli nawet serca im drgnęły, mózgi zostały zimne i wyrachowane.
Jedni historycy twierdzą, że to Napoleon omotał Aleksandra, inni (takich jest więcej) na odwrót, że to car ogłupił
Korsykanina, który popełnił w Tylży wielki błąd, ufając jego demonstrowanej ostentacyjnie przyjaźni. Bzdura,
tego się nie da rozstrzygnąć. W Tylży Aleksander szeptał Prusakom: „Schlebiajcie jego próżności”. Otóż to, czyż
to nie odpowiedź? Lecz Napoleon nie był idiotą i w pewnym momencie wyrwało mu się do swoich: „Prawdziwy
Bizantyjczyk, subtelny, zręczny, zakłamany, zajdzie daleko!”. Właśnie, czyż to nie odsłania realiów?
A przecież lubili się na tym wyzłoconym promie, prześcigali się w grzecznościach i mimo wszystko jeden
drugiego czymś ujmował. Ale to był poker, proszę państwa, poker — w tej grze sympatia do partnera nie jest
atutem. Obaj mieli swoje cele polityczne i grali po to, by je zrealizować. Napoleon chciał podziału Europy na dwa
cesarstwa z satelitami, z przewagą zachodniego. A samodzierżca rosyjski? Wyjaśnił to Buturlin: „Car chciał
zyskać na czasie, potrzebnym do odpo-
wiedniego przygotowania się do walki, która w krótkim czasie miała być wznowiona”. I to już cała prawda. Z
dwoma obliczami. Dla zrozumienia stanu napięć psychicznych i w ogóle psychiki obu partnerów w Tylży,
przydałby się potężny traktat — dzieło psychologów, psychoanalityków i filozofów, gdyby tylko można było
ekshumować i zbadać myśli i uczucia.
Jeśli chodzi o tajniki tylżyckiego pokera politycznego — tych rokowań o procedurze bez precedensu w dziejach
nowożytnej Europy (sam na sam) — to sprawa byłaby o wiele prostsza, gdyby nie ten właśnie istotny fakt, że gra
toczyła się w cztery oczy, pod płótnem namiotu, nad mapą będącą blatem stolika.
—
Ja będę pańskim sekretarzem, a pan moim — powiedział Napoleon.
I tak było. „Obracamy się w sferze hipotez” — tak podsumował stan wiedzy o czwartej rundzie znawca
zagadnienia, Halicz, i nie ma w tym cienia przesady. To, co wiemy, wiemy z kilku listów i kilku
retrospektywnych wypowiedzi, a i tak dotyczą one tylko końcowych fragmentów rundy. Pierwsze licytacje
skrywa mrok tajemnicy, którego już nigdy się nie rozproszy. Dlatego zechciej być wyrozumiałym, Czytelniku, w
stosunku do poniższego, hipotetycznego opisu kilku najważniejszych rozdań. Omówię je na podstawie tych
nielicznych dostępnych źródeł i spekulacji retroaktywnych wysnutych z dokumentu końcowego.
Rozdanie pruskie, przez wielu uważane za najważniejsze w Tylży. Obydwaj grali Prusami zaciekle do końca, po
obu stronach stołu karty pruskie były silnymi figurami. Grając Prusami, car grał sojusznikiem, Bonaparte —
znienawidzonym wrogiem. Nie ukrywał tej nienawiści w rozmowie z Aleksandrem:
—
Podły król, podły naród, podła armia! Mocarstwo, które zawsze wszystkich zdradzało, i które nie zasługuje na
to, żeby istnieć!
Car przyjął to z uśmiechem, ale nie ustąpił i z początku poprosił, by jednak cokolwiek Prusom zostawić, jakiś
strzęp istnienia. Potem, gdy w licytacji pojawiły się kolejne układy,
krok za krokiem powiększał to „cokolwiek” i zmiękczając upór Bonapartego wytargowywał coraz więcej.
Obecnego w Tylży króla Prus Bonaparte traktował jak znajdującego się w niełasce lokaja. Podczas pierwszego
„spotkania olbrzymów” Fryderyk Wilhelm III czekał na brzegu Niemna na wezwanie do namiotu, ale się nie
doczekał. Napoleon udzielił mu audiencji dopiero następnego dnia (i to wyłącznie ze względu na
wstawiennictwo swego „brata”), lecz potraktował jak pętaka i zamienił z nim tylko kilka słów na temat...
noszonego przez Prusaka staroświeckiego munduru huzara:
— Jak dajesz sobie radę z zapięciem tylu guzików?
Przez następne dni „głupi feldfebel” pętał się za dwoma wielkimi jak zmokły kundel, nie dostrzegany, nie
zaszczycany spojrzeniem „boga wojny”, kompromitujący się przy każdej kolejnej próbie żebraniny. Wówczas
Aleksander pomyślał, że może uroda królowej Luizy naprawi to, co popsuła głupota i niezręczność Fryderyka, i
polecił ściągnąć ją natychmiast do Tylży. Był już ostatni dzwonek — królowa przyjechała z Kłajpedy 6 lipca, to
jest na dobę przed ostatecznym sformułowaniem traktatu, i z miejsca przystąpiła do szturmu.
Tak Rosjanie, jak i ich pruscy sprzymierzeńcy dobrze wiedzieli, że w politycznym pokerze Napoleon jest
absolutnie nieczuły na wdzięki kobiet, nawet najpiękniejszych, lecz postanowiono mimo wszystko zaryzykować:
a nuż po raz pierwszy się uda, wreszcie w Tylży obaj czarodzieje nie tylko uwodzą, lecz i są uwodzeni, chodzą w
jakiejś euforii, może rozluźnił się pancerz? Nauczono Luizę słowo po słowie, co ma mówić, o co prosić w poufnej
rozmowie z Bonapartem — przede wszystkim o zwrot Magdeburga, a poza tym — o co tylko się da.
Oczekiwała „boga wojny” w swej najwspanialszej toalecie. Napoleon wpadł do jej kwatery prosto z konnej
przejażdżki, w mundurze strzeleckim, ze szpicrutą w ręku, i zatrzasnął drzwi. Rozmowa trwała piekielnie długo
i położenie stojącego pod drzwiami Fryderyka Wilhelma stało się tak poniżające (te uśmieszki sztabowców), że
nie wytrzymał napięcia i wkroczył do komnaty, przerywając tym samym dialog.
—
Gdyby król pruski zapukał do pokoju trochę później — żartował potem Napoleon — być może musiałbym
mu zostawić Magdeburg.
Ale nie zostawił. Miał niezły wywiad i doskonale wiedział, jakie stosunki łączą cara z królową Luizą, tym
bardziej, że po zajęciu Berlina w roku 1806 Francuzi znaleźli w sypialni królowej portrecik cara i uperfumowaną
paczkę bardzo kompromitujących listów. Być może nie zgodziłby się ze zdaniem Mikołaja Michajłowicza, że
„polityka Aleksandra w tym okresie wytłumaczona być może jedynie jego miłosnym uwielbieniem dla królowej
Luizy”, lecz widząc, jak zaciekle car walczy o Prusy, zdawał sobie sprawę z tego, że coś w tym musi być.
Powiedział któregoś dnia:
—
Królowa to niegłupia kobieta, przewyższa swego męża o całe niebo. Nie dziwię się, że nie może go ani
kochać, ani szanować. Z Aleksandrem łączy ją bliska zażyłość...
Ona zaś przed spotkaniem nienawidziła go z całej duszy, tego „potwora”, „wcielenie złego losu”, tego
„ohydnego syna rewolucji”. Pruscy historycy twierdzili, że podczas ich intymnej rozmowy Bonaparte
zachowywał się brutalnie, jak skończony cham. Ciekawe, skąd to wiedzieli, skoro rozmowa odbyła się w cztery
oczy? I dziwne, bo ona po tym spotkaniu zmieniła zdanie i napisała o „potworze”: „Głowa jego ma piękny
kształt, a rysy świadczą o wybitnej inteligencji. Przypomina cezara rzymskiego. Kiedy się uśmiecha, w kącikach
ust pojawia mu się rys dobroci”.
We wspomnieniach obecnego w Tylży francuskiego kapitana Coigneta możemy przeczytać: „Boże, jakaż ona
piękna, można powiedzieć, że jest to piękna królowa brzydkiego króla, lecz sądzę, iż była ona królem i królową
zarazem. W trzydziestym roku życia oddałbym chętnie jedno ucho, aby zostać z nią tak długo jak Napoleon”.
Napoleonowi również się spodobała. Napisał do Józefiny: „Zachwycająca kobieta, bardzo dla mnie uprzejma, ale
możesz nie być zazdrosną...”. Lecz nie wpłynęła na niego. Błagała do ostatniej chwili. Kiedy wychodzili z pokoju,
spytała jeszcze raz, czemu on nie chce być łaskawym i zyskać tym jej dozgonnej wdzięczności.
—
Niestety, Madame — zadrwił — jestem godny pożałowania, wiem, to wpływ mojej złej gwiazdy.
Kiedy wsiadała do powozu, podał jej z galanterią piękną różę.
—
Przyjmę, Sire — szepnęła, wzdychając zniewalająco — ale choćby z Magdeburgiem.
—
Jej Królewska Mość wybaczy — odrzekł — ale to ja daję. Pani pozostaje tylko przyjmować.
Kiedy zaś znaleźli się razem przy stole biesiadnym i ona wzniosła kielich z winem, mówiąc:
—
Za zdrowie Napoleona Wielkiego! Zabrał nam nasze królestwo, a teraz zwraca!
— on pysznie wykastrował ten szantażyk:
—
Niech pani nie wypije wszystkiego!
Potem wyraził opinię, że zagrała jak najlepsza aktorka Europy i dlatego tylko nie unicestwił zupełnie Prus. Oczy-
wiście nie dlatego. Należy zresztą pamiętać, że ze sprawą Prus ściśle łączyła się sprawa Polski, a konkretnie ziem
polskich zaboru pruskiego. Grając Prusami, nie można było nie grać równocześnie Polską, przy czym w tym
przypadku sytuacja była odwrotna — Napoleon grał sojusznikiem, Aleksander zaś wrogiem.
Polskie rozdanie w Tylży było nie mniej interesujące, a może nawet bardziej, bo z dwoma pięknymi blefami
(jeszcze raz przypominam, że „obracamy się w sferze hipotez”). Najpierw Bonaparte zaproponował Polskę...
carowi! Aleksander jednak był już zbyt wytrawnym pokerzystą, by nie wyczuć, że to blef, i nie dał się wciągnąć
w pułapkę — odmówił kategorycznie. Wiedział już przedtem od swego wywiadu, że Napoleon zamierza
dotrzymać słowa danego Polakom i odbudować ich niepodległość, co znalazło potwierdzenie w propozycji
francuskiej. Według tej koncepcji Polska nie miała być nowym zaborem, lecz samodzielnym królestwem pod
berłem cara. W zamian zażądał Napoleon oderwania od Prus Pomorza, Brandenburgii i Śląska, które zostałyby
oddane Hieronimowi. Zgoda na taki układ oznaczałaby przesunięcie granic Francji daleko na wschód od Odry,
niebezpiecznie daleko. Aleksander zrozumiał, że gdyby przyjął taką Polskę,
z jej suwerennością pilnowaną z dwóch stron przez napoleońskiego brata, to już na „wsiu żyzń” byłby związany
z Francją, a poróżniony z Austrią i Prusami, swymi tradycyjnymi sojusznikami. Głęboko w zakamarkach mózgu
czaiła mu się przyszła nowa wojna z „panem bratem”, bo nie zamierzał się dzielić tytułem arbitra Europy,
zwłaszcza, że przy tym podziale dostawał mniejszą część. W nowej wojnie Austria i Prusy będą mu nieodzowne,
nie pozwoli się złapać na ten diabelski haczyk — Polski pod jego berłem. Byłaby to tylko pozornie jego Polska, z
wojskami gotowymi w każdej chwili stanąć po stronie Francji.
Natychmiast więc zademonstrował Napoleonowi swoją pokerową maestrię równie pięknym blefem.
Zaproponował mianowicie, by Polskę wzięli Francuzi, konkretnie Hieronim Bonaparte, którego ożeni się z
infantką saską. W zamian odbudowane zostaną potężne Prusy. Tym razem Korsykanin wykazał czujność i
odmówił (4 lipca) w dość ostrej formie, argumentując, że taka francuska Polska byłaby stałym zarzewiem
konfliktów między nimi.
Obie powyższe propozycje były przez naszych bohaterów traktowane w sposób „warunkowy”, jak to
podkreślają badacze problemu. Było to zwykłe pokerowe sondowanie i mamienie przeciwnika.
W rezultacie zgodzili się na kompromis: na Polskę utworzoną z byłych Prus Południowych i Nowo-Wschodnich,
pod berłem Fryderyka Augusta saskiego, co notabene było całkowicie zgodne z artykułem VII Konstytucji 3
maja, który mówił, że po zgonie Stanisława Augusta Poniatowskiego „dynastya przyszłych królów polskich
zacznie się na osobie Fryderyka Augusta, dzisiejszego elektora saskiego”. Berlin zaś otrzymał swoje Prusy
Królewskie (Zachodnie), Pomorze, Brandenburgię i Śląsk, ale z wytyczonymi wzdłuż granic drogami
wojskowymi dla armii francuskiej.
Najbardziej omamił Napoleon Aleksandra w rozdaniu tureckim, obiecując mu podział płowiejącego już
imperium otomańskiego, ale „w przyszłości”. Wiedział, że jest to wielkie marzenie cara i dlatego podsycał jego
chętkę na rozdrapanie Porty („Konstantynopol to panowanie nad światem, to klucz
do uniwersalnej potęgi!”), tak jak podnieca się dziecko: jak będziesz grzeczny, to zobaczymy. Podczas obiadu,
siedząc obok królowej Luizy i mając za plecami przybocznego mameluka, Rustama, zażartował:
—
Czemuż to Wasza Królewska Mość nosi turban? Chyba nie po to, by przypodobać się carowi Aleksandrowi,
który właśnie toczy wojnę z Turcją?
—
Nie, chcę zdobyć względy mameluka Waszej Cesarskiej Mości — odparowała zgrabnie.
Pod koniec rokowań Aleksandra nic już nie interesowało tak silnie, jak stanowcze rozwiązanie kwestii tureckiej.
Naciskał na to. Nie mogę jednak powiedzieć, że naciskał energicznie, Aleksander bowiem niczego w swym życiu
nie robił energicznie. Owszem, dyskutowali na ten i inne tematy całymi godzinami, omawiali takie drobiazgi,
jakie zwykle zostawia się zastępcom ministrów i sekretarzom, targowali się o każdy kilometr kwadratowy, każdą
europejską wieś i skrawek wybrzeża, ale w końcu zawsze stawało na zdaniu Napoleona, gdyż bez dwóch zdań
to on był silniejszy i sprawniejszy w robieniu mieczem. Komentując Tylżę, mógłby zadrwić słowami Churchilla:
„Wszystko, czego żądałem, to podporządkowanie się moim życzeniom po rozsądnej dyskusji”.
Była to dla Aleksandra nie najlepsza gra, ale robił do niej dobrą minę licząc, że nie jest to gra ostatnia.
W ciągu kilkunastu dni tej rundy miało miejsce wiele rozdań. Grano mnóstwem sojuszników i wrogów, rzecz
normalna — w każdej talii jest kilkadziesiąt kart. Na stół wskakiwały: Bałkany, Hiszpania, Szwecja, Dania,
Finlandia, Holandia, Portugalia, Malta, Gibraltar, Sund, Dardanele, państewka niemieckie, porty włoskie i
hanzeatyckie i nawet Przylądek Dobrej Nadziei. Nie sposób wyliczyć wszystkich tych figur, a tym bardziej
omówić rozdań i przebić.
Podpisane w dniach 7 i 9 lipca 1807 roku traktaty tylżyckie przywracały królestwo pruskie w granicach sprzed
1740 roku, to jest okrojone o połowę, a i tak z wyraźnym zaznaczeniem Napoleona (w artykule IV), że Prusy nie
zostały przezeń starte z powierzchni ziemi tylko i wyłącznie „przez szacunek, jaki żywi dla cesarza
Wszechrosji”. Francja zagar-
nęła wszystkie prowincje pruskie leżące na lewym brzegu Łaby, Rosja — okręg białostocki i Kłajpedę. Gdańsk
został uznany miastem wolnym, lecz z załogą francuską. Car musiał uznać utworzoną przez Bonapartego
Konfederację Reńską i tytuły królewskie trzech braci Napoleona: Hieronima (w Westfalii), Ludwika (w Holandii)
i Józefa (w Neapolu), a także przyłączyć się do antybrytyjskiej blokady kontynentalnej, ogłoszonej przez
Napoleona w Berlinie w roku 1806. W traktacie tajnym znalazły się postanowienia zezwalające Francji na
ingerencję w północnej Afryce (Tunis i Algier). Poza tym, jeśliby Prusy nie wypłaciły w terminie Paryżowi
osiemdziesięciu milionów franków kontrybucji wojennej — Francja miała prawo zająć całe ich terytorium.
O wolnej Polsce była mowa w artykule V, lecz na żądanie cara bez użycia słów Polska i Polacy. Nowe państwo
zostało nazwane Księstwem Warszawskim, co rozgoryczyło Polaków. Słusznie zauważył jednak Marian Kukieł,
że Napoleon nie mógł iść tym razem za daleko, toczył bowiem zaciętą grę i dbając w niej o interesy Francji (był w
końcu Francuzem, nie Polakiem), musiał w pewnych sprawach wykazywać powściągliwość. Uważał, że nazwy
są mniej ważne od realiów. W artykule V traktatu tylżyckiego „forma poświęcona została treści”.* Swoją
debiutancką powieść zakończyłem dialogiem dwóch braci — głównych bohaterów:
—
„Na litość Boga, człowieku! Cóż znaczą nazwy, cóż wolałbyś? Księstwo wolne i niepodległe, jakie mamy, czy
Polskę Polską zwaną z pozorami wolności jeno?
Milczenie ciężkie i pochmurne wbiło się między nich, aż po długiej chwili Karśnicki wydusił z siebie:
—
Księstwo, księstwo, Dominiku”.**
„Forma poświęcona została treści”. Ale ta treść też się Polakom nie podobała. Nie podobało się im zbyt szczupłe
terytorium restytuowanej ojczyzny (sto cztery tysiące kilometrów kwadratowych), stanowiące tylko ułamek
Polski
•
Choć nie całkowicie — armia Księstwa zwala się Wojskiem Polskim, zachowała narodowe barwy i białego orla.
** Waldemar Łysiak — „Kolebka”.
przedrozbiorowej. Zapomnieli, że sami, mimo krwawych wysiłków, nie byli w stanie przywrócić niepodległości
Polski i że uczynił to dopiero Napoleon; zapomnieli więc o starym polskim przysłowiu: „Darowanemu koniowi
nie zagląda się w zęby”. Znając polski charakter narodowy można postawić dolary przeciw orzechom, że gdyby
Bonaparte utworzył Polskę od Bałtyku po Morze Czarne, również mieliby mu za złe. Że nie przyłączył
Madagaskaru, schedy po Beniowskim.
Warszawska Aukcja Antykwarska Anno Domini 1976. Kiedy podczas antraktu wspominam, że wkrótce wyjdzie
moja książka o czasach napoleońskich, jeden z moich rozmówców-bibliofilów, człowiek inteligentny, strzela
natychmiast z biodra:
—
Napoleon był szują!
—
Dlaczego pan tak mówi?
—
Oszukiwał Polaków!
Drugi rozmówca, też inteligentny, bez wahania potwierdza to. Towarzysz z wycieczki do dalekiej Azji,
pracownik wyższej uczelni w Gliwicach, używa tych samych słów. Używa ich co drugi Polak. Słyszy się to
nieustannie.
Chryste Panie, miej litość, bo nie wiedzą, co mówią! U naszych licealistów można to jeszcze zrozumieć — bywają
„pedagodzy” porównujący Napoleona z Hitlerem (!) — ale skąd ta nienawiść u ludzi dorosłych, cóż to jest?
Powszechna w Polsce znajomość historii w kategoriach: „Za króla Olbrachta wyginęła szlachta”, a jeśli głębsza,
to z tendencyjnych artykułów i prac naukowych. I do tego to imię. Inne: Aleksander, Cezar, Waszyngton,
Hannibal, Ludwik XIV, Iwan Groźny, Karol Wielki — nie wywołują żadnych wzruszeń ani skojarzeń. Napoleon
— tego się ślepo wielbi lub (o wiele częściej) ślepo nienawidzi, w obu przypadkach bezsensownie. Jeśli się
nienawidzi, to głównie za to, że nie poświęcił całego życia Lechistanowi w podzięce za ciepłe serduszko z
przyległościami Walewskiej. W odpowiedzi na ankietę ogłoszoną przez „Mówią Wieki” napisałem m. in.: „Warto
przypomnieć polskim krytykom Napoleona, iż sentymentem i z sercem na dłoni można rządzić we własnym M-
3 (i to nie zawsze), ale nie państwami” (nr 8—1969).
Napoleon bez ogródek oznajmiał: „Ja Francji i jej interesom winienem się całkowicie poświęcić” (list do Caulain-
courta z roku 1811 w kwestii carskich roszczeń wobec Księstwa Warszawskiego); jego działanie na rzecz Polski
było pragmatyczne, podyktowane interesem Francji i całej tej Europy, o której zjednoczeniu pod francuskim
przywództwem Bonaparte wciąż marzył. Stąd jego głośna wypowiedź: „Bez odbudowania Polski Europa z tej
strony pozostaje bez granic”, i druga, w której nazywa Polskę „kluczem sklepienia Europy”. Jeśli chodzi o efekt
Tylży, o Księstwo Warszawskie, to — jak zaświadcza w swych wspomnieniach cesarski adiutant, Józef
Grabowski — Napoleon z całą szczerością oznajmił narzekającemu Polakowi, prezesowi Rady Ministrów
Księstwa Warszawskiego, Stanisławowi Małachowskiemu:
— Drogi hrabio, grałem w „dwadzieścia jeden”. Dobrałem dwadzieścia i zatrzymałem się na tym.
Z pozoru trąci to cynizmem, ale w żadnym razie nie był to cynizm — było to pyszne jako metafora i bardzo celne
określenie sytuacji przy stole gry. Każdy, kto zna grę w „21” (zapożyczoną przez Polaków od Francuzów i wciąż
u nas popularną), wie, iż dobranie dwudziestki to sytuacja prawie optymalna, dalej nie można dobierać kart,
gdyż idąc na takie ryzyko ma się ponad 90-procentowe prawdopodobieństwo „skrewienia” czyli przegrania. I
tak było na tylżyckim promie. W istniejącej sytuacji Bonaparte nie mógł zaryzykować próby powiększenia
Księstwa, gdyż to wywołałoby sprzeciw Rosji i przede wszystkim Austrii z jej nietkniętą, a głodną boju armią, co
przy zmęczeniu wojsk napoleońskich było wówczas nader niebezpieczne — cały układ, cały oczekiwany pokój
mógłby się zawalić (precyzyjnie wytłumaczył to francuski dyplomata Bignon, poseł Napoleona w Księstwie, w
VI tomie swej „Histoire de France, depuis le 18 Brumaire jusqu’a la Paix de Tilsitt”, Paris 1830).
Lecz chociaż sentyment wyrzuciliśmy już na śmietnik, bo w grach politycznych tam jest jego miejsce, w
przypadku Napoleona (jest to jeden z nielicznych tego rodzaju przypadków, jakie znam z historii) — i sentyment
grał tu rolę! Wielokrotnie, przynajmniej kilkanaście razy, cesarz powta-
rzał, na piśmie i „na gębę”, że sprawa odbudowania Polski jest dlań nie tylko kwestią polityczną, planowaną i
realizowaną od strony użyteczności francuskiej i paneuropejskiej, lecz i s p r a w ą h o n o r u ! Kilka z tych
wypowiedzi zacytuję jeszcze w tej książce.
Inni tego nie cytują — czemu? Na tym, na takiej osobliwej selektywności w wyborze źródeł, ma polegać
uczciwość dziejopisa? Owa selektywność jest najzwyklejszym fałszowaniem tematu, jest kłamstwem; panowie
historycy tak dewocyjnie kłamią (przed jakim to ołtarzem? warto spytać), jakby prawda była grzechem
śmiertelnym. Cytuje się różne, sprytnie okrojone, wypowiedzi Napoleona, dając im, w sposób skończenie
tendencyjny, antypolską interpretację. Dlaczego nie cytuje się takich jego wypowiedzi (a było ich, co już powie-
działem, sporo) jak ta, z czasów kiedy był Konsulem:
— Stara Francja opluła się i zhańbiła, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa, jak
Polska. Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja biorę na siebie obowiązek ich pomszczenia. Dopóki Polska nie
zostanie odbudowana w swych starych granicach („sur ses anciennes bases”), w swej całości, nie będzie trwałego
pokoju w Europie. Cierpliwości!... Jeśli pożyję jeszcze ze dwadzieścia lat, zmuszę Rosję, Prusy i Austrię do
zwrócenia Polsce zagrabionych ziem. Polityka tych trzech krajów wobec Polski jest ohydna, haniebna, podła!
To zdanie przytoczył (w tomie IX swych pamiętników, wydanym w Paryżu w roku 1829) człowiek, który nie
miał żadnych powodów brązowić Napoleona — były sekretarz osobisty Bonapartego, wyrzucony z dworu,
Bourrienne. Człowiek ten w końcu związał się z Burbonami przeciw cesarzowi, można więc kwestionować
wszystko, co napisał przeciw zdradzonemu panu, ale nie to, co przytoczył o nim dobrego. Otóż Bourrienne
stwierdził m. in., że Napoleon zawsze traktował Polskę „sentymentalnie” i dodał: „Wciąż miał na sercu
pomszczenie rozbiorów Polski, ja sam odbyłem z nim co najmniej dwadzieścia rozmów na ten temat”!
I cesarz to zrobił, pomścił nas, przywrócił Polskę do życia. W podzięce wciąż się słyszy: „Napoleon oszukiwał
Polaków!”.
Skąd się to bierze? Już ze szkoły, jak mówiłem. Dziecko wkuwa, bo „pan” lub „pani” zadała, taki na przykład
tekst (w podręczniku H. Katza „Historia powszechna 1789—1870”): „Gdy do kwatery Napoleona w Tylży
przybył wysłannik cara, generał Łobanow-Rostowski, by wszcząć układy, Napoleon rozłożywszy mapę wskazał
na Wisłę i powiedział: «Oto granica dwóch imperiów; po jednej stronie ma panować pański monarcha, po
drugiej ja. Wypowiedź ta oznaczała m. in. również to, że dla Napoleona ważniejsze było porozumienie z carem,
niż wszelka idea wskrzeszenia państwa polskiego”.
Nie można napisać prawdy o układzie Ribbentrop—Mołotow, ale z rozkoszą pisze się kłamstwo o czymś
podobnym, żeby dokopać człowiekowi Zachodu, Francuzowi-imperialiście. Nauczyciele nie są tu winni, oni
zwyczajnie „realizują” podręcznik. Autor podręcznika też nie ponosi winy — on tylko przepisał to, co wyczytał
u „poważnych historyków”. Przepisał dogmat. I uczniak już zapamiętał: „wszelka idea wskrzeszenia państwa
polskiego” była obca temu wrogowi klasowemu, żabojadowi w cesarskiej koronie. Jeśli uczniak kiedyś weźmie
do ręki „Cesarski poker”, to się tego idiotyzmu oduczy, bo znajdzie tam dowód na to, iż rzekome cesarskie słowa
znad mapy są ordynarnym fałszem, apokryfem rosyjskiego hagiografa Dymitra Bantysz-Kamieńskiego; lecz ilu
uczniaków przeczyta moją książkę i wydorośleje? Reszta dalej będzie klepać to, czym go manipulują „poważni
historycy”, i bredzić, że „Napoleon oszukiwał Polaków”.
Lecz zostawmy słowa; temu, że „Napoleon oszukiwał Polaków”, przeczą dokonane fakty — fakty historyczne.
Bonaparte spełnił swe zapowiedzi i dotrzymał obietnic, czynem przekreślając dzieło rozbiorów: unicestwił stan
stworzony przez zaborców w roku 1795 i nigdy Polski nikomu nie sprzedał. W 1807 roku wskrzesił ją pod
postacią Księstwa Warszawskiego, w roku 1809 nieomal podwoił jej zasięg terytorialny, a w roku 1812 jednym z
celów nowej wojny była odbudowa Królestwa Polskiego w jeszcze większych granicach. Przedstawiciel Rosji na
Świętej Helenie, Szkot z pochodzenia, hrabia Balmain, przytacza („Pamiętniki”) wypowiedź
Bonapartego w rozmowie z admirałem Malcolmem: „Jedynym moim celem wojowania z Rosją było
odbudowanie Królestwa Polskiego”. Jeśli nawet nie jedynym, to zgódźmy się, że głównym.
Tu wielu zawrzaśnie: hola!, toż to (ta ostatnia sprawa z 1812) nie fakt, tylko właśnie słowa, gadanie już po
wszystkim! Spójrzmy więc na to, co było przed wszystkim, przed wojną 1812 roku. Napoleońska odezwa do
armii, inicjująca tę kampanię, zaczynała się od słów: „Żołnierze! Druga wojna polska jest rozpoczęta!”, co
znaczyło: druga wojna o Polskę. W tajnym układzie sojuszniczym Napoleona z Austrią, zawartym przed
rozpoczęciem działań (14 marca 1812), artykuł V mówił, że „jeśli wojna przeciw Rosji zostanie wygrana,
Królestwo Polskie będzie odbudowane”. W tym samym artykule cesarz, jako wynagrodzenie za pomoc ze strony
Austrii, gwarantował Wiedniowi, że przy odbudowywaniu państwa polskiego Galicja pozostanie austriacka.
Lecz już następny artykuł (VI) wykładał możliwość inną, możliwość zamiany: jeśli część Galicji (dalsza część
Galicji, bo pierwsza część była już polską od roku 1809) wejdzie jednak w skład odbudowywanej Polski, to
Austria w zamian dostanie prowincje iliryjskie.
Według zapewnień Napoleona, odtworzone przezeń Królestwo Polskie miało objąć Litwę, Podole, Ukrainę i
dużą część Galicji. Jednakże nigdy w dobie napoleońskiej nie pojawiła się szansa, by odtworzyć
supermocarstwową Polskę z okresu największego, jagiellońskiego rozkwitu, „sur ses anciennes bases”. Dlaczego
— to celnie wytłumaczył Bourrienne:
„Chcę zakończyć moje refleksje na temat spraw polskich krótką uwagą tłumaczącą Napoleona, wydaje mi się to
ważne. Polska, jako się rzekło, została podzielona przez trzy potęgi: Rosję, Austrię i Prusy. Napoleon walczył z
każdym z tych mocarstw, lecz nigdy z trzema jednocześnie. W roku 1805 bił się z Austrią i Rosją, lecz Prusy
zachowały neutralność. W 1806 wojował przeciw Prusom i Rosji, lecz Austria była neutralna. W 1809 bił Austrię,
przy Prusach neutralnych i z Rosją jako sprzymierzeńcem. W 1812 toczył wojnę z Rosją,
lecz przy pomocy Austrii i Prus. Tak więc nigdy nie miał możliwości zrealizowania swego planu, to jest
wyegzekwowania wszystkich ziem polskich, które uległy zaborom. Nie był to problem braku chęci, tylko braku,
możliwości ze względu na sytuację międzynarodową”.
Krótko mówiąc: w tej skomplikowanej sytuacji politycznej cesarz, wskrzeszając Polskę, zrobił, co mógł. Polacy
płacą mu dziś za to warczeniem: „Napoleon oszukiwał Polaków!”. A może na odwrót, drodzy państwo?
Przypomnijmy sobie, jakie to z nas były herosy, jacy patrioci rwący wędzidła, żeby lecieć do boju, i gotowi za
ojczyznę umierać, byle tylko ją oswobodzić:
Rok 1806. Polski nie ma na mapie Europy od kilkunastu już lat; Polacy sami nie potrafili zrzucić kajdan
(Powstanie Kościuszkowskie), więc teraz cierpią jarzmo i modlą się
o
cud. I oto cud następuje: z zachodu zbliża się Francuz, który kiedyś obiecał Polakom, że ich pomści i wyzwoli.
Francuz bije jednych zaborców (Prusaków) i szykuje się do lania następnych (Rosjan), a jednocześnie wzywa
Polaków (w zdobytym Berlinie), aby pomogli sobie pomagając jemu: niech w Polsce wybuchnie ogólnonarodowa
insurekcja, która pozwoli Francuzom szybciej uporać się z zaborcami. „Polacy! Od was więc zawisło istnieć i
mieć ojczyznę, wasz zemściciel, wasz stworzą się zjawił! (...) Przynoście mu wasze serca
i
odwagę wrodzoną Polakom. Powstańcie i przekonajcie go, iż gotowi jesteście i krew toczyć na odzyskanie
ojczyzny. Wie, iż jesteście rozbrojeni. Broń i oręż z rąk jego otrzymacie...”. Te słowa rozplakatowano. Podobnymi
zaklinał Napoleon Sarmatów w rozmowach bezpośrednich:
— Bądźcie godnymi ojców waszych, którzy rozkazywali dworowi brandenburskiemu, nadawali carów Moskwie,
oswobodzili Wiedeń i uwolnili całe chrześcijaństwo! Bądźcie podobni pradziadom waszym, o których
bohaterstwie tyle świadectw dają dzieje świata! (...) Chcę waszemu narodowi przywrócić istnienie polityczne, ale
korzystając z danej wam sposobności okażcie się godnymi moich zamysłów. Jeżeli w żyłach waszych płynie
jeszcze krew dawnych, mężnych Polaków, wszyscy chwyćcie za broń! Niechaj hasłem waszym
będzie: Wolność lub Śmierć! Dzisiaj los wasz w waszym jest ręku, ja czekam, byście mnie przekonali o odwadze
waszej. Muszę ujrzeć skutki waszego zapału nie w słowach i nie w oświadczeniach zawarte... I tak dalej, i temu
podobne.
I co? I nic. Wszystkie apele nawołujące do powstania zawodzą, przysłowiowy „groch o ścianę”. Polska nie
drgnęła. Polacy — jak złośliwie i celnie skonstatował Norwid — „czekają, aż Francuzi przyjdą zrobić im
Ojczyznę”. Mizerna ruchawka w Wielkopolsce została przez Dąbrowskiego i Wybickiego wzniecona wówczas,
kiedy już nie było tam prawie z kim walczyć, bo Prusak uciekał przed wkraczającymi Francuzami w panicznym
strachu.
Co potem? Potem Napoleon stworzył „un ridicule Duché de Varsovie” (śmieszne Księstwo Warszawskie), jak
drwili niektórzy Polacy, niezadowoleni ze „zrobionej” im przez przybysza Ojczyzny — ci sami, którym przez
myśl by nie przeszło, żeby mu w tym pomóc, żeby walczyć. I znowu czekanie na kolejne cuda. Cud największy,
wskrzeszenie wielkiego Królestwa Polskiego, miał się stać w roku 1812, po pobiciu Rosji. Cesarz oczekiwał, że
Polacy staną do tego, najważniejszego dla nich boju, „jak jeden mąż”. Stanęli w liczbie kilkudziesięciu tysięcy
regularnych żołnierzy (ze wszystkimi późniejszymi uzupełnieniami prawie 100 tysięcy) z Księstwa
Warszawskiego. Tylko z Księstwa, choć Bonaparte nawoływał, by „wszyscy Polacy, jak ich jest 16 milionów,
wsiedli na koń”. Był to zwrot retoryczny, lecz cesarz oczekiwał dużo więcej, oczekiwał, że w każdym Polaku,
wobec takiej okazji wskrzeszenia ich mocarstwowego bytu, obudzi się lew. Zawiódł się bardzo — Polacy z ziem
polskich pod panowaniem pruskim, austriackim i rosyjskim nie ruszyli się. Szczególnie przykre było to na
Litwie, gdzie nie wybuchła pożądana insurekcja, a potem napływ do wojsk francusko-polskich idących na
Moskwę okazał się znikomy. Tylko w „Panu Tadeuszu” wygląda to krzepiąco; cytowana złośliwość Norwida
była wymierzona właśnie w „Pana Tadeusza”, w ów prześliczny poemat, który jest lustrem uroczego stylu życia
polskiej szlachty, potrafiącej cudownie pić, bawić się
i rozprawiać o wolności, którą... ktoś przyniesie na półmisku.
Nawet Wacław Gąsiorowski, jako historyk i jako powieściopisarz nieprzychylny Napoleonowi, propagujący
sądy o cesarzu krzywdzące i niesprawiedliwe, musiał przyznać (w przypisie do wydanych przezeń pamiętników
Grabowskiego):
„Polacy w owym czasie politykowali na cztery strony (francuską, rosyjską, pruską i austriacką — przyp. W. Ł.), a
za Napoleonem, krom Księstwa Warszawskiego, nie szli. Mogliby czterokroć liczniejszą armię wystawić,
mogliby byli zaważyć naprawdę, woleli czterem państwom naraz służyć. Stąd nie powinni żywić pretensji do
Napoleona (...) bo naród spał”.
„Mogliby zaważyć...”. Tak, Polacy mogliby wówczas spełnić oczekiwania swego największego przyjaciela,
pomóc jemu i sobie, przeważyć szalę wojny 1812 roku i sprawić, że mapa Europy oraz podręczniki historii w
szkołach wyglądałyby dziś zupełnie inaczej. Ale nie zrobili tego, bo „naród spał”. Klęska Polski była
jednocześnie klęską napoleońskiej Francji i samego Napoleona, który się na Polakach zawiódł. No więc kto kogo
oszukał? Napoleon Polaków, czy odwrotnie? Zawsze dobrze jest znać fakty, czyli prawdę, bo to chroni człowieka
przed biciem się w cudzą pierś za własne grzechy, proszę szanownych rodaków!
Wielki Polak i wielki historyk, Szymon Askenazy, przed którym klęczeć winni i czołem bić ujadacze, zamiast
pluć swą ignorancją ze stron kłamliwych książek i z łamów kłamliwych artykułów, tak rzekł o Napoleonie
podczas odczytu na publicznym posiedzeniu Akademii Umiejętności w dniu 23 maja 1912 roku:
— Chciał Polski, zapewne nie przez czułość dobroczyńcy — uchowaj Boże narody słabe od miłosierdzia
potężnych — lecz przez wysoką rację stanu Europejczyka, w przeświadczeniu, że „bez odbudowania tego
królestwa Europa z tej strony pozostaje bez granic”, że nieodzowna przywrócić ten „klucz sklepienia” domu
europejskiego dla dobra i bezpieczeństwa mieszkańców tego domu. Tej prawdzie on po wsze czasy
oddał świadectwo, nie czczym słowem, lecz czynem ogromnym.
To tyle, panowie od „Napoleon oszukiwał Polaków!” *.
Historycy do dzisiaj kłócą się o to, kto wygrał czwartą, tylżycką rundę cesarskiego pokera. Przykładowo Roger
Peyre: „Faktem jest, że traktat w Tylży był korzystny tylko dla cesarza Aleksandra, który zawierał umowę jako
zwyciężony, a w efekcie mógł odtąd swobodnie działać na Bałtyku i u ujścia Dunaju. Dla Francji traktat był
najzupełniej niekorzystny”. Natomiast Eugeniusz Tarle nazwał traktat tylżycki „poniżającym” dla cara.
Trzeba niewątpliwie przyznać słuszność w ocenie historykowi radzieckiemu. Błędem Napoleona była wspaniało-
myślność wobec Prus (złamał w ten sposób przyrzeczenie dane armii w 1805 roku: „Wspaniałomyślność nie
będzie więcej przeszkadzać naszej polityce”) — zapłaci za to drogo w kilka lat później. Prawdą jest też, że
pokonany w wojnie Aleksander uzyskał w następstwie zdobycze terytorialne. Podstawowa jednak prawda
wyglądała tak, że Napoleon uzyskał w Tylży panowanie nad prawie całą Europą (co najmniej dwie trzecie
terytorium kontynentu), prawo do ekspansji poza nią i wpędził Rosję w najróżniejsze konflikty dyplomatyczne,
nie mówiąc już o tym, że zmusił ją do zamknięcia portów handlowi brytyjskiemu (Blokada Kontynentalna), co
rujnowało ją gospodarczo. Z całą pewnością — czwartą rundę cesarskiego pokera Bonaparte rozstrzygnął na
swoją korzyść.
Pożegnali się pocałunkiem w obecności wiwatującego
•
W recenzji „Cesarskiego pokera”, sporządzonej dla pierwszego wydawcy, doc. dr hab. Jerzy Łojek podkreślił: „Najwyżej oceniam zdecydowaną
postawę Autora przy analizie i ocenie polityki Napoleona wobec Polski. P. Łysiak ma całkowitą rację podejmując zdecydowaną polemikę z naiwnymi wrogami
Napoleona w naszym kraju i wykazując, iż ówcześnie nie było dla sprawy polskiej żadnej innej szansy, a Napoleon zrobił w końcu dla Polski więcej, niż
jakikolwiek inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy. Było i jest nadal na ten temat wiele nieporozumień, nie tylko w
publicystyce historycznej, lecz nawet w historiografii naukowej (...) Gdyby nie Napoleon i Księstwo Warszawskie, przez cały XIX wiek obowiązywałaby konwencja
rosyjsko-prusko-austriacka z 15/26 stycznia 1797 roku o wytarciu na zawsze imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i prawno-państwowych”.
wojska. Była to bardzo przyjemna w swych zewnętrznych przejawach gra — o tym już pisałem (Tarle:
„Napoleon zachowywał się tak poprawnie, by pigułka, którą miał przełknąć Aleksander, okazała się mniej
gorzka, niż myślał”). Lecz po obu stronach stolika dobrze było wiadomo „co jest grane”. Złoty prom miał być
pomostem pokoju między dwoma narodami, symbolem końca pokera, a stał się tylko parawanem gry. Był to
więc w najlepszym razie prom pozłacany, i to cienko. Nie wszystko złoto, co się świeci.
Podobnie będzie za rok w Erfurcie, przy kolejnym „spotkaniu olbrzymów”. Obaj „panowie bracia” świadomie
lub podświadomie przeczuwali, że nadejdzie jeszcze czas ponownego wzięcia się za łby — w Europie było
miejsce tylko dla jednej wyroczni. Jak symbol i jak zapowiedź tego, a zarazem jak groźne memento zabrzmiała
scena, która przeszła do historii i do legendy. Pewnego dnia Bonaparte i Aleksander, trzymając się pod ręce,
przechodzili obok starego francuskiego grenadiera, który sprezentował broń. Napoleon zatrzymał się.
—
Co sądzisz, Wasza Cesarska Mość — powiedział wskazując wielką bliznę biegnącą od czoła do połowy twarzy
żołnierza — o ludziach, którzy żyją mimo takich ran?
Car był biegły w języku i zrykoszetował równie piękną aluzją:
—
A co ty sądzisz, Wasza Cesarska Mość, o żołnierzach, którzy takie rany zadają?
Zapanowała chwila ciszy, rozsadzanej ciężkimi oddechami dworaków. Grenadier nawet nie drgnął; zadrżeli
wszyscy obecni, gdy w tej ciszy rozległa się nagle jego posępna odpowiedź:
—
Ci już nie żyją!
5
RUNDA
Runda szpiegów i swawolnych dam
(Co rozdanie to blef)
W ZATRUTYM OGRODZIE AMORA
Czwarta runda cesarskiego pokera była ostatnią, którą „bóg wojny” wygrał. Piąta, kontrolowana przez Amora —
przedostatnią z tych, których nie przegrał. Ta piąta, w której figurami byli szpiedzy w spodniach i w sukienkach,
nakładała się na wszystkie poprzednie i wszystkie późniejsze, będąc właściwie rundą dodatkową, najdłuższą, bo
trwającą przez cały czas, do początku do końca cesarskiego pokera.
Szpiedzy, którzy działali na rzecz Rosji przeciw Bonapartemu, byli to ludzie bardzo pracowici i nie zadowalali
się jednym etatem. Najczęściej byli symultanicznie agentami Wiednia i Petersburga, Berlina i Petersburga lub
Londynu i Petersburga, bądź nawet wszystkich tych czterech stolic naraz. Wszelako wrodzona skromność nie
pozwalała im informować chlebodawców, że siedzą na kilku stołkach jednocześnie, to jest, że sprzedają swe
odkrycia kilku wywiadom.
Takim właśnie pracowitym asem był podwójny agent (Londynu i Petersburga), William Barré, Anglik z
wychodźców hugonockich, który służył w marynarce rosyjskiej. Po dziesięciu latach tej służby dostał się do
posła francuskiego w Kopenhadze, Grouvella, i został przez niego posłany w roku 1795 z tajną misją do
Warszawy. W dwa lata później wywiadowi rosyjskiemu udało się wkręcić Barrégo (co prawda na krótko) na
stanowisko „secrétaire particulier” przy boku... wojującego w Italii Napoleona! Ale to było jeszcze za cara Pawła.
Za Aleksandra szpiedzy rosyjscy pracujący przeciw Francji rekrutowali się głównie z kręgów francuskiej
emigracji, to jest z rojalistów, zwolenników wypędzonego przez Rewolucję hrabiego Prowansji Ludwika de
Bourbon, który nie uznawał Bonapartego i mienił się królem Francji, Ludwikiem XVIII. Klasycznym przykładem
był hrabia Vernégues, pracujący na terenie Rzymu. Ale przykładem najbardziej dramatycznym, zaskakującym i
wprost legendarnym był hrabia d’Antraigues, pracujący na rzecz Wiednia (dorywczo) i Petersburga (etatowo), a
później także Londynu. Zaskakujące było to, z jaką łatwością udało się temu człowiekowi skaptować do współ-
pracy wybitne osobistości z bezpośredniego otoczenia Napoleona.
Ludwik Emanuel Henryk Aleksander de Launai, hrabia d’Antraigues, polityk, bon-viveur i obieżyświat
(zwiedził cały Bliski Wschód), a przede wszystkim awanturnik i utalentowany intrygant, urodził się w roku 1753
w Montpellier. Jak prawie każdy francuski arystokrata, nienawidził motłochu, który zburzył Bastylię i pozbawił
głowy Ludwika XVI. Wyemigrował więc i rozpoczął walkę przeciw Republice. Była to praca ciężka i
niebezpieczna (choć nie pozbawiona uroków), a hrabia d’Antraigues nie lubił się pocić za darmo, nawet dla idei.
Z wywiadem rosyjskim nawiązał owocne stosunki w roku 1793, poprzez hiszpańskiego ambasadora w Wenecji,
Las Casasa, który skontaktował go z carskimi posłami w Genui (Lizakiewiczem) i w Neapolu (Gołowkinem).
