ROZDZIAŁ
1
Kristine Rolofson
Romans sezonu
Cykl „Ach, co to był za ślub!”
Maximilian Cole nie spuszczał z oka swego najlepszego
przyjaciela
przemierzającego
nerwowo
kamienną
posadzkę prezbiterium. W takim tempie pan młody
opadnie z sił jeszcze przed rozpoczęciem ceremonii.
- Nie sądzisz, że powinieneś wziąć się w
garść?
Jerry rzucił mu strapione spojrzenie.
- Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie po mnie.
- Może uda ci się wywinąć.
Max wcisnął ręce w kieszenie spodni, nie zważając, że
gniecie biały smoking. Był niemal o głowę wyższy od
przyjaciela. Choć byli w tym samym wieku, stanowili
zupełne przeciwieństwo. Rudowłosy, krótko ostrzyżony i
piegowaty Jerry sprawiał wrażenie chłopca. Max
wyglądał na swoje trzydzieści dziewięć lat; pół życia na
morzu wyryło bruzdy na jego ogorzałej twarzy. Teraz
gęste ciemne włosy opadły mu na czoło, a w oczach koloru
morza migotały wesołe iskierki.
Pan młody spojrzał na zegarek.
- Za trzy minuty Barb będzie szła przez kościół.
- Właśnie - podkreślił Max. - Po to się tu dziś
zebraliśmy.
Żeby ujrzeć was dwoje złączonych świętym węzłem
małżeńskim.
- To nie pora na docinki, Max. Jesteś pewien, że nie
widziałeś, jak wchodziła?
Max domyślił się, że nie rozmawiają już o pannie
młodej.
- Nawet nie wiem, jak wygląda.
- Niska. Ciemne włosy, brązowe oczy. - Jerry
rozluźnił kołnierzyk, jakby brakowało mu powietrza. -
Lubi duże kolczyki.
Max podszedł do drzwi zakrystii i dyskretnie wyjrzał.
Muzyce organowej towarzyszył cichy szmer rozmów gości,
których porządkowi prowadzili na wyznaczone miejsca.
Drewniane ławki tonęły w girlandach białych kwiatów,
przez witrażowe okna sączyło się jasne czerwcowe słońce.
Niezłe przedstawienie, zauważył w duchu, lustrując rzędy
zaproszonych na uroczystość.
Wtem
spostrzegł
drobną
kobietę
w
blado-
brzoskwiniowej sukni. Wślizgnęła się na miejsce obok
jednego z braci Jerry'ego. Perłowe kolczyki zwisały jej do
ramion, a czarne loki wysuwały się spod kapelusza z
szerokim rondem. Czy to możliwe, żeby tak krucha istota
była intrygantką, której obawiał się Jerry?
Max cofnął się i dołączył do zdenerwowanego
przyjaciela.
- Chyba ją widziałem - powiedział. - Po stronie pana
młodego, w trzynastym rzędzie. W białym kapeluszu.
- O, nie! -jęknął Jerry. - Co mam robić?
- Sam się w to wpakowałeś, bracie. Paskudna sprawa.
- Poklepał przyjaciela po ramieniu. - Na pocieszenie mogę
ci powiedzieć, że jest tu przynajmniej sześćdziesiąt kobiet
i założę się, że
wszystkie noszą kolczyki.
- Nie czas na żarty. Podobno jesteś moim drużbą.
Musisz ją stąd wyprowadzić.
- Nawet nie wiesz, czy to ona i czy ma złe zamiary.
- Ma - upierał się Jerry, znów rozluźniając
kołnierzyk. -
Sprawiała kłopoty od pierwszego dnia naszej znajomości.
Max ponownie zaapelował do rozsądku przyjaciela.
- Może tak, może nie. Weź się w garść.
Gdy pierwsze akordy towarzyszące orszakowi
wypełniły kościół, Jerry aż podskoczył.
- Nie spuszczaj jej z oka, Max. Jeśli wykona jakiś
ruch, daj
mi znać.
- I co?
- Wyprowadź ją stąd..
- Zgoda - westchnął Max. Kiedy ksiądz skinął, by do
niego
podeszli, wziął Jerry'ego za łokieć i poprowadził w
kierunku
ołtarza. - Powitajmy pannę młodą.
Arianna wreszcie usiadła na twardej drewnianej ławce.
Przyglądała się, jak porządkowy prowadzi starszą panią,
zapewne matkę pana młodego, na miejsce z przodu. Kiedy
zabrzmiały organy, zapowiadając nadejście druhen,
wygładziła wąską spódnicę i posłusznie stanęła twarzą do
przejścia. Nie cierpiała się spóźniać, ale w ostatniej chwili
zaczepiła rajstopy. Czuła teraz zakrzepłą kroplę lakieru przy-
lepioną do uda.
Dyskretnie rozejrzała się wokół w poszukiwaniu
znajomych twarzy. Na próżno. Siedem lat to kawał czasu -
ciotki i wujowie postarzeli się, a ich dzieci dorosły.
Dlaczego dała się namówić na przyjście? To, że mama jak
zwykle nagle musiała zająć się wnukami, nie oznaczało,
że Ari była zobowiązana do przychodzenia tu zamiast
niej. Sama jestem sobie winna, uznała. Powinnam znaleźć
jakąś wymówkę.
- Śluby - mawiała matka - są takie urocze i
inspirujące.
Inspirujące jak diabli. Ari zmarszczyła brwi, ale
udawała, że
się dobrze bawi, co nie przychodziło jej łatwo.
W pobliżu wejścia dreptała nerwowo panna młoda w
lawendowej sukni. Wyglądała, jakby dopiero co ukończyła
szkołę średnią. Ari nagle poczuła się dwa razy starsza, niż
na to wskazywały
jej trzydzieści dwa lata. Jak tylko orszak druhen minął
ławkę,
rozbrzmiały
dźwięki
marsza
weselnego.
Doskonale, zauważyła w duchu Ari. Teraz wuj Harry
poprowadzi jedną z sześciu córek wzdłuż nawy i odda ją
temu jak mu tam.
Kiedy panna młoda i jej ojciec zbliżyli się do jej
ławki, Ari wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. To nie był
wuj Harry. Chyba że stracił kilkadziesiąt kilo i odrosły
mu włosy. Kuzynka Effie według słów matki była
„dorodna". Młoda kobieta w welonie miała smukłą talię i
nawet na obcasach była niższa od Ari.
Niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie. Czy w jej
życiu zawsze będzie się to powtarzać? Ari ponownie
obrzuciła wzrokiem tłum z nikłą nadzieją, że wreszcie kogoś
rozpozna, ale zdawała sobie sprawę, że to beznadziejne.
Mniejsza o to, że była przekonana, iż ceremonia ma się
odbyć u Św. Katarzyny o drugiej po południu w sobotę
dwudziestego trzeciego czerwca. Po prostu nie byłoby
grzecznie uczestniczyć w zaślubinach nieznajomych.
Zerknęła na pustą ławkę po prawej. Oto droga ucieczki. Czy
uda jej się wymknąć na palcach bez zwracania niczyjej
uwagi?
Szybko oceniła sytuację. Na szczęście marsz płynął w
wolnym tempie. Ari zakładała, że minie jeszcze kilka
chwil, zanim panna młoda z ojcem dotrą do ołtarza.
Kościół był przepełniony, a poza tym wszystkie oczy były
zwrócone na młodą parę.
Zacisnęła w dłoni malutką torebkę i wyślizgnęła się
bokiem, starając się nie dotykać obcasami posadzki. Kiedy
tylko dotrze do bocznej nawy, przyspieszy kroku, może
nawet uda, że się źle poczuła, w razie gdyby ktoś zauważył
jej wyjście.
Tak się stało. Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w
białym smokingu zablokował jej drogę, zupełnie jakby na
nią czekał.
- Prze... - zaczęła Ań szeptem, ale jej przerwał
- O, nie, na pewno nie.
Ari uniosła głowę i spojrzała na niego. Zanim
odwróciła
wzrok, zdążyła zauważyć falujące włosy i wyrazistą,
ogorzałą twarz. Jeden z najprzystojniejszych mężczyzn,
jakich kiedykolwiek widziała, nie chciał, żeby wychodziła
z kościoła? To jakiś nonsens. Dotarłszy do nawy,
spróbowała ponownie.
- Przepraszam.
- Tędy - polecił, zniżając głos. Złapał ją za ramię, tak
jak
by chciał ją odciągnąć od ołtarza. Dlaczego sądził, że szła
właśnie tam?
Ari utkwiła wzrok w zimne niebieskie oczy w oprawie
czarnych rzęs. Przyszedł jej na myśl zwrot
„niebezpieczny niczym pirat". Widząc jej wahanie,
nieznajomy zacisnął wargi i wzmocnił uścisk.
- W porządku - powiedziała półgłosem, pozwalając się
pro
wadzić. Zdaje się, że nie miała wyboru. Może wiedział o
jakichś
drzwiach, które cicho się otworzą i wypuszczą ją na
słońce.
Najwyraźniej należał do grona gości; w klapie miał wpięty
świeży biały goździk. - Nie musi pan tego robić -
szepnęła. - Znajdę
drogę do wyjścia.
Milczenie. Nacisk dużej ręki na jej ramieniu nie zelżał.
Organy przestały grać i tłum uciszył się właśnie wtedy,
kiedy towarzysz Ari popchnął ją do przedsionka.
- Boczne drzwi - mruknął. - Tylko bez hałasu.
Ari
westchnęła.
Właściwie
powinna
być
przyzwyczajona do władczych, ogorzałych mężczyzn. W
Montanie było ich pełno. Ale niewielu nosiło białe
smokingi i żaden z mężczyzn, z którymi się spotykała, nie
wyprowadzał jej znikąd na siłę.
Ostrożnie przekroczyła kartonowe pudło z ulotkami i
obserwowała, jak jej towarzysz przekręca miedzianą gałkę
drzwi. Po paru minutach stanęli na miękkim zielonym
trawniku okalającym kościół Św. Katarzyny i mężczyzna
wreszcie puścił jej ramię.
- Słuchaj - powiedział, patrząc na nią z góry.
Zawahał się,
ale po chwili podjął: - Nie wiem, jaką grę prowadzisz, ale
nawet nie myśl, że ci się uda.
Miał głęboki, dźwięczny głos, taki, który niesie się na
mile. To, co mówił, nie miało sensu.
- Grę? - powtórzyła za nim jak echo.
- Nie można gmatwać ludziom życia, moja pani.
- Nie bardzo rozumiem. Chyba bierzesz mnie za kogoś
innego.
- Nie próbuj mnie zwodzić. To na nic.
- Przykro mi. - Doszła do wniosku, że mu ustąpi.
Póki nie
uda jej się uciec. - Zdaje się, że popełniłam błąd.
- Jeny też. I to duży, co nie znaczy, że musi za niego
płacić
przez resztę życia.
- Jerry?
Znów zacisnął wargi, wokół których pojawiły się
bruzdy. Świetnie wyglądał, nawet kiedy marszczył brwi.
- Nie udawaj głupiej, mała. Zostaw to na inną okazję.
Ari opanowała gniew. Przecież postanowiła mu ustąpić.
Skierowała się w stronę chodnika z nadzieją, że uda jej
się minąć nieznajomego i dotrzeć na parking po drugiej
stronie kościoła.
- Masz całkowitą rację. Ten, no, Jerry powinien teraz
rozpocząć nowe życie.
- Obiecaj mi, że tam nie wrócisz.
- Przysięgam. - Arianna uroczyście skinęła głową i
położyła
dłoń na piersi.
Stłumione dźwięki muzyki organowej dotarły aż tu.
Max spojrzał z miną winowajcy w stronę kościoła. Jako
drużba powinien stać teraz obok przyjaciela. Dobrze, że
przekazał obrączkę ślubną bratu Jerry'ego, zanim pognał
nawą, by odciąć tej kobiecie drogę do ołtarza.
- Może powinieneś wrócić na ślub - powiedziała ta
dziwna
kobieta, zmierzając na chodnik, zupełnie jakby nic jej
to nie
obchodziło. Chciał ją puścić, ale nie bardzo podobał
mu się obrany przez nią kierunek.
- Trzymaj się z dala od kościoła - mruknął.
Stanęła i zwróciła duże brązowe oczy w jego kierunku.
Zachwycił go jej kapelusz. Szerokie rondo ocieniało delikatne
rysy i podkreślało cerę koloru kości słoniowej. Wcielenie
niewinności, pomyślał, skłonny uwierzyć, że się omylił.
Właśnie wtedy zaklęła.
- Co? - Dopadł jej w mgnieniu oka. Nie wierzył
własnym
uszom.
- To co słyszałeś. Mam powtórzyć? '
- Zabawne, że ty to mówisz.
Jej oczy zapłonęły, ale po chwili uśmiechnęła się.
- Musisz mi wybaczyć. Tego popołudnia popełniłam
głupią
omyłkę i mam dość znęcania się nade mną. Idę do...
, - Nie. - Max chwycił ją za rękę. Był przyzwyczajony
do szybkiego podejmowania decyzji, a ta sytuacja
wymagała działania. - Idziesz ze mną. Nie mogę dopuścić
do zrujnowania przyjęcia. - Albo miesiąca miodowego,
dodał w myśli.
Max uznał, że wszystko jest możliwe. Pociągnął ją
chodnikiem w kierunku doków Galilee.
- Nie mam zamiaru niczego rujnować -
zaprotestowała. -
Pomyślałam tylko, że w drodze do domu zajrzę do
biblioteki.
Niemal w to wierzył. Wyglądała raczej jak skromna
bibliotekarka niż doświadczona uwodzicielka, która
próbowała zmusić Jerry'ego szantażem, żeby się z nią
ożenił.
- Biblioteka. Niezły wykręt.
- Mógłbyś zwolnić? Mam wąską spódnicę.
- Jasne.
To była rozsądna prośba, zwłaszcza że Max nie miał
zielonego pojęcia, dokąd ją zabrać. Zwolnił kroku, ale
nie wypuszczał z uścisku jej drobnej dłoni.
- Dziękuję. - Ari zaczęła wątpić w swoje zdrowie
psychiczne. Może ma złego sobowtóra? Na tę myśl omal
nie wybuchnęła
śmiechem. Skazana w dzieciństwie na towarzystwo pięciu
braci,
tęskniła za siostrą, nawet złą. Braciom zawdzięczała,
że nie
tylko klęła jak marynarz, potrafiła się także skutecznie
bronić.
Dobrze wiedziała, co ma robić, gdyby nieznajomy
okazał się
niebezpieczny. Na razie jednak uścisk jego twardej dłoni
pozostał
łagodny.
Ocean pachniał coraz mocniej. Zbliżali się do serca
najbardziej znanej wioski rybackiej w Rhode Island.
Wzdłuż szerokiej jednokierunkowej ulicy biegnącej
wzdłuż portu spacerowali turyści. Za fabrykami konserw,
restauracjami i sklepami rybnymi ciągnęły się doki..
Max zawahał się, po czym ostrożnie poprowadził
Bibliotekarkę, jak zaczął ją w myśli nazywać, w kierunku
dużego białego budynku z napisem „Cole Products". Zerknął
dyskretnie w głąb uliczki. Jego najnowszy nabytek, kuter
,,Lady Million", był wciąż na morzu.
- Jeśli myślisz, że uda ci się zaciągnąć mnie w tę
uliczkę, to
się mylisz - powiedziała cicho kobieta.
Spojrzał na nią, ale kapelusz zasłaniał jej twarz, więc ujrzał
tylko, że wysokie obcasy wbiły się w piaszczystą
nawierzchnię parkingu.
- Jestem drużbą, nie gwałcicielem.
- A ja nie jestem tą, za którą mnie bierzesz. -
Odrzuciła
głowę do tyłu i Max znów spojrzał w te brązowe oczy.
- Nie mogę ryzykować.
- No to co zrobimy?
- Zachowujmy się jak turyści - zaproponował. -
Widzisz?
Przechodnie uśmiechają się do nas.
- Jesteśmy trochę zbyt wystrojem.
Minęli otwarte drzwi smażalni i Max wciągnął w
nozdrza zapach mięczaków w cieście.
- Musimy jakoś zabić czas. Nie jesteś głodna?
- Daj spokój. Odprowadź mnie do samochodu i pozwól
pojechać do domu - zasugerowała.
Faktycznie. Mógłby wrócić do kościoła, witać gości na
przyjęciu, pić szampana i tańczyć z siostrą panny młodej,
siedemnastoletnią druhną, która chodziła za nim jak
szczeniak. Mógł nerwowo sprawdzać wszystkie wejścia
olbrzymiego klubu w nadziei, że nie pojawi się w nich
Bibliotekarka, albo wypić za dużo i wrócić do pustego
domu. Znowu.
Albo, pomyślał, widząc prom, z którego właśnie
wysiadali turyści, on i jego towarzyszka mogliby się
wybrać na przejażdżkę. Wolną ręką szarpnął krawat i
rozluźnił kołnierzyk koszuli.
- Płyniemy na Block Island? - Ari nie mogła w to
uwierzyć.
Puścił jej rękę, wyciągnął portfel z wewnętrznej
kieszeni
smokingu i wyjął kilka banknotów.
- Zgadza się.
Ari zawahała się. Mogła uciec albo zrobić scenę i
zawołać policję, albo wrócić do domu, gdzie czekała ją
opieka nad bratankami lub krojenie ziemniaków w
kostkę na gęstą zupę z ryb i małży. W najlepszym razie
mogła liczyć na to, że uda jej się przeczytać po raz
kolejny „Dumę i uprzedzenie".
- Jak na niewinną kobietę nie opierasz się za bardzo –
zauważył, biorąc ją znów za rękę.
- Dobrze się bawię - odparła.
Szalone, ale prawdziwe. Przez parę godzin nikt jej
nie oczeki wał w do mu, a po goda b yła piękna.
Dlaczego nie miałaby się zabawić? Stanęła w kolejce
turystów w wakacyjnych strojach. Z pewnością ktoś by jej
pomógł, gdyby o to poprosiła. Spojrzała w górę na
szerokie ramiona drużby. Na oko był przynajmniej pięć
lat od niej starszy. Z jakiegoś niewytłumaczalnego
powodu niemal go polubiła. Naprawdę go polubiła.
- Dlaczego wybieramy się na Block
Island?
Wzruszył ramionami.
- Potrzebuję świeżego powietrza.
Ari przytrzymała kapelusz, by wiatr nie zerwał jej go z
głowy.
- Cóż, to wystarczający powód.
Uśmiechnął się do niej. Absolutnie zniewalający
uśmiech. Ciepło wreszcie rozświetliło jego niebieskie
oczy.
- Będziesz się dobrze bawić.
- A jeśli dostanę morskiej choroby?
- Nie dostaniesz. - Spojrzał w kierunku horyzontu. -
Jest
całkiem spokojnie jak na czerwiec, mimo chmur.
- Ostatni raz byłam na Block Island, mając trzynaście
lat. To
była szkolna wycieczka. Wszyscy na promie
wymiotowali.
- Ty też? - Pomachał do nastolatka sprawującego
opiekę nad
gigantycznym zwojem lin. Ari zauważyła, jak buzia
chłopca
pojaśniała.
- Tak - odparła. - Mieszkasz
tu?
Przytaknął.
- Tu jest mój dom.
Sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że Ari
zawahała się, zanim zadała kolejne pytanie.
- Galilee czy Atlantyk?
- Chyba jedno i drugie. - Puścił jej dłoń, dotknął
pleców
i poprowadził ją przez tłum, wymijając turystów z małymi
dziećmi, rowerami, meblami ogrodowymi i plecakami.
Ari odniosła
wrażenie, że ta wyprawa przypomina bardziej randkę niż
porwanie. - Chodźmy na górę, stamtąd jest dobry widok.
Znalazłszy się na górnym pokładzie, stanęli w
milczeniu przy relingu. Prom zaczął swą powolną
podróż obok skalistych ramion falochronu i wypłynął z
portu. Ari zmęczyła się pilnowaniem, by kapelusz nie
sfrunął, i staraniami, żeby nie upuścić maleńkiej atłasowej
torebki.
- Może włożyłbym to do kieszeni? - zaproponował
Max.
Miała ochotę wyrzucić ją za burtę, ale były w niej
kluczyki do
samochodu, prawo jazdy, nowa szminka i trzy dolary.
- Cóż...
- Obiecuję, że będzie u mnie bezpieczna. Naprawdę.
- Potrzymasz mi kapelusz?
Wziął delikatnie rondo w palce.
- Chwileczkę. - Ari otworzyła torebkę i wyjęła z niej
ban
knoty. Kiedy wsunął ją do kieszeni, odwróciła się, złożyła
pieniądze w kostkę i wepchnęła je za stanik. Czyż babcia
nie uczyła jej,
że to jedyny bezpieczny schowek na pieniądze? Wreszcie
zwróciła się twarzą ku mężczyźnie, z którym miała
spędzić resztę
popołudnia. - Domyślam się, że wciąż mamy się
zachowywać
jak turyści, prawda?
- Prawda. Pomachaj do ludzi na falochronie.
Ari posłuchała. Przypomniała sobie, jak setki razy
siadywała na skałach i machała do wesołych pasażerów
na promie.
- Chcesz swój kapelusz z powrotem?
Wyciągnęła rękę. Podmuch wiatru wyrwał go z jej
palców. Nieznajomy próbował go chwycić, ale kapelusz
zatańczył wzdłuż relingu, przekoziołkował i zniknął.
- No i po elegancji. - Ari uśmiechnęła się,
usłyszawszy, jak
mężczyzna cicho zaklął. - Nie rób takiej miny. Niewielka
strata.
Niecałe cztery dolary u Woolwortha.
- Kupię ci inny - obiecał.
Potrząsnęła głową. Oceaniczny wiatr zwiał ciężkie
włosy z jej twarzy.
- Nie kłopocz się, kupiłam go tylko na ślub.
Właśnie, ślub.
- Już się pewnie skończył. - Max wpatrywał się w jej
twarz,
szukając śladów bólu czy żalu. Coś mignęło w jej oczach.
Może
poczucie winy?
- Pewnie tak.
- Jerry nie powiedział mi, jak się nazywasz.
- Ja też nie znam twego imienia -
odparła.
Puścił to mimo uszu.
- Muszę się jakoś do ciebie zwracać.
Ari przyszła na myśl książka leżąca na nocnym stoliku.
- Jane - powiedziała. - Jane Austen.
Nie dał po sobie poznać, że coś mu to mówi.
- Wiesz - powiedział, opierając się o reling - nie mam
pojęcia, co chciałaś dziś osiągnąć. Awantura na ślubie
to szalony
pomysł. - A ty nie wyglądasz na szaloną, dodał w myśli.
- Próbowałam to wyjaśnić, ale nie słuchałeś.
- Teraz słucham, Jane. - Brzoskwiniowy jedwab i
koronka,
pantofle na obcasach i perłowe kolczyki. To wszystko
przyciągało jego uwagę.
Minęło kilka minut, a ona, zamiast wyjaśnić, sama
zadała pytanie.
- A ty kim jesteś? Oczywiście poza rolą drużby.
Max westchnął z rezygnacją, ale nie mógł powstrzymać
się od uśmiechu, że tak uparcie odmawiała kapitulacji.
- Charles. Charles Dickens.
- Niezła z nas para, prawda?
- A więc, Jane, co robisz poza pisaniem książek? -
naciskał.
- Tu mnie masz - roześmiała
się.
.- A może powiesz prawdę?
- Cały czas mówiłam prawdę, Charles.
- Mam na imię Max.
- Max - powtórzyła. - Skrót od...
- Maximilian. - Miał ochotę dotknąć pereł,
wiszących tuż
przy delikatnej szyi, ale nie odrywał dłoni od relingu. W
głowie
brzmiało mu ostrzeżenie Jerry'ego, coś o tym, że ta
kobieta oznacza kłopoty. Uważaj się za ostrzeżonego,
Cole, i zaryzykuj. -
Twoja kolej.
- Myślałam, że wiesz. Czy Jerry nic ci nie
powiedział?
- Nie. - Jerry niewiele mówił o swej przygodzie, a
Max nie
pytał.
- Ari. Zdrobnienie od Arianny.
- Arianna - powtórzył. - Pasuje do ciebie.
- Powiem mamie, że ci się podoba.
- Proszę, zrób to - szepnął. - Na pewno jesteś stąd.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Wycieczka na Block Island.
Ari nie miała zamiaru zdradzać mu swego nazwiska. Jeśli
mieszkał w okolicy Galilee, jak twierdził, z pewnością je
znał. Robiło się coraz ciekawiej. To, że wzięto ją za
awanturnicę i podejrzewano o chęć zakłócenia uroczystości
zaślubin, było wystarczająco dziwaczne, ale wyprowadzenie
z kościoła i zaciągnięcie na prom to doświadczenie jedyne w
swoim rodzaju. Za parę godzin będzie musiała powrócić do
roli posłusznej córki i kochającej siostry, której podjęła się w
te wakacje, ale teraz uległa pokusie. Postanowiła
przyjemnie spędzić popołudnie w towarzystwie jednego z
najprzystojniejszych mężczyzn, jakich znała.
- Nie mówmy o przeszłości - powiedziała tonem,
który, jak
miała nadzieję, zabrzmiał tajemniczo.
Uniósł brwi.
- Zgoda. Powiedz mi więc, co zamierzałaś zrobić po
zerwaniu ślubu. Czy sądziłaś, że Jerry z tobą wyjedzie?
- Nie mówmy o Jerrym.
Zgodził się z wielką chęcią.
- A więc rozejm. - Wpatrzył się w błękitne wody
zatoki.
Setki łódek kołysały się na falach w pobliżu promu. Na
horyzoncie pojawił się szary zarys trawlera i
charakterystyczne piaszczyste urwiska wyspy. Odwrócił
się i spojrzał na towarzyszącą mu
kobietę. - W porządku?
Ari wyglądała niepewnie.
- Co się stanie, jak dopłyniemy do
wyspy?
Nie spuszczę cię z oka, obiecał sobie.
- A co chciałabyś robić?
- Nie mamy odpowiednich strojów na plażę ani na
rower.
- Jesteś głodna?
- Nie byliśmy na przyjęciu.
- O to właśnie chodziło.
- Ty wciąż myślisz, że ja jestem... rozrabiarą. -
Teraz
brzmiało to nawet zabawnie. Z jego strony nic jej nie
groziło. Na
promie było pełno pasażerów, a kiedy tylko dopłyną, Ari z
łatwością mogłaby zgubić Maxa. Gdyby chciała. Co z
tego, że miała
tylko trzy dolary? Mogła zadzwonić do ojca albo jednego z
braci,
żeby po nią podpłynęli, nawet gdyby oznaczało to
powrót na
„Peggy Lou". To ostateczność, uznała w duchu. Nie miała
ochoty
wchodzić na pokład czegoś mniejszego niż ten prom.
- Nie jestem pewny - odezwał się Max - ale jesteś piękną
kobietą i, mimo dziwnych okoliczności, spędzasz
popołudnie ze mną.
- Nie zostawiłeś mi wyboru, prawda?
- Och, cały czas miałaś wybór. - Pochylił się, by
usłyszała
jego słowa mimo wzmagającego się wiatru. - Jesteś
inteligentną
kobietą, Jane Austen, i oboje wiemy, że mogłaś bez trudu
uwolnić
się od mego towarzystwa.
ROZDZIAŁ 2
Przez pozostałą godzinę rejsu Ari usiłowała nie zwracać
uwagi na swego towarzysza, choć nie było to łatwe. Nic
dziwnego, Max stał tuż obok. Miał rację. Znalazła się tu,
ponieważ tego chciała. Kiedy zmieni zdanie, po prostu
odejdzie.
Rozejm, powiedział Max. W porządku. Ari przywykła
do zawierania rozejmów.
Prom zbliżał się do latarni morskiej w starym porcie.
Ari ujrzała kolonialne domki porozrzucane na zboczach
wzgórz.. Olbrzymie białe wiktoriańskie hotele były
zwrócone ku zatoce, jakby w oczekiwaniu na powitanie
przypływających turystów. Kiedy wreszcie przybili do
brzegu, Max wyciągnął rękę.
- Cóż, Arianno? Chyba ruszymy?
Podała mu dłoń i przeszył ją dziwny dreszcz.
- Proszę prowadzić, panie Dickens.
Zeszli po schodach, potem schodnią. Z dolnego
pokładu dobiegało trzaskanie drzwiczek i odgłosy
zapalania silników samochodowych. Wkrótce minęli tłum
i znaleźli się na wyasfaltowanym parkingu.
- Mam wrażenie, że z roku na rok coraz bardziej tu
tłoczno.
Jeszcze nie ma pełni sezonu, a tyle się dzieje - zauważył
Max.
- Pójdziemy na spacer?
- Mam lepszy pomysł. Weźmy taksówkę i przejedźmy
się po
wyspie.
Ari popatrzyła tęsknie na oryginalne sklepy na Water
Street, po czym odwróciła się do Maxa.
- Czy to nie zajmie zbyt dużo czasu? Nie chciałabym
spóźnić
się na powrotny rejs.
Pokręcił głową.
- Wyspa ma tylko jedenaście kilometrów długości. A
przed
nami całe popołudnie.
- Czy mam wybór?
Max zaśmiał się cicho.
- Co powiesz na
kompromis?
- To znaczy?
- Przejedziemy się, a potem pochodzimy po mieście.
Ari skinęła aprobująco głową. Domyślała się, że jej
towarzyszowi niełatwo przychodził kompromis. Jego
zachowanie wskazywało na to, że był przyzwyczajony do
wydawania poleceń, nie do podporządkowywania się im.
Przywołanie taksówki zajęło mu dosłownie chwilę. Kiedy
wsiedli do mocno zniszczonego żółtego auta, Ari z ulgą
zsunęła z nóg białe pantofelki. Dobrze byłoby znaleźć
jakąś łazienkę, zdjąć rajstopy i wyrzucić je do śmieci. Ale
najpierw musiałaby kupić sandały. Za najwyżej trzy
dolary.
Głos Maxa wyrwał ją z zamyślenia.
- Czy wiesz, że podobno w tych wodach w
siedemnastym
i osiemnastym wieku zatonęło ponad pięćset statków?
- Ojciec opowiadał mi morskie historie. - Ari spojrzała
przez okno na ocean. - Czytałam kiedyś, że kapitan Kidd
zostawił na Block Island żonę i córkę. Spędziły tu
zimę, podczas gdy on uprawiał swoje pirackie rzemiosło.
Było to tuż przed tym, jak go zdradzono i zmuszono do
poddania się w Bostonie.
- Kto go zdradził? Żona?
Ari pokręciła głową.
- Oczywiście, że nie. - Nagle uprzytomniła sobie, że
ktoś może czekać na Maxa na weselu. Dlaczego nie
pomyślała o tym wcześniej? - Jesteś żonaty?
- Nie. Nigdy nie byłem.
- A więc czy nie jesteś odrobinę
cyniczny?
Skrzywił się.
- Naprawdę nie jestem. To po prostu był ciężki dzień.
- Nie żartuj. - Opuściła szybę do połowy i spojrzała na
Maxa. - Nie jest ci za ciepło w tym smokingu?
Zaprzeczył ruchem głowy.
- A jak to było z Jerrym, nawiasem mówiąc?
Ari wyczuła irytację w jego głosie. Uciekła wzrokiem w
przestrzeń.
- Myślałam, że nie będziemy już o nim rozmawiać.
– Jeśli Max zorientuje się, że ją z kimś pomylił, może
zechce wrócić następnym kursem. Nie miała ochoty
wracać. Jeszcze nie
teraz.
- To prawda - przyznał, kładąc rękę na oparciu
siedzenia,
niepokojąco blisko szyi Ari.
Jechali w milczeniu przez parę minut, aż wreszcie Max
spytał:
- Czy ojciec opowiadał ci kiedyś historię statku
„Palatine Light", Arianno?
Siwiejący taksówkarz spojrzał przez ramię.
- Niech pan nie opowiada tej damie
bzdur.
Ari pochyliła się do przodu.
- Czemu nie? Nie bardzo to pamiętam.
- To stek nonsensów, a my, wyspiarze, musimy
wysłuchiwać
tego od ponad stu lat - rzucił kierowca.
- Opowiem prawdziwą historię - bronił się Max.
Kierowca skinął głową i wsadził fajkę między zęby.
- Lepiej wysiądźcie i popatrzcie na urwiska.
Zaczekam na
was przy latarni.
Ari szybko wsunęła stopy w pantofle, a Max wysiadł z
samochodu i odwrócił się, by podać jej rękę. Wyszła
wprost na porywisty wiatr i wpatrzyła się w fale bijące o
brzeg.
- Wiatr się wzmaga - zauważył Max. - Zanosi się na
burzę.
Żołądek Ari zacisnął się w panice. Właśnie to
sprawiało, że
tęskniła za osłoną Gór Skalistych. Powinna tam zostać,
zamiast kusić los powrotem do Rhode Island.
- Jak wrócimy do domu?
- O co chodzi? - Max przybliżył się o krok i
dotknął jej
ramienia. - Boisz się odrobiny wiatru?
Tak! - miała ochotę krzyknąć. Boję się wzburzonego
morza i sztormów! Z trudem zapanowała nad głosem.
- Nie przepadam za burzami.
- Chodź. - Podał jej ramię. - Wróćmy do samochodu.
Opowiem ci o „Palatine Light" podczas kolacji. -
Uśmiechał się, ale
w oczach miał niepokój. - Odnoszę wrażenie, że nie
chcesz teraz
słuchać żadnych opowieści o zatopionych okrętach.
- Kolacji? - powtórzyła.
- Jestem ci winien poczęstunek, czyż nie? - Spojrzał
na zegarek. - Jest pół do piątej. Zwiedzanie zajmie nam
godzinę.
- Zgoda, Max. - Ari pozwoliła się poprowadzić do
taksówki.
Poza zasięgiem wiatru czuła się bezpieczniej.
Kierowca pojechał wzdłuż wybrzeża, a potem skręcił
w głąb lądu. Pokazał im Great Salt Pond i oszalowany na
biało posterunek strażnika wybrzeża, po czym skierował
się z powrotem do starego portu.
- Mgła gęstnieje - ostrzegł. - Chcecie pojechać na
cypel?
- Tym razem nie, dziękujemy - odparł Max.
Ari
pamiętała
dobrze,
jak
ojciec
przeklinał
nieprzewidywalne czerwcowe mgły. Jej żądza przygody
przygasła.
- Może powinniśmy wracać następnym rejsem? –
zasugerowała.
Max zapłacił taksówkarzowi i wziął Ari za rękę.
- Jeszcze nie - odparł. - Chciałaś pooglądać wystawy.
-: Mogę to sobie darować - rzuciła. - Prawdę mówiąc,
chętnie poczekałabym w porcie, by być pierwsza na
pokładzie.
- To nie jest konieczne. - Poprowadził ją w kierunku
jasno oświetlonego białego budynku, którego okna
zdobiły kwiaty
w skrzynkach. - Poza tym jeszcze za wcześnie na powrót.
- Czy nie przychodzi ci do głowy - Ari z trudem
chwytała
powietrze, usiłując za nim nadążyć - że jeśli błędnie mnie
oceniłeś, jakaś awanturnica może właśnie rujnuje wesele
twego przyjaciela?
- Nie. - Max zatrzymał się przed wejściem do
Harborview Inn i spojrzał na potargane włosy Ari. - Choć
jestem na siebie za
to wściekły, myślę, że jesteś właśnie tą kobietą, której nie
powinienem spuszczać z oka.
Gorąco pragnęłaby mieć gotową odpowiedź. Niestety.
W milczeniu weszli do przytulnego holu i Max podszedł
do kierowniczki sali.
- Nie wyglądamy jak turyści, prawda? - powiedziała
Ari pod
nosem, zauważywszy spojrzenia innych gości, kiedy
prowadzono ich do kameralnego stolika dla dwóch osób
z widokiem
na port.
- Chyba nie. - Wzruszył ramionami i odsunął dla
niej
krzesło.
- Ludzie się nam przyglądają.
- Jesteś piękna. Dlaczego nie mieliby się przyglądać?
Ari uważnie popatrzyła na Maxa przez stół. Czy nie
zdawał
sobie sprawy, że to on przyciągał spojrzenia? W tym
białym smokingu wyglądał jak gwiazda filmowa.
- Nie zawracaj mi...
- Mają państwo ochotę na koktajl? - spytała kelnerka,
kładąc
przed nimi karty dań.
Max pochylił się ku Ari.
- Czego się napijesz, Arianno? Może białego
wina?
Pokręciła głową.
- Rum z sokiem ananasowym. Podwójny.
- Podwójny - powtórzył, unosząc brwi, po czym zwrócił
się
do kelnerki: - Dla mnie czystą szkocką. - Przyglądał się
Arian-
nie. Wiatr zburzył jej włosy w fale wokół twarzy, niemal
zakrywając perłowe kolczyki, które tak go zachwyciły.
Niepokój w jej
oczach intrygował. - Martwisz się mgłą?
- Jestem na wyspie z nieznajomym mężczyzną, mam
przy
sobie trzy dolary, a morze zasnuwa się mgłą. Czym tu się
martwić? - Oparła brodę na rękach. - Nie mam nawet
szczotki do
włosów.
- A do tego straciłaś kapelusz - uzupełnił.
- Mógłbyś mi dać moją torebkę? Chciałabym się
odświeżyć.
Oczywiście - dodała - jeśli nie masz nic przeciwko temu, że
cię
zostawię samego na parę minut.
Max z uśmiechem podał jej torebkę.
- Wiem, że wrócisz na drinka.
- Masz rację - mruknęła.
Patrzył, jak idzie przez salę. Skromna aż do jasnych
rajstop i niezbyt wysokich obcasów. Może Jerry się
mylił?
Nieważne. Max od miesięcy nie bawił się tak dobrze.
Cóż, zawsze lubił niespodzianki. Kelnerka przyniosła drinki.
Rozparł się na krześle i pociągnął spory łyk szkockiej. - Czy
decydują się państwo na złożenie zamówienia? Do
najbliższego rejsu zostało czterdzieści pięć minut -
powiedziała kelnerka. - Nie wiadomo, czy rejs o ósmej
nie zostanie odwołany.
Doskonale. To było zbyt dobre, żeby się miało
skończyć. Max - wyjął portfel i podał kartę płatniczą
American Express.
- Czy będzie pani tak miła i zarezerwuje dwa
pokoje na
dzisiejszą noc?
- Może lepiej sprawdzić w porcie, zanim zdecydują się
państwo zostać.
Max potrząsnął przecząco głową.
- Nie, już się zdecydowałem. - Pociągnął kolejny łyk i
spojrzał przez okno na pustą przystań promu. Arianna
może oznaczała kłopoty dla Jerry'ego, ale teraz spotkała
godnego siebie przeciwnika.
Ari spojrzała z niechęcią na swoje odbicie w lustrze i
przegarnęła
palcami
wzburzone
wiatrem
włosy.
Postanowiła nie zdejmować rajstop w obawie, że porobią
jej się pęcherze. Dzień i tak dobiegał końca, a po kolacji
popłyną do domu.
Nawet nie znała jego nazwiska. Był najprzystojniejszym
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, i naprawdę
było mu przykro z powodu kapelusza, choć przecież to on
zaciągnął ją na ten przeklęty prom. Objechał wyspę,
opowiedział jej różne historie i zabrał na kolację, traktując
tak, jakby się z nią umówił na randkę, choć wziął ją za
jakąś awanturnicę. Od czterech miesięcy nie była na
randce.
Potrzebowała tego drinka.
Kiedy Ari zbliżyła się do stołu, Max wstał. Ciekawe,
czy zawsze jest takim dżentelmenem? Gra dobiegała
końca. Czas już wyjaśnić całe nieporozumienie.
Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie. To chyba
niezbyt
dobry znak. Usiadła i zaczęła sączyć drinka.
Pokruszony lód rozpuszczał się na języku, a korzenny
rum piekł w gardle.
- Lepiej teraz?
- Chyba tak. - Skinęła głową i otworzyła kartę.
- Czy już wybrałaś?
Szybko przejrzała menu.
- Na pewno wszystko jest wspaniałe, ale wezmę
smażone
małże.
- Ja nie. Takie rzeczy mam na co dzień - powiedział
ze
smutnym uśmiechem. - To specyfika mego zawodu.
