189 Neels Betty Dzwony weselne dla Beatrice

background image

BETTY NEELS

Dzwony weselne

dla Beatrice

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bożonarodzeniowe przyjęcie u lady Dowley było towarzy­

skim wydarzeniem roku w malutkiej wiosce o nazwie Little

Estling, położonej kilkanaście kilometrów od Aylesbury
i równie daleko od głównej drogi. I chociaż wioska była od­
legła od wielkiego świata, obfitowała szlachetnie urodzonymi
ziemianami oraz przedstawicielami wolnych zawodów, któ­
rzy wybrali sobie to miejsce na lata zasłużonego odpoczynku
po aktywnym życiu. Kontynuowała tradycje krykieta w lecie,
kościelnych jarmarków na dobroczynne cele w ciągu roku

i wyśpiewywania kolęd w okresie Bożego Narodzenia.

Przyjęcie u lady Dowley było huczne, wielki salon wikto­

riańskiego pałacyku pełen gości, nie dlatego, by specjalnie
lubili lady Dowley, ale z chęci zakosztowania takich smako­
łyków, na jakie większości nie było stać: wędzonego łososia
i parmeńskiej szynki, których apetyczne miniplasterki spo­
czywały na równie małych kawałkach tostu. Wina były także
dobre, gdyż świętej pamięci małżonek lady przed śmiercią
zdołał nieźle zaopatrzyć sporą piwniczkę. Lady Dowley była
kobietą w średnim wieku, lecz nadal przystojną, wyniosłą,

skłonną do wtykania nosa w cudze sprawy i absolutnie prze­
konaną, że ma zawsze rację. Z pewnością doznałaby głębo­

kiego wstrząsu, gdyby się dowiedziała, że przyjaciele i zna­

jomi odczuwają wobec niej uczucie litości, i mimo że niezbyt
ją lubili, gotowi byliby pośpieszyć jej z pomocą, gdyby taka

potrzeba zaistniała.

background image

6

Nieświadoma opinii świata lady Dowley krążyła wśród

gości, wyniosła wobec niższych sobie natomiast wylewna
wobec równych.

- Jakże miło mi pana widzieć - powiedziała łaskawie do

barczystego mężczyzny w średnim wieku, z mądrą twarzą

i przenikliwym wzrokiem. - Rozejrzała się. - A pańska droga
żona? -I nim zapytany zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała:

-I piękna córka?

- Są obie, lady Dowley. Z pewnością dobrze się bawią

- odparł. - A pani i Phoebe? Wszystko w porządku? -

- Phoebe? Miała na pewno przyjść. O, muszę pana prze­

prosić... - Patrzyła mu przez ramię. - Widzę kogoś, kogo

dawno nie widziałam. Proszę pozdrowić żonę, jeślibym miała

jej nie zobaczyć. Może wkrótce spotkamy się na herbatce...

Doktor Crawley zamruczał coś pod nosem. Jego. łagodna

i aż nadto skromna żona była ni mniej, ni więcej, tylko wnu­
czką lorda i jako taka zasługiwała na towarzyskie kultywo­

wanie przez lady Dowley, która wspomniawszy herbatkę na­
tychmiast odeszła.

Jej miejsce u boku doktora zajęła Beatrice. Córka by­

ła o głowę wyższa od ojca, miała co najmniej metr siedem­
dziesiąt cztery wzrostu. Wspaniale zbudowana dziewczyna
o pięknej twarzy i ciemnoblond, a raczej jasnobrązowych,
długich prostych włosach zwiniętych w kok na karku. Ude­
rzały wielkie szare oczy osłonięte rzęsami barwy włosów.
Zachwycał delikatny nosek i kształtne usteczka nad wyraża­

jącą stanowczość brodą.

Widząc wyraz twarzy ojca, powiedziała:

- Nie martw się, rozchmurz twarz. Za pół godziny będzie­

my mogli umknąć... - Zamilkła, gdy para dłoni zasłoniła jej
oczy. - To ty, Derek? Puść! Zmierzwisz mi uczesanie...

Dłonie opadły z oczu, ujęły i obróciły całą postać o sto

osiemdziesiąt stopni.

background image

7

Ujrzała usta gotowe do cmoknięcia i posłusznie nadstawiła

policzek. W tym momencie uświadomiła sobie, że Derek nie

jest sam. Towarzyszący mu potężnej budowy mężczyzna,

o krótko przyciętych siwiejących włosach i jakby opadają­
cych na niebieskie oczy przyciężkich powiekach, patrzył na

Beatrice chłodnym wzrokiem. Zrobiło się jej nieprzyjemnie.
On mnie już nie lubi, pomyślała sobie. A przecież wcale się

nie znamy....

- Beatrice, to jest Gijs van der Eekerk! Gijs, przedstawiam

ci Beatrice Crawley. Znamy się od kołyski, a raczej od space­
rowych wózków prowadzonych przez nasze nianie. Było to
wiele lat temu...

Derek zaraz mu powie, ile mam łat, pomyślała. Wyciągnęła

na powitanie dłoń.

Uścisk mężczyzny był mocny.

- Przyjechał pan w odwiedziny do Dereka? - spytała,

chcąc usłyszeć głos mężczyzny.

- Na dzień, dwa - odparł krótko, nie okazując chęci kon­

tynuowania rozmowy.

- Pan jest Holendrem? - Beatrice nie rezygnowała. - Był

pan już kiedyś w Anglii?

- Bywam tu dość często.

Derek i jej ojciec z ożywieniem rozmawiali i nie mieli za­

miaru pośpieszyć jej z pomocą.

Ku jej zdumieniu mężczyzna odezwał się z własnej woli:
- Jaka szkoda, że konwenanse nie pozwalają nam wypo­

wiedzieć tego, co pragnęlibyśmy powiedzieć, a zmuszają do
wymiany nic nie znaczących zdań. - Miał głos melodyjny
i zaledwie śladowy obcy akcent.

- W istocie nie wypada wypowiadać wszystkiego, o czym

się myśli - odparła cierpko. - Ale panu by to odpowiadało?

- Bardzo - rzekł, uśmiechając się. Uśmiech ten sprawił,

że Beatrice zrobiło się nie wiadomo dlaczego, bardzo głupio.

background image

8

- I ostrzegam, że często to robię. Wypowiadam szczerze

wszystkie myśli.

- Współczuję osobie, która musi tego słuchać - odparo­

wała ostro. - Przepraszam, ale widzę przyjaciółkę, z którą
muszę porozmawiać.

Odeszła i ujrzała go ponownie dopiero wtedy, kiedy rodzi­

ce byli już gotowi do wyjścia. Rozmawiał z pastorem Perkin-
sem, który ujrzawszy ją, przywołał do siebie.

- Beatrice, drogie dziecko, mam do ciebie kilka spraw.

Zajrzyj rano na plebanię... - Zwrócił się do swego rozmów­
cy, mówiąc: - Bo wie pan, Boże Narodzenie, nagromadzi­
ło się masę spraw. Bardzo miło było pana poznać. - Podał
Holendrowi rękę i powiedział do Beatrice: - Muszę teraz
uciekać, ale zostawiam cię pod dobrą opieką. Beatrice to
słodka dziewczyna - obwieścił i odszedł nieświadomy efektu
swoich słów.

Van der Eekerk podniósł wysoko brwi.

- Jestem zbudowany podobną opinią - powiedział. -

I nieco zaskoczony.

Beatrice się zjeżyła.
- Mogłam się tego po panu spodziewać. Już miałam na

końcu języka przeprosiny za niezbyt grzeczny komentarz co
do pańskich myśli, ale teraz się wycofuję.

Jego odpowiedź jeszcze bardziej ją rozwścieczyła.
- Zupełnie słusznie. Utrącanie słowem wyznawcy od­

miennych poglądów jest angielską specjalnością. Poza tym
złość pasuje do pani niczym dodatkowa ozdoba. Proszę nigdy
za nic nie przepraszać.

- Z pewnością nie będę. I jak to dobrze, że prawdopodob­

nie nigdy więcej się nie zobaczymy. Niezbyt dobrze do siebie
pasujemy.

- Chyba nie - zgodził się obojętnie.
- Żegnam! - oświadczyła i gdyby umiała, chybaby odpły-

background image

9

nęła. Nie umiejąc, odeszła sztywno wyprostowana z dumnie

podniesioną głową.

W drodze do domu Beatrice odpowiadała monosylabami

na komentarze matki, dotyczące przyjęcia u lady Dowley. Ku

własnemu zdumieniu miała głowę zaprzątniętą van der Eeker-

kiem. Chciałaby go ponownie spotkać, i to wcale nie dlatego,

że czuła do niego jakąś sympatię. Nie, po prostu chciałaby

dowiedzieć się czegoś więcej o tym dziwnym człowieku.

.- Czy będziesz się jutro widziała z Tomem? - przerwało

jej myśli pytanie matki.

-- Z Tomem?... Bo ja wiem..'.

-

Co za uroczy człowiek! Ten, którego przyprowadził De­

rek... - W czujnej na każde słowo i akcent pani Crawley

rozbudziły się nagle matczyne instynkty. - Ciekawe, skąd on

jest i co robi...?

- Nie mam pojęcia - odparła Beatrice i na tym skończyła

się rozmowa o nowo poznanym mężczyźnie.

Do świąt pozostały tylko dwa dni. George, o dziewięć lat

młodszy brat Beatrice, student medycyny, miał pojawić się na

dwa dni, podobnie jak dwie starszawe ciotki. Beatrice miała

pełne ręce roboty, pomagając matce w kuchni, a pastorowi

w przystrajaniu kościelnego ołtarza. W pewnym sensie była

to pożądana odmiana od jej pracy w londyńskim szpitalu pod

wezwaniem Świętego Justyna. W zasadzie Beatrice była za­

dowolona z tej pracy - sprawowała kierownictwo administra-

cyjne sporego laboratorium. Związała się ze szpitalem tuż po

skończeniu szkoły gospodarstwa domowego i w krótkim cza­

sie otrzymała obecne stanowisko, będące optimum tego, na

co mogła liczyć. Czasami frasowała ją myśl, że spędzi całe

życie w szpitalu. Dwadzieścia osiem lat to już nie pierwsza

młodość. Propozycji małżeństwa otrzymywała wiele, ale żad­

na jej jakoś nie pociągała. Oczywiście mogła zawsze liczyć

na Toma, który zachowywał się tak, jakby wystarczyło, że

background image

10

zechce skinąć ręką, a ona skoczy mu w ramiona. Był ambitny,
wspiął się szybko na pozycję konsultanta i Beatrice podejrze­
wała, iż jego uczucia wobec niej są dużo mniejsze niż nadzieja
na pomoc potencjalnego teścia w zrobieniu kariery. A doktor
Crawley znał wszystkich, których należało znać.

Tom był miłym kompanem, spotykali się często, zapraszała

go nawet na weekendy. Rodzice okazywali mu uprzejmość
i gościnność, chociaż niezbyt go lubili.

George pojawił się w Wigilię tuż po śniadaniu. Był obła­

dowany niezliczonymi paczkami, workiem z brudną bielizną
i skrzynką piwa.

- Nie miałem czasu odpowiednio zapakować prezentów

- wyjaśnił. - Zrobisz to za mnie, Bea?

- Żal mi twojej przyszłej żony — zażartowała.
Zabrała brudną bieliznę brata i zanim poszła po ozdobny

papier i etykietki, włożyła ją do pralki. George siedział za
kuchennym stołem i popijał kawę, na przemian odpowiadając
matce na pytania o studia i wydając polecenia Beatrice, co ma
pisać na etykietkach przytwierdzonych do poszczególnych
prezentów.

Mimo dużej różnicy wieku, brat i siostra żyli ze sobą bar­

dzo dobrze. Beatrice zawsze otaczała George'a troskliwą
opieką, a on z kolei uczynił z niej swoją

;

powiernicę, której

ze wszystkiego się zwierzał.

Ciotki przyjechały w pierwszy dzień świąt rano, wynaję­

tym samochodem. Na głowach miały staromodne kapelusze
o wielkich rondach. Chociaż były jeszcze sprawne i doskona­
le mogły same wyjść z wozu, siedziały sztywno wyprostowa­
ne, póki nie pojawiła się Beatrice, by im pomóc. Opuściły
pojazd majestatycznie, podsunęły policzki do pocałowania
i ruszyły godnie w stronę domu, nie zwracając się ani słowem
do kierowcy. W przekonaniu ciotek świat się nie zmienił od

background image

11

czasów ich młodości i nie należało wprowadzać żadnych

zmian. Beatrice jednak lubiła te dwie zjawy z odległej prze­

szłości.

Po zakwaterowaniu ciotek Beatrice otuliła się starą pelery­

ną, której używali wszyscy, gdy zachodziła potrzeba, i po­

biegła do kościoła, gdzie zastała pastora Perkinsa przy zakła­

daniu lampek choinkowych. Jakoś mu to nie szło. Ruszyła do

pomocy. Biedny pastor Perkins! Wszyscy tak bardzo go lubi­

li... Okropnie się postarzał po śmierci żony.

- Dziękuję ci, moje dziecko, bardzo dziękuję! - Pastor był

wyraźnie poruszony swoją niezaradnością. - Wiem, że cię

prosiłem, żebyś przyszła, ale zupełnie nie mogę sobie przypo­

mnieć po co. Co ja od ciebie chciałem?

Nim Beatrice zdołała cokolwiek odpowiedzieć, pastor ude­

rzył się w czoło i powiedział:

- Co za przemiły człowiek, ten przyjaciel Dereka. Szkoda,

że nie miałem więcej czasu, żeby z nim pogawędzić. Mam

nadzieję, że go jeszcze zobaczymy?

-

Chyba nie - odparła Beatrice. - To jest Holender, który

przyjechał z krótką wizytą.

- A szkoda, wielka szkoda! Aaa, już wiem, czego od ciebie

chciałem, moja droga! Gdybyś tak mogła zająć się dziećmi

podczas święcenia żłóbka?

- Oczywiście! Dziś o szóstej, prawda?

- O szóstej. Kochana z ciebie dziewczyna! Kiedy wracasz

do pracy?

- W drugi dzień świąt wieczorem. Ale teraz muszę ucie­

kać. Przyjechały ciotki i George. Mama potrzebuje pomocy

w kuchni.

- Oczywiście, oczywiście, moja droga. Leć!... Pomyśleć,

jak to było niedawno... Byłaś małą dziewczynką... Ile ty

masz lat, moje dziecko?

- Dwadzieścia osiem.

background image

12

- Powinnaś już mieć męża i dzieci!
- Niech tylko tego męża znajdę, to będą i dzieci. A ślub

mi da i chrzcić będzie dzieci, nie kto inny, a pan, pastorze

- roześmiała się.

Wracając do domu, zadumała się jednak nad własną, wcale

niewesołą sytuacją. Kandydatów na męża co prawda nie bra­
kowało, jednak żaden z nich nie wywołał trzepotania serca.

- Chyba będzie ze mnie jeszcze jedna ciotka! - oświadczyła

napotkanemu pod domem kotu Horacemu, który przyplątał się
do rodziny Crawleyów przed kilku laty i z nią pozostał.

Po raz pierwszy od trzech lat spędzała święta w domu.

Cieszyła się jak dziecko. Tęskniła zwłaszcza do uroczystości
święcenia żłóbka. Zawsze ją to fascynowało. Gromadka pod­
nieconych dzieci odzianych przez matki w stare kotary i szla­
froki, z papierowymi złotymi koronami na główkach... Dzie­
ci czuły się głównymi aktorami i aż promieniały. Nie zawio­
dła się i tym razem. Uspokajała niesfornych, baczyła na wszy­
stkie strony, poprawiała stroje i czuła się szczęśliwa... jak
dziecko. Świetnie się bawiła!

Potem wróciła do domu na kolację, podczas której miała

okazję wysłuchać po raz nie wiadomo który ciotczynych
wspomnień z młodości. Gdy miała już dość, wymknęła się
z George'em, by posłuchać jego opowieści o studenckim ży­
ciu i praktyce w szpitalu.

- No, a co u ciebie? - spytał George, gdy już wyczerpał

temat dotyczący jego osoby. - Najwyższy czas, żebyś wyszła
za mąż - stwierdził. - Może za Toma?

- Tom? - Roześmiała się. - Od dawna usiłowałam się

w nim zakochać. Naprawdę. I nic z tego. Czy to nie śmieszne,
George? Bo wiesz, stale mam wrażenie, że jemu nie chodzi
o mnie, ale o protekcję ojca...

- No, to nie zwlekaj, spisz go na straty i zacznij rozglądać

się za kimś innym. Nikogo nie masz na widoku?

background image

13

Odparła, że nie, ale sama się zdziwiła, że nagle stanął jej przed

oczami mężczyzna poznany na przyjęciu u lady Dowley... Po­
trząsnęła głową i stanowczym głosem powtórzyła, że nikogo
takiego nie ma. Ten Gijs nie jest zbyt sympatyczny...

George spojrzał dziwnie na siostrę, ale nic nie powiedział.

Beatrice jest kimś zainteresowana, ale jeszcze nie jest świado­

ma swoich uczuć, pomyślał.

Nadszedł wreszcie pierwszy dzień świąt i upłynął zgodnie

z tradycją: poranne rozdawanie prezentów, msza, uroczysty
obiad z pieczonym indykiem, śliwkowy pudding, minipetar-
dy pokojowe, tort. Po nim drugi dzień świąt, jakże spokojny
po pełnych zamętu dniach poprzednich. I także skończył się
zbyt szybko.

Wieczorem Beatrice zapakowała torbę i włożyła ją do ba­

gażnika samochodu,, a obok na siedzeniu postawiła pudło
z resztkami indyka i tortu, które matka uważała za niezbędne
uzupełnienie szpitalnego wiktu. Ucałowała wszystkich, obie-
cując, że powróci, gdy tylko dostanie parę dni wolnych, i od­

jechała.

Mijając imponującą rezydencję lady Dowley, przypomnia­

ła sobie przenikliwe spojrzenia poznanego tam przyjaciela
Dereka. Szkoda, że Dereka nie zastanie w szpitalu, jest przez
cały tydzień ha urlopie. Może by jej coś powiedział o Gijsie.

Beatrice zaliczała się do kategorii dobrych kierowców.

Wkrótce znalazła się już na londyńskich przedmieściach.
O tej porze ruch był słaby, więc szybko dotarła do śródmie­
ścia, choć potem miała trudną przeprawę wąskimi i zaniedba­
nymi uliczkami wschodniej części miasta. Wreszcie ujrzała
czerwoną sylwetkę szpitala, górującą nad rzędami ponurych,

jakby okopconych domków z czerwonej cegły. Zaparkowała

wóz na tyłach szpitala i dźwigając bagaże, weszła bocznymi
drzwiami do budynku, w którym mieściło się laboratorium
patologiczne i przynależne doń sekcje naukowe. Jej służbowe

background image

14

mieszkanko mieściło się na najwyższym piętrze - spory pokój
miło umeblowany, łazienka z prysznicem i kuchenką. Jedynie

widok z okien był przygnębiający: kominy fabryczne, zabite
deskami sklepy i opustoszałe magazyny. Dlatego też na para­

petach stały doniczki z kwiatami. Wraz z porozrzucanymi ko­
lorowymi poduszkami i paroma lampami o ładnych abażu­
rach mieszkanko stało się zupełnie przytulne.

Rozpakowując przywiezione rzeczy, Beatrice pomyślała

sobie, że właściwie nie powinna narzekać. Miała stosunkowo
dobrze płatną pracę, którą lubiła, no i miłe miejsce odpoczyn­
ku. Jej biuro znajdowało się na parterze. Stamtąd właśnie
dyrygowała personelem administracyjnym, tam rozwiązywa­

ła problemy zaopatrzenia, płaciła rachunki i wykonywała całą
konieczną robotę papierkową, a było jej co niemiara. Pozo­
stawał jeszcze bardzo delikatny problem radzenia sobie z uty­
tułowanymi dżentelmenami przy mikroskopach i ich laboran­
tami. Beatrice miała dumny tytuł głównego administratora,
chociaż sama siebie określała raczej jako gospodynię.

Otwierała właśnie puszkę z zupą, kiedy zadzwonił Tom.

- Panienka już "wróciła! Ha! Żyła sobie podczas świąt

w luksusie domowych pieleszy, podczas kiedy my urabiali­
śmy sobie ręce po łokcie. . . I z pewnością chodziłaś z przyję­
cia na przyjęcie...

- Byłam tylko na jednym - odparła, zastanawiając się,

dlaczego nic wobec Toma nie czuje.

- Szczęściara! Może mi o wszystkim opowiesz jutro wie­

czorem. Będę miał kilka wolnych godzin. Moglibyśmy gdzieś

pójść na kolację. Odpowiada ci punkt siódma?

- Jutro jestem zajęta. - Zmarszczyła brwi. Tom jest za­

wsze taki pewien, że ona czeka na każde zawołanie. - Muszę
się zająć przygotowaniami do sympozjum następnego dnia...

- Przestań, na miłość boską, ciągle niańczyć tych starych

pryków!

background image

15

- Nikogo nie niańczę. Wykonuję swoje obowiązki - od­

parła dość ostro.

Tom wybąkał parę słów przeprosin, ale nie zrezygnował.

- No, to może wybierzemy się na drinka i filiżankę ka­

wy. .. Będę czekał przed szpitalem o ósmej i jeśli nie pojawisz

się do wpół do dziewiątej, to po prostu odjadę. Dobrze?

Zgodziła się.. Po odwieszeniu słuchawki pomyślała, że mo­

że trzeba było przyjąć zaproszenie na kolację. Tom był napra­

wdę bardzo zajęty, to świetny fachowiec. Wcześniej czy

później poprosi ją o rękę. Stale nękała ją myśl, że jej, nie

kocha. W każdym razie nie tą miłością, jakiej pragnęła. I gdy­

by była zwykłą szpitalną urzędniczką bez ustosunkowanego

ojca, to by na nią nie zwrócił uwagi. No tak, ale z drugiej

strony Tom był ambitny, wytrwale piął się w górę, ciężko

pracując, u jego boku z pewnością wiodłaby miłe życie. Krę­

ciła się po pokoju, biorąc do ręki i odkładając różne przed­

mioty. Czuła się wytrącona z równowagi.

Następnego dnia nie miała czasu na puste rozmyślania.

W surowej szarej sukni z białym kołnierzykiem i takimiż

mankietami obeszła swoje „gospodarstwo", sprawdzając, czy

wszystko jest w porządku, czy wszyscy odpowiednio wyko­

nują powierzoną im pracę i czy kucharka da sobie radę z

przygotowaniem porannych kaw i popołudniowych herbat,

nie zapominając o kanapkach. Nie znała jeszcze ani nazwisk,

ani liczby gości mających przybyć na sympozjum, skoncen­

trowała się więc na przygotowaniu sali konferencyjnej w po­

bliżu jej biura.

Po świętach ze zdwojoną energią wznowiono prace w po­

szczególnych laboratoriach i tego dnia cały personel meryto­

ryczny pracował do późnych godzin. Dopiero po siódmej

wieczorem mogła udać się do swojego studia. Chętnie wzię­

łaby prysznic i zjadła kolację przy gazowym kominku, odzia­

na w wygodny szlafrok, ale czekało ją spotkanie z Tomem.

background image

16

Po prysznicu ubrała się w zieloną wełnianą sukienkę, włożyła
ciepły płaszcz, nasadziła na głowę wełnianą czapeczkę i za­
brawszy torebkę, wyszła z domu. Za główną bramą szpital­
nego terenu zobaczyła samochód Toma i jego - czytającego
gazetę. Złożył ją powoli, gdy ujrzał Beatrice, i otworzył dla
niej drzwiczki.

- Miałem czekać jeszcze tylko pięć minut - oświadczył,

gdy wsiadła. Z jego tonu wynikało jasno, że przemawia pan
i władca, którego nie obchodzi, czego mogą pragnąć poddani.

W milczeniu zapięła pas. Jeszcze bardziej pogorszył się

jej nastrój, gdy Tom obwieścił, że po drinku Beatrice z pew­

nością będzie miała lepszy humor, po czym wdał się w skom­
plikowany opis własnych problemów. Nawet nie zapytał,

jak spędziła święta. Żałowała, że zgodziła się na to spotka­

nie. I właściwie po co?. Siła przyzwyczajenia? Zupełnie
niepotrzebnie zezwoliła na zacieśnienie łączącej ich
przyjaźni. Nadszedł czas, aby z tym skończyć. Była jednakże
na tyle uczciwa wobec siebie i Toma, by przyznać, że chociaż
w tej chwili bardzo ją złościł, w przeszłości spędziła z nim
wiele miłych wieczorów. Było to jednak wówczas, gdy się
dopiero zaprzyjaźniali. Znacznie później zdała sobie sprawę,
że jest dla Toma po prostu środkiem dotarcia do celu. Celem
był jej ojciec. Może dziś uda się przeprowadzić szczerą roz­
mowę?

Tom nigdy nie pytał, zawsze obwieszczał. I tym razem

oświadczył:

- Idziemy do knajpki w Tower Thistle. Siądziemy przy

barze. Mam tylko godzinę. Z pewnością będę też budzony
w nocy. A przydałoby mi się trochę snu. Wczoraj wieczorem
mieliśmy wspaniałe przyjęcie świąteczne, poszedłem spać do­
piero o drugiej nad ranem, a wezwano mnie już o piątej rano.
Cała nadzieja, że nie zawsze tak będzie. Niech tylko usadowię
się na prywatnej praktyce, może w jakiejś spółce lekarskiej

background image

17

z kimś znanym... - Długo się nad tym rozwodził, pewny, że

Beatrice jest zafascynowana tematem.

Docierała do niej połowa jego słów. Rozmyślała o czeka­

jącym ją dniu. Uczestnicy sympozjum zjawią się z samego

rana. Trzeba będzie dopilnować, aby była kawa i kanapki...

Dla przyzwoitości wtrącała od czasu do czasu słowa: „napra­

wdę!", „czyżby?", „oczywiście" i „co ty mówisz!".

Jednakże zasiadłszy przy stoliku w hotelowym barze

(a nawiasem mówiąc bardzo nie lubiła hotelu Tower Thistle),

poświęciła już całą uwagę Tomowi. Pogryzając mikroskopij­

nej wielkości kanapki i popijając je winem, marzyła o sma­

żonych jajkach, fasolce po bretońsku i dzbanku gorącej her­

baty lub kawy. Odczuwała głód, którego kawałeczki chleba

z listkami rzeżuchy absolutnie nie zaspokajały. Niestety, Tom

nie należał do mężczyzn, których można poprosić, by zapro­

wadzili dziewczynę do najbliższego MacDonalda. Poza tym,

jeśli on nie był głodny, to nie miał prawa być głodny nikt

w jego towarzystwie. Nigdy jeszcze jej nie spytał, czy miała­

by ochotę coś zjeść. Niedobrze, postrzegam go w coraz czar­

niejszych kolorach, pomyślała.

W barze było gwarno i Tom musiał mówić dość głośno.

Wsparł łokcie na stoliku, pochylił się ku Beatrice i spytał:

- Czy nie uważasz, że nadszedł czas, abyśmy zaczęli robić

plany?

- Na jaki temat?

- Naszej przyszłości. Mam jeszcze do odrobienia sześć

miesięcy stażu w szpitalu u Świętego Justyna i będę gotów do

prywatnej praktyki. Do zakupienia udziału w jakiejś dobrze

prosperującej spółce. Oczywiście będzie mi na to potrzebny

kredyt bankowy, ale twój ojciec zapewni mi odpowiednie

kontakty. Mimo że jest prowincjonalnym lekarzem, ma ol­

brzymie znajomości wśród liczących się ludzi... Poza tym

twoja matka... - Zamilkł znacząco i oblekł twarz w rozbra-

background image

18

jąjący uśmiech. - A kiedy to wszystko już załatwimy, będzie­

my mogli się pobrać.

Beatrice zabrakło słów z oburzenia. Wolała milczeć. Co za

arogancja. A oświadczyny, jeśli można tak to nazwać, były

jedynie koniecznym dodatkiem do chytrego planu. Obracając

w dłoni kieliszek z winem, zastanawiała się, co by się stało,
gdyby chlusnęła mu zawartością w twarz.

Gdy nieco opadły w niej emocje, powiedziała spokojnie:

- Kiedy ja nie mam zamiaru za ciebie wychodzić.
- Nie opowiadaj głupstw, dziewczyno! - roześmiał się.

- Oczywiście, że masz i chcesz. A z jakimż to innym zamia­
rem chodzisz ze mną od tygodni? Ja też nieraz napomykałem,
że po zakończeniu szpitalnego stażu zamierzam..'.

- Nie przypominam sobie, abyś kiedykolwiek pytało mo­

je życiowe plany - przerwała mu. Chociaż się w niej gotowa­

ło, zachowywała niemalże pogodny wyraz twarzy. - Jedynie
ty miałeś plany wykorzystania mojego ojca i jego znajomości.
Pojęcia nie mam, po co ci była moja matka.. .-Ha, domyślam
się: lordowska wnuczka. Bardzo cenne!

Tom najwidoczniej traktował słowa Beatrice jako przeko­

marzanie się, gdyż powiedział wesoło:

- Nigdy nikomu nie zaszkodziły dobre znajomości i koli­

gacje.

- Tom, ja mówię poważnie: nie miałam i nie mam zamiaru

wyjść za ciebie. Pojęcia nie mam, skąd odniosłeś takie wra­
żenie. Nie dawałam po temu powodu. Przyjaźniliśmy się, ot
i wszystko!

- Hmm, jesteś mi bardzo droga, dziewczyno... - Nawet

nie zwrócił uwagi na jej reakcję w postaci przykrego gryma­
su. - Wiem, że będziesz doskonałą żoną, a ja dzięki two­
im koneksjom, to znaczy twojego ojca, szybko zrobię karie­
rę. Będziesz żoną znanego lekarza... - Dokończył swego
drinka i nie pytając jej, czy jest gotowa, wstał. - Idziemy

background image

19

- oświadczył. - Mam paru pacjentów, których muszę jeszcze

obejrzeć.

Odwiózł ją przed szpitalną bramę, dodając na pożegnanie

jak gdyby nigdy nic:

- Będziesz musiała, oczywiście, rzucić swoją pracę. Mu­

simy wkrótce się spotkać na trochę dłużej i wszystko dokład­

nie omówić.

- Tom, ja mówiłam poważnie i powtarzam: nie mam za­

miaru za ciebie wychodzić, i nie zamierzam rzucać mojej

pracy! Będzie chyba lepiej, jeśli przestaniemy się widywać.

- Zawahała się i dodała: - Z pewnością znajdziesz wiele

dziewcząt, których rodzice mają doskonałe znajomości. I wy­

bierzesz sobie wspaniałą żonę.

- Niemądra z ciebie dziewczyna. Przecież wybrałem cie­

bie. I zmienisz zdanie. Już ja się o to postaram. Kiedy będę

miał wolną chwilę, to wybiorę ci pierścionek zaręczynowy.

Ruszył, gdy tylko wysiadła. Nawet się nie pożegnał. I wy­

dawał się bardzo zadowolony z siebie.

Beatrice pobiegła w stronę budynku, w którym mieszkała.

Właściwie to nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Jeśli

już płakać, to nie z powodu zamierzonego zerwania z Tomem,

ale nad własnym losem samotnej dziewczyny, która nie ma

w pobliżu nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Przełykając

najprawdziwsze łzy, wbiegła do siebie na górę i stanęła jak

wryta. Spodziewałaby się prędzej murzyńskiego wodza z bu­

szu albo Eskimosa prosto z mroźnej Północy niż osoby, która

na nią czekała. Gijs van der Eekerk we własnej osobie, z dło­

nią w rękawiczce na klamce drzwi od jej mieszkania! Z tru­

dem stłumiła okrzyk zaskoczenia.

Skłonił się nisko na powitanie, mówiąc:

- Powiedziano mi na dole, że wkrótce pani wróci. Przy­

szedłem w celu zakopania topora wojennego. Czy mogę za­

prosić panią na kolację? - Dostrzegłszy łzy w kącikach jej

background image

20

oczu, dodał miękkim głosem: - Biedactwo! Łzy? Z jakiegoż
to powodu.

- Nie jestem dla pana żadnym biedactwem! I nic pana nie

obchodzą moje łzy i powody - odparła ostro.'

- W zasadzie ma pani rację - potwierdził. - Ale jedynie

pozornie. Może pani ronić łzy do woli. Proponuję jednak

jakieś przytulniejsze miejsce. I może chusteczka coś pomoże.

-Podał jej wielką chustkę.

- Jeśli odstąpi pan od drzwi, to będę mogła wejść do

przytulniejszego miejsca - odparła, nie przyjmując chustki.
- Sama - dodała.

Usunął się, weszła, on za nią. Nie zrobiła nic, by. go po­

wstrzymać.

- Skąd pan się tu w ogóle wziął? - spytała.
- Mam tu jutro jakiś odczyt...
- Ooo? Jest pan lekarzem... chirurgiem?
- Hematologiem. Porozmawiamy podczas kolacji...
- Nie chcę żadnej kolacji;.. To znaczy, bardzo panu dzię­

kuję, ale chciałabym zostać sama.

- Aaa, już pani jadła w towarzystwie tego młodego czło­

wieka...?

- Pan mnie śledził?
- Skądże, wysiadałem właśnie z samochodu, kiedy zoba­

czyłem panią i jego...

- Przepraszam - zreflektowała się.
- Ponawiam moją propozycję. Serdecznie zapraszam na

przeprosinową kolację.

Westchnęła po części rozbrojona jego przyjaznym tonem.

Pomógł jej zdjąć płaszcz.

- Proszę się przygotować i nie zajmować mną - oświad­

czył i bezceremonialnie zaczął zapalać lampy, zaciągać zasło­
ny w oknach, a wreszcie zapalił gazowy kominek. Czynił to
naturalnie, jakby był u siebie.

background image

21

Beatrice była zaskoczona zarówno jego zachowaniem, jak

i własną akceptacją obecności nie znanego jej w zasadzie

mężczyzny. Poszła za kotarę sypialnianej wnęki, aby przy

toaletce poprawić makijaż i uczesanie. Słyszała jego kroki,

gdy chodził po pokoju i cichutko pogwizdywał. Uświadomiła

sobie, że jest to pierwszy mężczyzna, który przekroczył próg

jej pokoju, nie licząc ojca odwiedzającego córkę. Nigdy nie

przyszło jej do głowy zaprosić Toma czy innego z lekarzy,

którzy zabierali ją na kolację. Co ją, do diabła, skłoniło, żeby

akceptować obcego?

Poderwała się i wyszła zza kotary.

- Postanowiłam już nie płakać i nie chcę żadnej kolacji

- oświadczyła, dumnie podnosząc głowę.

Van der Eekerk wpatrywał się w nią milcząc.

- Słyszał pan?

- On panią rzucił czy pani jego? A może to tylko sprze­

czka zakochanych?

Coś w niej pękło, łzy polały się strumieniem. Usiadła w fo­

telu i szlochała.

- Umiem słuchać i do tego jestem pani obcy. Obcemu

łatwiej zwierzyć się z trosk. Wysłucham, pani zrobi się lżej,

a ja zapomnę.

- Jest mi bardzo źle... - zaczęła i pomyślała, że chyba

postradała zmysły, zwierzając się człowiekowi, którego od

pierwszego wejrzenia postanowiła nie lubić.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Słowa same zaczęły płynąć, jakby runęła jakaś tama. Za­

pomniała o obecności mężczyzny. Nim zaczęła wgłębiać się
w szczegóły własnego życia, zdążyła się dowiedzieć, że jej
gość jest profesorem. I chyba ten tytuł skłonił ją ostatecznie
do odsłonięcia własnej duszy. Profesor to coś takiego jak
spowiednik, prawda? Tak sobie pomyślała i przystąpiła do
obrachunku z własnym życiem.

Opowiedziała wszystko o Tomie, o jego ambicjach, meto­

dach postępowania i swoich własnych podejrzeniach. Opisała
przebieg rozmowy tego wieczoru i wspomniała nawet, że
Tom zjadł sam prawie wszystkie kanapki, nie pytając jej na­
wet, czy jest głodna. Zakończyła stwierdzeniem, iż wie na
pewno, że nie kocha Toma, a przede wszystkim mierzi ją jego
zadufanie w sobie i pewność, że ona czeka tylko na każde

jego skinienie.

- A propos tych kanapek - przerwał cierpliwy dotąd słu­

chacz. - Gdzieś tam czeka na nas kolacja.

- Nie chcę... - zaczęła, ale widząc wyraz twarzy van der

Eekerka, zmieniła decyzję. - Bardzo dziękuję, jestem rzeczy­
wiście głodna. Ale niech to będzie jakieś skromne miejsce, bo
nie jestem odpowiednio ubrana, aby pójść do ekstra lokalu.
Zna pan Londyn?

- Daję sobie radę - odparł skromnie. - Z pewnością zna­

jdziemy jakieś miłe miejsce. Nie traćmy czasu. Idziemy! - za­

dysponował.

background image

23

Na dworzu zrobiło się zimno. Ujął ją pod ramię, poprowa­

dził do bentleya i usadowił w środku.

W milczeniu podziwiała luksusowe wyposażenie wnętrza.

- Z Holandii samochodem? Promem przez Kanał? - zdzi­

wiła się.

- Podczas mojego pobytu mam odwiedzić kilka szpitali.

Duża oszczędność czasu, jeśli ma się wóz.

Prowadził pewnie mimo lewostronnego ruchu. Zoriento­

wała się szybko, że zna doskonale Londyn. Bez błądzenia

dotarł do Camden Passage, zatrzymał wóz pod parkometrem,

wysiadł, otworzył drzwi z jej strony i pomógł wysiąść. Na­

karmił drobnymi parkometr i ująwszy Beatrice pod rękę,

przeprowadził na drugą stronę jezdni, do restauracji „Frede-

rick". Słyszała o niej, ale nigdy tu nie była. Czy jest odpowie­

dnio ubrana do tego lokalu?

Zauważył jej wahanie.

- Proszę się nie martwić, jest pani doskonale ubrana - za­

pewnił.- - Wygląda pani wprost wspaniale - dodał.

Tak by powiedział George, pomyślała. Wiedziała, że

w granicach swoich -możliwości finansowych ubiera się do­

brze i ze smakiem, niemniej ten wełniany płaszcz i czapeczka

nadawały się raczej do cichego kąta w barze, niż do odwie­

dzenia eleganckiej restauracji.

Profesor, bo tak zaczęła nazywać go w myślach, wprowa­

dził ją do lokalu, nie zapominając o miłym słowie dla wyga-

lowanego odźwiernego.

Oddali płaszcze w szatni i Beatrice poszła poprawić przed

lustrem fryzurę. Gdy dołączyła do profesora, ten z ożywie­

niem dyskutował z maitre cThotel,. który poprowadził gości

do stolika pod oknem i przed odejściem konfidencjonalnie

wyjawił, że kucharz ma tego wieczoru doskonałe bażanty.

- Bażanty czy coś innego? - spytał profesor, gdy pojawił

się kelner.

background image

24

- Zgoda na bażanta - odparła z uśmiechem Beatrice. Po­

czuła się nagle bardzo głodna i dziwnie zadowolona z życia.