Agenci, którzy dostarczali d’Antraiguesowi informacje, są do dzisiaj nieznani, znamy tylko ich pseudonimy.
Podczas
kampanii włoskiej Napoleona (1796) d’Antraigues otrzymywał regularne raporty ze sztabu Bonapartego (!) od
„generała Boularda” * , zaś w latach 1798—1799 jego wtyczką w Paryżu był tajemniczy wysoki urzędnik
francuskich ministerstw Spraw Zagranicznych i Finansów o pseudonimie „Vannelet”**. 27 maja 1797 roku
d’Antraigues został nawet przychwycony w Trieście przez żandarmerię francuską, i to z teczką pełną
szpiegowskich papierów, lecz w nagrodę za wyśpiewanie wszystkich tajemnic (podczas osobistej rozmowy z
Bonapartem) i małą usługę (chodziło o sfałszowanie dokumentu) Francuzi — nie orientujący się jeszcze, z jakim
asem mają do czynienia — zorganizowali mu „ucieczkę” do Szwajcarii.
Co, u licha, robiło wobec tego Tajne Biuro (Cabinet Secret) Napoleona, zorganizowane już w maju 1796 roku na
miejsce służby wywiadowczej sztabu głównego i wywiadów sztabowych poszczególnych generałów? Komórka
ta, działająca pod kierunkiem eks-dowódcy pułku kawalerii, Jana Landre, miała na swoim koncie spore sukcesy
wywiadowcze, kontrwywiadowcze i prowokacyjne. Dlaczegóż więc nie rozszyfrowali „Boularda” i „Vanneleta” i
nie unieszkodliwili d’Antraiguesa raz na zawsze? Otóż to jest sprawa mętna, zagadka, faktem jest wszakże, iż
właśnie aresztowanie d’An-traiguesa było końcem kariery Landrego. Podejrzanie długo przetrzymywał on w
swoich rękach teczkę szpiega ze wspomnianymi papierami. Rozgniewany Bonaparte najpierw skazał szefa
Tajnego Biura na piętnaście dni ciemnicy, potem co prawda odwołał ten rozkaz, lecz Landre musiał się podać do
dymisji.
Natomiast d’Antraigues powrócił spokojnie do swych zajęć. Informacje o armii francuskiej i o sytuacji w Paryżu,
które docierały dzięki niemu do Petersburga, były bardzo cenne, atoli kryterium użyteczności nigdy, jak wiemy,
nie stanowiło u cara Pawła wartości nadrzędnej — tą było jego
•
Historycy francuscy starali się utożsamić tego zdrajcę z generałem Cervonim, nie ma jednak na to dowodów.
** Historycy wskazywali później na bogatego finansistę Despreza, lecz i to jest hipoteza nie udokumentowana.
własne widzimisię i niestabilność humoru. Toteż w chwili jakieś „migreny” Paweł uznał swego agenta za
„swołocz” i do d’Antraiguesa bezzwłocznie wysłano wymówienie z pracy. Na jego szczęście nastąpiło to 12
marca 1801 roku, zaledwie jedenaście dni przed „apoplektycznym atakiem” imperatora. Wieść o mordzie dotarła
do d’Antraiguesa wcześniej niż wlokące się pismo z „wypowiedzeniem” i wówczas pan hrabia dał fantastyczny
popis swego sprytu. Licząc na to, że
o
„wypowiedzeniu” mało kto pamięta (biorąc pod uwagę rozgardiasz, jaki panował wówczas w Petersburgu,
było to usprawiedliwione), udał, że nic nie wie o śmierci cara i wysłał do Rosji antydatowany list, w którym...
uniżenie podziękował za proponowaną mu nagrodę w wysokości trzystu tysięcy rubli, dodając, że z pobudek
ideowych nie może przyjąć tak wielkiej sumy i że za mniejsze pieniądze będzie dalej sumiennie wypełniał swoje
obowiązki.
Ten przepiękny blef udał się i d’Antraigues pozostał w służbie wywiadu rosyjskiego, a car Aleksander już 27
kwietnia 1801 roku podwoił mu pensję do wysokości sześciuset dukatów. Dobrze opłacany, mający poparcie
takich prominentów, jak kolejni wicekanclerze Panin i Kurakin oraz minister spraw zagranicznych Czartoryski,
d’Antraigues zdwoił wysiłki i po kilku latach, w momencie koronacji Napoleona, osiągnął niemal szczyty
szpiegowskiego powodzenia. Udało mu się przekupić kilku francuskich dyplomatów, w tym sekretarza
ambasady francuskiej w Wiedniu, swego dawnego znajomka, Posuela. Od tej pory cała tajna korespondencja
między Paryżem a francuskim ambasadorem w Austrii, Champagnym, a także idąca via Wiedeń — na przykład
do Konstantynopola — przestała być tajna dla Petersburga. Miał także d’Antraigues swoich korespondentów w
sztabie francuskich wojsk okupacyjnych w Hanowerze
i
korzystał czasami ze zbyt otwartych zwierzeń nieświadomych niczego (chyba nieświadomych) przyjaciół,
francuskich generałów Dumasa i Sucheta. Jego wuj, de Barral, był biskupem w Meaux, a stary znajomy, Stefan
Méjean, sekretarzem generalnym prefektury okręgu Sekwany — niewykluczone, że utrzymywali z nim kontakty.
W roku 1802
dwóch synów jego służących, Duclaux i Delmas, zostało członkami (wielce prawdopodobne, że dzięki jego
sekretnej rekomendacji) Ciała Prawodawczego.
Rezydował w Dreźnie, kierując tu rosyjską centralą szpiegowską. Napoleon nie wiedział o wywiadowczych
sukcesach d’Antraiguesa, wiedział natomiast doskonale, że d’Antraigues jest inspiratorem i autorem
wymierzonych w niego pamfletów, dlatego też kilkakrotnie żądał od Sasów wydania mu intryganta. Sasi
odmawiali, nie przyszedł bowiem jeszcze czas Austerlitzu i Jeny, w związku z czym nie trzęśli jeszcze przed
Bonapartem portkami. Z Drezna zaszyfrowane raporty d’Antraiguesa mknęły w torbie specjalnego kuriera via
Berlin do najbliższej rosyjskiej stacji pocztowej (Radziwiłów) i dalej, na biurko księcia Czartoryskiego. W roku
1804 było tych raportów już tak wiele, że Czartoryski musiał zatrudniać ekipę deszyfrantów.
Największym, obrosłym legendą i do dzisiaj spędzającym sen z powiek historykom sukcesem d’Antraiguesa
było skaptowanie dwóch agentów, konkretnie agenta i agentki, w samym Paryżu, na najwyższych szczeblach
hierarchii urzędowej i w najbliższym „entourage” Napoleona. Agentów tych d’Antraigues określał w raportach
wysyłanych do Petersburga mianami: „Paryska Przyjaciółka” i „Paryski Przyjaciel”. Francuscy badacze daliby
wiele, by móc się bliżej zaprzyjaźnić z tymi „przyjaciółmi”.
„Paryska Przyjaciółka” była rzeczywiście intymną przyjaciółką d’Antraiguesa — i tu wkraczamy do rajskiego
ogrodu Amora, pełnego szpiegujących i kochających gorąco dam. Była to dama dworu w czasach „ancien
régime’u”, należała do frywolnego stadka pań otaczających Marię Antoninę w Wersalu. D’Antraigues zaczął z
nią sypiać mniej więcej około roku 1788, lecz jako że sypiał równocześnie z pierwszą śpiewaczką Opery, panią
Saint-Huberty oraz z „piękną Henriettą”, wieśniaczką Marią Andre — paniom zrobiło się trochę ciasno. Pierwsza
wyleciała za burtę naiwna chłopka. W roku 1790 dama z Wersalu owdowiała i wówczas na śpiewaczkę, również
wdowę (po panu Saint-Huberty), padł blady strach. Zmobilizowała wszystkie siły i pierwsza za-
ciągnęła d’Antraiguesa do ołtarza, na dwa dni przed końcem tego roku.
W dwanaście lat później, we wrześniu roku 1802, tajemnicza arystokratka weszła ponownie w kontakt, tym
razem listowny, ze swym dawnym wielbicielem. Była już od dłuższego czasu ponownie zamężna i to z kimś
wysoko postawionym, gdyż miała dostęp do dworu Napoleona w pałacu Tuileries; codzienny do Józefiny
Bonaparte, a nieco rzadszy do samego Pierwszego Konsula.
Historycy, na przykład Leonce Pingaud, przypuszczają, że „Paryska Przyjaciółka” była jedną z dam dworu
Józefiny, która uwielbiała pozować na monarchinię typu Marii Antoniny i z upodobaniem otaczała się herbową
arystokracją. W każdym razie powiązania tej kobiety z Bonapartymi były tak silne, że stary drezdeński lis
natychmiast zaproponował jej współpracę. Zgodziła się chętnie, chociaż — co ciekawe — nie nienawidziła
Napoleona (uważała go za gwaranta spokoju publicznego i swego powodzenia osobistego), natomiast nie
cierpiała... jego wrogów, rojalistów. Być może Burboni, którym niegdyś służyła, dopiekli jej czymś, bo postawiła
jako warunek sine qua non współpracy, że ani jedno słowo z jej doniesień nie zostanie przekazane wywiadowi
rojalistów.
Od roku 1803 „Paryska Przyjaciółka” regularnie przysyłała obszerne raporty do Drezna. Było w nich więcej
plotek dworskich, niż ważnych informacji politycznych bądź militarnych (jej głównym źródłem informacji była
ciotka Józefiny, Mme de Copons), lecz i intymności dworskie były nie do pogardzenia — można było na ich
osnowie komponować złośliwe pamflety przeciw Korsykaninowi. A poza tym nawet z drugorzędnych z pozoru
informacji politycz-nych petersburscy specjaliści potrafili wysnuć wartościowe wnioski.
„Paryska Przyjaciółka” była rusofilką i swoją zdradę tłumaczyła uwielbieniem dla cara Aleksandra, którego
nazywała „aniołem”. D’Antraigues nie omieszkał rzecz prosta podsycać tego uczucia i od czasu do czasu posyłał
jej opisowe konterfekty „anioła”. Konterfektu lub choćby imienia „Pa-
ryskiej Przyjaciółki” nie znamy i chyba już nie poznamy.
O wiele cenniejsze były raporty „Paryskiego Przyjaciela”. Ale też był on bardzo wysokim funkcjonariuszem
napoleońskiej służby administracyjnej i militarnej, a jako że był swoiście bezinteresowny, bardzo bogaty i nie
zależało mu na pieniądzach („Człowiek ten, którego fortuna sięga dwóch milionów, oświadczył, że nigdy nie
przyjmie niczego od cara Aleksandra” — słowa d’Antraiguesa), a także dlatego, że był bardzo krytyczny wobec
plotek i starannie selekcjonował informacje oczyszczając je z plew — jego doniesienia miały pierwszorzędne
znaczenie. Znane są nazwiska jego niektórych pomagierów, na przykład braci Simon, pracowników biura
wojennego (!), on sam jednak był bardzo ostrożny i nie pozwalał sobie na negliżujące tożsamość wynurzenia.
Posyłał raporty do Drezna od roku 1802. Notabene znał „Paryską Przyjaciółkę” i postawił identyczny warunek
jak ona: jeśli choć jeden detal z jego doniesień trafi do rąk książąt-emigrantów, korespondencja zostanie
natychmiast przerwana.
Dokładniej rzecz ujmując, pod pseudonimem „Paryski Przyjaciel” kryło się dwóch ludzi, ojciec i syn, który po
śmierci ojca kontynuował jego dzieło. Historiograficzni detektywi we Francji dosłownie „stanęli na głowie”, by
rozszyfrować tych zdrajców.* Był to morderczy wysiłek, gdyż posiadano strzępy strzępów, cienie cieni
dowodów, prawie nic, kilka przesłanek, i pod uwagę można było brać kilkunastu, a właściwie kilkudziesięciu
ludzi. A jednak chyba (powtarzam: chyba) udało się zedrzeć maskę z podwójnej twarzy „Paryskiego Przyjaciela”.
Był nim prawdopodobnie Noël Daru, a po jego śmierci jeden z jego synów, Piotr lub Marcjal Daru.
O „Paryskim Przyjacielu” wiemy na pewno, że był komisarzem dostawczym i intendentem w administracji
armij
* Wysuwano także przypuszczenie, że „Paryscy Przyjaciele” w ogóle nie istnieli, byli tworem fantazji cwanego d’Antraiguesa, który za pomocą tej supermistyfikacji
„doił” rosyjski wywiad. Jednakże analiza raportów, zwłaszcza zawarte w nich pewne szczegóły, których d’Antraigues nie mógł wykoncypować w Dreźnie (nie był
telepatą) — wykluczają bez reszty taką możliwość.
nej. Noël Daru (1729—1804) był komisarzem, intendentem, pracował w administracji wojskowej i obydwu
swoich synów wykierował podobnie: Piotra na komisarza i intendenta generalnego, Marcjala na intendenta i
zastępcę inspektora do spraw stanu osobowego armii. Druga rzecz, co do której nie istnieje wątpliwość, to fakt,
że pierwszy „Paryski Przyjaciel” zmarł „latem 1804 roku”. Noël Daru zmarł 30 czerwca 1804 roku!
Co do jego następcy, to poczciwego z natury i mało utalentowanego Marcjala należy raczej wykluczyć. A więc
Piotr Daru. Tak jest, prawa ręka Bonapartego, Piotr Antoni Noël Bruno hrabia Daru (1767—1829)! Uchodził za
jednego z najwierniejszych towarzyszy Napoleona i korzystając z jego życzliwości, w zawrotnym tempie wspinał
się po szczeblach kariery. Zaczynał jako prosty intendent, by poprzez otrzymane w roku 1801 stanowisko
generalnego sekretarza w ministerstwie wojny (tam pracowali bracia Simon!) dojść na szczyt — do funkcji
generalnego intendenta dworu cesarskiego i Wielkiej Armii (od roku 1806) oraz członka cesarskiej Rady Stanu
(1811). Podziwiano jego fenomenalną pracowitość (mawiano „wół roboczy”) — na tym polu współzawodniczył z
samym Napoleonem i nawet z Berthierem. Potrafił nie spać noc po nocy, w pracy był „nie do zdarcia”, istne
perpetuum mobile. Napoleon uważał go za „człowieka o ekstremalnej uczciwości” (wyraził się tak o nim na
Świętej Helenie).
Przesłanki:
1.
Wiadomo, że „Paryski Przyjaciel” miał silne oparcie w rodzinie d’Antraiguesa w Montpellier. Piotr Daru, tak
samo jak d’Antraigues — urodził się w Montpellier!
2.
Wiadomo, że d’Antraigues miał w latach 1796-1798 podejrzane kontakty z intendenturą tzw. armii włoskiej.
Generalnym intendentem armii włoskiej był Piotr Daru, podczas gdy jego ojciec pracował wówczas w centrali
administracyjnej w Paryżu.*
•
Dlatego niektórzy historycy sądzą, że Noël Daru był także „Vanneletem”. Jest to możliwe.
3.
„Paryski Przyjaciel”-syn zawiadomił d’Antraiguesa, że dzięki swoim stanowiskom ma większe możliwości
zdobywania cennych informacji niż jego ojciec. Piotr Daru pracował na o wiele wyższych stanowiskach niż Noel
Daru.
4.
Dwaj główni współpracownicy „Paryskiego Przyjaciela”, bracia Simon, pracowali w ministerstwie wojny w
czasie, kiedy Piotr Daru był tam szefem wydziału i generalnym sekretarzem.
5.
Z całą pewnością Piotr Daru miał rutynę w szpiegowaniu (a być może i zamiłowanie do szpiegowania). Gdy
ogłoszono jego korespondencję z lat 1798-1799, wyszło na jaw, że w owym czasie szpiegował m.in. Polaków,
Kościuszkę i Dąbrowskiego w Auteuil. Szymon Askenazy napisał o Piotrze Daru w swoim fundamentalnym
dziele „Napoleon a Polska”: „Był to na pozór tylko sprężysty, niezmordowany administrator, służbista surowy i
bezinteresowny, nieprzystępny i groźny gorliwiec (...) W rzeczywistości atoli był to podobno spryciarz
nieprzenikniony, niedościgły, zamaskowany przez całe życie i aż długo po śmierci...”.
6.
Obaj, ojciec i syn Daru, byli bardzo bogaci, co nie może dziwić, gdyż w owych czasach na niczym nie można
było bardziej się utuczyć, niż na stanowisku intendenta bądź dostawcy armijnego.
Francuzi raczej nie mają już wątpliwości, że arcyzdrajcami ukrytymi pod maską „Paryskiego Przyjaciela” byli
panowie Noël i Piotr Daru. Znalazło to między innymi odbicie w jednej z najlepszych biografii Napoleona, pióra
wybitnego napoleonisty francuskiego, Lefebvre’a *. Ale stuprocentowej pewności mieć nie można — za rękę ich
nie złapano.
Sam poświęciłem sporo czasu na przebadanie tej pasjonującej rozgrywki w piątej rundzie cesarskiego pokera.
Możliwość prowokacji ze strony wywiadu francuskiego (były takie głosy) ** odrzucam — w raportach
„Paryskiego Przyjaciela”,
•
Georges Lefebvre — „Napoleon”, Paris 1969, str. 169.
•
Np. Jefima Czerniaka
w
„Piast stolietij tajnoj wojny”.
za dużo jest ważnych informacji i nazwisk. Szukając — znalazłem, zdaje mi się, dowód przeczący krytykom
hipotezy o zdradzie Daru i kolejne przesłanki potwierdzające tę hipotezę.
Jej krytycy twierdzą, że pierwszy „Paryski Przyjaciel” podając w listach do d’Antraiguesa swój wiek, sam ją oba-
lił — wiek ten nie zgadza się z wiekiem Noëla Daru. Chwileczkę, panowie, on tym wiekiem żonglował. W liście z
14 lutego 1804 roku na jednej stronie podał, że ma pięćdziesiąt cztery lata, a kilka stron dalej, że sześćdziesiąt
trzy. Teraz zaś przesłanki. Przejrzane przeze mnie raporty drugiego „Paryskiego Przyjaciela „ są pisane bardzo
piękną francuszczyzną. Piotr Daru był znanym i uznanym pisarzem, autorem kilku prac historycznych (m.in
„Historii Wenecji”), literackich (m.in. poematu „La Cléopide”) i tłumaczeń Horacego. Druga rzecz — bliskim
przyjacielem Piotra Daru był znajomy d’Antraiguesa, generał Mateusz Dumas. I wreszcie trzecia, pewien
czynnik psychologiczny: jak stwierdził świetnie znający go i pracujący w jego biurze kuzyn Piotra Daru,
Stendhal (tak jest, autor „Czerwonego i czarnego”) — Daru-junior, ten pracuś i wierny satelita „boga wojny”,
wprost „chorobliwie bał się Napoleona”! Otóż to — jeśli ze strachu pracuje się dla kogoś ponad siły i jeśli to
przeradza się w stan niemal chorobowy, nienawidzi się tego kogoś, a już na pewno nie kocha. Jest to najoczy-
wistsza reakcja, wręcz biologiczna, i nie trzeba być psychoanalitykiem, by to wiedzieć. Mimo to nie sądźmy, że
bez reszty wiemy, co i gdzie jest w tej zagadce czerwone, a co czarne.
Co prawda wygranie tego rozdania nie przyniosło Aleksandrowi spodziewanych korzyści, gdyż Bonaparte
zniweczył cały wysiłek d’Antraiguesa mieczem pod Austerlitz i pod Friedlandem, atoli z prestiżowego punktu
widzenia była to bolesna porażka cesarza Francuzów. Jeśli zaś chodzi o samego d’Antraiguesa, to przed Tylżą
został on usunięty z wywiadu rosyjskiego przez swego zaciekłego wroga, ministra Rumiancewa, przeszedł na
służbę angielską, osiadł w Londynie i został tam zamordowany w roku
1812, w wyniku porachunków po nieudanej operacji „Szachista” *.
Nierozszyfrowanie i nawet niewpadnięcie na ślad „Paryskich Przyjaciół” pozostanie na zawsze jedną z
największych klęsk kontrwywiadu napoleońskiego. Jefim Czerniak napisał słusznie, że „Napoleon był nie tylko
jednym z najwybitniejszych dowódców w historii; również jako organizator wywiadu przewyższał o głowę
większość swoich przeciwników”. Nasuwa się tu jednak następujące spostrzeżenie: o ile wywiad napoleoński
był rzeczywiście wydajną maszyną, o tyle kontrwywiad spisywał się dużo gorzej. Francuzi spalali się w zdo-
bywaniu informacji o przeciwniku i brakowało im już ognia do kontrakcji przeciw szpiegom wroga.
Nie można oczywiście powiedzieć, że kontrwywiad Bonapartego w ogóle nie podejmował wysiłków w celu
unieszkodliwienia d’Antraiguesa. Cóż z tego, kiedy d’Antraigues natychmiast się o tym dowiadywał. Jesienią
1804 roku w Dreźnie pojawił się francuski oficer armii Hanoweru, pułkownik Sagot, z misją specjalną.
Skontaktował się tam z trzema swymi agentami: Pélagruem, Brugesem i Polakiem Zabiełłą. W jaki sposób jednak
jego działalność mogła przynieść jakiekolwiek efekty, jeśli już w grudniu tego roku „Paryska Przyjaciółka”
przekazała d’Antraiguesowi... treść raportu Sagota do paryskiej centrali?! Zawartość tego raportu udostępniła jej
Mme Copons.
Kontrwywiad rosyjski nie spisywał się lepiej, ale Rosjanie mieli przynajmniej konkretnie ukierunkowane
podejrzenia. Adam Czartoryski polecił d’Antraiguesowi zapytać „Paryskiego Przyjaciela”, czy są francuskimi
szpiegami: konsul francuski w Moskwie, Lesseps, pruski dyplomata, Lombard, i drogman Fonton. Rzecz
ciekawa — „Paryski Przyjaciel” w ogóle nie odpowiedział na to pytanie, zignorował je.
Na pytanie, czy szpiegiem francuskim jest hrabia Tadeusz Leszczyc Grabianka, sławny w XVIII wieku „Król
Nowego Izraela”, kontrwywiad rosyjski odpowiedział sobie
•
Kryptonimem „Szachista” oznaczyli Anglicy próbę porwania Napoleona przez grupę swoich komandosów na terenie Prus.
sam. Chodziło o jednego z ciekawszych „nawiedzonych” szalbierzy przełomu stuleci, o urodzonego gdzieś w
latach 1740—1745 antycypatora i swego rodzaju ojca duchowego innego cwaniaka, Towiańskiego, który odegrał
tak znaczącą i posępną rolę wśród Wielkiej Emigracji. Grabianka — mistyk, teozof, wolnomularz, alchemik,
iluminat, spirytysta, kabalista, wizjoner, zapowiadany (przez samego siebie) twórca nowego Królestwa Bożego,
polskie dziecko z probówek Svedenborga i Cagliostra (którego notabene gościł u siebie w domu) — gdzieś około
roku 1786 założył w Avinionie sektę mistyczną pod nazwą Nowy Izrael vel Nowa Jerozolima vel Naród Boży,
lansując doktrynę wywiedzioną z ideologii Svedenborga, Saint-Martina, Kabały żydowskiej oraz innych
objawień tego typu. Nazwał się królem tej sekty, pragnął zdobyć dla niej cały świat i założyć jej stolicę w
Jerozolimie, a że nigdy i nigdzie nie brakuje naiwnych spragnionych cudowności, zjednywał sobie wyznawców
jak Europa długa i szeroka, i tylko z własną rodziną miał kłopot, bo nie mógł swych synów przekonać do tych
bzdur — za nic nie dali się tatusiowi odciągnąć od czystego katolicyzmu.
Jako „Król Nowej Jerozolimy” Grabianka dużo jeździł po Europie (w celu umacniania wpływów sekty, rzecz
prosta); takie podróże z uduchowionym pretekstem to świetne alibi dla każdego szpiega. Po wizycie w Londynie
(około roku 1803) przyjechał do Lwowa, a z Ukrainy ruszył do Petersburga (1805)
x
gdzie go jako interesującą
nowość rozchwytywano w salonach, na przyjęciach etc. Ten festiwal nawiązywania kontaktów ze sferami
rosyjskimi przerwała brutalnie carska policja w roku 1807, aresztując go, formalnie za sekciarstwo, lecz jak
twierdzi Muromcew, który się zetknął z Grabianka w Petersburgu, powszechnie szeptano (zapewne na skutek
przecieku z kół policyjnych lub kontrwywiadowczych), iż Grabianka „był agentem albo szpiegiem Napoleona” *,
I tu od razu nastąpił prawdziwy cud w wykonaniu aresztowanego: mianowicie komisarz, który miał go pilno-
wać
•
M. Muromcew — „Razkaz oczewidca o grafie Grabiankie”, artykuł z roku 1860 w „Sowriemiennaja Letopis” (dodatek do „Russkowo Wiestnika”).
w areszcie domowym, natychmiast uległ hipnotycznemu wprost oddziaływaniu „Króla Nowego Izraela”, z
dozorcy więźnia stał się jego wyznawcą i pozwolił mu zniszczyć (lub sam zniszczył) wszystkie kompromitujące
papiery! (to wiemy z tekstu innego rosyjskiego autora, Longinowa, z roku 1860). Działy się i inne „cuda”. Nie
aresztowano żadnych wspólników, mimo że co najmniej jeszcze jeden członek sekty był szpiegiem, jak twierdzi
w swym pamiętniku Teodor Łubianowski. „Sprawa została zatuszowana dzięki wstawiennictwu wpływowych
osób” (Muromcew), sam zaś Grabianka, wtrącony do twierdzy Petropawłowskiej, nagle zmarł w celi (w
październiku 1807) na rytualną w takich przypadkach „apopleksję”. Jakiej trucizny użyto, nie wiemy, lecz że
użyto, było tajemnicą poliszynela.
Wszystkie wyżej wymienione „cuda” świadczą, że wokół Grabianki toczyła się bezpardonowa walka obydwu
wywiadów, francuskiego i rosyjskiego, i chociaż nie wiadomo, czy komisarz, który dał się „uwieść” mistykowi i
zniszczył kompromitujące dokumenty, zrobił to na polecenie wywiadu francuskiego, czy też rosyjskiego (raczej
to drugie, być może chodziło o usunięcie śladów prowadzących do „wpływowych osób”, które obawiały się
zdemaskowania bądź kompromitacji) — to trzeba przyznać Rosjanom, iż wykazali czujność w tej sprawie.
Natomiast nie podejrzewali kobiet, i to był błąd. Francuzi bowiem korzystali z usług rosyjskich zdrajców,
rojalistowskich emigrantów, ale przede wszystkim z usług pań swawolnych, które potrafiły dać z siebie co
najlepsze, a ze zwierzeń kochanka wyłuskać co najciekawsze.
Francuzi doskonale znali hobby Aleksandra, który nieustannie zdradzał swą stałą metresę, Naryszkinę (gwoli
prawdy trzeba dodać, że ta nie pozostawała mu dłużna). Car w jednym tygodniu potrafił „wielbić” kilka
niewiast. Paléo-logue: „W objęciach jego mdlały kolejno: śliczna pani Zerebcow, urodziwa małżonka kupca
Bakaratha, boska panna Murawiew, damy dworu księżnej Katarzyny i wiele innych kobiet”. Nadwornym
rajfurem cara był późniejszy nadworny mistyk, książę Aleksander Golicyn, „wspólnik jego lubież-
nych zabaw”, uważany „za mistrza w urządzaniu miłosnych schadzek (...) wynajdował mu najsmaczniejsze
kęski, które sam zręcznie dogryzał, gdy przez Jego Cesarską Wysokość były już napoczęte” (Godlewski).
Szaloną wprost atencją darzył imperator Wszechrosji aktorki, jako że uchodziły one za najbieglejsze w sztuce
Amora (po prostytutkach, z którymi jednak nie uchodziło mu spotykać się), a już najbardziej aktorki francuskie,
te bowiem uchodziły za ozdobę swego stanu. I to właśnie wykorzystywał wywiad francuski, posyłając do
Petersburga trupy nadsek-wariskich komediantów.
Napoleon miał podobne upodobania i ułatwione zadanie, gdyż mieszkał nad Sekwaną. W ogóle cesarz
interesował się bardzo teatrem i pamiętał o nim wszędzie — w roku 1812 przesłał do Paryża z dalekich
podmoskiewskich śniegów nowy statut Komedii Francuskiej. Ze znanych aktorek, tancerek i śpiewaczek
paryskich, które nie przespacerowały się przez alkowę Bonapartego, można wymienić tylko pannę Mezeray i
pannę Gros, te bowiem uszczęśliwiały swymi wdziękami jego braci Lucjana i Józefa. Natomiast czyniły to
radośnie panie i panny: Branchu, Mafleuroy, Rolandeau, Duchesnois, George, Bourgoin i Grasini. George i
Bourgoin stały się figurami w piątej rundzie cesarskiego pokera, a szczytem pikanterii był tu fakt, że Aleksander,
któremu je podsunięto, konsumował napoczęte wcześniej przez partnera owoce z rajskiego ogrodu.
Nie istnieją — podobnie jak w przypadku panów Daru — dokumentalne świadectwa szpiegowskiej działalności
Mile Bourgoin, ale jak wiadomo, od najdawniejszej starożytności działalność szpiegów okryta jest woalem
tajemnicy często nie do rozwikłania, gdyż taki jest charakter i specyfika tej profesji. Poruszać się trzeba wśród
przesłanek. W tym przypadku są one bardzo interesujące.
Młodziutka aktorka Théâtre- Francais, Maria Teresa Stefania Bourgoin (1785—1833), znana z celnego dowcipu i
celnego ciała (zwano ją powszechnie „źródłem rozkoszy”), była w pierwszych latach XIX stulecia kochanką
sławnego chemika, ministra spraw wewnętrznych Francji (od roku
1801), Jana Antoniego Chaptala hrabiego de Chanteloup, którego ona z kolei zwała pieszczotliwie „papa-
lewatywa”. Zawdzięczała mu wszystko, gdyż wśród rozlicznych talentów brakowało jej tylko talentu
scenicznego. Do ekskluzywnej kompanii Teatru Francuskiego dostała się z rozkazu pana ministra, który
jednocześnie nakazał dziennikarzom często opiewać „wybitne kreacje” swej bogdanki. Mimo że znana
wszystkim rozwiązłość panny Bourgoin zdolna byłaby zawstydzić nawet etatowe pracownice mało prywatnych
zakątków Palais Royal, zaślepiony Chaptal był święcie przekonany o jej kryształowym morale, a plotki uważał
za podłe ataki na jej nieskazitelną cnotę.
Pewnego dnia, 1804 roku, Napoleon urządził następujące przedstawienie w pałacu Tuileries. Kazał Chaptalowi
przyjść o jedenastej wieczorem w celu omówienia jakichś spraw państwowych i równocześnie przez
kamerdynera Constanta zaprosił do swej sypialni pannę Bourgoin. Po kilkunastu minutach wspólnej pracy
„boga wojny” i ministra, do gabinetu wkroczył Constant i wskazując palcem na drzwi do sypialni (podobno były
uchylone i ukazała się tam postać aktoreczki) powiedział:
—
Sire, panna Bourgoin już tam jest i czeka... Napoleon odparł:
—
Powiedz jej, że zaraz przyjdę. Niech się zacznie rozbierać.
Chaptal zsiniał, podniósł się z krzesła, pozbierał drżącymi rękami swoje papiery i bez słowa opuścił gabinet. W
godzinę później, zanim jeszcze Napoleon wyszedł z sypialni, do Tuileries przyniesiono pismo, w którym
minister spraw wewnętrznych rezygnował ze swego stanowiska, żądając natychmiastowej dymisji.
Historycy nie są zgodni co do szczegółów tej sceny i co do tego, czy Bonaparte oddalił od siebie pannę Bourgoin
jeszcze tego samego wieczoru, czy dopiero w dwa tygodnie później. Jest to bez znaczenia; faktem jest, że oddalił
dość obcesowo i że to ją straszliwie dotknęło, doprowadziło do stanu furii. W jednym momencie stała się
największym wrogiem Napoleona i przez następnych kilka lat
publicznie obrzucała go wyszukanymi obelgami, kpiła z jego ciała i męskości, po prostu pluła jak rozwścieczona
kotka.
Teraz zastanówmy się. Po co Napoleon urządził obrzydliwy spektakl w Tuileries? Jeśli chciał się pozbyć swego
ministra, to mógł to uczynić przyzwoiciej, jednym podpisem, i tak zwykle czynił, nie zawsze tłumacząc powody.
Koronacja była tuż-tuż (wspomniany wieczór nastąpił już po mianowaniu Bonapartego cesarzem przez Senat) i
monarsze nie zależało raczej na kretyńskich wygłupach w obliczu takiej chwili; zresztą w ogóle był człowiekiem
dość poważnym w stosunkach z rządem i bezmyślne pajacowanie nie leżało w jego naturze. Poza tym lubił i
cenił Chaptala. A jednak z całą premedytacją zorganizował kloaczne przedstawienie. Właśnie, z premedytacją...
Przypomnijmy sobie słowa Czerniaka: „Był wybitnym organizatorem wywiadu”.
Zastanówmy się nad drugą sprawą. Obecnych przy tej scenie było troje ludzi: Napoleon, Chaptal i Constant. No i
jeszcze Mile Bourgoin. Chaptal nie chwaliłby się doznanym upokorzeniem. Constant i Bourgoin nie ośmieliliby
się puścić pary z ust bez zezwolenia Napoleona: on, by nie utracić złotodajnej pozycji pierwszego pokojowca
monarchy, ona, by nie zamknąć sobie w głupi sposób dostępu do pierwszego łoża Francji. A jednak już
następnego dnia cały Paryż mówił o tej scenie i rechotał. Kto to nagrał i kto pozwolił rechotać? Mile Bourgoin
tym bardziej nie zechciałaby sama opowiadać, że wyrzucono ją bez ceregieli ze wspomnianego łoża. Ale i o tym
Paryż wiedział. Dyskretny urok premedytacji.
Zastanówmy się jeszcze nad trzecią zagadką. Jakim cudem pozwolono pannie Bourgoin przez kilka lat mieszkać
w Paryżu albo jeździć na tournee po Francji i obrzucać cesarza Francuzów wulgarnymi wyzwiskami i drwinami?
Był to przypadek absolutnie bez precedensu w dobie Empire’u.
0
wiele mniej i nie tak drażliwie pyskujące panie Recamier
i
de Stael zostały nakazem policyjnym wyrzucone ze stolicy bez prawa powrotu, tę drugą skazano nawet na
banicję
z Francji. Czy można to tłumaczyć ich podejrzanymi powiązaniami politycznymi? Panna Bourgoin była gorsza,
głosiła wprost, że Korsykanina należy zwalić z tronu. Za takie coś przechodziło się momentalnie na państwowy
wikt w Tempie, Conciergerie, Fenestrelle lub w innym więzieniu. A jednak czuła nawet na szepty policja jakoś
pozostawała głucha na wrzaski aktorki, chociaż słyszano je w najdalszych krańcach Europy. Właśnie, nad Newą
również.
I w końcu weźmy na widelec ostatni już, czwarty problem z sekretów frywolnej panienki, która, chociaż była
rozpustna, idiotką nie była — podkreślają to wszyscy, którzy o niej pisali. Otóż w dniach 27 września-14
października 1808 roku odbyło się w Erfurcie drugie „spotkanie olbrzymów”, które zadziwiło całą Europę.
Napoleon dla uświetnienia tego rendez-vous sprowadził do Erfurtu najlepszych francuskich aktorów, w tym...
pannę Bourgoin. Przeklinającą go publicznie, nienawidzącą, szydzącą jadowicie pannę Bourgoin! W tym
momencie trzeba zauważyć, że intryga szyta już była chyba zbyt grubymi nićmi i zdziwić się, że kontrwywiad
rosyjski nie dostrzegł tego. A jednak Francuzom udało się, Aleksander złapał haczyk.*
Panna Bourgoin już podczas pierwszego przedstawienia w teatrze erfurckim robiła do cara tak „słodkie oczy”, że
odurzyła go z miejsca. Nie było to dziwne — była rzeczywiście ponętna. Jak wspominał potem w swoich
zapiskach Constant: „Robiła wszystko, co mogła, by podniecić ten zachwyt monarchy”. Constant oczywiście nie
wiedział, że robiła wszystko, co jej kazano, car zaś z kolei — „chytry Bizantyjczyk” — nie wiedział, co ma o tym
sądzić. I dlatego postanowił wysondować partnera. Gdyby Napoleon zechciał podsuwać mu tę ślicznotkę,
byłoby to podejrzane. Ale Bonaparte dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że struna została
•
Notabene w podobny sposób francuski wywiad „preparował” dla występów nad Newą Grabiankę, który rzekomo został zmuszony przez wrogiego
sekciarzom Napoleona do ucieczki z Francji. Henryk Rzewuski (por. „Teofrast polski”) słyszał tę wersję w Petersburgu, musiał więc „Król Nowego Izraela”
rozpuszczać tam ów nonsens.
niemal przeciągnięta, może pęknąć i kilkuletni wysiłek pójdzie na marne. Poradził więc indagującemu go o Mile
Bourgoin „bratu”:
—
Nie radzę ci umizgać się do niej, Wasza Cesarska Mość.
—
Dlaczego?... Co, nie zgodzi się?
—
Ależ skąd, pewnie wyrazi zgodę i to chętnie jeszcze dzisiaj. Jutro odchodzi stąd poczta i za pięć dni cały Paryż
będzie wiedział już, jak Wasza Cesarska Mość jest zbudowany, i to od stóp do głów! A poza tym... chodzi mi też
o... o zdrowie Waszej Cesarskiej Mości. Słowem, życzę zwalczenia tej pokusy.
Aleksander zamyślił się na chwilę i mruknął:
—
Wnioskuję, że Wasza Cesarska Mość nie lubi tej pięknej aktorki?
—
Nic podobnego — odparł Korsykanin. — Nie znam jej, powtarzam tylko to, co o niej mówią.
Ta rozmowa odbyła się w sypialni Francuza, podczas toalety, przy której pomagał Napoleonowi Constant. Alek-
sander oczywiście zaryzykował obmowę i chorobę, przekonany, że jego „brat” próbował go wykiwać z nienawi-
ści do Mile Bourgoin. Zaprosił nową kochankę do Petersburga, gdzie pozostawała przez kilka lat, odnosząc
sukcesy sceniczne ku zazdrości rosyjskich koleżanek, alkowiane ku •zazdrości pani Naryszkin i oszczercze
(wciąż przeklinała Napoleona) — nie wątpię, że ku radości wywiadu francuskiego.
Co prawda, można by zwalczać tę hipotezę przypominając, że podczas Stu Dni panna Bourgoin, przebywająca
znowu we Francji, manifestowała swe przywiązanie do Burbonów, lecz któż tego w owym czasie nie robił? Nie
należy też zapominać, że była wówczas kochanką Burbona, księcia de Berry. Gdy po Waterloo Burboni wrócili do
władzy i książę de Berry znalazł sobie inne adoratorki, nasza bohaterka przestała gardłować („Entuzjazm
przekonań osłabł w niej z tą chwilą” — napisał Fryderyk Masson). Jest tu niezliczona ilość możliwych
kombinacji, wreszcie mamy do czynienia z kobietą.
Na wypadek gdyby ktoś wątpił w hipotezę o szpiegow-
skiej działalności Mile Bourgoin — jeszcze jedna przesłanka. Oto po powrocie aktorki z Rosji, gdzie używała
sobie na Napoleonie, ile tylko się dało, Napoleon... zaprosił ją do Drezna wraz z całą trupą Komedii Francuskiej!
Było to w roku 1813, tak przynajmniej twierdził bawiący tam wówczas przy boku cesarza Constant.
Drugą taką napoleońską Matą Hari była w moim przekonaniu Mile George (1787—1867). Napoleon ujrzał tę
piękną blondynkę w końcu listopada 1802 roku w Comedie—Francaise w roli Klitemnestry w „Ifigenii w
Aulidzie” i bez trudu (oczywiście przez Constanta) ściągnął do Saint-Cloud, gdzie wówczas przebywał. Nie miał
z tym kłopotów nigdy, kobiety w całej Europie lgnęły do niego jak pszczoły do cukru. Gdyby zginął pod
Waterloo, za trumną ustawiłoby się dwa tysiące wdów.
Lgnęły do niego nie tylko dlatego, że był „półbogiem”, ale i dla jego hojności. Przygodne, jednonocne nałożnice
w czasie kampanii wojennych obdarowywał rano dwustoma luidorami, chociaż wiedział, że tym samym paniom
jego oficerowie dają najwyżej dwadzieścia franków. Grały tu rolę tylko zmysły i wielkoduszność, nie szanował
tych kobiet. Nigdy nie brał siłą bądź przymusem, zachwycały go rzadkie przejawy cnoty. W Wiedniu zauważył
w tłumie dziewczynę wpatrującą się weń z uwielbieniem. Sądził, że wie o co chodzi, tym bardziej, że
dziewczyna chętnie zgodziła się przyjść do jego pokoju. Ale już po kilku słowach zorientował się, że „to dziecko”
nie domyśla się nawet, w jakim celu ją zaproszono i że jej uwielbienie jest najzwyklejszym podziwem dla cesarza
Francuzów. Porozmawiał z nią przez chwilę uprzejmie i kazał odprowadzić do domu ze wspaniałym posagiem
(dwadzieścia tysięcy florenów!).
Mile George nie była tak cnotliwa, nie stała się wszakże zwykłą przelotną miłostką Napoleona. Bonaparte przez
dwa lata był w niej zadurzony, spotykał się z nią po trzy razy na tydzień, co — wziąwszy pod uwagę jego
zapracowywanie się — było doprawdy częstotliwością godną uwagi i dobrze świadczyło o jej pozascenicznym
kunszcie.
Była córką właścicieli małego teatru w Amiens. Nazywała
się Józefina Małgorzata Wemmer.* Zostawszy aktorką przybrała pseudonim George. Cały teatralny Paryż dzielił
się na zwolenników jej i zwolenników panny Duchesnois, dochodziło do bójek na widowni. Przed Napoleonem
jej wyróżniającymi się kochankami byli Lucjan Bonaparte i polski książę Sapieha. „Boga wojny” drażniły jej
brzydkie nogi, lecz z nawiązką wyrównywała to cudowna reszta — „głowa, ramiona, ciało dosięgały, rzec
można, szczytu doskonałości” (Masson). Była przy Napoleonie zbyt masywna, „majestatycznie rzeźbiarska”.
Grała role tragiczne — on najbardziej kochał tragiczki w teatrze. Kochał też kobiety typu „małe kociątko”. Przy
nim była taka. Pozwalała się rozbierać jak dziecko, łaszek po łaszku, co sprawiało mu prawdziwą rozkosz.
Pieściła go z niezrównanym wdziękiem. Wreszcie nie mógł bez niej wytrzymać i kazał urządzić obok swego
gabinetu w Tuileries stały pokój dla niej. Albert Sylvain miał rację twierdząc, że podczas znajomości z Mile
George „apetyt seksualny Bonapartego przerodził się w wilczy głód”. Mówił do niej „chére Georgina” lub „ma
bonne Georgina”.
Przerwała ich wielki romans zazdrość Józefiny i zbliżająca się koronacja. Papież nie pomazałby jawnego
rozpustnika, Mile George musiała odejść. Było odrobinę prawdy w wyznaniu, jakie uczyniła Aleksandrowi
Dumasowi:
— Opuścił mnie, by zostać cesarzem.
A kiedy został cesarzem i kiedy po dłuższym niewidzeniu uczucie wygasło, postanowił zagrać nią — podarować
„bratu”. Była niewątpliwie najpiękniejszym koniem trojańskim w dziejach.
Zaaranżowano tę historię tuż przed spotkaniem w Erfurcie (wywiad francuski opanowała wtedy widocznie
jakaś mania — była to już damska masówka), i to podobnie niezręcznie jak „wysyłkę” Mile Bourgoin. Lecz jak na
kontrwywiad rosyjski było to zagranie wystarczająco sprytne.
•
A nie, jak podają prawie wszystkie encyklopedie i opracowania (również XX-wieczne francuskie: Castelota, Aubry’ego, Massona, Bretona i in.):
Weymer bądź Weimer. Jest to błąd.
1 1 maja 1808 roku, natychmiast po premierze „Artaks-erksesa”, panna George opuściła potajemnie Paryż w to-
warzystwie przebranego za kobietę baletmistrza Opery, Duporta. Pretekstem były kary, jakie im pono groziły za
zrywanie kontraktów. Udali się bezpośrednio do Rosji, na zaproszenie jej kochanka, Benckendorffa, z którym
poznał ją ambasador rosyjski w Paryżu, Piotr Tołstoj. Tam została „naturellement” kochanką Aleksandra. Często
brała też w ramiona carskich oficerów i dworaków.
W chwili wybuchu wojny rosyjsko-francuskiej 1812 roku wyjechała z Rosji. Zapewne odwołano ją w obawie, iż
przebywając w Petersburgu podczas opanowywania przez Francuzów terytorium rosyjskiego będzie narażona
na represje. Aleksander chciał ją zatrzymać i miał się wówczas wywiązać między nimi następujący dialog:
Aleksander: — Pani, stoczę specjalną wojnę z Napoleonem o to tylko, by cię zatrzymać.
George: — Ależ sire, moje miejsce jest teraz nie tutaj, lecz we Francji.
A: — Doskonale, proszę więc iść za moją armią, a trafi pani do ojczyzny najkrótszą drogą.
G: — To już lepiej poczekam w Moskwie na rodaków, sire. To potrwa krócej.
Bardzo prawdopodobne, że była to tzw. „odpowiedź na schodach”, ale George miała prawo sądzić, że dzięki jej
informacjom rodacy będą mieli ułatwione zadanie.
Po powrocie z Rosji przeżyła powtórny romans z „bogiem wojny”, w roku 1813 w Dreźnie. Zawsze elegancki
kamerdyner Constant ujął to arcysubtelnie we wspomnieniach: „Cesarzowi, niemiłosiernie zmęczonemu
całodzienną pracą, przychodziła ochota posłania po pannę G. po przedstawieniu jakiegoś dramatu. Wtedy dwie,
trzy godziny, ale nigdy dłużej, spędzał w swoim prywatnym apartamencie”.
Twierdziła w swoich „Pamiętnikach”, że zawsze była wierna Napoleonowi. Co przez to rozumiała? Bo przecież
każdy wiedział, że nie była wierna w sypialni — nawet podczas ich dwuletniego gruchania sypiała z pięknym
dandysem, Costerem de Saint-Victor, o czym cały Paryż plotkowal.