- Jesteś rybakiem. - Oczywiście przy jej szczęściu okazał
się
rybakiem. Dlaczego nie mógł zarabiać na życie czymś
bezpieczniejszym, choćby sprzedawać buty czy być
doradcą podatkowym?
- Tak. Chyba można tak powiedzieć.
Przy stoliku pojawiła się kelnerka z kartą kredytową
Maxa.
- Wszystko załatwione, panie Cole.
- Dziękuję.
Złożyli zamówienia i kelnerka oddaliła się.
- A więc nazywasz się Cole. - Skądś znała to
nazwisko.
Wreszcie sobie przypomniała. - Ten napis na budynku w
Galilee.
- Przetwórnia ryb - wyjaśnił. - Rodzinny interes.
- Co załatwione?
- Nasze pokoje na dzisiejszą noc.
\
- Pokoje? - powtórzyła. - Nie ma mowy.
- Mgła nadciąga - tłumaczył cierpliwie - i ostatni prom
pewnie nie popłynie. Wolisz pokój w Harborview czy chcesz
spać na
plaży? Co, nawiasem mówiąc, jest zabronione.
Ari utkwiła w niego wzrok. Nie wiedziała, czy ma się
cieszyć, że uniknie rejsu po wzburzonym morzu, czy
martwić, że zostaje na noc bez rzeczy, szczoteczki do
zębów i grzebienia.
- Chyba żartujesz.
- Skądże.
- Może ostatni prom popłynie.
- I każdy na pokładzie przeżyje piekło.
Ja też, pomyślała. Wezwanie ojca czy któregoś z
braci również było wykluczone.
- Powiedziałeś: pokoje?
- Tak - uśmiechnął się. - Jakieś
sprzeciwy?
Szybko przełknęła kolejny łyk drinka.
-
Żadnych, Maximilianie Cole. Ale myślę, że
powinniśmy
sobie wreszcie coś wyjaśnić. - Popchnęła torebkę w jego
kierunku
przez stół przykryty lnianym obrusem. - Otwórz ją.
- Do czego zmierzasz? - Max nie spuszczał wzroku z
Ari.
- Do prawdy.
Odsunął suwak i wysypał zawartość torebki na stół.
- Państwa sałatki - powiedziała kelnerka, balansując
dwoma
naczyniami i koszykiem pieczywa na tacy. Postawiła
pucharek
przed Ari i czekała, aż Max usunie drobiazgi, po czym
postawiła
przed nim sałatkę, a koszyk pośrodku stołu i pospiesznie
odeszła.
Max wpatrywał się w Ari.
- Na co mam patrzyć?
- Moje prawo jazdy.
Wziął do ręki prostokątny kartonik i obejrzał go
uważnie.
- Prawo jazdy z Montany. I co z tego?
- Byłbyś beznadziejnym detektywem.
Odsunął niecierpliwym gestem pucharek z
sałatką.
- Co próbujesz mi udowodnić?
- Nie jestem przyjaciółką Jerry'ego.
- A niby dlaczego? Nigdy nie zdradził mi jej imienia.
A ty
możesz mieć to prawo jazdy od dawna, mieszkając w
Rohde Island.
Ari miała gotową odpowiedź.
- Spójrz na datę.
Przysunął dokument do świecy i przyjrzał mu się
ponownie.
- Przedłużyłaś je w ubiegłym
miesiącu.
Przytaknęła.
- Na urodziny.
- Masz trzydzieści dwa lata. - Uśmiechnął się do niej.
- Nie
wyglądasz na tyle.
Nie zareagowała na ten komplement.
- I mieszkam w Bozeman, w stanie Montana, mam
brązowe
oczy, brązowe włosy i ważę pięćdziesiąt pięć kilo.
Sprawdził dane.
- Arianna Simone - przeczytał i spojrzał na nią. - Jesteś
spokrewniona z braćmi Simone?
- To moi bracia.
- Znam ich. Często kupowałem homary od Kevina i
Roscoe.
Ari rozłożyła dużą lnianą serwetę na kolanach i wzięła
do ręki widelec. Sałatka wyglądała wspaniale.
- Prawdopodobnie cię za to zabiją - zapowiedziała
pogodnie.
- Nie, jeśli oddam cię z nie naruszoną cnotą.
- Nie wiedziałam, że wchodzi tu w grę moja cnota.
Myślałam, że mój główny problem to porwanie.
- Uważaj się za uwolnioną.
- Dziękuję. - Skosztowała sałatki, uświadamiając
sobie, jaka
jest głodna.
Max pochylił się ku niej.
- Dlaczego wyszłaś z kościoła?
- Nie wyszłam. Wyciągnąłeś mnie.
- Myślałem, że mam powód.
- Spróbuj sałatki. Wyśmienita.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Posłuchaj - wzięła do ręki szklaneczkę - kilka razy
próbowałam ci powiedzieć, kim jestem, ale ty nie
chciałeś słuchać.
- Bawiła się tym. Mściła się za to, że zmusił ją do
paradowania
blisko pięć godzin w rajstopach i na obcasach.
- Teraz cię słucham - mruknął, połknąwszy jednym
haustem
resztę drinka.
- Pomyliłam śluby.
- Jak to możliwe...? - urwał, widząc jej minę. - Mów
dalej
- westchnął.
- Mama nie mogła iść, więc wmanewrowała mnie,
żebym
reprezentowała rodzinę na ślubie kuzynki Effie. - Ari
wzruszyła
ramionami. - Jedna z nas musiała pomylić godziny.
Jestem całkowicie pewna, że miałam iść do Św.
Katarzyny.
- A kiedy się zorientowałaś, że zaszła pomyłka?
- Wujek Harry wyglądał całkiem inaczej.
- Wujek Harry to ojciec Effie?
- Właśnie. Próbowałam więc się wymknąć. - Wypiła
drinka
i odstawiła szklaneczkę. - Wyglądasz tak, jakbyś miał za
chwilę
wybuchnąć śmiechem. A teraz ty opowiedz mi swoją
historię.
- Jerry, pan młody, wdał się w romans po zerwaniu z
narzeczoną. Kiedy on i Barb znów się zeszli, Jerry chciał
się wycofać,
ale tamta kobieta groziła zemstą.
- I myślałeś, że zrobi aferę na ślubie?
- Jerry tak myślał. A ty pasowałaś do jego opisu.
- Tak przypuszczałam.
Spojrzała na port. Niewyraźne światła ledwie
przebijały się przez mgłę.
- Pogoda jest straszna. Mam nadzieję, że wszyscy są
bezpieczni w domu.
- Dlaczego mieszkasz w Montanie?
- Podoba mi się tam. To Kraina Bezkresnego Nieba.
- Podobno. - Zmarszczył brwi. - Nie tęsknisz za
morzem?
- Nie.
Max nie mógł tego pojąć. Ona musi coś ukrywać.
- Od dawna tam mieszkasz?
- Prawie osiem lat.
- Dlaczego?
Uniosła głowę i napotkała jego pytający wzrok.
- Pracuję tam. Wykładam literaturę angielską na
uniwersytecie.
- Zawsze przyjeżdżasz na lato do domu?
- Raczej nie. - Ari pomyślała tęsknie o chatce w górach,
którą wynajęła ubiegłego sierpnia. - W tym roku jest inaczej.
Rodzice chcą sprzedać dom i przeprowadzić się do czegoś
mniejszego.
Przyjechałam, żeby im pomóc w porządkach.
- Nie sprawiasz wrażenia zadowolonej z takiego obrotu
rzeczy.
- Jestem przyzwyczajona do samodzielności.
- Nie jesteś mężatką.
- Nie.
- To dobrze.
- Dlaczego cię to interesuje? - Zwróciła ku niemu
zaskoczone spojrzenie.
Uśmiechnął się leniwym uśmiechem, od którego porobiły
mu
się zmarszczki w kącikach oczu.
- Po prostu sprawdzam, z iloma obrażonymi
mężczyznami
przyjdzie mi się zmierzyć jutro, kiedy zabiorę cię do domu.
- Zabierz mnie do mego samochodu. Tak będzie
bezpieczniej.
- Znam twoich braci. Dopadną mnie.
- Wyglądasz na mężczyznę, który potrafi się o siebie
za-
troszczyć.
- Masz rację.
- Muszę zadzwonić do domu - powiedziała, kiedy
kelnerka
przyniosła główne dania. - Nie chciałabym, żeby się o mnie
martwili Pewnie są przekonani, że jestem na
przyjęciu.
- W porządku. Ze mną jesteś bezpieczna.
Ari spojrzała w jego poważne niebieskie oczy. Czuła,
że mówi prawdę.
- Wiem - powiedziała miękko, ale nie mogła
powstrzymać
się, by mu nie dokuczyć. - Jesteś mi winien
szczoteczkę do
zębów i pastę.
- Po kolacji pójdziemy na zakupy.
Spojrzała na smażone małże na stylizowanym talerzu.
Ślinka napłynęła jej do ust. W Bozeman niełatwo było o
świeże małże, więc teraz jadła je, kiedy tylko miała
okazję.
- Coś nie tak z twoim daniem? - spytał
Max.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Uwielbiam małże. To jedyne, za czym tęsknię, jeśli
chodzi
o Rhode Island.
- Nie rozumiem. - Zmarszczył brwi. - Co jest złego w
Rhode Island?
Ari nie wiedziała, co powiedzieć.
- Zupełnie nic - skłamała. - Chyba po prostu w głębi
serca
jestem dziewczyną z zachodu.
- Mógłbym sprawić, żebyś zmieniła zdanie. - Te słowa
go za
skoczyły. Nie chciał, żeby tak się stało, ale zrobiła na nim
wrażenie.
Podziwiał jej odwagę, szanował opanowanie i zachwycała
go jej
uroda Był zmęczony przypadkowymi flirtami. Opalenizna i
prowokujące zachowanie już na niego nie działały. Chciał
się związać
z kimś podobnym do Arianny. A jeszcze lepiej z nią samą.
Patrzyła na niego pytająco.
- Nie sądzę - powiedziała cicho. Miała miły głos. -
Będę tu
tylko przez kilka tygodni.
- To powinno wystarczyć.
Arianna pokręciła głową.
- Zmieńmy temat - zasugerowała. - Nie jesteś głodny?
Max spojrzał na stek, o którym zupełnie zapomniał, i
chwycił
za nakrycie.
- Umieram z głodu.
Później, po kawie i ciastku serowym z jagodami, Max
zaprowadził Ariannę do telefonu w holu.
- Zadzwoń stąd, na wypadek gdyby rodzice chcieli
rozmawiać ze mną.
- Nie będą - zaprotestowała. - Już dawno skończyłam
pięt
naście lat.
- Wciąż są twoimi rodzicami.
Ari westchnęła i wykręciła
numer.
- Wiem, że to dziwnie brzmi, ale spotkałam starych
przyjaciół, zjedliśmy kolację i zostajemy tu, w
Harborview. Zamierzaliśmy wracać ostatnim rejsem, ale
nadeszła mgła. - Zrobiła minę
do Maxa. - Duża fala? Myślałam, że to tylko morskie
opowieści... Nie, nie będę. Obiecuję... Może.
Zobaczymy się rano.
Zostawiłam samochód na parkingu koło kościoła.
Max stał w pobliżu, udając, że nie słucha. Przyglądał
się uważnie pejzażowi morskiemu na ścianie. O co, u
diabła, chodzi z tą dużą falą?
- Jeden z nich to Max Cole... Tak, jest tu... Na litość
boską,
nie martw się o to.
Ari sprawiała wrażenie zirytowanej. Z pewnością nie
lubiła się podporządkowywać. Dlaczego nie protestowała,
kiedy nią dyrygował przez całe popołudnie? Może
potrzebowała odrobiny wytchnienia od rodziny?
Kiedy Ari wreszcie odwiesiła słuchawkę, Max obrzucił
ją uważnym spojrzeniem.
- Wszystko w porządku? .
- Tak. Mama cię zna. Powiedziała, żebym się dobrze
bawiła
z kapitanem Cole'em.
Max wziął Ari za rękę i wyszli na zewnątrz. Przecież
wciąż był jej winien szczoteczkę do zębów.
- Jej zdaniem to wspaniale, że utknęliśmy na
wyspie.
Uśmiechnął się na widok jej niezadowolonej
miny.
- Moim też - powiedział. - Rozchmurz się, Ari.
Możesz
również kupić szczotkę do włosów.
- Dobranoc, Max. - Ari zatrzymała się na progu
wysłanej
granatowym dywanem sypialni.
- Dobranoc, Jane Austen. - Błysk w jego oczach nie
zaskoczył jej. - Jesteś pewna, że nie przyłączysz się do
mnie na dole na
szklaneczkę do poduszki? Jeszcze wcześnie.
- Jestem pewna - odparła, ale wcale tak nie było.
Odkąd
dowiedział się, kim jest, stał się stanowczo zbyt czarujący.
- Spotkamy się na śniadaniu o ósmej trzydzieści i
wrócimy
na Point Judith promem o jedenastej.
Wciąż wydaje polecenia.
- Zgoda.
Z zadowoloną miną oparł się o ścianę i stał tak,
podczas gdy gospodyni pokazywała Ari pokój.
- Ten pokój ma osobną łazienkę. - Kobieta zapaliła
światło, demonstrując przytulną sypialnię. Staromodna
tapeta w róże
ozdabiała ściany, a w pobliżu otwartego okna, na
lśniącym sos
nowym kredensie, stała czarka ze świeżymi stokrotkami.
- Jest śliczny - powiedziała Ari. Starsza kobieta
dołączyła do
Maxa w holu. Ari rzuciła torebkę i paczkę z zakupami na
olbrzymie łóżko. Zsunęła buty i ściągnęła rajstopy.
Noc na wyspie, zadumała się, nie była tym, co
planowała na
tę sobotę. Pójście do kina ze szwagierką będzie musiało
zaczekać do jutra. Przeszła boso po miękkim dywanie i
popatrzyła na port. Niewiele widziała z powodu mgły.
Wątpiła, czy ostatni prom w ogóle opuścił Point Judith.
Max miał słuszność. Mądrze z jego strony, że tak szybko
zamówił pokoje.
Maximilian Cole to z pewnością siła, z którą należy się
liczyć, uznała, odchodząc od okna.
ROZDZIAŁ 3
- A dokąd to?
Zatrzymała się na półpiętrze i przyjrzała Maxowi,
który czekał na nią u stóp schodów. Świeżo ogolony, w
białej koszuli i spodniach wyglądał, jakby był na nogach
od paru godzin.
- Jestem umówiona na śniadanie z pewnym
dżentelmenem
- odparła, nie odwracając wzroku od jego rozbawionych
ciemno
niebieskich oczu.
- Czy to nie za wcześnie?
- Potrzebowałam kawy. Rozpaczliwie. - Szybko
pokonała
resztę schodów. Choć starała się nie stać zbyt blisko
Maxa, nie
mogła nie zauważyć, że pachniał równie wspaniale, jak
wyglądał. Połączenie mydła i świeżego powietrza. - A
poza tym jestem
rannym ptaszkiem.
- Ja też. - Max spojrzał na zegarek. - Dopiero siódma.
Możemy wrócić wcześniejszym rejsem, chyba że uda mi
się namówić cię na zwiedzanie drugiej części wyspy.
- Raczej nie, dziękuję.
Kolejny dzień w towarzystwie atrakcyjnego kapitana
Cole'a oznaczałby szukanie guza, a co więcej, Ari nie
uśmiechało się paradowanie w wymiętej sukience dłużej
niż to konieczne.
- Wobec tego innym razem. Chodźmy na śniadanie.
- Mogłabym najpierw napić się kawy? - spytała
niepewnie
Ari. - Nie zwykłam od rana się napychać.
- Zaczekaj tutaj - rzucił, opuszczając hol.
Kolejny rozkaz. Podeszła do okna i popatrzyła na port.
Niebo było zachmurzone, ale morze wyglądało
spokojnie. Odetchnęła z ulgą.
- Pamiętałem, że lubisz czarną.
Na dźwięk głosu Maxa odwróciła się. Podał jej biały
kubek z parującą kawą.
- Dziękuję.
- Chodźmy - wskazał na drzwi. - Posiedzimy na
tarasie.
Wprawdzie jest chłodno, ale przez chmury przebija się
słońce.
- Zgoda.
Usiedli przy okrągłym stoliku na metalowych
krzesłach wysłanych poduszkami. Ari sączyła kawę i
rozkoszowała się zapachem oceanu. Poszum fal uspokajał
ją. Przewracała się całą noc, nie mogąc zasnąć w
ciemnym, obcym pokoju.
- Jesteś taka milcząca - zauważył Max.
- Rano nie bywam zbyt rozmowna. Przebudzenie
zajmuje mi
trochę czasu.
Max uśmiechnął się i zrobił przebiegłą minę.
- Będę o tym pamiętał.
Ari uniosła brwi. Nie będziesz miał po temu okazji,
powiedziała sobie w duchu. Uciekła wzrokiem przed
spojrzeniem Maxa i popijała małymi łykami kawę, która
zdążyła przestygnąć na powietrzu. Dzięki niebiosom za
kofeinę.
Odchylił się do tyłu na krześle.
- Jeśli nie chcesz rozmawiać, może posłuchasz?
- Jasne. - Skinęła głową.
- To dobrze. Sporo myślałem o wczorajszym dniu.
To był
niesamowity zbieg okoliczności, prawda? Nic nie mów,
Ari - po prostu daj znak na tak albo na nie. Przytaknęła.
- Ale wszystko dobrze się skończyło.
- To znaczy? - Spuściła wzrok na zmiętą suknię i
zsunęła
ciasne pantofle z bosych stóp.
- Poznaliśmy się. - Odstawił kubek i oparł łokcie o
biały metal stolika. - Jesteś intrygującą kobietą.
- No cóż,
dziękuję.
Zmarszczył czoło.
- To miał być komplement, ale nie w tym rzecz. Jesteś z
kimś
związana?
Pomyślała o ranczerze, z którym zerwała w ubiegłym
roku.
- Nie, ale...
- Długo zostaniesz w Rhode Island?
Nie, jeśli uda mi się tego uniknąć. Pokręciła głową.
- Słuchaj, Max, ja...
- Co tam robisz?
- Gdzie?
- W Montanie. - W jego głosie wyczuwała
zniecierpliwienie.
- Powiedziałam ci wczoraj, że pracuję na
uniwersytecie.
- Pamiętam. - Skinął głową. - Ale co robisz dla
przyjemności? Jesteś szczęśliwa?
- Czy to nie nazbyt osobiste pytanie?
- Oto właśnie chodzi.
Ari przełknęła kolejny łyk kawy.
- Naturalnie, że jestem szczęśliwa - powiedziała
stanowczo.
- Dlaczego miałoby być inaczej?
- Ponieważ wychowałaś się tutaj. Nie tęsknisz za
oceanem?
Za plażą?
- Akurat teraz tęsknię za górami, chłodnymi porankami
i zimnymi nocami, ogniskami i kowbojskimi butami.
- Długie zdanie. Widać, że wypiłaś już swoją
kawę.
Roześmiała się i postawiła pusty kubek na stole.
- Jesteś bardzo spostrzegawczy.
Przy stoliku pojawiła się młodziutka kelnerka z
dzbankiem i ponownie napełniła ich kubki. Kiedy kofeina
zaczęła działać, Ari poczuła się znacznie lepiej. Odchyliła
się na krześle, obejmując dłońmi naczynie. Przez chmury
przebił się promień słońca. Przyglądała się uważnie
przystojnemu mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko.
Właśnie zamawiał stolik na dwie osoby.
- Prosimy o śniadanie za mniej więcej dziesięć minut.
- Od
wrócił się ku Ari. - Odpowiada ci to?
Ari zdecydowanie wolała łączyć śniadanie z lunchem,
domyślała się jednak, że Max umiera z głodu.
- W porządku. Jeszcze jakieś pytania?
- Mnóstwo, ale mogą zaczekać.
Uznała, że czas zmienić temat.
- W końcu nie opowiedziałeś mi swojej historii
„Palatine Light".
- Czy to możliwe? - Max błysną! szerokim
uśmiechem, od
którego porobiły mu się kurze łapki w kącikach oczu.
- Nie
chcesz zadać mi żadnych osobistych pytań w drodze
rewanżu?
- Nie, raczej nie - skłamała. - Nazywasz się Max Cole,
jesteś
kapitanem i masz przetwórnię ryb w Galilee. Nigdy nie
byłeś
żonaty i nic na całym świecie nie jest w stanie zbić cię z
pantałyku. Mam rację?
Max wstał i wyciągnął rękę.
- Całkowitą. Pójdziemy na śniadanie?
- Zgoda - odparła cicho Ari. Szkoda, że Max nie
mieszka
w Montanie i nie zajmuje się bydłem zamiast rybami.
Max poruszał neutralne tematy, podczas gdy
delektowali się śniadaniem. A przynajmniej on. Arianna
zjadła zaledwie jeden tost posmarowany galaretką
jabłkową, choć zdołała wypić jeszcze trzy kawy. To cud,
że od tej kofeiny nie dostała ataku serca.
Wbrew temu, co powiedziała, nie była rannym
ptaszkiem. Gdyby jednak zgodziła się dzielić z nim
więcej poranków, był gotów wybaczyć jej wszystko. Nie
zdołał odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego go tak
zaintrygowała. Próbował sobie wmówić, że za długo jest
na lądzie. Rozsądny człowiek nie zakochuje się z dnia na
dzień. A Max Cole zawsze uważał się za rozsądnego.
- Jesteś pewna, że to wystarczy?
Ari uśmiechnęła się i odsunęła swój talerzyk.
- Tak. - Upiła kolejny łyk kawy. - Zwykle zaczynam od
lunchu.
W dodatku w Montanie jest teraz dwie godziny wcześniej.
- A więc zabiorę cię na lunch.
- Nie musisz. Po prostu odstaw mnie na parking, na
którym
zostawiłam samochód.
Max poczekał z odpowiedzią, aż kelnerka uprzątnie
ze stołu. Miał ochotę zabrać Ari na górę do łóżka.
Kochałby się z nią tak namiętnie, aż w końcu zdałaby
sobie sprawę, że są sobie przeznaczeni.
- Co jest takiego szczególnego w Montanie? Czy to nie
suche
równiny z mnóstwem bydła?
- Są tam również góry, świeże powietrze i przestrzeń.
Otwarte drogi.
Max skinął w stronę oceanu widocznego z okna
restauracji.
- Otwarte morze.
Ari odwróciła głowę.
- Więc w tym punkcie się nie zgadzamy.
- To czyni życie interesującym.
- To prawda. - Starając się uniknąć badawczego
spojrzenia,
składała i rozkładała ciężką lnianą serwetkę leżącą na
kolanach.
- Która godzina?
- Na nas czas - westchnął i skinął na kelnerkę.
- Przestań patrzyć na mnie jak na okazałą rybę w
sieci.
Ku jej zaskoczeniu zaśmiał się cicho.
- Przepraszam.
Max uregulował rachunek, wziął Ari za rękę i wyszli na
zewnątrz. Wiał ciepły wietrzyk, słońce najwyraźniej
postanowiło pokonać chmury swym blaskiem. Nie miała
nic przeciwko trzymaniu się z Maxem za ręce. Nawet jej
się to podobało. Był czarujący, miał poczucie humoru i
pomimo tej niepokojącej przenikliwości w oczach, kiedy
na nią patrzył, w jego towarzystwie czuła się doskonale.
Prawie doskonale, poprawiła w myśli, uświadomiwszy
sobie, że dotyk jego ręki budzi w niej gwałtowne reakcje.
Przyjemne reakcje, ale to nie oznaczało, że zaciągnie go na
wydmy, zedrze z siebie ubranie i będzie się z nim
kochać...
- Coś jest nie tak?
- Nie, nic - zaprzeczyła z poczuciem winy. - Czemu
pytasz?
- Tak mocno zacisnęłaś palce na mojej dłoni.
- Przepraszam. - Ari rozluźniła uścisk.
- Jeśli boisz się wracać na prom, możemy...
- Och, nie - jęknęła.
Od strony przystani zbliżały się do nich dwie znajome
sylwetki. Zatrzęsła się ze złości. Max spojrzał na nią,
potem na szczerzących w uśmiechu zęby młodych ludzi,
idących bez pośpiechu po przeciwnej stronie ulicy.
- To mogą być tylko bracia Simone. - Od razu
dostrzegł ich
kręcone brązowe włosy i ciemne oczy. Nie ogoleni i z
zamglonym wzrokiem wyglądali, jakby spędzili sobotnią
noc na jakiejś
imprezie.
Ari ponuro skinęła głową.
- Jimmy i Joey, najmłodsi.
- Hej, jajogłowa! - zawołał Jimmy. - Podrzucić cię do
domu?
- Jajogłowa? – mruknął Max.
- Przezwali mnie tak, bo godzinami siadywałam z
nosem
w książce.
Kiedy młodzi mężczyźni podeszli, Ari z ociąganiem
dokonała prezentacji. Zbyt późno zdała sobie sprawę, że
niepotrzebnie. Chłopcy znali Maxa, choć nie byli z nim na
ty.
- Skąd się tu wzięliście?
- Mama zbudziła nas o świcie, żebyśmy zabrali ciebie i
twoich przyjaciół do domu. - Joey ziewnął i potarł dłonią
nie ogolony policzek. - Nie wściekaj się na mnie. To nie
nasz pomysł.
- W to wierzę.
Max od niechcenia otoczył Ari ramieniem.
- Hej! - Joey spojrzał za ramię Ari. - A gdzie reszta
wy
cieczki?
Ari i Max wytrzeszczyli na niego oczy.
- Aha, rozumiem. - Usiłował ukryć uśmiech.
- Co rozumiesz? - spytał Max z groźbą w głosie.
- No nic - zająknął się chłopak i odwrócił się ku Ari,
jakby
chciał ją prosić o pomoc. - Łódź taty jest z drugiej strony
doków.
Chcecie wracać z nami czy nie?
Ari odczuła dotyk ręki Maxa na ramieniu jak coś
niepokojąco poufałego. Miała wrażenie, że ingerencja jej
rodziny nie obeszła go ani trochę. Za to ona była
wściekła.
- To fatalnie, że mama zerwała was bez powodu.
- Ale, Ari...
- Lepiej idźcie na kawę.
- Mama dostanie ataku. Na pewno nie chcecie
wracać z
nami?
Ari spojrzała na Maxa. Pokręcił głową.
- Na pewno - odparła i odwróciła się od braci. -
Wracam do domu z mężczyzną, który mnie tu przywiózł.
Kiedy płynęli z powrotem, morze było lekko
wzburzone. Ari była zadowolona, że zjadła tylko tosta.
Max stał przy relingu, nie bacząc na wiatr i kołysanie
promu.
Wydawało się, że wszystko zostało już powiedziane.
Wolałaby, żeby coś mówił. Podobał się jej ten niski
głos. Chciałaby zamknąć oczy i słuchać - spojrzenie
ciemnoniebieskich
oczu
było
stanowczo
zbyt
przenikliwe. Patrzył na nią -czuła na sobie jego wzrok.
Przyjrzała się współpasażerom. Nikt nie zwracał na nich
uwagi mimo jej jedwabnej sukni, wytwornej białej koszuli
Maxa, jego białych spodni i butów. Ukryła uśmiech na
myśl o wczorajszym ślubie.
- Pewnie Jerry jest już w podróży poślubnej -
zauważyła. Max spojrzał na nią niespokojnie, ale
milczał. - Na pewno
myśli, że wyświadczyłeś mu wielką przysługę,
wyciągając mnie
z kościoła.
- Tak, prawdziwy ze mnie bohater.
- Oto i dom. - Wskazała na skalisty
falochron.
- I co teraz?
Wyglądała na zaskoczoną.
- Pewnie pojedziesz do siebie. Chyba masz jakieś
mieszka
nie, prawda?
- Jasne - mruknął. - Odprowadzę cię do twojego
samochodu. Albo do mojego. Odwiozę cię do domu.
- Nie. - Sama chciała stawić czoło rodzinie, a
zwłaszcza
matce.
Max odwrócił ją twarzą do siebie. Uniósł jej
podbródek dużym twardym kciukiem i popatrzył na nią
tak, jakby nie mógł się zdecydować, co robić dalej. Po
długiej chwili odezwał się:
- Chodź dziś ze mną na kolację.
- Już mnie o to prosiłeś - odparła łagodnie. - Nie
mogę.
- Nie możesz czy nie chcesz?
- Jedno i drugie.
- To nie ma sensu, wiesz przecież. - Pogładził jej
policzek
i zanurzył dłoń we włosach. Ogarnął ją żar. Odetchnęła
głęboko.
To niewiarygodne, jak ją pociągał. Za wszelką cenę
chciała się
temu oprzeć. To tylko hormony, wmawiała sobie. Dawno
już nie
dotykał mnie żaden mężczyzna, więc nic dziwnego, że
reaguję
tak... nerwowo.
- Co nie ma sensu?
- Unikanie mnie. - Uśmiechnął się. - Nie pozwolę na
to.
- Nie masz wyboru - oznajmiła. - Przyjechałam tu
tylko
w odwiedziny. I nie szukam wakacyjnych przygód.
Zmarszczył czoło.
- Wyrosłem z nich przed
laty.
Odczuła dziwną ulgę.
- A więc co do tego jesteśmy zgodni.
- Robisz uniki.
Patrzył, jakby chciał ją pocałować. Czy to zrobi? Była
ciekawa smaku jego warg. To na pewno nie byłby nieśmiały
pocałunek. Max Cole brał na serio to, co robił.
Prawdopodobnie lubił kobiety gotowe : chętne, namiętny i
szybki seks. Bez tłumaczeń, bez żalów. Oczy mu
pociemniały, wreszcie pochylił głowę i odsunął się od niej.
- Jestem po prostu uczciwa - zaprotestowała na widok
gniewu na jego twarzy.
- Ja też, Arianno. - Popatrzył na łódki we wzburzonej
cieśninę. - To będzie niezapomniane lato.
- To musiał być interesujący weekend - mruknęła pod
nosem
- Peggy Simone. - Mamy wtorek, a ty milczysz na ten
temat.
- Nie ma nic do powiedzenia - odparła Ari,
zdecydowana nie
pozwalać matce bawić się w swatkę. Niezapomniane lato,
powiedział. Te słowa zabrzmiały jak obietnica. Niełatwo
było zignorować
ich zmysłowy podtekst. Skroiła długi pasek brązowej skórki
z trzymanego w ręku ziemniaka i upuściła na leżącą na stole
gazetę.
- To skomplikowany mężczyzna - ostrzegła matka. -
Co nie
znaczy, że nie chciałabym, byś założyła tu rodzinę.
- Daj spokój, mamo.
Matka ciągnęła, jakby nic nie słyszała:
- Chciałabym zobaczyć dzieci mojej jedynej córki,
kołysać
je do snu... Max Cole dałby ci mnóstwo ślicznych dzieci.
- Gdybym tego chciała - burknęła Ari. Naturalnie
chciała
mieć dzieci, ale mężczyzna, którego zamierzała poślubić,
utoną!
w morzu. I wraz z jej chłopcem, pierwszym kochankiem,
najlepszym przyjacielem, utonęły romantyczne marzenia.
- On złamał wiele serc, Arianno.
- Mówisz tak, jakby twoi synowie byli inni.
Starsi chłopcy ostatnio ustatkowali się i założyli własne
rodziny, ale Joey i Jimmy między połowami wciąż
włóczyli się po barach rozlokowanych licznie wzdłuż
Narragansett i zabawiali z przyjaciółmi.
Peggy włożyła ziemniaki do zlewu. Lśniąca nierdzewną
stalą kuchnia na zapleczu sklepu rybnego była
wyposażona w dużą kuchenkę, na której Peggy gotowała
gęstą zupę z ryb i małży, przysmak miejscowych i
turystów.
- Już się wybawili, a teraz spójrz na nich - ciągnęła. -
Russ
i Karen dorobili się pięciorga dzieci, pięciu dorodnych
synów
- dodała z babciną dumą. - Kevin i Lin mają dwóch
maluchów.
A Roscoe i Ruthie?
- Nie wydaje mi się, żeby chodzenie w ciąży z
bliźniakami
było zbyt pociągające.
- Nie bądź taka przemądrzała, Arianno. Nie poszłaś na
ślub
Effie. spędziłaś noc na Block Island z kapitanem
Cole'em i nie
zgodziłaś się, żeby bracia zabrali cię do domu. Od
dwóch dni
obierasz ziemniaki bez słowa skargi.
- To pokuta - przerwała Ari z lekkim uśmiechem. -
Płacę za
swoje grzechy.
- A więc czujesz się winna.
- Nie spałam z nim.
- Wiem - westchnęła Peggy.
- Rozczarowana? - Ari kontynuowała obieranie,
zadowolona z tej bezmyślnej czynności. Gdyby nie
paplanina ciekawej
matki, mogłaby pomyśleć o różnych sprawach.
- Nie bądź zuchwała. - Peggy wycelowała mokrym
palcem
córkę. - Twoje życie seksualne to twoja prywatna
sprawa.
- Dziękuję - odparła z kwaśną miną. - Doceniam to.
- Ale...
Oczywiście matka nie mogła na tym poprzestać. Nie
było sposobu. Ari uniosła głowę, czekając na dalszy ciąg.
- Mam nadzieję, że jesteś ostrożna.
- Masz na myśli prezerwatywy?
Peggy oparła ręce na biodrach.
- To samo mówię chłopcom - powiedziała
wymijająco.
- Mam trzydzieści dwa lata.
- I co z tego?
- To, że jestem na tyle dorosła, by co nieco wiedzieć
o prezerwatywach i zabezpieczeniu przed ciążą.
- Co się stało z tym farmerem, z którym chodziłaś?
- Z hodowcą bydła - poprawiła Ari z roztargnieniem.
- To to samo. - Peggy wzruszyła ramionami.
Ari roześmiała się. Matka, która całe życie
mieszkała nad morzem, nie była w stanie wyobrazić
sobie mężczyzn żyjących
z dala od wody, uprawiających ziemię i przemierzających
prerię zamiast oceanu.
- Doszliśmy do wniosku, że zostaniemy przyjaciółmi.
- Brak namiętności, mam rację? - westchnęła Peggy,
siadając naprzeciwko córki. Wzięła nóż i zabrała się do
obierania. -
A to bardzo ważne, prawda?
Ari pomyślała o niebieskich oczach Maxa Cole'a i
wyrazie jego twarzy, kiedy myślała, że ją pocałuje. Na to
wspomnienie ścisnęło ją w żołądku, a nóż znieruchomiał
jej w dłoni.
Peggy wpatrywała się w twarz córki.
- Bądź ostrożna, kochanie. Jeśli zwiążesz się z
przystojnym
kapitanem, potraktuj to serio. On nie pozwoli ci odejść tak
łatwo
jak twój farmer z Montany, uwierz mi. Przywykł
dostawać to.
czego pragnie, i potrafi na to zapracować.
- Jestem już dużą dziewczynką, mamo. Potrafię się o
siebie
zatroszczyć. - Ten protest zabrzmiał śmiesznie nawet
dla niej
samej. Dlaczego podchodziła tak melodramatycznie do
zwykłe
go nieporozumienia z mężczyzną?
Ale to nie był zwyczajny mężczyzna. Przypomniała
sobie wyraz twarzy Maxa przy pożegnaniu. Stał na
chodniku, z rękami w kieszeniach, przyglądając się,
jak otwiera drzwiczki samochodu, zapuszcza silnik,
zawraca i kieruje się w stronę domu.
Nie patrzyła w tylne lusterko, by nie wiedzieć, czy Max
ją obserwuje.
Wiedział, gdzie ona mieszka, a jeśli nie, z łatwością
mógł się tego dowiedzieć. Od czego są książki
telefoniczne?
Jeśli mu na niej zależy, może do niej przyjechać.
Max zamierzał właśnie to zrobić - i zdobyć Ariannę
Simone Dwieście lat temu porwałby ją, zabrał na morze i
uczynił swoją
żoną
na
śliskim drewnianym
pokładzie statku
wielorybniczego. Prom na Block Island był zbyt marną
namiastką.
Wkroczył do ciemnego sklepiku. Dźwięk dzwonka
przy drzwiach przebił się przez muzykę rockandrollową
ryczącą z radia na zapleczu. W kącie stał wielki zbiornik z
homarami. Max odruchowo zajrzał do środka, po czym
zerknął na tablicę. Dobrze. Ceny rosną.
Dał jej dwa dni, dwa długie dni. Nie zamierzał czekać
dłużej.
Może uda mu się dopaść tu Ariannę. Jeśli nie, kupi
kubek zupy, oczaruje Peggy i wyciągnie z niej, co trzeba.
Z zaplecza wyszła młoda kobieta w poplamionym białym
fartuchu opinającym zaokrąglony brzuch.
- Czym mogę służyć?
- Czy zastałem Peggy?
- Oczywiście. - Odwróciła się i zawołała: - Mamo!
Ktoś do
ciebie!
To pewnie żona któregoś z braci Ari, pomyślał Max. Po
chwili w sklepie pojawiła się Peggy, wycierając ręce w
ścierkę w kratkę.
- Powinnam się była domyślić - powiedziała,
skinąwszy
głową.
- Witaj, Peg. Szukam Ari - dodał niepotrzebnie.
- Masz szczęście. Jest na zapleczu, obiera ziemniaki.
Obszedł kontuar i wszedł do pomieszczenia na
tyłach. Ari
uniosła głowę. W jej ciemnych oczach widniało
rozbawienie, zupełnie jakby walczyła z ogarniającym ją
śmiechem.
- Znalazłeś mnie. Celowo czy przypadkiem?
- Celowo - odparł Max. - Mam też ochotę na zupę.
- Na wynos? - spytała kobieta w ciąży.
- Zjem tutaj, dziękuję. - Zerknął na Peggy,
która
najwyraźniej usiłowała udawać nie zainteresowaną. -
Chyba że
ktoś ma coś przeciwko temu.
Ari pomyślała, że coś by się znalazło, ale milczała.
Ruthie nabrała chochlą zupy z dużego garnka na kuchni.
- Znasz moją synową Ruthie? - Peggy przerwała
ciszę.
- Nie - odparł Max z uśmiechem, gdy Ruthie podała
mu
czarkę. - Miło mi cię poznać. Który z braci jest twoim
mężem?
- Coe - odparła nieśmiało.
- Przekaż mu pozdrowienia ode mnie.
Max usiadł na metalowym składanym krześle, postawił
przed sobą czarkę z zupą i sięgnął do pudełka po
plastikową łyżkę.
Jadł powoli, jakby miał mnóstwo czasu. Ari w
milczeniu obierała ziemniaki, Peggy siekała cebulę, a
Ruthie mieszała drewnianą łyżką na długiej rączce w
garnkach na kuchni. W radiu Don Henley śpiewał „The
End of the Innocence".
- Chciałem cię jeszcze raz przeprosić za zamieszanie
na ślubie. Błagam o wybaczenie.
- Nie musisz tego robić.
- Państwo młodzi wrócili z podróży poślubnej, a
właściwie
przedłużonego weekendu, i chcieliby cię poznać.
- Ale Jerry...
- Wyznał wszystkie swoje błędy Barbarze, która
jest
wdzięczna za to, że bezwiednie ukarałaś jej męża. - Wziął
kole
jną łyżkę zupy i mrugnął do Peggy. - Wyśmienita, jak
zwykle.
- Pochlebca z ciebie - powiedziała, nie przerywając
siekania
cebuli. - Był już najwyższy czas, żeby ci dwoje wyjaśnili
swoje
nieporozumienia i przestali marnować czas. Teraz mogą
założyć
rodzinę. Żyć.
- Przecież życie nie zaczyna się po ślubie -
zaprotestowała Ari.
Peggy wymownie wzruszyła ramionami.
- Chodź, Ruthie, zaczerpnijmy świeżego
powietrza.
Po ich wyjściu Ari zauważyła;
- Ta dziewczyna to święta. Pracuje z mamą
cztery dni w tygodniu i nigdy nie narzeka.
- A powinna?
Ari postanowiła nie odpowiadać. Jeśli o nią chodzi,
rady mat-c zawsze podnosiły jej ciśnienie.
- Jesteś zaproszona na kolację - powiedział Max.