- Ale widzę tutaj krem z kraba, to musi być pyszne. Może

od tego zaczniemy? - zaproponował jej towarzysz, studiując

pilnie menu.

Była tak głodna, że zgodziłaby się na kromkę chleba, byle

podano ją szybko.

Wspaniały krem z krabów i nie mniej wspaniały pieczony

bażant wprawiły ją w jeszcze lepszy humor. Uczucie upoko­

rzenia opuściło ją zupełnie. Kiedy wybierała deser, była już

znowu pewną siebie panią administrator, toczącą uprzejmą

rozmowę przy restauracyjnym stoliku. Nie umykało jej uwagi,

że van der Eekerk bardzo pilnie się jej przygląda.

Była tym nieco zmieszana i sądząc, że ma to coś wspólne­

go z jej wcześniejszym załamaniem, wybąkała:

- Przepraszam za moje zachowanie w mieszkaniu...

- Nie wracajmy do tego - odparł. - Każdy ma takie chwi­

le. Rozumiemy się przecież. Gdybym to ja był przygnębiony,

wówczas pani by mnie cierpliwie wysłuchała... Pomówmy

o dniu jutrzejszym. Gdzie mamy się spotkać? Przy głównym

wejściu do szpitala?

-' Nie ma potrzeby. Od razu w budynku laboratorium. Tam

będę na wszystkich czekała. Mam listę uczestników sympo­

zjum. ..

- I jakie są pani dalsze obowiązki?

- Kiedy stwierdzę, że wszyscy zaproszeni przybyli, pójdę

do kuchni sprawdzić, czy gotowa jest kawą i biszkopty, potem

dopilnuję lunchu. O pierwszej w bufecie. O czwartej trzeba

podać herbatę i kanapki...

- Ale ma pani personel?

- Oczywiście, do moich obowiązków należy nadzór.

Po lodach profesor zamówił kawę.

- Widuje się pani często z młodym Derekiem?

background image

25

- Bardzo rzadko. Tylko wtedy, kiedy jestem u rodziców

w Little Estling. Nie zawsze jesteśmy w tym samym czasie.

Przyjaźni się pan z nim? - Chciała wspomnieć o różnicy ich

wieku, ale ugryzła się w język i zaczerwieniła.

- Wydaję się pani na to zbyt stary? - powiedział za nią.

- Przyjaźnię się z jego ojcem. Znam całą rodzinę od wielu lat.

- Przepraszam - wybąkała.

- Za myślenie i ciekawość nie należy przepraszać - od­

parł z uśmiechem. - Dwukrotne przeprosiny w ciągu pół go­

dziny, Beatrice! Niech pani więcej tego nie robi, bo będę

musiał zmienić o pani zdanie.

Uśmiechnęła się także. Zaczęli rozmawiać o Dereku.

Odwiózł ją przed boczne wejście szpitala około godziny

jedenastej wieczorem.

- Tu nie wolno parkować - zauważyła Beatrice.

Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Wyszedł z wozu

i otworzył jej drzwiczki, a następnie ruszył za nią w kierunku

laboratoryjnego gmachu.

- Dziękuję za przemiły wieczór. Było to z pańskiej strony

niesłychanie uprzejme... Dobranoc, panie profesorze van der

Eekerk. - Wyrecytowała to wszystko jakby z podręcznika do­

brych manier.

- Nie ma za co dziękować - odparł obojętnie i szedł dalej.

- A w ogóle to nic nie mówmy, gdyż trzeba zachować równy

oddech na drapanie się po schodach.

- Ale... - próbowała oponować.

- Sza! - uciszył ją.

I milczała, bo co tu było mówić.

Na górze wziął od niej klucz, otworzył drzwi, przepuścił,

a potem pozapalał światła. I dopiero wtedy pożegnał się, ży­

cząc dobrej nocy. Schodził na dół po schodach, przeskakując

po dwa stopnie.

Jak niesforny chłopak, pomyślała sobie. Przedziwny czło-

background image

26

wiek! I chyba da się lubić. Ale jednak jest inny. Zazwyczaj

mężczyźni, żegnając się z nią po wspólnie spędzonym wie­

czorze, dziękowali jej za towarzystwo i dawali do zrozumie­

nia, że mile spędzili czas. A on na ten temat nie powiedział

ani słowa.

Biorąc kąpiel, pomyślała jeszcze, że nazajutrz nie będzie

już miała okazji z nim rozmawiać, a zaprosił ją na kolację

tylko dlatego, że znalazł się w Londynie sam i chciał z kimś

porozmawiać, a ona napatoczyła mu się przypadkowo, gdy

przyszedł rozejrzeć się wstępnie po szpitalu.

Idąc spać, ani razu nie pomyślała o Tomie.

Panowie profesorowie zaczęli przybywać około wpół do

dziewiątej rano. Od tej chwili Beatrice była bez przerwy za­

jęta, poza zwykłymi obowiązkami pomagając starszym po­

zbywania się płaszczy, podnosząc upuszczone szaliki, odna­

jdując zgubione notatki i posiane gdzieś okulary. Wielu mu­

siała odprowadzić na wyznaczone im miejsca w sali konfe­

rencyjnej - ponurej, z niewygodnymi krzesłami i o ścianach

pomalowanych na wyjątkowo odpychający odcień zieleni.

Aby osłodzić przybyłym pobyt w tak nieprzytulnym miejscu,

Beatrice ustawiła na prezydialnym stole kosz hiacyntów tuż

obok obowiązkowej karafki z wodą i tacy ze szklankami dla

ochrypłych mówców.

Program poranka przewidywał dwa referaty. Oba były

dłuższe niż miały być, co doprowadziło do wściekłości ku­

charkę, która zagroziła, że poda zimne baranie kotlety, gdyż

nie mogą stać zbyt długo na ogniu. Nie były jednak zimne,

kiedy wreszcie udało się Beatrice skłonić profesorską trzódkę,

by przeszła do sąsiedniej salki wykładowej przekształconej

chwilowo w bufet. Wszyscy wszystko zjedli i Beatrice podej­

rzewała, że w ferworze naukowych dyskusji nikt nie wiedział,

co spożywa.

background image

27

Po południu miał być tylko jeden referat - profesora van

der Eekerka. Tym razem Beatrice modliła się, by wystąpienie

trwało jak najdłużej. W przeciwnym wypadku kuchnia nie

zdąży zmyć naczyń po lunchu i przygotować popołudniowej

herbaty, które to słowo oznaczało nie tylko bursztynowy płyn,

ale kanapki, bułeczki z rozmaitych rodzajów maki, a do tego

masło i konfitury oraz keks.

Wszystko udało się przygotować, nim profesor van der

Eekerk skończył. Beatrice stanęła pod uchylonymi drzwiami

do sali konferencyjnej. Dobiegały ją poszczególne słowa: żół­

taczka, anemia, czynnik Rh i wiele innych nazw o ukrytym

znaczeniu. Otworzyła szerzej drzwi. Van der Eekerk, mówił

dźwięcznym barytonem, wyraźnie, wolno, zaledwie ze ślada­

mi obcego akcentu. W pewnej chwili dostrzegł jej sylwetkę

w drzwiach. Zerknął, nie przerywając toku wystąpienia. Na­

tychmiast się cofnęła, zawstydzona. Tak, na pewno spojrzał

w jej kierunku. A może było to przypadkowe rzucenie okiem

w kierunku drzwi? Spojrzała na zegarek. Lada chwila powi­

nien skończyć. Dała znak kuchennej, by wnoszono z kuchni

tace z kanapkami. Wszystko pójdzie, szybko. Każdy będzie

chciał prędko umknąć - do domu lub do hotelu. Przeważnie

starsi ludzie. Dzień ich zmęczył. A muszą wrócić tu jutro

rano.

Omyliła się. Siedzieli przy herbatce bez końca. Pili jedną

po drugiej filiżankę gorącego płynu, opróżniali tacę po tacy

kanapek i. ciast. „Stado szerszeni", oświadczyła kucharka,

uzupełniając kanapki i dokrajając keks. „I jak oni mogą, je­

dząc, mówić przez cały czas o krwi i czyrakach", dziwiła się.

Beatrice otrzymała pochwałę za organizację dnia. Podszedł

do niej członek zarządu szpitala i wylewnie podziękował,

powtarzając w kółko: „Bardzo sprawnie, bardzo sprawnie,

panno Crawley". Potem chwycił ostatni kawałek keksu i umk­

nął. Po nim zaczęli wychodzić inni i wreszcie Beatrice pozo-

background image

28

stała sama z personelem, który zaczął sprzątać naczynia

i przygotowywać wszystko na następny dzień.

Miała już wracać do siebie na górę, kiedy zupełnie niespo­

dziewanie zjawił się Tom.

- Wiedziałem, że cię tu zastanę! - wykrzyknął. - Ale mia­

łem dzień! Nie masz jakiejś kanapki i resztek kawy?

- Nie mam. Idź sobie, Tom! Jestem zmęczona, miałam

dzień jeszcze gorszy od twego. Nie masz prawa tu wchodzić.

- Od kiedyż to? - spytał, głośno śmiejąc się, przekonany,

że Beatrice po prostu żartuje.

- Masz prawo przyjść do laboratorium w godzinach pra­

cy. Teraz wszystko jest zamknięte, a kawa się skończyła.

- Coś cię dzisiaj ugryzło? Ale to nieważne. Wybaczam ci.

Z pewnością wytrąciły cię z równowagi te staruchy na sym­

pozjum. Kiedy za mnie wyjdziesz, nie pozwolę ci pracować.

Będziesz sobie siedziała w domu i leniuchowała.

- Nie mam najmniejszego zamiaru za ciebie wychodzić.

Idź sobie i nie wracaj - mruknęła ze "złością.

Ani na chwilę nie zmienił wyrazu twarzy, uśmiechając się

cały czas czarująco. Tylko że Beatrice miała absolutnie dość

jego czarujących uśmiechów. Wydawały się jej teraz fałszy­

we. Pragnęła jak najprędzej wrócić do siebie, wziąć gorącą

kąpiel i pójść spać.

Tom chciał ją przytulić do siebie. Odepchnęła jego rękę

i powtórzyła:

- Prosiłam cię, żebyś sobie poszedł i więcej nie wracał!

- Zabrzmiało to szorstko i brutalnie.

Cichutko otworzyły się drzwi i wszedł profesor van der

Eekerk. Spostrzegła go, dopiero gdy stanął koło niej.

- Bardzo panią przepraszam, panno Crawley. Zapodzia­

łem gdzieś rozkład jutrzejszych referatów. Byłaby pani łaska­

wa...? A może przeszkadzam? Bardzo mi przykro, że prze­

szkadzam. - Z niewinnym uśmiechem spojrzał na Toma.

background image

29

- Wcale pan nie przeszkadza - odparła głośniej, niż było

potrzeba. - Chętnie przedyktuję panu harmonogram.

- Dziękuję, bardzo dziękuję. - Uprzejmie przytrzymał To­

mowi drzwi, żegnając go serdecznym dobranoc.

- Po co ta komedia? - spytała ostro Beatrice, gdy Tom

wyszedł.

- Aa! Właśnie! Po co? Słuszne pytanie. Żeby pozbyć się,

jak mniemam, intruza. Żeby teraz móc w pełni zrealizować

program. Jaki program? Bardzo prosty. Kolacja, długa gorąca
kąpiel i spać. W tej kolejności. Przy pierwszej czynności za­
mierzam towarzyszyć. Proszę iść szybko po płaszcz. I bez
żadnych przebierań i innych fanaberii. Prezentuje się pani
wspaniale. Dziś pójdziemy tam, gdzie sprzedają smażone ryby
i frytki na tekturowych talerzykach, dobrze? Albo coś w tym
rodzaju. W ciągu godziny będzie pani z powrotem.

- Miałam zamiar... - zaczęła. Beatrice niepewnie, ale

uciął:

- Mogą być jajka na boczku w kolejarskiej knajpie albo

fasolka na grzance, fasolka po bretońsku oczywiście. Może
gotowane jajka? Taka dorodna panna musi porządnie zjeść.
Jazda po płaszcz!

Całkowicie ją rozbroił. Trzymał przed nią otwarte drzwi

i po paru sekundach wahania wyszła szybkim krokiem i po­
biegła na górę.

Po drodze usprawiedliwiała w duchu własne milczenie

wobec profesora zniewalającą ją wściekłością, która potrafi
odebrać mowę. Prawda była nieco inna: bardzo jej odpowia­
dała propozycja profesora.

Porwała z wieszaka płaszcz i ponieważ profesor powiedział,

że może iść tak jak jest, nawet nie zerknęła w lustro. W drodze
na dół znowu ogarnęła ją wściekłość, bo ta jego. uwaga na temat

jej ubioru i wyglądu była właściwie mało grzeczna.

Ujął ją pod rękę i po przejściu na ukos terenu szpitalnego

background image

30

wyszli na ożywioną ulicę. Większość sklepów była jeszcze
otwarta, napotykali też licznych przechodniów.

- Szpitalny portier poinformował mnie, że o parę minut

stąd, po tej właśnie stronie ulicy, jest doskonały lokal. Nazywa
się „U Alfreda". Zna go pani? - spytał van der Eekerk.

- Owszem, znam - odparła krótko, powstrzymując się od

uwagi, że jej zdaniem jest to bardzo podrzędna knajpa.

Na progu pachnącego smażalnią lokalu powitał ich korpu­

lentny właściciel.

- Alfred jestem, czym mogę państwu służyć?
Lokal był pełny i ledwo usłyszeli pytanie na tle gwaru

rozmów.

- A co ma pan do zaoferowania głodnym, ale mającym

niewiele czasu? - spytał profesor.

- Bez czekania dzbanek gorącej herbaty, a kiedy będziecie

ją państwo pili, usmażymy jajeczka na boczku, do tego parę

pomidorków, chlebuś?... - Alfred obrzucił ich baczniejszym
spojrzeniem. - Szanowni państwo to chyba lepiej pożywią się
w jakimś eleganckim lokalu... - Był przygotowany na wyco­
fanie się gości.

- To, co pan mówi, brzmi jak niebiańska propozycja - za­

pewnił profesor. - Chyba że moja towarzyszka wolałaby coś
innego? - Spojrzał pytająco na Beatrice.

- Nie wyobrażam sobie niczego lepszego. A dobra gorąca

herbata na początek jest nęcącą propozycją.

Alfred rozciągnął twarz w szczerbatym uśmiechu i zapro­

wadził ich do jedynego wolnego stolika.

Herbatę, po niespełna minucie, podała im pulchnawa rozme-

młana dziewczyna. Rozmemłana, ale czysta. Stawiając dzbanek
przed Beatrice, patrzyła w van der Eekerka jak w obrazek.

- Tata powiedział, że wygląda pan zupełnie jak jaki pro­

fesor - zwierzyła się, podniecona.

- Bo ten pan jest profesorem - potwierdziła Beatrice.

background image

31

- O rety, jeszcze nigdy prawdziwego profesora nie widzia­

łam! - Pobiegła powtórzyć tę informację ojcu.

- Skąd mu to do głowy przyszło, temu Alfredowi? Nie

mam ani brody, ani bazyliszkowego spojrzenia...

- Naprawdę wygląda pan na kogoś uczonego. Może trochę

za młodo jak na profesora... - Beatrice nalała herbatę do

filiżanek i podała jedną, swemu vis-a-vis.

- No cóż, jestem już siwy, a że kocham życie... Może

dlatego wyglądam ciut ciut młodziej... Chyba powinienem

zapuścić brodę.

- To prawda, że ludzie często kojarzą tytuł profesora ze

starczym wyglądem, ale pan należy do gatunku młodzień­

czych profesorów. - Zaczerwieniła się. Co się z nią dzieje?

Prawi komplementy mężczyznom? - Chyba pan nie ma jesz­

cze czterdziestki? - spytała.

- A no nie mam. Trzydzieści siedem. A ile pani ma lat,

proszę mi wybaczyć niedyskretne pytanie?

- Dwadzieścia osiem - odparła bez chwili namysłu. - Py­

tanie jest w samej rzeczy mało delikatne...

- Nie należę do gatunku istot delikatnych w języku. Już

to pani kiedyś powiedziałem. A salonowe maniery zachowuję

jedynie na nieodzowne okazje. Chciałem wiedzieć, ile pani

ma lat, żeby wszystko było jasne.

- Jasne? Nie rozumiem?

Nie uzyskała odpowiedzi, gdyż pojawił się Alfred z tale­

rzami pełnymi apetycznych jaj na boczku i pieczarek na przy­

rumienionych tostach.

- Pomyślałem, że szanownemu państwu dla elegancji pie­

czarek dodam. Jedzcie państwo zdrowo, póki gorące. - Zabrał

pusty dzbanek, by go ponownie napełnić.

Alfred znał się na jajkach, na boczku i na pieczarkach.

Przygotował świetne danie. A może Beatrice była po prostu

bardzo głodna. Spałaszowała wszystko bardzo szybko.

background image

32

Dalsza ich rozmowa nie dotyczyła już spraw osobistych.

Oboje starali się tych tematów unikać. Rozmawiali o pracy,
Londynie, pogodzie londyńskiej i dniu następnym.

Profesor był zamyślony i jakby się śpieszył. Płacąc, pozo-

stawił Alfredowi spory napiwek i zapewnił go, że do jego
lokalu będzie wracał. Następnie w milczeniu odprowadził Be­
atrice do drzwi budynku szpitalnego i szybko się pożegnał,

nie dając jej szansy podziękowania za interwencję, która
uwolniła ją od natrętnych zalotów - jeśli można to nazwać
zalotami! - Toma.

Czyżby po spełnieniu owej misji ratownika van der Eekerk

doszedł do wniosku, że już się całkowicie zrehabilitował za
niestosowne zachowanie na przyjęciu u lady Dowley, i ma na
przyszłość dość towarzystwa Beatrice?

Nie zaprzątała sobie tym zbytnio głowy. Była zmęczona,

więc zasnęła szybko.

Przedziwne były te dni do Nowego Roku. Pełne trudnych

do zdefiniowania myśli, niemiłych rozczarowań,- zaskakują­
cych niespodzianek i zarazem niepokoju, który towarzy­
szy często człowiekowi zdającemu sobie sprawę, że zamyka

jakiś rozdział życia i wkracza w pełen niewiadomych etap

następny.

Drugi, a zarazem ostatni dzień seminarium naukowego

wymagał od Beatrice wielkiej koncentracji i dużo wysiłku.
Nie miała czasu na nic. Raz mignęła jej barczysta sylwetka
profesora van der Eekerka, ale była bardzo zajęta, gdy wygła­
szał drugi z kolei referat. Po południu uczestnicy zaczęli się
rozjeżdżać, wielu przyszło podziękować Beatrice za organi­
zację i opiekę. Nie było wśród nich van der Eekerka. Gdy
późnym popołudniem nadzorowała porządkowanie sal konfe­
rencyjnych, zastanawiała się nad znajomością z nim i ostate­
cznie doszła do wniosku, że ponieważ poznali się w gronie

background image

33

przyjaciół, uważał za swój obowiązek zaprosić ją potem raz

czy dwa w Londynie. Ot i tyle.

Była jednak trochę rozczarowana. Mógł się przecież po­

żegnać. Przestań wyrzekać, dziewczyno! I tak zrobił więcej,

niż można było się w tych warunkach spodziewać. Mimo że

podczas pierwszego spotkania okazał wyraźnie, że jej nie lubi,

zaprosił ją potem na kolację i następnego dnia zjawił się niby

opiekuńczy anioł, aby uratować od towarzystwa Toma.

Czy nie będzie jej teraz brakować spotkań z Tomem? Może

i będzie, bo jest sama, nie ma żadnej przyjaciółki od serca,

której można się zwierzać.

Życie zapowiadało się nudno. Bardzo nudno. Z tą myślą,

przygnębiona poszła spać. Jak to dobrze, że w perspektywie

jest jeszcze sylwestrowe przyjęcie u babki Dereka w londyń­

skiej dzielnicy Hampstead. Przyjadą jej rodzice, będzie Derek

i jego rodzice. Trochę się rozerwie. A potem Nowy Rok i ciąg

dalszy nudy, nudy... Westchnęła i zasnęła. Ale przedtem zdą­

żyła zadać sobie pytanie: Co włożyć na Sylwestra?

Następnego dnia spotkała ją wielka niespodzianka poprze­

dzona minutami niepokoju. Kazano jej zgłosić się do dyrekcji

szpitala. Szpital pod wezwaniem Świętego Justyna, podobnie

jak i inne londyńskie szpitale, przeżywał okres cięć kadro­

wych, zmniejszania liczby łóżek szpitalnych i zakupów no­

wego sprzętu. Być może chcą też zaoszczędzić na laborato­

rium nie przynoszącym bezpośredniego dochodu, myślała so­

bie, idąc z ciężkim sercem do dyrekcyjnego budynku.

Gdy po półgodzinie z niego wychodziła, kręciło się jej

w głowie. Nie było mowy o budżetowych cięciach, nie otrzy­

mała wymówienia, ale propozycję stażu. Powiedziano jej tak:

„Zjednoczona Europa, międzynarodowa współpraca, lepsze

poznanie się. Czy chce pani wymienić się na pewien czas

z osobą pełniącą podobną, co pani, funkcję w holenderskim

szpitalu. Taka miesięczna praktyka. Wystarczy język angiel-

background image

34

ski. W Holandii prawie wszyscy mówią po. angielsku. Chwi­
lowo mowa o miesiącu, ale okres ten może być przedłużony.
Chodzi o Akademię Medyczną w Lejdzie. W ekipie wymiany

byłyby jeszcze dwie siostry oddziałowe, sanitariusz i rehabi­

litant. Ale pojadą do innych szpitali. Zgadza się pani?"

. Mając głowę pełną nie wypowiedzianych pytań, odparła,

że się zgadza.

Wieczorem zadzwoniła do matki i wszystko jej opowiedziała.

- Dobrze ci zrobi zmiana, córeczko - ucieszyła się matka.

- Może spotkasz tam tego uroczego Holendra, którego pozna­

liśmy u lady Dowley.

- Na pewno nie - odparła szybko, ale pomyślała, że

a nuż... -'Gdy spotkamy się na Sylwestra w Hampstead, to
może będę znała więcej szczegółów...

Na Sylwestra włożyła elegancką sukienkę z jedwabnej kre­

py w kolorze przygaszonego różu, nowe pantofle i wzięła
nową wieczorową torebkę. Zarzuciła na siebie długi welwe-
towy płaszcz i wyszła na dwór. Było zimno, choć bezchmur­
nie. Księżyc jasno świecił. Wkładając kluczyki do drzwi sa­
mochodu, usłyszała za sobą kroki. Odwróciła głowę: Tom.

Udawało się jej uniknąć go przez ostatnie dwa dni, a kiedy

do niej zadzwonił, by się umówić, stanowczo odmówiła.

- Dalej bawisz się ze mną w ciuciubabkę? - zapytał nie­

przyjemnym głosem. - Twoje zachowanie traktuję jako nie­
mądry kaprys.

- W nic się z tobą nie bawię, Tom, i nie chcę bawić!

Powiedziałam „nie" i na tym koniec. - Wsiadła do samocho­
du, ale Tom uchwycił się drzwiczek.

- Chodźmy gdzieś wszystko spokojnie omówić - zapro­

ponował. - Przecież wiesz, że moglibyśmy wspólnie przeha-
sać życie.

- Przykro mi, Tom, ale nie.

background image

35

- Wyjeżdżasz na weekend?
- Jadę do domu. Już jestem spóźniona.
Niechętnie puścił drzwi. Odjechała puściutką o tej porze

ulicą, ale prowadziła aż nadto ostrożnie, bo czuła, że dygoczą

jej ręce. Definitywnie usunęła Toma ze swego życia.

Dom babki Dereka stał przy szerokiej, spokojnej alei jednej

z najelegantszych dzielnic Londynu. Stary dom w stylu dawno
minionej epoki króla Edwarda, w obszernym i zadbanym, ale
mało interesującym ogrodzie pełnym krzewów laurowych i in­
nych, których nazw Beatrice nie potrafiłaby wymienić. Wielkie
okna tryskały światłami, a na podjeździe przed głównym wej­
ściem stało już wiele samochodów. Znalazło się jeszcze miejsce
na samochód Beatrice między jakimś mercedesem i daimlerem.
Goście babki Dereka należeli do łudzi zamożnych, a i sama
babcia mogła sobie pozwolić na dostatnie życie w gronie służby
wiernej domowi od wielu dziesiątków lat.

Kamerdyner, otwierający drzwi Beatrice, był siwiuteńkim,

zgarbionym staruszkiem, który z pewnością pamiętał dzień
przyjścia babci na świat. Równie stara pokojówka zaprowa­
dziła Beatrice do bocznego saloniku przeznaczonego tego
wieczoru na garderobę dla pań. Zza podwójnych drzwi w głę­
bi holu dochodziły strzępy rozmów, głośne śmiechy i brzęk
naczyń i szklanek. Beatrice poprawiła uczesanie i przeszła
przez hol do tych drzwi, które przed nią otworzył kamerdyner.

Szybko odnalazła wzrokiem babcię zagłębioną w rozmo­

wie z Derekiem, tam też skierowała swoje kroki, aby się przy­
witać. Następnie zaczęła się rozglądać za rodzicami, którzy
powinni byli już przyjechać. Szukając ich, przeciskała się
przez tłum gości objuczony szklankami i talerzykami pełnymi
zakąsek. W pewnym momencie zobaczyła opartego ścianę
profesora Gijsa van der Eekerka. Przyglądał się jej.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Bezwiednie rozpromieniła się. Natychmiast to skorygowa­

ła i - mając zamiar obojętnie przejść mimo - stwierdziła:

- Nie spodziewałam się zastać tu pana profesora.
Postąpił parę kroków, zagradzając jej przejście.- Musiałaby

go odepchnąć, a to było przecież, nie do pomyślenia.

- Dobry wieczór - odparł szybko dość chłodnym głosem.

- Wszystko w porządku?

-

W jak najlepszym. A jeśli idzie o pogodę...

- Podziwiam ten angielski obyczaj topienia myśli w roz­

mowie o pogodzie. Nie jest pani mile zdziwiona spotkaniem
mnie tutaj?

- Wolałabym kontynuować temat pogody. - Uzupełniła to

zimnym spojrzeniem.

- Ajajaj! Zejdźże, moja droga panno, z wysokiego konia.

Rozchmurz twarz i powiedz, co masz do powiedzenia na te­
mat. .. na przykład... życia.

- Wszystko układa się dobrze, dziękuję. Jak najlepiej.

Właśnie otrzymałam propozycję zagranicznego stażu. Mie­
siąc, a może dłużej. W ramach międzynarodowej koopera­
cji... - Postanowiła nie mówić, dokąd ma jechać.

Przez chwilę oboje milczeli. Wpatrywała się w jego klasy­

czny garnitur z czarną kamizelką. Van der Eekerk nie próbo­
wał dostosowywać się do trendu mody prezentowanej tego
wieczoru przez innych mężczyzn.

- A dokądże to pani się wybiera? - zapytał wreszcie.

background image

37

- Do Holandii - przyznała niechętnie.

- Może do szpitala Akademii Medycznej w Lejdzie? Tam

jest bardzo pięknie. Dlaczego muszę wyciągać od pani każdą

informację?

- Nie sądziłam, że może to pana interesować. Poza tym

wyglądałoby to tak, jakbym...

- Sza! W zaufaniu powiem pani, że ostatnio rzadko by­

wam w Lejdzie. Gdyby tam panią skierowano, to szanse na­

szego spotkania byłyby raczej nikłe.

- Nie o to mi chodziło... - Zaczerwieniła się. - No do­

brze, porozmawialiśmy sobie, a teraz muszę odszukać rodzi­

ców, przepraszam pana... Jeśli się już nie spotkamy, to...

- Ależ spotkamy się, spotkamy! Spędzam weekend z ro­

dzicami Dereka w Little Estling. Pani jedzie na Nowy Rok do

rodziny?

Skinęła głową.

- Wie pani co? Podwiozę tam panią. Wracam w niedzielę

wieczorem i zabiorę z powrotem do Londynu... Odpowiada

pani moja propozycja?

- Zamierzam pojechać własnym samochodem.

- Dla dwu osób dwa samochody na tej samej trasie? To

nie ma sensu - uśmiechnął się rozbrajająco. - A poza tym

w czasie drogi będę mógł pani opowiedzieć wszystko o Lej­

dzie, jeśli tam właśnie ma pani być na stażu.

Niemalże wbrew sobie zaakceptowała propozycję.

- Ale teraz muszę odszukać rodziców, przepraszam...

- Widziałem ich w drugim salonie. Zaprowadzę panią...

Matka nadstawiła policzek do pocałunku.

- Jaka ładna sukienka, kochanie! A teraz opowiadaj! Co

to za historia z tą Holandią? - Uśmiechała się do profesora,

zadając pytanie: - Już o tym wiesz, Gijs?

Gijs?! Są po imieniu? Ciekawe, czego się jeszcze dzisiaj

dowie.

background image

38

- Kiedy byłem ostatnio w Lejdzie, słyszałem o ich zamia­

rze okresowej wymiany personelu z krajami Wspólnoty. To
bardzo cenna inicjatywa. 1 wczoraj proszono mnie, abym

spotkał się z wyselekcjonowanym do wyjazdu personelem.
Chodzi o takie małe wprowadzenie. Żeby stażyści wiedzieli,
co ich tam czeka...

- Jaka szkoda, że ciebie nie będzie w Lejdzie, żebyś mógł

rzucić okiem na naszą Beatrice...

Beatrice zdumiona spojrzała na matkę. Czyżby dostrzegła

niemalże szelmowski błysk w jej oku? Beatrice była wręcz

speszona. Tymczasem van der Eekerk kontynuował salonową

wymianę zdań:

- W istocie szkoda, ale Beatrice będzie w gronie serdecz­

nych, miłych ludzi. W Akademii kwitnie życie kulturalne...
Pani i mąż moglibyście tam przyjechać na weekend. Lejda to
piękne miasto ze starą dzielnicą... Jedno z najstarszych miast
niderlandzkich, stara osada rzymska...

- Świetny pomysł! - wykrzyknęła matka. - Dziś za­

stajesz w mieście czy jedziesz na weekend do rodziny De­

reka?

- Jutro rano tam jadę. I przywiozę państwu ich córkę.

Wieczorem po nią wpadnę i odwiozę do Londynu....

- Jeszcze nie zdecydowałam... -. zaoponowała, słabo Be­

atrice. Była zła, że wszyscy za nią o wszystkim decydują,

jakby mieli do czynienia z dzieckiem.

- Doskonały pomysł - oświadczyła matka. - Proszę

wpaść wieczorem trochę wcześniej na kawę. Mój mąż z pew­
nością będzie zachwycony, mogąc porozmawiać o twoich
wrażeniach z sympozjum.

- Pójdę poszukać ojca - oświadczyła Beatrice, mając już

dość gruchania matki z van der Eekerkiem.

Odeszła nie w poszukiwaniu ojca, ale prosto do bufetu,

gdzie nałożyła na talerz górę smakołyków i dołączyła do gro-

background image

39

madki rozplotkowanych znajomych. Potem rozległa się mu­

zyka i Derek poprosił ją do tańca.

- A gdzie jest Tom? - spytał.

- Zrezygnowałam z niego.

- Świetnie zrobiłaś. Nigdy go nie lubiłem. Szukał żony,

po której mógłby się łatwo wspinać, tak?

- Dobrze to ująłeś.

- Powiedziałaś mu, co o nim myślisz?

- Ale on tego nie akceptuje...

- Nachodzi cię? Mam mu dać kopniaka?

- Nie potrzeba, Derek. Poza tym wyjeżdżam na staż do

Holandii. To powinno załatwić sprawę. Nie będzie mnie

z miesiąc, a kto wie, czy nie dłużej. Kiedy wrócę, będzie miał

już inną ofiarę.

- W Holandii będzie ci mógł w razie potrzeby pomóc

Gijs...

- Sama sobie dam radę. Poza tym wątpię, abym go spot­

kała. Jadę do Lejdy. On natomiast powiedział mi, że bardzo

rzadko tam bywa.

- Hmm... No dobrze, znam już wszystkie nowiny, teraz

muszę lecieć i pobujać którąś z cioteczek, bo mi nie darują.

- Poklepał Beatrice po bratersku i zniknął.

Nim zdołała powrócić do pozostawionego na kominku

talerza, do tańca porwał ją profesor. Nie poprosił, ale porwał!

Nie miała nic do powiedzenia. Nie potrafiła wymyślić nic

odpowiedniego. Ale tańczył dobrze.

- Proszę nie zaprzątać sobie głowy nad sposobami słow­

nego znokautowania mnie - powiedział. - Nie dam się.

- Jest pan bardzo zarozumiały - odparowała.

- Już dwukrotnie wspomniałem, że zawsze, no, prawie

zawsze, mówię to, co myślę.

- Dżentelmeni tego nie robią.

- Uwaga godna wiktoriańskiej dziewicy - zauważył.

background image

40

Szarpnęła się, ale ją zatrzymał.

- Jeśli pani woli, to możemy kontynuować rozmowę o po­

godzie. Ale to bardzo nudne. Pogody to nie zmieni.

- Racja - przyznała i zachichotała. - Rezygnuję z pogo­

dy. O czym pan chce mówić?

- O pani.

- Cóż mogę powiedzieć? Na przykład, że jestem wysoka,

a zawsze chciałam być drobnej budowy, złotowłosa, lękająca
się pająków, bezradna i szukająca na każdym kroku męskiego
wsparcia...

- Bardzo szczere wynurzenie.
- Mówię to lekarzowi... Jak długo pozostaje pan w Lon­

dynie?

- Jeszcze tylko parę dni. Potem jadę do Bristolu i Liverpoolu.
- I z powrotem do Holandii?
- Tylko na krótko. Będę musiał lecieć do Chicago.
- Stale jest pan w drodze. A dom?
- Chciałbym w nim częściej przebywać. Zwłaszcza teraz,

kiedy Alicja jest starsza.

- Alicja?
- Córka. Moja żona umarła przed sześciu laty. Alicja ma

już prawie siedem lat...

- Bardzo mi przykro... To znaczy z powodu śmierci żony.

Córka musi panu dawać dużo radości...

- Kiedy jestem w domu. Zbyt rzadko. Na szczęście mam

dla niej doskonałą nianię. No i Alicja poszła już do szkoły.

- Powinien pan ponownie się ożenić... - wyrwało się jej,

nim zdołała pomyśleć. Zrobiła się czerwona jak burak. - Prze­
praszam... - powiedziała cicho po chwili.

- Nie ma za co przepraszać. Ja zamierzam się ożenić.
- To bardzo dobrze - odparła.
Dokoła wszystko jakby przygasło i wieczór zrobił się

smutny. Po co on tu przyszedł, pomyślała. Gdyby go nie było,

background image

41

bawiłaby się świetnie. Martwiło ją, że nie widzi żadnego spo­

sobu wykręcenia się ze wspólnej wyprawy do Little Estling.
Trudno, spotkają się po raz ostatni... Wzbierała w niej złość,

że się całą sprawą przejmuje. Co on ją właściwie obchodzi?!
Ta ostatnia myśl nieco ją uspokoiła. Mogła kontynuować roz­
mowę na obojętne tematy, jakimi ludzie zawsze zapełniają,
czas podczas przyjęć. Gdy muzyka zamilkła, przeprosiła part­
nera i przeszła do drugiego salonu.

W miarę upływu czasu rozmowy stawały się coraz głośniej­

sze, kaskady śmiechu coraz bardziej częste. Względna cisza
zapadła dopiero przed samym nadejściem północy, kiedy to
wszyscy z kieliszkami szampana w dłoniach czekali na pierwsze
uderzenie zegara na wieży parlamentu, sędziwego Big Bena.
Gdy zabrzmiał spiżowy głos, rozległy się okrzyki: „Szczęśliwe­
go Nowego Roku" i rozpoczęły niezliczone całowania każdego
z każdym. W pewnej chwili znalazła się obok profesora.

- Szczęśliwego Nowego Roku - powiedziała i chciała

przejść dalej.

Jego dłoń spoczęła na jej ramieniu.
- I tobie życzę wszelakiego szczęścia, miła Beatrice. Cie­

kawe, gdzie oboje będziemy za rok od tej chwili.

- Nietrudno się domyślić. Ja w Anglii, pan w Holandii.
- Kto to wie? W każdym razie następne dwanaście mie­

sięcy będą bardzo ciekawe.

- Zwłaszcza dla pana. Czeka pana owo małżeństwo. - Je­

śli miało to zabrzmieć jak złośliwość, to jej nie wyszło. -
Przepraszam, muszę iść dalej z życzeniami.

Odeszła, żałując nagle, że to zrobiła. Tego wieczoru nie

miała już okazji z nim rozmawiać. Z daleka zasygnalizował,
że przyjedzie po nią o wpół do dziewiątej rano.

Poranek był zimny. Ubrała się w tweedową spódnicę i swe­

ter z angory. Na to włożyła ciepły płaszcz i na głowę wełnianą

background image

42

czapeczkę. Porwawszy torbę i rękawiczki, zbiegła na dół pun­

ktualnie o wpół do dziewiątej. Profesor już czekał.

- Spała pani dobrze? - spytał po powitaniu.

- Dobrze, ale zbyt krótko. Miałam ochotę przewrócić się

na drugi bok i spać dalej.

- To dobrze, że nie zrobiła pani tego. Strasznie wysoko

pani mieszka.

Spojrzała na niego pytająco.

- Musiałbym drapać się na najwyższe piętro, żeby walić

głośno w drzwi, a potem dopilnować, by się pani szybko

ubrała bez żadnego marudzenia. - Spojrzał na nią nieco kpią­

co. - Jest pani ciepło ubrana, o niczym pani nie zapomniała?

No, to ruszamy, żeby zdążyć na przedpołudniową kawę.

Gdy już wyjechali z labiryntu londyńskich ulic na autostra­

dę, zrezygnowała z grzecznościowej rozmowy o niczym, by

zadać pytanie o Lejdę.

- Piękne miasto. Bardzo stare. Brukowane wąskie uliczki,

maleńkie domki z czerwonymi dachówkami i patrycjuszo-

wskie rezydencje w ogrodach nad kanałami. Będzie pani mia­

ła wspaniałe spacery. Wiele muzeów, mnóstwo antykwaria­

tów. - Zerknął na nią z ukosa. - No i inne sklepy. Blisko do

Hagi i Amsterdamu.

- Ciekawa jestem, jakie będę miała godziny pracy.

- Chyba takie same jak tu, ale z pewnością bez nadgodzin.

Zostanie pani sporo czasu. Lejda jest mała. Dziesięciominuto-

wy spacer ze szpitala do śródmieścia.

- Pan studiował w Lejdzie?

- W Lejdzie i w Anglii.

- Jak ja się będę porozumiewała?

- Wszyscy mówią po angielsku. To znaczy wszyscy,

z którymi będzie pani miała styczność.

- Kiedy wraca pan do Holandii?

- Za kilka dni, ale na krótko.

background image

•o

- Zobaczyć się z Alicją i lecieć do Ameryki?

- Tak.

Otworzyła usta, żeby jeszcze o coś zapytać, ale zrezygno­

wała. I tak już zadała zbyt wiele osobistych pytań.

