Robin Cook
Oznaki życia
(Przekład Wiesław Martynow)
data pierwszego wydania oryginalnego: 1991
data wydania polskiego: 1997
Książkę tę dedykuję
niezliczonym parom,
narażonym na emocjonalne i fizyczne
udręki i cierpienia spowodowane niepłodnością
oraz współczesnymi próbami jej leczenia
PROLOG
16 lutego 1988
Zjadliwe bakterie napłynęły wartkim strumieniem, jakby trysnęły z rynsztoka. W
jednej chwili miliony pałeczkowatych mikroorganizmów wypełniły światło
jajowodów.
Bakterie w większości tworzyły małe zbite grudki. Osiadały na aksamitnych
fałdach błony śluzowej, zagnieżdżały się w jej przyjaznych, żyznych
zagłębieniach. Znajdowały tam niewyczerpane ilości pożywienia. Tam również
wydalały swoje trujące produkty. Delikatne komórki wyścielające wnętrze
jajowodów okazywały się bezradne w obliczu atakującej hordy. Gnilne wydaliny
bakterii - wśród nich żrące proteiny i lipidy - parzyły jak kwas, powodując
natychmiastowe uszkodzenie delikatnych rzęsek, których właściwym zadaniem było
przesuwanie komórki jajowej w stronę macicy. Komórki walcowate uwolniły własne
chemiczne substancje obronne oraz wysłały sygnały wzywające całe ciało na pomoc.
Niestety, obronne wydzieliny nie mogły zaszkodzić bakteriom, których
powierzchnię pokrywała brązowawa, woskowata warstewka lipidów.
Studenci medycyny świeżo po zajęciach z mikrobiologii z łatwością mogliby te
bakterie rozpoznać. Lśniące woskiem ściany komórek bakteryjnych były
kwasooporne. Miały zdolność pochłaniania różnych barwników i wykazywały
odporność na próby odbarwienia za pomocą kwaśnych alkoholi. Studenci krzyknęliby
zgodnie: „Gruźlica!”, odczuwając przy tym pewien rodzaj samozadowolenia.
Gruźlicze czy jakiekolwiek inne, dla komórek we wnętrzu jajowodów wszystkie
bakterie oznaczały kłopoty. Uwalniane mediatory chemiczne zainicjowały złożony
system obrony immunologicznej, skierowany przeciwko najeźdźcom. Ten system to
cudo, które ulegało stałemu doskonaleniu od początku życia na Ziemi. Pod
wpływem czynników chemicznych nastąpiły zmiany w miejscowych naczyniach
krwionośnych. Wydatnie wzrósł w nich przepływ krwi, w ich ściankach zaś
otworzyły się miniaturowe „okienka”, umożliwiające wypływ osocza do tkanek.
Przez okienka te wydobywały się także granulocyty, wysoko wyspecjalizowane do
walki z bakteriami komórki, tworzące pierwszą linię obrony. Granulocyty zaczęły
wydzielać kolejne substancje chemiczne, wśród nich potężne enzymy. Przystąpiły
także do bezpośredniej walki z drobnoustrojami. Przypominały jednak przy tym
samobójczych lotników kamikadze, wszystkie bowiem ginęły wyczerpane walką z
bakteriami. Ich miejsce zajęły wkrótce większe komórki nazywane makrofagami.
Przyzwane sygnałami chemicznymi, przybywały one prosto ze szpiku kostnego.
Podobnie jak granulocyty, po drodze musiały się wydostać z naczyń poprzez
niewielkie pory. Zaraz po tym włączały się do szalonej bijatyki. W walce były
skuteczniejsze od granulocytów.
Z
powodzeniem pochłaniały znaczne ilości bakterii. Wydzielały również pewne
substancje do otoczenia, które coraz bardziej przypominało zielonkawą ropę. W
ciągu siedmiu godzin na placu boju zaczęły się pojawiać limfocyty. Oznaczało to
uruchomienie drugiego etapu obrony immunologicznej. Ponieważ organizm nigdy
wcześniej nie zetknął się z bakteriami, jakie pojawiły się obecnie, toteż we
krwi nie było specyficznych, skierowanych przeciw nim przeciwciał. Jednak proces
ich wytwarzania właśnie się rozpoczął.
Gromadziły się limfocyty T, ulegające transformacji pod wpływem impulsów
chemicznych.
Komórki te przywoływały kolejne falangi makrofagów, które z kolei wzmagały
napływ limfocytów T. W ten sposób została uruchomiona samonakręcająca się
spirala odporności typu komórkowego.
Po dwudziestu czterech godzinach od początku inwazji szala zwycięstwa zaczęła
się przechylać na niekorzyść bakterii. Zwyciężały komórki jajowodów, jednak
zwycięstwo miało się okazać pyrrusowe. Rozległe obszary śluzówki uległy
zniszczeniu w wyniku własnej reakcji immunologicznej. Nieuniknionym tego
skutkiem musiało być powstanie masywnego bliznowacenia we wnętrzu jajowodów. Do
powiększenia strat przyczyniły się także zaburzenia w ukrwieniu zajętego
obszaru. Wreszcie niedobitki bakterii oraz ich metabolity nadal pobudzały układ
odpornościowy. Organizm w dalszym ciągu przysyłał zastępy komórkowych
wojowników, nieświadomy, że wojna już została wygrana. Ciągle przybywały
makrofagi, a ich działalność powiększała zniszczenia. Niektóre komórki w zapale
walki ulegały nieprawidłowym podziałom komórkowym, czego wynikiem było
pojawienie się olbrzymich komórek o licznych jądrach.
Studenci medycyny oglądając pod mikroskopem opisywane zjawiska zapewne znów by
się uśmiechnęli. Tak, w ten właśnie sposób powstawała struktura guzka ziarniny,
zwanego gruzełkiem.
Dalsza część dramatu komórkowego rozgrywała się jeszcze przez wiele kolejnych
tygodni w mrocznych zakamarkach ciała Rebeki Ziegler. Sama Rebeka nie miała
pojęcia ani o zawziętej wojnie toczącej się wewnątrz jej organizmu, ani też o
poniesionych stratach.
Odczuwała wprawdzie niewielkie dolegliwości, takie jak stany podgorączkowe czy
przyśpieszenie czynności serca. Miewała bolesne skurcze w brzuchu, zauważyła też
zwiększoną ilość wydzieliny z pochwy. Żaden z tych objawów nie wzbudził w niej
jednak niepokoju. Przecież nawet nieprawidłowy wynik wymazu cytologicznego z
pochwy wkrótce uległ całkowitej normalizacji.
Rebeka postanowiła zignorować te drobne dolegliwości. W końcu, w jej życiu
wszystko układało się znakomicie. Sześć miesięcy temu, ku zadowoleniu matki,
wyszła za mąż, zdobyła także pracę w prestiżowej bostońskiej firmie prawniczej
jako jedna z najmłodszych specjalistek od prawa procesowego. Było wspaniale i
Rebeka po prostu nie miała zamiaru psuć sobie nastroju drobnymi dolegliwościami.
Jednak zakażenie, które zbagatelizowała, miało przynieść poważniejsze
konsekwencje, jakich nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie mogła sobie
wyobrazić.
Bakterie uruchomiły łańcuch zdarzeń daleko wykraczających poza immunologię. Ich
skutki miały zaatakować znienacka, odbierając Rebece Ziegler radość życia i
pośrednio doprowadzając ją do śmierci.
21 lutego 1988
Przeraźliwy zgrzyt metalu trącego o metal drażnił stargane nerwy Marissy
Blumenthal, gdy stara kolejka podziemna usiłowała pokonać ostry zakręt przy
wjeździe na stację Harvard Square w Cambridge, w stanie Massachusetts. Marissa
uchwyciła się poręczy i przymknęła na chwilę oczy, daremnie próbując ignorować
hałas. Chciała wydostać się z kolejki. Oprócz ciszy i spokoju pragnęła świeżego
powietrza. Drobna, wciśnięta pomiędzy rosłych współpasażerów, odczuwała
klaustrofobię silniej niż zwykle. Dzień był deszczowy i unoszący się w wagonie
zapach wilgotnej wełny pogarszał jej samopoczucie. Podobnie jak reszta ludzi w
kolejce, Marissa próbowała unikać kontaktu wzrokowego ze stłoczonymi wokół
pasażerami.
Był to tłum mieszany - Harvard Street przyciągała ludzi wszelkiego autoramentu.
Z
prawej strony stał ktoś w typie prawnika z Ivy League z czarną aktówką, z nosem
utkwionym w pomiętym egzemplarzu „Wall Street Journal”. Przed sobą widziała
młodziana w stylu „skinhead” o cuchnącym oddechu, odzianego w drelichową kurtkę
z obciętymi rękawami i mającego niechlujnie wytatuowane swastyki na kostkach
palców. Po lewej stronie stał ubrany w szary sweter potężny Murzyn, z dredami
związanymi w koński ogon i w tak ciemnych okularach przeciwsłonecznych, że
ukradkiem zerkając, nie mogła dostrzec jego oczu.
Pociąg zatrzymał się z szarpnięciem, które omal nie rzuciło Marissy na podłogę,
i drzwi rozsunęły się. Z westchnieniem ulgi wyszła wreszcie na peron. Normalnie
przyjechałaby swoim samochodem, zostawiając go pod hotelem „Charles”, ale
dzisiaj nie była pewna, jak się będzie czuła po drobnym zabiegu chirurgicznym -
dlatego postanowiła pojechać metrem. Wcześniej była mowa o podawaniu jej jakichś
środków uspokajających lub przeciwbólowych. Nie miała co do tego zastrzeżeń,
gdyż wiedziała, że źle znosi ból. Otępiała po znieczuleniu wolała nie prowadzić.
Pośpiesznie minęła trzech muzyków ulicznych zbierających datki od przechodniów i
wbiegła po schodach prowadzących na ulicę. Deszcz padał cały czas, więc
przystanęła na chwilę, aby rozłożyć parasolkę.
Zapięła płaszcz i mocno trzymając parasolkę przecięła plac, kierując się w górę
Mount Auburn Street. Gwałtowne porywy wiatru udaremniały próby osłonięcia się
przed deszczem.
Zanim dotarła do Kliniki Kobiecej przy końcu Nutting Street, krople deszczu
zrosiły jej twarz jak perełki potu. Po wejściu do oszklonego wiaduktu,
spinającego obie strony ulicy i łączącego główny budynek kliniki z jego częścią
szpitalną i sekcją ostrego dyżuru, złożyła parasolkę, otrząsając ją z wody.
Klinika mieściła się w niemodnym już budynku z czerwonej cegły i lustrzanego
szkła, zwróconym w kierunku ceglanego dziedzińca. Do głównego wejścia,
znajdującego się poza podwórzem, prowadziły szerokie granitowe schody.
Westchnąwszy głęboko weszła na nie. Jako lekarka nawykła do odwiedzania
instytucji medycznych, po raz pierwszy jednak robiła to w charakterze pacjentki,
idąc nie do pracy, lecz by poddać się zabiegowi. Fakt, że nie miało to być nic
poważnego, pocieszał ją dużo mniej, niż oczekiwała. Marissa uświadomiła sobie,
że dla pacjenta nie istnieją drobne zabiegi.
Zaledwie dwa i pół tygodnia wcześniej wchodziła tymi schodami, aby wykonać
coroczny rutynowy wymaz Papa. Kilka dni później dowiedziała się, że wyniki
badania cytologicznego były złe. Była tym szczerze zdziwiona, gdyż do tej pory
cieszyła się doskonałym zdrowiem. Bez przekonania zastanawiała się, czy ta
nieprawidłowość ma coś wspólnego z jej świeżo zawartym małżeństwem z Robertem
Buchananem. Niewątpliwie od ślubu czerpali wiele przyjemności z fizycznej strony
swego związku. Ujęła mosiężną gałkę masywnych drzwi i weszła do hallu. Wystrój
wnętrza był raczej surowy, ale w dobrym stylu i z pewnością wskazywał na
bogactwo. Podłogę pokrywał ciemnozielony marmur, a przy oknach stały fikusy w
dużych donicach. Pośrodku pomieszczenia znajdował się punkt informacji. Marissa
musiała chwilę poczekać, odpięła więc płaszcz i strząsnęła krople wody ze swych
długich kasztanowych włosów. Dwa tygodnie wcześniej, poznawszy zaskakujące
wyniki badania, Marissa odbyła długą rozmowę ze swym ginekologiem, Ronaldem
Carpanterem, który usilnie zalecał wykonanie biopsji i kolposkopii.
- To nic groźnego powiedział z przekonaniem. - Pójdzie jak z płatka, a my
będziemy wiedzieć na pewno, co się tam dzieje. To prawdopodobnie nic groźnego.
Jeszcze trochę poczekajmy i zróbmy następny wymaz. Nawet gdyby chodziło o moją
żonę, to w tym przypadku powiedziałbym: kolposkopia. Znaczy to, że należy
obejrzeć wycinek pod mikroskopem.
- Ja wiem, co to jest kolposkopia - rzekła Marissa. - Zatem wie pani również,
jakie to proste - odpowiedział. - Obejrzę szyjkę jeszcze raz, pobiorę drobny
wycinek, i to wszystko. Wyjdzie pani stąd za godzinę. Podamy pani jakiś środek
znieczulający. Na ogół lekarze nie stosują tego przy biopsji, ale my jesteśmy
bardziej cywilizowani. Jest to tak proste, że mógłbym to robić nawet przez sen.
Marissa zawsze lubiła doktora Carpantera i ceniła jego bezpośredni i
niefrasobliwy styl. Niemniej jednak jego stosunek do biopsji... Uświadomiła
sobie, że punkty widzenia lekarza i pacjenta nie mają z sobą nic wspólnego. Nie
obchodziło ją, jak łatwy ten zabieg jest dla lekarza, martwiła się bardziej o
siebie. W końcu, pomijając ból, zawsze istniała groźba komplikacji.
Postanowiła jednak przezwyciężyć swe opory, gdyż jako lekarz zdawała sobie
sprawę z konsekwencji odłożenia biopsji. Po raz pierwszy poczuła się zagrożona,
zawsze istniała bowiem niewielka, ale realna możliwość, że biopsja wykaże
nowotwór. W takim przypadku im szybciej się o tym dowie, tym lepiej.
- Dzienna chirurgia jest na drugim piętrze - odpowiedziała pogodnie
recepcjonistka. - Proszę iść wzdłuż czerwonej linii.
Marissa spojrzała na podłogę. Od punktu informacji prowadziły w różne strony
kolorowe linie: żółta, czerwona i niebieska. Czerwona doprowadziła ją do wind.
Na drugim piętrze doszła wzdłuż linii do oszklonego okienka. Biało ubrana
pielęgniarka, widząc zbliżającą się pacjentkę, odsunęła szybę. - Nazywam się
Marissa Blumenthal - rzekła Marissa z trudem. Musiała przełknąć ślinę, aby słowa
przeszły jej przez gardło.
Pielęgniarka znalazła kartę, sprawdziła rzutem oka dane, wyjęła plastykową
bransoletę identyfikacyjną i przechylając się pomogła ją zamocować.
Niespodziewanie Marissa odczuła cała tę procedurę jako poniżającą. Już od
trzeciego roku studiów czuła się pewnie w otoczeniu szpitalnym, a nagle role się
odwróciły. Wstrząsnął nią dreszcz strachu.
- To potrwa kilka minut - rzekła melodyjnie pielęgniarka i wskazując na podwójne
drzwi dodała - tam jest wygodna poczekalnia, wywołają panią, gdy wszystko będzie
gotowe.
Szklane okienko zasunęło się, a Marissa posłusznie weszła do dużego kwadratowego
pokoju, umeblowanego w trudnym do opisania modernistycznym stylu. Czekało tam
już około trzydziestu osób. Poczuła obojętne spojrzenia, gdy zażenowana szła w
stronę wolnego miejsca przy końcu kanapy.
Z okna widać było Charles River płynącą przez mały park. W szarej wodzie
odbijały się bezlistne szkielety rosnących na brzegach drzew fikusowych.
Odruchowo wzięła jedno z czasopism z lśniącymi okładkami i zaczęła je z
roztargnieniem przeglądać. Ukradkiem zerknęła znad pisma na innych pacjentów i z
ulgą stwierdziła, że powrócili oni do czytania swoich pism. Jedynym słyszalnym w
poczekalni dźwiękiem był szelest przewracanych stron.
Spojrzała na kilka innych czekających kobiet, zastanawiając się nad celem ich
wizyty.
Wszystkie wyglądały bardzo spokojnie. Przecież nie mogła być jedyną, która jest
zdenerwowana.
Próbowała czytać artykuł o najnowszych trendach mody wiosennej, ale nie mogła
się skoncentrować. Jej anormalny wymaz Papa wydawał się synonimem wewnętrznej
zdrady, ostrzeżeniem przed tym, co miało nadejść. Mając trzydzieści trzy lata
zaczęła zauważać pierwsze oznaki starzenia - na przykład drobne zmarszczki
pojawiające się w kącikach oczu.
Koncentrując się na chwilę na reklamach wypełniających czasopismo kobiece,
Marissa spoglądała na twarze szesnasto- i siedemnastolatek wypełniające strony.
Ich młodzieńcze, świeże cery wydawały się z niej kpić; nagle poczuła się bardzo
stara.
Co będzie, jeśli biopsja da wynik dodatni? Jeśli okaże się, że to nowotwór? Choć
nieczęsto, ale zdarza się to wśród kobiet w jej wieku. Wielki Boże! Może czekać
ją wycięcie macicy - a to oznacza bezpłodność.
Serce zaczęło jej mocniej bić, poczuła zawrót głowy i oglądane ilustracje
zamazały się przed oczami. Myśl o bezdzietności była koszmarem. Wychodząc za mąż
zaledwie pół roku temu, nie planowała natychmiastowego powiększenia rodziny, ale
zawsze wiedziała, że dzieci będą odgrywać ważna rolę w jej życiu. Bała się
pomyśleć o perspektywach zarówno osobistych, jak i swego małżeństwa, gdy okaże
się, że nie może mieć dzieci. Uświadomiła sobie, że do tej chwili oczekiwania
na biopsję - która według słów doktora Carpantera miała pójść jak z płatka -
nigdy poważnie nie brała takiej możliwości pod uwagę. Nagle Marissa poczuła
żal, że Robert tak łatwo jej uwierzył, gdy przekonywała go, że czuje się na
siłach pójść sama do kliniki. Spoglądając wokół zauważyła, że większość
pacjentek przyszła w towarzystwie mężów bądź przyjaciół. Jestem śmieszna,
strofowała się w duchu, próbując opanować emocje. Była zaskoczona i zakłopotana,
gdyż zawsze sądziła, że niełatwo ulega nastrojom. Poza tym wiedziała, że Robert
nie mógłby z nią pójść, nawet gdyby chciał. Tego ranka miał w pracy ważną naradę
kierownictwa, spotkanie zaplanowane już od wielu miesięcy. - Marissa
Blumenthal! - wywołała ją pielęgniarka. Marissa drgnęła, odłożyła tygodnik i
podążyła za pielęgniarką długim, białym, pustym korytarzem. Weszła do szatni, w
której były drugie drzwi prowadzące do jednego z gabinetów zabiegowych. Z tego
miejsca mogła widzieć fotel ginekologiczny z jego połyskującymi strzemionami z
nierdzewnej stali.
- Na wszelki wypadek - pielęgniarka sprawdziła bransoletę identyfikacyjną na
ręku Marissy. Upewniwszy się, że ma do czynienia z właściwą pacjentką,
powiedziała wskazując na leżące rzeczy: - Proszę się przebrać w tę koszulę,
pantofle i szlafrok, a swoje ubranie powiesić w szafie. Rzeczy wartościowe można
zamknąć w szufladzie. Gdy będzie pani gotowa, proszę przyjść i usiąść na fotelu.
Uśmiechnęła się i zamknęła za sobą drzwi. Była profesjonalistką, nie pozbawioną
jednak pewnej dozy ciepła.
Marissa się rozebrała. Podłoga ziębiła jej bose stopy. Próbując zawiązać z tyłu
tasiemki szpitalnego szlafroka, przyznała, że ma dużo sympatii dla personelu tej
kliniki, począwszy od recepcjonistki, a skończywszy na swym lekarzu. Głównym
jednak powodem jej sentymentu był prywatny status kliniki i dyskrecja, jaką
zapewniała pacjentom. Teraz, przeprowadzając biopsję, była jeszcze bardziej
zadowolona ze swego wyboru. Gdyby poszła do któregoś z większych szpitali
bostońskich, niewątpliwie zetknęłaby się z ludźmi, których zna.
Marissa zawsze dbała o to, aby jej życie osobiste nie stawało się przedmiotem
rozmów kolegów w pracy. A nawet gdyby nie rozmawiali, nie chciała spotykać swego
ginekologa na szpitalnych korytarzach czy w szpitalnej kawiarence. Cienki, nie
dający się zawiązać na plecach szlafrok szpitalny i tekturowe pantofle bez pięt
dopełniły przemiany Marissy z lekarza w pacjentkę. Człapiąc źle dopasowanymi
pantoflami, przeszła teraz do gabinetu i usiadła na brzegu fotela zabiegowego.
Spoglądając na zwyczajne dla niej instrumenty, ponownie wpadła w panikę. Obawa
przed zabiegiem i możliwością potrzeby usunięcia macicy wzrosła; intuicja
ostrzegała przed nadciągającym nieszczęściem. Nagle Marissa uświadomiła sobie,
jak bardzo zaczęła cenić swoje życie - szczególnie w ostatnich latach. Mąż,
zaliczenie do grupy renomowanych pediatrów - wszystko szło zbyt dobrze, tak
wiele było do stracenia; to ją przeraziło.
- Halo! Jestem doktor Arthur - powiedział barczysty mężczyzna, wchodząc do
pokoju z wyćwiczoną zawodową pewnością siebie i niosąc garść opakowanych w
celofan pudełeczek oraz butelkę do kroplówki. - Jestem anestezjologiem i będę
podawał pani różne środki przed rozpoczęciem zabiegu. Czy jest pani na coś
uczulona? - Nie - odpowiedziała. Odczuła ulgę, gdyż towarzystwo doktora
uwalniało ją od przykrych myśli.
- Tego prawdopodobnie nie potrzebujemy - rzekł doktor Arthur, zręcznie
wprowadzając kaniulę w nadgarstek Marissy - ale dobrze jest założyć to na
wszelki wypadek.
Jeśli doktor Carpanter potrzebowałby więcej środków znieczulających, łatwo
możemy je podać.
- Dlaczego miałby potrzebować? - nerwowo spytała Marissa. Spoglądała na krople
płynu spadające na mikroporowaty filtr. Nigdy wcześniej nie używała kroplówki.
- A co, jeśli zdecyduje się nagle na biopsję macicy zamiast punkcji? -
odpowiedział doktor, zwalniając przepływ płynu niemal do kropelek. - Lub gdy
zaleci inną szerszą procedurę? Będziemy wtedy musieli podać coś dodatkowo. W
końcu chcemy cały zabieg uczynić jak najmniej przykrym.
Marissa wzdrygnęła się, słysząc o szerszej procedurze, i zanim się pohamowała,
powiedziała:
- Chcę oświadczyć bez niedomówień, że podpisałam zgodę wyłącznie na biopsję, a
na nic szerszego w stylu hysterektomii.
Doktor Arthur zaśmiał się, po czym przeprosił za to, że słowa Marissy tak go
ubawiły.
- Nie ma obawy, z całą pewnością nie robimy hysterektomii w gabinecie
przystosowanym do drobnych zabiegów.
- Co panowie będą mi podawać? - spytała pokornie.
- Chce pani znać nazwy leków, których będę używał? Marissa skinęła głową. Nikt
w klinice nie wiedział, że jest lekarzem, i wolała utrzymać ten stan rzeczy. Gdy
podawała dane do kartoteki kliniki, w rubryce „pracodawca” wymieniła szpital
Boston Memorial - jako że wówczas odbywała tam roczną praktykę w zakresie
endokrynologii dziecięcej. Swego zawodu nie trzymała w tajemnicy, nikt jednak
nie pytał. Uznała to za kolejny dowód oczekiwanej dyskrecji kliniki.
Doktor Arthur zdziwił się, po czym wzruszył ramionami i odpowiedział:
- Będę używał mieszaniny małych ilości valium i specyfiku zwanego ketaminą.
Następnie, zajmując się swymi narzędziami, dodał:
- Jest to doskonały koktajl przeciwbólowy, który czasami może spowodować
niewielką amnezję.
Marissa znała ketaminę z Boston Memorial - używano jej przy przebieraniu poparzonych dzieci -
ale nie wiedziała o stosowaniu jej do znieczuleń przy zabiegach. Gdy powiedziała o tym
doktorowi Arthurowi, ten uśmiechnął się, po ojcowsku.
- Poczytała pani sobie troszkę, co? - zakpił dodając: - Niewielka wiedza bywa
niebezpieczna, proszę pamiętać! Prawdę mówiąc, zastosowanie tego leku pacjentom
w
lecznictwie otwartym jest bardzo powszechne.
Popatrzył uważnie na Marissę.
- Pani naprawdę wygląda na nieco spiętą!
- Próbuję to opanować - przyznała Marissa.
- Pomogę pani - zaoferował. - Podamy nieco tego leku natychmiast. Wychodząc do
gabinetu po strzykawkę, dorzucił:
- Cały zabieg biopsji pójdzie jak z płatka.
Marissa przytaknęła bez entuzjazmu. Czuła się nieco znużona tym powtarzaniem
kwiecistej metafory. Pojawienie się doktora Arthura tylko chwilowo poprawiło jej
samopoczucie. Jego bezceremonialny sposób mówienia o bardziej zaawansowanych
procedurach nie wpływał dobrze na nastrój. Intuicja ponownie ostrzegała ją przed
nadciągającym nieszczęściem. Znów musiała się zmagać z irracjonalną chęcią
ucieczki.
Jestem lekarzem - powtarzała w kółko w myśli. - Nie mogę tego tak odbierać.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł doktor Carpanter w stroju operacyjnym, z
czapeczką i maską. Towarzyszyła mu kobieta ubrana podobnie, ale z maską
zawieszoną na piersi.
Marissa poznała go natychmiast. Jego jasne, niebieskie oczy i opalona cera były
nie do pomylenia.
- To na pewno tylko biopsja? - zapytała nerwowo, widząc pełny strój operacyjny. - Pani
Blumenthal niepokoi się, że możemy jej usunąć macicę - wyjaśnił doktor Arthur, przygotowując
strzykawkę i wypuszczając z niej bąbelki powietrza.
Następnie
powrócił do boku Marissy.
- Hysterektomia? - z widocznym zdziwieniem zapytał doktor Carpanter. - O czym my
mówimy?
Doktor Arthur uniósł brwi.
- Sądzę, że nasza pacjentka trochę sobie poczytała - rzekł. Uchwycił aparaturę
do kroplówki i wstrzyknął zawartość strzykawki, następnie otworzył na chwilę
szybszy wypływ.
Doktor Carpanter podszedł do Marissy i kładąc rękę na jej ramieniu, spojrzał
prosto w oczy.
- Robimy tylko biopsję, nikt nie myśli o hysterektomii. Jeśli chodzi o mój
strój, to właśnie operowałem. A maskę noszę, gdyż jestem nieco przeziębiony i
nie chcę zarażać pacjentów.
Marissa spojrzała w jego niebieskie oczy i już chciała odpowiedzieć, gdy ten
błękitny kolor skojarzył się jej z czymś, co długo usiłowała w sobie stłumić: ze
wspomnieniem sprzed kilku lat, gdy napadnięta w hotelu w San Francisco, broniąc
się, musiała wielokrotnie uderzyć napastnika. To było przerażające. Teraz epizod
ten powrócił z taką siłą, że niemal czuła ręce napastnika zaciskające się na jej
gardle. Zaczęła kaszleć i pokój zawirował jej przed oczami.
Słyszała buczenie, które stopniowo narastało.
Poczuła chwytające ją ręce. Usiłowały ją przewrócić. Próbowała walczyć, gdyż
oddychała łatwiej w pozycji pionowej, ale na próżno. Jej głowa opadła na stół i
wirowanie nagle ustało, a oddech wyrównał się. Uświadomiła sobie, że ma
zamknięte oczy. Gdy je otworzyła, zobaczyła twarze doktora Arthura,
pielęgniarki i zamaskowaną twarz doktora Carpantera.
- Czy już w porządku? - zapytał doktor Carpanter.
Marissa próbowała coś powiedzieć, ale głos odmawiał jej posłuszeństwa. Och!
Czyżby była uczulona na ketaminę? Doktor Arthur szybko zmierzył ciśnienie krwi.
Przynajmniej to jest w porządku.
Szczęście, że nie podałem pełnej dawki.
Marissa zamknęła oczy. Nareszcie była spokojna. Słyszała jakieś rozmowy, ale docierały do niej z
dużej odległości i nie jej dotyczyły. Jednocześnie poczuła się tak, jakby owijała ją niewidoczna
ołowiana zasłona. Czuła, jak jej nogi się unoszą, ale było to obojętne.
Głosy w pokoju jeszcze bardziej się oddaliły; słyszała śmiech, później radio.
Czuła dotyk
narzędzi i słyszała ich metaliczny dźwięk.
Była rozluźniona, ale w pewnym momencie poczuła skurcz - taki jak przy
menstruacji, tylko że mocniejszy i niepokojący. Próbowała otworzyć oczy, lecz
powieki miała bardzo ciężkie i musiała zrezygnować. Poczuła następny skurcz, tak
mocny, że jej głowa zsunęła się na bok.
Pod działaniem narkotyków widziała jak przez mgłę. Mogła dostrzec jedynie czubek
głowy doktora Carpantera, operującego pomiędzy jej rozłożonymi nogami, i
wziernik z prawej strony.
Dźwięki nadal dochodziły do niej jakby z bardzo daleka, chociaż nabrały teraz pogłosu, czegoś w
rodzaju echa. Ludzie w pokoju poruszali się w zwolnionym tempie. Doktor Carpanter uniósł
głowę, jak gdyby wyczuł jej spojrzenie. Jakaś ręka uchwyciła ramię Marissy, układając ją na
stole. Gdy znów leżała, jej otępiały umysł odtwarzał rozmyty obraz zamaskowanej twarzy
doktora Carpantera, wywołujący przerażenie mrożące krew w żyłach. W jej wyobraźni lekarz
przemieniał się w demona. Jego oczy zmieniły się z kryształowoniebieskich w czarne jak onyks,
ciężkie jak kamień.
Chciała krzyczeć, ale się powstrzymała. Część jej świadomości pozostała
wystarczająco trzeźwa, by przypomnieć, że jej percepcja była zmieniona
działaniem
narkotyku. Znów próbowała usiąść, ale powstrzymały ją czyjeś ręce. Siłując się z
tymi
rękami, ponownie powracała świadomością do San Francisco, kiedy musiała walczyć
z
zabójcą. Pamiętała, jak uderzyła napastnika aparatem telefonicznym, pamiętała
krew Nie
panując już dłużej nad sobą, Marissa próbowała krzyknąć, ale żaden dźwięk nie
wyszedł z jej
ust. Była na krawędzi przepaści i zsuwała się w dół. Próbowała się czegoś
uchwycić, ale
powoli traciła punkt zaczepienia, spadała...
27 lutego 1988
- Do diabła! - zaklęła Marissa, przeszukując oczyma swój pokój. Nie miała
pojęcia, gdzie położyła klucze. Już chyba dziesiąty raz otwierała górną szufladę
biurka - zawsze je tam kładła, a tym razem ich nie było. Zirytowana, przejrzała
zawartość szuflady i zatrzasnęła ją.
- Wielkie nieba! - krzyknęła, spoglądając na zegarek. Pozostało mniej niż pół
godziny, aby dostać się do hotelu „Sheraton”, gdzie miano jej wręczyć nagrodę.
Wszystko sprzysięgło się przeciw niej. Najpierw przyjmowała na ostrym dyżurze
sześcioletnią Cindy Markham cierpiącą na astmę, a teraz nie mogła znaleźć
kluczy. Wydęła usta w zakłopotaniu i próbowała prześledzić swoje kroki. Nagle
przypomniała sobie - zeszłego wieczoru zabierała do domu plik papierów. Zajrzała
za szafkę z dokumentacją i natychmiast dostrzegła klucze. Chwyciła je i
pośpiesznie ruszyła ku drzwiom.
Telefon zadzwonił, gdy już chwytała klamkę. W pierwszym momencie próbowała go
zlekceważyć, ale ruszyło ją sumienie. Zawsze istniała możliwość, że telefon
dotyczy Cindy Markham.
Z westchnieniem wróciła do biurka i przechylając się przez nie podniosła
słuchawkę.
- O co chodzi? - spytała z obcą jej szorstkością.
- Czy doktor Blumenthal?.
- Tak, to ja - odpowiedziała. Nie rozpoznała głosu w słuchawce. Oczekiwała raczej swej sekretarki,
która znała jej plan zajęć.
- Mówi doktor Carpanter, czy ma pani chwilę czasu? - Tak - skłamała Marissa.
Poczuła dreszcz ciekawości: czekała na tę rozmowę od kilku dni. Wstrzymała
oddech.
- Po pierwsze, chciałem pani pogratulować dzisiejszej nagrody - powiedział
doktor Carpanter. - Nie wiedziałem, że jest pani lekarzem, a do tego jeszcze
nagradzanym naukowcem. To nieco onieśmielające, gdy o swoich pacjentach czyta
się artykuły w gazetach.
- Przepraszam, sądzę, że mogłam panu to wcześniej powiedzieć - odparła Marissa
spoglądając na zegarek.
- Jak to się stało, że pediatra podjął badania nad Ebola Hemorrhagic Fever?
Brzmi to bardzo tajemniczo. Niech spojrzę, mam gazetę pod ręką: „Nagrodę Peabody
Research otrzymała doktor Marissa Blumenthal za wyjaśnienie czynników związanych
z przeniesieniem wirusów Ebola z kontaktów pierwotnych na wtórne”. Ho, ho! -
Spędziłam kilka lat w CDC* [przyp.: CDC (Center for Disease Control) Centrum
Epidemiologii.] w Atlancie wyjaśniła Marissa. - Badałam przypadki celowego
roznoszenia wirusa Ebola wśród homoseksualistów.
- Oczywiście! Pamiętam wykład na ten temat powiedział doktor Carpanter. - Mój
Boże, to była pani?
- Niestety, tak.
- O ile pamiętam, omal pani nie zabito rzekł doktor - Carpanter z wyczuwalnym
szacunkiem.
- Miałam szczęście, dużo szczęścia.
Pomyślała, co by powiedział doktor Carpanter wiedząc, że podczas operacji jego
niebieskie oczy kojarzyły się jej z oczami niedoszłego mordercy. - Imponuje mi
to i rad jestem, że mam dla pani dobre nowiny. Zazwyczaj takie informacje
przekazuje moja sekretarka, ale po przeczytaniu artykułu w dzisiejszej prasie
postanowiłem zadzwonić osobiście. Próbki z biopsji są zupełnie w porządku. To
była tylko łagodna dysplazja. Jak pani wtedy powiedziałem, kolnoskopia tyle
właśnie sugerowała, ale lepiej być zupełnie pewnym. Może by pani wykonała
powtórny wymaz Papa w ciągu czterech do sześciu miesięcy? Po tym można zrobić co
najmniej rok przerwy. - Wspaniale, zrobię - zgodziła się - i dziękuję za dobre
nowiny.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Marissa przestąpiła z nogi na nogę. Była ciągle zawstydzona swoim zachowaniem w
czasie biopsji. Przeprosiła doktora jeszcze raz. - Och! Niech pani wreszcie o
tym zapomni - odrzekł - chociaż po doświadczeniu z panią zdecydowałem się nie
używać już tego preparatu z ketaminą. Powiedziałem anestezjologom, by nie
stosowali tego więcej przy moich zabiegach. Wiem, że ten lek ma pewne zalety,
ale miałem już kilka pacjentek reagujących negatywnie, podobnie jak pani.
Proszę więc, niech pani nie przeprasza. Czy miała pani jakieś inne problemy od
tego czasu?
- Raczej nie odparła Marissa. - Najgorszym przeżyciem były koszmary spowodowane
narkotykami. Jeden z tych narkotycznych snów nawet mi się powtarzał kilka razy
od czasu biopsji.
- To ja powinienem panią przeprosić - zauważył doktor Carpanter. - W każdym
razie następnym razem nie podamy pani ketaminy. Obiecuję. - Sądzę, że przez
jakiś czas będę unikać lekarzy - odpowiedziała Marissa. - O to zdrowe podejście
do sprawy - doktor Carpanter roześmiał się. - Ale, jak już mówiłem, proszę
pokazać się gdzieś za cztery miesiące. Odłożywszy słuchawkę, Marissa wybiegła z
pokoju. Pośpiesznie pomachała ręką swej sekretarce Mindy Valdanus, a po chwili
niecierpliwie, wielokrotnie naciskała guzik windy.
Pozostało jej piętnaście minut na dotarcie do hotelu „Sheraton”, co wydawało się
niewykonalnym wyczynem w ulicznym ruchu Bostonu. Była jednak zadowolona z
rozmowy z doktorem Carpanterem. Lubiła go. Zachichotała, gdy pomyślała o
złowrogiej kreaturze, w którą przemieniał się w jej snach. Zadziwiały ją skutki
działania narkotyków. Wreszcie winda przyjechała. Najważniejsze, że biopsja
była w normie. Gdy winda zbliżała się do garażu, Marissę zaczęła prześladować
następna obawa: co zrobi, jeśli kolejny wymaz Papa wykaże anomalie?
- Do diabła - powiedziała głośno, odsuwając natrętną myśl. - Zawsze muszę się
czymś przejmować.
ROZDZIAŁ 1
19 marca 1990, godz. 7.41
Marissa zatrzymała się nagle na środku eleganckiego orientalnego dywanu,
nadającego charakter jej wspaniałej sypialni. Właśnie szła do szafy po ubranie,
które wybrała poprzedniego wieczoru. Telewizor, stojący na masywnym francuskim
kredensie pod ścianą, naprzeciw olbrzymiego łoża, był nastawiony na Dzień dobry,
Ameryko. Charlie Gibson, rozmawiając ze Spencerem Christianem, żartował na temat
wiosennego treningu baseballistów. Spaniel Kudłacz Drugi popiskiwał, prosząc o
wypuszczenie go na dwór.
- Co mówiłeś? - zapytała niewidocznego Roberta, który był w łazience. Słyszała
właśnie szum wody płynącej z prysznica.
- Powiedziałem, że nie pójdę dzisiaj do tej cholernej Kliniki Kobiecej! -
odkrzyknął.
W uchylonych drzwiach ujrzała jego namydloną twarz. Następnie, obniżając ton, ale głosem
wystarczająco mocnym, aby zagłuszyć telewizję, dorzucił: - Nie chcę dzisiaj dostarczać próbki
spermy, po prostu nie! - Wzruszył ramionami i znów zniknął w łazience. Przez chwilę Marissa
stała nieruchomo. Nerwowo przygładziła włosy, próbując się opanować. Czuła krew pulsującą
w uszach, gdy powtarzała w myśli zdawkową odmowę Roberta. Jak on mógł się w ostatniej
chwili wycofać? Była tak wściekła, że patrząc na radio, które obudziło ich pół godziny temu,
odczuła nieposkromioną ochotę, aby wyrwać wtyczkę z gniazdka i potłuc je o kominek.
Pohamowała się jednak. Słyszała otwarcie drzwi w łazience, a następnie zmianę dźwięku wody;
Robert
wszedł pod prysznic.
- Nie mogę uwierzyć - mówiła do siebie półgłosem. Podeszła do drzwi łazienki i
otworzyła je z trzaskiem na oścież. Pies towarzyszył jej do progu. Zza osłony
prysznica wydobywała się kłębami para; Robert lubił gorące prysznice. Widziała
jego nagą atletyczną sylwetkę przez przyciemnione szkło osłony.
- Powtórz jeszcze raz! - zawołała. - Chyba źle usłyszałam. - To proste -
odpowiedział. - Nie idę dzisiaj do kliniki. Nie mam nastroju. W końcu nie jestem
spermodawcą.
Ze wszystkich sukcesów i niepowodzeń kuracji niepłodności, tego Marissa nie
przewidziała. Mogła się w tej chwili zdobyć jedynie na powstrzymanie od
kopnięcia drzwi prysznica, zanim Robert skończy. Pies, wyczuwając jej nastrój,
zanurkował pod łóżko. W końcu Robert zakręcił wodę i wyszedł. Krople wody
spływały kaskadami po jego muskularnym ciele. Pomimo nawału pracy, ciągle
znajdował czas na gimnastykę kilka razy w tygodniu. Nawet jego zdyscyplinowanie
w tej chwili irytowało Marissę. Z przykrością zdała sobie sprawę, że w czasie
kuracji przybrała na wadze pięć kilogramów. Robert wyglądał na zaskoczonego,
widząc ją ciągle pod drzwiami. - Mówisz, że nie pójdziesz dzisiaj ze mną, aby
oddać nasienie? - zapytała w momencie, gdy ją zauważył.
- Owszem - odparł. - Miałem ci to powiedzieć wczoraj wieczorem, ale bolała cię
głowa. Nic dziwnego, ostatnio zawsze boli cię głowa albo brzuch, albo coś
innego.
Pomyślałem, że lepiej ci tego oszczędzę. Za to mówię to teraz. W klinice mogą
odmrozić trochę nasienia z poprzedniego razu. Mówili, że część próbki zamrożą.
Niech więc teraz tego użyją.
- Po wszystkim, co przeszłam, ty nie poświęcisz nawet pięciu minut swego cennego
czasu?
- Daj spokój, Marisso - rzekł Robert wycierając się - obydwoje wiemy, że mówimy
o więcej niż pięciu minutach.
Marissa poczuła się bardziej sfrustrowana postawą Roberta niż własną
niepłodnością.
- W trudnych momentach wszystko spada na mnie! - wybuchnęła. - Ja jestem tą, w
którą pompują hormony. Oczywiście, że mam bóle głowy. Jestem w stanie ciągłego
pobudzenia, aby produkować jajeczka. Spójrz na te ślady po zastrzykach na moich
rękach i nogach - Marissa wskazała na liczne nakłucia pokrywające jej ciało. -
Widziałem je - odparł Robert, nie odwracając głowy. - To mnie robiono
anestezję, laparoskopię i biopsję jajowodów! - krzyknęła Marissa. - Ja
cierpiałam fizyczne i psychiczne poniżenia.
- Większość poniżeń - wtrącił Robert - ale nie wszystkie. - Ja muszę mierzyć
temperaturę codziennie, przez wiele miesięcy i nanosić na wykresy, zanim nawet
pójdę zrobić siusiu.
Robert był już w swoim pokoju, wybierając garnitur i odpowiedni krawat. Odwrócił
się do Marissy, która przesłaniała światło padające przez drzwi sypialni:
- Również ty poprawiałaś wykazy, dopisując dodatkowe krzyżyki - rzekł niedbale.
Marissa zawrzała:
- Musiałam nieco oszukać, aby lekarze w klinice nie myśleli, że nie próbowaliśmy
wystarczająco, zaniedbując uprawianie miłości. Ale nigdy nie oszukiwałam w
okolicy czasu owulacji.
- Uprawianie miłości! Ha, ha! - zaśmiał się Robert. - My tego nie robimy od
chwili, gdy ta cała sprawa się zaczęła. Nawet nie uprawiamy seksu. My uprawiamy
tarło.
Marissa próbowała reagować, ale Robert krzyknął przerywając jej:
- Nawet nie pamiętam, czym jest uprawianie miłości. To, co kiedyś było
przyjemnością, zostało sprowadzone do seksu na komendę: tarło na rozkaz. - Cóż,
nie uprawiasz tego tarła zbyt często, a twoje możliwości są nienadzwyczajne -
odcięła się Marissa.
- Uważaj! - ostrzegł Robert widząc, że Marissa staje się złośliwa. - Dla ciebie to łatwe; wszystko,
co masz do roboty, to udawać trupa, a na mnie spada cała robota. - O Boże! Robota? - z
niesmakiem zapytała Marissa. Próbowała coś powiedzieć, ale stać ją było tylko na stłumione
łkanie. Robert miał trochę racji. W czasie całej kuracji trudno było być spontanicznym w
sypialni.
Mimowolnie
łzy napłynęły jej do oczu.
Widząc, że ją zranił, Robert nagle złagodniał.
- Przepraszam - powiedział. - Nie jest to łatwe dla nas obojga, szczególnie dla
ciebie; ale chcę podkreślić, że mnie też nie jest łatwo. Co do dzisiejszego
dnia, to naprawdę nie mogę iść. Mam ważne spotkanie z ludźmi z Europy. Przykro
mi, ale moja praca nie może być zawsze warunkowana przez humory lekarzy z
kliniki lub nieregularności twojego okresu. Aż do soboty nie mówiłaś nic o tym
pobieraniu jajeczek. Nie wiedziałem, że masz dzisiaj dokonać tego uwalniającego
wstrzyknięcia, czy jak to się tam nazywa. - Przecież postępujemy według tego
samego schematu już od trzech cykli fertylizacyjnych. Nie myślałam, że muszę ci
to tłumaczyć za każdym razem. - No cóż. Kiedy planowano tę konferencję, nie
byliśmy jeszcze uwikłani w kurację, a ja nie zrewidowałem mojego całego
kalendarza pod katem twoich cykli. Nagle Marissa znów poczuła gniew. Robert
podszedł do szafy, aby wybrać koszulę. Nad jego głową, na ekranie telewizora,
Joan Lunden przeprowadzała wywiad z jakąś znakomitością.
- Ty myślisz tylko o interesach - mruknęła Marissa. - Masz ciągle jakieś
spotkania.
Nie możesz odłożyć dzisiejszego nawet na pół godziny?
- To będzie trudne - odpowiedział.
- To jest ważniejsze niż cokolwiek innego. Sądzę, że mylimy kolejność ważności spraw.
- Masz prawo do własnej opinii - spokojnie odpowiedział Robert, próbując uniknąć
następnego starcia. Włożył koszulę i zaczął ją zapinać. Wiedział, że powinien
zachować spokój, ale Marissa dotknęła czułego miejsca.
- W pracy nie ma niczego złego. Daje nam dach nad głową i strawę na stół. Poza
tym, przecież znałaś mój stosunek do tych spraw przed ślubem. Lubię pracę, a to
nagradza człowieka na wiele sposobów.
- Przed ślubem mawiałeś, że dzieci są istotne - odparowała Marissa - teraz
interesy wychodzą na plan pierwszy.
Robert podszedł do lustra i zaczął zakładać krawat. - Tak uważałem, zanim
dowiedzieliśmy się, że nie możesz mieć dzieci, przynajmniej w zwyczajny sposób -
urwał. Uświadomił sobie, że zrobił błąd. Spojrzał na żonę i stwierdził, że jego
niefrasobliwy komentarz nie przeszedł bez echa. - Chciałem powiedzieć: zanim
stwierdzono, że MY nie możemy mieć dziecka w normalny sposób. - Ale ta poprawka
nie złagodziła uderzenia. W mgnieniu oka gniew Marissy przemienił się w rozpacz.
Łzy napłynęły jej do oczu, zaczęła szlochać.
Robert próbował położyć rękę na ramieniu żony, lecz odsunęła się i pobiegła do
łazienki. Próbowała zatrzasnąć drzwi, ale Robert je zablokował, schwycił ją w
ramiona, przytulając policzek do jej szyi.
Szloch wstrząsał całym ciałem Marissy przez dobre dziesięć minut. Wiedziała, że nie zachowuje
się w sposób naturalny. Niewątpliwie, zażywane hormony przyczyniły się do rozchwiania jej
stanu emocjonalnego. Ta świadomość w niczym jednak nie pomagała. Robert uwolnił ją i podał
chusteczkę. Połykając łzy, Marissa wytarła nos. Odczuwając smutek i gniew, czuła się
zażenowana. Łamiącym się głosem wyznała, że to ona ponosi winę za ich bezdzietność.
- To nie jest tak wielki problem - powiedział Robert w nadziei ulżenia jej. - W
końcu
na tym świat się nie kończy.
Marissa spojrzała na niego ze znużeniem.
- Nie wierzę ci - rzekła. - Zawsze chciałeś mieć dzieci, mówiłeś to. Jeśli już wiem, że to moja wina,
dlaczego ukrywasz swoje odczucia? Czuję się lepiej, gdy mam do czynienia z uczciwym
stawianiem sprawy. Powiedz, że jesteś zły.
- Jestem zawiedziony, nie zły... - odrzekł. Spojrzeli na siebie - ...no, może
tylko
chwilowo - przyznał.
- Zobacz, co zrobiłam z twoim ubraniem.
Robert spojrzał na plamy łez na koszuli i na pół zawiązanym krawacie, i głęboko
westchnął.
- Nieważne, przebiorę się. - Szybko zdjął koszulę i wrzucił ją do kosza z brudną
bielizną.
Widząc w lustrze swoje czerwone, spuchnięte oczy, Marissa poczuła się bezradna
wobec zadania doprowadzenia się do sensownego wyglądu. Szybko weszła pod
prysznic.
Kwadrans później poczuła się znacznie lepiej, jak gdyby gorąca woda oczyściła
zarówno jej umysł, jak i ciało. Gdy wytarła włosy i wróciła do sypialni,
znalazła Roberta niemal gotowego do wyjścia.
- Przepraszam, że tak histeryzowałam - rzekła. - To silniejsze ode mnie.
Ostatnio jestem ciągle podenerwowana. Nie powinnam wpadać w złość z tego powodu,
że ty nie masz ochoty pójść po raz kolejny do kliniki.
- To ja powinienem przeprosić - powiedział Robert. - Przepraszam za idiotyczny
sposób wyrażania frustracji. Gdy brałaś prysznic, rozmyśliłem się. Pojadę jednak
do kliniki.
Już dzwoniłem do pracy, aby to zorganizować.
Po raz pierwszy od wielu tygodni Marissa poczuła przypływ otuchy.
- Dziękuję - szepnęła. Miała ochotę objąć Roberta, ale coś ją powstrzymało.
Zastanawiała się, czy mógłby źle przyjąć jej gest. Nie wyglądała najlepiej. Wiedziała, że ich
stosunki ulegają zmianom w trakcie kuracji. Podobnie jak jej wygląd, nie były to zmiany na lepsze.
Westchnęła.
- Czasem myślę, że ta cała kuracja jest czymś więcej, niż można znieść. Nie zrozum mnie źle; nie
ma dla mnie droższej myśli niż ta, aby mieć z tobą dziecko, ale czuję obawę każdego dnia, gdy
się budzę. Wiem też, że dla ciebie nie jest to łatwe. Marissa weszła do swego pokoju z bielizną
w ręku i ubierając się rozmawiała z Robertem. Ostatnio było im łatwiej rozmawiać, gdy ich oczy
się nie spotykały. - Mówiłam o naszym problemie tylko niewielu ludziom, i to bardzo ogólnie.
Wspominałam, że bardzo chcemy mieć dziecko. Każdy, komu to mówiłam, czuł się
zobowiązany do dawania dobrych rad: „Nie denerwuj się” albo „Wyjedź na urlop”. Jeśli ktoś
mi to jeszcze raz powtórzy, to powiem mu prawdę. Żadne odprężanie mi nie pomoże, gdyż mam
jajowody niedrożne jak zamulone rury kanalizacyjne. Robert nie odpowiadał, więc Marissa
podeszła do drzwi i zajrzała do sypialni.
Zobaczyła go siedzącego na brzegu łóżka i wkładającego buty.
- Następną osobą, która mnie irytuje, jest twoja matka - powiedziała. Robert
podniósł
głowę.
- Cóż ona ma z tym wspólnego?
- Po prostu zawsze, gdy się widzimy, przypomina nam, że powinniśmy mieć dzieci.
Jeśli jeszcze raz o tym wspomni, to jej powiem prawdę. Właściwie to dlaczego ty
jej tego sam nie powiesz? W ten sposób uniknęłabym konfrontacji. Od chwili gdy
zaczęła się spotykać z Robertem, próbowała się przypodobać jego matce, odnosząc
tylko częściowy sukces.
- Nie chcę tego mówić mojej mamie - powiedział Robert. - Już wspominałem.
- Dlaczego nie? - spytała Marissa.
- Ponieważ nie chcę słyszeć kazania, że zasłużyłem na to, poślubiając żydowską dziewczynę.
- No, wiesz! - wykrzyknęła Marissa z nowym przypływem gniewu. - Nie odpowiadam
za uprzedzenia mojej matki. - rzekł Robert - i nie chcę ani nie mogę jej
pouczać.
Znowu rozdrażniona, Marissa wróciła do ubierania się. Niedbale zapięła guziki i
zaciągnęła suwak. Wkrótce jej wściekłość na matkę Roberta zmieniła się w
niezadowolenie z powodu własnej niepłodności. Po raz pierwszy w życiu poczuła
się prawdziwie przeklęta przez los. Teraz wydawało się ironią losu, że tak wiele
pieniędzy i czasu poświęciła na zapobieganie ciąży w college’u i w czasie
studiów - nie chciała mieć dziecka w niewłaściwym czasie. Teraz, gdy nadszedł
właściwy czas, stwierdziła, że nie może mieć dziecka bez pomocy nowoczesnej
wiedzy medycznej. - To niesprawiedliwe - powiedziała głośno. Nowe łzy popłynęły
jej po twarzy. Comiesięczna huśtawka od nadziei do rozpaczy sprawiała, że była
na granicy wytrzymałości.
Kuracja ponownie zawiodła, a niecierpliwość Roberta narastała, ale nie mogła
mieć do niego pretensji.
- Sądzę, że masz obsesję na punkcie niepłodności, Marisso - rzekł Robert miękko.
-
Zaczynam się naprawdę niepokoić o ciebie i o nas. Marissa odwróciła się. Robert
stał w drzwiach, opierając ręce o framugę. W pierwszym momencie nie widziała
wyrazu jego twarzy; stał w cieniu, a blond włosy rozjaśniało mu światło padające
z tyłu z sypialni. Gdy podszedł bliżej, zauważyła, że wygląda na zmartwionego i
zaniepokojonego; szczęki miał tak zaciśnięte, że wąskie wargi tworzyły linią
prostą.
- Gdy zaczynałaś kurację, uważałem, że należy spróbować. Sądzę jednak, że
straciliśmy nad tym wszystkim kontrolę. Teraz myślę, że można zastanowić się,
czy nie zrezygnować, zanim stracimy to, co mamy, w imię tego, czego nie możemy
zdobyć. - Myślisz, że mam obsesję? Oczywiście, że mam! A ty byś nie miał,
gdybyś musiał poddawać się takim zabiegom jak ja? Znoszę to wszystko, gdyż chcę
mieć dziecko, chcę, abyśmy mieli rodzinę. Chcę zostać matką i chcę, żebyś ty był
ojcem. Chcę mieć rodzinę! - Mówiąc te słowa, Marissa stopniowo podnosiła głos aż
do krzyku. - Ten krzyk powoduje, iż jestem coraz bardziej pewny, że należy
zrezygnować - powiedział Robert. - Spójrz na nas dwoje: ty w ciągłym napięciu,
ja u granic wytrzymałości.
Istnieją przecież inne sposoby. Może je rozważyć? Możemy przecież pogodzić się z
bezdzietnością, możemy pomyśleć o adopcji.
- Dlaczego właśnie teraz to mówisz? - wybuchnęła Marissa. - Teraz, kiedy po raz
czwarty będą pobierane jajeczka. Ja jestem gotowa na ból i poniesienie ryzyka,
jestem wrakiem emocjonalnym, a ty właśnie teraz mówisz o zmianie strategii. -
Żaden czas nie jest stosowny do dyskusji w trakcie tej całej kuracji. - Robert
stracił cierpliwość. - A kiedy mam o tym mówić? Gdy szalejesz z niecierpliwości,
zastanawiając się, czy już jesteś w ciąży? A może gdy jesteś w depresji, gdy
znów dostałaś okres? Czy też gdy wyszłaś z depresji i zaczynasz kolejny cykl
kuracji? Powiedz mi kiedy - a ja wtedy podejmę temat.
Robert przyjrzał się żonie. Zaczynała być mu obca. Stała się nieprawdopodobnie
pobudliwa. Znacznie przybrała na wadze, jej twarz wydawała się spuchnięta. Miała
zimne, odpychające spojrzenie. Jej oczy były tak mroczne, jak jej nastrój, a
skóra zaczerwieniona, jakby miała gorączkę. Była nie tylko obca, gorzej:
wyglądała jak histeryczka. Nie zdziwiłby się, gdyby nagle rzuciła się na niego
jak dziki kot. Zdecydował, że lepiej się wycofać.
Odchodząc o kilka kroków, powiedział:
- W porządku, masz rację, to nie jest najlepszy czas na takie rozmowy.
Przepraszam!
Porozmawiamy innego dnia. Dokończ się ubierać, pójdziemy do kliniki. - Potrząsnął głową. - Mam
nadzieję, że dostarczę próbki nasienia. Przy moim aktualnym samopoczuciu nie jest to łatwe. To
nie jest sprawa czysto mechaniczna. Nie mam już szesnastu lat. Wyczerpana Marissa bez słowa
zaczęła się ubierać. Myślała, co zrobią, jeśli Robert nie dostarczy próbki. Nie miała pojęcia, w
jakim stopniu użycie odmrożonego nasienia zmniejsza szansę zapłodnienia. Przypuszczała, że
zmniejsza, co było częściowym powodem jej gniewu, gdy Robert początkowo odmówił pójścia do
kliniki, szczególnie że ostatni cykl laboratoryjny zawiódł i zapłodnienie nie nastąpiło.
Uchwyciwszy swe spojrzenie w lustrze i widząc kolor policzków, Marissa uświadomiła sobie, jak
bardzo ogarnęła ją obsesja. Nawet jej nieruchome oczy patrzyły z obcą siłą.
Poprawiła ubranie. Po tylu niepowodzeniach próbowała nie żywić zbyt wielkich
nadziei. Było tak wiele etapów, na których coś mogło się nie udać. Po pierwsze,
musiała wytworzyć jajeczko, które powinno być wyjęte, zanim zacznie owulować
spontanicznie.
Następnie powinno dojść do zapłodnienia. Po tym embriony miały być przeniesione
do jej macicy i tam się zagnieździć. Jeśli to wszystko pójdzie dobrze, powinna
być w ciąży. Wtedy też zacznie bać się możliwości poronienia Szansę
niepowodzenia były duże. Oczyma wyobraźni ujrzała napis w poczekalni oddziału
„In vitro”: PONOSISZ KLĘSKĘ TYLKO WTEDY, GDY ZREZYGNUJESZ. Musiała przejść przez
to wszystko jeszcze raz. Pomimo całego pesymizmu, po przymknięciu oczu widziała
jednak siebie z małym dzieckiem na ręku.
- Cierpliwości, maleństwo - wyszeptała.
W głębi serca poczuła, że nie pożałuje żadnego trudu, jeśli dziecko kiedykolwiek
przyjdzie na świat. Wiedząc, że nie powinna, pomyślała jednak, że tylko dziecko
może uratować jej małżeństwo.
ROZDZIAŁ 2
19 marca 1990, godzina 9.15
Robert i Marissa przeszli oszklonym tunelem łączącym główny budynek kliniki z
sekcjami szpitalną i ostrego dyżuru, minęli dziedziniec i weszli na schody
prowadzące do głównego wejścia. Szczególny kolor i wzór granitu przypomniał
Marissie wszystkie chwile, kiedy szła tymi schodami na drobne zabiegi.
Instynktownie zwolniła, zapewne na wspomnienie bólu od tysiąca ukłuć igłą
strzykawki. Robert, trzymając jej rękę, wyczuł opór.
- Chodź, chodź - przynaglił. Spoglądając na zegarek, stwierdził, że są już
spóźnieni.
Marissa spróbowała przyśpieszyć. To miało być czwarte pobieranie jajeczek.
Dobrze wiedziała, jakie przykrości ją czekają, ale strach przed bólem był
mniejszy niż obawa przed komplikacjami. Trudność bycia jednocześnie lekarzem i
pacjentem polegała na świadomości tego, co może się nie udać. Przeszedł ją
dreszcz, gdy zauważyła, że w myśli układa listę potencjalnie śmiertelnych
wariantów.
Wchodząc do kliniki, minęli punkt informacyjny i skierowali się na oddział „In
vitro” na drugim piętrze. Tak wiele razy przebywali tę drogę, a przynajmniej
Marissa na pewno.
W cichej zwykle poczekalni, ujrzeli scenę, na którą żadne z nich nie było
przygotowane.
- Nie dam się spławić! - krzyczała dobrze ubrana, szczupła kobieta, którą
Marissa oceniła na jakieś trzydzieści lat. W poczekalniach szpitalnych rzadko
słyszało się ludzi mówiących głośniej niż szeptem. To tak, jak gdyby ktoś
krzyczał w kościele. - Pani Ziegler, proszę... - przestraszona recepcjonistka
skryła się za swym fotelem.
- Proszę nie mówić do mnie: pani Ziegler. Już po raz trzeci przychodzę po wyniki
i chcę je dostać natychmiast - krzyknęła kobieta, a następnie jednym ruchem ręki
zmiotła wszystko z biurka recepcjonistki. Rozległ się przeraźliwy dźwięk
tłuczonego szkła i innych przedmiotów, gdy wszystko, co stało na biurku,
wylądowało na podłodze. Pacjenci w poczekalni zamarli, zaskoczeni gwałtownością
tej sceny, i większość z nich utkwiła wzrok w czasopismach, nie chcąc w niej
uczestniczyć.
Marissa skrzywiła się, słysząc brzęk tłuczonego szkła. Przypomniała sobie o
radiu, które chciała potłuc zaledwie pół godziny wcześniej. Z przerażeniem
rozpoznała u pani Ziegler nieobcy jej stan nadpobudliwości. Już wiele razy miała
wrażenie, że jest na granicy wytrzymałości.
W pierwszym odruchu Robert stanął przed Marissa, osłaniając ją przed
rozhisteryzowaną pacjentką. Gdy jednak zobaczył, że pani Ziegler okrąża biurko
najwyraźniej w zamiarze zaatakowania biednej recepcjonistki, błyskawicznie
rzucił się naprzód i chwycił napastniczkę od tyłu w pasie.
- Spokój, proszę - powiedział głosem, który jak miał nadzieję, brzmiał
rozkazująco i jednocześnie uspokajająco.
Pani Ziegler, jak gdyby oczekując takiego biegu wydarzeń, odwróciła się i
zakreślając łuk swą pokaźną torebką, uderzyła go w twarz, rozcinając mu wargę.
Robert nie rozluźnił uścisku, więc znowu się zamachnęła.
Widząc to, Robert puści ją i próbował złapać za ręce. Ale nie zdążył, otrzymał
kolejny cios, tym razem zaciśniętą pięścią.
- Aach! - krzyknął zaskoczony uderzeniem i odepchnął panią Ziegler. Kobieta
siedząca naprzeciw pospiesznie uciekła w drugi koniec poczekalni. Masując
uderzone ramię, Robert czujnie obserwował panią Ziegler.
- Niech pan zejdzie mi z drogi - warknęła - to pana nie dotyczy.
- Już dotyczy - odpowiedział.
Drzwi poczekalni otworzyły się gwałtownie i wbiegł doktor Carpanter z doktorem Wingate’em, a
wraz z nimi umundurowany strażnik z opaską Kliniki Kobiecej na rękawie.
Wszyscy trzej podeszli do pani Ziegler.
Doktor Wingate, dyrektor kliniki i ordynator oddziału „In vitro” natychmiast
zapanował nad sytuacją.
Był rosłym mężczyzną z dużą brodą, mówił z lekkim, ale wyraźnym angielskim
akcentem.
- Rebeko, co się z panią dzieje? - zapytał kojącym głosem. - Niezależnie od
tego, jak bardzo źle się pani czuje, takie zachowanie jest niedopuszczalne. -
Chcę dostać wyniki - rzekła Rebeka. - Zawsze, kiedy tutaj przychodzę, jestem
zbywana. Tu się dzieje coś złego, coś podstępnego. Chcę dostać wyniki, one są
moje.
- Nie, nie pani - spokojnie odpowiedział doktor Wingate. - Należą do kliniki. My
wiemy, że leczenie niepłodności pociąga za sobą stresy i że czasem pacjenci mogą
wyładowywać swą frustrację na lekarzach i personelu, który próbuje im pomóc.
Możemy zrozumieć pani niezadowolenie i rozdrażnienie. Mówiłem już nawet, że
jeśli zdecyduje się pani zmienić klinikę, to z przyjemnością prześlemy wyniki do
pani nowego lekarza. On zadecyduje, czy je pani pokazać. Tajemnica danych była
zawsze jedną z naszych cenionych cech.
- Jestem prawnikiem i znam swoje prawa - rzekła Rebeka ze znacznie mniejszą
pewnością siebie.
- Nawet prawnicy mogą się mylić - doktor Wingate uśmiechnął się, a doktor
Carpanter przytaknął kiwnięciem głowy.- Może pani przejrzeć swoje wyniki. Proszę
pójść ze mną, udostępnimy je pani. Może to pani ulży.
- Dlaczego nikt nie zaoferował mi tego od razu? - denerwowała się pani Ziegler.
Łzy spływały jej po twarzy. - Gdy przyszłam pierwszy raz, mówiłam
recepcjonistce, że chcę zadać kilka ważnych pytań na temat mojego stanu. Nikt
nigdy nie powiedział mi, że mogę przejrzeć moje wyniki.
- To było niedopatrzenie - tłumaczył się doktor Wingate. Przepraszam w imieniu personelu.
Roześlemy odpowiedni okólnik, aby w przyszłości uniknąć takich problemów. A teraz doktor
Carpanter pójdzie z panią na górę i udostępni pani wszystko.
Proszę! - zrobił
zapraszający gest ręką.
Zasłaniając oczy, Rebeka pozwoliła się wyprowadzić doktorowi Carpanterowi i
strażnikowi. Doktor Wingate zwrócił się do pacjentów w poczekalni:
- Przepraszamy państwa za ten drobny incydent - rzekł, wygładzając swój długi
biały kitel. W jednej kieszeni miał słuchawkę, a w drugiej kilka płytek
Petriego. Podszedł do Roberta trzymającego chusteczkę na rozciętej wardze. -
Bardzo pana przepraszam - powiedział, oglądając skaleczenie. Rana cały czas
krwawiła, chociaż, już znacznie słabiej. - Lepiej niech pan pójdzie na ostry
dyżur.
- Wszystko w porządku - mruknął Robert, pocierając bolące ramię. - Nie jest tak
źle.
Marissa podeszła bliżej, chcąc obejrzeć ranę.
- Lepiej niech ci to opatrzą - powiedziała.
- Może trzeba będzie zszyć - stwierdził doktor Wingate, przechylając głowę Roberta, aby lepiej
zobaczyć ranę. - Proszę! Pójdę z panem. - Ciągle nie mogę uwierzyć. - Robert z niesmakiem
patrzył na plamy krwi na chustce.
- To nie zajmie dużo czasu - przynagliła Marissa. - Ja tymczasem zarejestruję
się i poczekam tutaj.
Po chwili wahania Robert pozwolił się wyprowadzić. Patrząc na zamykające się za
nim drzwi, Marissa pomyślała, że nie może mieć pretensji, jeśli dzisiejsze
wydarzenie powiększy jeszcze jego niechęć do całej kuracji. Nagle ogarnęła ją
fala wątpliwości. Dlaczego dzisiaj miałoby się udać lepiej niż poprzednio?
Poczuła się całkowicie bezradna.
Ciężko wzdychając, z trudem powstrzymywała łzy. Rozglądając się po poczekalni,
stwierdziła, że reszta pacjentek w milczeniu powróciła do swych czasopism. Z
jakiegoś powodu nie mogła zmusić się do podejścia do recepcjonistki. Znalazła
wolne miejsce i opadła bezsilnie na fotel. Po co miała oddawać jajeczka, skoro i
tak była pewna klęski? Ukryła twarz w dłoniach. Nie odczuwała tak głębokiej
rozpaczy od chwili, gdy kończyła swój staż pediatryczny. To wtedy Roger Shulman
zerwał ich długo trwający związek; wydarzenie, które w efekcie zaprowadziło ją
do Centrum Epidemiologii. Wspomnienie Rogera pogorszyło jej samopoczucie.
Jeszcze późną wiosną ich układ wydawał się trwały, gdy nagle Roger zawiadomił
ją, że wyjeżdża do UCLA* [przyp.:
UCLA
University College of Los Angeles] na stypendium w zakresie neurochirurgii.
Chciał jechać sam. Marissa była zaszokowana. Teraz wiedziała, że bez niej,
niepłodnej, znalazł się w lepszej sytuacji. Próbowała odepchnąć te myśli. To
szaleństwo - mówiła sobie. Przypomniała sobie sytuację sprzed dwóch i pół roku,
gdy postanowili z Robertem założyć rodzinę. Wyjechali wtedy na weekendowa
wycieczkę do Nantucket Island i uczcili swą decyzję oszałamiającym toastem
cabernet souvignon. Chcieli mieć dziecko, postanowili, że będzie to kwestia
tygodni lub najwyżej miesięcy. Zawsze do tamtej chwili wystrzegała się ciąży i
nigdy nie przyszło jej do głowy, że zajście w ciążę może być problemem. Gdy
minęło siedem miesięcy, Marissa zaczęła się niepokoić. Jej niepokój rósł i
przechodził w depresję, gdy dostawała miesiączkę. Po dziesięciu miesiącach
oboje zdali sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Po roku podjęli trudną
decyzję, że należy działać. Wtedy poszli do Kliniki Kobiecej, aby poddać się
badaniom na oddziale leczenia niepłodności.
Pierwszą przeszkodę - analizę nasienia Roberta - pokonali z doskonałymi
wynikami.
Pierwsze badania Marissy były bardziej złożone i obejmowały prześwietlenia
rentgenowskie macicy i jajowodów.