- Jak to?
- Do Jerry'ego i Barb.
- Z tobą.
- Oczywiście. - Skinął głową.
- Kiedy?
- W piątek. - Ponieważ milczała, spytał: - Jesteś
zajęta?
- Nie.
- Więc zgódź się.
To nie było zbyt rozsądne, ale powiedziała przecież
matce, że potrafi się o siebie zatroszczyć. Wierzyła w to.
Była sprytna - na tyle sprytna, by bawić się ogniem i
uniknąć poparzenia. Wyczu-cie czasu i koordynacja były
decydujące - a tego miała w nadmiarze.
- Dobrze.
Uśmiechnął się i Ari zaschło w gardle. Był
niebezpiecznie atrakcyjny. Nie przypominał modela, ale
wyglądał na mężczy-znę. który potrafi stawić czoło
niebezpieczeństwu, wyprowadzać konie z płonących
stajni, odbierać porody na autostradzie. Męż-czyznę,
który nie miał nic przeciwko zabrudzeniu rąk czy
zmoczeniu nóg.
- Przyjadę po ciebie o siódmej.
- Świetnie.
- Twoi rodzice wciąż mieszkają na Harbor Island?
- Tak, ale już niedługo. Zamierzają kupić coś
mniejszego.
- A co z rodzinnymi obiadami?
- Russ, mój najstarszy brat, przejmuje stary dom. On i
Karen
mają pięcioro dzieci. Teraz na nich spadnie goszczenie
klanu
Simone'ów w święta.
- To znaczy ile osób?
- Russ z rodziną to siedem. Kevin i Linda mają
dwójkę, cc
daje jedenaścioro. Moi rodzice to trzynaście. Roscoe i
Ruthie za
parę miesięcy spodziewają się bliźniaków - to już
siedemnaścioro. Jeszcze ja, Joey i Jimmy. Razem
dwudziestka.
Nie wyglądał na poruszonego tą liczbą. Biedna Ruthie
omal nie doznała szoku, kiedy po raz pierwszy
uczestniczyła w rodzinnej kolacji z okazji Święta
Dziękczynienia.
- Ja też mam dużą rodzinę. - Skinął głową w
kierunku sto
su obranych ziemniaków, kiedy Ari wstała, by umyć je
w zlewie. - Teraz rozumiem, dlaczego zdecydowałaś się
na wypad na
Block Island w moim towarzystwie.
- Dobrze się bawiłam.
Czuła jego spojrzenie na plecach. Żałowała, że ma na
sobie zniszczone dżinsy i pasiasty podkoszulek Joeya.
Żałowała, że czuć ją surowymi rybami. Kiedy odwróciła
się do stołu, Max, wstał, wrzucił kartonową czarkę do
pojemnika na śmiecie i sięgnął po portfel.
- Nie. To mój poczęstunek. I tak jestem ci winna
posiłek.
- Nie jesteś mi nic winna.
- Zgódź się.
Schował portfel i podszedł bliżej.
- Przyjadę po ciebie o siódmej.
- Wiesz, gdzie mieszkam?
- Nie - skłamał. Tak naprawdę odszukał adres w książce
telefonicznej i przejechał dwukrotnie obok domu niczym
nastolatek
z nowym prawem jazdy.
Ari wytłumaczyła mu, jak dojechać. Max udawał, że
słucha.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie skorzystać z okazji i
zaprosić ją do kina na wieczorny seans. Przyjemnie byłoby
posiedzieć w ciemnościach sali kinowej. Trzymałby Ari za
rękę i kupiłby jej prażoną kukurydzę.
- A więc do zobaczenia w piątek - powiedziała Ari,
obrzucając go dziwnym spojrzeniem.
- W piątek - powtórzył po wyjściu z kuchni.
Nie powinien się spieszyć. Tej kobiety nie można
popędzać. Będzie cierpliwy. To jedna z cech dobrego
rybaka - cierpliwość plus optymizm i wytrwałość.
ROZDZIAŁ 4
- „Palatine Light", holenderski statek z kompletem
bogatych
pasażerów na pokładzie, podczas burzy zboczył z kursu,
uderzył
o podwodną skałę, a potem wybuchł na nim pożar. - Jerry
prze
rwał, by zaczerpnąć tchu.
- I? - ponagliła go Ari.
- Mieszkańcy wyspy, nie bacząc na ryzyko,
wskoczyli do
łódek i rzucili się na ratunek rozbitkom. Jedna z
pasażerek,
nie chcąc rozstawać się z biżuterią i złotem, zatonęła
wraz ze
statkiem.
- A co z resztą?
- Przeżyli - wtrącił Max. - Ale z latami opowieść się
zmieniała. Zgodnie z ostatnią wersją wyspiarze
spowodowali kata
strofę statku, obrabowali go, a wreszcie podpalili.
Powiadają, że
w mgliste burzowe noce słychać krzyki kobiety.
- Od tej historii cierpnie mi skóra. - Barbara
wzdrygnęła się.
Była drobną blondynką o jasnej cerze, otwartą i
przyjazną. -
Morskie opowieści! Wy dwaj nigdy nie macie dość. -
Podniosła
się z wdziękiem z kanapy. - Podam kolację, zanim
zagłodzimy
się na śmierć.
- Pomóc ci? - Ari odstawiła kieliszek z winem.
- Jasne. Nigdy nie rezygnuję z pomocy w kuchni.
Nie po
wiem, żeby to było moje ulubione miejsce. -. Gdy
znalazły się
w kuchni, otworzyła piecyk i zerknęła na pieczeń. - Nie
trzeba
jej podlać, prawda?
- Nie - zgodziła się Ari.
- Pieczone ziemniaki - zapowiedziała gospodyni,
wygarniając z piecyka owinięte w folię pakunki. - Nikt
nie jest w stanie
sfuszerować pieczonych ziemniaków. Nawet ja. Mogłabyś
wyjąć
sałatkę z lodówki?
- Oczywiście. - Ari otworzyła lodówkę. Sałatka była
w olbrzymiej drewnianej misce. Istne dzieło sztuki, z
kalafiora, liści
szpinaku, podpieczonych orzechów, plastrów awokado i
maleńkich ruloników bekonu.
- Przepiękna.
- Powiedz to Jerry'emu. To jego dzieło.
Ari ostrożnie umieściła sałatkę pośrodku wąskiego
stołu w części jadalnej. Białe talerze stały na tkanych
szmaragdowych matach, a proste nakrycia lśniły
nowością.
- Zadałaś sobie wiele trudu.
- Jesteście naszymi pierwszymi gośćmi. - Barbara
oparła się
o bufet i złożyła ręce na piersi. - Wciąż nie mogę
uwierzyć, że
jesteśmy małżeństwem.
- Zadziwiające, prawda? - Jerry obdarzył ją szybkim
pocałunkiem, po czym wyjął schłodzone wino z lodówki.
- Zwłaszcza po tym nieporozumieniu na ślubie -
ciągnęła.
- Nie mogłam zrozumieć, dlaczego Max tak pospiesznie
wyprowadza kogoś boczną nawą.
- Ja też nie - powiedziała półgłosem Ari. - Z początku
myślałam, że próbuje mi pokazać drogę do wyjścia.
- Tak było - odezwał się Max, stając obok niej.
- Czy dotarłaś na ślub, na który się wybierałaś?
- Nie. - Najwyraźniej Max nie opowiedział
przyjaciołom
wszystkiego.
- Przepraszam - skrzywił się Jerry. - Nie chciałem,
żeby moja pomyłka była przyczyną kłopotów.
Barbara poklepała męża po ramieniu.
- Rozchmurz się. Było, minęło. Lepiej pokrój mięso.
Mo
że wypróbujesz elektryczny nóż, który dostaliśmy w
prezencie
ślubnym od twego kuzyna.
Max wziął wino od Jerry'ego i rozlał złocisty płyn
do kieliszków.
- Pomyśl o tym, co będziemy musieli opowiedzieć
naszym
dzieciom - rzucił.
Oczywiście miał na myśli swoje dzieci. Albo Jerry'ego.
- Wuj Max zdobędzie popularność dzięki takim
historyjkom
- zauważyła beztrosko Ari.
Jerry wbił nóż w mięso.
- Niech wuj Max siedzi lepiej cicho!
- Skup się na tym, co robisz, bo będzie ci brakowało
paru
palców, kiedy wypłyniemy - zaśmiał się Max.
- Na ryby? - Ari wiedziała, że za tymi niewinnymi
słowa
mi krył się wielki biznes, w którym w grę wchodziły
tysiące do
larów.
- Tak - odparł Max, dotykając dłonią pleców Ari przez
cienką bluzkę z morelowej bawełny, którą nosiła do
eleganckich
czarnych spodni. Odsunęła się lekko. Była zdecydowana
oprzeć
się uwodzicielskiemu czarowi Maxa. Odwróciła się i
uśmiechnęła do niego, zadowolona, że jest w stanie
kontrolować swoje
reakcje.
- Ci dwaj nie popuszczą - odezwała się Barbara. -
Mają dość
zajęć na lądzie, ale kiedy tylko mogą, ruszają w morze.
- Dlaczego?
- Mamy to we krwi - zażartował Max.
Naturalnie. Powinna była znać odpowiedź. Słyszała ją
przez całe życie.
-. Po tej wyprawie zmienimy to, zgoda?
- Pożyjemy, zobaczymy. - Barbara skinęła na Ari. -
Siadaj
my do stołu. - Kiedy zajęli miejsca, wzięła kieliszek. -
Chciała
bym wznieść toast - powiedziała.
- Czy to nie należy do gospodarza? - narzekał Jerry.
- Żyjemy w latach dziewięćdziesiątych, kochanie. -
Uśmiechnęła się do Maxa i Ari. - Za przyjaźń, miłość i...
- I? - powtórzył Jerry, patrząc tęsknie na pieczeń.
- I... wierność.
- Zdaje się, że ktoś chciał coś przez to powiedzieć -
zauważył
Max.
- Tak. Zrozumiałem w lot. - Jerry z żoną trącili się
kieliszka
mi. Max dotknął swym kieliszkiem kieliszka Ari.
- Za miłość, Arianno.
- Za przyjaźń - odparowała.
- Za ryby! - dodał Jerry, psując nastrój.
- Nie będę się spierał - powiedział Max, zanim wypił
wino.
Ari uśmiechnęła się do niego szeroko.
- To coś nowego - skomentowała. - Myślałam, że
lubisz się
spierać o wszystko.
Jerry wziął od Ari czarkę na sałatkę i spojrzał z
rozbawieniem na przyjaciela.
- Najwyraźniej cię przejrzała, Cole.
- No, chodź - nalegał Max. - Kiedy ostatni raz
spacerowałaś
po plaży?
- Wczoraj - skłamała.
- Nie wierzę ci. - Otworzył drzwiczki i wysiadł z
samochodu.
Powietrze przenikał zapach słonej wody, parę metrów
dalej fale uderzały cicho o brzeg. - Przejdźmy się.
Ari niechętnie wysiadła i stanęła na zniszczonej
nawierzchni parkingu przy plaży miejskiej Narragansett.
Szeroka, czysta i łatwo dostępna, należała do
najpiękniejszych plaż Rhode Mand. Dzielił ich od niej
tylko betonowy murek.
Na murku przysiadły ciemne sylwetki. Dawno temu,
zanim przekształcono hałaśliwe nadmorskie miasteczko
w wypielęgnowany kurort, było to popularne miejsce
spotkań. Teraz dwupiętrowe domy zwracały się ku
oceanowi. Na parterach mieściły się sklepy z pamiątkami,
biżuterią, cukiernie i lodziarnie. Tuż obok był bank, kino i
sklep spożywczy. Olbrzymi hotel i hiszpańska restauracja
dopełniały
obrazu
miejscowości
wypoczynkowej.
Wszystkie budynki były nowe, okolone białymi płotami
albo zielonymi żywopłotami, tak popularnymi w epoce
wiktoriańskiej, kiedy wzdłuż chodników Pier Village
ciągnęły się letnie rezydencje bogaczy.
Ale teraz przywoływała ich noc. Max czekał z
wyciągniętą dłonią, gotów do spaceru po piasku w
bladym świetle księżyca. To trochę zbyt romantyczne,
uznała Ari. Z jakiegoś powodu Max i ona lądowali w
najdziwniejszych miejscach.
- Jak tu spokojnie.
- Właśnie to miałem na myśli. - Ujął jej rękę, jakby to
była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem.
Znajomy uścisk jego palców sprawił, że poczuła się
dziwnie bezpieczna.
- Mam wrażenie, że to już było.
- Nie martw się. W pobliżu nie widać żadnej łodzi. -
Pomógł
jej przejść przez wyrwę w ogrodzeniu. - Chodź. Wyrosłaś
tutaj.
Nie mów mi, że nikt nie zabierał cię na nocne spacery po
plaży.
- Nie - skłamała drżącym głosem. Pytanie było zbyt
bliskie
prawdy, a Ari ukryła bolesne wspomnienia na dnie
serca i nie wracała do nich nawet przy świetle księżyca.
Max nie spierał się. Ścisnął mocniej jej rękę, zupełnie
jakby coś wyczuwał. Ari zatrzymała się i ściągnęła
sandały. Czuła zimny piasek pod stopami, przyjemny
kontrast z ciepłym, wilgotnym powietrzem.
Szli w milczeniu brzegiem. Ari uważała, by nie wejść
do wody, która raz za razem zalewała piasek.
- Jakie masz plany na resztę lata? - spytał po dłuższej
chwili.
- Co masz na myśli?
- Chcesz pracować? Chodzić na plażę?
- Może znajdę jakieś zajęcie - odparła -jeśli dojdę do
wniosku, że zwariuję, obierając dzień po dniu
ziemniaki z mamą
i Ruthie. Może zacznę sprzedawać lody.
- Kiedy twoi rodzice zamierzają się przeprowadzić?
- Jak tylko usuniemy niepotrzebne rzeczy,
wysprzątamy dom
i tak dalej. Trzeba się z tym uporać do września.
Przyjechałam do
domu, bo mama wmówiła mi, że mnie potrzebuje, ale
zaczynam
podejrzewać, że ściągnęła mnie z innego powodu.
- Pani profesor sprzedająca lody - chciałbym to
zobaczyć.
- To byłaby miła odmiana - upierała się. - Chciałabym
robić
coś nie związanego z książkami, referatami, stopniami i
wykładami. - Ciepła bryza zwiała jej włosy na twarz, ale
nie puściła
ręki Maxa, by je odgarnąć.
- W Cole Products zawsze znajdzie się jakieś miejsce.
- Pakowanie ryb do puszek nie najlepiej mi idzie.
- Myślałem raczej o pracy biurowej. Potrzebuję
pomocy,
zwłaszcza kiedy jestem na morzu.
- Jak ci się udaje godzić prowadzenie fabryki i
połowy?
-" Nie udaje mi się - odparł - ale ciężko byłoby mi z
tego zrezygnować dla pracy przy biurku.
Z czego rezygnować? - miała ochotę spytać. Ze
zmagania się z morzem, podczas którego ryzykuje się
życie?
- Czas wracać - zauważyła. - Zaszliśmy wystarczająco
daleko.
- Czy to przenośnia?
Wzruszyła
ramionami.
- Myślę, że możesz to tak odczytać.
Zatrzymał się, zwrócił ku niej twarz i delikatnie
przyciągnął ją do swego twardego torsu, aż czubki jej piersi
dotknęły bawełnianej koszulki.
- Max...
- Ciii. Nie chcę słyszeć tego, co zamierzasz powiedzieć.
- Nie jesteś zbyt uprzejmy - odparła cicho, bez złości.
Kiedy
otoczył dłońmi jej talię, spojrzała mu w oczy i
zrezygnowała
z protestów. Równie dobrze może go pocałować i mieć to z
głowy. Wyrzuć to z siebie raz na zawsze, przekonywała się.
- Teraz znów mnie obrażasz - szepnął Max,
pochyliwszy
głowę, by dotknąć wargami jej ust. Zadrżała. Ale to
przecież
normalne wietrzną czerwcową nocą nad morzem. - Ranisz
moje
uczucia - zażartował, spoglądając jej w oczy.
- Wątpię. - Krótki pocałunek nie zaspokoił jej. Czuła,
że
Max się powstrzymuje. Ledwie się pochylił, a już uniósł
głowę.
To nie fair, kapitanie, pomyślała.
- Nie - upierał się, muskając prowokująco ustami jej
wargi.
- Zdruzgotałaś mnie. Nigdy już nie będę taki sam.
Do diabła. Ari upuściła sandały na piasek i oparła
dłonie na szerokich ramionach Maxa. Wyczuwała w
nich siłę mężczyzny, który ciężko pracuje fizycznie.
Palcami dotarła do delikatnej skóry szyi i zanurzyła je we
włosach. Pocałunek pogłębił się.
Z trudem łapała oddech. Serce waliło jak młotem, a
ona topniała. Była zbyt blisko ognia. Zimna mała fala
połaskotała jej
kostki. Podskoczyła. Max oderwał się od jej ust. Oboje
usiłowali zaczerpnąć tchu. Pogładził ją po włosach.
Oparła dłoń na jego piersi i czekała, aż jej serce wróci do
normalnego rytmu.
- Mówiłem ci na wyspie, że jesteśmy sobie
przeznaczeni
- szepnął czule, ale w jego głosie wyczuła żartobliwe
tony.
- Nie, nic podobnego. - Pamiętałaby takie słowa,
powiedziane w żartach czy nie.
- W takim razie pomyślałem. Może za bardzo się
bałem
wypowiedzieć je na głos.
- Ty się niczego nie boisz - szepnęła z zakłopotaniem,
wtulona w jego pierś.
- Boję się, że już się ze mną nie zobaczysz. -
Ponieważ
milczała, dodał: - Boję się, że nie dasz nam szansy.
— Nie ma żadnych nas, Max. - Nie wiedziała, jak zdołała
powiedzieć coś tak nieprawdziwego po wstrzymującym
bicie serca pocałunku, ale wycelowała najlepiej, jak
potrafiła.
- Mogłoby stać się inaczej - nie dawał za wygraną.
- Tylko na lato. - Spojrzała na niego. - To wszystko, co
mogę
ci obiecać.
- Chcę więcej.
Przynajmniej był uczciwy. Musiała mu to przyznać.
Wyślizgnęła się z jego ramion, podniosła sandały i
zawróciła w stronę parkingu. Nie było powodu tego
przeciągać. Żadnego powodu, by rozniecać to, co mogło
być tylko letnią przygodą - choć miało szansę stać się
jednym z tych niewiarygodnych wspomnień, które
wywołują uśmiech na twarzach staruszek. Nie
potrzebowała namiętności w tym i tak wypełnionym lecie.
Sprawy rodzinne, uporanie się z przeszłością, która
powracała na każdym kroku, wystarczająco ją zajmowały.
- Muszę wracać do domu.
Max skinął głową i znów wziął ją za rękę. Tak
doszli do
murku. Dopiero gdy zaparkował przed domem Simone'ów,
przerwał milczenie.
- Może znów powinniśmy się wybrać na Block Island.
- W niedzielę wypływasz na morze - podkreśliła,
bardziej
dla siebie niż dla niego. Jego profil rysował się ostro w
mroku
samochodu, a oczy pociemniały, gdy na nią patrzył.
- Wrócę.
- No to powodzenia. - Wzięła za klamkę, zanim
otworzył
drzwiczki od swojej strony. - Zostań tutaj - powiedziała.
- Nie
musisz mnie odprowadzać.
Zmarszczył
czoło.
Wiedziała,
że
go
tym
zdenerwowała, więc szybko wysiadła. Teraz nie będzie
mógł się kłócić. Max również wysiadł i stanął, patrząc na
nią ponad dachem samochodu.
- Jesteś trudną kobietą, Ari Simone.
- Odpowiada mi to. - Weszła w krąg światła
padającego zza
przeszklonych frontowych drzwi. Na plecach czuła jego
wzrok,
więc nie odwracając się, przekroczyła próg. Tak jest lepiej,
przekonywała samą siebie, idąc po schodach do
sypialni. Należy
trzymać się z daleka od czarujących kapitanów, bez
względu na
to, w którym wieku przyszło nam żyć.
- Dlaczego chcesz iść do pracy? - Peggy Simone
oparła
dłonie na krągłych biodrach i pokręciła głową. - Tu jest
wystarczająco dużo do zrobienia.
Ari nie zwróciła uwagi na pytanie matki, ponieważ
słyszała je w ten piątek czterokrotnie, a przynajmniej
siedemdziesiąt razy w ubiegłym tygodniu. Porządkowała
stertę gazet na ladzie. Peggy gromadziła gazety tak jak
inni pamiątki.
- Nie przeglądaj tych śmieci. Chłopcy wciąż przynoszą
je do
domu.
Ari wzięła do ręki gruby egzemplarz „Single
Connection".
- Co to jest?
- Ogłoszenia towarzyskie - wyjaśniła Ruthie. -
Chyba wy-
chodzi co tydzień.
Zaciekawiona Ari rozłożyła gazetę i zaczęła czytać.
- Może znajdę tu jakiegoś miłego farmera -
powiedziała,
próbując podroczyć się z matką.
- Masz miłego rybaka - mruknęła Peggy.
Ari uniosła głowę i uśmiechnęła się szeroko do Ruthie.
- Mam coś. - Ponownie pochyliła się nad gazetą: -
,Atrakcyjny, młody, energiczny, po trzydziestce,
samotny".
- Jak na razie nieźle brzmi.
- „Pragnie"... - ciągnęła Ari.
- Pragnie...?
Ari skinęła szwagierce głową.
- Zmierza prosto do celu, prawda? „Pragnie poznać
inteligentną, atrakcyjną, szczupłą, bezkonfliktową kobietę,
nie palącą,
nie zażywającą narkotyków, która lubi kolacje na mieście,
podróże, grę w kręgle i świeże powietrze".
- No i jak myślisz? Czy to właśnie ten?
- Zasługujesz na coś lepszego - mruknęła Peggy.
- Wiesz, to nie jest zły pomysł. Niektórzy z tych
mężczyzn
wydają się wspaniali.
Peggy prychnęła.
- Nie można wierzyć we wszystko, co się czyta.
- Czy Joey albo Jimmy odpowiedzieli na któreś z tych
ogłoszeń?
- Wątpię. - Ruthie pokręciła głową. - Chyba są na
to za
młodzi, a poza tym w barach spotykają mnóstwo
dziewcząt.
Ari przeczytała całą gazetę ku oburzeniu matki i
uciesze Ruthie. Niektóre z ogłoszeń były cokolwiek
dziwne, ale większość
sprawiała wrażenie szczerych prób znalezienia kogoś o
podobnych zainteresowaniach.
- Widywałam takie ogłoszenia w rubryce
towarzyskiej,
ale nigdy nie miałam w ręku całego czasopisma
wyłącznie
z ogłoszeniami.
- Cieszę się, że znalazłam męża w tradycyjny sposób. -
Ruthie westchnęła. - To chyba łatwiejsze niż napisanie
ogłoszenia.
- Ale tak jest praktycznie - upierała się Ari. - Zwłaszcza
gdy
ktoś jest zbyt pochłonięty pracą, by spotykać się z ludźmi,
albo
nie chce chodzić po barach, albo ma pewne sprecyzowane
wymagania. .. - urwała, ponieważ przyszedł jej do głowy
śmiały
pomysł.
- Co się stało? - spytała Ruth.
- Nic. - Ari potrząsnęła głową. - Myślałam tylko, że to
mogłoby rozwiązać moje problemy.
- Ha! - Peggy odwróciła się od kuchenki i spojrzała na
córkę,
marszcząc czoło.
- Nigdy nie wiadomo. - Ari złożyła gazetę i schowała
ją do
torby. Gdyby Max zamieścił takie ogłoszenie, zostałby
zasypany
listami i zostawiłby mnie w spokoju, pomyślała. Starła
szeroką
ladę namydloną ścierką. Skończywszy, wytarła ręce w
papierowy
ręcznik, po czym znów spojrzała na matkę. - Muszę
zająć się
czymś innym. Zdaje się, że obieranie ziemniaków
doprowadza
mnie do szału - mruknęła pod nosem.
- To sprawka kapitana, prawda? - Peggy pogroziła
córce
palcem. - Jego kuter miał wczoraj wrócić do portu, ale
podobno
trafili na ławicę i teraz napełniają ładownie.
- Tak?
- Nie udawaj, że cię to nie interesuje.
- Niczego nie udaję, mamo. Po prostu nie mogę
spędzić
reszty lata na obieraniu ziemniaków.
- Reszty lata? Jesteś tu zaledwie parę tygodni.
- A ty nie zaczęłaś nawet porządkować domu.
Peggy parsknęła.
- Nie mam czasu.
- Ja mam, ale ty bronisz się przed tym jak przed
zarazą.
- Muszę prowadzić sklep.
- Świetnie - powiedziała Ari. - Pożyczę drabinę od
sąsiadów
i wejdę na strych.
Wiedziała, że temperatura przekroczy czterdzieści
stopni, ale nie miała zamiaru narzekać. Im szybciej
pomoże uporządkować dom, tym prędzej wróci do siebie,
do Bozeman. Był dopiero szósty lipca. Sierpień to w
sam raz pora na wyprawę w góry i kilka wycieczek.
Kiedy godzinę później przyjrzała się dusznemu,
zakurzonemu strychowi, zrozumiała, dlaczego matka
unikała tego miejsca. Górę domu zapełniały rzeczy
gromadzone całe życie. Ari postanowiła zorganizować
pracę. Każdy z braci będzie musiał pomóc w porządkach.
Wolno schodziła po drabinie.
-
Dobrze cię znów zobaczyć - usłyszała czyjś niski
głos.
Zatrzymała się i spojrzała w dół. Max stał z rękami w
kieszeniach, podziwiając jej pupę w zakurzonych
szortach.
- Mogłam spaść z drabiny - powiedziała z wyrzutem.
- Złapałbym cię.
Wyciągnął ręce, tak jakby chciał to udowodnić. Ari
uśmiechnęła się, ale nie rzuciła mu się w objęcia. Zeszła,
mocno zaciskając dłonie na szczeblach drabiny.
- Myślałam, że jeszcze jesteś na morzu.
- Wróciliśmy rano.
- Dlaczego jesteś tutaj? - Wiedziała, że po rejsie
zawsze jest
sporo do zrobienia w doku.
- Musiałem cię zobaczyć - powiedział z błyskiem w
niebieskich
oczach. I znów nie była pewna, czy żartuje, czy mówi
poważnie.
- Najpierw zrobiłeś porządki?
- Oczywiście.
Wyglądał na zmęczonego. Domyśliła się, że niewiele
spał. Na pewno pracował niemal bez przerwy, by mieć
dobry połów. Wciąż spłacał nowy kuter, z którego on i
Jerry byli tacy dumni.
- Jak się udała wyprawa?
Max uśmiechnął się. Sprawiał wrażenie zadowolonego
kota. który właśnie zjadł na kolację złotą rybkę z
akwarium.
- Świetnie - powiedział, kładąc duże dłonie na jej
ramionach. -I chciałbym z kimś to uczcić.
Pokręciła głową.
- Nie masz dziewczyny?
- Trudno ją zadowolić. Ciągle mi mówi, że woli
kowbojów.
. - Bo tak jest.
- Chcę spróbować skłonić ją do zmiany zdania. -
Musnął
wargami jej usta.
- Nie - powiedziała, ciesząc się pocałunkiem. Kiedy
uniósł
głowę, dodała: - Nie możesz.
- Czego nie mogę?
- Nakłonić jej do zmiany zdania.
- Jestem bardzo upartym
mężczyzną.
Ari próbowała się cofnąć.
- To nie przyniesie ci nic dobrego.
- Zjedz dziś ze mną kolację i opowiedz mi o
wszystkim.
Roześmiała się.
- Max, zostańmy przyjaciółmi.
- Nie potrzebuję kolejnego przyjaciela.
- Zjem z tobą kolację - powiedziała. Wiedziała, że
nie po
winna się zgodzić, ale nie mogła się oprzeć pokusie. Był
zabawny, rozśmieszał, ją, a jeśli uda się jej go
powstrzymać od całowania, wszystko będzie dobrze. -
Ale musisz przestać mnie ciągle całować.
- Dlaczego? To bardzo przyjemne.
- Ponieważ będziemy przyjaciółmi - oświadczyła po
prostu.
Żaden inny związek z rybakiem nie wchodził w grę.
- Nie potrzebuję więcej przyjaciół - powtórzył. -
Chcę
ciebie.
- Nie możesz mnie mieć. Za parę tygodni wracam do
domu.
- Może sprawię, że zmienisz zdanie - upierał się.
- Nie. - Ari odwróciła się do niego, a jej brązowe oczy
nagle
spoważniały: - Nie możesz, Max. Ja nie chcę tu
zostać. Nie
zamierzam spędzić reszty mego życia w Galilee,
czekając na
statki wracające z rejsu.
Zmarszczył brwi.
- Nie chodzi tylko o góry,
prawda?
Ari przytaknęła.
- Zrozum. Nie jestem właściwą kobietą dla ciebie.
- Jednak wybierz się ze mną na kolację.
Porozmawiamy
otym.
Zrobimy więcej, postanowiła Ari, myśląc o gazecie
wciśniętej do torby.
- Dasz mi trochę czasu, żebym się ogarnęła?
- Czy półtorej godziny ci wystarczy?
Skinęła głową i Max odszedł. Wsiadł do swej
półciężarówki i pojechał do Pier. Oddał książki do
biblioteki, a potem poszedł do sklepu, by zrobić zapas
jedzenia, bo za dwa dni znów wypływał w morze. Sądząc
po stosie papierów czekających na niego na biurku w
fabryce, wkrótce powinien zostać w domu
i zadbać o interesy. Z Arianną u boku mogłoby to
okazać się
łatwiejsze.
Potrzebował jej. Na samą myśl o jej delikatności,
brązowych oczach, sposobie, w jaki jej wargi reagowały
na jego pocałunki, ogarniało go podniecenie. Działała na
niego jak żadna inna kobieta. Podczas długich godzin
połowów nie znalazł czasu na to. by pomyśleć, jak ją o
tym przekonać. Zyskał tylko pewność, że musi to zrobić.
ROZDZIAŁ 5
- Znalazłam idealne rozwiązanie. - Ari nachyliła się
do Maxa. Usiłowała nie zwracać uwagi na romantyczną
atmosferę tonącej w półmroku sali restauracyjnej, której
okna wychodziły na
ocean. Między nimi, na małym okrągłym stoliku,
migotał płomyk świecy.
- Rozwiązanie czego?
- Naszego problemu.
- Niech zgadnę. - Max uśmiechnął się. - Wrócisz
dziś ze
mną do domu i zostaniesz tam przynajmniej pięćdziesiąt
lat.
- Bądź poważny.
- Jestem poważny - powiedział Max spokojnie i
odstawił
kieliszek z winem na obrus w kolorze kości słoniowej, po
czym
ponownie spojrzał na Ari.
Zawahała się. Nie wierzyła mu ani przez chwilę,
ale nie można mu było odmówić uporu.
- Niełatwo ci zawierać znajomości z kobietami,
prawda?
Widząc jego minę, miała ochotę wybuchnąć śmiechem.
- Przyznaję, że ten epizod w kościele nie wystawia mi
najlepszego świadectwa. To, że zachowałem się nieco
gwałtownie, nie znaczy jednak, że nie mam się z kim
umawiać. Po prostu aż dc teraz nie poznałem tej jedynej.
- Zamierzam ci pomóc. Wszystko obmyśliłam.
- Ciekawe - rzucił Max z przekąsem - jak zdołałaś to
zrobić
w parę godzin.
- Zaczerpnęłam pomysł z gazety. - Z satysfakcją w
głosie
zapowiedziała: - Ogłoszenia towarzyskie.
- Och, nie. - Max był przerażony. Zupełnie jakby
zasugerowała wystawienie go na aukcję.
- Dlaczego nie? Mógłbyś szczegółowo określić, jaki
typ kobiety ci odpowiada.
- To za bardzo przypomina zamówienia z katalogu.
- Masz lepszy pomysł?
- Tak. Zapomnij o tym i chodź ze mną.
Ari wyciągnęła z torebki mały notes i ołówek.
- Wolny mężczyzna - odczytała - pragnie stałego -
interesu
je cię stały związek, prawda?
- Och, jak najbardziej.
- Samotny mężczyzna pragnie stałego, nie, lepiej
trwałego
związku z właściwą kobietą. - Max obrzucił ją wściekłym
spojrzeniem. Przerwała, by zapytać: - Masz jakieś
szczególne wymagania?
- To znaczy?
- Wzrost, waga, wiek, wspólne zainteresowania?
- Ile masz lat?
- Trzydzieści dwa, ale...
- Świetnie. Więc powinna mieć trzydzieści dwa lata. -
Skinął
w kierunku notesu. - Lepiej zacznij pisać.
- Co dalej? - Posłusznie wzięła ołówek.
- Podobają mi się wysokie blondynki.
- To wszystko? - Ari poczuła w sercu ukłucie
zazdrości.
- Myślę. - Max sprawiał wrażenie mężczyzny, który
właśnie przypomina sobie namiętne przygody. -
Rude też - do-
dał. Do stolika podeszła kelnerka, pytając, czy zamawiają
deser.
-Ari?
- Sernik i kawę, proszę.
- Dla mnie to samo - rzucił Max.
- Coś jeszcze? - Ari stukała długopisem w kartkę.
- Nie zamierzam informować cię o moich
szczególnych
zainteresowaniach, Ari.
- A jaki jest twój stosunek do dzieci? Wiele kobiet to
samotne
matki.
- Nie mam nic przeciwko dzieciom.
- Lubi dzieci - zanotowała. - A co z paleniem?
- To nieważne. - Wzruszył ramionami. - Rozumiem
cudze
grzeszki.
- Tolerancyjny, tak?
- Twoje słowa.
Zerknęła na
notatki.
- To powinno wystarczyć.
- Co z tym zrobisz? Nie mówiłaś poważnie,
prawda?
Ari uśmiechnęła się do niego.
- Bardzo poważnie, kapitanie. Ogłoszenie będzie
poufne,
podasz mi numer skrytki na poczcie.
- To nie ukaże się w „Providence Journal", prawda?
- Nie. Wychodzi specjalna gazeta z ogłoszeniami tego
typu.
Bardzo porządna gazeta.
Kelnerka przyniosła sernik i Max, wciąż niepewny, jak
zareagować, chwycił za widelczyk.
- Dodaj coś o namiętności, dobrze, Ari?
Zrobiło jej się gorąco na myśl o namiętnych
uniesieniach
Maxa z inną kobietą - wysoką, dobrze zbudowaną
blondynką - ale szybko odsunęła od siebie tę myśl. Nie
powinna sobie pozwalać na zazdrość. Gdyby Max zajął
się kimś innym, ona mogłaby spokojnie sprzątać strych,
gotować zupę rybną i opuścić Rhode Island tak szybko,
jak to możliwe. Nie potrzebowała przystojnego,
seksownego kapitana. Na jej liście odpowiednich
kandydatów z pewnością nie figurowali kapitanowie.
Max odsunął talerzyk.
- To nie zadziała, przecież wiesz.
- Dlaczego nie?
- Chcę ciebie. Nikogo innego.
W tej bezpośredniości było coś zniewalającego.
Błękitne oczy wyraźnie ją prowokowały. Ari zmusiła się
do lekkiego tonu.
- Nawet mnie nie znasz.
- Będziemy mieli mnóstwo lat, by poznać się
wzajemnie.
- Max...
- Daj sobie spokój z tym ogłoszeniem. - Wziął do ręki
filiżankę z kawą. - To będzie niezapomniane lato.
Arianna była skłonna przyznać mu rację. Bieg wydarzeń z
pewnością na to wskazywał. Podsunęła mu notatnik.
- Zgódź się. Chociaż spróbuj.
Max patrzył na nią przez długą chwilę.
- Właśnie o to cię prosiłem.
- A więc? - Poczuła, że pieką ją policzki, ale nie
spuściła
wzroku.
- Nie sądzę, byś w całym stanie znalazła choć jedną
kobietę.
którą bym wolał od ciebie. To strata czasu.
- Musisz się częściej umawiać na randki.
- Tak właśnie uważam.
- Więc?
- Dobrze - zgodził się, nie patrząc na nią. - Możesz
dać to
ogłoszenie. Co nie znaczy, że zrobię coś z
odpowiedziami. Jeśli w ogóle jakieś będą.
- W porządku.
To podejrzane, że tak nagle zmienił zdanie. Może coś
knuje?
- Mam skrytkę na poczcie w Narragansett. - Podał jej
numer.
- Ale za ogłoszenie zapłacisz ty.
Skinęła głową.
- To się opłaci.
- Może - powiedział Max. - Chyba po prostu
poczekamy
i się przekonamy, prawda?
Musiała czekać do poniedziałku, kiedy z powodu mgły
łodzie kołysały się bezczynnie w porcie, a chłopcy łazili po
domu i wyjadali zawartość lodówki.
- Już czas - zakomunikowała Ari. - Idziemy na górę
sprzątać
strych.
Popatrzyli na nią z niedowierzaniem.
- Musimy przygotować się do wyprzedaży.
Zamieściłam
ogłoszenie w „Narragansett Times", więc nie możemy się
wycofać. I pożyczyłam drabinę. We czwórkę
powinniśmy przynajmniej zacząć. W przeciwnym razie
wyrzucę wszystkie wasze
rzeczy, nie wyłączając dwunastu roczników „Playboya".
Woleli się nie spierać. Po paru godzinach Ari była
brudna, zmęczona i kichała od kurzu. Ojciec ustawił
swego pikapa przy tylnych drzwiach, ekipa nosiła śmiecie
i robiła kursy na wysypisko. To, co nadawało się do
sprzedania, powędrowało do garażu, by tam czekać na
wycenę. Wreszcie chłopcy zaczęli błagać o litość.
Ale Ari nie miała litości. Przyjechała do domu tego
lata, by zrobić porządki, i nie zamierzała spocząć, póki
nie doprowadzi pracy do końca.
Peggy była w Galilee i nie spodziewano się jej przed
kolacją. Słysząc jej głos w drzwiach, synowie westchnęli
z ulgą.
- O Boże -jęknęła wciąż zdyszana Peggy. - W całym
swoim
życiu nie widziałam takiego bałaganu!
-- Nie uwierzyłabyś, ile wyrzuciliśmy.
- Chyba nie. - Peggy usiadła i popatrzyła uważnie na
pokrytą kurzem córkę. - Lepiej idź się umyć.
Ari pokręciła głową.
- Najpierw musimy skończyć. Trzeba wywieźć
to na
śmietnik.
- Naprawdę powinnaś się umyć.
- Dlaczego?
- Wrócił twój kapitan. Powiedziałam mu, że dziś
wieczorem
będziesz w domu.
- Och, mamo. - Dlaczego matka wtrąca się w jej
sprawy?
- Wolałabym, żebyś tego nie mówiła.
- Myślałam, że jesteście... przyjaciółmi.
- Właśnie tak. Jesteśmy przyjaciółmi.
- No cóż - prychnęła matka -jak mogę lekceważyć
mężczyznę, który najwyraźniej chce się widywać z moją
córką? Czy
twoim zdaniem powinnam odprawiać go z niczym, kiedy
pojawia się w sklepie i pyta o ciebie?
- Tak. - Ari była ciekawa, czy Max zajrzał do
skrytki na
poczcie. Zamieściła ogłoszenie w ubiegłym tygodniu
i nie
ostrzegła go, że skrytka będzie wkrótce kipiała od ofert
nieznanych kobiet. Nie widziała Maxa od dziesięciu dni.
Dziesięciu
bardzo długich dni.
- Cóż, nie zrobiłam tego. Doprowadź się do
porządku, a ja
dopilnuję, żeby chłopcy dokończyli. Wykonałaś kawał
roboty.
Arianno. Cieszę się, że początek mamy już za sobą.
Sama myśl
o sprzątaniu tego miejsca prześladowała mnie po nocach.
Ari poklepała matkę po ramieniu.
- Nie martw się. Masz przecież sześcioro dzieci -
czasami
musimy ci pomagać.
- Chyba tak. Pomogłabyś mi, gdybyś była miła dla
Maxa.
- Zawsze jestem dla niego miła. - Ari pomyślała o ich
pocałunkach.