Zjechali z autostrady na lokalną drogę wśród pokrytych

szronem pól i żywopłotów. Jak tu pięknie, pomyślała. Zaraz

potem skręcili w jeszcze węższą drogę do wioski, do której

dotarli po paru minutach. Ujrzała rodzinny dom. Ojciec mu­

siał wyglądać przez okno w oczekiwaniu na córkę, gdyż wy­

szedł na próg, nim jeszcze zajechali. Towarzyszyło mu wierne

stare psisko - potężny labrador, teraz już wyleniały i po­

wolny. '

- W samą porę! - powitał ich ojciec. - Matka właśnie

wyjęła paszteciki z pieca. - Ucałował córkę i podał rękę pro­

fesorowi. - Zatrzyma się pan na kawę?

- Teraz chyba nie. Obiecałem ojcu Dereka, że będę zaraz

po dziesiątej. Ale kiedy przyjadę wieczorem po pańską córkę,

to może wtedy...?

- Doskonale. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić

z panem.

- Mnie również - uśmiechnął się na pożegnanie.

- Miły człowiek - powiedział ojciec, gdy van der Eekerk

odjechał.

Beatrice poszła prosto do kuchni, po drodze zrzucając

z siebie płaszcz.

Matka i córka ucałowały się. Beatrice usiadła na kuchen­

nym stołku i zaczęła pałaszować gorący pasztecik, głaszcząc

jednocześnie po karku labradora, który koło niej przysiadł.

Matka usiadła naprzeciwko.

- Dzwoniła Sybil, a potem Derek. Prosili, żeby do nich

przyjść na obiad. Ale się wymówiliśmy. Tak rzadko cię widu­

jemy. Chcieliśmy cię mieć przez dzisiejszy dzień dla siebie,

nie masz nam tego za złe?

background image

44

- Ależ nie, mamo.

- A poza tym, musimy skorzystać z okazji, że tu jesteś,

i przejrzeć wszystkie twoje ubrania, aby wybrać, co zabie­

rzesz do Holandii. Potrzebne ci będą wieczorowe stroje? Bę­

dziesz się widywała z Gijsem?

- Nie sądzę. Powiedział, że rzadko zagląda do Lejdy, a po­

za tym czeka go teraz podróż do Ameryki. - Starała się mówić

to wszystko beznamiętnie. - On jest wdowcem. Wiedziałaś

o tym? I ma córkę. - Ugryzła pasztecik i z pełnymi ustami

dodała: - Zamierza się ożenić.

Matka miała nieprzenikniony wyraz twarzy.

- Bardzo rozsądne postanowienie, małe dziecko potrzebu­

je matki.

- Skąd wiesz, że małe?

- Powiedziałaś. Nie? A zresztą taki w zasadzie młody

człowiek nie może mieć dorosłej córki.

- Tak, to mała dziewczynka, na imię jej Alicja. Chyba nie

miała jeszcze roku, kiedy jej matka... Nie wiem dlaczego, ale

umarła.

- Miejmy nadzieję, że Gijs dobrze się ożeni. A teraz po­

wiedz mi o tym twoim wyjeździe. .

Do kuchni wszedł ojciec.

- Będzie ci się podobało w Lejdzie. Spędziłem tam kilka

miesięcy na praktyce szpitalnej. Urocze miasto - włączył się

do rozmowy.

Rozmawiali jeszcze długo, aż wreszcie matka zawołała:

- Ale się zagadałam, a indyk czeka. Bo znowu mamy

indyka - dodała przepraszającym tonem. - Twój ojciec dostał

w prezencie dwa. Jednego od Biggsa, tego, co miał porażenie

mózgu, a drugiego od Mitchella. Ojciec pomógł mu z trud-

nymporodem krowy. Ale cielak jest teraz zdrów i cały. Akurat

nie było weterynarza, a ojciec przyszedł obejrzeć żylaki sta­

rego Mitchella, więc jedno przy drugim. Dziś rano dzwonił

background image

45

George. Biedny chłopak nie mógł przyjechać, okropnie ciężko
pracuje... - Matka mówiła jeszcze bardzo długo. Beatrice
słuchała cierpliwie.

Popołudnie spędziła bardzo przyjemnie, absolutnie nic nie

robiąc, tylko chodząc po domu i szperając po kątach. A potem
obie z matką przeglądały rozwieszone po szafach ubrania Be­

atrice. Wybrała kilka sukienek, jej zdaniem odpowiednich na
wyjazd. Następnie zabrała psa na spacer, a resztę dnia prze­
siedziała przy kominku, wysłuchując lokalnych plotek.

O siódmej wraz z matką przygotowały kolację: zimne pła­

ty resztek obiadowego indyka na białej bułce i kawa. Zjedli

ją wspólnie przy kominku, opowiadając sobie przypomniane

dowcipy.

Gdy o dziewiątej rozległ się dzwonek przy drzwiach, Be­

atrice ze smutkiem wykrzyknęła:

- Tak wcześnie po mnie przyjechał? - Zerwała się, by

otworzyć drzwi.

- Czy i tym razem rozpoczniemy rozmowę od pogody?

- zapytał van der Eekerk od progu. - Widzę bowiem zdziwie­
nie na pani twarzy, Beatrice.

- Zdziwiłam się, że jest już tak późno. I niech pan prze­

stanie ze mnie kpić. Dobry wieczór i proszę wejść.

. Zaprowadziła go do bawialni.

- Wygospodarujesz jeszcze pół godziny, Gijs? - spytała

matka. - Napełnij dzbanuszek świeżą kawą, Beatrice. I przy­
nieś z kuchni serowe krakersy. Jesteś już po kolacji?

- Tak, ale kawy chętnie się napiję. Pani się nie śpieszy,

Beatrice? Możemy zostać jeszcze pół godziny?

- Ależ oczywiście. Właśnie biesiadowaliśmy wokół ko­

minka. Nie wiedziałam, że jest już tak późno. Nie zdążyłam
się nawet przygotować do drogi...

Beatrice poszła po kawę, a gdy wróciła, obaj panowie byli

pogrążeni w rozmowie na naukowe tematy. Wymknęła się

background image

46

więc do swojej sypialni, zabierając po drodze parę jabłek.

Usiadła na łóżku i pogryzając jabłko zaczęła rozmyślać
o tym, dlaczego w obecności profesora van der Eekerka czuje
się tak przedziwnie skrępowana i niepewna siebie. A przecież

jest dorosłą kobietą, która obrawszy karierę zawodową, zdą­

żyła już chyba opanować sztukę nawiązywania kontaktów
z ludźmi. Z rozmaitymi ludźmi. W laboratorium kieruje spo­
rym personelem, świetnie jej to idzie, praca ją cieszy i. czuje
się w niej doskonale. Ma zabezpieczoną przyszłość, jeśli nie
w szpitalu, to w każdym dużym przedsiębiorstwie. Należy już
do fachowej kadry. Czy taka przyszłość ją fascynuje? W du­
chu przyznawała, że nie. Westchnęła. Wszystkie wątpliwości,
co do owej przyszłości, występowały zwłaszcza w towarzy­
stwie profesora, kiedy to nagle zaczynała się czuć jak młoda
dzierlatka, jeśli nie dziecko. Bo przecież miło byłoby mieć
własny dom, dzieci, męża, który uwielbia żonę... Czyli ją!
Mogłaby gotować, szyć, robić na zimę przetwory i wszystkie
inne rzeczy, które robią panie domu...

Westchnęła raz jeszcze, zapakowała rzeczy i zeszła na dół.
Minęła jednak jeszcze godzina, nim profesor spojrzał

w kierunku gwarzących matki i córki i zapytał, czy Beatrice

jest już gotowa.

Oburzyło ją to. Zupełnie jakby przez cały czas tylko na nią

czekał.

- Od dawna - odparła chłodno. Ucałowała oboje rodzi­

ców i poszła za profesorem do samochodu. Towarzyszył im
labrador.

- Ładny pies - zauważył profesor, gdy odjechali.
Aha, mamy rozmawiać o niczym, pomyślała. Doskonale.
- Mamy jeszcze dwa koty. Kotka się okociła. Ma posłanie

w komórce i pilnuje małych - poinformowała. - W komórce

jest zacisznie i ciepło.

Mruknął coś mało zrozumiałego.

background image

47

- Spędził pan miły dzień?

- Aha.

Odpowiedź nie zachęcała do dalszej rozmowy, ale nie zre­

zygnowała:

- Prawda, jakie ładne jest Little Estling?

Nie odpowiedział. Zerknęła na niego. Miał wzrok wlepio­

ny w drogę, ale wydawało się jej, że policzki drgają mu ze

śmiechu.

- Nie chce pan rozmawiać, to nie. Ale proszę to wyraźnie

obwieścić, żebym nie musiała się wygłupiać, chcąc być towa­

rzyska.

Spojrzał na nią.

- To już lepiej - stwierdził. - Oczywiście, że chcę rozma­

wiać. Chciałem tylko pozwolić pani pozbyć się tematów po-

godopodobnych. Teraz, kiedy mamy już to za sobą... Wie

pani coś o Holandii?

- Niezbyt wiele. Wiem, że jest płaska, ma dużo kanałów

i wiatraków... Aha, że jest tam sławny targ kwiatów i bardzo

dużo domów o drewnianych szkieletach wypełnionych cegłą.

- Dostrzegła na jego ustach uśmiech. - To niewiele, prawda?

- Przyślę pani parę książek, które powinny dać pani ogól­

ne spojrzenie na kraj i jego mieszkańców. Wiele rzeczy jest

takich jak w Anglii, ale jeszcze więcej innych.

- Dziękuję, ale przecież mogę je kupić tutaj...

- Przyślę. A teraz niech mi pani powie, czy już na dobre

odprawiła pani tego Toma?

- Chyba tak. A poza tym wyjeżdżam...

- Jeśli jest tak bardzo zapatrzony w panią, to będzie cze­

kał. Może wybrać się do Holandii...

- Nie będzie wiedział, gdzie jestem.

- Moja droga pani, jeśli mężczyzna jest zakochany, to

zawsze znajdzie drogę do swojej niebogi.

- On nie jest zakochany. Myśli tylko o sobie.

background image

48

- O sobie u boku pięknej żony...
- Kombinując, jaki można zrobić na niej interes.
- Jest pani bardzo rozgoryczona. Czeka panią ciężki ty

dzień? - zmienił temat.

- Raczej spokojny, zwykły tydzień.
- Wracam do Londynu za dwa dni. Czy mogę panią za

prosić na kolację w środę? Przyjechałbym przed szpital
o siódmej trzydzieści?

- Dziękuję bardzo. Chętnie. Ale raczej bliżej ósmej.
- Doskonalej umowa stoi.

Wjechali w labirynt londyńskich ulic. Beatrice zerknęła na

zegarek. Już po jedenastej! Ależ ten dzień szybko upłynął
I powrotna droga także.

Ulice były ciche i puste, ale przed szpitalem panował ruch

Dwie karetki pogotowia i gromadka ludzi. Może ranni z wy-
padku? Profesor objechał szpitalny mur do bocznego wejścia
w pobliżu budynku laboratorium.

- Dziękuję za podwiezienie. Mam nadzieję, że wizyt}

w Bristolu i Liverpoolu dobrze się udadzą. - Złapała za klam-
kę drzwiczek, żeby wysiąść, ale pochwycił jej rękę.

- Nie śpiesz się tak, kobieto! Poczekaj! - Wysiadł, otwo-

rzył drzwiczki z jej strony, pomógł jej wysiąść i podał torby
z tylnego siedzenia.

- Dziękuję, dalej dam sobie radę...
Odebrał torbę z jej rąk, zamknął samochód i mimo prote-

stów poszedł z nią do budynku i wszedł na górę, aż pod drzwi
mieszkania. Zgodnie z uświęconym już rytuałem wyjął z jej
dłoni klucz, otworzył drzwi i zapalił światło.

Nagłe pokój wydał się Beatrice zimny i nieprzytulny. Po-

kój samotnej kobiety! Profesor wszedł do mieszkania, poza-
palał pozostałe światła i gazowy kominek.

- Do zobaczenia w środę. Dobranoc, Beatrice.

Chyba po raz pierwszy jej imienia nie poprzedził słowem

background image

49

pani. Skłonił się i wyszedł, nie czekając na jej odpowiedź,

z którą się spóźniła, niesłychanie skonfundowana. Cichutko
zamknął za sobą drzwi.

A przecież powinna mu zaproponować, by choć na chwilę

usiadł, napił się kawy, jeśli nie miał jej jeszcze dość po całym
dniu i wieczorze picia. Jak on szybko wyszedł. Zupełnie jakby
chciał od niej czym prędzej uciec. Zadumała się.

We wtorek po południu otrzymała wezwanie do sekreta­

riatu dyrektora administracyjnego szpitala, gdzie ją poinfor­
mowano, że cała grupa stażystów wyjeżdża do Holandii za
dziesięć dni, a dzień przedtem przybędzie stażystka holender­
ska, którą Beatrice powinna wprowadzić w obowiązki. Be­
atrice zaprotestowała, mówiąc, że jeden dzień nie wystarczy.
Po dłuższej wymianie zdań zdołała przekonać dyrektora, by
ściągnął jej zmienniczkę co najmniej o dzień wcześniej. Obie-
cał, że się postara, o ile wyrazi na to zgodę strona holenderska.

Beatrice miała jeszcze masę pytań, choćby na temat orga­

nizacji wyjazdu, wypłaty pensji podczas stażu i tak dalej, ale
dyrektor wydawał się tak wyczerpany długą dyskusją z pra­
cownicą upierającą się, by przekazywać swoje obowiązki

przez kilka dni, że machnęła ręką. Po powrocie do swego

mieszkania otrzymała telefon od van der Eekerka.

- Zamówiłem stolik na jutro o wpół do dziewiątej w re­

stauracji hotelu „Connaught" - powiedział, nie marnując cza­
su na powitania.

- Dobry wieczór, profesorze - odparła, silnie akcentując oba

słowa. - Bardzo się cieszę. O której pan po mnie przyjedzie?

- Przed ósmą. Wejdę na górę. Proszę nie schodzić. - I po

prostu odwiesił słuchawkę.

Mógłby przynajmniej tonem głosu dać mi do zrozumienia,

że się cieszy albo coś takiego, pomyślała. Co mam na tę
kolację włożyć?

background image

50

Postanowiła jeszcze tego wieczoru coś wybrać i sprawdzić,

czy nie trzeba sukni przeprasować albo czegoś w niej popra­
wić. Ledwo zabrała się do wykładania sukien na łóżko, kiedy
zapukano do jej drzwi. Gdy je uchyliła, nie zdejmując łańcu­
cha, nocny portier podał jej paczkę.

- Dopiero co -dostarczono - powiedział. -I powiedziano,

żebym zaraz oddał.

Gdy rozpakowała przesyłkę, znalazła w niej „Historię Ho­

landii, jej tradycje i obyczaje" oraz „Ustrój i prawo Holandii"

- dwie obiecane przez profesora książki. Pierwsza mogła być
interesująca. Do drugiej wcale się nie paliła.

Ale teraz najważniejsze było wybranie sukni na jutrzejszy

wieczór.

W środę późnym popołudniem szła do siebie na górę, kiedy

na schodach dogonił ją Tom.

- Droga Beo, mam wolne dwie godziny, może pójdziemy

gdzieś na drinka porozmawiać? - Uśmiechał się jak zwykle,
kiedy chciał, czarująco.

- Cześć, Tom. Po pierwsze wychodzę dziś wieczorem,

a po drugie chciałabym, żebyś wreszcie zrozumiał, że nie ma
o czym mówić. Koniec. - Niezrażony szedł za nią. - Powie­
działam, że koniec. Daj mi spokój!

- Ale ja muszę z tobą porozmawiać, wyjaśnić... to jakieś

nieporozumienie... Zanim wyjedziesz do Holandii...

- Czy ty naprawdę nie możesz zrozumieć, że nie wyjdę za

ciebie? Napierasz się jak dziecko o cukierka... cukierka nie ma!

- Napieram się, bo wiem, że po rozmowie zmienisz zda­

nie. .. Kobiety zawsze zmieniają zdanie...

Nie mógł powiedzieć nic gorszego. Otworzyła drzwi, we­

szła i zatrzasnęła je za sobą.

Zaczerpnęła kilka głębokich oddechów. Nie pozwoli ze­

psuć sobie dnia.

background image

51

Już poprzedniego wieczoru zdecydowała, że włoży welwe-

tową suknię. Ciemny błękit, idealna na wieczór, doskonała

w zestawieniu z jej cerą i włosami. Długo przeglądała się

w lustrze i zdecydowała, że wszystko jest w idealnym po­

rządku. Założyła jeszcze złotą bransoletkę, z dużą niechęcią

wcisnęła przyciasne nowe pantofle, wzięła wieczorową toreb­

kę i już miała usiąść, by odpoczywając czekać na profesora,

kiedy rozległ się dzwonek.

Otwierając drzwi, pomyślała, że to może powrócił Tom.

Przykry grymas wykrzywił jej twarz.

- Boże drogi! - wykrzyknął van der Eekerk. - Jeszcze

mnie nikt nigdy nie powitał z takim niesmakiem - stwierdził.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wypogodziła twarz.

- O przepraszam! Jak to dobrze, że to pan. - Położyła mu

dłoń na ramieniu. Przykrył ją swoją dłonią. - Ja wiem, że to
strasznie głupio z mojej strony... Myślałam, że to Tom. Usi­
łował mnie zaczepić na schodach... Byłam pewna, że wró­
cił...

- Znów się napraszał? Może to dowód, że jednak panią

kocha?

- Jestem przekonana, że nie. Czy to zresztą ważne? Nie

mówmy o tym.

- Jaka szkoda, że rano wracam do Holandii...
Rozumiała to jako ofertę pomocy i ochrony przed Tomem.
- Potrafię się sama obronić - odparła zaskoczona.
W milczeniu pokiwał głową.
Pomógł jej włożyć płaszcz i razem zeszli do samochodu.

Po drodze Beatrice rozglądała się na boki, czy gdzieś w zaka­
markach nie czatuje Tom. Odetchnęła z ulgą, gdy profesor
ruszył z miejsca. Jadąc do rozjarzonego światłami śródmie­
ścia, rozmawiali właściwie o niczym. Był to odpowiednik
dialogu pogodowego.

Późnym wieczorem, gdy kładła się spać, usiłowała prze­

analizować ten wspólnie spędzony wieczór, aby lepiej zrozu­
mieć jego sens i znaczenie. Nie doszła do żadnych wniosków.
Owszem, wieczór był bardzo miły, kolację w restauracji ho­
telu „Connaught" można było zaliczyć do najlepszych i naj-

background image

53

wystawniejszych, jakie kiedykolwiek jadła, atmosfera miejsca
doskonała, a sam lokal z gatunku luksusowych w dobrym tra­
dycyjnym znaczeniu. Stwierdziła, że profesora i ją wiele łą­
czy, choćby wspólny gust i zainteresowanie życiem. Zauwa­
żyła jednak, że umiejętnie uciekał od odpowiedzi na pytania
dotyczące jego samego. Unikał szczegółów, ograniczał się do
ogólników. Nie dowiedziała się właściwie nic o jego życiu.

Po wysączeniu ostatniej kropli wina i wypiciu kawy nie sie­

dzieli długo. Profesor odwiózł ją do szpitala, odprowadził na górę
pod drzwi mieszkania, grzecznie się pożegnał i szybciutko od­
szedł. Była już niemalże przyzwyczajona do tych jego „ucie­
czek", jak je nazywała. Ale było jej przykro. Gdyby przynajmniej
powiedział, że spędził miły wieczór albo, choćby pośrednio,
napomknął coś, że da o sobie znać. Nic też o Holandii i ewen­
tualnym tam spotkaniu. Podsumowała: z wieczoru pozostała nie­
pewność i lekkie rozczarowanie oraz wspomnienie krabowego
koktajlu, baranich kotletów w sosie maderowym, doskonałych
win i lodowego tortu z truskawkami.

Następne kilka dni zajęło jej załatwianie przedwyjazdo-

wych spraw, przygotowanie dokumentacji i wstępne pakowa­
nie koniecznych drobiazgów, aby niczego nie przeoczyć.

W sobotę raz jeszcze pojechała odwiedzić rodziców i spędziła

niedzielę na słodkim nicnierobieniu, spacerach z psem i rozmo­
wach z matką, która prawem rodzicielki udzielała tysiąca rad.

Dzień był przepiękny, przedwiosenny, niebo błękitne, po­

wietrze aromatyczne. Tyle że bardzo zimno. Rano poszła
oczywiście na mszę, a po południu zawiozła rodziców na
herbatę do domu Dereka. Dereka niestety nie było, czego
Beatrice bardzo żałowała, gdyż chętnie wypytałaby go o pro­

fesora. Rodzice Dereka nie wspomnieli go ani słowem i krę­

powała się o cokolwiek pytać. Pomyśleliby Bóg wie co.

Van der Eekerka wspomniała dopiero matka w drodze po­

wrotnej do domu:

background image

54

- Widziałaś może tego twojego profesora?
- To nie jest żaden mój profesor - odparła dość ostro i na

tym się skończyło. Matka nie ponowiła pytania.

Od poniedziałku zaczęła odliczać czas: pozostały trzy dni

do wyjazdu. Pierwszego wieczoru siedziała do późnej nocy,
czytając wybrane fragmenty z przysłanych jej przez profesora

książek. Bardzo podobały się jej rozdziały omawiające chara­
kter Holendrów, ich obyczaje, tradycje i przyzwyczajenia,
często bardzo odmienne do angielskich. Dziwiły ją nieco oby­
czaje kulinarne i sposoby wychowywania dzieci, znajdowała
duże podobieństwo w dziedzinie poczynań socjalnych. Drugą
książkę jedynie przeleciała, niewiele mogąc zrozumieć z za­
wiłych postanowień konstytucyjnych, opisów systemu polity­
cznego i streszczeń zasadniczych ustaw.

Jej holenderska zmienniczka przyjechała na dwa dni przed

wyjazdem angielskich stażystów. Była to niemłoda już niewiasta
o miłej twarzy. Wydawała się bardzo zorganizowana i fachowo
podchodziła do prezentowanych jej przez Beatrice problemów.
Mówiła dobrze po angielsku i w lot pojęła zakres swoich obo­
wiązków. Pierwszy dzień spędziła chodząc krok w krok za Be­
atrice, poznała wszystkie szafy, zakamarki, sprzęt, no i personel,
a drugiego dnia to już Beatrice chodziła za nią. nie mając wła­
ściwie nic do roboty. Jedyną trudność stanowiło imię i nazwisko,

jakimi Beatrice powinna wszystkim przedstawiać nowo przyby­

łą: Juffrouw Winkelhuisen. Jakże to wymówić? Holenderka
z miejsca jednali zaproponowała, aby nazywać ją Ellie.

- Masz nade mną wielką przewagę, Ellie - powiedziała

Beatrice ostatniego wieczoru. - Ty doskonale mówisz po an­
gielsku, ja natomiast nie znam ani słowa po holendersku. Jak
sobie poradzę?

- Nic się nie martw,.moja droga. Tam wszyscy mówią po

angielsku. Lejda jest śliczna. A ja napiszę ci, jak mi się podoba
Londyn.

background image

55

- Doskonale. A teraz do widzenia. Trzymaj się. Idę do

siebie dokończyć pakowania, a potem szybko kładę się spać.

Wyjeżdżam jutro o wpół do ósmej rano.

Następnego dnia o siódmej dwadzieścia osiem pojawiła się

wraz z bagażem w głównym holu, gdzie miała się spotkać

cała grupa. Wszyscy okazali się punktualni i szpitalna furgo­

netka pasażerska zdążyła przebić się przez miasto na lotnisko

Heathrow, pozostawiając stażystom dość czasu na odprawę

biletową.

Nim Beatrice zdołała ochłonąć, samolot lądował już na

lotnisku Schiphol.

Na angielskich gości czekał minibus, który miał rozwieźć

stażystów do różnych szpitali - w Amsterdamie, Utrechcie

i Lejdzie.

W Lejdzie Beatrice znalazła się sama. Kierowca zostawił

ją przed głównym wejściem uniwersyteckiego szpitala. Nieco

zagubiona rozglądała się dokoła, kiedy podszedł do niej męż­

czyzna w mundurze, chyba portier, i powitał ją, mówiąc po

angielsku. Była mile zdziwiona. Kiedy weszła do budynku,

znalazła się w atmosferze podobnej do jej własnego szpitala.

Ciche rozmowy, zapachy przypominały jej przybytek pod

wezwaniem Świętego Justyna. Poczuła się nieco lepiej. Nawet

kolumny podtrzymujące sklepienia były podobne, a także

rozwieszone na ścianach portrety dawnych patronów, którzy

zapisali szpitalowi pokaźne sumy pieniędzy.

Portier zaprowadził ją do lady w głębi holu. Stał tam tęgi,

nieco napuszony mężczyzna, który poinformował Beatrice, że

już schodzi dyrektor administracyjny, by ją powitać.

Po chwili znacząco chrząknął i Beatrice, obejrzawszy się,

zobaczyła uśmiechniętego, chudego, wysokiego mężczyznę

o bujnej siwej czuprynie.

- Nazywam się Bernard ter Vosse, jestem dyrektorem tego

background image

56

szpitala - przedstawił się. - Portier zaniesie pani rzeczy do jej
pokoju, a panią proszę do mojego gabinetu na kawę i spotka­
nie z personelem, z którym będzie pani pracowała.

Gabinet był duży - połączenie miejsca pracy dyrektora

z salką konferencyjną, teraz szczelnie wypełnioną pracowni­
kami. Dyrektor kolejno wszystkich przedstawił. Beatrice krę­
ciło się w głowie. Jak ona zapamięta te wszystkie obce nazwi-.
ska? Po kawie i krótkiej grzecznościowej rozmowie wyszli
wszyscy, z wyjątkiem kobiety w wieku Beatrice. Miała zapo­
znać stażystkę z jej obowiązkami. To nazwisko Beatrice bez

trudu zapamiętała: Hetty Zilstra. Hetty to prawie angielskie

imię! I mówiła świetnie po angielsku. Beatrice powiedziała

jej, że chciałaby nauczyć się choć trochę holenderskiego, ale

nie wie, jak do tego przystąpić.

Hetty zapewniła ją, że podczas pracy i zwiedzania miasta

szybko się osłucha i znajdzie wiele wspólnych słów z języ­

kiem angielskim.

Beatrice nie mogła powstrzymać się od zapytania, czy

znany tu jest profesor van der Eekerk.

- Czy jest znany?! - Hetty się roześmiała. - Nasz Gijs!

Zna go pani? Cudowny człowiek! Boże, gdybym nie była
zaręczona, tobym chyba zaczęła się za nim uganiać.

- Tak, miły człowiek. Poznałam go w Anglii - skomento­

wała ostrożnie Beatrice.

- Wszystkie kobiety za nim szaleją - kontynuowała Hetty.

- Ale on jest... - zastanawiała się chwilę. - Wyniosły i nie­
dostępny.

Beatrice już nie mogła nic na to odpowiedzieć, nawet

gdyby przyszło jej coś do głowy, gdyż pojawił się dyrektor.

- Wszystko w porządku, panno Crawley? Zna już pani

wszystkich, więc proszę teraz iść z Hetty, która wskaże pani
pokój i miejsce pracy.

Beatrice uśmiechnęła się, podała dyrektorowi rękę i wyszła

background image

57

z nową koleżanką w nie znane jej rejony szpitala. Idąc długim
korytarzem, widziała za oknami kanał, którym płynęły barki.
Jej pierwszy naocznie widziany holenderski kanał! Zrobiła na
ten temat uwagę do Hetty, która zapewniła ją, że wkrótce

będzie miała tych widoków po uszy.

- Oto twoje królestwo - powiedziała Hetty, zatrzymując się

za zakrętem korytarza i wskazując skrzydło prostopadłe do
głównego budynku. - Na górnym piętrze są gabinety profesor­
skie, pracownie poniżej. U ciebie w Londynie jest podobnie?

- Nasz szpital jest mniejszy - wyznała Beatrice.
Nic dziwnego, że jej holenderska zmienniczka entuzjasty­

cznie stwierdziła poprzedniego dnia, że bez trudu da sobie
radę. Tutaj dysponują dwukrotnie większą przestrzenią i
z pewnością mają dwukrotnie więcej personelu naukowego.
Następnie Hetty zaprowadziła ją na najwyższe piętro, gdzie
mieściły się mieszkania dla personelu. Składały się one z salo-
niku, sypialenki, łazienki i wspaniale wyposażonej kuchenki.
Umeblowanie wygodne, okna z widokiem na szpitalne po­
dwórze. Czekały tam już bagaże przyniesione przez portiera.

- Bardzo miłe mieszkanko - stwierdziła Beatrice.
- Ciężka praca zasługuje na przyjemne miejsce odpoczyn­

ku - odparła sentencjonalnie Hetty, poprawiając kapę na łóż­
ku. - A teraz czas na brood maaltijd, czyli na lunch. Pocze­
kam tu na ciebie, pewnie chcesz iść do łazienki, potem pój­
dziemy do naszego bufetu.

Beatrice pomyślała sobie, że wszystko razem, to dobra

zabawa. Z robotą da sobie radę, warunki pracy wydawały się
doskonałe, w perspektywie poznanie ciekawego zakątka Eu­

ropy, no i to, co czai się... niewiadome. Pomyślała o profe­

sorze van der Eekerku...

W bufecie Hetty i Beatrice stanęły z tacami przy ladzie,

z której wybrały pieczywo, masło, ser, jarzynową sałatkę i po

szklance mleka.

background image

58

- Tutaj będziesz przychodziła na lunch - wyjaśniła Hetty.

- Śniadanie przyrządzasz sobie sama,, kolację w zasadzie też,

chyba że z góry uprzedzisz kierowniczkę bufetu, że chcesz tu

jadać. Niektórzy pracownicy to robią, inni wolą coś sobie

upitrasić u siebie.

- A kiedy będę miała czas na zakupy? - spytała Beatrice.
- Nie ma problemu, sklepy są o dziesięć minut stąd spo­

kojnym spacerkiem. Zaczynasz pracę o ósmej, masz półto­
rej godziny na lunch. Możesz w tym czasie zrobić zaku­

py. Jednego tygodnia masz wolną sobotę, drugiego niedzielę,
a w środku tygodnia, jeśli nie dzieje się nic specjalnego, mo­
żesz mieć wolne popołudnie.

. Po posiłku Hetty zabrała Beatrice na obchód laboratoriów.

Szpitalne centrum naukowe było doskonale zaplanowane i do

tego bardzo nowoczesne.

- Godziny pracy bywają czasem wariackie - wyjaśniła

Hetty. - Nasi profesorowie nie znają godzin urzędowych. Je­
żeli tkwią w jakimś temacie, to potrafią przesiedzieć tu i całą
noc. Nie znaczy to, że i ty musisz z nimi siedzieć. Chodź,

pokażę ci kredens z zastawą, kuchnię i magazyn sprzętu

i środków czyszczących.

Beatrice spytała, czy Hetta długo z nią tu pozostanie.

- O nie! Tylko cię wprowadzę i umykam. Jadę do Utrech­

tu. Zachorowała tam administratorka. Mam ją zastąpić. ..

- Jesteś zadowolona ze zmiany?
- Wolę Lejdę. Ty też ją polubisz.
Zobaczymy, pomyślała Beatrice. Zobaczymy!
Pracę miała rozpocząć dopiero następnego dnia rano. Ko­

rzystając z. wolnego popołudnia, postanowiła zrobić drobne,
zakupy: trochę produktów żywnościowych na kilka śniadań
i kolacji. Podczas pierwszej wyprawy do sklepów towarzy­
szyła jej Hetty. Poszły do supermarketu. Beatrice nie miała
najmniejszych trudności z kupowanienj - zupełnie tak samo

background image

59

jak w Anglii. Często takie same opakowania i te same firmy.

Zapłaciła guldenami, na które wymieniła trochę funtów jesz­
cze w Londynie.

Hetty odprowadziła ją i pożegnała się, tłumacząc koniecz­

nością spakowania rzeczy, aby rano być gotową do wyjazdu
do Utrechtu.

Z kolei Beatrice rozpakowała się, postanawiając wcześnie

iść spać przed czekającym ją trudnym dniem w nowej pracy.

Dzień był w istocie trudny, bardzo pracowity, ale w zasadzie

przyjemny. Ze wszystkimi mogła się łatwo porozumieć po an­

gielsku, z wyjątkiem sprzątaczek znających jedynie kilka obcych
słów. Niemniej zdołała przekazać im swoje życzenia, a one jako
tako odpowiedzieć na pytania. Wszyscy byli dla niej bardzo mili.
Po lunchu w bufecie, gdzie poznała kilka interesujących dziew­
cząt, poszła ponownie po zakupy. Oprócz zapasów do spiżarni,
kupiła angielską gazetę, kilka lekkich angielskich książek z serii
tak zwanej lektury kolejowej oraz tanie radio.

Wejście w rutynę przyszło jej zadziwiająco łatwo. Gdyby

nie ten niezrozumiały język, jaki nieustannie słyszała dokoła,
byłaby całkowicie szczęśliwa.

Jednakże po tygodniu osłuchiwania, posługując się słow­

nikiem, potrafiła już porozumiewać się ze sprzedawczyniami
w sklepach. Była z tego niesłychanie dumna i napisała o tym
do domu.

W bufecie porobiła interesujące znajomości z pielęgniar­

kami, młodymi lekarzami i studentami. Pod koniec drugiego
tygodnia poprosił ją do siebie dyrektor ter Vosse. Gdy przy­

szła, zastała tylko jego zastępczynię, która powiedziała jej, iż
wszyscy są z niej bardzo zadowoleni. W związku z czym zde­
cydowano przedłużyć jej pobyt o następne dwa tygodnie, co
da okazję do lepszego opanowania języka holenderskiego, no
i nawiązania dalszych interesujących przyjaźni.

background image

60

W trzecim tygodniu, a właściwie w niedzielę, poprzedzającą

początek trzeciego tygodnia, rozpoczęła zwiedzanie Lejdy.

Zaraz po śniadaniu, uzbrojona w plan miasta i turystyczne

foldery, ruszyła Rapenburgiem do Breestraat, gdzie znajdował
się kościół Saint Pietera. Mszy jeszcze nie odprawiano, więc
spędziła w świątyni dobrych kilkanaście minut, podziwiając
przepiękną architekturę głównej nawy. Następnie wróciła na
Breestraat, gdzie prawie każdy dom był zabytkiem. Trafiła na
dragi kościół, tym razem czternastowieczny, a potem zwiedziła
fort Burchta i zadaszony most. Wpadła do jakiegoś lokalu na
kawę, by potem ruszyć w kierunku Oude Singel i podziwiać tam
witryny licznych antykwariatów. Wreszcie obejrzała prześliczną
fasadę ratusza oraz zjadła lunch. Postanowiła jeszcze zajrzeć do

któregoś z muzeów, korzystając z tego, że otwarte były w nie­
dzielę aż do piątej po południu. Wybrała Lakenhal, gdzie przez
dwie godziny oglądała stare meble, zapoznawała się z historią
dawnych pielgrzymów, no i kontemplowała obrazy Steena,
Rembrandta i Lucasa van Leydena, jednego z najwybitniejszych

malarzy renesansu.

Była zadowolona z tak spędzonego dnia. Żałowała jedy­

nie... że nie towarzyszył jej profesor van der Eekerk. Pomy­
ślawszy to, poczuła, jak się czerwieni. Ale przecież naprawdę
przydałby się jej jako przewodnik!

W trzecim tygodniu pobytu w Lejdzie czekało ją nieco

więcej pracy, miały bowiem odbyć się dwa bardzo ważne

seminaria. Pierwsze w samej Akademii Medycznej, drugie
w sali konferencyjnej, w skrzydle pracowni naukowych i la­
boratoriów szpitalnych. Beatrice odpowiadała za przygotowa­

nie obu. Zarówno w zakresie wyżywienia, jak i organizacyj­
nym.

Pierwsze jednodniowe seminarium przebiegało bez zakłó­

ceń. Rozglądała się pilnie wśród uczestników, ale profesora
nigdzie nie było. Drugie seminarium miało trwać dwa dni.

background image

61

Wszyscy szeptali, że zjadą się największe sławy z całego
świata. Beatrice dokładała wszelkich starań, aby niczego nie
zaniedbać. Ze sławami bywa różnie, potrafią być trudni, a za­
wsze są nieprzewidywalni. Postanowiła jednak wszystko
przewidzieć, każde najbardziej nieprawdopodobne życzenie.
Problemem był - jak zawsze w takich wypadkach - język,
a raczej mnogość przewidywanych języków.

W dniu rozpoczęcia seminarium, ustalonego na ósmą trzy­

dzieści, wstała bardzo wcześnie, aby dopilnować najdrobniej­
szych szczegółów. Sprawdziła każdy zakątek, od głównych
drzwi wejściowych, przez szatnię, salę wykładową, po jadal­
nię i odetchnęła zadowolona. Chyba wszystko jest zapięte na
ostatni guzik!

Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że ma co najmniej kwa­

drans do przybycia pierwszych gości. Usiadła na pierwszym
lepszym krześle, zdjęła pantofle i wsparła stopy o siedzenie
drugiego krzesła.

Błądząc myślami i wspominając minione dni, nie usłyszała

kroków za plecami. Dopiero łagodny głos profesora van der
Eekerka wytrącił ją z transu:

- Dzień dobry, miła Beatrice. Tak rano i już zmęczona.

Źle, bardzo źle!

Skoczyła na równe nogi. Została zaskoczona, ale zasko­

czenie było w tym wypadku niesłychanie przyjemne. Sama
nie wiedziała dlaczego. Powinna być raczej zła, że ją zniena­
cka podszedł. Postanowiła się jednak nie zdradzić. Nie po­
wiem mu, że się cieszę! Bo niby dlaczego miałabym w ogóle
to mówić?

- Dzień dobry. Nie jestem zmęczona, ale skoro mam być

na nogach przez calutki dzień, z powodu przybycia hordy
ważnych profesorów, postanowiłam...

- Wiem, wiem, rozumiem - przerwał. Zdjął płaszcz i rzu­

cił go na ladę szatni. - Wszystko dobrze? - spytał. - Wciąg-

background image

62

nęła się pani w tę robotę? - Trzymał się prosto, pytania zada­
wał po „profesorsku".

- Tak, dziękuję, wszystko w najlepszym porządku.
- Wczoraj wróciłem z Chicago - poinformował.
- Ooo? Musi pan być bardzo zmęczony. Różnica czasu...
- Tak, daje o sobie znać. - Ostentacyjnie ziewnął, zasła­

niając dłonią usta. - Kiedy ma pani wolne?

- W sobotę. W zeszłym tygodniu miałam wolną niedzie­

lę, więc w tym sobotę.

- Świetnie! Przyjadę po panią o dziewiątej rano, spędzimy

dzień...

- Miałam iść po zakupy...
- A nie wolałaby pani spędzić soboty ze mną...? - spytał

cicho i zupełnie innym głosem.

- Tak - odparła i spojrzała mu prosto w oczy.
Uśmiechnął się, nachylił i pocałował w policzek.