Będąc lekarzem, Marissa miała ogólne wyobrażenie testów. Oglądała nawet niektóre
ilustracje w książkach; ale nie było to wystarczającym przygotowaniem. Ten test
pamiętała tak, jakby to było wczoraj.
Nieco niżej proszę powiedział radiolog, doktor Tolentino. Ustawiał olbrzymi
aparat rentgenowski nad dolną częścią jej brzucha. Światło aparatu rysowało
siatkę na jej ciele.
Marissa przesunęła się nieco w dół po twardym jak kamień stole. W jej prawe
przedramię wkłuto kaniulę. Po podanym valium czuła się nieco oszołomiona.
Podświadomie obawiała się, że może cierpieć na zwidy spowodowane narkotykami.
- Okay! - powiedział doktor Tolentino. - Doskonale. - Środek współrzędnych był
ustawiony nieco poniżej jej pępka. Lekarz przerzucił kilka przełączników i lampa
fluoroskopu zaświeciła lekkim szarym światłem. Idąc do drzwi, Tolentino poprosił
doktora Carpantera.
Doktor Carpanter przyszedł z pielęgniarką. Obydwoje założyli ciężkie ołowiane
fartuchy, takie jak ten, którego używał doktor Tolentino, chroniące ciało przed
promieniowaniem. Widząc tak ciężkie ubiory, Marissa czuła się jeszcze bardziej
bezbronna i obnażona.
Poczuła, jak jej nogi są unoszone, rozchylane i umieszczane w strzemionach.
Następnie koniec stołu opadł tak, że jej siedzenie pozostało dokładnie na
krawędzi.
- Poczuje pani wziernik - ostrzegł doktor Carpanter. Marissa zacisnęła zęby,
czując wślizgujący się do wnętrza, a następnie rozszerzający się instrument.
- Teraz poczuje pani ukłucie. Będę robił miejscowe znieczulenie. Marissa
zagryzła wargi w oczekiwaniu na ból. Zgodnie z zapowiedzią poczuła silne ukłucie
gdzieś w dolnej części podbrzusza.
- Znów zaboli - powiedział lekarz.
Robił jej wstrzyknięcia w różnych miejscach, wyjaśniając, że wykonuje blokadę
okołoszyjkową, aby znieczulić szyjkę macicy.
Marissa głęboko odetchnęła. Nieświadomie wstrzymywała do tej chwili oddech.
Najbardziej pragnęła, aby badanie już się skończyło. - Jeszcze chwilę - rzekł
doktor Carpanter, jak gdyby czytając w jej myślach. W wyobraźni widziała długi
przyrząd, ukształtowany jak nożyce, ze szczękami podobnymi do kłów. Wiedziała,
że te kły nadgryzą delikatną tkankę szyjki. Słysząc ostry metaliczny dźwięk,
zamiast bólu odczuła nacisk i ciągnięcie. Słyszała, jak Carpanter rozmawia z
pielęgniarką i doktorem Tolentino. Słyszała pracę aparatury rentgenowskiej,
mogła też dostrzec fragment obrazu na ekranie fluorescencyjnym. - Okay, Marisso
- powiedział doktor Carpanter. - Jak już mówiłem, zamocowałem kaniulę, a teraz
wstrzyknę kontrast. Pewnie trochę zaboli. Poczuła coś w rodzaju skurczu, który
stawał się tak intensywny, że nie mogła powstrzymać odruchu bólu.
- Nie ruszać się - polecił lekarz.
- Nie mogę - jęknęła. Ból złagodniał, gdy myślała, że nie zniesie go już ani
chwili dłużej; odetchnęła z ulgą.
- Znacznik się nie przesuwa - ze zdziwieniem stwierdził doktor Carpanter. -
Spojrzę na zdjęcie - rzekł doktor Tolentino. - Wydaje mi się, że widzę ślepe
zakończenia jajowodów: tu i tam - wskazał ołówkiem na ekranie. - Okay -
powiedział doktor Carpanter, a następnie zdecydował, że trzeba wykonać następne
zdjęcia i kazał Marissie leżeć nieruchomo. - Coś jest nie tak? - spytała z
niepokojem, ale Carpanter zignorował pytanie, a może nie usłyszał. Cała trójka
zniknęła za ekranem, a Marissa pozostała sama, z zawieszoną nad nią wielką
maszynerią.
- Proszę się nie ruszać! - krzyknął doktor Tolentino. Usłyszała trzask i ciche
bzyczenie. Wiedziała, że jej ciało było w tej chwili bombardowane przez tysiące
przenikliwych promieni. - Spróbujemy jeszcze raz - powiedział doktor Carpanter
wyłaniając się zza ekranu. - Teraz może bardziej zaboleć.
Marissa kurczowo uchwyciła krawędzie stołu rentgenowskiego.
Ból, który za chwilę odczuła, był najgorszy ze wszystkich dotychczas doznanych.
Poczuła, jakby ktoś wbił jej nóż w podbrzusze i próbował go obracać. Gdy
wszystko minęło, spojrzała na troje ludzi koło niej.
- Co pan znalazł? - spytała. Wyczytała z twarzy doktora Carpantera, że coś nie
jest w porządku.
- Teraz przynajmniej wiemy, dlaczego pani nie miała dzieci - odpowiedział
poważnie.
- Próbowałem przepchnąć znacznik przez każdy z pani jajowodów. Popychałem naprawdę mocno,
co zapewne pani poczuła. Obydwa są kompletnie zaślepione. - Jak to się mogło zdarzyć? -
spytała zaniepokojona Marissa. Lekarz wzruszył ramionami.
- Musimy zbadać. Prawdopodobnie miała pani jakąś infekcję. Pewnie niczego pani
nie
pamięta, prawda?
- Nie - odpowiedziała. - Nie sądzę.
- Czasem potrafimy określić powód blokady, a czasem nie - wyjaśniał doktor
Carpanter. - Spowodować to może nawet wysoka gorączka w dzieciństwie. - Wzruszył
ramionami i poklepał ją po ramieniu. - Zajmiemy się tym. - Jaki będzie następny
krok? - zapytała Marissa niecierpliwie. Już w tamtej chwili czuła się winna swej
niepłodności. To zagadkowe odkrycie dotyczące jej jajowodów spowodowało, że
zaczęła się zastanawiać, czy nie została zarażona przez któregoś ze swych
poprzednich partnerów. Nigdy, jak daleko sięgała pamięcią, nie była samotna.
Uprawiała seks, głównie z Rogerem. Czyżby on? Poczuła skurcze żołądka. - Nie
jest to dobry moment do omawiania strategii - powiedział doktor Carpanter.
-
Prawdopodobnie zalecimy laparoskopię, a może nawet biopsję. Jest szansa, że
wystarczy mikrochirurgia. Jeśli nie, lub jeśli okaże się to niedogodne, to
zawsze jeszcze pozostaje zapłodnienie in vitro...
- Marisso! - ostro zawołał Robert, gwałtownie przywołując ją do rzeczywistości.
Podniosła głowę i ujrzała go stojącego przed nią. - Co ty wyprawiasz?! -
zapytał z aż nadto widoczną irytacją. - Pytałem o ciebie i recepcjonistka
powiedziała, że nawet się nie zapisałaś. Marissa zerwała się na równe nogi.
Robert spojrzał na zegarek.
- No chodź! - zniecierpliwiony pośpieszył do recepcji. Marissa poszła za nim.
Popatrzyła na napis: PONOSISZ KLĘSKĘ TYLKO WTEDY, GDY ZREZYGNUJESZ. -
Przepraszam - tłumaczyła się recepcjonistka. - Jestem tak roztrzęsiona po tym
zajściu. Nawet do głowy mi nie przyszło, że pani Blumenthal się nie zapisała. -
Proszę poinformować lekarzy, że ona jest tutaj - powiedział Robert. -
Oczywiście - odparła wstając - ale najpierw chciałam podziękować panu za pomoc.
Ta kobieta zaatakowałaby mnie. Mam nadzieję, że pan zbytnio nie ucierpiał. -
Tylko dwa szwy - Robert bagatelizował zajście. - Wszystko w porządku. - Obniżył
głos i ukradkowo rozglądając się po poczekalni, zapytał: - Czy może mi pani dać
jeden z tych, eee... plastykowych pojemników?
- Naturalnie. - Schyliła się i wyjęła mały pojemniczek z czerwonym wieczkiem i
podziałką, wręczając go Robertowi, który ukrył go w dłoni. - Warto choćby dla
tego... szepnął sarkastycznie do Marissy i nie oglądając się podszedł do drzwi
prowadzących do jednej z szeregu kabin. Patrzyła w ślad za nim, ubolewając nad
tym, że oddalają się od siebie. Przeżywali kryzys we wzajemnym rozumieniu się,
a szczególnie w łączących ich uczuciach. - Powiadomię doktora Wingate’a, że
pani jest tutaj - powiedziała recepcjonistka. Marissa skinęła głową. Powoli
podeszła do fotela i ciężko usiadła. Nic się nie udawało. Nie mogła zajść w
ciążę, a małżeństwo rozpadało się na jej oczach. Pomyślała o wszystkich
ostatnich służbowych podróżach Roberta. Po raz pierwszy od ślubu zastanowiła
się, czy on jej nie zdradza. To mogło być powodem jego gwałtownej niechęci do
dostarczenia próbki nasienia. Może dostarcza próbek gdzieś indziej? - Pani
Buchanan! - zawołała pielęgniarka przez otwarte drzwi i kiwnięciem ręki
przywołała Marissę.
Marissa wstała. Poznała pielęgniarkę - pani Hargrave. - Czy jest pani gotowa do
pobrania jajeczek? - zapytała pogodnie, podając Marissie ubiór szpitalny i
pantofle. Miała akcent podobny do akcentu doktora Wingate’a. Zapytana kiedyś o
to, odpowiedziała ku zdumieniu Marissy, że jest Australijką, nie Angielką.
- Pobieranie jajeczek jest ostatnią rzeczą na świecie, na jaką mam ochotę -
stwierdziła Marissa z przygnębieniem. - Naprawdę nie wiem, po co przez to
wszystko przechodzę.
- Mamy lekką depresję, prawda? - łagodnie zapytała pani Hargrave. Marissa nie
odpowiedziała, westchnęła tylko, wzięła ubiór od pielęgniarki i ruszyła do
szatni. Pani Hargrave lekko dotknęła jej ramienia:
- Czy chce pani porozmawiać?
Marissa spojrzała na nią. W szarozielonych oczach dojrzała ciepło i współczucie.
Tłumiąc łzy, zdobyła się tylko na potrząśnięcie głową.
- Problemy emocjonalne często prześladują ludzi poddających się kuracji in vitro
-
powiedziała pani Hargrave. - Ale zazwyczaj rozmowa pomaga. Z naszego
doświadczenia wynika, że część problemu sprowadza się do osamotnienia, jakie
odczuwa się w takich sytuacjach.
Marissa skinęła potakująco. Oboje z Robertem odczuwali osamotnienie. Gdy
frustracja pogłębiała się, zaczęli unikać przyjaciół, szczególnie tych z
dziećmi.
- Czy ma pani problemy z mężem? - zapytała. - Nie chcę być wścibska, ale
naprawdę stwierdziliśmy, że najlepiej komuś się zwierzyć. Marissa potaknęła.
Spojrzała na pełna zrozumienia twarz pani Hargrave. Początkowo nie chciała
mówić, ale starłszy łzy wierzchem dłoni, opowiedziała o ostatniej kłótni.
Powiedziała też, że myśli o rezygnacji z dalszej kuracji.
- Jest to piekło i dla mnie wyznała - i dla niego. - Uważam, że nienormalna
byłaby odwrotna sytuacja - stwierdziła pielęgniarka. - To jest stresujące dla
wszystkich, nawet dla personelu. Ale musi się pani nauczyć otwartości.
Rozmawiać! I mieć świadomość tego, że obie strony mają opory, zahamowania. -
Prosimy panią Buchanan! - zawołała inna pielęgniarka przez otwarte drzwi
gabinetu USG.
Pani Hargrave pocieszająco uścisnęła łokieć Marissy. - Niech pani zaczyna
powiedziała. A potem mogę przyjść i porozmawiamy. Co pani na to?
- Okay - odrzekła Marissa, próbując okazać entuzjazm. Kwadrans później ponownie
leżała w gabinecie, oczekując na bolesny i ryzykowny zabieg. Leżała na wznak z
wyprostowanymi nogami. Wkrótce jej nogi miały być włożone w aż zbyt znajome
strzemiona. Następnie będzie dezynfekcja, a po niej miejscowe znieczulenie.
Skuliła się na myśl o tym wszystkim.
Sam gabinet wyglądał odstraszająco. Zimne, nieprzytulne wnętrze wypełniały
przyrządy elektroniczne, częściowo jej znane, a częściowo nie. W aparaturę
wbudowane były liczne ekrany oscyloskopowe.
Litościwie nie zostawiono na widoku długiej, trzydziestocentymetrowej igły
używanej do pobierania jajeczek.
Laborantka, która wprowadziła Marissę, była zajęta przygotowaniami do zabiegu.
Doktor Wingate, prowadzący w klinice większość kuracji niepłodności wraz z
procesami in vitro, jeszcze nie przyszedł.
Usłyszawszy stukanie do drzwi, pielęgniarka podeszła do nich i otworzyła.
Marissa odwróciła głowę i ujrzała stojącego w progu Roberta. Chociaż wnętrze
gabinetu onieśmielało go jeszcze bardziej niż Marissę, zmusił się do wejścia i
pokazując przez ramie rzekł:
- Pani Hargrave powiedziała, że mogę wejść na moment. Laborantka skinęła głową i
powróciła do swoich zajęć.
Robert szybko przeszedł pod aparaturą USG i spojrzał na swą leżącą żonę. Uważał,
aby nie dotknąć delikatnych urządzeń ani samej Marissy. - No, ja sobie
poradziłem powiedział, jak gdyby obwieszczał duży wyczyn. - A teraz, gdy moja
rola się skończyła, pójdę do pracy. Niefortunnie, bo z powodu tego szycia będę
później, niż planowałem. Muszę lecieć. Przyjdę później i zabiorę cię. Jeśli
spotkanie miałoby się przeciągnąć, zadzwonię i zostawię wiadomość u pani
Hargrave. Okay? - Okay odrzekła. Dzięki za próbkę, doceniam to. Robert
zastanawiał się, czy Marissa mówiła to ironicznie, ale nie mógł wykryć ironii w
jej głosie.
- Proszę bardzo - odpowiedział w końcu. Powodzenia przy pobieraniu jajeczek. Mam
nadzieję, że złożysz ich cały tuzin. - Klepnąwszy ją po ramieniu, odwrócił się i
wyszedł z pokoju.
Marissa poczuła znów napływające łzy, ale nie wiedziała: ze smutku czy z gniewu.
Poczuła się straszliwie samotna. Ostatnio Robert był rzeczowy i oschły, nawet
gdy coś dotyczyło jej. Czuła żal za to, że zostawił ją samą w obliczu tak
ciężkiej próby. Dzisiejszy Robert wydawał się innym człowiekiem niż ten, którego
tak szczęśliwie poślubiła kilka lat temu. Na wiele sposobów dawał jej do
zrozumienia, że praca zajmuje pierwsze miejsce; utożsamiał się z nią i stanowiła
dla niego ucieczkę. Łza spłynęła jej po policzku do ucha.
Mocno zamknęła oczy, próbując oddzielić się od świata. Wydawało się, że jej życie rozpada się w
gruzy i nic nie może już tego powstrzymać. - Przepraszam, doktorze - pani Hargrave zatrzymała
Wingate’a, gdy szedł do gabinetu zabiegowego. - Czy mogę zamienić z panem kilka słów? -
Czy to ważne? - zapytał. - Jestem spóźniony z zabiegiem pani Buchanan.
- O niej właśnie chcę rozmawiać - odpowiedziała pani Hargrave, podnosząc głowę.
Była wysoką kobietą, ponad metr osiemdziesiąt, ale przy olbrzymim lekarzu
wyglądała na
drobną.
- Czy to poufne?
- A czy nie wszystko jest tu poufne? - zapytała pielęgniarka z zagadkowym
uśmiechem.
- No tak - odpowiedział. Szybkim krokiem ruszył korytarzem do swego gabinetu.
Weszli bocznymi drzwiami, omijając sekretariat. Doktor Wingate zamknął drzwi. - Streszczę -
zaczęła pani Hargrave. - Zauważyłam, że pani Buchanan... powinnam powiedzieć - doktor
Buchanan. Pan pamięta, że ona jest lekarzem, prawda? - Oczywiście - odrzekł Wingate. -
Powiedział mi to doktor Carpanter dwa lata temu, gdy przeczytał o niej w „Globe”. To było
zaskoczenie.
- Powinniśmy pamiętać, że ona jest lekarzem - podkreśliła pani Hargrave. - Jak
pan
wie, lekarze bywają trudnymi pacjentami.
Doktor skinął głową.
- W każdym razie - ciągnęła pielęgniarka - uważam, że ona popada w depresję. -
Nic szczególnego - odpowiedział doktor Wingate - niemal wszystkie nasze
pacjentki poddające się kuracji in vitro popadają kiedyś w depresję. - Istnieje
też podejrzenie narastających niezgodności w tym małżeństwie - stwierdziła pani
Hargrave. - Rozważają nawet możliwość wycofania się po tym cyklu. - To byłoby
niefortunne - zgodził się doktor Wingate, okazując zainteresowanie. - Depresja,
problemy małżeńskie i fakt, że ona jest lekarzem, skłoniły mnie do wniosku, że
moglibyśmy zmodyfikować plan kuracji. Doktor Wingate oparł się na biurku,
podpierając podbródek kciukiem, a nos palcem wskazującym i zamyślił nad
propozycją.
Z całą pewnością pani Hargrave miała rację, a on zawsze był zwolennikiem
elastyczności.
- Była też świadkiem sceny z Rebeką Ziegler - dodała pielęgniarka. - To mogło
pogłębić jej stres. Bardzo się o nią niepokoję. - Ale dotychczas była
zrównoważona - zauważył doktor Wingate. - Tak, ale mnie bardziej niepokoi fakt,
że ona jest lekarzem - odparła pani Hargrave.
- Doceniam pani troskę - powiedział Wingate. Ta dbałość o szczegóły powoduje, że
nasza klinika odnosi sukcesy. Uważam jednak, że możemy postępować z doktor
Blumenthal-Buchanan tak jak zwykle. Ona wytrzyma dwa następne cykle, ale
prawdopodobnie trzeba będzie zalecić konsultacje domowe zarówno dla niej, jak i
męża. - W porządku - zgodziła się pani Hargrave. - Zasugeruję to jej, chociaż
jako lekarz może się na to nie zgodzić.
Po podjęciu tych decyzji doktor Wingate ruszył do drzwi i otworzył je przed
pielęgniarką.
- A mówiąc o pani Ziegler... - powiedziała - ...wierzę, że jest pod dobrą
opieką?
- Ona, jak to my mówimy, czyta swoje wyniki - odrzekł doktor, idąc za panią
Hargrave do hallu. - Niedobrze, będą dla niej przygnębiające. - Rozumiem
doskonale - zgodziła się pani Hargrave.
ROZDZIAŁ 3
19 marca 1990, godzina 11.37
Dorothy Finklestein pośpiesznie przeszła oszklonym tunelem i weszła na
dziedziniec
Kliniki Kobiecej. Jak zwykle była spóźniona. Zawsze się spóźniała. Badania
zostały
wyznaczone na godzinę jedenastą piętnaście.
Gwałtowny podmuch wiatru przechylił jej kapelusz. Właśnie chwytała go, by nie sfrunął z głowy,
gdy coś w górze przykuło jej wzrok. Spadał damski but na wysokim obcasie.
Wylądował w pobliżu, na kwietniku rododendronów. Pomimo pośpiechu Dorothy
zatrzymała się i spojrzała w górę, odtwarzając tor lotu buta. Na najwyższym
piętrze kliniki, sześć pięter wyżej, z przerażeniem dostrzegła tak jakby
sylwetkę kobiety siedzącej na parapecie okna. Głowa kobiety była pochylona, a
jej nogi zwisały w dół. Dorothy zamrugała oczami, mając nadzieję, że to
złudzenie, ale obraz się nie zmienił. Tam była kobieta - młoda kobieta!
Dorothy zamarła widząc, że kobieta centymetr po centymetrze posuwa się do
przodu, a następnie w zwolnionym tempie nurkuje głową na dół. Kobieta spadała
jak duża lalka, nabierając prędkości przy mijaniu kolejnych pięter. Upadła na
ten sam kwietnik, co jej but z głuchym odgłosem, jak ciężka książka rzucona
płasko na gruby dywan. Dorothy skrzywiła się, tak jakby to ona ucierpiała,
potem krzyknęła, powracając do rzeczywistości. Biorąc się w garść, pobiegła w
kierunku kwietnika, nie mając pojęcia, co zamierza zrobić. Będąc handlowcem w
dużym domu towarowym w Bostonie, nie umiała udzielać pierwszej pomocy, mimo że w
szkole tego uczyli. Kilku przechodniów zareagowało na jej krzyk. Po
otrząśnięciu się z pierwszego wrażenia podbiegli do kwietnika. Ktoś wbiegł do
kliniki, by sprowadzić pomoc. Znalazłszy się na krawędzi kwietnika, Dorothy z
przerażeniem spojrzała na kobietę, która leżała na wznak z otwartymi oczami
skierowanymi w niebo i patrzącymi w nicość. Nie wiedząc, co robić, Dorothy
schyliła się i zaczęła sztuczne oddychanie metodą usta-usta.
Najwyraźniej kobieta nie oddychała. Po kilku oddechach musiała przestać.
Odwracając głowę zwymiotowała. Wtedy nadszedł lekarz w szeleszczącym białym
fartuchu. - Oczywiście, że panią pamiętam - powiedział doktor Arthur. - Była
pani tak wrażliwa na ketaminę. Jakże mógłbym zapomnieć?
- Chciałam tylko być pewna, że pan nie użyje jej ponownie - rzekła Marissa. W
pierwszej chwili nie poznała doktora Arthura, gdyż nie miała z nim kontaktu od
czasu biopsji.
Ale gdy zaczął przygotowywać zastrzyk, coś zaświtało w jej pamięci. - Wszystko,
czego dzisiaj potrzebujemy, to nieco valium - zapewnił doktor Arthur. -
Zamierzam podać je pani już teraz. Poczuje się pani po tym bardzo śpiąca.
Marissa patrzyła, jak lekarz wstrzykuje lek do bocznej kaniuli i wyprostowała
głowę.
Teraz, gdy pobieranie jajeczek miało się zacząć, jej stosunek do zabiegu uległ
zmianie. Nie miała już wątpliwości.
Z chwilą gdy valium zadziałało, uspokoiła się, ale nie spała. Rozmyślała nad
swymi niedrożnymi jajowodami oraz nad możliwą przyczyną blokady. Potem zaczęła
rozważać inne zabiegi, które przeszła. Przypomniała sobie, jak się czuła,
przytomniejąc po ogólnym znieczuleniu w czasie laparoskopii.
Gdy oprzytomniała, doktor Carpanter powiedział, iż jej jajowody są tak
pokiereszowane, że mikrochirurgia jest absolutnie wykluczona. Wszystko, co można
zrobić, to biopsja. Wtedy właśnie powiadomił ją, że jedyną jej szansą jest
metoda in vitro.
- Czy jesteśmy gotowi? - zapytał tubalny głos.
Marissa podniosła głowę, uniosła ciężkie powieki i ujrzała brodatą twarz doktora
Wingate’a. Kładąc się znów, próbowała nie myśleć o swoim bezwładnym ciele, aby
zwalczyć niepokój. Myślą powędrowała do swojej wizyty po laparoskopii u doktora
Kena Muellera na oddziale patologii w Memorial. Klinika Kobieca często posyłała
niektóre dane do Memorial w celu potwierdzenia diagnozy. Marissa dowiedziała
się, że jej wyniki biopsji tam właśnie zostały posłane.
Mając nadzieję na utrzymanie anonimowości, poszukała preparatów osobiście.
Wiedziała, że klinika używa jako numeru identyfikacyjnego numeru jej polisy
ubezpieczeniowej.
Po zdobyciu szkiełek, odszukała Kena. Przyjaźnili się jeszcze od czasów
licealnych.
Poprosiła go, aby obejrzał mikroskopowe zdjęcia, nie mówiąc, że dotyczą jej.
- Bardzo ciekawe - rzekł Ken po pobieżnym przejrzeniu pierwszego preparatu.
Wyprostował się znad mikroskopu. - Co możesz mi powiedzieć o tym przypadku?
- Nic - odpowiedziała. - Nie chcę ci niczego sugerować. Powiedz, co widzisz.
- Rodzaj zagadki, hm? - uśmiechnął się Ken.
- W pewnym stopniu.
Ken powrócił do mikroskopu.
- Moim zdaniem, jest to wycinek jajowodu. Wygląda na totalnie zniszczony infekcją.
- Bardzo dobrze - powiedziała Marissa z uznaniem. - Co możesz powiedzieć o tej
infekcji?
Przez kilka minut Ken uważnie przyglądał się próbce. Gdy w końcu się odezwał,
Marissa osłupiała. - Gruźlica - oznajmił, rozkładając ręce. - Gruźlica? -
Marissa omal nie spadła z krzesła. Oczekiwała jakiegoś bliżej nie określonego
zapalenia, ale nigdy gruźlicy.
- Co skłania cię do takiej opinii? - zapytała.
- Popatrz sama - odrzekł Ken. Marissa popatrzyła w okular. - To, na co
patrzysz, to ziarnina - ciągnął. - Zawiera komórki olbrzymie i epitelioidalne. W
niewielu chorobach spotyka się takie ziarniniaki, np. w gruźlicy, sarkoidozie
czy niektórych grzybicach. Statystycznie na pierwszym miejscu jest gruźlica.
Marissa poczuła się słabo. Myśl, że mogła mieć jedną z tych chorób, przeraziła
ją.
- Czy możesz zrobić dalsze badania dla potwierdzenia diagnozy? - spytała.
- Oczywiście - odpowiedział. - Ale pomoże mi znajomość historii pacjentki. -
Okay - zgodziła się Marissa. - Jest zdrową białą kobietą w wieku lat trzydziestu
kilku z zupełnie normalną przeszłością chorobową. Ma asymptomatycznie
zablokowane jajowody.
- Wiarygodna historia? - zapytał Ken, przygryzając wargę.
- Całkowicie.
- Negatywny wynik prześwietlenia płuc?
- Zupełnie normalny.
- Problemy z oczami?
- Żadnych.
- Węzły limfatyczne?
- Wynik negatywny - powiedziała Marissa z emfazą. - Z wyjątkiem zablokowanych jajowodów
pacjentka jest zupełnie normalna i zdrowa. - Przeszłość ginekologiczna w normie? - zapytał.
- Tak - odpowiedziała Marissa.
- Cóż, to niesamowite - przyznał Ken. - Gruźlica dostaje się do jajowodów z krwi
lub z węzłów limfatycznych. Jeśli to gruźlica, to gdzieś tam powinno być
ognisko. To nie wygląda na grzybicę, nie ma strzępków lub czegoś takiego. Nadal
twierdzę, że gruźlica jest najbardziej prawdopodobna. W każdym razie porobię
dodatkowe zabarwienia.. - Marissa! - ktoś zawołał, przywołując ją do
rzeczywistości. Otworzyła oczy. To był doktor Arthur.
- Doktor Wingate zamierza zrobić zastrzyk znieczulający. Nie chcemy, aby pani
nagle podskoczyła.
Marissa skinęła głową. Niemal natychmiast poczuła kłujący ból w kilku miejscach,
ale to szybko minęło i znów zatopiła się w swoich rozmyślaniach, wspominając
pełną paniki wizytę u internisty tego samego dnia, kiedy widziała się z Kenem.
Ale kompletne badania nie wykryły niczego, za wyjątkiem dodatniego testu PPD
(próba tuberkulinowa), co sugerowało, że rzeczywiście niegdyś przechodziła
gruźlicę.
Chociaż Ken przeprowadzał rozmaite testy, nie znalazł żadnych prątków
gruźliczych czy innych. Obstawał jednak przy swej pierwotnej diagnozie
gruźliczej infekcji jajowodów, pomimo że Marissa nie miała pojęcia, w jaki
sposób mogła zarazić się tak rzadko już spotykaną chorobą.
- Doktorze Wingate! - zawołał czyjś zaniepokojony głos. Marissa powróciła do
rzeczywistości. Obróciła głowę. Przy drzwiach pokoju stała pani Hargrave. - Na
miłość boską, nie widzi pani, że jestem zajęty? - warknął lekarz.
- Obawiam się, że mamy wypadek.
- Robię to cholerne pobieranie jajeczek! - krzyknął doktor Wingate, przerzucając
część swojego niezadowolenia na panią Hargrave. - Przepraszam - szepnęła,
wycofując się za drzwi. - O! Jest! - powiedział doktor Wingate z zadowoleniem,
intensywnie wpatrując się w ekran kineskopu.
- Czy mam zobaczyć, co tam się stało? - spytał doktor Arthur. - Nie, najpierw
wybierzmy jajeczka - zadecydował doktor Wingate. Przez następne pół godziny czas
wlókł się niewiarygodnie. Marissa była śpiąca, ale nie mogła zasnąć w czasie
bolesnego sondowania.
- W porządku - rzekł doktor Wingate. - To już ostatni z widocznych pęcherzyków.
Niechże popatrzę, cośmy wyciągnęli.
Odłożywszy sondę i zdjąwszy rękawice, wyszedł razem z laborantką do sąsiedniego pokoju, aby
obejrzeć próbki pod mikroskopem.
- Dobrze się pani czuje? - spytał doktor Arthur. Marissa potaknęła.
Za kilka minut wszedł do pokoju szeroko uśmiechnięty doktor Wingate. - Jest
pani wspaniałą dziewczyną. Wydała pani osiem dorodnych jajeczek. Marissa głośno
odetchnęła i zamknęła oczy. Chociaż cieszyła się z tego, ten dzień nie był
szczęśliwy.
Czuła się odurzona i wyczerpana, a teraz, gdy napięcie minęło, szybko zapadła w
niespokojny, narkotyczny sen. Półświadomie czuła, jak kładą ją na wózek i wiozą
oszklonym wiaduktem do części szpitalnej kliniki. Na chwilę przebudziła się,
pomagając w ułożeniu siebie w łóżku, i zapadła w głębszy, wzmacniany przez
valium sen. Spośród wielu obowiązków i powinności w klinice doktor Norman
Wingate najbardziej lubił prace bezpośrednio związane z biologiczną stroną
sztucznego zapłodnienia.
Doktora filozofii i doktora medycyny bardzo interesowała biologia komórek. Kiedy patrzył przez
mikroskop na jajeczka Marissy, odczuwał satysfakcję i onieśmielenie. Tam, w polu widzenia
mikroskopu, leżał zaczątek ludzkiego życia. Jajeczka te były naprawdę dorodnymi okazami,
potwierdzającymi fachowe dawkowanie hormonów w okresie owulacji. Doktor Wingate
starannie obejrzał każde z ośmiu jajeczek. Były całkiem dojrzałe. Z szacunkiem umieścił je w
uprzednio przygotowanym, lekko różowym płynnym podłożu w pojemniku Falcona. Pojemniki
te wkładano do inkubatora o regulowanej temperaturze i składzie gazów. Następnie zajął się
nasieniem Roberta, które pozostawił, by uzyskało płynną konsystencję. Teraz rozpoczął
końcowy proces połączenia. Będąc perfekcjonistą, wolał osobiście wykonywać prace z zakresu
biologii komórkowej. Skuteczność sztucznego zapłodnienia była efektem zarówno nauki, jak i
sztuki eksperymentatora. - Panie doktorze powiedziała pani Hargrave, wchodząc do
laboratorium. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy wypadek Rebeki Ziegler, który
wymaga pana obecności.
Doktor Wingate podniósł głowę znad swojej pracy.
- Nie możecie tego sami załatwić? - spytał.
- Niestety, to prasa - odpowiedziała. - Nawet przyjechali z kamerą telewizyjną.
Chyba
konieczna jest pańska obecność.
Spojrzał niechętnie na butelkę zawierającą nasienie Roberta. Nie znosił
sytuacji, w których obowiązki administracyjne przerywały mu prace biologiczne.
Jako dyrektor kliniki nie miał jednak wyboru. Spojrzał na laborantkę. - Teraz
pani ma szansę powiedział. - Proszę doprowadzić do końca proces połączenia,
koncentracji i wypłynięcia. Widziała pani wystarczająco często, jak ja to
robiłem, a więc teraz pani kolej. Odwrócił się i wyszedł z panią Hargrave. -
Pani Buchanan! Halo! Proszę pani! Czy pani mnie słyszy? - zawołał przyjazny
głos.
Powracając z głębin swego snu, Marissa usłyszała, że ktoś ją woła. Śniło się
jej, że była uwięziona na jałowym pustkowiu. Próbowała włączyć głos do snu, ale
pielęgniarka postanowiła ją obudzić.
- Proszę pani, pani mąż przyszedł.
Marissa otworzyła oczy i ujrzała szeroko uśmiechniętą twarz pielęgniarki.
Odczytała naszywkę z nazwiskiem Judith Holiday na jej fartuchu. Zamrugała
oczami, próbując zobaczyć pokój. Wtedy zauważyła Roberta z płaszczem na
ramieniu, stojącego za pielęgniarką.
- Która godzina? - zapytała Marissa, podnosząc się na łokciu. Wydawało się jej,
że zapadła w sen chwilę temu. Na pewno Robert nie zdążył na spotkanie i wrócił.
- Jest szesnasta piętnaście - odpowiedziała Judith, zawijając mankiet aparatu do
pomiaru ciśnienia krwi na ramieniu Marissy i nadmuchując gruszkę. - Jak się
czujesz? - spytał Robert.
- Myślę, że dobrze - odpowiedziała. Nie była tego zupełnie pewna. Valium cały
czas działało. Jej usta były tak suche, jak pustynny krajobraz we śnie. Zdziwiła
się, że dzień przeszedł tak szybko.
- Daje pani znaki życia - rzekła Judith, zdejmując rękaw aparatu. - Jeśli pani
czuje się na siłach, to może pani iść do domu.
Marissa przełożyła nogi przez krawędź łóżka i przez chwilę czuła zawroty głowy.
Powróciły, gdy ześliznęła się z łóżka i dotknęła stopami zimnej podłogi.
- Jak się pani czuje? - zapytała Judith.
Marissa odrzekła, że dobrze, czując się nieco słabo. Wypiła łyk napoju ze szklanki stojącej na
stoliku obok łóżka i to jej pomogło. - Pani ubranie jest w szafce - rzekła Judith. - Czy w czymś
pani pomóc?
- Nie sądzę - odpowiedziała. Uśmiechnęła się blado do życzliwej pielęgniarki.
- Proszę w razie czego zawołać - rzekła Judith, wycofując się za drzwi.
Przymknęła je
pozostawiając niewielką szparę.
- Pozwól - Robert pośpieszył z pomocą, widząc Marissę kierującą się do szafki.
Dwadzieścia minut później Marissa niepewnym krokiem schodziła frontową klatką
schodową kliniki. Wsiadła do samochodu Roberta. Czuła ociężałość i jedynym jej
pragnieniem było dostać się do domu i położyć do łóżka. Nieobecnym spojrzeniem
popatrzyła na ruchliwy o tej porze Harvard Square. Zapadał zmierzch, większość
samochodów miała zapalone światła.
- Doktor Wingate mówił, że oddawanie jajeczek poszło bardzo dobrze - rzekł
Robert.
Marissa przytaknęła i spojrzała na niego. Jego profil rysował się ostro w wieczornych światłach.
Nie patrzył na nią.
- My mamy już osiem jajeczek - powiedziała, podkreślając „my”. Przyglądała się
mężowi, starając się ocenić reakcję. Miała nadzieję, że zrozumiał aluzję, ale
Robert zmienił
temat.
- Czy słyszałaś o tragedii w klinice?
- Nie - odrzekła. - Jakiej tragedii?
- Pamiętasz kobietę, która mnie uderzyła? - zapytał Robert, jakby Marissa mogła
zapomnieć. - Tę, która zrobiła scenę w poczekalni, gdy przyszliśmy. Zanurkowała
z szóstego piętra na kwietnik. Podawali w południowych wiadomościach. - Mój
Boże! - Marissa pamiętała aż nadto dobrze, że identyfikowała się z tą kobietą.
Rozumiała doskonale jej frustrację, gdyż często sama przeżywała podobną. - Czy ona nie żyje? -
zapytała, żywiąc nieśmiałą nadzieję, że może jej ktoś przeszkodził.
- Śmierć na miejscu - odpowiedział Robert. - Jakaś biedna pacjentka widziała
całe
zajście, gdy szła do kliniki. Mówiła, że tamta siedziała na parapecie okna i
poleciała głową w
dół.
- Biedaczka - westchnęła Marissa.
- Która? - spytał Robert.
- Obie - odpowiedziała, chociaż miała na myśli Rebekę Ziegler. - Pewnie znów
powiesz, że to nie jest dobry moment do rozmowy o kuracji - rzekł Robert. - Ale
to, że ta kobieta dostała szału, potwierdza moje poranne odczucia. Wyraźnie nie
jesteśmy jedynymi, którzy odczuwają napięcie. Naprawdę sądzę, że powinniśmy
przerwać tę całą kurację po tym cyklu. Pomyśl, jak to rujnuje twoją praktykę
lekarską. Praktyka pediatryczna była ostatnią rzeczą, o którą dbała Marissa. -
Rozmawiałam szczerze z dyrektorem mojego zespołu i on wszystko rozumie -
wyjaśniła nie pierwszy już raz. - Współczuje mi z powodu wszystkiego, co
przechodzę, nawet jeśli inni tego nie robią.
- To bardzo ładnie ze strony dyrektora - powiedział Robert - ale co z
pacjentami?
Muszą się czuć opuszczeni.
- Mają zapewnioną opiekę - odcięła się Marissa, chociaż naprawdę się o nich
niepokoiła.
- Poza tym - dodał Robert - to chodzenie do kliniki, pobieranie tych
plastykowych pojemników, czyli to wszystko, co wiąże się z wykonaniem mojej
roli, odczuwam jako naprawdę poniżające.
- Poniżające? - powtórzyła Marissa, tak jakby nie dosłyszała. Pomimo valium
poczuła się sprowokowana. Po tym, jak cierpiała cały dzień z powodu bolesnego i
ryzykownego zabiegu, nie mogła uwierzyć, że Robert podnosi sprawę swego
drobnego, bezbolesnego udziału. Próbowała się pohamować, ale musiała powiedzieć,
co myśli. - Poniżające? Ty odczuwasz poniżenie? A co byś powiedział, gdybyś
spędził cały dzień leżąc na plecach z nogami rozłożonymi przed twymi kolegami po
fachu, którzy cały czas grzebią i sondują?
- Nie zamierzam sugerować, że to łatwe dla ciebie - rzekł Robert. - To jest
ciężkie dla nas obojga. Zbyt ciężkie. A w każdym razie dla mnie zbyt ciężkie.
Chcę to przerwać już teraz.
Marissa patrzyła przed siebie. Była zła i wiedziała, że Robert też jest zły.
Ostatnio ciągle się kłócili. Patrzyła na drogę pędzącą w jej kierunku.
Zatrzymali się obok kasy przy wjeździe do stanu Massachusetts. Robert ze złością
wrzucił monety do automatu. Po dziesięciu minutach jazdy w milczeniu uspokoiła
się. Odwróciła się do Roberta i oznajmiła, że pani Hargrave odwiedziła ją tego
popołudnia. - Była bardzo wyrozumiała - dodała - i udzieliła mi rady.
- Słucham uważnie - powiedział Robert.
- Sugerowała, abyśmy skorzystali z konsultacji oferowanych przez klinikę. I
sądzę, że to może być dobry pomysł. Jak powiedziałeś, inni w naszej sytuacji
również odczuwają napięcie. Pani Hargrave twierdzi, że konsultacje pomogły wielu
ludziom. Początkowo Marissa nie była zachwycona pomysłem konsultacji, im więcej
jednak rozmyślała, szczególnie o tym, jak się układają jej stosunki z Robertem,
tym bardziej przekonywała się do nich. Potrzebowali pomocy, i to było oczywiste.
- Nie chcę rozmawiać z konsultantem - oświadczył Robert, nie pozostawiając
miejsca na dyskusję. - Nie interesuje mnie inwestowanie czasu i pieniędzy w to,
żeby ktoś mi tłumaczył, dlaczego mam po dziurki w nosie kuracji, która
gwarantowała, że uczyni nas nieszczęśliwymi sobie i rzuci nawzajem do gardeł.
Już zużyliśmy wystarczająco dużo czasu, wysiłku i pieniędzy. Chyba wiesz, że
wydaliśmy już ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Znów zapadła cisza. Po kilku chwilach Robert ją przerwał:
- Słyszałaś, co mówiłem, prawda? Pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
Marissa odwróciła się do niego, jej policzki płonęły. - Słyszałam! Pięćdziesiąt tysięcy, sto tysięcy.
Cóż to wszystko znaczy, jeśli to nasza jedyna szansa, aby mieć dziecko? Czasami nie wierzę ci.
Nie wygląda na to, abyśmy żyli w nędzy. Wystarczyło ci w tym roku na kupno tego głupiego,
drogiego samochodu. Zastanawiam się, co jest dla ciebie najważniejsze. Marissa znów
spojrzała przed siebie, z irytacją skrzyżowała ręce na piersiach i pogrążyła się w myślach. Jej
mentalność była tak kompletnie różna od mentalności biznesmena, którą miał Robert, że dziwiła
się, w jaki sposób mogli nawiązać bliższy kontakt.
- Przeciwnie niż dla ciebie - przerwał ciszę Robert, gdy już zbliżali się do
domu -
pięćdziesiąt tysięcy dolarów stanowi dla mnie dużą sumę. W zamian za to nie
możemy się
niczym pochwalić, z wyjątkiem zburzonego spokoju i rozkładu małżeństwa. Cena
wydaje się
wysoka, z każdego punktu widzenia. Zaczynam nienawidzić kliniki. Nigdy nie
czułem się tam
dobrze. W dodatku atak tej zrozpaczonej kobiety też mi nie pomógł. Czy
zauważyłaś tego
strażnika?
- Jakiego strażnika? - spytała Marissa.
- Tego, co przyszedł z lekarzami, gdy ta kobieta się awanturowała. Azjata w
mundurze. Zauważyłaś, że był uzbrojony?
- Nie, nie zauważyłam broni.
Robert miał denerwujący sposób zmiany tematu w kierunku mało znaczących
szczegółów. Przecież właśnie borykali się ze swoimi problemami i mówili o
przyszłości, a on myślał o strażniku.
- On miał colta pythona 0.357 - ciągnął Robert. - Za kogo on się uważa, za
azjatyckiego Harry’ego od brudnej roboty?
Włączywszy światło, doktor Wingate wszedł do ukochanego laboratorium. Była
godzina jedenasta w nocy i klinika opustoszała. W części szpitalnej i w
gabinecie ostrego dyżuru po drugiej stronie ulicy byli ludzie, ale nie w głównym
budynku. Doktor zdjął płaszcz, założył czysty biały fartuch, starannie umył
ręce. Mógł wprawdzie poczekać do rana, ale po pobraniu ośmiu dorodnych jajeczek
był ciekaw ich dalszego rozwoju.
Gdy uporał się już w miarę swoich możliwości ze sprawą Rebeki Ziegler, powrócił
do laboratorium i stwierdził, że laborantka bardzo dobrze przygotowała nasienie.
Już o drugiej po południu wszystkie jajeczka były w starannie przygotowanym
ośrodku inseminacyjnym i zostały umieszczone w oddzielnych pojemnikach. Do
każdego doktor Wingate dodał około 150 000 kapacytowanych plemników. Jajeczka i
nasienie przechowywano w inkubatorze, w atmosferze 5% CO2 o wilgotności 98% i
temperaturze 37 stopni Celsjusza. Doktor Wingate włączył oświetlenie w
mikroskopie, otworzył inkubator, umieścił pierwszą próbkę pod mikroskopem i
spojrzał przez okular. W środku pola obserwacyjnego leżało wspaniałe jajeczko,
ciągle jeszcze otoczone komórkami wieńca promienistego. Patrząc dokładniej i
zręcznie posługując się pipetą, odczuł dreszcz asystowania przy poczęciu, gdy
zauważył dwa jądra w cytoplazmie jajeczka. Uległo zapłodnieniu i wyglądało
zupełnie normalnie.
Powtórzywszy tę procedurę dla reszty jaj, doktor Wingate bardzo się ucieszył,
gdy stwierdził, że wszystkie zapłodniły się normalnie. Nie wystąpiło
zapłodnienie polispermiczne, gdy więcej niż jeden plemnik penetruje jedno
jajeczko. Pieczołowicie przeniósł zapłodnione oocyty do świeżego ośrodka o
wyższej koncentracji osocza. Następnie wszystkie zapłodnione jajeczka znalazły
się w inkubatorze.
Gdy skończył, podszedł do telefonu. Pomimo późnej godziny wykręcił numer
Buchananów. Pomyślał, że dla dobrych wieści nigdy nie jest za późno. Po piątym
dzwonku sądził, że się pomylił. Przy szóstym miał już zamiar zrezygnować, gdy
Robert podniósł słuchawkę.
- Przepraszam, że dzwonię tak późno - zaczął doktor Wingate. - Nie ma problemu
- odpowiedział Robert. - Byłem w moim gabinecie. To jest telefon w pokoju mojej
żony.
- Mam dla was dobre nowiny, moi mili - ciągnął doktor Wingate.
- Chętnie ich wysłuchamy - rzekł Robert. - Proszę zaczekać, obudzę Marissę. -
Proszę jej nie budzić - powiedział doktor. - Może pan jej powiedzieć rano lub ja
jeszcze raz zadzwonię. Po tym, co dzisiaj przeszła, lepiej dajmy jej spać. -
Ale ona się ucieszy - zapewnił Robert. - A poza tym zaraz zaśnie. To dla niej
żaden problem. Proszę zaczekać.
Za chwilę w słuchawce dał się słyszeć zmęczony głos Marissy, gdy podniosła
słuchawkę drugiego telefonu.
Przepraszam, że panią budzę - powiedział doktor Wingate - ale pani mąż zapewnił
mnie, że mogę to zrobić.
- Robert mówił, że ma pan dobre wieści?
- Istotnie odpowiedział doktor Wingate. - Wszystkie osiem jajeczek już zostało
zapłodnionych. Poszło bardzo szybko i jestem optymistą. Zwykle zapładnia się
najwyżej osiemdziesiąt procent. Wydała więc pani wyjątkowo zdrowy plon. -
Wspaniale! - ucieszyła się Marissa. - Czy to daje pewność pozytywnego skutku
przeniesienia?
- Powiem uczciwie odrzekł. - Nie wiem, czy istnieje jakiś związek. Ale nie może
zaszkodzić.
- Na czym polegała różnica? - spytała. - W poprzednim cyklu żadne jajeczko się
nie zapłodniło.
- Sam chciałbym to wiedzieć - wyznał doktor. - Zapłodnienie pozostaje dla nas
procesem tajemniczym. Nie znamy wszystkich czynników. - Kiedy będziemy robić
przeniesienie? - zapytała Marissa. - Za jakieś czterdzieści osiem godzin -
odpowiedział. - Jutro sprawdzę embriony i zobaczę, jak się rozwijają. Jak pani
wie, chcemy zobaczyć ich podział. - I wtedy będzie pan je przenosił?
- Dokładnie tak - potwierdził doktor Wingate. - Jak już mówiliśmy, doświadczenie
wskazuje na to, że więcej niż cztery zwiększa ryzyko wielokrotnego zapłodnienia,
a nie ma wpływu na skuteczność przeniesienia. Pozostałe cztery embriony
zamrozimy. W takiej sytuacji ma pani szansę na dwa przeniesienia bez
przechodzenia procesu hiperstymulacji.
- Miejmy nadzieję, że to przeniesienie będzie udane - powiedziała Marissa.
- Bądźmy optymistami.
- Z przykrością usłyszałam o śmierci tej kobiety - rzekła Marissa. Wspomnienie to prześladowało
ją cały wieczór. Zastanawiała się, ile cykli zniosła biedna pani Ziegler.
Identyfikując się z Rebeką, już przewidywała psychologiczne efekty następnej
porażki.
Poniosła ich tak wiele, że nie mogła się zdobyć na optymizm. Czy następna
doprowadzi ją do granicy wytrzymałości?
- To była straszna tragedia - powiedział doktor Wingate. Jego dotąd
entuzjastyczny ton stał się posępny. - Byliśmy zdruzgotani. Nasz personel jest
zwykle wyczulony na symptomy depresji. Aż do wczorajszego wybuchu nie mieliśmy
żadnych sygnałów świadczących o tym, że pani Ziegler była w takiej rozpaczy.
Najwyraźniej ona i jej mąż rozstali się. Próbowaliśmy namówić ich na
konsultacje, ale nie przyszli. - Ile miała lat? - spytała Marissa.
- Trzydzieści trzy, o ile pamiętam. Tragiczna strata młodego życia. Niepokoję
się w związku z możliwym wpływem tego wypadku na innych pacjentów. Niepłodność
jest przyczyną emocjonalnych napięć każdego, kogo dotyczy. Jestem pewien, że
oglądanie tego zajścia w poczekalni nie poprawiło pani nastroju. - Ja się z nią
identyfikowałam - przyznała Marissa. Szczególnie teraz, pomyślała, usłyszawszy o
jej problemach małżeńskich. Były nawet obie w zbliżonym wieku. - Niech pani
tego nie mówi - doradził doktor Wingate. - A teraz o weselszych rzeczach:
czekajmy na transfer embrionów.
Pozytywne nastawienie jest bardzo ważne.
- Spróbuję - obiecała Marissa.
Po odwieszeniu słuchawki była zadowolona, że poruszyła temat tamtego samobójstwa. Rozmowa
złagodziła w pewnym stopniu przeżyty wstrząs. Wstała z łóżka i nałożywszy szlafrok zeszła do
hallu, kierując się do gabinetu Roberta.
Zastała go siedzącego przed komputerem. Podniósł na chwilę głową, widząc
wchodzącą Marissę.
- Wszystkie są zapłodnione - oświadczyła, usiadłszy na kanapie pod ścianą, w
którą były wbudowane półki biblioteczne.
- Zachęcające - odpowiedział. Patrzył na nią sponad szkieł swych wąskich
okularów.
- To pierwsza przeszkoda - ciągnęła. - Teraz wszystko, co należy zrobić, to
zmusić jeden z embrionów, aby przylgnął do wnętrza mojej macicy. - Łatwiej
powiedzieć, niż zrobić - stwierdził Robert, powracając wzrokiem do ekranu
komputera.
- Nie możesz mnie chociaż trochę pocieszyć? - pożaliła się. Robert znów spojrzał
na nią.
- Obawiam się, że moje pocieszenia zachęciły cię tylko do bicia głową w ścianę. Mam cały czas
poważne wątpliwości na temat tego całego procesu. Jeśli się uda tym razem, to dobrze; ale nie
chcę widzieć cię przygotowującej się do kolejnego rozczarowania.
- Odwrócił
się z powrotem do ekranu.
Przez moment Marissa nie odzywała się. Robert mówił rozsądnie, chociaż w tej
chwili jego słowa budziły w niej sprzeciw. Sama też się obawiała, aby jej
nadzieje nie poszły zbyt daleko.
- Czy myślałeś jeszcze o sprawie konsultacji? - spytała. Robert popatrzył na nią
po raz trzeci.
- Nie - odrzekł. - Już mówiłem, że zupełnie mnie to nie interesuje. Za dużo już
tego mieszania się innych w nasze życie. Moim problemem jest to, że straciliśmy
nasze życie osobiste. Czuję się jak ryba w akwarium.
- Doktor Wingate mówił, że jedną z przyczyn samobójstwa tej kobiety było
nieskorzystanie z konsultacji.
- Czy jest to coś w rodzaju pozornie małego szantażu? - spytał Robert. - Skok z
dachu kliniki, jeśli ja nie zgodzę się na konsultacje? - Nie! - gwałtownie
zaprzeczyła Marissa. - Ja tylko powtarzam. Ta kobieta i jej mąż mieli trudności.
Zalecano konsultacje. Oni nie poszli. Najwyraźniej zerwali ze sobą, co było
jedną z przyczyn jej rozstroju.
- A konsultacje wszystko by rozwiązały? - zapytał Robert sarkastycznie. -
Niekoniecznie - odpowiedziała - ale wątpię, aby zaszkodziły. Zaczynam się
przekonywać, że też powinniśmy skorzystać z konsultacji, niezależnie od tego,
czy będziemy kontynuować kurację, czy nie.
- Cóż mam ci powiedzieć? - rzekł Robert. - Nie jestem zainteresowany traceniem
czasu i pieniędzy na konsultacje. Sam wiem, dlaczego jestem przygnębiony i
nieszczęśliwy.
Nie potrzebuję, aby mi ktokolwiek o tym mówił.
- I nie chcesz nad tym popracować? - spytała Marissa. Zawahała się, chcąc
powiedzieć „wspólnie”.
- Nie sądzę, by konsultacje były właściwą drogą - stwierdził Robert. - Nie
potrzeba wybitnego specjalisty, aby powiedzieć, co jest źle. Każdy czułby się
wykończony po tym, cośmy przeszli w ostatnich miesiącach. Niektóre sprawy w
życiu człowiek musi rozwiązywać, inne nie. Nie musimy zmagać się z
niepłodnością, o ile nie chcemy. Na obecnym etapie wolałbym tę sprawę wykluczyć
z naszego życia. - Och, na miłość boską! - krzyknęła Marissa z rozgoryczeniem.
Wstała i wyszła, zostawiając Roberta z jego ulubionym komputerem i arkuszem
obliczeniowym. Nie miała już siły podejmować kolejnej sprzeczki.
Przeszła przez hall do swojej sypialni, trzaskając drzwiami. Wyglądało na to, że
kryzys w ich związku pogłębia się.
ROZDZIAŁ 4
20 marca 1990, godzina 8.45
Wysoce aktywne jony, zwane jonami wodorowymi, przenikały przez delikatne ścianki
czterech rozwijających się embrionów Marissy. Nieoczekiwanie jony uderzyły
gwałtowną falą na dzielące się komórki. Systemy buforowe zostały zmobilizowane w
celu neutralizacji części aktywnych cząsteczek, ale było ich zbyt wiele.
Początkowo powoli, a później coraz szybciej, pH komórek zaczęło spadać. Ulegały
one zakwaszeniu. Jony wodorowe powstawały zawsze, gdy do roztworu wodnego
dodawany był kwas. W głębokim wnętrzu embrionów molekuły DNA przechodziły proces
replikacji, przygotowując się do kolejnego podziału.
Same będąc słabymi kwasami, były nadzwyczaj wrażliwe na jony wodorowe grupujące
się w ich wnętrzu. Proces replikacji trwał, ale napotykał trudności: enzymy
odpowiedzialne za reakcje chemiczne były również wrażliwe na kwasy. Wkrótce
wystąpiły defekty replikacji.
Najpierw było to tylko kilka drobnych błędów, z których żaden nie mógł mieć
znaczenia, jeśli uwzględnić istniejące nadmiary genów. Gdy jednak atakowało
coraz więcej cząsteczek kwasowych, całe grupy genów zaczęły replikować zupełny
bezsens. Komórki ciągle się jeszcze dzieliły, ale była to już tylko kwestia
czasu. Pomyłki już zaczęły być śmiertelne.
- To wspaniałe! - zawołała Marissa. Nie mogła uwierzyć, że ogląda poczęcie
jednego ze swych dzieci. Embrion, będący w stadium dwukomórkowym, przejrzyście
rysował się w kryształowo czystym ośrodku odżywczym.
Marissa zachwycając się widokiem komórki pod mikroskopem, nie mogła widzieć
chaosu powstającego na poziomie molekularnym. Myślała, że widzi początek nowego
ludzkiego życia. W rzeczywistości była świadkiem pierwszych kroków śmierci. -
Zdumiewające, prawda? - powiedział stojący obok doktor Wingate. Marissa przyszła
tego ranka pytając, czy może obejrzeć któryś ze swych embrionów. W pierwszym
odruchu doktor zakwestionował sensowność takiej prośby, ale przypominając sobie,
że Marissa jest lekarzem, pomyślał, że trudno będzie jej odmówić, chociaż
niechętnie dopuszczał kogokolwiek do kontaktu z embrionami w tym stadium. - Nie
mogę uwierzyć, że ten drobny pyłek może się stać pełną istotą ludzką - rzekła
Marissa. Nigdy przedtem nie widziała żywego dwukomórkowego embrionu, nie mówiąc
już o swoim własnym.
- Myślę, że lepiej włożyć tego małego diabła z powrotem do inkubatora -
powiedział doktor Wingate. Uważnie przeniósł pojemnik do inkubatora i wsunął go
na właściwą półkę.
Marissa szła za nim jak urzeczona. Widziała, jak pojemnik dołączył do trzech
pozostałych.
- Gdzie są pozostałe cztery? - spytała.
- Tam - wskazał doktor. - W płynnym azocie.
- Już zostały zamrożone?
- Zrobiłem to dzisiaj rano - oznajmił doktor Wingate. - Nasze doświadczenie wskazuje, że
dwukomórkowe embriony radzą sobie lepiej niż większe. Wybrałem taką czwórkę, o której
sądziłem, że najlepiej zniesie zamrażanie i odmrażanie.
Będziemy je
trzymać w rezerwie na wszelki wypadek..
Marissa podeszła do chłodni z płynnym azotem i dotknęła pokrywy. Świadomość, że
czwórka jej potencjalnych dzieci znajduje się w środku w stanie wstrzymanej
animacji, wywołała w niej niesamowite odczucie. Takie zastosowanie nowoczesnej
techniki aż nadto przypomniało jej Nowy wspaniały świat.
- Czy chce pani zajrzeć? - Marissa potrząsnęła głową.
- Już zabrałam panu zbyt wiele czasu - odrzekła. - Dziękuję.
- Proszę bardzo - odpowiedział doktor Wingate.
Marissa pośpiesznie wyszła z laboratorium, podeszła do wind i nacisnęła guzik GÓRA. Przyczyną,
która sprowadziła ją dzisiaj do kliniki, było spotkanie z Lindą Moore, psychologiem.
Pomiędzy ostatnią rozmową z Robertem poprzedniego wieczoru, a jego decyzją
spędzenia nocy w pokoju gościnnym Marissa postanowiła rano załatwić konsultacje.
Niezależnie od tego, czy Robert zamierzał iść czy nie, zdecydowała, że musi
porozmawiać ze specjalistą na temat stresów związanych z leczeniem niepłodności.
Gdy wykręciła numer kliniki, sądziła, że będzie musiała czekać na wizytę, ale
pani Hargrave uprzedziła psychologa klinicznego, że Marissę trzeba przyjąć
szybko. Gabinet Lindy Moore znajdował się na szóstym piętrze, dokładnie tym
samym, z którego skoczyła pani Ziegler. Ten zbieg okoliczności spowodował, że
Marissa poczuła się nieprzyjemnie. Gdy przechodziła przez hall, obsesyjnie
próbowała zgadnąć, z którego okna skoczyła Rebeka. Zastanawiała się, czy szalę
tej decyzji przeważyło coś, co pacjentka znalazła w swojej kartotece - dobrze
pamiętała, że Rebeka opuściła poczekalnię z zamiarem przejrzenia swoich wyników.
- Proszę do gabinetu - poprosiła sekretarka, gdy Marissa się przedstawiła. Idąc
do drzwi, zastanawiała się, czy naprawdę chce tego spotkania. Właściwie nie
potrzebowała specjalisty, aby dowiedzieć się, że kuracja niepłodności powoduje
stresy.
Ponadto była zakłopotana, iż będzie musiała wyjaśniać przyczynę nieobecności
Roberta.
- Proszę wejść - zachęciła sekretarka widząc, że Marissa zatrzymuje się przed
drzwiami.
Uświadamiając sobie, że nie ma już wyboru, Marissa weszła do gabinetu. Wystrój
pokoju urządzonego w łagodnych odcieniach szarości i zieleni, z meblami obitymi
tapicerką, działał uspokajająco. Okno jednak wychodziło na surowy, ceglany
dziedziniec sześć pięter niżej. Marissa zastanawiała się, co Linda Moore robiła
w chwili, gdy Rebeka skoczyła w nicość.
- Dlaczego pani nie zamyka drzwi? - zapytała Linda, robiąc gest wolną ręką. Była młoda,
wyglądała na mniej więcej trzydzieści lat. Miała akcent podobny do tego, z jakim mówiła pani
Hargrave. Proszę usiąść, ja zaraz podejdę - powiedziała Linda.
Rozmawiała
właśnie przez telefon.
Marissa usiadła na ciemnozielonym krześle przed biurkiem. Linda była raczej
drobną kobietą z krótkimi rudymi włosami i lekko piegowatym nosem. Najwyraźniej
rozmawiała przez telefon z pacjentem, co krępowało Marissę. Próbowała nie
słuchać. Szczęśliwie Linda wkrótce skończyła i skierowała całą swoją uwagę na
Marissę. - Cieszę się, że pani przyszła - uśmiechnęła się. Niemal natychmiast
Marissa też poczuła się zadowolona. Linda zrobiła na niej wrażenie osoby zarówno
fachowej, jak i miłej. Zachęcona przez Linde, wkrótce zaczęła mówić. Chociaż
Linda przyjmowała w klinice pacjentów z różnymi problemami, Marissa przekonała
się, że znaczna część jej praktyki dotyczyła spraw dziejących się wokół
sztucznego zapłodnienia. Linda doskonale rozumiała stan emocjonalny Marissy,
prawdopodobnie lepiej niż ona sama.
- Zasadniczo jest to problem wyboru - mówiła Linda. - Ma pani dwie, równie
niezadowalające możliwości: może pani zaakceptować swą niepłodność bez dalszej
kuracji, jak sugeruje pani mąż, i prowadzić życie niezgodne ze swymi
oczekiwaniami lub może pani kontynuować kurację, co prowadzi do ciągłych stresów
pani i was obojga, a także wielu kosztów, bez żadnych gwarancji sukcesu.
- Nigdy nie słyszałam, aby ktoś ujął to tak zwięźle - powiedziała Marissa. -
Myślę, że bardzo ważne jest postawienie sprawy jasno - mówiła Linda i uczciwie.
A uczciwość zaczyna się w pani samej. Musi pani zrozumieć, jaki wybór stoi przed
panią, i podjąć racjonalną decyzję.
Stopniowo Marissa zaczynała czuć się coraz pewniej, ujawniając swoje odczucia.
Zadziwiało ją to, że lepiej rozumiała samą siebie, gdy o tym opowiadała. -
Jednym z moich największych problemów jest to, że nie mogę sama sobie z tym
poradzić.
- Tak - powiedziała Linda - choćby pani nie wiem jak próbowała, w przypadku
niepłodności nie ma to znaczenia.
- Robert użył określenia „obsesja” - przyznała Marissa. - Może mieć rację -
zgodziła się Linda. A to się jeszcze pogarsza przez emocjonalną huśtawkę
towarzyszącą kuracji: od nadziei do rozpaczy, od smutku do wściekłości, od
zawiści do samoobwinienia.
- Co pani ma na myśli, mówiąc o zawiści? - zainteresowała się Marissa.
- Odczuwa pani zawiść w stosunku do kobiet, które mają dzieci - wyjaśniła Linda.
-
Ból, który może pani czuć, widząc matki z dziećmi w sklepie oraz temu podobne
sceny.
- Tak jak gniew, który kierują na matki w mojej praktyce lekarskiej -
powiedziała Marissa. Szczególnie te zaniedbujące w jakiś sposób swoje dzieci. -
No właśnie - przytaknęła Linda. - Trudno mi wyobrazić sobie gorszą pracę dla
niepłodnej kobiety niż pediatria. Dlaczego pani nie specjalizowała się w czymś
innym? - Linda zaśmiała się, a Marissa zawtórowała jej. W jej sytuacji pediatria
w istocie była szczególnie okrutną dyscypliną. Prawdopodobnie między innymi z
tego powodu starała się unikać swej pracy na tyle, na ile to było możliwe. -
Gniew i złość są okay - mówiła Linda. - Może je pani odczuwać. Proszę nie
próbować tłumić tych uczuć z tego powodu, że uważa je pani za niestosowne.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, pomyślała Marissa.
- Zanim skończymy - ciągnęła Linda - chciałabym podkreślić kilka ważnych spraw.
Powrócimy do nich w szczegółach w czasie następnych spotkań i mam nadzieję, że
namówimy Roberta na udział w jednym czy dwóch z nich. Chcę jednak panią
uprzedzić, aby to wymarzone dziecko nie stało się ucieleśnieniem pani marzeń.
Niech pani sobie nie wmawia, że wszystko się zmieni z chwilą, gdy pojawi się
dziecko, ponieważ tak nie jest.
Proponuję, aby realistycznie określiła pani czas kolejnych prób leczenia. Jak rozumiem, jest pani w
czwartym cyklu, prawda?
- Tak - potwierdziła Marissa. - Jutro będę miała przenoszenie embrionów.
- Statystycznie cztery to prawdopodobnie za mało - powiedziała Linda. - Zapewne
powinna pani pomyśleć o ósmym jako granicy. W naszej klinice osiągamy wysoki
poziom
sukcesów w okolicy ósmej próby. Jeśli wtedy nie uzyska pani ciąży, to powinna
pani
przerwać i rozważyć inne możliwości.
- Robert już o tym mówi - przerwała Marissa.
- Będzie bardziej chętny do współpracy, jeśli się dowie, że ustaliła pani limit,
że ta udręka nie będzie trwała wiecznie. Takie jest nasze doświadczenie. W
każdej parze któryś z partnerów jest gotów do większych poświęceń niż drugi.
Niech pani da mu trochę czasu.
Proszę traktować jego zahamowania tak samo jak swoje. - Zobaczę, co się da zrobić -
odpowiedziała Marissa. Rozważając ostatnie słowa Roberta na ten temat, nie była optymistką.
- Czy są jakieś inne sprawy, na których chciałaby się pani skoncentrować? -
spytała
Linda.
Marissa się zawahała.
- Tak - powiedziała w końcu. - Wspomnieliśmy o winie. Jest to dla mnie poważny problem. Pewnie
dlatego, że jestem lekarzem, prześladuje mnie to, że nie potrafię określić, w jaki sposób uległam
infekcji, która zablokowała moje jajowody. - Doskonale rozumiem - odrzekła Linda. - To
naturalne rozumowanie. Spróbujemy zmienić pani sposób myślenia. Możliwość, że powodem
jest pani przeszłość, jest nieskończenie mała. To nie to co choroby weneryczne czy coś w tym
stylu. - Skąd mam wiedzieć? - spytała Marissa. - Mam potrzebę znalezienia przyczyn.
Staje
się to dla mnie coraz ważniejsze.
- Dobrze, na pewno porozmawiamy o tym dokładniej. - Otwierając kalendarz, Linda
uzgodniła termin kolejnej wizyty i wstała. Marissa również. - Chcę jeszcze coś
pani zasugerować - powiedziała Linda. - Odnoszę wrażenie, że z powodu swojej
niepłodności czuje się pani osamotniona.
Marissa przytaknęła, tym razem zupełnie szczerze. - Zachęcam panią do kontaktu
ze stowarzyszeniem „Resolve” - ciągnęła Linda, wręczając Marissie wizytówkę z
numerem telefonu. - Mogła pani o nim słyszeć. Jest to samorzutnie zorganizowana
grupa ludzi dotkniętych niepłodnością. Sądzę, że ten kontakt pani pomoże. Omawia
się tam różne sprawy, także te, o których rozmawiałyśmy. Zawsze to
pokrzepiające, jeśli wiemy, że nie jesteśmy zupełnie samotni. Wychodząc od
psychologa, Marissa była zadowolona, że zdecydowała się na ten wysiłek. Odniosła
wrażenie o wiele lepsze, niż sobie wyobrażała. Spojrzała na wizytówkę z
telefonem „Resolve”. Była nawet zdecydowana tam zadzwonić. Słyszała już dawniej
o tej organizacji, ale nigdy nie myślała poważnie o kontakcie, po części
dlatego, że była lekarzem.
Zawsze wydawało się jej, że głównym celem tego stowarzyszenia było wyjaśnianie
zwykłym ludziom naukowych podstaw niepłodności. To, że zajmowano się tam
aspektami emocjonalnymi, było dla niej nowością.
Już zjeżdżając windą, przypomniała sobie, że nie zapytała Lindy o Rebekę
Ziegler.
Zanotowała sobie w pamięci, że zrobi to na następnym spotkaniu. Po wyjściu z
kliniki Marissa poszła do swego zespołu pediatrycznego. Robert miał rację, jej
praktyka lekarska była w gruzach. Mindy Valdanus zastępowała inne sekretarki
przebywające na urlopach. Marissa nie była więc zaskoczona, gdy przechodząc
przez sekretariat, zobaczyła puste biurko.
Na swoim biurku znalazła stertę nie otwartej korespondencji oraz cienką warstwę
kurzu. Powiesiła płaszcz i zadzwoniła do doktora Fridericka Housera, szefa
grupy. Nie był zajęty, więc poszła wprost do jego gabinetu.
- Na jutro mam planowane przenoszenie embrionów - powiedziała swemu mistrzowi,
gdy usiedli w pokoju konferencyjnym. - To może być ostatni cykl, jeśli mój mąż
podtrzyma swoje zdanie.
Doktor Houser, lekarz starej daty, był rosłym, dostojnym mężczyzną, prawie
łysym, z wyjątkiem srebrnego półpierścienia włosów zdobiącego tył jego głowy.