Bez wątpienia miała na myśli służbę ojczyźnie. Bonaparte nie był pewien jej wierności seksualnej (podobno
zderzył się z Costerem w drzwiach jej domu), natomiast oddania — w zupełności. I nie mylił się. Po Waterloo
George chciała mu towarzyszyć na Świętą Helenę, lecz nie uzyskała pozwolenia. Nie będąc wierną
Napoleonowi, była zawsze wierna Cesarzowi.
Istnieją ciekawe przesłanki na poparcie tej tezy. Po pierwsze, jeszcze w czasach Cesarstwa szeptano, że Napoleon
posłał swą kochankę do Rosji, by zdetronizowała wrogą Francji faworytę, Naryszkinę. Po drugie, w roku 1815
Mile George zaproponowała Napoleonowi papiery demaskujące ministra policji, Fouchego. Nie wiem, jakie to
były papiery i jak na nie zareagował Bonaparte, lecz sam fakt ich posiadania dowodzi, iż była związana z
francuskim wywiadem. A po trzecie wiem, dlaczego nienawidziła Fouchego.
Żeby to wyjaśnić, musimy się nieco cofnąć, do jej ostatniego kochanka przed „bogiem wojny”. Był nim książę
Aleksander Sapieha, szambelan Cesarstwa, gorący Polak, podróżnik, awanturnik i osobisty przyjaciel Józefiny i
Napoleona, stały bywalec Tuileries, Malmaison i Saint-Cloud. Cesarza kochał i był mu wierny do śmierci. Wcale
się nań nie pogniewał za odbicie George, wprost przeciwnie, „uczynnie przekazał ją kochliwemu Bonapartemu”
(Askenazy) i dalej był dla niej niebywale hojny. Sapieha — i to jest najważniejsze— był przez całe życie szpiegiem
francuskim. Pracował dla antyrosyjskiego wydziału w Tajnym Gabinecie Savary’ego, toteż walczący z Savarym
wszelkimi sposobami (była to typowa walka konkurencyjna dwóch wywiadów) Fouche przy pierwszej lepszej
okazji zamknął go. Dopiero na interwencję Georginy Napoleon, który o niczym nie wiedział, rozkazał Fouchemu
natychmiast uwolnić Sapiehę. Do końca Empire’u Sapieha niezmordowanie organizował antyrosyjskie akcje
szpiegowskie i prowokacyjne. Wiadomo też, że zawsze przyjaźnił się (z wzajemnością) z Mile George.
Wystarczy?
Georgina, podobnie jak Sapieha, do końca życia z miłością
wspominała cesarza. Chociaż zmarła w nędzy za II Cesarstwa, to przecież przeżyła aż osiemdziesiąt lat w
spokoju ducha, w przeciwieństwie do innych teatralnych miłości Korsykanina (przykładowo: Grassini została
napadnięta przez rabusiów drogowych i zgwałcona, Rolandeau spaliła się żywcem).
Przypomnijmy sobie — tak Mile Bourgoin, jak i Mile George wystartowały do pracy w sypialni cara w roku 1808.
Ale w tym samym roku musiały chyba wystartować także inne Francuzki, te, które szpiegowały dla Rosji. Skąd
inaczej wzięłyby się takie zdania w króciutkim szkicu Fryderyka Massona „Napoleon a kobiety”: „Jaką rolę
odegrały kobiety wobec dyplomatów rosyjskich, począwszy od roku 1808? Jaką rolę zakreślił im Talleyrand? W
jaki sposób — drogą intryg i rozległej korespondencji — zachęciły powoli obce mocarstwa do zawiązania
koalicji? Które spośród nich wyrzekły zdradzieckie słowa i przyczyniły się do zawarcia przymierza przeciwko
Francji? Oto zagadnienia najnowszej doby, które dla wielu umysłów są pewnikiem, a do których rozwiązania
brak jednak dotąd jeszcze dostatecznych dowodów”.*
Tak to, przedzierając się przez chaszcze zatrutego szpiegostwem ogrodu Amora, wracamy do Erfurtu, do gry,
która miała tam miejsce, i jednocześnie spotykamy się ze szpiegiem-Talleyrandem. Ale po kolei.
Spotkanie w Erfurcie, a właściwie wielki zjazd książąt i władców europejskich statystujących Napoleonowi i
Aleksandrowi, pławił się wprost, nieustannie kąpał, w basenie naszego ogrodu. Absolutny prym wiedli tu
oczywiście nie dwaj „olbrzymi”, lecz uradowani z ponownego spotkania Murat i Wielki Książę Konstanty oraz
nowy kumpel, Hieronim Bonaparte. Przy tej trójce obaj cesarze byli kwa-krami.
Orgietki urządzane co noc przez trio H-K-M były tak zajmujące, że w dzień nie widywano ich, spali bowiem
snem spracowanego, a kiedy nawet widywano, to skacowanych
•
Tłumaczenie Emilii Leszczyńskiej.
i wolących siedzieć niż chodzić. Constant, opisując to, wymienił dwa nazwiska, cesarskiego braciszka zaś
potraktował w zgodzie z etykietą, nazywając go „znamienitą osobą”: „Wielki Książę Konstanty wraz z księciem
Muratem i innymi znamienitymi osobami co dzień urządzał hulanki, na których niczego nie brakowało, a
honory domu robiły pewne z tych pań. Toteż ile futer i brylantów wywiozły one z Erfurtu!”.
Musiały to być rzeczywiście superszampańskie parties, jeśli nawet bogobojny pokojowiec, który wiele
empirowych intymności i skandali opisał tak, jakby to miała być lektura dla przedszkolaków, tym razem
pofolgował językowi, oczywiście w typowy dla siebie metaforyczny sposób („robiły honory domu”). W jednym
patriota-bonapartysta Constant skłamał: wrabiając w reżyserię rozwiązłych podwieczorków Konstantego, który
był tam gościem. Królem tych upojnych szaleństw był Hieronim Bonaparte (1784—1860), który w ten sposób —
niewykluczone nawet, że nieświadomie — grał rolę, jaką wyznaczył mu wywiad francuski.
Orgietki seksualne i wszelkie pomysły z królestwa wybryków były żywiołem Hieronima. Urodził się z talentem
do tego, tak jak Leonardo z talentem do wynalazczości. Hieronim Bonaparte, najmłodszy brat Napoleona, był
Leonardem erotyki, przejawiał w tej mierze olbrzymie uzdolnienia i wciąż zaskakiwał otoczenie nowymi
wynalazkami. Napoleon gniewał się o to na niego, ale wszystko wybaczał i w końcu ożenił go (1807) z księżną
Katarzyną Wirtemberską, mianując jednocześnie królem Westfalii.
Dwór westfalski za czasów Hieronima słynął z tego, że mężowie rzadko otrzymywali tam zaproszenia na bale,
że małżonki wszystkich dworaków i dostojników wciąż otrzymywały od króla jakieś brylantowe
„rekompensaty” i „nagrody” (doprowadziło to w szybkim czasie do ruiny królestwa) oraz że nawet najbardziej
liberalne matki bały się posyłać na te bale swoje córki. Wynalazki, które ujrzały światło dzienne (a właściwie
nocne) w Kassel (stolica Westfalii), przeflancowywał następnie Hieronim do innych stolic. W roku 1812 w
Warszawie wino zupełnie nie miało zbytu, rozeszła się bowiem wieść, iż goszczący akurat nad Wisłą król
Westfalii
kąpie się ze swymi damami w winie, które potem kupcy nabywają i butelkują. Żegnając w Erfurcie Konstantego,
Hieronim spytał:
—
Powiedz mi, co chcesz, żebym ci przysłał z Paryża?
—
Słowo daję, że nic — odparł Wielki Książę. — Twój brat podarował mi przepiękną szablę, jestem zadowolony i
niczego więcej nie chcę.
—
Kiedy muszę ci coś przysłać, sprawi mi to przyjemność.
—
No dobrze. Przyślij mi sześć tych p a n i e n e k z Palais-Royal!
Hieronim dotrzymał słowa. Znając charakter francusko-rosyjskich stosunków w owym czasie i zaciętość gry,
czyż można mieć jakiekolwiek wątpliwości, że ta przesyłka została starannie wyselekcjonowana, wyszkolona i
zaprogramowana przez wywiad francuski? Na marginesie zaś można podumać nad odwieczną zmiennością
ludzkich upodobań i kaprysów. Toż ten sam Konstanty później „wszetecznicom kazał głowy golić”. Działo się to
już po upadku Cesarstwa, kiedy sporo spraw szpiegowskich doby Empire’u wyszło na jaw i być może ów
fryzjerski entuzjazm Konstantego był odwetem branym przezeń na panienkach lekkich obyczajów za specjalną
przesyłkę z Paryża.
W Erfurcie starannie kontrolował panie „czyniące honory domu” agent numer jeden wywiadu Napoleona,
prawa ręka i zastępca Savary’ego na stanowisku szefa Tajnego Gabinetu, Alzatczyk Karol Ludwik Schulmeister
(1770—1853). Człowiek ten, uważany przez specjalistów za najwybitniejszego w dziejach asa wywiadu
strategicznego, miał już na swoim koncie spore osiągnięcia jako figura w cesarskim pokerze — między innymi w
roku 1805, przed Austerlitz, dostał się w przebraniu oficera wojsk austriackich do kwatery głównej Kutuzowa i
wziął udział w tajnej naradzie sztabowej! Działał też przeciw Rosjanom w latach 1806—1807 na terenie Królewca.
Nie znoszę powtarzać się, dlatego też po jego wyczerpujący życiorys odsyłam czytelników do innej mojej
książki.* W tej interesuje nas Erfurt.
•
Waldemar Łysiak — „Empirowy pasjans”.
W Erfurcie Schulmeister, oficjalnie pełniący obowiązki szefa ochrony zjazdu i obu cesarzy, a tajemnie wkładający
carowi do łóżka swe agentki poprzez łańcuszek Hieronim— Murat—Konstanty, poniósł klęskę, w jego karierze
zupełnie wyjątkową. Oddaję głos radzieckiemu badaczowi, już przeze mnie cytowanemu Jefimowi Czerniakowi,
który w oparciu
o
źródła rosyjskie stwierdził: „Kolejne kochanki Aleksandra w Erfurcie były pracownicami na żołdzie
Schulmeistra. Jednakże ten wszechobecny, nieustannie śledzący cara szpieg Napoleona przeoczył jedno
spotkanie Aleksandra, a dokładniej nie dowiedział się i nie domyślił, o czym na tym spotkaniu rozmawiano”.
Było to spotkanie Aleksandra z Talleyrandem. Tłumaczy Schulmeistra fakt, że przy ożywionych kontaktach
dyplomatycznych w Erfurcie (wreszcie po to się tam zjechano), spotkanie cara z eks-ministrem spraw
zagranicznych Francji, a obecnie swego rodzaju konsultantem politycznym Bonapartego, nie mogło nikogo
zbulwersować. Bulwersująca była treść tej rozmowy. Jako że zdrada Talleyranda w Erfurcie należy do szóstej
rundy cesarskiego pokera (rundy aktorów
i
zdrajców), tam ją sportretuję wraz z całym zjazdem erfurckim. Teraz zaś przyjrzyjmy się stricte szpiegowskiej
działalności Talleyranda, którą rozpoczął w roku... to bardzo trudno powiedzieć. W każdym razie już „Paryski
Przyjaciel” korzystał z informacji uzyskiwanych od ministra, z tym, że nie wiadomo czy za nie płacił, czy też po
prostu wyciągał je w konwersacjach towarzyskich.
Jako etatowy agent rosyjskiego wywiadu pracował Talleyrand w latach 1808—1812. Do dnia 28 stycznia 1809
roku, kiedy to Bonaparte, dowiedziawszy się o jakichś knowaniach Talleyranda, straszliwie go sklął w Tuileries i
odsunął od siebie — był jeszcze Talleyrand wpływowym dyplomatą francuskim i ten krótki okres można
potraktować jako woltę polityczną (Talleyrand tłumaczył to później nadrzędnym interesem Francji, którą jego
zdaniem gubiła agresywna polityka zagraniczna Bonapartego), można oczywiście przy bardzo dużej dozie
dobrej (dobrej dla zdrajcy) woli. Ale nawet jeśli przyjmie się za dobrą monetę jego moty-
wację, to po 28 stycznia 1809 roku, kiedy to Talleyrand stracił wszelki wpływ na sprawy państwowe, trudno jego
działalność nazwać inaczej jak najzwyklejszym szpiegostwem.
Dlatego proszę się nie dziwić, że słowa e t a t o w y użyłem bez cudzysłowu. Tak, ten wielki polityk francuski
był szeregowym agentem rosyjskim, został po prostu „zatrudniony”, jak to lapidarnie ujął Austriak Metternich w
liście z 7 marca 1809 roku do drugiego Austriaka, Stadiona. Miał swoje pseudonimy („kuzyn Henri”, „Anna
Iwanowna”, „księgarz”, „piękny Leander”, „radca prawny” i inne), którymi określali go w swoich raportach
pracownicy rosyjskiego wywiadu, i swój żołd, o który ciągle się kłócił, żądając podwyżki. Jego skrzynką
kontaktową w Paryżu był radca poselstwa rosyjskiego, Karol Wasiliewicz Nesselrode. Nesselrode z kolei, dla
zmylenia kontrwywiadu francuskiego, posyłał raporty do Petersburga nie na ręce kanclerza Rumiancewa, lecz
hrabiego Sperańskiego, od którego dopiero trafiały one na biurko cara.* Natomiast polecenia z Petersburga dla
„Anny Iwanowny” w Paryżu nadchodziły — zgodnie z życzeniem Talleyranda wyrażonym w liście do cara z
dnia 10 lutego 1809 roku — na ręce niejakiego Duponta (do dzisiaj nie wiadomo, kto się krył pod tym
kryptonimem).
Zdymisjonowany, a więc odsunięty od najautentyczniejszych źródeł informacji, Talleyrand jeszcze tylko przez
kilkanaście tygodni swej współpracy z agenturą rosyjską miał co sprzedawać — z pamięci. Potem musiał się
rozejrzeć za nowym źródłem, za kimś, kto był w rządzie. Jego wybór mógł paść tylko na ministra policji, Józefa
Fouchego, podobnego mu renegata. Wciągnął Fouchego do współpracy (Fouche otrzymał pseudonimy:
„Natasza”, „prezydent” i „Berżjen”) i dzięki temu mógł dalej informować hrabiego Nesselrode o stanie armii
francuskiej i o posunięciach politycznych Napoleona. Była to praca akordowa, płatna od sztuki. Za
•
Być może Nesselrode czyni) tak przez ostrożność, to jest z obawy bądź z nienawiści do Rumiancewa, który uchodził za jednego z największych
frankofilów na carskim dworze.
jedną informację „kuzyn Henri” otrzymywał trzy do czterech tysięcy franków. Szpiegowska spółka była jednak
firmą mało solidną, gdyż te same informacje sprzedawała Austrii, a gdy się dało, opylała austriackie tajemnice
Rosjanom i rosyjskie Austriakom.
Krach nastąpił dość szybko, latem 1810 roku, kiedy to francuski kontrwywiad wojskowy (Savary i Schulmeister)
wpadł na ślad podejrzanych machinacji politycznych Fouchégo. Co prawda chodziło tu o sekretne kontakty z
Londynem, z których zdradzieckiego charakteru udało się ministrowi wyłgać, zaś na ślad współpracy z Rosją
Tajny Gabinet nie natrafił, lecz Napoleon 3 czerwca tego roku pozbawił Fouchégo stanowiska. Zmartwiony
Nesselrode napisał w trzy dni później do Petersburga: „Odejście «prezydenta» bardzo mi utrudnia pracę, bo
właśnie od niego nasz radca prawny uzyskiwał informacje, które przekazywałem (...) Przewiduję, że to się
niestety odbije na mojej korespondencji”.
Zgadł, odejście „prezydenta” o imieniu „Natasza” i nazwisku „Berżjen” mocno odbiło się na tej korespondencji.
W ogóle zaś życie w Paryżu bez „Nataszy” na ministerialnym stołku zrobiło się cholernie niebezpieczne i dla
Talleyranda, i dla dyplomatów rosyjskich. Nowy minister policji i wszystkich wywiadów (do tej pory — jak
wiemy — Tajny Gabinet konkurował z ministerium Fouchégo i vice versa), Jan Maria Rene Savary książę Rovigo
(1774—1833), oddany Bonapartemu sercem i duszą, miał swoje hobby, które polegało na tym, że tylko w
wyjątkowych przypływach dobrego humoru nie rozwalał natychmiast przyłapanych wrogów cesarza, lecz
pakował ich dożywotnio do lochu. Te przypływy zdarzały mu się rzadko, w związku z czym gra stała się nader
niebezpieczna dla ostrożnego z natury „radcy prawnego”.
Savary był wytrawnym szpiegiem i dlatego Napoleon uczynił go po zawarciu traktatu tylżyckiego swoim
pierwszym przedstawicielem w Petersburgu. Była to misja przejściowa, typowo szpiegowska, i przyniosła
owoce. Chociaż przed znienawidzonym „okrutnym psem Korsykanina” zamknęły się natychmiast drzwi
wszystkich petersburskich salonów, a dy-
plomaci i stołeczna socjeta ostentacyjnie ignorowali Sava-ry’ego, ten dowiedział się czego trzeba i po swoim po-
wrocie do Paryża (24 I 1808) uświadomił Bonapartemu, że Aleksander grał w Tylży większą komedię niż przy-
puszczali, i że Rosja knuje z Anglią i z Austrią za plecami Francji.
Savary jako minister policji był bardzo czujny, mimo to udało się Talleyrandowi wysłać przez Nesselrodego
jeszcze kilka meldunków. Najważniejszy, który wzbudził w Petersburgu wielki niepokój — 5 grudnia 1810 roku.
Donosił wówczas, że Napoleon ostatecznie zdecydował się odbudować wielką Polskę („ma zamiar rzucić wojska
nad Wisłę i odbudować Królestwo Polskie”), zwracając jej kilka terytoriów, w tym całą Galicję, za którą Austria
otrzyma w zamian Dalmację oraz miasta Triest i Fiume. Skąd stary lis zaczerpnął tę informację (była ona we
wszystkich szczegółach autentyczna) — nie wiemy. Ale możemy się domyślać. Dewiza życiowa Talleyranda
brzmiała: „Faire marcher les femmes”, co w wolnym przekładzie znaczy: załatwiać wszystko przez kobiety.
Przypominają sobie Państwo to posępne pytanie Massona na temat francuskich zdrajczyń: „Jaką rolę zakreślił im
Talleyrand?”.
W ten sposób powracamy do zatrutego ogrodu Amora. W marcu roku 1812 szpiegowska kariera Talleyranda
dobiegła końca. Od kilku miesięcy coraz trudniej mu było zdobyć coś cennego do sprzedania, a za śmieci
Rosjanie nie chcieli płacić. Właśnie w marcu książę Kurakin (ambasador rosyjski w Paryżu) napisał do
Rumiancewa, iż „radca prawny” nie może już liczyć „na nowy, równie obfity plon”. Było to zresztą całkowicie
oczywiste dla Petersburga już w styczniu tego roku.
Wywiad rosyjski nie przejął się tym ani trochę, albowiem od dłuższego już czasu w Paryżu pracowała nowa
rosyjska siatka wywiadowcza, i to jak pracowała! Talleyrand nie mógłby nawet marzyć o uzyskiwaniu tak
fantastycznie cennych wiadomości, jak te, które napływały do Petersburga w tym rozdaniu piątej rundy. Jeden z
istotnych elementów tego rozdania stanowiła skandaliczna miłość dwóch sióstr
„boga wojny” i pięknego pułkownika, który był atutową kartą cara.
Ten beniaminek, ulubiony fligiel-adiutant Aleksandra I , miał w owym czasie zaledwie dwadzieścia pięć lat, a
był już pułkownikiem kawalerii gwardii. Zatem musiał to być zdolny chłopiec, zdolny do wszystkiego, i tak go
ocenił car-batiuszka, czyniąc zeń swego „człowieka do wszystkiego”. Nazywał się Aleksander Iwanowicz
Czernyszew (1785—1859) i ostatnie ćwierćwiecze swego życia spędził na stolcu ministra spraw zagranicznych
Imperium. Przedtem jednak, jako smarkacz nieomal, wziął udział w wielu kampaniach wojennych (począwszy
od brzydko zakończonej austerlickiej) i ledwie przekroczył dwudziestkę, a już Aleksander począł go używać jako
swego kuriera w najbardziej odpowiedzialnych misjach, swego posła nadzwyczajnego i swoje „ucho i oko” tam,
gdzie ucho i oko trzeba było wetknąć.
W roku 1809, kiedy Austria uznała, że nadszedł już ostateczny czas, by „sprać po korsykańskiej mordzie” (słowa
jednego z dyplomatów wiedeńskich) „uzurpatora” rozwalonego na tronie w Paryżu i wydała mu nową wojnę —
Rosja udawała sprzymierzeńca Francji i wkroczyła swym wojskiem do austriackiej Galicji. Co prawda owo
wojsko wcale nie walczyło z Austriakami, natomiast pracowicie przeszkadzało armii księcia Poniatowskiego w
wyzwalaniu Galicji, ale nazywało się to ładnie, że Rosja wspomaga swego francuskiego przyjaciela w walce z
Wiedniem. Na dodatek zaś, żeby jeszcze bardziej przypodobać się Bonapartemu, car zapytał nieśmiało, czy jego
„brat” nie mógłby na czas tej kampanii przyjąć do swego wojennego otoczenia kilku młodych rosyjskich
oficerów, bo gdzież indziej, jak nie pod skrzydłem największego wodza wszechczasów, nauczą się oni sztuki
wojowania? Napoleon wyraził zgodę i car przysłał doń „na naukę” trzech oficerów na czele z Czernyszewem.
Czernyszew, młody i zadziorny, z miejsca spodobał się „bogowi wojny”. Jego sztabowcom trochę mniej, chociaż
swoim zwyczajem uwodził i kadził wszystkim:
— Możecie mi wierzyć, bo ja kocham wasz naród, nawet
wtedy, kiedy walczymy ze sobą. Wolę was od Austriaków (...) Wasz naród posiada energię, każdy Francuz ma
duszę, honor i ambicję. Uwielbiam to!
Francuzi patrzyli w skośne, przymrużone oczy młodzika i nie wiedzieli, co myśleć o tym niespodziewanym
wielbicielu, którego cesarz obsypywał pochwałami i nawet udekorował po Wagram (bitwa, która zdecydowała o
klęsce Austrii) krzyżem Legii Honorowej.
W pół miesiąca po Wagram, 23 lipca 1809 roku, Czernyszew wrócił do Petersburga i w miesiąc później, 2 1
sierpnia, został wysłany przez Aleksandra z powrotem do Austrii z dwoma listami. Pierwszy z nich, wręczony
adresatowi 1 września w wiedeńskim pałacu Schoenbrunn, był przeznaczony dla „brata”. W liście tym car
roztkliwiał się tęczowo nad swoją przyjaźnią do „Monsieur mon frére” („Moje sprawy znajdują się w rękach
Waszej Cesarskiej Mości. Powierzam się z całą otwartością przyjaźni, jaką Wasza Cesarska Mość do mnie żywi”),
chodziło mu zaś o to tylko, by Napoleon nie powiększał tej — jak to luksusowo ujął — „ci-devant Pologne”
(notabene prośba ta nie została spełniona i Bonaparte mocno tego roku powiększył obszar Księstwa
Warszawskiego).
Drugi list zawiózł Czernyszew do węgierskiego zamku Dotis, gdzie rezydował pobity cesarz Austrii, Franciszek.
Co prawda w liście tym stało czarno na białym, że Rosja jest aliantem Francji i nie może Austrii pomagać, ale
Czernyszew uspokoił Franciszka ustną przesyłką od cara: chwilowo muszą tak pisać, ale cierpliwości, jeszcze
zobaczymy, kto będzie górą.
Od tej pory pułkownik Czernyszew był stałym łącznikiem między Napoleonem a Aleksandrem i czynił to z
gorliwością urodzonego kawalerzysty. Obliczono, że w ciągu niespełna czterech lat pokonał na tej trasie ponad
dziesięć tysięcy mil! Pewnego razu przebył dystans z Petersburga do Bayonny (nad Zatoką Biskajską) i z
powrotem, to jest prawie siedem tysięcy kilometrów, w ciągu trzydziestu czterech dni! Jak na owe czasy było to
osiągnięcie rekordowe i tylko sławny zaufany kurier Bonapartego, Moustache, mógłby z nim stanąć
w szranki. Robił to Czernyszew tak regularnie, że w Paryżu, w którym przebywał częściej niż w Petersburgu,
nazywano go „pocztylionem”.
Nazywano go tam także „pięknym Czernyszewem” („Le beau Tchernitcheff’) *, gdyż — jak zapewniała w
swoich wspomnieniach pani d’Abrantes — był tak przystojny, że jego magnetycznej sile żadna kobieta nie mogła
się oprzeć. Niemiecki książę Karol de Clary-et-Aldringen, bawiący w Paryżu w roku 1810, tak go
scharakteryzował: „Talia ściśnięta jak karykatura wszystkich rosyjskich sylwetek, ujmująca figura, ale wyraz
twarzy kalmucki, .fascynujące oczy, bujne włosy w lokach, zarozumiały, próżny i zdobywczy, w białym
mundurze z wielkim pióropuszem, taki był ten pożeracz serc”.
Czernyszewowi, który zamieszkał nad Sekwaną w domu przy ulicy Taitbout, pożeranie serc służyło nie tylko w
sferze uniesień fizjologicznych — bardziej do zdobywania informacji szpiegowskich, albowiem, jak się zwierzył
carowi: „Kobiety odgrywają dużą rolę w Paryżu”. Kałmuckie usta i oczy były tam czymś tak egzotycznym, że
działały na damy jak narkotyk. „Nie wszystkie zapewne umierały z miłości do niego, ale wszystkie się w nim
durzyły...” — napisała księżna d’Abrantes, która zdaje się również się w nim durzyła.
Wkrótce razem z „pięknym pułkownikiem” zaczęła przyglądać się gwiazdom „kobieta, której mąż znal
najskrytsze tajemnice cesarza”. Nie wiadomo dokładnie, kim była ta pani. Nie była to na pewno najpiękniejsza z
sióstr Napoleona, Paulina Borghese, nieuleczalna nimfomanka, której romans z Czernyszewem nie był żadną
tajemnicą — jej mąż, „słodki Camillo” (książę Borghese) był bowiem tak kompletnym idiotą, że cesarz nie
powierzyłby mu nawet tajemnicy kroju swego kołnierzyka. Prędzej już mogła to być druga siostra Bonapartego,
żona marszałka Murata, Karolina, która również odbyła kilka seansów astronomicznych z Czernyszewem.
•
Francuzi do dzisiaj piszą jego nazwisko najczęściej fonetycznie, przez T: Tchernitcheff lub Tchernychev. Rodzina Czernyszewów wywodziła się od
XVI-wiecznego banity polskiego, Czernickiego.
Ale są to tylko domniemania, równie dobrze mogła to być małżonka jakiegokolwiek innego dygnitarza, gdyż
„piękny pułkownik” miał we francuskiej metropolii cały błękitnokrwisty harem.
Czernyszew starał się sprawiać wrażenie służbistego wykonawcy kurierskich poleceń, donżuana, którego po
zakończeniu pracy urzędowej nie interesuje nic poza balami, miłostkami i... nauką matematyki. Balowało się
bowiem do północy, kochało po północy, a przecież trzeba też było w jakiś nie wzbudzający podejrzeń sposób
wypełnić czas od wschodu do zachodu słońca. Dlatego pułkownik wyszukał jakiegoś profesora matematyki, brał
u niego lekcje i uważał, że robi durniów z Francuzów. Przez myśl by mu nie przeszło, że to on sam może być
obiektem działań, które w polskiej gwarze współczesnej zwą się malowniczo „robieniem w konia”.
Zorganizowana przez niego siatka wywiadowcza była istnym majstersztykiem. Tak to przynajmniej oceniono
nad Newą i taką opinię wyraża do dzisiaj wielu historyków. Czernyszew dostarczał całe worki szczegółowych
informacji o stanie liczbowym, uzbrojeniu, wyposażeniu, dyslokacji, manewrach i nastrojach armii francuskiej,
co budziło w Petersburgu zachwyt. Często były to kopie oryginalnych dokumentów z paryskiego ministerstwa
wojny. W roku 1811 jadący do Warszawy nowy ambasador francuski, baron Ludwik Bignon, przypadkowo
natknął się po drodze na podążającego tą samą trasą Czernyszewa. Bignon tak to później opisał:
„Spotkaliśmy się też na pierwszej stacji. Zauważyłem na piersiach tego rosyjskiego gościa, że miał je wypchane,
widocznie papierami. Z tego powodu zrobiłem mu komplement, wynosząc jego kurierską gorliwość. Niewinna
grzecznostka musiała go niezmiernie zaambarasować, albowiem w kilka dni później dowiedziałem się, że owe
tak starannie schowane papiery zawierały stan i rozłożenie naszych wojsk, kupione przezeń od jednego
urzędnika z ministerstwa wojny (...) Tak tedy Rosja, chociaż w przymierzu z Francją, ubiegała się wszelkimi
sposobami o dostanie wykazów sił wojen-
nych swego dzisiejszego sprzymierzeńca, w którym przeczuwała jutrzejszego wroga. Podobne podstępy tak były
w używaniu w stosunkach jednych mocarstw z drugimi, że nie wspomniałbym o powyższym przypadku, nawet
gdyby był wyłącznie związany z ambasadą rosyjską. Niechby stali agenci lub ich sekretarze, jak panowie Oubril,
Nesselrode i Kraft, korzystali od czasu do czasu z przedajności nikczemników, ażeby uzyskać wskazówki
potrzebne Rosji — to nie śmiałbym tego potępić, gdyż każda strona używa prawa odwetu. Lecz bynajmniej nie
taka była pozycja pana Czernyszewa. Nie był to bowiem zwykły kurier gabinetowy, lecz zaufany posłaniec
między dwoma cesarzami, wożący korespondencję od jednego do drugiego. Taka misja ma coś wykluczającego
nawet cień podejrzenia, a nawzajem obowiązującego do skrupulatnej delikatności. Taki goniec może być
wreszcie pośrednikiem stosunków obustronnie szczerych i życzliwych, przyjaznych nawet, chociażby w
gabinetowej polityce zanosiło się już na nieprzyjaźń. Postępek pana Czernyszewa tym więcej był godny
pożałowania, iż rzucał wcale niepochlebne światło nie tylko na ambasadę rosyjską, lecz i na dostojniejszą
osobę...”.
Ten godny pożałowania przejaw naiwności pana Bignona rzuca dość niepochlebne światło na jego
dyplomatyczne predyspozycje, wszelako nie jest to tematem naszego zainteresowania. Jest nim „le beau
Tchernitcheff’, który często podróżując via Warszawa miał świetną okazję do „rekognoskowania”
rozbudowujących się wówczas forsownie polskich fortyfikacji, zwłaszcza Pragi (na jej temat złożył dokładny
raport) i Modlina. Zbierał też po drodze meldunki carskich agentów w Polsce. W dzienniku generała Józefa
Zajączka z roku
1811
znajdujemy dwa interesujące zapiski. Pod datą
16
kwietnia: „Minister policji dał mi
wiedzieć, że niejaki Tyszka jest podejrzany, jakoby był szpiegiem rosyjskim, i że ma być wysłanym dla opatrzenia
co się będzie dziać w Modlinie”. I pod datą 23 maja: „Oficer rosyjski podejrzany o szpiegostwo, z Modlina został
przeprowadzony do Warszawy. Ponieważ pas port miał wydany z Petersburga, musiano z nim postąpić z
pewnymi względami, ale mu poddano, żeby zaraz księstwo opuścił”.
Jedną z wielu zalet Czernyszewa była znakomita pamięć. Potrafił powtórzyć carowi każde słowo z
dwugodzinnej rozmowy z Napoleonem, a takich rozmów cesarz odbywał z „pocztylionem” sporo. Były one
bardzo przyjacielskie, tylko raz Bonaparte się uniósł. Spytał, jakie są zamiary Rosji, a Czernyszew odpowiedział,
że słyszał od kanclerza Rumiancewa, iż gdyby tak Polskę
i
Oldenburg (terytorium niemieckie zajęte przez
Francuzów mimo protestów Petersburga) wrzucić do jednego worka, dobrze potrząsnąć i wyrzucić — przyjaźń
francusko-rosyjska byłaby scementowana. Znaczyło to: wymieńmy Oldenburg (dla Francji) za Polskę (dla Rosji).
Napoleon krzyknął:
— O nie, mój panie, na szczęście Francja nie musi chwytać się takich ostateczności!
Ale zaraz się uspokoił
i
dalej uprzejmie gawędził z pułkownikiem (ten ostatni błyskawicznie zmitygował się
i
bąknął, że widocznie źle zrozumiał kanclerza). Nie zrobił mu wyrzutów nawet podczas ostatniego spotkania, w
dniu 25 lutego 1812 roku.* Rozmawiali wówczas bardzo długo. Bonaparte dał mu wyraźnie do zrozumienia, że
wie wszystko („Wiem, że jest pan tu tylko po to, by zbierać informacje wojskowe i że zorganizował pan siatkę
wywiadowczą”), podsuwał nowe sposoby zażegnania zbliżającego się konfliktu i wręczył list do Aleksandra.
Tego samego dnia przerażony Czernyszew, mając już pewność, że jest „spalony”, rzeczywiście spalił w kominku
wszystkie niepotrzebne już, kompromitujące papiery i nazajutrz wybył z Francji galopem. Nikt go nie zaczepił
na granicy, nie rewidował, pozwolono mu wywieźć, co tylko chciał. Dziwne, prawda? Bardzo dziwne. Ale zaraz
to sobie wyjaśnimy.
•
Ta nie ulegająca wątpliwości data (wystarczy przejrzeć korespondencję Napoleona lub notatki Czernyszewa) jest przez niektórych francuskich
historyków mylona z 25 lutym 1811 roku, kiedy również odbyła się rozmowa Czernyszewa z cesarzem i następnego dnia pułkownik pojechał do Petersburga.
Największy galimatias wyszedł z tego w pracy Jeana Thiry „Le roi de Rome”, Paris 1968 (przykładowo porównanie stron 42 i 275).
Do dzisiaj prace historyczne na temat działalności Czernyszewa w Paryżu pełne są zachwytów nad jego
szpiegowskim kunsztem. Uważa się, że zdobył bezcenne informacje militarne przy karygodnej naiwności
samego Napoleona i ślepocie kontrwywiadu francuskiego, który zbyt późno wpadł na ślad, a dowody zdobył
dopiero po wyjeździe pułkownika, rewidując jego mieszkanie. Jest to opinia utrzymująca się od czasu tych
wydarzeń. Nawet wielki historyk-bonapartysta, Marian Kukieł, wiedząc, iż wywiad napoleoński zdobył tajne
plany rosyjskie, które cesarz trzymał w małym zeszycie („livret”) — popełnił błąd w swoim dziele „Wojna 1812
roku”, pisząc: „Rosyjskie «livret» cesarza, pięknie w safian czerwony oprawne, z którym wyruszył w pole, było z
natury rzeczy o wiele mniej dokładnym, niż kupione przez Czernyszewa w Paryżu francuskie «Situations»”.
Dopiero analizujący rodzime źródła badacze radzieccy stwierdzili ze zdziwieniem, że coś tu nie gra.
Korzystający z tych badań Czerniak jako pierwszy nieco inaczej ocenił Czernyszewa: „Czernyszew, który
później, za czasów Mikołaja I , zrobił dzięki swej służalczości wielką karierę, nie był zbyt roztropnym ani
przenikliwym pracownikiem wywiadu. Interesująca jest również okoliczność, że dane o liczebności armii
francuskiej, jakie zdobył carski adiutant, były bardzo zaniżone! Nasuwa to przypuszczenie o świadomej
prowokacji zorganizowanej przez Napoleona”.*
„Nasuwa to przypuszczenie”. Ależ tu nic nie trzeba przypuszczać. Nikt dotąd nie próbował udowodnić tego
podejrzenia, wobec czego sam to uczynię i nie będzie w tym żadnej wielkiej zasługi — jest to rzecz dziecinnie
prosta. Mógł to już dawno zrobić każdy, kto jak ja zapoznałby się z kilkunastoma pamiętnikami z epoki (głównie
Pasquiera, Savary’ego i Bour-rienne’a) oraz z „dossier Czernichef” w paryskim Archiwum Narodowym
(sygnatura F-7, 6575) i przeanalizował je. Informacje tam zawarte krzyczą wprost.
Na początek taki „drobiazg”, którym właściwie można by
•
Tłumaczenie Stanisława Ludkiewicza.
zakończyć sprawę. Doniesienia swoje opierał Czernyszew, i to jest pewnik, na francuskich dokumentach
wojskowych uzyskiwanych od przekupionych pracowników ministerstwa wojny. Jakim cudem więc wzięte z
tych dokumentów dane liczbowe były „bardzo zaniżone”? Czyż już samo to nie dowodzi w oczywisty sposób
prowokacji ze strony Napoleona?
Ale idźmy dalej. Bonaparte znał dobrze zbyt gorącą namiętność swej siostry Pauliny (posyłał ją nawet na leczenie
do wybitnych medyków, lecz na nimfomanię do dzisiaj nie wynaleziono szczepionki), karcił ją za nadmierną
częstotliwość przyprawiania rogów don Camillowi, i każdego jej kochanka, którego tylko udało mu się dopaść,
wysyłał bez zwłoki na odległe placówki wojenne (głównie do Hiszpanii) bądź — jeśli nie był to francuski oficer
— usuwał inaczej. Jej romansu z Czernyszewem „nie zauważył”, chociaż plotkował o tym cały Paryż. Dziwne.
Stosunki między monarchą-władcą dwóch trzecich kontynentu a zwykłym kurierem były tak serdeczne, że
przyprawiało to dwór cesarski o nieustanne zdziwienie. Napoleon zapraszał Czernyszewa na obiady, bale w
Fontainebleau, polowania, pragnął mieć go stale przy sobie, obsypywał łaskami, pieścił, głaskał, chciałoby się
rzec: u s y p i a ł . Policyjna wtyczka Fouchégo w Hamburgu, Ludwik Antoni Fau-velet, zwany Bourrienne,
zanotował w swoich „Mémoires”: „To, co mnie wciąż dziwiło, to zachowanie się Napoleona względem pana
Czernyszewa (...) Napoleon został poinformowany o jego tajemnych machinacjach, lecz w najmniejszym stopniu
nie zmienił swego stosunku do niego, w dalszym ciągu odnosił się doń z identyczną sympatią jak zawsze i
otaczał serdecznymi względami”. Znowu: „dziwne”. Tylko że Bourrienne, który nie wiedział „co jest grane”,
wytłumaczył to sobie... umiłowaniem spokoju i wielkodusznością cesarza! Karesy towarzyskie z szefem wrogiej
siatki szpiegowskiej w imię umiłowania spokoju! Coraz „dziwniejsze”, wręcz paradne.
Z kolei z „Pamiętników” szefa policji i wywiadu, księcia Rovigo (Savary) oraz przede wszystkim ze wspomnień
prefekta policji paryskiej, Stefana Pasquiera, wiemy, że otoczyli
oni „opieką” Czernyszewa natychmiast po jego przybyciu nad Sekwanę. Utworzono w tym celu, z rozkazu
Napoleona i pod protekcją ministra spraw zagranicznych Mareta, specjalną komórkę śledczą dowodzoną przez
specjalistę od inwigilacji, inspektora Foudrasa. Finał miał wyglądać następująco:
Zaraz po ucieczce „pięknego pułkownika” do Rosji, 26 lutego 1812 roku, policja przeszukała jego mieszkanie i —
co za szczęśliwy traf! — mimo że spalił on kompromitujące papiery, znalazła jedną karteczkę. Zawierała ona
sekrety Wielkiej Armii i podpisana była literą M. Wrzucając dokumenty hurtem do kominka, Czernyszew nie
zauważył, że kartka ta upadła na podłogę i wsunęła się pod dywan. Oddano ją Savary’emu, ten zaś natychmiast
udał się do ministra wojny, Clarke’a, kazał mu zebrać wszystkich szefów wydziałów i spytał, czy któryś nie
poznaje charakteru pisma. Nie rozpoznał żaden. Wtedy Savary wpadł na pomysł skontaktowania się z szefem
sztabu generalnego, Berthierem, i — drugi szczęśliwy traf — sekretarz Berthiera od razu rozpoznał pismo
introligatora ministerstwa wojny, niejakiego Michela. Michela aresztowano wraz ze wspólnikami (Mosés, Saget i
Salmon) i wyduszono zeń, że jego łącznikiem z Czernyszewem był portier ambasady rosyjskiej, Austriak
Wustinger. Jako że ambasada była eksterytorialna, trzeba było wywabić Wustingera. Michel napisał pod
dyktando list do łącznika, umawiając się z nim w kawiarni. Wustinger przybył na spotkanie i w ten sposób
wszystkie ryby wpadły w sak, by wylądować w więzieniu La Force.
Pomijając już nawet fakt, że tak Pasquier, jak i wszyscy inni policjanci epoki notorycznie łgali w swych
pamiętnikach, zaciemniając, przemilczając lub przeinaczając wiele tajnych rozgrywek doby napoleońskiej
(niezręcznie było im chwalić się za Burbonów swoją walką z wrogami Napoleona — na przykład Savary prawie
w ogóle nie wspomniał o swej prawej ręce, Schulmeistrze) — powyższa oficjalna relacja już na pierwszy rzut oka
budzi nieufność tyloma „szczęśliwymi trafami” (karteczka wskakująca pod dywan) i naiwnościami (zdrajca
podpisujący się pierwszą literą swego nazwiska!), że
można ją spokojnie między bajki włożyć i zadać sobie pytanie: co próbowano za jej pomocą ukryć?
Odpowiedzi na to pytanie udziela zawartość dossier numer F-7 6575 paryskiego Archiwum Narodowego i opisy
prasowe procesu szpiegów, który — jak podała „Gazette de France” — rozpoczął się 13 kwietnia 1812 roku. Otóż
Wustingera nie postawiono w stan oskarżenia, a tylko uczyniono zeń świadka (!), podając jako motyw tej decyzji,
że jest on obcokrajowcem! Nie przeszkodziło to jednak prokuratorowi generalnemu, panu Legoux, oskarżyć
zaocznie... Czernyszewa, tak jakby ten był Francuzem! *
Był to jednak drobiazg w porównaniu z wyrokiem. Michela, który przyznał się do dziesięcioletniej działalności
szpiegowskiej, skazano na śmierć i zgilotynowano. Natomiast Sagota skazano na... dyby (na wystawienie w
„kunie”, rzecz rodem ze średniowiecza!) i... grzywnę, zaś Salmona i Mo-sésa — proszę o uwagę —
u n i e w i n n i o n o ! Uniewinniono szpiegów militarnych, zdrajców ojczyzny, pracowników ministerstwa
wojny, na dwa miesiące przed rozpoczęciem wojny z Rosją, to jest w dobie, kiedy Savary bez gadania stawiał pod
ścianę szewców śpiewających po pijanemu antynapoleońskie kuplety!!!
Teraz już możemy zrekonstruować ten klombik z zatrutego ogrodu Amora. Michel był starym szpiegiem,
współpracującym jeszcze z braćmi Simon i z „Paryskim Przyjacielem”. Kontrwywiad francuski dobrze o tym
wiedział i „hodował” go sobie na dużą grę. Tę dużą grę rozpoczął obrotny gość, „le beau Tchernitcheff”,
szukając kontaktów szpiegowskich pod pozorem szukania nauczycieli i próbując wykorzystywać w tym celu
swe kochanki. Od nich się o tym dowiedziano i pozwolono mu dalej zachwycać je tężyzną stepowego samca, a w
zamian brać od nich podsunięte bzdury; jednocześnie napuszczono go na Michela. Salmon i Mosés pilnowali, by
przez ręce introligatora nie przechodziły autentyczne dokumenty, lecz tylko takie, w których stan Wielkiej Armii
był „bardzo zaniżony”. Wustinger też zapewne miał w tym blefie
•
Ambasador rosyjski w Paryżu, Kurakin, złożył w związku z tym ostry protest.
swój udział. Czernyszewowi pozwolono wywieźć te wszystkie dezinformacje do domu, bo przecież o to właśnie
chodziło.
1
to już wszystko z tego rozdania piątej rundy. Bonaparte, spotkawszy na swej drodze drugiego
zapatrzonego w lustro rosyjskiego „chłystka”, powtórzył numer z Dołgorukim i z carskiego asa pik uczynił
bezwartościową blotkę.
Czas przejść do rewanżu wywiadu francuskiego za wysiłki Petersburga. Dwie najbliższe granic Rosji centrale
napoleońskiej służby wywiadowczej ukierunkowanej na wschód znajdowały się w poselstwach w Sztokholmie i
w Warszawie. Napoleon wysyłając Bignona do Warszawy dał mu ustne rozporządzenia dotyczące szpiegostwa
antyrosyjskiego, uściślone później w tajnej instrukcji ministerialnej, a także wskazał mu „skrzynkę kontaktową”
z agentami francuskimi w Petersburgu. Był nią... nasz stary znajomy, niezmordowany książę Sapieha, którego
przyjaciółka święciła od kilku lat teatralne, seksualne i wywiadowcze triumfy nad Newą. Duet Sapieha-Bignon
„rozwinął niebawem własny wywiad agencyjny w dużym stylu” (Kukieł).
Rzecz prosta nie znamy większości francuskich agentów działających w Rosji i na pograniczu. Bardzo dobrą
robotę wykonywało trzech: Thiard (pracownik paryskiego ministerstwa spraw zagranicznych), Bellefroid
(podprefekt w Tykocinie) i generał Jan Henry-Wołodkowicz. Sprawna i wydajna okazała się też mała agencja
wywiadowcza zorganizowana w zarządzie dóbr Czartoryskich w Terespolu — wyzyskiwano tam rosyjskie
kursy oficjalistów książęcych.
Współpracującym ściśle z Francuzami wywiadem polskim kierował najpierw szef sztabu armii Księstwa
Warszawskiego, generał Fiszer, a następnie generalny inspektor kawalerii, generał Rożniecki. Jego raporty oraz
zdobyte dokumenty rosyjskie Napoleon analizował osobiście, przy pomocy ministra spraw zagranicznych,
Mareta, oraz specjalnego urzędnika znającego dobrze Rosję i język rosyjski, Lelorgne d’Ideville’a. Rożniecki
osiągnął spore sukcesy, udało mu się nawet skaptować konfidentów w wojsku rosyjskim, nie wyłączając
sztabów, jednakże nie zdołał on przed wybuchem wojny uzyskać pełnego rozeznania w składzie bojowym armii
carskiej. Zrobił to ktoś inny — francuski przedstawiciel w Petersburgu, Lauriston. Udało mu się kupić nie tylko
szczegółowe informacje o liczebności i rozmieszczeniu wojsk rosyjskich, lecz także drukarskie matryce rosyjskich
map wojskowych!