Słysząc donośny śmiech dyrektora ter Vosse'a odskoczyła

parę kroków do tyłu. Dyrektor prowadził pierwszą grupę ucze­
stników seminarium. Skłonił się Beatrice i pomyślał, że ho­
lenderskie powietrze ma wspaniałe właściwości: blada An­
gielka zaróżowiła się na buzi już po paru tygodniach.

Przez następne pół godziny Beatrice nie miała czasu na

myślenie, zajęta przyjmowaniem gości. Potem pobiegła raz

jeszcze sprawdzić, czy jest już przygotowana kawa i herbat­

niki, które miały być podane w przerwie między pierwszym
a drugim referatem. Gdy wreszcie mogła trochę odetchnąć,
myśli jej zawirowały wokół tego pocałunku. Sprawił jej ra­

dość, to pewne, ale nie należało przywiązywać do niego nad­
miernej wagi. Należy traktować to jako przejaw... Właśnie,
czego? Pewnej zażyłości, zupełnie naturalnej, gdy dwoje ludzi
często się spotyka. Mam dwadzieścia osiem lat, głowę na
karku i nie dam jej sobie zawrócić byle czym, pomyślała.

Tego dnia już nie rozmawiała z van der Eekerkiem. Po

background image

63

ostatnim referacie o czwartej po południu, wszyscy się szybko
rozeszli. Pozostała sama z personelem porządkującym salę
i przygotowującym, co można, na następny dzień.

Wróciwszy do siebie, zbadała zawartość lodówki i kreden­

su. Stwierdziła, że nie ma prawie nic na niedzielę i że jednak
będzie musiała zrobić jakieś zakupy. Po drodze, jadąc z pro­
fesorem tam, gdzie zamierza ją zabrać. Powziąwszy taką de­
cyzję, zabrała się do znacznie poważniejszych dla kobiety
rozważań: co włożyć na sobotnią wyprawę? Problem polegał
między innymi na tym, że nie wiedziała, w jaki sposób pro-
fesor zamierza spędzić z nią ten dzień? I gdzie? Było nadal
dość zimno i od czasu do czasu padał nawet śnieg. Zdecydo­
wała się wreszcie na prostą dżersejową sukienkę barwy nie­
bieskiego hiacynta, do tego szeroki zamszowy pasek w tej
samej tonacji, a na to jedyny, jaki zabrała; zimowy płaszcz.
Trudniejsza była sprawa z wyborem obuwia. Na spacer, jeśli
takowy był przewidziany, powinna włożyć tak zwane wygod­
ne obuwie. Ale jeśli zabierze ją do restauracji? Ostatecznie
zdecydowała się na coś pośredniego - półbuciki na stosunko­
wo niskich obcasach. Aha, i jeszcze wełniany beret.

Uspokojona rozwiązaniem palących spraw poszła wcześ­

nie spać, gdyż czekał na nią trudny piątek - drugi dzień se­
minarium. Przebiegł zgodnie z oczekiwaniami, spokojnie.
Nie miała okazji spotkać van der Eekerka, natomiast po po­
łudniu słyszała zza drzwi fragmenty jego referatu, ostatniego
w programie.

Tego wieczoru, przed zaśnięciem, złapała się na tym, że

oczekuje soboty z przedziwną niecierpliwością.

Van der Eekerk zapukał do jej drzwi punktualnie o dzie­

wiątej rano, powitał wesoło i natychmiast poradził, aby wzię­
ła ciepły szalik, jeśli o tym nie pomyślała.

W nocy padał śnieg i cienka jego warstwa wybieliła krajo-

background image

r

64

braz. Niebo było Stalowoszare, zapowiadając możliwość dal­
szych opadów.

Gdy wsiadła do samochodu, poczuła liźnięcie na policzku.

Z tyłu siedziało kudłate, czarne psisko.

- To Fred - przedstawił profesor. - Łagodny jak jagnię.

Z jego zachowania widzę, że jest panią zachwycony.

Z lekkimi obawami pogłaskała go. Pies zamruczał z zado­

woleniem.

- Co to za rasa?
- Po prostu Fred. Oj, brzydka będzie dziś pogoda - za­

uważył profesor, spoglądając w niebo.

- Myślałam, że rozmowa o pogodzie to wyłącznie angiel­

ski przywilej.

- Ponieważ mamy wiele poważnych spraw do poruszenia,

chciałem szybko pozbyć się konwenansowych odzywek - od­
parł, ruszając.

- Dokąd jedziemy? - spytała.
- Do mnie. Pozna pani Alicję i powie mi pani, czy podoba

się jej dom.

- Czy to daleko?
- Ależ nie. Zaledwie kilkanaście kilometrów. Między Lej-

dą a Alphen-aan-de Rijn, w malutkiej wiosce o nazwie Aale-
dijk.

Po opuszczeniu Lejdy wjechali na klinkierową drogę nad

kanałem. Płaściutkie pola pokryte były śniegiem. Monotonię
przerywały kępy drzew i samotne farmy. W pewnym miejscu
po obu stronach szosy pojawiły się wielkie płachty zamarz­
niętej wody, a na horyzoncie spory zagajnik. Tuż za zagajni­
kiem znajdowało się skupisko domów, pośród których wzno­
siła się ku niebu wieżyca kościoła. Przed ten kościół podje­
chali. Stał na skraju wybrukowanego ryneczku, otoczonego
szczelnie domeczkami z dwu stron, natomiast naprzeciwko
kościoła znajdowała się znacznie większa od innych kwadra-

background image

65

towa willa otoczona żelaznym parkanem, którego brama stała
otworem.

I właśnie w tę bramę van der Eekerk wjechał.

- Pan tu mieszka? - zdziwiła się.
- Nie spodziewała się pani takiego domu?
- Bo ja wiem. Musi być zabytkowy. Wygląda, jakby stał

tu od stuleci.

- Od dwu wieków. Front jest z osiemnastego wieku, część

tylna jest znacznie starsza.

Jak zwykle przeszedł na drugą stronę wozu i pomógł Be­

atrice wysiąść, a potem wypuścił Freda.

Stała zapatrzona w przepiękny portal, rzędy dużych okien

o małych szybkach, mansardowe okienka na stromym dachu,
zasłonięte szczelnie okiennicami.

- Jakie to cudowne... - wyszeptała.

Uśmiechnął się tylko i poprowadził Beatrice ku drzwiom,

które się otworzyły i stanął w nich młody człowiek. Potem
usunął się na bok, przepuszczając profesora i Beatrice.

- Dzień dobry, Bilder... To jest Bilder, zajmuje się do­

mem. Jego żona gotuje. To jest pani Beatrice, Bilder.

Beatrice podała Bilderowi rękę. Uścisnął ją delikatnie

i grzecznie się skłonił. Odebrał od obojga płaszcze i popro­
wadził do szerokich rzeźbionych drzwi z mahoniu, otwiera­

jąc je.

Weszła do wielkiego jasnego salonu z ogromnymi oknami

i wysokim sufitem, z którego zwisał kryształowy świecznik
migocący odbitym światłem z dworu i z buzującego kominka.

Ściany zdobiła nieco spłowiała stara tapeta w barwach rdzy
i zieleni. Na ziemi leżał rdzawo-zielony dywan, nieco prze­
tarty, ale bez wątpienia bardzo cenny. Po obu stronach komin­

ka stały dwie oszklone półkoliste serwantki. Całości dopeł­
niały obrazy na ścianach, okrągły stolik między oknami
i mnóstwo foteli, fotelików i kwiatów.

background image

66

- Tu jest uroczo - stwierdziła Beatrice.
- Siadaj, miła Beatrice - powiedział profesor. - Bilder za­

raz poda kawę, a chyba jeszcze przedtem pojawi się Alicja.

Nim skończył mówić, otworzyły się drzwi i wbiegła z pi­

skiem radości drobna dziewczynka, rzucając się ojcu na szyję.
Podniósł ją i przytulił do piersi.

- Obiecałem ci, że przywiozę Beatrice, i słowa dotrzymałem.

Dziecko było bardzo podobne do ojca: niebieskie oczy,

regularne rysy i ten sam uśmiech.

Beatrice podała jej ceremonialnie dłoń i wymawiając po­

woli poszczególne słowa, powiedziała:

- Witam cię, Alicjo. Mam nadzieję, że rozumiesz trochę

po angielsku, bo ja nie znam ani słowa po holendersku.

- Witam panią - odparła płynnie i bez akcentu dziew­

czynka. - Holenderski nie jest taki trudny. Nauczy się pani
szybko. Będę pani pomagała. Czy mogę do pani nie mówić
„pani" tylko Beatrice?

- Będzie mi bardzo miło - odparła Beatrice trochę zawsty­

dzona.

Alicja usiadła koło niej, a po chwili wszedł Bilder, z któ­

rym wmaszerowały dwa koty.

- To moje koty. - obwieściła dumnie Alicja. - Pieszczoch

i Myszojad.

Koty były krótkowłose i nieco tłustawe. Zdecydowanie

należały do gatunku ulicznych wielorasowców. Myszojad mi­
mo tuszy rozglądał się za jedzeniem, a Pieszczoch miał tylko
pół ogona.

- Może nie należą one do kociej arystokracji, ale są za to

przyjazne, wierne i lojalne. Życzyłbym Alicji podobnych
przyjaciół. Każdemu. Fred także je uwielbia - poinformował
profesor.

Fred otworzył jedno oko i spod fotela swego pana prze­

niósł się pod kominek, gdzie oba koty do niego dołączyły.

background image

67

Beatrice -jak to należy do angielskich obyczajów - przy­

padł obowiązek rozlania kawy do filiżanek, jako najstarszej

w salonie kobiecie. Prawdę powiedziawszy, bardzo tego nie

lubiła i już dawno postanowiła, że we własnym domu, we

własnej rodzinie - czy będzie ją kiedykolwiek miała? - oby­

czaj ten zostanie zmieniony.

Po kawie van der Eekerk oprowadził ją po całym domu.

Towarzyszyła im Alicja, wskazując to, co jej zdaniem Beatrice

koniecznie powinna zauważyć i zapamiętać. Profesor nato­

miast otwierał' i zamykał drzwi każdego pomieszczenia, do­

dając komentarz historyczny.

Podczas lunchu Alicja oświadczyła:

- Koniecznie musisz obejrzeć mansardy, Beatrice. Czasa­

mi papa mnie tam zabiera i oglądamy różne rzeczy. Musisz

zobaczyć, jak przyjedziesz następnym razem.

- Nie wiem, czy mi się uda. Niedługo wracam do Anglii

- odparła Beatrice. Napotkała wzrok profesora. Nie potrafiła

odczytać tego spojrzenia. - Wkrótce wracam - dodała.

- Bardzo chcielibyśmy, Beatrice, aby powróciła tu pani

w przyszłą niedzielę - powiedział van der Eekerk.

Głośno wyrażona radość Alicji nie pozwoliła Beatrice od­

mówić. A poza tym sama chciała raz jeszcze tu przyjechać.

Dom ją oczarował. Pragnęła też dowiedzieć się czegoś więcej

o Gijsie van der Eekerku... Przyszła niedziela mogła być

ostatnią okazją.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Po lunchu, ciepło okutana, wyszła z profesorem i Alicją,

aby obejrzeć ogród od strony kuchni, otoczony murem, oraz
pola ciągnące się aż po skraj szerokiego kanału.

- Mam kucyka - powiadomiła Alicja. - A papa ma duże­

go konia. Czy ty masz konia, Beatrice?

- Nie mam konia. Byłby bardzo nieszczęśliwy w Londy­

nie. Ale kiedy z Londynu jadę do rodzinnego domu, gdzie
mieszkają moi rodzice, to pożyczam konia od sąsiadów.

- No, to znaczy, że umiesz jeździć. Będziemy mogły jeź­

dzić razem - stwierdziła Alicja.

Beatrice nic na to nie odpowiedziała, natomiast spytała:
- A gdzie jest stajnia?
- O tam, za ogrodem - pośpieszyła z odpowiedzią dziew­

czynka. - Mamy też osiołka, chcesz zobaczyć?

Poszli oglądać konia, kucyka i osła. Alicja każdemu dała

po kostce cukru i marchewce, całą trójkę pieszczotliwie po­
głaskała. Osiołek wydał się Beatrice bardzo stary.

- Od dawna go macie? - spytała.
- Od roku. Papa kupił od domokrążcy - wyjaśniła Alicja.

- Bo papa był bardzo zły na tego domokrążcę, który biednego

osiołka bił. I już go nie chciał. Więc go kupiliśmy. Niech sobie
spokojnie pożyje.

- Koń i kuc mają dzięki temu towarzystwo. - Profesor się

uśmiechnął, a Beatrice pomyślała, że co chwila odkrywa na

jego temat coś nowego.

background image

69

Po popołudniowej herbacie, której się nie spodziewa­

ła, gdyż w Holandii nie znano tego angielskiego obycza­

ju, Beatrice poszła na piętro poznać nianię, która właś­

nie wróciła z wizyty u przyjaciółki w Lejdzie. Niania była

starszawą Szkotką w koronie siwiutkich włosów, okalających
miłą twarz. Beatrice miała wrażenie, że szare oczy ją prze­
świetlają. I rzeczywiście, po dłuższej obserwacji niania
stwierdziła:

- Z panny to jest panna wcale, wcale. Lubię, kiedy kobieta

jest kobietą, jeśli pani rozumie, co chcę powiedzieć. Nie lubię

tych odchudzonych i wypacykowanych panien w kusych

spódniczkach, z włosami na papugę zrobionymi. I panu pro­
fesorowi bym takiej nie radziła brać za rękę.

- Może ja jestem za stara na kuse spódniczki i papuzie

uczesanie - odparła Beatrice.

Profesor, który w kącie pokoju rozwiązywał z córką rebus,

odezwał się:

- Masz bardzo zgrabne nogi, Beatrice. Śmiało mogłabyś

nosić minispódniczki.

Beatrice pokryła zażenowanie śmiechem.
Niania kazała. Alicji szykować się do snu. Dziewczynka

podbiegła do Beatrice, dała policzek do pocałowania i mó­
wiąc dobranoc, dodała:

- Masz przyjechać w przyszłym tygodniu. Papa bardzo

chce, żebyś przyjechała. - Widząc wahanie Beatrice, zwróciła
się do ojca: - Powiedz Beatrice, że musi przyjechać! •

- Mam nadzieję, oboje mamy nadzieję, a właściwie troje,

bo niania też, że spędzi pani z nami cały swój wolny czas.
- Mówił to poważnie, bardzo poważnie. Ponieważ Beatrice
milczała, dodał: - Jeśli nie jesteśmy pani obojętni...

- Bardzo chętnie przyjadę - odpowiedziała.
- Doskonale, teraz możesz już spać spokojnie, córeczko -

uśmiechnął się.

background image

70

Dziewczynka uściskała go, a potem długo żegnała się z ko­

tami i Fredem/Wreszcie niania wzięła ją za rączkę i zaprowa­
dziła do łazienki.

- Chyba powinnam wracać - odezwała się Beatrice.

- Jeszcze się pani gdzieś wybiera wieczorem, Beatrice?
- Nie - odparła zdziwiona.
- I chce pani wracać, żeby przygotować sobie kolację,

a potem zjeść ją, czytając jakąś książkę opartą o dzbanek
z herbatą? Sama?

- To' brzmi naprawdę strasznie, ale wcale nie jest takie

straszne - roześmiała się. - Jestem przyzwyczajona do samo­

tnych wieczorów. Potrafię się wtedy odprężyć...

- Ale dziś wieczorem zje pani kolację w moim towarzy­

stwie, w moim domu, dobrze? I po kolacji odwiozę panią.
Pozostanę tu przez jakieś dwa tygodnie. Mam zajęcia w Am­
sterdamie, Utrechcie i nawet w Lejdzie. Wszędzie jest w za­
sadzie blisko i na noc będę powracał do domu. Dzięki temu
będę mógł widywać Alicję...

- Z pewnością będzie się z tego cieszyła.
- Na pewno. Ale Alicja potrzebuje także matki.
Ta uwaga przypomniała Beatrice, że profesor wkrótce się

żeni.

Profesor zauważył jej nagle zmienioną twarz i ucieszył się.
W ciszy, która nastąpiła, Beatrice nachyliła się, by pogła­

skać kota. Musiała to zrobić, gdyż cisza stawała się nieprzy­

jemnie długa.

Profesor spojrzał na zegarek.

. - Alicja już chyba leży. Pójdziemy zobaczyć?

Mała siedziała w łóżku, plecami wsparta o poduszkę, za­

różowiona po kąpieli. W drugim końcu sypialni niania przy­
gotowywała dla niej ubranka na dzień następny. Profesor
usiadł na skraju łóżeczka córki, po chwili Beatrice zrobiła to
samo po drugiej stronie.

background image

71

- Więc przyjedziesz na pewno? - mała spytała Beatrice.

- Powiedz, że na pewno przyjedziesz!

- Na pewno jeszcze się zobaczymy, ale wkrótce będę mu­

siała wracać do Anglii. Może ty mnie tam odwiedzisz?

- W twoim domu?

-- Tak. W moim rodzinnym domu na wsi.

. - Papa na pewno postara się tam ze mną pojechać.

- Oczywiście, liefje. Pojedziemy.

Ucałowali dziewczynkę na dobranoc i zeszli na dół. Pro­

fesor przygotował drinki i ze szklanką whisky usiadł naprze­

ciwko Beatrice w pobliżu kominka.

Nie rozmawiali więcej ani o Alicji, ani o powrocie Be­

atrice do Anglii, lecz na obojętne tematy, aż pojawił się Bilder,

obwieszczając, że kolacja podana.

Przy kolacji rozmowa toczyła się nadal na ogólne tematy.

Beatrice czuła, że sytuacja wymyka się jej spod kontroli.

Zobowiązała się raz jeszcze odwiedzić ten dom, zaprosiła

Alicję do Anglii. Dziecko potraktowało to zaproszenie bardzo

poważnie. Jednak dzisiaj nie miała najmniejszego zamiaru

zostawać tak długo. Gijs musiał zauważyć jej zakłopotanie,

gdyż w pewnej chwili uśmiechnął się łagodnie i wypowie­

dział dwa pozornie nic nie znaczące słowa, którym jednak

można było nadać głębszy sens:

- To nic. -. I po chwili dodał: - Nie trap się, moja droga

Beatrice, wszystko będzie dobrze.

1 wtedy właśnie zaczęła się poważnie martwić o zupełną

błahostkę: zapomniała o zakupach

- Zapomniałam o zakupach na niedzielę - wyznała. - Ale

to mało ważne. Dam sobie radę.

Gdy pojawił się Bilder, aby zabrać tackę z filiżankami po

kawie, Gijs coś mu długo szeptał do ucha.

Beatrice znacząco spojrzała na zegarek.

- Chyba już czas — powiedziała.

background image

72

- Posiedźmy jeszcze chwilę - odparł profesor. - Powiedz

mi, miła Beatrice, co sądzisz o Holandii? Wiele jeszcze nie
widziałaś, ale przecież masz jakieś ogólne odczucia. Mogła­
byś tu, na przykład, zamieszkać, czy też odmienność tego
kraju by ci przeszkadzała?

Beatrice wolałaby przede wszystkim powiedzieć, że bar­

dzo jej przeszkadza, iż Gijs raz zwraca się do niej per „pani",
kiedy indziej „miła Beatrice", to znów „moja droga". Tak

jakby zmierzał do przyjaznego zbliżenia, a potem się cofał.

Nic jednak na ten temat nie wspomniała. Byłoby to dla niej
zbyt krępujące, chociaż owa dawna Beatrice, jeszcze z cza­

sów świątecznego przyjęcia u lady Dowley, potrafiłaby zło­
śliwie to skomentować. Zmieniam się, pomyślała.

- W Lejdzie czuję się bardzo dobrze. Zupełnie jakbym była

u siebie. Chwilami wcale mi się nie wydaje, że jestem w innym
kraju. Odczuwam jakieś przedziwne tchnienie stuleci. Stare do­
my, uliczki... I ten dom... Musi pan tu być bardzo szczęśliwy.
Dom moich rodziców też jest jakby z innej epoki, ale zupełnie

inny... - Zmieniła temat: - Szpital w Lejdzie jest wspaniały.
Nowoczesny. Ma doskonałe rozbudowane zaplecze naukowe.

Może nie powinnam tego mówić, ale powiem: mój londyński
szpital jest w porównaniu z tym... zacofany.

- Myślała pani już kiedyś o porzuceniu pracy w swoim

szpitalu?

- Często. Wschodni Londyn to niezbyt przyjemna dziel­

nica. Ale nie jest łatwo znaleźć inną pracę...

- A czy musisz pracować?
- Przecież w moim wieku nie będę siedziała z założonymi

rękami u rodziców!

- Mogłabyś wyjść za mąż... Chyba okazji nie brakuje...
- Z pewnością nie, ale żaden z kandydatów jakoś mi nie

odpowiadał. - Uśmiechnęła się blado. Drażliwy temat...

- A jaki by odpowiadał? - spytał bardzo cicho.

background image

73

- Sama nie jestem tego pewna. Istotna jest przyjaźń męż­

czyzny i kobiety, lubienie tych samych rzeczy i chęć wspól­
nego przeżywania życia. To jest chyba najważniejsze. Bo

samo kochanie nie wystarczy, prawda?

- Nie wystarczy. Dobrze ciebie rozumiem. - Mówił świado­

mie obojętnym tonem. - Chociaż kiedyś wydawało mi się ina­

czej. Wówczas, kiedy żeniłem się z Zalią. Nie wystarczy tylko
być zakochanym. Trzeba umieć kochać. Wkrótce to odkryliśmy.
Była bardzo młoda i bardzo ładna. Nie chciała Alicji. Opuściła

ją i mnie po roku... Zginęła w wypadku samochodowym we

Włoszech... Mieszkała tam. Żyła z Amerykaninem...

- Wiem, co pan przeżył. I jaki to był cios dla Alicji. Utrata'

matki jest dla rocznego dziecka dotkliwym przeżyciem.

- Alicja nie pamięta matki.
- Jak to dobrze, że pan się wkrótce żeni - wydusiła z sie­

bie, także z udawaną obojętnością.

Nic na to nie odpowiedział. Lekko się zaczerwieniła, do­

chodząc do wniosku, że nie miała prawa dotykać jego pry­
watnych spraw. Z drugiej strony to przecież on sam zaczął
mówić o żonie. Gdy cisza wydała się zbyt długa, zapytała:

- Czy pan sądzi, że będzie padał śnieg?
Parsknął śmiechem.
- A cóż jest takiego śmiesznego w moim pytaniu?
- Przypomniało mi nasze pierwsze spotkanie...
- Wyraził pan wtedy żal, że nie możemy zawsze powie­

dzieć tego, co mamy na myśli. To prawda. I że wówczas jest
możliwość ucieczki do bezpiecznego tematu. Pogoda nikogo
nie obrazi.

- A ty, moja droga, pragniesz pozostawać w bezpiecznej

strefie. Ja natomiast porzucam granice bezpieczeństwa i cza­
sami się potykam.

- Pojęcia nie mam, o czym pan mówi - odparła ze złością.

- Chyba powinnam już wracać.

background image

74

Profesor natychmiast się zerwał. Ubrali się i wyszli. Na

dworzu było bardzo ciemno i zimno.

Drogę powrotną do Lejdy spędzili w całkowitym milcze­

niu. Gdy van der Eekerk zatrzymał wóz przy bocznym we­

jściu na teren szpitala, poprosił Beatrice, by chwilę pozostała

na miejscu. Podszedł do bagażnika i wyjął z niego pudło.

Następnie pomógł jej wysiąść i ująwszy ją pod rękę poprowa­

dził do budynku i na górę. Otworzywszy jak zwykle drzwi,

pozapalał w mieszkaniu światło i niepostrzeżenie postawił

pudło na stole.

Jakże mało przytulny wydał się Beatrice ten pokój po

ciepłym wnętrzu rezydencji profesora.

- W sobotę wieczorem budynek jest pusty? - spytał..

- Tak - odparła. - Wszystkie pracownie są nieczynne.

- Zamknij dobrze drzwi na łańcuch, moja droga - pora­

dził. - I byłoby, dobrze, gdyby drzwi na dole też były za­

mknięte. Kiedy zejdę na dół, powiem portierowi, żeby to

zrobił.

- Ja się naprawdę nie boję - powiedziała. Była nieco za­

skoczona jego nagłą troską o jej bezpieczeństwo.

- I kiedy pójdę, przestań wreszcie myśleć o pogodzie tu

czy w Anglii, a pomyśl trochę o dniu jutrzejszym. - Pocało­

wał ją w policzek i nim zdołała ochłonąć, wyszedł.

- Coś podobnego! - mruknęła do siebie, ale natychmiast

założyła na drzwi łańcuch, a gdy się obróciła, wzrok jej padł

na pudło na stole. Otworzyła je i oniemiała: na pięknej porce­

lanie płaty pieczonej kury, jakaś wspaniała sałatka, zupa

w kształtnym pojemniku, rogaliki i masło, poza tym czekola­

dowe biszkopty, czekoladowy krem na deser i z boku butelka

wina. Była wręcz oszołomiona. - Coś podobnego!

W niedzielę czynne były dwie pracownie. Na kilka godzin

wpadali nawet sami profesorowie sprawdzić, co robią asy-

background image

75

stenci. Beatrice musiała zatroszczyć się o ich potrzeby i do­

piero gdy wszyscy poszli, mogła nareszcie wrócić na swoje

piętro. Po kilku zaledwie minutach zadzwonił telefon. To

profesor pytał, czy wszystko w porządku i czy miała spokoj­

ny dzień.

Spontanicznie wyraziła radość, że może go usłyszeć i po­

dziękować za wspaniałą ucztę, do której niebawem zamierza

przystąpić.

Podziękowanie skwitował niezrozumiałym chrząknięciem.

- A jutro przyjadę o siódmej trzydzieści - zakomuniko­

wał. - Zjemy kolację w Leidschendam. Zaledwie kilka kilo­

metrów do Lejdy. Dobranoc, Beatrice.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale już odłożył słu­

chawkę.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła.

Zaczynam jak papuga powtarzać te same dwa słowa, po­

myślała. Muszę się zdobyć na oryginalniejsze sposoby reago­

wania. A jeślibym nie chciała iść na żadną kolację? Nawet.

mnie nie spytał! Oburzające! Zakłada, że chcę go zobaczyć.

Na jakiej podstawie tak myśli? Swoją drogą, dziwnie dobrze

odgaduje. Bardzo chcę go zobaczyć.

Poniedziałek był spokojny. Po szybkim lunchu wyszła coś

kupić. Na podwórzu zobaczyła znajomego bentleya, prze­

mknęła więc szybko, nie chcąc bez wyraźnej przyczyny spot­

kać profesora.

On dostrzegł ją jednak, stojąc w oknie w oczekiwaniu na

nadejście grupy studentów na wykład. Zaczął podać, śnieg

i uczynił sylwetkę Beatrice niewyraźną. Chwilę jeszcze pa­

trzył, aż mu zniknęła z oczu. Odszedł od okna zadumany.

Ciągle padało, gdy przyjechał po nią o wpół do ósmej.

Kiedy zadzwonił do drzwi, nie była jeszcze gotowa. Stała

w pończochach, zastanawiając się, podobnie jak w sobotę,

background image

76

czy włożyć wygodne półbuty, czy też lekkie pantofle, które
były bardziej odpowiednie do eleganckiej, najprawdopodob­
niej, restauracji. Była w tej samej co poprzednio sukience.
Pewno pomyśli, że nie mam nic innego, zaświtało jej w gło­
wie. Niech sobie pomyśli, co chce. Była zła. Na siebie, pro­
fesora, na cały świat. Sukienka jest ciepła i dlatego ją włożyła.
Gdy otworzyła drzwi, trzymając w ręku pantofle, pocałował

ją jak poprzednio, w policzek. Sprawiał wrażenie człowieka,

który spełnia jakiś obowiązek. Szybkie cmoknięcie i to wszy­
stko. Nie podobało się jej tego typu przyzwyczajenie. Warto
byłoby mu to kiedyś powiedzieć... Kiedyś? A jakież to będzie
to kiedyś? Właściwie sama nie wiedziała, o co jej chodzi.

Natychmiast się skarciła: w nic się nie angażuj, dziewczy­

no! Masz do czynienia z człowiekiem, który lada chwila zo­
stanie czyimś tam małżonkiem. Ciekawe, jak ona wygląda
i kim jest? Pewno jakaś lekarka.

W milczeniu dokonała ostatecznego wyboru pantofli na

rzecz półbutów, ponieważ jakby odczytała w jego oczach
zdziwienie, gdy zobaczył ją z parą lekkich pantofelków w rę­
ku. Potem pomógł jej włożyć płaszcz. Jak zwykle dżentelmen
w każdym calu, choć to jego dżentelmeństwo nieco ją już
denerwowało. Czy to na pokaz, czy też on z natury rzeczy tak
się zachowuje?

- Mam nadzieję, że pani jest głodna? Bo ja bardzo. Prze­

puściłem lunch - powiedział, gdy wsiedli do samochodu.

-. Był pan w szpitalu. Widziałam pański samochód.
Po co odezwała się tak głupio?
- Byłem i nawet widziałem panią przez okno. Sprawiała

pani wrażenie, że przed czymś czy przed kimś umyka...

- Może przed samą sobą - roześmiała się.

On jest diabelnie spostrzegawczy, pomyślała.
Profesor wyprowadził wóz z miasta i przez Voorschoten

dotarł w kilka minut do Leidschendam. Restauracja była ele-

background image

77

gancka i mimo zlej pogody prawie pełna. Beatrice przestała
się martwić z powodu wyboru obuwia, gdyż zauważyła, że
większość kobiet wybrała pantofle odpowiednie do pogody,
a nie do lokalu.

Otrzymali stolik w rogu. Stojąca na nim lampa z ciemno-

różowym abażurem rzucała światło podkreślające jej urodę.
Kilka z obecnych w restauracji osób skierowało na nią cieka­
we spojrzenia.

- Jak tu miło - powiedziała. - Często pan tu bywa?
Podniósł tylko brwi i uśmiechnął się.
- Nie jestem specjalnie ciekawa .- rzekła, ze złością. -

Chciałam tylko nawiązać jakoś rozmowę...

- Wspaniale, dziewczyno! - odparł. - Zaczynasz wresz­

cie mówić, co myślisz. Czegoś cię nauczyłem.

Roześmiała się i złość jej minęła.
Podszedł do nich maitre d'hotel i zagłębili się w rozważa­

nia na temat menu.

- Zamówimy także szampana - obwieścił profesor. -

Szampan z reguły bardzo pomaga w rozwiązywaniu poważ­

nych spraw.

- A czy mamy takie sprawy do rozwiązania? - spytała

lekko, sądząc, że chodzi o jakiś żart.

- O tak, mamy ważne sprawy do przedyskutowania.
- Na przykład jakie?
- Naszej przyszłości...
- Zupełnie nie rozumiem...?
- I dlatego właśnie trzeba to omówić i rozwiązać problem

czy też problemy.

Wpatrzyła się w leżący przed nią talerz z główkami pie­

czarek w jakimś smakowicie pachnącym sosie. Nie wiedząc,
co robić, wzięła machinalnie wielką pieczarkę na widelec
i, niemalże się dusząc, całą połknęła. W jej oczach natych­
miast pojawiły się łzy.

background image

78

- Wyjdziesz za mnie, Beatrice? - usłyszała.

Odzyskała oddech, ale parę łez spłynęło jej po policzkach.
Boże, on pomyśli, że to z wrażenia! Miała ochotę zachi­

chotać. Czuła się całkowicie zagubiona.

Van der Eekerk jakby nie zauważył jej zmieszania i łez

i ciągnął dalej:

- Nie nalegam, by stało się to od razu. Musisz mieć czas

na przyzwyczajenie się do tej myśli, porozmawianie z rodzi­
ną, zwolnienie z pracy..:

- Po co chce się pan ze mną żenić?! - wykrzyknęła. - Je­

szcze się nawet dobrze nie poznaliśmy, a poza tym ja nie...

to znaczy pan nie... - Spłoniła się, nie dokończyła, ale spo­

jrzała mu prosto w oczy. Dalej mówiła już spokojnie: - Czego

pan szuka?

- A ty czego szukasz, Beatrice. Szalonej miłości? Może

i tak. Wszystkie kobiety o tym marzą. Ale dokąd cię zawiodło

to marzenie? Do Toma;-który liczy na to, że twoja rodzina
pomoże mu zrobić karierę, i w tym celu udaje uczucie? Ja
natomiast gotów jestem wszystko z tobą dzielić, Beatrice. Nie
mam zamiaru udawać zakochanego i padać na klęczki, nato­
miast ofiarowuję przyjaźń, troskę o ciebie, sympatię...

- Tylko nie...
- Tylko nie miłość? -przerwał jej. - Żadne z nas nie od­

niosło sukcesu na polu miłości.

- Ale powiedział mi pan...
- Na miłość boską, skończ z tym panem. Tyle chyba mo­

żesz zrobić od razu. Znamy się już od jakiegoś czasu...
Uśmiechnął się.

- Półtora miesiąca - sprecyzowała. - Ale dobrze. Pytam:

powiedziałeś mi przecież, że się żenisz?

- Właśnie z tobą.
Zjadła kilka grzybków, dzieląc je tym razem na małe czą­

steczki. Nagle straciła apetyt i jadła tylko dlatego, że nie miała

background image

79

nic do powiedzenia, więc chciała zyskać na czasie, by coś

mądrego wymyślić. Gijs oczekiwał odpowiedzi, a kobieta ma

obowiązek zareagować na oświadczyny mężczyzny. Kelner

zabrał talerze z resztą pieczarek i podał delikatną rybę z mło­

dymi kartoflami. Skąd o tej porze młode kartofle? Chyba je

hodują w szklarni. Upiła łyczek szampana.

- Nie oczekujesz chyba od razu odpowiedzi? - spytała.

- Nie. Wracaj do Anglii, zastanów się, porozmawiaj z

rodzicami. W tym czasie możemy się nadal spotykać. Wiem,

że masz wątpliwości i zastrzeżenia, ale wiem też, że z bie­

giem czasu, gdy mnie lepiej poznasz, twoje wątpliwości roz­

wieją się... I zapewniam cię, że będziemy żyć szczęśliwie..

- Alicja może być nieszczęśliwa...

- Wprost odwrotnie. Czy nie widzisz, że niemalże osza­

lała na twoim punkcie? Po jednym tylko spotkaniu. Tylko

o tobie mówi. I powiedziała niani, że chce ciebie za mamę...

- To wszystko jest takie zaskakujące, nagłe... - No tak,

pomyślała. Taką uwagę z pewnością uczyniłaby panna z epo­

ki wiktoriańskiej.

- Wcale nie nagłe - odparł. - Dwoje ludzi spotyka się i

z miejsca wie, że coś ich łączy. Wspólne ideały, zaintereso­

wania. ..

- Nie stwierdziłam jeszcze wspólnych ideałów.

- Ujawnią się przy lepszym poznaniu.

- Będę o tym myślała. Zastanowię się - obiecała.

- Świetnie. Jutro wieczorem po ciebie przyjadę. Pojedzie­

my do domu, do Alicji. - Znowu nie zapytał, czyjej to odpo­

wiada. Sam decydował. - Co byś chciała na deser? Mają tu

świetny tort bawarski...?

Pozostawia jej tylko wybór deseru! Wszystko inne jest

postanowione z góry. Małżeństwo także...

Więcej już na temat małżeństwa nie rozmawiali. Ani o ide­

ałach. Raczej o niczym.

background image

80

Gdy żegnał się na progu jej mieszkania, po rytualnym

otworzeniu drzwi i zapaleniu świateł, przypomniał o wypra­
wie wieczorem następnego dnia. I pocałował ją jakby inaczej.
A może to ona inaczej odebrała lekki pocałunek pretendenta
do ręki?

- Wypiłam za dużo szampana. Rano będę przytomniej sza

i będę mogła logicznie myśleć. - Tymi słowami go pożegnała,
bo nic innego nie przyszło jej do głowy.

Rano myślała i myślała, ale wcale nie logiczniej, jak zapo­

wiadała.. Myśli się zderzały, uciekały, rodziły się nowe pyta­
nia. W ciągu dnia zdecydowała, że znajdzie jakiś pretekst, aby
wieczorem zostać w domu. Powie, że boli ją głowa, niespo­
dziewany telefon z domu, potrzeba umycia włosów lub co­
kolwiek innego. Na kilka minut przed zapowiedzianym poja­
wieniem się Gijsa zadzwonił Tom i zamysł pozostania w do­
mu wyparował.

- Bardzo ci mnie brakowało? - spytał i nie czekając na

odpowiedź, ciągnął dalej: - Gdy tylko wrócisz, pójdziemy
sobie we dwoje na kolację... - Kiedy mu przerwała, prote­
stując nieskładnymi słowami, zapewnił ją poważnym głosem:

- Nic się nie martw, nie przepraszaj. Już ci dawno wybaczy­
łem... te twoje nerwy. Będę czekał niecierpliwie na twój
powrót...

Odwiesiła słuchawkę, nim zdążył cokolwiek więcej powie­

dzieć. Nie odwiesiłaby, gdyby właśnie nie odezwał się dzwo­
nek przy drzwiach.

Przyjęła Gijsa z ulgą i niemal radośnie. Nie okazał zdzi­

wienia. Odgadł natomiast, że to nie radość z zobaczenia jego
osoby, lecz próba ukrycia zmieszania. Nieprawdopodobna
przenikliwość, pomyślała.

- Co cię wyprowadziło z równowagi, a raczej kto? - spy­

tał zaciekawiony.

background image

81

- Przed chwilą dzwonił Tom - przyznała się. - Skąd wziął

mój telefon? Musiał wyciągnąć od matki.

- Dalej się narzuca? Może cię naprawdę kocha. - Nie było

w tych słowach ironii, lecz sympatia.

- Powiedział, że bardzo mu mnie brakowało... I że wy­

bacza mi to wszystko, co mu powiedziałam. A także, że nie­

cierpliwie czeka na mój powrót... - Zamilkła.

- I co dalej?

- Odwiesiłam słuchawkę.

- W twoim stylu. Może trzeba go jakoś zniechęcić do

dalszych awansów?

- Jak?

- Pomyślimy o tym. A teraz jedźmy do domu utulić Alicję

przed pójściem spać, a potem zjemy kolację. Miałem ciężki,

ale interesujący dzień. Chciałbym z kimś porozmawiać, po­

dzielić się...

Wyszli. Noc była jeszcze bardziej mroźna niż poprzednie­

go dnia. Światło księżyca wysrebrzało śnieg.

- Czy tu jest zawsze tak zimno o tej porze roku? - spy­

tała.

- Różnie bywa. Czasami niskie temperatury i śnieg trwają

przez wiele tygodni. Przy takim mrozie od jutra będzie wolno

ślizgać się po niektórych stawach i kanałach.

- Ty się ślizgasz?

- Oczywiście! - Był zdziwiony pytaniem. - I ty się szyb­

ko nauczysz.

- Chyba nie. Nie pozostanę na tyle długo...

- Przyjdą następne zimy... - odparł.

Wjeżdżali już do miasteczka.