Nosił okulary w drucianej oprawce i nieodłączną muszkę. Tworzył wokół siebie
miłą, ciepłą atmosferę, która powodowała, że wszyscy czuli się dobrze w jego
towarzystwie, poczynając od pacjentów, na kolegach kończąc.
- Ale gdy się nie uda - ciągnęła Marissa - i jeśli załagodzę sprawy z Robertem,
spróbujemy jeszcze kilka razy. Nie więcej jednak niż osiem. Tak czy inaczej,
powrócę do normy najwyżej za pół roku.
- Życzymy pani jak najlepiej - oświadczył doktor Houser - ale musimy znów
obniżyć pani pensję. Oczywiście zmieni się to z chwilą, gdy zacznie pani wnosić
swój wkład do dochodów zespołu.
- Rozumiem - powiedziała Marissa - i doceniam cierpliwość, którą pan mi okazuje.
Gdy znalazła się w swoim gabinecie, wyjęła wizytówkę otrzymaną od Lindy i
wykręciła numer. Odezwał się przyjazny kobiecy głos. - Czy to „Resolve”? -
zapytała Marissa.
- Tak, naturalnie - odpowiedziała kobieta. - Jestem Susan Walker. W czym mogę pani pomóc?
- Doradzono mi, abym do was zadzwoniła - powiedziała Marissa. - Jestem związana
z
oddziałem „In vitro” w Klinice Kobiecej..
- Pracownik czy pacjent?
- Pacjent, jestem w czwartym cyklu.
- Czy chce pani przyjść z mężem na nasze najbliższe spotkanie? - spytała Susan.
- Mój mąż prawdopodobnie odmówi - odrzekła nieco zakłopotana Marissa. - To
brzmi swojsko - stwierdziła Susan. - Zdarza się u większości par. Mężowie są
niechętni do chwili pierwszej wizyty. Później większość z nich uwielbia
spotkania. To samo było z moim mężem. On z przyjemnością zadzwoni do pani męża.
Potrafi być zachęcający.
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł - szybko zaoponowała Marissa. Wyobrażała
już sobie reakcję Roberta, gdyby ktoś obcy zadzwonił w imieniu stowarzyszenia
samopomocy. - Porozmawiam z nim sama. Lecz jeśli się nie zgodzi, czy będzie
niezręcznością, gdy przyjdę sama?
- Na Boga, nie! - wykrzyknęła Susan. - Będzie pani mile widziana i będzie pani
mieć mnóstwo towarzystwa. Wiele kobiet przechodzi kurację niepłodności i wiele z
nich będzie solo. - Potem Susan podała różne szczegóły i datę spotkania.
Odwieszając słuchawkę, Marissa miała nadzieję, że spotkanie okaże się równie
owocne, jak wizyta u Lindy. Mimo iż miała pewne wątpliwości, postanowiła
spróbować, głównie z powodu rekomendacji Lindy. Założywszy krótki biały fartuch,
Marissa zeszła do przychodni kliniki, aby spróbować zarobić na skromną pensję,
którą wciąż pobierała.
Po przyjęciu kilkorga zakatarzonych dzieci z lekką infekcją uszu lub gardła,
znalazła się w gabinecie z ośmiomiesięcznym dzieckiem i jego znudzoną
nastoletnią matką. - W czym problem? - spytała, chociaż widziała sama aż nadto
dobrze. Dziecko miało szereg ropiejących ran na plecach i ramionach. W dodatku
było przeraźliwie brudne.
- Nie wiem - odpowiedziała matka żując gumę i rozglądając się po pokoju. - Dziecko płacze cały
dzień. Nie zamknie się ani na chwilę.
- Kiedy pani je ostatnio kąpała? - spytała, oglądając owrzodzenia. Domyślała
się, że to
gronkowiec.
- Wczoraj.
- Niech pani nie kręci - rzekła ostro Marissa. - Dziecko nie było kąpane co
najmniej tydzień.
- Może kilka dni temu - przyznała młoda kobieta. Marissa była wściekła. Chciała
wygarnąć matce, co o niej myśli. Powstrzymując się nacisnęła guzik dzwonka, by
wezwać pielęgniarkę. - Co się stało? - spytała Amy Perkins..
Marissa nie mogła się zmusić do spojrzenia na matkę, zrobiła tylko gest w jej
kierunku..
- Dziecko wymaga kąpieli - wyjaśniła pielęgniarce. - Proszę również opatrzyć te
otwarte rany. Ja zaraz wrócę.
Wyszła z gabinetu i poszła do pustego w tej chwili pokoju gospodarczego. Tłumiąc
łzy, zakryła twarz dłońmi. Była przerażona swym brakiem panowania nad sobą; była
tak bliska wybuchu.
Mogła nawet pobić tę dziewczynę. Doznania te uczyniły dyskusję z Lindą znacznie
mniej akademicką.
Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy w takim stanie emocjonalnym powinna
nadal przyjmować pacjentów.
- Może poszlibyśmy na kolację - zaproponował Robert, przychodząc jak zwykle
późno z pracy. - Chodźmy do tej chińskiej restauracji. Dawno tam nie byliśmy.
Wyjście z domu Marissa uznała za dobry pomysł. Chciała porozmawiać z Robertem,
szczególnie po tym, gdy spędził noc w pokoju gościnnym, co ją zaniepokoiło. Poza
tym była głodna i chińskie dania wydawały się jej szczególnie apetyczne. Prędko
wzięła prysznic, po czym oboje wsiedli do samochodu Roberta i skierowali się w
stronę miasta. Wydawało się, że Robert jest w dobrym humorze, co przyjęła jako
dobry znak. Był zadowolony z kontraktu z inwestorami europejskimi, dotyczącego
budowy i utrzymania domów rencisty na Florydzie. Marissa słuchała z
roztargnieniem. - Poszłam dzisiaj na konsultacje do Kliniki Kobiecej -
powiedziała, gdy Robert skończył swoją opowieść. - Psycholog pomógł mi bardziej,
niż oczekiwałam. Robert milczał. Nie spojrzał nawet na nią. Marissa wyczuła
jego niechęć do zmiany tematu.
- Ona nazywa się Linda Moore - ciągnęła uporczywie. - Jest bardzo dobra. Ma
nadzieję, że przyjdziesz przynajmniej na jedno spotkanie. Robert spojrzał na
Marissę i zwrócił oczy na drogę.
- Mówiłem ci wczoraj, że nie interesuje mnie to - powiedział. - Ale to może nam
pomóc - Marissa nalegała. - Jedną z jej sugestii jest wyznaczenie limitu cykli,
po którym zrezygnujemy z kuracji. Mówiła, że mniej stresująca jest sytuacja, w
której wiadomo, że to nie będzie trwać wiecznie. - Ile sugerujesz? - spytał
Robert.
- Osiem - odpowiedziała. - Cztery to za mało.
- Osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Marissa nie zdobyła się na odpowiedź. Czy on zawsze myślał tylko o pieniądzach? Jak mógł
sprowadzać problem dziecka do jakiejś sumy pieniędzy? Jechali chwilę w milczeniu.
Zainteresowanie Marissy rozmową z Robertem zmniejszyło się, chociaż cały czas chciała poruszyć
sprawę spania w pokoju gościnnym.
Czuła, że musi to zrobić.
Dojechali do restauracji, Robert nie miał trudności ze znalezieniem miejsca do parkowania. Gdy
otwierała drzwi samochodu, zdobyła się w końcu na odwagę. Robert jednak nie miał ochoty
rozmawiać na ten temat.
- Potrzebuję odpoczynku od tego wszystkiego - powiedział z irytacją. - Już
mówiłem,
że ta cała kuracja doprowadza mnie do szału. Jeśli nie jedno, to drugie, a teraz
te bzdury z
konsultacjami.
- To nie są bzdury! - warknęła Marissa..
- Znów od początku - powiedział Robert. - Ostatnio nie mogę rozmawiać z tobą bez
wyprowadzania cię z równowagi.
Wrogo popatrzyli na siebie nad dachem samochodu. Po chwili milczenia Robert
zmienił temat.
- Chodź, zjemy coś.
Zdegustowana Marissa poszła za nim do restauracji. „Chińska Perła” prowadzona
była przez rodzinę chińską, która przeniosła się ostatnio z Chinatown na
przedmieścia Bostonu.
Wystrój restauracji był typowy: proste stoły pokryte plastykiem i kilka czerwonych ceramicznych
smoków. O tak późnej porze tylko cztery czy pięć z około dwudziestu stolików było jeszcze
zajętych.
Marissa usiadła na krześle, z którego miała widok na ulicę. Czuła się okropnie.
Nagle
zupełnie przestała być głodna.
- Dobry wieczór - rzekł kelner, podając im menu. Popatrzyła na niego, biorąc
podłużną, oprawioną w plastyk kartę.
Robert spytał, czy ma ochotę się czegoś napić. Zanim zdążyła odpowiedzieć, nagle
oblał ją zimny pot. W mgnieniu oka poczuła, że znajduje się w Klinice Kobiecej w
czasie zabiegu biopsji. Wrażenie było tak uderzająco żywe, jak gdyby była tam
rzeczywiście.
- Zabierzcie mnie stąd! - krzyknęła. Skoczyła na równe nogi i odrzuciła menu. -
Niech on mnie nie dotyka! Nie!! - krzyknęła.
W wyobraźni Marissa widziała twarz doktora Carpantera pomiędzy swymi nakrytymi
prześcieradłem kolanami. Doktor przemienił się w demona. Jego oczy nie były już
niebieskie.
Były zniekształcone i błyszczące jak zimny czarny onyks. - Marissa! - zawołał
Robert, czując jednocześnie niepokój, zaskoczenie i zakłopotanie.
Inni biesiadnicy przerwali posiłek i patrzyli na Marissę w osłupieniu. Robert
wstał i starał się ją objąć.
- Nie dotykaj mnie! - wykrzyknęła ponownie. Odtrąciła rękę męża. Odwróciła się i
uciekła z restauracji, otwierając z łomotem drzwi. Robert dogonił ją tuż za
drzwiami. Uchwyciwszy za ramiona, mocno potrząsnął.
- Marissa! Co się z tobą dzieje?
Zamrugała oczami, jakby budząc się z transu.
- Marissa! - jęknął. - Co się dzieje? Powiedz coś! Nie wiem - odpowiedziała nieprzytomnie. -
Nagle znalazłam się w klinice i robili mi biopsję. Coś nagle uruchomiło narkotyczne majaki, które
miałam po ketaminie. Obejrzała się w kierunku restauracji. Ludzie wyglądali przez okno,
przypatrując się jej. Poczuła się zawstydzona i przerażona. To wszystko było tak bardzo realne.
Robert objął ją.
- Chodź - powiedział. - Chodźmy stąd.
Podszedł do samochodu. Marissa zwolniła, cały czas próbując znaleźć wyjaśnienie.
Nigdy nie straciła w taki sposób panowania nad sobą. Nigdy. Co się z nią działo?
Czyżby
wpadała w szaleństwo?
Wsiedli do samochodu. Robert nie włączył od razu silnika. - Jesteś pewna, że już
w porządku? - zapytał. Całe wydarzenie wytrąciło go z równowagi. Marissa
skinęła głową.
- Jestem przerażona - powiedziała. - Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Nie
wiem, co mi się stało. Wiem, że ostatnio byłam nadmiernie zdenerwowana, ale to
nie jest wystarczające wyjaśnienie. Byłam głodna, ale z pewnością nie może to
być przyczyną.
Możliwe, że to ten ostry zapach wewnątrz. Nerwy węchowe są bezpośrednio
połączone z układem limbicznym. - Marissa poszukiwała wyjaśnienia w fizjologii,
aby uniknąć rozwiązań psychologicznych.
- Powiem ci, co o tym sądzę - rzekł Robert. - Uważam, że brałaś za dużo
lekarstw. Te wszystkie hormony nie mogą dobrze wpływać na twój stan. Jest to
jeszcze jeden znak, że powinniśmy zaprzestać tej nonsensownej kuracji. Pronto.
Marissa nic nie powiedziała. Była wystarczająco przerażona, aby rozumieć, że
Robert ma rację.
ROZDZIAŁ 5
21 marca 1990, godzina 7.47
- Czy chcesz rzucić monetą, kto będzie ciął? - Ken Mueller spytał Grega Hommela,
stażystę patologii, przysłanego na miesiąc praktyki w zakresie sekcji zwłok. Ken
był szczególnie zadowolony z Grega. Chłopak był chętny i szybki jak bicz. Ken
uśmiechał się w duchu, nazywając Grega chłopcem; facet był tylko pięć lat
młodszy od niego. - Orzeł: ja wygrywam, reszka: ty przegrywasz - rzekł Greg. -
Rzucaj - rzekł Ken, już zagłębiony w papierach. Pacjentka była
trzydziestotrzyletnią kobietą, która spadła z szóstego piętra na kwietnik
rododendronów. - Reszka! - zawołał Greg. - Przegrałeś! - Zaśmiał się z
zadowoleniem. Greg uwielbiał robienie sekcji. Większość praktykantów nie
znosiła tej pracy, natomiast Greg uważał, że to zgadywanka; detektywistyczna
historia owinięta w tajemnicę ciała.
Ken nie podzielał tego entuzjazmu dla sekcji, ale pogodnie przyjął swe obowiązki
mistrza, szczególnie dla takiego ucznia jak Greg. Właśnie przeglądał kartę
pacjentki i czuł się nieco zirytowany. Minęło już dobrze ponad dwadzieścia
cztery godziny od śmierci kobiety, a Ken uważał, że sekcję należy robić możliwie
szybko. Można się wtedy więcej dowiedzieć.
Ciało przywieziono ambulansem do Memorial z zamiarem wykonania próby sztucznego
oddychania, stwierdzając jednocześnie, że zabrano ją z miejsca wypadku martwą.
Następnie umieszczono ciało w chłodni. Zwłoki miały być posłane do badania, ale
w potoku wypadków i zapaści sprawa została zapomniana. W końcu doszła do nich
prośba, aby wykonać sekcję w Memorial i szef Kena skwapliwie się zgodził.
Posiadanie dobrej opinii w badaniach powypadkowych zawsze było wskazane. Nigdy
nie wiadomo, czy nie będzie potrzeba czegoś w zamian.
Zapierając się lewą ręką w rękawicy, Greg właśnie zamierzał wykonać typowe dla
sekcji nacięcie w kształcie litery Y, gdy Ken go wstrzymał. - Przejrzałeś
kartę? - spytał.
- Oczywiście - odpowiedział Greg, z lekka urażony podejrzeniem. - Wiesz o tej
historii z niepłodnością? - spytał Ken, ciągle przeglądając papiery. - Próby
sztucznego zapłodnienia i zablokowane jajowody. Zablokowane jajowody zapaliły
światełko ostrzegawcze w jego świadomości i Ken przypomniał sobie wizytę
Marissy.
- Tak jest, a ona wygląda z tego powodu jak poduszka do igieł - powiedział Greg.
Ken obejrzał ciało, a Greg pokazał mu liczne ślady ukłuć oraz sińce w miejscach,
skąd pobierano krew do badania. Ken westchnął, dokonując tych oględzin. - A tu
jest zupełnie świeży - zauważył Greg, pokazując na zgięcie łokcia. - Widzisz
wylew podskórny? Pobierano jej krew kilka godzin przed skokiem. Tego nie robili
nasi z pogotowia. Ona była już martwa, gdy ją przywieźli. Powoli oczy lekarzy
spotkały się. Obaj myśleli o tym samym. Pacjentka z pewnością nie była
narkomanką.
- Może trzeba będzie zrobić badania toksykologiczne? - złowieszczo powiedział
Greg.
- Właśnie chciałem to powiedzieć - rzekł Ken. - Pamiętaj, że płacą nam za
podejrzliwość.
- Tobie płacą- zaśmiał się Greg. - Moja pensja praktykanta wystarcza raczej na
papierosy.
- Och, daj spokój! - rzekł Ken. - Gdy byłem stażystą... - Oszczędź mi tego - przerwał Greg,
wznosząc skalpel wysoko nad głową. Zaśmiał się. - Już słyszałem, czym była medycyna w
czasach średniowiecznych. - Jak wyglądają symptomy urazów po upadku? - spytał Ken.
Greg szybko zanotował zewnętrzne objawy uderzenia. Było oczywiste, że obie nogi
są
złamane; miednica również. Prawy nadgarstek był także wykrzywiony pod
nienaturalnym
kątem. Głowa pozostała nietknięta.
- W porządku - powiedział Ken. - Rozcinaj.
Kilkoma zręcznymi ruchami, używając do cięcia skóry skalpela ostrego jak brzytwa, Greg obnażył
pokryte siatką żyłek jelita. Następnie, za pomocą dużych nożyc, przeciął żebra.
- Ho, ho - rzekł Greg, unosząc manubrium, czyli rękojeść mostka. - Mamy trochę
krwi
w klatce piersiowej.
- Co to oznacza? - zapytał Ken.
- Powiedziałbym, że przerwanie aorty - odparł Greg. - Sześć pięter może
wytworzyć niezbędną do tego siłę tysiąca kilogramów.
- Ho, ho - zakpił Ken. - Pewnie dokonujesz jakichś nadprogramowych studiów.
- Od czasu do czasu - przyznał Greg.
Lekarze starannie oczyścili z krwi obie wnęki płucne. - Może się mylę z tym uszkodzeniem aorty -
zauważył Greg, patrząc uważnie na cylinder mierniczy. - Tylko kilkaset centymetrów
sześciennych. - Nie sądzę - odpowiedział Ken, wyciągając rękę z klatki piersiowej. - Pomacaj
wzdłuż haku aorty.
Patrząc w sufit i koncentrując się na dotyku, Greg posuwał się wzdłuż aorty.
Jego palce wśliznęły się do wnętrza. Aorta była bez wątpienia przerwana. -
Nareszcie zapowiadasz się obiecująco jako patolog - rzekł Ken. - O dzięki ci,
wszystkowiedzący Mumifikatorze Doskonały - zażartował Greg, chociaż był
najwyraźniej zadowolony z komplementu. Zajął się teraz patroszeniem ciała. W
miarę posuwania się pracy jego dociekliwy umysł zaczął podnosić alarm. Było coś
złego w tym przypadku, coś bardzo złego.
Marissa przeżyła już jedno przenoszenie embrionów, wiedziała więc, czego się
spodziewać. Zabieg nie pociągał za sobą specjalnego bólu w porównaniu z
niezliczonymi procedurami, przez które przechodziła w ciągu roku. Było to jednak
nieprzyjemne i upokarzające przeżycie. Chcąc utrzymać macicę we właściwej
pozycji, musiała leżeć twarzą do dołu, z kolanami podciągniętymi do piersi i
siedzeniem wypiętym do góry. Chociaż narzucono na nią prześcieradło, czuła się
kompletnie obnażona. W pokoju przebywali doktor Wingate, jego laborantka Tara
MacLiesh i pani Hargrave. Nagle drzwi się otworzyły i weszła Linda Moore.
Dlatego właśnie, że inni mogli wchodzić i wychodzić, Marissa czuła się tak
nieswojo.
- Musi pani być odprężona, to ważne - powiedziała Linda, sadowiąc się u
wezgłowia.
Poklepała Marissę po ramieniu. - Proszę myśleć o rzeczach przyjemnych. Marissa
wiedziała, że terapeutka życzy jej dobrze, ale mówienie, by myślała o rzeczach
relaksujących, wydawało się absurdalne. Nie wyobrażała sobie, jakie to mogło
mieć znaczenie. Tym bardziej trudno było jej się odprężyć, gdyż wiedziała, że
Robert czeka na zewnątrz. Była zdziwiona, ale tym razem przyszedł z nią, mimo że
nadal sypiał w pokoju gościnnym.
- Wszystko gotowe - rzekł doktor Wingate, jak zwykle informując Marissę. -
Podobnie jak poprzednim razem, najpierw musimy zrobić dezynfekcję. Poczuła, że
odchylono prześcieradło. Teraz była naprawdę obnażona. Przymknęła oczy,
słuchając monotonnego głosu Lindy mówiącej o relaksie. Nie mogła jednak się
odprężyć. Zbyt wiele zależało od tego zabiegu, możliwe nawet, że przyszłość jej
małżeństwa.
Robert towarzyszył jej do kliniki, ale w czasie jazdy z Weston do Cambridge nie
odezwali się do siebie nawet słowem.
- Najpierw sterylny wziernik - usłyszała głos doktora Wingate’a. Kilka sekund
później poczuła instrument. - Teraz przepłuczę płynną pożywką - ciągnął lekarz.
We wnętrzu poczuła strumień płynu. Poczuła też rękę na ramieniu. Otwierając
oczy, zobaczyła piegowatą twarz Lindy kilka centymetrów od swojej. - Czy jest
pani odprężona? - spytała Linda. Marissa przytaknęła, lecz było to kłamstwem.
- Jesteśmy przygotowani do embrionów - rzekł doktor Wingate do Tary. Laborantka
poszła do laboratorium, a doktor zwrócił się do Marissy: - Może pani czuć słabe
skurcze przy przenoszeniu, ale proszę się nie niepokoić. Będzie tak jak
poprzednio. Marissa wolała, aby nie robił porównań: poprzednim razem zabieg się
nie udał. Słyszała, że Tara wróciła. W wyobraźni ujrzała teflonowy przyrząd
zwany „tomcat”.
- Zaczynamy - ciągnął doktor Wingate.
- Proszę się odprężyć - mówiła Linda.
Niech pani myśli o ślicznym, zdrowym dziecku - dodała pani Hargrave. Marissa poczuła dziwną
sensację, jakby ból, ale wrażenie nie było wystarczająco silne, aby nazwać je bólem.
- Musimy dostać się na odległość centymetra do dna macicy - wyjaśnił doktor
Wingate. - Teraz wstrzykuję.
- Proszę oddychać głęboko - powiedziała pani Hargrave. - I odprężyć się - dodała
Linda.
Pomimo żywionych nadziei Marissa nie czuła optymizmu.
- Doskonale - rzekł doktor. - Teraz wyjdę.
Marissa wstrzymała oddech, czując bardzo łagodny skurcz. - Proszę się nie ruszać, aż sprawdzimy,
czy wszystkie embriony zostały wypchnięte z przyrządu - powiedział doktor, po czym wyszedł
wraz z Tarą do laboratorium. - Czy dobrze się pani czuje? - spytała pani Hargrave. - Dobrze -
odrzekła Marissa, zażenowana jak zwykle, z ciągłą obawą, że ktoś może wejść do pokoju.
- No, już po wszystkim - rzekła Linda, klepiąc Marissę po ramieniu. - Pójdę już.
Po
drodze zamienię kilka słów z pani mężem.
Powodzenia, pomyślała Marissa. Nie sądziła, by Robert był w najlepszym nastroju
do
rozmowy.
Doktor Wingate wrócił, gdy Linda wychodziła.
- Wszystkie embriony zostały przeniesione - powiedział.
Marissa poczuła wycofywany wziernik. Doktor klepnął ją lekko po siedzeniu.
- Może się pani już położyć na brzuszku, ale nie przekręcać się. Tak jak
poprzednio:
proszę leżeć na brzuchu przez trzy godziny, następnie można przekręcić się na
plecy na
godzinę. Po tym może pani iść do domu.
Przykrył ją prześcieradłem.
Pani Hargrave zwolniła hamulec wózka i zaczęła go prowadzić. Tara przytrzymywała
otwarte drzwi do hallu. Marissa podziękowała doktorowi Wingate’ owi. - Wszystko
będzie dobrze, moja droga - rzekł, a jego australijski akcent stał się nagle
silniejszy niż zwykle. - Trzymamy za panią kciuki. Gdy przekroczyli próg
poczekalni, Marissa usłyszała panią Hargrave wymawiającą imię Roberta. Rozmowa z
Lindą musiała być krótka, jako że nie było jej już tam. Robert dołączył do
nich, gdy pani Hargrave prowadziła wózek przez oszklony korytarz do części
szpitalnej.
- Słyszałem, że wszystko poszło gładko - powiedział.
- Jesteśmy optymistami - odparła. - Jajeczka były bardzo dobre i embriony też.
Marissa się nie odzywała. Czuła, że Robert nie był zadowolony. Niewątpliwie
Linda zirytowała go.
Pokój, w którym umieszczono Marissę na cztery godziny, był bardzo przytulny. W oknach
wychodzących na Charles River wisiały żółte zasłony, a ściany pomalowane były na spokojny
zielony kolor.
Niezwłocznie przeniesiono Marissę z wózka na łóżko. Zgodnie z zaleceniami leżała
spokojnie na brzuchu, z głową zwróconą w bok. Robert usiadł naprzeciw niej na
winylowym
krześle.
- Czy czujesz się dobrze? - zapytał.
- Na tyle, na ile można oczekiwać - odrzekła wymijająco.
- Czy wszystko będzie w porządku? - spytał.
Marissa wyczuwała, że Robert niecierpliwi się i chce wyjść. - Wszystko, co mam
do roboty, to leżeć tutaj - powiedziała. - Jeśli masz coś do załatwienia, idź.
Ja sobie poradzę.
- Na pewno? - Robert wstał. - Jeśli nie jestem ci potrzebny, chciałbym załatwić
kilka spraw.
Marissa czuła, że był wdzięczny za zwolnienie go. Zanim wyszedł, zdawkowo
pocałował ją w policzek.
Przy swoim samopoczuciu początkowo wolała nawet być sama. Gdy czas mijał bardzo
wolno, zaczęła się jednak czuć osamotniona, nawet opuszczona. Wyczekiwała
kolejnych wizyt kogoś z personelu kliniki, wpadającego z rzadka, aby sprawdzić,
co się z nią dzieje.
Po czterech godzinach pani Hargrave przyszła pomóc jej się ubrać. W pierwszej
chwili Marissa ociągała się ze wstawaniem w obawie, by nie zepsuć kuracji, mimo
że wyznaczony czas już minął. Pielęgniarka musiała ją do tego zachęcać. Przed
opuszczeniem kliniki pani Hargrave doradziła, by przez kilka dni nie przemęczała
się, jak również unikała seksu.
Z tym nie ma problemu, pomyślała z żalem, szczególnie jeśli Robert będzie nadal
sypiał w pokoju gościnnym. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio uprawiali seks.
Zamówiła taksówkę. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było dzwonienie do Roberta,
by po nią przyjechał.
Spędziła resztę dnia odpoczywając. O siódmej oglądała dziennik telewizyjny,
nasłuchując odgłosów samochodu Roberta na podjeździe. O ósmej zaczęła
niespokojnie spoglądać na telefon. O ósmej trzydzieści nie wytrzymała i
zadzwoniła do jego biura.
Trzymała słuchawkę przez dwadzieścia pięć dzwonków, mając nadzieję, że Robert
tam jest i w końcu usłyszy, nawet jeśli telefon nie dzwoni w jego pokoju. Nikt
jednak nie odebrał.
Odkładając słuchawkę, Marissa popatrzyła na zegar, zastanawiając się, gdzie
Robert może być. Próbowała sobie wmawiać, że on już prawdopodobnie jedzie do
domu. Przyrzekła sobie, że nie będzie płakać. Obawiała się, że może to
zaszkodzić embrionom. Gdy jednak tak siedziała w ciemności wieczoru czekając na
Roberta, ogarnęło ją poczucie samotności i, pomimo starań, łzy zaczęły spływać
po policzkach. Nawet jeśli już była w ciąży, nie miała pewności, czy to
wystarczy dla ocalenia jej małżeństwa. W narastającej rozpaczy zastanawiała się,
co może jeszcze czekać ją w życiu. Marissa wyjechała ze Storrow Drive na Revere
Street u podnóża Beacon Hill. Jak zwykle była niespokojna. Od przeniesienia
embrionów minął już prawie tydzień i trudno było jej myśleć o czymś innym niż o
tym, czy jest w ciąży, czy nie. Za kilka dni miała wyznaczoną wizytę w klinice w
celu pobrania krwi i zbadania, czy zabieg był skuteczny. Czekając na zmianę
świateł, Marissa patrzyła w kierunku miejsca, którego adres zapisała w czasie
rozmowy z Susan Walker - o stowarzyszeniu „Resolve”. Miała skręcić w prawo przy
Charles, później w lewo na wzgórze Vernon i znów na prawo przy Walnut.
Zalecano, by zaparkowała samochód w jakimkolwiek wolnym miejscu na Beacon Hill.
Gdy zapaliło się zielone światło, Marissa skręciła w prawo. Zanim jednak
dojechała na wzgórze Vernon, znalazła wolne miejsce.
Dom Susan Walker okazał się ładnym, małym miejskim domkiem w stylu georgiańskim,
położonym wśród wielu innych na malowniczej Acorn Street. Drzwi otworzyła
wyjątkowo przystojna ciemnowłosa kobieta w wieku lat trzydziestu kilku,
nadzwyczaj elegancko ubrana w jedwabny strój, przy którym Marissa w wełnianych
spodniach i swetrze poczuła się naga.
- Jestem Susan Walker - powiedziała kobieta, wyciągając rękę i potrząsając mocno
ręką Marissy. Marissa przedstawiła się.
- Tak się cieszymy, że pani przyszła - rzekła Susan, zapraszając Marissę gestem
do salonu.
Wewnątrz kręciło się około trzydziestu osób zajętych rozmową. Sprawiało to
wrażenie normalnego koktajl party z niewielką, lecz widoczną, przewagą kobiet.
Susan jako pani domu oprowadziła Marissę i przedstawiła gościom. Za chwilę znów
zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i Susan musiała ją zostawić. Marissa ze
zdziwieniem i ulgą stwierdziła, że natychmiast poczuła się swobodnie. Wydawało
się jej, że może się czuć nie na miejscu, ale jej obawy nie spełniły się.
Wszystkie kobiety były miłe i przyjacielskie.
- Czym się pani zajmuje? - spytała Sonia Breverton. Susan zdążyła je sobie
przedstawić, zanim odeszła, usłyszawszy dzwonek u drzwi. Sonia już powiedziała
Marissie, że jest maklerem giełdowym zatrudnionym w Paine Webber. - Jestem
pediatrą - rzekła Marissa.
- Następny lekarz - zauważyła Sonia. - To pocieszające, że wy, lekarze,
cierpicie z nami. Mamy jeszcze jedną lekarkę, okulistkę Wendy Wilson. - Wendy
Wilson! - wykrzyknęła Marissa, przeszukując salon wzrokiem. Ożywiła się. Czy to
może być ta sama, z którą studiowała medycynę w Kolumbii? Zatrzymała wzrok na
krótkowłosej, niewiele od niej wyższej blondynce po drugiej stronie pokoju.
Marissa przeprosiła Sonię i klucząc między ludźmi zaczęła iść w stronę swojej
starej przyjaciółki. Gdy podeszła bliżej, nie miała wątpliwości. Figlarne rysy
twarzy kobiety wykluczały pomyłkę.
- Wendy! - zawołała, przerywając tamtej w pół słowa. Wendy spojrzała na nią. -
Marissa! - ucieszyła się, ściskając ją. Następnie przedstawiła Marissę swej
rozmówczyni, wyjaśniając, że jest ona jej dawną koleżanką z medycyny i że nie
widziały się od tamtego czasu.
Po wymianie kilku uprzejmości dotychczasowa rozmówczyni Wendy zostawiła je same,
uważając, że mają sobie wiele do powiedzenia. - Kiedy przyjechałaś do Bostonu?
- spytała Marissa. - Jestem tu już ponad dwa lata. Skończyłam praktykę w UCLA,
pracowałam przez kilka lat w szpitalu, a następnie pojechałam na wschód wraz z
mężem, który podjął pracę chirurga w Harvardzie. Pracuję w lecznicy
okulistyczno-laryngologicznej. A co z tobą? Gdy wróciłam, pytałam o ciebie.
Powiedziano mi, że przeniosłaś się do Atlanty. - To był dwuletni staż
obowiązkowy w CDC - wyjaśniła Marissa. - Wróciłam prawie trzy lata temu.
Krótko opowiedziała Wendy o swym małżeństwie, pracy, mieszkaniu.
- Weston! - zaśmiała się Wendy. - Jesteśmy sąsiadkami. My mieszkamy w Wellesley.
Hej, ty nie masz tu dzisiaj przemówienia, prawda?
- Raczej nie - odrzekła Marissa. - A ty?
- Ja też nie - odpowiedziała Wendy. - Od dwóch lat próbujemy z mężem mieć dziecko.
To jest nieszczęście.
- To samo ze mną - przyznała Marissa. - Nie mogę w to uwierzyć. Pomyśl! Trzeba
było nie móc mieć dzieci, aby ciebie spotkać. A ja się obawiałam, że natknę się
na kogoś znajomego.
- To twoja pierwsza wizyta w „Resolve”? - spytała Wendy. - Byłam tu już chyba
pięciokrotnie, ale nigdy nie słyszałam twego nazwiska. - Pierwsza - przyznała
Marissa. - Zawsze byłam niechętna tego rodzaju spotkaniom, ale ostatnio
psycholog mi to zalecił.
- Lubię te zebrania - powiedziała Wendy. - Mam problem z przyprowadzeniem tu
mego twardogłowego męża. Wiesz, jacy są chirurdzy. Oni nigdy nie przyznają, że
ktoś może mieć coś do zaoferowania w postaci rady czy doświadczenia. - Jak się
nazywa? - spytała Marissa.
- Gustaw Anderson - odrzekła Wendy. - On jest taki jak brzmienie jego nazwiska:
jeden z tych jasnowłosych Szwedów z Minnesoty.
- Ja także nie mogę skłonić mego męża Roberta, by zbliżył się do czegokolwiek
związanego z terapią. Nie jest chirurgiem, ale jest równie twardogłowy. - A
może powinni porozmawiać ze sobą? - zasugerowała Wendy. - Nie wiem - odrzekła
Marissa. - Robert nie lubi być manipulowany. Psycholog próbował rozmawiać z nim
po ostatnim przeniesieniu jajeczek, ale to tylko pogorszyło sprawę.
- Uwaga! Przepraszam! - zawołała Susan Walker, przekrzykując ogólny hałas. -
Niech każdy zajmie miejsce, zaczynamy!
Wendy i Marissa usiadły na pobliskiej kanapie. Marissa miała jeszcze mnóstwo
pytań do Wendy, lecz musiała wykazać cierpliwość. W czasie studiów były bliskimi
przyjaciółkami. Później straciły się z oczu głównie z powodów geograficznych,
ale też i zawodowej kariery. Po długim okresie wymuszonego braku kontaktu,
Marissa z radością odnalazła swą dawną przyjaciółkę, której zawsze ufała. Jej
cierpliwość została nagrodzona i wkrótce Marissa uległa nastrojowi spotkania.
Wiele kobiet wstawało i zwracając się do obecnych, opowiadało własne historie.
Było to dla niej ważne przeżycie. Słysząc kolejne historie, Marissa
identyfikowała się z nimi. Gdy jedna z kobiet przyznała, że zwymyślała
sklepikarkę, uważając, że zaniedbuje ona swoje dzieci, Marissa pokiwała głową,
wspominając nastoletnią matkę z jej zaniedbanym dzieckiem.
Nawet jeden z mężów wstał i przemawiał. Marissie zrobiło się szczególnie
przykro, że nie potrafiła namówić Roberta do przyjścia.
Mężczyzna mówił o stresie z męskiego punktu widzenia, pozwalając jej lepiej
zrozumieć to, co Robert próbował jej powiedzieć o swej reakcji na „wykonawstwo”.
Jedna z kobiet, prawniczka, mówiła o potrzebie prawnego dochodzenia swych racji
przez pary, które przeszły nieudaną kurację niepłodności. Po elokwentnym opisie
kłopotów takich par dodała cicho:
- Jeśli istniałyby prawne podstawy dochodzenia swych racji, możliwe, że moja przyjaciółka Rebeka
Ziegler przyszłaby na dzisiejsze spotkanie.
Gdy usiadła, zebrani uczcili pamięć zmarłej chwilą ciszy. Najwyraźniej
wspomnienie
Rebeki wywarło wrażenie na słuchaczach. Gdy wstał następny mówca, Marissa
zwróciła się
do Wendy:
- Czy Rebeka Ziegler często tu przychodziła?
- Tak. Biedaczka! - westchnęła Wendy. - Nawet z nią rozmawiałam na ostatnim
spotkaniu. To, że się zabiła, było wielkim wstrząsem. - Czy bywała bardzo
przygnębiona?- spytała Marissa. Wendy potrząsnęła głową.
- Nigdy nie zauważyłam.
- Widziałam ją w dniu śmierci - rzekła Marissa. - Uderzyła mojego męża. Wendy
popatrzyła na Marissę ze zdziwieniem.
- To było w Klinice Kobiecej. Straciła panowanie nad sobą - wyjaśniła Marissa. -
Robert próbował ją uspokoić. Dziwne, że wtedy też nie sprawiała wrażenia
przygnębionej.
Była wściekła, nie przygnębiona. Czy w ogóle była spokojna?
- Zawsze wydawała się spokojna - odpowiedziała Wendy.
- Dziwne - rzekła Marissa.
- Przerwa na kawę! - oznajmiła Susan Walker, gdy ostatni mówca skończył. - A później
posłuchamy naszego gościa, który zaszczycił nas dzisiaj, doktor Alicja Mortland z Kolumbijskiego
Centrum Medycznego w Nowym Jorku. Będzie ona mówić o nowych aspektach przeniesień
wewnątrzjajowodowych gamet GIFT. Marissa spojrzała na Wendy.
- Interesuje cię ten wykład?
- Absolutnie nie. Mam zablokowane jajowody i GIFT nic mi nie pomoże.
- No, tak. Ja mam ten sam problem.
- Coś takiego - Wendy zaśmiała się z niedowierzaniem. - Może jesteśmy
bliźniaczkami? Chodźmy na wagary, jak w szkole. Możemy prześliznąć się do tego
barku na
dole i tam się ukryć.
- Nie urazimy gospodyni? - spytała Marissa.
- Nie Susan! - zapewniła Wendy. - Ona zrozumie.
Dziesięć minut później przyjaciółki siedziały na pokrytych winylem krzesełkach
naprzeciw siebie przy ozdobnym oknie wychodzącym na ruchliwą Beacon Street, z
ciemnym,
widocznym w dali Boston Garden. W światłach latami widać było trawę, która
zaczynała się
zielenić, pierwszy znak wiosny.
Śmiejąc się, zamówiły wodę mineralną.
- Bez alkoholu! Niech źródła nadziei biją wiecznie! - rzekła Wendy. - Miałam
czwarte przeniesienie embrionów mniej więcej tydzień temu - oznajmiła Marissa.
- Następna zbieżność - zauważyła Wendy. - Ja też, tylko że drugie. Gdzie to
robisz?
- W Klinice Kobiecej w Cambridge - odpowiedziała Marissa.
- Niemożliwe - rzekła Wendy. - Ja też! Doktor Wingate? - Naturalnie! -
wykrzyknęła Marissa. - Moim ginekologiem jest doktor Carpanter, ale muszę
chodzić do doktora Wingate’a na zabiegi in vitro. - Mnie leczy Megan Carter -
powiedziała Wendy. - Zawsze wolałam ginekologów kobiety. Ale muszę chodzić do
doktora Wingate’a, gdyż on przeprowadza zabiegi in vitro.
- Zadziwiające, że nie spotkałyśmy się nigdy - zauważyła Marissa. - Ale wracając
do kliniki, oni są bardzo dyskretni. To właśnie było pierwszym powodem, dla
którego zaczęłam się tam leczyć.
- Ja też - rzekła Wendy. - Mogłam pójść do kogoś w szpitalu ogólnym, ale nie
czułabym się dobrze.
- Czy było dla ciebie wstrząsem, gdy dowiedziałaś się, że masz zablokowane
jajowody? - spytała Marissa.
- Kompletnie. Nigdy tego nie oczekiwałam. Co za ironia, biorąc pod uwagę
wszystkie środki ostrożności, które podejmowałam w college’u i na medycynie.
Teraz już nie pamiętam, co to znaczy nie chcieć dziecka.
- Odczuwam to samo - odrzekła Marissa. - Byłam jeszcze bardziej zaskoczona, gdy
dowiedziałam się, że to z powodu gruźliczego zapalenia jajowodów. Zaskoczona
Wendy opuściła szklankę na stół.
- Te zbieżności prześladują nas jak duchy. Miałam taką samą diagnozę: reakcja
ziarninowa związana z gruźlicą. Nawet próba tuberkulinowa była dodatnia. Prawie
przez minutę patrzyły na siebie w milczeniu. Było zbyt dużo zbieżności, aby
uznać je za przypadkowe. Mając doświadczenie epidemiologiczne, Marissa zaczęła
coś podejrzewać. Analogie ich przypadków były zaskakujące, a jedynym miejscem,
gdzie ich drogi się przecinały, była szkoła medyczna.
- Czy myślisz o tym samym co ja? - spytała Wendy. - Chyba tak - potwierdziła
Marissa. - Myślę o tych miesiącach rotacyjnych praktyk spędzonych w Bellevue.
Pamiętasz te przypadki gruźlicy, które tam widziałyśmy, szczególnie te odporne
na leki? Pamiętasz, uważano, że gruźlica powraca? - Tak, oczywiście.
- Szczęśliwie, moje prześwietlenie klatki piersiowej jest zupełnie w porządku.
- Moje też - odpowiedziała Wendy.
- Ciekawe, czy nasze przypadki są odosobnione, czy jest takich więcej. Zapalenie gruźlicze należy
do rzadkości, szczególnie wśród tak zdrowego narodu jak amerykański. - Marissa potrząsnęła
głową. - Nie, to nie ma sensu. - A może zapytać na spotkaniu „Resolve”, czy jest jeszcze ktoś z
taką diagnozą?
-
zasugerowała Wendy.
- Myślisz? Szansę są tak małe, prawie żadne.
- Mówię poważnie - rzekła Wendy. - Chodź, to jest blisko i będziemy miały uległe
audytorium.
Gdy szły z powrotem do Acorn Street, Marissa poruszyła temat swojej sytuacji
małżeńskiej. Było jej trudno mówić, ale czuła potrzebę zwierzeń. Opowiedziała
Wendy o problemach z Robertem.
- Zaczął sypiać w pokoju gościnnym - wyznała. - I odmawia poddania się terapii.
Mówi, że nie potrzebuje, by mu ktoś mówił, dlaczego jest nieszczęśliwy. - Wiele z nas, kobiet
niepłodnych, ma problemy małżeńskie stwierdziła Wendy. - Szczególnie związane ze sztucznym
zapłodnieniem, a o takich właśnie mówisz. Oczywiście, każdy radzi sobie inaczej. Mój mąż
Gustaw przeniósł całkowicie tę niewielką uwagę, którą mnie poświęcał, na swoją pracę
zawodową. Zawsze jest teraz w szpitalu.
Praktycznie nigdy
go nie widuję.
- Robert też to robi - powiedziała Marissa. - Jeśli któryś z embrionów nie przyjmie się, czarno
widzę szansę przetrwania naszego małżeństwa. - Wracacie! - ucieszyła się Susan, otwierając im
drzwi. - Akurat na deser. Wendy wyjaśniła, co zamierzają zrobić. Susan zabrała im płaszcze i
poprowadziła do salonu, gdzie goście, dyskutując w małych grupach, jedli ciasto w czekoladzie.
- Czy mogę po raz ostatni prosić wszystkich o uwagą? - zawołała Susan i wyjaśniła, że Wendy
ma do zebranych kilka pytań.
Zajmując miejsce pośrodku pokoju, Wendy przedstawiła się, na wszelki wypadek
informując, że jest lekarzem. Następnie spytała, która z obecnych pań ma
zablokowane
jajowody.
Trzy kobiety podniosły ręce.
- Czy mówiono którejś z was, że wasze jajowody zostały zablokowane przez
infekcję gruźliczą lub coś, co pod mikroskopem wyglądało jak gruźlica? -
zapytała Wendy. Kobiety rozłożyły ręce i uniosły brwi. Nie były pewne. - Czy
którejś z was podawano lek zwany izoniazyd lub INH? - spytała Marissa. - Lek ten
mógł być zalecany do zażywania przez szereg miesięcy. Dwie panie podniosły
ręce. Obie powiedziały, że po laparoskopii posłano je do internistów i
wspominano o możliwości podawania im tego leku przez długi czas. W obu
przypadkach jednak lek nie był zastosowany. Pacjentki miały się tylko co trzy
miesiące zgłaszać na badanie.
Marissa zapisała ich nazwiska i numery telefonów. Marcia Lyons i Catherine Zolk.
Obiecały zapytać lekarzy domowych, czy lek nazywał się izoniazyd.
Zaskoczona Marissa odwołała Wendy na stronę.
- Niewiarygodne! Wygląda na to, że mamy cztery przypadki. Lecz jeśli te dwie kobiety miały
gruźlicę, to nasze praktyki w Bellevue możemy wykluczyć. - Cztery przypadki nie tworzą serii -
ostrzegła Wendy. - Ale jest to mocno podejrzane - rzekła Marissa. - Cztery przypadki rzadkiej
choroby w jednym miejscu. Poza tym wygląda na to, że żadna z nas nie ma innych objawów
infekcji.
Sądzę, że jesteśmy na tropie czegoś podejrzanego. Zamierzam tę sprawę zbadać.
- Zróbmy to razem - zaproponowała Wendy.
- Doskonale - przystała Marissa. - Po pierwsze, skorzystajmy z moich kontaktów w Centrum
Epidemiologii. Możemy zacząć już dziś wieczorem. Gdzie masz samochód? - Zostawiłam przy
Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej - odpowiedziała Wendy.
- Mój jest bliżej. Podwiozę cię do twojego i pojedziesz za mną. Masz ochotę?
- Przyjmuję - odrzekła Wendy.
Już po pożegnaniu z gospodynią Marissa wpadła na nowy pomysł. Spytała Susan, czy znała
przyczynę niepłodności Rebeki Ziegler.
- Wydaje mi się, że to były niedrożne jajowody - odpowiedziała Susan po chwili
namysłu. - Nie mam pewności, ale chyba to było przyczyną. - Czy przypadkiem ma
pani jej numer telefonu?
- Sądzę, że tak - odparła Susan.
- Może mi pani ten numer podać? - poprosiła Marissa.
Susan znalazła w swoim pokoju numer i podała go Marissie,
- Chyba nie zamierzasz dzwonić do męża Rebeki’? - spytała Wendy, gdy wyszły na ulicę. - Pewnie
biedak jest w szoku.
- Zadzwonię, jeśli zdobędę się na odwagę - odrzekła Marissa. - Poza tym słyszałam, że byli w
separacji.
- Co za różnica? - rzekła Wendy. - A jeśli już, sądzę, że to pogarsza sprawę.
Może się
czuć winny.
Marissa przytaknęła.
W czasie drogi powrotnej jej podniecenie rosło. Cztery przypadki gruźliczego
zapalenia jajowodów mogły zmieniać klasyfikację jej przypadku jako anomalii.
Mogły nawet sugerować trend o pewnym znaczeniu dla publicznego zdrowia. Marissa
wjechała prosto do garażu, a potem wyszła na zewnątrz spotkać Wendy, która
zaparkowała swój samochód na podjeździe. Następnie weszły do domu frontowym
wejściem.
- Ładny dom - powiedziała Wendy, idąc korytarzem za Marissa do jej pokoju. -
Tak uważasz? - spytała Marissa bez entuzjazmu. - Zanim pobraliśmy się, to był
dom Roberta. Prawdę mówiąc, nigdy go nie lubiłam.
Otworzyła spis telefonów, szukając domowego numeru Cyryla Dubczeka. - Zadzwonię
do szefa jednego z wydziałów Centrum Epidemiologii - wyjaśniła Marissa. -
Byliśmy przez jakiś czas razem w czasie mojego ostatniego roku w Centrum.
Bardzo przystojny mężczyzna.
Znalazła numer i przycisnęła otwarty spis otwieraczem do listów.
- Nie wyszło? - spytała Wendy. Marissa potrząsnęła głową. - To był burzliwy związek od samego
początku. O ironio, przyczyną niezgody były dzieci. On miał ich kilkoro, zanim zmarła jego żona.
Nie chciał następnych. Oczywiście, było to przed tym, zanim dowiedziałam się o moich
jajowodach. Wystukała numer i czekała na połączenie.
- To długa historia - ciągnęła. - Sprzeczaliśmy się w czasie moich pierwszych
miesięcy w Centrum. Później zaczął się romans. A potem staliśmy się parą dobrych
przyjaciół. Koleje losu nie dają się przewidzieć. Wendy zaczęła coś mówić, lecz
Marissa uciszyła ją, podnosząc rękę i dając sygnał, że Cyryl odpowiedział.
Pierwsza część rozmowy była przyjacielską pogawędką. Później Marissa poruszyła
główny temat.
- Cyryl - rzekła. - Jestem tutaj z moją przyjaciółką lekarką i przełączę cię na
głośnik. - Nacisnęła odpowiedni przełącznik. - Czy słyszysz mnie? Głos Cyryla
wypełnił pokój. Marissa przeszła do rzeczy. - Czy słyszałeś ostatnio w Centrum
o wzroście liczby przypadków gruźliczego zapalenia jajowodów?
- Nic takiego, abym mógł sobie w tej chwili przypomnieć - odrzekł Cyryl. -
Dlaczego pytasz?
- Mam powody, by sądzić, że odnotowaliśmy cztery takie przypadki tutaj, w
Bostonie.
Wszystkie u stosunkowo młodych kobiet i bez widocznych ognisk infekcji w innych miejscach.
Przede wszystkim nic w płucach.
- Co rozumiesz przez „stosunkowo młode kobiety?” - spytał Cyryl.
- Przed i po trzydziestce - odpowiedziała.
- To raczej za stare na pacjentki pediatry - stwierdził Cyryl. W jaki sposób
zetknęłaś
się z tymi przypadkami?
Marissa się uśmiechnęła.
- Powinnam była wiedzieć, że z tobą te sztuczki nie wyjdą, Cyryl - powiedziała.
-
Znaczącym faktem jest, że ja jestem jedną z tych osób. Od ponad roku poddaję się
kuracji sztucznego zapłodnienia. Dzisiaj odkryłam trzy kolejne kobiety dotknięte
tym samym rzadkim schorzeniem.
- Przykro mi, że masz takie kłopoty - rzekł Cyryl - ale w potocznych plotkach w
Centrum nie słyszałem niczego o tym schorzeniu. Mogę zapytać bakteriologów.
Jeśli cokolwiek takiego miało miejsce, z pewnością będą wiedzieć. Zadzwonię do
ciebie, jak się czegoś dowiem.
Pożegnali się i Marissa odłożyła słuchawkę. Po krótkim milczeniu spytała Wendy,
co myśli o zadzwonieniu pod numer Rebeki Ziegler. Wendy spojrzała na zegarek. -
Widzę, że twój zapał nie słabnie, ale jest już po dziesiątej. - Myślę, że warto
zaryzykować - z determinacją stwierdziła Marissa i zaczęła wybierać numer.
Sygnał zabrzmiał wielokrotnie, aż w końcu ktoś podniósł słuchawkę. W głębi było
słychać głośną muzykę. Wszystko wskazywało na party. Marissa spytała, czy to
numer państwa Ziegler.
- Chwileczkę - odpowiedział głos w słuchawce. Następnie usłyszały okrzyk: - o ton ciszej, na
chwilę! - I mężczyzna powrócił do telefonu. - Czy pan jest mężem Rebeki Ziegler? - spytała
Marissa.
- Byłem - odrzekł mężczyzna. - Kto mówi?
- Doktor Blumenthal - odpowiedziała. - Mam nadzieję, że nie trudzę pana o
niewłaściwej porze. Otrzymałam pański numer z „Resolve” - stowarzyszenia
niepłodnych
par. Pan zna tę organizację?
- Tak. Co się stało?
- Jeśli odpowiedź nie stanowi dla pana problemu, chciałabym zapytać o Rebekę. -
Czy to ma być któryś z tych wariackich żartów? - spytał mężczyzna. W głębi domu
dał się słyszeć wybuch śmiechu.
- Nie - mówiła szybko Marissa. Zapewniam pana, że nie. Interesuje mnie tylko,
czy problem Rebeki miał coś wspólnego z jajowodami. To są przewody
transportujące jajeczka do macicy.
- Wiem, co to są jajowody - odpowiedział. - Chwileczkę. - Następnie zwracając
się do swych gości, wrzasnął: Dajcie spokój, moi drodzy, zamknijcie się, nic nie
słyszę! - Wracając do telefonu, przeprosił za hałas: - Moi przyjaciele -
wyjaśnił - zachowują się jak hołota.
- A co do Rebeki? - przypomniała Marissa, przewracając oczami do Wendy.
- Tak - odpowiedział. - Miała niedrożne jajowody.
- Czy wie pan, jak do tego doszło?
- Wiem tylko, że były niedrożne, a o resztę musi pani zapytać jej lekarza. - W tym momencie dał
się słyszeć łoskot i odgłos tłuczonego szkła. - O, Jezus! - wykrzyknął mężczyzna. - Muszę tam iść -
i w słuchawce zaległa cisza. Marissa się rozłączyła.
Przez chwilę patrzyły na siebie, po czym Wendy się odezwała:
- I tak wiele, jak na wdowca w żałobie.
- Przynajmniej nie musimy czuć się winne że tak późno zadzwoniłyśmy - rzekła
Marissa. - A więc ona miała niedrożne jajowody. Sądzę, że warto poszukać
przyczyny. Jeśli
przypadkiem jej jajowody były zablokowane w ten sam sposób co nasze, to może to
nadać
inny obrót całej sprawie.
Wendy przytaknęła.
- Zaczekaj moment! - wykrzyknęła Marissa.
- Co się stało? - spytała Wendy.
- Zapomniałyśmy spytać pozostałych dwóch kobiet, gdzie się leczą. O Rebece
wiedziałam, że w Klinice Kobiecej.
- Masz przecież ich telefony - zauważyła Wendy. - Zadzwoń do nich. Marissa
szybko wystukała numery. Obie były w domu i udzieliły tej samej odpowiedzi:
Klinika Kobieca.
- To zaczyna być interesujące - powiedziała Wendy. - Za słabo powiedziane -
stwierdziła Marissa. - Uważam, że powinnyśmy złożyć wizytę w klinice. Im
szybciej, tym lepiej. Na przykład jutro rano. Pojedziesz ze mną?
- Nie przepuszczę tej okazji za skarby świata - zapewniła Wendy. - Halo! -
odezwał się głos. Zwróciły oczy w stronę drzwi. Stał tam Robert, ubrany w sweter
wycięty pod szyją w serek, brązowe proste chińskie spodnie i pantofle domowe
włożone na nogi bez skarpetek. Na nosie miał okulary do czytania. Marissa
wstała z fotela i przedstawiła przyjaciółkę, wyjaśniając, że spotkały się na
zebraniu „Resolve”. Powiedziała, że Wendy również poddaje się zabiegom
sztucznego zapłodnienia u doktora Wingate’a. Robert i Wendy uścisnęli sobie
ręce. - Szedłem właśnie do kuchni zrobić sobie herbatę - rzekł Robert. - Czy
zrobić również dla was?
- Z przyjemnością się napiję - odpowiedziała Wendy. Robert odwrócił się i
zniknął w kuchni..
- Oho! - rzekła Wendy. - A ja myślałam, że Gustaw jest przystojny... Marissa
skinęła głową.
- Naprawdę go kocham - przyznała. - Ale ostatnio mamy bardzo burzliwy okres. -
Wzruszyła ramionami. - Przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę. Zanim weszły do
kuchni, Robert zdążył już nastawić czajnik i postawić na stole trzy filiżanki
oraz kilka pudełek różnych herbat.
- Jak tam było na zebraniu? - spytał, wyjmując cukier i miód. Marissa
opowiedziała o spotkaniu, podkreślając, że było bardzo miłe i wielu mężów brało
w nim udział.
- Czy był tam też pani mąż? - Zapytał Robert Wendy. - Miał dyżur w szpitalu i nie mógł przyjść -
odpowiedziała wymijająco, nie wyjaśniając już, że Gustaw nie przyszedłby, nawet gdyby miał
czas. Ale Robert był dociekliwy.
- A czy był na którymś z poprzednich spotkań? - spytał. W tej właśnie chwili
czajnik
zaczął gwizdać. Robert poszedł robić herbatę.
Marissa wyręczyła Wendy.
- Nie mógł być na żadnym ze spotkań.
- Rozumiem - rzekł, nalewając wrzątek do filiżanek. Na jego twarzy pojawił się
jeden z tych półuśmiechów, które drażniły Marissę.
- Jestem pewna, że traktowałbyś to inaczej, gdybyś nie był taki uparty i poszedł
na jedno spotkanie.
- Może powinienem porozmawiać z mężem Wendy - rzekł Robert. - Wygląda mi na
bratnią duszę. - Odstawił czajnik na kuchenkę.
- Doskonały pomysł - zgodziła się Wendy.
- Wszystko, co mogę powiedzieć, to że dzisiejsze spotkanie było dla mnie wyjątkowo owocne -
rzekła Marissa. - Nie tylko spotkałam Wendy, ale stwierdziłyśmy, że cztery z nas mają taką
samą dziwną diagnozę.
- Czy mówisz o tych sprawach gruźliczych? - spytał Robert. - Właśnie -
potwierdziła
Wendy. - Jestem jedną z czwórki.
- Poważnie?
Tracąc w pośpiechu oddech, Marissa zaczęła wyjaśniać, na czym polega znaczenie
odkrycia.
- To jest tak nieoczekiwane, że musimy zbadać sprawę. Jutro pójdziemy do
kliniki, aby wszcząć oficjalne dochodzenie.
- Co rozumiesz przez „oficjalne dochodzenie”? - zaciekawił się Robert. - Chcemy
wiedzieć, jak wiele zaobserwowano takich przypadków jak nasze. Chcemy sprawdzić,
czy Rebeka Ziegler cierpiała na to samo. Już wiemy, że miała zablokowane
jajowody.
- Klinika Kobieca nie udzieli wam tego rodzaju informacji. - Dlaczego nie? To
może być ważne - powiedziała Marissa. Może mieć poważne konsekwencje dla zdrowia
społeczeństwa. Możemy być na tropie czegoś... czegoś na kształt wstrząsu
septycznego.
Robert popatrzył na żonę, następnie na Wendy. Zauważył, że ich zapał nie
słabnie, przypomniał sobie ostatni wybuch Marissy w restauracji. Niewątpliwie
Wendy była faszerowana tymi samymi hormonami.
- Sądzę, dziewczyny, że powinnyście się uspokoić - powiedział. - Nawet jeśli
zgłębicie tę sprawę, to i tak nie cofnie to waszych dolegliwości. Bardzo wątpię,
czy dowiecie się czegoś w klinice. Byłoby wysoce nieetyczne, a nawet nielegalne
z ich strony, gdyby ujawnili informacje na temat pacjentów bez ich zgody. Ale
Marissa nie chciała o tym słyszeć.
- Sprawa gruźlicy niepokoiła mnie od początku. Chcę dotrzeć do przyczyny.
Wysiłek nie ma znaczenia. Rozmawiałam z Cyrylem Dubczekiem i on może poprzeć
nasze działanie autorytetem Centrum Epidemiologii.
Robert potrząsnął głową. Najwyraźniej pomysłu nie pochwalał. - No cóż - rzekł
sucho. - Pozostawiam was, dwójkę detektywów, sam na sam ze spiskiem.
Po wygłoszeniu tej kwestii wziął filiżankę i wyszedł. Gdy jego kroki ucichły,
kłopotliwą ciszę przerwała Wendy.
- On ma rację. Możemy mieć problem z dostaniem się do kartoteki medycznej. -
Musimy spróbować. Może jako lekarki mamy szansę. Wiesz, fachowe podejście do
sprawy. Jeśli to nie pomoże, spróbujemy czegoś innego. Zgadzasz się ze mną,
prawda?
- Absolutnie - odrzekła Wendy. - Jesteśmy wspólniczkami. Marissa się
uśmiechnęła.
Nie mogła doczekać się ranka.
ROZDZIAŁ 6
22 marca 1990, godz. 9.30
Walcząc na wietrze z parasolkami, Marissa i Wendy weszły na dziedziniec Kliniki
Kobiecej.
Gdy wchodziły przez główne wejście, strząsnęły wodę z płaszczy. Zmoczone
deszczem włosy oblepiały im czoła.
- Czy wiesz, gdzie jest archiwum wyników badań? - Marissa spytała Wendy.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odrzekła Wendy. - Zapytam. Gdy Marissa walczyła z
parasolką, którą wiatr wywinął na lewą stronę, Wendy poszła do informacji. Po chwili skinęła
na przyjaciółkę, by szła za nią w kierunku wind.
- Szóste piętro - powiedziała, gdy Marissa ją dogoniła.
- Mogłam się tego domyślić - rzekła Marissa. - Z tego piętra skoczyła Rebeka
Ziegler
po przeczytaniu swoich wyników.
- Ciekawi cię, co mogła tam przeczytać?
Marissa skinęła głową.
Na szóstym piętrze łatwo było znaleźć archiwum. Stuk maszyn do pisania dał się
słyszeć już przy windzie. Marissa z ulgą stwierdziła, że archiwum jest po
przeciwnej stronie niż gabinet Lindy Moore. W tej chwili wolała nie natknąć się
na nikogo znajomego.
Ten pokój bez wątpienia mieścił archiwum. Wypełniony był szafami biurowymi.
Trzy maszynistki ze słuchawkami na uszach pisały na maszynach dyktowany tekst.
Kobieta zajmująca biurko po prawej stronie wejścia, przywitała Marissę i Wendy.
- Czym mogę służyć? - spytała.
Mogła mieć, w ocenie Marissy, około pięćdziesięciu lat. Nosiła przypiętą plakietkę identyfikacyjną
z napisem: Helen Solano, archiwista medyczny. Naprzeciw siebie miała terminal komputera.
- Jestem doktor Blumenthal - służbowo przedstawiła się Marissa. - A to jest doktor Wilson.
Wendy skinęła głową, a pani Solano uśmiechnęła się.
- Mamy do pani pytanie - rzekła Wendy. - Interesuje nas, czy wasz system
gromadzenia danych umożliwia wyprowadzanie raportów na temat wybranej diagnozy,
na
przykład dotyczącej niedrożności jajowodów.
- Naturalnie - potwierdziła pani Solano.
- A na temat niedrożności spowodowanej ziarniną? - spytała Marissa. - Tego
przypadku nie jestem pewna - powiedziała pani Solano. - Muszę sprawdzić w
naszych kodach chorób. Chwileczkę.
Odwróciła się na obrotowym fotelu do skrzynki wypełnionej różnymi opisami i
instrukcjami. Wyciągnęła jeden zeszyt i zaczęła go kartkować. - Mamy kod
ziarninowej infekcji jajowodów - powiedziała pani Solano znad zeszytu.
- Wspaniale - z uśmiechem stwierdziła Marissa. - Jeśli nie sprawiłoby to
zbytniego kłopotu, poprosiłybyśmy o wydruk na temat tego schorzenia. - Nie ma
problemu - odpowiedziała pani Solano. Marissa i Wendy wymieniły spojrzenia pełne
zadowolenia.
- Mają panie zezwolenie? - spytała archiwistka. - Nie wiedziałyśmy, że jest potrzebne przy
zbieraniu danych do celów naukowych - powiedziała Wendy.
- Jest potrzebne w każdym przypadku - wyjaśniła pani Solano.
- Dobrze. Do kogo mamy się zwrócić w celu uzyskania zezwolenia?
- Jest tylko jedna osoba, która może je wydać - odpowiedziała pani Solano. -
Doktor
Wingate, dyrektor kliniki.
Przy windach Marissa potrząsnęła głową.
- Do diabła! Myślałam, że już jesteśmy w domu, gdy powiedziała, że mają
sklasyfikowane przypadki ziarniny.
- Ja też - przyznała Wendy. - Ale teraz myślę, że twój mąż miał rację. Nie
sądzę, abyśmy były w stanie przekonać dyrektora, by dał nam zezwolenie. - Nie
zniechęcajmy się przedwcześnie - rzekła Marissa, gdy już wsiadały do windy.
Gabinet doktora Wingate’a znajdował się na drugim piętrze. Jeden - dyrektora
kliniki, a drugi - dyrektora wydziału „In vitro”. Marissa i Wendy weszły
najpierw do pierwszego, ale zostały skierowane do drugiego. Jak się przekonały,
doktor Wingate był zajęty w laboratorium.
- Powiem doktorowi, że panie są tutaj - oświadczyła sekretarka. Przyjaciółki
usiadły.
- Miło tu, gdy się nie przychodzi na kolejny zabieg - szepnęła Wendy. Marissa
uśmiechnęła się.
- Doktor Wingate może panie przyjąć - zawołała recepcjonistka pół godziny
później.
Poprowadziła je wzdłuż długiego hallu do trzecich drzwi na prawo.
Wendy zapukała i usłyszała: „Proszę!”
- No, no! - powiedział doktor Wingate, wstając znad mikroskopu stojącego na laboratoryjnym
stole. Mimo biurka i kilku szaf z dokumentami pokój sprawiał wrażenie laboratorium, a nie
gabinetu. - Nie wiedziałem, że panie się znają. Wendy wyjaśniła, że są koleżankami jeszcze ze
studiów. - W czym dzisiaj mogę paniom pomóc? - Zaprosił je gestem, by usiadły, chociaż sam
nadal stał. - Muszę paniom powiedzieć, że będę niebawem zaczynał proces zapłodnienia, nie mam
więc zbyt dużo czasu.
- To nie zajmie wiele - zapewniła Marissa. Krótko opowiedziała, jak obie
odkryły, że mają taki sam problem, i jak natknęły się na dwa podobne przypadki.
- Cztery przypadki rzadkiej ziarninowej infekcji jajowodów związanej z gruźlicą
są zaskakujące - stwierdziła. - Oczywiście, chcemy sprawę zbadać. Jesteśmy rym
zainteresowane naukowo. - Ale potrzebujemy od pana upoważnienia - dodała Wendy.
- Chcemy sprawdzić, czy istnieją jeszcze inne przypadki.
- Nie mogę go wydać - rzekł Wingate. - Polityka kliniki opiera się na ścisłej
tajemnicy. Nie mogę zezwolić na dostęp do kartotek pacjentów. Ten nakaz pochodzi
z naszej centrali w San Francisco.
- Ale to może mieć znaczenie dla zdrowia publicznego - przekonywała Marissa. -
Te przypadki mogą być sygnałem nowego zjawiska klinicznego, jakim jest wstrząs
toksyczny.
- Rozumiem - doktor Wingate chciał zakończyć rozmowę - i dziękuję za informację.
Na pewno się tym zainteresujemy. Liczę, że panie rozumieją moją sytuację. -
Możemy porozmawiać z kobietami, których to dotyczy, i uzyskać ich zgodę -
oświadczyła Wendy.
- Przykro mi, drogie panie - rzekł doktor z narastającą niecierpliwością w
głosie. - Wyjaśniłem nasze reguły. Muszą je panie uznać. A teraz powinienem
wracać do pracy. Czy obie panie będą miały wkrótce sprawdzenie stężenia
hormonów? Skinęły głowami.
- Czy może pan przynajmniej rozważyć sprawę i poinformować nas później? - Nie
muszę tego rozważać - odrzekł doktor Wingate. - Nie mogę paniom dać
upoważnienia. To decyzja ostateczna. A teraz, jeśli panie zechciałyby mi
wybaczyć...
Przy windach popatrzyły na siebie.
- Tylko nie mów, że Robert miał rację - ostrzegła Marissa. - Jeśli spróbujesz,
zacznę wyć.
Na pierwszym piętrze zatrzymały się przy kiosku, informacji. - Czy znasz
wystarczająco dobrze kogoś z personelu, aby uzyskać dostęp do komputera? -
spytała Wendy.
Marissa potrząsnęła głową.
- Niestety nie, ale mam inny pomysł, który nie pomoże nam w tej sprawie, choć
może dać odpowiedź na kilka pytań związanych z Rebeką Ziegler. To był przypadek
samobójstwa, a więc ciało poddano badaniom i sekcji zwłok. Możliwe, że obejrzano
również jej jajowody.
- Warto spróbować - przyznała Wendy. - Chodźmy do kostnicy miejskiej. Ale
najpierw zadzwonię do pracy i spytam, czy sobie radzą beze mnie. - A ja
zadzwonię do prosektorium.
Przeszły przez ulicę do automatów telefonicznych. Wendy skończyła pierwsza i
czekała na przyjaciółkę.
- Jestem wolna - oznajmiła Wendy.
- Dobrze - powiedziała Marissa. - Dobrze też, że zadzwoniłam do prosektorium.
Chociaż Rebeka powinna mieć u nich sekcję zwłok, skierowano ten przypadek do
szpitala Boston Memorial. Chodźmy tam.
Po niepowodzeniu w Klinice Kobiecej Marissa miała nadzieję, że to właśnie jej
kolega Ken Mueller wykonywał sekcję Rebeki. Wierzyła, że nie będzie żadnych
problemów z dotarciem do wyników.
- Ken jest w sali sekcyjnej - powiedziała sekretarka. - Wszedł tam kilka minut
temu i nie podejrzewam, by wyszedł wcześniej niż za godzinę. - W którym pokoju?
- spytała Marissa.
- Numer trzy.
- Czy nie możemy poczekać? - zapytała Wendy, gdy szły przez zakład patologii do
sali sekcyjnej. Ta specjalność nigdy nie budziła wielkiego sentymentu Wendy.
Niektóre studenckie wspomnienia z tym związane przyprawiały ją o mdłości. -
Lepiej porozmawiajmy z nim, dopóki się daje - powiedziała Marissa. Lecz gdy już
miała wchodzić do środka, zauważyła bladą twarz Wendy. - Czy dobrze się czujesz?
- spytała.
Wendy przyznała, że autopsja nigdy nie była jej mocną stroną.
- Poczekaj tutaj - zaproponowała Marissa. - Szybko wrócę. Ja też tego nie lubię.
Gdy weszła do sali, uderzył ją ostry odór, charakterystyczny dla prosektorium.