Rosjanie nie pozostawali Francuzom dłużni. Kupowali we Francji i w całej Europie kogo tylko się dało; rosyjski
oficer Figner (sławny partyzant w wojnie 1812 roku ) w przebraniu Włocha wkręcił się do armii francuskiej i
zyskał nawet zaufanie generała Rappa... Można by tak długo. Nie warto. Ciężkie, nieprzeniknione kotary
sekretów kryją i kryć będą zawsze przebieg tej rundy cesarskiego pokera. I dlatego trzeba ją uznać za
nierozstrzygniętą. W pokerze nie zawsze i nie każda partia kończy się czyimś zwycięstwem. Tajemnice —
połóżcie je na szalach wagi — ważą tyle samo.
A zatruty ogród Amora? Nie uwierzysz, Czytelniku, kiedy powiem, że zagłębiły się w jego chaszcze nawet te
dwie, z którymi obaj partnerzy spędzali największą ilość nocy podczas gry.
Małżonka Napoleona, Józefina de Beauharnais, od chwili ślubu z „bogiem wojny” była na stałym żołdzie
Fouchégo i sprzedawała mu nawet listy od męża. Jest to fakt bezsporny. Dlaczego to robiła? Dla łaszków i
biżuterii, których wciąż jej było mało, chociaż Bonaparte wydawał na nią krocie (jej haftowana złotem i
wyszywana kamieniami suknia koronacyjna kosztowała dziewięciokrotnie drożej niż wspaniała korona
cesarza!), a potem ze strachu przed rozwodem, który nieuchronnie się zbliżał. Fouché donosił jej o tajnych kom-
binacjach Bonapartego w tej sprawie, nie dodając oczywiście, że sam jest motorem tych kombinacji.
Powiecie: przecież Fouché był Francuzem! Zapomnieliście, jakimi pseudonimami oznaczył tego swojego agenta
wywiad rosyjski. Współpraca „Nataszy” z Józefiną to okropny wrzód na legendzie napoleońskiej.
Z kolei wieloletnia (przez cały czas trwania cesarskiego pokera) nałożnica Aleksandra, Maria z Czetwertyńskich
Naryszkina, była płatnym szpiegiem Metternicha. Nie można w to wątpić, odkrył ten fakt jeden z nielicznych —
jak już
wspomniałem — historyków, którzy mieli dostęp do tajnych archiwów Romanowych i jedyny, który miał dostęp
do archiwum najtajniejszego: Wielki Książę Mikołaj Michajłowicz.
Powiecie znowu: przecież Metternich był Austriakiem! Nie poinformowałem Was jeszcze, że w dobie Empire’u
prawie cały austriacki wywiad, skorumpowany przez mającego tam swoich ludzi alzackiego geniusza, Karola
Schulmeistra, pracował na rzecz Francji! Dlatego kiedy nieświadom spraw ambasador Caulaincourt doniósł
Napoleonowi o trwałości romansu Aleksandra z Naryszkiną, Bonaparte odrzekł:
— Nie uwierzysz, drogi Caulaincourt, jaką wagę przywiązuję do tego...
A więc w dwóch cesarskich, pierwszych sypialniach Europy — też remis. Bo to był ogród, a w przyrodzie
zawsze panuje stan równowagi.
6
RUNDA
Runda aktorów i zdrajców
(Podstawowe rozdanie w Erfurcie)
0
„ZAJĄCU, KTÓRY DOSTAŁ ŚRUTEM W ŁEB” I OKAZAŁ SIĘ LISEM
Szpiegostwo i miłość, splecione ze sobą w piękny zatruty bukiet, chociaż fascynujące jak kwiaty grzechu i po-
woje zła, były tylko chwastami w tej grze. Ponad nie wyrastały dwa drzewa polityki, z dwoma cesarskimi
pniami. One były naturą szóstej rundy pokera granego przez dwóch mocarzy.
Obie te rundy, ta i wcześniej opisana, przesiąknięte były tym samym jadem nienawiści, obłudy, wilczych
uśmiechów
i
kłamliwych zapewnień o dozgonnej przyjaźni, tym samym cwanym aktorstwem, i jednako obfitowały w
zdrady i w pokerowe blefy. Tylko że w tej rundzie były to zdrady i blefy na wyższym szczeblu, a więc bardziej
brzemienne dla wyniku całej gry.
Aleksander wrócił z Tylży do Petersburga 16 lipca 1807 roku. Czekała go tam spora niespodzianka — zamiast
braw, powszechna wrogość: mieszkańców stolicy, dworu, rządu
i nawet wojska, które nie widząc w pobliżu Francuzów przestało się już bać i marzyć o pokoju, a zaczęło uświa-
damiać sobie, za jaką cenę pokój ten został nabyty. Traktat tylżycki uznano za hańbę większą, niż klęski pod
Austerlitz i Friedlandem, wszelako zapewne niezbyt dobrze pamiętano o rozmiarach tych klęsk, gdyż we
wszystkich salonach nad Newą i nad Moskwą zadawano otwarcie pytanie: jak car mógł się zgodzić na tak
parszywe warunki, pieczętujące francuską hegemonię w Europie?! Jego małżonka, caryca Elżbieta Aleksiejewna,
szukała wytłumaczenia w... hipnozie:
„Bonaparte wydaje mi się rozpustnym uwodzicielem, który prośbą i groźbą zniewala wszystkie piękności, by
padły w jego ramiona. Rosja, jako najcnotliwsza, opierała się dość długo, lecz i ona uległa, podobnie jak i inne,
urokowi i sile cesarza. Włada on jakimiś tajemniczymi fluidami, które stale z niego promieniują. Pragnęłabym
wiedzieć, co za moc czarnoksięską ma Bonaparte...” (z listu do matki).
A Aleksander Puszkin, jakby wtórując jej, napisze później:
„Taki był, kiedy z równin Austcrlitzu hufiec
Północy przed prawicą jego musiał uciec.
I po raz pierwszy zbiegli w popłochu Rosjanie.
Taki był, gdy z traktatem triumfalnym swoim
I z hańbą, i z pokojem
Przed młodym carem w Tylży stanie”.*
Największe rozgoryczenie przeciwko „ohydnej zdradzie w Tylży” panowało w otoczeniu matki Aleksandra,
carycy-wdowy Marii Fiodorowny. Jej rezydencja w Pawłowsku stała się tubą przekleństw i matecznikiem
wrzenia sięgającego znamion buntu. Mówiono tam ze zgrozą, że jeszcze nigdy w swej historii Matuszka Rosja,
piękna prawosławna Rosja Piotra Wielkiego i Katarzyny, nie została tak upodlona.
•
Wiersz napisany za panowania Aleksandra, w roku 1823. Carska cenzura nic mogła oczywiście przepuścić go w tym brzmieniu, toteż przez dziesiątki
lat drukowano fałszywie: „I z hańbą lub z pokojem”. Po raz pierwszy tekst autentyczny ujrzał farbę drukarską dopiero po Rewolucji Październikowej.
A dlaczego? Dlatego, że car „padł do nóg zwycięzcy i zbratał się z nim”! Tajne rozkazy z Pawłowska sprawiły ten
cud, że do episkopatu rosyjskiego nie dotarło odwołanie sławetnego ukazu Świętego Synodu i na carskiego
„brata” dalej sypały się spod cerkiewnych ikon epitety takie, jak „burzyciel świata”, „odszczepieniec”,
„antychryst” oraz „obrońca muzułmanów i Żydów”.
Niewielu miał w tym czasie Aleksander obrońców. Należała do nich żona, Elżbieta Aleksiejewna, młoda, piękna,
romantyczna marzycielka, zawsze skromnie ubrana, z wijącymi się na ramionach splotami jasnopopielatych
włosów, z wieczną melancholią w wypłakanych lazurowych oczach, dziwna, smutna władczyni, inna od innych
na tronie, wsłuchana przez całe życie „w czystą pieśń tęsknoty za szczęściem”, rozdarta między uczucie i
szacunek dla męża-autokraty a miłość do Adama Czartoryskiego, w którego ramiona Aleksander wepchnął ją
brutalnie wkrótce po ślubie, by mieć wolne ręce do obłapywania swego haremu. Jakby nie wiedząc, że w tych
trudnych chwilach małżonek codziennie czerpie pocieszenie z objęć poetki nocy-Naryszkiny, napisała wówczas
do swej matki, margrabiny badeńskiej, list, który warto zacytować, gdyż dobrze przedstawia on nastroje pa-
nujące późnym latem 1807 roku w Petersburgu, Pawłowsku i w całej Rosji:
„Pod wpływem bezgranicznej miłości własnej, która ją skłaniała, aby przy każdej sposobności schlebiać opinii
publicznej, oraz dla poklasku — cesarzowa Maria pierwsza daje przykład niezadowolenia i głośno występuje
przeciwko polityce swego syna; stara się upokorzyć tych wszystkich, którzy czynni byli w zakończeniu wojny,
jak na przykład księcia Łobanowa, którego nazwisko powtarzają nawet gazety. Cesarzowa wreszcie, która jako
matka powinna przecież bronić swego syna, staje jakby na czele jakiejś frondy; wszyscy niezadowoleni grupują
się wokół niej i wynoszą jej osobę pod niebiosa. Jej dwór nigdy nie był tak liczny jak w tym roku, nigdy nie
ściągała tylu ludzi do Pawłowska. Nie mam słów, aby wyrazić, do jakiego stopnia mnie to oburza. Czyż w takiej
chwili jak obecna, wiedząc dobrze, jak dalece
wszyscy są rozjątrzeni przeciwko cesarzowi, wolno jej wyróżniać i pochlebiać tym, którzy najgłośniej krzyczą?
Wydaje mi się, jakby ten dobry cesarz, a z pewnością najlepszy z całej rodziny, zdradzany był i wydany na
pastwę losu przez swoich najbliższych. Im bardziej jego położenie staje się przykre, tym mocniej mnie to boli, do
tego stopnia, że mogłabym może być nawet niesprawiedliwa wobec tych, którzy go nie szczędzą...”.
Bóg jeden wie, za co płaciła temu „dobremu cesarzowi” takim przywiązaniem, on na pewno nie potrzebował go
— było mu obojętne. Potrzebował — on, aktor samotny na głuchych posadzkach Pałacu Zimowego, z odwróconą
plecami i sarkającą publicznością — kupić sobie jeszcze raz tę publiczność. Nie po temu, żeby ją kochał szczerze
— w głębi serca gardził nią, tak jak Napoleon; obaj wyczytali w pismach Fryderyka Wielkiego: „Publiczność to
zwierzę, które widzi wszystko, słyszy wszystko i rozgłasza wszystko, co widziało i słyszało. Obserwujący
władców dworzanie robią codziennie spostrzeżenia, toteż władcy są bardziej niż inni ludzie wystawieni na
obmowę, są jak gwiazdy, na które cała gromada astronomów kieruje swoje lunety”. Gardził nią, bo sfrancuszczo-
ny przez babkę, wyedukowany przez Laharpe’a francuską literaturą, czytał także wydane w roku 1803 „Pensées,
maximes et anecdotes” Nicolasa Chamforta, a w nich: „Publiczność, publiczność, iluż trzeba głupców, by
stworzyć publiczność!”. Ale chciał kupić tych głupców, albowiem w atmosferze powszechnej dezaprobaty nie
potrafił precyzyjnie grać swojego pokera z „bratem”.
Kłopot polegał na tym, że nie mógł tego zrobić. Owszem, nienawidził Napoleona tak jak i oni. Nienawidził go
zawsze, a od Tylży w szczególności, gdyż tam Korsykanin wyświadczył mu łaskę — pokonanego obdarował na
powrót wielkością, chociaż mógł rozdeptać. Austriacki poeta, pisarz i dziennikarz, Karl Kraus, napisał to, co
mędrcy wiedzieli od prawieków: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się wobec ciebie dopuścił, niż
dobrodziejstwo, którego od ciebie doznał”. Nie on zresztą pierwszy to sformułował, znano tę maksymę już za
czasów Aleksandra — znowu Chamfort się
kłania: „Bóg zalecił wybaczać zniewagi, ale nie nakazał wybaczać dobrodziejstw”.
Car ani przez chwilę nie zamierzał wybaczyć, ale musiał udawać przyjaźń, bo wciąż liczył na to, że Bonaparte
pozwoli mu dokonać rozbioru Turcji. Dlatego przed pierwszym francuskim posłem po Tylży, nie cierpianym
przez petersburską socjetę generałem Savarym, rozwinął pawi ogon swego czaru:
— Cesarz Napoleon dał mi w Tylży dowody przywiązania, których nigdy nie zapomnę. Im dłużej o tym myślę,
tym bardziej czuję się szczęśliwy, że go poznałem. Cóż to za niezwykły człowiek!...
Ale przecież nie mógł tłumaczyć na prawo i lewo, że puszcza dymne zasłony, że stara się omamić francuskiego
wysłannika i jego pana po to, by lepiej ukryć swą nienawiść i swe kiełkujące na dnie duszy dalekosiężne plany.
Wiedział, że Savary jest szefem francuskiego Tajnego Gabinetu, i że mury wszystkich pałaców rządowych na
świecie mają wzrok i słuch. Nie mógł więc, chociaż pragnął, kupić natychmiast swej obrażonej publiczności. Ta
zaś brała wszystko tak, jak widziała, i obrażała się coraz bardziej, bo widziała, że car obsypuje zaszczytami i
orderami, zaprasza do siebie, komplementuje i faworyzuje „mordercę z Vincennes”.*
Miarka przebrała się, gdy Aleksander rozkazał otworzyć zamknięte przed Savarym podwoje petersburskich
salonów. Na biurku imperatora pojawiły się anonimy, których autorzy przypomnieli mu raz jeszcze los jego ojca.
Znowu zastosowano groźbę „azjatyckiego remedium”, by uratować honor Rosji, chociaż — jak zauważył Tarle
— nie tyle chodziło tu o honor, ile o kieszeń: narzucona Rosji przez Bonapartego Blokada Kontynentalna
zdruzgotała nogi handlowi i w ogóle całej gospodarce rosyjskiej.
I znowu ten straszak podziałał skutecznie. Aleksander zmitygowal nieco swe awanse względem Savary’ego, a
za
* Savary w roku 1804 kierował egzekucją skazanego za spisek przeciwko Francji i rozstrzelanego w fosie zamku Vinccnnes księcia d’Enghien.
razem rozpoczął pierwsze rozdanie tej rundy. W Tylży Rosja zobowiązała się pośredniczyć w układach między
Anglią a Francją, i w przypadku, gdyby Albion się na te układy nie zgodził — zerwać z nim. Gabinet londyński,
co było do przewidzenia, w ogóle nie chciał na ten temat dyskutować i doszło do zerwania. Oficjalnie. Nieofi-
cjalnie — tajny wysłannik cara zawiózł do Londynu zapewnienie o trwałej przyjaźni między Rosją a Wielką Bry-
tanią, przyjaźni, którą chwilowo trzeba ukrywać przed wspólnym wrogiem.
Nie udało się ukryć. Savary był zbyt wytrawnym wywiadowcą i nie przykleił się do lepu słodkich słów i
uśmiechów, a szpiedzy francuscy w Petersburgu i w Londynie mieli zbyt dobre kontakty. Już 24 stycznia 1808
roku Napoleon dowiedział się o wszystkim i zrozumiał, że gra będzie trudniejsza niż myślał. Zaczął mu świtać w
głowie pewien plan...
Wyprzedziliśmy bieg wydarzeń i musimy się cofnąć, by poznać pierwsze figury karciane obu partnerów:
akredytowanych już od kilku miesięcy nad Newą i nad Sekwaną ambasadorów — Caulaincourta i Tołstoja.
Markiz Armand Augustyn Ludwik de Caulaincourt (1773—1827) pochodził ze starej rodziny pikardyjskiej i miał
mnóstwo zalet. Był to wielki pan, o wytwornej postawie, wspaniałych manierach i urzekającej urodzie, człowiek
z towarzystwa, świetny „causeur” i elegant. Patrząc na niego chciałoby się rzec, że uroda nie jest jeszcze
największą wadą mężczyzny, gdyż istnieje także głupota. Uważał się za doświadczonego dyplomatę, co
pozostaje w harmonijnym związku ze spostrzeżeniem Oscara Wilde’a, iż „własną głupotę ludzie zwykle
nazywają doświadczeniem”.
Na swoje nieszczęście za doświadczonego uważał go również Napoleon i było to jednym z największych
głupstw popełnionych przez tego wytrawnego znawcę ludzi i mistrza w polityce personalnej. Bonaparte sam
tłumaczył „Księcia” na francuski i zawsze starał się stosować do przykazań z rozdziału XXII „O ministrach”.
Naczelne przesłanie Machiavellego z tego rozdziału brzmiało : „Lecz w jaki sposób książę poznać się może na
wartości mini
stra? Oto sposób jeden, niezawodny. Zwróć uwagę na to, czy nie zajmuje się on więcej sprawami własnymi niż
sprawami państwa; jeśli w swym postępowaniu dba on o własną tylko korzyść, to nie może być dobrym doradcą
i nie zasługuje na zaufanie”.*
Caulaincourt właśnie nie zasługiwał na zaufanie, gdyż przez wiele lat swej działalności w charakterze oficera,
posła, ambasadora i w końcu ministra spraw zagranicznych Francji był złym doradcą — przez cały ten czas
doradzał swemu panu wszystko, co było korzystne dla Aleksandra, a Napoleon nie zwrócił na to uwagi,
przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim powinien był to uczynić. Caulaincourt po prostu zakochał się w carze
(co świadczy, że i Aleksander był niezgorszym czarodziejem — nie udało mu się omotać Sa-vary’ego, ale sztuka
wyszła z Caulaincourtem) i stał się już nie rusofilem, ale carofilem. Nawet w roku 1812, gdy wojna była
nieuchronna, a buta cara rosła z dnia na dzień, „margrabia de Caulaincourt, oczarowany szlachetnością charak-
teru samodzierżcy i okazywanym mu zaufaniem, wstrzymywał jeszcze gromy w ręku swego pana” (Potocka).
Caulaincourt po raz pierwszy posłował do Petersburga w roku 1801, będąc zaledwie pułkownikiem strzelców.
Wysłany jako ambasador w roku 1807 (był już wtedy generałem i Wielkim Koniuszym Cesarstwa) z miejsca
zadurzył się w carze i zaczął się zachowywać jak nieśmiała nastolatka w obecności uwielbianego gwiazdora
filmowego. Aleksander natychmiat dostrzegł mierność tej kreatury i mając ją w ręku, a chcąc utrzymać jak
najdłużej, skąpał w deszczu zaszczytów, odznaczeń, uprzejmości i nawet intymności, dopuścił niemal do grona
rodzinnego i prawie dosłownie „nosił na rękach”. Caulaincourt — ambasador największego mocarstwa
ówczesnego świata — czuł się przez cały czas jak owa nastolatka przed pierwszym pocałunkiem od słynnego
amanta. Chociaż na zewnątrz pełen przepychu i dostojeństw, chorował wciąż na brak swobody i naturalności, co
było widać; wnikliwy obserwator mógłby stanąć obok, by podtrzymać
•
Tłumaczenie Wincentego Rzymowskiego
pana ambasadora, kiedy ten potknie się o własne buty. Takim wnikliwym obserwatorem był poseł Sardynii, Józef
de Maistre:
„Bardzo mnie bawi obserwowanie Caulaincourta. Jest dobrze urodzony i pyszni się tym, reprezentuje monarchę,
który trzęsie światem, ma coś sześć czy siedem tysięcy franków renty, wszędzie się pcha, a jednak — mimo że
kapie od złotych haftów — ma minę głupią i sztywny jest, jakby kij połknął. Nie mylą się ci, którzy mówią, że
wygląda jak «Ninetka na balu dworskim». Ten człowiek, który przecież mógł wszystko zrobić, co chciał, jąkał się
wobec prawdziwej dostojności, co mnie niejednokrotnie uderzało, i to od momentu rozpoczęcia się tragedii”.
Tragedia polegała tu na zadziwiającej ślepocie Napoleona. Mimo że Caulaincourt ordynarnie „podkładał się”
carowi i nawet dokonywał posunięć dyplomatycznych sprzecznych z instrukcjami Paryża, mimo że Bonaparte
dostrzegał pewne objawy carofilstwa swego dyplomaty — nie usunął go ze stanowiska, wprost przeciwnie,
mianował nawet księciem Vicenzy. Być może uważał, że mając w Petersburgu jako ambasadora „przyjaciela
Aleksandra” (tak nazywano Caulaincourta), lepiej usposobi cara, łatwiej go omami, lecz nie ulega wątpliwości,
że się pomylił.
Kosztowało go to drogo, nie tylko w grze, ale i w pieniądzach. Chciał, by jego ambasada w stolicy „brata” pro-
wadziła się okazale, a Caulaincourt pod różnymi pozorami doił ze skarbca francuskiego olbrzymie sumy i potem
puszył się w Pałacu Zimowym swymi dochodami. Ciekawe światło rzuca na ten profil szóstej rundy dość rzadki
dziewiętnastowieczny druk w moim księgozbiorze napoleońskim — wspomnienia baronowej de Reiset,
obracającej się na petersburskim jarmarku dworskim przez cały czas działalności Caulaincourta.
Czy Caulaincourt był podobnym zdrajcą jak Talleyrand? Tak, dojdziemy jeszcze do tego. Czy był również
carskim szpiegiem? Istnieje taka hipoteza, ale chociaż sam wysunąłem i starałem się udowodnić hipotezy o
szpiegowskiej działalności panien Bourgoin i George oraz „wykiwaniu” Czerny-
szewa, udowadniania tej nie podjąłbym się. Istnieje za mało przesłanek (nie mówiąc już o braku dowodów) i nie
przekonują mnie nawet podkreślone przez Georgesa Lefebvre’a w jego dziele zażyle stosunki łączące
Caulaincourta z szefem (przed Czernyszewem) rosyjskiej siatki wywiadowczej w Paryżu, Nesselrodem.
Nesselrode co prawda napisał szyfrem (w tym szyfrze „Ludwika” oznaczała Aleksandra) do swej centrali, że
Caulaincourt robi wszystko, by „odwdzięczyć się za zaufanie, jakim obdarzyła go Ludwika”, lecz to jeszcze o
niczym nie świadczy.*
Maurycy Paléologue, ambasador Francji w Petersburgu przed Rewolucją Październikową, tak scharakteryzował
swego poprzednika sprzed stu lat: „Duszę miał tylko na pozór szlachetną, w rzeczywistości zaś była to natura
niespokojna, z wisielczym humorem, mętnym sumieniem i słabą wolą. Krętacz pierwszej klasy: operuje
sofizmatami, będąc skłonnym do kompromisów i wszelakich konszachtów”.
Dwulicowe działanie Caulaincourta przejawiło się, i to w sposób jaskrawy, już w pierwszych tygodniach jego
działalności w Petersburgu — w sprawie tureckiej. Aleksander bez przerwy powracał do tego tematu, mając
apetyt przede wszystkim na turecką Mołdawię i Wołoszczyznę. Ambasador poinformował go, że za cenę tych
dwóch terytoriów Francja zażąda Śląska i dodał od razu „w zaufaniu”, że Napoleon pragnie uczynić ze Śląska
francuską forpocztę militarną na wschodzie, wspierającą Polskę, co ogromnie wzburzyło cara.
Za o wiele mniejsze sprawki wielu monarchów skracało swych ambasadorów o głowę.
Zupełnie innym człowiekiem był generał hrabia Piotr Aleksandrowicz Tołstoj (1769—1844), brat wielkiego mar-
szałka dworu carskiego, Mikołaja Tołstoja, antyliberał, czołowy reprezentant najbardziej reakcyjnych kół
rosyjskich,
•
Jak można dostać po rękach w takiej sprawie świadczy casus tych historyków (Bailleu, Martens, Arndt), którzy w początkach naszego stulecia,
korzystając z materiałów archiwalnych biblioteki Thier, zarzucili Caulaincourtowi najzwyczajniejszą zdradę, dokonaną w roku 1813 przy zawieraniu rozejmu w
Pleiswitz. Inni historycy (m.in. wielki Masson) odtrącili te zarzuty, wykazując (moim zdaniem nie w pełni przekonywająco), iż oskarżyciele tendencyjnie
zinterpretowali treść dokumentów.
wróg Czartoryskiego, a sojusznik Dołgorukiego. Ale nie był to człowiek tego samego pokroju, co „un fréliquet”
Dołgoruki i dlatego świetnie nadawał się na ambasadora w Paryżu. Tołstoj nienawidził Napoleona (z pewnością
głównie dlatego, że uczestniczył we wszystkich kampaniach, w których „bóg wojny” przetrzepał carskiej armii
skórę) i nie uległ mu na swej placówce. A Napoleon zastosował identyczne metody, co Aleksander: piękne
słówka na każdym kroku, czarujące uśmiechy, pochlebstwa, podarunki, obietnice, olśnienia. I te reprezentacje, te
„expositions”, te „manifestations de la grandeur” — w Tuileriach wystawiono wspaniałe podarunki, które car
przysłał swemu „bratu” przez Tołstoja.
Tołstoj nie dał się rozkochać ani nawet odrzeć z jednego łutu nienawiści do „uzurpatora”. Uprzejmy — lecz
chłodny, pełen szacunku — ale i swobody, grzeczny — a jednak stanowczy, czujny i nie dający się wyprowadzić
w pole, szybko zorientował się, co w trawie piszczy. Jego zasadniczy raport, który pozbawił Aleksandra złudzeń
co do Turcji, zawierał sformułowania ostre jak klinga orientalnej szabli:
„Plany Bonapartego w stosunku do nas są jasne. Chce zrobić z nas państwo azjatyckie, odepchnąć poza dawne
granice. Pragnie również oddalić nasze wojska od Konstantynopola i, żeby to wszystko pięknie wyglądało,
proponuje wyprawę na Szwecję. Resztę naszych wojsk rad by skierować na dalekie wyprawy do Persji i Indii...”.
Z tą Szwecją, Persją i Indiami to była prawda, tylko nie w tej kolejności. Istotne było to, że Tołstoj rozszyfrował
cel licytacji Bonapartego i wziął sobie za credo słowa, które usłyszał na temat Korsykanina od Metternicha,
ówczesnego przedstawiciela Austrii w Paryżu:
— Niechaj mu się wydaje, że nas wystrychnął na dudków, ale nie będziemy nimi. Przyjdzie i dla nas dzień, w
którym zakończy się ten stan rzeczy, bo to wszystko jest wbrew naturze i cywilizacji!
Książka to nie magnetofon i dlatego nie mogą Państwo usłyszeć, jak pięknie zabrzmiały te szlachetne słowa w
ustach
takiego miłośnika natury i obrońcy cywilizacji, jakim był książę Klemens Lothar Metternich. Pojęcia człowiek nie
ma, dlaczego jego sojusznik i kumpel od antyliberalnej krucjaty, lord Palmerston, nazwał go „największym
łobuzem w całej Europie”.
Teraz już możemy powrócić do dnia 24 stycznia 1808 roku, kiedy to rozmowa z Savarym uświadomiła Napo-
leonowi knowania „sprzymierzeńców” i kiedy to powstał w jego głowie chytry plan — plan skierowania
rosyjskiej armii dokądkolwiek, byle tylko odwróciła się plecami od Paryża i granic Polski. Postanowił powtórzyć
pierwszą rundę cesarskiego pokera. Tak jest — miraż indyjski!
Już 2 lutego zasiadł do biurka i napisał do „brata” dwa listy. Jeden króciuteńki, anonsujący wysłanie w po-
darunku dzieła naukowego Instytutu Kairskiego. Drugi bardzo obszerny, pełen dytyrambów i napuszonych sfor-
mułowań, w którym wyłożył swój projekt dotarcia nad Ganges przez Konstantynopol i Kaukaz, dając do zrozu-
mienia, że w następstwie podział Turcji nie byłby wykluczony, i kończąc słowami: „Wzniesiemy się ponad prze-
szkody. Obowiązkiem naszym jest pomagać przeznaczeniu naszą polityką i iść tam, gdzie nas nieuchronny bieg
wypadków wiedzie. W tych ostatnich słowach całą moją duszę Waszej Cesarskiej Mości odsłaniam. Dzieło Tylży
ustali losy świata”.
Żeby podniecić skuteczniej, tego samego dnia Bonaparte zaprosił Tołstoja na polowanie i galopując obok niego,
przekrzykiwał lodowaty wiatr:
—
Że Aleksandrowi Wielkiemu czy Tamerlanowi nie powiodły się plany, to jeszcze nie dowód, że dzieło jest
niewykonalne. My to zrobimy lepiej niż tamci dwaj. Przede wszystkim należy dojść do Eufratu, a gdy już
osiągniemy brzegi tej rzeki, nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy nie zdobyć Indii!
Kiedy wspomniany list przyszedł do Petersburga, Aleksander chwycił Caulaincourta w objęcia (często to robił) i
krzyknął:
—
To są wielkie sprawy! Oto wielki człowiek! Poznaję
styl Tylży! Pański władca może liczyć na mnie, bo ja się nic a nic nie zmieniłem.
Zdarzyło się „Talmie Północy” powiedzieć prawdę — owszem, nic a nic się nie zmienił. Wciąż był tym samym
doskonałym komediantem. Wiedział, że propozycja Bona partego to blef, mający związać jego wojsko (tylko nie
wiedział jeszcze, na co to „bratu” potrzebne), a gdy do tego rozmowy Rumiancewa z Caulaincourtem na temat
przełamania tureckiego rogalika nic nie dały, odpowiedział słodko w liście z 13 marca:
„Monsieur mon frére. List Waszej Cesarskiej Mości przypomniał mi chwile w Tylży, których wspomnienie po-
zostanie mi na zawsze drogim. W chwili, kiedy czytałem Twoje słowa, zdawało mi się, że znowu spędzamy
wspólnie minione godziny. Odczuwałem to nad wyraz radośnie. Zamierzenia Waszej Cesarskiej Mości uważam
za równie wielkie, jak słuszne. Jedynie tak wielki geniusz może powziąć tak rozległe plany. Pewny też jestem, że
ów geniusz plany te wykona...”
Cytuję tę korespondencję dlatego, że ta zabawa we wzajemną ciuciubabkę była naprawdę zabawna, i mniemam,
że i Państwu uprecyzyjniła pojęcia o stosunkach międzynarodowych. Car pisząc powyższy list wiedział, że nie
będzie wykonywał żadnych „słusznych zamierzeń” na drodze do Indii, albowiem już w lutym jego wojska
ustawiły sobie drogowskazy na Szwecję, z zamiarem wydarcia jej terytorium Finlandii. Toteż w duchu śmiał się
pewnie, że robi durnia ze swego druha, którego wspomnienie „pozostanie mu na zawsze drogim”. Ale śmiał się
krótko.
Nie zdążył jeszcze minąć ten sam miesiąc, luty 1808 roku, gdy nad Newę dotarła alarmująca wieść: armia fran-
cuska zajęła nadgraniczne twierdze z obu krańców Pirenejów i prze w interior Hiszpanii! W kwietniu wszystko
już było jasne — Napoleon ściągnął do Bajonny hiszpańską rodzinę królewską, zmusił ją do abdykacji i uwięził.
Petersburg zatrząsł się w posadach. Antychryst dopełnia swój europejski worek zdobyczy!
Wieloletnia, prowadzona do końca
Empire’u i zakon-
czona porażką kampania hiszpańska Napoleona uważana jest za jedno z jego błędnych pociągnięć militarnych, a
zarazem za jego zaborczej polityki przykład najjaskrawszy. O ile pierwszy z tych poglądów jest niewątpliwie
słuszny, o tyle z drugim nie sposób w pełni się zgodzić.
Zajadli krytycy Bonapartego mają bardzo specyficzny rodzaj dobrej pamięci. Nie jest to przypadłość wrodzona,
raczej wyuczona. Otóż pamiętają oni najlepiej te jego słowa: „Dobra pamięć, to potrafić zapomnieć o tym, czego
nie należy pamiętać”. Dysponując taką dobrą pamięcią, nie chcą za nic pamiętać, że ani jedna z prowadzonych
przez cesarza wojen nie została przez niego zaczęta, czy raczej wywołana. Przykładowo: w roku 1805 ruszyły na
Francję Austria i Rosja. W roku 1806 Prusy próbowały „dać mu nauczkę”. W roku 1809 to znowu Austria
wypowiedziała mu wojnę i pierwsza chwyciła za broń, by „dać mu po mordzie”. I tak dalej.
Wspomniani krytycy żonglują faktem, że z reguły „bóg wojny” pierwszy wdzierał się na terytorium
przeciwnika. A co miał robić? Czekać w Tuileries i prowadzić walkę na Champs Elysees? Był lepszy i szybszy, i
dlatego wyprzedzał. Prawie każda z jego wojen — można tego bez trudu dowieść — była przy całym swym
impecie do przodu działaniem z natury swej defensywnym, broniącym Francję. Nie podnosił Bonaparte miecza
na kraje nie próbujące zdławić Francji. A od zdobycia Bastylii próbowała to uczynić prawie cała Europa. Mimo to
wciąż maniakalnie powtarza się brednię o agresorze. Z tysięcy przykładów opinia Fredericka Paintona,
wyrażona w roku 1976 na łamach „Time’u”: „Rewolucja Francuska i napady Napoleona na resztę Europy
położyły kres powściągliwej formie prowadzenia wojny”. Kto położy kres napadom na cesarza, dokonywanym
przez bałwanów, u których brak powściągliwości w reklamowaniu własnej niewiedzy jest wprost
proporcjonalny do stopnia owej niewiedzy?
Nie, nie jestem hagiografem Korsykanina i z kolei ja nie „zapominam” o tym, że anektował. Ale wiecznie
napastowany przez ogólnoeuropejską frondę, jadącą na brytyjskich
funtach szterlingach
i
dowodzoną przez potomka Romanowów współpracującego z familiami Burbonów,
Hohenzollernów i Habsburgów, musiał zabezpieczać swoje państwo buforami. Była to kwestia życia. Był to także
głód mocarstwowości — nie przeczę — ale kiedy napadnięto go kilka razy i dano się pobić, rozbudzono w nim
ten głód. Nie można bezkarnie polować na tygrysa dając mu kosztować ludzkiego mięsa.
Z hiszpańskimi Burbonami było podobnie. W ogóle Burboni rozsiani po całej Europie za wszelką cenę i wszel-
kimi środkami próbowali zamordować Napoleona lub przynajmniej pozbawić go władzy już od roku 1799 i
przez następne piętnaście lat. Zorganizowali niezliczoną ilość spisków na jego życie, często bardzo krwawych (w
grudniu 1800 roku wybuch „machiny piekielnej” spowodował śmierć kilkudziesięciu ludzi). Pistolety, sztylety,
trucizna, wiatrówki snajperskie etc. Ciekawe, który z krytyków agresywności Bonapartego, wiedząc, że
codziennie przy wejściu do domu czatuje na niego wściekły pies, nie chwyciłby za lagę i nie próbował przetrącić
mu grzbietu? Burboni neapo-litariscy uczestniczyli we wszystkich niemal antynapoleońskich koalicjach, wobec
czego zwalił ich z tronu i w ten sposób zabezpieczył sobie front południowy. A front zachodni?
Braganzowie portugalscy i Burboni hiszpańscy „od zawsze” spiskowali po cichu z Anglikami
i
z kim tylko się
dało przeciw napoleońskiej Francji. I to miałby być powód do uderzenia na nich? Można by nad tym
dyskutować, ale ja przecież podkreśliłem sam, że liczą się nie słowa, lecz fakty, i wypada mi teraz uczciwie
trzymać się tego. Proszę bardzo:
Sterował w owym czasie polityką hiszpańską człowiek znienawidzony przez całą Hiszpanię za uczynienie z niej
cuchnącego zamtuza. Nazywał się Manuel Alvarez Godoy i był gwardzistą królewskim, który poprzez łóżko
królowej, rozpustnej Ludwiki Parmeńskiej, wkroczył na podium pierwszego ministra kraju. Król Karol IV ucie-
szył się, że faworyt jego połowicy zdejmuje mu z głowy
ciężar rządzenia i pozwala łowić zwierzątka. Tak potem opisał swoje myśliwskie „panowanie” w rozmowie z
Napoleonem:
— W zimie i w lecie polowałem zawsze do dwunastej, potem spożywałem obiad, a potem znowu polowałem do
wieczora. Potem Emanuel (Godoy — przyp. W. Ł.) zdawał mi sprawę o interesach rządu i kładłem się spać.
Następnego dnia znowu polowałem, chyba że przeszkadzała mi jakaś ceremonia (sic!).
Za swoje zasługi Godoy otrzymał tytuł Księcia Pokoju, chociaż nie bardzo przepadał za pokojem. Zwłaszcza z
Francją. Kiedy w roku 1806 dowiedział się, że Prusy wypowiedziały wojnę Napoleonowi, uznał, że jest to
najlepsza okazja do potraktowania Korsykanina sztychem w plecy, taki był bowiem jego ulubiony sposób walki.
Wydał więc proklamację mobilizacyjną, w której ogłosił wystąpienie Hiszpanii przeciw „wrogowi”. Zanim
mobilizacja dobiegła końca, nad Pirenejami przefrunęły wiatry, które zjeżyły Godoyowi włosy pod kapeluszem,
przyniosły bowiem wiadomość, że już po tygodniu walk armia Prus została wbita w kilka hektarów ziemi pod
Jeną i Auerstaedt. Pobiegł czym prędzej do ambasady francuskiej i począł zapewniać, że pod mianem „wroga” w
swej proklamacji rozumiał Anglików. Przy całym jego szczęściu, które polegało na tym, że użył pojęcia „wróg”
miast konkretnego określenia, miał jednak pecha, albowiem położył w tym manifeście nacisk na konieczność
gromadzenia koni, nie zaś okrętów. Tłumaczenie jego więc kulało, chyba że nosił się z zamiarem poprowadzenia
szarży kawalerskiej na Londyn po zamarzniętej Zatoce Biskajskiej i kanale La Manche.
Wtedy właśnie Bonaparte zrozumiał, że odtąd zawsze — ile razy odwróci się na wschód — będzie czuł chłód
metalu nad karkiem. Postanowił zlikwidować to zagrożenie. W roku 1808 konieczność dokonania tej operacji
stała się oczywista. Austria zbroiła się forsownie do nowej wojny i jasne było, że jeśli Hiszpania nie zostanie
zawczasu unieszkodliwiona, Francja znajdzie się między młotem a kowadłem, i bez względu na to, kto będzie
młotem, a kto kowadłem, młot
może się z kowadłem zetknąć. I to była właśnie kwestia życia.
Należało się spieszyć i Bonaparte wydał rozkazy. To oczywiście tylko jedna strona medalu. Po drugiej był fakt, że
brakowało mu już wolnych tronów, a nie obsadził jeszcze całego korsykańskiego klanu (planował przeniesienie
braciszka Józefa z Neapolu do Madrytu, zaś siostry Karoliny z Bergu do Neapolu, i tak też zrobił). Nie do mnie
należy wyrokowanie, która z tych stron była awersem, a która rewersem.
I tak Francuzi znaleźli się w Hiszpanii. Byli tam przez siedem lat. A ponieważ tam byli, to lepiej było, żeby byli i
walczyli. Chociażby dlatego, że Hiszpanie nie chcieli ich u siebie, a króla Józefa Bonaparte uznały tylko nieliczne
grupy. Fanatycznie religijny naród hiszpański nie cierpiał Francuzów od czasu Rewolucji Francuskiej, kiedy to
nad Sekwaną zlikwidowano kult Chrystusa i przetrzebiono księży, tym bardziej zaś nie cierpiał ich, kiedy
panoszyli się w Starej Kastylii, Andaluzji, Murcji, Walencji, Estramadurze i Aragonii. I chociaż Bonaparte dawno
już przywrócił katolicyzm w swym kraju, biskupi hiszpańscy uznali, że informowanie o tym całej Hiszpanii
byłoby zadaniem zbyt męczącym. To posunięcie bardzo się teraz przydało — klerowi hiszpańskiemu, który
dodatkowo nienawidził Napoleona za zniesienie Świętej (świętej!) Inkwizycji, bez trudu przychodziło w roku
1808 podniecanie fanatyzmu tłumów hasłami o „francuskich jakobinach-wrogach Chrystusa”.
Francuzi zresztą sami byli sobie winni. Nie byli to już żołnierze sprzed Austerlitz, których Bonaparte latami
uczył karności („Żołnierze! Obiecuję wam zwycięstwo, ale pod jednym warunkiem — poszanowania ludów,
które wyzwalacie, poskromienia wstrętnego nawyku plądrowania, który szerzą złoczyńcy! ...Nie ścierpię, by
opryszki plugawiły nasze sztandary! Rabusie będą rozstrzeliwani bez litości!” — z rozkazu do armii 16 kwietnia
1796 roku). W Hiszpanii walczyły młode zaciągi, głodne nie sławy, lecz łupów, oraz weterani, którzy sławy mieli
już dosyć, a pieniędzy i ko-
sztowności nie. Upadło morale wojska. Oto przyczyny hiszpańskiej wojny totalnej, będącej jedną z największych
potworności XIX wieku.
Większość ludzi, którzy obecnie coś wiedzą na temat tej wojny, wynosi swoją wiedzę z dwóch malowideł i
kilkudziesięciu grafik Goyi („Los desastros de la guerra”), przedstawiających okrucieństwo Francuzów, oraz z
tendencyjnych prac monograficznych, ilustrowanych tą ikonografią. Ta „wiedząca” większość wyobraża sobie,
że każdy Francuz, który przekroczył w roku 1808 Pireneje, stawał się automatycznie markizem de Sade. Należę
do mniejszości, która wie, że Francuzi — chociaż zabijali walczących z nimi powstańców i grabili ludność —
dalecy byli od okrucieństwa, to jest znęcania się i torturowania. Natomiast Hiszpanie stosowali masowo środki
takie, jak: gotowanie żywcem (w wodzie lub oleju), piłowanie żywcem, rozdzieranie żywcem między drzewami i
palenie żywcem. Dopiero w odpowiedzi na to Francuzi zaczęli wieszać lub rozstrzeliwać niemal każdego
podejrzanego, co było posunięciem samobójczym, albowiem do powstania przyłączyła się reszta ludności, do tej
pory nieaktywna, i odtąd była to już naprawdę „guerilla” ogólnonarodowa, ze straszliwą eskalacją
bezwzględności z obu stron.
Francuzi nie mogli wygrać tej wojny z trzech przyczyn: bo mieli przeciw sobie prawie cały naród; bo Hiszpanom
pomagały coraz to nowe armie angielskie; i dlatego, że „bóg wojny” w tym czasie walczył nieustannie po drugiej
stronie Europy (tylko raz znalazł się w Hiszpanii osobiście i wówczas Francuzi zwyciężali bez trudu — był to
czas Somosierry), a jego działający na Półwyspie marszałkowie byli już zmęczonymi bohaterami.
I to już cała prawda. Dość wulgarnie wygląda tak obcesowy skrót, ale tak było — jest dość opublikowanych
uczciwych prac na temat Hiszpanii z lat 1808—1814, by moja mniejszość znała tę prawdę. Fałszerze, którzy
przedstawiają to inaczej, „zapominają” poinformować swoich odbiorców, że kiedy już Hiszpania wypędziła
Bonapartych za Pireneje i przywróciła do władzy Burbonów, ci Burboni wzięli ją
w takie obcęgi feudalnej tyranii, że zawyła z bólu i zaledwie w rok później (1815) ten sam hiszpański naród,
dowiedziawszy się, iż Napoleon uciekł z Elby i powrócił do Paryża, posłał doń delegację... z błaganiem o pomoc!
W delegacji tej byli szlachcice, mieszczanie, wszelkich odcieni liberałowie (dzisiaj część z nich nazwalibyśmy
komunistami) i nawet bohaterscy partyzanci, którzy rok wcześniej walczyli przeciw Korsykaninowi dla Burbona,
a których ten Burbon pakował teraz do lochów (nawet sławnego Minę), bo się im zamarzyła równość ludzi. Rok
wystarczył, by pojęli, że walczyli dla kogoś o wiele gorszego od Napoleona i dlatego przyszli do byłego wroga
prosić o ratunek.* Lecz było już za późno. Waterloo stanowiło także ich klęskę. I to też jest prawda, którą trzeba
znać.
Ale nie po to, by głosić tę prawdę poświęciłem tyle miejsca Hiszpanii w opisie szóstej rundy cesarskiego pokera.
W mojej relacji nic nie dzieje się przez pomyłkę lub przypadek. Rzecz w tym, że gdyby nie wojna hiszpańska, być
może nie doszłoby w ogóle do powtórnego „spotkania olbrzymów”, a więc do ponownego i ostatniego już
zasiędnięcia obydwu partnerów przy autentycznym stole z czterema drewnianymi nogami. Powód jest chyba
wystarczający?
22 lipca 1808 roku na spalonej słońcem równinie Andaluzji poddał się Hiszpanom otoczony przez przeważające
siły korpus francuski generała Duponta. Była to kapitulacja honorowa, którą Hiszpanie natychmiast zgwałcili,
osadzając jeńców na pontonach Kadyksu i wysepce Cabrera w tak potwornych warunkach, że większość z nich
nie przeżyła nawet roku. Ze strategicznego punktu widzenia kapitulacja pod Bailen był to drobiazg —
straconych siedemnaście tysięcy żołnierzy kilkusettysięcznej Wielkiej Armii. Z propagandowego punktu
widzenia była to katastrofa — po raz pierwszy pokonane
•
Rzecz charakterystyczna — identycznie było z podziemnymi organizacjami, takimi jak masoneria, karbonariusze czy Tugendverein (Tugendbund),
które w dobie Empire’u zaciekle walczyły przeciw Napoleonowi, a po jego upadku, kiedy zobaczyły, co robi z Europą Święte Przymierze, stały się
bonapartystowskie i zaczęły walczyć o uwolnienie cesarza ze Świętej Heleny, po jego śmierci zaś o wydostanie z łap austriackich i osadzenie na tronie Francji jego
syna, Napoleona
II.
zostało wojsko napoleońskie i Europa ujrzała, że jednak można zwyciężać ludzi „boga wojny”! Na
majestatycznej elewacji Cesarstwa pojawiła się pierwsza rysa...