- Ja jeszcze nie... - zaczęła. - To znaczy byłam taka za­

jęta i nie miałam czasu na poważne zastanowienie się... Ale

tak sobie teraz myślę, że chyba nic z tego nie będzie...

- Skąd wiesz, że nic z tego nie będzie, skoro sama przy-

background image

82

znajesz, że nie myślałaś o tym poważnie? - spytał Gijs z ła­
godną cierpliwością, jaką dorośli rezerwują na rozmowy z tę-
pym dzieckiem. - Uważam, że powinnaś poczekać, aż wró­
cisz do Londynu, rozejrzysz się, zastanowisz i poważnie po­
rozmawiasz z Tomem...

- Mówisz to chyba po to, żeby mnie zdenerwować. Prze­

cież już parokrotnie ci powiedziałam, że nie chcę mieć więcej
do czynienia z Tomem.

- Tak czy inaczej będziesz musiała się z nim spotkać - od­

parł. - Od tego nie ma ucieczki. A poza tym, jeśli jest w tobie
zakochany, to zawsze znajdzie sposób, żeby z tobą porozma­
wiać. - Wjeżdżali na ryneczek. - Boisz się takiej rozmowy,
Beatrice?

- Nie, nie boję się, tylko nie wiem, co zrobić, co powie­

dzieć, żeby zrozumiał...

- Nie martw się tym. Ja ci pomogę przekonać go. - Za­

trzymał się przed domem, wyszedł z wozu, otworzył drzwi­
czki po stronie Beatrice i pomógł jej wysiąść. To chyba jednak

jego naturalne zachowanie. Zawsze, wobec wszystkich oka­

zuje kurtuazję, pomyślała.

Alicja czekała na nich, odziana w różowy wełniany szla­

froczek, czekał też Fred i oba koty, które podniosły głowy,
zamrugały i poszły dalej spać przed kominkiem, w którym
wesoło trzaskał ogień.

Mała została wyściskana przez ojca, ucałowana przez Be­

atrice, no i skarcona przez nianię, gdyż minął już czas, kiedy
dzieci idą spać.

- Spać, córeczko, bo niania będzie bardzo, ale to bardzo

zła. Idź spać, liefje!

- Jeszcze chwilkę, tatusiu - poprosiła Alicja. - Muszę po­

wiedzieć Beatrice coś bardzo ważnego. I coś pokazać.

- Co takiego?
- Sukienkę, jaką włożę. Różową. I będziesz mi musiał

background image

83

kupić różowe pantofelki. I wianuszek z kwiatów... Nie zapo­
mniałaś, Beatrice, że masz się ożenić z papą...?

- Wyjść za papę - poprawił Gijs.
- Nie zapomniałam, ale jeszcze się nie zdecydowałam

- odparła Beatrice.

- On będzie wspaniałym mężem - stwierdziła stanowczo

mała. - Słyszałam, jak Mevrouw Bilder mówiła to niani...

- Tylko ja jedna o niczym nie wiem... - zaczęła lodowa­

tym głosem Beatrice, spoglądając na Gijsa.

- Tak to wygląda - mruknął, nie tracąc kontenansu. - Ale

fakt, że wszyscy postanowili, iż masz za mnie wyjść, do
niczego cię nie zobowiązuję. Jesteś dorosła, masz wolną wolę
i prawo decydowania o własnym losie. Nie stanę ci na prze­
szkodzie, jeśli- stwierdzisz, że trudno ci oprzeć się czarowi
Toma... - To ostatnie zdanie wypowiedział chyba z lekką
ironią, choć nie była tego zupełnie pewna.

Na wszelki wypadek odparła z całą powagą:

- Zobaczymy.
- Ale będziesz chciała, żebym była w różowej sukience?

- spytała niepewnie Alicja.

Beatrice ścisnęło się serce. Mała wyglądała na bardzo

zgnębioną, sądząc, że cała poprzednia wypowiedź ojca miała
związek z kolorem ubrania druhny.

- Będziesz ślicznie wyglądała w różowej sukience. Jak

księżniczka - odpowiedziała.

- Skoro rozwiązaliśmy tak skomplikowaną sprawę, to

może szanowna panienka pójdzie spać - odezwał się ojciec
i wstał. Wziął małą na ręce i zaniósł do drzwi, w których jak
na zawołanie pojawiła się niania.

- Ale ja się nie pożegnałam z Beatrice - zaprotestowała

Alicja.

Beatrice podeszła do drzwi i ucałowała dziecko.

- Przyjedziesz jutro? - spytała jeszcze Alicja.

background image

84

- Jutro nie mogę przywieźć Beatrice, bo jadę do Brukseli

- odparł ojciec. - Ale niania z pewnością pozwoli ci do niej

zadzwonić.

Gdy Alicja i niania wyszły, usiedli do kolacji. Gijs wyjaś­

nił, że wyjeżdża do Brukseli na trzy dni. W głębi serca Be­

atrice była zawiedziona. Jeszcze bardziej była zawiedziona,

że podczas posiłku ani słowem nie powrócił do sprawy mał­

żeństwa. Chciałaby głębiej poznać jego motywację wyboru

właśnie jej jako kandydatki na żonę. Czy chodziło mu wyłą­

cznie o matkę dla córki, czy też zrodziło się w nim jakieś

uczucie? Przecież to bardzo ważne wiedzieć taką rzecz. Pod

koniec posiłku była gotowa uwierzyć, że cała historia

z oświadczynami tylko jej się przyśniła. Ani słowem o tym

nie napomknął. Był rozmowny, wesoły, ani na chwilę nie

porzucił roli czujnego gospodarza, ale sterował rozmowę na

obojętne, choć w zasadzie interesujące tematy.

Powrót do szpitala i pożegnanie odbyły się dokładnie tak

samo jak zawsze, łącznie z pocałunkiem w policzek.

- Czy mogę zjawić się tu za trzy dni o tej samej porze co

dziś? - Mimo że było to pytanie, nie czekał na odpowiedź,

tylko w pośpiechu zniknął, jakby się gdzieś bardzo śpieszył.

Chociaż perswadowała sobie, że to nonsens, by mogła

tęsknić za Gijsem, w następnych dniach poczuła jego brak.

Czyżby go nagle pokochała? Cóż za absurdalne przypuszcze­

nie, ot, po prostu było jej go brak. Wolne wieczory spędzała

z Hetty i jej koleżankami na spacerach, w wolne zaś popołud­

nie jeden z młodych lekarzy zaprowadził ją do muzeum. Ale

niestety było to muzeum związane z naukami ścisłymi i wró­

ciła do domu z bólem głowy, mając przed oczami wykresy,

cyfry i wzory chemiczne.

Trzeciego dnia po południu miała więcej roboty niż zwy­

kle, ponieważ parę osób z personelu zachorowało. Wróciła do

siebie dopiero po szóstej. Szybko wzięła prysznic i ubrała się.

background image

85

Tym razem wybór jej padł na dżersejowy kostium koloru rdzy.

Skończyła właśnie układać włosy, kiedy rozległ się dzwonek.

Niemalże pobiegła otworzyć drzwi.

- Tęskniłem za tobą - oświadczył od progu. Musnął usta­

mi jej policzek i wszedł.

Miała wrażenie, że wypełnia ją uczucie przedziwnej czu­

łości. Po raz pierwszy tego doświadczyła. Przejmujące prze-
życie! Gdyby to był Tom, to zadałby inne pytanie: czy ona
tęskniła za nim. Tom myślał o sobie, Gijs o niej!

- Jak tam było w Brukseli?
- Dużo roboty. Pogoda nie na podróżowanie.
- Któż to mówi o pogodzie? Pojechałeś samochodem?
- Zawsze, jeśli mogę, jeżdżę samochodem. - Spacerował

po pokoju, przyglądając się standardowym reprodukcjom, wi­

szącym na ścianach, typowym dla wnętrzy hotelowych. - Za

parę dni wracasz do Londynu - obwieścił.

- Co ty mówisz? Nikt mi o tym nie powiedział. Skąd

wiesz?

- Jestem członkiem rady. Nie chodzi o ciebie. Są z ciebie

bardzo zadowoleni, ale nastąpiła generalna zmiana koncepcji
co do stażów w ramach Wspólnoty. Wymiana będzie ograni­
czona tylko do personelu lekarskiego i na dłuższe okresy...
Problem polega na tym, że muszę jechać na tydzień do Aka­
demii Medycznej w Groningen i nie będzie mnie w dniu two­

jego wyjazdu.

- Trudno. Dam sobie radę. Wielokrotnie już sama podró­

żowałam. Nie jestem dzieckiem.

- A jeśli po tamtej stronie będzie czatował na ciebie Tom?

- Nachmurzył się. - Nie chciałbym, żeby cię napastował.

Chyba że tego pragniesz. Czy już przemyślałaś sprawę nasze­
go małżeństwa?

Spojrzała na niego. Na twarzy dostrzegła tylko dobroć

i troskę o nią.

background image

86

- Brakowało mi ciebie przez te trzy dni - powiedziała.

- Bardzo.

- Wracaj do swojego szpitala. Może tam obraz stanie się

jaśniejszy i podejmiesz decyzję. Chcę, żebyś to dla mnie zro­

biła. .. - Wyjął coś z kieszeni. - Noś to. Może Tom uświadomi

sobie, kiedy to zobaczy, że mówiłaś poważnie. Nie podejmu­

jesz żadnego zobowiązania, nie zaciągasz żadnego długu. To

tylko pierścionek. - W jego otwartej dłoni zobaczyła złoty

pierścionek. - Jest w naszej rodzinie od kilku pokoleń.

Wzięła pierścionek i przyjrzała mu się.

- Coś napisane... Jakiś wytarty tekst...

- A vous et nul autre. Tylko dla ciebie. Siedemnastowiecz­

ny pierścień ślubny. - Włożył jej na palec. - Pasuje! Będziesz

go nosić?

- Nie wiem, czy powinnam... Przecież jeszcze... - Wi­

dząc wielki smutek na jego twarzy, westchnęła i powiedziała:

- Dobrze, będę go nosić.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Alicja czekała na nich przy kominku, obejmując jedną ręką

Freda, a drugą głaszcząc oba koty stłoczone na jej drobnych
kolanach.

Zerwała się na widok ojca i Beatrice i podbiegła do nich.
- Papo, Beatrice! Mam wam coś do powiedzenia. Byłam

bardzo grzeczna w szkole i nie mogę iść spać, póki wam nie
powiem. Dobrze, papo? Dziesięć minutek?

- Dobrze, córeczko. Wracaj do kominka i opowiadaj!

Profesor i Beatrice usiedli naprzeciwko niej na kanapie,

uśmiechając się na widok podnieconej twarzyczki i wysłuchu­

jąc opowieści o szkole, nauczycielce, kolegach i koleżankach.

Beatrice zamknęła oczy i wyobraziła sobie siebie w tym

domu, w roli macochy tej małej i żony siedzącego obok Gijsa.
W tym domu tchnącym spokojem i miłością... Właśnie, mi­
łością! Ale jaką? Tą jakże potrzebną, ludzką, codzienną, trwa­
łą? Ale jest jeszcze inna miłość - mężczyzny do kobiety. Czy
tej zazna?

O tej ostatniej nie padło ani jedno słowo z ust Gijsa.

Mówił, że czuje się dobrze w jej towarzystwie, że jest mu
bliska, że wiele ich łączy, ale nie wspominał o miłości, o ko­
chaniu... Oceniała jego stosunek do niej jako czułość. Czu­
łość przyjaciela, a nawet jakby ojca. Ale nie miłość, nie uczu­
cie, którego tak bardzo pragnęła zaznać...

Tok jej myśli przerwało pytanie Alicji:
- Kiedy wrócisz do Holandii?

background image

88

Trudno było na to odpowiedzieć, zwłaszcza w obecności

siedzącego obok Gijsa, który milczał. Wykręciła się paroma
ogólnikami. Alicja posmutniała. Beatrice nic nie mogła na to

poradzić, nie potrafiła kłamać.

Kiedy tego wieczoru wróciła do siebie, gdy nastąpiło zwy­

czajowe już pożegnanie z Gijsem - pożegnanie, któremu to­
warzyszył delikatny pocałunek, składany na jej policzku nie­
mal z lękiem - poczuła się zmęczona psychicznie, zagubiona
i strasznie samotna. Nikt jej nie poradzi, nikt za nią nie roz­
wiąże problemu. Nie mogła długo zasnąć. Przez jej głowę

przemykały obrazy wieczoru: twarzyczka Alicji spragnionej
matki i absolutnie neutralna twarz Gijsa, który powiedzia­
wszy już wszystko, co miał do powiedzenia, czekał na wyniki.
Tak jak laborant szpitalny czeka na rezultaty posiewu bądź na
efekty zastosowania specjalnej pożywki dla bakterii.

Następnego dnia rano dyrekcja szpitala zawiadomiła ją

o końcu stażu. Dyrektor wyrażał żal z powodu jej odjazdu,
ale tłumaczył się nowymi dyrektywami. Uspokoił ją też, mó­
wiąc, że szpital zajmie się przygotowaniem dokumentów i bi­
letów lotniczych, a także zapewni odwiezienie na lotnisko.

W ostatnich dniach miała pełne ręce roboty, gdyż chciała

zostawić swój odcinek pracy w należytym porządku, by na­
stępczyni miała jak najmniej kłopotów.

Nadszedł ostatni dzień i Gijs się nie pojawił. Zresztą po­

wiedział wtedy, by się go nie spodziewała. Tego wieczoru
zaprosiła do swego pokoju Hetty i kilka jej przyjaciółek na
pożegnalną ucztę - wino, kawę i ciasteczka.

Wraz z chwilą odjazdu następnego poranka przyszedł

niewytłumaczalny żal. Pragnęła tu zostać. Nie myślała w tym
wypadku o miejscu pracy, ale o Lejdzie i Gijsie. W Anglii
będzie jej brakowało opiekuńczego ramienia Gijsa, jego
przyjaźni... A może nawet i tego cmoknięcia w policzek.
Chodziło jej jednak wyłącznie o przyjaźń tego człowieka,

background image

zamierzała bowiem powiedzieć mu przy pierwszej okazji, gdy
pojawi się w Anglii, że nie ma mowy o małżeństwie.

Zwróci mu pierścionek, który był przecież jedynie poży­

czką, argumentem do odpierania niepożądanych zalotów To­
ma. Podziękuje mu też za jego dobroć i opiekę... Zresztą
może on sam żałuje w tej chwili swojej propozycji.

Na lotnisku w Schiphol spotkała wracające tym samym

samolotem pozostałe stażystki ze szpitala pod wezwaniem
Świętego Justyna, a wśród nich siostrę Watts, która miała tyle
do opowiadania na temat swej pracy na sali operacyjnej, że
zajęło jej to czas aż do wylądowania na lotnisku Heathrow.

O własnych sprawach Beatrice nie mogła już myśleć. A po­
tem Londyn - też ją zaabsorbował. Wydał się nadmiernie
hałaśliwy, brudny, trudny do zniesienia. Przez głowę prze­
mknęła jej myśl, że w tym zgiełku być może nie spotka Gijsa,
gdyż nie będzie mógł jej odszukać... Śmieszna myśl.

W jej szpitalnym skrzydle czekała na nią Juffrouw Win-

kelhuisen, gotowa do odjazdu. Wręczyła tylko klucze, prze­
kazała kilka ważnych informacji i pożegnała się.

Po kilkunastu minutach Beatrice zamknęła drzwi swojego

mieszkanka na piętrze i zabrała się do rozpakowywania rze­
czy oraz układania ich w szafie i komódce. Przerwał jej
dzwonek. Zdrętwiała, myśląc, że przyszedł Tom. Postanowiła
go nie wpuszczać i tylko uchyliła drzwi. Ujrzała gigantyczny
bukiet czerwonych róż i usłyszała zza niego pytanie:

- Tu mieszka panna Crawley?
- Tak, to ja. Chwileczkę! - Zamknęła drzwi, zdjęła łań­

cuch i otworzyła je na oścież,

- Ten, co kupił tyle róż musi cholernie kochać - stwierdził

straszliwym londyńskim akcentem młodociany posłaniec. Po­

rwał ofiarowane mu dwadzieścia pensów i umknął.

Dwa tuziny róż i załączona do nich kartka: „Oby wspo­

mnienia były miłe, a przyszłość różowa". Treść ją zaskoczyła.

background image

90

Czy to nie oznacza, że ich spotkania w Lejdzie były tylko

miłym przerywnikiem i to przerywnikiem wyłącznie do

wspominania? Życzy jej różowej przyszłości. No, a pierścio­

nek, pomyślała, to po prostu przyjazny gest, by mogła się

łatwiej opędzić od niepożądanego Toma. Może to wszystko

było grą, żeby sprawić chwilową przyjemność Alicji? Zresztą,

co ją to obchodzi? Powiedziała przecież sobie, że ich małżeń­

stwo byłoby nonsensem.

Niemniej starannie porozmieszczała róże w paru wazo­

nach. W pewnym sensie rzeczywiście pomagały wspominać

owe miłe chwile, które bezpowrotnie minęły.

Następnego dnia spotkanie z Tomem było nieuchronne.

Spodziewała się tego. Odbyła właśnie rozmowę z dyrektorem

administracyjnym szpitala, który powiedział, że od swojego

kolegi w Lejdzie wysłuchał wiele peanów na jej temat. Wra­

cała z tej rozmowy bardzo zadowolona, kiedy u jej boku po­

jawił się nagle Tom i bezceremonialnie objął ramieniem.

- Już jesteś, kochanie? Mniej więcej dziś się ciebie spo­

dziewałem. Tęskniłaś za mną? A jeśli idzie o wspólny wie­

czór, to gotów jestem parę dni poczekać. Odpocznij sobie,

odwiedzimy rodziców... Ja bardzo ciężko pracowałem i nie

miałbym teraz siły na wieczorne spotkania... Ty sobie hasałaś

po Holandii, a ja harowałem...

- Tom, puść mnie! - Zatrzymała się pośrodku korytarza

i mocno szarpnęła. - Nie tęskniłam za tobą ani trochę, nie

myślałam o tobie i nie mam zamiaru jechać do domu w two­

im towarzystwie. Jakich mam wreszcie użyć argumentów,

żeby cię przekonać, że koniec z nami. Nigdy nie wyjdę za

ciebie! Ooo, może to cię przekona! - Podniosła dłoń z pier­

ścionkiem.

- Boże drogi, ty zdradliwa istoto...! Ledwo się odwrócę,

a ty...! - Był zdumiony.

- Nie opowiadaj głupstw,. Tom!

background image

91

- Kto to taki? - Roześmiał się głupawo. - A może kupiłaś

ten pierścionek, żeby mi zrobić kawał?

- To nie jest żaden żart. A teraz idź sobie, bo muszę wrócić

do pracy.

W czasie rozmowy z Tomem zachowywała spokój i opa­

nowanie, ale gdy odeszła, zaczęła wręcz dygotać. Sama nie

wiedziała, czy była to reakcja na bezczelność tego człowieka,

czy lęk, że spaliła za sobą mosty. Jednakże miała zbyt wiele

pracy, aby to roztrząsać i roztkliwiać się nad sobą. Wszystkie

laboratoria pracowały pełną parą. Taki to był tydzień. Stale

czegoś żądano. Jeśli nie kawy, to pipetek lub słoików czy

sączków. Po południu nastąpił mały kryzys, kiedy zepsuł się

jeden z komputerów i musiała na gwałt ściągnąć jakiegoś ele­

ktronika.

Wróciła do siebie dość późno. Zadzwoniła do matki, aby

się przywitać po powrocie. Już miała iść pod prysznic przed

przygotowaniem kolacji, kiedy przypomniała sobie, że obie­

cała zadzwonić do Alicji. Podnosiła właśnie słuchawkę, gdy

rozległ się dzwonek u drzwi. Znowu ten Tom, pomyślała ze

złością. Otworzyła szeroko drzwi, chcąc mu prosto w twarz

wygarnąć, co sądzi o takim natręctwie, kiedy zobaczyła na

progu uśmiechniętego Gijsa.

- Gijs, o Gijs! - wykrzyknęła i nie wiadomo, jak i kiedy

przytuliła się do niego.

- Co za urocze powitanie! - mruknął zdumiony. Objął ją

ramieniem i skłonił, aby na niego spojrzała. -- Aha, to nie

reakcja na mnie, ale ulga, że to nie Tom - powiedział.

Nie zaprzeczyła i nie potwierdziła.

- Pokazałam mu pierścionek - wyznała po chwili - ale

powiedział, że z pewnością kupiłam go jemu na złość... - Le­

kceważąco wzruszyła ramionami. - Dziękuję za przepiękne

róże.

- Chodźmy gdzieś! Do jakiegoś miłego spokojnego kaci-

background image

92

ka - zaproponował, ale jednak tonem nie znoszącym sprzeci­
wu. - Wyglądasz świetnie w tym uczesaniu. Nie traćmy cza­
su, chodźmy!

- Miałam właśnie dzwonić do Alicji...
- Ja to zrobię, a ty się ubieraj. - Familiarnie poklepał ją

po plecach.

Bardzo jej się to nie podobało, ale przemilczała. Przebrała

się w pierwszą sukienkę, jaka wpadła jej w ręce. Makijaż
ograniczyła do przypudrowania nosa i umalowania ust. Przez
kotarę słyszała rozmowę Gijsa z Alicją. Pożegnał ją czule
i oddał słuchawkę Beatrice. Przyglądał się jej uważnie, gdy
rozmawiała z dzieckiem. Potem powiedział:

- Wyglądasz na bardzo zmęczoną... Jeśli nie chcesz ni­

gdzie wychodzić...?

- Chętnie wyjdę na jakąś godzinkę. A ty? Cały dzień bie­

gałeś po Londynie? Musisz być także zmęczony.

- Przyleciałem z Groningen przed dwiema godzinami.

Widziała, że ma podkrążone oczy i nieco zapadłe policzki.

Te ciągłe wyjazdy go wykończą, pomyślała. Powinien prowa­
dzić bardziej zorganizowane życie. Trzeba go przekonać...

- Masz tu jutro jakieś spotkanie, wykłady?
- Nie. Rano muszę lecieć do Lejdy. Tam czekają studenci.

Przyleciałem, gdyż chciałem cię zobaczyć... .

Popatrzyła na niego zupełnie innymi oczami: mężczyzna

w sile wieku, przechodzący głęboki kryzys, nieco zagubiony
i usiłujący przesłonić ten fakt nadmierną aktywnością. Czło­
wiek, który nieustannie szuka czegoś, czego jeszcze w życiu
nie znalazł. Miłości. Zupełnie tak jak ona...

I nagle z przeraźliwą jasnością zdała sobie sprawę z cze­

goś, czego istnienia do tej chwili nie podejrzewała: ze swojego
uczucia do tego człowieka. Przecież ona go pokochała!

Nie oznaczało to, że równocześnie wszystko stało się jasne

i proste. Odwrotnie, wszystko się nagle jeszcze bardziej

background image

93

skomplikowało. Myśli kłębiły się jeszcze natrętniej, wzrosła

niepewność. Fakt pozostawał faktem: zakochała się w nim.

Widząc teraz jego znużenie nie dniem, nie tygodniem,' ale

życiem, jakie prowadzi, chciałaby posadzić go w fotelu, po­

dać mu miękkie domowe człapaki, przygotować whisky,

usiąść przy nim na dywanie i słuchać jego głosu. Zakręciło

się jej w głowie, zbladła, zaczęła ciężko oddychać. To wszy­

stko działo się chyba jedynie w jej wyobraźni, gdyż Gijs tylko

spytał:

- Czemu jesteś taka zamyślona?

- Nie, nic, absolutnie nic. - Potrząsnęła głową. Nie miała

zamiaru zwierzać mu się ze swojego stanu, jeszcze nie, a mo­

że w ogóle nigdy... - Jestem gotowa, możemy jechać.

Początkowo nie zwracała uwagi, dokąd ją wiezie. Mijali

jakieś ulice i nagle znaleźli się na obrzeżu parku.

- Przecież to chyba St James Park? - wykrzyknęła.

- Tak, po lewej, a przed nami Green Park.

- Znasz Londyn, jak własną kieszeń - stwierdziła. - Może

nawet lepiej niż ja.

Komplement musiał mu sprawić wielką przyjemność,

gdyż zachichotał jak uczniak. Gdzieś w środku kryje się ma­

ły chłopak, pomyślała. Z jednej strony rozsadza go duma,

z drugiej przygniata splot okoliczności, w jakich musi egzy­

stować.

Wjechał w spokojną, obsadzoną drzewami uliczkę kilku­

piętrowych kamienic, do których wiodły wysokie, kamienne

lub marmurowe schodki, zwieńczone gankami i kolumienka­

mi, podtrzymującymi balkony na piętrze. Przed jednym z bu­

dynków zatrzymał samochód.

- Tu jest restauracja? - zdziwiła się.

- Tu jest moje londyńskie mieszkanie - odparł. - Zbyt

często bywam w Londynie, abym miał zatrzymywać się po

hotelach. Toogood z pewnością już coś dla nas przygotował.

background image

94

- Kto to jest Toogood? - Nie przestawał ją zaskakiwać

i zadziwiać jednocześnie. - I powiedz od razu, gdzie masz

jeszcze mieszkania, domy, zamki - zażartowała.

- Dobrze, że nie pytasz o moje rozsiane po świecie kon­

kubiny. - Znowu zachichotał. Drugi raz tego dnia, a dawniej
tylko oblekał twarz w uśmiech wyrozumiałości. Raz jeszcze
wychynął spod codziennej maski ten ukryty chłopak. Dlacze­
go dziś właśnie się odkrył? Czyżby sprawiło to jej gorące

powitanie? A może w czasie kilkudniowej rozłąki uświadomił

sobie... Przestała nagle zaprzątać sobie tym głowę. -Wykry­

łaś już wszystkie moje grzeszne tajemnice. Nie mam żadnych
zamków ani też innych kobiet. Jest jedna Alicja i teraz...

jesteś ty...

Po schodkach weszli do holu, w którym rezydował portier.

Powitał ich i chciał wstać, ale Gijs go uprzedził, mówiąc, że
winda niepotrzebna. Po schodach pokrytych grubym dywa­
nem weszli na piętro i skręcili w korytarz z wieloma drzwia­
mi. Jedne z nich były już otwarte i w progu stał może trzy­
dziestoletni mężczyzna.

- To jest właśnie Toogood - objaśnił Gijs.
- Dobry wieczór, sir, dobry wieczór, madam - odezwał

się Toogood, cały w uśmiechu. W przedpokoju odebrał od
nich płaszcze i otworzył drzwi do małego salonu. - Czy ko­
lacja może być za pół godziny? A może madam zechce sko­
rzystać...? - Otrzymawszy od Gijsa odpowiedź „tak", a od
Beatrice „nie", odszedł bezszelestnie.

- Gdzie znalazłeś takiego lokaja? - spytała zaciekawiona.
- Prawdopodobnie wymyśliłem go, posiłkując się opisem

z jakiejś powieści. Chociaż on chyba naprawdę istnieje.
Z ogłoszenia. Choć, jak każdy prawie diament, ma skazy.

- Gijs podszedł do Beatrice i delikatnie dotknął koka, w jaki

upięła włosy. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie pozwo­
lisz spływać im po plecach - powiedział.

background image

95

- Zapominasz, że mam dwadzieścia osiem, a nie osiem­

naście lat. Toogood tu mieszka?

- Tak, ma pokoik na zapleczu... W zeszłym roku przyje­

chałem tu raz z Alicją. Wspaniale się nią opiekował. Mogłem

spokojnie pracować. Zabierał ją na spacery, do ogrodu zoolo­

gicznego, do gabinetu figur woskowych... On poza tym świet­

nie gotuje.

Rozglądała się ciekawie po saloniku, potem podeszła do

okna wychodzącego na obsadzony drzewami placyk.

- Czy pierścionek pomógł ci przebrnąć przez trudne chwi­

le? - spytał.

- O tak! - odparła, potakując i wcale nie miała na myśli

przeprawy z Tomem. Pierścionek pozwolił jej przebrnąć

przez tumult w głowie...

Gijs podał jej koktajl spreparowany z napojów stojących

na stoliku pod oknem.

- Podjęłaś już decyzję? - spytał niespodziewanie.

- W jakiej sprawie? - odparła całkowicie zaskoczona,

myśląc, że być może nawiązuje do rozprawy z Tomem.

- Wyjdziesz za mnie?

Postanowiła odpowiedzieć szczerze, bez krążenia wokół

problemu:

- Tak, Gijs, podjęłam decyzję. Jest nieco inna, niż sądzi­

łam, że będzie. Tak, wyjdę za ciebie. Ale nie od razu. Gdybym

to zrobiła od razu, to mogłabym sama siebie podejrzewać, że

to na złość sobie... by umknąć zalotom Toma. Muszę być

pewna, że tak nie jest. Daj mi czas.

- Rozumiem twoje obawy i twoje myśli, Beatrice. Chcę,

żebyś była pewna, że wychodzisz za mnie, ponieważ... - wa­

hał się długo nad wyborem słowa - ... lubisz mnie i Alicję,

a nie z żadnego innego powodu.

- Chyba że pojawiłby się powód znacznie ważniejszy

od... lubienia...

background image

96

- Jaki na przykład? - Zdumiony podniósł, wysoko brwi.
Uśmiechnęła się enigmatycznie, a on nie nalegał, podejrze­

wając w jej słowach jakiś kobiecy kaprys.

- Chciałbym na weekend przywieźć Alicję i moglibyśmy

odwiedzić twoich rodziców - zasugerował.

- Oczywiście, uprzedzę ich. - Nie była przekonana, że jest

to najlepszy pomysł, ale postanowiła tego nie mówić.

- I ślub moglibyśmy wziąć w twoim domu, jeśli sobie

tego życzysz - kontynuował.

Hola, hola, mój panie, nie tak szybko! Kręciło się jej w gło­

wie, jakby ktoś wsadził ją na lunaparkową kolejkę górską
i kazał w kółko jeździć.

- Proszę cię, Gijs, nie mówmy jeszcze o tych sprawach.

Prosiłam o czas. Nie chodzi mi o minuty, ale tygodnie. Nie
można z tym pędzić na złamanie karku. Spieszysz się, jakby
świat się kończył... A on przecież ma się dopiero zacząć dla
nas... - dopowiedziała z uśmiechem.

- Ale jeśli ślub ma się odbyć w Anglii, to potrzebne jest

specjalne zezwolenie, obwieszczenia. Musi upłynąć tyle to
a tyle tygodni od pierwszego ogłoszenia... Trzeba się tym
zająć, żeby potem nie być zaskoczonym... - Nie zamierzał

porzucić tematu. - Jestem pewien, że będzie się nam żyło

szczęśliwie - dodał po chwili.

- Ja też w to wierzę- odparła, chociaż wiedziała, że chwi­

lami będzie bardzo nieszczęśliwa, marząc o miłości, której
zawsze pragnęła, miłości do mężczyzny, którego ona poko­
cha. Pokochała Gijsa, ale on jej nie...

Usłyszała dyskretne chrząknięcie przy drzwiach Toogood

zapowiedział kolację...

Pokój stołowy był niewielki, ale elegancko urządzony.

Ściany pod sufit w boazerii, pośrodku mozaikowej posadzki
okrągły stół, kredens z epoki. Toogood przygotował półmisek

różowych płatów wędzonego łososia, potrawkę z kury ze

j

background image

97

szparagami i lekki jak mgiełka suflet. W kubełku chłodziła

się butelka szampana.

Podczas kolacji Gijs znowu podjął wątek terminu ślubu.

- Moim zdaniem powinniśmy to zrobić jak najprędzej

- stwierdził. - Jestem pewien, że ślub pozwoli nam szybciej

się zżyć i dopasować.

Beatrice z jednej strony była zawiedziona, że Gijs traktuje

małżeństwo tak racjonalnie, nie czując najmniejszej potrzeby

szukania akcentów emocjonalnych, a z drugiej jednak była

zadowolona, że nie usiłuje udawać i nie okłamuje jej co do

swoich uczuć, tak jak to czynił Tom. Poza tym; czyż nie mówi

się, iż wzajemna sympatia i zżycie są prostą drogą do głęb­

szego uczucia?

Toogood zaproszony pod koniec kolacji na kieliszek szam­

pana powiedział, że już od pewnego czasu czuł pismo nosem,

bo profesor zachowywał się trochę dziwnie, i że młodej parze

życzy wiele szczęścia. Na koniec dodał, że kawę poda w sa­

loniku.

W saloniku usiedli na kanapce przed kominkiem, a u ich

stóp ułożyło się czarne kocisko z naderwanym uchem. Ten

uliczny rozrabiaka wcale nie pasował do wypielęgnowanego

mieszkania. Beatrice uczyniła na ten temat żartobliwą uwagę,

a Gijs wyjaśnił, że jest to ukochane stworzenie Toogooda.

- Może zadzwoniłabyś do domu i spytała rodziców, czy

możemy zjawić się z Alicją w sobotę? - zaproponował Gijs.

Beatrice wolałaby to zrobić w zaciszu swojego mieszka­

nia, ale nie mogła mu tego powiedzieć. W dość ostrożnych

słowach poinformowała matkę o „nowych planach życio­

wych" i zamiarze pojawienia się w czasie weekendu z „tym

profesorem Holendrem" i jego córką, mającą siedem lat.

Matka powiedziała bardzo długie „Oooo!", potem jeszcze

dłuższą chwilę milczała, a wreszcie oświadczyła:

- Wszystko rozumiem. Bardzo się cieszę, przyjeżdżajcie.

background image

98

- Dlaczego nie powiedziałaś jej wprost, że się pobieramy?

- spytał Gijs.

- Matka i tak dobrze zrozumiała - odparła-. - Powiedzia­

łeś, że możemy się pobrać, kiedy ja będę gotowa. A twoje

sprawy? Czekają cię jakieś pilne wyjazdy, seminaria?

- Nic ekstra. Normalna praca usiana często niespodzian­

kami. Ile potrzebujesz czasu na przygotowanie się? Czy wielu
miesięcy, jak wiktoriańska dziewica?

Tego rodzaju żart zaszokował ją. Szczere wypowiadanie

myśli to jedno, a brak delikatności i gruboskórność to co in­
nego, pomyślała. A może to ja żyję w kokonie? - przyszło jej
do głowy. Niemniej odparła chłodno:

- Nie tylko wiktoriańskie dziewice potrzebowały czasu, aby

przygotować się do najważniejszego wydarzenia w ich życiu.

- Przepraszam cię, moja droga. Chyba posunąłem się za

daleko. - Przytulił ją do siebie. Głos jego wyrażał głęboki żal.
- Jesteś młoda i piękna, i jeśli potrzeba ci choćby sześciu
miesięcy na przygotowanie się do ślubu, to w porządku. Nie
mam nic przeciwko temu.

Z jednej strony rozbroił ją komplement na temat młodości

i urody, z drugiej zasmucił fakt, że tak bardzo to on jej nie
pożąda, skoro z podobną łatwością zgadza się na sześciomie­
sięczne czekanie. Zawsze muszę znaleźć dziurę w całym, wy­
rzucała sobie.

- Aż tyle czasu chyba mi nie potrzeba. Chciałabym, żeby

ślub odbył się w Little Estling. Nasi przyjaciele mieliby bli­
sko. A co z twoją rodziną?

- Prawda. Nic ci o niej nie mówiłem. Matka i ojciec, za­

mężna siostra. Oni wszyscy przyjadą. I paru przyjaciół. Mam
oprócz tego cały legion wujków, ciotek, kuzynów i kuzynek
oraz rozmaitych siostrzeńców i siostrzenice. Po pierwsze po­
trzebny byłby cały samolot, żeby wszystkich przywieźć, po
drugie, po co? Przy jakiejś okazji odwiedzimy ich w Holandii.

background image

- Chyba będę musiała porozmawiać w czasie weekendu

z pastorem Perkinsem... - powiedziała w zamyśleniu.

Czy nie za szybko, czy już przemyślała wszystkie aspekty

swego kroku, czy jest gotowa poślubić wdowca ponad dzie­

sięć lat od niej starszego i do tego z córką? Czy jest gotowa

z dnia na dzień zostać matką? I najważniejsze pytanie: czy

rezygnuje raz na zawsze z zakosztowania namiętnej miłości

mężczyzny?

- Oczywiście, powinnaś porozmawiać z pastorem Perkin­

sem - przytaknął jej Gijs.

- Czy zgodziłbyś się zamieszkać na stałe w Anglii? - spy­

tała i jednocześnie pomyślała, że być może wątpliwości neu­

tralizuje fakt, że ona go kocha?

- Jeślibyś bardzo tego chciała...

- Ale szkoła Alicji?

- Wszystko dałoby się ułożyć. Angielska szkoła...? Dla­

czego nie?

Wkrótce potem odwiózł ją do szpitala, odprowadził na

górę, oczywiście pocałował w policzek i umknął jak oparzo­

ny. Ten rytuał zaczął ją śmieszyć.

Przed zaśnięciem postanowiła, że następnego dnia powin­

na złożyć wymówienie. Z tą myślą zasnęła. Kiedy rano zja­

wiła się w dyrekcji, powitały ją porozumiewawcze uśmieszki,

a dyrektor administracyjny złożył gratulacje.

- Ale profesor van der Eekerk ma szczęście! - powiedział.

- Znaleźć taką żonę! No i pani ma szczęście! Taki przystojny

i sławny człowiek. Od kiedy chce pani odejść? Będą pewne

problemy, ale na szczęście ma przyjechać stażystka do działu

administracji. Chwilowo obejmie pani stanowisko, a my

w tym czasie poszukamy kogoś na stałe.

Beatrice wyraziła wdzięczność za tak sympatyczny sto­

sunek do jej osobistych problemów i zapewniła, że bę­

dzie pracowała, póki nie przybędzie stażystka i nie udowod-

background image

100

ni, że jest gotowa przejąć całą odpowiedzialność za robo­
tę. Skąd oni wiedzieli o jej planach? Oczywiście powie­
dział im Gijs. Rozpowiada to całemu światu. Nie byłaby zdzi­
wiona, gdyby się okazało, że obwieścił nowinę Derekowi
i jego rodzinie, a także połowie ludności w Holandii. Zresztą
Alicja powiedziała to wcześniej, zanim jeszcze Beatrice pod­

jęła decyzję. Beatrice była z tego niezadowolona. Gijs postę­

pował tak, jakby obawiał się, że ona może mu się wymknąć,
zmienić zdanie. W istocie, trudno byłoby teraz się wycofać,
skoro wszyscy wiedzą. Tak, to trochę nieładnie ze strony
Gijsa. Ale nie ma ludzi bez wad. Nawet ci cudowni i kochani
mają skazy.

Gijs z córką przylecieli z Holandii w sobotę rano. Alicja

podniecona zaczęła myszkować po szpitalnym mieszkaniu
Beatrice i stwierdziła, że jest zbyt małe.

- Dlaczego nie zamieszkasz z papą? - spytała. - Ma takie

duże mieszkanie. Papa na pewno się zgodzi. Prawda, że się
zgodzisz?

Beatrice poczerwieniała, Gijs coś mruknął, że mieszkanie

zmienia się po ślubie. Na co Alicja zareagowała kolejnym
pytaniem, czy papa też po ślubie zmieni mieszkanie...