Przeszukała wzrokiem pokój i zobaczyła dwie postaci ubrane w fartuchy i okulary
ochronne. Pomiędzy nimi leżało nagie ciało młodego mężczyzny, rozciągnięte na
stole z nierdzewnej stali.
- Ken?! - odezwała się nieśmiało. Obaj mężczyźni podnieśli głowy. Byli właśnie
zajęci sekcjonowaniem zwłok.
- Witaj, Marisso! zawołał Ken przez maskę. - Chodź tutaj i poznaj najgorszego
stażystę, jakiego kiedykolwiek gościł Memorial. - Uprzejmie dziękuję -
odpowiedział Greg.
Marissa podeszła do stołu. Ken formalnie przedstawił jej Grega, zmieniając swą żartobliwą ocenę
na lepszą. Greg pomachał na powitanie skalpelem. - Ciekawy przypadek? - spytała Marissa,
żeby nawiązać rozmowę. - To wszystko są ciekawe przypadki - wyjaśnił Ken. - Jeśli miałbym
inne zdanie, poszedłbym na dermatologią. Czy składasz nam wizytę towarzyską? - Nie całkiem
- powiedziała Marissa. - Słyszałam, że robiliście sekcję zwłok Rebeki Ziegler.
- Czy to ta, co nie umiała latać? - spytał Ken.
- Oszczędź mi waszych patologicznych żartów - rzekła Marissa. - A co do niej:
tak, to
ona wyskoczyła z okna szóstego piętra.
- Ja robiłem sekcję - oznajmił Greg. - Ken patrzył.
- To był ciekawy przypadek.
- Mówiłeś, że wszystkie są interesujące - przerwał Greg. - Masz rację, mądralo
- przyznał Ken, a następnie zwrócił się do Marissy. - To był szczególnie bardzo
ciekawy przypadek. Ta kobieta miała przerwaną aortę. - Czy oglądaliście
jajowody? - spytała Marissa; nie była zainteresowana dużymi obrażeniami.
- Oglądałem wszystko - rzekł Greg. - Co chce pani wiedzieć?
- Czy widzieliście już preparaty mikroskopowe?
- Naturalnie - odpowiedział Greg. - Miała ziarninową destrukcję obu jajowodów.
Posłałem cały plik preparatów mikroskopowych do obróbki. Jeszcze nie wróciły. - Jeśli jesteś
ciekawa, czy one wyglądały tak jak te, które pokazywałaś mi przed miesiącem - rzekł Ken - to
odpowiadam: tak, wyglądały dokładnie tak samo. Dlatego nasza wstępna diagnoza tego przypadku
była powtórzeniem starej rozwiązanej zagadki gruźliczej.
Oczywiście, to było odkrycie uboczne. Nie miało ono nic wspólnego z jej
śmiercią.
- Będziesz mówił też o reszcie? - spytał Greg.
- Jakiej reszcie? - zainteresowała się Marissa. - Coś, nad czym obaj łamiemy
sobie głowy - rzekł Ken. - Nie jestem pewien, czy powinienem o tym mówić.
- Dlaczego miałbyś mi o tym nie mówić? No mów, zaciekawiasz mnie - nastawała
Marissa.
- Nie możemy się zdecydować - wyznał Greg. - Jest kilka rzeczy, które nas
niepokoją.
- No spróbuj - prosiła Marissa.
- Cóż, nie powtarzaj tego nikomu - powiedział Ken. - Może będę musiał
przedyskutować to z patologiem sądowym. Nie chcę, by usłyszał o tym od osób
trzecich.
- No, wyduś wreszcie - zażądała Marissa. - Możesz mi wierzyć. - Każdy myśli, że
patologia jest dyscypliną ścisłą - rzekł Ken wymijająco. - Rozumiesz? Ostatnim
słowem, końcową odpowiedzią. Ale tak nie jest. Nie zawsze. Zdarza się, że twoja
intuicja mówi coś, czego nie możesz kategorycznie udowodnić. - O Jezu, powiedz
jej - zniecierpliwił się Greg. - Dobrze - zgodził się Ken. - Zauważyliśmy, że
Rebeka Ziegler miała świeże nakłucie na jednej z żył na ramieniu.
- Na miłość boską! - krzyknęła zniecierpliwiona Marissa. - Przecież jej cały
czas podawano hormony i pobierano krew do analiz. Czy z tego powodu ten cały
niepokój?
Powiedz prawdę, proszę!
Ken wzruszył ramionami.
- To zaledwie część - rzekł. - Jeśli było by tylko to, nie mielibyśmy kłopotu. Wiem, że była
mnóstwo razy nakłuwana w ciągu ostatnich miesięcy. Ślady były na całym ciele. Ale to nakłucie
wyglądało na zrobione tuż przed śmiercią. I to zaczyna być podejrzane. Dlatego zdecydowaliśmy
się na wykonanie badań toksykologicznych, sprawdzających obecność innych środków niż zwykłe
hormony. Jako patolodzy powinniśmy być z natury podejrzliwi.
- I znaleźliście coś? - z przerażeniem spytała Marissa. - Nie - rzekł Ken. -
Toksykologicznie sprawa była czysta. Próbujemy kilku innych analiz, ale jak
dotąd bez rezultatu.
- Czy to miał być swoisty żart? - spytała.
- Żaden żart - zaprzeczył Ken. - Drugą częścią zagadki jest to, że ona miała tylko kilkaset
centymetrów sześciennych krwi w klatce piersiowej. - To znaczy?
- Gdy aorta pęka, zwykle jest mnóstwo krwi w klatce piersiowej - tłumaczył Ken.
- Ta
ilość, którą znaleźliśmy, jest możliwa, ale mało prawdopodobna. To nie jest nic
konkretnego,
lecz może coś sugerować.
- Co? - spytała Marissa.
- Że gdy spadała, była już martwa.
Marissa osłupiała. Przez moment nie mogła nic powiedzieć. Wnioski były zbyt
przerażające.
- Rozumiesz teraz nasz problem - rzekł Ken. - Jeśli ogłosimy tę diagnozę
oficjalnie, musimy mieć więcej dowodów. Podać wyjaśnienie, co ją zabiło, zanim
spadła. Niestety nie znaleźliśmy niczego ani wśród ciężkich obrażeń, ani w
badaniach mikroskopowych. Starannie zbadaliśmy jej mózg, lecz tam też nic nie
było. Jedyną szansą jest toksykologia, ale dotychczas - wielkie zero.
- A co, jeśli zmarła w czasie spadania? - zasugerowała Marissa. - Ze strachu czy
czegoś w tym rodzaju.
- Daj spokój, Marisso, bądź poważna - zirytowany Ken machnął ręką. - To się
zdarza tylko na filmach. Jeśli była martwa, zanim uderzyła o ziemię, to była
martwa, zanim spadła.
Oczywiście, to znaczy, że została wypchnięta z okna. - Może nie zapłaciła rachunku - żartobliwie
zasugerował Greg. - Ale, z całym szacunkiem należnym sprawie, zajmijmy się teraz tym
przypadkiem, zanim ciało zacznie się psuć.
- Jeśli chcesz, zadzwonię do ciebie, gdy do czegoś dojdziemy.
- Tak, proszę - odparła Marissa. Gdy szła do drzwi, kręciło jej się w głowie.
Ken
wstrzymał ją jeszcze, wołając:
- Pamiętaj, ani słowa. Nikomu nic nie mów.
- Nie bój się - odrzekła przez ramię. - Twoje sekrety są bezpieczne. Ale
oczywiście musiała powiedzieć o tym Wendy.
Przy drzwiach zatrzymała się jeszcze raz i zawołała do Kena:
- Czy masz jej kartę?
- Raczej nie - odpowiedział. - Tylko to, co napisali ci z pogotowia, a nie jest tego wiele.
- Myślę, że w administracji mają jakieś dane do wykazów - rzekła Marissa.
- Z pewnością - przytaknął Ken.
- Nie wiesz przypadkiem, czy mają numer jej polisy ubezpieczeniowej? - spytała.
- Zupełnie nie wiem - rzekł Ken. - Ale jeśli chcesz sprawdzić, to karta leży na
moim
biurku.
Marissa otwarła drzwi i wyszła z prosektorium.
- Czuję, że nie możemy tego uznać za prawdę - rzekła Wendy, potrząsając szklanką
wody mineralnej z kostkami lodu. Rozważanie, czy Rebeka Ziegler została zabita i
wypchnięta z okna, jest zbyt absurdalne. To nie może być prawda. Ilość krwi w
klatce piersiowej po przerwaniu aorty jest opisana krzywą w - kształcie dzwonu.
Dane Rebeki były na granicy wykresu. To powinno być wyjaśnieniem. Wendy
usadowiła się w rogu kanapy w pokoju Marissy. Kudłacz Drugi siedział na
podłodze, czekając na kolejnego krakersa Godfish. Marissa siedziała przy biurku.
Czekały na Gustawa. Tego popołudnia, miał dyżur w szpitalu, lecz powinien
nadejść lada moment. Z inicjatywy Wendy obie panie zdecydowały się spotkać ze
swymi mężami na towarzyskiej kolacji, przy pizzy. Miały nadzieję, że gdy ich
mężowie się poznają, to może zdecydują się wziąć udział w spotkaniach „Resolve”.
Wendy uważała, że wspólna kolacja może być bardzo pomocna. Marissa nie była tego
zbyt pewna.
- Przynajmniej zdobyłam z jej karty numer polisy ubezpieczeniowej - oświadczyła.
-
Jeśli znajdziemy sposób dostania się do danych w klinice, to zobaczymy, co
biedna Rebeka w swym ostatnim dniu przeczytała. To znaczy, jeśli w ogóle coś
czytała. - A ty znów pobudzasz swoją dziką wyobraźnię - zaoponowała gwałtownie
Wendy. - Pewnie więc ciągle myślisz, że to oni zabrali ją na górę, rąbnęli po
głowie i wyrzucili przez okno. Daj spokój, to zbyt absurdalne, by brać to pod
uwagę. - Nieważne - rzekła Marissa. - Zostawmy to teraz. Przynajmniej wiemy, że
miała ona taką samą infekcję w jajowodach. To wiemy z pewnością. Marissa
zaczęła przeglądać papiery, szukając numerów telefonów Marcii Lyons i Catherine
Zolk.
Łącząc się z obydwoma numerami po kolei, dowiedziała się tego, czego intuicyjnie
się domyślała: obie kobiety potwierdziły, że ich lekarze wspominali o podawaniu
izoniazydu.
Obawiali się gruźlicy.
Odkładając słuchawkę Marissa powiedziała:
- Mamy już pięć stwierdzonych przypadków. Do diabła z Wingate’em i jego
tajemniczością. Nie możemy jeszcze wyciągać wniosków statystycznych. Musimy
sprawdzić, czy nie ma więcej.
- Uczciwie mówiąc - stwierdziła Wendy - Wingate postępuje zgodnie z poleceniem
swych władz. Sam może już zaczął badać tę sprawę. - Mam nadzieję - rzekła
Marissa. - Tymczasem sprawdźmy w naszych szpitalach, czy nie napotkamy więcej
przypadków. Ty sprawdź w General, a ja w Memorial. Kudłacz Drugi podniósł się,
słysząc dzwonek do drzwi, i zaczął wściekle ujadać.
Wendy opuściła nogi na podłogę.
- To z pewnością Gustaw - powiedziała wstając i przeciągając się. Spojrzała na
zegarek; dochodziła dziewiąta wieczorem.
Marissa była zaskoczona posturą Gustawa. Przy niej, mierzącej metr pięćdziesiąt
wyglądał jak olbrzym. Był barczystym, wysokim mężczyzną - metr dziewięćdziesiąt
pięć wzrostu - o falujących blond włosach. Jego oczy były pastelowoniebieskie.
- Przepraszam, że tak późno - tłumaczył się Gustaw po przedstawieniu go Marissie
i Robertowi. Na dźwięk dzwonka Robert wyszedł ze swego gabinetu. - Musieliśmy
czekać na anestezjologa, zanim zaczęliśmy operację.
- Nie ma problemu - zapewniła Marissa. Poprosiła męża, by podał Gustawowi
drinka, w czasie gdy ona i Wendy wyszły po pizzę.
Niebawem wszyscy usiedli w pokoju obok kuchni. Panowie pili piwo. Marissa była
zadowolona, chociaż nieco zdziwiona, że Robert polubił towarzystwo Gustawa. Na
ogół nie przepadał za lekarzami.
- Nie słyszeliśmy jeszcze o waszej dzisiejszej wizycie w klinice - odezwał się
Robert, gdy rozmowy nieco przygasły.
Marissa spojrzała na Wendy. Nie miała pewności, czy wdawać się w rozmowy o
wizycie, wiedząc, że może usłyszeć komentarz męża: „Przecież ci mówiłem”. - No
powiedz - nalegał Robert - co się zdarzyło? - Zwracając się do Gustawa wyjaśnił,
że panie próbowały dostać się w klinice do komputera. - Prosiłyśmy, a oni
odmówili - przyznała Wendy.
- Nie dziwi mnie to - powiedział Robert. - Czy byli niemili? - Ależ nie -
odrzekła Wendy. - Musiałyśmy pójść do dyrektora kliniki, tego samego, który
prowadzi oddział „In vitro”. On wyjaśnił, że dyskrecja jest polityką kliniki
nakazaną przez centralę w San Francisco.
- Myślę, że to jest krótkowzroczność - skwitowała Marissa, decydując się w końcu
zabrać głos. - Pomimo że nie znalazłyśmy niczego w klinice, dowiedziałyśmy się o
piątym przypadku. A pięć przypadków rzadkiego schorzenia w jednym miejscu
zasługuje już na zbadanie.
- Pięć przypadków? - spytał Gustaw. - Pięć przypadków czego? Wendy krótko
poinformowała go o sytuacji, wyjaśniając, że dotyczy to również zapalenia jej
jajowodów.
- Dlatego poszłyśmy do kliniki, aby zobaczyć, czy są jeszcze inne przypadki - wyjaśniała Marissa. -
Ale nie udostępniono nam kartotek pod pozorem tajemnicy danych.
- Jeśli ty byś prowadził klinikę - spytał Robert - czy zezwoliłbyś, aby dwoje
ludzi z
ulicy weszło i uzyskało dostęp do kartoteki?
- Absolutnie nie - zgodził się Gustaw.
- Właśnie to próbowałem wyjaśnić naszym paniom wczoraj wieczorem - rzekł Robert.
- Ta klinika działa w sensowny, etyczny i zgodny z prawem sposób. - Tylko że my
nie jesteśmy „ludźmi z ulicy” - gorąco zaprotestowała Wendy. - Jesteśmy
lekarkami i równocześnie pacjentkami.
- Skoro stanowicie dwa z pięciu przypadków, to trudno mówić o waszym
obiektywizmie - wytknął Gustaw. - Szczególnie, że przyjmujecie hormony. -
Wypiję na tę intencję - rzekł Robert, wznosząc butelkę piwa. Obie spojrzały na
siebie z przygnębieniem.
- Pięć przypadków? Wczoraj była mowa o czterech - przypomniał Robert, zwracając
się do Marissy i wycierając usta wierzchem dłoni. - Rebeka Ziegler miała ten
sam problem - odrzekła Marissa. - Naprawdę? - zdziwił się Robert, a zwracając
się do Gustawa, wyjaśnił: - To ta, która popełniła samobójstwo w klinice.
Byliśmy tam z Marissa, gdy tamta dostała szału, a później wyskoczyła przez okno.
Próbowałem ją uspokoić, a ona mnie uderzyła. - Próbowałeś ją powstrzymać tuż
przed skokiem?
- Nie aż tak tragicznie - tłumaczył Robert. - Ona chciała zaatakować
recepcjonistkę.
Wyglądało na to, że recepcjonistka nie chciała jej pokazać wyników badań. Wtedy
jej nie pokazali, a później ona wyskoczyła oknem. Z najwyższego piętra, nie z
poczekalni.
Gustaw pokiwał głową.
- Tragiczny wypadek - powiedział.
- Może być jeszcze bardziej tragiczny, niż myślisz - spontanicznie rzuciła Marissa. - Odkryłyśmy
dzisiaj jeszcze coś. Istnieje prawdopodobieństwo, że Rebeka nie popełniła samobójstwa, lecz
została zamordowana. Oto jak sensownie, etycznie i zgodnie z prawem Klinika Kobieca jest
prowadzona.
Pożałowała swych słów już w chwili, gdy je wypowiadała. Było kilka przyczyn, dla
których nie powinna była tego mówić, przecież obiecała Kenowi. Próbowała zmienić
temat,
ale Robert był czujny.
- Lepiej powiedz, co masz na myśli - nastawał.
Zdając sobie sprawę ze swego błędu, Marissa zdecydowała, że nie ma innego
wyjścia, jak opowiedzieć całą historię. Gdy skończyła, Robert wyprostował się w
fotelu i spojrzał na Gustawa.
- Ty jesteś lekarzem - rzekł. - Co o tym sądzisz? - Przypadek - stwierdził
Gustaw. - Sądzę, że ci dwaj patolodzy popuszczają wodze swej dochodzeniowej
wyobraźni. Jak sami mówią, nie ma konkretnych dowodów. Przerwana aorta - to
jest z całą pewnością śmiertelne. Prawdopodobnie w chwili uderzenia serce było w
rozkurczu, a więc właśnie się napełniało, gdy zostało zatrzymane. Jedynym
krwawieniem był wsteczny wypływ z aorty, czyli krew tylko z niej. - To brzmi
rozsądnie - zgodził się Robert.
- Gustaw pewnie ma rację - przyznała Marissa, zadowolona, że może zmienić temat.
Nie zamierzała mówić o swoich wątpliwościach dotyczących zachowania się Rebeki w
poczekalni, zachowania, które trudno było nazwać depresyjnym. - Tym bardziej -
ciągnęła - śmierć Rebeki wzmaga nasze zainteresowanie komputerem w Klinice
Kobiecej. Chciałabym bardzo przeczytać jej kartotekę, zobaczyć, co mogło
przyczynić się do jej śmierci.
- A może znajdziemy jakiegoś młodego zdolnego hackera komputerowego poza
Massachusetts Institute of Technology - rzekła Wendy. - Byłoby wspaniale,
gdybyśmy zdobyły te dane z zewnątrz.
- To byłoby fantastyczne - zgodziła się Marissa. - Ale tak naprawdę, nie
pozostaje nam nic innego niż dostać się tam w nocy i uzyskać dostęp do jednego z
ich terminali komputerowych. W szpitalu Memorial każdy może to zrobić przy
odrobinie pomysłowości.
- Chwileczkę! - zaoponował Robert. - Zaczynacie być nieodpowiedzialne. Zgodnie z
naszym prawem stanowym, nielegalne dojście do czyichś danych komputerowych jest
uznawane za klasyczną kradzież. Jeśli zrobicie coś tak szalonego, staniecie się
złodziejkami.
Marissa niecierpliwie przewróciła oczami.
- To nie żarty - mówił Robert. - Nie wiem, co się z wami dzieje.
- My z Wendy uważamy, że ta sprawa jest nadzwyczaj ważna - powiedziała Marissa.
-
Sądzimy, że powinna być zbadana. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi osobami
gotowymi
to zrobić. Czasem należy ryzykować.
Gustaw przełknął ślinę.
- Obawiam się, że w tej sprawie zupełnie się zgadzam z Robertem - oświadczył. - Nie możecie
mówić poważnie o włamywaniu się do klinicznego komputera. Niezależnie od waszych
motywów, to byłoby przestępstwo.
- Problem jest tylko w tym, co uznaje się za ważniejsze - rzekła Marissa. - Wy,
mężczyźni, nie zdajecie sobie sprawy, jakie to może być ważne. My jesteśmy
odpowiedzialne
za zbadanie tej sprawy, nie odwrotnie.
- Może zmienimy temat - zaproponowała Wendy.
- Sądzę, że należy podjąć decyzję zanim obie uwikłacie się w poważne kłopoty -
powiedział Gustaw.
- Bądź cicho, Gustawie - warknęła Wendy.
- Tych pięć przypadków może być wierzchołkiem góry lodowej - oznajmiła Marissa.
-
Jak już mówiłam, to mi przypomina o odkryciu zespołu wstrząsu septycznego.
- To nie jest uczciwe porównanie - rzekł Robert. - Dotychczas nikt nie umarł.
- Nie? - zaatakowała Marissa. - A Rebeka Ziegler?
ROZDZIAŁ 7
30 marca 1990, godzina 8.15
Robert otworzył zdobione mahoniem drzwi w budynku City Hall i wszedł do swojego
prywatnego gabinetu. Cisnął aktówkę na kanapę i podszedł do okna. Widok na
School Street
był rozmyty strumieniami deszczu spływającymi po szybach. Nie pamiętał tak
deszczowego
marca w Bostonie.
Usłyszał, że jego sekretarka, Donna, weszła do pokoju, wnosząc poranną kawę i, jak zwykle, stos
telegramów.
- Ale pogoda - powiedziała z silnym bostońskim akcentem. Robert odwrócił się.
Donna usadowiła się po lewej stronie jego biurka i zaczęła załatwiać telefony,
co należało do ich codziennego rytuału. Popatrzył na nią. Była postawną
dziewczyną, prawie metr siedemdziesiąt pięć. W pantoflach na obcasach niemal
dorównywała mu wzrostem. Miała jasne tlenione włosy z ciemnymi odroślami. Jej
twarz była okrągła, sylwetka wskazywała na codzienne uprawianie ćwiczeń
aerobiku. Była wspaniałą sekretarką: uczciwą, zaangażowaną i godną zaufania.
Miała niewygórowane potrzeby i przez chwilę Robert zastanawiał się, dlaczego nie
ożenił się z kimś takim jak Donna. Życie byłoby wtedy znacznie spokojniejsze. -
Czy posłodzić kawę? - spytała łagodnie. Słowo „kawa” zabrzmiało bardziej jak
„kaffa”.
- Nie, nie chcę kawy - ostro odmówił Robert. Donna podniosła głowę znad
papierów.
- Jesteśmy dzisiaj rozdrażnieni?
Robert przetarł oczy, podszedł do biurka i usiadł.
- Przepraszam - odezwał się. - Moja żona doprowadza mnie do szału.
- Ta sprawa niepłodności? - nieśmiało spytała Donna. Robert skinął głową. - Zaczęła się zmieniać
mniej więcej wtedy, gdy uznaliśmy, że możemy mieć problemy - powiedział. - Teraz, gdy się
szamoce pomiędzy tym bełkotem o sztucznym zapłodnieniu a przyjmowaniem hormonów, stała się
zupełnie niezrównoważona. - Współczuję panu - szepnęła Donna.
- Co gorsza, spotkała jedną ze swych szkolnych koleżanek, która jest w takiej
samej sytuacji i zachowuje się równie nieodpowiedzialnie - ciągnął Robert. -
Wygląda na to, że nawzajem się podjudzają. Teraz chcą włamać się do kliniki, aby
zobaczyć swoje wyniki badań. Niestety, ze względu na stan emocjonalny Marissy,
muszę to brać na serio. Nie ręczę za nią, ale co mogę zrobić? Co gorsza, ta
klinika ma strażników uzbrojonych w colty pythony.
- Mają węże w klinice? - Oczy Donny rozszerzyły się ze zdziwienia. - Hm? Nie,
nie węże. Colt python jest rewolwerem zdolnym załatwić czarnego nosorożca.
- Mogę coś doradzić - rzekła Donna. - Jeśli pan naprawdę obawia się tego, co
może zrobić Marissa, niech pan wynajmie na kilka dni prywatnego detektywa. Może
ją uchronić od kłopotów. Tak się składa, że znam kogoś, kto jest w tym dobry.
Korzystałam z jego usług przy śledzeniu mojego byłego męża. Ten dupek uwikłał
się w dwie kobiety jednocześnie.
- Jak się ten detektyw nazywa? - zainteresował się Robert. Nie wpadł do tej pory
na pomysł śledzenia Marissy, ale miało to swoje zalety. - Paul Abrums -
powiedziała Donna. - Jest najlepszy. Zdobył nawet fotografie mego małżonka w
łóżku z obydwiema dziewczynami, oczywiście oddzielnie. Mój mąż był typem
nieszczególnym. A Paul nie jest specjalnie drogi. - Jak się mogę z nim
skontaktować? - spytał Robert.
- Mam numer w spisie telefonów - rzekła Donna. - Zaraz go znajdę. Marissa
zaglądała przez wziernik do ucha wiercącego się niemowlaka leżącego na stole,
próbując dojrzeć błonę bębenkową. Matka usiłowała utrzymać dziecko, ale słabo
sobie z tym radziła. Zniecierpliwiona Marissa zrezygnowała. - Niczego nie widzę
- rzekła. - Nie może pani utrzymać dziecka, pani Bartlett?
Przecież ma tylko osiem miesięcy i nie jest silne.
- Próbuję - odpowiedziała matka.
- Próbuje pani za mało - rzekła Marissa. Otworzyła drzwi gabinetu i poprosiła o pielęgniarkę.
- Zaraz kogoś przyślę! - odkrzyknęła Muriel Samuelson, starsza pielęgniarka. -
Na miłość boską - mamrotała Marissa. Ta praca stawała się dla niej coraz
bardziej irytująca. Robiła wszystko z wysiłkiem i miała trudności ze skupieniem
się. Jej myśli krążyły wyłącznie wokół testu zapłodnienia, który miała odbyć po
weekendzie. Wychodząc z gabinetu, by uciec od krzyczącego dziecka, Marissa
masowała sobie kark. Jeśli już była tak niespokojna, to co będzie się działo w
poniedziałek, gdy będzie oczekiwała na wynik badania?
Osobną sprawą było to, co ona i Wendy zamierzają zrobić w związku z Kliniką
Kobiecą. Miały się przecież dostać do swoich danych. Tego ranka poszła do
archiwum szpitala Memorial i namówiła jedną z pracownic, by przejrzała kartoteki
w poszukiwaniu przypadków pogruźliczego zwężenia światła jajowodów. Nie było
problemu. Jeśli jeszcze Klinika Kobieca chciałaby pomóc...
- Doktor Blumenthal, telefon do pani na trzeciej linii! - zawołała Muriel,
przekrzykując płacz dziecka.
- Co tam znowu? - mruknęła do siebie, wchodząc do wolnego pokoju i podnosząc
słuchawkę telefonu wewnętrznego. - Tak? - warknęła, spodziewając się głosu Mindy
Valdanus.
- Doktor Blumenthal? - spytał ktoś obcy. To była telefonistka.
- Tak? - powtórzyła Marissa.
- Proszę mówić - rzekła telefonistka.
- Wyglądasz na zabieganą - powiedział Dubczek.
- Cyryl! - zawołała. - Jesteś miłą niespodzianką w środku złego dnia. To miejsce to ogród
zoologiczny!
- Możesz rozmawiać przez chwilę teraz, czy chcesz zadzwonić do mnie później? -
spytał.
- Mogę rozmawiać - rzekła Marissa. - Prawdę mówiąc, właśnie bezczynnie czekam na
pielęgniarkę, gdyż chcę obejrzeć infekcję ucha u dziecka. Wybrałeś więc dobry
moment. Co nowego?
- Wreszcie dzwonię do ciebie w związku z twoimi pytaniami na temat zapalenia
jajowodów - mówił Dubczek. - No cóż, mam trochę interesujących informacji. Były
zgłaszane sporadyczne przypadki wyglądające na gruźlicze zapalenie jajowodów.
Zgłoszenia przychodziły z terenu całego kraju, głównie ze Wschodniego i
Zachodniego Wybrzeża.
- Coś takiego! - wykrzyknęła zdumiona Marissa. - Czy komuś udało się te bakterie wyhodować?
- Nie - powiedział Dubczek. - Ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Pamiętasz,
jak
trudno jest hodować prątki gruźlicy? Z tego, co wiem, nikt nie widział żadnej
bakterii w
żadnym z tych przypadków.
- A to dziwne.
- Tak i nie - rzekł Dubczek. - Często trudno znaleźć bakterie w ziarninie
gruźliczej.
Tyle przynajmniej mówią moi koledzy bakteriolodzy. Nie przejmuj się więc. Z
epidemiologicznego punktu widzenia ważniejsze jest, że nie występują żadne
obszary koncentracji. Wszystkie przypadki są szeroko rozsiane i nie powiązane.
- Mam już pięć przypadków w Bostonie - stwierdziła Marissa. - Boston wygrywa
konkurs - mówił Dubczek. - Drugie jest San Francisco: cztery przypadki. Ale nikt
się temu tak naprawdę nie przyglądał. Nie zrobiono żadnych badań, dlatego są to
dane przypadkowe. Jeśliby się tym zająć, to pewnie znalazłoby się następne. W
każdym razie mam kilku kolegów, którzy sprawdzą to w naszym Centrum. Zadzwonię
znów, gdy pojawi się coś ciekawego.
- Tych pięć przypadków, o których mówiłam, wystąpiło w jednej klinice -
powiedziała Marissa. - Zaczęłam dziś rano też sprawdzać w szpitalu Memorial. Co
naprawdę chcę zrobić, to dostać się do dokumentacji w Klinice. Niestety,
odmówili. Czy Centrum może mi pomóc?
- Nie wiem jak - powiedział Dubczek. - To wymagałoby nakazu sądowego, a przy
ubóstwie danych i niskim stopniu zagrożenia społecznego poważnie wątpię, by
jakikolwiek sędzia taki nakaz wydał.
- Powiadom mnie, gdy się dowiesz czegoś nowego - rzekła Marissa.
- Dobrze.
Marissa odłożyła słuchawkę i oparła się o ścianę. Wiadomość, że ziarnina gruźlicza w jajowodach
była stwierdzana w całym kraju, bardzo ją zaciekawiła. Za tym mogło się kryć interesujące
uzasadnienie epidemiologiczne. Kaprysem losu ona sama nie tylko cierpiała na tę chorobę, ale była
w obszarze największej koncentracji. Musi się dostać do archiwum Kliniki.
Musi stwierdzić, czy takich przypadków jest więcej. - Doktor Blumenthal -
rzekła Muriel, wchodząc do pokoju. - Nie mam w tej chwili nikogo do pomocy, ale
mogę to zrobić sama.
- Wspaniale - rzekła Marissa - Zaczynajmy.
Szklane drzwi rozsunęły się automatycznie, gdy Marissa wkraczała do hallu
Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej Massachusetts. Pomimo wieczornego chłodu
miała na sobie tylko cienki biały fartuch lekarski. Po uzyskaniu informacji
skierowała się do oddziału ostrego dyżuru. Tam spytała o doktor Wilson.
- Jest na zapleczu - odpowiedziała zapytana, wskazując otwarte dwuskrzydłowe
drzwi wahadłowe.
Marissa nadal szukała. Gdy przeszła przez drzwi, zobaczyła szereg gabinetów
okulistycznych, każdy z fotelem jak u fryzjera i zamocowaną specjalistyczną
lampą. W pierwszym gabinecie siedział samotny pacjent. W drugim zgaszone było
górne światło i dwie postacie pochylały się nad półleżącym pacjentem. Gdy jej
oczy przywykły do mroku, rozpoznała w jednej z tych osób Wendy.
- Teraz naciśnij lekko i patrz, gdzie naciskasz - mówiła Wendy, dając wskazówki
młodszemu stażyście. - Powinieneś widzieć rozdarcie na brzegu siatkówki. -
Widzę! - wykrzyknął stażysta.
- Dobrze - rzekła Wendy. Kątem oka zauważyła Marissę i pomachała do niej ręką.
Zwracając się ponownie do stażysty powiedziała: - Zapisz to i poproś starszego
stażystę.
Wendy wyszła z ciemni i mrużąc oczy w ostrym świetle hallu, rzekła:
- Jaka niespodzianka! Czy coś się stało?
- Miałam bardzo ciekawą rozmowę z Centrum Epidemiologii - rzekła Marissa.
Zniżając głos spytała: - Gdzie możemy porozmawiać? Wendy zastanawiała się przez chwilę,
następnie zaprowadziła Marissę do pustego pokoju laserowego. Gdy weszły, zamknęła ciężkie
drzwi. - Wyglądasz na zaintrygowaną. Co się dzieje?
- Nie uwierzysz - zaczęła Marissa. Następnie streściła swoją rozmowę z Dubczekiem podkreślając,
że mają do czynienia z problemem w skali ogólnokrajowej. - Coś takiego! - wykrzyknęła
Wendy, przejmując entuzjazm Marissy. - Jesteśmy na progu poważnego odkrycia.
- Nie ma wątpliwości - rzekła Marissa. - W całym przedsięwzięciu jest tylko
jedna
drobna bariera.
- Wingate - rzekła Wendy.
- Dokładnie! - przyznała Marissa. - Musimy sprawdzić, czy są jeszcze jakieś
przypadki. Jestem pewna, że tak. Muszą być. Gdy już je poznamy, zaczniemy
badania
statystyczne pod kątem takich cech, jak: styl życia, praca, historie chorób i
inne. Jestem
pewna, że gdy zrobimy to z wystarczającą liczbą przypadków, uda nam się stworzyć
teorię co
do źródła choroby oraz dróg przenoszenia. Zazwyczaj gruźlica jest przenoszona
poprzez drogi
oddechowe. Ale jako że nikt z badanych nie wykazuje zmian patologicznych w
płucach,
możliwe, że przenosi się ona w inny sposób.
- Co więc proponujesz?
- Dzisiaj jest piątek. Myślę, że powinnyśmy pójść do Kliniki Kobiecej i
zachowywać
się tak, jakbyśmy były u siebie w domu. Zostałam w fartuchu lekarskim, właśnie
żeby
spróbować. Nikt mnie tu nie zatrzymywał. Weszłam prosto do środka, tak jakbym
należała do
personelu.
- Kiedy chcesz to zrobić?
- A kiedy ty będziesz wolna?
- Mogę wyjść w każdej chwili - odpowiedziała Wendy. - Weź biały fartuch, pióra
i słuchawkę - przypomniała Marissa. - Im więcej atrybutów lekarskich, tym
lepiej.
Pół godziny później Marissa i Wendy powoli przejeżdżały pod przejściem dla
pieszych, mijając wjazd na dziedziniec Kliniki Kobiecej. Gdy wyruszały,
rozmawiały z ożywieniem, lecz teraz, widząc już klinikę, zamilkły. Były
zdenerwowane, spięte i nieco wystraszone. Chociaż Marissa próbowała o tym nie
myśleć, prześladowały ją słowa Roberta, który nazwał ich zamierzenia
przestępstwem.
- A tutaj ciągle wrze jak w ulu - rzekła Wendy. - Masz rację - przyznała
Marissa. Ludzie wchodzili i wychodzili. Okna były rzęsiście oświetlone.
- Może wstąpiłybyśmy gdzieś i nieco ochłonęły - zaproponowała Wendy. - Co
myślisz o barku?
- Szkoda, że nie możemy pić - rzekła Marissa. - Szklanka wina mogłaby mnie
uspokoić. To mi coś przypomniało: kiedy masz badanie krwi? - Jutro - rzekła
Wendy.
- Pewnie też się tym niepokoisz.
- Jestem ruiną - przyznała Wendy.
Paul Abrums szukał w swej prawej kieszeni monety dziesięciocentowej. Jedną z osobliwości
Bostonu było to, że jeśli udało się znaleźć automat telefoniczny Amerykańskiej Agencji
Telefonicznej, za miejscową rozmowę nadal płaciło się dziesięć centów. Wrzucił monetę do
automatu i wykręcił biurowy numer Roberta. Dochodziła ósma, ale wierzył, że jeszcze go zastanie.
Robert powiedział mu, że będzie w biurze do dziewiątej, a później w domu. Podał
Paulowi oba telefony.
Czekając na połączenie, Abrums odwrócił się, nadal obserwując restaurację „Viceroy Indian” przy
Central Square. Marissa weszła tam wraz ze swoją towarzyszką około godziny temu. Gdyby
zamierzała wyjść, Paul chciał o tym wiedzieć. - Halo - odebrał Robert.
- Mówi Paul Abrums.
- Czy są jakieś problemy? - spytał Robert, nieco zaniepokojony.
- Niespecjalnie - odrzekł Paul. Mówił powoli i z namysłem. - Pańska żona jest z
niską
blondynką, chyba też lekarką.
- To jest Wendy Wilson - powiedział Robert.
- Jedzą teraz w indiańskiej restauracji - kontynuował Paul. - Przejechały obok Kliniki Kobiecej.
Wydawało mi się, że się już zatrzymują, ale nie. - Dziwne - rzekł Robert.
- Jest jeszcze coś - dodał Paul. - Czy może pan powiedzieć, dlaczego jakiś
Azjata w
szarym garniturze śledzi pana żonę?
- Wielkie nieba, nie! Jest pan pewny?
- Na dziewięćdziesiąt procent - odrzekł Paul. - Jechał za nią zbyt długo jak na
przypadek. Zauważyłem go, gdy pańska żona opuściła klinikę pediatryczną. Wydaje
mi się, że to jakiś młody facet. Czasami nie potrafię określić wieku Azjatów.
Ubrany w dobry garnitur.
- To bardzo dziwne - rzekł Robert, zadowolony, że skorzystał z rady Donny i
wynajął prywatnego detektywa.
- Nie będę panu zabierał więcej czasu - powiedział Paul. - Było to jednak na
tyle dziwne, że zadzwoniłem.
- Niech pan sprawdzi, co to za człowiek i dlaczego śledzi moją żonę. Na Boga,
jak dobrze, że pan tam jest.
- Nie miałem zamiaru pana denerwować. Panuję nad sytuacją. Niech pan będzie
spokojny. Sprawdzę... Och! Pańska żona właśnie wychodzi z restauracji. Muszę
lecieć.
Paul odłożył słuchawkę i pobiegł w poprzek ulicy do swego wozu. Zaparkował w
takim miejscu, że mógł widzieć zarówno samochód obu kobiet, jak i Azjaty. -
Zgadza się! - mruknął ruszając. Gdy już jechał, pośpiesznie zapisał numer
rejestracyjny samochodu Azjaty. W poniedziałek zadzwoni do kolegi z biura
rejestracyjnego i sprawdzi, do kogo należy ten wóz.
- Można pomyśleć, że zamierzamy obrabować bank - rzekła Wendy. - Mój puls przyśpiesza. -
Wysiadły obie. Na zewnątrz była ciemna, wietrzna noc. - Mój też - przyznała Marissa, gdy
zatrzasnęły drzwi samochodu. - To z winy Roberta, który ciągle mówił o przestępstwie.
Zaparkowały przy końcu ulicy na opustoszałym parkingu dla pracowników szpitala.
Podniósłszy kołnierze i pochylając się twarzami do wiatru, szły z powrotem na
dziedziniec
szpitala. Tam przystanęły. Było tu bardziej zacisznie. Z wyjątkiem szpitalnego
hallu reszta
okien była już ciemna. Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Na horyzoncie nie
było żywego
ducha.
- Jesteś gotowa? - spytała Marissa.
- Nie jestem pewna - odrzekła Wendy. - Jaki mamy plan? Oprócz tego, że była
zdenerwowana, trzęsła się jeszcze z zimna. Temperatura spadła do pięciu stopni i
wiał przenikliwy marcowy wiatr. Cienkie fartuchy lekarskie, które miały na
sobie, nie dawały żadnej ochrony przed zimnem.
- Musimy znaleźć terminal komputerowy - rzekła Marissa, przekrzykując wiatr. -
Nieważne gdzie, przynajmniej tak długo, jak długo zostawią nas w spokoju. Chodź,
Wendy.
Inaczej tutaj zamarzniemy.
- Dobrze. - Wendy głęboko wciągnęła powietrze. - Idziemy. Bez dalszego
zwlekania przeszły dziedziniec i weszły na schody. Idąc, spojrzały na kwietnik
rododendronów i pogniecione kwiaty, aż nazbyt żywe wspomnienie losu Rebeki
Ziegler.
Marissa nacisnęła klamkę drzwi wejściowych, stwierdzając tylko, że są zamknięte.
Osłaniając dłońmi twarz popatrzyła przez szybę do środka. Wewnątrz, używając
elektrycznej froterki, sprzątaczki pilnie polerowały podłogę. Kilka razy
zastukała w szybę, ale nikt nie zareagował.
- Cholera! - rzekła. Oczami przeszukała dziedziniec w poszukiwaniu innych drzwi,
ale ich nie znalazła. - Kto mógł przewidzieć, że już zamkną - zauważyła. - Jest
mi zimno - rzekła Wendy. - Chodźmy do samochodu i zmieńmy plan. Zawróciły i
zbiegły po schodach. Przechodząc przez podwórze, pochylone z powodu wirujących
kłębów pyłu, spotkały mężczyznę podążającego do Kliniki. - Drzwi są zamknięte -
powiedziała Wendy, mijając go. Ale człowiek szedł dalej.
W
tym momencie, przy wejściu na dziedziniec pojawił się inny mężczyzna podążający do kliniki. -
Drzwi zamknięte - powtórzyła Wendy.
Skręciły w prawo, kierując się w stronę parkingu. Nagle Marissa stanęła i
zawróciła w
stronę dziedzińca.
- Chodź - przynagliła Wendy.
Znów zobaczyły pierwszego, a później drugiego mężczyznę. Tamci, dostrzegłszy
kobiety, szybko oddalili się w przeciwnych kierunkach. - Co się dzieje? -
spytała Wendy.
- Zauważyłaś pierwszego faceta?
- Jak gdyby.
Marissa wzdrygnęła się, tym razem nie z zimna.
- Przyprawił mnie o dreszcze - rzekła idąc dalej. - Przypomniał mi zwidy, które miałam po
ketaminie. Niesamowite!
Na parkingu Wendy wygrzebała kluczyki do samochodu. Miała drętwe z zimna palce;
z trudnością nimi poruszała. Gdy wsiadła, sięgnęła do klamki po drugiej stronie
i otworzyła drzwi Marissie. Natychmiast włączyła silnik i ogrzewanie na pełny
regulator. - Gdy zauważyłam tego człowieka, miałam przedziwne sensacje -
stwierdziła Marissa.
- To było niemal jak déja vu. Jak można mieć déja vu z halucynacji? - Raz
miałam paskudne przejścia w związku z marihuaną - przyznała Wendy. - To było w
Kalifornii. Zawsze, gdy tego próbowałam, było to samo. To był dla mnie koniec
narkotyków.
- Miałam nawet ostatnio coś w rodzaju halucynacji, gdy poszliśmy z Robertem do
chińskiej restauracji. Bardzo to wszystko dziwne. - Cóż - rzekła Wendy -
pierwszy typ był Chińczykiem, a przynajmniej Azjatą. - Pewnie pomyślisz, że
jestem histeryczką - z nerwowym śmiechem stwierdziła Marissa. Wszelkie procesy
psychiczne, nad którymi nie miała kontroli, budziły jej niepokój.
- Co teraz zrobimy? - spytała Wendy.
Myślę, że gdy drzwi są zamknięte, nie mamy wielkiego wyboru - odpowiedziała
Marissa.
- A może pójść do części szpitalnej po drugiej stronie ulicy i przejść tu
korytarzem?
- Świetny pomysł! Tylko geniusz zauważa rzeczy oczywiste. Chodźmy! Wendy
uśmiechnęła się, dumna że znalazła rozwiązanie. Znów wysiadły z samochodu i
Poszły szybko do części szpitalnej i ostrego dyżuru naprzeciw głównego budynku
kliniki. Nad nimi majaczyła ciemna sylwetka wiaduktu łączącego obie części.
Drzwi nie były zamknięte; weszły bez trudności. Będąc już wewnątrz, ruszyły
krótkim korytarzem prowadzącym do poczekalni. Kilku mężczyzn przeglądało tam
czasopisma. Po prawej stronie była oszklona portiernia. Dokładnie na wprost
siedziała przy biurku recepcjonistka, czytając jakąś książkę w popularnym
wydaniu. - Oho - szepnęła Wendy.
- Nie panikuj - odpowiedziała cicho Marissa. - Idź tak, jakbyśmy były stąd.
Zbliżyły się do biurka i skręciły w prawo w główny korytarz, gdy recepcjonistka
odłożyła książkę.
- W czym mogę... - zaczęła i urwała, mówiąc tylko - przepraszam, panie doktor.
Marissa i Wendy nie odpowiedziały. Lekko się uśmiechnęły i nadal szły korytarzem
w kierunku schodów. Gdy drzwi klatki schodowej zamknęły się za nimi, nerwowo
zachichotały.
- Może to w końcu okaże się łatwe - zauważyła Wendy. - Niech cię nie ponosi -
ostrzegła Marissa. - Ta sztuczka nie wyjdzie, gdy spotkamy kogoś, kto nas
rozpozna, na przykład naszych lekarzy. - Dzięki - powiedziała Wendy.- Tak
jakbym miała za mało rzeczy, których mogę się obawiać.
Zaczęły wchodzić schodami w górę.
- Cholera - mruknął Paul Abrums, obserwując Azjatę wchodzącego do części
szpitalnej Kliniki. To, co wyglądało na prostą robotę, nagle zaczęło się
komplikować. Jego pierwotne zlecenie polegało na tym, by śledzić Marissę,
sprawdzić, do czego zmierza i jeśli wejdzie do kliniki, powstrzymać ją od
zrobienia czegokolwiek nielegalnego. Tak było, zanim pojawił się tajemniczy
Azjata. Teraz Robert kazał mu sprawdzić, kim był ten człowiek. Co było
ważniejsze? Paul nie wiedział. Jego niezdecydowanie spowodowało, że nie miał już
wyboru. Jeśli dopuścił do tego, że kobiety weszły do środka, pozostało mu
śledzenie Chińczyka.
Zgasiwszy papierosa, Paul przebiegł przez ulicę, szarpnięciem otworzył drzwi
Kliniki w samą porę, by dostrzec jeszcze Azjatę zdążającego korytarzem na prawo.
Paul ostrożnie posuwał się naprzód. Najpierw zauważył recepcjonistkę czytającą
powieść przy biurku, następnie poczekalnię, a w niej kilkoro ludzi
przeglądających czasopisma. Widząc przez szyby po prawej jakiś ruch, Paul
zwolnił. Stwierdził, że widzi portiernię.
Wewnątrz zauważył śledzonego Azjatę rozmawiającego z umundurowanym strażnikiem.
- Słucham? - spytała recepcjonistka, odkładając książkę i spoglądając na niego
sponad okularów.
Paul podszedł bliżej. Z roztargnieniem wyginał w palcach małą blaszkę spinacza
do papieru, próbując wymyślić, jakiego chwytu użyć tym razem. - Czy pani Abrums
już przybyła? - spytał.
- Chyba nie - przebiegła oczami wykaz przypięty przed sobą na tablicy. - Nie,
nie przybyła.
- Będę więc musiał poczekać - rzekł Paul. Obejrzał się w kierunku oszklonej
portierni.
Azjata i strażnik pochylili głowy i wydawało się, że interesują się czymś
poniżej okna.
Starając się nie rzucać w oczy, Paul zaczął spacerować po poczekalni, udając
niepokój przez częste spoglądanie na zegarek i przez okno. Gdy recepcjonistka
powróciła do czytania, Paul skierował się do tego samego korytarza, do którego
wszedł Azjata. Kilka metrów dalej znajdowało się wejście do portierni.
Drzwi były uchylone. Zauważywszy przy końcu korytarza fontannę z pitną wodą,
Paul szybko tam się udał. Po kilku łykach powolnym krokiem powlókł się w
kierunku poczekalni, przystając na moment przy drzwiach do portierni. Strażnik
i Azjata siedzieli bez ruchu. Paul zauważył, że spoglądali na rząd monitorów,
zamontowanych poniżej parapetu. Przez chwilę próbował podsłuchać, co mówią, ale
nie było to możliwe: rozmawiali w obcym języku. Wydawało mu się, że po chińsku,
ale nie miał pewności Innym szczegółem, który zauważył, był rewolwer Magnum
0.357, będący uzbrojeniem strażnika, co wydawało się przesadne, jak na potrzeby
ochrony szpitala. Paul, doświadczony emerytowany policjant, uznał, że to
wszystko jest dziwne. Bardzo dziwne.
- Chryste, zamknięte! - rzekła Wendy po bezskutecznej próbie otwarcia
ognioodpornych drzwi blokujących wejście do głównego budynku kliniki. Właśnie
przeszły oszklonym wiaduktem ponad ulicą, myśląc, że już po wszystkim, gdy
natknęły się na tę końcową przeszkodę.
- Zamykają tu wszystko jak w Forcie Knox - rzekła Marissa. - Cholera.
- Nie mam już więcej pomysłów - stwierdziła Wendy. - A ty? - Najlepsze już
wykorzystałyśmy. Chyba będziemy musiały spróbować naszych sztuczek w ciągu dnia,
gdy klinika jest otwarta. Zawróciły i pośpieszyły z powrotem przez wiadukt. Nie
chciały być widoczne z ulicy.
Zanim doszły do części szpitalnej, Wendy przystanęła. - Zaczekaj - powiedziała.
- Wygląda na to, że to jest jedyne połączenie pomiędzy budynkami.
- I co z tego?
- A którędy biegną rury wodne, ciepłownicze i kable elektryczne? - spytała
Wendy. - Nie budowali przecież dwóch podstacji elektrycznych dla obu budynków,
to byłoby niepraktyczne.
- Masz rację! - przyznała Marissa. - Obejrzyjmy jeszcze raz klatkę schodową.
Powróciły do schodów i zeszły do suteren. Zaskrzypiały otwierane drzwi.
Korytarz był słabo oświetlony i, na ile mogły dostrzec, pusty. Przez chwilę
nasłuchiwały, lecz nie usłyszały żadnego dźwięku. Weszły ostrożnie i zaczęły się
rozglądać.
Większość drzwi korytarza po stronie głównego budynku była zamknięta. Te, które
były otwarte, prowadziły do małych magazynów. Dalej korytarz skręcał zachęcająco
w kierunku budynku głównego.
Zbliżając się do narożnika, ostrożnie się rozglądały. Nagle stanęły. Ktoś szedł
w ich kierunku. Niemal jednocześnie usłyszały odgłos zbliżających się kroków i
echo w wąskim hallu.
Ogarnięte paniką pobiegły z powrotem do wind. Nie miały zbyt wiele czasu. Odgłos
kroków narastał.
Nerwowo poczęły próbować kolejnych drzwi, mając nadzieję, że któreś będą
otwarte.
- Tutaj - syknęła Wendy. Odkryła pokój sprzątaczek ze zlewem, szczotkami i
zmywakami. Marissa, a za nią Wendy wśliznęły się do środka, zamykając za sobą
drzwi.
Wstrzymały dech, gdy kroki przybliżyły się. Nie miały pojęcia, czy ktoś je
widział, czy nie. Gdy bez wahania przeszedł obok pomieszczenia, obie wydały
westchnienie ulgi.
Usłyszały, że otwierają się i zamykają drzwi windy, a po tym zaległa cisza. -
Och - szepnęła Wendy.- Nie sądzę, by moje nerwy mogły znieść dużo więcej takich
podchodów.
- Kimkolwiek był, dobrze, że nas nie widział - rzekła Marissa. Wątpię, by pomogły nam nasze
fartuchy lekarskie.
- Chodźmy stąd, zanim dostanę ataku serca - zaproponowała Wendy. Marissa szybko
otworzyła drzwi. Korytarz był pusty. Zaryzykowały powrót do skrętu w kierunku
budynku
głównego. Nadal nie zauważyły nikogo.
- Okay - powiedziała Marissa. - Chodźmy.
Korytarz obniżył się i znów się wznosił. Grube, obnażone rury biegły wzdłuż
prawej ściany i sufitu.
Przy końcu korytarza doszły do następnych drzwi ognioodpornych. Nie były
zamknięte. Pchnąwszy je dostały się do głównego budynku Kliniki. Czerwony napis
„Exit” widniał nad wejściem do klatki schodowej. Czując coraz większy niepokój,
poszły schodami w górę, mijając parter, na którym sprzątaczki nadal polerowały
marmurową podłogę.
Przy drzwiach drugiego piętra przystanęły i nasłuchiwały znaków czyjejś
obecności.
Na szczęście wokół panował grobowy spokój.
- Gotowa? - spytała Wendy, przystawiając ramię do drzwi.
- Gotowa, jak zawsze - odrzekła Marissa.
Przezwyciężając opór zamykającego automatu, Wendy otwarła drzwi. Wewnętrzny hall był ciemny
i świetlówki klatki schodowej rozlewały jasną, błyszczącą kałużę światła na winylowej podłodze.
Przez chwilę nasłuchiwały, po czym szybko wśliznęły się do środka.
Z chwilą zamknięcia drzwi zrobiło się ciemno. Musiały chwilę odczekać, by oczy
przywykły do półmroku; z ulicy ciągle wpadało przez okna nieco światła. Z chwilą
gdy oswoiły się z ciemnością, nie miały trudności w orientacji. Znajdowały się
tuż za głównymi windami, w pobliżu poczekalni oddziału „In vitro”. Był to obszar
kliniki aż nadto im znany.
Idąc wolno korytarzem zbliżyły się do poczekalni. Oświetlenie było tu nieco
lepsze.
Obeszły biurko recepcjonistki i skierowały się wprost do drzwi głównego
korytarza.
Stamtąd był dobry dostęp do gabinetów lekarskich, gabinetów zabiegowych i do
samego laboratorium „In vitro”.
Pierwsze otwarte drzwi ukazały im wnętrze gabinetu do badań. W przyćmionym
świetle padającym z hallu wywierał on szczególnie złowrogie wrażenie. Zbrojony
nierdzewną stalą fotel połyskiwał w mroku, a ze swoimi strzemionami wyglądał
bardziej jak średniowieczne narzędzie tortur, niż przyrząd medyczny. - To
miejsce w ciemności przyprawia mnie o dreszcze - rzekła Marissa. - Poza tym tu
nie ma terminalu komputerowego.
- Sprawdźmy gabinety lekarskie - zaproponowała Wendy. - W każdym powinien być
terminal.
W głębi korytarza widać było przyćmione światło pochodzące z oszklonych drzwi
laboratoriów; poza tym cała klinika pogrążona była w ciemnościach. Poruszały się
sprawnie, lecz ostrożnie.
Marissa sprawdzała drzwi po lewej stronie, a Wendy po prawej. Wszystkie były
pozamykane.
- Ależ oni są ostrożni - rzekła Marissa. - To miejsce wygląda bardziej na bank
niż klinikę.
- Nie sądzę, by któryś z gabinetów był otwarty - stwierdziła Wendy, zatrzymując
się w połowie hallu. - Wróćmy i sprawdźmy sekcję USG. Myślę, że każdy oddział ma
swoje terminale.
- Ja sprawdzę resztę gabinetów - rzekła Marissa. - Ty idź do sekcji USG. - O,
nie! - zaoponowała Wendy. - Nie będę nigdzie chodzić sama. Nie wiem jak ty, ale
ja czuję się tak, jakby tu straszyło.
- Ja też. Cały pomysł przyjścia tu wydawał się znacznie lepszy, zanim tu
weszłyśmy.
- Może wyjdźmy - powiedziała Wendy. - Nie najlepiej znosimy to miejsce.
- Najpierw sprawdźmy USG, to jest po drodze.
Wracały w kierunku poczekalni. Podskoczyły, słysząc nagły, ostry dźwięk syreny. Głos narastał,
po czym ucichł w oddali. Z ulgą uświadomiły sobie, że to tylko przejeżdżający radiowóz policyjny.
- Boże! - zawołała Wendy. - Naprawdę nasze nerwy są w złym stanie. Przechodząc
po raz drugi obok biurka recepcjonistki, sprawdziły drzwi do sekcji USG.
Były otwarte. Idąc tam węższym korytarzem, sprawdzały drzwi do trzech gabinetów
USG.
Już pierwsze były otwarte.
- Dobry znak - powiedziała Marissa. W pomieszczeniu nie było okien, więc
zapaliły światło. Marissa wróciła i zamknęła drzwi do poczekalni i gabinetu.
Pokój miał kształt kwadratu o boku około sześciu metrów i dwa wejścia: to, przez
które się tu dostały, i drugie do laboratorium. W głębi pokoju stał zespół
aparatury USG i stół do badań lekarskich. W konsoli sterującej były wbudowane
liczne aparaty elektroniczne, w tym również terminal komputera.
- Eureka! - wykrzyknęła Wendy, podchodząc do terminalu. Usadowiła się na fotelu na kółkach i
podjechała bliżej do konsoli.
- Pozwolisz? - spytała. - Komputer był moim młodszym bratem w szkole.
- Naturalnie - zgodziła się Marissa. - Liczyłam na ciebie.
- Trzymaj kciuki - rzekła Wendy, włączając zasilanie. Ekran ożywił się
zielonkawą
poświatą.
- Jak dotąd dobrze - stwierdziła Wendy.
- Ho, ho! - wykrzyknął umundurowany strażnik Alan Fong. Miałeś rację. Te kobiety
weszły.- Mówił po chińsku, a dokładniej, w dialekcie kantońskim. Wskazał na
lampkę kontrolną na środku pulpitu, pod monitorami TV. Pulpit przedstawiał
schemat sieci komputerowej w klinice.
- Gdzie są? - w tym samym dialekcie spytał David Pao. Był znacznie spokojniejszy
niż jego towarzysz.
- Weszły do jednego z gabinetów USG. - Alan włączył monitor gabinetu. Ekran
pozostał pusty.
- Nie ten pokój - powiedział. Wprowadził nowe dane do komputera. Ekran nadal był
pusty.
- Kłopoty? - spytał David Pao.
- Ten pokój też nie - odrzekł Alan. Wprowadził kod trzeciego gabinetu USG. Ekran
zamigotał, a potem pojawił się obraz. Ukazała się Wendy siedząca przy terminalu
komputerowym wbudowanym w konsolę aparatury USG. Obok stała Marissa. - Nagrać?
- spytał Alan.
- Tak, proszę - odrzekł David.
Alan włożył taśmę do magnetowidu, połączył z monitorem i wcisnął przycisk
nagrywania.
- Jak długo? - spytał.
- Bez znaczenia - rzekł David. - Pewnie już wystarczy. Alan wyłączył
nagrywanie, wyjął taśmę i starannie nakleił na niej nalepkę identyfikacyjną.
- Już czas, by się nimi zająć - rzekł David, wyciągając z kieszeni i wkładając
na ręce czarne skórzane rękawiczki.
Alan wyjął z kabury swój długi rewolwer i sprawdził bębenek. Był załadowany
miękko zakończonymi nabojami.
Na spokojnej twarzy Davida błąkał się ślad sarkastycznego uśmiechu.
- Mam nadzieję, że nie będą stawiać oporu.
- Nie martw się - Alan uśmiechnął się szeroko. - Zawsze możemy je do tego zmusić.
- Nie ma trudności w zrozumieniu tej bazy danych - rzekła Wendy. - Ona jest
bardzo prosta. O! Tu są moje dane.
Wystukawszy na klawiaturze odpowiednie polecenia, Wendy wprowadziła numer swojej
polisy ubezpieczeniowej. Gdy tylko wcisnęła klawisz, jej dane z kartoteki
kliniki wypełniły ekran.
- Tak, jak mówiłam! - Wendy była wyraźnie zadowolona. Gdy miała już przejść do następnej
strony, Marissa wstrzymała ją i wskazała na rubrykę „zawód”. - Co to znaczy „pracownik
służby zdrowia”? - spytała.
- Drobne oszustwo - wyjaśniła Wendy. - Nie chciałam, by wiedzieli, że jestem
lekarzem. Bałam się, że to dotrze do General, mojej lecznicy, i że moje prywatne
życie nie
będzie już tak bardzo prywatne.
Marissa zaśmiała się.
- Zrobiłam to samo z tego samego powodu. - Niesamowite, jak jesteśmy podobne -
powiedziała Wendy.
- Teraz możemy wywołać dane poszczególnych osób. Jak się do tego najlepiej
zabrać?
- spytała Marissa.
- Sprawa jest prosta - rzekła Wendy. - Potrzebujemy kodu diagnostycznego
niedrożności jajowodów pod wpływem ziarniny, o którym mówiła archiwistka. Musimy
go znaleźć. Mam nadzieję, że napotkamy go w twojej lub mojej kartotece. To
będzie wyglądać jak kombinacja liter i cyfr.
- Równie dobrze możemy przejrzeć dane Rebeki Ziegler - zauważyła Marissa.
Zdobyła już wcześniej numer polisy Rebeki.
Przejrzały wszystkie dane Wendy, zwracając szczególną uwagę na stronę opisującą patologię
biopsji jej jajowodów. Gdy dotarły do strony końcowej, miały już szereg możliwych kombinacji,
które mogły być szukanym kodem. Marissa pośpiesznie je zanotowała.
- Po przejrzeniu stwierdzam, że tam nie ma niczego, o czym bym dotychczas nie
wiedziała - rzekła Wendy. - A przynajmniej niczego, co skłaniałoby mnie do
skakania z okna.
Popatrzmy teraz na twoje.
- Pierwsze Rebeki - zaproponowała Marissa i podała numer polisy Rebeki. Wendy
wprowadziła numer i wywołała dane. Komputer zareagował natychmiast,
wyświetlając:
„Danych nie znaleziono”.
- Tego się obawiałam - powiedziała Marissa. - No dobrze, przejdźmy do moich.
Wyrecytowała swój numer, a Wendy go wprowadziła. Natychmiast ujrzały dane
Marissy na ekranie.
Wendy od razu przeszła do opisu patologii. Starannie czytając, zauważyły kilka
sformułowań, które występowały również w danych Wendy. - To ciekawe - zauważyła
Wendy. - „Sprawdzić badania mikroskopowe!” Marissa zaczęła czytać tekst z ekranu
jeszcze raz.
- Widzisz coś dziwnego?
- Nie sądzę - odrzekła Marissa. - Czy coś cię zaintrygowało? - Sprawdźmy
ponownie, może zauważysz. - Wendy sprawnie powróciła do własnych danych i
wywołała stronę opisu patologii. „Przejrzeć badania mikroskopowe!” Marissa
przeczytała tekst.
- Okay - powiedziała po lekturze. - O co chodzi? - Nadal nie widzisz? - dziwiła
się Wendy. - Sekundę. Wymazała dane z ekranu i ponownie wróciła do opisu
patologii w danych Marissy. - Czytaj jeszcze raz. Marissa posłusznie wykonała
polecenie, po czym spojrzała na przyjaciółkę.
- Teraz widzę - rzekła. - To jest dokładnie to samo, słowo w słowo, verbatim.
- No właśnie - powiedziała Wendy. - Nie uważasz, że to dziwne? - Nie, myślę, że
nie - stwierdziła Marissa po chwili zastanowienia. - Te raporty były
najwyraźniej dyktowane. Lekarze często dyktują z głowy, gdy spotykają podobne
przypadki.
Z pewnością słyszałaś, jak dyktują chirurdzy. Jeśli nie zaistnieją komplikacje,
ich teksty są za każdym razem dokładnie takie same. Też tak robiłam, gdy byłam
na chirurgii. Nasuwa mi to tylko przypuszczenie, że musi być tutaj więcej
takich przypadków; to, co właśnie cały czas podejrzewamy.
- Może masz rację. - Wendy wzruszyła ramionami. - Na pierwszy rzut oka wyglądało
to dziwnie. Wróćmy jednak do tego, co robiłyśmy. Spróbuję szukać, używając kodów
z naszych kartotek.
Powróciwszy do poziomu menu systemu, Wendy zaczęła próbować różnych kombinacji cyfrowo-
literowych, zapisanych przez Marissę. Trzecia próba dała listę osiemnastu liczb
przypominających numery polis ubezpieczeniowych. - Wygląda bardzo obiecująco - stwierdziła
Wendy, przygotowując się do wykonania wydruku listy.
Jedynym dźwiękiem w pokoju był ledwie słyszalny stuk klawiatury komputerowej,
lecz gdy Wendy miała już uruchomić drukarkę, Marissa uchwyciła niezbyt odległy
odgłos
zamykanych drzwi.
- Wendy! - szepnęła. - Słyszałaś?
Wendy zareagowała natychmiast, wyłączając zarówno komputer, jak i światło.
Zapadła zupełna ciemność.
Przez kilka minut obie wystraszone kobiety nasłuchiwały, próbując uchwycić
najlżejszy szmer. W jednej chwili powrócił cały poprzedni strach. Wstrzymały
oddech.
W oddali słyszały przytłumiony dźwięk włączającego się kompresora chłodni w
laboratorium. Słyszały nawet autobus jadący po Mount Auburn Street, niemal o
całe skrzyżowanie dalej.
W ciemnościach chwyciły się za ręce, co dodało im trochę otuchy. Pięć minut
ciągnęło się w nieskończoność.
W końcu Wendy przemówiła ledwie słyszalnym szeptem:
- Jesteś pewna, że słyszałaś te drzwi?
- Tak mi się wydaje - odrzekła Marissa.
- Myślę, że lepiej się stąd wynosić - powiedziała Wendy. - Ogarnęło mnie
straszne uczucie.
- Dobrze - zgodziła się Marissa. - Staraj się nie denerwować. - Sama nie czuła
się spokojna. - Kierujmy się do drzwi.
Trzymając się za ręce i bojąc się zapalić światło, zaczęły po omacku małymi
kroczkami, wyciągając przed siebie ręce, posuwać się w poprzek pokoju, aż
dotknęły ściany.
Idąc wzdłuż niej, dotarły do drzwi do wąskiego hallu. Marissa uchyliła je, a potem otworzyła
najciszej, jak umiała. Przy końcu krótkiego hallu dostrzegły słaby odblask światła padającego z
okien poczekalni. - O Boże! - jęknęła Marissa. - Drzwi do poczekalni są otwarte, a ja je
zamknęłam.
- Co teraz zrobimy? - spytała Wendy.
- Nie wiem - odpowiedziała Marissa.
- Musimy się dostać do schodów.
Stały przez kilka chwil sparaliżowane brakiem decyzji. Nie usłyszały w tym
czasie
żadnego dźwięku.
- Chcę stąd wyjść - powiedziała w końcu Wendy.
- Okay - zgodziła się Marissa. Była równie przerażona. Skradały się ostrożnie
korytarzem aż do wejścia do poczekalni. Przystanęły i powoli wyjrzały zza rogu,
podejrzliwie przyglądając się cieniom. Za poczekalnią w następnym krótkim
korytarzu dostrzegły jarzący się napis „Exit”, wskazujący wejście do klatki
schodowej. - Gotowa? - spytała Marissa.
- Chodźmy - powiedziała Wendy.
Szybko ruszyły przez poczekalnię, idąc do hallu wiodącego do klatki schodowej.
Nie doszły tam jednak. Nagle stanęły i Marissa wydała zduszony okrzyk
przerażenia. Naprzeciw nich, z wnęki przy windach wyłoniła się jakaś postać.
Twarz była niewidoczna, tonęła w mroku.
Błyskawicznie zawróciły w nadziei ucieczki do gabinetu USG. Na ich oczach jednak
drzwi do sekcji USG zatrzasnęły się z rozmachem. Ku ich przerażeniu wyszła
stamtąd inna ciemna sylwetka.
Dwaj nieznajomi zaczęli się zbliżać z obu stron. Znalazły się w pułapce. - Co tu się dzieje? -
zapytała Marissa. Daremnie próbowała nadać swojemu głosowi brzmienie autorytatywne. - Ja
jestem doktor Blumenthal, a to jest doktor... Nie zdążyła dokończyć. Cios z ciemności
dosięgnął skroni, rzucając Marissę na podłogę. Poczuła dzwonienie w uszach.
- Nie bijcie jej! - krzyknęła Wendy. Starała się przyjść Marissie z pomocą, lecz
została
powalona na dywan takim samym ciosem.
Zabłysły światła.
Marissa zamrugała oczami w rażącej jasności. W głowie dzwoniło jej od uderzenia.
Uniosła się do pozycji siedzącej. Dłonią pocierała bolące miejsce nad lewym
uchem.
Spojrzała na dłoń, spodziewając się krwi, lecz ręka była sucha. Podniosła wzrok
na stojącego nad nią człowieka. Był nim strażnik kliniki, ubrany w starannie
uprasowany ciemnozielony mundur z epoletami. Zauważyła, że jest Azjatą. Strażnik
uśmiechnął się do niej, a jego czarne oczy błyszczały jak onyks.
- Dlaczego pan mnie uderzył? - zapytała Marissa. Nigdy nie spotkała się z taką
brutalnością.
- Złodzieje! - warknął strażnik w niezdarnej angielszczyźnie. Ponownie uderzył
Marissę w to samo miejsce.
Padając na dywan, poczuła palący ból.
- Stop! - zawołała Wendy, próbując wstać. Ale człowiek w szarym garniturze
podciął jej nogi, więc znów runęła na podłogę. Leżąc, z trudem odzyskiwała
oddech. - Dlaczego to robicie? - jęknęła Marissa. Uniosła się na kolanach i
rękach, wstała.
Wydawało jej się, że ma do czynienia z szaleńcami. Próbowała jeszcze raz coś
powiedzieć, lecz nagle ogarnęły ją ketaminowe koszmary, tak mocno, jak wtedy w
restauracji, co wprawiło ją w panikę.
- Złodzieje! - powtórzył strażnik. Zbliżył się do Marissy i bezlitosnym trzecim
uderzeniem pchnął ją na biurko recepcjonistki.
Biurko złagodziło upadek Marissy. Zrzuciła z niego na podłogę metalowy zszywacz
do papierów i kilka bloczków recept.
Instynkt mówił jej, że powinna uciekać, ale nie mogła zostawić Wendy. Popatrzyła
z wściekłością na napastnika.
- Nie jesteśmy złodziejkami! - zawołała. - Czy pan oszalał?! Strażnik
uśmiechnął się szerzej; właściwie ohydnie wyszczerzył, ukazując psujące się
zęby. Nagle jego twarz przybrała surowy wyraz.
- Nazywasz mnie szaleńcem? - warknął i sięgnął po rewolwer. Oczami rozszerzonymi ze strachu
Marissa widziała, jak podniósł broń, kierując lufę w jej stronę. Usłyszała przerażający
mechaniczny trzask odwodzonego kurka.