Napoleon od razu trafnie ocenił kolosalne znaczenie kapitulacji pod Bailen. W pierwszym paroksyzmie gniewu
skazał Duponta za zdradę i wtrącił do kazamat fortu Joux. Następnie zrozumiał, że musi osobiście udać się do
Hiszpanii i zatrzeć wrażenie tej klęski. Ale przecież za plecami miał Austrię, którą Bailen wprawiło w stan
mobilizacyjnej gorączki, oraz śmiertelnie niebezpiecznego „brata”. Dlatego postanowił przed podróżą za Pireneje
spotkać się z tym „bratem” i odnowić przymierze z Tylży — raz jeszcze oczarować go, zasypać projektami i
obietnicami, zneutralizować.
Znowu musiał się spieszyć. Zaproponował Aleksandrowi natychmiastowe rendez-vous, na którym „sprawy
świata zostaną tak ułożone, aby w ciągu czterech lat można było żyć zupełnie spokojnie”. Ale carowi szło na
razie w Finlandii nie lepiej niż Francuzom w Hiszpanii, dlatego przesunął termin spotkania na koniec września.
Jako miejsce zjazdu wyznaczono Erfurt, małe spatynowane miasteczko nad rzeką Gerą, nie opodal Weimaru.
Dwory petersburski i pawłowski przyjęły zgodę imperatora na to spotkanie jako najzwyklejsze harakiri.
Pamiętano, że Bonaparte zwabił do Bajonny i uwięził panującą familię hiszpańską, i w atmosferze ogólnego
przerażenia wieszczono to samo Aleksandrowi. Matka napisała doń ze łzami w oczach, z letniska w Gatczynie:
„Drogi Aleksandrze, moje słowa sądzić Cię będą, tak jak mnie osądzi Bóg przed swoim trybunałem (...)
Aleksandrze, zgubisz swe cesarstwo i swą rodzinę! Zatrzymaj się, póki jeszcze czas! Pamiętaj o honorze, o
prośbach i błaganiach matki! Zatrzymaj się, mój synu!”.
Aleksander wiedział, że obawy jego otoczenia są bezpodstawne. Na ogół nie wtajemniczał Marii Fiodorowny w
swoje zamysły, ale tym razem, chcąc otrzeć jej łzy, uchylił rąbka tajemnicy w liście z końca sierpnia: „Udawajmy,
że pragniemy wzmocnić przymierze, aby uśpić czujność sprzymierzeńca. Zyskam w ten sposób na czasie i będę
mógł dalej przygotowywać się...”.
Umiłowanej siostrze Katarzynie wyeksplikował to dosadniej: „Bonapartemu się wydaje, że jestem głupcem, ale
ten się śmieje lepiej, kto się śmieje ostatni!”. Swym ministrom powiedział:
—
Idę wytkniętą drogą z całą wytrwałością. Caulaincourtowi zaś:
—
Powiedz pan swemu monarsze, że może na mnie liczyć tak jak na pana i niech z tego wyciągnie
konsekwencje. Jeśli tylko ktoś spróbuje drgnąć przeciw nam, to dostanie po paluchach, że aż miło!... A więc w
końcu września w Erfurcie, w zimie zaś rezultaty!
Trafił w sedno: Napoleon rzeczywiście mógł liczyć na Caulaincourta w tym samym stopniu, co na cara
Wszechrosji. Dostał za to po palcach, że aż miło!
Aleksander opuścił Petersburg 14 września i pędził do Erfurtu „szybciej niż kurier”. Nie przeszkodziło mu to
jednak zatrzymać się na dwa dni w Królewcu, gdzie była piękna Luiza. Fryderyk Wilhelm szeptał mu do ucha
przestrogi przed Bonapartem:
—
Zaklinam, strzeż się go, Wasza Cesarska Mość, miej się na baczności, cokolwiek by mówił!
Co szeptała mu do ucha królowa — nie wiemy, chociaż właściwie wszyscy wówczas wiedzieli i nawet
„przyjaciel Aleksandra”, Caulaincourt, po jednym ze spotkań cara z Luizą pozwolił sobie w salonie księżnej
Dołgoruki na oburzający nietakt, który znamy z listu de Maistre’a do kawalera de Rossi:
—
Czyż to jakaś tajemnica, że królowa Prus odwiedza cara w jego sypialni? *
27 września 1808 roku, około południa, obaj „bracia” ujrzeli się znowu. Aleksander jechał powozem od strony
Weimaru, Napoleon wyjechał mu naprzeciw z Erfurtu i dostrzegłszy orszak cara puścił się galopem. Padli sobie
w objęcia, ucałowali się serdecznie, dosiedli rumaków i pokłusowali ku Erfurtowi gwarząc przyjacielsko.
•
Paleologue skomentował to następująco: „Niestety, język francuski jest za ubogi, aby napiętnować tego rodzaju wyrażenie”.
Tak rozpoczął się ten europejski kongres, ustępujący w XIX wieku ogromem i przepychem tylko Kongresowi
Wiedeńskiemu. Był to prawdziwy spęd głów koronowanych, mających oglądać spektakl i wiwatować na cześć
zbratanej pary „olbrzymów”. Czterech królów, trzydziestu czterech udzielnych i tytularnych książąt, niezliczona
ilość dyplomatów, marszałków i wasali. Zabrakło tylko przerażonych władców Austrii i Prus. Ci, którzy
przybiegli, tarzali się w pyle u nóg dwóch cesarzy, żebrali o uśmiechy, skamlali o dotacje, kilometry kwadratowe,
opiekę i litość; ten gromadny serwilizm podkreślają wszyscy historycy zjazdu erfurckiego. Bonaparte traktował
ową psiarnię tak, jak na to zasługiwała. Jeden tylko przykład — reakcja na wtrącenie się do rozmowy
Maksymiliana Józefa Wittelsbacha:
— Zamknij się, królu Bawarii!
Aleksandra traktował jak kochankę. Codzienne uczty, bale, przyjęcia, konne spacery, fety, polowania; Europa
znowu otwarła usta z podziwu. Tak przez osiemnaście dni. Erfurt w kwiatach i iluminacjach, wiwaty tłumów i
wojsk, „Niech żyje cesarz Napoleon!”, „Niech żyje cesarz Aleksander!”, pochody, rewie, audiencje, tańce,
maskarady, orgietki z paniami, co „nie były srogie” (to Konstanty, Murat i Hieronim ze swoją kompanią), tysiące
świec w kandelabrach, setki petycji w drżących rękach, dziesiątki transparentów na murach, jeden głupszy od
drugiego, a najgłupszy ten:
„Gdyby miał być jeszcze jeden Syn Boży, Bóg by z pewnością Napoleonem go stworzył”.
Gest symboliczny: „olbrzymy” wymieniły między sobą szpady. Bonaparte, znajdując się wśród Rosjan, sypał na
prawo i lewo podarunkami i odznaczeniami. Car nie dawał się wyprzedzić i na świtę francuską spadł grad jego
miniatur, tabakierek, orderów św. Andrzeja i pierścieni z brylantami. Na obie zaś świty — stubarwny deszcz
sztucznych ogni, tak samo pięknych czarną nocą, jak sztuczne ognie wzajemnej miłości cesarzy w mrocznej
studni ich zamysłów. Wielki, wielki teatr.
Napoleon zawsze uważał, że wielki teatr potrzebuje ma-
łego teatru. Dlatego sprowadził do Erfurtu najlepszych paryskich aktorów, z Talmą na czele, i co dzień niemal
obaj partnerzy zasiadali w teatrze. W owych czasach uprzywilejowani zajmowali teatralne loże, parter
pozostawał dla plebsu. W Erfurcie cesarzom wybudowano podium przed sceną, w miejscu, gdzie normalnie
grała orkiestra, i ustawiono tam dwa fotele. Cała reszta, królowie i książęta, siedziała z tyłu, i dlatego Europa
drwiła, że „w Erfurcie parter składał się z królów”.
Grano same prawie tragedie klasyczne: Corneille’a, Racine’a i Voltaire’a. „Cynna”, „Andromacha”,
„Brytannicus”, „Mitrydates”, „Śmierć Cezara”, „Mahomet”, „Edyp”. Tylko Moliera Napoleon wykluczył,
mówiąc:
— Nie zrozumieliby go w Niemczech.
Wspomniany repertuar nie był przypadkowy, Bonaparte nie lubił zdawać się na przypadki. W tym rozdaniu
figurami mieli być prawdziwi aktorzy. W każdej z wymienionych sztuk były fragmenty jak zakodowane
przesłania, przestrogi, rady, namowy, przypomnienia, i Napoleon rozkazał swym komediantom akcentować je,
odwracając twarz do Aleksandra. Na przykład tak:
„Zamach, którego celem tronu obalenie Niebo nam wybacza, bierze na swe sumienie. Kto na to się poważy,
uwolnion jest od winy, Powszędy jest bezpieczny, cokolwiek będzie czynił”
(„Cynna” Corneille’a)
„Twoje usta głoszą pokój, Twoje serce nie wie b tym”
(„Mahomet” Voltaire’a) „Nie tylko zdobywca, zwycięzca świata — Jego imię niech brzmi: wielki bohater
pokoju”.
(„Edyp” Voltaire’a).
Aleksander błyskawicznie wyczuł sens tej gry i dostroił się do niej zachwycająco. Czyż nie był „Talmą Północy”?
Kiedy w „Edypie” aktor grający Filokteta wypowiedział kwestię: „Przyjaźń wielkiego człowieka jest darem
niebios!”, car zerwał się z fotela i ostentacyjnie uściskał Napoleona.
Cudownie rozegrali to teatralne rozdanie dwaj wielcy wirtuozi politycznego pokera i politycznego aktorstwa.
Wielu dało się na to nabrać, wtedy i potem. Stary głupiec, Thiers, w swojej wielotomowej „Historii Konsulatu i
Cesarstwa”, rozpływał się z emfazą nad tym, jak to podczas przejażdżek konnych „cesarz Aleksander
wypowiadał Napoleonowi serca swego najskrytsze nawet porywy”, i cytował z ukontentowaniem słowa, jakimi
car nieustannie raczył swych słuchaczy:
— Napoleon to nie tylko wielki mąż, ale do tego najlepszy i najuprzejmiejszy człowiek pod słońcem!
Pokój owiec Constant też nie dostrzegł masek aktorskich i roztkliwiał się potem w swoich memuarach:
„Obaj władcy okazywali sobie najszczerszą przyjaźń i najpełniejsze zaufanie. Prawie każdego ranka car
Aleksander przychodził do sypialni Najjaśniejszego Pana i gawędził z nim familiarnie. Pewnego dnia obejrzał i
wyraził swój zachwyt dla neseseru Cesarza. Neseser ten kosztował sześć tysięcy franków, miał przybory z
pozłacanego srebra, był świetnie rozplanowany, a roboty grawerskie wykonał złotnik Biennais. Gdy tylko car
odszedł, Najjaśniejszy Pan kazał mi wziąć identyczny neseser, przysłany właśnie z Paryża, i zanieść go do pałacu
cara”.
Wiemy już, że Schulmeister z polecenia Napoleona naganiał carowi kobietki, lecz Erfurt obfitował także w praw-
dziwe polowania z nagonkami. Największe urządził Wielki Książę Weimarski w lesie Ettersburg między
Erfurtem a Weimarem. Panowie ze strzelbami „czatowali” w loży wytwornego pawilonu, wokół którego na
ciasnej, ogrodzonej przestrzeni zderzały się ze sobą dziesiątki nałapanych zawczasu jeleni, danieli, saren,
zająców i wszelkiej innej zwierzyny. Dostojni myśliwcy osiągnęli znaczne sukcesy i nie przeszkadzało im to, że
następnym stopniem takiego „polowania” mogłoby być już tylko zawieszenie spętanych celów na balustradzie
loży.
Podczas małego antraktu, w Weimarze, doszło do spotkania być może większego niż erfurckie. 2 października
1808 roku, o dziesiątej rano, spotkali się Napoleon Bonaparte
i Johann Wolfgang Goethe, spotkały się więc dwie legendy. Cenili się już od dawna, słysząc tylko o sobie i
czytając. Rozmawiali długo o sztuce, literaturze, teatrze i o twórczości Goethego.
—
Dlaczego pan tak to ujął? — spytał cesarz o jakiś fragment „Werthera”, jego zdaniem fałszywy.
—
Aby wydobyć efekt, którego natura sama nie jest w stanie urodzić, poecie wolno czasami, moim zdaniem,
uciec się do iluzji — odparł poeta.
W tej dyskusji cesarz przytłoczył go swą wiedzą, ale to Goethego nie zdziwiło, znał Napoleona lepiej niż cesarscy
adiutanci i pokojowcy, i dlatego kochał. Z tego dialogu najbardziej wryło mi się w pamięć zdanie Napoleona we
fragmencie ich rozmowy o Szekspirze:
—
Nic na świecie nie dorównuje tragedii. Z pewnych względów stoi ona ponad historią...
Po pożegnaniu powiedział sławne słowa:
—
Oto człowiek!
Goethe pomyślał to samo o nim. I nie zmienił zdania nawet wówczas, kiedy jego ojczyzna chwyciła za broń
przeciw Korsykaninowi — nie przyłączył się do rodaków. Jego prawdziwa ojczyzna nie miała słupów
granicznych i była rodem z innego wymiaru, słusznie więc, moim zdaniem, uważał, że zdradzając Napoleona,
zdradziłby ojczyznę.
14 października Goethe i drugi niemiecki pisarz, Wieland, otrzymali Legie Honorowe. Był to ostatni dzień zjazdu
erfurckiego. Co osiągnęli dwaj pokerzyści do tej pory? Układali się przez te kilkanaście dni o politykę, ale tym
razem — już nie tak jak w Tylży — zostawili to dyplomatom. Konwencja potwierdzająca sojusz między dwoma
mocarstwami, podpisana 12 października przez Rumiancewa i Champagny’ego (następca Talleyranda w fotelu
ministra spraw zagranicznych), sankcjonowała rosyjską ingerencję w Finlandii, Mołdawii i na Wołoszczyźnie,
francuską zaś w Hiszpanii, a także zobowiązywała Rosję do przymierza z Francją na wypadek, gdyby Austria
wszczęła wojnę przeciw Napoleonowi. Inaczej mówiąc: Bonapartemu nie udało się osiągnąć tego, o co
najzacieklej walczył — natychmiastowej
interwencji rosyjskiej w celu powstrzymania zbrojeń austriackich i obietnicy, że w razie wojny Austrii z Francją
car rzuci swoje armie na Wiedeń. W tej tylko jednej sprawie pokłócili się na krótko w Erfurcie. Bonaparte, widząc
upór „brata”, cisnął z wściekłością kapelusz na ziemię, na co Aleksander zareagował chłodno, aczkolwiek z
nieodstępnym uśmiechem życzliwości:
— Wasza Cesarska Mość jesteś gwałtowny, a ja jestem uparty, nic ze mną nie można zrobić gniewem, porozma-
wiajmy zatem spokojnie i przedyskutujmy sprawę.
Z przedyskutowania nic nie wyszło, a przez cały czas Erfurtu Napoleona dziwiła totalna niemal obojętność Alek-
sandra wobec wszelkich problemów politycznych, nawet — co już było szczytem — wobec podziału Turcji!
Zmuszony do rozmowy, car rozmawiał o polityce, ale wolał to zostawiać swoim ministrom, którzy otrzymali
szczegółowe wskazówki i nie ustąpili na krok. To już nie była Tylża.
Upór Bonaparte mógł jeszcze zrozumieć, ale tego braku zainteresowania polityką — nie. Nie wiedział, że właśnie
w Erfurcie Talleyrand wpakował mu nóż między łopatki, zaprzedając się carowi.
Książę Karol Maurycy Talleyrand-Périgord (1754—1838) był „le personnage aux multiples visages”, jak to ujęto
na początku jego notki biograficznej w jednym ze słowników Larousse’a. Wspomniana „wielotwarzowość”
zasadzała się na zdumiewającej obojętności tego inteligentnego człowieka wobec wszystkiego, co nie leżało w
jego interesie. Kiedy chciał czegoś nie dostrzegać lub nie słyszeć, czynił to z królewskim majestatem. Był zimny,
zawsze opanowany, małomówny. Mylił się rzadko. Najbardziej się pomylił w liście do księżnej Lambek, kiedy
tłumacząc się z kolejnego łotrostwa napisał: „O mnie mówią zawsze albo zbyt źle, albo zbyt dobrze”. Nikt nie
mówił o nim dobrze, poza kilkoma jego kochankami. Oszczędzono mu jednego tylko epitetu: kłamca. Mówiono:
„ojciec kłamstwa”.
Wielu mu współczesnych uważało Talleyranda za „intryganta, złodzieja i zaprzańca” tylko dlatego, że „przez
całe życie sprzedawał tych, którzy go kupili”. W swoim testa-
mencie politycznym napisał: „Nie czynię sobie bynajmniej wyrzutów, że służyłem wszystkim reżymom
począwszy od Dyrektoriatu aż do chwili, kiedy piszę te słowa, gdyż postanowiłem służyć Francji, a nie jej
reżymom”. Jego krytycy wyrazili o tym zgrabnym zdaniu pogląd, iż Talleyrand nie mógłby nim uspokoić swego
sumienia, nawet gdyby je posiadał.
Co do mnie — uważam, że krytykować Talleyranda nie uchodzi. Caulaincourta — tak, Talleyranda — nie.
Caulain-court, też zdrajca (półzdrajca), był zwykłą małą świnią. Talleyrand był geniuszem amoralności, w jego
wydaniu stała się ona ponadczasowym dziełem sztuki, co starałem się udowodnić we „Francuskiej ścieżce” *.
Doskonałość bywa nudna, w tym przypadku jest warta podziwu.
Jeśli ktoś chce wiedzieć dlaczego, nawet jeśli nie zgodzi się z moim poglądem na sztukę, nie powinien
krytykować Talleyranda — odpowiadam: bo nie warto się narażać na miano głuptasa. Żeby to lepiej wyjaśnić,
posłużę się dwoma wielkimi pisarzami. Dostojewski o takich ludziach jak Talleyrand powiedział: „Był
szubrawcem już w łonie matki”. Stendhal natomiast napisał o Talleyrandzie w „Lucjanie Leuwen”: „Pogarda,
jaką okazywano temu znakomitemu mężowi, stała się komunałem i teraz tylko głupcy mogą sobie pozwalać na
nią”.
Talleyrand przez osiem lat był ministrem spraw zagranicznych Napoleona. W roku 1807 został za swoje
podejrzane intrygi zdymisjonowany, lecz cesarz nie przestał go cenić, wiedział bowiem, że jest to wytrawny
dyplomata i człowiek mądry. Zabrał go więc do Erfurtu jako swego doradcę politycznego, coś w rodzaju ministra
bez teki, licząc na to, że Talleyrand dogada się z Aleksandrem.
Nie przeliczył się, a więc przeliczył się koszmarnie — Talleyrand dogadał się, tylko w inną stronę. Stanąwszy
przed Aleksandrem książę powiedział:
— Po coś tu przyjechał, Wasza Cesarska Mość? Powinieneś raczej ratować Europę, a możesz tego dokonać tylko
* Waldemar Łysiak — „Francuska ścieżka”.
przeciwstawiając się Napoleonowi. Naród francuski jest cywilizowany, jego cesarz nie. Car Wszechrosji jest
cywilizowany, zaś jego naród nie. To oczywiste, że car rosyjski powinien znaleźć się w sojuszu z narodem
francuskim!
To oczywiste, że cara Wszechrosji po usłyszeniu tego zatkało. Nie ma się czemu dziwić, wreszcie mówił mu to
człowiek, w którym Napoleon pokładał — jako w swym głównym erfurckim negocjatorze — nadzieję, że
wytarguje od Rosji ustępstwa. A ten człowiek, wielki, sławny Francuz, przyszedł oto do cara ze swą zdradą na
dłoni. Aleksander podejrzewał prowokację. Szybko się jednak przekonał, że to nie prowokacja i od tej pory
spotykał się z Talleyrandem niemal codziennie, a raczej conocnie, po północy, u księżnej Thurn-Taxis, osoby
zaufanej, bo siostry... królowej Luizy pruskiej. Z ogrodu Amora nie uciekniemy do końca, chociaż mnie to już
trochę męczy w tej książce i bardzo bym chciał.
Na jednej z obydwu wyciągniętych do cara rąk trzymał Talleyrand swoją zdradę, druga była pusta. Należało coś
w nią włożyć, wiadomo było bowiem, że Talleyrand w życiu nie podpisał się ani nie przeżegnał bez łapówki,
ściągając owe „sweets” i „les douceurs” (słodycze) od każdego dyplomaty, który wszedł z nim w kontakt, i że
chociaż tłumaczy zawsze swoje zdrady ideologią, nigdy nie dokonuje ich za darmo. Aleksander zapłacił
podwójnie. Po pierwsze zgodził się na prośbę Talleyranda, by ukochany siostrzeniec księcia, Edmund de
Perigord, poślubił młodą i arcybogatą księżniczkę, Dorotę Kurlandzką. Co prawda była ona już zaręczona z
Adamem Czartoryskim, ale dla cara drobiazgiem była taka zależność i piękna Dorotka wyszła za ukochanego
siostrzeńca księcia Talleyranda. Talleyrand zaś zaraz potem zabrał ją siostrzeńcowi i zrobił z niej swoją kochankę,
głośną potem jako księżna Dino. To po pierwsze — coś dla ciała. Dla ducha włożył Aleksander w pustą dłoń
Talleyranda godziwą sumę pieniędzy.
Potem już płacił Talleyrandowi, przepraszam — „Annie Iwanownie”, wywiad rosyjski, co należy do rundy
szpiegowskiej omówionej wcześniej. Tylko jeszcze raz, w dniu 15
września 1810 roku, Talleyrand zwrócił się z żebraczą prośbą do cara. Posługując się wytworną prozą, godną
Chateaubrianda ożenionego z Janem Jakubem Rousseau, napisał do imperatora list, przypominając Erfurt i
zawiadamiając, że ostatnimi czasy poniósł kilka nieprzewidzianych wydatków, w związku z czym nie miałby nic
przeciwko temu, gdyby car zechciał podarować mu drobną sumkę, powiedzmy półtora miliona franków w
złocie. Car odpowiedział uprzejmie, ale za to odmownie. Tak on, jak i jego współpracownicy pogardzali
Talleyrandem, zwąc go „rozkapturzonym mnichem”.*
Czy Talleyrandowi nie było wstyd? — zastanawiają się Państwo z pewnością. Nie było, albowiem człowiek ten
działał dla Francji, a w ogóle to bardzo kochał Napoleona, czcił go i był mu wdzięczny. Niedowiarkom polecam
ustęp z jego testamentu:
„Bonaparte sam postawił mnie wobec konieczności wyboru pomiędzy nim a Francją: wybór mój podyktowany
był poczuciem obowiązku, któremu oprzeć się nie mogłem. Zdecydowałem się, opłakując niemożliwość
połączenia w jednym i tym samym uczuciu interesu mej ojczyzny i interesu Napoleona. Niemniej będę jednak do
ostatniej chwili wspominać, że był on moim dobroczyńcą, gdyż majątek, który zapisuję siostrzeńcom, powstał w
większej części z tego, co od niego otrzymałem. Siostrzeńcy moi nie tylko nie powinni nigdy o tym zapominać,
lecz mają mówić to swym dzieciom, a dzieci ich — swemu potomstwu, tak, by pamięć o tym fakcie uwieczniona
była w mej rodzinie z pokolenia w pokolenie; aby moi bezpośredni spadkobiercy i ich potomkowie przyszli z
najbardziej wydajną pomocą każdemu, kto nosi nazwisko Bonaparte, gdyby pomocy tej lub poparcia
potrzebował. W ten sposób okażą najlepiej wdzięczność dla mnie i poszanowanie dla mej pamięci”.**
Napoleon nawet nie przypuszczał, jak bardzo kocha go Talleyrand, a tym bardziej nie przypuszczał, że w
Erfurcie ten jego wielbiciel za jednym zamachem sam się skumał z Aleksandrem, Aleksandra z Austriakami, i na
dodatek
•
Talleyrand był w młodości biskupem. ** Tłumaczenie T. Łempickiego.
wprowadził jeszcze do tego chlewika pana Caulaincourta. Potem dołączył do nich Fouché.
Czy Bonaparte rzeczywiście niczego nie zauważył? Owszem, zauważył dziwną zmianę w zachowaniu się
„brata” (było to po pierwszym spotkaniu Talleyranda z carem), ale przypisał to... obcesowości i niewłaściwym
wypowiedziom marszałka Lannesa! Natomiast tego, że w konwencji z 12 października większość korzystnych
dla Aleksandra szczegółów została carowi podsunięta przez duo Talleyrand-Caulaincourt, zauważyć nie mógł,
nie był bowiem telepatą, a kontrwywiad francuski zawiódł. Tak przynajmniej utrzymuje Tarle i wielu innych
historyków. Ale...
Właśnie, jest tu pewne ale. Istnieje bowiem i taka, nie pozbawiona głowy hipoteza (ileż hipotez w mojej relacji,
ale to poker, proszę Państwa, gra, w której wiele kart pozostaje zakrytych do końca), że Napoleon używał
Talleyranda w Erfurcie dla zmylenia przeciwnika, licząc się z jego nielojalnością, i dlatego nie powierzał eks-
ministrowi prawdziwych sekretów licytacji. Hipoteza ta ma również niezłe nogi. Arthur-Lévy cytuje w swoim
„Napoleon intime”, co Bonaparte powiedział o Talleyrandzie do Metternicha wkrótce po Erfurcie:
—
Nie używam go nigdy, ilekroć czegoś pragnę. Udaję się do niego, kiedy czegoś nie chcę, dając mu do
zrozumienia, że właśnie tego pragnę najbardziej.
Znamy też inną wypowiedź cesarza, dzięki rozmowie z radcą stanu Roedererem, która miała miejsce niespełna
pół roku po Erfurcie (3 marca 1809):
—
Talleyrand, Talleyrand! Obsypałem tego człowieka zaszczytami i bogactwami, a on użył tego wszystkiego
przeciwko mnie! Zdradzał mnie, ile razy mógł, przy każdej sposobności, jaka mu się nadarzyła!
Oczywiście Bonaparte pod słowem „zdrada” rozumiał matactwa i konszachty polityczne Talleyranda, nie przy-
puszczał jednak, że ten posunął się do zdrady stanu i szpiegostwa przeciw ojczyźnie — gdyby o tym wiedział,
kazałby go „powiesić na sztachetach placu Carrousel”, jak mu to któregoś dnia obiecał w przypływie pasji.
Mimo wszystko — rundę erfurcką Napoleon jednak przegrał wyraźnie. Specyfika tej porażki polegała na tym, że
o ile do tej pory zawsze miał świadomość tego, kto wygrał, a kto przegrał, tym razem pomylił się. Był
przekonany, że jest zwycięzcą, że omamił Aleksandra i nawet kupił sobie jego sympatię. Był o tym tak głęboko
przekonany, że nawet sam poczuł do „brata” odrobinę sympatii. Z Erfurtu napisał do Józefiny: „Moja
przyjaciółko (...) Byłem na balu w Weimarze. Cesarz Aleksander tańczył, lecz ja nie; czterdzieści lat to jednak
czterdzieści lat (...) Jestem zadowolony z Aleksandra, a on chyba ze mnie. Gdyby był kobietą, to może bym się w
nim zakochał (...) Polowaliśmy na polu bitwy pod Jeną...”
I cóż ma do tej przegranej polowanie? Otóż na tym polowaniu krótkowzrocznemu carowi podprowadzono pod
flintę wspaniałego jelenia na pięć kroków. Dopiero wtedy szczęśliwie wcelował. A Napoleon, żartujący w listach
do żony, do swoich ludzi powiedział o Aleksandrze w przekonaniu, że go ogłupił i „wpuścił w maliny”:
— Zając, który dostał śrutem w łeb i kręci się w kółko!
Nie dostrzegając, że to nie zając, lecz lis, i że nie trafił go niemal z przyłożenia lufy do głowy, Napoleon wykazał
jeszcze większą krótkowzroczność. Zaczął wznosić stromą pochylnię swego upadku.
RUNDA
Runda dyplomatów i panien na wydaniu
{Trzy stoliki: w Paryżu, Petersburgu i w Wiedniu)
TEST MATRYMONIALNY
W Erfurcie zaszły także dwa wydarzenia małej z pozoru wagi, lecz w konsekwencjach ciężko ważące na szalach
siódmej już rundy cesarskiego pokera.
Po pierwsze Aleksander odebrał Tołstojowi ambasadę paryską. Było to posunięcie najwyższej pokerowej marki.
Nienawiść hrabiego Tołstoja do Napoleona była bowiem tak powszechnie znana, iż zagranie to nie mogło być
przez Francuzów odczytane inaczej, jak jeszcze jeden gest przyjaźni w stosunku do wielbionego „brata”. W
rzeczywistości car, wiedząc, że gra wkracza w decydującą przedbitewną fazę, nie mógł sobie pozwolić na ryzyko
posługiwania się w kontaktach dyplomatycznych człowiekiem, którego nienawiść narażała politykę rosyjską na
niebezpieczeństwo zdemaskowania. Obecny w Erfurcie Tołstoj musiał na miejscu wręczyć cesarzowi Francji listy
odwołujące. Napoleon zaś z typową dlań wielkodusznością podarował mu na pożegnanie wspa-
niały serwis i gobeliny, które zdobiły jego apartamenty w Erfurcie. W ten sposób starał się sprawić, by odwołanie
straciło pozory niełaski.
Nowym ambasadorem w Paryżu postanowił Aleksander mianować największego frankofila wśród wszystkich
swoich dyplomatów. Wybór nie był trudny, gdyż car miał więcej palców u jednej ręki niż frankofilów w sforze
dyplomatycznej. Tym bardziej nie był to trudny wybór, że jeden z tych kilku był uważany wprost za
napoleonofila. Był to książę Kurakin, podczas Erfurtu ambasador w Wiedniu. Ten człowiek jako poseł u boku
Bonapartego dawał pełną gwarancję dalszego ogłupiania partnera, nie dlatego, żeby był taki chytry, lecz że nie
mógł niewczesnym grymasem odsłonić carskiego planu gry. Aleksander przerzucił go nad Sekwanę i od tej pory
stan faktyczny na szczeblu ambasad wyglądał następująco: przedstawiciel Francji w Petersburgu był carofilem,
zaś przedstawiciel Rosji w Paryżu napoleonofilem. Wbrew pozorom nie był to jednak stan równowagi, gdyż
Kurakin nie zdradził cara.
Zanim jednak stary Kurakin dotarł do Paryża, car osadził tam na kilka miesięcy w charakterze posła specjalnego
swego frankofila numer dwa, Mikołaja Piotrowicza Rumiancewa (1754—1826). Rumiancew został zarzucony
przez Bona partego taką Niagarą kosztownych prezentów, że pod koniec swej misji — oprowadzany po
fabrykach gobelinów, broni etc, po Wersalu i Sevre — bał się pochwalić cokolwiek, gdyż kończyło się to zawsze
natychmiastowym ofiarowaniem mu pochwalonej rzeczy. Kurakin nie miał takich skrupułów, wprost
przeciwnie.
Aleksander Borysowicz Kurakin (1752—1818), człowiek gruntownie wykształcony książkami i podróżami
(„Podróże kształcą tylko wykształconych” — jak to ktoś trafnie zauważył), był wicekanclerzem imperium w
latach 1801—1802, a w roku 1807, jako zwolennik współpracy z Francją, asystował carowi w rokowaniach
tylżyckich. Małżonka polskiego „emira” Beduinów, Wacława Rzewuskiego, której pamiętniki ukazały się
drukiem w Rzymie w roku 1939, a która znała Kurakina — stwierdziła, iż największą jego życiową pasją
było zamiłowanie do bogatych strojów, ciężkiej biżuterii i złotych oraz srebrnych gwiazd orderowych. Nie mamy
powodów wątpić w to świadectwo, albowiem potwierdzili je inni współcześni. Kurakin był próżny i nie pozbył
się tej zalety, aż dopiero w trumnie.
Obok owej cechy dodatniej miał również małą słabość. Kochał histeryzować i opiewać swe nieustanne cierpienia
fizyczne tak dobitnie, by wszyscy wokół widzieli to i doceniali. Cierpiał głównie na podagrę i robił z tego taką
sensację, że mówiono o nim w Paryżu: „Książę Kurakin, co ma podagrę”. Jak z tego widać, na nowej placówce
dyplomatycznej z miejsca osiągnął pewien sukces. Do pełnego sukcesu brakowało mu zawsze licznego grona
kibiców jego niedoli podczas urządzanych przezeń obiadów. Obiady te nie były lubiane, a co za tym idzie — nie
były tłumnie uczęszczane, gdyż, jak to ujął książę Clary-et-Aldringen, „histerie biednego księcia Kurakina
trudno było znieść”.
Okazję do największego przedstawienia w jego karierze dał mu bal, a właściwie wielki festyn, który odbył się 1
lipca 1810 roku w ambasadzie austriackiej w Paryżu. Ponieważ siedziba ambasady nie była dość obszerna dla
zaproszonych gości, Austriacy wznieśli w ogrodzie pałacowym duży drewniany pawilon, dla ochrony przed
deszczem pokryty smołowanym płótnem. W pewnej chwili wiatr wzdął firankę ze srebrnej gazy w kierunku
palącej się świecy i po kilkudziesięciu dosłownie sekundach we wnętrzu pełnym tiuli, batystów i lekkich draperii
z różowego atłasu rozpętało się piekło. Napoleon osobiście wynosił z ognia kogo tylko się dało, wspomagany
przez co odważniejszych gości (z tych, którzy nie zamienili się z miejsca w żywe pochodnie), lecz i tak płomienie
pochłonęły mnóstwo ofiar. Reszty dokonały bandy opryszków, które wdarły się na pogorzelisko przed przyby-
ciem policji i obdzierały spalonych i poparzonych z kosztowności.*
Kurakin miał wówczas wielkie szczęście, z dwóch przyczyn: bo tylko spadł ze schodów i poturbował się, i
dlatego, że w ten sposób uzyskał o wiele bardziej spektakularne dowody cierpień niż podagra. Oddajmy głos
naszej nieocenionej pamiętnikarce, Anetce z Tyszkiewiczów, wówczas Potockiej, później Wąsowiczowej:
„Nazajutrz dopiero udało się stłumić pożar. Moc diamentów odnalazła się przy przesiewaniu popiołu. Książę
Kurakin, ambasador rosyjski, który nie przepuszczał żadnej okazji wystawienia na pokaz swoich klejnotów,
przybył na bal obwieszony wszystkimi brylantowymi orderami. Znaczną ich część utracił w chwili, gdy z
wielkim trudem wydobywano go spod schodów galerii, gdzie tylu ludzi leżało jedni na drugich. Nie minęło
kilka godzin, a już na wszystkich rogach można było kupić wizerunek biednego ambasadora udekorowanego
plastrami, niezbędnymi wobec licznych oparzeń. Tworzyły one zabawny kontrast z tłustym, pogodnym
obliczem, a luki w gwiazdach orderowych na miejscu zgubionych brylantów wzmagały jeszcze ciekawość
przechodniów”.
Plastry i konterfekty nie zadowoliły Aleksandra Borysowicza i dlatego wkrótce ukazało się jego nakładem
wstrząsające dzieło pt.: „Stan cierpień księcia Kurakina, ambasadora rosyjskiego”. Na pierwszej stronie widniał
portret „Łazarza bolejącego” z bardzo skrupulatnie uwidocznionymi ranami, których szczegółowy opis
wypełniał książkę od okładki do okładki. Nadto Kurakin demostrował te obrażenia „au naturel” każdemu, kto
nie zdążył uciec przed jego otwartością; obnażył się nawet przed doktorem Frankiem, którego nie cierpiał.
Opis „stanu cierpień księcia Kurakina” i fatalnego balu, byłby może przesadny w rozmiarach, gdyby nie fakt, że
ów bal zosta! wydany z okazji powtórnego małżeństwa Napoleona. A właśnie sprawa tego małżeństwa była
drugą ze wspomnianych, które narodziły się w Erfurcie.
jest mu już potrzebny, podarował go pewnej damie dworu austriackiego. Od tej pory gwiazda Napoleona zaczęła gasnąć, zaś owa dama została żoną księcia
Schwartzenberga, który jako ambasador Austrii w Paryżu wyprawił to tragiczne, zwieńczone złowróżbnym finałem (odczytano go jako czarne proroctwo) przyjęcie
w roku 1810.
Podczas zjazdu Bonaparte dał Talleyrandowi jedno intymne polecenie. Mianowicie, aby książę wysondował cara
w następującej kwestii: czy Aleksander nie byłby skłonny oddać swemu „bratu” za żonę Wielkiej Księżniczki
Katarzyny Pawłowny, co zespoliłoby Romanowych z Bonapartymi węzłami krwi i mocniej niż cokolwiek innego
scementowało przymierze francusko-rosyjskie. Oczywiście Napoleon wiedział, iż żadne małżeństwo, nawet jego
z Aleksandrem, gdyby natura na to zezwalała, nie jest w stanie scementować dwóch państw o przeciwstawnych
interesach (wiedział to z historii i z teraźniejszości, gdyż w Europie wciąż prało się wielu skoligaconych
monarchów), ale poker był pokerem i Bonaparte wysuwając taką propozycję miał na myśli dwa cele doraźne i
jeden długofalowy. O długofalowym jeszcze sobie pomówimy, zaś doraźne cele owej propozycji były
następujące:
~ zastraszyć taką mocarstwową koligacją przygotowujący się do ataku na Francję Wiedeń;
~ silniej zneutralizować „chytrego Bizantyjczyka” i uczynić zeń zająca postrzelonego śrutem, tak, by Francja bez
obawy ataku zza Wisły mogła „uregulować” swoje sprawy hiszpańskie.
Żeby dokładniej wyjaśnić całą tę skomplikowaną rozgrywkę, trzeba zacząć od konieczności, jaką był dla cesarza
jego rozwód. Napoleon musiał zmienić żonę na płodną, albowiem Józefina, nadużywająca buduarowych uciech
za Dyrektoriatu, nie mogła już rodzić dzieci, a on starzał się i na gwałt potrzebował delfina, by jeszcze zdążyć
nauczyć go władania Europą.
Nie było mu łatwo podjąć tę decyzję, gdyż autentycznie kochał Józefinę, a poza tym wspólnie przeżytych
kilkanaście lat przywiązało go do pięknej Kreolki. Niewiele miał jej do zarzucenia poza bezpłodnością i
nieprawdopodobną wręcz rozrzutnością. Miała przed nim jednego męża (generała de Beauharnais; urodziła mu
dwoje dzieci, które Napoleon traktował jak własne) i tylu kochanków, na czele z bardzo biegłym „świntuchem”
Barrasem *, że sama stała się biegła
•
Wicehrabia Paweł de Barras, w dobie Dyrektoriatu niekwestionowany „król Francji”, słynął ze złodziejstwa i rozpusty. Kierowany przez niego rząd
zamienił
nad wyraz. Zdradziła męża raz czy dwa, na samym początku małżeństwa, a potem złościły go tylko jej
konszachty z ministrem policji, Fouchém. Atoli Fouché był z kolei bardzo biegły w sztuce rozbrajania cesarza i
kiedy ten krzyknął któregoś dnia:
—
Fouché, powinienem obciąć ci łeb! Usłyszał w odpowiedzi:
—
Mam odmienne zdanie w tej kwestii, Sire.
Substancją cementującą przez wiele lat małżeństwo Napoleona z podstarzałą eks-gwiazdą paryskich salonów i
dyrektorialnych orgietek była ich zgodność w kwestii roli kobiety w społeczeństwie. Bonaparte, chociaż jako
pierwszy wprowadził we Francji szkolnictwo żeńskie, uważał, iż panienki należy edukować przede wszystkim
na dobre towarzyszki nocy i dni dla jego wojaków, to jest na dobre żony i matki. Pod tym względem miał do
Józefiny żal połowiczny — o to, że nie jest matką jego dzieci. Kobiet przeintelektualizowanych i gardłujących w
sprawach polityki nie cierpiał, co ściągnęło niełaskę na królową „women’s liberation” owej doby, sławną pisarkę,
panią de Stael, która notabene przez pewien czas robiła wszystko, by zostać jego metresą. Na jednym z przyjęć,
zanim jeszcze została wypędzona z Francji, Bonaparte (znający jej upodobanie do dużej liczby amantów i niechęć
do dzieci, których miała z tymi amantami sporo) z całą uprzejmą złośliwością, na jaką go było stać, zapytał
wpatrzony w jej olbrzymi biust:
—
Pani sama karmi swoje dzieci?... Arcyfeministka o mało nie zemdlała. Józefina natomiast
zemdlała, kiedy oznajmił jej (bardzo delikatnie, podczas długiej, sentymentalnej rozmowy), że mimo całej
miłości, jaką do niej żywi, musi się z nią rozstać dla dobra Francji, żądnej następcy tronu.
Otoczenie Bonapartego od dłuższego już czasu naciskało
Republikę w jaskinię korupcji, hazardu i swawoli. Jedną ze swych „muz”, Józefinę de Beauharnais, wepchnął z pragmatycznym rozmysłem do łóżka młodego,
zdolnego generała Bonaparte i w ten sposób „ożenił” ich. Został obalony przez Napoleona w roku 1799 za pomocą zamachu stanu.
nań w sprawie rozwodu, on jednak wahał się przez kilka lat i wykręcał pod różnymi pozorami, nie mogąc się
zdobyć na odepchnięcie Józefiny. Większość ministrów pragnęła, by poślubił Habsburżankę, córkę austriackiego
cesarza Franciszka, Marię Ludwikę, argumentując, że panny z tego domu zawsze były płodne i co najistotniejsze
— z reguły rodziły synów. Reszta, w tym Fouché, wskazywała księżniczkę z familii Romanowych.*
Zwolennicy Austriaczki, o wiele liczniejsi, mieli jeszcze jeden argument — prowadzenie się Wielkiej Księżnej
Katarzyny, między innymi kochanki generała Bagrationa. Nie wypadało cesarzowi Francuzów żenić się z tak
delikatnych obyczajów panienką. Maria Ludwika natomiast, wychowana w Schoenbrunnie, gdzie przestrzegano,
by w jej otoczeniu nie było piesków i kogutków, tylko same suczki i kurki, wciąż wierzyła w bociany przelatujące
nad Wiedniem do krajów, w których żyją dzicy Negrzy.
Bonaparte zdawał sobie sprawę z tego, że ów argument jest bardzo istotny. Poślednich kochanków Katarzyny
może jeszcze by zniósł — nie było w Europie czymś niezwykłym (widzieliśmy to na kilku przykładach) nawet
rogacenie monarchów przez ich małżonki, tym bardziej więc nie byłoby rzeczą aż tak straszną, że małżonka
przed ślubem dała tu i tam lekki upust swemu temperamentowi. Józefinę wziął z całym dobrodziejstwem
inwentarza. Ale gdyby ożenił się z Katarzyną, cała Europa miałaby prawo powiedzieć, ż e o b a j c e s a r z e
s y p i a j ą z t ą s a m ą k o b i e t ą i że on dojada resztki po swym pokerowym partnerze! A to byłoby zbyt
wielkim ubabraniem empirowej chwały.
•
Terminu Romanowowie używam bez specjalnego przekonania, tylko dlatego, że posługiwali się nim ministrowie Napoleona i w ogóle współcześni
mu. Według genealogów jest to nazwa niewłaściwa, z czego nie zdaje sobie sprawy większość dzisiejszych historyków i publicystów (np. w opisach Rewolucji
Październikowej ciągle mówi się o „upadku Romanowych”). Pomijając dość niepewne pochodzenie ojca Aleksandra, cara Pawła I, o czym napomknąłem we
wstępie, jest chyba faktem, że pochodząca od starej rodziny bojarskiej dynastia Romanowych wygasła w linii męskiej na Piotrze II (1730), zaś w żeńskiej na
Elżbiecie (1762). Wraz z jej siostrzeńcem, Piotrem III, wstąpiła na tron carów dynastia holsztyńsko-gottorpska i ona to została zdetronizowana w roku 1917.
Wielka Księżna Katarzyna (1788—1819), czwarta córka Pawła I , była kobietą niezwykłej urody, o wysmukłej
figurze, miękkich ruchach i przepięknych włosach. Dwa świadectwa. Wileński lekarz Frank, którego cytowałem
już parokrotnie, kiedy znalazł się podczas obiadu naprzeciw niej, odnotował potem: „Jej piękność, niebiańskie
wejrzenie, gracja i żywość wzbudziły we mnie uwielbienie. Zdawało mi się, że to jakaś istota nadziemska
znalazła się przy stole cesarskim”. Zaś Henrietta z Działyńskich Błędowska, której jeszcze nie cytowałem, po
spotkaniu z Katarzyną napisała w swej „Pamiątce przeszłości”: „Księżna zachwycającą była pięknością, gracją i
ułożeniem pełnym godności, ale z wyrazem dobroci i słodyczy”.
Ten „wyraz dobroci i słodyczy” pryskał, gdy odcinała się fleszem „bon-motu”, ze złośliwym błyskiem w oczach.
Ubierała się gustownie i nie używała nakryć głowy, by nie zasłaniać swych cudownych włosów. Najchętniej
nosiła długą czarną suknię, przepasaną szkarłatną wstęgą orderową, marzyło się jej bowiem panowanie wzorem
babci, też Katarzyny. Kiedy w roku 1807, po Tylży, krążyły nad Newą pogłoski
o
możliwości przewrotu pałacowego („azjatyckie remedium”), szeptano, że zbuntowani oficerowie jej wręczą
koronę carów. Aleksander dowiedział się o tym od wywiadu angielskiego, ale potraktował to jako plotkę
wymierzoną w „najrozkoszniejszą istotę na świecie”.* Tak ją nazywał, nawet publicznie.
Uwielbiali się. Spierali się tylko o politykę wewnętrzną. Katarzyna nienawidziła liberalizmu sercem i duszą,
jedyne zbawienie dla Rosji widziała w bezwzględnym samowładztwie. Co do polityki zewnętrznej byli
całkowicie zgodni — oboje nienawidzili Napoleona. Potem zresztą brat dopasował się do siostry także w polityce
wewnętrznej i już nie było między nimi żadnych rozdźwięków.
Aleksander, podobnie jak ona, miał mnóstwo miłostek
i
jedną stałą kochankę (Naryszkinę), ale nikogo w swym życiu nie kochał bardziej od siostry Katarzyny. Chociaż
oddała mu
•
Również Prusacy chcieli po Tylży dokonać zamachu na Aleksandra, o czym z kolei poinformował go wywiad francuski.
się (lub może dlatego, że oddala mu się), ta namiętność nie gasła w nim, ale wciąż rosła, potężniała, rozsadzała
go wprost, doprowadzając momentami do stanu półobłędu. Przychodziły takie chwile, że nie mógł bez niej
wytrzymać, rzucał wszystko w diabły i pędził, gdziekolwiek była. Nazywał cele tych spotkań „zaznaczeniem
swej władzy nad najładniejszym stworzeniem pod słońcem”. Nie zawahał się nawet zabrać jej ze sobą na
Kongres Wiedeński i epatować całą Europę kazirodczym związkiem.