Ojciec i matka powitali serdecznie Beatrice i jej gości.
- Co masz nam do powiedzenia, córeczko? - spytała mat­

ka. - Zresztą możesz nie mówić. Wszystko wiem od rodziny
Dereka i jesteśmy bardzo szczęśliwi...

Ojciec powtórzył posłusznie, że wszyscy są szczęśliwi.
Beatrice miała rację, sądząc, że Gijs rozgłosi wieść całemu

światu. Niech mu będzie. Niech sobie myśli, że jest taki prze­
biegły. ..

- Ślub weźmiesz tu, w Little Estling? - spytała matka. -

I kiedy?

background image

101

Beatrice zerknęła na Gijsa zatopionego w rozmowie z ojcem.
- Tutaj, ale kiedy...? Za kilka tygodni... Bez wielkiego

szumu...

- Jak chcesz, córeczko. Okropnie jednak będą zawiedzeni

przyjaciele. 1 rodzina.

Gijs najwidoczniej słyszał tę wymianę słów, gdyż włączył

się do rozmowy:

- Decyduje Beatrice, ale ja mam pewną kompromisową

sugestię: w kościele powinna być tylko rodzina, a potem
przyjęcie z udziałem już wszystkich przyjaciół.

- Doskonały pomysł. - Pani Crawley przytaknęła z rado­

ścią. - A poza tym tutejszy kościół jest za mały, żeby wszy­
stkich pomieścić.

- Może więc poranny ślub, a potem przyjęcie? - zapro­

ponowała Beatrice, ale natychmiast wyraziła wątpliwości. -

Gijs i Alicja mogą nie zdążyć na rano... Jadą z Londynu...

- Zatrzymamy się u rodziców Dereka - uspokoił ją Gijs.

- A reszta twojej rodziny? - spytała Beatrice.
- Zatrzymają się w Aylesbury - odparł.
- Będę ubrana w różową suknię - obwieściła wszem i wo­

bec Alicja.

Do lunchu omawiali ważne i mniej ważne sprawy związa­

ne ze ślubem. Po południu Gijs i Beatrice poszli odwiedzić
pastora Perkinsa. Starszy pan był uszczęśliwiony, że córka
doktora Crawleya bierze ślub w rodzinnej parafii. Pouczył też
przyszłych małżonków, w jaki sposób przystąpić do załatwia­

nia ślubnej licencji, a potem wdał się w przydługi dyskurs na

temat obowiązków męża i żony. Na zakończenie wyznał z ta­

jemniczą miną, że kiedy ich zobaczył rozmawiających na

przyjęciu u lady Dowley, to od razu pomyślał sobie, iż byłaby

z nich dobra para.

- I wydawało mi się, że jakiś aniołek od tych właśnie

spraw już trzepocze nad waszymi głowami - dodał.

background image

102

- To nie aniołek trzepotał skrzydłami, tylko ja aż prycha­

łam ze złości, bo Gijs tak mi się nie podobał - oświadczyła
Beatrice.

Natomiast Gijs pogratulował pastorowi jego przenikliwo­

ści i wspomniał coś o przeznaczeniu.

- Niepotrzebnie tak entuzjastycznie potakiwałeś słowom

pastora na temat aniołka. Trzepoczące skrzydłami aniołki za­

jmują się tym samym, co amor. Może nie przeszywają serc

strzałami miłości, ale uczą serca ludzkie... jak kochać. - Aż
spłoniła się z powodu własnej odwagi.

- Godzenie serc strzałami? Co za bzdura! Później rana się

zabliźnia... O właśnie, zostaje bolesna blizna. Lepsza jest
trwała, głęboka przyjaźń, zrozumienie, zbliżenie, czułość z te­
go wynikającą...

Milczała.
- Masz jakieś wątpliwości? - zaniepokoił się.
- Człowiek ma zawsze wątpliwości.

- Ja nie mam. I jestem pewien, że będziemy szczęśliwi.

Aha, jeszcze jedna sprawa: zawiadamiam rodzinę w Holandii.
Wszystkich. Nie powiem, żeby nie przyjeżdżali. Kto chce,
niech przyjedzie. Wiem, że oprócz rodziców i siostry niewielu
się ruszy tak daleko. Chociaż kto wie...

Beatrice pomyślała, że ich ślub wcale nie będzie taki cichy.

Właściwie była z tego powodu zadowolona.

- Masz jakieś życzenia, co do fasonu sukienki Alicji?

Spisz sugestie, dam to niani, ona się już zajmie resztą - dodał.
Szli dalej," milcząc, każde pogrążone we własnych myślach.

- A twoja suknia? - spytał. - W czym weźmiesz ślub?

- Sama nie wiem, W kostiumie...
- O nie! Proszę, nie! W białej sukni z welonem...
- Jeśli tak bardzo chcesz... A jak wyglądał ślub twojej

siostry?

- Biała suknia z trenem, sześć druhen, chór w kościele,

background image

103

morze kwiatów i dwustu gości. Miesiące przygotowań. Nie­

prawdopodobny chaos w całym domu. Myślałem, że oszaleję.

- Teraz nie oszalejesz, bo ciebie nie będzie. Spotkamy się

dopiero w kościele...

Zatrzymał się, obrócił ją ku sobie i pocałował. Też w po­

liczek.

- Bardzo na to czekam - oświadczył.
Matka Beatrice, widząc ich z okna domu, uśmiechnęła się

i uroniła łezkę. Była szczęśliwa, że los ocalił córkę od staro­

panieństwa. Patrzyła na tych dwoje zachowujących się podo­
bnie jak inne pary u progu wejścia w nowe życie, chociaż...

Pani Crawley nie mogła oprzeć się myśli, że coś tu nie jest

jednak tak, jak powinno być. To nie była para szaleńczo

zakochanych w sobie ludzi... Przyglądała się pilnie zachowa­
niu Beatrice w ciągu całego weekendu, i zachowaniu Gijsa
także, ale nic konkretnego nie wyłowiła. Pozostało tylko wra­
żenie, że istnieje jakaś rezerwa w postawach obojga.

Lady Dowley, do której dotarła wiadomość o zaręczynach

Beatrice", „wezwała" ją, Gijsa i Alicję oraz oboje Crawleyów
na niedzielną popołudniową herbatkę, podczas której z wro­
dzoną sobie złośliwością zauważyła, że był już najwyższy
czas, by Beatrice kogoś sobie znalazła, i doskonale, że spot­
kała tak wspaniałego mężczyznę, już doświadczonego w wy­
chowywaniu dzieci. Nikt z obecnych się nie obraził, gdyż
wszyscy znali lady Dowley i dla świętego spokoju należało ją
tolerować. Jako wróg mogła być groźna.

Kiedy od niej wracali, Gijs zapytał:
- Czy ta wiedźma musi być na naszym ślubie?
- Musi - odparła pani Crawley. - Zwłaszcza po tej uwa­

dze, że romans rozkwitł pod jej dachem. Z tego tytułu uważa
się za najważniejszego gościa. Będzie jednak tyle innych osób
na przyjęciu, że zasłonią ją przed twoimi oczami.

Beatrice, Gijs i Alicja odjechali do Londynu wczesnym

background image

104

wieczorem, pozostawiając panią Crawley w głębokiej rozter­

ce. Zadowolenie z powodu ślubu córki przesłaniała drobna

chmurka niepokoju. Na przykład ten wieczór - i debata na

temat sukienki Alicji. Wszyscy w niej uczestniczyli. Beatrice

i Gijs także. Ale nie była to spontaniczna rozmowa dwojga

zakochanych w sobie ludzi, ale jakichś racjonalistów. To zna­

czy racjonalistą był Gijs, a Beatrice raczej jakby w transie...

Coś się pod tym kryje, ale co? .

Beatrice powróciła do szpitalnego mieszkanka zmęczona,

z lekkim bólem głowy. Miast iść od razu spać, usiadła i za­

częła spisywać czynności, jakie ma do wykonania przed ślu­

bem, i sprawy do załatwienia. Gijs wyjechał do Holandii, nie

mogąc dokładnie określić, kiedy wróci. Mająca ją zastąpić

stażystka spodziewana była za tydzień. A więc tydzień plus

parę dni wprowadzania zastępczyni. Później będzie wolna.

Śmieszne określenie „wolna"! Będzie bardzo zajęta. Mężem,

Alicją... Głowa bolała ją coraz bardziej, myśli z trudem krą­

żyły. Położyła się, ale długo nie mogła zasnąć. Czy nie popeł­

nia straszliwego błędu?

Następnego dnia obudziła się raczej zadowolona z życia.

W najbliższym czasie czekały ją liczne emocje: żegnanie za­

wodowej kariery, kupowanie ślubnej sukni, załatwianie in­

nych licznych sprawunków, sam ślub i przyjęcie ślubne.

I chociaż na tym kończyła listę owych „emocji", nie zaliczając

do nich poślubnych godzin, pozostawała w świetnym humo­

rze. Człowiek bowiem jest bardzo skomplikowaną istotą, któ­

rej odczucia zależą od pory dnia i pogody, od stopnia wypo­

częcia.

Tego dnia poranek był pogodny, Beatrice była wypoczęta

i po prostu pragnęła być szczęśliwa.

Przez następne dni realizowała poszczególne punkty owej

listy, sporządzonej mimo bólu głowy. Wybrała też model ślub-

background image

105

nej sukni. Jej zastępczyni przyjechała wcześniej i natychmiast
przystąpiła do przejmowania obowiązków. Beatrice nie miała

listu ani telefonu od Gijsa, ale nie spodziewała się też od niego
żadnych wiadomości. Nie był przecież zakochanym po uszy

młodzikiem, który co parę godzin pragnie zapewniać wybran­
kę swego serca, że ją kocha. Nie była przecież wybranką serca,
ale rozumu. Niestety. Pogodziła się już z tym i pomyślała, że
nie ma powodu, by narzekać na los. Wystarczy, że ona go
kocha. Ma szczęście, że zdobyła tego, którego kocha. Gorzej
by było, gdyby znajdował się poza jej zasięgiem.

Dobry humor przetrwał aż do dnia, kiedy to na szpitalnym

podwórzu spotkała Toma. Zatrzymał ją, chwytając za rękę.

- Brawo, brawo! Spryciula z ciebie! A przez cały czas

udawałaś cichą wodę i niewiniątko. - Bluzgał wręcz jadem.
- Nie jesteś lepsza ode mnie, moja droga. Mościsz sobie nie­
złe gniazdko, co? Złapałaś faceta, który jest wprost nieprzy­
zwoicie bogaty. Może mi powiesz, że o tym nie wiedziałaś?

Strząsnęła jego rękę z ramienia.

- Do widzenia, Tom. Mam nadzieję, że życie dobrze ci się

ułoży. - Odeszła, usiłując zapomnieć, co powiedział. Ale nie
udawało się.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Mijały godziny i ciągle o tym myślała. Była bardzo nie­

szczęśliwa. Kończyła właśnie pakowanie, kiedy zadzwonił

telefon.

Bezwiednie podniosła słuchawkę i powiedziała „słu­

cham", rozmyślając ciągle o podłych insynuacjach Toma.

- Przyjadę po ciebie jutro rano o dziewiątej i odwiozę do

domu - powiedział Gijs, jak zwykle się nie witając.

- Gijs! Gijs, jak to dobrze, że zadzwoniłeś!

- Co się stało? Zrodziły się w twojej głowie jakieś wątpli­

wości? Obleciał cię strach?

- Tak, to znaczy nie, niezupełnie, już sama nie wiem...

- Czuła się bliska płaczu.- Czy jesteś naprawdę pewien, że

chcesz się ze mną ożenić?

- Jestem absolutnie pewien odparł ciepłym, łagodnym

głosem. A po chwili dodał: - Spotkałaś Toma?

- Przypadkowo. Oskarżył mnie o działania z niskich po­

budek. Że wychodzę za ciebie, bo... - Nie odważyła się do­

kończyć.

- Przestań opowiadać bzdury! Zawsze cię uważałem za

kobietę rozsądną, nie przejmującą się żadnym idiotycznym

pomówieniem. Przestań się przejmować głupstwami, idź

spać! Rano u ciebie będę.

- Jesteś w Londynie?

- Nie, w Holandii, u siebie. Właśnie się szykuję do wyjaz­

du na prom.

background image

107

- Będziesz okropnie zmęczony. Nocna jazda...
- Już przemawiasz jak żona. Dobranoc, moja droga.

Wstała bardzo rano, aby zdążyć sprzątnąć mieszkanie.

Chciała je zostawić swojej zastępczyni w idealnym stanie.

Na pierwszy dzwonek otworzyła drzwi. Gijs otoczył ją

ramieniem i ucałował w policzek. Wyglądał tak świeżo, jakby
przespał całą noc w łóżku. Ubrany był nieskazitelnie - ani

jednego zagniecenia na garniturze. Jak on to robi, mając za

sobą tyle godzin jazdy samochodem?

- Jadłeś śniadanie? Mogłabym szybko je przyrządzić. Coś

niecoś zostało w lodówce.

- Wpadłem na godzinkę do mojego mieszkania. Toogood

zmusił mnie do zjedzenia śniadania. Jesteś gotowa? A lunch
może zjemy u twojej mamy. Sądzisz, że coś będzie miała?
Muszę wieczorem wracać i już nie zaczepię o Londyn.

- Gijs, czy ty przyjechałeś tylko po to, żeby mnie odwieźć

do domu? - Była niesłychanie zaskoczona.

- Nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. - Uśmie­

chnął się. - No, jazda! Zabieram dwa pakunki i zaraz wracam
po następne. Zgromadziłaś tu sporo rzeczy...

- Stale coś dowoziłam. Pomogę ci...
- Jeśli chcesz, ale bierz te lżejsze...

Ze wszystkimi się pożegnała poprzedniego wieczoru, więc

po załadowaniu bagaży wsiadła prosto do bentleya. Zna­
lazłszy się poza obrębem szpitala, zdała sobie nagle sprawę,
że nie odczuwa najmniejszego żalu, iż go opuściła. Była ra­

czej podniecona nabierającą kształtów przyszłością. Jeszcze
trudno jej było uwierzyć, że ma spędzić resztę życia z męż­
czyzną, który teraz siedzi u jej boku, prowadząc wóz zatło­
czonymi o tej porze ulicami.

Już miała na końcu języka wyznanie, że się cieszy, że jest

podniecona i że z radością spogląda w przyszłość, kiedy roz-

background image

108

począł banalną rozmowę o niczym. Może też jest podniecony
i pragnie to ukryć w potoku nic nie znaczących słów, pomy­

ślała.

Obwieścił ogólnikowo, że wszystko jest przygotowane, ale

nie wyjaśnił niczego w szczegółach i nawet nie powiedział,
na czym owo wszystko polega.

- Czy Alicja ma już swoją sukienkę? - spytała.
- A jakże. Powiesiła ją w swoim pokoju i nieustannie na

nią patrzy.

Myślała, że z kolei on spyta o jej ślubną suknię, ale tego

nie uczynił, wdając się w opowiadanie o zachowaniu Freda.

Kiedy przyjechali do domu, ojciec przyjmował jeszcze

porannych pacjentów w przyległym do budynku ambulato­
rium. Przywitała ich matka, cała rozpromieniona.

- Zostawcie rzeczy w samochodzie i chodźcie do domu

na poranną kawę. Wszystko już czeka w kuchni. Upie­
kłam też placuszki. Są gorące i miękkie jak puch. Pospiesz­
cie się.

Usiedli wokół kuchennego stołu. Wkrótce dołączył do nich

doktor Crawley. Rozmawiali przy kawie i placuszkach.

- Zostaniesz oczywiście na noc, Gijs? - spytała matka.
- Niestety, muszę po południu wracać, ale chętnie zjem tu

lunch - odparł.

- Co ty prowadzisz za życie? W ciągłym ruchu, w cią­

głych rozjazdach. Musisz się ustatkować. Dotychczas to ucho­
dziło, ale przecież nie będziesz mógł tak zostawiać żony...
- powiedziała matka pół żartem, pół serio.

- Daj spokój, mamo... - wtrąciła zażenowana Beatrice.
Gijs uśmiechnął się tylko enigmatycznie.
- Czy jeszcze cię zobaczymy przed ślubem? - zaciekawił

się ojciec.

- Chyba nie zdołam...
- Czy masz listę gości, Gijs? Daj mi ją - poprosiła matka.

background image

109

- Czy w związku z ich przyjazdem mam się czymś zająć?
Zamówić pokoje?

- Wszystko załatwiłem w hotelu „Bell" w Aylesbury. A ja

z moim drużbą zamieszkam u Dereka. To znaczy u jego ro­
dziców.. Z przyjęcia weselnego będziemy musieli wyjść koło

drugiej, bo mam zarezerwowane miejsca na wodolot późnym

popołudniem. Wieczorem będziemy w domu, Beatrice!

Beatrice nie wiedziała, czy złościć się na Gijsa, że wszy­

stko sam załatwia bez konsultacji z nią, czy też okazać zado­

wolenie z powodu jego zapobiegliwości.

- Początkowo myślałem o zabraniu Alicji razem z na­

mi, ale doszedłem do wniosku, że po tak podniecającym
dniu będzie zbyt zmęczona. Mogłaby wrócić z nianią na­
stępnego dnia, jeśli państwo zgodzą się, żeby obie tu prze­
nocowały.

- Doskonały pomysł. To dla nas żaden kłopot - odparła

pani Crawley, myśląc sobie jednocześnie, że nowożeńcom
nieporęcznie jest podróżować w dzień ślubu z dzieckiem.

Na lunch otrzymali specjalność pani Crawley - potrawkę

wołową oraz pieróg z jarzynami. Gijs pałaszował, jakby od
tygodnia nic nie jadł, wywołując zdziwienie zarówno Beatri­
ce, jak i jej rodziców. A przecież powiedział rano,że Toogood
podał mu śniadanie. Beatrice obiecywała sobie w duchu, że
po ślubie będzie pilnowała, by jej mąż jadał regularnie. Jej
mąż! Jak to dziwnie brzmi.

Po lunchu narzuciła na siebie płaszcz i odprowadziła Gijsa

do samochodu.

- Prowadź uważnie. Zanadto hulasz tym samochodem.

Jesteś przemęczony...

- Prowadzenie mnie nie męczy, jeśli u celu podróży ty na

mnie czekasz - odparł z niewymuszoną galanterią.

Miała nadzieję, że powiedział to szczerze. Na to w każdym

razie wyglądało.

background image

110

- Omal bym zapomniał! - wykrzyknął. Sięgnął do kiesze­

ni, wyjął pudełeczko i podał jej otwarte. Zobaczyła trzy sza­

firy okolone diamencikami.

- Prześliczne! - wyjąkała wzruszona. - Ale przecież już

mi dałeś tamten pamiątkowy pierścionek ślubny...? Mam go

na palcu. - Pokazała.

- Tamten miał magiczne właściwości odstraszania złych

duchów i... ludzi. - Uśmiechnął się. - Ten jest wyrazem, mo­

jej...

Zabiło jej mocno serce. Jak to dokończy?

- ...mojego oddania.

Nagle zrobiło się jej smutno.

- Jest naprawdę piękny. Będę go nosiła, razem z tamtym.

- Oczywiście, oba są twoje. —Musiał zauważyć jakąś obcą

nutę w jej głosie, gdyż spytał: - Czy coś cię trapi?

Potrząsnęła przecząco głową.

- Zadzwonisz, gdy będziesz miał wolną chwilę?

- Zadzwonię i ja, i Alicja. - Pochylił się, by ją pocałować.

- Alicja jest zachwycona, że będzie miała mamę.

Wsiadł dowozu i odjechał.

Beatrice długo jeszcze stała zatopiona w myślach. Nie

wszystkie były. radosne.

Całą scenę odjazdu obserwowała przez okno matka. Potem

wróciła na fotel i westchnęła.

- Jak myślisz? Czy to będzie szczęśliwe małżeństwo?

- spytała męża.

- A niby dlaczego nie? - odparł doktor Crawley, opusz­

czając gazetę na kolana. - Beatrice jest dojrzałą, życiowo

doświadczoną kobietą, a nie bezrozumną dzierlatką. Ma gło­

wę na karku i na pewno dobrze się zastanowiła. Gijs to wspa­

niały człowiek, szanowany w środowisku lekarskim, bardzo

zdolny, a z tego, co mi powiedział, dość zasobny, by utrzymać

rodzinę w komforcie, a więc powyżej przeciętnego...

background image

111

- Nie o tym wszystkim mówię. Czy oni się kochają? - za­

pytała pani Crawley.

- Boże drogi, to już nie twoja sprawa - obruszył się jej

mąż. - To ich problem.

- Ich jak ich... - mruknęła pod nosem pani Crawley,

w chwili gdy do pokoju wchodziła Beatrice. Chcąc pokryć
lekkie zmieszanie, matka spytała: - A co z twoją suknią, có­
reczko? Jedziesz po nią do Londynu?

- Chyba nie. Myślałam, żeby pojechać do Bath, kupić

materiał i dać pannie Fish do uszycia.

Panna Fish mieszkała niedaleko Crawleyów - starsza już

osoba, przepracowała wiele lat u znanego projektanta mody
w Londynie.

- A o jakiej sukni myślałaś? - spytała zaciekawiona matka.
- Satyna, koloru kości słoniowej, prościutka, do samej

ziemi i długie obcisłe rękawy...

Matka i córka wdały się w długi dyskurs na temat sukni,

welonu, dodatków i innych drobiazgów, jakie będą potrzebne

już teraz, natychmiast. W pewnej chwili pani Crawley spo­
jrzała znacząco na męża i chrząknęła.

Doktor żartobliwie jęknął i wyciągnął z kieszeni książecz­

kę czekową. Wyrwał czek i zaczął go wypełniać.

- A ty, droga żono, będziesz pewno potrzebowała kupić

sobie nowy kapelusz? - Podał czek pani Crawley.

- Aż tyle! - zdziwiła się.
- Zawsze tak mówisz, a potem nigdy nie dostaję ani pensa

z powrotem - mruknął.

Gijs zadzwonił dopiero po dwu dniach, kiedy Beatrice

zdążyła już pojechać do Bath, kupić materiał, uzgodnić krój
sukni z panną Fish, odwiedzić prawie wszystkich znajomych
w Little Estling i przyjąć niezliczoną liczbę gratulacji. Po­
za tym powstała sprawa garderoby, którą powinna zabrać

background image

112

do Holandii. Nie wszystko, co pasowało w Londynie czy
w Little Estling, odpowiadało zarówno klimatowi, jak i ho­
lenderskim obyczajom. Wiele czasu spędziła, aby wybrać od­
powiednie stroje i przygotować je do pakowania.

Wszyscy dokoła - przyjaciele i znajomi - wyrażali się

w superlatywach na temat jej przyszłego męża: Co za przy­
stojny mężczyzna! Jaki elegancki! Jak dobrze wychowany!
I chyba bardzo zamożny. Ale ty masz szczęście, Beatrice!

Chyba mam szczęście, odpowiadała. W myślach zaś doda­

wała: wychodzę przecież za człowieka, którego kocham! To

ją bardzo podtrzymywało na duchu i stanowiło koronny ar­

gument w chwilach zwątpienia.

Przedmiot zachwytów mieszkańców Little Estling za­

dzwonił, w chwili gdy myła głowę. Podbiegła do telefonu ze
skapującą z włosów wodą. Gijs jak zwykle nie tracił czasu na

jakiekolwiek wstępy:

- Uważam, że byłoby dobrze, abyście w przeddzień ślu­

bu, ty, twoja matka i ojciec, przyjechali wieczorem do Ayles­
bury. Moi rodzice już tam będą. W hotelu „Bell", jak mówi­
łem. No i będę ja z Alicją. Może wszyscy zjemy w hotelu
kolację, żeby rodziny się poznały...

Beatrice zgodziła się, gdyż pomysł był dobry, chociaż na­

dal miała mieszane uczucia na temat stawiania jej wobec
faktów dokonanych i propozycji mających charakter ostate­
cznych decyzji.

- Bardzo się cieszę, że aprobujesz moją propozycję - po­

wiedział Gijs. - Może jeszcze kogoś chcesz zaprosić na ten
zapoznawczy wieczór? Oczywiście myślałem o George'u, je­
śli wcześniej się zjawi. Ale kogo jeszcze? .

- Mamy tutaj dwie ciotki, starsze panie, o silnie rozwinię­

tym instynkcie rodzinnym, jeśli rozumiesz, co chcę powie­
dzieć... Mają być na przyjęciu, ale tam będzie zgiełk, one są
przygłuchawe...

background image

113

- Podaj mi ich adresy, a ja załatwię zabranie ich z domu

do Aylesbury, do hotelu.

- Dziękuję, Gijs! - On myśli absolutnie o wszystkim

i o wszystkich! Podała mu adresy. - Jak Alicja?

- Już śpi i jestem pewien, że jej senne marzenia są ściśle

związane z różową sukienką druhny. A o czym ty marzysz,

Beatrice?

Zaskoczył ją tym pytaniem. Nie wiedziała, jak z niego

wybrnąć.

- Właśnie myję włosy - poinformowała, a kiedy nie od­

powiedział, dodała: - Woda skapuje mi na słuchawkę, jestem

trochę rozkojarzona. Jutro będę na pewno przytomniejsza...

- Nie było to najlepsze wyjście z kłopotliwej sytuacji, ale nic

innego nie przyszło jej do głowy. Usłyszała w słuchawce

jakby westchnienie, a po chwili jego opanowany głos:

- Przez dwa dni będę w Brukseli. Ale w razie potrze­

by dzwoń do mojego domu. Bilder zawsze wie, jak mnie

znaleźć.

Po odłożeniu słuchawki zawiadomiła rodziców o planowa­

nym przez Gijsa rodzinnym przyjęciu przedślubnym i wysła­

niu samochodu po obie ciotki.

Ojciec zaaprobował zaproszenie skinieniem głowy, matka

natomiast wyraziła głośną radość, ale natychmiast zaczęła się

martwić, co też na siebie włoży. Kiedy wyczerpała wreszcie

ten temat, rozpoczęła dywagacje na następny. Jak też może

wyglądać matka Gijsa? Matka zawsze miała jakiś problem

wart długiego roztrząsania.

W konkretnym wypadku problem osobowości matki Gijsa

interesował też Beatrice. Słyszała zawsze, że teściowe są bar­

dzo wybredne, jeśli idzie o żony dla ich synów. Być może

matka mieszka w pobliżu domu Gijsa i będzie nieustannie

wpadać i krytykować gospodarstwo synowej? Niech sobie

teściowa będzie jaka chce, najważniejsze, że ona kocha przy-

background image

114

szłego męża, a mąż...? Właśnie - stale wracał ten jeden naj­
istotniejszy wątek.

Dni mijały szybko i zmieniały się w tygodnie. Wresz­

cie nadszedł ostatni dzień przed ślubem. Suknia na tę wiel­
ką uroczystość wisiała już w sypialni, włosy były umyte

już wielokrotnie od tamtego mycia, któremu towarzyszy­

ło pytanie o marzenia. Nawet manikiur był już zrobiony. Na­
kładany od tygodni nocny krem na twarz zrobił swoje: cerę
miała bez najmniejszej plamki. Innymi słowy Beatrice była
gotowa.

Na rodzinny wieczór w Aylesbury obowiązywały wieczo­

rowe stroje, w związku z czym Beatrice wybrała spośród kil­
ku nowych sukienek krepdeszynową w kolorze zamglonego
błękitu. Kupując tę suknie, zakwalifikowała ją do tak zwanych
bezpiecznych, na każdą okazję po szóstej po południu. Suknia
miała długie rękawy z plisowanymi mankietami. Pasuje jak
ulał do zaprezentowania się przyszłej teściowej, pomyślała.
Dekolt też niezbyt wielki i nikogo nie będzie drażnił. '

W restauracji hotelu „Bell" jarzyły się kandelabry, rzucając

przez wielkie okna prostokąty światła na jezdnię. W restaura­

cyjnym holu było bardzo przytulnie i ciepło. Crawleyowie
oddali płaszcze do szatni. Beatrice poprawiła uczesanie przed
wielkim lustrem, a następnie ruszyła z rodzicami ku na oścież
otwartym, podwójnym drzwiom, gdzie stał w wyczekującej

postawie maitre d'hotel. Jednakże uprzedził go Gijs, wybie­
gając z sali. Beatrice serce skoczyło do gardła. Co za przy­
stojny mężczyzna, a w smokingu wyglądał wprost fantasty­
cznie! Gdyby już nie była zakochana w Gijsie, stałoby się to
zapewne teraz. Gdyby i on... -

Ucałował ją w policzek, przywitał się z rodzicami i gestem

ręki wskazał drogę.

- Jesteś piękna - powiedział do ucha Beatrice.

Później miała trudności z rekonstrukcją przebiegu całego

background image

115

wieczoru. Dobrze jednak zapamiętała matkę Gijsa, postawną

damę o śladach wielkiej urody. Chyba ze szczerym zadowo­

leniem ucałowała przyszłą synową. Ojciec Gijsa okazał się

przystojnym, wysokim mężczyzną. Też ucałował Beatrice

i szarmancko się jej kłaniając, oświadczył:

- Zawsze mówiłem, że jedna córka to zbyt mało, a teraz

wreszcie zyskałem drugą, która odpowiada wszystkim moim

oczekiwaniom.

Właściwie tylko te dwie twarze zapamiętała, choć tonęły

w morzu innych, uśmiechniętych, przyjaznych, cisnących się

z gratulacjami. Twarze, twarze, twarze...!

Kolacja była wystawna, ale Beatrice ledwo dziobnęła to

czy tamto, świadoma, że wszystkie oczy zwrócone są na nią

i teraz, po wstępnych serdecznościach, każdy chce ocenić, czy

ich Gijs wybrał właściwą żonę, czy też może lepsza byłaby

rodzima Holenderka. Jej własna rodzina bawiła się doskonale,

a obie ciotki siedzące sztywno, jak przystało wiktoriańskim

damom, w niemodnych czarnych jedwabnych sukniach, na­

wet dyskretnie chichotały.

Przyjęcie skończyło się wcześnie, ponieważ następnego

poranka o jedenastej miał odbyć się ślub i jedni chcieli się

wyspać, a inni bezpośrednio zaangażowani w przygotowania,

mieli jeszcze masę roboty.

W drodze powrotnej do domu Gijs był milczący, na pożeg­

nanie cmoknął Beatrice w policzek i szybko odjechał. Miał

noc spędzić u rodziny Dereka.

Beatrice weszła do domu poważnie zawiedziona. W wigi­

lię ślubu spodziewała się innego zachowania przyszłego męża.

Nie liczyła na szybki sen, ale zasnęła niemalże tuż po

przyłożeniu głowy do poduszki. Wrażenia dnia ją znużyły.

Matka, która przyniosła córce szklankę uspokajających zió­

łek, pokiwała głową i sama je wypiła. Może coś pomogą,

ponieważ mimo braku konkretnych powodów czuła rosnący

background image

116

niepokój. Coś ją dręczyło w związku ze ślubem Beatrice. Coś
nie było tak, jak powinno być.

Idąc spać, jeszcze raz zwierzyła się z tego niepokoju mężowi.
Odparł prawie to samo, co poprzednio:

- Zostaw ich w spokoju. Są oboje nie tylko dorośli, ale

i dojrzali. I oboje wiedzą nie tylko, czego chcą, ale czego
mogą się spodziewać. Widać, że chcą się pobrać. Nic ich do
tego nie zmusiło. W każdym razie ja o tym nie wiem. I myślę,
że nie będą żałowali. Śpij spokojnie; moja droga. Chcę, żebyś-

jutro była najpiękniejszą w historii Little Estling matką oblu­

bienicy.

Zgodnie z miejscową tradycją w dniu ślubu dziewczyna

otrzymuje śniadanie do łóżka. Otrzymała je i Beatrice. Była
tak zdenerwowana, że porozsypywała okruchy chleba po ca­
łym łóżku i wypiła o parę filiżanek herbaty za dużo, zapomi­
nając o wypitych poprzednio. A potem należało się ubierać
i nie było już czasu na nerwy.

Idąc do ołtarza, prowadzona przez ojca, z Alicją u boku,

Beatrice odniosła wrażenie, że zaproszeni czy nie, przyszli
chyba wszyscy mieszkańcy Little Estling. Ławki były nabite,
ludzie stali pod kościelnymi ścianami, w przedsionku i na
zewnątrz.

To było właściwie wszystko, co zapamiętała, oprócz oczy­

wiście ciepłego spojrzenia Gijsa i dotyku jego dłoni...

Zapamiętała jeszcze skrawki wydarzeń, migawkowe obra­

zy i doznania: chóralny śpiew całej, kongregacji (ale jaki to
był hymn?), stentorowy głos wzruszonego pastora Perkinsa,
błyski fleszy, tłumek przed kościołem, konfetti...

- To nie był taki cichy, i prywatny ślub, jaki planowałam

- powiedziała Gijsowi w samochodzie.

- Ale piękny - odparł. -I czuję się bardzo, ale to bardzo

zaślubiony. - Ujął dłoń żony i ucałował ją.

background image

117

- Alicja ślicznie wyglądała... - odezwała się Beatrice

i nigdy nie dowiedziała się, jak potoczyłaby się dalej rozmo­

wa, gdyż zajechali przed dom.

Potem wszystko odbywało się także jak we śnie. Tłum

gości ponownie składający życzenia, Alicja u jej boku, kroje­

nie tortu... Gijs towarzyszył jej przez cały czas, ale nie miała

praktycznie okazji, by z nim porozmawiać. Zdawała sobie

natomiast sprawę, że rozmawia stale z kimś nowym, chociaż

nie miała pojęcia, co i o czym mówi. Jedna myśl powracała

nieustannie, zamazując wszystko inne: jest żoną Gijsa, męż­

czyzny, którego kocha.

Wreszcie nadeszła pora przygotowań do wyjazdu. Poszła

na górę przebrać się. Po drodze dopadła ją Alicja, nieco za­

wiedziona, że nie wraca do Holandii z ojcem i Beatrice, ale

także podniecona, miała bowiem spędzić parę dni z dziadkami

zostającymi w Aylesbury, gdyż niania nie przyjechała z po­

wodu niedyspozycji.

Alicja i Beatrice zeszły po pewnym czasie na dół, gdzie

czekał przebrany już w podróżny garnitur Gijs. Obrzucił

strój Beatrice badawczym spojrzeniem i z podziwem pokręcił

głową.

- Masz świetny gust, moja droga!

Poczerwieniała z zadowolenia, gdyż chociaż wiedziała, że

jest elegancko i ze smakiem ubrana, pochwała męża bardzo

ją uradowała.

Gijs jak zwykle" szybko uwinął się z pożegnaniami, a Be­

atrice dzielnie dotrzymywała mu kroku, do minimum ograni­

czając rodzinne czułości. Zabierała ze sobą tylko najpotrzeb­

niejsze rzeczy, które bez trudu zmieściły się w bagażniku.

Dopiero gdy wyjechali z Little Estling, Gijs odezwał się:

- To jest pamiętny dzień. Wszyscy byli bardzo mili, łącz­

nie z lady Dowley, chociaż zadawała zbyt wiele pytań.

background image

118

- Tobie też? Bo mnie okropnie wymaglowała...
- Gdybym jej dal szansę, to zapytałaby mnie o stan mo­

jego konta bankowego.

- Dziesięć razy mi powtarzała, jakie to ja mam szczę­

ście...

- Szczęście to chyba mam ja, zdobywając taką kobietę na

żonę. - Uśmiechnął się.

- Mam nadzieję, że dopisze ono nam obojgu... I długo

nam będzie towarzyszyć... - wyszeptała.

- Występowanie w roli pana młodego ma i złe strony. Nie

mogłem dostatecznie przyglądać się tobie. Ledwo kilka razy
zerknąłem.

- Nic straconego. Będziesz miał zdjęcia ślubne. Poza

tym... Jeszcze się napatrzysz na oryginał....

Gijs tak wszystko zaplanował, że nie musieli się śpieszyć.

Do Beaconsfiled mieli autostradę, potem zjechali z niej w Se-

venoaks i dalej były już tylko lokalne drogi, wiodące przez
piękne angielskie wioski. Po drodze zatrzymali się na popo­
łudniową herbatę w hotelu „White Hart". Siedząc przy biało
nakrytym stoliku, rozmawiali o porannych wydarzeniach, ce­
remonii ślubnej i przyjęciu... Rozmowa ta nieco przygnębiła
Beatrice: wymieniali opinie i spostrzeżenia jak para starych
przyjaciół, wracających z czyjegoś wesela, a nie jak nowo­
żeńcy, którzy powinni trzymać się za ręce, szepcząc miłosne
słowa. Co prawda Gijs nigdy chyba tak by się nie zachował,
nawet gdyby był szaleńczo zakochany.

Prom nie kołysał, gdyż tego dnia kanał La Manche był

gładki jak lustro. Wylądowali na kontynencie w przewidzia­
nym czasie, mając przed sobą perspektywę jazdy po ciemku.
Jednakże tym razem, korzystając z doskonałych autostrad,
Gijs pojechał znacznie szybciej. Tylko przemknęli przez skra­
wek Francji i Belgii, docierając do granicy holenderskiej je­
szcze za dnia.

background image

119

- Zmęczona? - spytał. - Już niedaleko. Jutro będziesz

mogła odpocząć, mając cichy i spokojny dzień.

- Ary?

- Mam dwa wolne dni. A potem tydzień wykładów w Lej­

dzie. Co wieczór będę w domu. W ciągu dnia możesz oswajać
się z domem, poznawać jego sekrety. Wieczorami zawsze
gdzieś sobie pojedziemy...

- Kiedy wraca Alicja?
- W niedzielę. Odbiorę ją z Hagi od rodziców i potem

razem spędzimy resztę dnia...

- Któregoś dnia, kiedy będziesz miał chwilę czasu, bardzo

bym chciała spokojnie z tobą usiąść i dowiedzieć się, co do­
kładnie robisz, jakimi badaniami się zajmujesz, jakie masz
obowiązki dydaktyczne... Wiem, że jesteś ceniony i rozrywa­
ny przez uczelnie, ale właściwie nic o twojej pracy nie wiem.

- Bardzo się cieszę, że to cię interesuje. Co to będzie za

przyjemność wracać do domu i móc się komuś poużalać z po­
wodu zawodowych kłopotów.

- Wolałabym, żebyś ich nie miał. I żebyś się nie przepra­

cowywał - zakończyła rozmowę, gdyż właśnie zajechali
przed rezydencję Gijsa.

Cóż za przedziwne i przejmujące lękiem uczucie wysiadać

przed tylko odwiedzanym poprzednio domem i nagle uświa­

domić sobie, że odtąd ma to być własny dom.

Otworzyły się drzwi, z wnętrza buchnęło światło, w progu

stanął Bilder.

Dopiero w odblasku lamp Beatrice dostrzegła, że na pla­

cyku w pobliżu żelaznego parkanu stoi gromadka ludzi.