Zamierzał ją
zastrzelić.
- Nie! - krzyknęła Wendy. Już odzyskała oddech i siedziała na podłodze. Marissa zaniemówiła.
Myślała o jakimś wyjaśnianiu, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło.
Była sparaliżowana strachem. Nie mogła oderwać oczu od ciemnego wylotu lufy,
skamieniała
w oczekiwaniu wystrzału.
- Stój! - zawołał jakiś głos.
Marissa drgnęła przerażona. Strzału nie było. Głęboko westchnęła, gdy wycelowany
rewolwer obniżył się. Nawet nie czuła, że wstrzymuje przez cały czas oddech.
Oderwała oczy od rewolweru i spojrzała na twarz strażnika. Ten patrzył z
niedowierzaniem w kierunku krótkiego korytarza, prowadzącego do wind i klatki
schodowej. Oczy Marissy powędrowały za jego wzrokiem. Stał tam niechlujny
osobnik, oburącz trzymając broń wycelowaną w strażnika. - Czy nie przesadzacie,
chłopcy? - Spytał przybysz. - A teraz odłóż broń na biurko i przejdź pod ścianę.
Żadnych szybkich ruchów. Zastrzeliłem mnóstwo ludzi w swoim czasie.
Jeden więcej nie stanowi dużej różnicy.
Przez chwilę nikt się nie ruszył ani nie odezwał. Strażnik przeniósł wzrok z
przybysza na Chińczyka w szarym garniturze. Wydawało się, że się zastanawia, czy
spełnić polecenie.
- Broń na biurko! - powtórzył przybysz. - Nie ruszaj się! - dodał, zwracając się
do mężczyzny w szarym garniturze, który zaczął okrążać pokój. - Kim jesteś? -
spytał strażnik.
- Paul Abrums. Na co dzień emerytowany glina, próbujący dorobić kilka dolarów do
emerytury. Na szczęście byłem w pobliżu, by powstrzymać rozwój wypadków. Teraz
mówię jeszcze raz: Odłóżcie broń na biurko!
Marissa odsunęła się, gdy strażnik podszedł do biurka i położył swój rewolwer.
Wendy wstała z podłogi i dołączyła do Marissy.
- Teraz - powiedział Paul - jeśli obydwaj panowie zechcieliby podejść do tej ściany i położyć na
niej ręce, to czułbym się znacznie lepiej. Azjaci wymienili spojrzenia i usłuchali. Paul podszedł do
biurka i zabrał rewolwer wtykając go do kieszeni spodni. Następnie podszedł z tyłu do strażnika i
przeszukał go sprawdzając, czy nie ukrywa innej broni. Zadowolony, zajął się mężczyzną w
szarym garniturze.
W tym momencie tamten odwrócił się i wydając gardłowy okrzyk, kopnął rewolwer w
ręku Paula, posyłając go szerokim łukiem pod okno na podłogę. Nie tracąc
sekundy przyjął pozycję atakującą i ponownie wydając okrzyk, skierował
następnego kopniaka w głowę Paula.
O ile pierwszy kopniak zaskoczył Paula, to na drugi był już przygotowany.
Doświadczony w walkach ulicznych, przykucnął i uchwycił krzesło, ciskając je w
brzuch przeciwnika. Chińczyk przewrócił się.
Teraz strażnik pochylił się, szykując do ataku. Jego ruchy zdradzały duże
doświadczenie w sztuce walki. Zaszedł Paula z boku, gdy ten bezskutecznie
próbował uwolnić colta o długiej lufie z kieszeni spodni. Pozostawiając na
chwilę rewolwer, detektyw chwycił ze stołu lampę i odparł nią błyskawiczne ciosy
strażnika. Gdy nowe przedmioty znalazły się w akcji, Marissa i Wendy uciekły
przez drzwi do oddziału terapii ultradźwiękowej. Chciały jednego: znaleźć się w
bezpiecznym miejscu.
Wpadłszy do gabinetu USG, w którym były zaledwie kilka minut temu, pośpiesznie
zapaliły światło i pobiegły do drzwi laboratorium. Wendy odnalazła wyłącznik
światła i włączyła go. Marissa zamknęła drzwi, a zauważywszy zamek, przekręciła
go. Następnie popędziły pomiędzy stołami laboratoryjnymi i inkubatorami do
drzwi głównego korytarza. Zanim się tam znalazły, usłyszały, że ktoś dobija się
do drzwi gabinetu za nimi, a potem dobiegł je odgłos tłuczonego szkła szyby w
drzwiach. W panice dopadły drzwi głównego korytarza, Wendy próbowała je
otworzyć, lecz stwierdziła, że są zamknięte. Gdy szarpała się z zamkiem, Marissa
odwróciła się i spostrzegła ścigającego je strażnika. Chwytając różne naczynia
laboratoryjne, zaczęła nimi rzucać w zbliżającą się postać. Tłukące się szkło
przeszkodziło nieco strażnikowi, ale go nie powstrzymało.
W końcu Wendy wyważyła drzwi. Obie kobiety wpadły do ciemnego głównego
korytarza. Chcąc ominąć poczekalnię, w panice pobiegły na oślep wprost, mając
nadzieję, że skręcą do innej klatki schodowej.
Na ostrym zakręcie w prawo, w ciemnym korytarzu gwałtownie zwolniły, ślizgając się i niemal
przewracając. Teraz widziały okno przy końcu korytarza, przez które sączyło się światło
uliczne. Nie było tam jednak czerwonego światła „Exit”. Z tyłu usłyszały, że drzwi laboratorium
rozwarły się z hukiem. Strażnik był już niedaleko. Zatrzymały się gwałtownie, niemal z
poślizgiem, przy końcu hallu pod oknem i poczęły gorączkowo sprawdzać drzwi po obu
stronach. Wszystkie były zamknięte. Spojrzały wzdłuż korytarza i dostrzegły, że strażnik już
jest na zakręcie. Szedł nadal w ich kierunku, lecz zwolnił kroku; były osaczone.
Po prawej stronie Marissa dostrzegła oszkloną wnękę. Szarpnęła drzwiczki i
chwyciła
ciężką końcówkę węża przeciwpożarowego. Zwoje węża wypadły na podłogę w
bezładnej
plątaninie.
- Odkręć zawór - krzyknęła.
Wendy sięgnęła do szafki, próbując przekręcić gałkę, lecz ta ani drgnęła. Użyła
obu rąk. Gdy spróbowała z całej siły, wąż ożył. Nagle ruszony zawór obrócił się
lekko i Wendy otworzyła go do końca.
Marissa oburącz trzymała ciężką końcówkę, kierując ją w stronę zbliżającego się
strażnika. Pomimo że stała pewnie, nie była przygotowana na siłę odrzutu, która
cisnęła ją do tyłu. Koniec węża wypadł jej z rąk i zaczął wściekle miotać się po
podłodze. Marissa uskoczyła w bok, gdyż z wijącego się węża woda tryskała we
wszystkich kierunkach. Zauważywszy przy wnęce punkt alarmowy, Wendy pociągnęła
dźwignię, uruchamiając zarówno alarm, jak i system automatycznego gaszenia. Tym
jednym ruchem wyzwoliła też alarm w oddziale straży ogniowej w Cambridge,
przerywając wysoko obstawioną partię pokera.
Marissa i Wendy rozpłakały się, nie mogąc powstrzymać łez i zapanować nad
emocjami, które przeszły od przerażenia do ulgi, a teraz do uczucia poniżenia.
Tej przygody nie będzie można zapomnieć. Obie przyznały, że była najgorsza ze
wszystkiego, co je dotychczas w życiu spotkało.
Siedziały na pokiereszowanych drewnianych krzesłach, z których lakier odpadał
płatami, jak skóra po ciężkim poparzeniu słonecznym. Krzesła stały pośrodku
pustego obskurnego pokoju, zaśmieconego odpadkami i cuchnącego alkoholem i
wyschniętymi wymiocinami. Jedyną ozdobą pomieszczenia był wizerunek
niezadowolonej twarzy Michaela Dukakisa powieszony na ścianie.
W pobliżu siedzieli Robert i Gustaw. George Freeborn, osobisty adwokat Roberta,
siedział na krześle pod oknem, balansując aktówką ze skóry aligatora na
kolanach. Była godzina druga rano. Znajdowali się w pomieszczeniu sądu
dzielnicowego. Marissa zaczęła wreszcie odzyskiwać panowanie nad sobą, ale do
oczu nadal napływały jej łzy.
- Spróbuj się wziąć w garść - rzekł Robert.
Marissa spojrzała na Wendy, która siedziała ze spuszczoną głową i twarzą ukrytą
w chusteczce higienicznej. Wstrząsały nią dreszcze. Gustaw położył rękę na
ramieniu żony.
Przy stole na środku pokoju siedziała z nadąsaną miną kobieta w wieku około
czterdziestu pięciu lat. Nie była zadowolona ze swojej obecności w tym miejscu i
dawała to wszystkim do zrozumienia. Została wyciągnięta z łóżka w środku nocy.
Przed nią leżał jeden z formularzy, których wiele już wypełniono. Uzupełniała go
demonstracyjnymi pociągnięciami pióra.
Spojrzawszy na zegarek, kobieta podniosła głowę.
- A więc gdzie jest kasjer?
- Został powiadomiony, pani sędzino - zapewnił pan Freeborn. - Jestem pewien, że za chwilę
przybędzie.
- Jeśli nie, to te panie ponownie się zamknie - zagroziła sędzina. - To, że stać
je na wysoko opłacanego adwokata, nie oznacza, że mają być odmiennie traktowane
przez prawo.
- Naturalnie - przyznał pan Freeborn. - Rozmawiałem z kasjerem osobiście. Zaraz
tu będzie. Zapewniam panią.
Marissa wzdrygnęła się. Nigdy dotychczas nie była w areszcie i nie chciała tam
wracać. Doświadczenia tego wieczoru były przytłaczające. Skuto ją nawet
kajdankami i poddano osobistej rewizji.
Były zachwycone, gdy straż pożarna przybyła do kliniki. Miotający się wąż
hydrantu utrzymywał strażnika w szachu. Ale razem ze strażakami przybyła
policja, a policja wysłuchała, co strażnik - a nie one - ma do powiedzenia. W
wyniku tego zostały aresztowane i wyprowadzone w kajdankach.
Najpierw zabrano je do komisariatu w Cambridge, gdzie po raz drugi odczytano im
ich uprawnienia, spisano protokół, pobrano odciski palców i sfotografowano.
Później pozwolono im zadzwonić do mężów i zamknięto w areszcie policyjnym. Były
narażone nawet na poniżające używanie odsłoniętej toalety. Następnie zabrano je
z cel aresztu policyjnego, ponownie zakuto w kajdanki i zawieziono do budynku
sądu rejonowego w Middlesex, gdzie zamknięto w areszcie poważniej wyglądającym.
Tam zmieniły własne przemoczone ubrania na suche, więzienne.
Pani sędzina musiała czekać jeszcze dziesięć minut, zanim przybył kasjer inkasujący kaucje. Był
otyłym łysiejącym mężczyzną. Wszedł, niosąc w ręku winylową aktówkę. Podszedł wprost do
stołu i z hukiem rzucił nań swą teczkę.
Jak się masz, Gertrudo rzekł, zwracając się do sędziny, i odpiął zamek teczki.
- Czyś ty szedł pieszo, Haroldzie? - spytała sędzina.
- Co ty mówisz? - zdziwił się kasjer. - Mieszkam aż przy szpitalu w Somerville.
Jak
mógłbym iść?
- Żartowałam - powiedziała sędzina z wyrazem niesmaku na twarzy. - Mniejsza o
to.
Tu są nakazy płatnicze kaucji dla tych dwóch pań. Po dziesięć tysięcy dolarów za
każdą.
Kasjer wziął papiery. Był zadowolony, a suma zrobiła na nim wrażenie. - Ho, ho,
dziesięć tysięcy! - rzekł. - Co one zrobiły? Napadły na Bay Bank przy Harvard
Square, czy co?
- Prawie - odpowiedziała sędzina. - Będą sądzone przez sędziego Burano w
poniedziałek rano za włamanie, naruszenie własności, nieautoryzowany dostęp do
komputera, kradzież komputerowych danych i... - sędzina zajrzała do leżących
przed nią dokumentów. - No tak! Napaść z pobiciem. Najwyraźniej pobiły
strażnika. - To nieprawda - wrzasnęła Marissa, tracąc panowanie. Ten nagły
wybuch spowodował kolejną falę łez. Zaczęła tłumaczyć, że wszystko było
odwrotnie: to strażnik je zaatakował. - I Paul Abrums, emerytowany policjant, to
potwierdzi - dodała. - Marissa, uspokój się! - rzekł Robert. Ciągle nie mógł
uwierzyć w eskapadę żony.
Sędzina z wściekłością spojrzała na Marissę.
- Pani pewnie zapomina, że pan Abrums jest również oskarżony w tej sprawie i
będzie odpowiadał pod tymi samymi zarzutami, gdy wyjdzie ze szpitala. - Pani
Buchanan jest w szoku - rzekł Freeborn.
- To oczywiste - stwierdziła sędzina.
- Kto jest Buchanan, a kto Anderson? - spytał kasjer, podchodząc do mężów. - Ja
się tym zajmę - rzekł Freeborn. - Bankier pana Buchanana oczekuje pana telefonu,
by załatwić sprawę obu podejrzanych. Tu jest jego numer. Kasjer wziął kartkę z
numerem telefonu.
- Możesz stąd zadzwonić - rzekła sędzina, wskazując piórem aparat na stole. Po
rozmowie telefonicznej z bankiem reszta procedury poszła sprawnie. - To byłoby
wszystko - oznajmiła sędzina. Marissa wstała.
- Dziękuję - rzekła.
- Przykro mi, że pani się nie podobało nasze zakwaterowanie tutaj w sądzie -
rzuciła sędzina, ciągle poirytowana, szczególnym, jak się jej wydawało,
traktowaniem Marissy i Wendy, uzyskanym przez adwokata.
Pan Freeborn towarzyszył obu parom, gdy wychodziły z opustoszałego budynku sądu.
Kroki odbijały się głośnym echem, kiedy szli po marmurowej posadzce.
Marissa i Wendy porządnie zmarzły w drodze do samochodów. Wsiedli w milczeniu.
Od chwili gdy opuścili gmach sądu, nikt nie powiedział słowa.
- Dzięki za przybycie, George - zawołał Robert do adwokata.
- Tak, dziękujemy - dołączył Gustaw.
- Widzimy się wszyscy w poniedziałek rano! - odkrzyknął Freeborn. Pomachał ręką i wsiadł do
swego lśniącego czarnego mercedesa.
Robert i Gustaw wymienili spojrzenia i pokiwali głowami na znak solidarności.
Robert wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwi. Spojrzał na Marissę, lecz ona
zaciskając usta, patrzyła przed siebie. Włączył silnik i ruszył wyjeżdżając na
ulicę.
- Nie zamierzam przypominać, że cię uprzedzałem - powiedział w końcu, gdy
przejeżdżali przez starą zaporę na rzece Charles. - Dobrze. Nie mów nic. - Po
swych przejściach Marissa czuła bardziej potrzebę pocieszenia niż pouczeń.
- Myślę, że jesteś mi winna wyjaśnienie - rzekł Robert. - A ja myślę, że nie jestem ci nic winna -
odparła Marissa, patrząc z wściekłością na Roberta. - I pozwól, że coś ci powiem: ten strażnik w
klinice to szaleniec. Omal nie strzelił mi w twarz z odległości kroku. Detektyw, którego nająłeś,
już ci to powiedział.
Zostałyśmy
nawet pobite.
- W to wszystko trochę trudno uwierzyć - stwierdził Robert.
- Chcesz powiedzieć, że kłamiemy? - spytała Marissa z niedowierzaniem. -
Wierzę, iż jesteście przekonane, że to się wam wydarzyło - odpowiedział
wymijająco.
Ponownie skierowała spojrzenie przed siebie. Znowu nie potrafiła zapanować nad
emocjami.
Nie wiedziała, czy płakać, czy tłuc pięściami w tablicę rozdzielczą. Nie mogąc
się zdecydować, zacisnęła pięści i zacięła zęby.
Jechali we wrogiej ciszy wzdłuż Storrow Drive. Gdy dotarli do Mass Pike, Marissa
zwróciła się do Roberta:
- Dlaczego kazałeś mnie śledzić?
- Jak się okazało, był to bardzo dobry pomysł.
- Nie w tym rzecz. Dlaczego kazałeś mnie śledzić? - powtórzyła. - Nie znoszę tego.
- Kazałem cię śledzić, by uchronić przed kłopotami - odpowiedział. -
Najwyraźniej nie wyszło.
- Ktoś musi zbadać te przypadki zapalenia gruźliczego. Czasami trzeba ryzykować.
- Ale nie posuwając się do robienia czegoś zupełnie nielegalnego - zauważył
Robert. - Ogarnęła was jakaś irracjonalna obsesja. To wygląda jak krucjata i
doprowadza mnie do szału. Nie mogę uwierzyć: nadal próbujesz sankcjonować
działanie, którego nie można usprawiedliwić.
- A co, jeśli ci powiem, że tylko w samej klinice odkryłyśmy osiemnaście
przypadków tego schorzenia? - spytała. - Czy nie sądzisz, że to może umacniać
moje podejrzenia? W tej grupie nie ma Rebeki Ziegler. Jej dane już zostały
usunięte z komputera. Co powiesz o tym?
Robert z irytacją wzruszył ramionami.
- Powiem ci, co myślę. Uważam, że mają coś do ukrycia ciągnęła Marissa. - Myślę,
że w kartotece Rebeki było coś, czego nie chcieli nikomu ujawnić. - Uspokój się
- uciął Robert. Zaczynasz być melodramatyczna i paranoidalna. To wszystko są
domysły. Tymczasem opłaty, aby uchronić cię przed więzieniem są aż nadto realne.
- Wszystko sprowadza się do pieniędzy? - odpaliła Marissa. - To jest twój
największy problem, prawda?
Przymknęła oczy. Czasem zastanawiała się, co spowodowało, że poślubiła tego
człowieka. Teraz wyłaniało się przed nią w najbliższej przyszłości widmo
więzienia. Sytuacja zmieniała się ze złej na jeszcze gorszą, jak w finale
greckiej tragedii. Otworzyła oczy i patrzyła na ruchliwą drogę. Przeskakiwała
myślami z jednego niepokojącego tematu na drugi. Zastanawiała się, jak uderzenie
strażnika mogło wpłynąć na embriony. Poniedziałek był dla niej dniem próby pod
wieloma względami. Nie tylko miała stanąć przed sądem w roli oskarżonej, ale
również miała się poddać testowi ciążowemu.
Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. W aktualnym stanie rzeczy nie trudno było
przewidzieć wynik badania. Nagle przestała się dziwić, że Rebeka Ziegler
wyskoczyła oknem. Możliwe, że odczuwała podobne emocje. Ale przecież możliwe
też, że nie wyskoczyła, lecz została wypchnięta...
ROZDZIAŁ 8
2 kwietnia 1990, godz. 9.35
Wcześnie rano w niedzielę Marissa rozmawiała z Wendy przez telefon, ale nie
widziała przyjaciółki aż do spotkania w sądzie w poniedziałek rano. Gdy razem z
Robertem
weszli do sali sądowej, zobaczyli Wendy, Gustawa i ich adwokata, siedzących na
ławie po
lewej stronie. Robert próbował skierować Marissę do pustej ławy po prawej
stronie, lecz ona
podeszła do przyjaciółki.
Wendy wyglądała strasznie. Patrzyła przed siebie jak w transie. Miała czerwone, podkrążone i
zapadnięte oczy. Było oczywiste, że płakała, zapewne bardzo dużo.
Marissa
dotknęła jej ramienia i wyszeptała imię. Na widok przyjaciółki łzy ponownie
zaczęły spływać
po policzkach Wendy.
- Co się stało? - spytała Marissa.
Wendy wyglądała na bardziej zrozpaczoną, niż można się było spodziewać.
Próbowała coś powiedzieć, ale bezskutecznie. Była w stanie tylko potrząsnąć
głową. Marissa chwyciła ją za ramię i wyprowadziła z ławki. Przez kłębiący się
tłum obie wyszły z sali.
Marissa zaprowadziła przyjaciółkę do toalety.
- Co się dzieje? Czy zaszło coś pomiędzy tobą a Gustawem?
Wendy znów potrząsnęła głową i nadal szlochała. Marissa mocno ją objęła.
- Czy to z powodu sądu? - spytała.
Wendy potrząsnęła głową.
- Z powodu badania krwi - powiedziała w końcu. - Robiłam badanie w sobotę. Nie jestem w ciąży.
- Ale to był dopiero pierwszy test - rzekła Marissa. - Będą jeszcze robić
następny, by sprawdzić, o ile się podniósł poziom hormonów.
Próbowała być optymistką, ale wiedziała, że jeśli Wendy uważa, że nie jest w
ciąży, to prawdopodobnie nie jest. Ta wiadomość spowodowała, że poczuła w sercu
igiełki lodu.
Przecież właśnie tego ranka przed pójściem do sądu sama wstąpiła do Memorial, by
oddać krew do badania.
- Poziom hormonów był bardzo niski - szlochała Wendy. - Nie mogę być w ciąży. Ja
to wiem.
- Tak mi przykro - rzekła Marissa.
- Czy sądzisz, że to, co nas spotkało w klinice w piątek w nocy, mogło mieć wpływ na
zapłodnienie?
- Ależ nie! - zapewniła Marissa, chociaż prześladowała ją ta sama myśl -
Przepraszam
- przerwała żująca gumę kobieta w wąskiej minispódniczce. - Czy któraś z was
jest
Blumenthal?
- To ja - odpowiedziała zdziwiona Marissa.
Kobieta wskazała kciukiem przez ramię:
- Pani mąż czeka. Mówi, że chce tam panią widzieć natychmiast.
- Pewnie zaczynają posiedzenie - rzekła Marissa do Wendy. - Musimy iść. - Wiem
- powiedziała Wendy, ciągle płacząc. Wzięła od przyjaciółki chusteczkę i wytarła
oczy. - Strasznie wyglądam - stwierdziła - aż się boję spojrzeć w lustro.
- Wyglądasz dobrze - skłamała Marissa.
Wyszły z toalety. Robert stał tuż przy drzwiach, z rękami wspartymi na biodrach.
- Co się znów stało? - spytał z rozdrażnieniem, po jednym spojrzeniu na Wendy. -
Chyba rozumiecie, że powinnyście być w sali, gdy wywołują waszą sprawę, prawda?
Marissa odpowiedziała niskim, prawie niegrzecznym tonem:
- Słuchaj, wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale Wendy jest zrozpaczona, gdyż jej
ostatnie przeniesienie embrionów nie udało się. Dla nas jest to przeżycie na
równi z
poronieniem.
Robert przewrócił oczami.
- Chodźcie! - rzekł. - Niech ona zostawi to swojemu terapeucie. Nie chcę,
żebyście pogrążyły się jeszcze bardziej, nie idąc na własną rozprawę. Pomimo
niepokoju Roberta nie zostały wywołane przez dalsze pół godziny. Gdy wszyscy
nerwowo czekali, pan Freeborn wyjaśnił, że sprawy są rozpatrywane w kolejności
kompletowania dokumentów przez władze dokonujące aresztowania. Musieli więc
czekać, gdy przez salę sądu przewijała się cała galeria typów oskarżanych o
morderstwo, rabunek, próbę gwałtu, prowadzenie pojazdów w stanie nietrzeźwym,
handel narkotykami, nabycie skradzionych dóbr czy napaść i pobicie.
Wreszcie o godzinie dziesiątej dwadzieścia urzędnik sądowy wywołał:
- Sprawa 90-45CR-987 i 998, oskarżenie publiczne przeciwko Blumenthal-Buchanan i
Wilson- Anderson.
- Okay, to nasze - rzekł Freeborn. Podniósł się i skinął na Marissę, by zrobiła
to samo.
Marissa widziała, że Wendy i jej adwokat również wstają. Adwokat był wysokim
chudym człowiekiem ubranym w togę o przykrótkich rękawach, które sprawiały, że
jego kościste ręce wydawały się nienaturalnie długie. Cała czwórka przeszła z
galerii i stanęła przed stołem sędziego. Sędzia Burano wyglądał na znudzonego.
Nadal przeglądał stertę leżących przed nim papierów. Był otyłym człowiekiem w
wieku ponad sześćdziesięciu lat, o pomarszczonej twarzy nadającej mu
niewiarygodne podobieństwo do buldoga. Okulary do czytania miał osadzone na
końcu szerokiego nosa.
Urzędnik sądowy przełknął ślinę i głośno odczytał, tak by wszyscy słyszeli:
- Marissa Blumenthal-Buchanan jest oskarżona z oskarżenia publicznego przez
władze stanu Massachusetts o wkroczenie do cudzej posiadłości z włamaniem. Czy
oskarżona przyznaje się do winy?
- Pani Marissa Blumenthal-Buchanan nie przyznaje się do winy - powiedział pan
Freeborn swym donośnym głosem.
- Marissa Blumenthal-Buchanan jest oskarżona przez władze stanu Massachusetts o
naruszenie praw własności... - monotonnie czytał urzędnik. W ten sposób odczytał
całą listę oskarżeń, a za każdym razem pan Freeborn powtarzał tę samą formułkę o
niewinności.
Gdy już wszystkie oskarżenia pod adresem Marissy zostały odczytane, urzędnik
powtórzył całą procedurę w stosunku do Wendy.
Następnie wstała kobieta, która, jak się Marissa domyślała, była zastępcą
prokuratora rejonowego. Spoglądając na szereg trzymanych w ręku dokumentów,
przemówiła do sądu:
- Wysoki Sądzie, oskarżyciel publiczny wnioskuje, aby grzywna ustanowiona przez
Sędziego Pokoju została w obu przypadkach utrzymana w mocy. Mamy do czynienia z
poważnymi przestępstwami i rozumiemy, że zaistniało poważne uszkodzenie mienia w
klinice.
- Wysoki Sądzie, jeśli można - powiedział pan Freeborn. - Moja klientka, doktor
Blumenthal-Buchanan, jest lekarzem cenionym w naszym stanie, za swą pracę
została wyróżniona nagrodą. Mocno wierzę, że powinna być uwolniona na mocy swej
reputacji.
Składam wniosek, by ustanowiona kaucja została uchylona. - Wysoki Sądzie -
rzekł adwokat Wendy. - Chciałbym powtórzyć wniosek mego szanownego kolegi. Moja
klientka, doktor Wendy Wilson-Anderson, pracuje w Okulistyczno-Laryngologicznej
Lecznicy stanu Massachusetts w charakterze okulisty. Po raz pierwszy od chwili,
gdy Marissa i Wendy podeszły do stołu, sędzia podniósł głowę znad papierów.
Chłodnym okiem obejrzał stojącą przed nim grupę. Właśnie wtedy człowiek ubrany
w elegancki garnitur podszedł do pani prokurator. Klepnął ją po ramieniu i coś
długo wyjaśniał. Gdy skończył, prokurator zaczęła konferować ze swymi dwoma
kolegami.
- Sąd ustanawia datę następnej sesji w tej sprawie na dzień 8 maja 1990 -
obwieścił urzędnik sądowy.
- Jeśli Wysoki Sąd pozwoli. - Zastępca prokuratora ponownie podeszła do stołu. -
Zaistniały nowe okoliczności w rozpatrywanej sprawie. Pan Brian Pearson chciałby
złożyć oświadczenie.
- Kim jest pan Brian Pearson? - zapytał sędzia Burano. - Wysoki Sądzie. Jestem
pełnomocnikiem prawnym Kliniki Kobiecej - odpowiedział pan Pearson. - Wspomniane
wykroczenia zostały przez oskarżone popełnione na terenie Kliniki Kobiecej.
Doktor Wingate, dyrektor Kliniki, upoważnił mnie do złożenia w sądzie
oświadczenia w tej sprawie. Pomimo że zachowanie oskarżonych nie zostało w
żadnej mierze puszczone w niepamięć, Klinika rezygnuje z wniesienia oskarżenia,
pod warunkiem że oskarżone uznają swoją winę i przyrzekną, że w przyszłości
uszanują własność Kliniki i zapłacą rozsądne odszkodowanie za naprawę szkód,
które spowodowały swym działaniem.
- To nietypowe, delikatnie mówiąc - stwierdził sędzia Burano. Przełknął ślinę.
Zwracając się do prokuratora, spytał: - Jaka jest opinia oskarżenia? - Nie
stawiamy przeszkód, Wysoki Sądzie - odparła zastępca prokuratora. - Jeśli
Klinika rezygnuje z oskarżenia, nie nalegamy.
- Cóż, czy to nie dziwne? - rzekł sędzia, zwracając się do Marissy i Wendy. -
Nolle prosequi! To się zdarza po raz pierwszy w mojej praktyce. Ale jeśli nikt
nie chce oskarżać, to mnie wypada oddalić oskarżenie z urzędu przez umorzenie
sprawy. Zanim jednak to zrobię, chciałbym wypowiedzieć się na ten temat.
Sędzia Burano pochylił się do przodu i przez chwilę przyglądał się oskarżonym.
- Z materiałów, które przestudiowałem, wynika, że wy, dwie dorosłe kobiety,
postąpiłyście wysoce nieodpowiedzialnie, szczególnie jako lekarki. Nie aprobuję
takiego braku poszanowania prawa i cudzej własności. Sprawa jest umorzona, ale
obie powinnyście być wdzięczne dyrektorowi Kliniki Kobiecej za
wspaniałomyślność. Marissa poczuła, że ktoś ciągnie ją za ramię. Spojrzała na
pana Freeborna, dającego jej znaki. Urzędnik sądowy wywoływał już numer
następnej sprawy. Zmieszana, ale szczęśliwa, że opuszcza salę sądową, Marissa
szła w milczeniu do hallu wypełnionego dymem tytoniowym. Robert tuż za nią
prowadził Gustawa i Wendy.
- Co się stało?
- To proste - wyjaśnił pan Freeborn. - Tak, jak sędzia powiedział, Klinika postanowiła być
wspaniałomyślna i wycofała oskarżenie. Prokurator nie zgłosił sprzeciwu. Oczywiście,
będziemy jeszcze musieli wynegocjować „rozsądne odszkodowanie”.
- Ale poza tym, już po wszystkim? - spytała Marissa. To wyglądało na pierwszą
dobrą
wiadomość od szeregu miesięcy.
- Tak - odpowiedział pan Freeborn.
- Jak sądzisz, jakiego rządu odszkodowanie oni będą chcieli? - zapytał Robert.
- Nie mam pojęcia - odrzekł adwokat.
Wendy objęła Marissę i mocno uścisnęła. Marissa poklepała przyjaciółkę po
plecach.
- Zadzwonię do ciebie - szepnęła jej do ucha. Wiedziała, że mimo umorzenia
sprawy Wendy będzie przygnębiona.
Wendy skinęła głową, po czym wyszła z Gustawem i adwokatem. Robert przez kilka
minut rozmawiał jeszcze z panem Freebornem. Następnie pożegnali się i Robert z
Marissa poszli do samochodu.
- Miałyście dużo szczęścia, dziewczyny - powiedział Robert, gdy już wjechali na autostradę
Monsignor O’Brian. - George nigdy o czymś takim nie słyszał. Muszę przyznać, że to było
bardzo ładnie z ich strony, że odstąpili od oskarżenia.
- To wszystko jest przebiegłym kamuflażem - rzekła Marissa. Robert popatrzył na
nią,
jakby nie dosłyszał.
- Co?
- Przecież słyszałeś - powiedziała. - To był cwany chwyt, aby ludzie nie
dowiedzieli
się, jakie bydlęta zatrudniają tam w charakterze strażników. Był to również
dobry sposób, by
nas zmusić do zaniechania naszych dociekań w sprawie tego schorzenia i śmierci
Rebeki
Ziegler.
- Och, Marissa! - jęknął Robert.
- Sędzia nie zna innych szczegółów - mówiła Marissa. - Nie ma pojęcia o
rozmiarze
tej sprawy.
Robert począł bić pięścią w kierownicę.
- Nie wiem, czy jeszcze dłużej to zniosę!
- Zatrzymaj samochód! - powiedziała Marissa.
- Co?
- Chcę, abyś stanął.
- Czy ci niedobrze?
- Zatrzymaj.
Robert obejrzał się przez ramię i zajechał na podjazd przed Muzeum Nauki.
Marissa otworzyła drzwi, wysiadła i zatrzasnęła drzwi za sobą. Zaczęła iść
pieszo.
Zakłopotany
Robert opuścił szybę i zawołał za nią:
- Co się, do cholery, dzieje?!
- Idę pieszo - odpowiedziała Marissa. - Chcę być sama, doprowadzasz mnie do szału.
- Ja doprowadzam cię do szału? - zapytał Robert z niedowierzaniem. Przez moment
nie mógł się zdecydować, po czym mruknął: - Jezu Chryste! - i zakręcając szybę
odjechał bez oglądania się za siebie.
Z rękami głęboko wetkniętymi w kieszenie płaszcza przeciwdeszczowego, Marissa
przeszła wzdłuż Esplanade biegnącej równolegle do Charles River. Był kolejny
pochmurny dzień. Rzeka miała szarospiżowy kolor. Chodnik znaczyły liczne kałuże.
Poszła do fortu Arthura Fiedlera i skręciła w Arlington Street. Na rogu
Arlington i Boylston wsiadła do metra, udając się w kierunku Huntington Avenue
do swojej kliniki pediatrycznej.
Do budynku weszła tylnym wejściem. Nie miała ochoty na rozmowę z kimkolwiek.
Schodami pożarowymi, a potem przez szereg pokoi prześliznęła się do swego
gabinetu.
Zamykając za sobą drzwi nie pofatygowała się, by zapalić światło. Była pewna, że
nikt nie wiedział o jej obecności w pokoju. Chciała się ukryć ze swoją depresją.
Nie sprawdzała, czy są dla niej jakieś wiadomości, bojąc się, że mogły już
przybyć wyniki jej testu ciążowego. Usiadła przy biurku i pogrążyła się w
ponurych rozmyślaniach.
Nigdy jeszcze nie czuła się tak osamotniona. Nie znała nikogo prócz Wendy, z kim
mogłaby rozmawiać.
Po godzinie zaczęła czekać na pacjentów, którzy zajęliby jej uwagę, lecz szybko
zdała sobie sprawę z tego, że była zbyt przygnębiona, by się skoncentrować.
Mogła myśleć jedynie o Klinice Kobiecej.
Gdy zadzwonił telefon, podniosła słuchawkę już po pierwszym dzwonku.
Przestraszyła się.
- Halo? - powiedziała.
- Doktor Blumenthal? - spytał kobiecy głos.
- Tak.
- Mówię z laboratorium w Memorial. Mamy wyniki badania. Poziom hormonów jest bardzo niski.
Jeśli pani chce, możemy powtórzyć badanie w ciągu dwudziestu czterech lub trzydziestu sześciu
godzin. Nie wygląda to najlepiej. - Dziękuję - powiedziała Marissa zupełnie bezbarwnym głosem.
Zapisała wynik i odłożyła słuchawkę. Było dokładnie tak, jak przewidywała: to samo co u Wendy.
Nie była w
ciąży.
Przez moment wpatrywała się w zapisaną w notatniku liczbę. Po chwili łzy napłynęły jej do oczu i
zamgliły obraz. Tak bardzo była tym wszystkim zmęczona. Zaczęła myśleć o Rebece Ziegler i
kłopotach, które pchnęły tę biedną kobietę do samobójstwa - jeśli to było samobójstwo.
Nagle zadzwonił telefon. Marissa schwyciła słuchawkę z absurdalną nadzieją, że
to
laboratorium w Memorial, że dzwonią, by powiedzieć o popełnionym błędzie. Czyżby
jednak
ciąża?
- Halo? - odezwała się.
- Powiedziano mi, że jest pani u siebie - wyjaśniła recepcjonistka. - Ma pani
gościa w głównej recepcji. Czy...
- Nikogo nie przyjmuję - przerwała Marissa i odłożyła słuchawkę. Niemal
natychmiast telefon zadzwonił ponownie. Tym razem Marissa nie zareagowała. Po
dziewięciu dzwonkach telefon ucichł.
Kilka minut później ktoś zapukał do drzwi. Marissa nie drgnęła. Pukanie rozległo
się ponownie, lecz ona nadal nie reagowała, mając nadzieję, że ten ktoś sobie
pójdzie. Ale w końcu zobaczyła, że klamka się porusza. Gdy ujrzała w progu
dostojną postać doktora Fridericka Housera, zmiękła.
- Czy stało się coś złego, Marisso? - spytał doktor Houser. W ręku trzymał
okulary w drucianej oprawce.
- Kłopoty osobiste - wyjaśniła Marissa. - Wszystko w porządku. Dziękuję za
troskę.
Nie zniechęcony, doktor wszedł do gabinetu. Marissa dostrzegła, że ktoś mu
towarzyszy. Z pewnym zdziwieniem rozpoznała Cyryla Dubczeka. - Mam nadzieję, że
nie przeszkadzam - rzekł Cyryl. Ożywiając się, Marissa wstała i poprawiła włosy.
- Doktor Dubczek powiedział mi, że pracowaliście wspólnie w Centrum
Epidemiologii - rzekł doktor Houser. - Gdy recepcjonistka zadzwoniła do mnie i
powiedziała, że pani nie przyjmuje gości, pomyślałem, że powinienem
interweniować. Mam nadzieję, że postąpiłem właściwie.
- Och, oczywiście! - potwierdziła Marissa. - Nie miałam pojęcia, że to doktor
Dubczek. Cyryl, przepraszam. Wejdź i usiądź - wskazała fotel. Nie widziała
Cyryla przez wiele lat, nie zmienił się ani odrobinę. Jak zwykle, był
nienagannie ubrany i elegancki.
Gdy pomyślała o własnej prezencji, ogarnęło ją silne zakłopotanie. Wiedziała, że
wygląda odpowiednio do swojego podłego samopoczucia, szczególnie po ostatniej
fali łez.
- Państwo pozwolą, że zostawię ich samych. - Doktor Houser wyszedł, zamykając
drzwi za sobą.
- On mi powiedział, że zupełnie nie masz czasu w związku z tą kuracją
niepłodności - powiedział Cyryl.
- Jest to denerwujące - wyznała Marissa. Opadła na fotel za biurkiem. - Przed
chwilą dostałam wiadomość, że moje ostatnie przeniesienie embrionów nie udało
się. Jestem tak przygnębiona, że znów płakałam, W ostatnich miesiącach
wypłakałam się za wszystkie czasy.
- To smutne - rzekł Cyryl. - Żałuję, że nie mogę ci pomóc. Ale wyglądasz
doskonale.
- Proszę - powiedziała Marissa - nie patrz na mnie. Nie chcę nawet wyobrażać sobie, jak
wyglądam.
- Będzie mi trudno rozmawiać z tobą nie patrząc na ciebie - stwierdził Cyryl,
uśmiechając się ze współczuciem. - Chociaż przyznaję, widać, że płakałaś, ale
dla mnie jesteś
jak zawsze ładna.
- Zmieńmy temat - zaproponowała Marissa.
- Powiem ci, dlaczego tu wstąpiłem - powiedział Cyryl. - Przyleciałem w
interesach, ale dziś wczesnym rankiem przyszedł do mnie jeden z bakteriologów z
informacją, że istnieje jeszcze jeden rejon koncentracji gruźliczego zapalenia
jajowodów, które cię tak interesuje.
- O?
- Zdumiała mnie lokalizacja. Czy chcesz zgadywać?
- Nie czuję się na siłach - rzekła Marissa.
- Brisbane - powiedział Cyryl.
- Australia?
- Dokładnie! Brisbane, Australia. To jest w tej części, którą nazywają Złotym Wybrzeżem.
- Nawet nie wiem, w której części Australii leży Brisbane - wyznała Marissa. -
W Queensland* [przyp.: Queensland stan w północno-wschodniej Australii, którego
stolicą jest Brisbane (red.).], na wschodnim wybrzeżu - powiedział Cyryl. -
Byłem tam raz.
Czarujące miasto. Wspaniały klimat. Mnóstwo wysokościowców wzdłuż plaży, na
południe od miasta. Bardzo atrakcyjne miejsce.
- Czy ktoś ma jakiś pogląd na ten temat, dlaczego właśnie tam? - spytała
Marissa. Z jej punktu widzenia mogło to być równie dobrze Timbuktu. - Raczej
nie - przyznał Cyryl. - Wystąpił ogólny wzrost zachorowań na gruźlicę,
szczególnie w krajach mających znaczącą imigrację z południowo-wschodniej Azji.
Czy
Brisbane przyjęło więcej uchodźców, nie mam najmniejszego pojęcia. W USA również
był
pewien wzrost powyżej średniego poziomu oraz powyżej stanu oczekiwanego z
uwzględnieniem imigracji z obszarów endemicznych. Myślę, że jest to raczej efekt
wtórny
narkotyków i AIDS, niż patogeniczne zmiany bakterii. W każdym razie mam tutaj
artykuł
dotyczący Australii.
Cyryl wręczył Marissie kopię artykułu, który pojawił się w „Australian Journal of Infectious
Diseases”.
- Najwyraźniej autor jest patologiem, który znalazł dwadzieścia trzy przypadki
podobne do opisywanych przez ciebie. To całkiem dobry artykuł. Marissa zaczęła
go przeglądać. Trudno jej było popaść w entuzjazm. Australia leżała na drugim
końcu świata.
- Bakteriolog powiedział mi jeszcze coś - ciągnął Cyryl. - W Memorial był
przypadek gruźlicy rozsianej. Wspominam o tym tylko dlatego, że pacjentką była
dwudziestodziewięcioletnia kobieta z bogatej rodziny bostońskiej. Nazywa się
Evelyn Welles.
Zaskoczyła mnie socjologiczna charakterystyka tego przypadku. Pomyślałem, że może
zainteresować również ciebie. Dlatego o tym mówię. - Dziękuję, Cyrylu - powiedziała Marissa.
Próbowała się uśmiechnąć. Obawiała się, że wybuchnie płaczem. Widok starego przyjaciela
wpływał na jej emocje. Cyryl posiedział jeszcze piętnaście minut, po czym stwierdził, że musi
iść.
Wieczorem
ma być w Atlancie.
Gdy wyszedł, Marissę ponownie ogarnęła depresja. Przez długi czas siedziała przy
biurku i niczego szczególnego nie robiła. Przynajmniej nie płakała. Patrzyła
przez okno na psującą się pogodę, a w końcu zaczęła rozmyślać o informacjach
przyniesionych przez Cyryla. Popatrzyła na artykuł; zamierzała przeczytać go
później. Chwilowo miała kilka spraw do załatwienia. Mobilizując się, założyła
płaszcz i zmusiła do pojechania do Memorial.
Pacjentka Evelyn Welles leżała w izolatce i była w trakcie intensywnej terapii.
Kartoteka chorobowa najlepiej odzwierciedlała jej ciężki stan; dokumenty ważyły
dwa i pół kilograma. Marissa nie miała specjalnych trudności, odszukując ją i
opiekującego się nią stażystę.
Był drobnym człowiekiem z Nowego Jorku, o przenikliwych, pełnych wyrazu oczach z
nerwowym tikiem na twarzy. Nazywał się Ben Goldman. Był on drobnym człowiekiem
z New York City, o przenikliwych, pełnych wyrazu oczach z nerwowym tikiem na
twarzy. Nazywał się Ben Goldman. - Jest w złym stanie - przyznał. - Naprawdę
złym. Agonalnym. Nie oczekuję, by przeżyła dłużej niż dzień. Trzymamy ją na
intensywnej chemioterapii, ale wygląda, że bezskutecznie.
- Czy to definitywnie gruźlica? - zapytała Marissa, spoglądając przez szybę
izolatki na pacjentkę. Była obłożona rurkami aparatury do sztucznego oddychania.
Przebywająca w kabinie pielęgniarka odziana w szczelny ubiór i maskę opiekowała
się chorą. Wężowisko rurek łączyło liczne butelki kroplówki nad głową pacjentki
z jej ciałem. - Nie ma wątpliwości - powiedział Ben. - Znaleźliśmy kwasooporne
bakterie wszędzie: w żołądku, krwi, nawet przy biopsji oskrzeli. To gruźlica. -
Jakieś podejrzenia na temat źródła?
- O, tak! - odrzekł Ben. Znamy kilka ciekawych faktów. Pacjentka odwiedziła Tajlandię mniej
więcej rok temu i przebywała tam kilka tygodni, co mogło się przyczynić do rozwoju choroby.
Ale ważniejsze jest, że stwierdzono jak dotąd nie rozpoznane osłabienie
immunologiczne. Nasi chłopcy z hematologii właśnie nad tym pracują. W tej chwili
uważa
się, że to produkt bliżej nieokreślonej postaci kolagenozy. Obie sprawy mogą
wyjaśniać
chorobę.
- Czy udało się z nią porozmawiać?
- Nie. Była w stanie śpiączki, gdy ją tu przywieziono. Prawdopodobnie ma ropień w mózgu.
Uważaliśmy, że nie warto ryzykować dodatkowych badań. Marissa z roztargnieniem
przeglądała grubą dokumentację choroby.
Pomimo wszystkich rozsądnych wyjaśnień miała wrażenie, że ten przypadek ma coś
wspólnego z przypadkami gruźliczego zapalenia jajowodów. Może, zgodnie z
sugestią
Dubczeka, wiek i status społeczny pacjentki.
- Czy macie jej dane ginekologiczne?
- Niewiele - przyznał Ben. - Przy tak silnej infekcji potraktowaliśmy pobieżnie
tę część badań. Wiele danych otrzymaliśmy od jej męża. - Nie wie pan, czy
bywała w Klinice Kobiecej w Cambridge? - Pewnie nie. Ale zapytam jej męża, gdy
przyjdzie. Przychodzi każdego wieczoru około dziesiątej, - Jeśli była w tej
klinice, byłoby wspaniale, gdyby poprosił pan jej męża o kopię wyników badań z
kliniki - powiedziała Marissa. - I jeszcze jedna rzecz. Czy mógłby pan zrobić
wymaz wydzieliny z pochwy i sprawdzić, czy tam również są bakterie gruźlicy?
- Naturalnie - rzekł Ben, wzruszając wąskimi ramionami. Siedząc na tylnym
siedzeniu Marissa zapłaciła za taksówkę, wciskając pieniądze przez okienko w
pleksiglasowej przegródce. Było już ciemno i rozpadało się na dobre, dlatego gdy
wysiadła z taksówki, pobiegła, by nie zmoknąć.
W domu zdjęła i powiesiła na wieszaku przemoczony płaszcz. Omijając kuchnię,
poszła wprost do swojego pokoju. Chociaż nie jadła cały dzień, nie była w ogóle
głodna. Wyczerpana, nie miała najmniejszej ochoty na sen. Wizyta w szpitalu i
stan Evelyn Welles podsyciły zarówno jej strach, jak i ciekawość. - Już prawie
dziewiąta - rzekł Robert, zaskakując ją swoją obecnością Nie usłyszała jak
wszedł. Stał w drzwiach, ubrany w strój domowy, z rękami skrzyżowanymi na
piersiach.
Jego ton i zachowanie cechowała irytacja, którą ostatnio często okazywał.
- Dobrze wiem, która godzina. - Marissa usiadła i zapaliła lampę. - Mogłaś
zadzwonić - powiedział. - Ostatnio widziałem cię, gdy wysiadałaś pod Muzeum
Nauki. Już miałem dzwonić na policję.
- Wzrusza mnie twoja troska - oświadczyła Marissa. Wiedziała, że go prowokuje,
lecz nie mogła się powstrzymać. - W sprawie, która cię interesuje: nie jestem w
ciąży.
- Tak myślałem - głos Roberta złagodniał. Wzruszył ramionami. - Cóż, nikt nas
nie może obwiniać, że nie próbowaliśmy. Niestety, to oznacza następne dziesięć
tysięcy dolarów wyrzucone w błoto.
- Boże, daj mi cierpliwość - szepnęła Marissa do siebie. - Czy jesteś głodna? -
spytał Robert. - Ja jestem głodny jak wilk. Może wyjdziemy gdzieś na kolację?
Powinno nam to dobrze zrobić. Uczcimy twoje prawne zwycięstwo. Wiem, że nie
zastąpi ci to ciąży, ale jest to coś.
- Idź sam - rzekła Marissa. Nie była w nastroju do świętowania. Poza tym była
pewna, że jej „prawne zwycięstwo”, jak to ujął Robert, to przebiegłe maskowanie.
Chciała się jeszcze zrewanżować za wypomniane dziesięć tysięcy dolarów, ale nie
miała już siły do kłótni.
- Jak wolisz. - Robert wyszedł, a Marissa wstała i zamknęła drzwi do pokoju.
Chwilę później usłyszała przytłumione odgłosy krzątania się w kuchni, gdy mąż
robił sobie kolację.
Połową swojej świadomości Marissa towarzyszyła Robertowi. A może powinna była z
nim porozmawiać? Po chwili potrząsnęła głową. Wiedziała, że nigdy mu nie
wytłumaczy ani nie wzbudzi jego zainteresowania sprawą gruźliczego zapalenia
jajowodów. Westchnąwszy, usiadła na kanapce i zaczęła czytać artykuł
przyniesiony przez Cyryla. Miał rację. Artykuł był dobry.
W klinice w Brisbane zanotowano dwadzieścia trzy przypadki tej choroby.
Przypominało to sytuację w Klinice Kobiecej. Nazwa kliniki brzmiała Female Care
Australia - w skrócie FCA. Tak jak w Bostonie, wszystkie australijskie pacjentki
miały około trzydziestki. Wszystkie należały do klasy średniej i były mężatkami.
Wszystkie, z wyjątkiem jednej, były białe. Tym wyjątkiem była Chinka, która
przybyła ostatnio z Hongkongu.
Dzwonek telefonu przestraszył ją, ale czytała dalej, zakładając, że to telefon
do Roberta.
Autor artykułu pisał o diagnozie, którą postawiono prawdopodobnie tylko na
podstawie badania histologicznego wycinków z jajowodów, ponieważ nie wyhodowano
ani nie wykryto żadnych organizmów. Badania rentgenologiczne i badania krwi
wykluczyły możliwości takich chorób, jak grzybice i sarkoidoza. We wnioskach
autor wysuwał hipotezę, że przyczyna schorzenia pozostaje w związku z napływem
imigrantów z południowo-wschodniej Azji, ale nie wypowiadał się w ogóle na temat
możliwych sposobów rozprzestrzeniania się. - Marissa! - krzyknął Robert. -
Telefon do ciebie! Cyryl Dubczek! Marissa pośpiesznie podniosła słuchawkę.
- Przepraszam, że dzwonię tak późno - rzekł Cyryl - ale gdy przybyłem do Centrum
Epidemiologii, dostałem dodatkowe informacje, które mogą cię zainteresować. -
Oo?! - zdziwiła się Marissa.
- Te gruźlicze zapalenia jajowodów nie są ograniczone do obszaru USA czy
Australii.
Występują też w Europie - także w różnych miejscach. Nie ma skupisk, tak jak w
Brisbane.
Dotychczas nie mamy znanych przypadków tylko w Ameryce Południowej i Afryce. Nie
wiem, co o tym myśleć, ale tak rzecz wygląda. Jeśli będę wiedział coś więcej,
zadzwonię do ciebie. A teraz ja mam prośbę. Powiadom mnie, gdy zaczniesz
wysnuwać jakieś teorie.
Marissa podziękowała za telefon i skończyli rozmowę. Ta nowa informacja była
wyjątkowo ważna. Znaczyła ona, że obszar występowania gruźliczego zapalenia
jajowodów nie mógł już być uważany za zjawisko przypadkowe. Problem pojawiał się
w skali międzynarodowej. Nawet Cyryl się tym zainteresował. W tej chwili Marissa
zapomniała o swym smutku, gniewie i wyczerpaniu.
Rozważała szereg możliwości. Czyżby gruźlica jakoś uległa mutacji i stawała się
chorobą weneryczną? Czyżby prątki mogły bezobjawowo pasożytować u mężczyzn jak
chlamydia i mycoplasma? Czy powinna nalegać, by Robert poddał się badaniom? Czy
Robert mógł się jakoś zarazić w czasie którejś ze swych wielu służbowych
podróży? Nie gustowała w takim sposobie myślenia, ale musiała rozumować naukowo.
Sięgnęła po słuchawkę i zadzwoniła do Wendy. Odebrał Gustaw.
- Przykro mi, ale ona nie przyjmuje telefonów.
- Rozumiem. Jeśli znajdziesz stosowny moment, powiedz jej, że dzwoniłam i proszę, żeby
oddzwoniła, gdy tylko będzie się czuła na siłach. - Boję się o nią- wyznał Gustaw. - Nigdy nie
widziałem jej w takiej depresji.
Nie
wiem, co robić.
- Czy myślisz, że będzie chciała rozmawiać, jeśli przyjadę? - spytała Marissa.
- Myślę, że jest szansa - rzekł Gustaw zachęcającym tonem.
- Zaraz będę - powiedziała Marissa.
- Dziękuję, doceniam twój trud. Wendy z pewnością też. Marissa zdjęła płaszcz z
wieszaka i poszła do garażu. Gdy już miała wsiadać do samochodu, pojawił się
Robert.
- Dokąd masz zamiar jechać o tej porze? - spytał gniewnie. - Do Wendy -
odpowiedziała, popychając dźwignię automatycznego otwierania drzwi garażu. -
Przynajmniej jej mąż martwi się o nią. - Co to miało znaczyć? - zapytał Robert.
- Jeśli nie wiesz, to wątpię, by ci ktoś wyjaśnił - odrzekła. Wycofała samochód z garażu i opuściła
drzwi. Potrząsnęła głową z niedowierzaniem, że tak bardzo pogorszyły się jej stosunki z
Robertem. Jazda do wiktoriańskiego domu Wendy zajęła jej zaledwie kwadrans. Gustaw
najwyraźniej jej oczekiwał. Otworzył drzwi, zanim zdążyła zadzwonić. - Jestem ci naprawdę
wdzięczny za przybycie o tak późnej porze - powiedział i wziął od niej płaszcz.
- Też się cieszę - odrzekła Marissa. - Gdzie jest Wendy?
- Na górze, w sypialni. Od schodów drugie drzwi na prawo. Czy przynieść wam coś?
Kawę, herbatę?
Marissa potrząsnęła głową i weszła po schodach. Przy drzwiach przystanęła i
nasłuchiwała. Z wnętrza nie dochodził żaden dźwięk. Lekko zapukała. Nie
uzyskawszy
odpowiedzi, zawołała Wendy po imieniu.
Drzwi otwarły się niemal natychmiast.
- Marissa! - Wendy była szczerze zdziwiona. - Co tu robisz? Była w białej
aksamitnej podomce i domowych pantoflach. Miała nadal zapadnięte zaczerwienione
oczy, ale poza tym wyglądała lepiej niż rano w sądzie.
- Gustaw powiedział, że nie przyjmujesz telefonów. Powiedział też, że niepokoi się o ciebie.
Naprawdę jest wystraszony. Chciał, żebym przyjechała.
- Na miłość boską! Nie jest ze mną tak źle - rzekła Wendy.- To prawda, że jestem
w
depresji, ale jestem też wściekła na niego. On chce, żebym była wdzięczna za
coś, co nazywa
„wielkodusznością kliniki”.
- Robert też - powiedziała Marissa.
- Myślę, że to był manewr maskujący - stwierdziła Wendy.
- Zgadzam się!
- A co z twoim testem ciąży? - spytała Wendy.
- Lepiej nie pytaj - Marissa potrząsnęła głową.
- Może coś do picia? - zaoferowała Wendy. - Kawę? Herbatę? A, do diabła, skoro
nie
jesteśmy w ciąży, to może szklaneczkę wina?
- To brzmi cudownie - przystała Marissa.
- A on niech trochę pocierpi - powiedziała Wendy. - Dzisiaj po południu byłam na
niego tak wściekła, że omal nie przyłożyłam mu jedną z tych długich igieł do
ekstrakcji jajeczek. Może w końcu zrozumiałby, co ja przeżywałam przez ostatnie
kilka miesięcy.
Otworzyła butelkę drogiego Chardonnay i poprowadziła Marissę do salonu. - Nie
wiem, czy jesteś we właściwym nastroju - rzekła Marissa, gdy już usiadły - ale
przyniosłam ci artykuł do przeczytania.
- Właśnie na to miałam ochotę - odpowiedziała z sarkazmem Wendy. Postawiła swój
kieliszek na barku kawowym i wzięła od przyjaciółki artykuł. Przeczytała
streszczenie.
W tym czasie Marissa opowiedziała wszystko, czego dowiedziała się od Dubczeka.
- Nieprawdopodobne - przyznała Wendy, gdy podniosła głowę znad artykułu. -
Brisbane, Australia! Czy wiesz, dlaczego Brisbane jest tak ciekawe? Marissa
potrząsnęła głową.
- Tam są wrota do jednego z największych cudów świata. To znaczy?
- Wielka Rafa Koralowa. Raj dla nurków.
- Naprawdę? - spytała Marissa. Po czym przyznała: - To jest coś, o czym nie wiem zbyt wiele.
- To jest jedno z miejsc świata, które zawsze chciałam zwiedzić - rzekła Wendy.
-
Nurkowanie jest moją pasją. Zaczęłam w Kalifornii, w czasie odbywania stażu.
Kiedyś całe wakacje spędzałam na Hawajach nurkując. I tam spotkałam Gustawa. Czy
ty kiedyś nurkowałaś, Marisso?
- Niewiele. Przechodziłam kurs nurkowania z akwalungiem w szkole i jeździłam
kilka razy na Wyspy Karaibskie.
- Uwielbiam to - rzekła Wendy. - Szkoda, że od jakiegoś czasu nie uprawiam już
tego sportu.
- A co myślisz o artykule? - spytała Marissa, wracając do głównego tematu. Wendy
ponownie popatrzyła na artykuł.
- To dobry materiał, ale nic tu nie mówią o sposobie zakażenia. Autor wspomina o
związku zachorowań z imigracją, ale jak to się przenosi? - Zadawałam sobie to
samo pytanie - powiedziała Marissa. - Jak to się dostaje do jajowodów? Nie
wygląda na przenoszenie przez krew lub limfę, które są normalnymi drogami
przenoszenia gruźlicy. Zastanawiałam się nad drogą weneryczną. - Co powiesz o
zakażonych tamponach?
- To jest myśl - przyznała Marissa, przypominając sobie, że tampony okazały się
niegdyś źródłem zespołu wstrząsu toksycznego. - Ja używam wyłącznie tamponów. -
Ja też - przyznała Wendy. - Kłopot w tym, że w artykule nie wspominają o
tamponach.
- Mam pomysł - rzekła Marissa. - Zadzwońmy do Brisbane i porozmawiajmy z
autorem. Możemy go spytać o tampony. Interesujące też będzie dowiedzieć się, czy
podjęto jakieś dalsze badania tych dwudziestu trzech przypadków oraz czy
wystąpiły jakieś nowe w ich klinice. W końcu ten artykuł był napisany ponad dwa
lata temu. - Jaka jest różnica czasu pomiędzy nami a Australią? - spytała
Wendy.
- Pytasz niewłaściwą osobę.
Wendy podniosła słuchawkę telefonu. Wybrała numer centrali rozmów
międzykontynentalnych i spytała o czas. Odłożyła słuchawkę. - Mają wyprzedzenie
o czternaście godzin - oznajmiła.
- To znaczy, że...
- Około południa jutro - rzekła Wendy. - Próbujmy.
W informacji zdobyły numer FCA w Brisbane i zamówiły rozmowę. Wendy włączyła głośnik.
Usłyszały, że telefon dzwoni i ktoś odbiera po drugiej stronie. Z głośnika dotarł do nich wesoły
głos o szorstkim australijskim akcencie.
- Mówi doktor Wilson z Bostonu w USA - przedstawiła się Wendy. - Czy mogę mówić
z doktorem Tristianem Williamsem?
- Nie sądzę, by doktor Williams u nas pracował - odparła telefonistka. -
Chwileczkę.
Gdy przełączono je na oczekiwanie, dosłyszały z głośnika muzykę. Po czym
telefonistka zgłosiła się ponownie:
- Powiedziano mi, że doktor Williams pracował u nas, ale już nie pracuje.
- Czy może nam pani powiedzieć, jak do niego dotrzeć? - spytała Wendy.
- Przykro mi, ale nie mam pojęcia.
- A czy mają państwo wydział kadr?
- Naturalnie. Czy przełączyć tam panią?
- Tak. Proszę - powiedziała Wendy.
Powtórzyła swą prośbę skontaktowania się z Tristianem Williamsem. Przełączono telefon
ponownie na oczekiwanie, tym razem dłuższe. - Przepraszam - rzekł urzędnik, gdy podszedł znów
do telefonu. - Sprawdziłem, ale nie znamy miejsca pobytu doktora Williamsa. Został zwolniony
około dwóch lat temu. - Rozumiem. Czy może mnie pan przełączyć na patologię?
- Oczywiście - odpowiedział urzędnik.
Minęło dobre dziesięć minut, zanim do telefonu podszedł jeden z patologów. Wendy
przedstawiła się i powtórzyła pytanie.
- Nigdy go nie spotkałem - stwierdził lekarz. - Nie było go już, gdy tu
przyszedłem.
- Napisał artykuł, pracując w waszej klinice - wyjaśniła Wendy. - Tekst dotyczył
grupy pacjentek. Chcę się dowiedzieć, czy były prowadzone jakieś dalsze badania.
Chciałabym również wiedzieć, czy zanotowano dalsze przypadki zachorowań. - Nie
mamy nowych przypadków rzekł doktor. - Co do badań, to nie prowadzono żadnych.
- Czy można otrzymać nazwiska pacjentek z opisywaną chorobą? - spytała Wendy. - Chcę się z
nimi skontaktować bezpośrednio, aby przedyskutować ich historie chorobowe.
Mamy pięć podobnych przypadków tutaj w Bostonie.
- To jest kompletnie wykluczone - oświadczył lekarz. - Mamy ścisłe zasady.
Przykro
mi.
Usłyszały stuk odkładanej słuchawki.
- Odłożył słuchawkę - rzekła Wendy z oburzeniem. - Cham jeden. - Stary argument
tajemnicy - powiedziała Marissa z rezygnacją wzruszając ramionami.
- Jaka szkoda! Dwadzieścia trzy przypadki to prawdopodobnie wystarczająco dużo,
aby wyciągać rozsądne wnioski.
- A co myślisz o tym, żeby bardziej szczegółowo porozmawiać z tymi dwiema
kobietami, które znalazłyśmy na spotkaniu „Resolve”? - zaproponowała Wendy. -
Przypuszczam - Marissa zaczęła tracić entuzjazm, jako że uzyskanie informacji
wyglądało na niemożliwe - że bardziej chciałabym dostać się do tych osiemnastu
przypadków, o których dowiedziałyśmy się z komputera Kliniki Kobiecej. -
Oczywiście to wykluczone - rzekła Wendy. - Ale jestem ciekawa, co powiedzieliby
ci z kliniki FCA, gdybyśmy się pojawiły tam, w Australii? - O, tak -
skomentowała Marissa. - Dlaczego by nie pójść tam któregoś ranka i nie zapytać?
- To wcale nie jest taka bzdura - oczy Wendy rozbłysły. - Jestem ciekawa, co
zrobiliby, gdybyśmy tak odwiedziły ich klinikę. Myślę, że byliby dumni, że
okrążyłyśmy pół świata, aby zapoznać się z ich urządzeniami.
- Mówisz poważnie? - z niedowierzaniem spytała Marissa. - Czemu nie? - zdziwiła
się Wendy. - Im więcej o tym myślę, tym bardziej pomysł mi się podoba. Przecież
możemy na to poświęcić urlopy. Lepiej poszukajmy tego Tristiana Williamsa. Ktoś
z oddziału patologii w tej klinice będzie prawdopodobnie wiedział, dokąd się
wyniósł. Musisz przyznać, że to byłoby dużo łatwiejsze niż przez telefon. -
Wendy - zmęczonym głosem rzekła Marissa - nie pociąga mnie podróżowanie
trzydzieści tysięcy kilometrów po to, by szukać jakiegoś patologa. - Ale tam
czeka nas mnóstwo atrakcji. - Oczy Wendy były coraz bardziej ożywione.
-
Jeśli inne rzeczy nie wyjdą, to chociaż zwiedzimy Wielką Rafę Koralową. Żadne prawo nie
zabrania mieć trochę przyjemności po ciężkim trudzie - uśmiechnęła się. - Wyglądasz równie źle
jak ja.
- Dziękuję ci, przyjaciółko - kwaśno stwierdziła Marissa.
- Mówię poważnie - obie byłyśmy przez pół roku na hormonalnej kuracji.
Płakałyśmy
jak dzieci. Przybrałyśmy na wadze. Kiedy ostatnio uprawiałaś jogging? Pamiętam,
że dawniej
robiłaś to codziennie.
- Naprawdę, stosujesz chwyty poniżej pasa.
- Rzecz w tym, że obydwie mamy prawo zrobić sobie wakacje - przekonywała Wendy.
- I obie jesteśmy zafascynowane tym łańcuchem chorobowym, ale jesteśmy tutaj
uziemione. Możemy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Możemy jeszcze
poznać jakieś przypadki w Memorial i w General - oponowała Marissa. - Jeszcze
nie wyczerpałyśmy naszych możliwości na miejscu. - Czy chcesz powiedzieć, że
nie możesz wziąć urlopu? - nalegała Wendy.
- Urwanie się stąd ma swoje uroki... - zaczęła Marissa. - Dziękuję za
przyznanie racji - przerwała jej Wendy. - Czasami potrafisz być bardzo uparta.
- Ale nie wiem, jak Robert to przyjmie. Mamy ostatnio wystarczająco dużo
kłopotów.
Już sobie wyobrażam jego reakcję, gdy powiem, że chcę sama pojechać do
Australii.
- Jestem pewna, że Gustaw zaakceptuje ten pomysł - rzekła Wendy. - On potrzebuje
odpoczynku.
- Chcesz, by nasi mężowie też pojechali? - spytała zaintrygowana Marissa. - Do
diabła! Nie! Gustaw potrzebuje odpoczynku ode mnie! Sprawdźmy, czy mam rację.
Wendy zaszokowała Marissę wrzasnąwszy imię Gustawa. Jej głos odbił się echem w
wysokich pokojach.
- Normalnie takie zachowanie nie uchodzi mi na sucho - przyznała i pociągnęła
kolejny łyk wina z kielicha.
Gustaw przybiegł natychmiast.
- Coś się stało? - spytał nerwowo.
- Wszystko w porządku, mój drogi - stwierdziła Wendy. - Doszłyśmy do wniosku, że mały urlop
we dwie dobrze by nam zrobił. Co o tym sądzisz? - Myślę, że to wspaniały pomysł - ucieszył się
Gustaw. Zmiana nastroju Wendy najwyraźniej przyniosła mu ulgę.
- Marissa obawia się, że Robert może nie być taki zgodny. Co o tym myślisz? -
Nie znam go zbyt dobrze - rzekł Gustaw - ale wiem, że ma po dziurki w nosie tej
całej kuracji in vitro. Myślę, że potrzebuje odpoczynku. Dokąd chcecie pojechać?
- Do Australii - rzekła Wendy. Gustaw przełknął ślinę.
- Dlaczego nie na Wyspy Karaibskie? - spytał.
Gdy Marissa później jechała do domu, miała w głowie chaos. Ten dzień był dziwny,
pełen skrajnych emocji i nieoczekiwanych wydarzeń. Kilka minut po pożegnaniu
podekscytowanej Wendy zaczęła zastanawiać się nad sensownością wjazdu do
Australii właśnie teraz. Chociaż perspektywa wyrwania się stąd bardzo ją
pociągała, to sam pomysł takiej podróży stanowił mocne zakończenie tego
szalonego dnia. Poza tym, nie była pewna, czy poradzi sobie z Robertem równie
łatwo, jak Wendy z Gustawem.
Wjechała do garażu, nie bardzo wiedząc, co dalej robić. Przez chwilę siedziała
przy kierownicy i próbowała coś obmyślić. W końcu, bez specjalnego planu,
wysiadła i weszła do domu. Zdjęła płaszcz i powiesiła go w szafie w hallu.. Dom
był cichy. Robert pracował w swoim gabinecie na górze - dochodził stamtąd
przytłumiony stuk klawiszy komputera. Przystanęła na chwilę w ciemnościach
jadalni.
- To śmieszne! - powiedziała do siebie. Nigdy dotąd nie miała takich trudności w
podejmowaniu decyzji. Energicznie weszła po schodach, a potem do gabinetu męża.
- Robert, chcę z tobą porozmawiać. Robert odwrócił się w jej stronę.
- Pomyślałyśmy o czymś z Wendy - ciągnęła.
- Och?
- To może wyglądać na szalony pomysł...
- W ostatnim czasie niewiele mnie dziwi.
- Pomyślałyśmy, że pewnie dobrze nam zrobi, jeśli wyrwiemy się stąd na krótki czas - rzekła
Marissa. - Takie wakacje.
- Ja teraz nie mogę wziąć urlopu - stwierdził Robert.
- Nie, nie my we dwoje - wyjaśniła Marissa. - Ja z Wendy. Same dziewczyny.
Robert zastanawiał się przez chwilę. Pomysł miał swoje zalety. To dałoby jemu i
żonie czas, by ochłonąć.
- To nie wygląda na taki szalony pomysł. Dokąd chcecie pojechać?
- Do Australii - odpowiedziała Marissa. Skrzywiła się, gdy wypowiadała to słowo.
- Do Australii! - wykrzyknął Robert. Zerwał okulary i cisnął je na stos
korespondencji.