Pisał do niej: „Wiem, że mnie kochasz i jest mi to niezbędne do szczęścia, ale cóż to jest przy mojej namiętności!
Ja cię uwielbiam jak szalony, jak opętany, jak maniak!”
Nie mieli przed sobą tajemnic. Kiedy w roku 1812 Bagration zmarł na skutek ran odniesionych w bitwie pod
Borodino, Katarzyna napisała do brata, nie wymieniając Bagrationa z nazwiska: „Wiesz dobrze, jakie stosunki
łączyły mnie z «nim» i pamiętasz, jak wspomniałam, że «on» posiada dokumenty, które mogą mnie poważnie
skompromitować, jeśli się znajdą w cudzych rękach. Przysięgał mi stokrotnie, że już je zniszczył, lecz znając «go»
dobrze, wątpię w prawdziwość «jego» słów. Proszę Cię więc, zażądaj, by Ci wydano wszystkie pozostałe po
«nim» papiery i daj mi możność przejrzenia ich, abym mogła spokojnie usunąć to, co moje”.
Aleksander natychmiast spełnił tę prośbę, a odsyłając kompromitujące papiery, dopisał: „Powiedz, droga przyja-
ciółko, czy można Cię więcej kochać, niż ja Cię kocham?”.
O tym wszystkim Napoleon wiedział.
Panuje w historiografii od dawna ugruntowana i przyjęta za pewnik opinia, że Bonaparte zamierzał naprawdę
ożenić się z Katarzyną Pawłowną, czyli pragnął, aby car Aleksander nie odmówił mu. Uważam ten pogląd za
fałszywy i postaram się to udowodnić. Rzecz jest warta zachodu, gdyż ta książka jest relacją z rozgrywki
pokerowej, a casus Katarzyny był najważniejszym rozdaniem w tej rundzie gry.
Napoleon rozpoczął licytację jeszcze w Erfurcie, 12 października 1808 roku, polecając Talleyrandowi wybadać
Aleksandra we wspomnianej kwestii (głównie po to wziął starego intryganta do Erfurtu). Pamiętajmy jednak, co
powiedział
Metternichowi: „Używam go zawsze wtedy, kiedy czegoś nie chcę”. Oczywiście, gra była ryzykowna (jest to
istotą pokera), bo gdyby car się zgodził, to trzeba byłoby albo wykręcić się i popsuć tym samym stosunki, albo
jednak żenić się z kobietą skażoną kazirodztwem.
Ryzyko było więc duże, ale też szansa na zgodę była niewielka, zważywszy, że Aleksander za nic w świecie nie
oddałby siostry, gdyż groziłoby mu to popadnięciem w szaleństwo. Natomiast zwrócenie się do niego z taką
propozycją załatwiało najważniejszą sprawę (wspomniany cel długofalowy) — musiało ostatecznie wyjaśnić, czy
profrancuska polityka cara jest szczera, to znaczy czy car chce naprawdę utrzymać przymierze, czy tylko mydli
oczy w celu lepszego przygotowania się do konfrontacji zbrojnej. Zgoda na oddanie uwielbianej kobiety byłaby z
jego strony poświęceniem tak wielkim, że wszelkie podejrzenia Napoleona musiałyby upaść. Nie wierzył w to,
ale nie był człowiekiem opierającym swe działania na wierze lub niewierze. Chodziło o zbyt dużą rzecz,
o
Europę i o ewentualność najstraszliwszego starcia na kontynencie, musiał więc mieć niezbity dowód. I
bezbłędnie wybrał na papierek lakmusowy Wielką Księżnę Katarzynę Pawłownę.
Chcąc spotęgować test do kwadratu, cesarz polecił Talleyrandowi sprawić, by Aleksander... sam zaproponował
to małżeństwo. Gdyby car to uczynił, dowód jego dobrej woli miałby wartość pomnożoną przez dwa. Car tego
jednak nie uczynił. Rzecz miała się następująco:
Talleyrand, jak już wiemy, starał się być w Erfurcie rzecznikiem Europy przeciw Francji, zamiast odwrotnie,
i
dlatego wyłożywszy carowi sprawę, gorąco go namawiał do nieoddawania Katarzyny, nie zdradzając się przy
tym nawet spojrzeniem, że wie o stosunkach łączących Aleksandra z siostrą. Tuż przed pożegnaniem
„olbrzymów” car w rozmowie z „bratem” napomknął o sprawie, oświadczając mniej więcej tak: on sam marzy
wprost, by Napoleon został jego szwagrem, wszelako, chociaż jest panem całej Rosji, nie jest panem swych sióstr,
gdyż nimi rządzi matka, caryca Maria Fiodorowna. Jakżeby chciał mieć w Paryżu kogoś ze swojej rodziny, kto
witałby go nad Sekwaną siostrzanym pocałunkiem, lecz niestety nie wie, czy czasem matka nie ma już innych
planów względem Katarzyny. On oczywiście po powrocie do Petersburga uczyni dosłownie wszystko, by
nakłonić serce siostry do związku z jego ukochanym przyjacielem i jeśli nawet Maria Fiodorowna zaplanowała
inne małżeństwo, nie będzie szczędził wysiłków, by spowodować zmianę jej decyzji. Jest przekonany, że
wszystko to się uda i marzenia jego się spełnią, w każdym razie pragnie tego, jak niczego na świecie. Jednako-
woż, rzecz oczywista, nie może tu, w Erfurcie, zagwarantować w stu procentach efektu swoich usiłowań, musi
przedtem porozmawiać z obiema kobietami.
Inaczej mówiąc Aleksander odpowiedział: tak, ale... Właśnie to ALE (obok niewyrażenia zgody na rosyjską
interwencję zbrojną przeciw Austrii) sprawiło, że Napoleon przegrał erfurcką rundę cesarskiego pokera.
Bonaparte bowiem, wysłuchawszy powyższego przemówienia, upewnił się, że omamił cara, że wprawił go w
olbrzymie zakłopotanie, postawił przed straszliwym dylematem, przed pytaniami: co robić? jak się z tego
wykaraskać? dlaczego Korsykanin to robi, czyżby rzeczywiście chciał jak najściślejszego związku z nami? A więc
— jak już było powiedziane — że postrzelony zając będzie się kręcił w kółko, nie wiedząc, dokąd uciekać.
Całe to mniemanie było błędne, albowiem car nie stanął przed żadnym dylematem, nie zadawał sobie żadnych
pytań i doskonale wiedział co robić, czyli jak się wymigać. Postanowił niezwłocznie wydać siostrę za kogoś
innego, ale kogoś takiego, kto by nie mógł zawrócić Katarzynie w głowie swą urodą i nie przeszkadzał mu
wielbić jej dalej tak jak dotychczas. Znalazł takiego człowieka wkrótce po powrocie z Erfurtu do domu. Był nim
książę Jerzy Oldenburski, bujający w obłokach poeta-grafoman i filantrop, źle zbudowany, szpetny, poruszający
się niezgrabnie i do tego jąkała.
W Petersburgu przywitano cara wybuchem radości.
— Nikt nie miał już nadziei, że ten potwór wypuści Waszą Cesarską Mość cało! — rzekł jeden z generałów i
został ostro skarcony, gdyż rzekł to głośno.
W sprawie małżeństwa Katarzyny nie było żadnych trudności. Caryca-matka, która dobrze wiedziała o
osobliwym związku swych pociech (nazywała to kulturalnie „oryginalnością Kasi”), prędzej wydałaby córkę za
szatana niż za „korsykańskiego potwora Minotaura” (jej słowa), sama „Kasia” zaś powiedziała:
— Wolę być żoną popa!
Toteż w piorunującym tempie postawiono na ślubnym kobiercu parę, której składniki miały się do siebie jak
pięść do nosa. Jerzy Oldenburski nie był tu pięścią. Przypomniałem sobie właśnie, że zapomniałem podać, kim
był przede wszystkim. Był kuzynem... cara Aleksandra, toteż wszystko zostało w rodzinie. „Kasia” wyjechała do
Tweru, gdzie jej małżonek pełnił funkcję generała-gubernatora, i tam ją braciszek odwiedzał. Po jednej z tych
wizyt, trwającej pięć dni (od 10 grudnia 1809 roku), zdenerwował się na konieczność ciągłego przemierzania
czterystu pięćdziesięciu wiorst w tę i czterystu pięćdziesięciu z powrotem do Petersburga, zabrał więc „naj-
rozkoszniejszą istotę na świecie” bez żenady „apiat” do domu i kwita.
Papierek lakmusowy zabarwił się i teraz Napoleon miał już stuprocentową pewność co do niechęci Aleksandra.
Dodatkowe świadectwo wrogości „brata” uzyskał podczas wojny z Austrią latem 1809 roku, kiedy to armia
rosyjska — mimo ciągłych monitów Paryża — nie tylko nie pomogła Francuzom, ale nawet próbowała
przeszkadzać ich sprzymierzeńcom, Polakom. Bonaparte zrozumiał, że z tej drogi nie będzie już odwrotu. Test
matrymonialny z Katarzyną, a dokładniej jego efekt, miał kolosalne znaczenie dla przygotowań do tragicznego
finału cesarskiego pokera. Napoleon sam nazwał go „odwróceniem karty”. Odwrócenia karty dokonuje się w
celu obejrzenia jej właściwej strony.
Tymczasem 22 listopada 1809 roku minister spraw zagranicznych Francji, Jan Baptysta de Champagny, w
imieniu Napoleona zwrócił się do cara za pośrednictwem ambasadora Caulaincourta o rękę... drugiej siostry
Aleksandra, Anny Pawłowny! Mało tego, zaofiarował w zamian zaniechanie dalszej rozbudowy Polski! Takie
uderzenie ma swój ciężar,
nawet kiedy się to czyta nad Wisłą dzisiaj, prawda? Zwłaszcza kiedy czyta się z komentarzem, iż jest to „niezbity
dowód” na chęć Bonapartego skoligacenia się z Romanowymi kosztem Polski. Zaraz go zbiję i to solidnie,
przedtem jednak trudno mi nie wyrazić zdumienia, że przeważająca część historyków francuskich i polskich
uwierzyła w ten nonsens, nie zadając sobie widocznie trudu pobieżnego choćby przeanalizowania faktów.
Test matrymonialny odarł „boga wojny” z ostatnich drobin złudzenia. Miał absolutną pewność, że nie dadzą mu
Anny (tym bardziej, że była ona niemal dzieckiem) i że myślą już od dawna o zrzuceniu go z tronu. Dlaczegóż
więc zwrócił się z tą nową propozycją? Musiał.
W otoczeniu Napoleona już od roku 1807 rozważano sekretnie kilka kandydatur przyszłych cesarzowych.
Między innymi brano pod uwagę córkę króla sasko-warszawskiego, córkę króla hiszpańskiego, siostrzenicę
cesarza Austrii itd. Wszystkie te kandydatury upadły, gdyż uznano, że imperium francuskie powinno otrzymać
delfina z córki cesarskiej. Do wyboru byli tylko Romanowowie i Habsburgowie, przy czym ten drugi dom był o
wiele szlachetniejszy. Jasnym też było, że koligacja z którąś z tych rodzin automatycznie poróżni Francję z
drugim domem cesarskim.
Przeważała opinia, że należy wybrać Austriaczkę ze względu na wyższą rangę Habsburgów i fakt, że
Habsburżanki zawsze były płodne jak królice — matka Marii Ludwiki urodziła trzynaścioro dzieci, jedna jej
babka siedemnaścioro, a druga aż dwadzieścioro sześcioro.
— Doskonale! — krzyknął Napoleon. — Właśnie macicy nam trzeba!
Ten ginekologiczny zamiar skomplikowało to, że Austria pragnęła wojny. Wojna wybuchła, i skończyła się
podobną klęską Habsburgów (pod Wagram), jak w roku 1805. A jednak, pomimo że Austria napadła na Francję
po raz drugi już, i były wszelkie podstawy do tego, by raz na zawsze ją unieszkodliwić, Bonaparte — o dziwo —
zawarł z nią pokój na stosunkowo korzystnych dla niej warunkach. To jest pierwszy dowód, że Napoleon przez
cały czas myślał o ślubie z Habs
burżanką. Dlatego nie chciał robić krzywdy ojczyźnie przyszłej małżonki i matki swego syna.
Kolejny kłopot polegał na tym, że Austria, której tysiące żołnierzy poległo w czasie tej wojny, była straszliwie
upokorzona i nienawidziła swego pogromcy jak nigdy przedtem. Łatwo było przewidzieć, że prośba o rękę
austriackiej księżniczki spotka się z odmową, z pewnością sprytną i delikatną, ale jednak. Należało uczynić
posunięcie, które nie tylko szybko zmieniłoby ten przewidywany stosunek Wiednia do projektu skoligacenia
Bonapartych z Habsburgami, ale wręcz skłoniło Austriaków, by... sami zaproponowali to małżeństwo! Do tego
właśnie posłużyła prośba o rękę Wielkiej Księżnej Anny Pawłowny, wsparta — dla zamaskowania blefu — tzw.
„sprawą polską”.
Pokój wiedeński został zawarty 14 października 1809 roku. W dwa i pół miesiąca później Caulaincourt stanął
przed carem szczęśliwy jak nigdy. Oto Napoleon pozwolił mu pertraktować o rękę siostry cara za pomocą Polski!
Caulaincourt byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby jego władca zechciał w ogóle zlikwidować Księstwo
Warszawskie, ale i propozycja niepowiększania go i niezamieniania w obiecaną Polakom wielką Polskę była
czymś wspaniałym. Caulaincourt nie miał wątpliwości, że tym razem wszystko pójdzie jak z płatka.
Nie wiedział biedak, że Bonaparte, podniecając go antypolskimi instrukcjami („Nie wolno ci się cofnąć przed
niczym, aby utwierdzić ich w przekonaniu, że nie odbudujemy Polski”; na dodatek „utwierdzono” Rosjan o
nieodbudowywaniu Polski artykułem w paryskim „Monitorze” z 14 grudnia 1809), był już zdecydowany ożenić
się z Austriaczką, i że cała ta gra z Anną jako figurą tylko do tego mu służyła. Wywiad austriacki bowiem od
razu dowiedział się o rozmowach petersburskich i na Wiedeń padł blady strach: jeśli Rosja połączy się więzami
krwi z Francją, będzie to oznaczało koniec wziętej w dwa ognie Austrii!
W tym momencie wkroczył do akcji wywiad francuski, „przemycając” do Wiednia wiadomość, że Napoleon
jeszcze się waha i być może nie byłby od tego, aby skoligacić się
z Habsburgami. Wiedeń natychmiast uchwycił się tej „brzytwy tonącego” i dał znać Paryżowi poufnymi
kanałami, iż Austria z radością ujrzałaby Marię Ludwikę na tronie francuskim. W ten sposób Bonaparte osiągnął
swój cel.
Znowu jednak wyprzedziliśmy nieco bieg wydarzeń. Powróćmy do rozmowy z dnia 28 grudnia, w której
Caulaincourt poprosił cara o rękę Anny Pawłowny, obiecując za nią nieodbudowywanie Polski. Na rozkaz
Napoleona ambasador zażądał udzielenia odpowiedzi w ciągu maksimum dwóch dni. Aleksander odpowiedział
erfurckimi frazesami o tym, że taki związek jest jego najgorętszym pragnieniem, stwierdził jednak, że dwa dni to
za mało, albowiem musi się naradzić z matką i całą rodziną. Potrzebuje dziesięciu dni. Niech więc Caulaincourt
poczeka te króciutkie dziesięć dni na odpowiedź, spędzając czas pożytecznie, na przykład na opracowaniu z
kanclerzem Rumiancewem umowy w sprawie polskiej.
„Chytry Bizantyjczyk” liczył na to, że w ciągu dziesięciu dni przypieczętuje się Polskę w granicach Księstwa
Warszawskiego, a potem wymiga od planów matrymonialnych. Wygrać wszystko, nie dając nic. Ale się mocno
przeliczył.
Caulaincourt z Rumiancewem uwinęli się jak najszybciej, obaj bowiem życzyli Polsce jak najgorzej. Już 4 stycznia
podpisali konwencję o nieodbudowywaniu Polski (sformułowaną w sposób koszmarnie krzywdzący Polaków),
której Napoleon oczywiście nie ratyfikował. Jeśli zaś chodzi o Annę Pawłownę, to Petersburg po z górą miesiącu
zwlekania dał Bonapartemu kosza, tłumacząc się zbyt młodym wiekiem siostry cara.
Wielu historyków, na przykład Tarle, twierdzi, że dopiero wówczas Napoleon zdecydował się na Austriaczkę,
tym bardziej, iż jeszcze 28 stycznia 1810 roku jego doradcy kłócili się na specjalnym posiedzeniu, kogo wybrać:
Annę czy Marię Ludwikę. Jest to bzdura — Napoleon był zdecydowany od dawna, a wszelkie wariantowe spory
i rozważania były tylko elementami koronkowej gry, którą opisałem.* W chwili,
•
Nie sposób pominąć i tej istotnej okoliczności, że na decyzję Napoleona wpłynęła również... Józefina. Pogodziwszy się z musu z nieuchronnością
rozstania z cesarzem,
kiedy pismo z odmową startowało dopiero z Petersburga, Wiedeń już wyraził zgodę (7 lutego 1810) na
poślubienie przez Napoleona Marii Ludwiki. Bonapartego nie obchodziła decyzja cara, wiedział, że będzie
odmowna.
Fakty są okrutne dla historyków twierdzących uporczywie, że „bóg wojny” pragnął rosyjskiego małżeństwa.
Otóż list z „koszem” od cara przyszedł do Paryża wówczas, kiedy już od kilku dni czyniono w Wiedniu
forsowne przygotowania do ceremonii ślubnej. Wystrychnięty na dudka Aleksander powiedział do
Caulaincourta:
— Pański monarcha postanowił zaślubić arcyksiężniczkę austriacką, zanim otrzymał moją odpowiedź. To
znaczy, że...
Co to znaczyło — już wiemy, toteż nie warto cytować dalej żalów pokerowego mistrza, który tym razem dał się
wziąć na wspaniały blef przeciwnika i teraz słyszał zewsząd zjadliwe chichoty i napomknienia o swej
nieudolności politycznej. W Petersburgu w owym czasie warczano: „Nieudolny w układach tak samo jak w
wojnie”.
Myślę, że wystarczająco udowodniłem, co oznaczał matrymonialny test „boga wojny”, i że nie zamierzał on
żenić się z latoroślą Romanowych. Czas już chyba, panowie-spece od epoki napoleońskiej, przestać bredzić o
jego gorącym zamiarze płodzenia dzieci marki „franco-russe”.
Całą przyjemność mąci mi tylko ten fakt, że nie jestem pierwszym, który do tego doszedł. Mając już tę książkę w
rękopisie i konsultując ją, dowiedziałem się o opinii Fryderyka M. Kircheisena. Ten najwybitniejszy niemiecki
historyk-napoleonista, zacięty wróg Bonapartego, nigdy go nie oszczędzający, wysunął w swej biografii
Napoleona następujące przypuszczenie (różnica polega tylko na tym, że ja nie przypuszczam w kilku zdaniach,
lecz twierdzę w oparciu o przedstawioną analizę):
wyraziła życzenie, by ożenił się z Marią Ludwiką. Czy ktokolwiek może przytoczyć jakiekolwiek życzenie Józefiny (poza życzeniem pozostania cesarzową), którego
Bonaparte nie spełnił po zakomunikowaniu jej decyzji o rozwodzie? Nękany wyrzutami sumienia i chcąc osłodzić jej los, starał się wręcz uprzedzać najdrobniejsze
kaprysy odtrąconej. Oczywiście nie to zadecydowało o wyborze Austriaczki, lecz bez wątpienia opinia Józefiny miała tu niebagatelne znaczenie.
„Wątpić trzeba, czy Napoleon myślał poważnie o ożenku z rosyjską księżniczką, gdyż po pierwsze Wielka
Księżna była za młoda, po drugie była innego wyznania, po trzecie rosyjski dom cesarski nie był tak
poważanym, jak austriacki, a w końcu zdawał sobie Napoleon także sprawę z niechęci carycy-matki.
Najprawdopodobniej dlatego tak oficjalnie traktował projekt rosyjskiego ożenku, ażeby wywrzeć nacisk na
Austrię”.
Zgodzić się także trzeba z Paleologiem, któremu — chociaż należy on do plejady historyków całkowicie błędnie
naświetlających to rozdanie siódmej rundy cesarskiego pokera — wyrwało się w końcu jedno trafne zdanie: „Jak
się okazało — instynkt Napoleona był tym razem nieomylny”.
Jak już powiedziałem — test matrymonialny zadecydował o wszystkim. Dla nikogo w Europie nie było od tej
pory tajemnicą, że wojna francusko-rosyjska jest tylko kwestią czasu. Rosja z miejsca rozpoczęła zbrojenia,
przypuszczając, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo — pierwsza w dziejach konfrontacja z dwoma
pozostałymi mocarstwami kontynentu naraz. I chociaż Austria po kilku klęskach była mocarstwem chwilowo
mało mocarstwowym, przy boku Francji mogła się stać języczkiem u wagi.
Tymczasem wokół stolika w dalszym ciągu trwał sojusz francusko-rosyjski. Formalnie nic się nie zmieniło i obaj
partnerzy wymieniali listy zaczynające się od tradycyjnego „Monsieur mon frére”, pełne komplementów,
czułości i zapewnień o szczerej przyjaźni. Byli to bowiem pokerzyści dobrze wychowani.
Dobre wychowanie Napoleona zakwestionowano jednak nad Newą, kiedy rozkazał on Caulaincourtowi
wyprawić w ambasadzie wspaniały bal z okazji swego ślubu z Austriaczką, lub raczej — jak powtarzano w
Petersburgu słowa zawsze dowcipnego księcia de Ligne — „z jałówką, którą Austria rzuciła na ofiarę
Minotaurowi”. Ambasador spełnił polecenie 23 maja 1810 roku i odczytano to jako policzek. Co prawda car,
caryca-matka i caryca-małżonka „wyrazili ambasadorowi swoją radość z tego ewenementu, wzięli łaskawy
udział w zabawie i raczyli pozostać na balu od wieczora aż do drugiej nad ranem”, lecz Czartoryski spytał
Aleksandra, czy czasem
Bonaparte nie zwariował. Aleksander jednak znał „brata” jak nikt inny (po tylu latach gry!) i stanowczo
zaprzeczył:
— Bonaparte wariatem?! ...Co za szalony pomysł! Aby w coś podobnego uwierzyć, trzeba go zupełnie nie znać!...
Przecież to człowiek, który wśród największych wstrząsów zachowuje zawsze zimną krew i zimną głowę. Jego
wybuchy to czysta komedia — lubi straszyć. U Napoleona wszystko jest przewidziane i ułożone z góry, każde
pociągnięcie, nawet najbardziej zuchwałe i gwałtowne, najbardziej niespodziewane, głęboko przemyśla...
Formalnie więc wszystko w porządku, dalej gra w oszukiwanko ze słodyczami w zębach. Ale już ze słodyczami
gorszej firmy i gorzkniejącymi z każdym dniem. Caulaincourt przestał być potrzebny carowi, odkąd
kontynuowanie flirtu zaczęło stawać się farsą, i szybko odczuł to na własnej skórze.
„Przez dłuższy czas grałem tu pierwszą rolę — skarżył się płaczliwie w jednym z listów do Paryża — byłem
naprawdę wicekrólem cesarza Napoleona w Petersburgu! Nie przesadzam stawiając tak mocno sprawę, gdyż
opinia publiczna bardzo wysoko oceniała moje znaczenie i zaufanie, jakim się cieszyłem u dworu. Cesarz
Aleksander okazywał mi wyraźnie swą bezgraniczną ufność, a także wiele przyjaźni... Dzisiaj to wszystko uległo
zmianie. Jeśli chodzi o sprawy mniejszej wagi, o względy należne mi jako ambasadorowi, to przestrzegają ich tu
z całym ceremoniałem i każdy naśladuje w tym cesarza, lecz serdeczność, zaufanie, znaczenie, to wszystko
przepadło...”.
Do końca jednak ten pół zdrajca, pół idiota będzie zapewniał swego pana o całkowitej szczerości Aleksandra („W
przymierzu Rosja jest zawsze szczerą i niepokalaną jak dziewica” — sic!!!) i nawet wówczas, kiedy car zdecyduje
się w 1811 roku uderzyć całą swą siłą na angażującą większość swych wojsk w Hiszpanii Francję, będzie wbrew
bezspornym doniesieniom wywiadu przysięgał, że to plotki, że car miłuje pokój i że armie rosyjskie odbywają na
zachodnich granicach manewry ćwiczebne! Napoleon, mając tego w końcu dość, odwołał Caulaincourta do
Paryża (1811) i zbeształ jak lokaja przyłapanego na kradzieży sztućców:
—
Aleksander chce wojny ze mną! Zostałeś przez Rosjan zrobiony na szaro! Rosjanie bardzo zhardzieli, czy im
się zdaje, że będą mną rządzić?!... Nie jestem Ludwikiem XV, lud francuski nie zniósłby podobnego upokorzenia!
Powtarzam ci, że Aleksander jest równie fałszywy jak słaby, to grecki charakter!
I zanim się odwrócił, splunął pogardliwie epitetem:
—
Stałeś się Rosjaninem!
Caulaincourta zastąpił na placówce w Petersburgu adiutant Napoleona, generał Jakub Aleksander Bernard Law
de Lauriston (1768—1828), lecz i on, chociaż w o wiele mniejszym stopniu, uległ zdradliwemu czarowi
imperatora Wszechrosji, wyrywając Bonapartemu okrzyk:
—
To nie są ambasadorowie, to kurtyzany cara!
W dalszym ciągu więc w Paryżu i w Petersburgu rezydowały ambasadorskie kurtyzany w spodniach, nie miało
to wszelako istotnego znaczenia, gdyż ani car, ani cesarz w zasadzie nie potrzebowali ich do niczego innego, jak
tylko do przekazywania not i korespondencji.* Zacytuję jeszcze raz Kircheisena: „Aleksander był zbyt przebiegły,
aby donieść swemu ambasadorowi w Paryżu, księciu Kurakinowi, że zamierza z bronią w ręku rozprawić się z
Francją. Nie pisywał nawet do niego osobiście, gdyż równie jak wielu innym — nie ufał mu. Swoim
współpracownikom kazał się wzajemnie śledzić i zwalniał ich ze stanowisk, kiedy za dużo o sobie wiedzieli lub
domyślali się jego planów”.
W obu stolicach zmieniano często dyplomatyczne figury podczas tej rundy dyplomatów, którzy bez przerwy
wymieniali worki pism, petycji, propozycji, kontroskarżeń i warunków na trasie między Newą a Sekwaną
(nazywano powszechnie te zabiegi „jałowym mięsem”). W roku 1811 zmieniony został również francuski
minister spraw zagranicznych. Champagny’ego zastąpił książę Bassano, Hugon Bernard Maret (1763—1839),
wielki przyjaciel Polaków, człowiek — jak mówiono — „o sercu polskim”.
•
Lauriston jednak zdobył tajny plan sztabowy armii rosyjskiej!
Właśnie o to chodziło — o Polskę. Ona była istotną stawką w siódmej rundzie cesarskiego pokera, by w ósmej
stać się celem gry. „Niedopuszczenie do odbudowania Polski było więc niezmienną osią całej polityki cesarza
Aleksandra; ku temu celowi zwracał zawsze wszystkie swoje myśli”.* Do ostatniej chwili Bonaparte łudził
Rosjan propozycją nieodbudowywania Polski ponad Księstwo Warszawskie, z czego dzisiaj jego wrogowie, a
nawet kiepscy w rachunkach (pokerowych) apologeci wysnuwają mylne wnioski. Jakim cudem Napoleon mógł
choć przez chwilę pragnąć rzeczywiście oddać Polskę na łup cara, jeśli w najoczywistszy sposób byłoby to
samobójstwem? Kim jak kim, ale samobójcą Korsykanin nie był, a tym bardziej kretynem. Polski bufor na
wschodzie był Francji niezbędnie potrzebny, jak stalowy kołnierz na szyi średniowiecznego rycerza, i jedyną
sensowną racją stanu Paryża mogło być wzmacnianie tego kołnierza. Tymczasem wywleka się i okłada
interpretacją o jego rzekomej antypolskości każde słowo, którego Bonaparte użył w korespondencji z carem i w
instrukcjach dla swych petersburskich ambasadorów, zapominając o charakterze tej gry! Budzi to politowanie.**
Tego typu szalbierstwa historiograficzne są bardzo łatwe i w gruncie rzeczy dość bezpieczne. Oto przykład,
jeden z wielu, jakie można dać. Bierze się jakiś dokument, niech to będzie depesza Napoleona do Caulaincourta z
lipca 1810 roku, i wyławia się z niego takie zdanko: „Nie myślę przywracać Polski”. I już mamy „niezbity
dowód” na to, że Bonaparte nie zamierzał Polski odbudowywać, czyż to nie jego własne słowa? Czarno na
białym: „Nie myślę przywracać Polski”. Sprawa bezpieczna, bo czytelnik pana „poważnego historyka” jest na
tyle ignorantem, iż nie wie, że toczy się akurat gra w oszukiwanie cara, i że (co jest w tym przy
•
Stanisław Z. (Wrotnowski) — „Porozbiorowe aspiracje polityczne narodu polskiego”, Lwów 1882.
** Nie chcę wymieniać nazwisk tych, co u nas fałszywie interpretują ówczesną politykę Napoleona względem Polski, bo byłby to ogromny rejestr, chodzi o całą
rzeszę rodzimych historyków powojennych (cudzoziemcy często piszą podobnie, ale problem polski to dla nich problem obcy; w przypadku Polaków to nie tylko
błąd, to wstyd!).
padku rzeczą ważniejszą) cytowane słowa oznaczają: teraz, obecnie, nie myślę odbudowywać Polski, bo mam
piekielnie zagmatwaną sprawę hiszpańską, więc muszę mieć spokój na wschodzie. Wynika to z treści listu,
nawet nie tylko z jego „ogólnego kontekstu”, lecz z konkretnych słów i zdań, które następują
b e z p o ś r e d n i o po jedynym zacytowanym przez „poważnego historyka” zdanku, ale tych następnych zdań
pan „poważny historyk” już nie cytuje, bo to rozniosłoby w proch i pył całą jego, opartą na inkryminowanym
zdanku, koncepcję o antypolskości cesarza. Znowu proceder bezpieczny, bo korespondencji napoleońskiej w
Polsce nie wydano, a komu się zechce sięgać po wydanie francuskie, żeby znaleźć ów list i sprawdzić tekst? Mnie
się zachciało, panowie „poważni historycy”! Otóż bezpośrednio po owym zdanku, które jest jednym z waszych
kastetów do bicia trupa „boga wojny”, widzę w tej depeszy następujące słowa Bonapartego:
„Nie chcę wszakże zhańbić się wyrokując, iż Królestwo Polskie nigdy przywróconym nie będzie (...) Nie, nie
chcę splugawić mojej pamięci, przykładając pieczęć na politykę makiawelską, gdyż powiedzieć, że Polska nigdy
przywróconą nie będzie, byłoby gorzej jeszcze niż uznać jej podział (...) Nie, nie ogłoszę się wrogiem Polaków!”.
Takie stanowisko w kwestii polskiej było wówczas jedną z zasad francuskiej racji stanu, na potwierdzenie można
przytoczyć teksty o realnym znaczeniu politycznym, nie zaś „blefy” stosowane w grze obliczonej na
wprowadzenie przeciwnika w błąd, na sprowokowanie Austrii do polityki profrancuskiej (to w końcu 1809 roku)
lub na chwilowe uspokojenie cara (to zwłaszcza w roku 1810), póki nie zakończy się arcytrudnych spraw
hiszpańskich (takim ewidentnym „blefem” był np. wspomniany już przeze mnie przy omawianiu „testu
matrymonialnego” artykuł w paryskim „Monitorze” o nieodbudowywaniu Polski przez Francję, kolejny antyna-
poleoński kastet używany bezmyślnie bądź tendencyjnie przez „poważnych historyków”).
Już w roku 1809 Wielki Marszałek dworu cesarskiego, książę Frioulu, Géraud Duroc, złożył Napoleonowi tajny
memoriał stwierdzający, że w interesie Francji jest trzymanie Rosji jak najdalej na wschodzie i że rozbiór Polski
byłby w związku z tym szaleństwem, a zarazem hańbą. W konkluzji stało jak byk, że podstawą francuskiej racji
stanu winno być wskrzeszenie potężnej Polski jako alianta. Wywiadowi rosyjskiemu udało się zdobyć kopię tego
memoriału, którą Kura kin posłał do Petersburga i wówczas Aleksander zrozumiał, że Bonaparte mami go tylko
propozycjami układów o „nieodbudowywaniu Polski”. Poirytowany odezwał się do Caulaincourta:
— Jeśli pański cesarz nie nosi się z zamiarem odbudowywania Polski, to czemu codziennie w publicznych doku-
mentach wymienia „Polskę” albo „Wielkie Księstwo Warszawskie”? ...Czy może chcecie ją odbudować? Jeżeli
tak, to mówcie od razu, dajcie definitywną odpowiedź, chcę bowiem wiedzieć, czego mam się trzymać!
Wkrótce dowiedział się, czego ma się trzymać, kiedy Napoleon zemścił się za przegraną rundę erfurcką, za to
ALE, które padło w Erfurcie na początku testu matrymonialnego. Był to odwet prześlicznie wykoncypowany,
jakby wycyzelowany dłutkiem Celliniego. Otóż 13 grudnia 1810 roku senat Cesarstwa podjął decyzję o
przyłączeniu do imperium Bonapartych księstwa Oldenburg, należącego do... teścia Katarzyny Pawłowny. Nie
odebrano mu księstwa, skądże, tylko anektowano je razem z nim. Był to klaps dla Kasi, co nie chciała
„Minotaura”.
Powiecie: cóż w tym błyskotliwego? to ma być Cellini? zwykła aneksja! No to dodam, że wcielając księstwo
oldenburskie w skład Francji, dekretem wykonawczym z dnia 22 stycznia 1811 roku powiększono je, traktując to
jako zadośćuczynienie dla księcia. Powiększono je o... Erfurt! Teraz już możemy śmiać się wspólnie.
W Petersburgu jednak nie śmiano się, lecz przeklinano „korsykańskiego bandytę” ze łzami w oczach. Po otarciu
łez spróbowano jeszcze pertraktacji (wymiana Oldenburga za choćby kawałek Księstwa Warszawskiego), lecz
cesarz nie zamierzał wyprzeć się „swego snu” (określenie, przypominam, Bourrienne’a), czyli swej
konsekwentnie propolskiej
polityki. „Musiałyby wojska rosyjskie przyprzeć nas do Renu, żebym zezwolił na taką hańbę, jak oddanie choćby
jednego powiatu polskiego. To jest zasada i to jest kwestia honoru! (...) Nie dajcie mu (carowi — przyp. W. Ł.)
cienia nadziei, że będzie mógł tknąć Polskę”. Tak instruował Napoleon Mareta i Lauristona w czerwcu 1811 roku,
gdy już nie tylko nie trzeba było dalej mamić Aleksandra niepowiększaniem Polski, lecz należało mu wprost
powiedzieć, iż ma trzymać łapy z dala od niej. A należało to zrobić, bo właśnie w pierwszej połowie roku 1811
car po nią łapy wyciągnął, i to łapy uzbrojone.
Rozeźlony sprawą oldenburską Aleksander już wcześniej, w grudniu 1810 roku, otworzył swoje porty dla
towarów angielskich (było to oficjalne złamanie napoleońskiej Blokady Kontynentalnej, nieoficjalnie łamanej
przez Rosjan od dawna), specjalną taryfą prohibicyjną zamknął granice przed towarami francuskimi, po czym w
styczniu 1811 roku podjął decyzję uderzenia na zachód i w pierwszym rzucie anektowania Księstwa
Warszawskiego.
Okazja była rzeczywiście niezwykła. Nad granicami Księstwa stało już sto tysięcy rosyjskich żołnierzy, a
następne sto tysięcy nadciągało, podczas gdy Bonaparte, mający większość sił zaangażowanych w Hiszpanii,
mógłby w najlepszym przypadku rzucić do kontrakcji zaledwie sześćdziesiąt tysięcy. Nigdy jeszcze empirowa
Francja nie stała przed takim zagrożeniem. Było jednak jedno ale...
Aleksander pojmował, że jeśli jego atak ma się udać, musi przeciągnąć na swoją stronę Polaków. Co prawda
armia Księstwa liczyła zaledwie sześćdziesiąt tysięcy ludzi, lecz ludzie ci znani byli z tej przypadłości narodowej,
że są najlepszymi żołnierzami na świecie, w związku z czym chcąc ocenić realną wartość bojową każdego z nich
należy zastosować mnożenie przez trzy, a czasami nawet (co wykazała Somosierra) przez dziesięć. Wdanie się z
tymi wariatami w uporczywy bój dałoby czas Napoleonowi na ściągnięcie z całej Europy posiłków i
kontruderzenie. Gdyby natomiast udało się ich kupić, można byłoby razem z nimi runąć na zachód, zaskakując
słabe placówki francuskie w Niemczech.
31 stycznia 1811 roku Aleksander zwrócił się do swego przyjaciela, księcia Adama Czartoryskiego, z propozycją
nawiązania rozmów z Polakami i oderwania ich od Francji, obiecując w zamian wskrzeszenie Królestwa
Polskiego w dawnych granicach (z wyjątkiem Białorusi), aż do Dźwiny, Berezyny i Dniepru. Dodał, że królem
Polski zostanie oczywiście on sam, albowiem od zawsze pała do Polaków niezmierną miłością. Napisał między
innymi:
„Jestem zdecydowany nie wszczynać wojny z Francją, dopóki nie zapewnię sobie współdziałania Polski (...) Jeśli
Polacy mnie wesprą, powodzenie sprawy i zwycięstwo jest pewne, gdyż nie polega ono na nadziei
przewyższenia talentu Napoleona, lecz na aktualnym braku sił cesarza Francuzów”.
Jak w świetle tego listu wyglądają twierdzenia panów rozprawiających o „zaborczej agresji Bonapartego na
Rosję?” Wspomniałem już, że wojny jego były w istocie swej działaniami o charakterze defensywnym, według
zasady, że najlepszą obroną jest atak. Absolutna pewność, że Aleksander uderzy na zachód najpóźniej w 1812
roku, spowodowała uprzedzenie ciosu, miast czekania, aż wojska rosyjskie przekroczą Łabę. Jeszcze raz była to
kwestia życia.
Tą dygresją — złośliwą, bo złośliwą (ale jak tu nie być złośliwym?) — znowu wyskoczyliśmy zbytnio do przodu.
Powróćmy do planu Aleksandra. Plan ten, oznaczany przez wywiad rosyjski kryptonimem „Wielkie Dzieło”*,
wziął w łeb z tej prozaicznej przyczyny, że Polacy zdecydowanie odrzucili carskie awanse, a jednocześnie
natychmiast poinformowali o nich Paryż. Tak więc „postawa Warszawy unicestwiła plan zaskoczenia
Napoleona” (Kukiel), ale nie zmieniła zamiarów Aleksandra. W dalszym ciągu — widząc, że Hiszpania, jak
wiecznie głodny smok, połyka kolejne dziesiątki tysięcy Francuzów — przymierzał się do ataku,
•
7
”en sani kryptonim — „Grand Oeuvre” (Wielkie Dzieło) — był wcześniej, w XVIII wieku, kryptonimem masońskim oznaczającym rozbiory państwa
polskiego, do których masoneria przyczyniła się skutecznie.
lecz przesunął go w czasie o mniej więcej sześć do dziesięciu miesięcy, by zebrać odpowiednie siły.
Zbierał je z takim natężeniem, jakiego Rosja jeszcze nie oglądała. Wywiad polski, i książę Józef Poniatowski
osobiście, nieustannie alarmowali Francuzów wieściami o niesłychanych zbrojeniach i koncentracji armii
rosyjskich nad granicami Księstwa z zamiarem frontalnego ataku na zachód, atoli zarówno w Paryżu, Dreźnie,
jak i w Hamburgu (kwatera główna marszałka Davouta) początkowo należało do dobrego tonu lekceważenie
tych doniesień. Napoleon, przekonany, że Polacy histeryzują i przesadzają w obawie o swą skórę, nazywał
polskie alarmy „głupstwami”. Dopiero potwierdzające to wszystko informacje, które zdobył wywiad francuski w
Petersburgu, otworzyły mu oczy.
15 sierpnia 1811 roku, podczas uroczystej audiencji korpusu dyplomatycznego w dniu urodzin Napoleona, miał
miejsce jeden z legendarnych ataków furii cesarza. W obecności osłupiałego grona dyplomatów z całej Europy i
części Azji, stojąc na rozkraczonych nogach przed trzęsącym się ze strachu ambasadorem Kurakinem, Bonaparte
ryczał:
—
Zostaliście pobici pod Ruszczukiem (w wojnie z Turcją — przyp. W. Ł.), gdyż mieliście za mało wojska, a wie
pan dlaczego?! Bo aż pięć dywizji wycofaliście z armii naddunajskiej, by je pchnąć nad granice Polski! Znam
wasze podstępy!... Caulaincourt może sobie mówić, co chce, ale ja wiem dobrze, że car zamierza napaść na mnie!
Nie jestem taki głupi, by przypuszczać, że wam chodzi o Oldenburg, o takie coś nikt się bić nie będzie! Wiem
dobrze, o co wam chodzi — o Polskę!!... Przesyłacie mi tu różne plany dotyczące Polski. Otóż wiedzcie, że n i e
d a m t k n ą ć j e d n e j w s i , j e d n e g o m ł y n a , j e d n e j p i ę d z i p o l s k i e j z i e m i ,
c h o ć b y n a w e t w a s z e w o j s k a s t a ł y n a w z g ó r z a c h M o n t m a r t r e ! ! !
Wystarczy? Karta polska została odkryta. Kurakin wybiegł z pałacu Tuileries cały roztrzęsiony, płacząc, i jedyne
słowa, na które potrafił się zdobyć przy wyjściu, brzmiały:
—
U Jego Cesarskiej Mości dzisiaj tak gorąco...
Teraz z każdym dniem robiło się coraz goręcej. Już 16 sierpnia Napoleon w specjalnym memoriale sprecyzował
główny cel zbliżającej się konfrontacji („odbudowa Królestwa Polskiego”), po czym przystąpił do koncentracji
Wielkiej Armii w rozmiarach, jakich Europa nie oglądała nigdy w swojej historii. Zmusił do układów
sojuszniczych Prusy i Austrię, zebrał ponad pół miliona żołnierzy z kilkunastu krajów i 9 maja 1812 roku
wyruszył z Paryża na wschód — na wojnę.
Nie chciał jej. Była mu straszliwie nie na rękę. W Hiszpanii szło Francuzom tak źle, że już gorzej nie mogło.
Dzieje trwającej już ponad cztery lata kampanii hiszpańskiej były almanachem nielicznych sukcesów i
niezliczonych porażek marszałków francuskich. Hiszpania stała się rozjątrzonym wrzodem na ciele Cesarstwa i
jasne było dla każdego, że tylko interwencja samego „boga wojny” na czele Wielkiej Armii może przeważyć szale
na korzyść Francuzów. On jednak bał się iść za Pireneje, bo na to tylko czekał car. Dlatego musiał najpierw pobić
cara.
Do ostatniej chwili próbował zażegnać apokaliptyczne starcie. Za pomocą dyplomatów, rzecz prosta, bo to była
runda dyplomatów. Jeszcze w maju wyciągnął po raz ostatni rękę do zgody — wysłał do Wilna swego adiutanta,
generała hrabiego Ludwika Marię Jakuba Narbonne-Larę (1755— 1813). Ten domniemany „lewy” syn Ludwika
XV, eks-minister Ludwika XVI, był klasycznym typem wykwintnego szlachcica i dworaka, epigonem ostatnich
pięknych dni Wersalu. Car przyjął Narbonne’a 18 maja i powiedział, że nie ustąpi i nie cofnie się przed
konfrontacją, gdyż ma za sobą olbrzymią przestrzeń, w której Francuzi niechybnie utoną. Swój upór car
tłumaczył tak:
— Przypominam sobie, co mówił do mnie cesarz Napoleon w Erfurcie. Że wojnę rozstrzyga upór. No więc ja go
teraz przekonam, że zapamiętałem te nauki.
Było to kłamstwo. Upór cara brał się z sześciu innych źródeł:
Anglia jeszcze raz opłaciła jego wysiłek złotem.
Wszystkie sfery rosyjskie (oczywiście wyższe sfery) żądały tej wojny. Gdyby się cofnął, groziło mu „azjatyckie
remedium”.
•
Sztab rosyjski pokładał duże nadzieje w odkurzonym planie Barclaya de Tolly z roku 1807 (wciągnięcie
przeciwnika w otchłań rosyjskich stepów). Dlatego też Barclaya de Tolly mianowano wodzem naczelnym.
•
Pertraktacje pokojowe z Turcją były na ukończeniu (pokój zawarto w Bukareszcie, czemu nie zdołał
przeszkodzić, mimo wysiłków, wywiad francuski), co odciążało siły frontu południowego.
•
Prusy, chociaż oddały swój kontyngent wojskowy Bonapartemu, poinformowały sekretnie Petersburg,
że będą tylko markować walkę.
•
Austria uczyniła to samo!
Tak jest. Chociaż teść-Habsburg dał zięciowi trzydzieści tysięcy żołnierzy, to jednak przymknął oczy na knowa-
nia swoich ministrów. Austriacy wahali się (córka Austrii urodziła już francuskiego następcę tronu), jednakże
ulegli w końcu naciskom dyplomatów rosyjskich i zdradzili Napoleona. Rosjanie atakowali ich przez wiele
miesięcy groźbami („Cele nasze są wspólne. Jeśli Rosja upadnie, Austria stanie osamotniona w obliczu potęgi
Bonapartego i nic jej już nie uratuje!”) i obietnicami (oddanie Wołoszczyzny, Mołdawii i Serbii). Głównymi
agentami dyplomatycznymi Petersburga byli w tej intrydze David Alopeus i Paweł Szuwałow. Osiągnęli swój
cel, a dzięki temu Aleksander wygrał austriackie rozdanie siódmej rundy i tym samym wyrównał szale pozornie
korzystnego dla Napoleona testu matrymonialnego. Poślubienie „austriackiego brzucha” nic Bonapartemu nie
dało. Poza Orlątkiem, lecz niemowląt nie przyjmowano do wojska.
