Przekrój, nr 49/2003
NASZE ŻYCIE Z BARBIE
Kiedy kupiłam sobie książeczkę „Barbie jako ikona kultury”, to kolega mi powiedział, że to gówno.
Rzeczywiście, narratorka jest sympatyczna i zupełnie amerykańska i wszystko w tej książce nosi skazę
obmierzłej amerykańskości. Bohaterowie są w amerykański sposób perwersyjni mentalnie i opowiadając
o swojej fascynacji Barbie, mogliby z powodzeniem zostać zatrudnieni jako bohaterowie filmów Davida
Lyncha.
Fanatyczne kolekcjonerki, cytowane ze specjalnych czasopism porady dla osób uzależnionych od Barbie,
chłopcy opowiadający o frenetycznych aktach destrukcji dokonywanych na lalkach. Barbie-akcesoria,
Barbie-que, urodzinowe pocztówki od Barbie, ta książka wpędza we wrażenie, że ślizga się tylko
wzrokiem po niekończących się rzędach słów: różowy, lśniący, cudowny, wilgotny, dziki, przepiękny. Co
jakiś czas pada jakieś sformułowanie typu „praca wyalienowana” albo „społeczeństwo konsumpcyjne”. Z
tej książki budzi się z wrażeniem, że mała opalona armia stacjonuje wszędzie, Barbie Skipper i Ken to
parazytologiczni terroryści podkładający różowe bomby pod nasze umysły. Szczególnie jak nagle
uświadamia się sobie, że wyznania fanatyków nie są wcale chore, oderwane i abstrakcyjne, tylko
samemu przez najlepsze lata życia doznawało się orgazmu na widok Barbie spacerującej na palcach po
swoim różowym ranczu przed „Wieczorynką” i chciało się włożyć rękę w telewizor.
Nasze życie z Barbie wyglądało inaczej. Barbie odarta ze świata przedstawionego, pozbawiona konika,
Kena, domu. Bez łazienki, bez mycia, bez wakacji, bez rancza, bez butiku, w dwóch niekompatybilnych
do klimatu sukienkach, w tym jedna z firan, niezdejmowalna. Barbie na wygnaniu, Barbie zesłana do
mrocznej Polski, podróżująca w nieproporcjonalnych, klaustrofobicznych samochodach naszych braci na
drugi koniec wykładziny koloru gówna. Barbie sypiająca z misiem, prującym się komunistą. A mimo to
nieugięta, zawsze ze słonecznym uśmiechem, często goła, ale zawsze umalowana, zawsze patrząca
jasnym wzrokiem w jeden, odległy punkt. Nigdy nie patrząca nam w oczy. Barbie bez sutków, Barbie, co
jadła i piła, ale nigdy nie wydalała. To było naprawdę piękne i ja to pamiętam, tak jak obsesyjne
powtarzanie reklam razem z telewizorem, cukier skaczący we krwi, różowy dym lecący z głowy.
Barbie w Ameryce to pleonazm, Barbie w Polsce, wprowadzająca elementy różu i koronek w pastewną
rzeczywistość, to zjawisko dużo bardziej porażające, wprowadzające w obieg wizję świata tak
paranoicznie odległą, nierealną i peweksowską, że nie wiem, jak potem można być szczęśliwym, tyjąc,
krwawiąc i jedząc ziemniaki. Rodzice specjalnie wmawiali mi, że Barbie znaczy Barbara, bo wiedzieli, że
nie mogę się z tym pogodzić. Kupili mi też nierenomowaną polską Lizę, plastikową podróbę o imidżu
sprzątaczki. Od razu opatrzyłam ją wąsem i zdegradowałam do psującej krajobraz ukraińskiej służącej.
W Ameryce Barbie to pleonazm, a tu ta makieta życia, w którym wszystko jest zagraniczne, trwa wieczny
weekend, nieustające party na Ibizie, to ropiejąca na różowo i błękitnie rana przez całą głowę, niegojąca
się do końca życia.