- To dobry człowiek, córeczko.
- Wiem, mamo, ale wkrótce wracam do domu i nie
mogę
wiązać się z Maxem, niezależnie od tego, jaki jest.
Peggy westchnęła.
- Rób, jak uważasz, kochanie, ale uciekasz z Rhode
Island od
śmierci Eddiego. To nie pomoże ci zapomnieć o
przeszłości.
- Tak jest łatwiej - mruknęła Ari. - A to wszystko,
czego
potrzebuję.
- Ty i Eddie byliście sobie bliscy, bardzo bliscy i
wiem, że
bardzo go kochałaś.
Ari w milczeniu skinęła głową.
- Czas już, żebyś zamknęła ten rozdział swojego
życia.
Osiem lat samotności to dosyć.
- Nie jestem samotna.
- Nie? - Peggy uniosła brwi.
- Nie - powtórzyła stanowczo córka.
- Masz trzydzieści dwa lata, nie masz męża,
kochanka,
dzieci.
- Dziękuję, że mi to przypominasz.
Peggy drgnęła.
- Nie zamierzałam ranić twoich uczuć. Chcę tylko,
żebyś
była szczęśliwa.
- A ja muszę sama decydować o swoim szczęściu. - Z
tymi
słowami Ari wyszła z pokoju i poszła na górę. Usiadła na
łóżku,
powtarzając sobie, że ma trzydzieści dwa lata. Ku swej
wściekłości
czuła się jak trzynastolatka. Jakim cudem rodzina
mogła w parę sekund zmienić poważną panią profesor w
głupiutkie, samotne dziecko?
Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi.
- Proszę.
Na progu stała matka.
- Chciałam cię przeprosić. To wszystko dlatego, że
tęsknimy
za tobą.
Ari ogarnęło wzruszenie. Lepiej być kochanym za
bardzo niż wcale. Choć bywały dni, kiedy rola średniego
dziecka w tak dużej rodzinie omal nie doprowadzała jej
do obłędu.
Niecałą godzinę później Max stał przed drzwiami
domu Simone'ów, czekając, aż ktoś je otworzy. Ari musi
wyciągnąć go z tego zamieszania. Jednakże kiedy
otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do niego, a w jej
ciemnych oczach pojawiły się wesołe iskierki, przestał się
złościć. Wyglądała i pachniała cudownie, jakby właśnie
wyszła spod prysznica. Miała na sobie różową sukienkę
sięgającą kolan. Max stłumił instynkt jaskiniowca i zrobił
obojętną minę.
- Witaj, kapitanie.
- Witaj - odparł, zdobywając się na oszczędny
uśmiech.
Cofnęła się o krok, by go wpuścić, ale nie ruszył się z
miejsca.
- Nie przyszedłem z wizytą, Ari. Ubiegłej nocy
zawinęliśmy
do portu, a ja właśnie wracam z poczty.
Nie musiał mówić nic więcej.
- De?
- Cała sterta. Nie sposób policzyć.
- Gdzie je masz? - Ari wyglądała na zadowoloną.
- W samochodzie. Jeszcze ich nie otwierałem.
- Och, to dobrze. Czekałeś z tym na mnie?
- Wahałem się, czy nie wyrzucić ich do śmieci i
zapomnieć
o tym zwariowanym pomyśle.
- Ale nie zrobiłeś tego.
- Zacząłem się zastanawiać, co, u diabła, ze sobą
pocznę, gdy
wrócisz do Indiany.
- Do Montany - poprawiła.
- Nieważne. - Wzruszył ramionami. - Pewnie będę się
czuł
samotny.
- Za dziesięć sekund będziesz naprawdę samotny,
jeśli nie
przestaniesz mi dokuczać.
- Chcesz zobaczyć listy?
- Musisz pytać?
- To prawdopodobnie bardzo osobiste wyznania. Mogą
przy
prawić cię o zazdrość.
- Postaram się opanować. Chodź, zobaczymy, czy są
jakieś
odpowiednie kandydatki.
Zmarszczył czoło.
- To nie jest taki dobry pomysł, Ari.
- No, no, ale z ciebie smaczny kąsek! - zauważyła na
widok
stosu listów na skórzanym siedzeniu samochodu Maxa.
Wzięła
do ręki jedną z kopert. Pachniała ciężkimi perfumami -
Niezłe.
Zacznijmy od tej.
- Nie tutaj - mruknął. - Nie mam zamiaru siedzieć w
tym
rozgrzanym samochodzie. Nie zamierzam też przeglądać
tych
listów w towarzystwie twej rodziny.
- A więc gdzie?
- Na pokładzie kutra.
- Teraz?
Pokręcił głową.
- W tym tygodniu przypada Święto Floty.
Jak mogłaby zapomnieć. Święto rybaków w ciągu
ostatnich
dwudziestu lat zdobyło dużą popularność wśród turystów.
Z uroczystości błogosławienia łodzi przerodziło się w
turystyczny weekend z przyjęciami na statkach, paradą w
zatoce, a nawet biegiem ulicznym na dystansie kilkunastu
kilometrów.
- Wiem.
- Przyjdź na „Lady Million". Spędzimy ten dzień
razem.
- Nie przepadam za oceanem - powiedziała z
nadzieją, że
Max zmieni zdanie.
- A więc wyrzucę listy za burtę.
- Jesteś niemożliwy - rzuciła ze śmiechem.
Max obchodził ją coraz bardziej. Jednak nie
powinna się w nim zakochiwać, nawet jeśli był kimś
szczególnym, wspaniałym, kimś, kto zasługiwał na
więcej niż puste noce na morzu ze swoimi kumplami
rybakami.
- No, kochanie, co ty na to?
- Nie jestem twoim kochaniem.
- Tak mi się powiedziało.
Ari zastanawiała się przez chwilę. Tak czy inaczej nie
zostawiono by jej w spokoju. Zdecydowanie wolała
spędzić ten dzień z Maxem. Rodzina działała jej na nerwy
bardziej niż kiedykolwiek.
- Zgoda - odparła wreszcie.
- Nie obiecywałem, że się z którąś z nich umówię.
Popołudniowe słońce przypiekało ramiona Ari.
Siedziała na
pokładzie
kutra
i
obserwowała
mężczyznę
przechylającego się przez reling. Starannie pogrupowała
listy na trzy kupki: „Nigdy w życiu", „Być może" i
„Warte uwagi". Teraz wzięła do ręki ostatnią kupkę i
potrząsnęła listami w kierunku Maxa.
- Jak myślisz, co to jest? Zbiór wypracowań z siódmej
klasy?
Te kobiety chcą cię poznać.
- Ale ja nie mam na to ochoty.
Ari westchnęła, położyła stosik obok siebie i
poprawiła górę żółtego kostiumu. Jedno ramiączko
wciąż się zsuwało, więc w końcu dała spokój i zostawiła
je tam, gdzie było.
- Spalisz się, jeśli nie będziesz ostrożna.
- Jestem ostrożna.
- Dobrze się bawiłaś?
- Tak. - Uśmiechnęła się do Maxa. - To był udany
dzień.
- Ku jej zaskoczeniu była to prawda. Spotkała starych
przyjaciół,
poznała nowych i na zmianę z Barbarą pełniła na kutrze
obowiązki gospodyni. Ciekawy dzień, taki, o którym
opowie po
powrocie przyjaciołom z uczelni.
- Mogliśmy popłynąć z resztą towarzystwa na Block
Island.
- Nie, dzięki. Wolę tkwić w doku.
- Cuchnie.
Pociągnęła nosem.
- Nigdy nie zwracam na to uwagi.
- To dobrze. - Podszedł do niej. Ależ był przystojny,
w zniszczonych dżinsach i podkoszulku koloru letniego
nieba o poranku. - Masz ochotę na kanapkę z indykiem?
Ari pokręciła głową.
- Nie jadłeś lunchu?
- Nie miałem czasu.
- Byłeś zbyt zajęty rozmowami.
- Lubię to.
- Porozmawiasz ze mną? - spytała, świadoma, że
stąpa po
grząskim gruncie, ale okulary słoneczne zakrywały jej
oczy, więc
mogła zdobyć się na odrobinę odwagi.
- Nie o tych kobietach. - Odsunął stos kartek i usiadł
naprzeciwko Ari, kolanami niemal dotykając jej kolan.
- Uważaj - ostrzegła, zgarniając listy. - Wiatr je
porwie.
- Świetnie.
- Zawarliśmy umowę.
- Tak. Pozwoliłem ci otworzyć je, jeśli przyjdziesz.
- To nie wszystko, Max.
Zdjął jej okulary i położył na pokładzie.
- Nie zamierzam szukać kobiety, której bym pragnął
tak jak
ciebie, Ari. Nieważne, ile kopert otworzysz, na ile
kupek je
podzielisz czy ile ogłoszeń zamieścisz w gazecie. - Jego
wargi
były zbyt blisko jej ust, ale Ari nawet nie drgnęła. Po
prostu
patrzyła na nie, gdy on ciągnął: - Pragnę ciebie, Arianno
Simone.
Musisz to sobie wreszcie uświadomić.
Lekko dotknęła jego twarzy - nie wiedziała, czy
chodziło jej o to, by przestał mówić, czy chciała go do
siebie przyciągnąć. Pamiętała ciepły dotyk tych warg na
ustach i żar jego ciała tamtej nocy na plaży. Wydało jej się,
że było to tak dawno temu. . Zbyt dawno.
Lekko dotknął jej warg. Pocałunek skończył się, zanim
zdołała zareagować. Powtórzył to kilkakrotnie, aż w
końcu dotknęła jego policzka w niemej prośbie.
Niebaczna na nic.
Kiedy poczuł, że mu odpowiada, pogłębił pocałunek i
pociągnął ją ku sobie, aż wreszcie osunęli się na twardy
pokład kutra. Uniosła dłoń ku szyi Maxa. Niemal nie
czuła pod sobą desek ani zwoju lin, który drapał jej łokieć.
Pocałunek trwał. Miała wrażenie, że są jednością i że
tak będzie już zawsze.
Niepokojąca myśl. Ari usiłowała się opanować, ale
czuła, że wpada w pułapkę namiętności. Choć ciało
mówiło jej, że pragnie Masa, i to teraz, desperacko
próbowała to zignorować.
To nie był odpowiedni moment. A ten mężczyzna nie
był właściwym mężczyzną.
Uniósł głowę, zupełnie jakby wyczuł jej opór. Błękitne
oczy spoglądały na nią. Sprawiał wrażenie szczęśliwego.
- Widzisz?
- Co?
Zawahał się. Ari odniosła wrażenie, że Max nie powie
tego, co zamierzał.
- Mówiłem ci, że będziesz się dobrze bawić.
- Mhm. - Pogładziła jego włosy i westchnęła. -
Myślę, że
powinieneś teraz ze mnie zejść.
- Ależ to najlepsza część dnia - leżeć na tobie na
pokładzie
kołyszącego się statku. - Uśmiechnął się szeroko. -
Nawet nie
musimy się ruszać.
- Nie czuję żadnego kołysania - zaprotestowała, ale
go nie
odepchnęła. Przez kilka chwil pozwoliła sobie na
rozkoszowanie
się dotykiem ciała Maxa.
- Mmm - zamruczał, pokrywając jej szyję lekkimi
pocałunkami. - Może to było tylko pobożne życzenie.
- Co by powiedzieli ludzie, gdyby nas teraz zobaczyli?
- Powiedziałbym, że upadłaś i sprawdzam, czy się nie
potłukłaś. - Uniósł głowę i oparł się na łokciu, ściągając
wolną ręką
drugie ramiączko kostiumu z ramienia Ari. - Nie widać tu
żadnych śladów - powiedział przeciągle.
- Dotknij czegoś poza moim ramieniem, a będzie po
tobie.
- Zaryzykowałbym. - Ciepła, szorstka dłoń zatrzymała
się po
wyżej łagodnej wypukłości piersi. Palcem obrysował górę
kostiumu.
Ari doszła do wniosku, że czas już położyć kres tym
igraszkom. Kochać się z Maxem byłoby z pewnością
wspaniale, zdawała sobie jednak sprawę, że pociągnęłoby to
za sobą coś więcej niż jedną wspólną noc.
- Przepraszam, kapitanie - odchrząknęła z udaną
swobodą,
próbując się uwolnić.
Max przesunął się i położył na plecach, wpatrzony w
ciemniejące niebo.
- Głodna?
- O, tak. - Nagle zrobiła się głodna. - A ty?
- Ja też.
- Co wybieramy?
- Może być włoska kuchnia? - zaproponował po
namyśle.
- Dobrze. - Ari pochyliła się i pocałowała go w
policzek.
- Zostaniemy przyjaciółmi?
- Niezupełnie - powiedział przeciągle, obserwując, jak
Ari składa listy „Warte uwagi". - Co zamierzasz z nimi
zrobić?
- Schowam je do twego samochodu.
- Chodźmy. Pojedziemy do Terminesi. Jeśli nie
chcesz
się ze mną kochać, możesz mi przynajmniej zafundować
sandwicza.
Kupiłaby mu wszystko. Najpierw musiała się przebrać,
więc zawiózł ją do domu i poczekał, aż włoży letnią
sukienkę. Kiedy zeszła na dół, rodzice promienieli.
- Ładna z nich para, Rusty, jak sądzisz? - Peggy
wyglądała,
jakby miała za chwilę eksplodować z nadmiaru szczęścia.
- Tak - przytaknął ojciec.
- Cóż, cieszę się, że jesteście szczęśliwi. - Przesłała
im dłonią pocałunek i chwyciła Maxa za rękę.
- Doprowadzają mnie do szału - mruknęła już na
zewnątrz.
- A co ze mną? - spytał Max, kiedy szli przez
trawnik do
samochodu.
Spojrzała na niego. Ciekawe, czy znów żartuje.
Pewnie tak.
- Ty też doprowadzasz mnie do szału.
- To dobrze - zauważył, otwierając przed nią
drzwiczki. -To
powinno działać w obie strony.
Przez resztę wieczoru traktował ją jak starszy brat. Od
czasu do czasu żartował, przedstawiał ludziom, którzy
patrzyli ciekawie na nich dwoje siedzących razem w
popularnej restauracji. Kiedy do zatłoczonego lokalu
weszli Roscoe i Ruthie, Max pomachał do nich.
- Co robisz? - spytała Ari.
-
Może zechcą się do nas przyłączyć - odparł Max.
Wkrótce do restauracji zajrzeli Joey i Jimmy. Chłopcy
przy
stawili do stołu kolejne krzesła.
- Może zadzwonisz do moich rodziców i zaprosisz ich,
żeby
wpadli?
Max wzruszył ramionami.
- Przewrażliwiona?
Ari roześmiała się z przymusem. Była teraz otoczona
rodziną. Powinno ją to zdenerwować, okazało się nawet
zabawne. Ruthie, zazwyczaj cicha, opowiedziała
historyjkę o zupie rybnej i jednym z niezadowolonych
klientów Peggy i wszyscy pokładali się ze śmiechu.
Jimmy i Joey naciągnęli Maxa na pizzę, a kiedy do
restauracji weszli Russ i Karen, Ari poddała się.
- Brak nam Kevina - powiedziała w pewnej chwili.
- Opiekunka do dziecka zachorowała - wyjaśniła
Karen. -
Jeśli uda im się znaleźć kogoś innego, spotkamy się z nimi
o dziewiątej w kinie.
- Co grają?
- Ten nowy film z Melem Gibsonem.
Ari poczuła, że Max lekko dotyka jej szyi. Odwróciła
się ku niemu, ocierając się udem o jego udo.
- Masz ochotę iść do kina? - Pogładził ją po
ramieniu.
Wyobraziła sobie wbrew woli, jak siedzą razem w
ciemnej
sali. Brzmiało to bardziej zachęcająco, niż była skłonna
przy
znać.
- Naprawdę lubię Mela Gibsona.
- Możemy się przyłączyć? - spytał.
- Czemu nie - odparła Karen. - Im więcej, tym
weselej.
Ari nie sądziła, że będzie się dobrze bawić, a jednak.
Od lat
już nie spędziła tyle czasu ze starszymi braćmi.
Joey i Jimmy też postanowili wybrać się do kina i
niczym dzieci wymieniali komentarze i kłócili się o
prażoną kukurydzę.
Po kinie stali w kolejce po lody i jedli je z waflowych
rożków. Wreszcie przeszli przez ulicę, usiedli na murku i
gapili się na nielicznych turystów. Nawet kiedy reszta
towarzystwa podążyła do samochodów, Ari czuła się
dobrze z Maxem u boku.
- Dzięki - powiedziała w pewnej chwili.
- Za co? - zdziwił się.
Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, jak to ująć w
słowa. W jakiś dziwny sposób w ciągu jednego
zgiełkliwego letniego wieczoru znów stała się częścią
rodziny. Nie miała pojęcia, jak bardzo jej tego brakowało.
Miło było wrócić do korzeni. Wiedzieć, że może, jak w
piosence, wyciągnąć rękę i dotknąć kogoś bliskiego.
Dobrze, że przypomniano jej, że należy do rodziny, bez
względu na to, gdzie mieszka.
Montana. Sam dźwięk tego słowa sprawił, że
zatęskniła
ZŁ
Górami
Skalistymi
i
równinami
rozciągającymi się u ich podnóża. Po powrocie do domu
wślizgnęła się do łóżka i naciągnęła prześcieradło na
nagie ciało. Na skórze osiadła wilgoć.
Montana. Chłodne, suche powietrze i pogodne dni bez
mgły. Zaspy śniegu w zimie, ostry wiatr z Kanady, który
zapierał dech. gdy brnęła uliczkami kampusu na wykłady.
Próbowała skoncentrować się na zimie w Bozeman,
lecz w jej myśli wdarła się twarz Maxa. Niemal
żałowała, że nie leży na
pokładzie kutra rozciągnięta pod twardym ciałem Maxa. Z
drugiej strony była rada, że nie posunęła się za daleko i
nie
została
kochanką Maxa.
Od końca lata dzieliło ją tylko kilka tygodni. Musiała
zachowywać rozsądek bez względu na to, jak bardzo
pragnęła bliskości ciała przystojnego kapitana.
ROZDZIAŁ 6
Ari zmierzyła wzrokiem stos rupieci na trawniku przed
domem i westchnęła.
- Ciekawa jestem, co za masochista wynalazł
wyprzedaże.
- Pewnie ktoś taki jak my, mający rodziców, którzy nie
wy
rzucali niczego przez czterdzieści lat - odparł Roscoe.
- Wszystko wyceniłam. Górna granica to pół dolara.
- Z wyjątkiem kijów golfowych taty.
- Których nigdy nie używał. - Ari uśmiechnęła się. -
Raz
. rybak, zawsze... - Ari umilkła na widok znajomej
półciężarówki, która zatrzymała się przy krawężniku.
Wysiadł z niej Max. trzymając w ręku dwa pudełka
pączków.
Nie wierzyła, że Max naprawdę ma ochotę dać się
wciągnąć w garażową wyprzedaż Simone'ów. Wyszła
mu naprzeciw i uświadomiła sobie, jak cieszy ją jego
widok. Wspaniale wyglądał w błękitnych dżinsach i
grubym beżowym swetrze. Nagle poczuła się zaniedbana,
mając na sobie stare dżinsy, wystrzępione tenisówki i
podkoszulek któregoś z braci.
- Proszę, kochanie. W polewie czekoladowej, jak
obiecałem
- Max podał jej jedno z pudełek. Patrzył przez chwilę na
jej usta.
zupełnie jakby się zastanawiał, czy ją pocałować na oczach
całej
rodziny, ale poprzestał na uśmiechu. - Brakowało mi cię
wczorajszego wieczoru - szepnął jej do ucha.
- Jak to?
Przerwał im Joey, który podszedł i poklepał Maxa po
ramieniu.
- Nie spodziewałem się, że zobaczę cię tak rano,
staruszku.
- Staruszku? - roześmiała się Ari.
- Wszystko skończyło się dość wcześnie. - W głosie
Maxa
brzmiało ostrzeżenie. Zastanawiała się, o co chodzi.
Gdzie byli
wczoraj wieczorem?
- Zrobiłem tak, jak obiecałem - powiedział Max,
zwracając
się do Ari, kiedy Joeya przywołała matka.
- To znaczy?
- Zadzwoniłem do jednej z pań, które
odpowiedziały na
: głoszenie. - Max zrobił zakłopotaną miną.
Ari nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Nie
zrobiła żadnej z tych rzeczy. Po prostu patrzyła w
oczekiwaniu.
- I?
- Umówiliśmy się na drinka w Coast Guard House.
- I?
- Ma szesnaście kotów i osiem psów. Opowiedziała
mi, jak
się nazywają i tak dalej.
- Och, Max.
- Naprawdę lubię zwierzęta, ale dwadzieścia cztery
to dla
ranie za dużo. Jednak okazała się piękna i naprawdę bardzo
miła.
- Jest weterynarzem? - Ari z trudem zwalczyła
ogarniającą
ją zazdrość.
- Asystentką weterynarza. Chyba zabiera do domu
każde
zbłąkane zwierzę, które ma być uśpione.
- Arianno! - Głos Peggy niósł się w parnym
powietrzu. -
Na ile wyceniłaś to żelazne łóżko? Chyba odpadła od
niego metka.
- Już idę - odkrzyknęła Ari, usiłując sobie przypomnieć
cenę
starego grata. Jeśli Max odpowiedział na jeden z listów, to
zna
czy, że zmienił zdanie. Czy był to list, który wsunęła
mu do
kieszeni w ubiegły weekend? Nagle zaczęła się
zastanawiać, co
się stało z pozostałymi. Odwróciła się, by go o to
spytać, ale
Peggy podeszła ciężko przez trawnik.
- Ludzie zaczynają się schodzić, a ja nie mam zbyt
wiek
drobnych - powiedziała.
- Włożyłam trochę dwudziestopięcio- i
dziesięciocentówek
do szuflady w komodzie. - Ari uspokoiła matkę. - Zjesz
pączka?
Peggy pokręciła głową.
- Na razie nie mam czasu, ale lepiej zanieś je do
kuchni, bo
ludzie pomyślą, że są na sprzedaż.
- Racja.
Ari dotknęła ramienia Maxa.
- Napijesz się kawy, zanim się zacznie?
- Nie mogę zostać, ale przyjadę później. Nie rób
żadnych
planów na wieczór.
- Pewnie nie uda mi się uwolnić do wieczora -
mruknęła na
widok samochodów zatrzymujących się przed domem. Nie
spodziewała się takich tłumów na zwykłej wyprzedaży. -
A może
nawet do północy.
- Schowaj się w kuchni i zjedz pączka - poradził.
- Wejdziesz ze mną do
domu?
Zerknął na zegarek.
- Zgoda, ale tylko na chwilę. Mam mnóstwo pracy w
fabryce.
- Jesteś bardzo zajęty, prawda?
Max skinął głową, idąc za nią do kuchni.
- Japończycy to ważni klienci. Nagle staliśmy się
między
narodową firmą.
- Czy to dobrze? - Nalała sobie kawy. Peggy,
przekonana, że
w sobotni ranek jej dzieci muszą dostać coś na
przebudzenie, zaparzyła dzbanek wystarczający na
trzydzieści filiżanek.
- Zarabianie pieniędzy jest zawsze korzystne. Ciężko
jednak
nadążyć z pracą. W tym tygodniu wypłynął Jerry -
naprawdę nie
możemy sobie pozwolić na trzymanie kutra w porcie.
- A ty uwielbiasz połowy, prawda? - Ari znała
odpowiedź,
zanim spytała.
- Bardziej niż cokolwiek - odparł, muskając jej
włosy. -
Chodź tutaj.
-
Lepiej nie - pokręciła głową - mam mało czasu.
Jednak przytulił ją i pocałował mocno w usta, po czym
wypuścił z objęć.
- Do zobaczenia wieczorem.
- Wybiorę następny list - obiecała.
- Być może - rzucił Max z nic nie mówiącym wyrazem
twarzy.
Szybko wyszedł z kuchni, pozostawiając Ari z filiżanką
parującej kawy i otwartym pudełkiem pączków w
czekoladzie. Nie oczekiwała, że się tak szybko zgodzi.
Czy zabrał asystentkę weterynarza do domu i poszedł z
nią do łóżka? Kobieta opiekująca się tyloma zwierzakami
na pewno jest bardzo miła, troskliwa i współczująca.
Właśnie taka, jakiej potrzebował.
Wyjęła pączka i pocieszyła się na myśl, że może
wieczorem uda jej się skłonić Maxa, by wszystko
opowiedział.
- Arianno, na litość boską! - Do kuchni wszedł przejęty
Rusty.
- Witaj, tato. Chcesz pączka?
- Twoja matka ledwie żyje, a ty siedzisz tu i zajadasz
pączki?
- Wszystko wyceniłam, więc wystarczy tylko
inkasować pieniądze. - Ari machnęła ręką w stronę drzwi.
- Sześcioro z klanu
powinno wystarczyć.
Nie całkiem przekonany Rusty zajrzał do pudełka i
wziął pączka.
- Widziałem wóz kapitana.
- Właśnie wyszedł.
- To dobry człowiek - powiedział ojciec z naciskiem.
- Nie
zrań go.
- Niby w jaki sposób? - zaprotestowała Ari. - On
wie, że
wyjeżdżam za - policzyła w myśli - cztery tygodnie.
- Mogłabyś dostać pracę tutaj, w
college'u.
Nie chciała martwić ojca.
- Chodźmy, tato. Zobaczymy, czy już sprzedali twoje
kije do
golfa.
- Przeklęte kije - wymamrotał pod nosem. - Nigdy
nie mogłem zrozumieć, dlaczego wasza matka myślała,
że chciałbym
dostać coś tak beznadziejnego.
Po paru godzinach na stołach pozostały tylko droższe
rzeczy i rupiecie. Ari zaczęła wyrzucać do dużego
pojemnika na śmieci wszystko co wyceniła poniżej
dwudziestu pięciu centów.
Reszta rodziny znikła. Ruthie i Roscoe pojechali
montować łóżeczka dla dzieci, a inni licho wie gdzie.
Peggy wynajęła wprawdzie kogoś do gotowania zupy, ale
pojechała do sklepu, się upewnić, czy wszystko w
porządku. Podwórze przypominało pole bitwy
pozbawione żołnierzy. Ari nie miała nic przeciwko
sprzątaniu. Dobrze było mieć jakieś zajęcie. Wreszcie
usiadła w ogrodowym fotelu i wsadziła nos w książkę.
Na lunch zjadła czarkę zupy rybnej i dwa pączki, a
wyprzedaż dobiegła końca, wypiła dwie puszki coli i
przeczytała jeszcze jedną książkę. Ciekawe, co
porabia Max. Może do-stał więcej listów? Czy sam
wybrał list od miłośniczki zwierząt, czy był to ten,
który wcisnęła mu w ubiegłym tygodniu? O czym
pisały te kobiety? Czy Max przeczytał wszystkie listy?
Ojciec wyszedł z domu i podał jej długą białą kopertę.
- Do ciebie - powiedział. - Z Montany.
Ari spojrzała na stempel. List przesłano z Montany, ale
nadano go w Narragansett. Odniosła wrażenie, że nazwisko
nadawcy jest jej znane. Rozcięła kopertę i rozłożyła
jaskrawoczerwony arkusik. Jej • rok padł na ręcznie
wypisane zaproszenie na spotkanie z okazji piętnasnastej
rocznicy ukończenia szkoły średniej.
Przepraszamy za tak późne zawiadomienie, ale nigdy
nie byliśmy dobrze zorganizowaną klasą, a ponieważ nie
spotkaliśmy się przed pięciu laty, niektórzy z nas doszli
do wniosku, że piętnastka to znakomita okazja!
Wpadnij do Narragansett Inn Lounge w piątek
trzeciego sierpnia o siódmej wieczorem. Spotkasz
starych przyjaciół i przypomnisz sobie czas matur!
- Co to takiego, kochanie?
Ari złożyła arkusik i włożyła go z powrotem do
koperty.
- Zaproszenie na spotkanie absolwentów szkoły
średniej.
- A, tak. Zdaje się, że matka przed kilkoma miesiącami
dała
im twój adres. - Poklepał ją po ramieniu. - Powinnaś
częściej
chodzić, odświeżyć stare znajomości.
- Pomyślę o tym. - Nie miała serca mówić mu, że
to bez
u. Nie przychodził jej na myśl nikt, z kim chciałaby
powspominać stare dzieje.
- Ile dziś zarobiliśmy? - Ojciec przerwał jej
rozmyślania.
Ari była wdzięczna za zmianę tematu.
- Przynajmniej trzysta dolarów.
- Nie! - Uśmiechnął się szeroko, potrząsając rudą
brodą.
- To prawda - odpowiedziała mu uśmiechem. - Nie
miałeś
pojęcia, że w domu jest tyle cennych rzeczy, prawda?
- A pozbyłaś się moich kijów golfowych?
- Pozbyłam się. - Rozejrzała się wokół. - Już po piątej.
Powinnam zlikwidować te stoły, ale jestem wykończona.
- Chłopcy zaraz wrócą. Powiem im, żeby się tym zajęli
- zaproponował Rusty. - Dość już zrobiłaś. Lepiej idź
popływać.
- To nie taki zły pomysł - odparła zadowolona. Chłodna
morska
woda to właśnie to, co pomoże jej przestać się nad sobą
rozczulać.
Weszła do domu, naciągnęła żółty kostium, na wierzch
włożyła
obszerny podkoszulek, wzięła kluczyki od samochodu i
ręcznik.
Kiedy znów pojawiła się w kuchni, ojciec nalewał sobie zupę z
garnka stojącego na piecyku. - Wrócę za półtorej godziny.
Może kupię
sobie sandwicza. Potrzebujesz czegoś?
Pokręcił głową.
- Myślałem, że wychodzisz wieczorem z kapitanem.
- Jeśli zadzwoni, powiedz mu, że będę o
szóstej.
Rusty skinął głową zadowolony.
- Tak, powiem mu. Na pewno zadzwoni.
Może, pomyślała Ari. A może odpowiada na kolejny
list. Przecież o to mi chodzi, upomniała się. Sama to
zorganizowałam. Najwyższy czas zwalczyć tę dziecinną
zazdrość.
Przed upływem dziesięciu minut była już na plaży. Ari
lubiła Narragansett o tej porze, bo było prawie puste.
Matki i dzieci poszły do domu na obiad, narciarze wodni
wreszcie się zmęczyli, a świeżo opalone nastolatki były w
pracy albo na randkach. Stanęła bosymi nogami na
ciepłym piasku i spojrzała na gładką powierzchnię
oceanu. Było niemal bezwietrznie, a niebo tworzyło
wspaniałą kompozycję purpurowych różowości i błękitów.
Jeszcze godzina i będzie zbyt chłodno na kąpiel. Ari rzuciła
swoje rzeczy na piasek i poszła w kierunku fal,
rozkoszując się wodą która uderzała ją o kostki i
rozpryskiwała się na łydkach.
Brakowało jej tego. Przypomniało jej się tamto lato,
kiedy miała szesnaście lat i była na zabój zakochana w
Eddiem Bartonie.
Przychodziła tu po pracy w Dairy Queen i spłukiwała z
siebie zmęczenie po sześciu godzinach przygotowywania
lodowych deserów w sosie karmelowym i napełniania
waflowych rożków. Ari rozejrzała się wokół - nic się nie
zmieniło. Czuła się niemal tak jak przed piętnastu laty,
choć jej ciało przybrało bardziej kobiece kształty, a w
duszy nosiła nie całkiem zabliźnioną ranę.
Zakazała, sobie wciąż bolesnych wspomnień i
zanurkowała w nadciągającą falę, wślizgując się pod jej
grzywę, by wypłynąć z drugiej strony. Czuła, jak się
odpręża. Już dawno nie bawiła się w wodzie.
Odsunęła włosy z twarzy i spojrzała na brzeg. Przy jej
porzuconych na piasku rzeczach stał wysoki mężczyzna.
Max - to mógł być tylko on - pomachał do niej. Zawahała
się, ale odpowiedziała na pozdrowienie. Ściągnął koszulkę
i rzucił ją na piasek. Za nią poszły klapki. Jego czarne
spodenki kąpielowe wyglądały jak szorty. Ari poczuła
ulgę - nie mogła sobie wyobrazić Maxa w obcisłych
kąpielówkach, które nosiła większość mężczyzn.
Przeszedł szybko przez przybrzeżne fale, po czym zanur-
kował tak jak Ari i wynurzył się parę metrów od niej.
Wspaniale
wyglądał
z
ciemnymi
włosami
przylepionymi do czoła. W pewnej chwili odgarnął je do
tyłu, potrząsnąwszy głową. Miała wrażenie, że brakuje jej
powietrza. Może za długo przebywa w wodzie. Po chwili
znalazł się obok niej.
- Wiedziałeś, że tu jestem?
- Twój ojciec mi powiedział, gdy zadzwoniłem. -
Wskazał
na rząd domów za plażą. - Mieszkam tam. Wystarczyło
wziąć
lornetkę. Nawiasem mówiąc, powiedziałem mu, że
wyjdę po
ciebie na plażę i zabiorę cię na kolację.
- W kostiumie kąpielowym?
- No to co?
- Nie miałam pojęcia, że tu mieszkasz.
- Już od roku. - Uśmiechnął się szeroko i starł wodę z
jej
policzka. - Zawsze jesteś mile widziana.
- Dzięki. Często zastanawiałam się, jak te domy
wyglądają
w środku. Muszą być piękne.
- Mam widok na piękne kobiety pływające po
frontowym
podwórzu.
- Szczęściarz z ciebie.
- Też tak uważam. - Max uśmiechnął się szeroko.
- Dlaczego przyszedłeś?
- Żeby cię znaleźć. - Podpłynął jeszcze bliżej, jego
owłosiona noga dotknęła jej nogi. Ari stała zanurzona po
brodę w wodzie.
- Masz coś przeciwko temu?
Dlaczego dotąd uważała, że pływanie w pojedynkę
jest zabawne? Tak było stanowczo bardziej intrygująco.
- Nic mi nie przychodzi do głowy.
- To dobrze. - Max otoczył ją ramionami i przesunął dłońmi
po
plecach. Kiedy musnęła piersiami jego tors, przez jej ciało
przeszedł
dreszcz. Falująca woda popychała ją ku niemu. Ari
potknęła się
i otarła o jego brzuch. Miała dowód, że Max jej pragnie.
Było :
nowe, odurzające doznanie. Próbowała uniknąć dotykania
go, ale
zsunął dłonie na jej talię, a fale nie ułatwiały jej wysiłków.
- Przepraszam - wyjąkała, zakłopotana. Tak naprawdę
chciała przycisnąć wargi do jego gładkiego ramienia i
posmakować,
soli na skórze. Chciała obwieść językiem twardą krawędź
obojczyka. Chciała...
- Nie - mruknął. Uwolnił jej talię i odsunął się o parę
centy-
metrów.
- O co chodzi?
- Jeśli zamierzasz mnie uwieść, nie zgadzam się na
dwie
minuty w wodzie.
- Dwie minuty?
Wykrzywił wargi.
- Prowokujesz mnie.
- To ty się o mnie ocierasz. Ty mnie chwyciłeś.
- Trzymam cię, żebyś nie utonęła.
- Nie zamierzałam... - Kiedy zorientowała się, że z niej
żar
tuje, urwała w pół słowa. Zmęczona przedzieraniem się
przez
wodę, popłynęła w kierunku plaży.
- Popływamy?
- Nie - odparła, gdy się z nią zrównał. - Chcę stanąć na
piasku.
- Możesz owinąć nogi wokół mnie - zaproponował. -
Możesz złapać mnie za szyję i...
- A co ty będziesz robił?
- Ruszę wyobraźnią - westchnął Max i przyciągnął
ją do
siebie. - Lubię dotykać twojej skóry pod wodą.
Ari wiedziała, że źle robi, ale nie protestowała zbytnio,
kiedy przyciągnął ją do siebie.
- Może to nie najlepszy pomysł - zaczęła z wahaniem.
- Za późno - mruknął, gładząc dłonią jej nagie plecy.
Zapragnęła roztopić się w jego uścisku. .
To woda, wmawiała sobie. Mogła to zrzucić na wodę,
gładką skórę, ukryte pod wodą ciało i...
Przesunął dłonie na jej ramiona i zsunął ramiączka
kostiumu.
- Max-ostrzegła bez przekonania. Ciekawe, co będzie
dalej.
3dyby tylko mogła posmakować jego skóry. Oblizała
wargi
: popatrzyła na niego. Krople wody ściekały mu po
twarzy, po
-imionach i muskały jej ramiona. Palcami obwiódł górę
jej kostiumu i wsunął je do środka.
- Max - próbowała go powstrzymać. - Przestań
żartować
ten sposób.
- Ja nie żartuję - powiedział. - Chcę poczuć dotyk
twoich
piersi przy moim ciele. - Zsunął jej stanik, uwalniając
piersi. Gdy
sutki dotknęły jego szorstkiego torsu, Ari westchnęła z
rozkoszy. Max zagarnął jej usta, przyciskając ją do siebie i
rozdzielając jej wargi językiem. To był głęboki,
zachłanny pocałunek, któremu oddali się na bardzo długą
chwilę.
Kiedy Max wreszcie uniósł głowę, Ari przylgnęła do jego
gładkich ramion, zadowolona, że nie wypuścił jej z uścisku.
Pewnie podryfowałaby na ocean jak bezkręgowa meduza.
Trzymał ją mocno, pozwalając jej ocierać się o siebie,
podczas gdy on wytyczył ścieżkę pocałunków na jej szyi,
odsunął do tyłu jej ciężkie mokre włosy i zlizywał słone
krople ze skóry.
- Chodź ze mną do domu - zażądał.
- Nie mogę - skłamała.
- Możesz wziąć prysznic i przebrać się.
Ari nie miała nic, w co mogłaby się przebrać, ale
wiedziała, że nie o to chodzi.
- Nie powinnam.
- Dlaczego nie?
- Przygoda na jedną noc?
Oderwał wargi od jej skóry i spojrzał w oczy.
- Nie o to cię proszę. Nigdy nie prosiłem.
- Tak - westchnęła Ari. Wiedziała, że on mówi prawdę.
- Ale
tylko to wchodzi w grę.
- Stać nas na więcej.
- To nie byłoby w porządku.
- Nie byłoby w porządku, gdybyś odeszła.
Słońce zniżyło się. Ari czuła chłód na ramionach.
Szybko poprawiła na sobie kostium.
- Nikt nie powiedział, że życie musi być
fair.
Zmarszczył czoło.
.- Nie rozmawiasz z jednym ze swoich bratanków, Ari.
Pragnę cię od tego dnia na Block Island i ty o tym wiesz.
Nie próbowała zaprzeczać.
- Chciałam być uczciwa.
Potrząsnął głową, jego oczy były nieprzeniknione i
poważne.
- No, no, kochanie. Byłaś uczciwa, kiedy mnie
całowałaś. Negować to, co jest tak widoczne, to
zaprzeczanie rzeczywistości.
Ogarnęła ją złość. Poczuła, że powinna się bronić.
- Rzeczywistość? Czy po prostu seks?
- To nieprawda.
- A więc co? - Przejechała drżącą dłonią po jego
torsie.
- Przecież nie miłość.
Na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.
- Nie? - Ponieważ milczała, dodał: - Czemu nie?
- Nie można się zakochać w jeden dzień. Czy dwa.
- Ja mogłem.
Wyślizgnęła się z jego uścisku i skierowała ku plaży.
- Uciekasz? - zawołał.
Usłyszała tylko to, bo pochyliła się, by złapać
załamującą się falę i popłynęła na niej do brzegu. Kiedy
jej brzuch dotknął piaszczystego dna, otworzyła oczy.
Zapomniała już, jak lubiła wyciągać się przed falą w
oczekiwaniu na właściwy moment. Wówczas pozwalała
nieść się do brzegu. Podnosiła się i znów wypływała w
morze, by zrobić to ponownie.
Ale teraz morska woda zatykała jej gardło. Ari
zakaszlała i stanęła na nogi. Duża dłoń Maxa podtrzymała
ją. Próbowała nie zauważać jego mocnych opalonych nóg
w czarnych spodenkach ani szerokiego torsu, który tylko
czekał, by wtuliła twarz i ukryła ją w zagłębieniu ramienia.