- Delegacja powitalna z miasteczka - wyjaśnił Gijs.
Wyszedł z samochodu, powiedział po holendersku kilka

zdań do zgromadzonych, co zostało powitane śmiechami
i oklaskami. Z grona dorosłych wyszła dziewczynka, wyraź­
nie przez kogoś wypchnięta. W rękach trzymała bukiet kwia-

background image

120

tów, z którym nie wiedziała, co zrobić. Beatrice podeszła do
małej, pogłaskała ją i pocałowała w buzię. W zamian dziecko
dało jej bukiet, pozbywając się jednocześnie poważnego pro­
blemu.

Tłumek przyjął przyjemnym pomrukiem zachowanie Be­

atrice, po czym zaczął się powoli rozchodzić. Gijs ujął żonę
pod rękę i poprowadził do drzwi. Zatrzymał się przed nimi
i zrobił coś, czego się nie spodziewała, o czym czytała jedynie
w książkach i widziała w kinie: wziął ją na ręce i przeniósł

przez próg.

Bilder zamknął za nimi drzwi. W holu czekała żona Bil-

dera i dwie pokojowe, które dygając złożyły gratulacje panu
i nowej pani domu.

- Chętnie bym się czegoś napił - oświadczył Gijs. - Je­

stem wyczerpany.

- Przeniesieniem mnie przez próg? Jestem aż taka ciężka?

- spytała zalotnie Beatrice.

- Wszystkimi uroczystościami ślubnymi. Po prostu nie

mam wielkiej praktyki w zawieraniu małżeństw... - Urwał,

jakby zdał sobie sprawę, że tym żartobliwym rewanżem po­

pełnił drobny nietakt. Był przecież już przedtem żonaty. Mó­
wił do niej jak do przyjaciela, bo byli przecież przyjaciółmi.
Ale mimo wszystko...

Otworzył butelkę szampana. Wznieśli toast za szczęśliwe

pożycie, a potem rozmawiali o wrażeniach minionych dni.
Wreszcie Gijs wstał i zaproponował:

- Chodźmy na górę przywitać się z nianią i wszystko jej

opowiedzieć. Biedaczka na pewno czeka z niecierpliwością.

Wstępowali ramię przy ramieniu szerokimi zakręconymi

schodami. Na pierwszym piętrze Gijs się zatrzymał. Stanął
przed potężnymi mahoniowymi drzwiami z pięknie rzeźbio­
nym panelem nad. futryną i otworzył je gestem magika. Be­
atrice ujrzała wielką sypialnię z oknami wychodzącymi na

background image

121

ogród i dalej na plac ze starymi domami i kościelną wieżą.

W oknach wisiały koronkowe firanki i piękne brokatowe za­

słony w ślicznym kolorze wiosennych różowych róż. Tej sa­

mej barwy kapa pokrywała szerokie łoże. Po jednej stronie

pod ścianą stała antyczna szafa, po drugiej toaletka, a oba te

meble były z różanego drzewa.

- Co za piękna sypialnia! - Beatrice z zachwytem rozglą­

dała się dokoła.

- Ogromnie się cieszę, że ci się podoba. Wszystko jest

bardzo stare: łóżko, meble, zasłony. Jest dokładnie tak, jak

było przed laty. Drzwi na prawo prowadzą do łazienki, za

którą znajduje się moja sypialnia. A drzwi pod drugiej stronie

prowadzą do ubieralni...

Czekał cierpliwie, aż wszystko obejrzała. Nie komentowa­

ła już więcej. On także nie. Bez słowa zaprowadził ją na

wyższe piętro, gdzie niania miała swój własny apartamencik

- sypialenkę i salonik.

Wstała na ich powitanie i uściskała oboje.

- Nie schodziłam na dół, kiedy usłyszałam, że przyjecha­

liście, bo nie chciałam wam przeszkadzać zaraz po wejściu

do domu - tłumaczyła się. - Wiedziałam, że do mnie przy­

jdziecie - dodała z mrugnięciem oka. - Jak tam Alicja? Ślub

odbył się, tak jak powinien?

- Wszystko poszło jak najlepiej, a Alicja była zachwycona

- odparła Beatrice. - A ty, nianiu, jak się czujesz?

- Bardzo dobrze - odparła stara kobieta.

- Nie będziemy ci dziś więcej przeszkadzać. Jutro opo­

wiemy wszystko w szczegółach - zapewniła Beatrice.

- Idźcie, moi kochani, na kolację. Musicie być bar­

dzo głodni i okropnie zmęczeni. Zawsze słyszałam, że ślu­

by są niesamowicie męczące i potrafią człowieka do grobu

wpędzić. Ale, ale, mam tu jeszcze prezent dla młodej pani

domu... .

background image

122

Podała pakiecik, w którym po rozpakowaniu Beatrice zna­

lazła ślicznie wyhaftowaną serwetkę.

- To na tackę do porannej herbaty - poinformowała nia­

nia. - Dla obojga, kiedy z jednego dzbanuszka będziecie so­
bie popijali...

- Piękny haft, nianiu - pochwaliła Beatrice. - Prawdziwa

z ciebie mistrzyni. Patrząc na serwetkę, będziemy o tobie my­
śleli. I herbata na pewno lepiej będzie smakowała... - Uca­
łowała pomarszczony policzek niani.

W jadalni czekał na nich Bilder. Na stole, nakrytym śnież­

nobiałym adamaszkowym obrusem, złociły się talerze z cen­
nej porcelany i błyskało srebro sztućców Pośrodku stał niski
wazon pełen czerwonych, krótko uciętych róż, a po obu jego
stronach srebrne kandelabry z zapalonymi świecami.

Beatrice wydała okrzyk zachwytu. Uśmiechnęła się do Bil-

dera, nie spoglądając jednak w stronę męża. Ścisnęło się jej
serce. Wszyscy - jej rodzina, tutejsi domownicy - robili co
mogli, aby uczynić ten dzień romantycznym. Wszyscy, z wy­

jątkiem jednej osoby, na której jej zależało - Gijsa.

Rozmyślając o tym później, nie mogła sobie przypomnieć,

co tego wieczoru jadła na kolację, chociaż wiedziała, że dania
były wspaniałe. Piła oczywiście także szampana. Być może
zbyt ochoczo. Na kawę przeszli do sąsiadującego z jadalnią
saloniku. Towarzyszył im Fred, który coś tam pomrukując,
okazał się bardziej rozmowny od nich. Gijs po pewnym czasie
spojrzał na zegarek i zauważył:

- Jest już późno, a ty jesteś okropnie zmęczona. Proponu­

ję, byś poszła spać. Czy coś jest ci może potrzebne? O której

godzinie chcesz mieć podaną poranną herbatę? - Nie czekając
na odpowiedź, kontynuował: - Jeśli idzie o śniadanie, to ja

przeważnie jadam je o ósmej, czasami wcześniej. Może

chcesz swoje śniadanie do łóżka?

- Jadam w łóżku wyłącznie wtedy, kiedy jestem chora .

background image

123

- odpowiedziała tylko na ostatnie pytanie. - Czy Alicja jada

z tobą?

- Nie, z nianią, ale schodzi na dół, żeby się przywitać

przed moim wyjazdem lub jej pójściem do szkoły.

Beatrice długo się zastanawiała. Gijs grzecznie czekał.

Wreszcie oświadczyła:

- Chcę jadać z tobą. Będę milczała, byś mógł spokojnie

przejrzeć poranną pocztę lub gazetę. Będziesz mi musiał do­
kładnie powiedzieć, jaki tryb życia prowadzisz i jaki chcesz
prowadzić. Postaram się do tego dostosować.

Mówiła głosem opanowanym i spokojnym, tak jakby opo­

wiadała komuś, jak zamierza spędzić dzień. A przecież cho­
dziło o całe życie. Gijs kiedyś zapowiedział, że ich małżeń­
stwo oparte będzie na przyjaźni i wzajemnej sympatii. Dopie­
ro w tej chwili zdała sobie sprawę, co miał na myśli. Będzie
musiała się z tym pogodzić, nie tracąc jednak nadziei... Za­
mierzała nie szczędzić wysiłków, by ją pokochał. Wiedziała,
że to jest możliwe. Wierzyła w to. Gdyby nie wierzyła, wsta­
łaby, zabrała swoje rzeczy i wróciła do domu... A może jed­
nak zostałaby, gdyż go kocha...

Muszę być cierpliwa i przebiegła, powtórzyła sobie w du­

chu, obdarzając Gijsa uroczym uśmiechem, jakby nigdy nic
i oferując policzek do pocałunku. Potem poszła do swej prze­
pięknej sypialni, rzuciła się na łóżko i rozszlochała.

W tym wszystkim bezsporny był fakt, że oboje czuli się

dobrze w swoim towarzystwie. Następnego dnia spędzili ra­
zem cały czas, zaglądając we wszystkie zakamarki starego
domu, chodząc parokrotnie na spacer z Fredem, rozmawia­

jąc z napotkanymi po drodze ludźmi, którzy znali profesora

i składali im obojgu gratulacje. Spędzili też sporo czasu z nia­
nią, która była nienasycona opowieści o weselu. Zarówno
z rozmów z obcymi w czasie spacerów, jak i ze zdawania
relacji niani, Beatrice niewiele rozumiała, gdyż Gijs mówił po

background image

124

holendersku, niemniej uśmiechy ludzi i reakcja niani dużo
wyjaśniały. Poza tym mąż od czasu do czasu tłumaczył na
angielski wypowiadane przez wielu komplementy pod jej ad­
resem.

Drugi dzień był równie przyjemny. Tym razem Gijs odpo­

wiadał na jej pytania, a pytań miała tysiące. Okazał przy tym
wielką cierpliwość i wyrozumiałość, każdą sprawę dokładnie
wyjaśniając. Doszła wieczorem do wniosku, że jej życie
w Holandii może okazać się całkiem przyjemne pod warun­
kiem, że... Otóż to: pod warunkiem, że osiągnie postawiony
sobie cel. W każdym razie nabrała wielkiej otuchy.

Poza tym nie będą tu sami, nie mogą się nudzić. Mąż miał

sporą rodzinę i duży krąg przyjaciół. Z pewnością zaczną pro­
wadzić ożywione życie towarzyskie, chociaż Gijs od razu
zastrzegł, że najważniejsza jest jego praca zawodowa.

No i pozostawała Alicja. Beatrice miała nie tylko na­

dzieję, ale niemal pewność, że dziewczynka się do niej przy-
wiąże.

- Boję się jedynie jakiegoś konfliktu z nianią - wyznała

Gijsowi. - Niania rości sobie w pewnym sensie prawo wyłą­
czności do uczuć Alicji. Przez lata była jedyną kobietą w jej
otoczeniu. Nie licząc oczywiście żony Bildera. Ale ta nie
miała z nią wiele do czynienia. Jeśli niania zobaczy, że Alicja
do mnie lgnie, to może poczuć zazdrość...

- Nie masz racji, Beatrice - odparł. - Po pierwsze, niania

bardzo cię lubi. Po drugie, wie dobrze, że już sobie nie daje
rady. I będzie bardzo ceniła twoją pomoc. Już nie może cho­
dzić z Alicją na spacery. Niania wie jeszcze jedno, że nie
zajmujesz jej miejsca i nie odbierasz pracy. Nawet kiedy Ali­
cja już nie będzie jej potrzebowała, niania tu zostanie. Może
zostać na zawsze. Dom jest duży, nikomu nie będzie przeszka­
dzać, a czasem może okazać się również pomocna.... Uwiel­
bia haftowanie.

background image

125

Beatrice pomyślała, że zaczyna powoli lepiej poznawać

Gijsa. Problem polegał na tym, aby zdobywaną wiedzę wy­
korzystać w celu osiągnięcia założonego sobie celu. Wiedzia­

ła, że to potrwa.

Wieczorem drugiego dnia zadzwonił telefon. Gdy chciała

podnieść słuchawkę, Gijs powstrzymał ją gestem dłoni.

- To do mnie. Odbiorę. - Odebrał i długo rozmawiał, bar­

dzo zadowolony i roześmiany.

Rozmawia z kobietą, pomyślała Beatrice i bez najmniej­

szego uzasadnienia poczuła ukłucie zazdrości.

- To była dobra stara znajoma - wyjaśnił po odłożeniu

słuchawki. - Mies van Trott. Wyraziła chęć złożenia nam
wizyty. Na pewno ją polubisz. Wstępnie umówiłem się, że

któregoś dnia w przyszłym tygodniu przyjdzie na kolację.

- Bardzo się cieszę - odparła Beatrice z miną niewiniątka

i dodała: - Z pewnością ją polubię... - Czuła, że Gijs bardzo
uważnie przygląda się jej, marszcząc przy tym brwi.

- Czy czegoś ci tu brakuje, Beatrice? Ostatnie dwa dni

chyba dowiodły, że możemy wspólnie wieść szczęśliwe, spo­
kojne życie, prawda? I, że łączy nas przyjaźń, że się lubimy
i że dobrze nam razem...

Byłoby nierozsądnie wyznać, czego jej brakuje. Na szczę­

ście Gijs kontynuował:

- Chwilowo nic więcej żądać nie można...

Chwilowo nic więcej żądać nie można!

Nie można z dnia na dzień skłonić kogoś, by pokochał innego

człowieka. Potrzeba na to tygodni, miesięcy, a może i lat.

- Mamy dziś na herbacie pastora, prawda? - spytała wsta­

jąc. - Muszę się przygotować. .

Patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Gdy Gijs wyjechał następnego dnia rano, Beatrice zaczęła

się zadręczać przeróżnymi przypuszczeniami. Co będzie, jeśli

background image

126

przyjdzie ktoś, kto nie mówi po angielsku? Co będzie, jeśli

ona zabłądzi podczas spaceru z Fredem? Co będzie, jeśli Gijs

ulegnie wypadkowi samochodowemu? Dość tego! - rozkaza­

ła sobie i poszła do niani na pogawędkę o Alicji. Chciała

dowiedzieć się wszystkiego o dziecku, które ma być jej córką.

Następnie zwiedziła kuchnię, ułożyła kwiaty w wazonach

i wreszcie zabrała się do pisania listów.

Podczas lunchu przestała mieć obawy, że nie da sobie rady.

Po południu odbyła długi spacer z Fredem, poznając przy

okazji okolice. Fred zachowywał się przyzwoicie i nie prze­

pędzał kur, za co otrzymał kilka herbatników.

O szóstej powrócił Gijs i wówczas poczuła się znacznie

bezpieczniej.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

W niedzielę pojechali do rodziców Gijsa po Alicję. Rodzi­

ce mieszkali na przedmieściu Hagi w okazałym starym domu,
choć nie tak starym jak rezydencja w Aaledijk.

Poprzednio mieszkali z Gijsem w Aaledijk, do czasu jego

pierwszego małżeństwa. Jest bowiem tradycją rodzinną, wy­

jaśniono synowej, że najstarszy syn zajmuje po ślubie dom

rodzinny, a rodzice wyprowadzają się gdzie indziej. Przy oka­
zji Beatrice usłyszała także, że jest jeszcze jedna rezydencja
rodzinna wśród lasów na północ od Arnhem oraz niewielki
dom we francuskiej Bretanii, dokąd można jeździć na lato.

Tak więc Beatrice dowiadywała się coraz to nowych rzeczy

o Gijsie i jego rodzinie, przede wszystkim o ich zamożności.
Alicja nie sprawiła jej zawodu: rzuciła się natychmiast w objęcia
nowej macochy, tuląc się do niej i obcałowując. Teść i teściowa
także ją serdecznie powitali, podobnie jak gromadka innych osób
znajdujących się w domu. Jestem tulona przez wszystkich, z wy­

jątkiem własnego męża, myślała z goryczą.

Przysłuchując się rozmowom kuzynów i ciotek zamie­

szkujących różne rejony tego maleńkiego kraju i wymienia­

jących lokalne plotki, Beatrice czuła się bardzo obco, ale

dzielnie nie dawała tego po sobie poznać i kwitowała wszy­
stko miłym uśmiechem.

Po lunchu w okazałej staroświecko umeblowanej jadalni,

z gigantycznej wielkości kredensem, powrócili z Alicją do
domu. W drodze zastanawiała się nad swoim losem, który dla

background image

128

wielu był do pozazdroszczenia, choć dla niej samej nadal
pozostawał pod znakiem zapytania.

Aby osiągnąć założony cel, musi spełnić kilka wstępnych

warunków: nauczyć się języka, i to dobrze, bowiem najłatwiej

jest do mężczyzny dotrzeć w jego ojczystym języku. To zbliży
ją do niego, podobnie jak jego angielski pozwolił jemu zbliżyć

się do niej. Następnie garderoba! Musi być zawsze elegancka
i modna, wpadająca w oko mężczyzny. Przysłowie, że do męż­
czyzny trafia się przez żołądek, pozostawmy chwilowo na boku,
pomyślała. Nie w tym wypadku, nie do tego mężczyzny, który
sprawy kulinarne od dawna traktuje jako rzecz naturalną.

Z pieniędzmi problemu nie miała. Już pierwszego dnia mąż

wręczył jej gruby plik banknotów i zapowiedział, że gdy tylko
będzie miał chwilę wolnego czasu, wpadnie do banku i założy

jej własne konto.

W domu oddali Alicję pod opiekę niani i zajęli się własny­

mi sprawami. Gijs zamknął się w gabinecie, a Beatrice usia­
dła w saloniku, planując następny dzień, kiedy to Alicja miała
iść do szkoły, Gijs zaś jechać do Lejdy. Można by zabrać się
do holenderskiej gramatyki. Trzeba kupić podręcznik... Musi
dokończyć pisanie listów... Poza tym długi spacer z Fre-.
dem... Nie słyszała wejścia Gijsa, wyrwał ją z zamyślenia
dopiero jego głos:

- Czy masz jakieś plany na jutro? Alicja będzie w szkole

do wpół do czwartej. Nie pojechałabyś ze mną do Lejdy?
Ranek spędzę w szpitalu, ale ty mogłabyś iść po zakupy... Na
pewno masz jakieś pilne sprawunki. Moglibyśmy zjeść razem
lunch. Potem cię odwiozę. Bilder weźmie drugi samochód
i przywiezie Alicję. Ja wrócę do domu koło szóstej...

- Bardzo mi to odpowiada... - odparła. - Mam kilka pil­

nych sprawunków. Przede wszystkim słownik holendersko-
-angielski, jakieś rozmówki w obu tych językach i grama­
tykę...

background image

129

Rozbawiony usiadł koło niej.
- Widzę, że ostro się zabierasz do sprawy. Ale coś ci

powiem. Sama z książek się nie nauczysz. Najlepszy sposób
to rozmowa, z kim tylko można, przede wszystkim z nauczy­
cielem. Musisz mieć konwersacje...

- Przede wszystkim muszę samodzielnie chodzić do skle­

pów i być rozumianą. I chcę jak najszybciej umieć pisać po
holendersku...

- Chcesz bardzo wiele i przyjdzie to z czasem. Nawet

szybciej, niż myślisz. Będziemy wiele zapraszani, gdyż wszy­
scy chcą cię poznać. To są doskonałe okazje do osłuchiwania
się z językiem... Więc dobrze, jesteśmy wobec tego umówie­
ni, zawiozę cię do Lejdy, a potem spotkamy się w szpitalu
około wpół do pierwszej. Aha, jeszcze jedna sprawa. Powin­
naś mieć własny wóz. Ponieważ często mnie nie ma, musisz
mieć możność swobodnego poruszania się. Jutro go wybie­
rzesz...

-. Jaki to ma być samochód?
- Jaki ci odpowiada.
Następnego ranka schodziła na śniadanie już gotowa do

drogi. Na schodach dopadła ją Alicja. Weszły razem do jadal­
ni. Gijs przeglądał poranną pocztę. Alicja do niego podbiegła,
ucałowała i rozkazała:

- Idź, pocałuj Beatrice, tak jak ja ciebie!

Obrócił się, podszedł do żony... Zwyczajowe cmoknięcie

w policzek... i to tylko na prośbę córki, pomyślała Beatrice
i zrobiło się jej bardzo przykro.

Zasiedli do śniadania. Gijs przekazał żonie kilka listów.
- Zaproszenia i parę listów z Anglii - powiedział. - Nad za­

proszeniami zastanowimy się później. Teraz poczytaj sobie listy
z domu. I jest jeszcze jedna przesyłka. -Podał jej grubą kopertę.

Były to fotografie ślubne. Razem je przejrzeli.

- Bardzo ładne - skomentował Gijs. - Później wybierze-

background image

130

my, ile i jakie chcemy. Chwilowo daj je do przejrzenia niani
i Bilderowi. Jesteś gotowa? Za pięć minut wyjeżdżamy.

I tak też się stało. Gijs zawiózł Alicję do małej szkoły

w samym centrum Lejdy. Oboje odprowadzili ją do furtki
szkolnego ogrodzenia. Gijs pojechał do szpitala, Beatrice zo­
stała, by pochodzić po sklepach.

Przed odjazdem Gijs jeszcze powiedział:

- Jeśli skończysz wcześniej, przyjdź od razu do szpitala.

Portier zaprowadzi cię do gabinetu, gdzie będziesz mogła na
mnie poczekać. - Pochylił się nad nią, przekrzywiając lekko
głowę i przez chwilę myślała, że chce ją pocałować w usta,
ale cofnął się. Przecież nie zrobiłby tego w Lejdzie na ulicy.
Kąciki ust lekko mu zadrgały, jakby hamował śmiech. Zaczer­
wieniła się. Wsiadł do samochodu, pomachał jej" i odjechał.

Poszła na handlową ulicę - Oude Singel. Spędziła miłe

przedpołudnie, odwiedzając między innymi kilka księgarni,
gdzie wybrała wszystko, co jak jej się zdawało było potrzebne
do szybkiego, opanowania tajników flamandzkiej mowy. Po
kilkunastu minutach spędzonych na kawie odwiedziła inne

sklepy, by kupić karty do wysłania przyjaciołom w Anglii,

włóczkę i druty, malutką lalkę ubraną w strój będący ostatnim
krzykiem mody - to dla Alicji - i dla siebie szalik, któremu
nie mogła się oprzeć.

W szpitalu pojawiła się o umówionej godzinie, powitana

przez portiera z wielkim szacunkiem i tytułowana Mevrouw
van der Eekerk, co jeszcze bardzo dziwnie dla niej brzmiało:

Gijs pojawił się prawie natychmiast. Zdumiewało ją za­

wsze, że bez względu na porę i ilość zajęć zawsze wygląda
nieskazitelnie.

Z tajemniczym uśmiechem na twarzy zawiózł ją do nowej

dzielnicy miasta i po zaparkowaniu wozu zaprowadził do sa­
lonu samochodowego, gdzie najwyraźniej był już oczekiwa­
ny. Zadzwonił tu zapewne ze szpitala!

background image

131

-Wybieraj, Beatrice. A jeśli nie znajdziesz nic, co ci się

podoba, to pojedziemy gdzie indziej - oświadczył.

Nim jeszcze skończył mówić, wzrok jej przykuł niewielki

wóz o zgrabnej karoserii koloru rudobrązowego.

- Ten! - wskazała palcem. - To rover, prawda? Bardzo mi

się podoba.

- Jesteś pewna? Prowadziłaś kiedyś rovera?

- Nie, ale podoba mi się kolor.

- Każdy powód dobry - zauważył Gijs, zachowując jak

najbardziej poważną twarz. Podszedł do sprzedawcy i po mi­

nucie wrócił: - Dostarczą samochód dziś po południu. Wy-

próbujesz go. Nie będzie ci odpowiadał, zwrócisz i wybierze­

my inny model.

- Jestem pewna, że będzie mi odpowiadał. Bardzo ci dzię­

kuję, Gijs.

Z salonu samochodowego pojechali prosto na lunch do

Bistro de la Cloche. Zjedli błyskawicznie omlety z grzybami,

popili kawą i wyszli, gdyż Gijs chciał odwieźć ją szybko do

domu, by móc wrócić do swoich zajęć. Wyjaśnił, że ma przy­

jąć dziś wielu pacjentów skierowanych do niego przez innych

lekarzy na konsultację i w celu postawienia ostatecznej diag­

nozy. W drodze do Aaledijk wspomniał, że nazajutrz wpadnie

na kolację Mies van Trott, o której poprzednio opowiadał.

Gijs obwieścił powyższe tak podejrzanie niewinnym i niby

to obojętnym tonem, że Beatrice natychmiast, straciła dobry

humor. Dobiło ją pożegnanie, a właściwie jego brak, kiedy

wysiadła przed domem, a mąż bez słowa zawrócił.

Przestań histeryzować i z niczego stwarzać problemy, mó­

wiła sobie. Przecież Gijs powiedział wyraźnie, że to jest stara

znajoma. Pewno jakiś podstarzały babsztyl... Niemniej my­

ślała o tym przez całe popołudnie aż do powrotu męża, który

zaczął bawić się z Alicją. Było dużo hałasu i śmiechu, więc

włączyła się do zabawy i zaraz zrobiło się jej weselej.

background image

132

Wszystko znowu zepsuł po kolacji Gijs, kiedy zasied­

li w saloniku. Zabrał się do przeglądania „Haagsche Post",
co mu nie przeszkadzało zerkać od czasu do czasu na Bea­
trice, która zaczęła coś robić na drutach z nowo kupionej
włóczki.

- Czy jutro wieczorem mogłabyś podać łososiowy krem?

Mies to uwielbia.

Zatrzęsło ją, ale odpowiedziała uprzejmie:

- Oczywiście, wydam odpowiednie dyspozycje Mevrouw

Bilder. Masz jeszcze jakieś inne sugestie? - Patrzyła mu pro­
sto w oczy z uśmiechem na twarzy. - Czy jeszcze coś Mies
specjalnie lubi?

- Wołowinę i frytki. Jest drobna i szczupła. Wspaniały me­

tabolizm. Może wszystko jeść i nie przybywa jej ani grama.

Beatrice połknęła słowa, które cisnęły się jej na usta, i za­

miast tego powiedziała:

- Szczęśliwa dziewczyna!
- Już nie dziewczyna.
- Mężatka?
- Nie.
Coś w jego głosie kazało jej szybko zmienić temat:
- Pójdę jutro na pocztę i poddam próbie mój holenderski.
- Dobrze, żeś o tym wspomniała. Byłbym zapomniał.

Otóż Juffrouv Blanke może zacząć z tobą lekcje, kiedy tylko
zechcesz. To nauczycielka na emeryturze. Mieszka w Lejdzie.
Wolałaby, żeby do niej przychodzić.

- Nie widzę w tym problemu. Będę miała własny samo­

chód. Mogłabym też przywozić Alicję ze szkoły.

- Naturalnie. To ci pomoże poznać drogi i ulice Lejdy. A kie­

dy będziesz zajęta, pojedzie Bilder. Jestem pewien, że wkrótce
będziesz miała masę przyjaciółek, które zaczną cię odwiedzać...
Widzę, że masz już oddanego ci na całe życie niewolnika - do­
dał, spoglądając na Freda liżącego dłoń Beatrice.

background image

133

Szkoda, że Gijs nie przejawia wobec niej takich uczuć,

jakie okazuje jego pies, pomyślała z goryczą.

Następnego dnia przed wieczorem, ubrana już elegancko

do kolacji, siedziała w salonie, kontynuując robótkę na dru­
tach i zastanawiając się, jakaż jest ta Mies van Trott. Na

pewno drobna, brunetka i bardzo ładna. Będzie miała głos
rozpieszczonej szczebiotki, a suknię - ostatni krzyk mody.

Gdy do salonu wszedł Gijs, prowadząc gościa, na twarzy

Beatrice zastygł uśmiech uprzejmej gospodyni, a w oczach po­

jawiło się - była tego pewna! - absolutne zdumienie. Szybko

zamrugała parę razy, aby je ukryć. Mies van Trott była drobna,
to prawda, natomiast blond włosy miała upięte wysoko na głowie
w formie wystudiowanego, acz pozornie niedbałego wiechcia.
Raczej nieładną cienki i ostry nos, szerokie usta i małe, niebie­
skie oczy o wielkiej intensywności spojrzenia.

Cały ten obraz Beatrice wchłonęła, wstając z fotela i idąc

w stronę gościa.

- Aaa. Jesteś, moja droga! - powiedział profesor. - Po­

zwól przedstawić ci Mies. Mies, to Beatrice, moja żona.

Obie panie uścisnęły sobie dłonie i Beatrice powiedziała:

- Jakże miło cię poznać, Mies. Tak wiele o tobie słysza­

łam. Alicja wie o pani wizycie i bardzo prosiła, by pozwolić

jej tu zejść i przywitać się...

- Jesteśmy wielkimi przyjaciółkami - odparła, uśmiecha­

jąc się Mies. - Bardzo chcę ją zobaczyć.

- Proszę siadać. Zaraz ją tu poproszę. Piękny mamy dziś

dzień, prawda? Kiedy byłam w mieście, słońce aż parzyło...

Mies van Trott chętnie uczestniczyła w tej konwencjonal­

nej rozmowie, więc przez dłuższy czas obie panie zajmowały

się tematem pogody, aż wreszcie Beatrice wykrzyknęła:

- Tak interesująco się z panią rozmawia, że zupełnie za­

pomniałam o Alicji! - i pobiegła na górę, szczęśliwa, że choć
przez chwilę może odetchnąć. Jednakże bardzo chciała się

background image

134

upewniać, że Mies da się lubić. I że obie się wkrótce za­
przyjaźnią.

Alicja z tupotem zbiegła na dół, witając się z ojcem, jakby

od dawna go nie widziała, i nie mniej serdecznie z Mies,
z którą natychmiast zaczęła mówić po flamandzka

Ojciec zwrócił jej uwagę, wskazując na Beatrice. Mała,

bardzo skruszona, podbiegła do macochy, objęła ją za szyję
i serdecznie przeprosiła, zapewniając, że wkrótce Beatrice bę­
dzie lepiej mówiła po holendersku niż inni, ponieważ jest
najmądrzejsza, mądrzejsza od wszystkich, z wyjątkiem papy,
obecnej tu Mies oraz dziadków w Hadze.

- Zobaczymy, zobaczymy - odparła Beatrice i zapropo­

nowała Alicji spacer do łóżeczka.

Zabrała ją na górę, otuliła i utuliła, a gdy zeszła, Gijs

i Mies z drinkami w dłoniach opowiadali sobie miejscowe

plotki. I tak właściwie było przez cały wieczór. Ani razu Gijs
czy Mies nie uczynili najmniejszej aluzji na temat ich znajo­
mości czy wspólnych przyjaciół.

Podczas kolacji Mies rozwodziła się na temat podanego na

zakąskę kremu ż łososia, wspominając, że jest to jej ulubiona
potrawa.

- Gijs mi powiedział, że to bardzo lubisz... - poinformo­

wała Beatrice.

Mies dziwnie spojrzała na gospodynię, potem na jej męża.

- Że pamiętałeś... - mruknęła. - Mevrouw Bilder robi

najlepszy łososiowy krem na świecie. - O d jak dawna masz

ją u siebie, Gijs?

- Bilderowie przyszli tu do pracy jeszcze przed moim

ślubem z Zalią. Nie pamiętam dokładnie, kiedy. Bylibyśmy
bez nich zgubieni, prawda, Beatrice?

- Będziecie dużo przyjmować. Gijs ma tylu przyjaciół

- obwieściła Mies, patrząc znacząco na Beatrice. - Ilekroć
będzie potrzebna ci pomoc, daj mi znać...

background image

Beatrice słodko jej podziękowała, myśląc sobie, że Mies by­

łaby ostatnią osobą na świecie, do której zwróciłaby się o pomoc.

Po kolacji Gijs odwiózł gościa, a Beatrice, nie mając nic

lepszego do roboty, a wiele do przemyślenia, usiadła w salo­
niku i powróciła do robótki na drutach.

Ciekawe, o czym Gijs i Mies teraz mówią? O nowej pani

domu? Mies robi Gijsowi wyrzuty? Nie, chyba nie. Gijs nie

należy do ludzi, którzy by z kimkolwiek dyskutowali o włas­
nej żonie. Ta Mies wcale nie jest taka stara. Może o dwa lata

starsza od Beatrice. No, najwyżej o pięć. Brzydka. Żadnego
seksapilu... Ale mężczyźni są dziwni. Nigdy nie wiadomo, co
im się może spodobać w kobiecie.

- Jeszcze nie poszłaś spać? - zdziwił się Gijs po powrocie.

- Chcesz się czegoś napić? Przygotować ci drinka?

- Nie, dziękuję.
- Jak ci się podoba Mies...?
- Jest bardzo miła. Chyba ją polubię - odparła.
Przez chwilę wydawało się, że chciał coś powiedzieć.
Odczekawszy, zwinęła robótkę i wstała, mówiąc, że idzie

się położyć. Wtedy do niej podszedł, pocałował w policzek
i oświadczył, że jeszcze ma trochę roboty i idzie do gabinetu.

W gabinecie zasiadł za biurkiem, ale nie wziął do ręki

żadnego z manuskryptów czy dokumentów wymagających
przejrzenia, tylko zapatrzył się w przestrzeń, głęboko zatopio­
ny w myślach. I siedział tak, póki stary zegar nie wybił pół­
nocy. Wtedy leżący u stóp Fred podniósł łeb, a jego pan wstał,
wypuścił psa na nocny spacer, po powrocie zwierzęcia za­
mknął drzwi i cichutko poszedł na górę.

Beatrice leżała z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc od

paru godzin zasnąć i słyszała każdy krok.

Rano przy śniadaniu powiedziała mężowi, że ma zamiar

zaraz po lunchu pojechać na przejażdżkę nowym samocho-

background image

136

dem, poznając przy okazji okolicę. Bildera prosiła, żeby
w związku z tym odebrał Alicję ze szkoły.

Gijs prosił, żeby wzięła ze sobą samochodową mapę oko­

licy, co jej pozwoli uniknąć zgubienia się w obcym terenie.

Pożegnał się z Beatrice, całując ją w policzek, i odjechał.
Spacer z Fredem i dłuższa narada z nianią na temat nowej

garderoby dla Alicji zajęły jej czas do południa. Zjadła lunch,
włożyła płaszcz i poszła do samochodu. Dzień zrobił się nie­
przyjemny. Temperatura była prawie zerowa, niskie czarne
chmury zasnuły całe niebo. Bilder, który przed paroma minu­
tami wyprowadził jej samochód z garażu, obrzucił spojrze­
niem groźne chmury i poradził, aby nie jeździła daleko i była
gotowa w każdej chwili wrócić.

- Byłoby lepiej, gdyby pani w ogóle nie jechała -ostrze­

gał. - Może być mżawka i gołoledź.

- Nic się nie martw, Bilder - odparła. - Prowadzę od wie­

lu lat i nie mam zamiaru zapuszczać się na bezdroża.

Po kilku kilometrach stwierdziła, że wóz prowadzi się jak

marzenie. Rano zdążyła przygotować sobie trasę, korzystając
z przewodnika po Holandii, który kupiła jeszcze przed wyjaz­
dem na szpitalny staż. Chciała pojechać na południe od Amer-
sfoort, gdzie podobno okolica była wyjątkowo, piękna. Nie­
daleko, zaledwie dwadzieścia kilometrów za Utrechtem. Oko­
ło godziny autostradą:

Ominęła Utrecht, pozostawiając jego zwiedzenie na inną

okazję, i zjechała z autostrady na zwykłą szosę do Amers-
foort. Przewodnik mówił prawdę: nawet podczas pochmurne­
go zimowego dnia było tu ślicznie. Skręciła na południe na
drogę wiodącą wśród zamarzniętych pól. Wspaniały asfalt,
ruch minimalny. Na horyzoncie widziała las. Prowadziła do
niego lokalna droga. Spojrzała na zegarek. Było jeszcze
wcześnie. Dlaczego nie? Z mapy wynikało, że owa lokalna
droga biegnie półkolem i łączy się z powrotem z główną szo-

background image

137

są. Nie przejechała jeszcze dziesięciu kilometrów, kiedy za­

częło padać. Zwolniła. Czuła, że wóz źle trzyma się coraz bar­

dziej śliskiej nawierzchni. Woda zamarzła. Musi być zimniej,

niż sądziła. Wpadła w poślizg, sprawnie z niego wyszła i je­

szcze bardziej zwolniła. Chyba to mniejsze ryzyko, niż za­

trzymać się na lodzie. Zatrzymać się i co dalej?

Deszcz padał coraz większy, wycieraczki nie nadążały. Na

pierwszym biegu wzięła zakręt i powolutku wyhamowała.

Wyłączyła, silnik. Całą szerokość drogi zajmowały dwa zwar­

te ze sobą samochody. Zachowała spokój. Otworzyła drzwi­

czki i ostrożnie postawiła nogę na asfalcie. Ślizgawka! Trzy­

mając się mocno dachu, stanęła na ziemi. Szybko opracowała

metodę stawiania kroków i ruszyła na miejsce wypadku. Ktoś

głośno krzyczał, ale nie mogła się śpieszyć. Mimo zachowania

wszelkich środków ostrożności, upadła kilka razy. Nim dotar­

ła do zwartych wozów, była już cała obolała.

Zderzenie było czołowe. W jednym samochodzie ujrzała

wykrzywioną raczej wściekłością niż bólem kobiecą twarz.

Przynajmniej jej się nic nie stało. Kobieta bluzgała potokiem

słów. Chociaż mówiła po flamandzku, Beatrice domyśliła się

przekleństw. Ucięła je, mówiąc głośno, że nie rozumie tutej­

szego języka. Obok kobiety siedział za kierownicą mężczy­

zna, który oddychał ciężko i był najwyraźniej oszołomiony.

Beatrice sięgnęła przez rozbitą szybę i wyłączyła pracujący

silnik. Przeszła do drugiego samochodu. Był w nim tylko

kierowca, młody człowiek. Leżał na kierownicy nieprzytom­

ny. Silnik w jego wozie też pracował. Wyłączyła go. Ujęła

dłoń kierowcy i zmierzyła puls. Chyba dobry. Co teraz robić?

Aby nie upaść, trzymała się drzwiczek. Pusta droga, zapada

zmrok. Przyszła jej do głowy chyba dobra myśl: włączyć

reflektory. W pierwszym wozie ocalał jeden, w drugim oba.

Nie zwracała uwagi na pełne złości okrzyki kobiety.

Pomyślała sobie, że z pewnością nie jest to jedyny wypa-

background image

138

dek tego popołudnia. Policja będzie czujna. Deszcz przesta­
wał padać, być może wyjadą dodatkowe patrole, może ktoś
dostrzeże krzyżujące się snopy samochodowych świateł...
Rozejrzała się dokoła. Ani jednego budynku, żadnej farmy.
Powróciła do samotnego kierowcy. Odzyskał przytomność
i podniósł głowę, mrugając zdumiony. Krzyki kobiety w pier­
wszym samochodzie grały jej na nerwach. Podeszła do niej
i powiedziała dobitnie po angielsku:

- Niech pani siedzi cicho!
Nic to nie pomogło, ale przynajmniej jej samej ulżyło.

Dokoła było coraz ciemniej. Nic więcej nie mogła już zrobić.

Usiadła w samochodzie obok rannego kierowcy i modliła się

w duchu, by szybko nadeszła jakaś pomoc.

I nadeszła. Policyjny helikopter dostrzegł padające pod

dziwnym kątem snopy światła i wylądował tuż obok drogi na
polu. Wysiadł z niego policjant, który flegmatycznym kro­
kiem podszedł do wydzierającej się kobiety.