W sumie: runda remisowa. Napoleon popełnił fatalny błąd nie zamykając przed konfrontacją z Rosją spraw
hiszpańskich (trzeba było zawrzeć z Hiszpanią pokój na jakichkolwiek warunkach lub wycofać się z niej), w
rezultacie czego ciągnął na wschód zbieraninę z całej Europy,
podczas gdy za Pirenejami zostały najbardziej zahartowane pułki francuskie. Ale tej zbieraniny było ponad pół
miliona, a z rezerwami ponad milion! Ta — jak ją zwano — „Armia Europy” lub „Armia Świata” dawała mu
przekonanie, że zwycięży w ósmej rundzie. Jego ludziom też, zwłaszcza dyplomatom.
Kiedy Aleksander w rozmowie z Narbonne’em rzekł na zakończenie, wskazując wbitym w mapę palcem
Kamczatkę:
—
Nie ustąpię! Jeśli nawet los mi nie dopisze w tej wojnie, Napoleon tam będzie mnie musiał szukać z prośbą o
pokój!
Narbonne uśmiechnął się leciuteńko uśmiechem z najlepszej ery słownych szermierek w Wersalu i wycedził:
—
Istotnie. Będziesz wówczas wasza cesarska mość, najpotężniejszym władcą w Azji.*
•
Przypomina się tu osąd znakomitego przedwojennego historyka, Jana Kucharzewskiego: „Wszak dla pogrążenia Rosji na wieki w barbarzyństwie i dla
uczynienia z niej wyłącznie mocarstwa azjatyckiego Napoleon zamierzył odbudowanie Polski” („Od białego caratu do czerwonego”).
8
RUNDA
Runda bohaterów i galerników zimy
(Ostatnie rozdanie)
TAŃCOWAŁY DWA MICHAŁY NA BALU KRÓLOWEJ ŚNIEGU
Była letnia noc z 23 na 24 czerwca 1812 roku. Kilku saperów ze stojącej nad Niemnem armii francuskiej prze-
prawiło się przez rzekę na rosyjski brzeg. Przywitała ich bezwładna, drażniąca cisza. Nagle, jak spod ziemi,
pojawił się młody oficer kozacki i jakby nieświadom faktu, że tuż obok czają się do skoku kohorty złożone z
ludów całej niemal Europy, zapytał:
—
Kto idzie?
—
Francuzi! — zabrzmiało w odpowiedzi.
—
Czego chcecie? Po co przekroczyliście granicę?
—
Czego chcemy? Bić się z wami. Oswobodzić Polskę! — krzyknął jeden z saperów.
Kozak szarpnął konia w tył i zniknął w gęstwinie lasu. Huknęły za nim trzy strzały, pierwsze strzały roku 1812.
„O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju! Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju, A żołnierz rokiem
wojny; dotąd lubią starzy
0
tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
i
poprzedzony głuchą wieścią między ludem (...)”
Głucha wieść między ludem szła od owej nocy 1811 roku, kiedy niebo przeorała wielka kometa, ciągnąca swój
warkocz od zachodu na północ. A jak słusznie zauważył Swift: „Starców i komety czczono dla tych samych
powodów: długiej brody oraz pretensji do przepowiadania wydarzeń”.
Wiosną 1812 roku wiedziano już, co się święci, spoglądając na tłum wielojęzyczny, uzbrojony, przemierzający
Europę od dalekich horyzontów, za którymi gaśnie słońce. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy gąb do
tego urodzaju oczekiwanego jak zbawienia, po zimie głodowej jak nie bywało od dawna, tak straszliwej, że
gazety drukowały przepis na nędzarską zupę Rumforda, pozwalającą przeżyć. Byle do wiosny!
„O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.”
Spośród tych hufców nieopierzonego rycerstwa, które przewalały się drogami górskimi, polnymi i leśnymi od
Tagu, Ebro, Sekwany, Tybru, Dunaju, Renu, Łaby, Odry i Wisły w kierunku Niemna, dla niejednego miała to być
wiosna ostatnia, najostatniejsza. Dla większości. Lecz tej wiosny było ich tylu, że „wydawało się — pisała pani de
Stael — niemożliwym wedle ludzkiej rachuby, by wyprawa mogła nie skończyć się szczęśliwie”. Pełzły na pół-
nocny wschód kompanie, szwadrony, bataliony, pułki, dywizje i korpusy, jak egzotyczne węże, bez końca, szły i
szły, ufne i głodne żniwa wojny.
„Wszyscy na północ: rzekłbyś, że wonczas z wyraju Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju, Pędzony
niepojętą, instynktowną mocą. Konie, ludzie, armaty, orły dniem i nocą Płyną; na niebie gorą tu i ówdzie łuny,
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. — Wojna! wojna!...”
W tym prologu do wojny 1812 roku, w którym od Atlantyku po Litwę roiły się „niezliczone piechoty mrowiska”,
narody obserwujące monstrualny przemarsz, jakiego nie pamiętano od dni Attyli i Tamerlana, nie mogły pora-
dzić sobie z rachunkami. Sam „bóg wojny” stracił nad nimi kontrolę i ciężar tej arytmetyki spadł na dziejopisów.
Ci nigdy nie byli biegli w dodawaniu, toteż różne liczby wyczytacie w uczonych księgach. Kukiel, któremu ufam
najbardziej, wyliczył, że Napoleon zebrał na tę wyprawę sześćset siedemdziesiąt dwa tysiące ludzi, z czego do
akcji weszło sześćset dwanaście tysięcy (potwierdzają to późniejsze ustalenia Lefebvre’a — sześćset jedenaście
tysięcy). Francuzi, Polacy, Portugalczycy, Hiszpanie, Austriacy, Prusacy, Litwini, Węgrzy, Holendrzy, Belgowie,
Sasi, Neapolitańczycy, Westfalczycy, Bawarowie, Lombardowie, Kroaci, Iliryjczycy, Szwajcarzy, Badeńczycy,
Meklemburczycy, mieszkańcy małych państewek Związku Reńskiego i najdziwniejszych księstw. Około trzystu
pięćdziesięciu pięciu tysięcy Francuzów i trzysta dwadzieścia tysięcy cudzoziemców!
Ci, którzy nie znali kulis dziejów, czyż mogli wątpić, że sto milionów pobratymców tego żołnierskiego potopu
wrzeszczy w kilkunastu językach między Lizboną i kanałem La Manche a Bugiem i Adriatykiem: „Vive
1’empereur!”. Że się te sto milionów modli za sukces i że
„Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
«Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!»”.
Czyż mogli?
Trzeba było znać wielką mądrość, którą zapisał w swych wspomnieniach umierający wódz Apaczów, Geronimo:
„Uczono nas, że Usen (Bóg) nie interesuje się drobnymi ludzkimi porachunkami”. Trzeba było.
Napoleon był z nimi, lecz w rzeczywistości z Napoleonem szczerze byli tylko Francuzi i Polacy. I nie było z nim
Boga, gdyż Boga — majestatycznie obojętnego na „drobne ludzkie porachunki” — nie było z nikim. Z Cesarzem
Europy była Europa, liczba wielka jak piramidy faraonów, jak one ciężka — i ona go zmiażdżyła. Jak mógł ten
przenikliwy matematyk („przywódca matematyków” — pamiętacie ze wstępu?), tyle razy zwyciężający
większego liczbą wroga genialnymi manewrami, jak mógł ulec zwodniczej magii cyfr, obejmujących żołnierzy
lichych — źle wyszkoloną hałastrę z całego kontynentu? Jak mógł ten świetny znawca historii wojen perskich,
wiedząc, jak niechętnie walczyli w szeregach Kserksesa przedstawiciele podbitych plemion, oprzeć się na
wojskach w połowie złożonych z przedstawicieli anektowanych państw? Jak mógł ten boski taktyk i strateg,
uczący swych podwładnych, że podstawową zasadą wojny jest koncentracja i rzucenie wszystkich sił w
wybranym kierunku, podzielić swe zasoby ludzkie na dwie części i przed decydującą rozgrywką zostawić trzy-
sta tysięcy najlepszych żołnierzy w Hiszpanii? Jak mógł zapomnieć własną maksymę: „Stu marnych żołnierzy
znaczy mniej niż dwudziestu wyborowych, zjedzą zaś oni pięć razy więcej”?
Jak mógł?!!!
Starzał się. Miał czterdzieści trzy lata, dwa razy więcej od oficerka Bonapartego, który z garstką „dzieci”
dokonywał cudów przeciw masie. Europejski Cesarz Bonaparte zakochał się w masie miłością starzejącej się
piękności, która wali na policzki tony pudru, co nie pomaga, lecz szkodzi, ale ona o tym nie wie.
W tej masie rozpływało się wszystko, od źródeł jej powstania począwszy; przesłaniała ona to, co było przedtem,
wszystkie poprzednie gry, podchody, wysiłki, nawet przyczyny wojny. Przyczyny? Nikt już o nich nie myślał —
myślano tylko o celach. Przyczyny przestały istnieć, czy w ogóle istniały? Bertolt Brecht miał rację mówiąc:
„Wojna jest jak miłość — zawsze znajdzie sobie drogę”.
Początek kampanii wyznaczył Napoleon na czerwiec, sugerując się wskazaniami intendentury, która zakładała,
że latem łatwiej będzie z zaopatrzeniem wojsk w prowiant. Lecz intendentura nawaliła i nie pomógł nawet
znakomity urodzaj — już na samym początku brakowało żywności dla sześciuset tysięcy ludzi i paszy dla koni,
potem zaczęło brakować koni, wozów taborowych, ambulansów, jaszczy, prochu, odzieży, wszystkiego.
Intendentura, na czele której stali dwaj agenci d’Antraiguesa, pan Dumas i pan Daru, zadała „Armii Europy”
drugi cios, niewiele mniejszy od ciosu, który wymierzył sobie sam Bonaparte mnożąc ilość, miast szlifować
jakość. Józef de Maistre był prorokiem, pisząc 17 maja: „Francji nie pokona nikt, lecz Francja może się pokonać
sama”.
Kiedy trzy kolumny marszowe Wielkiej Armii dobijały do Niemna, 22 czerwca, w kwaterze głównej
rozlokowanej w maleńkiej litewskiej mieścinie o nazwie Wiłkowyszki, Napoleon wydał sławną odezwę do
swych wojsk:
„Żołnierze! Druga wojna polska jest rozpoczęta! (...) Rosję, która gwałci swe zobowiązania, wlecze jej los — niech
się więc wypełni czara przeznaczeń (...) Druga wojna polska będzie dla nas nie mniej chwalebna jak pierwsza!...”.
Tak się zaczęła ósma runda cesarskiego pokera. Tylko wojny północnoamerykańska oraz francusko-pruska z
1870 roku zbliżyły się do niej, i tylko obie wojny światowe XX wieku przewyższyły to apokaliptyczne starcie pod
względem zasięgu terytorialnego i morza przelanej krwi.
Zaczęła się niefortunnie dla „boga wojny” — już u progu złowróżące fatum napiętnowało autora „bon-motu” o
postrzelonym zającu. 23 czerwca, o drugiej nad ranem Napoleon, odziany symbolicznie w polski mundur, ruszył
na rekonesans nad Niemnem. Blisko brzegu między kopyta rumaka wpadł zając (!), koń potknął się i wyrzucił
cesarza z siodła. W nocnej ciszy rozległ się głos z cesarskiej świty:
— Zły to znak. Rzymianin cofnąłby się!
Nigdy nie dowiedziano się, kto powiedział te słowa.
Napoleon nie chciał i nie mógł się cofnąć. Nazajutrz skoncentrowane na Litwie masy wojsk (ponad czterysta
tysięcy) poczęły przekraczać Niemen. Szalejąca burza i fatalny wypadek polskich szwoleżerów, którzy zaczęli
tonąć przy forsowaniu rzeki Wilii, pogłębiły ponury nastrój. „Przed nami ciągnęła się pustynia, żółtawa ziemia
pokryta nędzną roślinnością i majaczącymi gdzieś na skraju horyzontu lasami — pisał jeden z uczestników
wyprawy — a widok ten już wtedy wydawał się nam złowieszczy”.
28 czerwca nie napotykający na większy opór Francuzi zajęli Wilno. Spędził tu Bonaparte osiemnaście dni. O
osiemnaście dni za dużo. Każdy z tych dni przybliżał zimę, śnieg i mrozy. Był to jeden z wielu drobnych błędów
popełnionych owego roku przez starzejącego się pupila Marsa.
Kolejnym błędem była obsada stanowisk głównodowodzących, zwłaszcza jednego. Podzieloną na piętnaście
korpusów (w tym cztery korpusy kawalerii) Wielką Armię uformował Napoleon, ze względu na rozległość
teatru wojny, w trzy operacyjne grupy armii (było to światowe novum w dziedzinie strategii): lewoskrzydłową,
którą sam dowodził, centralną, pod dowództwem wicekróla Włoch, Eugeniusza Beauharnais, i
prawoskrzydłową, prowadzoną przez króla Westfalii, Hieronima Bonapartego (w skład tej ostatniej wchodził
trzydziestopięciotysięczny korpus polski, dowodzony przez księcia Józefa Poniatowskiego). Hieronim był
geniuszem w operacjach seksualnych i w organizowaniu orgietek, za to absolutnym debilem w operacjach
militarnych i w organizowaniu bitew. To pierwsze udowodnił już dawno. Wkrótce miał udowodnić to drugie, w
sposób nad wyraz bolesny dla brata.
Manewr wileński Napoleona miał na celu zaskoczenie Rosjan i związanie ich rozstrzygającą bitwą.
Jednakże obie armie rosyjskie (Bagrationa i Barclaya de Tolly, który był ministrem wojny i wodzem naczelnym)
zrobiły unik i wymknęły się w głąb kraju, w myśl planu Barclaya i utalentowanego sztabowca, francuskiego
emigranta Allonville’a.
Aleksander, po smutnym doświadczeniu austerlickim, nie wtrącał się już do pracy sztabu głównego, chociaż od
czasu do czasu ogarniała go taka chętka. Wówczas przywoływała go do porządku siostra Katarzyna: „Na Boga,
nie obejmuj osobiście naczelnego dowództwa!... Tam jest niezbędny wódz, do którego wojsko miałoby zaufanie,
a ty przecież pod tym względem nie wzbudzasz żadnego”.
Barclay de Tolly wzbudzał zaufanie swą starą koncepcją wciągnięcia przeciwnika w bezmiar rosyjskiego
interioru, unikania rozstrzygającej bitwy z „bogiem wojny” (zwłaszcza, że Rosjanie dysponowali tylko dwustu
dwudziestoma tysiącami ludzi), wydłużenia mu linii komunikacyjnych zaplecza i gry na zagłodzenie,
zmęczenie, autodestrukcję. Car popierał ten plan, mając pełną świadomość, że cofanie się wzbudzi początkowo
gniew jego otoczenia. Pisał: „Z początku spodziewam się niepowodzeń, lecz to mnie nie zniechęca. Cofając się
stworzę pustynię między armią Napoleona a moją, zabiorę ze sobą mężczyzn, kobiety, dzieci, bydło —
wszystko!”. Straszliwa obietnica wojny z czasem i przestrzenią.
Był to plan niezwykle rozsądny, stawiający Napoleona w obliczu bezprecedensowych trudności. Wojsko
francuskie, składające się w dużej mierze z młodego, słabo wyćwiczonego rekruta, maszerujące w tumanach
dokuczliwego kurzu (lato było wyjątkowo upalne) i na domiar złego karmione, z braku chleba i jarzyn,
wyłącznie mięsem, zaczęło się powoli rozprzęgać. Grabieże, gwałty, straszliwe zbrodnie na miejscowej ludności,
będące dziełem rozpasanego żołdactwa, z każdą chwilą przybierały na sile. Dezercja sięgała rozmiarów
astronomicznych. Celowali w tym uwłaczającym honorowi Wielkiej Armii bandytyzmie niechętnie idący pod
sztandarami Napoleona „sprzymierzeńcy”, głównie Niemcy, Austriacy, Prusacy i Hiszpanie, nienawidzący
Francuzów bardziej niż Rosjan, z którymi przyszło im walczyć. Jedynie część Francuzów (gwardia) i Polacy
zachowali wysokie morale. Pierwsi bili się dla chwały Cesarstwa, drudzy o wolność ojczyzny. Lepiej byłoby dla
Napoleona, gdyby w roku 1812 poprzestał na francusko-polskiej sile uderze-
niowej (grubo ponad ćwierć miliona ludzi), lecz — jak już mówiłem — tym razem cesarz po raz pierwszy w
swym życiu uległ zgubnemu szaleństwu liczby.
Rozprzężenie armii doszło do zenitu, gdy po suszy nastąpiły ulewne deszcze. Konie tysiącami padały z braku
paszy, a ich rozkładające się ścierwa zawalały drogi. Odezwały się też na Litwie antagonizmy klasowe. Chłopi,
na wieść o mającym nastąpić zniesieniu poddaństwa, masowo odmawiali pańszczyzny, inicjując krwawe rajdy
na dwory szlacheckie, co powiększało chaos.
Tymczasem ciosy Napoleona trafiały w próżnię. Armie Barclaya de Tolly i Bagrationa cofały się konsekwentnie,
pierwsza ścigana przez centrum i lewe skrzydło, druga zaś przez prawe skrzydło francuskie. Napoleon starał się
nie dopuścić do połączenia obu armii rosyjskich i zmusić je kolejno do przyjęcia bitwy. Tylko pierwszy z tych
celów został chwilowo osiągnięty, podczas gdy Wielką Armię zaczęła już połykać przestrzeń zdobywanego
terytorium.
Między 9 a
1 1
lipca armia Barclaya stanęła w warownym obozie nad Dryssą, który miał spełniać rolę tamy dla
następujących Francuzów. Jednakże wódz rosyjski, widząc luki w umocnieniach, zarzucił koncepcję obrony
fortecznej i podjął dalszy odwrót w kierunku na Witebsk. Równocześnie Bagrationowi, na skutek skandalicznej
nieudolności Hieronima Bonapartego, udało się wymknąć prawemu skrzydłu Francuzów. Gdy Napoleon
zastąpił wreszcie swego brata świetnym strategiem Davoutem, było już za późno: Bagration przedarł się na
Mińsk i dalej.
Cesarz żywił nadzieję, że uda mu się dopaść Barclaya jeszcze przed Witebskiem, lecz tylna straż rosyjska, pod
dowództwem dzielnego Ostermana-Tołstoja, stawiła Francuzom w okolicach Ostrowna (25—26 lipca) heroiczny
opór, który złamał dopiero Murat, szarżując zaciekle na czele polskich ułanów. To pierwsze poważne starcie
zostało wygrane, lecz Rosjanie osiągnęli swój cel. Francuzi wygrali także drugie, trzecie, czwarte, dziesiąte starcie
— wygrali wszystkie większe bitwy do końca tej kampanii, którą przegrywali od samego początku i którą w
końcu przegrali z kre-
tesem, nie przegrywając ani razu na dużym placu boju! Później wyjaśnimy sobie ten paradoks.
Pod Witebskiem armia Barclaya zatrzymała się i wydawało się, że nadzieje Bonapartego zostaną spełnione — że
dojdzie do walnej bitwy. 27 lipca Napoleon uszykował swe wojska, by uderzyć następnego dnia rano, kiedy
jednak wstało słońce, Francuzi ujrzeli przed sobą tylko czarne dymy palących się magazynów Witebska. Barclay,
otrzymawszy w nocy wiadomość, iż Bagration zmierza w kierunku Smoleńska, postanowił tam właśnie połączyć
obie armie i znowu się wycofał. Druga już, po wileńskiej, okazja zdematerializowała się.
Napoleon, zniechęcony ucieczką nieuchwytnego na kształt widma przeciwnika, zatrzymał się w Witebsku i
postanowił dać odpoczynek koszmarnie wyczerpanej Wielkiej Armii, zreorganizować ją, podnieść morale i
naprawić zbyt już rozciągnięte linie komunikacyjne. Swoim marszałkom powiedział:
— Kampania roku 1812 jest zakończona. Nie jest to walka napastnicza, lecz bój o oswobodzenie z carskiego
jarzma narodów polskiego i rosyjskiego, które podniesiemy nadając im wolność. Ta wojna potrwa trzy lata. W
roku 1813 staniemy w Moskwie, w 1814 w Petersburgu!
Może spodziewał się, że Aleksander zmięknie i poprosi o pokój? Nie znał widocznie „brata”. Caulaincourt, który
długo obcował z imperatorem, nie mylił się pisząc: „Car nie jest takim, jakim się na pozór wydaje. Wszyscy,
którzy uważają go za słabego, mylą się. Umie znieść wiele niepowodzeń i przeciwności ukrywając swe
niezadowolenie... Nigdy nie przekracza zakreślonych przez siebie granic, które są jak żelazna obręcz nie do
zgięcia. Jego towarzyska gładkość, dobroć i udana lojalność są tylko przykrywkami uporu, którego nikt nie
złamie”.
Witebsk był kolejnym błędem „boga wojny”. Trzeba było trzymać się koncepcji wojny trzyletniej lub natychmiast
ruszać naprzód. Tymczasem Bonaparte po niespełna dwóch tygodniach rezydowania w Witebsku, budowania
magazynów, szpitali i piekarń, a także snucia projektów rozrywko-
wych (sprowadzenie komediantów z Paryża, a z Wilna i z Warszawy aktoreczek) — rozmyślił się i znowu pchnął
Wielką Armię do przodu. Znowu o kilkanaście bezpłodnych dni przybliżyła się rosyjska zima.
Droga na Smoleńsk jeszcze bardziej zmniejszyła malejącą nieustannie dysproporcję sił. Już tylko sto
osiemdziesiąt tysięcy najwytrwalszych żołnierzy Wielkiej Armii parło na sto pięćdziesiąt tysięcy nieprzyjaciół.
Reszta padła na szlaku lub została jako obsada składów i linii komunikacyjnych. 14 sierpnia Rosjanie (dywizja
Niewierowskiego) próbowali zatrzymać Francuzów pod Krasnem — utraciwszy połowę ludzi i całą artylerię,
cofnęli się.
16 sierpnia 1812 roku Napoleon rozpoczął bombardowanie Smoleńska, 17 uderzył na twierdzę. Przez kilkanaście
godzin kolumny szturmowe Neya, Davouta i Poniatowskiego rzucały się wściekle na rosyjskie linie oporu, nie
mogąc przełamać niesłychanie zaciętej obrony. Walczono bagnetami i szablami, na noże, pięści i zęby, wokół
murów, na ulicach, w domach, o poszczególne komnaty i piwnice. W nocy z 17 na 18 sierpnia powietrze przeszył
potężny wybuch. To Barclay, wysadzając składy amunicji, wycofywał się w kierunku na Moskwę, a jego
ariergarda powstrzymywała Francuzów w bitwie pod Walutyną Górą. Trzecia okazja rozwiała się z dymem
płonącego grodu.
Smoleńsk był pierwszym wielkim miastem rosyjskim, które Rosjanie podpalili w ramach zamieniania
oddawanego terytorium w spaloną pustynię. Działy się w nim rzeczy straszne. Ulice zawalały tysiące trupów i
rannych, część z tych ostatnich spłonęła żywcem. Francuscy lekarze armijni mdleli z wyczerpania. W piętnastu
uratowanych przed płomieniami murowanych gmachach urządzono szpitale, lecz wkrótce zabrakło
opatrunków: zamiast bandaży musiano użyć papieru znalezionego w archiwach, zamiast łubek i szyn do
złamanych kości — pergaminu, zamiast szarpi — pakuł artyleryjskich i brzozowego łyka.
Z biografii Napoleona pióra Tarlego zapamiętałem już po pierwszym czytaniu wiele mówiące i nigdy do końca
nie dopowiedziane zdanie: „Wśród mieszczan i chłopów krążyły
dziwne wieści i o carze, i o Napoleonie. Z Napoleonem sprawa zawsze była niejasna...” Lud rosyjski był w roz-
terce. Z jednej strony gwałty i łupiestwa części żołdactwa najezdniczego wzbudziły w nim odruch oporu, z
drugiej dotarły już doń wieści, że Napoleon zniósł w wielu krajach pańszczyznę i wyswobodził chłopa. Do
dzisiaj wielu historyków, w tym badacze radzieccy, wysuwa przypuszczenie, że gdyby Bonaparte uczynił to
samo w Rosji, upadek caratu byłby rzeczą pewną.
Charakterystyczny przykład: duchowny prawosławny stanął w Smoleńsku przed Napoleonem i przeklinał go za
to, że francuscy żołnierze zamieniają cerkwie na szpitale i koszary. Cesarz wysłuchał go spokojnie i spytał, co się
stało z jego kościołem. Pop odparł, że schroniła się w nim ludność spalonej dzielnicy. Na to Bonaparte rzekł:
—
Dobrze mówisz, księże. Bóg czuwać będzie nad niewinnymi ofiarami wojny i nagrodzi cię za twoją odwagę.
Wracaj zatem, dobry duszpasterzu, do swoich owieczek. Gdyby wszyscy duchowni byli poszli za twoim
przykładem, gdyby nie sprzeniewierzyli się nikczemnie danemu im od Boga posłannictwu, misji zgody i miłości,
gdyby nie opuścili świątyń, nietykalnych pod ich strażą, żołnierze moi niewątpliwie uszanowaliby wasze
kościoły i ołtarze. Wszak wszyscy jesteśmy chrześcijanami, a Bóg jest jeden!
Popa odprowadzono pod eskortą do jego cerkwi. Zgromadzony tam tłum na widok francuskich mundurów
zaczął się cisnąć z płaczem wokół ołtarza. Wówczas rozległ się donośny głos duszpasterza:
—
Uspokójcie się! Widziałem Napoleona i rozmawiałem z nim! Haniebnie oszukano nas, dzieci moje! Cesarz
Francuzów nie jest takim, jakim nam go odmalowano! Zarówno on, jak i jego żołnierze wyznają tego samego
Boga, co i my. Tocząca się wojna nie jest bynajmniej wojną religijną, lecz politycznym zatargiem z carem naszym.
Żołnierze Napoleona walczą jedynie z naszymi żołnierzami. Nie krzywdzą i nie mordują ani starców, ani kobiet,
ani też dzieci. Uspokójcie się przeto, wszyscy zaś podziękujmy Bogu, iż uwolnił nas od ciężkiego obowiązku
nienawiści do Francuzów!
Bonaparte nie wyzyskał tej huśtawki nastrojów ludu nie kochającego cara i to był jeszcze jeden błąd. Poderwanie
przeciw szlachcie rosyjskiego chłopa wydawało mu się niepotrzebne i biorąc pod uwagę niemożność
przewidzenia wszystkich następstw takiego kroku — budziło strach. Wolał zaufać swej armii i swym kartom
atutowym. Najpotężniejszą z tych figur w ósmej rundzie cesarskiego pokera okazał się marszałek Ney.
Michał Ney (1769—1815), syn bednarza z Sarrelouis, był silnym, błękitnookim, rudowłosym, średniego wzrostu
dzieckiem — od urodzenia aż do śmierci. Właśnie dzieckiem, nie można bowiem powiedzieć po prostu, że był
durniem — był wiecznym dzieckiem, naiwnym i dającym się „kiwać” cwanym pyskaczom, dzieckiem totalnie
zagubionym w cywilnej codzienności czasów pokoju i okazującym swój jedyny geniusz w ogniu walki. Geniusz
fantastycznej odwagi. Tę jego psychiczną dolegliwość objaśniłem wyczerpująco w „Empirowym pasjansie”, teraz
więc tylko dodam, że jedynym marzeniem, hobby, idée fixe Neya było dążenie do sławy. Sławy wojennej, rzecz
prosta. Gdy podczas jakiejś kampanii Bonaparte przysłał mu rozkaz zaczekania na korpus Lannesa, Ney
krzyknął do posłańca:
— Powiedz cesarzowi, że z nikim nie będę się dzielił sławą!
Ney był obok Davouta najuczciwszym ze wszystkich marszałków Bonapartego. Wspomniałem już, że ci
bonzowie Wielkiej Armii należeli do ludzi pokroju... krótko mówiąc do takich, o których się mówi: „Kiedy
podasz mu rękę, przelicz potem palce”. Ney nie był złodziejem ani łupieżcą. Kiedy podczas kampanii
hiszpańskiej (Hiszpania była złodziejskim eldorado dla marszałków francuskich) Masséna podarował mu lunetę
zrabowaną z uniwersytetu w Coimbra, Ney odesłał ją z powrotem z suchą uwagą, że nie przyjmuje kradzionych
rzeczy.
Przeciwnicy szanowali go, zwąc „czerwonowłosym lwem”. Żołnierze francuscy uwielbiali „Rudzika”, on zaś w
napisanej dla nich instrukcji zamieścił słowa: „Nasi żołnierze winni być pouczani o przyczynie każdej wojny.
Tylko wtedy mo-
żemy oczekiwać od nich cudów bohaterstwa, gdy akcja zaczepna jest usprawiedliwiona. Niesprawiedliwa wojna
jest wstrętna dla charakteru prawdziwego Francuza”.
W pierwszej połowie kampanii rosyjskiej marszałek Michał Ney, książę Elchingen (za poprowadzony z niesły-
chaną brawurą, w paradnym mundurze, ze wszystkimi orderami i gwiazdami, atak przez most Elchingen w
roku 1806), dowodził awangardą Wielkiej Armii, czołówką pościgową. W każdej bitwie po stokroć zasługiwał na
krzyż Legii Honorowej, ale cesarz nie dawał mu krzyży z tej przyczyny, że Ney już od dawna miał Legię, a
gdyby ofiarowywano mu nowe odznaczenia za każdy bohaterski wyczyn, jeszcze przed Smoleńskiem nie byłoby
go widać spod stosu tego metalu. W szturmie Smoleńska okrył swe imię kolejnymi wawrzynami, walcząc przez
cały czas w pierwszej linii.
Podczas tej wyprawy „bóg wojny” tylko raz wściekł się na Neya. Zdarzyło się to w wigilię ataku na Smoleńsk, 15
sierpnia. Dzień ten był rocznicą urodzin cesarza i Ney, przy pomocy Murata, uczcił tę rocznicę wystrzałami ze
stu armat. Napoleon zbeształ go wówczas za marnowanie prochu, lecz kiedy usłyszał, że to zdobyty
poprzedniego dnia proch rosyjski, rozchmurzył się.
Aleksander także miał swego asa atutowego, również
o
imieniu Michał. Wziął go do ręki późno, ale lepiej późno niż wcale.
Po opuszczeniu Smoleńska Barclay de Tolly cofał się dalej zgodnie z planem. Napoleon wciąż marzył, że
Rosjanie wydadzą mu ostateczną bitwę — w Drohobużu, w Wiaźmie, w Gżacku — lecz oni zatrzymywali się w
tych miejscowościach na krótko i za każdym razem robili unik. Ta gra w kotka
i
myszkę mogła być sobie bardzo mądra z taktycznego punktu widzenia, ale z emocjonalnego punktu widzenia
była dla Rosjan potworną hańbą, którą pogłębiał każdy krok wstecz, w głąb Matuszki Rosji. Co rozsądniejsi
ludzie w sztabie Aleksandra rozumieli korzyści płynące z planu uskakiwania przed bitwą, lecz większość na
widok tej „podłej ucieczki” powoli przechodziła od stanu rozdrażnienia do
nieprzytomnego gniewu. Wyższe sfery rosyjskie czuły się upokorzone. Znowu padły pogróżki pod adresem
cara, zaś ministra wojny, znienawidzonego „Niemca Barclaya”, otwarcie lżono i nazywano zdrajcą. Ataman
Płatow warknął mu w twarz po Smoleńsku:
— Widzi pan, noszę zwykły szynel. Nigdy już nie przywdzieję rosyjskiego munduru, bo stał się on teraz
symbolem hańby!
Te antybarclayowskie nastroje podsycał drugi wódz rosyjski, Bagration, pisząc do Petersburga: „Pan minister
prowadzi gościa wprost do Moskwy!”.
Chcąc nie chcąc, pod naciskiem opinii publicznej, ostentacyjnie „umywając ręce”, car zmienił
głównodowodzącego. W końcu sierpnia objął to stanowisko stary wyga Kutuzow. Aleksander nie cierpiał go,
zawsze uważając za winowajcę klęski austerlickiej, ale nie miał wyboru, gdyż po pierwsze Kutuzow był jedynym
wyższej rangi dowódcą w armii carskiej z nazwiskiem czysto rosyjskim (tylko taka nominacja mogła wzbudzić w
opinii publicznej minimum zaufania), a po drugie dlatego, że według wszystkich — w całej Rosji nie było
lepszego żołnierza nad Michała Kutuzowa (Napoleon wyżej cenił Bagrationa, chyba słusznie), tak jak w Wielkiej
Armii nie było naonczas lepszego wojaka od Michała Neya.
Książę Michał Illarionowicz Goleniszczew-Kutuzow (1745—1813), uczestnik wielu kampanii wojennych, był jed-
ną z najbardziej interesujących postaci epoki i jednym z największych szczęśliwców. Pod Oczakowem kula
karabinowa weszła mu w głowę przez jedną skroń, przewędrowała przez „sinus frontalis”, uszkadzając po
drodze oko, i wyszła drugą, nie odbierając życia. Od tej pory Kutuzow miał tylko jedno oko, lecz to w żadnym
stopniu nie zmniejszyło jego zdolności spostrzegania ładnych buziaków. Byśmy lepiej mogli poznać tego
wielbiciela swawolnych dam (Laszek w szczególności), kilka opinii o nim. Doktora Franka z roku 1809:
„Liczył on sześćdziesiąt cztery lata życia, był otyły i już zaczynał słabnąć na siłach. Wzrostu średniego, obejście
miał grzeczne i doskonale mówił po francusku i po niemiecku. Nieustraszony na polu bitwy, był niezmiernie
miły i uprzejmy w towarzystwie. Szczególnie lubił towarzystwo kobiet, dla których, pomimo podeszłego wieku,
zawsze miał słabość (...) Otworzył on dla publiczności ogród przy swoim pałacu i nad bramą kazał umieścić
napis: «Kto wchodzi do mego domu — robi mi zaszczyt; kto przychodzi do mego ogrodu — sprawia mi
przyjemność*.
Do tego ogrodu zwykł przychodzić po obiedzie sam Kutuzow, mając kieszenie pełne cukierków, które rozdawał
dzieciom i ich bonom, szczególnie, jeżeli te ostatnie były przystojne. Niejedna kurtyzana korzystała z tego. Jedna
z nich szczególnie zajęła sobą generała. Była tak niezwykle piękna, że nawet panie wileńskie zachwycały się nią,
a p. Kutuzow nie wahał się przedstawić ją znajomym damom. Sam słyszałem, jak mówił do pani Bennigsenowej:
«Czy widziała pani kiedy kobietę piękniejszą od Anety?*, a potem: — «Chodź tu moja kochana, pokaż się pani
baronowej*.
Ta osóbka znana była w Wilnie pod nazwą «0 s t r o-b r a m s k i e j», ponieważ uprawiała swoje rzemiosło zamie-
szkawszy w bliskości obrazu Matki Boskiej, który to obraz ściągał mnóstwo pobożnych, a że znajdował się na
bramie «Ostrej», przeto i Matka Boska na tym obrazie nazywała się Ostrobramską. Ta okoliczność dała powód do
następującego qui pro quo. Ksiądz Lautrec, emigrant francuski, był obecny przy opisanej wyżej prezentacji
Anetki i ma się rozumieć był bardzo zgorszony. Gdy wkrótce złożył wizytę pani Bennigsenowej, zastał ją
wyszywającą złotem sukienkę do obrazu. Na pytanie dla kogo jest ona przeznaczona, pani Bennigsenowa
odpowiedziała, że dla «Ostrobramskiej». Oburzenie księdza, który znał pod tym imieniem Anetkę, granic nie
miało. «Ach pani — zawołał — jak można do tego stopnia posuwać pobłażliwość dla podobnych kreatur!* (...)
Jeżeli już p. Korsaków mało dbał o moralność, publicznie ukazując się w loży ze swymi dwiema córkami z
nieprawego łoża, to p. Kutuzow poszedł jeszcze dalej, bywając w teatrze z kochanką i jej krewnymi. Publiczność
sarkała...”.
Równie blisko jak Frank znający Kutuzowa francuski emigrant w służbie rosyjskiej, hrabia Langeron, namalował
taki konterfekt naczelnego wodza rosyjskiego:
„Trudno chyba bardziej być rozumnym od księcia Kutuzowa i posiadać jednocześnie mniej charakteru, umieć
łączyć chytrość ze zręcznością, tak małe zdolności z brakiem poczucia moralnego. Przy tym niezwykła pamięć,
duże wykształcenie, uprzejmość i elokwencja, nieco sztucznej dobroduszności, oto dodatnie cechy Kutuzowa.
Natomiast wyłaziły z niego niepohamowana gwałtowność i chamstwo, gdy unosił się gniewem lub gdy mógł
kogo potraktować z góry; za to umiał się mistrzowsko płaszczyć przed wybrańcami łaski carskiej; należy do tego
jeszcze dodać skrajny egoizm i rozwiązłość oraz bezceremonialność w zdobywaniu pieniędzy, a będziemy mieli
pełny obraz tego bitego lenia, któremu było zawsze wszystko jedno — napliewat’!”.
Z kolei Marian Kukiel wyraził następującą opinię o Kutuzowie w roku 1812:
„Niegdyś bitny żołnierz, teraz starzec 67-letni, schorowany, zatyły, niezdolny na koniu się utrzymać, babiarz,
włóczący za sobą dziewczęta po obozach, umysłowo zgnuśniały, lekkomyślny i skorumpowany, zresztą «chytry
jak Grek, o sprycie naturalnym Azjaty, a wykształceniu Europejczyka)), przy tym wojnie tej w głębi duszy
niechętny, wcale nie skłonny mierzyć się z Napoleonem, przez nieprawdopodobne zdarzenie miał być wodzem
narodowym, następcą Suworowa, w przeciwieństwie do twardego, surowego, zaciętego żołnierza, jakim był
Barclay”.
Kukiel innym razem skrócił to i napisał o Kutuzowie: „Sybaryta i rozpustnik, pozbawiony wszelkich zalet
żołnierskich, ale z natury ostrożny i przebiegły”. Była to półprawda. Wielką zaletą żołnierską grafa
Goleniszczewa-Kutuzowa była chytra w y t r w a ł o ś ć , ta — jak to sformułował Ambrose Bierce — „dziwna
zaleta, która pozwala średniakowi odnieść sukces bez sławy”. Wytrwałość i piekielne szczęście.
Tymi samymi zaletami — cierpliwością i szczęściem w grze — dysponował car, trzymający w dłoni figurę pod
tytułem Kutuzow, i dlatego odniósł w roku 1812 ostateczny sukces — bez zwycięstwa i bez sławy.
Od chwili mianowania Kutuzowa głównodowodzącym kampania roku 1812 zamieniła się w taniec dwóch
Michałów, z których każdy wyglądał na to, czym był — jeden na nie znającego strachu rudzika, drugi na otyłego
rozpustnika, znającego wartość spieszenia się powoli. Tańcowały dwa Michały, poczynając od bitwy pod
Moskwą.
Bitwa ta, jedna z najkrwawszych w dziejach ludzkości, odbyła się 7 września 1812 roku w pobliżu wsi Borodino.
Kutuzow nie chciał tego starcia — w głębi ducha całkowicie zgadzał się z taktyką Barclaya. Ale „noblesse oblige”
— zastąpiono nim Barclaya właśnie po to, by walczył. Dlatego wydał bitwę niepotrzebną strategicznie, a
konieczną prestiżowo, wiedząc, że nie darowano by mu oddania Moskwy bez oporu.
Pod Borodino siły już się wyrównały. Wielu Francuzów ciężko chorowało, co tak uzasadniał adiutant Napoleona,
hrabia Segur: „Sprawozdania lekarzy brzmiały ponuro: w Rosji zamiast wina i koniaku używana jest
powszechnie wódka z ziarna pędzona, z domieszką mniej lub więcej odurzających ziół. Owóż młodzi żołnierze
nasi, zmożeni głodem i trudami, sądzili, iż zdradziecki ten napój doda im sił; wkrótce jednak, gdy opadło
chwilowe podniecenie, wielu spośród nich ciężko zaniemogło”.*
Każda ze stron dysponowała około stu dwudziestu-stu trzydziestu tysiącami żołnierzy, lecz Rosjanie mieli więcej
dział, gdyż francuskie konie pociągowe padały masowo i armaty trzeba było wrzucać do rowów. W przeddzień
hekatomby, 6 września, panował względny spokój. Kutuzow w otoczeniu popów i archimandrytów upomniał
wojska, by broniły ojczyzny i religii, pokazując im obraz Matki Boskiej Smoleńskiej, cudem rzekomo ocalony z
rąk najeźdźcy. Napoleon pokazał żołnierzom francuskim dopiero co przysłany z Paryża portret swego syna,
króla Rzymu, pędzla Gerarda, rozniecając widokiem oseska olbrzymi entuzjazm. Z „bogiem
•
Tłumaczenie Emilii Leszczyńskiej.
wojny” nie mogli przegrać, tym bardziej, że on na widok słońca podnoszącego się rankiem 7 września krzyknął:
— Oto słońce spod Austerlitz!
Po czym opadł na fotel, trzęsąc się jak w febrze. I już nie mogli liczyć na swego idola. Nocą z 6 na 7 września
Bonaparte dostał bardzo silnej gorączki i całą bitwę przesiedział w fotelu, otoczony przez gwardię,
półprzytomny, momentami niemal omdlewając, udzielając zachrypniętym do szeptu głosem niezrozumiałych
odpowiedzi bądź dając nieprecyzyjne rozkazy. W tej sytuacji cały ciężar bitwy wziął na siebie Michał Ney. On
stał się w tym szkarłatnym dniu „bogiem” i on stanął naprzeciw Michała Kutuzowa jako spiritus movens
Wielkiej Armii.
Albowiem w tym dniu nie trzeba było mądrości — potrzebna była szalona odwaga, a nią właśnie dysponował
syn bednarza, którego nawet Anglicy nazywali „najdzielniejszym ze wszystkich wodzów Napoleona” (sir C.W.C.
Oman). On poprowadził pierwszy atak i dziesiątki następnych, siedząc na białym koniu, który był jak sztandar
armii francuskiej i stanowił wyśmienity cel dla przeważającej artylerii Rosjan. Lecz kiedy działa nieprzyjaciela
szerzyły spustoszenie we francuskich szeregach, Michał Ney, stojąc na czele, żuł i wypluwał z kamiennym
spokojem kolejne prymki tytoniu, magnetyzując tym dziesiątkowane szeregi.
Borodino było kilkugodzinną wymianą potwornych ciosów na wprost, bez żadnych „boskich” manewrów, bez
strategii i taktycznego wyrafinowania. Bonaparte był zbyt chory, aby móc zagrać swym geniuszem militarnego
szachisty. Okrzyk: „Oto słońce spod Austerlitz!” nie był okrzykiem „boga wojny”, lecz chorego awanturnika,
słońce bowiem świeciło zza pleców Rosjan, prosto w oczy Francuzów, oślepiając zwłaszcza artylerzystów.
Centralnym punktem bitwy, kluczem pola i furtką do zwycięstwa, był wielki szaniec usypany przez Rosjan, tzw.
Wielka Reduta lub Reduta Rajewskiego, powiązana z szańcami Bagrationa. Historycy nie są w stanie obliczyć i
nie uczynią już tego nigdy — ile razy owa reduta przechodziła z rąk do rąk. Co najmniej dziesięć, może dwa razy
tyle. Obie
strony opanowała taka furia bojowa w walce o ten szaniec, że najstarsi weterani nie pamiętali czegoś podobnego.
Rosjanie i Francuzi wybijali się tu do ostatniego człowieka nie ustępując o krok, padając tysiącami, ze straszliwą,
milczącą zaciekłością. Jeden po drugim ginęli na Reducie Rajewskiego najlepsi dowódcy obu armii — oddało
tam życie kilkunastu generałów! Konający Bagration krzyczał resztką sił na widok grenadierów francuskich
pędzących do ataku pod gradem kul, z wysuniętymi do przodu bagnetami:
—
Brawo, brawo!
W chwilę później rosyjski kontratak na bagnety wydarł redutę z rąk Francuzów. I tak bez przerwy, jak w
diabelskim kalejdoskopie.
Wielką Redutę otaczała wielka fosa. Ten wąwóz już po trzech godzinach wypełnił się po brzegi, przestał istnieć,
został całkowicie zasypany trupami koni i ludzi do wysokości ośmiu warstw! Ney raz po raz prowadził w kie-
runku Reduty Rajewskiego i innych szańców tak mordercze ataki i kontrataki, że w końcu zaczęło mu brakować
żołnierzy. Wysłał do Napoleona posłańca z żądaniem, by gwardia została rzucona do decydującego ataku.
Bonaparte odmówił. Wówczas marszałek Michał Ney, zawsze wierny i milczący, nigdy nie spiskujący i nie
pyskujący przeciw cesarzowi Ney, po raz pierwszy w swym życiu wybuchnął potokiem przekleństw:
—
Do diabła, co on tam robi z tyłu?! Nie ma go tu i nic nie widzi! Jeśli już nie jest wodzem, to niech wraca do
Tuileries, a ja będę dowodził za niego!!!
I dowodził, wspomagany przez szalejącego na czele kawalerii Murata, wiodącego zażartych Polaków
Poniatowskiego i zawsze opanowanego fenomena strategii Davouta. Dopiero po trzeciej Francuzi rzucili do
szarży swą ciężką kawalerię — kirasjerów generała Augusta Caulaincourta, brata zdrajcy. O wpół do czwartej
lawina zakutych w stal jeźdźców wdarła się z potwornym impetem w trzewia Reduty Rajewskiego od szyi,
podczas gdy piechurzy generała Lanabére’a szturmowali stok po drabinach. Obaj generałowie padli zabici (o
Caulaincourcie Kukiel napisał: „Krwią własną zmazał winę
brata”), lecz Wielka Reduta stała się ostatecznie łupem armii francuskiej.
Kutuzow cofał się i można go było wówczas dobić za pomocą świeżej gwardii. Marszałkowie błagali Napoleona:
—
Na miłość boską, przyślij nam gwardię, a przetrącimy im kręgosłup!
Lecz w chwili rozpaczliwego wahania stojący obok Bonapartego dowódca gwardii, Bessiéres, szepnął:
—
Znajdujesz się o tysiące kilometrów od Paryża, Najjaśniejszy Panie!
I to zadecydowało. Tych osiemnaście tysięcy ludzi było ostatnią rezerwą na niewiadome jutro i Korsykanin ich
nie ruszył. Był to kolejny straszliwy błąd, armia rosyjska została bowiem pokonana, lecz nie unicestwiona.