- Marzniesz - powiedział za jej plecami.
Okryła ręcznikiem ramiona, odsunęła wilgotne włosy z
czoła i spojrzała na Maxa. Właśnie naciągał podkoszulek.
Na tkaninie pojawiły się mokre plamy.
- Niezupełnie - zaoponowała, ale nie miała ochoty na
spory
- Chodź. Mój dom jest po drugiej stronie ulicy. Nie
pojedziesz przecież do domu mokra i zapiaszczona.
Weźmiesz prysznic, a ja zamówię coś na kolację. -
Ponieważ wciąż wyglądała na
niezdecydowaną, rozproszył jej wątpliwości: - Żadnego
uwodzenia, tylko pizza, obiecuję.
Uśmiechnęła się na te słowa. Max poczuł ulgę tak wielką,
że niemal go zadławiła. Podszedł bliżej i wziął jej małą
dłoń w swoją. a Ari pochyliła się, by chwycić drugą ręką
resztę swoich rzeczy i jego klapki, i poszli plażą jak para
przyjaciół, wymijając po drodze zamki z piasku i dziury
wykopane przez dzieci próbujące dotrzeć dc jakiegoś
tajemniczego, tylko im znanego miejsca.
Dołączyli do tłumu turystów oglądających wystawy, po
czym weszli po schodach do domu. Max otworzył drzwi i
zaprosił Ari do środka.
- Mam nadzieję, że nie wniosę ci piasku na dywan -
powie
działa na widok beżowego dywanu pokrywającego
podłogę.
- To nie problem. Właśnie dlatego wybrałem ten kolor.
Wejdź.
Duże, szerokie okna wychodziły na ocean.
- Wspaniały. - Uświadomiła sobie, że w luksusowym
pokoju
dziennym jest tylko kilka mebli. - Od dawna tu
mieszkasz?
- Od roku.
Weszła w głąb pokoju i podziwiała duży morski pejzaż
na ścianie, zanim zauważyła kapelusz.
- Ależ to kapelusz, który zgubiłam na promie! -
zawołała.
Max stanął obok niej.
- Taki sam. Kupiłem go u Woolwortha, ale zawsze
zapominałem zabrać z sobą. - Nie powiedział jej, że
robił to celowo.
Kapelusz leżący na stoliku stwarzał złudzenie, że Ari
mieszka tu
i ma za chwilę wrócić.
- Nie musiałeś tego robić. - Zamierzała odłożyć
kapelusz
: powrotem na stolik, ale Max wziął go z jej ręki.
- Chciałem - powiedział cicho, umieszczając kapelusz
z szerokim rondem na głowie Ari. - Wyobrażałem sobie,
że kochamy
się, a ty masz na sobie tylko ten kapelusz i długie
kolczyki. Udała, że jego słowa nie robią na niej
wrażenia.
- Dość niezwykłe jak na
rybaka.
Wzruszył ramionami.
- Te długie noce na statku są trudne. Chciałbym
podzielić się
z tobą kilkoma innymi marzeniami.
- Nie. Dzięki. - Wolała, kiedy żartował. Przynajmniej
mogła
udawać, że obecność Maximiliana Cole'a w jej życiu jest
tylko
miłym urozmaiceniem wakacji.
Dotknął jej twarzy. Myślała, że ją pocałuje, ale zamiast
tego wyprostował się i ściągnął jej kapelusz z głowy z
taką samą łatwością, jak go nałożył. Poczuła ukłucie
rozczarowania, ale stanowczo powiedziała sobie, że tak
jest lepiej.
- Chodź - odezwał się. - Pokażę ci łazienkę.
Po drodze zerknęła do dużego pokoju o białych
ścianach. Znów jej uwagę przyciągnęły okna wychodzące
na morze. Większą część pomieszczenia zajmowało
olbrzymie łóżko, a leżąca na nim puszysta kołdra była
zadrukowana zielonymi, białymi : kremowymi
trójkątami. W pokoju stały polerowane antyczne komody,
co tworzyło intrygującą mieszaninę stylów.
Max pobiegł za jej spojrzeniem.
- Należały do mojej babci - wskazał gestem dębowe
meble.
- W mojej łazience jest jacuzzi, jeśli chcesz skorzystać.
Gościnna
łazienka jest w głębi holu.
- Wystarczy gościnna - powiedziała. Otworzył drzwi,
odsłaniając nieskazitelnie czystą łazienkę w kremie i bieli.
Pogrzebał
w wąskiej szafie i wyciągnął dwa ręczniki.
- Powinnaś tu znaleźć wszystko, czego potrzebujesz.
Moje
siostry zostawiły tu różne rzeczy.
Siostry. Czy myśli, że jest tak
naiwna? Uśmiechnął się szeroko.
- To prawda. Jak zjemy, pokażę ci ich zdjęcia.
Była zadowolona, że może zamknąć drzwi i mieć parę
minut dla siebie, żeby zebrać myśli. W porządku, miała
trzydzieści dwa lata. Bywała w męskich mieszkaniach.
Ale to mieszkanie należało do Maxa, do mężczyzny,
który patrzył na nią tak, jakby mówił: Jesteś moja, czy
wiesz o tym, czy
nie.
Nie mogła tego zaakceptować. Za kilka tygodni,
dwudziestego siódmego sierpnia, bez względu na
wszystko, odleci na zachód.
Z trudem ściągnęła mokry kostium. Kolana wciąż
miała miękkie. Może to z głodu, upierała się. Jednak musi
być ostrożna i nigdy więcej nie pływać z Maxem. To było
stanowczo zbyt zmysłowe doznanie.
Odkręciła kurki i wyregulowała temperaturę wody, po
czym weszła pod gorący strumień i zaciągnęła zasłonkę
prysznica. Nie można się zakochać w jeden dzień,
powiedziała mu.
Kłamczucha.
Po raz pierwszy, odkąd rozpoczęła pracę, nie tęskniła
za powrotem na uczelnię.
ROZDZIAŁ 7
Po prysznicu Ari chwyciła ręcznik leżący obok
umywalki. Przebywanie nago w mieszkaniu Maxa
sprawiało jej dziwną przyjemność. Dość tego. Uznała, że
powinna się pospieszyć.
Do drzwi łazienki zastukał Max.
- Chcesz szlafrok?
- Nie, dzięki.
- Nie możesz chodzić owinięta w ręcznik - mruknął
i za
milkł.
Ari wysuszyła włosy i rozczesała je grzebieniem
znalezionym w jednej z szuflad. Na szczęście „siostry"
Maxa zostawiły przy prysznicu szampon i odżywkę.
-
Proszę - zza drzwi dobiegł głos Maxa. - Przymierz
je.
Sprawdziła, czy jest dokładnie owinięta ręcznikiem i
otworzyła drzwi. Na progu stał Max z małym pakunkiem.
- Zdaje się, że to się teraz nosi - powiedział z
błyskiem
w niebieskich oczach.
- Dzięki. - Zamknąwszy drzwi, spojrzała na
przyniesione
rzeczy. Dwie pary nowiutkich groszkowych spodenek
bokserskich w firmowych opakowaniach.
Widywała studentów
w dwóch parach takich spodenek jednej na drugiej.
Przyniósł też
czerwony podkoszulek z emblematem drużyny piłkarskiej
Uniwersytetu Nebraski. W tym stroju poczuła się jak
piętnastolatka. Zdaje się, że to motyw przewodni tego
lata. Zadowolona, że nogi jej wysmuklały od chodzenia
po schodach w domu, zastanawiała się z roztargnieniem,
czy Max często podejmuje gości. I znów na myśl o jego
„siostrach" pożałowała, że nie wie o nim więcej.
Po wyjściu usłyszała szum wody w łazience pana
domu Drzwi do sypialni były otwarte, a na dywanie
leżały zwinięte mokre spodenki. Szybko zeszła na dół, w
obawie, że Max nagle zakręci wodę i wejdzie nago do
sypialni. Dlaczego miałby pamiętać o zamykaniu drzwi?
Ciekawe, czy zamówił pizzę? Pewnie tak. Zawsze
robił to co powiedział, a przynajmniej Ari nie zauważyła,
żeby było inaczej.
Krążyła po pokoju dziennym, zerkając na książki na
półkach
Lubił
niesamowite
opowieści,
książki
szpiegowskie i Stephena Kinga. Trzeba odwagi, żeby
czytać Stephena Kinga, pomyślała Nieodmiennie przy
lekturze jego powieści umierała ze strachu.
Ponieważ mieszkała sama.
Bez skrupułów wsadzała nos tu i tam, a kiedy na górnej
półce biblioteczki zauważyła albumy
szkolne,
wyciągnęła jeden z nich. Przekartkowała fotografie,
ciekawa, jak wyglądał Max mając osiemnaście lat. Czesał
się z przedziałkiem z boku, a w jego spojrzeniu malowała
się powaga i spokój. Znała ten wyraz twarzy. Dowiedziała
się też, że ma na drugie Lloyd, zamierzał iść do college'u, a
jego ulubionymi zajęciami były futbol, koszykówka i...
- Znalazłaś coś ciekawego?
Uniosła głowę i zobaczyła Maxa, bez koszuli i boso,
tylko w opinających biodra dżinsach.
- Ciekawa byłam, jak wyglądałeś w sześćdziesiątym
dziewiątym.
Zrobił dziwną minę.
- Nigdy byś mnie wówczas nie pokochała.
Kochać go? Ari postanowiła udawać, że nic nie
słyszała.
- Właśnie zamierzałam dowiedzieć się, czym się
wtedy zajmowałeś.
- Nie pamiętam. - Podszedł do niej i zerknął na
otwarty album. - Drużyna futbolowa, drużyna
koszykarzy i komitet organizacyjny imprez szkolnych -
przeczytał.
- To mi wiele nie mówi - zauważyła, wdychając
zapach
sosnowego mydła i czystego męskiego ciała. Jego nagi
tors był
niebezpiecznie blisko jej ramienia. Pożałowała, że nie
ma na
sobie biustonosza - najlepiej metalowego. Tylko taki
uchroniłby
ją przed delikatnym dotykiem jego skóry ocierającej się o
cienką
bawełnę podkoszulka.
- Co chciałabyś wiedzieć? - Odsunął się i Ari
poczuła się
rozczarowana.
- Nic szczególnego. - Westchnęła. - Dzisiaj dostałam
zaproszenie na spotkanie z okazji piętnastolecia
ukończenia szkoły
i pewnie dlatego zaciekawiły mnie albumy.
- Moje dwudziestolecie minęło w ubiegłym roku.
Było
wspaniale. Będziesz się dobrze bawić.
- Chyba nie pójdę.
Wyglądał na zaskoczonego. Wyjął album z jej dłoni,
rzucił na stolik do kawy i pogładził jej ramiona szerokimi,
mocnymi dłońmi.
- Dlaczego nie?
Ponieważ mój chłopak umarł, a ja nie jestem w stanie
stanąć twarzą w twarz ze wspomnieniami, nawet po tylu
latach, pomyślała z zaciśniętym gardłem. Uciekła przed
ciekawym spojrzeniem Maxa.
- A czemu miałabym iść?
- Spotkasz dawnych znajomych - powiedział miękko.
- Będziesz się dobrze bawić i zobaczysz, na kogo wyrośli
twoi koledzy. - Dotknął jej twarzy. - Ty wyrosłaś na
piękność.
Skrzywiła się.
- To miło, że tak myślisz, ale...
- Żadnych ale - przerwał. - Powinnaś pójść.
- Pomyślę.
Max obserwował jej twarz. Czy nie zdawała sobie
sprawy, że im usilniej próbowała ukryć swoje uczucia,
tym bardziej były widoczne? Russ, jej brat, a jego kolega
szkolny, pewnie wiedział, dlaczego jego mała
siostrzyczka unikała łodzi rybackich i nie chciała być na
szkolnym zjeździe. Max chciał, żeby Ari powiedziała
mu o tym sama, więc na razie dał je; spokój.
- Zamówiłem pizzę, I paszteciki ze
szpinakiem.
Ślinka napłynęła jej do ust.
- Uwielbiam paszteciki ze szpinakiem.
- Tak właśnie myślałem. - Uśmiechnął się szeroko.
- Dlaczego?
- Po prostu intuicja - skłamał, wzruszając ramionami.
Peggy
Simone powiedziała mu pewnego dnia: zafunduj jej
pasztecik ze
szpinakiem albo dwa. Max postanowił korzystać z jej rad.
Czuł.
że znalazł w Peggy sprzymierzeńca.
- Dzięki za ubranie.
- Ładnie wyglądasz - zauważył. Wystarczająco
ładnie, by
ściągnąć z niej ubranie i zabrać ją na górę do łóżka.
Dotknęła workowatych spodenek.
- Dostałeś je od
sióstr?
Skinął głową.
- To pewnie miał być żart.
Ari doszła do wniosku, że nie będzie rozmawiać z
Maxem o bieliźnie, zwłaszcza że miała na sobie jego
spodenki. Gorączkowo szukała innego tematu.
- Moglibyśmy porozmawiać o pogodzie -
zaproponował
z uśmiechem.
- Tak.
- Albo - dodał - o następnej wyprawie na Block
Island.
- Tak? - Nie zaprotestowała, kiedy zbliżył się i wziął ją
w raniona. Wiedziała, że powinna. Powinna się jakoś
usprawiedliwić, pobiec na parking i pojechać
dziewięćdziesiątką do domu.
Ale nie poruszyła się. Poczuła jego ciepłe dłonie. Do licha,
gdyby
przynajmniej nie wiedział, że pod tymi głupimi
spodenkami
: podkoszulkiem jest naga. - Ja, no, nie wiedziałam, że
chcesz
nam wrócić.
- Chcę! - Obejmował ją coraz mocniej. - Ale tym
razem...
Dzwonek u drzwi przerwał mu w pół słowa.
- Pizza - szepnęła bez tchu.
- Do diabła - zaklął, wypuszczając ją z objęć. -
Zgaduję, że
woja cnota jest bezpieczna, aż zjemy kolację.
- Wciąż nastajesz na moją cnotę?
Towarzyszyła mu do drzwi, korzystając z okazji, by
podziwiać jego szerokie opalone plecy. Jeśli czyjaś cnota
jest w niebezpieczeństwie, równie dobrze może to być
cnota Maxa Cole'a. Lubiła widok męskich pleców. Lubiła
silne ramiona. Lubiła sunąć palcami wzdłuż kręgosłupa i
wodzić językiem po krzywiznach łopatek...
Ari westchnęła. Była idiotką. Kretynką. Do końca lata
pozostało zaledwie parę tygodni, a pójście do łóżka z
Maxem nie mieściło się w jej wakacyjnych planach. Nie
był mężczyzną skłonnym do kompromisów - przeżywał
życie na swój własny sposób i odpowiadało mu, jeśli ktoś
był gotów to zaakceptować.
Nie będzie kompromisów ani długiego związku na
odległość Nie zakocha się znów w rybaku. Nie zaufa
jeszcze raz morzu. i nie będzie czekać, aż ukochany
wróci z kolejnego połowu.
Max wziął w silne, zręczne dłonie pizzę i białą torbę i
zamknął drzwi. Kiedy ich spojrzenia się spotkały,
usiłowała nie pokazać po sobie, co czuje.
To się staje idiotyczne, uznał Max. Po kolacji wyśle ją
do domu. Dość tych gier. Sterta nie odpieczętowanych
listów w rogu jadalni tylko go drażniła - namacalny
dowód, że Ari go nie chce że chętnie przekazałaby go
komuś innemu jak używaną kanapę na wyprzedaży.
- O co chodzi?
- O nic. - Potrząsnął głową.
- Wyglądałeś na zmartwionego.
- Pudełko parzy mnie w palce. - Odwrócił się i
poszedł do
kuchni, nie patrząc, czy Ari idzie za nim. Najwidoczniej tak
było
bo poczuł zapach kwiatów. To pewnie szampon. Chciał
wziąć ją
w ramiona i kochać się z nią przez parę godzin. Do
diabła, bar-
dziej odpowiadałoby mu parę dni.
Czy wówczas pozbyłby się tej obsesji na jej punkcie
Czy byłby potem w stanie wejść na pokład kutra i
popłynąć na
zachód?
A może obijałby się jak mewa w dokach, wdzięczny za
każdy rzucony ochłap? Max zmarszczył czoło,
postawiwszy ciepłe pudełko na blacie. Bijący od niego
zapach nie podniósł go na duchu. Na próżno miał
nadzieję, że gorący posiłek odwróci jego uwagę od
kobiety, która właśnie stanęła obok.
- Wyjmę talerze. W lodówce jest coś do picia. Nalej
sobie - burknął.
Zanim wyjął nakrycia i talerze, Ari postawiła na stole
puszkę dietetycznej coli i wyjrzała przez okno.
- Pod mieszkaniem jest sklep, tak?
- Tak. - Przesunął jedzenie na środek stołu. Nie miał
mat pod
talerze. Chyba nie będzie jej to przeszkadzało?
- Jaki?
- Wynajmuję parter właścicielowi sklepu z
pamiątkami. -
Narzucił koszulę wiszącą na oparciu krzesła i bezwiednie
zapiął
kilka guzików. - Siadajmy - polecił, podziwiając jej uda.
Kolana
też niezłe. Ciekawe, czy ma łaskotki. - Możesz zacząć od
pizzy
albo szpinaku. Decyduj.
Gdy siadała naprzeciwko, jej gołe kolana zetknęły
się na chwilę z jego nogami w dżinsach.
- Najpierw pasztecik. - Sięgnęła do torby. Może
jedzenie
pomoże jej przestać myśleć o seksie.
Zadziałało, niestety nie na długo. Ari pomogła
Maxowi posprzątać po jedzeniu, co sprowadziło się do
włożenia naczyń do zmywarki i wyrzucenia opakowania
do śmieci. Zjedli wszystko do ostatniego okruszka.
- Następnym razem przypomnij mi, żebym
zamówił do-
kładki.
- W porządku - zgodziła się. Ponownie podeszła do
otwarte-
go okna. Wiatr przynosił zapach morza. - Piękny
wieczór.
Spojrzał ponad jej ramieniem na różowiejące niebo.
- "Czerwone niebo z rana" - zaczęła recytować znane
po-.
wiedzenie.
- "Uważaj, żeglarzu" - dokończył za nią. - „Czerwone
niebo
zachodzie..."
- "Raj żeglarza" - szepnęła, wciąż wpatrzona w
horyzont.
Pogładził delikatnie jej ramię. Marzył, by wziąć ją w
objęcia, ale
obiecał. że nie będzie jej uwodził, i zamierzał
dotrzymać słowa. Z żalem cofnął się o krok.
- Chcesz iść na spacer?
Odwróciła się z zakłopotaną
miną.
- Chyba jestem zbyt skąpo ubrana.
- Dwie pary spodenek i podkoszulek to za mało?
- Dziwnie się w tym czuję.
- Jesteś teraz w Nowej Anglii, kochanie, w
miejscowość
wypoczynkowej. Czyżbyś nie biegała po molo w skąpym
bikini
jako nastolatka?
- Skąd wiesz?
- Wszystkie dziewczyny takie nosiły. - Uśmiechnął
się
wspomnień. - Dla chłopców to była istna tortura.
- Gdzie się wybierzemy?
- Pooglądamy wystawy. Zafunduję ci lody. Albo
mrożony
jogurt.
- W waflowym rożku? - Skinął głową. - A więc zgoda.
Tyl
ko włożę sandały.
Szli chodnikiem, trzymając się za ręce. Wieczór
był ciepły. Przed kinem stała kolejka, a po drugiej
stronie ulicy przed wejściem do hiszpańskiej
restauracji, kręcili się barw-nie ubrani turyści. Ari
zatrzymała się przy wystawie sklepu z pamiątkami.
- Szukasz czegoś, co mogłabyś zabrać ze sobą do
Montany
- Raczej nie - pokręciła głową.
- Nie chcesz niczego, co by ci przypominało Rhode
Island?
W jego głosie pobrzmiewała gorycz. Zaskoczona Ari
spojrzała na niego, usiłując dociec, co znaczyły te
słowa.
- Mam wystarczająco dużo wspomnień - powiedziała.
I niełatwo mi będzie rozstać się z tobą, dodała w duchu.
Chciała znaleźć oparcie w jego sile, chciała, żeby
rozproszy jej samotność i kochał ją. Nie przestała pytać,
dlaczego tak się dzieje, ale wiedziała, że grozi jej
niebezpieczeństwo. Była o włos od
zakochania się w tym mężczyźnie. A to mogło oznaczać
tylko kłopoty dla obojga.
- Dobrze - odparł swobodnie. - Pospacerujmy więc.
Ręka w rękę szli zatłoczonym chodnikiem, gapiąc się na
turystów i witryny sklepowe. Kiedy zatrzymała się przed
ekskluzywnym butikiem, Max pociągnął ją do środka.
Owionął ich zapach lawendy.
- Co ty wyprawiasz? - zaprotestowała. - Nie mam
przy so-bie pieniędzy.
- Zamierzam kupić ci coś na pamiątkę - powiedział z
psottnym błyskiem w oku. Na pytanie ekspedientki,
czy może czymś pomóc, odparł: - Tak. Chodzi o
bieliznę.
Wytwornie ubrana kobieta uniosła brwi i odrzuciła do
tyłu długie blond włosy, mierząc wzrokiem nową
klientkę.
- Czy mają państwo na myśli coś szczególnego?
Za chwilę go spyta, czy chce, żeby mu
zademonstrowała coś na sobie. Ari zacisnęła dłoń na ręku
Maxa.
- Max! - zaprotestowała szeptem.
- Bielizna - powtórzył przeciągle.
Kobieta
wskazała
olbrzymi
kosz
wypełniony
różnokolorowy-mi fatałaszkami.
- Proszę zobaczyć, czy znajdzie się tam coś, co
mogłoby
państwa zainteresować.
Max podszedł do kosza i zagłębił dłoń w wiotką
bieliznę ni-czym w pełną sieć.
- Jaki rozmiar?
Wiedziała, że będzie ją męczył, aż się dowie, więc
powie-działa:
- Czwórka.
- Dobrze. - Wyciągnął białe koronkowe majteczki. -
Co po
wiesz na to?
- Nie są zbyt praktyczne. A ty nie będziesz kupował mi
bielizny.
- Przed chwilą narzekałaś, że musisz nosić moją. -
Spojrzał
znacząco na spodenki bokserskie. To samo zrobiła
sprzedawczyni
-
To, zdaje się, taka moda - prychnęła - wśród
nastolatków
Ari miała wrażenie, że jest naga. Teraz wszyscy troje
wiedzie
li, że ona nie ma nic pod spodem. Ale, na litość boską,
przecie:
szorty zakrywały wszystko, co było do zakrycia. Wróci do
mieszkania Maxa, wysuszy kostium kąpielowy i pojedzie
do siebie
I co dalej? Będzie siedzieć w pustym domu i oglądać
powtórki
w telewizji?
- Zawieź mnie do domu, Max. Mam tam mnóstwo
bielizny
- Założę się, że nie takiej.-Teraz wyciągnął
brzoskwiniowe
majteczki obszyte szeroką koronką w tym samym
kolorze. -
Twój kolor. - Spojrzał na metkę. -I rozmiar.
Ponieważ milczała, podszedł z nimi do lady. Ari
udawała, że nic się nie stało. Zerknęła jeszcze na cenę
misternie haftowanej halki i postanowiła poczekać przed
sklepem. Po chwili dołączył do niej Max, ściskając w
dużej dłoni papierową torebkę ozdobioną motywem róży.
- Poprzednio kupiłeś mi szczoteczkę do zębów i
szczotkę dc
włosów.
- Czy to znaczy, że znów spędzimy razem noc? -
spytał.
- Nie licz na to, słodziutki - roześmiała się.
- A co z lodami?
- Na to się zgadzam. - Skinęła głową i wzięła Maxa za
rękę
- Nie wiem, co zamierzasz zrobić z bielizną w tej torebce.
- Ale ja wiem - powiedział cicho, zaciskając dłoń
wokół jej
dłoni. - Pewnego dnia ją z ciebie zdejmę.
Ciało Ari przeszył dreszcz. Oto stała w kolejce po lody
wśród wesołego wakacyjnego tłumu, a mężczyzna, w
którym tak głupio
się zakochiwała, trzymał torebkę z seksownymi
majteczkami : zamierzał je z niej zdjąć w niedalekiej
przyszłości.
To było kuszące. Ale przecież jeśli ich nie włoży, on
nie będzie mógł ich zdjąć.
I to miało być pocieszające?
- Nie będę ich nosić - powiedziała na widok jego
pytającego
spojrzenia.
- Nie musisz. - Wyglądał tak, jakby
powstrzymywał
uśmiech. - Pytałem cię tylko, jaki smak wybierasz.
- A, tak.
- No więc?
- Brzoskwiniowy. - Po chwili podał jej wafel
zawinięty
w papierową serwetkę. Szybko zlizała słodkie krople. Nie
było tu
czym oddychać. Z ulgą wyszła na świeże powietrze.
- Dobre?
- Chcesz spróbować? - Ari podsunęła mu
rożek.
Pochylił się i skosztował odrobinę.
- Niezłe - mruknął. - Chcesz moich?
- Co to? - Spojrzała na ciemną mieszaninę w jego
waflu.
- Czekolada, orzeszki ziemne i karmel.
- Nie, dzięki - pokręciła odmownie głową.
Skręcili w kierunku jego domu. Żałowała, że zostawiła
tam swoje rzeczy. Najlepiej byłoby pójść prosto do
samochodu. Wiedziała, że to tchórzostwo, ale od czasu do
czasu miała do tego prawo. Weszła na schody,
desperacko próbując skończyć loda i mimo to wyglądać
jak dama.
- Masz ochotę na coś zimnego do picia? - spytał
Max po
zwarciu drzwi.
- Nie, powinnam już iść.
- Nie spytałaś mnie o ostatnią porcję odpowiedzi na
twoje
ogłoszenie.
- Widziałam stos listów na podłodze.
- Nie otwierałem ich. - Zamknął drzwi i westchnął. -
Czy
znów wybierzesz coś odpowiedniego dla mnie?
- A chcesz tego?
- Niespecjalnie.
Ari poczuła dziwną ulgę. To śmieszne. Jak mogła się
cieszyć, że Max wciąż jej pragnie? Dał temu wyraz
niedawno
na
plaży, kiedy jego dłonie gładziły jej piersi, a wargi
zagarnęły usta. Co by się stało, gdyby się kochali, gdyby
poddała
się
impulsom i pragnieniom, które tak usilnie starała się
zignorować...?
- Ari? - Max zbliżył się, upuściwszy trzymaną w ręku
papierową torbę na dywan.
- Słucham?
- Chodź ze mną na górę.
- Obiecałeś, że nie będziesz mnie uwodził, pamiętasz?
- Obiecałem ci pizzę. I dostałaś ją.
- Słowny jesteś - zażartowała.
- Tak - potwierdził. - Ale ty mogłabyś mnie uwieść,
ko-
chanie.
Naprawdę tego chciała. Te słowa sprawiły, że kolana
się pod
nią ugięły.
- Na jedną noc. Czy tego właśnie oczekujesz? - Nie
zmieni
wyrazu twarzy, więc Ari ciągnęła: - Bo moje życie
toczy się
gdzie indziej, Max. Za parę tygodni wrócę do mego
świata, a to
dobiegnie końca. Nie chcę, żeby któreś z nas cierpiało.
- Zaryzykuję. - Położył dłonie na ramionach Ari i
pochylił
się, by spojrzeć jej w oczy.
- Max...
Chłodne wargi dotknęły jej warg. Miała wrażenie,
że ser przestało jej bić. Kiedy wreszcie uniósł głowę,
dodał:
- Sprawię, że zmienisz zdanie.
To niemożliwe, myślała uparcie, ale znów ją pocałował.
Czuła, jak ogarnia ją płomień. Chwyciła go w pasie, by
nie upaść, podczas gdy jego język badał, igrał i wysyłał
sygnały do innych wrażliwych partii jej ciała.
- Chodź na górę - szepnął. - Marzę o tobie nagiej w
moim
łóżku.
- Jeszcze nie jestem naga - próbowała żartować, ale te
słowa
zabrzmiały jak skarga, nawet dla niej samej.
- Mam na to sposób - powiedział czule, dotykając jej
sutka
przez bawełnianą tkaninę podkoszulka. - Ale to może
trochę
potrwać.
- Nie musisz się spieszyć - szepnęła Ari. Kiedy
spojrzała mu
w oczy, zaparło jej dech. Pożądał jej i chciał, żeby
wiedziała, jak
bardzo. Ari zapragnęła wsunąć dłoń za krawędź paska jego
dżin-
sów. Była to kusząca myśl. Uniosła dłoń ku jego piersi. -
Mo-
że to zadziała. Uwolnimy się od tej obsesji - zasugerowała
miękko. - I nie będziemy już musieli się zastanawiać,
co by było,
gdyby...
- Ty też się zastanawiasz?
Zawahała się, ale odparła
szczerze:
- Oczywiście.
Kiedy pogładził delikatnie jej policzek, uniosła twarz.
- Nie chcę się od ciebie uwolnić, kochanie. -
Przytrzymał
kciukiem jej podbródek, by nie odwracała głowy. - Pragnę
cię od
tego dnia, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy. Kochanie się
z tobą
niczego nie zmieni.
- A czy potem nie będzie jeszcze trudniej? - Nie
podobało jej
się drżenie własnego głosu.
Uśmiechnął się, ale kąciki ust wygięły mu się ku
dołowi.
- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
- Nie wiem. - Zapragnęła, by jej ciało nie
reagowało na
dotyk ust Maxa. Nic z tego.
- Ja wiem - szepnął tuż przy jej wargach. - Zawsze
wiedziałem. - Z tymi słowami prowadził ją na górę.
Pogrążoną w mroku sypialnię oświetlała tylko latarnia
uliczna. Max dotrzymał obietnicy. Wolno ściągnął jej
przez głowę podkoszulek, po czym dotknął jedwabistej
skóry na piersiach. Ari próbowała rozpiąć mu koszulę, by
jak najszybciej dotknąć jego torsu. Kiedy wreszcie udało
jej się rozpiąć guziki, muskała jego pierś wargami i
językiem, drażniąc płaskie męskie sutki i przytulając
policzek do ciepłej skóry.
Max wśliznął dłonie pod elastyczny materiał jej
spodenek gimnastycznych.
- Arianno - szepnął, wtulając wargi w płatek jej
ucha. -
. Niech to trwa. - Przycisnął ją do siebie.
Ari spojrzała mu w twarz i uśmiechnęła się. Wreszcie
czuła się wolna. Nareszcie mogła dotykać, badać, robić to,
co narastało między nimi od pierwszego dnia.
- A więc nie powinnam cię rozbierać? - spytała z
uśmiechem.
Westchnął i na chwilę zacisnął palce na jej pośladkach,
po czym przesunął dłonie wyżej i pociągnął za pasek.
Ściągnął jej spodenki aż do kostek, a ona je niecierpliwie
zrzuciła.
- Jesteś piękna - szepnął.
- Nie musisz tego mówić. Daleko mi do modelki.
- Jesteś doskonała. - Przejechał dłońmi po wcięciu w
talii
i westchnął. - Chciałem cię tak dotykać, kiedy zobaczyłem
cię po
raz pierwszy.
- Przecież byliśmy w kościele. - Z trudem łapała
powietrze.
- Cudownie wyglądałaś w tym idiotycznym
uroczym kapeluszu.
Jego słowa napełniły ją odwagą. Nie wiedziała, co w nią
wstąpiło, ale kiedy poczuła na sobie dłonie Maxa, jej
nieśmiałość gdzieś się ulotniła.
- Moja kolej. - Sięgnęła do zapięcia jego dżinsów.
- No dobrze - westchnął, kiedy wsunęła mu dłoń za
pasek.
- Ale to może potrwać trochę krócej, niż obiecałem.
- A gdzie spodenki? Nieładnie, kapitanie Cole -
żartowała,
by ukryć napięcie.
- Zapomniałaś, że ty je nosisz.
Ostrożnie odsunęła suwak. Nagle niepewna, ściągnęła
mu spodnie z bioder. Czuła jego twarde ciepło przy
swoim ciele. Max wyśliznął się z dżinsów i odrzucił je na
bok.
- To było miłe. Co dalej? - W jego głosie wyczuła
śmiech
i coś jeszcze, rozkosz bycia z kobietą, której pragnął.
- Nie wiem - odparła. - Ale nie miałabym nic
przeciwko
temu, żeby leżeć.
- Wspaniały pomysł. - Zrzucił narzutę na podłogę,
odwrócił
się i wyciągnął rękę do Ari. Przez ułamek sekundy
wahała się.
Wydawał się rozumieć jej wątpliwości.
- Żadnych żalów - powiedział. - I żadnych obietnic,
chyba
że tego chcesz.
Pokręciła wolno głową, podziwiając jego wspaniałe
męskie ciało. Pragnął jej, ale dawał jej drogę odwrotu.
- Żadnych obietnic - powtórzyła. - Tylko dzisiejsza
noc.
- Zgoda. - Max skinął głową.
Ari podeszła i wzięła go za rękę. Przyciągnął ją do
swego ciepłego, mocnego ciała i pochylił się, by ją
pocałować. Nagle coś sobie przypomniała.
- Max?
- Tak?
- Ja nie biorę żadnych pigułek. Dość długo byłam
sama.
Jego błękitne oczy zalśniły.
- Ja też. Ale nie martw się. Zatroszczę się o wszystko. -
Prze
sunął wargami po jej szyi i skubnął płatek ucha,
rozbudzając
dreszcz podniecenia we wrażliwej skórze.
- Ari?
- Tak? - Miała wrażenie, że jej ciało płonie.
- Chodźmy do łóżka.
ROZDZIAŁ
8
Ari pociągnęła Maxa na materac. Splątane ciała
ogarnął żar. Wilgoć letniej nocy osiadła im na skórze.
Głodne wargi Maxa poznawały słodycz ciała Ari. A kiedy
zatęskniła, by ją wypełnił, Max odpowiedział pragnieniem
na jej pragnienie. Zjednoczeni, kochali się przez długie,
długie chwile. Ari wygięła się w łuk wstrząsana rozkoszą,
a Max odpowiadał jej urywanym oddechem, aż wreszcie
bezwiednie zadrasnął zębami skórę na jej ramieniu.
Skończyło się długo po tym, jak się zaczęło.
Żadne nie chciało tego przerwać.
- Jesteś pewna, że to był pierwszy i jedyny raz? -
spytał
wreszcie po wielu minutach milczenia, kiedy oddechy
wyrównywały się, a świat łagodnie wracał na swoje
miejsce.
Rozkoszne dreszcze wciąż przeszywały ciało Ari. Max
uniósł się lekko i spojrzał jej w oczy.
- Mmm... - Przesuwała dłońmi po wilgotnej skórze
jego
pleców. - Może uda nam się coś wypracować.
- A może pragniesz tylko mego ciała - zażartował.
Zamknęła oczy, próbując zapamiętać brzmienie jego
głosu.
- Może masz słuszność.
- Nie zasypiaj - szepnął, składając lekkie pocałunki
na jej
wargach.
- Za późno - mruknęła sennie.
Przez chwilę słuchał równego oddechu; po czym
ostrożnie wysunął się z jej objęć i podszedł do okna.
Jeszcze jedna bezchmurna noc. „Lady Million" powinna
jutro wrócić do portu. Teraz kolej na niego. Jerry kochał
morze tak samo jak on, ale Barbarę irytowały ciągłe
nieobecności męża. Z kolei fabryka zabierała Maxowi
coraz więcej czasu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że
nawet gdyby spędził najbliższe dwa tygodnie za biurkiem,
nie zdołałby nadrobić zaległości.
Popatrzył na kobietę śpiącą w jego łóżku. Zastanawiał
się, czy nie okryć jej prześcieradłem, ale w pokoju było
ciepło. Jak to się stało, że zakochał się w kobiecie, która
nie lubiła łodzi? Nie znosiła morza i mieszkała gdzieś w
głębi lądu? To nie miało sensu. A jednak, kiedy spojrzał
w te przejrzyste brązowe oczy. gdy jej kapelusz odfrunął
z wiatrem, a ona roześmiała się, był zgubiony.
Ostatecznie i nieodwołalnie.
Z wahaniem poszedł do łazienki i zamknął drzwi.
Wszedł pod prysznic i odkręcił kurki, mając nadzieję, że
szum wody jej nie zbudzi. Chciał, żeby została w jego
łóżku tak długo, jak to możliwe. Milion lat byłoby w sam
raz.
Teraz pozostawało mu tylko przekonać o tym Ariannę.
- Muszę iść - powiedziała, przebudziwszy się, gdy
Max
wślizgnął się do łóżka. Zerknęła nad jego szerokim
ramieniem na
zielone cyferki zegara w radioodbiorniku. - Późno już.
- Dopiero jedenasta.
- Rodzice będą się martwić.
- Odwiozę cię.
- Przecież mam tu samochód.
- Pojadę za tobą.
Ari wyczuwała, że Max będzie się spierał o wszystko,
co ona powie. Popatrzyła w jego niezgłębione niebieskie
oczy. Nie chciała się kłócić. Chciała tylko pociągnąć go
na materac i jeszcze raz się z nim kochać.
- Zgoda.
- Nie patrz tak na mnie - poprosił - chyba że masz
zamiar
zostać tu jeszcze godzinę. - Ogarnął spojrzeniem jej nagie
ciało.
- Albo dwie.
- Nie kuś mnie - westchnęła.
- Dlaczego nie? - Pochylił głowę i skubał wargami
delikatną
skórę w zagłębieniu ramienia.
- Aj!
- Przepraszam. - Pocałował czerwony ślad. - Nie
chciałem
ci sprawić bólu.
- Nie sprawiłeś. - Ari zarumieniła się, przypominając
sobie
draśnięcie jego zębów.
Kiedy pochylił się nad nią, znów ogarnął ich żar.
Czuła jego męskość przy udzie, a gęste włosy na torsie
łaskotały jej piersi.
- Naprawdę musisz już wracać?
- Ani myślę. - Ari przyciągnęła go jeszcze bliżej.
Max obrócił ją na bok i wszedł w nią, wpatrzony w
szeroko otwarte brązowe oczy. Przerzuciła nogę przez jego
biodro, chcąc poczuć go jeszcze głębiej. Jego powolne
ruchy sprawiały jej nieopisaną rozkosz. Wreszcie
przewrócił ją na plecy, uniósł się na łokciach i odsunął
wilgotny lok z jej czoła.
- Wiedziałem, że będzie dobrze, ale nie wyobrażałem
sobie,
że aż tak - powiedział pieszczotliwie, patrząc jej w twarz.
- Ja też nie - szepnęła.
- Mówiłem ci. - Znów zaczął się w niej poruszać. -
Mówiłem
- powtórzył i zapadła cisza, przerywana jedynie
miłosnymi westchnieniami.
Wyruszyli dobrze po północy. Droga była ciemna i
cicha. Ari często spoglądała w tylne lusterko, w którym
widziała dodające otuchy światła samochodu Maxa. Dom
był pogrążony w ciemnościach, drzwi kuchenne i część
wjazdu oświetlała tylko jedna lampa. Ari wyłączyła silnik
i wysiadła. Wcisnęła zrolowany plażowy ręcznik pod
pachę i pomachała do Maxa, który zawrócił i pojechał z
powrotem do Pier.
W ciemnej kuchni siedziała Peggy, popijając mrożoną
herbatę.
- Czekałaś na mnie? - Ari poczuła się winna.
- Nie. - Peggy zaśmiała się cicho. - Nie znoszę tak
dobrze
wilgoci jak kiedyś. Kiedy nie mogę zasnąć, w środku nocy
robię
sobie coś zimnego do picia. To pomaga.
Ari usiadła naprzeciwko matki.
- Podwórze jest puste. Czyżby chłopcy pomogli
tacie
w sprzątaniu?
Peggy skinęła głową.
- Zrobiłaś dobrą robotę. Zarobiliśmy ponad trzysta
dolarów
Możesz w to uwierzyć?
- Nie za bardzo. - Ari uśmiechnęła się. - Swoją drogą
mieliście mnóstwo rzeczy do zbycia.