Beatrice wygramoliła się z wozu i spytała policjanta:

- Mówi pan po angielsku? - Kiedy odparł, że tak, opo­

wiedziała, co się jej wydarzyło, i wskazała na swój samochód
o parędziesiąt metrów dalej.

- Zna pani tych ludzi? - chciał wiedzieć policjant.
- Nie, znalazłam się tu przypadkowo. Mąż na pewno się

zamartwia... Czy mogę odjechać?

- Jak się pani nazywa i jaki jest numer pani telefonu?

Zadzwonię najpierw po karetkę pogotowia, a potem do pani
domu...

Tak też uczynił i po paru słowach oddał słuchawkę komór­

kowego telefonu Beatrice.

Usłyszała rozjuszony głos Gijsa:
- Beatrice, czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? Masz

się nie ruszać z miejsca! Czekaj w samochodzie. Już jadę,
choć nie wiem, ile mi to czasu zajmie...

background image

139

Jeszcze nigdy nie przemawiał do niej takim głosem. Czy

to była zimna złość, czy coś jeszcze...? Odłożył słuchawkę,
nie czekając na jej potwierdzenie. Podziękowała policjantowi
i wróciła do swego wozu. Napłynęły jej do oczu łzy: Gijs
nawet nie powiedział, że się cieszy z jej odnalezienia. Roz­
płakała się na dobre. Było jej bardzo zimno...

Widziała, jak przyjechała karetka pogotowia i dwa wozy po­

licyjne. Zamknęła opuchnięte od płaczu oczy, rozbolała ją głowa.
Ktoś otworzył drzwiczki jej samochodu. Spojrzała i zobaczyła

twarz męża. Bladą, usta zaciśnięte w linijkę. Szukała słów, mo­

gących go uspokoić, ale nic nie przychodziło jej do głowy.

Gijs patrzył na żonę: zmierzwione włosy, blada twarz we

łzach, czerwony nos, szare oczy okolone purpurowymi ob­
wódkami. Miał ochotę wytrząść ją, aż będzie szczękała zęba­
mi, ale jednocześnie poczuł wielką czułość i chęć przytulenia

jej, głaskania jej włosów i mówienia, że jest najpiękniejsza ze

wszystkich istot na całym świecie.

- Musi ci być bardzo zimno - powiedział łagodnym już

głosem. - Chodź, w moim samochodzie jest ciepło... Poje­
dziemy...

- A mój wóz? Przecież go nie zostawię?
- Właśnie, że zostawisz. - Szybko wyjął kluczyki ze sta­

cyjki. - Bilder go jutro przyprowadzi. - Wziął ją w swe po­
tężne ramiona i zaniósł do bentleya, gdzie czekało włochate

psisko... wierny Fred. Miała ochotę znowu się rozpłakać.
- Zaraz wrócę, tylko zamienię parę słów z policjantami - po­
wiedział łagodnie.

Została sama z Fredem, który radośnie skowyczał.
Nim mąż wrócił, zdążyła otrzeć twarz i jako tako poprawić

włosy. Gijs wsiadł do wozu, zapiął pas i podał jej płaską
flaszkę z koniakiem. .

- Wypij, to cię rozgrzeje. I w drodze nie rozmawiamy,

prowadzenie nie będzie łatwe. Ślizgawka.

background image

140

Prowadził ostrożnie i pewnie. W ciepłym wozie panowała

cisza, nawet Fred przestał dyszeć z podniecenia. No i ten duży
łyk koniaku! Wszystko razem sprawiło, że poczuła wielką
senność. Zdrzemnęła się i obudziło ją dopiero trzaśnięcie
drzwiczek, gdy przed domem Gijs wyszedł z samochodu, by

pomóc jej wysiąść.

W holu czekała cała służba i Alicja, która podbiegła do

Beatrice z płaczem.

- Gdzie ty byłaś? Papa wszędzie cię szukał. Myślałam, że

od nas uciekłaś...!

- Miałabym uciekać od ciebie, moja droga dziecino?

Z domu, gdzie jestem taka szczęśliwa? Co też tobie wpadło
do główki? Przeżyłam po prostu przygodę i to wcale nie taką
złą. Wszystko ci opowiem, ale najpierw muszę się szybko

przebrać, uczesać...

- Ja pójdę z tobą, żeby ci pomóc! - Alicja zarzuciła jej

ręce na szyję. - I papa też pójdzie ci pomóc.

Beatrice podniosła wzrok na stojącego obok męża. Jesz­

cze nigdy nie widziała u niego takiego wyrazu twarzy. Wsta­
ła z kolan, nie wiedząc dobrze, co powiedzieć czy zrobić. Jaki­
kolwiek miałaby zamiar, Gijs zgasił go, odzywając się zimno:

- Wszyscy martwiliśmy się o ciebie. Idź z panią Bilder,

moja droga. Ona pomoże ci przebrać się w coś suchego.

Zdezorientowana tymi słowami rozejrzała się po obecnych,

obdarzając ich uśmiechem proszącym o wybaczenie.

- Wróciłem wcześniej do domu, mając zamiar ci towarzy­

szyć w przejażdżce samochodem. Nie przyjechałem sam, ale
z Mies i...

Beatrice otworzyła szeroko oczy, gdyż za plecami Gijsa

zobaczyła nie tylko uśmiechniętą Mies, ale jeszcze bardziej
uśmiechniętego Toma. Nie wierzyła własnym oczom.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wyszedłszy z sypialni, ujrzała opartego o balustradę scho­

dów Gijsa. Podeszła do niego i wiedziona impulsem pocało­
wała. Objął ją ramieniem i sprowadził na dół.

- Zaprosiłem naszych gości na kolację - tłumaczył się.

- Cóż innego mogłem zrobić?

Przebierając się, Beatrice długo myślała o obecności Toma

w tym domu. Co za czelność pojawić się u niej w Holandii
w kilka dni po jej ślubie. A może o ślubie nie wiedział? Nie­
możliwe. Podobnie trudne było odgadnięcie motywów po­
wtórnej wizyty Mies już następnego dnia po proszonej kolacji.
Nie ma sensu nad tym się głowić, skoro wszystkiego wkrótce
się dowie od Gijsa. Poza tym, skoro tamci są zaproszeni na
kolację, to może sami powiedzą, po co się zjawili.

Czekali na nią.

- No, a teraz opowiadaj - zwrócił się do żony Gijs, zaj­

mując wygodne miejsce w fotelu.

- Opowiadaj, Beatrice! - zachęcała Alicja, która weszła

tuż za parą małżonków.

Bez jakiejkolwiek próby dramatyzowania, lekko, z dowci­

pem, opowiedziała przebieg popołudniowych wydarzeń. Zer­
kając na Gijsa stwierdziła, że słucha tak, jak w podobnych
okolicznościach słuchałby zakochany po uszy mąż: z troską
na twarzy, z czułością.

Mies i Tom zaśmiewali się z jej dowcipnych komentarzy.

Jak oni do siebie pasują, pomyślała w pewnej chwili Beatrice.

background image

142

Tom epatował obecnych swoim czarem, a Mies wpatrywała
się w niego jak w obraz. Gijs to zauważył i usta okolił mu
wyrozumiały uśmieszek.

Gdy Beatrice skończyła opowieść, wyprawiła Alicję spać,

a po parunastu minutach wraz z Gijsem poszła na górę, by
dziecko na dobranoc utulić.

- Mam nadzieję, że Mies nie da się nabrać na Toma i jego

czarowanie - powiedziała na schodach.

- Nie obawiaj się, moja droga. Mies to twarda sztuka. Jeśli

ktoś da się nabrać, to tylko twój Tom.

- Tom nie jest bardziej mój, niż twoja jest Mies - odcięła

się. Nie zauważyła uśmiechu, jakim zareagował na te słowa.

Gdy wrócili na dół, Mies i Tom debatowali z ożywieniem.

- Mies obiecała oprowadzić mnie po Lejdzie - pochwalił

się Tom. - Jutro. Szkoda, że mam tak mało czasu i nie mogę
dłużej zostać.

- A ja pojadę do Londynu i Tom pokaże mi stolicę - po­

śpieszyła z informacją Mies i było widać, że traktuje to bar­
dzo poważnie.

Beatrice z nie ukrywaną dumą prowadziła gości do jadalni.

Tom wprost oniemiał na widok stołu pięknie nakrytego ślicz­
ną porcelaną i srebrnymi sztućcami.

Profesor van der Eekerk okazał się jak zwykle troskliwym

gospodarzem, inicjującym ciekawe i lekkie tematy rozmów. Po
deserze wszyscy przeszli na kawę do salonu przed kominek,
w którym żarzyły się węgle. Najbliżej paleniska usadowił się
Fred, pozornie śpiący, ale czujnie spoglądający na Toma, jakby
w nim widział potencjalną groźbę dla całego domu. Może in­
stynktownie czuł, że ma do czynienia z nieproszonym gościem.

Wreszcie Mies poprosiła Toma, aby ją odwiózł do domu,

na co przystał bez większego entuzjazmu.

Gdy goście wyszli, Beatrice nie mogła powstrzymać się od

pytania:

background image

143

- Po co zaprosiłeś Toma na kolację? I skąd się tu ponow­

nie wzięła Mies?

Uśmiechnął się wyrozumiale, tak jak to czynią mądrzy

mężowie, gdy żony zaczynają ciosać im kołki na głowie.

- Tom zjawił się w taką pogodę, gdy człowiek psa nie

wyrzuci z domu. A Mies? Kiedy pojawił się Tom, to sobie
pomyślałem, że Mies... No i widzisz, z miejsca przypadli
sobie do gustu.

- Skoro Mies jest twoją starą, jak to powiedziałeś, przy­

jaciółką, to nie powinieneś jej robić podobnej krzywdy. Wiesz,
jaki jest Tom. A ja zdążyłam już polubić Mies... Życzę jej

czegoś lepszego.

- Mies jest miłym kompanem, wszyscy ją lubią, ponieważ

ona umie zadbać o to, aby ją lubili. Jest także osobą, która po­
trafi zadbać o własny interes. Gdy wyjdzie za mąż, to będzie
partnerem... wiodącym. Jeśli moje przewidywania są słuszne,
to każde z nich, twój Tom i Mies, będą mieli to, czego chcą,
i na co zasługują. Tom uzyska drabinę do wspięcia się tam,
dokąd zdąża, czyli do lukratywnej prywatnej praktyki, a Mies
zdobędzie męża, którym będzie mogła do woli rządzić.

- Jesteś prawdziwym Machiavellim! - wykrzyknęła obu­

rzona. - I ty myślisz, że to są dostateczne powody, aby się
pobrali...? Nie są...! - Ugryzła się w język, gdyż przecież
Gijs ożenił się z nią z podobnie racjonalnych przesłanek.

Jeszcze raz stanowczo podkreśliła:
- A przede wszystkim, to nie jest mój Tom. Już ci to parę

razy mówiłam.

- Przejęzyczenie, przepraszam - odparł.

Spojrzała podejrzliwie. Wydawało się jej, że Gijsa rozsadza

radość.

Przez następnych kilka dni nie słyszała nic o Tomie i Mies.

Pod koniec tygodnia, kiedy żegnała się właśnie ze swą na-

background image

144

uczycielką flamandzkiego, Juffrouw Blanke, pojawiła się
Mies. Gdy nauczycielka wyszła, Mies weszła zaproszona
przez Beatrice do salonu.

- Napijemy się kawy? - spytała uprzejmie. - Chyba że

wolisz herbatę?

- Kawę. Nie przeszkadzam? Może masz jakieś plany?
- Dopiero po południu przychodzi na herbatę żona pasto­

ra. Z interesem. Chodzi o kwiaty do kościoła czy coś takiego.

- Będzie cię namawiała do wstąpienia do tak zwanego kwiet­

nego klubu. Jego członkowie są odpowiedzialni za kwiaty. Po
tobie będą spodziewali się oczywiście najdroższych kwiatów,
ponieważ twój małżonek jest najbogatszym parafianinem.

Bilder podał kawę i biszkopty.
- Zostaniesz na lunch? - spytała Beatrice.
- Jem lunch z Tomem. On wraca po południu do Londy­

nu. Za kilka dni mam tam przyjechać... Na zwiedzanie. - Po
dłuższym milczeniu spytała: - Nie masz mi tego za złe?

- Ja? Za złe? Czego? Owszem, Tom jest...
- Wszystko wiem. Tom jest bałamutem, kobieciarzem i tak

dalej. Ale to mnie wcale nie martwi. Ja będę mocno trzymała
smycz. Nie urwie się. I sakiewkę też będę trzymała. Tom jest
niesłychanie ambitny, za ambitny, żeby się nadto wyrywać.
Wiesz co? Ja myślę, że będziemy szczęśliwi...

A więc już tak daleko wszystko się posunęło? - pomyślała

Beatrice.

- Przecież dopiero co się poznaliście? - zdziwiła się głośno.
- A ty i Gijs dawno się znacie? I czy ty podczas pierwsze­

go spotkania nie pomyślałaś: oto mąż dla mnie...? - Zasta­
nowiła się. - Nie, ty chyba tak nie pomyślałaś, ty należysz do
innego gatunku kobiet. Ja znam Gijsa od wielu lat. On pode­

jmuje decyzje natychmiast.

- Życzę wam szczęścia - odparła Beatrice, nie wiedząc,

jak zareagować na to, co przed chwilą powiedziała Mies.

background image

145

. - Wiem, że masz wątpliwości. Ale ja zdążyłam poznać

wszystkie wady Toma i wiem, jak sobie z nimi poradzić. Bar­
dzo różnimy się, Beatrice, Tom potrzebuje żony, która będzie
nim kierowała. Gijs jest zupełnie inny. Powiedział mi raz:
„Szukam kochającej żony dla siebie i matki dla Alicji i do­
kładnie wiem, jaka to ma być kobieta". Znalazł ciebie i podjął
decyzję natychmiast. Jeszcze go dobrze nie poznałaś.

Beatrice zdobyła się na uśmiech.
- Wiesz coś o jego pierwszej żonie? - spytała.

- Była bardzo ładna, ale z gatunku kobiet egoistek. Myślę,

że wyszła za niego dla interesu. Z pewnością go nie kochała.
A on, jeśli się nawet z początku zakochał, to mu to szybko
wywietrzało z głowy. I od tego czasu bał się jak ognia zadu­
rzenia. Ona odeszła od niego, zostawiając także własne dziec­
ko. Wkrótce potem zginęła... Gijs jest szczęśliwy, że Alicja
znalazła matkę...

- Alicja jest słodka...
Wkrótce potem Mies poszła sobie, a Beatrice wyprowadziła

Freda na spacer. Rozmyślała nad słowami Mies o obawach Gijsa
przed „zadurzeniem", jak to określiła. Jak by te jego obawy
zlikwidować? Problemowi temu poświęciła czas do popołudnia,
kiedy to zjawiła się żona pastora i popijając kawę oraz chrupiąc

przygotowane przez panią Bilder ciasteczka, tłumaczyła potrze­

bę ustrojenia kwiatami ołtarza w niedzielę.

Ponieważ po Alicję pojechał Bilder, Beatrice, pożegna­

wszy żonę pastora, mogła iść do siebie na górę, by na wieczór
wybrać jakąś sukienkę, która by zwróciła uwagę męża. Stała
w bieliźnie, kiedy do sypialni wpadła jak burza Alicja, żeby
opowiedzieć o swym szkolnym dniu. Natychmiast też oświad­
czyła, że jest okropnie głodna.

- Zaraz dostaniesz herbatę, tylko coś na siebie włożę,

wkrótce przyjdzie twój papa...

- Papie bardzo by się podobało, tak jak jest teraz - stwier-

background image

146

dziła niewinnie mała. - A jeśli już musisz, to weź tę niebieską,
która leży na fotelu. Papa bardzo lubi niebieski kolor.

Beatrice szybko się ubrała i zaprowadziła dziecko do niani,

w której towarzystwie obie wypiły herbatę.

Niania uważnie przyjrzała się Beatrice.
- Nasz pan bardzo lubi taki kolor - pochwaliła.

Wkrótce Beatrice zeszła na dół, aby tam czekać na męża,

który lada chwila miał wrócić. Oczekiwanie przedłużało się

jednak. Zaniepokojona spoglądała raz po raz na zegarek, gdy

przyszedł Bilder, prosząc ją do telefonu i informując, że
dzwoni pan profesor.

Gijs bez wstępów zawiadomił ją, że wróci bardzo późno.

- Nie czekaj na mnie, Beatrice. Jeśli nie wrócę do jedena­

stej, niech Bilder wszystko pozamyka.

- Czy coś się stało, Gijs? - spytała zdenerwowana. - Czy

wszystko w porządku...? - Gdy nie odpowiadał, powtórzyła:
-Gijs...!

Słyszała wyraźnie inne głosy, pobrzękiwanie szkła i szu­

ranie, a potem ciszę, gdyż Gijs odwiesił słuchawkę,

Trzęsły się jej dłonie, ale już spokojnym głosem poinfor­

mowała Bildera, że mąż wróci późno. Uspokoiła też Alicję,
która spytała, czy papie coś się stało.

- Pan profesor zbyt ciężko pracuje - stwierdził Bilder.

- Powinien od czasu do czasu rozerwać się...

Właśnie się rozrywa beze mnie, pomyślała z goryczą.
Bilder podał kolację o zwykłej porze. Beatrice straciła ape­

tyt. Specjalnie dla Gijsa przygotowana kura w potrawce sma­
kowała jak trociny. Była pewna, że mąż jest na jakimś przy­

jęciu. Ale dlaczego, na miłość boską, tego nie powiedział?

I ten jego zupełnie obojętny głos...

Po kolacji usiadła przed kominkiem, a jej wyobraźnia snu­

ła jak najgorsze przypuszczenia. Że ma jej dość, że się za­
wiódł, że mu się znudziła...

background image

147

Późnym wieczorem wyszła na ostatni spacer z Fredem,

a potem wróciła na swój fotel przed kominkiem. Bilder poza­
mykał okiennice i zaryglował drzwi. Zapadła nocna cisza.
Myśli kotłowały się jej w głowie, potem zaczęły się rozpły­
wać i zasnęła. Obudziło ją otwieranie zamków frontowych
drzwi. Spojrzała na zegarek: wpół do piątej nad ranem. Nie
mogła zebrać myśli i w pierwszej chwili nie wiedziała, co robi
w salonie o tej porze. Potem wszystko sobie przypomniała.
Wstała i wyszła do holu.

Gijs wydawał się być w doskonałym humorze, jakby nigdy

nic. Ogarnęła ją wściekłość.

- Dziwna pora powrotu do domu - powiedziała lodowa­

tym tonem. - Trzeba już było poczekać, aż się zrobi widno.

Gijs odłożył teczkę, zdjął płaszcz i powiesił go na wie­

szaku.

- Byłeś na jakimś szampańskim przyjęciu - ciągnęła dalej,

chociaż zdawała sobie sprawę, że zachowuje się jak żona
z taniej powieści dla kucharek.

- Byłem na przyjęciu - przyznał i westchnął, jakby żalił

się niebiosom na swój los.

- Powinieneś się wstydzić... - Urwała, bo właściwie to

czego miałby się wstydzić? Niczego złego mu nie udowodni­
ła. Spuściła zawstydzona oczy, a Gijs myślał, że spogląda na
porcelanowy wazon na niskim postumencie i zamierza nim
cisnąć. Musiał tak myśleć, bo wykrzyknął:

- To zrobi straszny hałas!
- Co zrobi? - spytała zdumiona. Gijs szedł ku niej z uśmie­

chem na ustach. Cofnęła się o krok. - Lepiej idź spać na te kilka
godzin, które pozostały do rana... - Ruszyła w kierunku scho­
dów, ale się zatrzymała i zapytała: - Chcesz gorącej kawy?

- Nie - odparł. - W tej chwili mam chęć na zupełnie co

innego. Potrząsnąć tobą, aż zaczniesz szczękać zębami, a po­
tem cię udusić! - Wypowiedziawszy to dźwięcznym aksamit-

background image

148

nym głosem, obrócił się na pięcie i po chwili zamknął za sobą
drzwi gabinetu.

Przełykając łzy, poszła do sypialni i rzuciła się na łóżko.

Jak on mnie musi nienawidzić, pomyślała. Ja go też niena­
widzę!

Gdy po kilku godzinach zeszła na śniadanie, Gijs już wy­

jechał. Jadła więc w towarzystwie Alicji. Zauważyła, że Bil-

der patrzy na nią z lekkim wyrzutem w oczach. Niech tak
raczej popatrzy na Gijsa, pomyślała.

Po śniadaniu wyprowadziła z garażu samochód i odwiozła

Alicję do szkoły. Właśnie wracała do domu, kiedy zobaczyła
Mies, wymachującą do niej z chodnika. Zatrzymała się.

Mies podbiegła i wsadziła głowę w otwarte okno.
- Co za noc, co za noc! - wykrzyknęła. - Gijs musi być

wykończony. Mam nadzieję, że dobrze się nim zajęłaś i że
przespał się kilka godzin, utulony przez ciebie...

- Bardzo wcześnie pojechał do szpitala - odparła wymi­

jająco Beatrice.

- Ten człowiek chyba zupełnie zwariował - stwierdziła

Mies. - A ty, biedna, pewno o niczym nie wiedziałaś...?

- Gijs wczoraj zatelefonował...
- Kiedy on to zdążył zrobić? Co za szczęśliwy zbieg oko­

liczności, że przejeżdżał wtedy przed restauracją Doelena,
kiedy to się wydarzyło; I zobaczył wybiegającego kelnera,
który głośno krzyczał. Więc skoro dzwonił, to może coś niecoś

już wiesz. Ale mieć od razu takich dwóch pacjentów! Obaj

mężczyźni mieli przecięte aorty, grały rolę sekundy... Bo tam
odbywało się to przyjęcie, wiesz przecież, wszyscy się popi­
li... I w takim tłumku znaleźć kogoś do pomocy... Udało mu
się założyć im prowizoryczne opaski zaciskające i odwieźć do
szpitala... do rana z tymi dwoma pozostał, żeby pomóc dy­
żurnemu chirurgowi, który sam sobie nie dawał rady...

- Ale przecież Gijs jest hematologiem?

background image

149

- Jest także wspaniałym chirurgiem - odparła Mies. - Nic

o tym nie wiedziałaś?

- Co ja najlepszego zrobiłam! -jęknęła Beatrice. - My­

ślałam, że Gijs wybrał się na przyjęcie, i kiedy wrócił, zacho­

wałam się jak jędza!

Mies otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła

zamiar.

- Muszę już lecieć - oświadczyła. - A jeśli idzie o Gijsa,

to mu wszystko wyjaśnisz - dodała lekko.

Po południu Beatrice odebrała Alicję ze szkoły i po herba­

cie w trójkę -jak zwykle z nianią - poszła przebrać się w nie­
bieską suknię...

Zeszła na dół i usiadła w salonie. Około szóstej usłyszała

podjeżdżający samochód. Do salonu wbiegła rozradowana
Alicja i wykrzyknęła:

- Przyjechał papa i jeszcze ktoś, bo są dwa samochody.
Wraz z Beatrice wyszła do holu, za nimi merdający ogo­

nem Fred.

Otworzyły się drzwi i wszedł profesor ter Vosse z kobietą

- prawdopodobnie żoną - a za nimi Gijs. W tej sytuacji trud­
no, jej było zacząć od przepraszania. Obdarzyła męża czułym

spojrzeniem i przywitała się z gośćmi. Bezszelestnie pojawił
się Bilder i pomógł wszystkim zdjąć płaszcze.

Całe towarzystwo przeszło do salonu, gdzie Beatrice za­

częła prowadzić uprzejmą rozmowę z dyrektorem ter Vosse
i jego małżonką, zerkając od czasu do czasu na Gijsa, który
zachowywał się bardzo swobodnie, taksując zimnym spojrze­
niem żonę.

- Wpadliśmy tylko na chwilę w drodze na kolację u przy­

jaciół w Woerden. Nie mogliśmy się oprzeć chęci odwiedze­

nia pani... - powiedział ter Vosse.

Rozmawiali jeszcze z kwadrans, popijając podaną przez

Bildera kawę.

background image

150

- Jaka szkoda, że tak szybko po ślubie profesor van der

Eekerk musi niespodziewanie wyjechać - napomknął ter Vos-
se, wkładając w holu płaszcz. - Taki los lekarskich żon - do­
dał. - Szkoda, że nie może mu pani towarzyszyć... Jest dzie­
cko... Poklepał Alicję po główce.

- Oczywiście, że nie mogę - odparła mechanicznie Bea­

trice.

- Niech się pani nie martwi, Beatrice. Kiedy Gijs zostanie

dyrektorem, będzie go pani miała zawsze dla siebie. Tak jak

ja mam teraz mojego Bernarda - powiedziała pani ter Vosse.

-

Dziękujemy za zaproszenie,. Gijs! - Dyrektor ter Vosse

długo potrząsał dłonią Gijsa.

A więc Gijs specjalnie ich zaprosił, pomyślała Beatrice.

W jakim celu? I co to za wyjazd? Nie mogła o nic pytać, gdyż
Alicja ich nie opuszczała, zadając ojcu masę pytań i opowia­
dając o lekcjach w szkole. Dopiero kiedy niania ją zabrała,
Beatrice zadała dręczące ją pytanie:

- Wyjeżdżasz? Dokąd?
- Do Północnej Irlandii - odparł beznamiętnie.
- Ale to przecież... - Chciała powiedzieć „niebezpiecz­

ne", ale się powstrzymała. - Kiedy musisz jechać?

- Dziś wieczorem. - Spojrzał na zegarek. - Mniej więcej

za pół godziny, . .

- Ale przecież nie możesz... - Zobaczyła jego uniesione

brwi.

- Nie mogę? - spytał zimnym głosem.
- Mogłeś mi wczoraj powiedzieć... Chcę z tobą porozma­

wiać, wyjaśnić sprawę...

- Może poczekamy na odpowiednią chwilę, Beatrice...?
- Jest mi okropnie przykro, Gijs. Nic nie wiedziałam...
- Nie o to mi chodzi, Beatrice. Mam żal do ciebie, że nie

okazałaś mi zaufania... Jesteśmy tak krótko po ślubie, a ty
pomyślałaś, że ja mogę... dajesz wiarę bzdurom, które rodzą

background image

151

się w twojej głowie? Tak nisko mnie oceniasz? - Nie okazy­
wał najmniejszej złości. Mówił to wszystko spokojnie, z re­
zygnacją nawet.

- To wcale nie jest tak, jak myślisz. Teraz ja powiem, że

nie o to chodzi... - zaczęła.

- Może powiemy dobranoc Alicji - przerwał.

Poszli razem na górę.

- Będziesz telefonował? - spytała.
- Jeśli tylko będzie to możliwe. - Wyjaśnił następnie, że

jedzie na kilka dni, najwyżej na tydzień. Alicji powiedział to

samo, dodając, że na te dni będzie miała najlepszą opiekunkę,

jaką sobie można wyobrazić, Beatrice. - Obie będziecie o sie­

bie dbały, no i o Freda.

Gdy nadeszła chwila pożegnania Gijsa, Beatrice szepnęła:

- Masz o siebie dbać. I bądź ostrożny.
Nie odpowiedział na to, ale powtórzył:
- Jesteś pod dobrą opieką Bildera. Mówiłem ojcu o moim

wyjeździe. Wpadnie cię odwiedzić.

- Nie bój się o nas, damy sobie radę. Ale ja będę się bała

o ciebie.

Stali bardzo blisko siebie, Już myślała, że ją obejmie i po­

całuje. Ale nie zrobił tego. Uśmiechnął się wymuszenie i wy­
szedł, skinąwszy głową stojącemu obok Bilderowi.

- Niech się pani nie martwi, profesor za kilka dni wróci

- pocieszał ją Bilder.

Dni nizały się jedne na drugie. Bardzo się dłużyły mimo

odwożenia i przywożenia Alicji ze szkoły, długich z nią roz­
mów i zabaw, spacerów z Fredem i lekcji języka. Wieczorami
nie wiedziała, co ze sobą zrobić.

Przypomniała sobie, że za osiem dni odbywa się doroczny

szpitalny bal, na który jeszcze przed wyjazdem Gijs wykupił

zaproszenia. Wybrała się któregoś przedpołudnia do Lejdy,
aby kupić odpowiednią suknię, oczywiście w niebieskiej to-

background image

152

nacji. Niestety, właśnie w tym czasie dzwonił Gijs i rozma­
wiał z Bilderem, który go zapewnił, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku. Beatrice wyrzucała sobie, że jej nie
było w domu. Gijs powiedział Bilderowi, że jeszcze nie wie,
kiedy wróci.

W ciągu tygodnia odwiedził ją ojciec Gijsa i zaprosił na

weekend. Oczywiście z Alicją. Beatrice wahała się z przyję­
ciem tej propozycji. A jeśli wtedy wróci Gijs? Ojciec ją prze­
konywał, że na pewno jeszcze nie wróci, więc pojechały.

Było jej coraz smutniej. Niepokoiła się bardzo, czy mężowi

nic się nie stało, bo nie dawał znaku życia.

Zadzwoniła do matki do Anglii i podzieliła się z nią swymi

zmartwieniami. Matka, jak zwykle pełna energii i optymi­
zmu, umiejętnie uspokajała córkę.

Minęło osiem dni od wyjazdu Gijsa. Bal w szpitalu już za

dwa dni...

W przeddzień balu poszła spać, przekonana, że mąż nie

zdąży wrócić. Kiedy jednak następnego ranka zeszły z Alicją
na śniadanie, przy stole siedział, jak gdyby nigdy nic, uśmie­
chnięty Gijs.

Dopadła go Alicja, wykrzykując radośnie i tuląc się do jego

kolan.

- Kiedy wróciłeś, papo? Fred nawet nie zaszczekał...
- Specjalnie go prosiłem, żeby was nie budził - odparł.

- Dzień dobry. Beatrice - powiedział przez stół. Nie wstał
i nie podszedł. - Nie obudziłem cię?

- Nie. Zachowywałeś się bardzo cicho. Jak się udała podróż?

- Jak długo można grać w tę grę salonowych pytań, pomyślała.

- Chyba dobrze. A co wy, moje panie, robiłyście przez ten

czas? - zwrócił się do żony i córki.

Odpowiedziała Alicja, wypełniając napiętą, chłodną atmo­

sferę dziecięcym szczebiotem.

background image

153

- Nie idziesz chyba do szpitala? - spytała cierpkim gło­

sem Beatrice.

- Idę. Mam kilka pilnych spraw. Nasz bal zaczyna się

o dziewiątej wieczorem, prawda?.Zdążę wrócić odpowiednio
wcześnie, aby się przebrać.

Wstał, pocałował Alicję w czoło, Beatrice cmoknął w po­

liczek i wyszedł.

Beatrice zawiozła Alicję do szkoły, przespacerowała kilka

kilometrów z Fredem, odbyła konferencję z Mevrouw Bilder
na temat lekkiego posiłku tego wieczoru, odrobiła zadane jej
przez Juffrouw Blanke lekcje, zjadła lunch, choć nie czuła się
głodna, i wreszcie poszła do swego pokoju, gdzie zrobiła
sobie manikiur.

Alicję tego dnia przywiózł ze szkoły Bilder. Beatrice spędziła

z nią czas aż do chwili, gdy niania ułożyła dziewczynkę spać.

Gijsa nadal nie było.
Zeszła na dół. Dom był cichy. I jakby smutny. Usiadła

i zaczęła się zastanawiać, co i jak powie mężowi, kiedy on
wróci. Czy mu się przyzna do swoich uczuć, połączonego
z nimi zawodu i tym wytłumaczy swoje zachowanie? I czy
zdąży to wszystko powiedzieć przed balem?

Wróciła na górę i włożyła długą suknię. Zupełnie gotowa

zeszła na dół, ostrożnie stąpając na wysokich obcasach balo­
wych pantofli. Welwetowy płaszcz położyła na krzesełku
w holu i smutna weszła do saloniku.

Tam ją zastał Gijs, gdy wrócił po wpół do dziewiątej.
- Szybko wezmę prysznic i przebiorę się - zawołał od

progu. —Alicja śpi?

- Żegnałam się z nią przed dziesięcioma minutami i jesz­

cze nie spała - odparła.

Pobiegł na górę, pogwizdując. On jest chyba zupełnie nie­

czuły, pomyślała. Była bliska płaczu. Wszystko okropnie się
komplikowało.

background image

154

Zegar w holu wybił dziewiątą, zaraz za nim powtórzył go­

dzinę zegar w salonie. Minęło jeszcze dziesięć minut, nim Gijs
zszedł na dół. Wspaniale wyglądał we fraku. Jaki z niego przy­
stojny mężczyzna! I trudno dostępny. Westchnęła cichutko.

- Mamy czas porozmawiać? - spytała.
- Nie bardzo. Najwyższy czas jechać.
Nie było sensu upierać się. Wstała i wyszła za nim do holu.

Z kurtuazją podał jej płaszcz.

Gdy opuszczali dom, powiedział do Bildera, żeby na nich

nie czekał, gdyż wrócą późno. A raczej wcześnie rano. Zamy­
kając drzwi, Bilder życzył im dobrej zabawy.

Dobrej zabawy! - pomyślała z goryczą.
W drodze łamała sobie głowę, co powinna teraz powie­

dzieć. I nie powiedziała nic. Coś ją hamowało. Może zbiera­

jące się w oczach łzy. Poza tym wszystko, co sobie przedtem

starannie przygotowała, wszystkie słowa i zdania wydawały
się teraz puste i głupie. Trzeba raz jeszcze przemyśleć całą
sytuację. Jest przecież rozsądną dorosłą kobietą. Chyba potra­
fi rozwiązać nabrzmiały problem?

Gdy przybyli na miejsce, bał już się rozpoczął. Poszła do

damskiej toalety, poprawiła włosy i przypudrowała nos. Na
szczęście nie miała czerwonych oczu.

Spotkali się przed wejściem do wielkiej auli, gdzie trwała

zabawa. Przywitali się z dyrektorem ter Vosse i jego żoną,
a potem Gijs porwał Beatrice na parkiet.

Oboje tańczyli dobrze. Przez chwilę, wtulona w jego ra­

miona, zapomniała o swoich kłopotach. Było jej bardzo do­
brze. Czuła się niemal szczęśliwa. Mogłaby tak tańczyć bez
końca. Orkiestra przerwała granie zbyt wcześnie. Znaleźli się
w tłumie znajomych, kolegów Gijsa i przyjaciół, którzy ko­
lejno zapraszali ją do tańca. Mąż odnalazł ją dopiero przed
kolacją i wtedy zatańczyli po raz drugi, prowadząc obojętną
rozmowę.

background image

155

Potem przeszli do sali, gdzie ustawione były stoliki. Po

posiłku połączonym z ożywioną rozmową, czysto towarzy­
ską, zaprosił ją do tańca dyrektor ter Vosse. Tańczył popraw­
nie, ale bez tego polotu co Gijs. Przez cały czas mówił o Gij­
sie. Jaki to znakomity lekarz i wspaniały człowiek. I jaka ona
musi być szczęśliwa... '

Bez przerwy pojawiali się inni panowie, pragnący zatań­

czyć z piękną żoną sławnego kolegi. I każdy mówił, jakie to
ona ma szczęście, będąc żoną takiego mężczyzny.

Gijs też bez przerwy tańczył z coraz to innymi partner­

kami. Ją zaprosił dopiero do ostatniego walca... Pomyśla­
ła, że ma teraz ostatnią szansę. Kiedy wrócą do domu, będą
zbyt zmęczeni, a potem Gijs znowu umknie do pracy. Chwy­
ciła głęboki oddech i z przerażeniem stwierdziła, że zapo­
mniała pięknie przygotowanych zdań i słów. Spojrzała mu
w oczy. Wydawały się spokojne i czujne, ale kryła się w nich

jakby iskierka rozbawienia. Z czego on jest taki zadowolo­

ny? Raz jeszcze chwyciła głęboki oddech i zaczęła wreszcie
mówić:

- Słuchaj dobrze tego, co mam ci do powiedzenia. Bo już

nie zdobędę się, aby powtórzyć... Wówczas nie dałeś mi
szansy. Chyba świadomie wprowadziłeś mnie w błąd. Dlacze­
go nie powiedziałeś, że to nie przyjęcie? Dlaczego?

- Miałaś ochotę rzucać wazonami.
- Po pierwsze, to nieprawda, a po drugie, każda porządna

żona rzucałaby wazonami, gdyby jej mąż przez całą noc sam
balował.

- Nie sadzę. Powiedz mi prawdę. Dlaczego byłaś taka

wściekła? Aż cię roznosiło. - Przytulił ją mocniej do siebie.

- Oczywiście, że byłam zła, ale zostawmy to, to nieważ­

ne... - Uśmiechnęła się słodko do jakiegoś tancerza, który
powitał ją skinieniem głowy. - Ale ci powiem, dlaczego. By­
łam po prostu zazdrosna. Nie zdawałam sobie sprawy, że

background image

156

potrafię, ale okazało się, że byłam bardzo zazdrosna... Po
prostu zakochałam się w moim mężu!.. - wyrzuciła z siebie.
- A przecież tak wcale nie miało być. To miało być małżeń­

stwo z rozsądku, oparte na przyjaźni. I nic więcej. A teraz

'wiem, że z tego nici. Taka rzecz jest niemożliwa... - Zamilk­

ła, oddychając szybko. Po dłuższej chwili dodała: - Ty i tylko
ty! - Odetchnęła. Wyznała wszystko i zdając sobie z tego
sprawę, zrobiła się czerwona jak burak.

- Kiedy spotkaliśmy się wtedy na przyjęciu świątecz­

nym... - zaczął Gijs i coś w jego głosie skłoniło ją do spo­

jrzenia na jego twarz —z miejsca zakochałem się w tobie po

uszy. Potem czekałem, żebyś ty zakochała się we mnie. I chy­
ba nasz los rozstrzygnął się. właśnie teraz, na parkiecie, przy
dźwiękach walca.

Nie przerywając tańca, podprowadził ją do łuku, za którym

znajdowała się sala koncertowa. Stanął za załomem, wziął ją
w ramiona i ustami przywarł do jej warg.

- Od dawna pragnąłem to zrobić. Od bardzo dawna - po­

wiedział. - Ty i tylko ty, moja najdroższa.

- Co my teraz zrobimy, Gijs? - spytała z komicznym

przerażeniem.

- Teraz? Czym prędzej wrócimy do domu - odparł.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
189 Neels Betty Dziedziczka
225 Harlequin Romance Neels Betty Mezczyzna dla Daisy
Neels Betty Zakochany Profesor
Neels Betty To się zdarza tylko raz
Neels Betty Poszukujące serca 01 Propozycja
Neels Betty Staromodna dziewczyna
0129 Neels Betty Staromodna dziewczyna
Neels Betty Gwiazdka miłosci 1999 Gwiazdkowe oświadczyny
275 Harlequin Romance Neels Betty Szczescie bywa tak blisko
Neels Betty Ślub Matyldy
Neels Betty To się zdarza tylko raz
Neels Betty Pocalunek pod jemiola
650 Neels Betty Zaręczyny po angielsku
Neels Betty Angielka w Amsterdamie
Marsz weselny dla Pary Młodej

więcej podobnych podstron