- Do Australii! - powtórzył tak, jakby nie dosłyszał. - Mamy powody - rzekła
Marissa. - Nie wytrząsnęłyśmy Australii z rękawa. Dzisiaj się dowiedziałam, że
jedynym miejscem koncentracji przypadków gruźlicy jajowodów, czyli tego, co mam
i ja, i Wendy, jest Brisbane w Australii. Możemy więc zarówno poprowadzić
badania, jak i mieć nieco atrakcji. To był pomysł Wendy. Ona jest entuzjastką
nurkowania, a Wielka Rafa Koralowa...
- Tak, miałaś rację - przerwał Robert. - To wygląda na zupełne szaleństwo. Jest
to najbardziej poroniony pomysł, jaki kiedykolwiek słyszałem. Twoja praktyka
lekarska jest w ruinie, a ty chcesz lecieć na drugi koniec świata, aby
kontynuować krucjatę, przez którą omal nie wylądowałaś w więzieniu. Sądziłem, że
masz na myśli krótki wyjazd, w rodzaju weekendu na Bermudach. Coś rozsądnego.
- Nie musisz się tak irytować. Myślałam, że możemy o tym porozmawiać.
- Jak mam się nie irytować? - z rozdrażnieniem spytał Robert. - To nie jest
takie nierozsądne - wyjaśniała Marissa. - Dzisiaj dowiedziałam się również, że
ta dziwna forma gruźlicy pojawiła się też na innych kontynentach.
Nie tylko w
Australii, lecz także w Europie. Ktoś musi się tym zająć.
- I ty jesteś tym kimś? - spytał Robert. - W twoim stanie? Myślisz, że jesteś
właściwą
osobą?
- Mam wszelkie kwalifikacje.
- Cóż, moim zdaniem mylisz się - rzekł Robert. - Nie możesz być obiektywna. Sama
stanowisz jeden z przypadków. I jeśli cię w ogóle interesuje, co ja myślę, to
uważam, że twoja podróż do Australii jest absurdalna. To wszystko, co mam do
powiedzenia. Sięgnął po okulary i założył je na nos. Odwrócił się od żony i
całą uwagę poświęcił ekranowi komputera.
Widząc, że naprawdę nie zamierza dalej dyskutować, Marissa odwróciła się i
wyszła.
Cały problem podróży do Australii polegał na tym, że w przeważającej części
podzielała zastrzeżenia Roberta. Pomysł wyglądał na ekstrawagancję zarówno pod
wzglądem czasowym, jak i finansowym - chociaż pieniądze nie były jej głównym
problemem. Ciągle nie mogła otrząsnąć się z dziwnego wrażenia: wydawało się jej
nierozsądne nagle lecieć na drugi koniec świata.
Sięgnęła po słuchawkę i zadzwoniła do Wendy. Połączenie uzyskała po pierwszym
dzwonku, tak jakby Wendy czekała przy telefonie. - I co? - spytała Wendy.
- Źle - odparła Marissa. - Robert jest bardzo przeciwny pomysłowi wyjazdu do
Australii, chociaż popiera sam pomysł urlopu.
- Cholera. Jestem zawiedziona. Praktycznie pakowałam już walizkę. Już czułam to
gorące letnie australijskie słońce.
- Innym razem - rzekła Marissa. - Żałuję, że jestem kulą u nogi. - Prześpij się
z tym - powiedziała Wendy. - Może jutro ty i Robert spojrzycie na sprawy
inaczej. Jestem pewna, że pobalujemy.
Marissa odłożyła słuchawką. Pomysł pójścia spać nagle się jej spodobał. Poszła
na górę, myśląc, że Robert ją zaskoczy i przyjdzie do niej. Tak dla odmiany.
Marissa otworzyła oczy i natychmiast zorientowała się, że zaspała. W pokoju było
jaśniej, niż być powinno. Przewracając się na bok, spojrzała na zegar. Miała
rację, było prawie pół do dziewiątej, godzinę później niż zwykle. Nie była
zaskoczona. Obudziwszy się o czwartej nad ranem, nie mogła zasnąć i wzięła
jedną tabletkę valium Roberta. Nałożywszy szlafrok, zajrzała do pokoju
gościnnego. Łóżko było puste i nie zasłane.
Idąc na górę, zawołała Roberta. Jeśli był, nie odpowiadał. Schodząc,
przeprowadziła szybką inspekcję kuchni, a w końcu garażu. Samochodu Roberta nie
było. Wracając sprawdziła, czy na biurku nie ma jakiegoś liściku; bezskutecznie.
Pojechał do pracy bez zostawienia jakiejkolwiek wiadomości. Za każdym razem, gdy
myślała, że ich stosunki osiągnęły dno, pogarszały się jeszcze bardziej.
- Dziękuję za nic - rzekła głośno, tłumiąc łzy. Lecz nagle otrząsnęła się. -
Boże!
Zaledwie dziesięć minut od obudzenia znów płaczę. Zrobiła sobie filiżankę
rozpuszczalnej kawy i zabrała na górę, by wypić gorącą w czasie ubierania.
- Wiadomość to nie za wiele, by prosić - powiedziała, wchodząc pod prysznic.
Ubierając się i robiąc makijaż, postanowiła spróbować uporządkować swoje życie.
Po pierwsze przyznała, że Robert miał rację: jej praktyka zawodowa leżała w
gruzach.
Może powinna zacząć pracować bardziej regularnie i wtedy jej stosunki z Robertem
polepszą się. Z głową pełną takich myśli Marissa zdecydowała, że pójdzie prosto
do kliniki.
Oglądając się w dużym lustrze w hallu przed zejściem do samochodu, mruknęła:
- Znów zacznę ćwiczyć. Byłoby wspaniale powrócić do mojej poprzedniej wagi.
Zdecydowana wziąć się w garść, Marissa przeszła głównym korytarzem na piętrze i
weszła do swojego gabinetu. W przeciwieństwie do innych poczekalni, jej była
pusta.
Zobaczyła Mindy Valdanus przy biurku recepcjonistki, otwierającą pocztę.
- Doktor Blumenthal! - wykrzyknęła Mindy.
- Niech się pani tak nie dziwi - rzekła Marissa. - Proszę przynieść książkę zapisów.
Musimy zaplanować wizyty.
- Był do pani telefon z oddziału intensywnej terapii z Memorial - rzekła Mindy.
Wręczyła Marissie kartkę z wiadomością telefoniczną. - Doktor Ben Goldman
prosił, by pani do niego zadzwoniła.
Marissa poczuła ukłucie w sercu. Pomyślała, że Evelyn Welles zmarła. - Proszę
się wstrzymać z książką zapisów - rzekła. Otworzyła drzwi i weszła do gabinetu.
Po odwieszeniu płaszcza zadzwoniła do doktora Goldmana. Telefon odebrała jedna z
pielęgniarek i przełączyła na czekanie. Marissa nerwowo bawiła się spinaczem do
papieru.
Chwilę później zgłosił się doktor Goldman.
- Dzwoniłem w związku z Evelyn Welles - powiedział nie tracąc czasu. - Co się z
nią dzieje? - spytała Marissa, obawiając się odpowiedzi. Klinicznie bez
większych zmian - rzekł Goldman. - Ale zrobiliśmy wymaz wydzieliny z pochwy, jak
pani sugerowała, i znaleźliśmy tam kwasooporne organizmy. Gruźlicze organizmy.
Mój szef był zdziwiony, ja też nie wierzyłem. Przyznaję, że uległem pokusie.
Skąd pani wiedziała, że one tam będą?
- Gdybym chciała wyjaśnić, zajęłoby to godzinę - odpowiedziała Marissa. - A co z Kliniką
Kobiecą? Pamiętał pan, by zapytać jej męża? - Oczywiście - rzekł doktor Goldman. -
Odpowiedź brzmi „tak”. Była ich pacjentką przez wiele lat.
- A co z dokumentacją wyników?
- Tego nie wiem - przyznał. - Ale poprosiłem jej męża, by dostarczył nam kopię.
Jeśli
coś się zdarzy, zawiadomię panią.
- Wyniki mogą stanowić klucz - stwierdziła Marissa. - Ciekawe będzie je
obejrzeć.
Proszę, niech pan zadzwoni, gdy będzie je miał. - Z pewnością to zrobię - rzekł
doktor Goldman. - Dziękuję za radę szukania gruźlicy w pochwie. Oczekuję dzisiaj
konsultanta ginekologicznego. Rozmowa doszła do punktu, w którym Marissa
przestała się dziwić, że jej podejrzenia w końcu się sprawdziły. Poczuła się
prawie nagrodzona tym, że części tej układanki zaczęły do siebie pasować. Jeśli
Goldman nie skontaktowałby się w sprawie tych wyników, była gotowa osobiście
porozumieć się z mężem Evelyn. Usłyszała pukanie do drzwi, po czym pojawiła się
jej sekretarka. Trzymała w ręku książkę zapisów.
- Czy chce pani teraz przejrzeć wizyty? - spytała. - Nie, nie teraz - rzekła
Marissa. - Mamy małą zmianę w planie zajęć. Muszę na chwilę wyjść. Zrobimy to,
gdy wrócę.
Wzięła swój płaszcz. Podjęła nagłą decyzję. Problem tej choroby był zbyt ważny,
aby go zignorować. Musiała zbadać sprawę. Robert powinien to zrozumieć.
Porozmawia z nim poważnie. To już nie będzie rozmowa półserio. Postanowiła pójść
do niego do pracy. Po dobrze przespanej nocy obydwoje mogą być w nastroju
bardziej sprzyjającym dyskusji.
Odjeżdżając z garażu kliniki, Marissa czuła się tak dobrze, jak nigdy w ciągu
minionych miesięcy. Robiła właśnie to, co powinna była zrobić dawno. Miała
wyjaśnić Robertowi swoje poglądy i wysłuchać jego. Powinni powstrzymać
rozwijającą się spiralę niepowodzeń.
W dolnej części Bostonu parkowanie było płatne. Pozostawiła samochód dozorcy
przy hotelu „Omni Parker House” i wcisnęła mu do ręki pięciodolarowy banknot.
Gdy wyraz twarzy tamtego nie zmienił się, dodała następny. Nie miała ochoty na
targi. Przecinając School Street, weszła do eleganckiego odnowionego budynku
ratusza, w którym mieściło się biuro Roberta. Pojechała windą na czwarte piętro
i skierowała się do drzwi z wytrawionym na szkle napisem BIURO FINANSÓW RESORTU
ZDROWIA. Odetchnęła głęboko i weszła.
Recepcja urządzona była elegancko, dekorowana bogatą mahoniową boazerią,
fotelami obitymi skórą, podłogą wysłaną orientalnymi dywanami. Recepcjonistka
poznała Marissę i uśmiechnęła się. Właśnie rozmawiała przez telefon. Marissa,
znając wnętrze na pamięć, poszła wprost do biura Roberta. Donna, jego
sekretarka, nie siedziała przy swoim biurku, ale parująca filiżanka kawy
wskazywała na to, że nie może być daleko.
Marissa podeszła do drzwi gabinetu Roberta. Zerknęła na telefon sekretarki
sprawdzając, czy świeci się któraś z lampek telefonów wewnętrznych. Nie chciała
mu przeszkadzać w rozmowie. Widząc, że wszystkie lampki są wygaszone, Marissa
lekko zapukała i weszła.
Spowodowała gwałtowne poruszenie: Donna wyprostowała się, a Robert omal nie
spadł z fotela. Szybko jednak usiadł z powrotem. Donna z zakłopotaniem obciągała
krótką spódniczkę i poprawiała sznur pereł wokół szyi. Włosy, które zwykle
spinała w ogon, były częściowo w nieładzie.
Oniemiała Marissa patrzyła na męża. Miał obluzowany krawat i rozpięte dwa guziki
koszuli.
Jego blond włosy, zwykle starannie uczesane, były zmierzwione. Na dywanie przy
biurku Roberta spostrzegła parę butów na wysokim obcasie. Scena była tak
banalna, że nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. - Może powinnam wyjść na
kilka minut - rzekła w końcu. - I dać wam czas na dokończenie pracy.
To powiedziawszy, zaczęła się wycofywać z pokoju. - Marissa! - zawołał Robert. - Czekaj! To nie
było to, o czym myślisz! Donna tylko masowała mi ramiona. Donna! Powiedz jej!
- Tak! - potwierdziła Donna. - Masowałam ramiona. Był taki napięty.
- Wszystko jedno - rzekła Marissa z nieszczerym uśmiechem. - Lepiej pójdę. Poza
tym
przemyślałam tę sprawę, o której mówiliśmy wczoraj wieczorem. Pojadę do
Australii na kilka
dni.
- Nie! - krzyknął Robert. - Zabraniam!
- O, czyżby?
Po tej odpowiedzi Marissa gwałtownie się odwróciła i wyszła z gabinetu męża.
Słyszała, że woła za nią, by natychmiast wróciła, lecz nie zareagowała.
Recepcjonistka, słysząc krzyki swojego szefa, popatrzyła na nią z wyrazem
zainteresowania, lecz Marissa uśmiechnęła się i szła dalej. Podeszła wprost do
wind i nacisnęła guzik „W dół”, nie oglądając się na drzwi biura Roberta.
Była zadowolona, że windą jechała sama. Pomimo ogarniającej ją wściekłości,
poczuła, że po policzkach spływają jej gorące łzy. - Skurwiel - rzekła
półgłosem.
Przechodząc przez School Street, wstąpiła do „Omni Parker House” i zadzwoniła do
biura linii lotniczych. Następnie odebrała kluczyki samochodowe od dozorcy, po
czym pojechała okrężną drogą przez dolny Boston i wyjechała w kierunku Cambridge
Street.
Zaparkowała na parkingu Lecznicy Okulistyczno-Laryngologicznej i weszła na
oddział ostrego dyżuru.
Sprawdziwszy obydwa gabinety okulistyczne, znalazła Wendy w jednej z mniejszych
sal chirurgicznych, pomagającą młodszemu stażyście w operacji. Gdy Wendy
skończyła, Marissa odwołała ją na bok.
- Nadal chcesz jechać do Australii?
- Pewnie - odparła Wendy. - Wyglądasz na nieco zdenerwowaną. Czy wszystko w
porządku?
Marissa udała, że nie słyszy pytania.
- Kiedy możesz jechać?
- Kiedykolwiek zechcę - odpowiedziała Wendy. - A kiedy ty chcesz? - Co myślisz o jutrze? -
spytała Marissa. - O trzeciej piętnaście jest amerykański rejs do Sydney, z połączeniem do
Brisbane. Wydaje mi się, że mogą być potrzebne wizy. Zadzwonię do konsulatu australijskiego i
sprawdzę.
- Ho, ho! - Wendy była zaskoczona. - Zobaczę, co mogę zrobić. Skąd ten pośpiech?
- Aby nie zmienić zamiaru - rzekła Marissa. - Wyjaśnię ci w czasie podróży.
ROZDZIAŁ 9
5 kwietnia 1990, godzina 8.23
- Mój Boże! - westchnęła Wendy, czekając z Marissą na bagaż na lotnisku w
Brisbane. - Nie miałam pojęcia, że Pacyfik jest tak olbrzymi. - Czuję się tak,
jakbyśmy podróżowały przez tydzień - zgodziła się Marissa. Poleciały z Bostonu
do Los Angeles, a następnie już non stop do Sydney. Był to dla nich najdłuższy
lot w życiu: prawie piętnaście godzin. Po załatwieniu formalności w Sydney
weszły na pokład samolotu Australian Airlines udającego się do Brisbane. -
Wiedziałam, że Australia jest daleko - ciągnęła Wendy. - Ale nie wiedziałam, że
aż tak.
Gdy zobaczyły swoje bagaże, odetchnęły z ulgą. Po tylu przesiadkach z samolotu
do samolotu obawiały się, że mogą ich już nie zobaczyć. Załadowały swoje rzeczy
na wózki bagażowe i poszły do postoju taksówek.
- To lotnisko niewątpliwie wygląda nowocześnie - skomentowała Wendy. Wsiadanie
do taksówki okazało się fraszką. Kierowca pomógł im załadować bagaże, a nawet
otworzył i zamknął za nimi drzwi. Gdy się już usadowiły, odwrócił się do nich i
spytał:
- Dokąd, moje drogie?
- Proszę do hotelu „Myfair Crest International” - odpowiedziała Marissa. Nazwę
hotelu podał jej agent z Beacon Hill Travel. Ten agent bardzo wiele im pomógł,
właściwie wzniósł się na szczyty operatywności załatwiając dokumenty i
rezerwacje w ciągu jednego popołudnia.
- Zapnijcie, panie, pasy - powiedział kierowca, spoglądając na nie we wstecznym
lusterku. - Czterdzieści dolarów, gdy glina złapie bez nich. Marissa i Wendy
usłuchały. Były zbyt zmęczone, by dyskutować.
- Czy „Myfair” to dobry hotel? - spytała Marissa.
- Nieco drogi - odrzekł kierowca. - Ale w porządku.
Marissa uśmiechnęła się do Wendy.
- Lubię australijski akcent - szepnęła. - Podobny do angielskiego, ale z naszym narodowym
brzmieniem.
- Panie są jankeskami? - spytał kierowca.
Marissa potwierdziła.
- Jesteśmy z Bostonu, z Massachusetts.
- Witajcie w krainie szczęścia - rzekł kierowca. - Czy byłyście już tutaj?
- Nie, pierwszy raz.
Kierowca zaczął więc opowiadać bogatą historię Brisbane, łącznie ze wzmianką o początkach
miasta, jako karnej kolonii dla najcięższych skazańców z Sydney. Marissa i Wendy były
zaskoczone obfitą zielenią. Bujna tropikalna roślinność otaczała drogi, pokrywając całe budynki
żywą grą kolorów. Purpurowe drzewa dżakarandy konkurowały z różowymi oleandrami i
krwistoczerwonymi pnączami bugenwilli. Gdy pojawiły się zwykłe, oszklone, miejskie wieżowce,
Marissa i Wendy były mniej zaskoczone.
- Wygląda jak każde inne miasto - stwierdziła Wendy. A można się było
spodziewać, że przejmie coś z otaczającego piękna i będzie na swój sposób
oryginalne. - Dziwne, dlaczego oni budują tutaj tak wysoko, jeśli wokół jest
tyle wolnej przestrzeni - zauważyła Marissa.
Z bliska miasto robiło lepsze wrażenie. Mimo że minęły już godziny szczytu,
wszędzie byli ludzie, opaleni i zdrowo wyglądający. Niemal wszyscy mężczyźni
nosili krótkie spodnie.
- Myślę, że polubię Australię - dowcipkowała Wendy.
Podczas czekania na zielone światło Marissa przyglądała się opalonym twarzom.
Większość mężczyzn miała jasnoblond włosy i kwadratowe szczęki.
- Przypominają mi Roberta - rzekła.
- Zapomnij o nim - poradziła Wendy. - Przynajmniej na razie.
W czasie lotu Marissa opowiedziała przyjaciółce o zdarzeniach w biurze Roberta.
Wendy była zaskoczona i współczuła jej.
- Nie dziwię się, że chciałaś tak szybko wyjechać - stwierdziła. - Nie wiem, co zrobię po powrocie
- zwierzyła się Marissa. - Jeśli Robert i Donna na serio romansują, to koniec z naszym
małżeństwem. Taksówka wjechała na duży prostokątny plac, obramowany drzewami palmowymi.
- To wasz hotel - rzekł kierowca, wyciągając rękę. Następnie, wskazując kciukiem przez ramię,
powiedział: - Ten budynek piaskowego koloru po drugiej stronie ulicy, z zegarem na wieży, to
ratusz. Zbudowany w latach dwudziestych. Ma wspaniałe marmurowe schody. Doskonale widać z
niego całe miasto.
Zakwaterowanie w hotelu odbyło się bez problemów. Wkrótce znalazły się w
skromnie urządzonym pokoju z klimatyzacją, z którego okien roztaczał się widok
na miasto i częściowo na rzekę.
Po rozpakowaniu walizek wyciągnęły się na łóżkach.
- Czy też jesteś tak zmęczona jak ja? - spytała Wendy.
- O, tak - odpowiedziała Marissa. - Ale to przyjemne wyczerpanie, jak katharsis.
Cieszę się, że przyjechałyśmy, i chcę obejrzeć miasto.
- Teraz potrzebuję kąpieli i drzemki - rzekła Wendy. - Kto jest szefem? - Drzemka to dobry
pomysł - przyznała Marissa. - Ale lepiej nie śpijmy za długo, bo nie przystosujemy się do zmiany
czasu. Zadzwonimy do recepcji i zamówimy budzenie za dwie godziny. A później pójdziemy
zwiedzać miasto. Klinikę zostawmy na jutro, gdy będziemy wypoczęte.
- Chcę się dowiedzieć, jak się dostać do Wielkiej Rafy Koralowej - powiedziała
Wendy. - Nie chcę czekać. Słyszałam, że tam są najpiękniejsze na świecie miejsca
do nurkowania.
- Dlaczego nie pójdziesz pierwsza pod prysznic? - spytała Marissa. - Ja
tymczasem sprawdzę numer telefonu kliniki FCA i zobaczę na planie miasta, gdzie
ona jest. Wendy nie wyraziła sprzeciwu. Zerwała się z łóżka i zniknęła w
łazience, podczas gdy Marissa przeglądała przy nocnym stoliku, stojącym pomiędzy
łóżkami, książkę telefoniczną.
Klinika leżała w bliskiej podmiejskiej dzielnicy zwanej Herston, w północnej
części Brisbane. Marissa zlokalizowała ją na planie miasta znajdującym się w
pokoju, a jej adres zapisała w firmowym notatniku hotelowym.
Już miała odłożyć spis telefonów, gdy pomyślała o Tristianie Williamsie.
Otworzyła książkę na „W” i poczęła przesuwać palcem po kolumnie. Właśnie wtedy
uchyliły się drzwi łazienki, a do pokoju buchnęły kłęby pary. - Twoja kolej -
zawołała Wendy. Głowę miała okręconą ręcznikiem, drugim owinęła ciało. - Nie
uwierzysz, jaką mi to sprawiło przyjemność, szczególnie umycie włosów.
- Naszego przyjaciela patologa nie ma w spisie telefonów - powiedziała Marissa.
- To byłoby zbyt łatwe - uśmiechnęła się Wendy.
Marissa odłożyła książkę telefoniczną i weszła do łazienki, by wziąć prysznic. Gdy zadzwonił
telefon, Marissa miała trudności z oprzytomnieniem. Po omacku szukała słuchawki. Wesoły głos z
drugiej strony poinformował, że już jest południe. Marissa nie wiedziała, co o tym myśleć, aż
ujrzała śpiącą na sąsiednim łóżku Wendy, i wtedy uświadomiła sobie, gdzie jest.
Położyła się ponownie i omal znów nie zasnęła. Przypomniała sobie jednak, co niedawno sama
mówiła, i zmusiła się do wstania. Przez moment czuła się tak wyczerpana, że aż poczuła
mdłości, ale wiedziała, że musi się przystosować do różnicy czasu. Wendy nie drgnęła.
Chwiejnie stając na nogi, Marissa lekko potrząsnęła ramieniem przyjaciółki.
- Wendy! - cicho zawołała. Po czym już głośniej: - Wendy! Czas wstawać.
- Już? - spytała Wendy nieprzytomnie i usiadła. Po czym jęknęła: - Ojej, jak
fatalnie
się czuję.
Marissa skinęła głową.
- Wiem, że to męczące. Czujesz się jak o północy, a to dopiero południe. Lepiej
się do
tego przyzwyczaić.
Wendy rzuciła się z powrotem na łóżko.
- Powiedz kierownikowi wycieczki, że umarłam - rzekła. Godzinę później, czując
się znacznie lepiej, zjechały windą do hallu. Następny prysznic i wyżerka, jak
hotelowy chłopiec nazwał jedzenie, orzeźwiły je bardziej, niż się tego
spodziewały.
Z hallu Wendy poszła do pobliskiej agencji podróży po informacje o Wielkiej
Rafie Koralowej, a Marissa stanęła w kolejce, by zamówić wycieczkę po Brisbane.
Obie spotkały się pół godziny później.
- Wszystko mam zapisane - powiadomiła Wendy. - Popatrz na to. - Rozłożyła mapę
całego wybrzeża Queensland obejmującą wszystkie odległe wyspy. - Wielkie nieba!
- wykrzyknęła Marissa. - Jaką długość ma ta rafa? Wygląda na to, że sięga aż do
Nowej Gwinei.
- Praktycznie tak - powiedziała Wendy. - Ma około półtora tysiąca kilometrów
długości, a obszarem przerasta Wielką Brytanię. Ale my udamy się na wyspę
Hamilton - wskazała palcem miejsce w połowie półwyspu. - Należy ona do
archipelagu Whitsunday.
- Czy myślisz, że będzie mi się podobało? - spytała Marissa. Nie była tak dobrym
płetwonurkiem jak jej przyjaciółka.
- Ty to pokochasz! - wykrzyknęła Wendy. - Wyspa Hamilton jest dobrym miejscem,
ponieważ ma lotnisko regularnie przyjmujące odrzutowce. Możemy lecieć z Brisbane
liniami Anset Airlines. Zwykle miejsca są zajęte, ale okazuje się, że kwiecień
jest poza sezonem.
- To nie zbyt dobrze - rzekła Marissa. - Jeśli ten okres jest poza sezonem, to
istnieją ku temu przyczyny, jakieś niekorzystne warunki.
- Powiedziano mi, że możemy mieć jedną lub dwie burze, i to wszystko.
- Czy nurkowanie jest tam niebezpieczne? - spytała Marissa. - Nie martw się,
będzie z nami instruktor - zapewniła Wendy. - Zamówimy łódź i popłyniemy do
zewnętrznej rafy. Tam jest najwięcej ryb i najczystsza woda. - A co z rekinami?
- Nic mi o nich nie mówiono - stwierdziła Wendy. - Ale rekiny bywają dalej, w głębszych wodach.
Będziemy nurkować przy samej rafie. Spodoba ci się na pewno.
Możesz
mi wierzyć.
- Ja mam bardziej banalne informacje - rzekła Marissa. - Recepcjonistka radziła
jechać autobusem miejskim. Najpierw mówiła, by pójść pieszo, ale gdy
powiedziałam, że właśnie przyleciałyśmy, podała informacje o autobusach. Radziła
też, by pójść do rezerwatu niedźwiadków koala.
- Wspaniale - ucieszyła się Wendy - uwielbiam niedźwiadki koala. Wycieczka
autobusowa była ich pierwszym przedsięwzięciem. Komfortowy klimatyzowany autobus
obwiózł je po mieście. Obejrzały ginach parlamentu w stylu francuskiego
renesansu i skarbnicę w stylu włoskiego renesansu. Wszędzie wzdłuż ulic widziały
liczne kawiarenki. Marissa nie mogła się nadziwić, że wszyscy wydawali się
odprężeni i beztroscy.
W końcu jednak ogarnęło je znużenie. W drugiej godzinie obie już drzemały, gdy
autobus stanął przed centrum kulturalnym Queensland. Ożywiły się dopiero w
czasie wizyty w rezerwacie.
Było tam nie tylko mnóstwo niedźwiadków koala, lecz też takie zwierzęta, jak
dingo, zimorodki olbrzymy, kangury, a nawet dziobak. Mogły chodzić pomiędzy
kangurami i karmić je z ręki. Zwierzęta te miały zadziwiająco silne przednie
łapy. Najmilszymi stworzeniami okazały się jednak niedźwiadki koala. Wendy
niezmiernie się wzruszyła, gdy dowiedziała się, że może wziąć misia na ręce.
Kiedy jednak to zrobiła, jej entuzjazm zmniejszył się, ponieważ niedźwiadki
wydzielały szczególny niemiły zapach.
- To z powodu diety eukaliptusowej - wyjaśnił jeden z dozorców.
Gdy obejrzały niedźwiadki i dowiedziały się wiele na ich temat, miały już dosyć.
Wsiadły do miejskiego autobusu i wróciły do hotelu. - Nie, nie rób tego - rzekła Marissa
powstrzymując Wendy od rzucenia się na łóżko.
- Proszę - błagała Wendy. - Powiedz szefowi wycieczki, że zachorowałam na dżumę.
Po trzecim prysznicu tego dnia postąpiły zgodnie z radą recepcjonistki i poszły
na krótki spacer przez most Wiktorii do centrum kulturalnego Queensland.
Odpoczęły w stosunkowo nowoczesnej restauracji nazwanej „Pokojem Fontanny”,
jedząc swój pierwszy obiad w Australii. Za błotnistą rzeką rozciągał się
wspaniały widok miasta. - Chcę spróbować czegoś australijskiego - rzekła Wendy,
zasłaniając się olbrzymią kartą dań.
Zamówiły barramudi, pewien rodzaj tutejszego okonia, oraz dla uświetnienia
posiłku butelkę chłodzonego miejscowego Chablis. Gdy przyniesiono i otwarto
wino, panie wypiły toast za australijską przygodę.
Po skosztowaniu wina Marissa uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jego cierpki smak był rozkoszą
dla podniebienia. W tej chwili była zupełnie przekonana, że pobyt będzie połączeniem
odpoczynku i pracy badawczej.
- O, tak - rzekła półgłosem Wendy, spoglądając w głąb swego kieliszka na
wysokiej
nóżce. - To jest to, co doktor zalecił.
- Amen - potwierdziła Marissa.
Następnego dnia rano, po obfitym angielskim śniadaniu. Marissa i Wendy zamówiły
taksówkę.
- Czy pan zna ten adres? - spytała Marissa, wręczając kierowcy kartkę z adresem
kliniki FCA.
- Pewnie, droga pani. To jest Klinika Kobieca. Zapnijcie pasy, a zaraz tam
będziemy.
Jazda do Herston była przyjemna.
Gdy wjechały na teren zielonych, leżących na wzgórzach przedmieść, zauważyły
szereg oryginalnych rozłożystych, krytych blachą domów, zbudowanych na palach.
- Nazywają je „tubylcami” - wyjaśnił kierowca. - Są zawieszone w powietrzu dla
ochrony przed wodą. Werandy dają trochę chłodu. Latem bywa tu strasznie gorąco.
W ciągu kilku minut taksówka zajechała przed imponujący nowoczesny
czteropiętrowy budynek, pokryty w całości brązowym lustrzanym szkłem. Teren
wokół zdobiły wspaniałe, obsypane kwiatami drzewa i krzewy. Gdy wysiadały z
taksówki, ogłuszył je śpiew ptaków. Wydawało się, że są wszędzie: żywo
ubarwione, ćwierkające i śpiewające. Na chodniku prowadzącym do wejścia kliniki
spotkały stado gwarków awanturujących się o kawałek chleba. Tuż za drzwiami
wejściowymi przystanęły, zafascynowane wnętrzem budynku. FCA nie przypominała
żadnej kliniki, jaką kiedykolwiek widziały. Podłogi były wyłożone lśniącym
onyksem, a ściany ciemnym tropikalnym drewnem wypolerowanym na wysoki połysk.
- Wygląda jak firma prawnicza - rzekła z zakłopotaniem Wendy. - Jesteś pewna, że
to tutaj?
Centrum budynku zajmował wspaniały ogród, złożony z takich samych ukwieconych
drzew, jakie rosły przed budynkiem. Był tam nawet mały stawek z wodospadem,
zbudowany z bloków czerwonego granitu.
Przy końcu obszernego hallu znajdowała się recepcja, kojarząca się bardziej z
recepcją luksusowego hotelu niż kliniki.
- Czy możemy w czymś pomóc? - spytała jedna z energicznych recepcjonistek.
Zamiast bieli, która obowiązywała w klinikach amerykańskich, dziewczyny miały na
sobie jasne kwieciste ubrania.
- Jesteśmy lekarkami ze Stanów Zjednoczonych - powiedziała Marissa. - Interesuje
nas wyposażenie waszej kliniki. Interesuje nas... - Z Ameryki! - wykrzyknęła
ucieszona dziewczyna. - Właśnie wróciłam z Kalifornii.
Jak miło, że panie nas odwiedzają. Proszę zaczekać, zadzwonię do pana Carstansa. Wykradła
numer na stojącym przed nią aparacie telefonicznym i odbyła krótką rozmową. Odkładając
słuchawką powiedziała:
- Pan Carstans zaraz tu przyjdzie. Może zechciałyby panie usiąść w poczekalni,
tam,
za tymi donicami - rzekła, wskazując piórem.
- Kto to jest pan Carstans? - spytała Wendy.
- To nasz rzecznik prasowy - wyjaśniła recepcjonistka. Marissa i Wendy przeszły
do poczekalni.
- Rzecznik prasowy? - zdziwiła się Wendy. - Ile znasz klinik, które mają takiego
rzecznika?
- Dokładnie to samo pomyślałam - rzekła Marissa. - Ta klinika musi mieć dobre
dochody, aby pozwolić sobie na taki luksus.
Po kilku minutach Carstans podszedł do nich i przywitał się. Był to wysoki,
korpulentny mężczyzna o rumianych policzkach, ubrany w szorty, marynarkę i
krawat.
- Witamy w FCA. Jestem Bruce Carstans. Czym możemy paniom służyć?
- Jestem doktor Blumenthal, a to jest doktor Wilson - powiedziała Marissa.
- Ginekolodzy? - spytał Carstans.
- Jestem pediatrą - rzekła Marissa.
- A ja okulistą - dodała Wendy.
- Nasza sława musi sięgać daleko - Carstans uśmiechnął się. - Zwykle z zagranicy przyjeżdżają do
nas ginekolodzy. Czy mają panie ochotę zwiedzić naszą firmę? Wymieniły spojrzenia i wzruszyły
ramionami.
- Czemu nie? - powiedziała Wendy.
- To byłoby ciekawe - zgodziła się Marissa.
Przez następną godzinę oglądały najnowocześniejsze urządzenia medyczne, jakich dotychczas
nigdy nie widziały. Klinika oferowała pełny zakres zabiegów ginekologicznych.
Były tam gabinety rentgenowskie, tomograf komputerowy, a nawet aparatura
diagnostyczna wykorzystująca zjawisko magnetycznego rezonansu jądrowego (NMR).
Oglądały gabinety lekarskie, poczekalnie, gabinety chirurgiczne oraz sale
porodowe. Był tam również oddział szpitalny.
Zdecydowanie największe wrażenie wywierał oddział leczenia niepłodności, mający
sekcję chirurgiczną przystosowaną do przeprowadzania poważnych operacji. Było
tam też sześć w pełni skomputeryzowanych pracowni ultrasonograficznych.
Zastawione absolutnie najnowszą aparaturą, wyglądały jak wyjęte z Gwiezdnych
Wojen. Laboratorium oddziału leczenia niepłodności było dużym pomieszczeniem z
inkubatorami, wirówkami i nowoczesną aparaturą kriogeniczną.
Myślały, że to już wszystko, gdy Carstans otworzył potężne drzwi i
przepuszczając panie przed sobą wprowadził je do oszklonego pomieszczenia, które
było śluzą wejściową bezpyłowej sali wypełnionej supernowoczesnymi przyrządami.
Po drugiej stronie szklanej ściany krzątali się przy pracy laboranci. Całe
laboratorium wyglądało jak stacja kosmiczna z wieku dwudziestego pierwszego.
- To jest serce FCA - wyjaśnił Carstans. - Wydział badań naukowych. Stąd wywodzi
się wiele odkryć w zakresie zapłodnienia in vitro. Obecnie koncentrujemy się na
wykorzystaniu techniki kriogenicznej przy przechowywaniu zarówno embrionów, jak
i gamet. Pracujemy też nad badaniami dotyczącymi wykorzystania tkanki płodowej,
szczególnie przy chorobie Parkinsona, cukrzycy, a nawet przy problemach
immunologicznych.
- Nigdy nie widziałam takiego wyposażenia - rzekła Wendy. - To przywilej
kapitalizmu - uśmiechnął się Carstans. - Prywatna inicjatywa i prywatny kapitał.
Jest to jedyny sposób dążenia do celu w dzisiejszym świecie. Pacjenci zyskują
zarówno na dostępności nowoczesnej techniki, jak i na doskonałej opiece
klinicznej.
- Jaki poziom skuteczności osiąga FCA w zapłodnieniach in vitro? - spytała
Marissa.
- Dochodzimy do osiemdziesięciu procent - oznajmił Carstans z widoczną dumą. -
Nikt inny tego nie osiąga.
Carstans odprowadził je do frontowego wejścia. Zauważył, że klinika zrobiła na
nich wrażenie.
- Cieszymy się, że panie nas odwiedziły - rzekł, zatrzymując się w pobliżu
poczekalni, z której zaczęły zwiedzanie. - Myślę, że większość panie zobaczyły.
Mam nadzieję, że się wam tu podobało. Czy mają panie jeszcze jakieś pytania? -
Rzeczywiście mam pytanie - przytaknęła Marissa, wyjmując z zawieszonej na
ramieniu torebki otrzymany od Cyryla artykuł. Wręczyła go Carstansowi. -
Rozumiem, że pan zna ten artykuł. Jest on o serii przypadków chorobowych, które
miały miejsce tutaj w FCA.
Carstans zawahał się, po czym wziął artykuł. Spojrzał nań i oddał z powrotem.
- Nigdy tego nie widziałem.
- Jak długo jest pan związany z FCA? - spytała Wendy.
- Około pięciu lat - odparł.
- Ten artykuł jest sprzed dwóch lat - rzekła Wendy.- W jaki sposób biuro prasowe może o tym nie
wiedzieć? Sądzę, że taki tekst jest dla was ważny. Dotyczy względnie młodych kobiet mających
gruźlicę jajowodów.
- Z reguły nie czytuję czasopism specjalistycznych - oświadczył Carstans. -
Gdzie był opublikowany?
- W „Australian Journal of Infectious Diseases” - powiedziała Marissa. - A co
pan wie na temat autora, doktora Tristiana Williamsa? Najwyraźniej był on tutaj
pracownikiem oddziału patologii. Czy pan go znał?
- Obawiam się, że nie - rzekł Carstans. - Ale nie znam wszystkich pracowników. W tej sprawie
mogę panie skierować do Charlesa Lestera, dyrektora kliniki. - Myśli pan, że będzie chciał z
nami rozmawiać? - spytała Marissa. - Myślę, że porozmawia z przyjemnością- powiedział
Carstans. - Jeśli wykazałyby panie trochę cierpliwości, to pobiegnę na górę i zobaczę, czy jest w
tej chwili wolny.
Marissa i Wendy patrzyły, jak Carstans znika w drzwiach klatki schodowej.
Następnie
spojrzały na siebie.
- Co o tym myślisz? - spytała Wendy.
- Zabij mnie, ale nie wiem, czy on był szczery, czy nie - stwierdziła Marissa. - Zaczynam mieć
dziwne wrażenie - rzekła Wendy. - To miejsce wygląda za dobrze, aby było prawdziwe. Czy
widziałaś kiedyś taki przepych w klinice? - Jestem zaskoczona, że istnieje szansa spotkania z
dyrektorem - odparła Marissa. - Nie uważałam tego za możliwe bez formalnego polecenia.
Właśnie wtedy pojawił się Carstans.
- Mają panie szczęście - oznajmił. - Dyrektor powiedział, że bardzo się cieszy
mogąc
powitać szanowne koleżanki z Bostonu, oczywiście, jeśli panie mogą poświęcić na
to trochę
czasu.
- Naturalnie - rzekła Marissa.
Carstans poprowadził je schodami do góry. Wystrój biur dyrektora był jeszcze
bogatszy niż wszystko, co do tej pory widziały. - Zapraszam! - dyrektor wstał
zza biurka, by powitać gości. Uścisnął im ręce i wskazał fotele.
Następnie odprawił Carstansa, który dyskretnie wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Lester zwrócił się do Amerykanek:
- Może napiją się panie kawy? Wiem, że wy, jankesi, pijecie mnóstwo kawy.
Charles
Lester był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, ale nie tak muskularnym jak
Carstans.
Wyglądał jak starzejący się z wdziękiem sportowiec, cały czas zdolny do zagrania
porządnej partii tenisa. Miał gęste wąsy, głęboko osadzone oczy i opaloną twarz,
jak wszyscy w tym mieście.
- Poproszę kawę - rzekła Wendy, a Marissa z aprobatą skinęła głową. Lester
nacisnął dzwonek i poprosił sekretarkę o kawę dla trzech osób. Gdy czekali,
zabawiał obie lekarki rozmową pytając, z jakimi szpitalami są one związane i
gdzie przechodziły praktykę specjalistyczną. Przyznał, że robił specjalizację w
Bostonie. - Jest pan lekarzem? - spytała Wendy.
- O, tak - odpowiedział Lester. - Chirurgiem ginekologiem. Ale nie pracuję
ostatnio zbyt wiele w moim zawodzie. Niestety, uwiązany do tego biurka wykonuję
więcej prac administracyjnych, niż chciałbym.
Sekretarka podała kawę. Lester dodał do swojej nieco śmietanki i rozsiadł się w
fotelu.
Sponad filiżanki uważnie przyglądał się gościom. - Pan Carstans wspomniał, że
panie pytały o jakiś stary artykuł - powiedział. - Jaki był jego temat?
Marissa ponownie wyciągnęła artykuł ze swojej torebki i wręczyła go Lesterowi.
Podobnie jak Carstans, dyrektor tylko spojrzał na tekst i oddał go.
- Co panie w nim interesuje?
- To długa historia - rzekła Marissa.
- Mam czas - odrzekł Lester.
- Cóż - zaczęła Marissa - zarówno doktor Wilson, jak i ja mamy taki sam problem, jak kobiety
opisane w artykule, pogruźliczą niedrożność jajowodów. Po czym opowiedziała o swojej pracy w
Centrum Epidemiologii i praktyce w tym zakresie.
- Gdy stwierdziłyśmy, że problem pojawia się w skali międzynarodowej,
postanowiłyśmy go zbadać. Artykuł przysłano mi z Centrum Epidemiologii.
Dzwoniłyśmy tutaj do kliniki, ale nie mogłyśmy skontaktować się z autorem. O co
by go panie zapytały, gdyby się wam udało z nim skontaktować? spytał Lester.
- Przede wszystkim o dwie rzeczy - odpowiedziała Marissa. - Chcemy wiedzieć, czy
wykonał badania epidemiologiczne opisywanych przypadków. Chcemy także wiedzieć,
czy zaobserwowano jakieś nowe przypadki. W Bostonie znamy jeszcze trzy oprócz
nas. - Panie wiedzą, że liczba przypadków niepłodności ogólnie zwiększa się? -
rzekł Lester. - Mam na myśli niepłodność powodowaną różnymi przyczynami, a nie
tylko niedrożnością jajowodów.
- Wiemy o tym - powiedziała Marissa. - Ale to zwiększenie liczby przypadków
blokady jajowodów jest wynikiem zwykłego procesu zapalnego lub endometriozy, a
nie specyficznej infekcji, w szczególności tak rzadkiej, jak gruźlica. Te
przypadki nasuwają wiele pytań z dziedziny epidemiologii, na które należy
znaleźć odpowiedź. Z tego może się nawet wyłonić nowy znaczący przypadek
kliniczny.
- Przykro mi, że panie przejechały taki kawał drogi, by dowiedzieć się czegoś
więcej o tym artykule. Moim zdaniem, autor całkowicie zmyślił dane. Cały
materiał został sfabrykowany. Nie ma w nim ziarna prawdy. Opisywane przypadki
nie dotyczyły realnych pacjentek. Cóż, może jeden czy dwa z opisanych przypadków
były rzeczywiście prawdziwe.
Pozostałe są fikcją. Jeśliby panie do mnie zatelefonowały, właśnie to bym wam powiedział.
- Och, niemożliwe - jęknęła Marissa. Myśl, że cały artykuł jest fikcją, nigdy
nie
przyszła jej do głowy.
- Gdzie teraz przebywa autor? - spytała Wendy.
- Nie potrafię powiedzieć - rzekł Lester. - Oczywiście, zwolniliśmy go
natychmiast.
Od tego czasu, o ile wiem, był zamieszany w jakąś aferę związaną z narkotykami.
Co się w końcu z nim stało, nie wiem. Nie wiem również, gdzie jest teraz, ale
jedno wiem na pewno: nie zajmuje się patologią.
- Jak pan radzi go szukać? - spytała Marissa. - Chciałabym z nim porozmawiać,
szczególnie, że spotkałam przypadki, które on opisywał. Nawet jeśli zmyślił
wszystkie dane, to dlaczego wybrał coś tak nietypowego? Co spodziewał się
osiągnąć? To się nie trzyma kupy.
- Ludzie robią dziwne rzeczy z dziwnych powodów - stwierdził Lester, wstając. -
Mam nadzieję, że ten artykuł nie był dla pań jedynym powodem przybycia do
Australii.
- Chciałyśmy także zobaczyć Wielką Rafę Koralową - rzekła Wendy. - Nieco pracy i
nieco rozrywki.
- Mam nadzieję, że rozrywka da paniom więcej przyjemności niż praca - zakończył Lester. - Teraz,
jeśli zechcą mi panie wybaczyć, wrócę do swoich obowiązków... Kilka minut później Marissa i
Wendy ponownie znalazły się w hallu.
Recepcjonistka
zamawiała dla nich taksówkę.
- To było raczej obcesowe - stwierdziła Wendy. - Najpierw mówi, że ma czas, a
potem wyrzuca nas za drzwi.
- Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć - zgodziła się Marissa. - Ale jest jedna
rzecz, której jestem pewna. Chcę odnaleźć tego Tristiana Williamsa, by mu
przetrącić kark. Pomyśl, co za bezczelność: wymyślać pacjentki po to, by
opublikować artykuł! - Ach, ta wieczna zasada: „publikuj lub giń” - powiedziała
Wendy. - Taksówka zaraz podjedzie - oznajmiła recepcjonistka, odkładając
słuchawkę. - Proponuję, by panie zaczekały na zewnątrz. Postój jest nieco
oddalony od kliniki.
Wyszły na ulicę zalaną wspaniałym porannym słońcem.
- Co teraz poleci nam szef wycieczki? - spytała Wendy. - Nie bardzo wiem -
odrzekła Marissa. - Może pójść na uniwersytet i poszperać w ich bibliotece
medycznej?
- Ho, ho! - sarkastycznie powiedziała Wendy. - To brzmi podniecająco! Charles
Lester nie zajął się jednak swoją pracą. Wizyta Marissy i Wendy zaniepokoiła go.
Minął już rok od ostatniego pytania o ten irytujący artykuł Williamsa. Wówczas
miał nadzieję, że będzie to ostatnie pytanie na ten temat. - Cholera - zaklął
głośno, uderzając pięścią w blat biurka. Miał niepokojące przeczucie, że
nadciągają kłopoty. Już sam fakt, że te dociekliwe lekarki przebyły taki kawał
drogi z Bostonu, był, oględnie mówiąc, niepokojący. Najbardziej niepokojące było
jednak to, że mogły nadal poszukiwać Williamsa. To już byłaby katastrofa.
Zdecydował, że nadszedł czas, by skontaktować się z niektórymi ze swoich
wspólników. Po zapoznaniu się z różnicą czasu uniósł słuchawkę telefonu i
zadzwonił do Normana Wingate’a do domu.
- Charles! - wykrzyknął ucieszony doktor Wingate. - Bardzo się cieszę, że cię
słyszę.
Jak się rzeczy mają na antypodach?
- Poprawiło się - rzekł Lester. - Muszę z tobą pomówić o czymś ważnym.
- Okay - rzekł Wingate. - Będę rozmawiał z telefonu wewnętrznego. Lester słyszał, że Wingate
mówił coś do żony. Za kilka minut podniesiona została druga słuchawka.
- Już, mój drogi - powiedział Wingate i jednocześnie rozległ się trzask
odkładanej słuchawki pierwszego telefonu. - O co chodzi? - spytał Wingate. -
Czy nazwisko Marissa Blumenthal coś ci mówi?
- O Boże, tak - stwierdził Wingate. - Dlaczego pytasz?
- Ona i jej koleżanka o nazwisku Wendy Wilson właśnie wyszły z mojego biura.
Przyjechały tu w związku z tym artykułem o gruźliczym zapaleniu jajowodów. - Mój Boże! - rzekł
Wingate. - Nie mogę uwierzyć, że są w Australii. A myśmy byli dla nich tak łaskawi. -
Opowiedział, jak ta para próbowała się włamać do komputerowej bazy danych w klinice.
- Czy wydobyły coś z twojego komputera? - spytał Lester. - Sądzimy, że nie -
stwierdził Wingate. - Ale przysparzają kłopotów. Coś trzeba będzie zrobić.
- Doszedłem do tego samego wniosku powiedział Lester. - Dziękuję. Kończąc
rozmowę, Lester nacisnął guzik interkomu.
- Penny - powiedział. - Zadzwoń do Neda Kelly z ochrony. Powiedz mu, niech ruszy
dupę i natychmiast tu przyjdzie.
Ned Kelly naprawdę nazywał się Edmund Stewart. Ale w młodości Edmund tak lubił
historie o znanym australijskim rozbójniku Nedzie Kellym, że przyjaciele zaczęli
nazywać go Ned.
Chociaż większość australijskich mężczyzn chętnie porównywała się do sławnych
wyrzutków społeczeństwa, Ned posuwał się jeszcze dalej, na przykład posłał jądra
byka żonie człowieka, z którym miał nieporozumienia. Jego pogarda dla władz i
upodobanie do drobnych wykroczeń sprawiły, że przydomek Ned Kelly naprawdę do
niego pasował. Lester odepchnął fotel od biurka i podszedł do okna. Właśnie
teraz, kiedy sprawy szły już gładko, znowu musiały się pojawić te irytujące
problemy. Pomyślał o swoim marnym rodowodzie - pochodził z Nowej Południowej
Walii. Mając dziewięć lat przybył wraz z rodziną z Anglii do Australii. Jego
ojciec, blacharz z zawodu, skorzystał z liberalnej polityki imigracyjnej tuż po
zakończeniu drugiej wojny światowej. Rząd australijski zapłacił nawet za podróż
całej rodziny. Lester bardzo wcześnie zaczął się uczyć. Uznał to za szansę
wyrwania się z trudnej do zniesienia monotonii życia na rozległej australijskiej
prowincji. W przeciwieństwie do swego brata, chciał się uczyć. Korzystał z
kursów korespondencyjnych, by nadrobić niski poziom szkoły w swoim miasteczku.
Od tego czasu nigdy nie oglądał się za siebie. Nigdy też nie zwalniał przed
przeszkodami. Gdy ktoś stawał mu na drodze, deptał go.
- O co chodzi? - spytał Ned wchodząc. Za nim pojawił się Willy Tong, drobny,
lecz muskularny Chińczyk.
Ned kopniakiem zamknął z hukiem drzwi i przysiadł na poręczy kanapy. Nie był
wysokim mężczyzną, ale sprawiał wrażenie zawadiaki. Podobnie jak Carstans, nosił
krótkie spodnie oraz koszulę i krawat. Na rękawie miał naszytą odznakę wydziału
ochrony kliniki.
Jego spalona słońcem twarz była jak wygarbowana. Wyglądał, jakby całe swoje trzydzieści osiem
lat spędził w pustynnym słońcu. Nad lewym okiem miał bliznę po bójce w pubie. Pokłócili się
wtedy o kufel piwa. Lester z przykrością korzystał z usług takich ludzi. Obcowanie z
osobnikami w rodzaju Neda Kelly’ego było udręczeniem. Niemniej jednak od czasu do czasu
bywało to niezbędne, jak właśnie w tej chwili. Lester spotkał Neda zupełnie przypadkowo, w
czasie ostatniego roku studiów. Ned przybył do szpitala uniwersyteckiego z kolejną raną
postrzałową. W czasie leczenia poznali się. W ciągu wielu lat Lester wykorzystywał Neda do
różnych celów, aż zatrudnił go jako szefa służby ochrony kliniki. - Mamy dwie kobiety
zainteresowane artykułem Williamsa zaczął Lester. - Chodzi o ten sam artykuł, który sprowadził
tu tego ginekologa z Los Angeles. Pamięta pan?
Około roku
temu.
- Jakże mógłbym zapomnieć - rzekł Ned ze złowrogim uśmiechem. - To był ten
biedny człowiek, który miał ten straszny wypadek samochodowy. Pamiętasz, Willy?
Chińczyk uśmiechnął się szeroko, a jego oczy zwęziły się,
- Te kobiety chcą odnaleźć Williamsa - ciągnął Lester. - Nie możemy dopuścić,
aby
do tego doszło.
- Powinien pan w swoim czasie pozwolić mi zaopiekować się Williamsem - powiedział Ned. -
Teraz oszczędziłoby to mnóstwa kłopotów. - Za dużo się o nim wtedy mówiło - stwierdził Lester. -
Ale teraz nie on jest groźny.
Teraz musimy obawiać się tych dwóch kobiet. Chcę coś z tym zrobić, i chcę, by to
się stało, zanim one znajdą jakiekolwiek informacje na temat gruźliczego
zapalenia jajowodów.
- Czy ma to wyglądać na jakiś wypadek? - spytał Ned. - Tak byłoby najlepiej -
odparł Lester. - W przeciwnym razie będzie dochodzenie, czego wolałbym uniknąć.
Ale czy poradzi pan sobie z wypadkiem, gdy dotyczy dwojga ludzi?
- To trudniejsze - przyznał Ned. - Choć z pewnością nie wykluczone. Byłoby łatwe, gdyby
wypożyczyły samochód. Jankesi są słabymi kierowcami w ruchu lewostronnym - zaśmiał się. -
To mi przypomina tego ginekologa. Omal się sam nie zabił, bez naszej pomocy.
- Te kobiety to Marissa Blumenthal i Wendy Wilson. - Zapisał informację na
skrawku
papieru i wręczył Nedowi.
- Gdzie się zatrzymały? - spytał Ned.
- Tego nie wiem - powiedział Lester. Wiem tylko, że planują wypad na Rafę. -
Rzeczywiście! - rzekł Ned. - Ta informacja może się przydać. Czy wie pan, kiedy
zamierzają tam jechać?
- Nie - odpowiedział Lester. - Ale niech pan długo nie czeka. Chcę szybkiego
działania. Jasne?
- Jak tylko zejdziemy, zaczniemy dzwonić po hotelach - rzekł Ned. - To będzie
zabawa. Jak strzelanie na chybił trafił.
- Przepraszam - szeptem powiedziała Marissa. - Jestem doktor Blumenthal, a to
jest doktor Wilson. - Wendy ukłoniła się. Były w głównej recepcji biblioteki
medycznej Uniwersytetu Queensland.
Przejechały już połowę drogi do St. Lucia, gdzie znajdował się uniwersytet, gdy
spytały kierowcę taksówki, czy wie, gdzie jest biblioteka medyczna. Ku ich
zdziwieniu ten natychmiast zawrócił i skierował się z powrotem do Herston.
Wydział medyczny był w pobliżu kliniki FCA.
- Jesteśmy ze Stanów Zjednoczonych - rzekła Marissa do mężczyzny za biurkiem - i
nie byłyśmy pewne, czy możemy skorzystać z waszej biblioteki. - Nie widzę
przeszkód. Ale lepiej spytajcie panie na dole w biurze. Proszę poprosić panią
Pierce, bibliotekarkę.
Marissa i Wendy Poszły korytarzem do biura administracji. - Naturalnie -
odparła pani Pierce w odpowiedzi na ich prośbę. - Serdecznie zapraszam do
skorzystania z naszych zbiorów. Oczywiście, nie możemy paniom tych materiałów
wypożyczyć.
- Rozumiem - rzekła Marissa.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała pani Pierce. - Nie codziennie mamy gości z
Bostonu.
- Chętnie skorzystamy z pomocy - ucieszyła się Marissa. - Miałyśmy sporo
szczęścia i oprowadzono nas dzisiaj po klinice FCA. Muszę przyznać, że naprawdę
robi wrażenie.
- Jesteśmy bardzo dumni w Brisbane z naszej kliniki - powiedziała pani Pierce. -
I mają państwo powody - rzekła Marissa. - Chciałybyśmy przeczytać niektóre z ich
artykułów.
Myślę, że publikują sporo materiałów.
- Istotnie - potwierdziła pani Pierce. - W Australii przodują w zakresie badań
nad rozrodczością, a także wnoszą duży wkład do rozwoju medycyny; mamy mnóstwo
ich publikacji.
- Interesuje nas też jeden z patologów australijskich, Tristian Williams - dorzuciła Wendy. - Mamy
kopię jego artykułu, opublikowanego w czasopiśmie australijskim.
Chcemy
sprawdzić, czy napisał również jakieś inne.
- Chcemy go odnaleźć - wtrąciła Marissa. - Może pani ma jakiś pomysł, jak to
zrobić.
- Czy w artykule nie wspomniano, gdzie praktykował? - Pracował w FCA, gdy
opublikował artykuł - rzekła Wendy. - Ale to było dwa lata temu i w tym czasie
opuścił klinikę. Pytałyśmy tam, ale nikt nie był w stanie wskazać jego adresu.
- Mamy tutaj roczniki publikacji Royal College of Pathology - poinformowała pani
Pierce. - Tam podają przynależność organizacyjną wszystkich australijskich
patologów.
Myślę, że będzie to najbardziej obiecujący materiał na początek. Proszę pójść ze
mną. Pokażę paniom nasz katalog i sekcję czasopism.
Marissa i Wendy poszły za panią Pierce, której wygląd rzucał się w oczy: miała ognistorude włosy
i była wysoka, szczególnie w porównaniu z nimi. W trójkę zeszły kręconymi schodami na niższą
kondygnację. Pani Pierce szła szybkim krokiem.
Lekarki z
trudem za nią nadążały.
Bibliotekarka przystanęła przed zespołem monitorów komputerowych. Położyła rękę
na pierwszym z nich.
- Tu mamy terminale do przeszukiwania literatury. To jest najprostsza droga
odnalezienia ostatnich artykułów doktora Williamsa. Odchodząc od komputerów,
pani Pierce podeszła do rzędu niskich półek z książkami.
Wyjęła ciemno oprawiony tom i wręczyła go Wendy. - Tu są publikacje Royal
College of Pathology. Jest to najprostszy sposób znalezienia patologa,
przynajmniej w zakresie jego powiązań zawodowych. Pani Pierce pomaszerowała
dalej równym krokiem. Marissa i Wendy niemal biegiem podążyły za nią.
- Ona chyba uprawia triatlon w czasie weekendów - mruknęła Wendy, tracąc oddech.
Pani Pierce zaprowadziła je na drugi koniec pokoju periodyków. - Ta część -
rzekła, zakreślając szeroki łuk ręką mieści artykuły związane z kliniką FCA.
Mogą więc panie tutaj spędzić trochę czasu. Jeśli pojawią się jakieś pytania, to
proszę bez skrępowania przyjść do mnie do biura.
Lekarki podziękowały pani Pierce i ta pozostawiła je same.
- Okay, co najpierw? - spytała Wendy.
- Poszukaj Williamsa w książce, którą trzymasz w ręku - rzekła Marissa. - Jeśli okaże się, że
wyjechał do Perth, to zacznę wyć. Czy wiesz, że to około pięciu tysięcy kilometrów stąd?
Wendy położyła księgę na regale z periodykami i otwarła na „W”. Tristiana
Williamsa tam nie było.
- Przynajmniej nie ma go w Perth - stwierdziła.
- Podejrzewam, że Charles Lester powiedział nam prawdę - rzekła Marissa.
- Czy w to wątpiłaś?
- Raczej nie. To byłoby za łatwe do sprawdzenia. - Marissa popatrzyła na otaczające półki. -
Zajrzyjmy do niektórych z tych materiałów FCA. Przez następną godzinę obie ślęczały nad
szerokim zakresem tematów związanych z rozrodczością. Zakres i liczba publikacji FCA były tak
imponujące, jak sama klinika.
Wkrótce okazało się, że FCA zajmuje pionierską pozycję w badaniach tkanki
płodowej i płodności, szczególnie w użyciu tkanki płodowej do leczenia chorób
metabolicznych i degeneracyjnych.
Większość artykułów tylko przejrzały, odkładając na bok te dotyczące metod in
vitro, którymi zajęły się po pobieżnym przeglądzie pozostałych. - To
imponujące, ale zgubiłam się - rzekła Wendy po pół godzinie. - Pewnie czegoś nie
zauważam.
- Mam to samo wrażenie - przyznała Marissa. - Kiedy czyta się te artykuły po
kolei, widać, że osiągany przez nich poziom zapłodnień na cykl, w znaczeniu
osiągnięcia ciąży, corocznie się podwyższa. Przykładowo, dla pięciu cykli poziom
wzrósł z dwudziestu procent w roku 1983, do prawie sześćdziesięciu procent w
1987. - Dokładnie - rzekła Wendy. - Ale co się zdarzyło w 1988? Może to pomyłka
drukarska?
- To nie może być pomyłka - stwierdziła Marissa. - Spójrz na dane z 1989 -
rzuciła artykuł na kolana Wendy, a ta zaczęła go studiować. - Dziwne, że nawet
nie obliczyli poziomu zapłodnienia na cykl, a przedtem fatygowali się, by robić
to corocznie. - To proste obliczenie - powiedziała Marissa. - Zrób je sama dla
pięciu cykli.
Wendy wyciągnęła z torebki kartkę i zaczęła liczyć. - Masz rację - rzekła po
skończeniu. - Jest taki sam jak w 1988, a w porównaniu do 1987 znacznie gorszy,
poniżej dziesięciu procent. Działo się coś złego. - A popatrz na poziom
zapłodnienia liczony na pacjentkę - powiedziała Marissa. - Zmienili zasadę
statystyki. Już nie mówią o stopie procentowej na cykl, zaczęli liczyć poziom na
pacjentkę. A ten wskaźnik zwiększał się zarówno w 1988, jak i 1989 roku. -
Poczekaj chwilę - rzekła Wendy. - To chyba niemożliwe. Zrobię wykresy. Niechże
znajdę trochę papieru. - Wendy podeszła do biurka. W tym czasie Marissa
przeglądała dane. Zgodnie z tym, co sugerowała Wendy, nie było możliwe, by
wartość wskaźnika na cykl zmniejszała się, podczas gdy w przeliczeniu na
pacjentkę zwiększa się, dochodząc w 1988 roku do osiemdziesięciu procent. -
Znalazłam! - wykrzyknęła Wendy po powrocie, wymachując kartkami papieru.
Zabrała się do pracy, sprawnie szkicując dwa wykresy. Przez chwilę oglądała
wynik swojej pracy, po czym popchnęła papiery przez stół do Marissy.
- Musi być coś, o czym nie wiemy - rzekła. - Dla mnie to wszystko nie ma sensu.
Marissa uważnie obejrzała wykresy Wendy. Dla niej również były bez sensu, skoro
krzywe, rzekomo współzależne, biegnące w różnych kierunkach wyglądały na
sprzeczne.
- Szaleństwo polega na tym, że ta statystyka nie jest sfałszowana - stwierdziła
Wendy.
- Jeśli już to podają, to z pewnością nie mogli mieć zmniejszenia wartości wskaźnika liczonego na
cykl. Nie mogą być tak naiwni.
- Nie wiem, co o tym myśleć. - Marissa oddała wykresy przyjaciółce. Wendy
złożyła
je i schowała do torebki.
- Prześpijmy się z tym - zaproponowała.
- Można by pójść znów do FCA i spytać Lestera - rzekła Marissa. - Ale najpierw
sprawdźmy, czy nasz Tristian Williams napisał jeszcze jakieś artykuły. Po
ułożeniu z powrotem wszystkich publikacji w odpowiednich miejscach na półkach,
Marissa i Wendy wróciły do terminalu komputerowego, który wskazała im pani
Pierce.
Wendy usiadła, a Marissa pochyliła się nad nią. Bez większych kłopotów Wendy
uruchomiła poszukiwanie artykułów pisanych przez Tristiana Williamsa. Po
otrzymaniu polecenia komputer pracował zaledwie kilka sekund, po czym wyświetlił
rezultat. Tristian Williams opublikował tylko jeden artykuł, który już znały. -
Nie nazwałabym go płodnym typem - rzekła Wendy. - To nawet za słabo powiedziane
- stwierdziła Marissa. - Zaczynam być trochę zniechęcona. Czy masz jakieś
pomysły?
- Oczywiście - odparła Wendy. - Chodźmy na lunch. Zasięgnąwszy informacji w
wypożyczalni, poszły do baru samoobsługowego i kupiły kanapki. Wyszły z nimi na
zewnątrz i usiadły na ławce pod pięknym ukwieconym drzewem, którego nazwy nie
znały.
- Nie sądzisz, że szkoda wysiłku na poszukiwanie tego typa Williamsa? spytała
Wendy pomiędzy jednym a drugim kęsem. - On może nawet tego nie docenić. Wygląda
na to, że ten epizod z jedynym artykułem stanowił koniec jego kariery. -
Przypuszczam, że w tej chwili moim jedynym motywem jest czysta ciekawość -
przyznała Marissa. - Spróbujmy jeszcze jednej rzeczy. Zadzwońmy do Royal College
of Pathology i zapytajmy o niego. Jeśli tam nie będą wiedzieć, lub gdy powiedzą,
że wyjechał do jakiegoś odległego miejsca, jak na przykład Perth, to poddamy
się. To zaczyna być podobne do poszukiwania igły w stogu siana.
- Wtedy pozwolimy sobie na trochę przyjemności! - rzekła Wendy.
- Zgoda - przystała Marissa.
Po skończeniu jedzenia wróciły do biblioteki i poszukały w publikacji Royal College of Pathology
numeru telefonu i adresu.
Z automatu w bibliotece Marissa wykręciła numer. Odebrała uprzejma telefonistka
i dowiedziawszy się, o co chodzi, przełączyła rozmowę do administratorki,
Shirley McGovern.
- Przykro mi - powiedziała Shirley McGovern, gdy Marissa powtórzyła pytanie. - Mamy zasadę, że
nie udzielamy informacji o członkach naszego stowarzyszenia.
- Rozumiem rzekła Marissa. - Ale może chociaż mogłaby pani powiedzieć, czy jest
on
członkiem waszej organizacji.
Na chwilę zapadła cisza.
- Przyjechałam tutaj świat drogi z Ameryki - dodała. - Jesteśmy dawnymi
kolegami...
- No, cóż... - rzekła pani McGovern. - Myślę, że mogę panią poinformować, iż nie
jest on już członkiem naszego stowarzyszenia, ale nie mogę powiedzieć niczego
więcej. Marissa odłożyła słuchawkę i przekazała Wendy, jak niewiele się
dowiedziała, dodając:
- Jednak dała do zrozumienia, że w przeszłości był ich członkiem. -
Przypuszczam, że to potwierdza wersję Lestera - stwierdziła Wendy. - Dajmy sobie
spokój z tym pętakiem. Im dłużej myślę o tym jego fikcyjnym artykule, tym
mniejszą mam ochotę na rozmowę z nim. Chodźmy ponurkować.
- Mam dla ciebie propozycję - rzekła Marissa. - Jeśli już tu jesteśmy,
poszukajmy biura absolwentów i sprawdźmy, czy studiował na tej uczelni. Jeśli te
biura są podobne do naszych, to z pewnością będą mieli jego ostatni adres, aby
mieć gdzie posyłać rachunki. Jeśli nic o nim nie wiedzą, to damy spokój.
- Masz propozycję dla siebie - odparowała Wendy. Biuro absolwentów znajdowało
się w głównym budynku administracji na drugim piętrze. Było małe i zatrudniało
tylko trzy osoby. Kierownik, niejaki Alex Hammersmith, był przyjazny i pełen
dobrych chęci. - Nie znam tego nazwiska - rzekł w odpowiedzi na pytanie - ale
poszukajmy w wykazach.
Na stojącym na biurku komputerze wystukał „Tristian Williams”.
- Jak pani poznała tego faceta? - spytał uruchamiając poszukiwanie komputerowe.
- Stary kolega - wymijająco odparła Marissa. - Wpadłyśmy na chwilę do Australii
i chcemy go zobaczyć, by powiedzieć mu „cześć”.
- Cholernie po przyjacielsku z waszej strony - stwierdził Hammersmith,
spoglądając na ekran. - Mamy go. Tak, Mr Tristian Williams był naszym
absolwentem w roku 1979.
- Czy ma pan jego aktualny adres? - zapytała Marissa. To był pierwszy
zachęcający trop od początku dnia.
- Tylko adres do pracy. Czy pani chce go zapisać?
- Tak, bardzo - odpowiedziała Marissa, zwracając się do Wendy po kartkę papieru.
Wendy wyjęła z torebki i podała jej kartkę.
- Pan Williams pracuje w pobliżu - poinformował Hammersmith, - Tylko kilka bloków stąd, w
klinice FCA. To tak blisko, że można pójść pieszo. Marissa oddała Wendy długopis i papier.
- Tam już byłyśmy - westchnęła. - Powiedziano nam, że odszedł dwa lata temu. -
O! - zdziwił się Hammersmith. - Przepraszam. Próbujemy aktualizować nasze dane,
ale nie zawsze się to udaje.
- Dziękujemy za pomoc - rzekła Marissa wstając. - Podejrzewam, że nigdy już nie
spotkam Tristiana.
- Cholerna sprawa - zmartwił się Hammersmith. - Ale chwileczkę. Spróbuję jeszcze
jednego sposobu.
Wrócił do komputera i zaczął wystukiwać coś na klawiaturze. - Porównałem listę
naszych pracowników z listą absolwentów roku 1979. U nas pracuje troje ludzi z
tego roku. Radzę ich spytać o Tristiana Williamsa. Jestem pewien, że któryś
będzie wiedział, gdzie on jest. - Zapisał dane na kartce i podał ją Marissie. -
Spróbowałbym najpierw z tym z początku listy - powiedział. - Obecnie działa jako
sekretarz w czasopiśmie absolwentów. Pracuje na wydziale anatomii, w budynku
naprzeciw. Jeśli po rozmowie z nim i pozostałymi nadal nie odkryjecie
Williamsa, to wracajcie tutaj. Mam jeszcze kilka pomysłów, które można
wykorzystać. Po pierwsze, mogę skontaktować się z Komisją Ubezpieczeń
Zdrowotnych w Canberze. Jeśli on przyjmuje jakichś pacjentów, to muszą mieć jego
adres. Poza tym, jest jeszcze Australijskie Stowarzyszenie Medyczne.