- Z całego życia - zamyśliła się matka. -
Powinnam była
więcej wyrzucać.
- W nowym domu będziesz mogła wyrzucać
wszystko, co
zechcesz.
- Fakt. Jestem pewna, że to polubię.
Siedziały tak w przyjaznym milczeniu, słuchając
świerszcz;. za domem. Wreszcie Ari spojrzała na zegarek.
- Na pewno nie czekasz na chłopców?
- Gdybym to robiła, musiałabym przestać sypiać. Są
wystarczająco dorośli, by się o siebie zatroszczyć, choć
przyznaję, że
nie było mi łatwo się z tym pogodzić.
- Będą musieli znaleźć sobie własne lokum, kiedy się
prze
prowadzicie, prawda?
- Najwyższy czas. - Peggy skinęła głową i upiła łyk
herbaty.
Kostki lodu głośno zabrzęczały. - Ojciec wspominał, że
spotka
łaś się z kapitanem. Dobrze się bawiłaś?
Ari uśmiechnęła się. Oczy jej błyszczały szczęściem.
- Tak, myślę, że można tak powiedzieć.
- Kochasz go?
- Nie chcę o tym mówić.
Peggy przyjrzała się córce z uwagą.
- W porządku. Szanuję twoje sekrety, ale ostrzegam
cię, że
kapitan nie pogodzi się łatwo z twoim wyjazdem.
Ari wbrew sobie chciała usłyszeć, co matka ma do
powiedzenia.
- Dlaczego nie? Oboje jesteśmy dorośli. Zgodziliśmy
się, że
będziemy przestrzegać reguł gry.
- Reguł gry - powtórzyła matka, zupełnie jakby Ari
powie
działa to w obcym języku. - To nic nie znaczy, Arianno.
Wolała
bym, żebyś nie cierpiała.
- Nie zamierzam.
- A twój przystojny kapitan? Co z nim?
- Chciałabym, żebyś przestała nazywać go
kapitanem.
Peggy uniosła brwi.
- Próbujesz zapomnieć, że jest rybakiem? Że zarabia na
życie
na morzu?
- Tak - rzuciła Ari i wstała. - Właśnie o tym chcę
zapomnieć.
- Miłość nie wybiera, Arianno. Nie liczy się, jak ten
ktoś
zarabia na życie ani gdzie mieszka.
- Nie mówimy o miłości, mamo.
- A ja myślę, że mówimy właśnie o tym - upierała się
Peggy.
- Kochałaś się z kapitanem. Byłaś w jego łóżku, oddałaś
mu swoje ciało i, jak sądzę, również serce. Nie traktuj
tego zbyt lekko.
- Nigdy tak nie robiłam - szepnęła Ari, uciekając przed
przenikliwym wzrokiem matki. - Idę spać. Dobranoc.
Wyszła z kuchni i pobiegła na górę do swej sypialni.
Szybko się rozebrała i wślizgnęła do łóżka. Ale sen nie
nadchodził. Mimo pobudki wczesnym rankiem i pracy przy
wyprzedaży, mimo długiego gorącego lipcowego dnia,
mimo godzin spędzonych na miłości z Maxem, Ari nie
mogła zasnąć. Obwiniała o to parne wilgotne powietrze.
Obwiniała o to drzemkę w łóżku Maxa.
Obwiniała wszystko, poza uczuciem zakochania.
Klimatyzacja to jedyne rozwiązanie, doszła do wniosku
Ari. myśląc tęsknie o suchym wietrze Montany. Nie
mogła wysiedzieć w domu i zastanawiać się, jak by to
było obudzić się rano w ramionach Maxa, wspólnie wypić
kawę, zjeść śniadanie, a nawet wziąć prysznic. Nie
poprosił jej, żeby została na noc.
I tak nie zrobiłaby tego bez zawiadomienia rodziców.
Jednak tęskniła za widokiem Maxa, chciała spojrzeć mu w
oczy i upewnić się, czy ostatnia noc była naprawdę tak
doskonała. , Na samą myśl o tym oblała ją fala gorąca.
Próbowała skupić się na codziennych zajęciach. Peggy
dała jej listę zakupów. Ar. przede wszystkim zrobiła to, co
zwykła robić, kiedy była smutna zbita z tropu i miała na
zbyciu parę dolarów. Poszła do księgarni
Uboższa o trzydzieści siedem dolarów, za to z torbą
wyładowaną powieściami w miękkich okładkach, obeszła
sklepy w poszukiwaniu czegoś praktycznego, wygodnego
i ciepłego na nadchodzącą zimę.
Nie mogła się skupić. Usiłowała sobie wmówić, że
znajomość z Maxem to tylko wakacyjny romans.
Krótka przygoda. Tylko na jedną noc. Ari skrzywiła się.
To nie było w jej stylu.
Powinna być teraz na plaży. Ale niedziela to okropny
dzień na plażowanie. Niełatwo było znaleźć kawałek
miejsca na zatłoczonym brzegu. Miejscowi w weekendy
zostawali w domach, robili zakupy, sprzątali albo grali w
golfa. Plażę i ocean zostawiali przybyszom z wielkich
miast.
Postanowiła przejechać koło tamy, rzucić okiem na
tłumy i poczuć lato w powietrzu. Popatrzeć na turystów na
promenadzie.
Przejechała przez Pier, utknęła w korku, spojrzała
tęsknie w okno sypialni Maxa, wreszcie pojechała drogą
wzdłuż morskiego brzegu do Galilee.
Zaparkowała w rogu za sklepem. Pokruszone skorupy
małży wybielone słońcem zachrzęściły jej pod nogami,
kiedy wysiadła. Przez wejście do portu płynęły łodzie
wszystkich możliwych kształtów i rozmiarów. Powietrze
pachniało rybami, mewy krzyczały, szukając jedzenia, a
rybacy i żeglarze wołali do siebie na wodzie.
Zadowolona, że jest bezpieczna na lądzie, pchnęła
oszklone drzwi sklepu. Ruthie, rozciągnięta na leżance,
pomachała do niej.
- Co ty tu robisz?
- Powinnam odpoczywać - wyznała nieśmiało Ruthie. -
Ale
czuję się samotna.
- A ja na nią uważam, kiedy Roscoe jest na morzu. -
Peggy,
zajęta wlewaniem zupy do zamykanego kubka,
mrugnęła do
Ruthie. - W końcu powinnam opiekować się moimi
przyszłymi
wnuczkami.
Ari postawiła torby z zakupami na stole, otworzyła
lodówkę i wyjęła puszkę z wodą sodową.
- Naprawdę myślisz, że tym razem będzie
dziewczynka
mamo?
- W tej rodzinie potrzeba więcej kobiet.
- Joey i Jimmy mogą się ożenić - zauważyła Ari.
- Niech Bóg ma w opiece kobiety, które ich sobie
wezmą
- powiedziała Peggy. - Nie rozsiadaj się tak - ostrzegła,
widząc
że Ari sięga po krzesło. - Mam dla ciebie sprawę do
załatwienia
- Czy to nie może poczekać? - Ari otworzyła puszkę i
upiła
spory łyk.
- Nie. - Peggy podała jej białą torbę. - Uważaj.
Gorące.
- Dlaczego mi to dajesz?
- Szef Cole Products zamówił lunch.
- Co?
- Cóż - Peggy oparła dłonie na obfitych biodrach -
przecież
nie życzysz sobie, żebym nazywała go kapitanem.
- Dlaczego szef Cole Products nie może przyjść sam?
- Jest zajęty. A ty nie. - Peggy odwróciła się i
podeszła dc
kotła stojącego na kuchence. - Nic ci się nie stanie, jeśli
zaniesiesz mu lunch.
- W porządku.
Schowała puszkę z powrotem do lodówki i wyszła ze
sklepu Żar buchnął jej w twarz, ale wiatr od wody
przyniósł natychmiastową ulgę. Doszła nierównym
chodnikiem do dużego budynku z nazwiskiem Maxa i
otworzyła ciężkie metalowe drzwi z napisem: Własność
prywatna. Przejście wzbronione.
Było cicho, choć z jednej strony dużego pomieszczenia
mruczało kilka dużych maszyn. Czerwony napis
,BIUR0" wisiał nad metalowymi schodami. Ari weszła na
nie, ciekawa, jak wygląda miejsce, w którym Max spędza
czas na lądzie.
Usłyszała jego głos, zanim wsunęła głowę we
wpółotwarte drzwi. Oczywiście wydaje polecenia.
Powinna była się domyślić.
Czarna słuchawka tkwiła przyciśnięta do jego ucha,
ciemne włosy opadły mu na czoło, ale nieobecny, pełen
troski wyraz oczu znikł, gdy Max uniósł głowę.
Przysunął się do aparatu, jakby chciał już zakończyć
rozmowę.
- Dobrze. - Po chwili dodał niecierpliwie: - A więc to
wszystko. - Ari rozglądała się po zagraconym pokoju,
który Max
nazywał biurem. - Tak. Tobie też.
- Nie zamierzałam przeszkodzić ci w pracy.
Uśmiechnął się, rzucił słuchawkę na widełki,
przyciągnął Ari
; posadził ją sobie na kolanach.
- Nie przeszkodziłaś.
- Hej! - zaprotestowała. - Uważaj na swój lunch!
- To wszystko, co dla mnie masz?
- Tak. - Pocałowała go szybko w usta. - Jest gorący.
- Nie będę ci dokuczać - powiedział i objął ją
mocniej - bo
przyniosłaś mi coś do jedzenia.
- Tylko to, co zamówiłeś.
Na widok jego miny wszystko zrozumiała.
- Nie prosiłeś Peggy o zupę, prawda?
- Nie - odparł. - A powinienem?
- Bawi się w swatkę - wyjaśniła Ari. - To ona mnie tu
przysłała.
- Cieszę się. Myślałem o tobie przez cały ranek.
- Chciałam zobaczyć, gdzie pracujesz.
- Rozejrzyj się. - Wyjął z torby kartonik z zupą i
plastikową
łyżkę. - Zjesz ze mną?
- Nie, dzięki.
- Na dole jest automat z napojami. Przyniosę nam
coś do
picia.
- Pójdę z tobą.
- Zajmuję się papierkową robotą. Próbuję nadgonić
maj
i czerwiec przed wtorkowym rejsem.
- Na długo wypływasz?
- Na ile będzie trzeba.
- Mam nadzieję, że nie na bardzo długo - powiedziała,
unosząc usta, gdy ją objął. - Będę się czuła samotna bez
ciebie.
- Wrócę na spotkanie twojej
klasy.
Odsunęła się i spojrzała mu w
oczy.
- Moje spotkanie?
Dlaczego?
- Bo idziemy na nie.
- Nie, nie idziemy.
Max pocałował ją lekko i powiedział:
- Wyrzucasz tego lata mnóstwo śmieci. Może czas
stanąć twarzą w twarz z przeszłością i pozbyć się
niektórych obciążeń.
- Może to nie twoja sprawa.
- Chyba nie masz racji. Mam wrażenie, że to, co
trzyma cię
z dala od rodziny, twoja niechęć do morza, to, od czego
uciekasz
zaczęło się właśnie tutaj.
- A jeśli nawet, co to zmienia?
- Porozmawiaj ze mną,
Ari.
Pokręciła głową.
- Miałeś mi przynieść coś zimnego do
picia.
Nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- Wiesz, że nigdy nie pytałaś o moją rodzinę? - Nie
czekając
na odpowiedź, ciągnął: - Nie pytałaś mnie o rodziców ani
o siostry, ani o to, gdzie dorastałem, dlaczego zająłem się
łowieniem
ryb i w jakich okolicznościach poznałem Jerry'ego. -
Położył jej
dłonie na ramionach, by się nie odwracała. - Nie pytałaś,
bo nie
chcesz zbliżyć się do mnie, poznać mnie, stać się częścią
mego
życia...
- Czy ostatniej nocy nie poznawałam cię? - Wolała
zignorować ostatnią uwagę.
- Ostatnia noc musiała się zdarzyć. To początek, nie
koniec.
Ale nie zaistniała w próżni.
- Czego ode mnie chcesz?
- Niczego, czego nie możesz mi dać, kochanie.
- Mogę ci dać tylko kilka tygodni. Żadnych obietnic,
żadnych żalów, pamiętasz?
Westchnął, a oczy ściemniały mu na widok jej
zdecydowanej miny.
- Pamiętam. - Musnął wargami jej usta. Po chwili
zrobił to
ponownie, jakby chciał ją o czymś zapewnić.
Parę chwil później Ari powróciła na ziemię i ukryła
twarz w drelichowej koszuli Maxa.
- Pójdziesz dziś ze mną na kolację? - spytał. Kiedy
skinęła
głową, objął ją mocniej. - Możesz zostać na noc?
- Może. - Jej serce przepełniła radość.
Puścił ją, poprowadził do czerwonego automatu i
grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych.
Przycisnął guzik i ma-szyna wyrzuciła puszkę z colą.
Dla siebie kupił piwo imbirowe.
- Oprowadzisz mnie po fabryce? - spytała.
- Nie. Nie uda mi się nic zrobić, jeśli ty będziesz w
pobliżu.
- Uśmiechnął się. - Rozpraszasz mnie.
Ari westchnęła i poszła w stronę drzwi.
- Już zmykam.
- Przyjadę po ciebie o siódmej. Dzięki za lunch.
- Podziękuj Peggy. - Ari, nie mając ochoty patrzeć na
zadowoloną minę matki, wróciła do samochodu i
pojechała prosto do
domu. Próbowała nie myśleć o Maximilianie Cole'u.
Bez po
wodzenia. Czym mogła usprawiedliwiać letnią
przygodę? Nie
było sposobu, zwłaszcza że absolutnie nie miała
zamiaru się
zakochać.
- Małże były doskonałe - powiedziała Ari w
odpowiedzi na.
pytanie kelnerki sprzątającej ze stołu.
- Jeszcze ci się nie znudziły? - spytał Max.
- Jeszcze nie. - Pokręciła głową.
Max nie mógł oderwać od niej oczu. Ciemne włosy
opadły jej w falach na ramiona, a prosta koralowa
sukienka podkreślała lekko opaloną skórę. Kiedy
przechyliła głowę i uśmiechnęła się, dobrane do sukienki
wiszące kolczyki musnęły jej szyję.
- A co z tobą? - spytała. - Zawsze zamawiasz stek?
- Prawie.
- Smakowałaby ci nasza wołowina z Montany.
- Nie chcę dziś rozmawiać o
Montanie.
Ari odwróciła wzrok.
- Dobrze. - Upiła łyk wina i odstawiła kieliszek na
stół. -
A o czym chcesz rozmawiać?
- Po pierwsze - powiedział, uznawszy, że czas
poinformować Ari o tym, co wynikło z jej absurdalnych
planów swatania
- ile tygodni dawałaś to przeklęte ogłoszenie?
- Kilka - odparła wymijająco.
- To znaczy?
- Sześć.
- Sześć? - Zmarszczył czoło, widząc, że Ari z
trudem po
wstrzymuje śmiech. - W pierwszym tygodniu dostałem
sześćdziesiąt listów, a wciąż napływają nowe.
- Nie doceniłam twego uroku.
- Za to przeceniłaś moją cierpliwość.
- Nie chciałam sprawić ci kłopotu.
- Dobrze ci tak, za to, że próbowałaś się mnie pozbyć.
- Może i tak - przyznała - ale miałam jak najlepsze
chęć.
Nie jestem bez serca.
Max pochylił się ku niej, żałując, że nie może jej teraz
pocałować.
- Chodźmy do domu, zgoda?
Podkreślone białymi światłami kontury mostu Newport
biegnącego przez Zatokę Narragansett do położonego na
drugim brzegu Jamestown wyglądały jak wyszukane
świąteczne dekoracje. Ari siedziała obok Maxa, dotykając
go udem. Patrzyli na łodzie pod mostem i światła
znaczące linie brzegowe obu wysp. Lekka mgła wisiała w
oddali nad wodą, zachęcając żeglarzy, by wyruszyli na
morze.
- Ile tygodni? - spytał nagle Max, przerywając
milczenie.
Wiedziała, o co mu chodzi.
- Trzy. Dwudziestego ósmego sierpnia muszę być na
uczelni.
- To mi daje niewiele czasu.
- Czasu na co? - spytała wbrew sobie.
- Na przekonanie cię, żebyś została.
- Już to przerabialiśmy, Max.
- To można powtarzać.
Ari nie odpowiedziała. Nie chciała myśleć o
przyszłości. Dlaczego nie mógł zostawić wszystkiego tak,
jak było?
- To wakacyjna przygoda, Max.
- Moim zdaniem to coś więcej - powiedział powoli.
- Dobrze - zgodziła się, patrząc na jego wyrazisty
profil
w ciemności samochodu. - To romans sezonu.
Rzucił jej krzywy uśmiech i ponownie skupił uwagę na
drodze przed sobą.
- Tak - powiedział cicho. - Myślę, że tak.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Ari miała
wrażenie, że bicie jej serca zagłusza szum fal. Chciała,
żeby jej dotykał, obejmował. Miała ochotę oprzeć głowę o
jego białą koszulę i napawać się zapachem jego skóry, ale
nie wiedziała, czy rozsądnie
będzie wykonać pierwszy ruch. Oczekiwał po niej tak
wiele i zmierzał do tego, by przeżyć rozczarowanie.
Chciał wszystkiego, jej życia, wolności i miłości.
Miłość była łatwa. Ari dała mu wszystko, co mogła,
choć nie uznawała letnich przygód. Westchnęła. Trudno
było mu się oprzeć.
- Ari? - zawahał się po otwarciu drzwi. - Jeśli wolisz,
zawiozę cię do domu.
- Chcesz tego?
Jego oczy były ciemne, wyraz twarzy nieprzenikniony.
- Oczywiście, że nie, ale nie mam ochoty na gry.
Kiedy wiatr owiał jej nagie ramiona, stłumiła
dreszcz.
- Ja też nie.
- Wiesz, że cię pragnę. Chcę się z tobą
kochać.
Dotknęła jego twarzy.
- Wiem. Ja też cię pragnę. - Bardziej niż
czegokolwiek w
życiu.
- Ale?
- Muszę być w domu o dziewiątej rano. Poniedziałek
to mój
dzień obierania ziemniaków.
- A ja we wtorek wypływam. - Max pocałował ją w
rękę.
Ari starała się ukryć, jak bardzo go potrzebuje, jak
bardzo chce, by poprowadził ją do środka. Musiała
udawać Gdyby zdał sobie sprawę, że go kocha, nie
pozwoliłby jej wyjechać.
- Chodźmy. - Wziął ją stanowczo za rękę. - Nie mamy
czasu
do stracenia.
Miał rację. A więc dlaczego jego słowa wywołały
smutek w jej sercu?
Westchnął i przyciągnął ją do siebie. Poczuła ciepły
oddech na policzku.
- Nie skrzywdzę cię, Ari.
- Wiem - powiedziała zduszonym głosem. - To jedno,
czego
jestem pewna.
Odpiął guziki z tyłu sukienki Ari, gładząc ciepłymi
szorstkimi dłońmi jej plecy i prześlizgując się po
koronkowej bieliźnie. Z łatwością odpiął biustonosz, a
gdy sukienka opadła na dywan, zsunął niecierpliwe dłonie
na jej piersi. Gdy usta zastąpiły dłonie, sutki zesztywniały
pod tą delikatną pieszczotą.
Potem dotknął wargami jej szyi, sunąc językiem do
wiszących koralowych paciorków.
Chciał kochać się z nią z tymi długimi kolczykami w
uszach - pamiętał tę chwilę na promie, kiedy zdradził
jej swoje imię i oparł się pragnieniu dotknięcia
kołyszących się pereł ocierających się o spowite
jedwabiem ramię. Oparł się tylko dlatego, że wierzył, iż to
ona jest byłą przyjaciółką Jerry'ego.
Rzeczywiście, zamyślił się Max, wdychając lekki
kwiatowy zapach, sprawiała kłopoty, ale z kłopotami,
które wniosła w jego życie, powinien sobie dać radę.
Teraz mógł jej dotykać. Smakować każdą część jej
ciała. Aż do rana.
Nie zdawał sobie sprawy, że wypowiedział ostatnie
słowa głośno, aż szepnęła:
- Co?
- Do rana - powtórzył. - Możemy się kochać do rana.
Ari spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy malowała się
wyłącznie niewinność.
- A więc dlaczego tu stoimy?
- Rozbieram cię, jeśli nie zauważyłaś.
- Zauważyłam – szepnęła - Teraz moja kolej.
Wolno odpinała mu koszulę i zsuwała rękawy. Kiedy
sięgnęła do zamka błyskawicznego beżowych spodni,
zatrzymał jej małą
dłoń. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha, ale
zrezygnował. Wiedział, że jego słowa nie byłyby mile
przyjęte. Zamiast tego przyciągnął jej dłoń do warg i
wolno pocałował każdy pale: z osobna, po czym pociągnął
ją w kierunku schodów. To nie by czas na spory.
Szybko pozbyli się reszty ubrań. Minęły dopiero
dwadzieścia cztery godziny, jak się kochali, a im wydało
się, że to dwadzieścia cztery dni. Albo lata.
Kiedy upadli na łóżko, Max pokrył ciało Ari
pocałunkami Wydawał się wiedzieć, gdzie dotykać,
wyczuwać, co sprawi jej przyjemność. Jego język i wargi
poniosły ją na skraj rozkosz) Kiedy myślała, że już
więcej nie zniesie, Max nakrył ją swoim ciałem.
- Chcę cię poczuć w sobie - szepnęła.
- Jak sobie życzysz, kochanie - powiedział cicho.
Wszedł
w nią jednym płynnym ruchem. Poddani odwiecznemu
rytmowi
przylgnęli do siebie, aż świat wokół nich eksplodował.
Później w cichej ciemności pokoju Max przytulał Ari
do serca. W powietrzu osiadła mgła, a przez otwarte
okno dobiegał samotny dźwięk rogu ostrzegającego
żeglarzy.
- Czy tak to robią w Montanie?
- Nie. - Ari uśmiechnęła się. - W Montanie nigdy
tak nit
było.
- Na pewno w twoim życiu ktoś był.
- Tak - odparła. - Właściciel pobliskiego rancza.
- Co się z nim stało?
- W ubiegłym roku doszliśmy do wniosku, że nadszedł
czas
by każde poszło w swoją stronę.
- Cieszę się - szepnął, gładząc dłonią jej aksamitną
skórę
Czubki jego palców musnęły biodra, po czym powoli
wróciły c
ramion. Dotknął wiszących kolczyków.
- Zapomniałam je zdjąć - mruknęła.
- Nie chciałem, żebyś je zdejmowała. - Max
spojrzał
z uśmiechem w jej ciemnobrązowe oczy. - Na ślubie
Jerry'ego
odkryłem, że mam obsesję na punkcie kolczyków.
- Nigdy nie słyszałam o czymś
takim.
Uśmiechnął się szeroko.
- Może jestem wyjątkiem.
- Jestem o tym przekonana - zgodziła się - Z
więcej niż
jednego powodu. Unieś głowę - rozkazała, po czym
wzięła puszysty biały jasiek i podłożyła mu go pod głowę.
- Co robisz? - spytał. Poczuł, że znów ogarnia go
pożądanie.
Ari usiadła na nim i pocałowała go w usta.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pokażę ci, jak to się
robi
na zachodzie.
ROZDZIAŁ 9
- Proszę. - Max podał Ari parujący kubek. - Nie
martw się
Nie musisz rozmawiać.
- Wielkie dzięki. - Ari uśmiechnęła się do niego, po
czym
skupiła uwagę na ściskanym w dłoni naczyniu. Siedziała
otulona
kocem na miękkiej leżance na balkonie. Słońce
usiłowało prze
drzeć się przez mgłę, a Ari po cichu mu sekundowała.
Max wrócił do mieszkania. Po chwili z kuchni dobiegł
brzęk naczyń. Pewnie przygotowuje sobie jedno z tych
koszmarnie wielkich śniadań, które tak lubi. Poczuła
zapach bekonu. Max otworzył drzwi i wysunął głowę:
- Ari, masz ochotę na jajka na bekonie? Daj znak
głową na
tak czy nie.
- Nie jestem aż tak zła - zaprotestowała, odwracając
się ku
niemu. Włosy miał jeszcze wilgotne po prysznicu i był
ubrany
w znajome błękitne dżinsy i podkoszulek z
emblematem Uniwersytetu Nebraski. Wyglądał również
na bardzo głodnego.
- Tak, jesteś.
- A więc nie, jeśli chodzi o śniadanie. Zjem wczesny
lunch w pracy.
Skinął głową i zamknął drzwi, pozostawiając ją
spokojowi
i ciszy balkonu. Przyglądała się samochodom, zauważyła
kilkoro zdeterminowanych amatorów joggingu i trzy
osoby z psami. Rozparła się wygodniej, dopiła kawę i
leniwie zastanawiała się, czy nie nalać sobie jeszcze.
W kuchni zrobiło się cicho. Nigdy nie pytałaś mnie o
rodzinę... bo nie chcesz stać się częścią mego życia. Czy
Max miał rację? Próbowała zdobyć się na obiektywizm.
Co o nim wiedziała? Że lubi solidne śniadania, na wpół
surowy
stek, kawę ze śmietanką i prowadzi
półciężarówkę. Z powodzeniem kieruje fabryką, jest
właścicielem kilku kutrów i mieszka nad morzem.
Zawsze morze.
W szkole średniej grał w futbol i jest wspaniałym
kochankiem. Wielkoduszny, troskliwy, zdecydowany i
uparty.
Westchnęła. Znała przymioty Maximiliana Cole'a, ale
nie wiedziała, co uczyniło go właśnie takim.
Poważne rozważania. O wiele za poważne jak na
wakacyjny romans.
Na drewnianym podeście zadudniły kroki Maxa.
- Proszę - powiedział uprzejmie, trzymając w
wyciągniętej
ręce dzbanek z kawą. - Zapomniałem, że zwykle
potrzebujesz
dziewięciu czy dziesięciu filiżanek.
- Trzech - poprawiła, podając mu kubek. - Trzy
filiżanki
czynią ze mnie bardzo miłą osobę.
- Dzisiejszej nocy byłaś bardzo miła. - Ostrożnie nalał
gorący płyn i oddał jej kubek.
- Ty też.
- Dwie noce z rzędu - podkreślił. - To mogłoby
wejść w
nawyk.
- Mogłoby - zgodziła się, zafascynowana
zmarszczkami
w kącikach jego oczu. Dlaczego stał za daleko, by móc
go do
tknąć? - Jutro wypływasz w morze, czy tak?
- Tak. — Skinął głową, - Jutro będę miał mnóstwo
zajęć.
- Może lepiej zacznij się przygotowywać.
- A może zabiorę cię do łóżka.
Ari udawała, że się zastanawia. Spojrzała na zegarek,
odstawiła kawę i uśmiechnęła się szeroko do Maxa.
- Masz czas?
- Pospieszę się.
- Lepiej nie - roześmiała się.
- A więc nie będę się spieszył. Nie będziesz miała
siły, by
podnieść skrobaczkę do ziemniaków.
- Dobrze. - Ari zrzuciła z siebie koc i wstała. -
Zaryzykuję.
Ari pływała każdego wieczora o szóstej. Zakładała ten
sam żółty kostium kąpielowy, stawiała samochód w tym
samym rogu parkingu, szeptała te same modlitwy
wodzie, tulącej się do jej ciała. Oszczędź go. Proszę,
oszczędź go. Te słowa przychodziły jej do głowy za
każdym razem, kiedy patrzyła na horyzont, zamartwiając
się, gdzie jest teraz Max i czy wszystko u niego w po-
rządku.
Nienawidziła tego, nienawidziła niepokoju i
przyprawiającego
o
mdłości ucisku w żołądku. Nienawidziła budzenia
się z lękiem
i
kładzenia się spać przy radiowej prognozie pogody.
Nienawidziła
siebie za to, że zachowuje się jak spanikowana wariatka.
- Powinnaś iść. Będziesz się dobrze bawić.
- Powtarzasz się jak zdarta płyta.
Ari postanowiła nie słuchać rady matki. Peggy mówiła
to samo przynajmniej od ostatnich dziewięciuset
osiemdziesięciu siedmiu ziemniaków. Albo pięciu dni,
zależy od tego, jak kto mierzy czas.
Peggy nie dawała jednak za wygraną.
- Już nie będą produkować płyt. Słyszałam w
telewizji. Czy
to nie skandal?
- Oglądasz za dużo telewizji.
- Co mam zrobić z waszymi szkolnymi albumami?
- Pozbyłam się ich na wyprzedaży.
- Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
- Kiedy się przeprowadzacie?
- Na jesieni. Ojciec mówi, że chłopcy pomogą przy
przeprowadzce. Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. - Peggy
westchnęła.
- Martwię się o ciebie. Jesteś dobrą dziewczyną, Ari, ale
cza
sami...
Ari spojrzała ze złością na matkę, co sprawiło, że ta
przerwała w pół słowa.
- Czasami co...?
Peggy popatrzyła wymownie na pokaleczonego
ziemniaka w dłoni córki.
- Nie wiesz, jak się obiera ziemniaki, oczywiście.
- Oczywiście. Niedobrze mi się robi od tych
ziemniaków.
- A więc? Nie musisz tu tkwić. Idź do domu i
wyszykuj się
na wieczór.
• - Nie mam ochoty.
- Jeśli chcesz, możesz iść do kina ze mną i Roscoe -
zaproponowała Ruthie.
- Nie, dzięki. Powinniście się nacieszyć sobą, póki
jeszcze
macie szansę.
- Dzieci mają się urodzić dopiero za sześć tygodni. -
Ruthie
potarła krzyż. - Chociaż czasami zastanawiam się, czy
się nie
pospieszą.
Peggy zmarszczyła czoło z matczyną troską.
- Powinnaś siedzieć w domu i odpoczywać.
- Mogę odpoczywać tutaj. Poza tym nie znoszę
siedzieć
sama. Roscoe ma nadzieję, że uda mu się dostać do
tej ekipy budującej nowy bank. Wtedy nocami byłby w
domu.
Ari przypomniała sobie, jak jej starszy brat zbudował
kiedyś bardzo skomplikowany domek na drzewie.
- Zawsze był najszczęśliwszy z młotkiem i
gwoździami.
- Niektórzy mężczyźni nie są stworzeni do pracy na
morzu
- powiedziała Peggy. - Nie ma w tym nic złego.
- A niektórzy są przekonani, że nie mogliby się
zajmować
niczym innym - mruknęła Ari.
- Tego nie da się zmienić. - Peggy spojrzała
ostrzegawczo na
jedynaczkę. - Ale ciężko bez nich żyć.
- Eddie zginął - powiedziała Ari i wstała, by wyjrzeć
przez
oszklone drzwi na doki. - To dopiero było ciężkie.
- Nie będę się spierać. Ale czas już, żebyś się z tym
uporała.
- Myślałam, że mi się udało.
- Nie. - Peggy pokręciła głową i poklepała Ari po
ramieniu.
—Nie rozumiesz, kochanie? Tylko przed tym uciekasz.
Później, kiedy Ari stała w sypialni, słowa matki
dzwoniły jej w głowie. Uciekasz. Czy to właśnie robiła?
Ściągnęła z siebie robocze ubranie i włożyła sukienkę.
Przyjęcie miało się zacząć za godzinę. Uciekam? Jest
tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Była to zupełnie zwyczajna grupa, choć niektórzy
uczniowie z rocznika 75 sprawiali wrażenie nieco
skrępowanych w hałaśliwej koktajlowej sali popularnego
klubu. To było rzeczywiście nieoficjalne spotkanie, bez
wizytówek, balonów i listy uczniów.
- Hej, Simone! - zawołał ktoś.
Ari przebiła się przez tłum. Ostatnie pół godziny uśmiechała
się do nieznajomych, którzy uprzejmie odpowiadali jej
uśmiechem. Wesoły mężczyzna wyciągnął do niej rękę.
- Arianna? Pamiętasz mnie?
- Johnny Kenyon. Jasne. - Ari, poruszona tym, że
kogoś
rozpoznała, zapomniała o zdenerwowaniu.
- Wspaniale wyglądasz. Zupełnie się nie zmieniłaś.
- Ty też nie - skłamała,
- Co porabiasz?
- Wykładam na uczelni w Montanie.
- Nie wyglądasz na belfra. Pewnie masz męża i
dzieci?
Arianna pokręciła głową.
- Jeszcze nie. - Jeszcze nie? No dobrze, jestem
optymistką.
Na pewno gdzieś na zachodzie jest jeszcze jeden
farmer do
wzięcia, który nie marzy o łowieniu ryb.
- Od czasu do czasu widuję w mieście twoich braci.
- Wszyscy mieszkają w Narragansett! - zawołała,
usiłując
przekrzyczeć piosenkę Rolling Stonesów dudniącą z
pobliskiego
głośnika.
- Miło było cię zobaczyć! - Spojrzał wymownie na
głośnik
i odszedł.
I co teraz? W takiej sytuacji można co najwyżej udać się
do toalety albo zacząć flirtować z barmanem. Ale
młodziutki barman był zbyt zajęty, by pozwolić sobie na flirt
ze starą panną z Montany. Rocznik 75 dobrze się bawił, nie
ma wątpliwości.
- Mogłaś na mnie zaczekać - usłyszała szorstki głos
przy
uchu.
Odwróciła się. Tuż za nią stał Max, przystojny jak
zawsze w błękitnej koszuli, ze świeżą opalenizną na
twarzy i mocnymi brązowymi rękami złożonymi na
piersi.
- To nie było konieczne - mruknęła.
- Nie?
- Zrozum - oświadczyła stanowczo, usiłując
przekrzyczeć
muzykę - prowadziłam własne życie, zanim poszłam z
tobą do
łóżka. Mam trzydzieści dwa lata, sama na siebie zarabiam,
sama podejmuję decyzje i...
Zaklął, wziął ją za rękę i pociągnął spiesznie za sobą.
Na zewnątrz puścił ją i zaczerpnął w płuca świeżego
morskiego powietrza.
- Tęskniłem za tobą. To były długie, ale użyteczne
cztery
dni.
- Co próbujesz udowodnić?
- To miało być moje następne pytanie - rzucił. - Nie
planowałaś
przychodzić na to spotkanie. Dlaczego zmieniłaś zdanie?
- Później z tobą o tym porozmawiam - odparła Ari, nagle
zmęczona. Tak strasznie za nim tęskniła, nienawidziła
każdej minuty,
którą spędził na morzu. Teraz stał przed nią, silny,
wspaniały.,
i żywy. A wszystko, co mogła zrobić, to zacząć z nim
walczyć
Zupełnie jakby chciała zemścić się na nim za swoją tęsknotę.
- Możesz oszczędzić tej techniki jaskiniowca dla kogoś
innego.
- Wiem, ile masz lat, i jestem w pełni świadom, że
prowadzisz własne życie, bo wystarczająco często mi o
tym przypominasz, ale mogłaś mi przynajmniej
oszczędzić przychodzenia dc
twego domu.
- Nie wiedziałam, że wróciłeś - skłamała. Kiedy
wychodziła
ze sklepu rybnego, kuter Maxa właśnie wpływał do portu.
- Nie chciałaś, żebym tu przychodził.
- Skoro tak uważasz, dlaczego przyszedłeś?
- Może jestem głupi. - Wzruszył ramionami.
Ari poczuła się winna. Powinna zostawić mu
wiadomość. Nie zamierzała go jednak w to wciągać, nie
chciała, żeby wiedział o niej zbyt dużo. Zupełnie jakby ta
wiedza mogła dać mu nad nią władzę. Władzę, by ranić. A
może władzę, by leczyć rany.
- Słuchaj. - Położyła dłoń na jego mocnym opalonym
przedramieniu. Czy próbowała powstrzymać go w ten
sposób od
wyruszenia na wodę? - To nie może się udać. Ty jesteś
wyjątkowo zaborczy, a ja nie jestem przyzwyczajona do
takiego traktowania.
- Lepiej zacznij się przyzwyczajać - burknął, a oczy
mu za
lśniły. - Dobrze ci radzę.
Bezkompromisowy kretyn.
- To moje spotkanie i...
- Myślałem, że potrzebujesz towarzystwa.
- Niespecjalnie - skłamała. - Jestem tu od godziny i
dobrze
się bawię.
- Dajesz mi do zrozumienia, żebym się zmył.
Ari wzruszyła ramionami. Jedyne, czego teraz chciała,
to wyjechać z Rhode Island.
- Świetnie.
Nie mówiąc nic więcej, Max odwrócił się, wszedł po
drewnianych schodach na werandę i zniknął we wnętrzu
klubu, pozostawiając Ari samą w zachodzącym słońcu.
Westchnęła, wsadziła ręce w kieszenie koralowej
sukienki i wolno weszła na schody. Zamiast jednak iść do
środka za Maxem, poszła na zachodni kraniec werandy w
kierunku parkingu.
Max zamówił podwójną szkocką z lodem i oparł się o
bar. Właśnie pociągnął łyk, kiedy muzyka nagle ucichła i
mikrofon zaskrzeczał. Podniecony głos zawołał:
- Rocznik siedemdziesiąt pięć!
Rozległy się nieliczne oklaski. Max nie widział, kto
mówi, ponieważ tłum przy barze zasłaniał mu widok, ale
nie dbał o to.
Zadał sobie mnóstwo trudu, żeby tu dziś być, a Ari
zupełnie nie doceniła jego wysiłków. Wypije szkocką i
wróci do domu. Dzisiejszej nocy w jego łóżku nie będzie
kobiety - ciepłej, namiętnej, kochającej Arianny witającej
wracającego do domu żeglarza. Musiał być szalony, mając
nadzieję, że to się właśnie zdarzy.
- Można prosić o uwagę? - Mówca nie czekał na
odpowiedź.
- Chciałbym wam powiedzieć o paru sprawach. Mam do
odczytania parę listów od kolegów, którzy nie mogli
przybyć na dzisiejszą imprezę. - Po przeczytaniu listów
poprosił o uczczenie minutą ciszy tych, którzy zmarli: dwie
osoby w wypadku samochodowym, ktoś inny na raka i
niejaki Eddie Barton, którego zmyło
z pokładu łodzi rybackiej.
Max wyprostował się, trzymając uważnie szklankę,
żeby żaden dźwięk nie zakłócił ciszy. Zmyło go z
pokładu? Odczekał kilka minut, zanim zaczął szukać w
tłumie Ari. Nie zobaczył jej. więc stanął przy wejściu do
damskiej toalety. Po dwudziestu minutach odszedł
pogadać z grupą mężczyzn, którzy pracowali w Galilee.
Szukał odpowiedzi. Jeśli Ari nie będzie chciała z nim
rozmawiać, znajdzie kogoś, kto mu jej udzieli.
- Uciekłaś! - powiedział, kiedy Ari otworzyła drzwi.
- Nie uciekłam - odparła potulnie. - Po prostu
wsiadłam do
samochodu i odjechałam. Na oczach wszystkich.
- W samochodzie mam kolację. - Max nie miał ochoty
wchodzić do domu Simone'ów. Chciał, żeby w rozmowie z
Ari nic mu
nie przeszkodziło. - Zjemy u mnie. - Widząc jej wahanie,
dodał:
- Na pewno nie jadłaś kolacji.
- Nie.
- A więc w czym problem?
- Nie ma żadnego. - Ari szerzej otworzyła drzwi. -
Wejdź do
środka. Napiszę kartkę do rodziców.
- Nie byłaś na ogłoszeniach - powiedział Max,
patrząc, jak
Ari szpera w szufladzie w poszukiwaniu ołówka. - A
może się
mylę?
Obojętny wyraz jej twarzy powiedział mu, że wyszła
przed przemówieniem przewodniczącego klasy.
- Tak?
Patrzył na nią uważnie.
- Eddie Barton zatonął. Uczciliśmy minutą ciszy jego i
kilkoro innych. - Stała nieruchomo, włosy zasłaniały jej
profil, kiedy
pochyliła się nad stołem, pisząc na bloczku papieru. - Ale
ty już
wiedziałaś o Eddiem, prawda?
- Tak - powiedziała cicho. - Wiedziałam o Eddiem.
- Opowiesz mi o tym?-Max podszedł
bliżej.
Spojrzała na niego suchymi oczami..
- Kochałam Eddiego przez całą szkołę średnią.