Trzy lata później, gdy ostatecznie ważyły się losy Napoleona w bitwie pod Waterloo i gdy stojąc przed progiem
klęski rozpaczliwie rzucił on do decydującego (bezskutecznego w efekcie) ataku elitę gwardyjską, Ney
przypomniał mu błąd borodiński:
—
Gdybyś użył gwardii pod Borodino, Sire, nie musiałbyś używać jej dzisiaj.
Chociaż Rosjanie stracili pięćdziesiąt procent stanu (sześćdziesiąt tysięcy ludzi!) i dwudziestu pięciu dowódców
w stopniu generała, to przecież trzydzieści tysięcy leżących na placu boju Francuzów i około pięćdziesięciu
zabitych i rannych francuskich generałów świadczyło niezbicie, że słońce tego dnia nie było słońcem spod
Austerlitz. „Bóg wojny” rozumiał to i wiedział, że to jego wina, toteż objeżdżał pobojowisko straszliwie
rozdrażniony, milcząc ponuro. Dopiero gdy koń któregoś z członków świty trącił kopytem rannego, Napoleon
odezwał się po raz pierwszy, nakazując otoczyć żołnierza opieką. Któryś z oficerów nieopatrznie bąknął, że
przecież to Rosjanin, i wtedy cała złość wydarła się cesarzowi z gardła w ryku:
—
Po bitwie nie ma wrogów, są tylko ludzie!
Po tej bitwie dwaj ludzie noszący imię Michał otrzymali nagrody: Michał Kutuzow został mianowany przez cara
feldmarszałkiem, Michał Ney przez Napoleona księciem Moskwy.
W sześć dni po Borodino Wielka Armia ujrzała z wysokości Wróblich Gór zielone, błękitne i złote kopuły dwóch
tysięcy cerkwi Moskwy. Chateaubriand poczuł się poetą malując to spotkanie: „Moskwa wydała się im jakby
jakąś księżną, która przybyła z niezmierzonych rubieży swego państwa, strojna w całe bogactwo Azji, by
poślubić Napoleona”. Lecz radość oblubieńca trwała krótko. 14 września jego wojska wkroczyły do miasta
opuszczonego przez armię Kutuzowa i większość mieszkańców — i tego samego dnia wybuchły w Moskwie
pierwsze pożary. Francuzi próbowali je gasić, lecz żywioł odradzał się w stu różnych miejscach naraz. Bonaparte
patrząc na to szeptał zbielałymi wargami:
— Potworność! To oni sami podpalają!... Co za ludzie, to są Scytowie!
„Scytami” okazali się złoczyńcy wypuszczeni z więzień i zaopatrzeni w materiały palne przez gubernatora
Moskwy, Roztopczyna, który uprzednio spalił swój własny dom, a w Moskwie kazał zniszczyć cały sprzęt
strażacki. Pożar ogarnął także Kreml i komnatę Napoleona. Żołnierze i świta wyprowadzili go w ostatnim
momencie, a jeden z jej członków wspominał: „Szliśmy po rozpalonej ziemi, pod rozpalonym niebem, między
dwiema ścianami ognia”. Dopiero 18 września deszcz ugasił pożar. Grubo ponad połowa miasta zmieniła się w
zgliszcza. Z dziewięciu tysięcy stu domów ponad pięć tysięcy przestało istnieć. Francuzi rozstrzelali czterystu
schwytanych podpalaczy.
Roztopczyn osiągnął swój cel — spalił Bonapartemu możliwość przechylenia szali wywołaniem buntu Rosjan
przeciw carowi.
Według radzieckiego badacza, Eugeniusza Tarlego, Napoleon miał w Moskwie tylko dwa wyjścia. Pierwszym
było zawarcie pokoju z Aleksandrem. Podjął kilka prób (m. in. przez Lauristona) bez skutku. Żona Aleksandra,
caryca Elżbieta, tak pisała do matki: „Jeżeli Napoleon przypuszczał, że wzięcie Moskwy nas złamie, to się grubo
mylił (...) Mogę Ci zaręczyć, że postanowienie cesarza pozostanie bez zmiany. I gdyby nawet Petersburg miał
podzielić los Moskwy, nie zgodzi się on nigdy na hańbiący pokój”. Car mógł sobie teraz
pozwolić na cierpliwość; przegrywał bitwy i tracił miasta, lecz czas pracował dla niego. Był zdecydowany cofnąć
się choćby na Sybir. Roztopczyn miał rację twierdząc: „Imperium ma dwóch potężnych obrońców: przestrzeń i
klimat. Cesarz Rosji pozostanie groźny w Petersburgu, w Kazaniu będzie już straszny, w Tobolsku
niezwyciężony”.
„Napoleonowi pozostawało drugie wyjście: wzniecić w Rosji rewolucję chłopską” (Tarle). Chłopską lub
burżuazyjną (Tarle — o dziwo — nie wziął tego drugiego wariantu pod uwagę), lub obie naraz. Ale Roztopczyn
przewidział to i rozdał bandytom płonące polana. Filip Paweł de Ségur w swych „Pamiętnikach”:
„Roztopczyn lękał się rewolucji bardziej niż klęski. Jako zagorzały przeciwnik pokoju przewidywał, że w sto-
sunku do mieszkańców ludnej tej stolicy, którą sami Rosjanie zowią wyrocznią i przewodniczką całego narodu,
Napoleon użyje broni rewolucyjnej, najodpowiedniejszej, ażeby dokonać rozpoczętego dzieła. Dlatego też
krwawą łuną pożogi postanowił odgrodzić genialnego najeźdźcę od wszelkich słabostek ludzkich i wszelkich
warstw społecznych: od tronu, arystokracji i szlachty, od utrzymywanego w poddaństwie ludu, od żołnierzy, a
wreszcie od wielotysięcznego tłumu rzemieślników i kupców, tworzących podówczas w Moskwie zaczątek
średniej klasy, w której łonie poczęła się rewolucja francuska”.
Pozostaje już tylko wyjaśnić, dlaczego Bonaparte, chociaż zwyciężał, miał już tylko te dwa wyjścia w ósmej
rundzie cesarskiego pokera. Zbliżała się zima, i wiedział, że jego wymęczone wojsko nie ostanie się Królowej
Śniegu. Po miesiącu nerwowego szukania środków zapobieżenia klęsce — spasował i nakazał odwrót!
Był to najbardziej heroiczny odwrót w dziejach świata. Wczesna zima spadła na Francuzów jak morowa zaraza,
dziesiątkując ich szeregi z milczącym okrucieństwem. Już tylko stutysięczna Wielka Armia maszerowała ku
Litwie na kształt bezładnej hordy barbarzyńców, przebijając się desperacko w bitwach pod Małojarosławcem i
Wiaźmą przez oddziały Kutuzowa i partyzantów rosyjskich.
Pod mijanym Borodino odnaleziono wśród tysięcy nagich trupów żywego grenadiera z oberwanymi nogami.
Przez półtora miesiąca żywił się padliną koni i pił wodę z pełnych krwi strumieni.
Smoleńsk, w kierunku którego zmierzano i w którym miano przezimować, zdawał się żołnierzom
wytęsknionym, pełnym zapasów Edenem. Zapasy zostały jednakże rozgrabione przez oddziały czołowe, w
mieście wytworzył się chaos graniczący ze zbiorowym obłędem, ludzie mordowali się
o
garść mąki lub pili na umór, konając w mgnieniu oka. Gdy do tego nadeszły przerażające wieści o porażce
francuskich oddziałów północnych z Wittgensteinem, o nadciągających na Litwę świeżych armiach rosyjskich
Tormasowa (z Mołdawii)
i
Czyczagowa (z Wołynia), i wreszcie gdy doniesiono Napoleonowi, iż w Paryżu stary spiskowiec, generał Malet,
podjął próbę obalenia dynastii Bonapartych — cesarz zdecydował się opuścić Smoleńsk i kontynuować odwrót
na zachód.
Ze Smoleńska wyszło już tylko trzydzieści sześć tysięcy żołnierzy (!), a ich droga powrotna zamieniła się w
apokaliptyczny koszmar, była czymś, co przerosło historię. Na nic zdały się nadludzkie wysiłki Napoleona i jego
dowódców, by powstrzymać rozpad wojsk. Wszystkie pojęcia usztywniające dotychczas strukturę Wielkiej
Armii, jak: honor, wierność i męstwo, zdewaluowały się do ostatka. Zgłodniały, zdziczały tłum maruderów,
bezbronny wobec mrozu i atakujących nieustannie kozaków, gnał przed siebie w panicznej gorączce, dzień za
dniem, noc za nocą. Ta odziana w futra i ohydne łachmany, w bieliznę pościelową i ornaty kościelne rzesza
potępieńców, żywiąca się surowym mięsem końskim i padliną, zdążyła zobojętnieć na sceny, które nie śniły się
Boschowi, Dantemu, Goyi, Dalemu, Buňuelowi ani żadnemu z surrealistów, na mękę konających towarzyszy, na
wypadki kanibalizmu (!), na wszystko.
Kilka strzępów relacji uczestników tego makabrycznego pochodu.
Ségur: „Drżąc z zimna, nieszczęśni żołnierze idą wciąż. Wkrótce jednak odmawiają posłuszeństwa zesztywniałe
nogi,
a pierwsza napotkana przeszkoda, kamień, leżąca w poprzek drogi gałąź, czy też bratni trup — stają się przy-
czyną zguby. Kto upadł raz, ten na próżno jęczy: nie podnosi się już więcej, białe puchy otulają go szczelnie, w
cmentarne ścielą, się mogiłki, coraz wyższe, coraz liczniejsze. Najodważniejsi, czy też może najbardziej obojętni,
przechodzą mimo, odwracając głowę. Lecz przed nimi, za nimi, dookoła nich zaległa jeno głucha cisza, jeno
śnieżne tumany, jeno olbrzymi, śmiertelny całun, którym przyroda zdaje się okrywać armię. Na tle szarego nieba
rysują się ostre, smukłe sylwetki świerków, ich ciemna zieleń, nieruchome, w dół opuszczone konary, które
uzupełniają niejako bolesny widok męki ludzkiej i ogólnej martwoty, których szum jest jedyną pieśnią,
zawodzącą nad głowami tych zmarłych i tych konających!”.
Bourgogne („Pamiętniki”): „Maszerowaliśmy, nie mówiąc nic do siebie, przy mrozie większym, niż dnia po-
przedniego, po stosach trupów i umierających, rozmyślając nad tym, cośmy widzieli, gdy natrafiliśmy na dwóch
żołnierzy pożerających kawałek surowego końskiego mięsa. Tłumaczyli się tym, że gdyby nie zjedli, to zanimby
dostali się do ogniska, zamarzłoby im i nie nadawałoby się do ugryzienia. Zapewniali nas, że widzieli Kroatów z
naszej armii, którzy wyciągali ze spalonego spichlerza upieczone trupy i pożerali je”.
Coignet („Zeszyty”): „Każdy myślał tylko o sobie, żadnego ludzkiego uczucia dla bliźnich, nikt nie podałby ręki
własnemu ojcu. Wygasły w nas wszelkie uczucia, mordowaliśmy się nawzajem o kęs strawy”.
Labaume („Relacja”): „Droga cała zasłana była żołnierzami, którzy nie mieli już kształtów ludzkich i których
nieprzyjaciel nie chciał nawet brać do niewoli. Jedni stracili słuch, inni mowę, a wielu z zimna i głodu ogarnęło
jakieś wściekłe szaleństwo — rzucali się z wyciem na ogień, albo piekli trupy i pożerali je, lub też obgryzali swoje
własne ręce”.
Nawet dźwigać zrabowanych kosztowności rosyjskich nie byli w stanie — cisnęli najcięższe i najcenniejsze, w
tym wielki krzyż z kremlowskiej cerkwi Iwana, do jeziora
Semljewo.* Tym bardziej nie mogli utrzymać broni. Jak stwierdzają wszystkie dosłownie źródła — w finale tylko
gwardia i Polacy zachowali karabiny, i tylko i wyłącznie Polacy doprowadzili wszystkie swoje działa do
Warszawy!
Właśnie — Polacy. Gwardia służyła jako straż przyboczna Napoleona. Cesarz szedł pieszo w zielonej, sobolowej
szubie, podpierając się kijem, otoczony przez gwardię niezłomną i niewzruszoną, od której żelaznych, plujących
ogniem czworoboków odbijał się nieprzyjaciel. „W gwardii — pisał Coignet — oddawano broń i tornister tylko
razem z życiem”. Tak więc gwardia miała wyższe cele.
Do ochrony znękanego tłumu liniowego służyli Polacy — jedna z ostatnich kart Bonapartego w tej rozgrywce.
Walczyć musieli z kozakami — mocarnym atutem Aleksandra — gdyż Kutuzow wolał zdawać się na morderczy
mróz i rzadko nadwerężał regularne wojsko. Kozackie pułki Płatowa i innych atamanów uwijały się nieustannie
wokół dantejskiej procesji, szarpiąc ją jak stado wilków.
Na ostatnim etapie potwornej odysei, podczas tego „marszu śmierci”, jedyną tarczę oślepłej tłuszczy stanowili
żołnierze Poniatowskiego. Męstwo ich nie zachwiało się w ciągu całej kampanii, nie rzucili też broni, gdyż nie
musieli robić sobie miejsca dla złoto-srebrnych łupów pałacowych i cerkiewnych. Nie mieli ich, nie rabowali. Ich
wódz, książę Poniatowski, jako jedyny łup z Moskwy wiózł... książkę znalezioną na płonącej ulicy, podczas gdy
wielu dowódców francuskich, na czele z grabieżcą Claparédem, żądało od swych żołnierzy rabunków i haraczu
od każdej zdobytej kosztowności.
To oni, Polacy, wywlekli „boga wojny” z płonącego Kremla. Artylerzyści francuscy bledli, widząc jak snopy
iskier sypią się na prochownię, lecz Korsykanin uparł się i nie chciał opuścić siedziby carów, bo to byłby symbol.
Generał Krasiński padł przed nim na kolana i błagał, by uchodził, nim
•
W ZSRR podejmowano kilkakrotnie próby odnalezienia „Skarbu Napoleona” w jeziorze — bez rezultatu. Geofizycy radzieccy,
po przeprowadzeniu badań za pomocą specjalnej aparatury, wydali orzeczenie, iż w Semljewie nie ma kosztowności.
pas ognia odetnie ostatnią drogę odwrotu. W końcu Bonaparte wycofał się otoczony przez pięćdziesięciu
polskich szwoleżerów, a w pewnym momencie sześciu z nich niemal położyło się na niego w płonącym
przesmyku, gdzie ogień spalił wszystkie czapraki wierzchowców.
Wkrótce po wyjściu z Moskwy, pod wsią Horodnia, kozacy nagłym atakiem zaskoczyli świtę cesarską i tylko
brawurowa szarża polskich szwoleżerów uchroniła monarchę od hańbiącej niewoli lub śmierci. Dwukrotnie w
ten sam sposób uratowali Polacy Murata, który — ubrany jak zawsze w bajkowe stroje — uważany był przez
kozaków za „francuskiego cara”. W końcu już cała Wielka Armia wiedziała, że na kozaków — samym swym
wyglądem, samą nazwą wzbudzających przerażenie (na okrzyk: „Les cosaques!” odzewem było: „Sauve qui
peut!” *) — jedynym biczem bożym są Polacy. Tego, co polskie, kozacy nie mieli prawa tknąć. Szwoleżerowie
Jerzmanowskiego, utraciwszy w starciu z kozakami jedną rogatywkę, szarżowali kilkakrotnie, by ją odzyskać —
i dopięli swego, wyrąbali ją z powrotem. Rogatywkę!
Nad rzeką Czerniczną kozacy, goniący Murata z okrzykiem: „Dziś już nam się nie wymkniesz, carze!”,
spostrzegli, że „car Francuzów” schronił się do czworoboku 2 pułku piechoty nadwiślańskiej. Dalej gnali
naprzód, ale coraz wolniej, aż raptem... Niech to opowie stojący w czworoboku kapitan Brandt („Pamiętniki
oficera polskiego”): „...widząc, że nie strzelamy, zwolnili i zatrzymali się w odległości 50 kroków. Nastała chwila
ciszy, przerywana tylko parskaniem koni. Nagle rozległa się komenda i Rosjanie, zawróciwszy na prawo w tył,
odjechali stępa. Nic podobnego nie zdarzyło mi się nigdy widzieć, chyba tylko na polu ćwiczeń w czasie
pokoju”. Czyż można się dziwić, że wojacy wielu narodowości „Armii Europy” (a najchętniej Holendrzy) płacili
ciężkie pieniądze za mundur lub choćby fragment polskiego munduru, po czym przebierali się wiedząc, że sam
widok tych barw paraliżuje kozaków?
•
Sauve qui peut — ratuj się, kto może.
Uczestnik tej kampanii, szwoleżer ze sławnego gwardyj-skiego pułku lekkokonnych („Somosierczyków”),
Joachim Hempel, wspominał na starość, w roku 1863, patrząc ze smutkiem, jak kozacy piorą powstańców:
—
Za moich czasów pięść było pokazać kozakowi, to on uciekał!
Elita kawalerii topniejącej Wielkiej Armii — polscy lekkokonni — była owczarkami uciekającej hordy galerników
mrozu, strzegła zdychającego stada przed wilkami. Napoleon od czasu do czasu rzucał ciche:
—
Polacy, idźcie popatrzeć.
I garstka Lechitów szła w bój jak do tańca, a kiedy zaczynała „patrzeć”, kozacy rozsypywali się w panicznej ucie-
czce, ścieląc dziesiątkami trupów śnieżną pustynię.
Z tyłu zaś tańcowały dwa Michały, gdyż ariergardą francuską, powstrzymującą oddziały Michała Kutuzowa, do-
wodził również do końca nie złamany książę Moskwy, wielki Michał Ney. Wspominał Ségur: „Duszą Armii,
ucieleśnionym symbolem zwycięskich jej tradycji był niewątpliwie marszałek Ney! Towarzysze moi, a także wy,
sprzymierzeńcy nasi i wrogowie! Wzywam tutaj waszego świadectwa! Oddajmy pamięci nieszczęsnego bohatera
winną mu cześć! (...) Począwszy od Wiaźmy, Ney osłaniać jął odwrót, który okrył kirem żałoby tysiące rodzin,
jego zaś nieśmiertelną otoczył chwałą! (...) Czując, iż potrzebną jest ofiara i że on właśnie ma być poświęcony na
ołtarzu ojczyzny, przyjął bez wahania niebezpieczną misję powierzoną mu przez cesarza”.
By wypełnić tę misję, Ney nie mógł się obejść bez Polaków — oni byli jego oczami i rękami, a z Przebendowskim
zawarł nawet cichą umowę, że gdyby groziła im niewola, jeden drugiemu palnie w łeb!
16
listopada, pod Krasnem, korpus Eugeniusza Beauharnais utracił dziesięć tysięcy ludzi, przebijając się przez
masy rozzuchwalonych Rosjan. Zuchwałość w obliczu „boga wojny” drogo kosztuje. Następnego dnia cesarz
pieszo, z kijem w ręku, poprowadził bataliony Starej Gwardii na odsiecz Davoutowi i Neyowi, gromiąc
wielokrotnie silniejszego przeciwnika. Gdy proszono go, by się nie narażał, odparł, iż zbyt długo już grał rolę
cesarza i że czas, by znowu stał się generałem. Ruch ten ocalił Davouta, Ney pozostał odcięty.
Ale księcia Moskwy nie na darmo zwano „rudym lwem”. Pierwsza próba przebicia pierścienia wrogów spełzła
na niczym. Wieczorem Ney kazał rozpalić ogniska symulując obóz i przemknął się w kierunku Dniepru. Mógł
uciekać od razu, ale to nie było w stylu Michała Neya. Dał żołnierzom trzy godziny na sen — te trzy godziny
były ostatnią szansą dla ściągających zewsząd maruderów. O północy rozpoczęli przeprawę, gęsiego, po kruchej
powłoce lodowej. Próbowali przeciągnąć też wozy z rannymi i kobietami, lecz lód nie wytrzymał i większość
nieszczęsnych pochłonęła topiel. Ney przeszedł ostatni, ratując tonących.
Przez następne dwa dni, na czele kilkuset Francuzów i trzystu szaserów Przebendowskiego, toczył Ney maka-
bryczny bój z sześcioma tysiącami kozaków Płatowa. Wokół biły nieustannie rosyjskie działa, głosząc triumfalną,
niesłychaną wieść: wzięcie do niewoli francuskiego marszałka! Mając sześciokrotną przewagę liczebną, ataman
Płatow wychodził ze skóry, by słowo stało się ciałem, lecz Ney odparł wszystkie ataki, przebił się dziesięć razy i z
dziewięciuset ludźmi dopędził armię, w której uważano go już za straconego. Napoleonowi, zaszokowanemu
tym wyczynem, wyrwał się okrzyk:
— Wolałbym stracić trzysta milionów franków z własnej szkatuły, niż Neya! To najwaleczniejszy z walecznych!
Od tej pory współcześni, a potem historycy, nazywali Neya „najwaleczniejszym z walecznych”.
Ney zaś z całym spokojem ponownie objął służbę na tyłach topniejącego w oczach tłumu, który zmierzał ku
Berezynie, próbując wymknąć się ze szponów mrozu.
„Generał Mróz” — tak naprawdę, nie tylko w literaturze pięknej, nazywał się dowódca, który wygrał dla cara
ostatnią, decydującą rundę cesarskiego pokera. Mróz — wielki pikowy poker w ręku Aleksandra.
Wielu historyków przez wiele lat próbowało dowieść, że gadanie o klęsce Napoleona w Rosji na skutek
straszliwej
zimy, do której Francuzi nie byli przygotowani — to francuska bajka propagandowa, bo przegrał z Kutuzowem i
z kozakami. Wielu czyni to do dzisiaj. Panowie, kochani panowie, proszę mnie nie rozśmieszać! Bonaparte
popełnił w roku 1812 wiele błędów, ale dopóki ten człowiek dysponował wojskiem, nie mógł przegrać z nikim
innym, tylko z pechem i klimatem (jak wówczas) lub z pechem i zdradą (jak pod Warterloo). W roku 1812 pech
miał szczęki z lodu i pożarł nimi Wielką Armię.
Z tym jest jak z sekretem Żelaznej Maski — tajemniczego więźnia Ludwika XIV. Voltaire urodził pierwszą hi-
potezę, że był to brat-bliźniak króla. Przez następne dwieście lat wysunięto sto innych hipotez, by w naszym stu-
leciu powrócić do pierwotnej, bo jest ona najbardziej logiczna. Rosyjska zima 1812 roku jest również najbardziej
logiczną przyczyną totalnej klęski Bonapartego w pojedynku z carem.
Jak mogli wytrzymać atak tej zimy pozbawieni futer i w ogóle ciepłej odzieży południowcy, którzy stanowili
większość „Armii Europy”, jeśli nawet ścigająca uciekinierów armia rosyjska cierpiała potworne męki od
wyjątkowo silnego mrozu Anno Domini 1812 i straciła przez to znaczny procent swej wartości bojowej? Nie
ukrywają tego nawet historycy radzieccy, potwierdzają to liczne relacje pamiętnikarskie. Doktor Frank:
„Żołnierze rosyjscy, chociaż przywykli do surowego klimatu, byli jednak stworzeni z mięsa i kości...”. Eugeniusz
Tarle: „Kutuzow deptał Francuzom po piętach. Jego armia, choć ubrana była znacznie lepiej niż napoleońska,
również cierpiała strasznie wskutek mrozów, tak okrutnych, jak nigdy dotąd. Dość powiedzieć, że gdy Kutuzow
po bitwie pod Borodino uzupełnił braki swej armii, wyszedł z Tarutina mając pod bronią przeszło 97 tysięcy
ludzi, do Wilna zaś przyprowadził w połowie grudnia około 27 tysięcy żołnierzy. Tak ciężkie były warunki tych
nieskończonych przemarszów w czasie tej wyjątkowo srogiej zimy”.
Rosjanie zmarzli wtedy „na kość”, tak bardzo, że jeszcze w dwa lata później (1814), gdy armie carskie wkroczyły
na terytorium Francji — w plądrowanych szkołach i zakładach
naukowych wypijali spirytus ze słojów z zakonserwowanymi gadami, pewnie po to, żeby się w końcu rozgrzać.
W 1812 od samego początku liczyli na przestrzeń i zimę jako na swoje główne atuty. „Zobaczymy, jak Bonaparte
zniesie mrozy” — pisała caryca Elżbieta do swej matki. W Moskwie jeńcy rosyjscy warczeli:
—
Za dwa tygodnie odpadną wam paznokcie, a broń wypadnie z waszych zdrętwiałych i na wpół martwych
rąk!
Już po tej kampanii Aleksander, który nazywał Kutuzowa „starym”, rzekł:
—
Stary ma rację, że jest zadowolony, mróz dobrze mu się przysłużył.
Czy zupełnie dobrze, to jeszcze pytanie, bo ta zima wyczerpała feldmarszałka Kutuzowa tak bardzo, że
następnej już nie dożył (zmarł w kwietniu 1813 roku), faktem jednakże pozostaje, iż ostatnią rundę cesarskiego
pokera wygrały cierpliwość i upór cara, jadące w srebrzystym powozie Królowej Śniegu, której usta złożyły na
wargach Wielkiej Armii pocałunek śmierci. Pamiętacie z Andersena? „Pocałunek był zimniejszy niż lód, dotarł
prosto do serca, które już i tak na pół zlodowaciało”.
Była to klęska — o paradoksie! — ze zwycięskim finałem nad Berezyną. Z sześciusettysięcznej Wielkiej Armii
dotarło nad brzeg rzeki niespełna czterdzieści tysięcy ludzi! W dodatku właśnie wówczas przyszła
niespodziewana odwilż. Jej skutki były nie mniej fatalne niż działanie mrozu. Wielu żołnierzy mróz utrzymywał
do tej pory w stanie ciągłego napięcia, przedłużającego życie. Nagła zmiana sprawiła, że przemarznięte członki
poczęły gnić i rozpadać się. Zginęły w ten sposób kolejne tysiące, w tym dowódca artylerii, generał Lariboisiére.
Czymś gorszym był fakt, że odwilż uniemożliwiła przekroczenie Berezyny po lodzie, w sytuacji gdy jedyny
most, w Borysowie, został opanowany przez Rosjan. Dwie potężne armie rosyjskie zablokowały przejścia,
otoczyły Francuzów i stało się rzeczą oczywistą, iż żywa noga nie wyjdzie cało z tego kotła. „Niemożliwe!” —
mówili Rosjanie i znajdujący się w ich sztabie Anglicy.
— Niemożliwe — odparł „bóg wojny” — to jest wyraz znajdujący się tylko w słowniku głupców!
Nad Berezyną jeszcze raz odzyskał swój boski geniusz i dokonał prawdziwego cudu. Szeregiem fenomenalnych
manewrów omamił Rosjan, pozorując chęć przeprawy pod Borysowem, gdy w rzeczywistości postanowił
dokonać tego bardziej na północ, pod Studzianką, gdzie ułani polscy znaleźli bród. Saperzy francuscy i polscy
generała Eblégo, stojąc po piersi w wodzie, wśród płynącej kry, przerzucili przez rzekę dwa mosty, przypłacając
ten wiekopomny wysiłek śmiercią, prawie wszyscy, wraz ze swoim dowódcą. Ale szczątki armii przeszły rzekę
(26—27 listopada) i bijąc się z kilkakrotnie silniejszym przeciwnikiem przedarły się w kierunku na Wilno.
Berezyna była największym triumfem Napoleona w całej jego karierze. Z setek zachwytów potomnych trzy:
De Maistre: „Nigdy Napoleon nie okazał się większym, jak pod Berezyną”.
Macdonnell: „Geniusz wojskowy cesarza zajaśniał wtedy jak nigdy”.
Kukiel: „Przejście Berezyny należy do najwspanialszych czynów Napoleona”.
Takie zwycięstwa zna biologia — było ono jak doskonałe samopoczucie umierającego na krótko przed agonią.
Agonia miała miejsce w białym, puchowym łożu Królowej Śniegu. Jak na urągowisko, natychmiast po
berezyńskiej odwilży spadły na pędzących ku zachodowi Francuzów trzydziestopięciostopniowe mrozy. Tarle:
„Mrozy były tak silne, że po Berezynie rannych i padających z wyczerpania nie podnoszono i pozwalano im
zamarzać. W każdym pułku, na każdym postoju, pozostawały dziesiątki zamarzniętych i dziesiątki zdrętwiałych
od mrozu, którzy już nigdy nie mieli się obudzić”.
Między Berezyną a Wilnem i Kownem dwa Michały tańcowały ostatni już swój taniec na balu Królowej Śniegu.
U wileńskiej bramy Kowna Rosjanie przypuścili ostatni atak. Wówczas Ney... O nie, to byłoby świętokradztwo.
Nikt nie ma prawa opowiadać tego inaczej, niż słowami A. G. Mac-
donnella, który w tym opisie okazał się nie mniej genialny od „boga wojny” nad Berezyną:
„Ney pospieszył do tej bramy, by zebrać swą piątą straż tylną, lecz było już za późno. Żołnierze jego złamali
szeregi i rozbiegli się.
Lecz Ney walczył dalej. Z czterema żołnierzami podnosił porzucone przez dezerterów karabiny i strzelał z nich
do nieprzyjaciela. Później przyłączyło się do niego trzydziestu żołnierzy. Gdy jednak drugi atak rosyjski groził
mu odcięciem, Ney musiał się wycofać.
14 grudnia 1812 roku o godzinie ósmej wieczorem ostatni żołnierz francuski z Wielkiej Armii, liczącej sześćset
tysięcy ludzi, przebył rzekę Niemen i opuścił ziemię Matuszki Rosji. Tym ostatnim żołnierzem był Michał Ney,
książę Elchingen i Moskwy.
Jeden cesarz, dwóch królów, jeden książę, ośmiu marszałków i sześćset tysięcy żołnierzy — wszyscy zostali
pobici. Wszyscy — oprócz syna bednarza z Sarrelouis”.*
Nieprawda, panie Macdonnell. Wszyscy — oprócz Michała Neya i Polaków!
•
Tłumaczenie Feliksa Rutkowskiego.
ZAKOŃCZENIE
„RESZTA JEST NIE DO POZNANIA...”
W roku 1813 wszystkie narody, które oddały „Armii Europy”, swe dzieci, zdradziły „boga wojny”. Wszystkie —
oprócz Polaków. Od tej chwili walka z Napoleonem nie była już cesarskim pokerem dwóch monarchów, bo
chociaż Aleksander wciąż był największym wrogiem Bonapartego („On lub ja, o jednego z nas za dużo!”) i stał
na czele zjednoczonej Europy jako „Agamemnon królów” — była to już wspólna walka całego kontynentu,
wszystkich jego pomazańców przeciw jednemu „uzurpatorowi”.
W roku 1814, już na terytorium Francji, cesarz bił wrogów gdzie tylko ich dopadł. W dziesiątkach punktów
alianci rzucali się w popłochu do ucieczki, rozsypywali pod ogniem dział, nie wytrzymywali naporu piechoty,
cofali się na widok szarżującej kawalerii, pierzchali tam, zmykali rozpaczliwie gdzie indziej. A potem, któregoś
ranka, kiedy powinni już byli trząść się ze strachu w zamknięciu swych Berlinów,
Wiedniów, Petersburgów i Sztokholmów, stanęli pod murami Paryża! Uciekli w niewłaściwym kierunku.
Paryż mógł się z powodzeniem bronić, i to niekoniecznie długo. Tyle tylko, by cesarz zdążył dopaść wrogów i
sprawić im ostatnią łaźnię. Ale nie zdążył, gdyż wcześniej jego przyjaciel z młodości, marszałek Marmont, w
haniebny sposób poddał swą armię obrony stolicy Aleksandrowi. I car Aleksander wjechał po raz pierwszy do
Paryża na arabskiej klaczy „Eclipse”, którą otrzymał od „brata” w Erfurcie, po czym zaczął flirtować z pierwszą
żoną Napoleona, Józefiną. Nocą 23 maja odbyli romantyczny spacer po parku Malmaison. Było zimno, a ona
była wydekoltowana, w zbyt lekkiej sukience. Zaziębiła się już wcześniej, wizytując z carem posiadłość swej
córki Hortensji w Saint-Leu. 23 maja dobił ją, zmarła w kilka dni później.
W roku 1815, po Waterloo, car zjawił się nad Sekwaną po raz drugi — jako „Oswobodziciel świata”. Obalili
„uzurpatora” i zawiązali Święte Przymierze. Hrabia Uwarow w propagandowej broszurce „Cesarz Aleksander i
Buonaparte” * stwierdził zwięźle: „Rodzi się nowa era. Jej imię: A L E K S A N D E R ” .
Byron zaś spytał:
„Lecz świat czy wolniejszy?
Czyliż Wielkiego na to ludy zmiotły,
By je ujarzmił lada jaki mniejszy?
W wieku, który się światłem swoim chwali,
Znowu niewola ma ciążyć nad wami,
Coście Lwa zmietli wspólnymi siłami?
I będąż po nim wilcy panowali,
A ludzkość giąć ma karki przed tronami?...”.
•
Posiadam w swoim księgozbiorze egzemplarz pierwszego wydania (w języku francuskim) z roku 1814 w Petersburgu. Uwarow, morderca Pawia I,
zadedykował swój panegiryk... małżonce ofiary, carycy Marii Fiodorownie! („A sa Majesté L’Imperatrice—Mere”).
Gięła, pod knutem lub wyciorem, do samej ziemi, i Puszkin odpowiedział Byronowi strasznymi słowy: „Święta
Rosja stała się krainą, w której żyć już nie można...”.
W roku 1815 dwaj wielcy gracze rozbiegli się na dwie strony świata, smutni, że to już koniec eposu. Jak w rymo-
wance dziecięcej zza oceanu, którą w półtora wieku później przypomniał Ken Kesey w swoim „Locie nad
kukułczym gniazdem”:
„Jeden poleciał na wschód,
na zachód poleciał drugi,
a jeden poleciał nad gniazdo kukułki.”
„Kukułcze gniazdo” w slangu amerykańskim znaczy: dom wariatów. Czyż świat nie był zawsze domem
wariatów? Ten trzeci, który poleciał w roku 1815 nad gniazdo kukułki, to był Wielki Duch Pokera, który szukał
nowych partnerów do kolejnej wielkiej gry. Wzniósł się nad kulę ziemską i znalazł — gra jest wieczna.
Wróćmy wszakże do Napoleona i Aleksandra. Gdy skończyła się gra, życie straciło swój smak, wzięła ich na ręce
piastunka melancholia i zanuciła smutną kołysankę o boskiej, oczyszczającej samotności. Jeden znalazł ją w
pustelni Świętej Heleny, skąd mógł przecież uciec — proponowano mu kilka ucieczek, dobrze przygotowanych.
Odmówił — znalazł tam katharsis w długim cierpieniu. Tam powiedział:
— Rosja jest potęgą, która najdłuższym krokiem maszeruje w kierunku dominacji nad światem.
Drugi, oddając rządy nad Rosją w ręce sadysty Arakczejewa, szukał zaciekle samotności w mistycyzmie i w
najdalszych, nie zamieszkanych zakątkach swego imperium, jeżdżąc nie wiadomo po co do guberni
archangielskiej, nad brzegi Morza Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom Finlandii. „Surowe
krajobrazy tych prawie pustych krain działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak pożądane ukojenie.
Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony gdzieś pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas
z mnichami długie rozmowy, zazdroszcząc im wewnętrznego
spokoju, pogody ducha, wreszcie tego nieustannego obcowania z Bogiem” (Paléologue). Po jego tajemniczej
śmierci wierzono długo, że nie umarł, lecz uciekł od świata, by się przemienić w pustelnika Kuźmicza.
„Obcowanie z Bogiem”. W ciszy, którą się otoczyli w ostatnich latach życia, obaj rozmawiali z Bogiem. Lekce-
ważąco traktowali do tej pory Człowieka ukrzyżowanego za zgodą wymytych rąk Poncjusza Piłata; Korsykanin
— quasi—indyferentny „deista” i Rosjanin — antykatolicki mistyk. Aleksander przez wiele lat tolerował
łaskawie „Żyda, którego imię przyjęła sekta chrześcijan”. Napoleon na widok dwunastu srebrnych posągów w
którejś z katedr udał głupka:
—
Co to jest?
—
Ależ to dwunastu apostołów, Sire!
—
Zabrać ich stąd, przetopić na pieniądze i puścić w świat, by czynili dobro, tak jak im przykazał ich mistrz!
Ale kiedy zostali bez siebie i swego stolika kolosalnej gry, sami w obliczu jałowości wszystkich innych wydarzeń,
zrozumieli, że już tylko rozmowa z Chrystusem może im przywrócić poczucie kontaktu z czymś wielkim i
bajecznym na kształt utraconego. Zanurzyli się w pobożności.
Potrzebowali do tego pośredników. Pośrednikiem Aleksandra stał się uchodzący za fanatyka, wizjonera i ascetę
mnich Focjusz, straszliwie wychudły, magnetyzujący słuchaczy jarzącymi się przenikliwie ślepiami jastrzębia i
eksplozyjnymi kazaniami łotrzyk — sobowtór i antycypator Rasputina. Ten eks-kapelan gwardii, ihumen z
klasztoru w Wielkim Nowgorodzie, omotał najpierw damę dworu, Annę Orłowa. Pod jego wpływem
umartwiała się do masochizmu, a potem oddawała mu się, gdyż tak nakazywał jego ustami „anioł z nieba”.
Pewnego dnia Orłowa wprowadziła Focjusza do Pałacu Zimowego...
Piekielny mnich szedł nie kończącą się amfiladą salonów, czyniąc znaki krzyża na wszystkich ścianach i
drzwiach po lewej i prawej, by „odegnać moc złego ducha”. Do gabinetu Aleksandra wkroczył jak do wychodka
i nie raczył nawet zauważyć cara, obszedł komnatę, pokłonił się ikonie, potem dopiero chłodno, wyniośle kiwnął
imperatorowi głową. Dobrze
zagrał. Car, który słyszał już o tym „cudotwórcy”, padł na kolana i począł bić czołem o pawiment.
Od tej pory Aleksander przeklął na zawsze mistycyzm i całą swą uwagę skupił na sprawach religii. Odsunął Na-
ryszkinę, uczynił z wiary w Jezusa swą jedyną namiętność i tylko w tej dziedzinie zdolny był do wydawania
rozkazów. Spraw publicznych nie cierpiał, popadał w wielogodzinne odrętwienia, kończące się
wielogodzinnymi modłami na klęczkach, tak iż — jak skonstatował z przerażeniem jego lekarz, doktor Tarasów
— „nabawił się pęcherzy na kolanach”. Świadkowie tych ostatnich lat cara, którego zaczęto nazywać „nie
obleczonym mnichem”, stwierdzają zgodnie, iż w psychice jego spotęgowały się objawy neurastenii, że nie
zwracał uwagi na otoczenie, poruszając się z pochyloną głową, ociężale, rzucając od czasu do czasu na boki
ponure, nieufne spojrzenia. Nie miał jeszcze czterdziestu pięciu lat!
Ta sama pobożność owładnęła Korsykaninem. Po trzech latach pobytu na Świętej Helenie, niespełna
pięćdziesięcioletni, zażądał księdza — stałego towarzysza. Rodzina przysłała mu z Europy dwóch:
sześćdziesięciosiedmioletniego Buonavitę, który wkrótce zaniemógł i odjechał, oraz młodego korsykańskiego
proboszcza Vignalego, „u którego wykształcenie nie było w stanie zamaskować dzikości i surowości rysów”.
Bonaparte po pierwszym spotkaniu rzekł:
—
Obu ich już w pierwszej rozmowie pobiłem na głowę. Potrzebuję kapłana-uczonego, z którym mógłbym
dyskutować o dogmatach chrystianizmu. Nie zwiększyłby on mojej wiary w Boga, lecz może umocniłby mnie w
niektórych punktach wiary chrześcijańskiej...
Od tej pory msze były regularnym rytuałem na Świętej Helenie, on zaś ich najgorliwszym uczestnikiem. Swego
otoczenia nie zmuszał do modłów, lecz zarazem nie pozwalał kpić z wiary w Chrystusa. Doktora
Antommarchiego za kilka drwin przeklął:
—
Pańska głupota, doktorze, sprzykrzyła mi się! Lekkomyślność i złe maniery mogę panu wybaczyć, ale
oschłości serca nie wybaczę nigdy! Precz!
Ziomek Vignali stał się jego Focjuszem, lecz Vignali nie był kanalią pokroju Focjusza. Toczył z Napoleonem
długie, intymne rozmowy, opowiadając mu o swoim dzieciństwie i o największym nie spełnionym marzeniu:
własnym domku na Korsyce. Gdy po śmierci cesarza otwarto jego testament, znaleziono tam następujący zapis:
„Księdzu Vignalemu przeznaczam sto tysięcy franków, by mógł wybudować sobie domek blisko Ponte Nuevo di
Rostino”.
Vignali zasłużył sobie na wdzięczność monarchy nie tylko gorliwością katolicką. Krępy, nieco podobny do
Napoleona, przebierał się w jego stroje i pędził konno w interior wyspy, pociągając za sobą strażników. W ten
sposób dawał swemu panu godziny upragnionej samotności nad brzegiem oceanu.
Aleksander również wybrał na miejsce swej śmierci wielką wodę — port w Taganrogu. Obaj znaleźli — w
Atlantyku i w Morzu Azowskim — oczyszczający smutek niezmierzonej przestrzeni, która nie osądza, nie
rozmienia na drobne i pozwala przeglądać się w bezkresnym lustrze swego majestatu.
Wielka woda odwzajemniła się im tylko jednym gestem: skarbem tajemniczej śmierci i jej legendy. Legendy iden-
tycznej — czyż nie byli „braćmi”?
Mówiono, że na Świętej Helenie pochowany został sobowtór cesarza, żołnierz Robeaud, on zaś skończył jako
mnich Hilarion w zamku La Case. Mówiono, że w Taganrogu podstawiono za cara trupa jego sobowtóra,
żołnierza pułku Siemionowskiego, Aleksander zaś zmarł dopiero w roku 1864 w okolicach Tomska jako
świątobliwy pustelnik Fiodor Kuźmicz. Wszystko identycznie, gdyż mówiono także, iż obaj dokonali żywota w
Afryce — Aleksander jako mnich jednego z klasztorów, Napoleon jako władca murzyńskiego państewka,
widziany jeszcze w roku 1840. Wiele przesłanek — na przykład fakt, iż kiedy otwarto w trzydzieści lat po śmierci
Aleksandra jego trumnę, okazała się pusta — sprawiło, iż do dzisiaj niektórzy znawcy epoki nie wierzą w
podręcznikowe zgony obydwu. Legendy dlatego właśnie tak hipnotyzują, że są sfinksami historii, nie do
poznania są sekrety ich serc.
Lecz nie to jest ważne w naszej opowieści, to zaś, iż obaj boscy pokerzyści — zapatrzeni pobożnie w fale morza
zwyciężyli przed śmiercią, znaleźli bowiem w nostalgii odosobnienia swoją „godzinę życia”, ową największą
mądrość dojrzenia do ostatecznej prawdy, która zawarta jest w XVI—wiecznej inskrypcji pustelnika Salima na
ścianie Bramy Zwycięstwa w ruinach wymarłego Fatehpur Sikri. Fatehpur Sikri to najpiękniejsze „ghost-town”
(miasto-widmo) w Indiach, do których mieli się wybrać razem, zaś owa najmądrzejsza z maksym brzmi:
„Świat jest jak wielki most: przejdź go, ale nie buduj na nim domu. Ten, kto ma nadzieję na jedną godzinę,
będzie miał nadzieję na całą wieczność. Świat jest tylko na jedną godzinę — spędź ją szlachetnie i pobożnie.
Reszta jest nie do poznania...”
NOTKA BIBLIOGRAFICZNA
Wymienianie źródeł bibliograficznych i archiwalnych, z których korzystałem pisząc tę relację, mijałoby się z
celem. Było ich bardzo dużo (część z nich przytoczyłem w tekście), a niektóre posłużyły do zaczerpnięcia
jednozdaniowego cytatu, jednego zaledwie dialogu lub wydarzenia. Biografie, monografie, zbiory odezw
wojskowych, ustaw i dokumentów dyplomatycznych, listy, pamflety, pamiętniki i panegiryki, wiersze, poematy i
sztuki teatralne związane z opisywanymi wydarzeniami — dały mi swe kamyki dla tej mozaiki. Wyliczanka
zajęłaby zbyt wiele miejsca, ale nie to jest podstawową przyczyną rezygnacji z niej, lecz to, że — chociaż każde
słowo w tej książce mogę udokumentować — nie pragnę nadawać jej nawet pozorów pracy naukowej. Historia
interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą we współczesność, i właśnie metaforze
literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko. Ta książka nie
jest monografią cesarskiego pokera, lecz powieścią o nim, która odkurza starą mądrość Byrona z „Wędrówek
Childe Harolda”:
„Taki jest morał wszystkich naszych dziejów, Że co raz było, ciągle się powtarza. Choć wciąż Historia kart sobie
przysparza, Ma tylko jedną kartę...”
Gore Vidal, omawiając (na łamach „L’Unita” z 18 XII 1984) książkę Orwella „1984”, pochwalił autora za trafną
przepowiednię, dotyczącą permanentnego konfliktu dwóch potęg światowych, wschodniej i zachodniej. Vidal
stwierdził: „Nie znam poza Orwellem nikogo, kto by to przewidział”.
Panie Vidal!...
Prawie półtora wieku przed Orwellem Napoleon powiedział: „Są tylko dwa kraje: Wschód i Zachód, i dwa ludy:
Wschodu i Zachodu”.
SPIS TREŚCI
Wstęp czyli trzy prezentacje..........
7
Prezentacja pokera............. 7
Prezentacja graczy............. 8
Prezentacja widowni............ 26
1 runda (Runda jeńców i morderców)
MIRAŻ INDYJSKI..............29
2 runda (Runda szeregowców i podoficerów)
KRUCJATA UWIEDZIONYCH DZIECI.....53
3 runda (Runda marszałków i generałów)
W KRZYKU PŁONĄCEGO BOCIANA......8 1
4 runda (Runda sojuszników i wrogów)
POZŁACANY PROM.............1 1 1
5 runda (Runda szpiegów i swawolnych dam)
W ZATRUTYM OGRODZIE AMORA......144
6 runda (Runda aktorów i zdrajców)
0 „ZAJĄCU, KTÓRY DOSTAŁ ŚRUTEM W ŁEB” I OKAZAŁ SIĘ LISEM............186
7 runda (Runda dyplomatów i panien na wydaniu)
TEST MATRYMONIALNY..........2 1 6