Myślę, że również mają dane, niezależnie od tego, czy ktoś praktykuje, czy nie.
Mamy jeszcze Państwowy Rejestr Lekarzy. Naprawdę, istnieje wiele sposobów, by go
odszukać.
- Pan jest wyjątkowo uprzejmy - rzekła Marissa. - Powodzenia - Hammersmith
uśmiechnął się. - My, Australijczycy, uwielbiamy przyjmować przyjaciół z
zagranicy. Byłoby wstyd, gdyby pani go nie spotkała po przebyciu takiej drogi.
Po wyjściu z biura Marissa zatrzymała Wendy na schodach. - Nie zaprotestujesz,
jeśli będziemy szukać dalej, prawda? - spytała. - To wykracza poza uzgodnienia.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Wendy. - Próbujmy. Z odnalezieniem Zakładu
Anatomii nie miały żadnych trudności. Weszły i zapytały o doktora Lawrence’a
Spencera.
- Trzecie piętro - poinformowała je sekretarka. Anatomia Ogólna. Po południu
bywa zwykle w laboratorium.
Gdy wchodziły po schodach, Wendy zauważyła:
- Sam zapach budzi we mnie niemiłe wspomnienia. Tak dobrze to pamiętam z moich
studenckich dni. Czy na pierwszym roku lubiłaś anatomię ogólną? - Nie było tak
źle - rzekła Marissa.
- A ja nie znosiłam - mówiła Wendy. - Ten zapach. Nie mogłam usunąć go z włosów
przez całe trzy miesiące.
Drzwi laboratorium były uchylone, więc zajrzały do środka. Wewnątrz stało około
dwudziestu stołów pokrytych narzutami. Na końcu pomieszczenia stał samotny
mężczyzna ubrany w fartuch i gumowe rękawice. Był do nich odwrócony plecami. -
Przepraszamy. Szukamy doktora Lawrence’a Spencera. Mężczyzna odwrócił się. Miał
ciemne kręcone włosy. W porównaniu z ludźmi, których tu widziały, wydawał się
blady.
- Znalazły go panie odpowiedział z uśmiechem. - Czym mogę służyć?
- Chcemy zadać kilka pytań - zawołała Marissa.
- Cóż, trudno konwersować przez całą salę - odkrzyknął Spencer. - Proszę wejść.
Marissa i Wendy weszły i zaczęły przeciskać się pomiędzy nakrytymi stołami. Dobrze wiedziały,
że plastykowe narzuty przykrywają trupy. Wendy próbowała oddychać ustami, by nie czuć zapachu
formaliny.
- Witajcie na anatomii ogólnej - rzekł Spencer. - Nie miewamy tu wielu gości.
Wendy odwróciła się, gdy zobaczyła przedmiot jego pracy. Był to tors trupa,
odcięty na poziomie pępka. Oczy były półotwarte, a wykrzywione w szyderczym
uśmiechu usta odsłaniały ledwie widoczne końce żółtych zębów. Skóra lewego
policzka była usunięta, a przez to sploty nerwów twarzy odsłonięte.
Zauważywszy spojrzenie Wendy, Spencer powiedział:
- Przepraszam za tego Archibalda. Jemu się ostatnio nie powiodło.
- Przychodzimy tu prosto z biura absolwentów - rzekła Marissa. - Przepraszam -
przerwała Wendy. - Lepiej poczekam na zewnątrz. - Odwróciła się i pobiegła do
hallu.
- Czy nic ci nie jest? - krzyknęła za nią Marissa.
- Dojdę do siebie Wendy machnęła ręką. - Nie śpiesz się. Poczekam na zewnątrz.
Zwracając się do Spencera Marissa powiedziała:
- Anatomia nie była jej ulubionym przedmiotem.
- Przepraszam - rzekł Spencer. - Jeśli to się robi codziennie, zapomina się, że
na innych może wywierać przykre wrażenie.
- Wracając do naszej rozmowy - ciągnęła Marissa. - Byłyśmy w biurze absolwentów
i pan Hammersmith podał nam pańskie nazwisko. Jesteśmy lekarkami ze Stanów
Zjednoczonych. Szukamy Tristiana Williamsa. Pan Hammersmith powiedział, że skoro
razem studiowaliście, to pan może mieć o nim informacje. - Pewnie, że mam -
powiedział Spencer. - Prawdę mówiąc, rozmawiałem z nim około pół roku temu.
Dlaczego panie go szukają?
- Jesteśmy starymi znajomymi. Zdarzyło się nam być w Brisbane i chciałyśmy go
pozdrowić, ale on opuścił FCA.
- I to nie w najlepszych okolicznościach - dodał Spencer. - Biedny Tris przeżywał ciężkie czasy, ale
teraz już jest lepiej. Prawdę mówiąc, myślę, że jest mu dobrze tam, gdzie teraz jest.
- Czy jest w okolicy Brisbane? - spytała Marissa.
- Ależ nie! - odparł Spencer. - Wyjechał do Nigdy Nigdy.
- Nigdy Nigdy? Czy to jest miasto? Spencer zaśmiał się rozbawiony.
- Niezupełnie - powiedział. To miejscowe określenie, odpowiadające wyrażeniu:
„gdzie diabeł mówi dobranoc” lub „na końcu świata!” To wiąże się z bezdrożami, z
australijskim buszem. Tris pracuje jako lekarz ogólny w Królewskiej Lotniczej
Służbie
Medycznej za Charleville.
- Czy to daleko stąd?
- Gdzieś w odległej Australii. To duży kraj i w większości pustynny. Charleville
leży około siedmiuset kilometrów od Brisbane, na krawędzi Wielkiego Basenu
Artezyjskiego.
Stamtąd Tris lata do Betoota Hotel, Windorah, Cannamulla i takich innych miejsc
zapomnianych przez Boga i ludzi. Odwiedza izolowane ośrodki hodowli bydła. Z
tego, co wiem, wyjeżdża na kilka tygodni. Taka praca wymaga szczególnych ludzi.
Podziwiam go. Ja bym tego nie mógł robić, w każdym razie nie po tym, jak tu się
zadomowiłem. - Czy trudno się tam dostać?
- Dostać się do Charleville nie jest trudno - wyjaśnił Spencer. - Prowadzi tam
asfaltowa droga. Można tam nawet polecieć. Ale dalej drogi się pogarszają,
przechodząc w drogi gruntowe i bezdroża. Nie polecam tego na urlop. - Dziękuję,
że poświęcił pan czas na rozmowę za mną - powiedziała Marissa. - Wysoko cenię
pańską pomoc.
W rzeczywistości była tymi wiadomościami przygnębiona. Wyglądało na to, że gdy
tylko się nieco przybliżała do Tristiana Williamsa, on zawsze się wyślizgiwał.
- Cieszę się, że mogłem pomóc - rzekł Spencer. - Jeśli jednak byłbym na pani
miejscu, zapomniałbym o Trisie i całej sprawie. Pojechałbym na Złote Wybrzeże z
jego typowo australijskimi plażami. Człowiek nie wie, co to znaczy pustkowie,
dopóki nie zobaczy australijskiej ziemi.
Po pożegnaniu Marissa wyszła na zewnątrz. Znalazła Wendy siedzącą na frontowych
schodach budynku.
- Dobrze się czujesz? - spytała, siadając obok przyjaciółki.
- Och, teraz już tak - tłumaczyła się Wendy. - Przepraszam, że cię opuściłam.
Można powiedzieć, że jakoś doszłam do siebie po tamtym widoku. - Cieszą się, że
miałaś dość rozsądku, by wyjść. Przepraszam, że naraziłam cię na takie
przejścia. Ale znalazłyśmy Tristiana Williamsa. - Eureka! wykrzyknęła Wendy. -
Czy jest blisko? - Wszystko jest względne - powiedziała Marissa. - Nie ma go w
Perth, ale jest w Australii, gdzieś na prowincji. Najwyraźniej opuścił patologię
lub też patologia opuściła jego.
Pracuje jako lekarz ogólny latający samolotem do odosobnionych miejsc, takich
jak stadniny bydła.
- Wygląda na romantycznego dobroczyńcę, i pomyśleć, że sfałszował dane do
artykułu.
Marissa skinęła głową.
- Jego bazą jest miasto zwane Charleville, około siedmiuset kilometrów stąd. Ale bywa, że czasem
wyjeżdża na kilka tygodni. Myślę, że bardzo trudno go spotkać.
Co o tym
sądzisz?
- Wygląda na to, że będzie mnóstwo kłopotów, a wynik raczej wątpliwy. Ale
pomyślimy o tym. Tymczasem zasłużyłyśmy na przerwę w tych wszystkich
działaniach.
Chodźmy ponurkować. Może później będziemy miały więcej entuzjazmu. - Okay -
zgodziła się Marissa. - Byłaś cierpliwa. Teraz chodźmy zobaczyć, jak naprawdę
wygląda Wielka Rafa Koralowa!
Złapały taksówkę przy budynku administracji i powróciły do hotelu. Wzięły czeki
podróżne i poszły do agencji podróży, którą Wendy odwiedziła poprzedniego dnia.
Pomimo weekendu nie miały trudności z rezerwacją samolotu na dzień następny.
Udało się też zarezerwować pokój w „Hamilton Island Resort”. Agent nawet tam
telefonował, by zamówić pokój z widokiem na morze.
- Jak najlepiej zorganizować jednodniowe nurkowanie? - spytała Wendy, gdy agent
zakończył rozmowę.
- Może pani zlecić to hotelowi - odparł. - To jest na pewno najprostsze. Ale
prawdę mówiąc, ja na pani miejscu sam wynająłbym przewoźnika, już w Hamilton.
Jest tam spora przystań, a w niej dużo łodzi rybackich przystosowanych do
nurkowania. Teraz jest martwy sezon i będzie pani mogła znacznie łatwiej
załatwić sprawę. Wendy wzięła bilety i broszury informacyjne.
- To brzmi fantastycznie. Posłuchamy pańskich rad - powiedziała. - Dziękujemy za
pomoc.
- Cieszę się, że mogłem być przydatny. Ale jest jeden problem, przed którym
chciałem panie przestrzec.
Marissa poczuła, jak zamiera jej serce. Perspektywa nurkowania w egzotycznych
głębinach już teraz napełniała ją niepokojem.
- O co chodzi? - spytała Wendy.
- Słońce - rzekł agent. - Proszę używać kosmetyków chroniących skórę. Marissa
się roześmiała.
- Dziękuję za radę - powiedziała Wendy, po czym wzięła przyjaciółkę za rękę i
skierowały się do wyjścia.
- Czym mogę służyć? - agent zwrócił się do następnego klienta. Był nim żylasty
Australijczyk. Agent domyślał się, że pochodzi z buszu. W czasie gdy Amerykanki
załatwiały rezerwację, przeglądał europejskie foldery podróżne znajdujące się z
prawej strony biurka agenta. Gdy klientki weszły, agentowi wydawało się, że byli
razem. - Potrzebuję dwa bilety Lotnicze do Hamilton Island i z powrotem -
odpowiedział mężczyzna. - Nazwiska pasażerów: Edmund Stewart i Willy Tong. -
Czy również rezerwacja hotelu? - spytał agent.
- Nie, dziękuję - odrzekł Ned. - Wynajmiemy coś na miejscu.
ROZDZIAŁ 10
7 kwietnia 1990, godz. 13.40
Przyciskając nos do okna samolotu odrzutowego Linii Ansett, Marissa widziała
rozległy obszar oceanu rozciągający się tysiące metrów niżej. Od chwili startu o
godz. 12.40 cały czas leciały nad wodą. Początkowo ocean był ciemnoszafirowy,
ale w miarę pokonywanej drogi jego kolor się zmieniał i przeszedł w
jaskrawoturkusowy. Obszary podwodnych raf koralowych były już widoczne. Trasa
prowadziła nad mozaiką atoli, płycizn, raf koralowych i wysp kontynentalnych.
Wendy niecierpliwiła się. Na lotnisku kupiła przewodnik, którego fragmenty
czytała głośno przyjaciółce. Marissa nie miała sumienia jej powiedzieć, że nie
może się skupić. Cały czas zastanawiała się, co właściwie tu robi, lecąc
samolotem wzdłuż wybrzeży Australii. Nie poczyniły przecież żadnych postępów w
zdobywaniu informacji mogących wyjaśnić przyczynę ich niepłodności, a to
stawiało pod znakiem zapytania celowość całej podróży.
Może lepiej było zostać w domu i zająć się doprowadzeniem swego życia do
porządku?
Zastanawiała się, co też może robić Robert i jak jej nieobecność wpłynęła na
jego postępowanie. Jeśli on romansuje z Donną, to jej wyjazd mógł tylko dać mu
carte blanche. A jeśli to nieprawda, to ten wyjazd mógł pchnąć Roberta w ramiona
Donny. - Tworzenie Wielkiej Rafy Koralowej trwało dwadzieścia pięć milionów lat
- czytała Wendy. - Istnieje co najmniej trzysta pięćdziesiąt gatunków korali
oraz ponad tysiąc pięćset gatunków ryb tropikalnych.
- Wendy - powiedziała w końcu Marissa - może będzie lepiej, gdy będziesz czytała
tylko dla siebie. Takie statystyki nie pozostają mi w pamięci, dopóki sama ich
nie przeczytam.
- Poczekaj! - rzekła Wendy, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Tu jest coś
ciekawego. Widoczność w wodzie sięga sześćdziesięciu metrów. - Wendy popatrzyła
na przyjaciółkę. - Niewiarygodne, to prawie dwieście stóp. Czy nie
oszałamiające? Marissa tylko skinęła głową.
Wendy nie zrażona czytała nadal. Marissa odwróciła się do okna i patrzyła na
bezkresny Pacyfik. Znów myślała o Robercie znajdującym się na drugim końcu
świata.
Komunikat delikatnie przerwał czytanie Wendy i rozmyślania Marissy. Kapitan
informował, że zbliżają się do Hamilton Island i niebawem będą lądować. Po kilku
minutach koła samolotu dotknęły ziemi.
Wyspa była tropikalnym rajem. Chociaż zaskoczył je widok szeregu wieżowców,
które zupełnie nie pasowały do otoczenia, pozostała część wyspy odpowiadała ich
oczekiwaniom. Bujna roślinność miała tu kolor jasnej zieleni i była ubarwiona
pięknymi kwiatami. Plaże skrzyły się białym piaskiem, a wody zapraszały.
Zakwaterowanie w hotelu poszło gładko. Pokój z widokiem na morze już na nie
czekał. Zbudowany w kształcie laguny basen kusił Marissę, ale Wendy miała inne
plany.
Chciała iść bezpośrednio do przystani i zorganizować nurkowanie już na następny
dzień.
Zaproponowała, że pójdzie sama, ale Marissa czuła się zobowiązana jej
towarzyszyć.
Tak, jak powiedział agent biura podróży, przystań była rzeczywiście duża.
Kilkaset łodzi różnych typów i rozmiarów stało przycumowanych do wybrzeża, a
jeszcze pozostawało miejsce dla innych. Wszędzie było mnóstwo ogłoszeń
reklamujących wycieczki na ryby i wypady na nurkowanie.
Duża tablica ogłoszeń na frontowej ścianie magazynu portowego była zapełniona,
ale te informacje Wendy nie odpowiadały. Nalegała, by poszły na molo i same
obejrzały łodzie.
Marissa poszła z nią, podziwiając bardziej otoczenie niż jachty. Dzień był
wspaniały.
Gorące tropikalne słońce prażyło na lazurowym niebie. Na horyzoncie, nad
szczytami pobliskich wysp, widniały duże cumulusy. Daleko, na północy, kłębiły
się ciemne chmury, zapowiadając burzę.
- Ta jest dobra - powiedziała Wendy, zatrzymując się przy jednej z większych
łodzi, umocowanej do slipu. Na pawęży widniała nazwa „Oz”. Była to łódź
kabinowa, pomalowana na biało, z obszernym kokpitem, na którym zamontowano kilka
obrotowych krzesełek do łowienia ryb. W przedniej części były umocowane
akwalungi. - Dlaczego ta jest lepsza niż inne? - spytała Marissa. - Ma
doskonałą platformę do nurkowania dokładnie na linii wodnej - rzekła Wendy,
wskazując na drewnianą, podobną do kraty konstrukcję przymocowaną do pawęży
łodzi. - Widać, że mają na pokładzie kompresor. Znaczy to, że mogą sami
napełniać butle akwalungów. Poza tym, wygląda, że ma ona około piętnastu metrów
długości, więc jest stabilna.
- Rozumiem - powiedziała Marissa. Imponowało jej, że Wendy wie tak wiele o
łodziach. Poczuła, że znalazła się w dobrych rękach. - Panie interesują się
łowieniem ryb lub nurkowaniem? - zapytał mężczyzna z brodą.
- Możliwe - odrzekła Wendy. - Jaka jest cena za cały dzień nurkowania? - Proszę
na pokład i potargujemy się - odpowiedział mężczyzna. - Jestem Rafe Murray,
kapitan tego jachtu.
Pewnym krokiem Wendy weszła na półmetrowy parkan z desek ogradzający slipy, z
niego na burtę „Oz”, a następnie na pokład łodzi. Marissa próbowała postąpić
równie śmiało, ale zawahała się z jedną nogą na ogrodzeniu, a drugą na łodzi.
Kapitan wyciągnął rękę, co umożliwiło jej wejście na pokład.
Z kabiny wyszedł przystojny muskularny młody człowiek. Uśmiechnął się i na
powitanie kobiet dotknął ronda swego australijskiego kapelusza. - Oto mój
pierwszy pomocnik i instruktor nurkowania, Wynn Jones - rzekł kapitan.
-
Zna rafę jak własną kieszeń, naprawdę.
Wendy spytała, czy mogą obejrzeć łódź, po czym przeszła z uprzejmym kapitanem od
dzioba do rufy. Zadowolona, usiadła razem z nim w kabinie i zaczęła uzgadniać
cenę całodziennej wycieczki z nurkowaniem. Marissa nigdy nie widziała swej
przyjaciółki w roli tak nieustępliwej negocjatorki.
W końcu dobito targu. Wendy i Rafe uścisnęli sobie dłonie. Kapitan zapytał, czy
panie nie mają ochoty na kilka „pieńków”, które, jak wkrótce przekonała się
Marissa, były małymi brązowymi butelkami piwa.
Po piwie Marissa i Wendy weszły na burtę i wyskoczyły na ląd.
Wynn pomógł Marissie, podając jej rękę.
- Psia ich mać, cholerne jankeskie owieczki - powiedział kapitan, gdy Wynn wszedł do kabiny.-
Wytargowała tyle, że ledwie zwróci się za paliwo.
- Nie wypływaliśmy już przez cztery dni - przypomniał Wynn. - Najwyżej
popłyniemy
do najbliższej rafy i pokażemy im martwe, zrogowaciałe korale. Będą miały to, na
co
zasłużyły.
- Halo! - ktoś zawołał.
- Co tam? - spytał Rafe. Rzucił okiem przez drzwi kabiny. - Może będzie lepiej.
Mamy Japończyka.
- Nie wygląda mi na Japończyka. Raczej Chińczyk - powiedział Wynn. Wyszli z
łodzi na popołudniowe słońce.
- Czym mogę panu służyć? - zagaił Wynn mężczyznę stojącego na przystani.
- Czy można pana wynająć na jutro?
- Czego pan potrzebuje? - zapytał Rafe. Był gotów zapomnieć o kobietach.
- Chciałbym popłynąć na ryby na zewnętrzną część rafy. - Jesteśmy do dyspozycji - powiedział
Rafe. - Ale zewnętrzna rafa jest czterdzieści mil morskich stąd. Może być zbyt drogo.
- Jestem przygotowany na koszty - stwierdził przybysz. - Lecz nie chciałbym mieć
tłumów na pokładzie. Czy ma pan dużo osób zamówionych na jutro? Rafe spojrzał
na Wynna i uniósł brwi, próbując podjąć decyzję. Nie chciał stracić pieniędzy
zarówno Chińczyka, jak i Amerykanek. Wynn wzruszył ramionami. Rafe zwrócił się
do przybysza:
- Mamy dwie Amerykanki na nurkowanie - powiedział. - Ale zawsze mogę z nich
zrezygnować.
- Dwie kobiety nie przeszkodzą mi w łowieniu - oświadczył Chińczyk. Ale niech zostaną tylko one.
Żadnych innych pasażerów.
- Mnie to odpowiada - zgodził się Rafe, skrywając podniecenie. Zapraszam na
pokład,
wszystko uzgodnimy. Za całodzienny rejs do rafy zewnętrznej pobieramy część
pieniędzy z
góry.
Chińczyk zręcznie wskoczył na pokład.
- Jestem Harry Wong - przedstawił się. - W tej chwili nie mam zbyt dużo czasu.
Co pan sądzi o dwustu dolarach za rezerwację łodzi? - Otworzył portfel i wyjął
pieniądze.
Rafe wziął banknoty.
- To w zupełności wystarczy - powiedział. - O której godzinie chciałby pan
wypłynąć?
- A jak się pan umówił z tymi kobietami?
- Na ósmą - odparł Rafe. - Lecz mogę to zmienić. - Ósma mi odpowiada - rzekł
Chińczyk. - Ale gdybym chciał się przespać w czasie rejsu do rafy, czy ma pan
odpowiednią kabinę?
- Oczywiście - stwierdził Rafe. - Może pan korzystać z kabiny głównej. Chińczyk
uśmiechnął się.
- Do zobaczenia o ósmej - rzucił. Wyskoczył z łodzi na nabrzeże i odszedł
szybkim krokiem.
Willy Tong był zadowolony. Wiedział, że Ned Kelly też się ucieszy. Jedynym
niepewnym punktem całego planu był problem zabrania tych kobiet na rafę
zewnętrzną. Teraz wydawało się to pewne. Wszedł do pubu „Crab” przy nabrzeżu i
zamówił piwo. Nim zdążył je wypić, zjawił się Ned.
- Jak poszło? - spytał, wskakując na stołek barowy.
- Zupełnie gładko - rzekł Willy i opowiedział Nedowi szczegóły. - Doskonale! -
pochwalił Ned. - Ja też nie miałem żadnych kłopotów. Wynająłem jedną z
największych łodzi motorowych, która ma silnik wystarczający do napędu
supertankowca. No dobrze, skończ piwo. Musimy kupić przynętę. Mnóstwo przynęty.
W kurorcie Hamilton Island był olbrzymi wybór regionalnych restauracji. Marissa
i Wendy nie mogły się zdecydować. W końcu weszły do lokalu „Polynesian”, uznając
go za najbardziej egzotyczny. Aby wprawić się w nastrój, nabyły w hotelowym
sklepie z upominkami dwa sarongi.
Po zakończeniu spraw związanych z planowanym na następny dzień nurkowaniem,
Marissa i Wendy spędziły resztę popołudnia wylegując się przy basenie i grzejąc
w ciepłych promieniach tropikalnego słońca. Chociaż nie było tłumów, było jednak
wystarczająco dużo ludzi, aby ich oglądanie stało się interesujące. Nawet wdały
się w rozmowę z kilkoma samotnymi mężczyznami, którzy byli zaskoczeni, gdy
dowiedzieli się, że dziewczęta przybyły z Bostonu.
Marissa była zdumiona liczbą Australijczyków, którzy odwiedzili Stany
Zjednoczone.
Wielu z nich dotarło do Bostonu. Australia wydawała się kontynentem podróżników.
Ich coroczne sześciotygodniowe urlopy były nagrodą dla śmiałych. - Zamówmy
szampana, aby uczcić nasz pobyt tutaj zaproponowała Wendy. - Jestem tak bardzo
podekscytowana jutrzejszą wyprawą!
Jedzenie podano „interesujące” jak to ujęła Wendy, ale wieprzowina nie była
przysmakiem Marissy. Podobnie jedzenie dużych tropikalnych liści nie pobudzało
jej apetytu.
Gdy czekały na deser, Marissa popatrzyła na przyjaciółkę.
- Czy dużo myślałaś o Gustawie? - spytała.
- Oczywiście - odparła Wendy. - Pomimo wysiłku trudno mi tego nie robić. A ty myślałaś o
Robercie?
Marissa przyznała, że tak.
- Mam plan rzekła. - Czy sądzisz, że powinnam zadzwonić? Może przesadziłam z
reakcją na Donnę?
- Zadzwoń - poradziła jej Wendy. - Jeśli cię to męczy, zadzwoń. Może i ja
zadzwonię do Gustawa?
Przyniesiono deser - „kokosową ekstrawagancję”. Obie spróbowały. Wendy oceniła,
że jest „taki sobie” i odłożyła łyżeczkę.
- Myślę, że nie jest wart swych kalorii.
Marissa pochyliła się ku niej.
- Wendy - rzekła zniżając głos - za tobą siedzi Azjata, który nas obserwuje.
Wendy zareagowała natychmiast się odwracając.
- Gdzie? - spytała. Marissa chwyciła ją za ramię.
- Nie oglądaj się - powiedziała.
Wendy zwróciła twarz w jej stroną.
- Jak to sobie wyobrażasz? Jak mam go zobaczyć? - Dyskretnie! - szepnęła Marissa. - Siedzi trzy
stoły dalej, za tobą, razem z ciemnowłosym człowiekiem, którego twarzy nie widzę. Och, ho ho! -
Co się dzieje?
- A teraz patrzy ten ciemnowłosy - rzekła Marissa. Wendy nie mogła się już
dłużej opanować. Znów się odwróciła, po czym zwracając się do Marissy
stwierdziła:
- Nic groźnego, podobają się im nasze sarongi.
- W tym Azjacie jest coś, co mnie niepokoi - powiedziała Marissa. - Coś z
wypruwania flaków.
- Czy poznajesz go? - spytała Wendy.
- Nie.
- Może on ci przypomina ten koszmar w Klinice Kobiecej? - podsunęła Wendy.
- To jest myśl - zgodziła się Marissa.
- Może on jest z Chin Ludowych - mówiła Wendy. - Znajomi, którzy byli W Chinach, mówili, że
oni tam wszyscy tak bezczelnie się gapią. - On mnie doprowadza do szału - powiedziała Marissa,
zmuszając się do odwrócenia głowy. Jeśli skończyłaś, to chodźmy stąd.
Jestem gotowa rzekła Wendy, narzucając serwetkę na swoją „ekstrawagancję
kokosową”.
Gdy wyszły, Marissa z zachwytem spojrzała w niebo. Nigdy nie widziała takich
gwiazd, jak w miękkiej purpurze australijskiej nocy. Patrząc na ich mocne
światło, natychmiast poczuła się lepiej. Zastanawiała się, dlaczego była tak
uczulona na tego Azjatę.
Przecież siedział w drugim końcu sali, daleko od nich. Już w hotelu Marissa
usiadła na krawędzi łóżka i obliczyła, która godzina jest w Stanach.
- W Bostonie jest teraz siódma piętnaście rano - powiedziała. - Dzwońmy.
- Ty pierwsza - rzekła Wendy i wyciągnęła się na łóżku. Drżącymi palcami
Marissa wykręciła swój numer domowy. Słuchając sygnału, zastanawiała się, co
powiedzieć. Przy czwartym dzwonku wiedziała, że Roberta nie ma w domu. Odczekała
na wszelki wypadek do dziesiątego dzwonka, zanim odłożyła słuchawkę.
Odwróciła się do Wendy.
- Nie ma tego drania w domu - rzekła. - A nigdy nie wychodzi do pracy przed
ósmą.
- Może wyjechał w delegację?
- Mała szansa stwierdziła Marissa. - Pewnie jest u Donny. - Nie wyciągaj
pochopnych wniosków - ostrzegła Wendy. - Istnieje mnóstwo innych możliwości.
Zobaczmy, jak mnie się uda. Usiadła i wykręciła swój numer. Marissa patrzyła na
przyjaciółkę, która czekała na połączenie i w końcu odłożyła słuchawkę.
- Gustawa też nie ma rzekła. - Może jedzą śniadanie we dwóch. - Próbowała się
uśmiechnąć.
- Gustaw jest chirurgiem - powiedziała Marissa. O której zwykle wychodzi do
pracy?
- Około siódmej trzydzieści. Chyba że ma operację. To prawda, że ostatnio dużo
operuje.
- Hm, tak to wygląda - rzekła Marissa.
- No, właśnie. - Wendy wyglądała na bardzo poruszoną. - Chodźmy na spacer -
zaproponowała Marissa. Wstała i wyciągnęła rękę do przyjaciółki.
Powolnym krokiem poszły na plażę. Przez jakiś czas żadna nie odezwała się ani
słowem. W końcu Marissa przerwała milczenie.
- Mam złe przeczucia w związku z moim małżeństwem - wyznała. Ostatnio mam z
Robertem odmienne spojrzenie na wszystko. To nie jest tylko ta sprawa z Donną.
Wendy skinęła głową.
- Muszę powiedzieć, że to całe leczenie niepłodności wywołało ogromny konflikt
między mną a Gustawem.
- A pomyśleć, jak obiecująco zaczynał się nasz związek. - Marissa westchnęła.
Przystanęły. Ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności. W dali przed sobą widziały
zarys obejmującej się pary.
- Ten widok budzi moją tęsknotę - rzekła Wendy - i smutek.
- Na mnie też tak działa - przyznała Marissa. Lepiej chodźmy w innym kierunku.
Zawróciły w stronę uzdrowiska. Za chwilę minęły parę z płaczącym brzdącem w
wózku. Rodzice beztrosko oglądali wystawy, ignorując zawodzącego malca. - Aż
trudno uwierzyć, że ci dwoje zabrali takie małe dziecko tutaj na wyspę - rzekła
Wendy. - Pewnie biedactwo spaliło się na słońcu. - To straszne, żeby o tak
późnej porze nie położyć jeszcze dziecka do łóżka - powiedziała Marissa z równym
wzburzeniem. - Dziecko musi być zmęczone. Uchwyciła spojrzenie przyjaciółki.
Obie uśmiechnęły się do siebie, po czym potrząsnęły głowami.
- Zazdrość to straszna rzecz - zauważyła Wendy.
- Przynajmniej my wiemy, czym ona jest - odrzekła Marissa. Wendy obudziła
Marissę bladym świtem na duże angielskie śniadanie złożone z kawy, jajek, bekonu
i tostów. W czasie śniadania na bezchmurnym niebie rozjarzyło się olbrzymie
tropikalne słońce. Dotarły do łodzi tuż przed ósmą. Kapitan uruchomił już obydwa
silniki Diesla, które pracowały na wolnych obrotach. Wrzuciwszy na pokład torby
podróżne, zawierające kostiumy kąpielowe i inne podręczne rzeczy, Wendy i
Marissa przekroczyły burtę.
- Dzień dobry - rzekł Rafe. - Gotowe na przygodę?
- Zgadł pan - odpowiedziała Wendy.
- Czy zechcą mi panie trochę pomóc?
- Naturalnie.
- A więc zrzućcie te liny z rufy, gdy krzyknę - rzekł Rafe, po czym zniknął w kabinie.
Wynn był już na dziobie. Słońce połyskiwało na jego nagich plecach.
Marissa poczuła drżenie pokładu, w miarę jak silniki nabierały obrotów. Wynn
począł
luzować cumy.
- Dobrze! - krzyknął Rafe. - Rzucajcie!
Wendy chwyciła prawą, a Marissa lewą linę. Zdjęły je z kołków i rzuciły na
nabrzeże.
Z drżeniem łódź ześliznęła się ze slipu.
Kiedy przepływali przez port, Marissa i Wendy z rufy obserwowały ruch w tym
pełnym życia miejscu. Z chwilą gdy wypłynęli na otwarte wody i kapitan zwiększył
szybkość, poszły do kabiny.
Wynn był cały czas na pokładzie dziobowym. Opierając się o dwie łodzie palił
papierosa. Marissa zauważyła, że tego dnia założył inny kapelusz, równie
zniszczony jak poprzedni, ale z dekoracyjną siateczką na ryby wokół wstążki
kapelusza.
Marissa zobaczyła na pokładzie jedną rzecz, której poprzedniego dnia nie było:
klatkę z mocnych stalowych prętów. Wierzchołek klatki był zamocowany liną do
jednego z przednich bomów.
- Do czego ta klatka? - pokazała przez szybę Marissa, usiłując przekrzyczeć huk
silników.
- To klatka przeciwko rekinom - rzekł Rafe, patrząc na zbliżającą się boję. - Na cholerę nam to? -
zdziwiła się Marissa. Spojrzała pytająco na Wendy, lecz ta tylko wzruszyła ramionami.
- Nie płyniemy do miejsca, gdzie są rekiny, prawda? - spytała Wendy Rafe’a.
- To jest ocean - odkrzyknął Rafe. - W oceanie są rekiny. Zawsze jest możliwość,
że
któryś znajdzie się w pobliżu. Ale uspokójcie się! Klatka jest środkiem
bezpieczeństwa,
szczególnie na rafie zewnętrznej, dokąd właśnie was zabieram, szczęściary. Rafa
zewnętrzna
jest miejscem, gdzie są wszystkie ryby oraz najładniejsze korale. Nawet
widoczność jest tam
najlepsza.
- Nie chcę widzieć żadnych rekinów!
- Zapewne pani nie zobaczy! - zawołał Rafe w odpowiedzi. - To Wynn chce klatki.
Dla bezpieczeństwa. Tak jak pasy w samochodzie. Marissa poprowadziła Wendy w
dół do saloniku i zamknęła drzwi. Dudniący głos silników gwałtownie przycichł.
- Mnie się to wszystko nie podoba - rzekła podniecona Marissa. - Klatka przeciw
rekinom! W co my się pakujemy?
- Marissa, uspokój się! - powiedziała Wendy. - Wszystko, co mówi kapitan, jest prawdą. Nawet na
Hawajach widziałam czasem rekiny. Ale one nie niepokoją nurków.
Sądzę,
że powinnyśmy być zadowolone z tego, że ci faceci mają klatkę. To znaczy, że są
bardzo
ostrożni.
- Ciebie to nie niepokoi? - spytała Marissa.
- W najmniejszym stopniu - odpowiedziała Wendy. - No już, nie denerwuj się tak.
Polubisz to, uwierz mi.
Marissa uważnie przyjrzała się twarzy przyjaciółki. Ona najwyraźniej wierzyła w
swoje słowa.
- Okay - ustąpiła. Jeśli mi uczciwie powiesz, że to jest bezpieczne, to spróbuję się uspokoić. Ja po
prostu nie lubię rekinów. Zawsze miałam lekkie uprzedzenie do oceanu, które jednak mnie nie
odstraszało, ale jestem ostrożna, jeśli już tutaj się znalazłam.
W ogóle nie
lubię groźnych śliskich stworzeń.
- Mogę ci osobiście zagwarantować, że nie będziesz musiała dotykać groźnych
śliskich stworzeń - zapewniła Wendy.
Poczuły, jak łódź zadrżała, gdy silnik wszedł na pełne obroty.
- Chodźmy - przynagliła Wendy. - Wyjdźmy na pokład i popatrzmy.
Porwana entuzjazmem przyjaciółki, Marissa poszła za nią na pokład.
Łódź płynęła prawie dokładnie na wschód, w kierunku wznoszącego się słońca. Najpierw
przecinali turkusowe wody, lecz wkrótce zaczęli przepływać nad samą rafą. Wtedy woda nabrała
koloru błękitnego.
Wendy poprosiła Wynna o wyciągnięcie aparatów do nurkowania, ponieważ chciała je
sprawdzić. Omówiła wszystkie techniczne sprawy z Marissa, aby odświeżyć jej
pamięć.
Po sprawdzeniu aparatów obie usiadły na krzesełkach wędkarskich i oglądały
widowiskowy krajobraz.
- Dziwię się, że jesteśmy jedynymi pasażerami tak dużej łodzi - powiedziała
Wendy do Wynna, gdy ten do nich dołączył.
- To jest nasz martwy sezon - wyjaśnił Wynn. Jeśli przyjedziecie jeszcze raz we
wrześniu lub październiku, to łódź będzie wypełniona po burty. - Czy wtedy jest
lepiej? spytała Wendy.
- Pogoda jest pewniejsza odrzekł Wynn. - Nigdy nie ma fal. Jest zawsze
spokojnie.
Niemal dokładnie w momencie, gdy Wynn o tym mówił, Marissa poczuła, że o łódź
zaczynają uderzać drobne fale.
- Trudno o lepszą pogodę niż dzisiaj - zauważyła Wendy. - Ostatnio mamy
szczęście - zgodził się Wynn. Napotkamy tylko falę przybrzeżną przy rafie
zewnętrznej. Ale rzeczywiście nie powinno być najgorzej. - Ile nam jeszcze
zostało drogi? - spytała Marissa. Wyspy Whitsunday były już ledwie widocznymi
plamkami na zachodnim horyzoncie. Wydawało się, że podążają do środka Morza
Koralowego. Przebywanie tak daleko od lądu ponownie obudziło złe przeczucia
Marissy.
- Jeszcze pół godziny - rzekł Wynn w odpowiedzi na jej pytanie. Marissa skinęła
głową. Pomyślała, że podobnie lubi pływanie łodzią, jak Wendy anatomię ogólną.
Mogła się przecież zabawiać nurkowaniem z „fajką”. Wtedy przebywałyby blisko
brzegu. Tuż po dziesiątej kapitan zmniejszył obroty silników i posłał Wynna na
dziób.
Powiedział, że szuka jednego kanału, aby tam zakotwiczyć.
- To będzie najbardziej boskie nurkowanie na świecie - zapewnił. Po
półgodzinnych poszukiwaniach Rafe krzyknął do Wynna, by rzucał kotwicę Marissa
zauważyła, że znajdowali się pomiędzy dwiema olbrzymimi rafami koralowymi. Nad
nimi załamywała się fala. Wysokość fal dochodziła tam do około metra. - Kotwica
w dół! - zawołał Wynn.
Rafe zamknął przepustnice silników i łódź zaczęła szybko dryfować, aż skierowała
się ku północnemu zachodowi, dziobem do wiatru. Z rufy Marissa widziała, że
zakotwiczyli około dziesięciu metrów od zewnętrznej ściany rafy. Kolor wody
gwałtownie się zmieniał ze szmaragdowozielonego nad rafą na ciemnoszafirowy nad
głębią oceanu. Teraz, gdy łódź już się nie poruszała, była bardziej podatna na
działanie ruchu wody.
Podskakiwała na falach nadbiegających z oceanu, a jednocześnie kołysała się w
przód i w tył, pobudzana przypływem załamującym się na rafie. Marissa poczuła
nadchodzące mdłości, spowodowane gwałtownym, nieregularnym kołysaniem.
Chwytając się jedną ręką poręczy, odwróciła się i poczęła powoli wracać do
Wendy.
- Czy tu mamy nurkować? - spytała Wendy Rafe’a. - Tak - odpowiedział. - Bawcie
się obie dobrze. Ale bądźcie cały czas z Wynnem, jasne? Mam trochę roboty na
dole w maszynowni, pozostaniecie więc we trójkę. Nie pływajcie samotnie.
- Zanurz klatkę, zanim pójdziesz na dół! - zawołał Wynn.
- A, tak - powiedział Rafe. - Zapomniałbym.
- Wkładajmy kostiumy - rzekła Wendy do Marissy, po czym cisnęła w jej kierunku torbę i zeszła
na dół.
Marissa dziwiła się, jak dobrze Wendy czuła się na morzu. Poruszała się po
pokładzie tak pewnie, jakby łódź nadal stała na przystani. Po przejściu przez
salonik Wendy weszła do jednej z kabin. Marissa podeszła do drzwi naprzeciw i
spróbowała je otworzyć. Były zamknięte, więc przeszła do następnych. Ta kabina
była otwarta i Marissa weszła do środka. Miała nieco trudności z przebieraniem
się w strój kąpielowy w ciasnej kabinie. Gdy wychodziła, czuła mdłości jeszcze
silniej niż przedtem. Z pewnością przyczynił się do tego także zapach paliwa.
Gdy wyszła na pokład, poczuła się lepiej, lecz nadal nienadzwyczajnie.
Miała nadzieję, że w wodzie to wrażenie minie.
Wendy już mocowała butlę na swojej kamizelce, gdy Marissa do niej dołączyła.
Pomagał jej Wynn.
Manipulacje Rafe’a z klatką przeciw rekinom wywołały kakofonię zgrzytów. Marissa widziała, jak
klatka została wywindowana wysoko ponad pokład, następnie obrócona na prawą burtę. Przy
akompaniamencie pisku i furkotu została opuszczona do wody. Gdy Wynn skończył pomagać
Wendy, podszedł do Marissy, by przypiąć jej butlę.
Zaprowadził ją na tył łodzi.
Wendy stała już gotowa na platformie do nurkowania. Kiedy fala uderzała o łódź,
woda sięgała jej aż do kolan. Po włożeniu maski i rękawic Marissa przegramoliła
się ponad rufą i stanęła obok Wendy. W pierwszej chwili poczuła chłód wody, ale
szybko do tego przywykła. Woda była niewiarygodnie przejrzysta. Patrząc wprost w
dół, Marissa widziała piaszczyste dno dziesięć metrów niżej. Gdy popatrzyła
nieco w bok, widziała, że piasek nagle się urywa na krawędzi niezmierzonej głębi
oceanu. Wendy klepnęła ją po ramieniu.
- Czy pamiętasz znaki nurków? - spytała. Jej głos brzmiał głucho, gdyż maska
zakrywała twarz.
- W pewnym stopniu odrzekła Marissa.
Wendy pokazała wszystkie główne sygnały, demonstrując je wolną ręką. Drugą musiała się mocno
trzymać, by nie spaść z platformy. Marissa w czasie pokazu trzymała się oburącz.
- Zrozumiałaś? - spytała Wendy. Marissa pokazała sygnał „okay”.
- Dobrze! - rzekła Wendy i klepnęła ją po ramieniu.
- Gotowe? - spytał Wynn. Dołączył do nich i siedział teraz na burcie.
Przyjaciółki
skinęły twierdząco głowami.
- Za mną! - rzekł. Włożył ustnik do ust i wywinął kozła do wody. Wendy niemal
natychmiast uczyniła to samo.
Marissa włożyła ustnik i wciągnęła pierwszy haust chłodnego sprężonego
powietrza.
Odwróciła głowę i tęsknie spojrzała na łódź. Kątem oka widziała Rafe’a, gdy
znikał w kabinie Spojrzała do wody i widziała, jak przepływa pasmo alg, a potem
trochej wodorostów.
Wyglądało na to, że prąd jest wartki i znosi w kierunku morza. Nie mogąc już
dłużej zwlekać, Marissa chwyciła maskę, oderwała się od łodzi i zanurzyła w
wodzie.
W jednej chwili bąble powietrza zniknęły. Marissa była zdumiona. Czuła się tak,
jakby znalazła się w innym świecie. Przejrzystość wody przekraczała wszelkie
oczekiwania.
Otoczyło ją stado ryb. Dziesięć metrów przed sobą ujrzała Wynna i Wendy
czekających na krawędzi podwodnej doliny. Widziała ich tak dobrze, jakby byli
zawieszeni w powietrzu. Pod nią połyskiwał piasek i miało się wrażenie, że można
dostrzec każde ziarnko. Patrząc na lewo i na prawo, spostrzegła ściany koralowe
o fantastycznych kształtach i kolorach. Za sobą widziała dno łodzi i zawieszoną
na linie klatkę przeciwko rekinom. Bez najmniejszego ze swojej strony wysiłku
była unoszona przez prąd w kierunku tamtych dwojga.
Gdy wszyscy wymienili znaki „okay”, zaczęli wypływać z kanału, skręcając w lewo.
Przy krawędzi Marissa przystanęła i popatrzyła w niesamowitą przepastną głębię.
Odgłos wydychanego powietrza dzwonił jej w uszach. Zwalczając instynktowną
obawę, wzdrygnęła się, gdy pomyślała, jakie stwory mogą się czaić w zimnej
mrocznej otchłani. Widziała, że Wendy i Wynn już ją wyprzedzili. Bojąc się
pozostać sama, popłynęła szybko, żeby ich dogonić.
Przestała się wkrótce bać, dzięki czystemu pięknu otaczającego ją świata.
Wszystkie jej fobie znikły, gdy znalazła się wśród ryb kardynalskich. Płynęła
za Wendy i Wynnem do koralowego wąwozu. Była oszołomiona mnogością gatunków ryb.
Roiły się wokół, w różnych kształtach i kolorach, bardziej jaskrawych niż
cokolwiek na lądzie. Korale były równie imponujące. Rywalizowały barwą z rybami,
a ich kształty wahały się od niezgrabnych brył do fantastycznych form
przypominających jelenie rogi. Algi łagodnie falowały w morskim prądzie.
Urzeczona otaczającym pięknem, Marissa nagle spostrzegła, że jej towarzysze
zniknęli. Pośpiesznie popłynęła naprzód, okrążając dużą koronę koralową. Wynn
zatrzymał się dalej, w górze. Widziała, jak sięga do siatki zamocowanej przy
pasie. Gdy wyciągnął rękę, zauważyła, że trzyma w niej rybki na przynętę. W
jednej chwili został otoczony przez ryby nietoperze i ryby papuzie. Wyraźnie
jednak nie był tymi gatunkami zainteresowany, gdyż odstraszył je ruchem ręki.
Podpłynął do wlotu jaskini podwodnej i tam zaczął rozsiewać swoje rybki.
Nagle serce podeszło Marissie do gardła, omal nie wypluła ustnika.
Z cienia jaskini wypłynął olbrzymi, dwumetrowy, trzystukilogramowy dorsz.
Marissa była na granicy paniki, gdy spostrzegła, że Wynn nie tylko się nie
przestraszył, lecz jeszcze próbował wywabić rybę na zewnątrz. Wtedy, ku
zdziwieniu Marissy, olbrzym zaczął jeść Wynnowi z ręki.
Wendy podpłynęła do Wynna i dała znak, że ona też chce spróbować karmić
olbrzyma. Wynn podał jej kilka rybek i pokazał, jak je trzymać. Dorsz był
bardzo szczęśliwy, otwierając swą wielką paszczę i wsysając rybki jak ogromny
podwodny odkurzacz.
Wynn kiwnął Marissie, by się zbliżyła, ale ona wolała pozostać z dala, co
zasygnalizowała mchem ręki.
Obserwowała, jak Wendy karmi rybę, ale nie było jej łatwo utrzymać się w jednym
miejscu. Ruch wody odbijającej się od rafy rzucał ją tam i z powrotem, zmuszając
do odpychania się rękami od koralowych bloków. To falowanie ponownie obudziło w
niej mdłości, które odczuwała już na łodzi.
Gdy dorsz pożarł całą przynętę, leniwie zawrócił do swojej nory. Wendy zbliżyła
się do samej krawędzi jaskini i zajrzała do środka, po czym podpłynęła do
Marissy i kiwnęła ręką, by podążyła za nią.
Bez entuzjazmu Marissa popłynęła za Wendy. Minęły gardziel jaskini i znalazły
się blisko piaszczystego dna. Wendy wskazała wnętrze szczeliny, po czym usunęła
się na bok, aby przyjaciółka mogła tam zajrzeć.
Marissa trzymała się skały koralowej, by nie uniósł jej prąd, i odczekała
chwilę, aby wzrok przyzwyczaił się do mroku. W tym momencie doceniła grube
rękawice. W końcu dostrzegła to, co Wendy jej pokazywała: dużą zieloną murenę z
otwartym pyskiem i obnażonymi, ostrymi jak igły zębami.
Marissa cofnęła się. Był to właśnie jeden z tych widoków, których nie chciała
oglądać.
Wynn dołączył do nich. Wyciągnął jedną rybkę na przynętę i wywabił drapieżnika
ze szczeliny, przerażając tym Marissę.
Murena rzuciła się naprzód, uchwyciła pokarm swymi straszliwymi szczękami i
wycofała się do swojej kryjówki.
Gdy Wendy wzięła od Wynna rybkę i próbowała znów zwabić murenę, Marissa zaczęła
rozumieć, że pod fascynującym pięknem raf, kryje się drapieżny świat.
Potencjalne niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku. Obowiązuje zasada:
„zjedz lub będziesz zjedzony”. Nawet niektóre przepiękne korale w dotyku są
ostre jak brzytwa. Podczas gdy Wendy i Wynn zajmowali się mureną, Marissa
usłyszała niskotonową wibrację, która kazała jej spojrzeć w kierunku
powierzchni. Siła dźwięku narastała, ale kiedy Marissa zaczęła się już
niepokoić, dźwięk ustał. Wstrzymując oddech, uważnie nasłuchiwała.
Słyszała jedynie szum fal. Gdy stało się jasne, że ani Wendy, ani Wynn nie
zwracają na dźwięk uwagi, Marissa postanowiła się nim nie przejmować. Po
zabawie z mureną Wendy i Wynn popłynęli wzdłuż rafy. Dziesięć metrów dalej
zagłębili się w następny koralowy wąwóz. Znów Wendy zatrzymała się, aby coś
pokazać przyjaciółce.
Marissa ostrożnie się zbliżyła, mając nadzieję, że nie zobaczy jeszcze jednego
drapieżnika. Ku jej uldze Wendy spostrzegła kilka kolorowych rybek „clown”
zadomowionych pośród trujących gałęzi zawilca morskiego rosnącego na dnie. Rybki
były jaskrawopomarańczowe i miały białe paski o ciemnych obrzeżach. Przez kilka
minut Marissa i Wendy z rozbawieniem obserwowały ich pocieszne igraszki. Po
godzinie nurkowania Marissa miała dość. Nadal czuła lekkie mdłości i była
zmęczona borykaniem się z prądem. Cały czas musiała walczyć, by nie być rzuconą
na koralowe ściany. W końcu zdecydowała, że wystarczy. Dała sygnał towarzyszom,
że chce już wrócić do łodzi. Wendy skinęła głową i podpłynęła w jej kierunku,
ale Marissa dała jej znak, by pozostała. Nie chciała odciągać przyjaciółki od
nurkowania, dopóki miała ona ochotą. Wynn zasygnalizował Marissie „okay”.
Obydwoje pomachali jej na pożegnanie, Marissa również, po czym odpłynęła. Gdy
dotarła do ujścia kanału, w którym była zakotwiczona łódź, obejrzała się na
Wendy i Wynna. Oboje oglądali coś z zainteresowaniem na koralowej powierzchni
około dwudziestu metrów dalej. Marissa wpłynęła do kanału. Przed sobą widziała
dno łodzi, klatkę przeciw rekinom i nieco na lewo coś, co wyglądało jak druga,
mniejsza łódź.
Dopłynąwszy do platformy, z trudem się na nią wgramoliła. Była wyczerpana i
chciała chwilę posiedzieć oparta o rufę, z zanurzonymi w wodzie nogami. Gdy łódź
kiwała się na fali, platforma raz wynurzała się, raz była zalewana tak, że i ona
pogrążała się w wodzie do pasa.
Marissa wyjęła ustnik i zsunęła maskę na czoło. Przetarła oczy i sięgnęła ręką
do balustrady okalającej rufę. Jednak nie wstała. Nadal siedziała na platformie.
Wydawało się jej, że ruchy łodzi były większe, niż wynikało to z działania fal.
Chyba jestem szczurem lądowym powiedziała do siebie. Była zakłopotana, że nawet
takie spokojne morze tak silnie na nią oddziaływało, ale zawsze była wrażliwa na
ruch. Jako dziecko źle znosiła nawet jazdę samochodem.
Gdy tak czekała na poprawę samopoczucia, nagle zdała sobie sprawę z narastającego ruchu wokół
jej nóg. Pochyliła się i zobaczyła mnóstwo małych ruchliwych rybek uwijających się w wodzie.
Patrząc uważniej, spostrzegła kawałki ryb unoszonych prądem wody, a za chwilę większy
kawałek czegoś, co wyglądało jak krew i wnętrzności.
Stado rybek
zapalczywie żerowało.
Marissa przyglądała się i była zdumiona, oglądając ożywioną ucztę wciąż
powiększającego się stada kolorowych tropikalnych rybek. Ale nagle sytuacja
zmieniła się.
Pojawiła się półtorametrowa barrakuda i jak błyskawica przecięła żerowisko,
znikając tak szybko, jak się pokazała. Mniejsze rybki, które rozproszyły się na
widok drapieżnika, wkrótce wróciły, w jeszcze większej liczbie.
Krew zastygła Marissie w żyłach. Instynktownie wciągnęła nogi na platformę.
Właśnie wtedy nadpłynęło z prądem więcej kłębów wnętrzności w ciemnych
obłoczkach czegoś, co musiało być krwią.
Oprócz pluskania fal o rufę, Marissa usłyszała też inny dźwięk. Wstała i
przesunęła się w lewo, aby zobaczyć źródło dziwnego hałasu. Spostrzegła dwóch
mężczyzn. Jeden przebywał na pokładzie mniejszej łodzi, którą przedtem widziała
od dołu, drugi znajdował się na pokładzie „Oza”. Obaj uwijali się, wyrzucając
przynętę z wiader do wody. Powiew wiatru przyniósł do niej niemiły odór
psującej się ryby. Rafe’a nie było w zasięgu wzroku. Marissa odwróciła głowę w
kierunku rufy i zobaczyła poszerzającą się plamę krwi, która zabarwiła teraz
wodę na ciemnoczerwono. Ryby zaczęły wyskakiwać z wody, spragnione karmy.
- Hej! wrzasnęła Marissa. - W wodzie nurkują ludzie! Mężczyźni błyskawicznie
podnieśli głowy i popatrzyli na nią. Zauważyła, że jeden był Azjatą. Po czym
wrócili do swego zajęcia, wściekle wyrzucając resztę odpadków. - Rafe! -
ryknęła Marissa.
Azjata przeskoczył z pokładu „Oza” do mniejszej łodzi, trzymając linę cumowniczą
w ręku. Nagle ryknęły silniki mniejszej łodzi, i śmignęła ona w kierunku
zachodnim, pozostawiając po sobie szary kłąb spalin.
- Rafe! - wrzasnęła Marissa najgłośniej, jak potrafiła.
Rafe wyszedł z kabiny, osłaniając oczy przed rażącym słońcem.
Na jego policzkach widniały ślady smaru, a w ręku trzymał duży klucz. - Dwóch ludzi wrzucało
tutaj przynętę do wody! - krzyczała Marissa. - Uciekli na ślizgaczu! - pokazała na znikający ślad na
wodzie. Rafe przechylił się przez burtę i popatrzył na ślizgacz. - Coś takiego, oni płyną na zachód!
- powiedział. - A przecież chcieli łowić ryby za rafą. - Ryby?! - wrzasnęła Marissa. - Popatrz, co
oni wrzucili do wody!
Rafe spojrzał.
- O, Jezu! - krzyknął. Pobiegł na rufę i popatrzył na rozpływającą się czerwoną
plamę.
Coraz więcej ryb wyskakiwało w powietrze.
- Jezu! - powtórzył.
- Czy to może sprowadzić rekiny? - spytała Marissa.
- O Boże, tak! - rzekł. - O, mój Boże!
Pomimo przerażenia Marissa ponownie naciągnęła maskę na twarz, włożyła ustnik i skoczyła do
wody.
Wokół niej roiło się stado ryb o różnych kształtach i rozmiarach. Widoczność
gwałtownie się pogorszyła.
Nerwowo przygryzając ustnik, płynęła naprzód, próbując nie myśleć o niczym innym
niż sprowadzeniu Wendy do łodzi.
Gdy osiągnęła wylot kanału, zobaczyła pierwszego rekina, małego z białym
pyskiem, który powoli okrążał obłok przynęty. To upiorne stworzenie przeraziło
ją bardziej niż cokolwiek w całym jej życiu. Obserwując go, Marissa popłynęła na
lewo, blisko koralowej ściany. Na jej oczach drapieżnik rzucił się w ucztujące
stado i porwał pęk jelit. W tym momencie pojawił się nie wiadomo skąd większy
rekin i przegonił tamtego. Trzęsąc się ze strachu, Marissa okrążyła wylot
kanału, omiatając spojrzeniem otoczenie w poszukiwaniu Wynna i Wendy. Rekinów
pojawiało się coraz więcej i były coraz większe. Jednego z nich Marissa
rozpoznała jako „młotogłowego”. Te wielkie ryby miały wygląd prehistoryczny, jak
monstra z epoki dinozaurów. W końcu w dali przed sobą ujrzała Wynna. Wendy była
poniżej niego, badając podwodną rozpadlinę; widać było tylko jej nogi z
płetwami. Marissa popłynęła w ich kierunku, ale zanim tam dotarła, Wynn
podniósł głowę i zobaczył ją.
Gorączkowo wskazała przez ramię na ucztujące stado. Wynn - zareagował
natychmiast, nurkując w kierunku Wendy i pociągając ją. Po czym spiesznie
popłynął do Marissy.
Marissa skierowała się z powrotem do łodzi. Z lewej strony zauważyła, jak jeden
rekin zaatakował drugiego, raniąc mu bok. Za chwilę ten zraniony został żywcem
pożarty przez pozostałe.
Wynn minął Marissę i wpłynął do kanału. Marissa obejrzała się, mając nadzieję
dostrzec Wendy tuż za Wynnem, ale zobaczyła tylko jej płetwy, wystające z tej
samej rozpadliny. Przez chwilę zastanawiała się, co robić. Wtedy Wendy wreszcie
wynurzyła się i zaczęła rozglądać za Wynnem. Natychmiast spostrzegła stado
rekinów, których liczba rosła z sekundy na sekundę.
W panice Wendy rzuciła się w kierunku Marissy. Musiała jednak gwałtownie się
zatrzymać, gdyż rozdzieliło je stado drapieżników. Marissa zaczęła płynąć w taki
sposób, aby cały czas widzieć Wendy. Z przerażenia brakowało jej powietrza.
Nagle wszystkie rekiny rozproszyły się, energicznie poruszając ogonami. Marissa
pomyślała, że może to odpowiedź na jej modły, lecz wtedy zobaczyła, co skłoniło
je do ucieczki. Z mrocznej błękitnej głębi wynurzył się wielki biały rekin. Był
przynajmniej czterokrotnie większy od pozostałych.
Gdy Wendy ujrzała potwora, wpadła w panikę. Młócąc ramionami i kopiąc wodę
nogami, ruszyła naprzód. To samo zrobiła Marissa. Przy wlocie kanału
zaryzykowała i obejrzała się. Wendy cały czas posuwała się w szalonym tempie,
ale Marissa dostrzegła, że olbrzymi drapieżnik okrąża ją.
Rekin na chwilę zatrzymał się, po czym potężnym ruchem rzucił się wprost na
Wendy. Przechylając głowę na bok, olbrzymia ryba chwyciła swą ofiarę wpół i
potężnie potrząsnęła pyskiem. Ustnik wypadł Wendy z ust i bąble powietrza
zaczęły wydobywać się do wody. Obłok krwi przesłonił widok.
W potwornej panice Marissa odwróciła się i wpłynęła do kanału. Niemal nie mogła
już myśleć, była zupełnie przerażona. Spostrzegła dno łodzi i klatkę przeciw
rekinom. Wynn już był w środku; Marissa zdążała wprost do niego. Gdy dotarła do
klatki, chwyciła drzwi i próbowała je popchnąć, ale nie drgnęły. Wynn trzymał
je od wewnątrz, opierając się o nie. Marissa nie wiedziała, co on usiłuje
zrobić.
Próbowała zajrzeć mu w oczy, ale szyba jego maski odbijała światło. Odwróciwszy
się dostrzegła, że olbrzymi rekin wpływa do kanału. Z jego pyska ciągle ściekała
krew.
Mając już tylko sekundy, Marissa przemknęła na drugą stronę klatki. Zwinęła się
w kłębek i przylgnęła desperacko do stalowych prętów. Gwałtownym potężnym susem
biały rekin runął na metalową konstrukcję, chwytając ją w swe olbrzymie szczęki.
Marissa nie puściła swej osłony, gdy drapieżnik próbował przegryźć stalowe
pręty.
Ponad ramieniem Wynna mogła widzieć wnętrze paszczy potwora, najeżone rzędami
piętnastocentymetrowych zębów. Oko olbrzyma było dużym owalem o nieprzeniknionej
czerni.
Konstrukcja zaczęła się giąć pod szczękami rekina. Ryba potrząsała klatką z taką
siłą, że Marissie spadła maska i wypadł ustnik, ale nadal nie rozluźniła chwytu.
Nagle olbrzym poddał się, pozostawiając część swoich zębów. Marissa jedną ręką
sięgnęła po ustnik, drugą nadal trzymając się prętów. Bez maski widziała
niewyraźnie. Zauważyła jednak, że Wynn włożył swój ustnik i począł jak szalony
szarpać za linę idącą do góry. Zobaczyła też na jego ramieniu dużą ranę, która
obficie krwawiła.
Rekin najwyraźniej zrezygnował z przegryzienia metalu, lecz nadal krążył wokół.
Poruszając się w tym samym kierunku, Marissa cały czas starała się ukrywać po
przeciwnej stronie klatki, gdy ta nagle zaczęła się wznosić. Wiedząc, że bez tej
osłony jest zgubiona, Marissa kurczowo trzymała się prętów i wściekle kopała
wodę, by nadążyć za jej ruchem.
Kiedy metalowe pudło wynurzyło się na powierzchnię, zdobyła się jeszcze na
wysiłek, by wtoczyć się na jego wierzch.
Pełznąc w przód, uchwyciła linę mocującą klatkę. Dokładnie wtedy rekin uderzył
po raz drugi, powodując silny wstrząs. Uderzenie częściowo odrzuciło Marissę, a
jej nogi zawisły nad wodą, W panice podciągnęła je, i walcząc o życie, zwinęła
się w kłębek wokół liny.
ROZDZIAŁ 11
8 kwietnia 1990, godzina 11.47
Marissa pozostała zwinięta w kłębek wokół liny do chwili, gdy klatka osiadła na
pokładzie łodzi. Wtedy otworzyła oczy.
Rafe zamaszystym ruchem otworzył drzwi klatki. Wynn wyszedł z niej. Ręką tamował
krew płynącą z rany na ramieniu. Pomimo to krwawił obficie. Marissa puściła
linę i, cały czas z płetwami na nogach, zeszła z dachu klatki na pokład.
Upłynęła chwila, zanim uświadomiła sobie okrutną prawdę: Wendy nie było z nimi
na pokładzie.
W wyobraźni widziała przyjaciółkę w paszczy rekina. - Wendy jest nadal w
wodzie! - krzyknęła. Ale Rafe był zajęty opatrywaniem rany Wynna. Obaj pobiegli
do pokładowej apteczki pierwszej pomocy. Przydeptując płetwy Marissa próbowała
biec za nimi. Zdjęła butlę, porzucając ją na pokładzie, po czym schyliła się i
zdjęła płetwy. Gdy dobiegła do mężczyzn, Rafe próbował zatamować krwotok z
arterii za pomocą bandaża elastycznego.
- Co z Wendy?! - krzyknęła Marissa.
Rafe nawet nie oderwał oczu od swej pracy.
- Wynn mówi, że tam w dole jest wielki, głodny biały rekin.
- Musimy ją znaleźć! - krzyczała Marissa. - Nie możemy jej tak zostawić Proszę! - To wszystko,
co teraz mogę zrobić, stary rzekł Rafe do Wynna, który skinął głową.
Wynn zacisnął palce wokół bandaża.
Nie mogąc się opanować, Marissa wybuchnęła płaczem.
- Proszą! - mówiła szlochając.
Rafe zignorował ją i podszedł do radiostacji pokładowej, by wezwać na pomoc straż przybrzeżną.
Marissa wychodziła z siebie. Gdy kapitan odszedł do radiostacji, ona na przemian
łkała i błagała go, by szukał w wodzie Wendy.
- Pani myśli, że kim jestem?! - krzyknął Rafe. - Cholernym szaleńcem? Nigdy nie
wchodzi się do wody, gdy biały rekin jest w pobliżu. Przykro mi z powodu pani
przyjaciółki, ale nic nie mogę zrobić, oprócz czekania na powierzchni. Może
uciekła w rafy koralowe.
- Widziałam, jak rekin ją chwycił - szlochała Marissa. - Musi pan coś zrobić -
prosiła.
- Jeśli pani wymyśli coś innego, niż wchodzenie do wody, to niech mi pani powie
-
rzekł Rafe i poszedł zająć się Wynnem.
Nie wiedząc, co innego można zrobić, Marissa opadła na kolana, zakryła twarz
dłońmi i płakała.
Wkrótce usłyszała narastający w powietrzu łomot śmigieł. Siedząc na pokładzie i opierając się o
burtę, zauważyła kierujący się ku nim helikopter. Gdy znalazł się dokładnie nad „Ozem”, zawisł
w miejscu. Marissa widziała w górze w otwartych drzwiach mężczyznę, przygotowującego do
opuszczenia wyciąg przymocowany do ściany helikoptera. Rafe podszedł do radia i wdał się w
rozmowę z patrolem przybrzeżnym, po czym połączył się z pilotem. Powiedział mu, że udało się
zatamować krwotok. Obydwaj zdecydowali, że teraz nie warto ryzykować zabierania Wynna do
helikoptera i że krwotok został opanowany.
- Nadal brakuje mi jednego nurka - rzekł Rafe do mikrofonu.
- Przyślemy łódź patrolową - odrzekł pilot i zakończyli rozmowę. Helikopter
pochylił
się do przodu i poleciał w kierunku lądu.
Rafe odwiesił słuchawkę.
- Lepiej poczekajmy tutaj, aż przypłynie patrol - powiedział. - Nie mogę
uwierzyć! - płakała Marissa. - Wy naprawdę nie zamierzacie zrobić niczego dla
Wendy, prawda?
Rafe nie zareagował i zaczął sprawdzać bandaż Wynna. Był suchy. - A ty - rzekła
Marissa jadowicie, wskazując na Wynna - nie wpuściłeś mnie do tej przeklętej
klatki.
- Próbowałem pani pomóc - powiedział Wynn. - Drzwi otwierają się na zewnątrz,
nie do środka. Próbowałem pokazać, ale pani nie pozwoliła. Oczy Marissy
powędrowały ku klatce. Drzwi były uchylone; rzeczywiście na zewnątrz.
Zwróciła się do Rafe’a.
- Kim byli ci faceci, którzy rzucali przynętę do wody? - spytała rozkazującym
tonem.
- Chcieli płynąć na ryby - odparł Rafe. - Ten, który wynajął „Oza”, był Azjatą.
Przebywał w kabinie do chwili, kiedy przypłynął ślizgacz. Nie wiem, dlaczego to
zrobili.
Domyślani się, że zrezygnowali z ryb i powyrzucali przynętę. Nie pozwoliłbym na
to, gdybym wiedział.
- To ta przynęta zwabiła rekiny - rzekła Marissa.
- Niewątpliwie - przyznał Rafe.
Marissa nie wiedziała, co o tym myśleć. Drżała jeszcze. Minęła godzina. Nadal nie było patrolu.
Woda wokół łodzi zrobiła się czysta. Nawet fale ucichły. Patrząc za rufę, Marissa nie widziała już
żadnej ryby.
- Moje ramię znów zaczyna krwawić - z niepokojem powiedział Wynn. Rafe obejrzał
bandaż.
- Trochę - przyznał. - Nie jest źle. Będziemy się zbierać. Do cholery z tą
łodzią patrolową.
- Nie odpłyniemy, dopóki nie poszukamy Wendy - rzekła Marissa. - To nie ma sensu -
odpowiedział Rafe. Ona by już wypłynęła, gdyby istniała jakaś szansa.
- Jeśli pan odmawia poszukiwań zawołała Marissa - to sama to zrobię! - Podeszła
do
rzędu butli i uwolniła jedną z uchwytu. Następnie włożyła płetwy, które nadal
leżały na
pokładzie dziobowym.
Gdy wróciła, Rafe chwycił ją za ramię.
- Pani jest szalona, jeśli chce pani wchodzić do wody. Marissa z oburzeniem
wyrwała
rękę.
- Przynajmniej nie jestem tchórzem.
- Ja pójdę - powiedział Wynn, podnosząc się chwiejnie.
- Nigdzie nie będziesz szedł! - ryknął Rafe. - Już dobrze! Ja pójdę i poszukam.
Wyraźnie wzburzony Rafe zszedł pod pokład, po czym wrócił przygotowany do
nurkowania.
Włożył kamizelkę i butlę, zabrał płetwy, maskę i ponadmetrowy stalowy łom.
- Opuścisz mnie w klatce - powiedział do Wynna.
W trójkę poszli na przód łodzi. Przez chwilę oglądali pogięte stalowe pręty.
- Nie mogę uwierzyć, że żywe stworzenie mogło coś takiego zrobić - rzekł Rafe.
Wszedł do środka i założył płetwy i maskę.
- Opuszczaj! - zawołał.
Wynn podszedł do windy i uniósł klatkę z Rafe’em około pół metra nad pokład. Korzystając tylko
ze zdrowej ręki, wymanewrował pudło nad wodę. Marissa pomagała mu.
Następnie opuszczał klatkę, aż poczuł szarpnięcie liny, którą trzymał w ręku.
Spoglądając przez burtę dół, Marissa i Wynn widzieli, że Rafe wypłynął z
kryjówki i zniknął pod dnem łodzi. Za chwilę wyskoczył z wody na platformę. - W
dole całkiem spokojnie powiedział. - Gdzie była Wendy, gdy ją pani ostatnio
widziała?
- Popłynę z panem - odpowiedziała Marissa. Pomimo strachu uważała, że
przynajmniej tyle jest dłużna przyjaciółce. Szybko się przebrała. Wynn pomógł
jej w mocowaniu butli. W następnej chwili stała na platformie obok Rafe’a. -
Pani mnie zadziwia - powiedział Rafe. - Naprawdę. Nie boi się pani wracać do
wody po tym, co się zdarzyło?