Jasnowłose
go, brązowookiego Eddiego. Był moim najlepszym
przyjacielem
w szkole podstawowej, prześladowcą na początku średniej,
a po
tem moim chłopcem.
- I?
- Nie zagrzewałam chłopców do walki na meczach,
nie by
łam królową szkolnych balów ani nawet tęgą głową, ale
byłam
dziewczyną Eddiego Bartona i miałam zostać jego żoną. -
Prze
rwała, by odgarnąć włosy z twarzy, po czym spojrzała na
Maxa.
- Pewnie nie chcesz tego słuchać. Kolacja ci stygnie.
- Jedź ze mną do domu - zaproponował Max, biorąc
ją za
rękę. Nie trzeba było geniusza, by domyślić się końca jej
opowieści. Bladość Ari zaniepokoiła go. Trzymał mocno
jej zimną dłoń.
Nie puścił jej nawet, kiedy brała torebkę, gasiła światło w
kuchni
i zamykała drzwi. Zwolnił uścisk dopiero, gdy przekroczyli
próg
jego domu.
Ari, z pudełkiem z pizzą, skierowała się do kuchni,
ale Max złapał ją za ramię.
- Zjedzmy na górze - zaproponował.
- W łóżku?
- Czemu nie? - Nie odpowiedziała, więc lekko
ścisnął jej
ramię, zanim ją puścił. - Wezmę coś do picia. Idź na górę.
Kiedy po kilku minutach wszedł do sypialni, Ari
siedziała ze
skrzyżowanymi nogami na łóżku. Dopiero teraz
zauważył, że zdążyła się przebrać. Na niebieskim
podkoszulku z długimi rękawami widniał żółty napis:
Kraina Bezkresnego Nieba, a jej dżinsy były
bladoniebieskie, niemal białe. Zdjęła sandały i rzuciła je
na dywan.
Max ustawił na łóżku sześć puszek z dietetyczną colą i
papierowe talerzyki na pizzę. Ari wyjęła mu spod pachy
rolkę papierowych ręczników, które miały posłużyć jako
serwetki.
- Co będzie, jak zabrudzimy
pościel?
Max wzruszył ramionami.
- Upierzemy. Jedzenie pizzy w łóżku to jedna z
przyjemności życia.
Ari uniosła już pokrywkę pudełka i zagarnęła kawałek
na papierowy talerzyk, który podała Maxowi.
- Proszę. Smacznego. - Później nałożyła sobie,
zlizując
przylepiony do palców ser. - Jeszcze ciepła.
Kiedy zjadła, otworzył puszkę z colą. Max zebrał się w
sobie, żeby zadać jej kolejne pytania.
- Szybko wyszłaś z klubu.
- Niezupełnie. Zostałam tak długo, jak chciałam, a
potem
wyszłam.
- Poprawka, uciekłaś.
- Myślę, że to nie w porządku. - Zmarszczyła czoło.
- Dajmy temu spokój. - Skinął głową. - Opowiedz mi o
tym.
jak miałaś wyjść za mąż.
- To nie jest zbyt interesujące.
- Dla mnie jest.
Spojrzała w bok i wytarła dłonie ręcznikiem.
- Rodzice nalegali, żebym poszła do college'u, a
więc za
trudniłam się na niepełnym etacie jako sekretarka i
jednocześnie
studiowałam. Eddie zaczął pływać na trawlerze wuja.
Pięć lat
później wciąż byliśmy parą i szykowaliśmy się do ślubu.
Tymczasem Eddie z kuzynami kupił łódź i zaczęli nieźle
zarabiać.
- I?
- To wciąż ta sama stara historia, prawda, Max? - Jej
uśmiech
nie sięgał oczu. - Była burza. Możesz domyślić się reszty.
- I wtedy wyjechałaś z Rhode
Island.
Pokręciła głową.
- Nie od razu. Po dwóch latach zrobiłam magisterium
i zaczęłam się starać o pracę możliwie najdalej od Rhode
Island.
- Czy wyjazd ci pomógł?
Spojrzała na niego oczami lśniącymi od łez.
- Jak cholera.
- Czy w Montanie nikt nie umiera?
- Mogę sobie poradzić z lawinami i wypadkami
samochodowymi.
.
- Skąd
wiesz?
Milczała.
- Nie chcę o tym rozmawiać - powiedziała wreszcie,
zbierając z łóżka okruchy.
- Ludzie umierają, Ari.
- Wiem o tym.
- Daj spokój porządkom - polecił, chwytając jej
nadgarstek.
- Nie możesz uciekać za każdym razem, kiedy tak się
stanie.
Spiorunowała go wzrokiem.
- Do tej pory działało.
- Daj spokój, kochanie - poprosił. - Przed nami jest
cały
świat. Nie niszcz tego.
Ari pokręciła głową.
- Jesteś tylko ty, ja i lato. Lato, które dobiega końca.
- Ciągle to powtarzasz. Naprawdę wierzysz, że twój
wyjazd
wszystko zakończy?
- Myślisz, że mam wybór?
- A nie masz?
Patrzył, jak walczy, by ukryć swe uczucia, jak
zastanawia się. co powiedzieć. Chyba myślała, że może
zapakować wszystkie swoje emocje do walizki. Walizki
umieszczonej na górnej półce szafy.
Ari uwolniła rękę z uścisku Maxa i czule pogłaskała
go po policzku.
- Nie wiem, Max. Naprawdę nie wiem.
- Może nie wiesz, kochanie - powiedział i delikatnie ją
objął.
Ale ja wiem, pomyślał.
Gęsty strumień łez wypływał jej spod rzęs i znikał we
włosach rozsypanych na poduszce. Max przykrył ją swym
ciałem, pozornie nieświadomy zamętu jej uczuć. Ból
wspomnień mieszał się z rozkoszą, którą dawał jej Max.
Wreszcie krzyknęła i po chwili Max jej zawtórował,
ustami smakując słone łzy na jej skórze i tuląc ją do
siebie.
- Wszystko będzie dobrze - szepnął.
Ari nie odpowiedziała. Łzy ściskały ją za gardło. Nie
chciała wybuchnąć szlochem, a z pewnością tak by się stało,
gdyby zaczęła mówić. Max przekręcił się, nie wypuszczając
Ari z ramion i umieścił jej głowę w zgięciu łokcia.
Wdychała cudowny zapach jego skóry i żałowała, że nie
może zostać na zawsze w jego ramionach. Wyczerpana,
zamknęła oczy i cicho płakała, zanim usnęła.
- Możesz teraz rozmawiać?
- Oczywiście. - Ari skinęła głową. Nie było jeszcze
ósmej.
a ona zdołała już w milczeniu wypić pół dzbanka kawy.
Leżała
w zmiętej pościeli, wpółoparta o olbrzymie poduszki.
Oderwała
wzrok od intrygujących kopert i listów zaadresowanych
do Maxa,
rozsypanych na podłodze obok łóżka. Dziwne, że nie
potknęła się o nie ubiegłej nocy. Max zmarszczył brwi.
- No, dalej. Obejrzyj je. W końcu ty dałaś to
ogłoszenie.
Ari pokręciła głową. Sam fakt, że listy leżą w jego
sypialni, działał jej na nerwy. Czytanie pewnie
doprowadziłoby ją do szału.
- Dzięki, ale nie.
Max wziął list o niebieskich brzegach z góry stosu.
- Proszę bardzo - zerknął na tekst, a potem znów na Ari.
- Ta
dziewczyna szuka kogoś lubiącego przygody, mieszka na
Block
Island i lubi brać udział w regatach żeglarskich.
- Wspaniale brzmi. - Ari nie zamierzała pytać Maxa,
dlaczego odpowiedzi na ogłoszenie znajdują się w jego
sypialni ani
dlaczego tak wiele kopert jest otwartych. Na pewno
niektóre
przeczytał, zainteresował się nimi.
- Niezła zdobycz, prawda? - Skinął w kierunku stosu
kopert.
- Tak - warknęła, wciąż zirytowana. Ta cała sprawa
to jej
pomysł. Ależ z niej idiotka.
- Nie chcesz ich przejrzeć, wybrać dla mnie idealnej
kobiety?
- Uśmiechnął się, kiedy przeszyła go wzrokiem, po czym
ukląkł
aa łóżku i rzucił nie przeczytany list na prześcieradło. - To
twoja
zasługa, kochanie. Napisałaś wspaniałe ogłoszenie.
- Po prostu wymieniłam twoje... potrzeby -
zaprotestowała,
odsuwając stopy, by nie zgniótł ich swoim ciężarem.
- Ale opisałaś mnie - zaśmiał się cicho. - Sprawiłaś,
że stałem się skrzyżowaniem Kevina Costnera i Errola
Flynna.
- Kim jest Kevin Costner? - zażartowała,
wpatrując się
z uśmiechem w ciemne oczy Maxa. Miał rację.
Sporządziła porywającą charakterystykę mężczyzny,
którego czarowi sama nie
mogła się oprzeć. - Odezwiesz się do tej miłośniczki
regat?
- Przeciwieństwa się przyciągają. - Nachylił się i
pocałował
ją ciepłymi zachłannymi wargami, gniotąc list. Ari ujęła
jego
twarz w dłonie, rozkoszując się szorstkością porannego
zarostu
Wreszcie uniósł głowę i popatrzył na nią.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. - Czuła się lekko, zupełnie jakby łzy z ostatniej
nocy
rozpuściły ciężar w jej sercu. Ani spotkanie po latach, ani
opowiedzenie Maxowi o Eddiem nie zaszkodziło jej.
Oprócz tego, że
piekły ją oczy, przypominając o wylanych łzach. Swoją
drogą,
przy pierwszej okazji wepchnie te listy pod łóżko. Co z
oczu, t:
z serca. - Czuję się... o wiele lepiej.
- To dobrze. - Max podszedł do okna. Wsadził ręce
w kieszenie dżinsów i wpatrzył się w zatokę.
- A ty?
Odwrócił się do niej.
- Zakochałem się w tobie pierwszego dnia.
Znów wyjrzał przez okno i nie zobaczył, jak drgnęła.
- Ja... ja też cię kocham, Max - odpowiedziała cicho,
zaskoczona swymi słowami. Sufit się nie zawalił, grom
nie uderzył
i nie nastąpił koniec świata.
Gwałtownie odwrócił się od okna i stanął w nogach
łóżka.
- A więc zrób coś z tym.
- Nie ma nic...
- Nieprawda - przerwał. - Jest. Zostań w Rhode
Island. Po
radzimy sobie.
-
Jak? Przestaniesz łowić? Wypływać na morze?
Odpowiedziało jej milczenie. Błękitne spojrzenie
przytrzymało jej wzrok przez długą chwilę.
- To moje życie. Moja praca.
- Masz fabrykę.
- Nie mogę spędzić reszty życia za biurkiem.
- A ja nie mogę spędzić reszty życia na zastanawianiu
się, czy
wrócisz bezpiecznie do domu.
Wyciągnął do niej ręce, prosząc o zrozumienie.
- Nie wiem, jak z tym walczyć, kochanie. Nie możesz
oba
wiać się, że zginę, za każdym razem gdy wypłynę na
połów.
Dzwonek telefonu zabrzmiał nieprzyjemnie w ciszy.
Żadne z nich nie poruszyło się, by go odebrać. Kiedy Ari
spuściła wzrok pod jego spojrzeniem, przeszedł na drugą
stronę łóżka i podniósł słuchawkę.
- Halo. Kiedy? - Spojrzał na Ari. - Tak, jest tutaj.
Oczywiście.
- Co się stało? - Serce jej
zamarło.
Położył słuchawkę na widełki.
- Ruthie zaczęła rodzić, ale coś jest nie tak i Peggy
potrzebuje twojej pomocy.
Ari wyskoczyła z łóżka, odgarnęła nogą listy i
rozejrzała się za swoim ubraniem.
- Co to znaczy, że nie wszystko idzie tak jak trzeba?
- To wcześniaki, złotko. Twoja matka więcej nie
powiedziała.
- Gdzie są? W szpitalu okręgowym?
- Na razie.
- Co to znaczy?
- Chyba najlepiej będzie, jak tam pojedziemy i
wszystkiego
się dowiemy.
- My?
. Max uśmiechnął się i dotknął jej policzka.
- Jeszcze to do ciebie nie dotarło?
ROZDZIAŁ 10
Wnuczki, na które tak czekali Peggy i Rusty, przyszły na
świat; w niedzielę o jedenastej trzydzieści dwie. Dumny
dziadek przemierzał szpitalny korytarz w towarzystwie
kapitana Cole'a. Ru-thie czuła się dobrze, ale dzieci były
malutkie, ważyły niewiele ponad półtora kilo każde.
- Zdarzało mi się łapać większe homary - zauważył
Rusty.
- Georges Bank - podsunął Max, mając nadzieję, że na
parę
minut oderwie myśli mężczyzny od dziewczynek.
- Dorsz długi na metr trzydzieści i homary ważące
dwadzieścia kilogramów. - Rusty uśmiechnął się
szeroko. - Pamiętasz
tamte czasy, synu?
Max przytaknął.
- Teraz wypływamy sto trzydzieści mil w morze i
nawet
z czujnikami sieci, które założyłem w tym roku, nie
wiem, czy
zdołam złowić wystarczająco dużo, by spłacić łódź.
- To nie są już takie pieniądze jak wtedy, synu. -
Rusty.
pokręcił głową. - To samo z łowieniem. Moi chłopcy
mnie nie
słuchają - chyba mają to we krwi - ale ty jesteś
sprytniejszy.
- Jestem taki jak wszyscy. - Max wzruszył ramionami.
- Masz fabrykę po ojcu i udało ci się nawiązać
kontakty
zagraniczne. Zamorskie łowiska to przyszłość.
- Pracuję nad tym - przyznał Max.
- A co z moją córką?
- Nad tym też pracuję, sir - dodał z szacunkiem.
- Ożenisz się z nią? Szczerze mówiąc, nie podoba mi
się, że
ona u ciebie nocuje, choć jest wystarczająco dorosła, by
mieć
własny rozum...
Max spojrzał przez poczekalnię na Ari. Właściwie nie
zdążyła się nawet uczesać. Mimo to wyglądała prześlicznie.
Wyjąwszy podkoszulek, który wywoływał nieprzyjemne
skojarzenia z Montaną.
- Ożeniłbym się z nią, gdyby mnie zechciała.
- Hm - mruknął Rusty. - Ona jest bardzo niezależna.
- Podziwiam ją za to, ale czasem doprowadza mnie do
szału.
Rusty pokręcił głową.
- Nie możesz jej przykuć do pokładu, synu. Jeśli ciebie
chce,
lepiej, żeby myślała, że to jej pomysł.
- Zechce mnie - powiedział stanowczo Max, patrząc na
zbliżającą się ku nim Ari, choć wiedział, że to tylko
pobożne życzenie. Niczego nie mógł być pewny.
- Lekarz powiedział, że możemy zobaczyć Ruthie, jak
tylko
się przebudzi. To było rutynowe cesarskie cięcie.
- A dziewczynki?
- Coraz lepiej. Są malutkie, ale silne.
- Dobra krew Simone'ów - podkreślił Rusty.
- Pójdę do fabryki. Może uda mi się skontaktować z
„Peggy Lou" przez radio - zaproponował Max. - Roscoe
pewnie się
zamartwia.
- Na pewno jest w szoku - zauważył Rusty,
wymieniając
uścisk dłoni z Maxem. - Zobaczymy, czy uda ci się go
uspokoić.
- Spróbuję. - Max skierował się do wyjścia, ciągnąc za
sobą
Ari. - Powiedz mi prawdę - powiedział, kiedy znaleźli się
przed
szpitalem. - Jak się mają dzieci?
- Wszystko w porządku. Zdaje się, że bliźniaki
zazwyczaj
rodzą się wcześniej, więc nikogo to specjalnie nie
zaskoczyło.
Lekarz powiedział, że są dobrze rozwinięte, ale będą
musiały być
pod obserwacją przez jakiś czas.
- To dobrze. - Max westchnął i obrzucił wzrokiem
budynek.
- Nie cierpię szpitali.
- Dzięki za dotrzymywanie towarzystwa tacie. Bardzo
nam
brak męskiego wsparcia.
Spojrzał na jej zmartwioną minę i powiedział:
- Hej, wszystko będzie dobrze.
- Wiem. - Głos jej drżał. - Dziewczynki przejadą do
szpitala
miejskiego, a Ruthie wyjdzie za parę dni. Mama będzie ją
rozpieszczać i o nią dbać. Ruthie nie ma innej rodziny.
- Rodzina jest ważna.
- Tak mówią. A gdzie jest twoja?
- Stoimy na parkingu w trzydziestopięciostopniowym
upale,
a ty wreszcie zadajesz mi osobiste pytanie? Nie mogłaś
wybrać
gorszego momentu.
Ari wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się do niego.
- Coś taki kapryśny? Nie wyspałeś się?
- Nie jadłem śniadania, zapomniałaś? Masz ochotę na
lunch
- Nie, dzięki. Zostanę tu z tatą. - Wspięła się na palce i
pocałowała Maxa na pożegnanie. - Jeśli uda ci się
skontaktować
z Roscoe, daj mi znać.
Skinął głową.
- Jadę prosto do fabryki.
- A ja zajmę się sklepem. Mam wrażenie, że mama nie
nadaje
się dzisiaj do pracy. Zobaczymy się wieczorem.
- Tak. - Pocałował ją jeszcze raz. - Mamy wiele do
omówienia.
Chciała zaprzeczyć, ale zanim wróciła do szpitala,
patrzyła, jak Max idzie przez parking, wsiada do
samochodu i odjeżdża. Zobaczy się z nim później, ale nie
będzie rozmawiać o pozostaniu w Rhode Island.
Musiałaby porzucić swoją pracę. Nie była to
najwspanialsza praca na świecie i w Montanie wiał
kanadyjski wiatr, który w styczniu przenikał do szpiku
kości, ale mimo wszystko... był to jej dom i kochała go.
Kochała góry, tamtejszych ludzi, prerię i kolacje ze
stekiem w Three Bears Cafe. Lubiła bar za miastem,
gdzie w sobotnie noce grała orkiestra. Chętnie sprawdzała
prace studentów, kiedy śnieg otulał miasto. Doprowadzała
swych przyjaciół z zachodu do szału, dopingując New
England Patriots podczas rozgrywek futbolowych.
Lubiła swoje mieszkanie. Jej domem było Bozeman.
Ari próbowała sobie wyobrazić Maxa w Montanie. Na
próżno. Mogła co najwyżej wyobrazić go sobie w swym
łóżku, ale na tym koniec. Zwrot „jak ryba bez wody"
pasowałby do kapitana Maximiliana Cole'a, gdyby ten
kiedykolwiek próbował zapuścić korzenie na rozległych
równinach Montany.
Rozwiążemy to, powiedział. Jasne, wiedziała jak.
Musiałaby porzucić wszystko - pracę, mieszkanie, swoje
zacisze. Powrócić do Rhode Island, godząc się na utratę
niezależności i spokoju ducha. I przez resztę życia
martwić się o mężczyznę, którego fala mogła zmyć z
pokładu i którego ciała nigdy by nie odnaleziono.
W imię czego? Miłości? Ostatnim razem się nie udało.
Została sama z dyplomem, ślubną suknią i pustką.
Dla domu w Pier? W każdy letni poranek siadywałaby
na balkonie i patrzyłaby na ocean - sama. Każdego
wieczora też. Wstrząsające.
Dla brązowookich, ciemnowłosych dzieci? Ari
odsunęła tę wizję, zanim stała się zbyt kusząca. Gdyby
wyszła za kogoś z zachodu, mogłaby mieć wszystkie
dzieci, jakich pragnęła.
Poza tym Max nie wspominał o ślubie.
Szpitalne drzwi rozsunęły się i Ari weszła do środka.
Ojciec pomachał do niej przez hol.
- I jak?- Ari pospieszyła ku niemu.
Rusty zamknął córkę w niedźwiedzim uścisku.
- Ruthie już się obudziła i czuje się dobrze. Twierdzi,
że od
początku wiedziała, że to będą dziewczynki.
- Nie ośmieliłaby się rozczarować mamy -
uśmiechnęła
się Ari.
- Zafundujesz staruszkowi kawę? - Otarł łzy ulgi z
kącików
oczu. - Trochę mnie to wszystko przytłoczyło.
Następnego tygodnia Ari zastępowała Peggy w sklepie,
kilka razy zawiozła też Ruthie do miasta, by bratowa
mogła zobaczyć swoje maleńkie córeczki.
Poza sprzedażą zupy, jazdami do szpitala i karmieniem
każdego, kto pojawił się w porze kolacji, zdołała
wysprzątać sypialnie na górze. Widziała już nowy dom i
uznała, że będzie idealny dla rodziców, jeśli tylko
pozbędą się jeszcze trochę rzeczy. Przed powrotem do
Bozeman miała dużo pracy i była zadowolona, że Max
zostawił ją samą, by mogła się z tym uporać.
W czwartek po południu dokonała ostatecznej
selekcji mebli. Ukończywszy dzieło, zeszła do kuchni,
by przygotować kolację.
- Idź sobie! Idź stąd! - Peggy zamachała do Ari,
próbując ją
wygonić do pokoju dziennego. - Dość już zrobiłaś tego
lata. Jeśli
cię za bardzo wykorzystamy, nigdy więcej nie
przyjedziesz.
Ari roześmiała się.
- Podobało mi się to.
To była prawda - polubiła poczucie, że znów należy do
rodziny. Pewnie będzie jej tego brakowało, kiedy
odjedzie.
- Zajmij się czymś innym - poleciła matka. - Zbyt
gorąco na
gotowanie. A najlepiej zadzwoń do kapitana. Niech cię
zabierze
na kolację w jakieś sympatyczne miejsce.
Sympatyczne miejsce oznaczałoby jego dom. Jeszcze
sympatyczniejsze - łóżko. Nie chciała przyznać się nawet
przed sobą, jak bardzo za nim tęskni, ale na samą myśl,
że mogłaby go zobaczyć, usta same rozciągnęły się jej w
uśmiechu.
- To wspaniały pomysł, mamo. Zaraz to
zrobię.
W domu go nie było, więc zadzwoniła do
fabryki.
- Cole Products - burknął w słuchawkę.
- Cześć.
- Ari?
- Spodziewałeś się kogoś innego?
- Tkwię w biurze, myślę o tobie i zastanawiam się,
kiedy uda
mi się wyciągnąć cię z domu.
- Może być dziś wieczór?
- A dokładnie?
- Kupię coś na kolację i spotkamy się za godzinę. -
Odłożyła
słuchawkę i zobaczyła uśmiechniętą twarz matki.
- Nie muszę zostawić dziś światła na werandzie,
prawda?
- Czy nie powinnaś być zaszokowana? - żartowała Ari.
- Twoi bracia wyćwiczyli mnie. Nic mnie już nie
zaskoczy.
- Pogładziła córkę po policzku. - Dałabym ci radę, ale
ty nie
chcesz rad, więc idź - bądź z Maxem, póki możesz.
Znalazła się w ramionach Maxa, gdy tylko otworzył
drzwi.
- Gnieciesz sandwicze - powiedziała wreszcie,
niechętnie
odrywając się od jego nagiego torsu. Pachniał mydłem, a
dotyk
ciepłej skóry przy policzku sprawił, że zapragnęła
pociągnąć go na dywan.
- Myślałem, że ciebie.
- Wielkie dzięki. - Uśmiechnęła się do niego.
- Cóż, upłynęło tyle czasu...
- Cztery dni?
Max wzruszył ramionami i wypuścił ją z objęć.
- Wydaje się, że o wiele dłużej, kochanie.
Na myśl o zbliżającym się wyjeździe poczuła ból. Jak
mogła dopuścić do tego, żeby zakochać się tego lata?
Próbowała się uśmiechnąć.
- Jesteś głodny?
W kącikach oczu pokazały mu się kurze łapki, które tak
lubiła. - Mogę zaczekać.
Wyciągnęła dłoń z torbą z włoskimi sandwiczami.
- A co powiesz na to?
- Max wsunął rękę pod jej błękitną obcisłą bluzkę bez
rękawów.
- Nie masz stanika? Podoba mi się
to.
- Sandwicze, Max.
- Weźmiemy je na górę i zjemy później. Jak to się
stało,
że nigdy przedtem nie widziałem cię w tej dżinsowej
mini-spódniczce?
- Znalazłam ją podczas sprzątania w szafie.
- Podoba mi się - mruknął. Przesunął dłoń z piersi na
talię,
odpiął guzik i wolno odsunął zamek błyskawiczny.
- Myślałam, że chcesz iść na górę.
- Już nie. - Zsunął spódniczkę z jej bioder,
pozwalając, by
opadła na ziemię.
- A co powiesz na to? - Ari nie czuła się w
najmniejszym
stopniu skrępowana, stojąc półnaga w przedpokoju.
Zrzuciła san
dały i czekała na reakcję Maxa.
- Włożyłaś je!
Postawiła torbę z jedzeniem na krzesło i uśmiechnęła
się.
- Czy nie mówiłeś, że chcesz je ze mnie zdjąć?
- Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek na świecie -
powie
dział cicho, po czym przyciągnął ją do siebie. Po chwili
brzoskwiniowe majteczki ześliznęły się na dywan.
Na szyi czuła ciepłe wargi Maxa.
- Myślisz, że zdołamy dojść do łóżka?
- Możemy spróbować.
- Zawsze chciałem nieść nagą kobietę na górę do mego
łóżka
- szepnął, wziąwszy głęboki oddech.
Ari objęła go za szyję.
- Powinnam umieścić to w ogłoszeniu - wyszeptała.
- To przeklęte ogłoszenie - zaklął Max, wchodząc
uważnie
przez drzwi sypialni - uczyniło mnie pośmiewiskiem
poczty.
Ukryła twarz na jego piersi.
- Połóż mnie, a wynagrodzę ci to. - Rzucił ją na nie
zasłane
łóżko i położył się obok. Światło słoneczne, przytłumione
stora
mi, zabarwiło pościel na bladożółty kolor. - To nie fair -
powie
działa. - Wciąż masz na sobie dżinsy.
- To się da naprawić.
Ari zatrzymała jego
rękę.
- Pozwól mi - powiedziała. - Zrobię to szybciej.
- Tak ci się tylko zdaje.
Ari wsunęła dłoń między tkaninę a jego brzuch i
pochyliła się nad nim. Obiema rękami szybko rozpięła
guziki.
- Czy ty nigdy nie nosisz bielizny? - Czubki jej
palców
prześliznęły się nad jego męskością i delikatnie
uwolniły go
z ciasnych dżinsów.
- Nie wtedy, kiedy wiem, że masz przyjść. -
Próbował
usiąść, ale Ari popchnęła go na plecy.
- Uhm. - Przez chwilę patrzyła w ciemnoniebieskie
oczy,
a potem odwróciła się i zaczęła pokrywać pocałunkami
jego
brzuch. - Nigdzie się nie wybieraj. - Jej piersi otarły się o
sprany
dżins. Usłyszała jęk Maxa, potem jego dłonie chwyciły
ją za
barki. Przyciągnął ją do siebie i Ari poddała się bez oporu.
- Moja kolej - szepnął pieszczotliwie tuż przy jej
zarumienionym policzku, po czym ześliznął się z łóżka i
zsunął z nóg
dżinsy. Mignęły jego mocne, opalone plecy, zanim
pochylił się
nad nią. Wargami pochwycił sutek i szarpnął delikatnie,
wysyłając tajemne prądy przez jej ciało. Zębami przejechał
po wrażliwej
skórze i zajął się drugą piersią.
Kiedy chciała go objąć, przytrzymał jej ręce z lekkim
naciskiem i pochylił się nad nią. Ari usiłowała się
poruszyć, ale jego ręce wciąż ją trzymały. Kiedy zadrżała i
wygięła się w łuk, przytulił ją do siebie, aż drżenia ustały.
- Jesteś moja - szepnął. Wszedł w nią i znieruchomiał,
dając
jej czas na zapamiętanie tego wrażenia, sposobu, w jaki
pasował
do jej przytulnego ciepła. - Powiedz to, Arianno.
Powiedz to
teraz.
- Tak. - Ari przejechała dłońmi po jego szerokich
ramionach
i zamknęła oczy w ekstazie.
Zaczął się poruszać, aż Ari poczuła, że słodki, znajomy
nacisk zbiera się i wybucha, zostawiając ją słabą i bez
tchu w uścisku Maxa.
Długo, długo później Max zaciągnął ją z sobą pod
prysznic. Namydlała go tak dokładnie, aż zabrał jej
mydło i zażądał tyle samo czasu dla siebie. Wilgotna
jeszcze Ari owinęła się jednym ze szlafroków
kąpielowych Maxa i przyniosła torbę z sandwicza-mi.
Usiadła przy kuchennym stole naprzeciwko niego,
trącając go bosymi stopami. Zajadali się mieszanką
zimnego mięsa,
warzyw, ostrej papryki i włoskiego sosu, którymi
nadziano bułeczki. Ari wzięła puszkę piwa, którą podał
jej Max. Gorzki napój ochłodził jej usta.
Po jedzeniu usiedli na balkonie i w milczeniu
podzielili się kolejną puszką. Jakiś zespół muzyczny
zaczął ustawiać instrumenty na trawniku po drugiej
stronie ulicy. Grupki ludzi ze składanymi krzesłami,
kocami i torbami z jedzeniem ciągnęły tłumnie do
miejskiego parku.
- To zupełnie tak, jakbyśmy mieli najlepsze miejsca.
- Ari
umościła się wygodnie na leżance.
- Lepiej, żeby muzyka była dobra, bo jedyny sposób,
aby
przed nią uciec, to wsiąść do samochodu i odjechać.
Ari westchnęła z zadowoleniem.
- Nie, dzięki. Dobrze mi tu, gdzie jestem.
- Teraz - uzupełnił Max z goryczą w głosie.
- Tak - odparła, rzucając mu ostre spojrzenie. - Teraz
jestem
bardzo szczęśliwa.
- A jutro? W przyszłym tygodniu? Miesiącu?
Zmusiła się, by ukryć swe uczucia, i odezwała się w
miarę opanowanym głosem:
- Mam nadzieję, że jutro będę z tobą. Moje plany na
przy
szły tydzień zależą od tego, czy zostaniesz tu, czy
wypłyniesz
w morze.
- A w przyszłym miesiącu - uzupełnił - będziesz z
powrotem w Bozeman, zbyt zajęta, by pamiętać moje
imię.
Piątka młodych długowłosych mężczyzn skończyła
właśnie łączyć kilometry przewodów elektrycznych i
zagrała kilka nut na gitarach. Perkusista uderzył parę razy
pałeczkami.
- To nieprawda, i ty o tym wiesz. Wrócę tu -
powiedziała.
- Kiedy? Za rok? - Spojrzał na nią zimnym wzrokiem. -
Czy
to ma być pocieszenie?
- Max, nie rób tego. - Ari przysunęła się, by go
dotknąć, ale
zmieniła zdanie na widok jego zaciśniętych szczęk.
- A co ze świętami Bożego Narodzenia?
- Zwykle wyjeżdżam na narty z przyjaciółmi. -
Duma po
wstrzymała ją od wyznania, że z jego powodu planowała
w tym
roku przyjazd do domu. Liczyła dni między wyjazdem a
piętnastym
grudnia, kiedy wsiądzie w samolot. Było ich dokładnie sto
dwanaście. - Może byś mnie odwiedził na Święto
Dziękczynienia?
- Mniejsza o to - powiedział. - Rozumiem.
- Jeździsz na nartach?
- Zawsze wydawało mi się to stratą czasu.
- Mógłbyś mnie odwiedzić przed śniegami.
- Muszę zajmować się interesami.
Ari nie chciała dać mu do zrozumienia, jak chętnie
widziałaby go w Montanie.
- Czy nigdy pan nie miał wakacji, kapitanie Cole?
- Kilka razy - przyznał. - Na Florydzie.
-
Powinieneś
spróbować
Gór
Skalistych
-
zasugerowała głosem miękkim od obietnic.
Max pokręcił głową. Wiedziała, że nie ma sensu się z
nim spierać. On nie zmieni zdania. To ona musiałaby
przyjść do niego - nigdy nie mogłoby być inaczej. Zapadła
ciężka cisza, przerywana jedynie dźwiękami znanego
przeboju
Rolling
Stonesów
„Satisfaction".
Ari
zastanawiała się, czy nie powinna się ubrać i wracać do
domu.
- Żadnych obietnic, żadnych żalów - powiedział cicho
Max.
Dotknął dłonią jej policzka. - Kiedyś tak powiedziałaś,
Ari. Za
pomniałem o regułach, prawda?
- Wolno ci - odparła, dziwnie zadowolona, że nie jest
już zły
Uporczywa myśl nie dawała jej spokoju. - Kiedy
wypływasz?
- W poniedziałek rano.
Zaciągnęła pasek szlafroka, wzięła Maxa za rękę i
pociągnęła do domu.
- Dobrze. To znaczy, że zostały nam trzy dni.
Weekend minął szybciej, niż wydawało się to możliwe.
Żadne z nich nie wspominało już o przyszłości. Ari
wykorzystała umiejętność maszynopisania, by pomóc
Maxowi w papierkowej pracy w biurze. Max wywoził
śmiecie z sutereny Simone'ów na wysypisko. Nocami
kochali się, zamawiali gotowe posiłki i spierali o smaki
lodów. Max przed rejsem dał jej klucze do domu.
- Weź je - położył pęk kluczy na jej dłoni. -
Przychodź,
kiedy będziesz potrzebowała spokoju.
- Czy próbujesz sprawić, żebym zakochała się
również
w twoim domu?
- Oczywiście - potwierdził, a jego niebieskie oczy
zalśniły.
- Właściwie miałem nadzieję, że będziesz na mnie czekać
w piątek wieczorem.
- Istnieje taka możliwość. - Ari uśmiechnęła się, ale jej
serce
ścisnęła żelazna obręcz na myśl o tym, że Max znów
wypływa na
morze. Zanim miała szansę zaprotestować, jej wargi
napotkały
jego usta.
- Hej, jajogłowa! To do ciebie.
Ari wytarła dłonie w ścierkę i wzięła słuchawkę od
Joeya.
- Ari? Tu Barbara Carter, żona Jerry'ego.
- Och! Witaj!
- Max prosił, żebym do ciebie zadzwoniła. Połączył się
z na
mi przez radio. Nie wróci przed jutrzejszym rankiem.
Jakie rozczarowanie. Na wieczór planowała nie tylko
kolację.
- Dzięki, że dałaś mi znać.
- Miałam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, zanim
wyjedziesz do Iowa...
- Do Montany - poprawiła Ari ze śmiechem.
- W porządku - powiedziała Barbara - do Montany.
Powinnam pamiętać - kowboje, długie buty, John Wayne?
- Konie,- zaganiacze bydła i preria. Powinnaś to
kiedyś zobaczyć.
- Podobałoby mi się to, Ari. Kto wie, może pewnego
dnia
staniemy na progu twego domu i poprosimy o
przewodnika.
- Kiedy tylko zechcesz. Czy Jerry wypływa w
niedzielę?
- Albo w poniedziałek. - Ari wyczuła nutę strapienia
w głosie Barbary. - Teraz jest w łóżku z grypą. Jeśli mu
się nie polepszy, będę musiała zawieźć go do lekarza.
- Biedak. Czy mogłabym w czymś pomóc?
- Nie - odparła Barb, znów pogodnym głosem. - Jest
twardy.
Jestem pewna, że do jutra będzie wszystko w porządku.
- Przekaż Jerry'emu, że go pozdrawiam i życzę
zdrowia.
Ari odłożyła słuchawkę. Była dziwnie niespokojna. Za
dziesięć dni wyjeżdżała, a nie czuła się tak, jakby czegoś
dokonała tego lata. Dom rodziców był już niemal pusty,
ale oni nie wykazywali zbytniego zainteresowania
przeprowadzką.
Popełniła idiotyczny błąd, zakochując się w
mężczyźnie, który pragnął jej - nie mówiąc o ich
wspólnym życiu - na swoich warunkach.
Sukcesem było to, że obrała mnóstwo ziemniaków -
świadczyły o tym pęcherze na kciuku - przyczyniając się
w ten sposób do powstania wielu litrów zupy rybnej i
powiększając konto bankowe matki na nowe meble.
Jeszcze dziesięć dni i będzie po lecie. Ari zabroniła
sobie o tym myśleć. Dziś wieczorem albo jutro rano
powróci Max. Będzie czekała w jego domu, może nawet
w jego łóżku - bezwstydnie - ale kiedy pozostało tylko
dziesięć dni, fałszywa duma czy skromność nie mogły
stanąć jej na drodze.
ROZDZIAŁ 11
- Ari? - Cichy szept tuż przy uchu. - Chcesz iść na
plażę?
- Co? - mruknęła, zakopując się w poduszki.
- Plaża - powtórzył Max, odgarniając poplątane
ciemne loki
z twarzy Ari. - Piasek. Woda. Przypływ. Mewy.
Pamiętasz?
Kiedy te słowa dotarły do jej zamroczonego mózgu, Ari
przeciągnęła się i z trudem otworzyła oczy. Przekręciła
się na plecy i napotkała rozbawione spojrzenie Maxa.
- Jesteś w domu! Przypłynąłeś!
Max skinął głową.
- A ty leżysz w moim łóżku. Podoba mi się to.
- Próbowałam czuwać, ale, jak widać, nie udało mi
się.
- Teraz też nie wyglądasz na przebudzoną. -
Podniósł się
z materaca. Biały podkoszulek podkreślał świeżą
opaleniznę. Ari
zauważyła też czarne spodenki kąpielowe. - Na dole
czeka cały
dzbanek kawy. Zapakuję lunch, a potem podjedziemy po
twój
kostium kąpielowy.
- Nie trzeba. - Ari usiłowała usiąść. - Przywiozłam
go ze
sobą, bo wieczorem wyszłam popływać. Słuchaj, Max...
Ale Max był już w drzwiach.
- Wpraw mnie w dobry nastrój, kochanie. To był
długi rejs
i chciałbym znów poczuć ziemię pod stopami.
- Dobrze - obiecała. - Pospieszę się. - Wstała szybko,
tęskniąc za poranną porcją kofeiny.
Błękitne niebo wypełniało okno sypialni. Był to jeden z
tych upalnych sierpniowych dni, które ściągały większość
mieszkańców Rhode Island nad wybrzeże. Żółty kostium,
który przerzuciła przez drążek w łazience, już zdążył
wyschnąć, więc wciągnęła go i narzuciła na niego
koralową sukienkę plażową. Wreszcie umyła zęby i
uczesała włosy w luźny koński ogon.
Kiedy pojawiła się w kuchni, Max wkładał naczynia do
zmywarki.
- Zjesz coś?
- Nie, dzięki. - Nalała kawy do czerwonego kubka.
Upiła łyk
i zauważyła stojącą przy lodówce otwartą błękitno-białą
torbę.
Zajrzała do niej. W środku było mnóstwo kanapek i świeże
owoce. - Poczekam. - Max zamknął zmywarkę i wytarł
ręce w papierowy ręcznik. Sprawiał wrażenie
zadowolonego z siebie. -
Widzę, że zdążyłeś już zrobić zakupy.
- Tak. Lubię budzić się obok ciebie - powiedział.
- Przykro mi, że nie słyszałam, jak wróciłeś do domu.
- Światło się paliło, a ty trzymałaś w ręku książkę.
- Historia mego życia - mruknęła między jednym a
drugim
łykiem.
- Skoro już mówimy o twoim życiu - wpadł jej w
słowo,
opierając się o bufet - dlaczego nie mogłabyś spędzić go
tutaj?
- Nie dokuczaj mi.
Te słowa sprawiły jej przykrość. Próbowała ukryć
konsternację. Poprosił ją, żeby została w Rhode Island, ale
Ari nie chciała o tym słyszeć. Życie z Maxem
mogłoby być cudowne,
ale oczekiwanie na jego powrót z połowów
przypominałoby piekło.
- Dobrze - powiedział i odwrócił wzrok. -
Zapomniałem, że
nie wypiłaś jeszcze swojej kawy. Proszę - dodał,
wlewając za
wartość dzbanka do kolorowego termosu. - Weź ją ze
sobą.
Rozłożyli koc kilka metrów od brzegu i umocowali rogi
ręcznikami i butami. Ari rozkoszowała się kawą. Ciepło
porannego słońca wnikało w jej skórę. Oboje z Maxem
obserwowali ludzi przybywających na plażę.
Max wreszcie przerwał ciszę.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Mam bilet na dwudziestego siódmego sierpnia.
Przez długi czas wpatrywał się w milczeniu w linię
horyzontu.
- Dzisiaj mamy osiemnasty. W tym tygodniu będę
pracował
w fabryce i prawdopodobnie wypłynę dopiero po
dwudziestym
siódmym.
- To dobrze.
- Ari, pomyśl trochę o zostaniu tu ze mną.
Wiedziała, że prawdopodobnie nie będzie myślała o
niczym innym, ale to nie wpłynie na jej decyzję.
- To niczego nie zmieni.
- Nigdy nie wiadomo - Uśmiechnął się do niej. - Może
zdołam cię oczarować.
Ari oparła się na łokciach i udawała, że obserwuje fale.
- Przeceniasz się.
- Udało mi się zabrać cię na Block Island, prawda? -
Kiedy
potwierdziła skinieniem głowy, ciągnął: - Mógłbym cię
porwać,
zrobić coś takiego, żebyś nie zdążyła na samolot.
- I trzymałbyś mnie boso i w ciąży jako jeńca na
wyspie?
Udał, że się nad tym zastanawia.
- To nie brzmi najgorzej, prawda?
- Gdybyś zapewnił mi coś do czytania, pewnie nie
miałabym
nic przeciwko temu.
- Powinnaś mieć własną księgarnię.
Zachichotała, zadowolona ze zmiany
tematu.
- Może powinnam zostać bibliotekarką, ale wolę
czytać
książki niż je katalogować.
- I lubisz uczyć. - To nie było pytanie.
- Oczywiście. Wolałbyś, żeby było inaczej?
Nie odpowiedział. Spytał ją tylko, czy ma ochotę na
lunch. Po jedzeniu wzięli się za ręce i poszli brzegiem
plaży.
- Zostań tutaj. - Max zręcznie wyminął zamek z piasku
i otaczającą go fosę, nie wypuszczając z dłoni ręki Ari.
- Nie mogę.
- To znaczy nie chcesz.
- A czego ty chcesz, Max?
- Żebyś za mnie wyszła.
Ari nie spodziewała się, że Max posunie się tak daleko.
- Nie mogę.
Szli w milczeniu, mijając piszczące dzieciaki i
chlapiących nastolatków, rzucających plastikowe krążki
w płytkiej wodzie.
- Kochasz mnie?
- Tak - odparła z westchnieniem - ale to niczego nie
zmienia, Max.
- Dobrze by nam było razem.
- Musiałabym wszystko rzucić. Czy przestałbyś
wypływać
na morze?
- To moje życie, Ari, moja praca.
- Fabryka to również twoja praca.
- Owszem - przyznał.
- Nie mogę spędzić życia na zamartwianiu się i
czekaniu.
Zbyt często widywałam twarz matki, kiedy nadawano
ostrzeżenie o sztormie, a taty nie było w domu. Już raz
straciłam kogoś, kogo kochałam, Max.
- Mnie nie stracisz.
- Nie można tego zagwarantować.
- Nie ma żadnej gwarancji, że nie wpadnę pod
samochód,
wracając do domu.
- Zgoda, ale co ze mną? Zrezygnuję z pracy
i...
Max zatrzymał się i odwrócił ją twarzą do
siebie.
- Dlaczego nie mogłabyś wykładać na Uniwersytecie
Rhode
Island?
- To nie jest takie proste. - Patrzyła w jego ciepłe
niebieskie
oczy. Szkoda, że to nie tak łatwe, jak mu się zdaje.
- Jest, jest. Tak proste jak to, że ja kocham ciebie, a ty
mnie.
Jeśli skupimy się na tym, wszystko się ułoży.
- Wszystko się ułoży, bo ja się poddam, czy tak? -
Ari wie
działa, że Max nie zgodzi się na kompromis. Poczuła się
zmęczona i samotna na samą myśl o tym, że będzie parę
tysięcy kilometrów od niego. Nie zamierzała jednak
przeżywać bólu po jego
stracie ani udręki godzenia się z jego trybem życia.
- Inne kobiety wychodzą za takich facetów jak ja.
- Myślisz, że się nie martwią? - Zatrzymała się i
spojrzała na
niego z niedowierzaniem. - Czyżbyś zapomniał o
wdowich gankach na dachach tutejszych domów?
Wiesz, dlaczego tak je
nazywają, prawda?
- A r i …
- Ponieważ kobiety, wypatrujące mężów, nigdy nie
wiedzą,
czy nie są już wdowami.
Doszli do końca plaży. Pasmo wodorostów owinęło się
wokół kostki Ari. Strząsnęła je na bok.
- Kocham cię. To się nie zmieni.
- Max...
Zatrzymał się, pochylił i podniósł coś z gładkiego
piasku. Ari patrzyła zaciekawiona. Kevin, mając
dwanaście lat, znalazł w piasku pierścionek z brylantem.
Rodzice wciąż lubili opowiadać, jak próbował go dać
dziewczynce z sąsiedztwa, na której chciał zrobić
wrażenie.
- Patrz. - Max wyciągnął rękę i pokazał jej kawałek
zielonkawego szkła. Piasek i fale tak długo się nim
bawiły, aż ostre
brzegi stały się zaokrąglone i gładkie w dotyku.
- Szkiełko z plaży - powiedziała. - Moja babcia
zbierała ta
kie rzeczy.
- To prawdopodobnie pochodzi z butelki, którą ktoś
wyrzucił
za burtę przed laty. - Ujął jej rękę i umieścił na dłoni
kawałek
szkła nie większy od pięciocentówki. - Śmieć zmienił się
w coś
wartego zbierania. Zdumiewające, prawda?
- Co w tym zdumiewającego?
- Jak upływ czasu wszystko zmienia.
- Mówisz teraz o nas?
Skinął głową, bruzdy na jego twarzy pogłębiły się,
kiedy przyglądał się jej uważnie.
- Mogłabyś dać nam trochę czasu, Ari. Czasu, żeby
wszystko
się między nami ułożyło.
Wydawało się, że nie ma nic więcej do powiedzenia.
Wszystko zmieniło się wraz z jego oświadczynami.
Naturalnie chciał, żeby stało się tak, jak to sobie
zaplanował, nawet nie brał pod uwagę tego, że on mógłby
też coś zmienić.
- Mogę ci dać wszystko, czego zechcesz, Ari - ciągnął,
zaciskając jej dłoń na szkiełku. - Mój dom, moją miłość,
moje serce.
- Patrzył wyczekująco. - Nie mogę ci jednak dać mego
życia,
a morze jest wszystkim, co znam. Ojciec zostawił mi
kuter -
zmarł na serce, kiedy miałem szesnaście lat - i ledwie
dyszącą,
trzeciorzędną przetwórnię ryb. Matka wyszła ponownie
za mąż i wraz z mymi siostrami wyjechała do Bostonu, ale
ja postanowiłem zostać i wykorzystać to, czego nauczył
mnie ojciec. To wszystko, co miałem i mam.
- To nieprawda.'
- Spójrz na mnie, Ari. To ja, Max Cole, rybak.
Cały ten
wymyślny elektroniczny sprzęt, nowe kutry i kosztowny
dom
w mieście nie zmienią tego. Musisz mnie przyjąć
takiego, jaki
jestem, albo zrezygnować. - Wyciągnęła do niego dłoń z
kawałkiem szkła. - Nie - burknął - zatrzymaj to. Nazwij to
amuletem.
Nazwij wspomnieniem tego... jak to powiedziałaś tamtej
nocy
w Newport?
- Romans sezonu - szepnęła.
- Właśnie. - W jego głosie brzmiała gorycz. - Romans
sezonu. Pamiętaj, chciałem, żeby przerodził się w coś
więcej.
To nie jest coś, o czym można zapomnieć, pomyślała ze
smutkiem Ari. Ogłosili milczące zawieszenie broni i
wrócili na swój koc. Dzień wydawał się teraz zepsuty i
nawet pyszne soczyste jabłko nie poprawiło jej nastroju.
- Wrócę za rok. - Chciała pogładzić go po plecach,
poczuć
ciepło nagrzanej skóry.
- Nie chcę kolejnego letniego romansu, Ari. Nie
zamierzam
spędzić w ten sposób reszty życia.
- W porządku. - Nie miała pojęcia, czemu to mówi,
skoro
najwyraźniej nic nie było w porządku. - Nie będziesz
musiał. -
Z trudem nabrała powietrza w płuca. - To koniec.
- Lot dwieście osiemdziesiąt jeden do Chicago.
Wszyscy
pasażerowie proszeni są o przejście do odprawy.
Powtarzam, lot
dwieście osiemdziesiąt jeden do Chicago.
Ari zarzuciła podręczną torbę na ramię i odwróciła się,
żeby
pożegnać rodziców. Peggy przykładała chusteczkę do
oczu, a Rusty wyglądał, jakby chciał wybuchnąć płaczem
wraz z żoną.
- Daj spokój, mamo - prosiła Ari - wkrótce mnie
odwiedzicie, prawda? Przecież obiecaliście.
- Do licha, nie znoszę lotnisk. - Rusty objął córkę.
- Nigdy - chlipała Peggy - nigdy nie myślałam, że
tym razem wyjedziesz. Co na to powie kapitan?
W ciągu ostatnich dziesięciu dni miał mnóstwo czasu,
żeby powiedzieć, co tylko chce, pomyślała Ari. Milczenie
było okrutne, ale zrozumiałe.
- Wiedział, kiedy odlatuję, mamo.
- Ostatnio słyszałem, że „Lady Million" minęła
Tom's Canyon - podkreślił Rusty. - Nie wiem jednak, co
z połowem.
- Lepiej już pójdę. - Ari z trudem panowała nad
głosem.
- Nie chcesz, żebyśmy poczekali z tobą przy
bramce?
Ari pokręciła głową.
- Kocham was - wykrztusiła i odwróciła się
pospiesznie.
Kiedy przeciskała się przez zatłoczony hol Green
Airport, gula
w gardle urosła do rozmiaru piłki tenisowej. Długo
patrzyła przez szklaną ścianę, w nadziei, że zamajaczy
jej sylwetka
wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny o oczach koloru
morza.
Chciała, żeby przyszedł pożegnać się z nią, ale nie miała
pojęcia,
jak by na to zareagowała. Tak jest lepiej. Ostre cięcie,
szybka
ucieczka.
Jednak patrzyła na hol aż do ostatniego wezwania do
samolotu.
Odeszła. Max stał za sterówką „Lady Million" i
patrzył na stertę ryb na pokładzie. Nie zwracał uwagi na
krzyki mew, trzepotanie się ryb na pokładzie ani na
miarowe dudnienie silnika. W głowie miał tylko to jedno:
odeszła.
Mógłby być na lądzie, mógłby spróbować ją
powstrzymać, gdyby tylko Jerry nie musiał iść na
operację usunięcia wyrostka robaczkowego... Nie, to
niezupełnie prawda. Ari określiła to dokładnie już
pierwszego dnia: żadnych zobowiązań, żadnych rybaków.
Dokonała wyboru. On też. To koniec.
Dym z silnika gryzł w oczy. Max wszedł do sterówki.
Wcisnął ręce w kieszenie nieprzemakalnej kurtki i modlił
się, by ból szybko minął.
Różnica dwóch godzin wymagała przystosowania. Ari
wstawała wcześniej, nabierała ochoty na lunch o dziesiątej,
a wieczorem zaczynała ziewać przed wpół do dziewiątej.
Jej dni były długie, wypełnione zebraniami na wydziale,
papierkową robotą, zapinaniem planów zajęć na ostatni
guzik i nadrabianiem zaległości w spotkaniach z
przyjaciółmi.
Przez całą jesień nie powiedziała nikomu o
Maximilianie Cole'u. Myślała, że tak będzie łatwiej. Bez
widowni, bez współczucia zakłócającego niełatwy proces
leczenia złamanego serca. Nie miała czasu na podziwianie
odległych Gór Skalistych. Przejrzyste, wietrzne poranki
Montany wywoływały gęsią skórkę na rękach, kiedy szła
na uczelnię, a bezkresne rozgwieżdżone niebo nie
pozwalało zasnąć, kiedy wreszcie wieczorem kładła się
do łóżka. W najgorszych snach nie wyobrażała sobie, że
okaże się to tak bolesne.
Telefon zadzwonił, kiedy Ari skończyła rozdawać
przebierańcom poczęstunki z okazji Halloween. Dzieci
zaczęły dzwonić do drzwi, jak tylko zapadł zmrok.
- Miło było was widzieć! - zawołała jeszcze raz, po
czym
podeszła do telefonu.
- Halo?
- Ari - odezwała się Peggy. - Dzięki Bogu.
- Co się stało? - Poczuła skurcz w żołądku,
czekając na
odpowiedź matki.
- Chodzi o Maxa, kochanie. Pomyślałam, że powinnaś
wiedzieć...
- Co wiedzieć?
Matka rzuciła pospiesznie w słuchawkę:
- Była burza i „Lady Million" zaginęła.
- A Max?
- Był na pokładzie. Z Jerrym.
- Kiedy?
- Dwa dni temu - włączył się ojciec. - Wciąż jest
nadzieja.
Obaj są dobrymi żeglarzami i wiedzą, co robią.
Ari wiedziała, że to nie zawsze gwarantuje przeżycie.
Jednak uczepiła się słabej nadziei w słowach ojca.
- Tak - powiedziała, padając na kanapę. - Max zawsze
wie,
co robi.
- Pomyśleliśmy, że powinnaś wiedzieć. - Znaczyło
to: Po
myśleliśmy, że powinnaś się przygotować. Głos Peggy
był taki
odległy. Ari wiedziała, że matka próbuje stłumić łzy. -
Oni potrzebują wszystkich możliwych modlitw.
- Czuję się taka bezradna.
- Jak my wszyscy, kochanie - mruknął Rusty
załamującym
się głosem. - Nie pozostało nic innego, tylko, jak
powiedziała
mama, modlić się za ich bezpieczny powrót do domu.
- Zadzwońcie do mnie, jak tylko będą jakieś...
wiadomości.
- Oczywiście - obiecał Rusty. - Cały czas mamy
włączone
radio.
Kiedy ponownie rozległ się dzwonek do drzwi, Ari
właśnie odkładała słuchawkę. Z trudem podniosła się z
kanapy. Jej nogi były tak ciężkie, jakby przywiązano do
nich worki z piaskiem.
Przez następne półtorej godziny rozdawała słodycze,
mając nadzieję, że podekscytowane dzieci z sąsiedztwa
nie zauważą jej wymuszonego uśmiechu i drżących rąk.
Gdy dzieci zakończyły wreszcie świętowanie, Ari
zwinęła się w łóżku z nie poprawionymi pracami z
angielskiego i telefonem pod ręką.
Nie była w stanie wyobrazić sobie martwego Maxa. Nie
mogła dopuścić do siebie myśli, że Max, Jerry i załoga
„Lady Million" znaleźli śmierć gdzieś w mrocznym
oceanie. Nie płakała, nie jadła, z łóżka wychodziła tylko
do łazienki. Nie przeglądała się w lustrze, w obawie że
ujrzy tam prawdę i będzie musiała zmierzyć się z bolesną
rzeczywistością kolejnej utraty.
Nie mógł zginąć. Nie Max. Nie Maximilian Cole z
kurzymi łapkami w kącikach oczu, liniami śmiechu wokół
warg, mocnym ciałem, które tak cudownie dopasowywało
się do jej ciała, kiedy się kochali. Pełen życia mężczyzna,
który uwielbiał lody czekoladowe, na wpół surowy stek i
spacery po plaży, nie mógł być martwy.
Wreszcie otworzyła szufladę komody i rozwinęła
bawełnianą szmatkę wciśniętą w pudełko na biżuterię.
Popatrzyło na nią szkiełko z plaży. Zacisnęła je mocno w
dłoni. Kocham cię, Max. Wiesz o tym? Bądź bezpieczny i
zdrowy. Wróć do domu. Te słowa były jedyną modlitwą,
która przychodziła jej do głowy.
Ari bezlitośnie oceniała prace do świtu, potem napiła się
kawy, aż nadszedł czas wyjścia z domu. Wcisnęła
szkiełko w kieszeń sztruksowego żakietu. Z niechęcią
odchodziła od telefonu, ale wiedziała, że matka ma numer
na uczelnię. Wsiadła do samochodu i przejechała pięć
kilometrów dzielących ją od uniwersytetu, modląc się o
bezpieczeństwo załogi „Lady Million" i ich powrót.
Dzień wlókł się w nieskończoność. Czwartkowe
spotkanie wykładowców przeciągnęło się do siedemnastej,
po czym zebrani
poszli na drinka do pobliskiej restauracji. Odrętwiała ze
zmartwienia i wyczerpania Ari wymówiła się bólem
głowy i wróciła do swego cichego mieszkania.
Na automatycznej sekretarce mrugało światełko, ale
zanim Ari była w stanie wysłuchać informacji,
naszykowała sobie rum z colą, podkręciła termostat na 23
stopnie i zmieniła buty na zniszczone klapki. Usiadła na
sofie i wypiła drinka, po czym wcisnęła guzik.
- Kochanie, tu mama. Jesteś tam? Nie ma jeszcze
żadnych
wiadomości, ale straż przybrzeżna wciąż czuwa.
Zadzwonię do
ciebie później.
Ari wysłuchała pozostałych informacji - wszystkie
miejscowe, nieważne - ale nie miała odwagi sama
zadzwonić do rodziców.
Nie mogła znieść myśli, że znów się to zdarzy. Chciała
wrócić do domu. Być może jej obecność mogłaby
wszystko zmienić. Tak jakby samą siłą woli mogła
sprowadzić kuter bezpiecznie do portu. Jak to powiedziała
matka? Był sztorm...
Już kiedyś to słyszała.
Tego ranka kupiła gazetę i przeczytała o wiatrach na
wschodnim wybrzeżu od Nowego Jorku do Maine.
Zbadała mapę pogody. Pewnie w telewizji mogłaby
zobaczyć zdjęcia kolejnego huraganu na Atlantyku, ale
nie chciała włączać wiadomości.
Telefon dzwonił długo i przenikliwie, zanim Ari
podniosła słuchawkę. .,- Halo?
- Witaj, kochanie.
Ari zacisnęła telefon w dłoniach i przycisnęła go do
ucha.
- Mama?
- Wszystko dobrze. Są bezpieczni.
Łzy ulgi wypełniły jej oczy i popłynęły po policzkach.
- Są... w domu?
- Jeszcze nie. Zwiało ich z kursu na kanadyjskie wody.
Tamtejszym władzom trochę czasu zajęło
skontaktowanie się z pracownikami straży przybrzeżnej,
ponieważ burza też ich dopadła.
Nie mogła powstrzymać głośnego
szlochu. -. Przepraszam - zdołała
wykrztusić.
- W porządku, Ari, wyrzuć to z siebie. Tylko Bóg jeden
wie, przez jakie piekło dziś przeszłaś.
- Miałam zamiar przyjechać do domu.
- Wciąż możesz - zauważyła Peggy radośnie.
- Nie. - Ari zaczerpnęła tchu. - To nie byłby dobry
pomysł.
- W przyszły weekend przeprowadzamy się do
nowego do
mu - włączył się ojciec. - W sam raz na święta.
- I - wtrąciła się Peggy - kupiłam nową brązową
kanapę,
o której ci mówiłam.
- To wspaniale. - Max jest bezpieczny, powtarzała w
myśli.
- Będziemy mieć ten sam numer telefonu.
- A zaraz po Nowym Roku zabieram twoją matkę na
Florydę.
- To wspaniale - powtórzyła Ari, mając wrażenie, że
głos
ojca dobiega z końca tunelu. Max jest bezpieczny.
- Odpoczniesz tu, Ari. Pomyśl o przyjeździe do
domu na
Boże Narodzenie. Dziewczynki powinny zobaczyć swoją
matkę
chrzestną.
- Dobrze, mamo. Spróbuję. Do zobaczenia.
- Ari?
- Tak?
- Czy chcesz, żebym przekazała jakąś wiadomość
kapitanowi? Mogłabym mu powiedzieć, żeby do ciebie
zadzwonił - zasugerowała Peggy z nadzieją w głosie.
- Nie. Ja... skontaktuję się z nim za parę tygodni.
Peggy nie spierała się. Ari odłożyła słuchawkę. Miała
słuszność
rezygnując z miłości do kapitana. Cały czas wiedziała o
bólu, jaki ta miłość może sprawić. Miała słuszność,
porzucając Maxa i wracając w Góry Skaliste.
Ale w końcu i tak cierpiałaś?
Nigdy więcej.
Zawsze.
Długo chodziła po swym maleńkim mieszkaniu, aż
wreszcie zapadła w głęboki sen i śniła o falach i wietrze,
burzach na morzu z purpurowymi wiatrami falującymi jak
prześcieradła na uśmiechniętej twarzy Maxa. Oczywiście
był szczęśliwy, bo na pokładzie jego maleńkiej łodzi
wiosłowej leżały sterty złotych rybek, a wspaniała syrena
i jej kotka siedziały zwinięte u jego bosych stóp.
- Wesołych Świąt!
- Wzajemnie, Ruthie. Co tam u dziewczynek?
- Śliczne. I co dzień większe.
- Dzięki za zdjęcia. Oprawiłam je i postawiłam na
biurku.
A co u Roscoe? - Był to typowy maraton telefoniczny w
stylu
Simone'ów. Międzymiastowa, co dziewięćdziesiąt
sekund inny
głos i hałas w tle.
- Stoi obok mnie. Poczekaj chwilę.
- Hej, Ari. - W słuchawce zabrzmiał głos brata. -
Oglądasz
mecz?
- Jeden z nich - przyznała Ari. - Ale nie wiem
który. Co
u was słychać, poza bliźniakami?
- Wspaniale. Dostałem pracę przy budowie - we
wnętrzach.
Któregoś dnia widziałem w Pier twego przyjaciela.
- Jakiego przyjaciela?
- Maxa Cole'a. Pomachałem mu, ale chyba mnie nie
zauważył. Pomagał komuś prowadzić psy.
Czyżby Max związał się z asystentką weterynarza?
- Cóż... - Ari zastanawiała się nerwowo, co
powiedzieć.
- To miłe.
- Jasne. Miał ich na smyczy chyba z pięć. Cześć, Ari!
- za
wołał i podał słuchawkę kolejnej osobie.
Ari rozmawiała z braćmi, szwagierkami i bratankami,
zanim Peggy wzięła słuchawkę.
- Skąd dzwonicie?
- Ze starego domu. Karen wkrótce rozpoczyna
malowanie.
Ma mnóstwo planów. Cieszę się, że odpowiada im to
miejsce.
- A co u was? Lubicie wasz nowy dom?
- Och, jestem tak szczęśliwa jak skorupiak podczas
przypływu. Co z Bożym Narodzeniem? Przyjedziesz do
domu, prawda?
- Jeszcze nie wiem, mamo.
- Jeśli nie masz pieniędzy...
- Nie chodzi o pieniądze. Dam ci znać w
przyszłym tygodniu.
- Zgoda. - Peggy westchnęła. - Dasz mi znać.
- Obiecuję.
- W „Narragansett Times" jest artykuł o Cole'u.
Przysłać
ci go?
- Jasne. - Ari chciała, by zabrzmiało to zdawkowo. Nie
miała
pojęcia, czy chce wiedzieć coś więcej o sprawach
Maxa. -
O czym?
- Głównie o fabryce. Max w tym miesiącu wyjeżdża
do Japonii, by nauczyć się od nich pakowania owoców
morza i ryb.
- Cóż, to dobrze. - Przynajmniej nie będzie
wyprowadzał
psów na spacer.
- Poczekaj, tu jest ojciec. Do widzenia, kochanie.
- Do widzenia - odparła Ari, ale matka już przekazała
słuchawkę Rusty'emu.
- A r i ?
- Witaj, tato.
- Zasypało cię tam śniegiem?
- Nie. Wszystko dobrze. - Przez parę minut gawędziła
z ojcem, po czym położyła słuchawkę. Chciałaby być tam
w środku
uroczystości, zamiast tkwić tu i pozwalać, by futbol w
telewizji
zagłuszał panującą w mieszkaniu ciszę.
Boże Narodzenie w Rhode Island stawało się coraz
bardziej kuszące. Chciała zobaczyć, jak rodzice urządzili się
w nowym miejscu, posłuchać o planach Karen w związku ze
starym domem i po-przytulać bliźniaczki. Byłoby zabawnie
zobaczyć na własne oczy swych hałaśliwych bratanków
odpakowujących prezenty.
Przecież nie musi koniecznie spotkać Maxa. Nie musi
do niego dzwonić, wpadać do biura z ciastem z owocami
czy śpiewać kolęd przed jego drzwiami. Nie musi się w
ogóle z nim widzieć, jeśli nie będzie chciała. Miała
swoją szansę na życie z Maximilianem Cole'em i
przekreśliła ją.
A jeśli, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, spotka go
w kinie albo przy tamie, prawdopodobne zdoła się
powstrzymać przed proszeniem, by zabrał ją do domu,
kochał i nigdy już nie wypływał w morze. Może uda jej się
to bez żadnych kłopotów - tuż po tym, jak weźmie Góry
Skaliste i przeniesie je do Rhode Island.
ROZDZIAŁ 12
- Przyszedł prezent dla ciebie. - Peggy podała córce
paczkę
owiniętą w kolorowy papier. - Uważaj, ciężki.
Ari obejrzała pudełko w poszukiwaniu wizytówki. Na
karcie o złoconych brzegach wypisano wyłącznie jej imię.
- Nie mogę otwierać prezentu dziewięć dni przed
gwiazdką.
- Oczywiście, że możesz - skinęła Peggy. - Tak
jest na
pisane.
Rzeczywiście na opakowaniu ktoś nabazgrał: Otworzyć
przed świętami. Tajemnicza sprawa. Ari zastanawiała się,
czy długa podróż nie zmąciła jej myśli. Samolot
wystartował z lotniska O'Hare z pięciogodzinnym
opóźnieniem, ponieważ musiano odśnieżać pasy startowe.
Była na nogach od piątej, a ostatnie dziewiętnaście godzin
w drodze.
- Poczekam - powiedziała, kładąc ciężkie pudło z
powrotem
pod choinkę. - Dom wygląda wspaniale.
- Polubiliśmy go - zauważył Rusty.
- A co powiesz na kanapę, Ari? Doskonale pasuje do
zasłon,
prawda?
Ari skinęła głową, a ojciec poklepał ją po ramieniu.
- Jutro pokażę ci mój warsztat w garażu. Przed
gwiazdką
dostałem od chłopców na prezent wyrzynarkę i teraz robię
wnuczkom konie na biegunach.
Ari obejrzała dom i z pomocą matki rozpakowała
walizki, z których jedna była pełna prezentów.
- Nie mogłam dużo przywieźć ze sobą, pomyślałam
więc, że
przez resztę tygodnia pochodzę po tutejszych sklepach. -
Zerknęła w okno. Za szybą unosiły się płatki śniegu. - Jeśli
dziś w nocy
nie będzie śnieżycy.
- Twój samolot zdążył w samą porę. I to jest
najważniejsze.
- Peggy poklepała Ari po policzku. - Jesteś za chuda.
Zrobić ci
kanapkę? Jadłaś w samolocie? Dobre było?
- Nie, tak, nie, ale dziękuję. Chyba wezmę prysznic,
a potem...
- Dobrze. Zrób się na bóstwo.
- Nie zamierzam pracować aż tak ciężko -
zaprotestowała
Ari ze śmiechem. - Chcę po prostu zdjąć z siebie te
ciuchy
i przebrać się w coś, co nie pachnie tak, jakbym nosiła to
przez
ostatnie dwadzieścia godzin.
- Dobrze - powiedziała znów Peggy, popychając ją
do łazienki. - Zrobię herbaty, a potem otworzysz swój
prezent.
Dwadzieścia minut później Ari usiadła na nowej
kanapie, postawiwszy tajemnicze pudełko na stoliku do
kawy.
- Naprawdę uważacie, że powinnam je
otworzyć?
Rusty wzruszył ramionami.
- Daj spokój, Peg. Skoro ona nie chce, nie możesz jej
zmuszać. - Odwrócił się do córki. - Wypij herbatę,
kochanie. Ten
prezent leży pod choinką od trzech dni. Myślę, że może
poleżeć
trochę dłużej.
- Czy ktoś to dostarczył?
Peggy zmarszczyła czoło.
- Leżał na progu. To wszystko, co wiem. Nie chcesz
prezentu? A więc go nie otwieraj.
- Doprowadzacie mnie do szału. - Ari pociągnęła za
srebrną
kokardę, po czym ściągnęła papier. Peggy i Rusty pochylili
się do
przodu w swych fotelach.
- I co?
- Chwileczkę, mamo. Tu jest około setki kulek z
polistyrenu.
Chyba nie chcesz, żeby rozsypały się na dywanie?
- Nieważne. Co jest w tym pudełku?
Ari wyjęła z pudełka słój. Po małych skazach w
szkle poznała, że jest bardzo stary. Jego zawartość
zaparła jej dech. Wewnątrz kryły się setki szkiełek z
plaży. Zielone, białe, niekiedy niebieskie odłamki
wypełniały staromodny apteczny słój.
- Wygląda jak słój na słodycze - zauważył Rusty. - A
co jest
w środku?
Ari uniosła pokrywkę i włożyła dłoń do środka.
Powitał ją słaby zapach morza. Przed paroma miesiącami
Max wcisnął jej takie szkiełko do ręki. Mogłabyś dać nam
trochę czasu, powiedział. Czasu, by sprawy między nami
się ułożyły.
Ale ona nie dała mu tego czasu. Uciekła, zamiast stawić
czoło swym obawom i wątpliwościom.
- Kto jej to przysłał? - Rusty spytał żony.
- Ona wie.
Ari uniosła głowę znad słoja i spojrzała na rodziców.
- To na pewno Max. Nie mam pojęcia, jak to
wyjaśnić.
- Nie musisz nic wyjaśniać - powiedziała Peggy. - On
jest na
zewnątrz, czeka na ciebie na werandzie. Mam nadzieję,
że nie
zamarzł na śmierć.
Rusty wyglądał na zakłopotanego.
- Co on, u licha, robi przed domem?
Kiedy Ari zerwała się z kanapy, rozrzucając wokół
kolorowe papiery, Peggy mrugnęła do męża.
- Zadzwoniłam do niego.
- Dlaczego więc nie zapukał, na litość boską?
Ari po omacku poszukała wyłącznika przy bocznym
wejściu. Ujrzawszy zarys szerokiej sylwetki Maxa,
otworzyła drzwi i wyszła na zimną noc, pragnąc jak
najszybciej go dotknąć.
- Max? - Pobiegła ku niemu. Był opatulony grubą
żeglarską
kurtką, miał gołą głowę, a jego ciemne włosy przyprószył
śnieg.
Nie mogła odczytać wyrazu jego oczu.
- Otworzyłaś paczkę?
Ari skinęła głową.
- Miałam tak zrobić, prawda?
- Tak, naturalnie. - Wyciągnął rękę. Ari postąpiła
krok na
przód i wsunęła dłoń w jego dłoń.
- Uwielbiam to. - Chciało jej się płakać ze
szczęścia, że
znów może go dotykać.
- Chodź - powiedział, kierując się w stronę schodów. -
Pojedziesz ze mną.
- Max... - zaczęła protestować. - Wejdź do środka.
- Nie. Tym razem dasz mi czas, żebym powiedział
wszystko,
co musi być powiedziane.
- Jestem w szlafroku, na litość boską. - Chłód
przenikał
przez gumowe podeszwy jej klapek. - I bez butów.
Max z łatwością wziął ją na ręce.
- Teraz nie zamoczysz nóg.
- Marznę. - Objęła go za szyję, ale przesiąknięta
śniegiem
kurtka dawała niewiele ciepła.
- Ja też. Za chwilę włączę ogrzewanie w samochodzie.
- Chyba nie wybieramy się na Block Island?
- Myślałem o tym - uśmiechnął się do Ari i ucisk w jej
sercu
zelżał - ale do mnie jest bliżej.
- A co z moimi rodzicami? Myślą, że jestem z tobą
na we
randzie.
- Peggy wie, dokąd się wybieramy. Wie też dlaczego.
- Ale ja nie wiem.
- Dowiesz się za parę minut. - Postawił ją na
chwilę na
chodniku, otworzył drzwiczki samochodu i pomógł jej
wsiąść.
Ari była zadowolona, że włożyła nowy szlafrok z
morelowej
pikowanej satyny ozdobiony koronką. Koszula pod nim
też była
niezła, kupiona z myślą o snuciu się w niej po domu w
świąteczny poranek.
- Ładny kolor - zauważył, kiedy światła rozjaśniły
wnętrze
pojazdu. Zapalił silnik i pojechali w milczeniu do Pier.
Ari patrzyła, jak śnieg uderza o szyby. Chciała wierzyć,
że wszystko
będzie dobrze, ale nie miała śmiałości.
Kiedy Ari weszła do pokoju dziennego, odniosła
wrażenie, że wraca do domu. Max objął ją i trzymał w
mocnym uścisku. Ledwie mogła oddychać. Przylgnęła do
niego, zastanawiając się, czy potrafi ująć w słowa to, co
czuła, wiedząc, że on jest bezpieczny.
- Tak się martwiłam - szepnęła w jego kurtkę.
- Obiecałem sobie, że jeśli my - i „Lady Million" -
wrócimy
do domu w jednym kawałku, pojadę za tobą - szepnął
Max.
- Przywiozę cię z powrotem i sprawię, że zostaniesz.
Odsunęła się nieco i spojrzała w jego pociemniałe oczy.
- Nie możesz mnie zmusić do pozostania, Max.
- Wiem - miał smutny głos - ale mogę cię kochać.
- To niczego nie rozwiąże.
- Na pewno nas rozgrzeje - uśmiechnął się.
- Punkt dla ciebie.
- A więc chodź. - Otoczył ją ramieniem i poprowadził
w kie
runku schodów. - Mam dla ciebie niespodziankę.
- Skąd wiedziałeś, że przyjeżdżam do domu?
- Twoja matka to niewyczerpane źródło informacji.
- Nie powinno mnie to dziwić - mruknęła Ari, kiedy
Max
otwierał drzwi do sypialni. W rogu naprzeciwko łóżka stała
jasno
oświetlona choinka. Poza tym pokój był pogrążony w
mroku.
- Nastrojowo, prawda?
- Uwielbiam to. - Podeszła i wciągnęła w płuca
delikatny
sosnowy zapach. - Sam ją ubrałeś?
- A dlaczego miałbym tego nie robić?
- Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Słyszałam, że
wyprowadzałeś psy na spacer.
- To prawda. Próbowałem udawać, że twój wyjazd
mnie nie
obszedł.
- W porządku. Zastanawiałam się tylko - musnęła
palcami
igiełki - czy odpowiedziałeś jeszcze na jakieś listy?
- Tak.
Odwróciła się gwałtownie.
- Tak?
Max przejechał dłońmi po jedwabistej tkaninie
szlafroka, pieszcząc ramiona Ari.
- Odpowiedziałem na wszystkie. Napisałem, że
jestem już
zajęty.
- Dlaczego?
- Ponieważ jest tylko jedna kobieta, którą chciałbym
porwać.
Nawet jeśli ona woli kowbojów.
- Ona już od dawna nie widywała żadnych kowbojów.
I nigdy więcej nie ucieknie.
Jego wargi spoczęły na ustach Ari, budząc znajomy,
uwodzicielski żar. Po chwili rozwiązał jej pasek w talii i
ściągnął szlafrok
z ramion. Palcami skubnął koronkowy kołnierzyk
koszulki, po czym wziął jej twarz w dłonie i wpatrzył się
w ciepłe, brązowe oczy.
- Wyjdziesz za mnie?
- Wiele o tym myślałam przez ostatnie tygodnie.
- No i?
- Przeraziłeś mnie na śmierć, Max. Bałam się, że
cię już
nigdy nie zobaczę.
Łzy, zbierające się w jej oczach, raniły mu serce.
- Już nigdy nie zrobię ci czegoś takiego, kochanie.
Obiecuję.
Potrząsnęła głową, zmuszając go, by oderwał dłoń
od jej twarzy.
- Nie możesz tego zrobić. To część twego życia, a ja
muszę
to zaakceptować.
- Nie.
- Nie? - Ari patrzyła na niego wyczekująco.
- Ja też podjąłem pewne decyzje. Barbara jest w
ciąży -
o
mało nie poroniła, kiedy nasz kuter zaginął. Jerry
i ja uświadomiliśmy sobie, że byliśmy o krok od utraty
wszystkiego. Postanowiliśmy sprzedać ,,Lady Million" i
zainwestować więcej czasu
i pieniędzy w fabrykę. Chciałbym również zająć się
ochroną tarlisk, żeby w następnych latach nie brakowało
ryb. Czy to brzmi
głupio?
Skinęła głową.
- Brzmi wspaniale.
- Czy masz coś przeciwko zamieszkaniu tutaj?
- Nie. - Ari pomyślała o pięknych pokrytych
śniegiem górach, które zostawiła za sobą. - Wiem, gdzie
będziemy jeździć na
wakacje.
Uśmiechnął się szeroko.
- Może stanę się jednym z tych niedzielnych
rybaków.
- To dobrze. Nauczysz chłopców łowić ryby.
- Twoich braci?
Objęła go w pasie i uśmiechnęła się.
- Twoich synów.
EPILOG
Jerry Carter nie spuszczał z oka swego najlepszego
przyjaciela
przemierzającego
nerwowo
kamienną
posadzkę prezbiterium.
- Historia się powtarza, prawda?
Max zmarszczył czoło, wcisnął ręce w kieszenie
białych spodni i dalej chodził w tę i z powrotem.
- Jesteś pewien, że nie widziałeś, jak wchodziła?
- Zaraz sprawdzę - powiedział przeciągle Jerry i
zerknął na
drzwi. - Nie, jeszcze nie. Ale kościół jest pełen.
Max spojrzał na zegarek.
- Pięć po dwunastej. Spóźnia się. Ona się nigdy nie
spóźnia.
- Lubię śluby w czerwcu, a ty? - Przez szmer tłumu w
świątyni przedarło się kwilenie dziecka. - No, no, skądś
znam ten
płacz.
Max prawie się uśmiechnął.
- Chyba powiedziałeś memu synowi chrzestnemu,
żeby się
przyzwoicie zachowywał.
- Barbara karmi go co chwila, więc powinien być
cicho. To
o ciebie się martwię. Za parę minut Ari będzie szła przez
kościół.
- Organy przestały grać i ksiądz stojący na stopniach
ołtarza dał
znak obu mężczyznom, by do niego dołączyli. Jerry
kontynuował
swój monolog: - Zebraliśmy się tutaj, by ujrzeć was
dwoje złączonych świętym węzłem małżeńskim.
-
Przestań, na litość boską. - Max nie odrywał
wzroku od
głównej nawy. Organy znów zaczęły grać, a środkiem
kościoła
kroczyły druhny w brzoskwiniowo-białych sukniach.
Muzyka znów się zmieniła i goście wstali na powitanie
panny młodej. Kiedy w drzwiach pojawiła się Ari, wsparta
na ramieniu ojca, Max miał wrażenie, że serce wyskoczy
mu z piersi. Znajomy kapelusz z szerokim rondem -
podarunek Maxa dla panny młodej - ocieniał twarz Ari
przed słońcem, które zaglądało przez witrażowe okna i
opromieniało jej wiktoriańską suknię z wysokim
kołnierzem.
Jerry szturchnął go w żebra.
- Czy to ona?
Z bukietu białych róż w dłoni Ari spływały morelowe
wstążki, a ciemne loki muskały zarumienione policzki.
Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.
Max zastanawiał się nerwowo, czy będzie w stanie
przemówić, kiedy przyjdzie czas na przysięgę małżeńską.
Wziął głęboki oddech i nie zauważył, że Rusty mruga do
niego przez łzy.
- Tak - powiedział ze ściśniętym gardłem. - To
ona. Ta
w białym kapeluszu.