- Jestem przerażona - rzekła Marissa. - Chodźmy, zanim zmienię zdanie. Zamiast
skakać do wody, Marissa powoli się w niej zanurzyła, rzucając wokół niespokojne
spojrzenia. Rafe miał rację.
Woda była równie cicha i łagodna jak wtedy, gdy tego ranka po raz pierwszy do
niej wchodziła. Kilka ryb motylkowych i anielskich przepłynęło obok. Obejrzała
się na klatkę, postanawiając szybko do niej popłynąć, jeśli zajdzie taka
potrzeba. Skręcając za Rafe’em, podążyła w kierunku wylotu kanału. Teraz prąd
był tam słabszy niż poprzednio. Przy ujściu kanału do oceanu obydwoje zawahali
się. Nawet w dali nie mogli dostrzec niczego większego niż kilka rybek papuzich
igrających przy ścianie rafy.
Nigdzie nie było potwora, który godzinę temu tak ją przeraził. Serce w niej
zamarło, gdy nagle poczuła dotyk na ramieniu. Odwróciwszy się spostrzegła
jedynie Rafe’a. Dawał jej sygnały, pytając, którędy popłyną. Marissa wskazała
ręką, po czym obydwoje skręcili w tym kierunku. Dziesięć metrów dalej Marissa
ruchem ręki zatrzymała Rafe’a. Dała sygnał, że są w miejscu, w którym ostatnio
widziała Wendy. Zaczęli starannie przeglądać piaszczyste dno, lecz nie znaleźli
niczego, nawet fragmentu ekwipunku do nurkowania. W końcu Rafe zasygnalizował
powrót do łodzi.
Wychodząc na platformę, Marissa była wstrząśnięta. Wendy naprawdę zginęła. Nie
pozostał po niej żaden ślad. To wyglądało zbyt niewiarygodnie, aby mogło być
prawdą. W tej chwili Marissa nie umiała już nawet płakać.
- Naprawdę pani współczuję, moja droga - rzekł Rafe. Zdjął strój nurka. - Obaj z
Wynnem czujemy się strasznie, naprawdę. Nigdy przedtem nic takiego się na „Ozie”
nie zdarzyło. Zapewniam panią. To był straszliwy wypadek. Podszedł do Wynna i
poprosił, aby zajął się klatką, gdy on uruchomi radiostację. Rafe powiadomił
patrol, że musi tu jeszcze przypłynąć łódź. Ponownie podał współrzędne i
powiedział, że chociaż brakuje jednego nurka, to odpływają po pomoc dla rannego
zastępcy kapitana.
Po uruchomieniu silników podnieśli kotwicę i skierowali się do Hamilton Island.
- Mówi pani, że widziała, jak rekin chwycił tę biedną kobietę? - spytał pan
Griffith, inspektor Australijskiej Policji Królewskiej.
Marissa i Rafe stali przed sięgającą do piersi balustradą na posterunku policji w Hamilton Island.
Poszli tam bezpośrednio po zostawieniu Wynna w szpitalu.
- Tak - odpowiedziała Marissa. Ciągle pamiętała w szczegółach tę straszliwą
scenę i
robiło się jej słabo.
- I widziała pani krew? - spytał inspektor.
- Tak, tak! - krzyknęła Marissa. Łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Poczuła
rękę Rafe’a na ramieniu.
- I jeszcze raz weszliście do wody i przeszukaliście teren? - Tak, zrobiliśmy to - odpowiedział
Rafe. Podkreślam, że było to ponad godzinę później. Oboje, ja i pani Blumenthal, rozpoczęliśmy
poszukiwania. Nic nie znaleźliśmy, nawet śladu. Ale mój zastępca powiedział, że był to
największy rekin, jakiego w życiu widział, miał prawdopodobnie około dziesięciu metrów. - A
to jest paszport tej pani? - spytał policjant.
Marissa skinęła głową. Wyjęła paszport z torebki Wendy.
- Paskudna sprawa - stwierdził Griffith. Spojrzał na Marissę ponad szkłami
okularów i
dodał: - Czy może pani zawiadomić najbliższych krewnych? Lepiej, gdy takie
wiadomości
przekazuje przyjaciel.
Ocierając łzy, Marissa potaknęła.
- Planujemy badanie sprawy przez koronera rzekł Griffith. - Czy chcieliby
państwo jeszcze coś dodać?
- Tak powiedziała Marissa. Wzięła głęboki oddech. - Rekiny były zwabione przez,
przynętę, która została celowo wrzucona do wody. Griffith zdjął okulary.
- Co pani sugeruje?
- Nie jestem pewna, czy śmierć Wendy była wypadkiem - wyjaśniła Marissa.
- To poważne podejrzenie - stwierdził inspektor. - Na łodzi był Azjata - powiedziała Marissa. - Nie
pokazał się, aż dopłynęliśmy do raf i weszliśmy do wody. Tak się zdarzyło, że wróciłam na łódź
sama. Widziałam, jak on i jeszcze jeden osobnik wrzucali przynętę do wody. Griffith spojrzał na
Rafe’a. Rafe uniósł brwi.
- Mieliśmy chińskiego klienta na pokładzie - przyznał. - Powiedział, że nazywa
się Harry Wong. Zamówił rejs na ryby do zewnętrznej rafy. Do niego dopłynął
ślizgaczem kolega. Mieli mnóstwo przynęty. Gdy ostatnio z nimi rozmawiałem,
wybierali się ślizgaczem na marlina. Zmienili zamiar, i nic nie mówiąc,
wyrzucili przynętę do wody. - Rozumiem - powiedział Griffith.
- Nie jestem przekonana, czy oni rzeczywiście tego nie zaplanowali - rzekła
Marissa.
- Cóż, dlatego będziemy mieli dochodzenie koronera - rzekł Griffith. - Jest
wtedy okazja do zbadania wszystkich szczegółów.
Czując, jak pałają policzki, Marissa postarała się na tyle opanować, by
dopowiedzieć swoje podejrzenia do końca. Powiedziała inspektorowi, że jej
zdaniem Azjata mógł być tym samym człowiekiem, który poprzedniego wieczoru
przypatrywał się jej i Wendy w czasie kolacji w „Hamilton Island Resort”.
- Tak - powiedział inspektor. - Cóż, rozumiem, jak pani musi być roztrzęsiona.
Jeśli to może być jakimś pocieszeniem, mogę panią zapewnić, że będziemy
prowadzić w tej sprawie szczegółowe dochodzenie.
Marissa miała zamiar ciągnąć dalej, ale zmieniła zdanie. Nie była pewna tego, co
mówiła. Aż do tego momentu nie pomyślała, że Azjatą był ten sam człowiek co w
restauracji.
Poza tym było jasne, że inspektor zachowuje się nieco protekcjonalnie. Miała
wrażenie, że z niej pokpiwa.
- Jeśli w tej chwili nie mają państwo nic więcej do dodania powiedział Griffith
- to mogą państwo iść. Chcemy jednak prosić o pozostanie na wyspie.
Skontaktujemy się jutro.
Chciałem też zapewnić, że przeprowadzimy dokładne poszukiwania szczątków pani
Wilson-Anderson.
Marissa i Rafe wyszli razem z posterunku. Rafe odprowadził ją do hotelu. W hallu
przystanął na chwilę przed odejściem i powiedział:
- Jest mi naprawdę przykro z powodu tego, co się stało. Jeśli będę mógł pani w
czymś pomóc, proszę przyjść na „Oza”.
Marissa podziękowała i poszła do swojego pokoju. Po zamknięciu drzwi spojrzała
na rzeczy Wendy i znów zalała się łzami.
- Nie mogę uwierzyć, że to się stało - mówiła łamiącym się głosem pół godziny
później, gdy osłabł jej szloch. Wstała z łóżka, wzięła walizkę Wendy i spakowała
wszystkie jej rzeczy. W tym czasie myślała o wszystkim, co zdarzyło się w ciągu
ostatnich kilku miesięcy. Wydawało się, że jej niemożność posiadania dzieci
pociąga za sobą coraz bardziej tragiczne konsekwencje.
Postawiwszy spakowaną walizkę Wendy w kącie szafy, podeszła do łóżka i usiadła
na brzegu. Przez długi czas spoglądała na telefon, próbując zebrać się na
odwagę. W końcu podniosła słuchawkę i wybrała swój domowy numer w Weston.
Usłyszała sygnał dwa razy, po czym odezwał się zaspany głos Roberta:
- Halo. - Zdała sobie sprawę, że w Bostonie jest około drugiej nad ranem.
- Robert! - zająknęła się Marissa. - Zdarzyło się coś strasznego.
Zanim powiedziała cokolwiek więcej, wybuchnęła histerycznym płaczem.
Opowiedzenie o wypadku Wendy zajęło jej pięć minut.
- Wielki Boże! - wykrzyknął Robert.
Marissa podzieliła się z nim podejrzeniami, że śmierć Wendy mogła być zamierzona,
nieprzypadkowa.
Po chwili milczenia Robert, tak jak inspektor policji, przypomniał jej, że przeszła straszliwy szok.
- Po takich przejściach twoja wyobraźnia może podsuwać ci dziwne rzeczy -
powiedział. - Możesz przypisywać winę komuś niewinnemu. W każdym razie spróbuj
się
odprężyć. Staraj się za dużo o tym nie myśleć.
- Czy możesz przyjechać? - spytała nagle.
- Do Australii?! - wykrzyknął Robert. - Myślę, że to ty powinnaś wrócić do domu.
- Ale policja poleciła mi zostać na wyspie - powiedziała Marissa. - Formalności nie zajmą na
pewno więcej niż dzień - przekonywał Robert. - Mnie zajęłoby prawie dwa dni dostanie się tam.
Zresztą trudno mi w tej chwili wyjechać. Brakuje zaledwie tygodnia do piętnastego kwietnia, a
wiesz, co to znaczy; podatki. Lepiej byłoby, żebyś ty przyjechała do domu najszybciej, jak
tylko będziesz mogła. - Pewnie - rzekła Marissa nagle przygaszonym tonem. - Rozumiem.
- Czy mam dzwonić do Gustawa? - spytał Robert.
- Jeśli możesz - powiedziała, ale nagle zmieniła zdanie. - Lepiej ja to zrobię.
Gustaw
może chcieć ze mną porozmawiać.
- Dobrze zgodził się Robert. - Zadzwoń do mnie, gdy będziesz wiedziała, kiedy
wracasz.
Marissa odłożyła słuchawkę. Rozmowa z Gustawem miała należeć do najtrudniejszych
w jej życiu. Próbowała pomyśleć, jak to powiedzieć, ale nie widziała sposobu
złagodzenia wiadomości. W końcu podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Gustaw
odpowiedział po pierwszym dzwonku. Jako chirurg był niewątpliwie przyzwyczajony
do budzenia w nocy. Jego głos nie wskazywał nawet na to, by został wyrwany ze
snu, chociaż Marissa była pewna, że spał. Szybko przeszła do rzeczy,
opowiadając mu dokładnie, co się stało. Potrafiła jakoś powstrzymać łzy do
chwili, gdy zakończyła relację z wydarzeń tego dnia. Po drugiej stronie,
tysiące kilometrów dalej, słyszała tylko ciężką ciszę. - Gustawie... czy dobrze
się czujesz? - spytała. Jej głos załamał się. Po pauzie Gustaw odpowiedział:
- Ja... ja zaraz dojdę do siebie. W to... tak trudno uwierzyć. Ale Wendy zawsze
była w nurkowaniu ryzykantką. Gdzie są jej rzeczy?
- Spakowałam je. - Marissa poczuła ulgę, a jednocześnie zdziwiła się, że Gustaw
tak dobrze przyjmuje złe wieści. Domyślała się, że pomaga mu zawodowe opanowanie
i że prawda dotknie go mocniej później, gdy będzie sam. - To musiał być dla
ciebie straszny szok stwierdził Gustaw. - Czy dobrze się czujesz?
- Trzymam się - odparła.
- Marissa, doceniam to, że dzwonisz. Jeśli możesz przesłać mi jej rzeczy, będę
bardzo wdzięczny. Skontaktuję się z władzami australijskimi. Teraz lepiej
zakończmy rozmowę. Do widzenia.
W słuchawce zaległa cisza i Marissa powoli odłożyła ją na widełki. W sercu czuła
taki sarn ból, jaki odczuwał Gustaw.
Kładąc się do łóżka, zakryła twarz rękami i szlochała tak długo, na ile
starczyło jej łez.
Potem jej smutek zaczął przemieniać się w irytację, a później w gniew. Zamiast
cieszyć się, że Gustaw był taki opanowany, zaczęło ją to niepokoić. Gdy
odtwarzała w pamięci rozmowę, nienawidziła Gustawa za to, że reagował tak zimno
i niewzruszenie, jakby słuchał sprawozdania o swoim pacjencie, a nie o żonie.
Zaczęła się zastanawiać, czy problemy związane z leczeniem niepłodności mogły
być tak duże, że śmierć Wendy w jakimś stopniu sprawiła Gustawowi ulgę.
Rozmyślania o rozmowie z Gustawem skłoniły ją do przemyślenia rozmowy z
Robertem, co dało podobny skutek. Fakt, że nie chciał natychmiast przyjechać do
Australii, wiedząc, jakiego doświadczyła szoku, był niewybaczalny. Podatki co za
absurdalna wymówka! Po tym, co się zdarzyło, myślała, że da on pierwszeństwo ich
małżeństwu.
Wstała z łóżka i podeszła do okna. Ocean połyskiwał w popołudniowym słońcu.
Trudno było uwierzyć, że Wendy spotkał taki okrutny los w tak sielankowym
otoczeniu.
Zastanawiała się, co stałoby się z nią, gdyby nudności i zmęczenie nie zmusiły
jej do powrotu do łodzi. Może już by nie żyła. Może na tym polegał pomysł:
pozbyć się ich obu. Zaschło jej w gardle i z trudem przełknęła ślinę. Miała
niebezpieczne myśli, może nawet szalone. Przypomniała sobie okrutnego chińskiego
strażnika w Klinice Kobiecej. Czy mógł mieć jakiś związek ze złowrogim
Chińczykiem na „Ozie”? Zastanawiała się, czy w ogóle istnieją jakieś powiązania
pomiędzy Kliniką Kobiecą w Stanach i FCA w Australii.
Wyszła na balkon i usiadła na leżaku. Bolało ją, że Wendy zginęła tak
bezsensownie.
Jakże teraz mogła porzucić to wszystko i wracać do Bostonu? Myśli jej powędrowały do
nieuchwytnego Tristiana Williamsa. Po co wybitny patolog miałby zmyślać bzdurne dane, które
mogły być łatwo podważone. Dla wątpliwej korzyści opublikowania artykułu?
To
wszystko do siebie nie pasowało.
Nerwowo bębniła palcami po poręczy leżaka. Ponownie pomyślała o tamtych
osobnikach rzucających przynętę. Jeśli byli niewinni, dlaczego tak szybko
uciekli, gdy do nich zawołała? Mogła przyjąć, że Tristian Williams popełnił
zawodowe harakiri dla fantazji.
Równie dobrze mogła sobie wmawiać, że tamci dwaj na pokładzie „Oza” nie
wiedzieli, co robią. Ale cała ta dziwna sprawa zaczynała przypominać jej
początek epidemii Ebola, gdy pracowała w Centrum Epidemiologii.
Teraz, podobnie jak wtedy, pomyślała, że nadszedł czas, by zacząć kierować się
intuicją.
Nawet jeśli tylko podejrzewa, że za tymi wydarzeniami coś się kryje, musi starać się to odkryć. Pod
wpływem impulsu wróciła do pokoju i zadzwoniła do Roberta.
Obudziła go po
raz drugi.
- Potrzebuję cię tutaj, Robercie - poprosiła. - Im więcej myślę o śmierci Wendy,
tym bardziej jestem przekonana, że została ona spowodowana celowo. - Proszę,
Marissa. Przesadzasz. Przeszłaś bardzo silny szok. Wróć lepiej do domu.
- Ale właśnie uważam, że powinnam tu zostać.
- Nie mogę jechać do Australii - powiedział Robert. - Mówiłem już, że praca
jest...
Zdawała sobie sprawę z tego, że postępuje nieracjonalnie, ale odłożyła słuchawkę, zanim Robert
dokończył zdanie. Wtedy jednak uświadomiła sobie, że jest jedna rzecz, którą on może zrobić.
Chwyciła słuchawkę i zadzwoniła jeszcze raz. - Cieszę się, że znów dzwonisz - rzekł Robert. -
Miałem nadzieję, że twój rozsądek powróci.
- Chcę, abyś sprawdził dla mnie jedną rzecz - powiedziała Marissa, ignorując
jego
komentarz. - Chcę wiedzieć, czy istnieją jakieś powiązania zawodowe pomiędzy
Kliniką
Kobiecą w Stanach i FCA w Australii.
- Mogę to rano sprawdzić - rzekł Robert.
- Chcę, byś to zrobił teraz - nalegała Marissa. Wiedziała, że komputer Roberta
jest połączony z różnymi bazami danych.
- Jeśli to zrobię - spytał - czy przestaniesz prosić, abym ja jechał do
Australii i wrócisz do domu?
- Przestanę cię prosić o przyjazd do Australii - odparła Marissa.
- Podaj twój numer, oddzwonię.
Za pięć minut zadzwonił. Robert był szybszy, niż przypuszczała. - Miałaś rację, oni są powiązani -
oznajmił. - Zarówno nad Kliniką Kobiecą, jak i FCA nadzór sprawuje australijskie towarzystwo
holdingowe o nazwie Fertility Ltd. Znalazłem to, czytając tylną okładkę prospektu Kliniki
Kobiecej. - A do czego ci ten prospekt? - spytała Marissa. - Myślałam, że jest to klinika prywatna.
- Wypuścili duży pakiet akcji kilka lat temu w celu sfinansowania rozbudowy w
całym kraju - wyjaśnił Robert. - To są bardzo dobre akcje. Jestem z nich bardzo
zadowolony.
- Posiadasz akcje Kliniki Kobiecej? - zdziwiła się Marissa. - Tak - powiedział
Robert. - Mam pokaźne sumy lokowane zarówno w FCA, jak i Klinice Kobiecej.
- Posiadasz więc też akcje FCA?
- Pewnie, że tak - odparł Robert. - Kupiłem je na giełdzie w Sydney.
- Sprzedaj je! - krzyknęła Marissa. Robert zaśmiał się. - Nie mieszaj emocji z interesami - rzekł. -
Obydwa pakiety nieźle zaprocentują w niedalekiej przyszłości.
- Myślę, że w tych dwóch instytucjach jest coś bardzo złego - gwałtownie
powiedziała Marissa. - Ja nie wiem, co oni kombinują, ale to może być związane z
tymi przypadkami gruźliczego zapalenia jajowodów.
- Nie mów mi, że znów zaczynasz krucjatę - jęknął Robert.
- Sprzedaj te akcje - zażądała Marissa.
- Przemyślę twoje rekomendacje - rzekł Robert wymijająco.
Marissa cisnęła słuchawkę na widełki, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej.
W tej chwili gniew przezwyciężył jej smutek związany z Wendy. Chociaż pomyślała, że poziom
hormonów mógł mieć wiele wspólnego z jej zmianami nastroju, w tej chwili nie dbała o to.
Zamiast poddawać się depresji, przystąpiła do akcji.
Podniosła słuchawkę i wybrała numer Królewskiej Lotniczej Służby Medycznej w
Charleville.
- Tak - powiedziała kobieta po drugiej stronie linii. - Doktor Tristian Williams
pracuje u nas, ale w tej chwili wyjechał do odległej stadniny bydła. Nie będzie
go przez wiele dni.
- Czy ma określony plan objazdów? - spytała Marissa. - Tak, ma - potwierdziła
kobieta. - o ile nie wystąpi nic nadzwyczajnego. Nasi lekarze mają regularne
trasy, gdy wyjeżdżają w teren.
- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie będzie za dwa dni? - spytała Marissa.
Pomyślała, że to wystarczający czas, by tam dojechać, bez względu na to, gdzie
to jest.
- Proszę zaczekać. Przez kilka minut w słuchawce panowała cisza, aż wreszcie
kobieta odezwała się ponownie: Będzie w pobliżu miasta o nazwie Windorah. Ma tam
odwiedzić ośrodek Wilmington Station.
- Czy w Windorah jest lotnisko? - spytała Marissa. Jej rozmówczyni zaśmiała się.
- Nie, raczej nie - powiedziała. - Prawdę mówiąc, tam nawet nie ma asfaltowych
dróg.
Następnie Marissa zadzwoniła na lotnisko, by sprawdzić połączenia z Charleville.
Po uzyskaniu rezerwacji w liniach Flight West szybko spakowała walizki, i zeszła
na dół do hallu. Bagaż Wendy zostawiła w hotelowej przechowalni, zapłaciła i
opuściła hotel.
W czasie krótkiej jazdy na lotnisko pomyślała, że narusza polecenie pozostania w
Hamilton Island. Zastanawiała się, czy służba bezpieczeństwa na lotnisku może
próbować ją zatrzymać. Nie napotkała jednak żadnych trudności i bez
jakichkolwiek przygód znalazła się na pokładzie samolotu lecącego do Brisbane.
W Brisbane musiała chwilę poczekać, zanim wsiadła do małego samolotu, mającego
tylko dwanaście miejsc.
Wkrótce po dziewiątej wieczorem samolot wzniósł się z pasa startowego i
skierował na zachód w kierunku Charleville, miasta położonego na granicy
rozległej przestrzeni australijskiego buszu.
Gdy Marissa leciała ponad Wielkimi Górami Wododziałowymi, łańcuchem górskim
oddzielającym wąskie żyzne wybrzeże od reszty kontynentu australijskiego, Ned
Kelly i Willy Tong pięli się w górę po schodach w zupełnie zaciemnionym budynku
FCA i podążali do biur administracji. Drzwi do gabinetu Charlesa Lestera były
uchylone. Obydwaj przybysze weszli bez pukania.
Charles uniósł głowę z kręgu światła rzucanego przez mosiężną lampę na biurku.
Padające cienie osłoniły jego głębokie oczodoły, tak że sprawiał wrażenie
człowieka pozbawionego oczu. Usta rysujące się pod obfitymi wąsami były mocno
zaciśnięte, a ich kąciki skierowane w dół. Charles nie był w dobrym humorze. -
Siadajcie! - rozkazał.
Ned opadł niedbale na jeden z foteli naprzeciw biurka, podczas gdy Willy oparł
się o regał.
- Już słyszałem w wiadomościach wieczornych, co się stało - rzekł Lester. -
Udało się wam tylko pogorszyć sytuację. Po pierwsze, pozbyliście się jednej
kobiety. Ta, która uszła cało, mówi o spowodowaniu śmierci swojej przyjaciółki,
ponieważ widziała was obu. Policja zdaje się wszczyna śledztwo.
- Skąd mogliśmy wiedzieć, że jedna wypłynie z wody, gdy będziemy wrzucać
przynętę? - rzekł Ned. - Trochę nie mieliśmy szczęścia. W przeciwnym razie by
się udało.
Wrzuciliśmy wystarczająco dużo przynęty, żeby zwabić wszystkie rekiny Morza
Koralowego.
- Ale pozbycie się tylko jednej oraz wzniecanie podejrzeń nie było tym, co
mieliście zrobić - warknął Lester. - Teraz zabicie tej drugiej nie jest już
tylko zaleceniem, lecz koniecznością. W wiadomościach mówili, że nazywa się
Blumenthal-Buchanan. - Wiem, która to - oświadczył Ned. - To ta rusałka z
brązowymi włosami.
- Czy chce pan, byśmy wrócili na Hamilton Island i ją załatwili? - spytał Willy.
- Chcę, byście zrobili to, co potrzeba - rzekł Lester.
- A co, jeśli ona już opuściła wyspę? - dociekał Ned. - Wątpię, by wyjechała, gdy dochodzenie jest
w toku - odpowiedział Lester. Ale zadzwońmy do hotelu. Mówiłeś, że ona mieszka w „Hamilton
Island Resort”? - Tak, w tym - odrzekł Ned.
Lester podniósł słuchawkę i po otrzymaniu numeru zadzwonił do hotelu. Ku swemu zdziwieniu
dowiedział się, że pani Buchanan już się wyprowadziła. Wstał i oparł się o biurko.
- Chcę, koledzy, byście tę sprawę wyczyścili. Ned, szukaj tej kobiety we
wszystkich
hotelach tutaj i w Sydney. Użyj naszych powiązań rządowych i sprawdź, czy nie
opuściła
kraju. Willy, ty szukaj Tristiana Williamsa i bądź w pobliżu. Ta Buchanan na
początku
mówiła o odszukaniu Williamsa. Jeśli będzie z nim rozmawiać, sytuacja jeszcze
bardziej się
pogorszy.
A jeśli już wyjechała z kraju? - spytał Ned.
- Chcę się jej pozbyć - rzekł Lester. - Nieważne, gdzie będzie, w Stanach czy w
Europie. Jasne?
Ned wstał.
- Zupełnie jasne - powiedział. - To będzie trudne. Ale ja lubię trudności.
ROZDZIAŁ 12
9 kwietnia 1990, godz. 7.11
Marissa obudziła się wyczerpana. Nie spała dobrze tej nocy. Zatrzymała się w
schludnym motelu w Charleville i pomimo że jej łóżko było wygodne, zdołała
zaledwie się zdrzemnąć. Gdy tylko przymykała oczy, widziała tamtego wielkiego
białego rekina. Kilka razy przysnęła, lecz budziła ją natarczywa wizja Wendy w
paszczy potwora. W końcu zapadła w sen prawie na trzy godziny, gdy już dniało.
Chociaż nie była głodna, zmusiła się do zjedzenia jakiegoś śniadania, zanim
wyruszyła do biura wynajmu samochodów.
Idąc ulicami Charleville, miała wrażenie, że czas się cofnął o pięćdziesiąt lat
i że przebywa w którymś z zachodnich miast Stanów Zjednoczonych. Specyficzny
styl wiktoriański, którego spodziewała się już w Brisbane, tutaj rzucał się w
oczy. Powietrze było przejrzyste, a ulice starannie wysprzątane. Poranne słońce
grzało wystarczająco mocno, by dać przedsmak południowego żaru.
W biurze wynajmu samochodów, znajdującym się przy stacji benzynowej Shella,
Marissa wynajęła forda falcona. Prosiła również o mapę, ale agent żadnych map
nie miał.
- Dokąd planuje pani jechać? - zapytał, wolno cedząc słowa.
- Windorah - odpowiedziała.
Urzędnik spojrzał na nią jak na szaloną.
- Po kiego diabła? Czy pani chociaż wie, jak to daleko?
- Niezbyt dokładnie - przyznała Marissa.
- To jest ponad trzysta kilometrów - rzekł agent. - Trzysta kilometrów dziczy, kangurów, kudu i
jaszczurek. To prawdopodobnie zajmie pani od ośmiu do dziesięciu godzin.
Lepiej niech pani weźmie do bagażnika kanister z benzyną, a drugi z wodą. Proszę
upewnić
się, że są pełne.
- A jaka jest tam droga? - spytała Marissa.
- Nazywanie tego drogą jest przesadą - odpowiedział agent. - Jest wąskie
pasemko, ale
będzie mnóstwo kurzu. W tym sezonie nie mamy dużo deszczu. A może pani jutro do
mnie
zadzwoni z Windorah? Jeśli nie otrzymam telefonu, powiadomię policję. Tam nie ma
dużego
ruchu.
- Dziękuję - rzekła Marissa. - Zadzwonię.
Pojechała samochodem z powrotem do hotelu. Stwierdziła, że w ruchu lewostronnym
niezręcznie się jeździ. Będąc w hotelu, poprosiła właściciela, by zadzwonił do
Królewskiej Lotniczej Służby Medycznej. Sprawdziła, czy nie wystąpiły
nieprzewidziane okoliczności, które mogły zakłócić objazd Tristiana Williamsa.
Po napełnieniu rezerwowych kanistrów wodą i benzyną, Marissa przejechała przez
Charleville i wjechała na drogę do Windorah. Tak jak powiedział agent, droga tuż
za miastem przechodziła nagle w wąskie pojedyncze pasmo.
Na początku jazda nawet przypadła Marissie do gustu. Słońce świeciło z tyłu, nie
w oczy, chociaż wiedziała, że z upływem dnia to się zmieni. Roztaczające się
wokół pustkowie stanowiło dobre lekarstwo dla jej nadwerężonych nerwów. Droga
miała pomarańczowożółty kolor i wiodła przez pofałdowany jałowy teren,
przypominający pustynny krajobraz, poprzecinany dziwnymi wąskimi dolinkami i
rowami odprowadzającymi wodę w porze deszczowej. Wszędzie widziała ptaki, które
rozpierzchały się, gdy nadjeżdżała. Zauważyła nawet zwierzęta, o których mówił
agent. Od czasu do czasu widziała zagłębienia wypełnione wodą koloru
otaczających je tropikalnych malw. Pomimo tej niezwykłej scenerii wkrótce
ogarnęło ją znużenie. Gdy mijały kilometry, Marissa poczuła ulgę, że agent
oczekiwał jej telefonu z Windorah. Nigdy dotychczas nie podróżowała przez takie
pustkowia; perspektywa awarii samochodu mogła tu być naprawdę przerażająca.
Również samo prowadzenie nie było łatwe. Nierówna droga powodowała, że ciągle
musiała się szarpać z kierownicą. Kurz kłębiący się za samochodem zaczął w końcu
dostawać się do środka, pokrywając wszystko cienką warstwą. Około południa była
pewna, że temperatura zbliża się do czterdziestu stopni. Upał dawał złudzenie
falowania krajobrazu. Zdarzały się różne naturalne przeszkody; po południu
musiała gwałtownie zahamować, wpadając w poślizg, by przepuścić stado dzikich
świń, które przechodziły przez drogę.
Nieco po ósmej wieczorem, po jedenastu godzinach jazdy, Marissa zaczęła
spostrzegać nieznaczne ślady cywilizacji. Dwadzieścia minut później wjechała do
Windorah.
Była zadowolona, że się tutaj znalazła, chociaż miasto trudno było nazwać
malowniczą oazą.
W centrum stał jednopiętrowy zielony budynek z drewnianą werandą, będący
jednocześnie pubem i hotelem. Jak głosił szyld, był to hotel „Zachodnia
Gwiazda”.
Naprzeciw znajdował się sklep wielobranżowy. Nieco dalej - stacja benzynowa,
jakby żywcem wyjęta z lat trzydziestych.
Marissa weszła do pubu i musiała wytrzymać wlepione w nią spojrzenia pięciu
mężczyzn-klientów. Przerwali grę w strzałki i patrzyli na nią tak, jakby była
zjawą. Podszedł właściciel hotelu i spytał, w czym może jej pomóc. - Potrzebuję
pokoju na dwie noce - odparła Marissa.
- Czy ma pani rezerwację? - spytał.
Marissa popatrzyła na jego szeroką twarz. Myślała, że tamten żartuje, ale nie
uśmiechnęła się. Przyznała, że nie ma rezerwacji. - Mamy dzisiaj wizytę drużyny
bokserskiej - powiedział. - Jest duży ruch, ale sprawdzę.
Podszedł do kasy i zajrzał do książki rezerwacji. Marissa rozejrzała się po
sali.
Wszyscy goście nadal na nią patrzyli. Nikt nie powiedział nawet słowa, nikt nie
tknął piwa.
Właściciel wrócił.
- Dam pani czwórkę - oznajmił. - Była zarezerwowana, ale mieli przyjechać do
szóstej.
Zapłaciła za jeden nocleg, wzięła klucz i zapytała o posiłki. - Coś pani
przygotujemy tu na miejscu - odparł właściciel. - Jak się pani odświeży, proszę
przyjść.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedziała Marissa. - Czy daleko stąd jest Wilmington
Station?
- Całkiem blisko. Mniej niż trzy godziny jazdy samochodem na zachód. Marissę
zastanowiło, jak długo należałoby jechać do odległego ośrodka, skoro do
pobliskiego jedzie się trzy godziny. Przed pójściem do pokoju zadzwoniła do
agenta samochodowego z informacją, że dojechała na miejsce. Z zadowoleniem
stwierdziła, że jej pokój jest względnie czysty. Była zaskoczona moskitierą
osłaniającą łóżko. Już wkrótce miała się przekonać, jak jest przydatna.
Wieczór upłynął szybko. Nawet nie była głodna i ledwie tknęła jedzenie,
natomiast smakowało jej lodowato zimne piwo. W końcu wdała się w przyjacielską
pogawędkę z mężczyznami siedzącymi przy barze.
Została nawet zaproszona na turniej bokserski, który dla miejscowych był okazją
zmierzenia się z zawodowcami.
Farmerzy mogli wygrać dwadzieścia dolarów, jeśli któryś przetrzymał trzy
jednominutowe rundy, ale nigdy żaden z nich tego nie dokonał. Poszła do siebie
jeszcze przed końcem turnieju, przerażona okrucieństwem zabawy pijanych
mężczyzn. Noc okazała się straszna. Ponownie prześladował Marissę obraz Wendy
pożeranej przez rekina. W dodatku musiała znosić pijackie krzyki i odgłosy
pięściarskich rozgrywek.
Walczyła też z całą gromadą insektów, które przedarły się przez moskitierę do
łóżka.
Rano była jeszcze bardziej zmęczona niż przed pójściem spać. Po prysznicu i
kawie stwierdziła jednak, że może zacząć nowy dzień. Korzystając ze wskazówek
właściciela, wyjechała z Windorah i po zakurzonej polnej drodze skierowała się
do Wilmington Station.
Ranczo wyglądało tak, jak sobie wyobrażała; składało się z kilku niskich szop,
białych domów krytych blachą i dużej ilości ogrodzenia. Wśród nich widać było
wiele psów, koni i kowbojów. W okolicy unosił się niemiły, ale dający się
znieść, silny odór krowiego łajna.
W przeciwieństwie do pubu w Windorah, gdzie gapiono się na nią z
niedowierzaniem, tutaj została powitana ze wszystkimi oznakami gościnności.
Kowboje, zwani tu hodowcami bydła lub farmerami, niemal rozpychali się nawzajem,
próbując jej pomóc, przynosząc piwo i proponując, że zaprowadzą ją na
prowizoryczny pas startowy, kiedy przyleci lekarz. Jeden ze „stadomistrzów”
wyjaśnił ich zachowanie mówiąc, że atrakcyjna samotna kobieta pojawia się w
stadninie przeciętnie raz na sto lat.
Pół do dwunastej Marissa udała się na lotnisko i czekała, siedząc w swym
fordzie, pod kauczukowym drzewem. W pobliżu, na słońcu, bliżej pasa startowego
oczekiwał land rover ze stadniny. Tuż przed dwunastą wyszła z samochodu i
stanęła w pełnym słońcu. Osłaniając ręką oczy, szukała samolotu na
jasnobłękitnym niebie. Dzień był tak gorący, jak poprzedni, i równie bezchmurny.
Samolot nie nadlatywał. Uważnie nasłuchiwała, lecz dochodził ją tylko szum
akacji na wietrze.
Po dziesięciu minutach chciała z powrotem wsiąść do samochodu, gdy usłyszała
odległy warkot silnika. Wznosząc oczy ku niebu szukała źródła dźwięku. Zauważyła
go dopiero wtedy, gdy znalazł się tuż nad nią.
Samolot okrążył pas startowy. Wydawało się, że pilot namyśla się, czy lądować,
czy nie. W końcu, przy drugim podejściu, wylądował i pokołował w kierunku
oczekującego land rovera, ustawiając się pod wiatr. Pilot wygasił silniki i
przygotowywał się do wyjścia.
Marissa szybko podeszła do samolotu, gdy pilot otwierał drzwi kabiny Kierowca
land rovera wyszedł na słońce, wyrzucając w piasek niedopałek papierosa. -
Doktorze Williams! - zawołała Marissa.
Pilot zatrzymał się przy samolocie i spojrzał w kierunku Marissy. W ręku trzymał
staromodną torbę lekarską z mosiężnymi okuciami. - Doktorze Williams!
powtórzyła Marissa.
- Tak? - ostrożnie spytał Tristian. Uważnie obejrzał Marissę od stóp do głów. -
Jestem doktor Marissa Blumenthal - przedstawiła się. Wyciągnęła na powitanie
rękę, którą Tristian z wahaniem uścisnął.
- Miło mi panią poznać - powiedział. Jego głos nie zabrzmiał przekonująco.
Marissa była nieco zdziwiona. Nie wyglądał na patologa, a przynajmniej nie
przypominał tych, których znała. Miał twarz mocno opaloną, z trzydniowym
zarostem, a na głowie spłowiały klasyczny australijski kapelusz z szerokim
rondem, założony na bakier. Wyglądał bardziej na człowieka pracującego na
świeżym powietrzu, na przykład farmera, niż lekarza. Był bardzo męski, włosy
miał nieco jaśniejsze niż Robert. Jego kwadratowa szczęka przypominała szczękę
Roberta, lecz tutaj podobieństwa się kończyły.
Oczy Tristiana były głębiej osadzone, ale Marissa nie potrafiła określić ich
koloru, gdyż mrużył je w blasku słońca. Usta, w przeciwieństwie do wąskich ust
Roberta, były pełne i wyraziste.
- Czy można będzie z panem przez chwilę porozmawiać? - spytała Marissa. -
Czekałam na pana. Przyjechałam samochodem aż z Charleville. - Coś takiego! -
powiedział Tristian. - Nieczęsto mi się zdarza, by czekała na mnie urocza
dziewczyna. Myślę, że w stadninie Wilmington mogą przez kilka minut poczekać.
Powiem kierowcy.
Podszedł do land rovera i położył torbę na tylnym siedzeniu. Marissa zauważyła,
że był wyższy od Roberta - miał około metra dziewięćdziesięciu centymetrów
wzrostu. Gdy podszedł do niej, Marissa zaproponowała, by usiedli w jej
samochodzie w cieniu.
Tristian zgodził się.
- Przyjechałam kawał drogi z Bostonu, aby z panem rozmawiać - odezwała się
Marissa, gdy już siedzieć w fordzie. - Nie było łatwo pana znaleźć. - Nagle
odniosłem wrażenie, że nie jestem pewny, czy to będzie mi się podobać. Tristian
zmierzył Marissę spojrzeniem. - Nie jestem zainteresowany, by być odszukanym.
- Chcę z panem rozmawiać na temat pańskiego artykułu - rzekła Marissa. - Tego o
gruźliczym zapaleniu jajowodów.
- Teraz już jestem pewien, że to mi się nie podoba - powiedział Tristian. Zechce
mi pani wybaczyć, ale czekają na mnie pacjenci. Położył rękę na klamce drzwi
samochodu.
Marissa chwyciła go za ramię.
- Proszę! zawołała. - Muszę z panem porozmawiać. Wiedziałem, że to za dobrze
wygląda, by było prawdą. Odsunął jej rękę i wysiadł z samochodu. Nie oglądając
się, podszedł do land rovera, wsiadł i odjechał. Marissa osłupiała. Nie
wiedziała, czy się złościć, czy obrazić. Po tylu trudnościach z odnalezieniem go
nie mogła uwierzyć, że on nie poświęci jej nawet chwili. Usiadła w samochodzie
i patrzyła na kurz kłębiący się za land roverem. Po chwili pośpiesznie
uruchomiła silnik forda, wrzuciła bieg i ruszyła w pościg. W Wilmington Station
była zupełnie pokryta kurzem, gdyż cały czas jechała za land roverem we
wzbijanym przez niego obłoku. Piasek zgrzytał jej nawet w zębach. Tristian już
szedł drugim podjazdem w kierunku małego domu. W ręku niósł swoją torbę. Marissa
pobiegła za nim. Gdy się z nim zrównała, próbowała zwrócić na siebie uwagę. Na
każde jego trzy kroki robiła pięć.
- Musi pan ze mną rozmawiać rzekła, gdy stało się jasne, że ignoruje jej
obecność. - To bardzo ważne. Tristian przystanął.
- Nie interesuje mnie rozmowa z panią - oświadczył. - A poza tym jestem zajęty.
Mam do zbadania kilku pacjentów, w tym bardzo chorą małą dziewczynkę, a ja nie
znoszę pediatrii.
Marissa odsunęła z czoła zakurzone włosy i spojrzała w górę na jego twarz.
Pomimo że miał oczy głęboko osadzone, teraz zobaczyła, że są niebieskie. -
Jestem pediatrą, mogłabym pomóc.
Tristian przyglądał się jej twarzy, wsysając bok policzka. - Pediatra, hm? -
powiedział. - Dobrze się składa. - Jego oczy powędrowały do drzwi chaty. Gdy
spojrzał na nią ponownie, rzekł: - Tej oferty nie mogę odrzucić, przy tym, co ja
wiem o pediatrii.
Pacjentka okazała się ośmiomiesięczną dziewczynką i była ciężko chora. Miała wysoką gorączkę,
kaszel i wodnisty katar. Gdy weszli do środka, dziecko płakało. Marissa badała maleństwo, a
Tristian i zaniepokojona matka przyglądali się jej. Po kilku minutach Marissa wyprostowała się
i oznajmiła:
- To odra, nie ma wątpliwości.
- Po czym pani poznała? - zainteresował się Tristian.
Marissa pokazała mu małe białe punkty w ustach dziecka, zaczerwienione oczy i
lekką
wysypkę zaczynającą się pojawiać na czole.
- Co możemy zrobić? - spytał.
- Tylko obniżyć gorączkę - rzekła Marissa. - A jeśli pojawią się komplikacje,
dziecko należy hospitalizować. Czy jest to możliwe?
- Pewnie - powiedział Tristian. Możemy ją zawieźć samolotem do Charleville, a
nawet do Brisbane, jeśli to konieczne.
Przez kilka minut Marissa rozmawiała z matką, mówiąc o możliwych oznakach
choroby. Po czym zaczęły się zastanawiać, gdzie dziewczynka mogła złapać wirusa.
Okazało się, że dwa tygodnie temu cała rodzina odwiedziła krewnych w Longreach,
a tam mieli chore dziecko.
Po omówieniu profilaktyki wobec innych dzieci w stadninie lekarze pożegnali
matkę i poszli do kolejnego domu.
- Dziękuję za pomoc - rzekł Tristian, gdy wchodzili na następną werandę. -
Myślę, że poradziłby pan sobie beze mnie - powiedziała Marissa. Miała ochotę
jeszcze coś dorzucić, lecz intuicja kazała jej czekać. Marissa towarzyszyła
Tristianowi podczas pozostałych wizyt u pacjentów w stadninie.
Wszystkie były rutynowe, z wyjątkiem wizyty u dziewięćdziesięciotrzyletniej
kobiety umierającej na raka, która nie chciała iść do szpitala. Lekarz uszanował
jej wolę i dał tylko środki uśmierzające.
Gdy wychodzili z ostatniego domu, Tristian pierwszy nawiązał rozmowę. - Powiem,
że ulegam własnej ciekawości - rzekł. - Co panią skłoniło do jazdy taki kawał
drogi i pytania o artykuł, któremu nikt nie dowierza? - Ponieważ sama cierpię
na chorobę, którą pan opisywał - odpowiedziała Marissa, starając się dotrzymać
mu kroku. Podążali w kierunku stołówki. - I ponieważ to schorzenie zaczęło
występować w różnych miejscach w Stanach, a nawet w Europie. Miała wielką ochotą
zapytać go wprost, dlaczego pozmyślał dane, ale obawiała się, że to zakończy ich
rozmowę.
Tristian przystanął i przyjrzał się uważnie Marissie.
- Pani miała gruźlicze zapalenie jajowodów? - spytał. - Potwierdzone biopsją -
odrzekła Marissa. Nie wiedziałam, że mam. Gdybym nie próbowała zajść w ciążę,
prawdopodobnie nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Tristian głęboko się
zamyślił.
- Usiłowałam się czegoś o tym dowiedzieć - ciągnęła Marissa - ale było to trudne.
Prawdę mówiąc, skończyło się nieszczęściem. Właśnie straciłam przyjaciółkę.
Podejrzewam,
że została zamordowana.
Tristian wlepił w nią oczy.
- O czym pani mówi?
- Przyjechałam do Australii z przyjaciółką - wyjaśniła Marissa. - Tak jak ja,
cierpiącą na gruźlicze zapalenie jajowodów. Przyjechałyśmy z powodu pańskiego
artykułu i pytałyśmy o pana w FCA w Brisbane. Przyjęto nas gorzej niż źle.
Opisała szczegółowo, co zdarzyło się na rafie, podkreślając, że śmierć Wendy
mogła nie być przypadkiem.
- Zaczynam się obawiać, że moje życie może być także zagrożone dodała. - Ale nie
mam na to konkretnych dowodów.
Tristian westchnął.
- To wszystko przywołuje moje złe wspomnienia - potrząsnął głową. Przekrzywił
kapelusz i podrapał się po czole. Opowiem pani moją historię, aby pani
wiedziała, na co się porywa. Może potem wróci pani do domu i zacznie prowadzić
spokojne życie. Ale ta opowieść zajmie nieco czasu i jest tylko do pani
wiadomości, zgoda? - Zgoda - rzekła Marissa.
- W porządku. Wejdźmy do środka i napijmy się czegoś. Tristian wszedł do kantyny i poszedł
wprost do kuchni. Załoga zmywała naczynia po południowym posiłku. Z lodówki wyjął dwa
lodowate piwa i zaniósł je do pustej już jadalni.
Podszedł do stołu, zdjął na krawędzi blatu kapsle z butelek i jedną jej wręczył.
Marissa
usiadła naprzeciw niego.
- Zostałem zatrudniony w FCA bezpośrednio po specjalizacji w patologii -
powiedział, pociągnąwszy długi łyk piwa. Imponowała mi ta klinika. Ciągle się
rozwijała. Kiedy tylko zacząłem pracować, szef mojego wydziału, tak
przynajmniej sam siebie nazywał, zachorował na zapalenie wątroby i musiał wziąć
długie zwolnienie. Na naszym wydziale zostało tylko dwóch lekarzy i siłą rzeczy
zostałem szefem. - Tristian zachichotał. Niemal natychmiast - ciągnął dalej -
zacząłem obserwować jeden po drugim przypadki tego ziarninowego zapalenia
jajowodów. Wiedziałem, że schorzenie jest rzadko spotykane, a przyszedłszy tam
wprost po specjalizacji, uważałem zrobienie jakiegoś akademickiego odkrycia za
bardzo atrakcyjne.
Muszę przyznać, że pociągał mnie pomysł opublikowania artykułu w którymś z
fachowych periodyków. Zupełnie samodzielnie zdecydowałem się opisać obserwowane
przypadki. Moim pierwszym podejrzeniem była gruźlica, pomimo że rzadko
występuje w Australii. Ale ponieważ mamy ostatnio zwiększoną imigrację z
południowo-wschodniej Azji, gdzie gruźlica jest ciągle endemiczna, uważałem to
za możliwe. Musiałem być jednak pewny, że to gruźlica.
Wyeliminowałem grzybice poprzez staranne barwienie preparatów mikroskopowych. To
definitywnie nie były grzybice. Uparcie szukałem mikroorganizmów, ale nigdy ich
nie widziałem. Ciągle byłem jednak przekonany, że to gruźlica. - A co z
sarkoidozą? - spytała Marissa.
Tristian potrząsnął głową.
- To nie była sarkoidoza - powiedział. - Zdjęcia klatek piersiowych były w
porządku, żadna z pacjentek nie miała powiększonych węzłów chłonnych ani
problemów z oczami.
Byłem więc pewien, że to gruźlica, chociaż nie miałem pojęcia, jak się przenosi.
Ale wtedy powiązałem to z czymś, co działo się w klinice. Około roku przed
zaobserwowaniem tych przypadków klinika zaczęła przyjmować chińskich laborantów
i strażników, którzy przechodzili jakieś kształcenie. Wydawało mi się, że
szkolono laborantów w dziedzinie in vitro. Nie byłem jednak pewien. Zawsze
przybywali parami i nie pozostawali długo, tylko po kilka miesięcy. Wielu nawet
nie mówiło po angielsku. Ale fakt, że przyjeżdżali z Hongkongu, dokąd napływało
dużo ludzi z południowo-wschodniej Azji, skłonił mnie do wniosku, że mogą mieć
coś wspólnego ze wzrostem liczby przypadków gruźliczego zapalenia jajowodów.
- A gdzie wyjeżdżali po uzyskaniu tytułów? - spytała Marissa, przypominając
sobie dwóch Chińczyków w Klinice Kobiecej.
- Nie mam pojęcia - przyznał Tristian. - Myślałem, że z powrotem do Hongkongu.
Nigdy się tym nie interesowałem, przynajmniej do chwili, gdy zacząłem badać
przypadki gruźlicy. Wtedy mnie to zaciekawiło. Umówiłem się więc na spotkanie z
Charlesem Lesterem, dyrektorem kliniki, i zapytałem go o Chińczyków. Oświadczył,
że te informacje są tajne. Wszystko, co miał do powiedzenia, to tyle, że ma to
coś wspólnego z uzgodnieniami rządowymi! Co miałem zrobić? - Tristian wzruszył
ramionami. - Spytałem kilka innych osób, ale wyglądało na to, że nikt nie chce o
tym rozmawiać. Wtedy dwóch Chińczyków miało paskudny wypadek. Na tyle paskudny,
że jeden został zabity, a drugi wylądował w szpitalu.
Umieścili go w klinice FCA. Był jedynym pacjentem mężczyzną, jakiego tam
kiedykolwiek mieli. Postanowiłem odwiedzać tego pacjenta niemal codziennie. Był
małomówny, ale znał angielski. Nienadzwyczajnie, lecz wystarczająco. Nazywał się
Chan Ho. Bez czyjejkolwiek wiedzy zbadałem go, szukając gruźlicy, i byłem
zawiedziony negatywnym wynikiem testu, gdyż to podważało moją teorię.
Odwiedzając tego faceta codziennie, poznałem go jednak trochę. Dowiedziałem się,
że był czymś w rodzaju buddyjskiego mnicha. Jako część swego wykształcenia
poznał chińską sztukę walki. To mnie zainteresowało - sztuka walki była moim
ulubionym sportem od chwili, gdy sięgałem kangurom do kolan. Kiedy ten człowiek
wyszedł ze szpitala, zaprosiłem go do mojej sali gimnastycznej. Okazał się
nieprawdopodobnie dobry w kung fu.
Marissa pamiętała, jak Chińczyk w szarym garniturze rozbroił Paula Abrumsa
jednym zręcznym kopnięciem.
- Wtedy dowiedziałem się jeszcze czegoś: Chan uwielbiał piwo. Nigdy go nie pił
przed przybyciem do Australii, przynajmniej tak mówił. Zauważyłem, że rozluźnia
się po kilku dobrych australijskich piwach. Wtedy właśnie mnie zaskoczył. Wcale
nie pochodził z Hongkongu, lecz Kantonu w Chińskiej Republice Ludowej. -
Pochodził z komunistycznych Chin? - spytała Marissa. - Tak mi powiedział -
rzekł Tristian. - Też byłem zdziwiony. Zapewne przyjechał z Hongkongu,
nielegalnie, mógłbym dodać. Jednego wieczoru dobrze mu dołożyłem. - Rozzłościł
go pan? - Marissa zgubiła się.
- Nie! Upiłem - wyjaśnił Tristian. - Wtedy zaczął mówić. Powiedział, że w
Chinach był członkiem tajnej organizacji zwanej Biały Lotos. Mówił, że został
wydobyty z Chin z powodu swej znajomości sztuki walki przez jedną z triad
Hongkongu, zwaną Wing Sin.
Najwyraźniej FCA płaciła rachunek. Przekonywał mnie, że płacono grube dolary za
to, by on i jego koledzy zostali przeszmuglowani do Australii. - Ale dlaczego?
- spytała Marissa. Opowiadanie Tristiana poszło w kierunku, którego nigdy nie
podejrzewała. Znaleźli się na zupełnie innym polu niż gruźlica. - Nie mam
pojęcia - przyznał Tristian. - Ale cały czas mnie to intrygowało Wygląda na
jakiś dziwny rodzaj programu, szczególnie gdy rzekomo jest w to zamieszany rząd.
Zacząłem myśleć o różnych rzeczach, między innymi, że to może mieć coś wspólnego
z tym, iż Hongkong ma być oddany komunistycznym Chinom w 1997 roku. - Ostatnią
rzeczą, której Chiny mogą potrzebować, jest zapładnianie in vitro - stwierdziła
Marissa.
- Nie wiem - rzekł Tristian. - Nic tu nie ma sensu. Wtedy znów zacząłem po cichu
rozpytywać w klinice, lecz nadal nie mogłem znaleźć nikogo, kto mógłby coś
powiedzieć na temat tych ludzi, a szczególnie nikogo w administracji. Znów
rozmawiałem z dyrektorem, ale on ostrzegł mnie, bym tę sprawę zostawił w
spokoju. Musiałem posłuchać tego ostrzeżenia.
Tristian odchylił w tył głowę i wypił do końca piwo. Wstał i spytał Marissę, czy
ma ochotę na następne, lecz ona nie skończyła jeszcze pierwszego. Tristian
poszedł do kuchni, a Marissa rozmyślała o wszystkim, co usłyszała. Było to
dziwne, lecz nie było tym, po co jechała kilka tysięcy kilometrów.
Tristian wrócił z nową butelką piwa i usiadł na swoim miejscu. - Wiem, że to
wszystko brzmi niesamowicie - przyznał. - Ale wydawało się logiczne, że jeśli
ustalę, po co Chińczycy tam przyjeżdżali, to będę mógł wyjaśnić te przypadki
chorobowe. To zabrzmi dziwnie, lecz obie rzeczy działy się w tym samym czasie i
byłem przekonany, że nie jest to przypadek. I czy Chiny tego potrzebowały czy
nie, myślałem, że ci Chińczycy są szkoleni w metodach in vitro. Gdy byli w
klinice, zawsze przebywali w laboratorium.
- Czy nic sądzi pan, że mogło być odwrotnie? Może ci Chińczycy właśnie
dostarczali informacji? - dociekała Marissa.
- Wątpię - rzekł Tristian. - Nowoczesna medycyna techniczna nie jest mocną
stroną Chin.
- Ale właśnie w tym czasie, o którym pan mówi FCA zaczęła wykazywać gwałtowny
wzrost w efektywności metod in vitro. Czytałam o tym w bibliotece medycznej. -
Z moich wielogodzinnych rozmów z Chan Ho zapewnił Tristian - nie wynikało, że
mógłby się on przyczynić do udoskonalenia naszej wiedzy technicznej. - A co z
jego kompanem - spytała Marissa - z tym, co umarł? - Chan nie chciał o nim
mówić odrzekł Tristian. - Pytałem wiele razy. Wszystko, czego się dowiedziałem,
to że nie był ekspertem w sztukach walki jak Chan. - Może był akupunkturzystą -
podpowiedziała Marissa. - Lub zajmował się ziołolecznictwem.
- Możliwe, lecz mogę panią zapewnić, że FCA nie zaczęła stosować akupunktury jako części
procedury in vitro. Ale doszedłem do wniosku, iż czuł się odpowiedzialny za swego kompana,
gdyż obawiał się, że po jego śmierci będzie odesłany do Chin. - Wygląda na to, że ten
towarzysz był ważniejszy zauważyła Marissa. Może on właśnie dostarczał jakiejś wiedzy lub
umiejętności? - Trudno mi w to uwierzyć - rzekł Tristian. - Obydwaj byli prymitywni. Wtedy
zacząłem myśleć o narkotykach.
- To znaczy? - spytała Marissa.
- Szmugiel heroiny - odparł Tristian. Wiem, że Hongkong stał się stolicą
heroiny,
centrum przerzutu ze Złotego Trójkąta do reszty świata. Zacząłem myśleć, iż
wyjaśnieniem
tych dziwnych faktów jest przerzut heroiny, szczególnie że gruźlica jest w
Złotym Trójkącie
endemiczna.
- Więc ci Chińczycy byli kurierami?
- Tak właśnie myślałem. Może ten, który nie znal sztuk walki. Ale nie byłem
pewien.
Niemniej jednak to wydawało się tłumaczyć zamieszane w to pieniądze. - To
znaczy, że FCA musi być zaangażowana w handel narkotykami - skonstatowała
Marissa. Oczami wyobraźni zobaczyła zadziwiające bogactwo kliniki. To nadawało
wypowiedziom Tristiana znamiona prawdopodobieństwa. Ale nawet jeśli tak było, to
co to miało wspólnego z gruźliczym zapaleniem jajowodów? - Zamierzałem to
zbadać - rzekł Tristian. - Pojechać na urlop do Hongkongu i zbadać ślad do
Kantonu, jeśli to okazałoby się konieczne. - Dlaczego zmienił pan zamiar? -
spytała Marissa. - Zdarzyły się dwie rzeczy - wyjaśnił Tristian. - Po pierwsze,
powrócił szef patologii, i po drugie, wyszedł mój artykuł w „Australian Journal
of Infectious Diseases”. Sądziłem, że opisując nowy syndrom kliniczny jestem na
progu sławy zawodowej. Artykuł jednak okazał się dla mnie zgubny. Jak już
mówiłem, nie uzgodniłem sprawy z administracja. Cóż, oni oszaleli. Chcieli, bym
odwołał ten artykuł, ale tego nie zrobiłem. Wykazałem swoją wyższość akademicką
i nie ustąpiłem.
- Czy opisane przypadki były rzeczywiste? - w końcu zapytała Marissa. - Nie
wymyślił ich pan?
- Oczywiście, że ich nie wymyśliłem - Tristian oburzył się. - Nie jestem
zupełnym durniem. To jest ich wersja, ale nie jest prawdziwa. - Charles Lester
stwierdził, że pan pozmyślał dane. - Ten kłamca, pętak - syknął Tristian.
Wszystkie dwadzieścia trzy przypadki to rzeczywiste pacjentki, gwarantuję. Ale
nie jestem zdziwiony, że powiedział pani co innego.
Próbowali mnie zmusić, bym oświadczył to samo, lecz odmówiłem. Były nawet
groźby.
Nieszczęśliwie zignorowałem je nawet wtedy, gdy dotyczyły mojej żony i
dwuletniego syna.
W tym czasie zniknął Chan Ho i sprawy się pogorszyły. Szef patologii napisał do
redakcji pisma, mówiąc, że sfałszowałem dane, dlatego artykuł został oficjalnie
uznany za niewiarygodny. Wtedy ktoś podłożył do mojego samochodu heroinę, którą
znalazła policja, sprawdzając anonimowy donos. Moje życie stało się piekłem.
Byłem oskarżony o zażywanie narkotyków. Moja zastraszona rodzina przechodziła
męki. Ale ja, jak idiota, nie ustępowałem, prowokując klinikę, by zaprzeczyła
istnieniu pacjentek, których nazwiska zapisałem. Pijany idealizmem, nie
zamierzałem się poddać. Nie zrobiłem tego do śmierci mojej żony. Twarz Marissy
zbladła.
- Co się stało? - spytała, bojąc się słuchać reszty. Tristian przez chwilę
wpatrywał się w swoje piwo, po czym pociągnął łyk.
- To była rzekomo napaść z rabunkiem - powiedział, zacinając się. - Coś, co
nieczęsto zdarza się w Australii. Uderzyli ją i zabrali torebkę. Przy okazji
złamali kręgosłup.
- Och, nie! - krzyknęła Marissa.
- Oficjalnie złamała kark przy upadku na chodnik mówił Tristian. - Ale ja myślę,
że złamanie nastąpiło od kopnięcia kung fu, chociaż nie mogłem tego dowieść. To
sprawiło, że zacząłem się bać o syna. Ponieważ miałem być sądzony, pozostałem
tu, ale wysłałem Chaunceya do rodziny żony, do Kalifornii. Wiedziałem, że nie
mogę zapewnić mu bezpieczeństwa.
- Pana żona była Amerykanką? - Tristian przytaknął.
- Poznałem ją, gdy robiłem specjalizację w San Francisco.
- Co się działo na rozprawie sądowej? - zapytała Marissa.
- Zostałem uwolniony od większości oskarżeń kryminalnych - powiedział Tristian. Choć nie od
wszystkich. Odsiedziałem krótko w więzieniu, a pozostałą część kary spędziłem przy pracach
publicznych. Oczywiście, wywalili mnie z FCA. Straciłem certyfikat specjalizacyjny, ale
zachowałem prawo wykonywania zawodu lekarskiego. Wtedy wyjechałem do buszu.
- Pana syn nadal jest w Stanach?
Tristian skinął głową.
- Nie zamierzam go tutaj sprowadzać, aż się upewnię, że sprawa ucichła.
- Co za koszmar.
- Mam nadzieję, że weźmie pani to sobie do serca - rzekł Tristian. - Pewnie ma pani racje, że
śmierć przyjaciółki nie była przypadkowa. I zapewne ma pani rację, że pani życie jest w
niebezpieczeństwie. Uważam, że lepiej pani zrobi, opuszczając Australię. - Nie wiem, czy mogę to
teraz zrobić - stwierdziła Marissa. - Proszę nie być tak głupią, jak ja byłem - przekonywał ją
Tristian. Już pani straciła przyjaciółkę. Niech się pani nie upiera. Niech pani zapomni o swym
idealizmie. Ta sprawa jest bardzo groźna. Prawdopodobnie dotyczy heroiny i wiąże się ze
zorganizowaną chińską przestępczością, a to śmiercionośne połączenie. Gdy ludzie mówią o
przestępczości, zawsze myślą o mafii, ale mafia jest zabawą harcerską w porównaniu z chińskim
syndykatem.
Cokolwiek się za tym kryje, ja zdałem sobie sprawę, że nie mogę tego sam zbadać.
I pani też
nie.
- Jak chińska przestępczość może być powiązana z gruźliczym zapaleniem
jajowodów? - zapytała Marissa.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - rzekł Tristian. - Wątpię, by istniało
bezpośrednie połączenie przyczynowo-skutkowe. To musi być jakiś nieoczekiwany
efekt uboczny. Czy pan wie, że nadzór nad FCA sprawuje towarzystwo holdingowe,
które nadzoruje również wszystkie kliniki kobiece w Stanach Zjednoczonych? -
Wiem - odparł Tristian. - To była jedna z przyczyn, dla której zacząłem tam
pracować. Wiedziałem, że planowali rozszerzenie działalności na cały świat z
powodu swojej techniki zapłodnienia in vitro.
Marissa dotknęła ramienia Tristiana. Chociaż jej strata była inna, poczuła braterstwo wspólnej
tragedii.
- Dziękuję za rozmowę - powiedziała miękko. - Dziękuję za szczerość i zaufanie.
- Mam nadzieję, że dało to pożądany efekt i pojedzie pani do domu natychmiast.
Musi
pani porzucić krucjatę, którą pani prowadzi.
- Nie sądzę, bym mogła to zrobić - rzekła Marissa. - Nie po śmierci Wendy i nie
po wszystkich cierpieniach, na które gruźlicze zapalenie naraziło mnie i innych.
Jeśli już doszłam tak daleko i tak dużo ryzykowałam, to muszę sprawdzić, o co tu
chodzi. - Wszystko, co mogę powiedzieć, to tyle, że taka postawa zrujnowała mi
życie i zabiła moją żonę. - Tristian wyglądał na zirytowanego. Chciał odwieść ją
od tej decyzji, ale widząc w jej oczach błysk determinacji, wiedział, że jego
wysiłki są daremne. - Przykro mi, że stanowi pani przypadek beznadziejny -
westchnął. - Jeśli już musi pani to robić, to radzę skontaktować się z Wing Sin
Triad w Hongkongu. Może oni będą chcieli pomóc - za pieniądze. Ja właśnie to
chciałem zrobić. Ale muszę panią ostrzec, że triady Hongkongu są znane z
przemocy i gwałtu, szczególnie gdy w grę wchodzi heroina; sumy pieniędzy są
astronomiczne. Sama heroina, która tam rocznie wpływa, jest warta ponad sto
miliardów dolarów.
- Dlaczego pan ze mną nie pojedzie? - spytała Marissa. - Pana syn jest bezpieczny w Ameryce.
Dlaczego pan nie podejmie tego, co pan już planował kilka lat temu?
Razem
możemy coś osiągnąć.
Tristian roześmiał się głośno.
- Absolutnie nie powiedział. - Niech mnie pani nawet nie próbuje skusić.
Wyleczyłem
się z idealizmu dwa lata temu.
- Dlaczego FCA i Klinika Kobieca miałyby być zamieszane w narkotyki? - nie
ustępowała Marissa. - Dla pieniędzy? Czy nie za wiele ryzykują? - To jest
właśnie pytanie - rzekł Tristian. - Sam je sobie zadawałem. Mogę się tylko
domyślać, że „piorą” brudne pieniądze. Klinika potrzebuje mnóstwa pieniędzy na
swój ogólnoświatowy rozwój.
- Więc Chińczycy przybywający z Chin są kurierami przewożącymi pieniądze lub
narkotyki. Albo jedno i drugie - skwitowała Marissa. - Tak się domyślam.
- Ale wracając do gruźlicy - dociekała Marissa. - Jak to do wszystkiego pasuje?
- Jak mówiłem, nie znam wszystkich odpowiedzi. - Tristian wzruszył ramionami. -
Przypuszczam, że może to być niezamierzony efekt. Nie wiem, jak kobiety się tym
zarażają.
Zazwyczaj gruźlica przenosi się metodą kropelkową. Jak dostaje się do jajowodów,
nie mam pojęcia.
- To nie jest sposób stawiania diagnozy w medycynie - powiedziała Marissa. -
Wszystkie symptomy i znaki muszą być odniesione wprost do głównego rozpoznania.
Niemal zawsze jest to jedna choroba. Uważam, że gruźlica może być tutaj uznana
za problem główny.
- Zatem jest pani zdana na siebie samą - rzekł Tristian. - Nie mogę w żaden
sposób wyjaśnić, co się stało z moim buntem.
- Więc niech pan jedzie ze mną - błagała Marissa. Ma pan równie poważne powody
jak ja, by poznać prawdę.
- Nie! - zaprotestował Tristian. Nie będę się do tego mieszał. Nigdy więcej.
Ostatnio pomyślałem, że minęło wystarczająco dużo czasu i zaoszczędziłem mnóstwo
pieniędzy, więc zabiorę mojego syna i przeniosę się gdzieś daleko, może nawet do
Stanów. - Okay - powiedziała Marissa. Wydaje mi się, że rozumiem. - Ale widać
było, że nie rozumie. - Jeszcze raz dziękuję za rozmowę.
Obydwoje wstali. Marissa wyciągnęła rękę, a Tristian potrząsnął nią na
pożegnanie.
- Powodzenia rzekł.
Marissa zmrużyła oczy, gdy wyszła na palące promienie słońca. Podeszła do
swojego samochodu i popatrzyła na pokrywający go kurz. Nie pociągała jej jazda
powrotna do Windorah ani powrót do Charleville następnego dnia. Ostrożnie
wsiadła do samochodu, unikając wznoszenia tumanów kurzu. Po uruchomieniu silnika
wyjechała z Wilmington Station, machając na pożegnanie kilku kowbojom pracującym
przy stawianiu płotu. Skierowała się do Windorah. Jadąc przez pustkowie,
myślała jeszcze raz o wszystkim, co powiedział Tristian. Nie dowiedziała się
niczego nowego o interesującej ją chorobie, ale poznała wiele spraw, których
nigdy by się nie domyślała, a wszystkie były niepokojące. Prawdopodobnie
najgroźniejsze było podejrzenie, że żona Williamsa została zamordowana. Jeśli
Tristian miał rację, to przypuszczenie, że rekiny zostały celowo zwabione przez
dwóch mężczyzn wrzucających przynętę, nabierało cech realności. A więc jej życie
też było zagrożone. Marissa prowadziła samochód machinalnie, zastanawiając się
nad tym, jak się zabezpieczyć. Nie miała jednak żadnych szczególnie dobrych
pomysłów. Jeśli ludzie, których nie znała, chcieli ją zabić, jak mogła obronić
się przednimi? Uchronić się przed niespodziewanym to niełatwe zadanie.
Zagrożenie mogło się pojawić w dowolnym momencie.
Wtedy właśnie, jakby na potwierdzenie obaw, odczuła dziwną wibrację. W pierwszej
chwili pomyślała, że ktoś manipulował przy jej samochodzie. Popatrzyła na
wskaźniki na tablicy rozdzielczej. Wszystkie wskazania były normalne. Niemniej
wibracja wkrótce narosła do ryku.
W panice Marissa mocno chwyciła kierownicę. Wiedziała, że musi coś szybko
zrobić.
Desperacko nacisnęła hamulec i skręciła kierownicę ostro w lewo. Ford wpadł w
boczny poślizg. Przez chwilę Marissa miała wrażenie, że zacznie koziołkować.
Dokładnie w momencie ostrego hamowania nad samochodem przeleciał samolot,
mijając dach zaledwie o parę metrów.
Teraz Marissa już wiedziała, że ludzie, którzy zabili Wendy, znaleźli także ją.
I
próbują się jej pozbyć.
Silnik forda zgasł. Gorączkowo starała się go uruchomić. Przez szybę widziała,
że samolot zawrócił, przechylił się w skręcie i znów leciał w jej kierunku. Z
oddali wyglądał na nie większy od owada, ale już jego dźwięk powodował drganie
samochodu. Silnik w końcu zapalił i Marissa włączyła bieg. Samolot był teraz
prawie nad nią. Nie opodal rosło samotne drzewo akacji. Z jakiegoś szalonego
powodu Marissa myślała, że jeśli dojedzie do drzewa, to zdoła się uratować.
Skręciła kierownicę w prawo, aby wyprostować samochód, i mocno dodała gazu. Ford
skoczył do przodu. Samolot nadlatywał wprost na nią. Był już na wysokości
trzech metrów nad ziemią.
Za nim w powietrze wznosił się ogromny tuman kurzu. Zdając sobie sprawę z tego,
że nie zdąży dojechać do drzewa, Marissa ostro nacisnęła hamulec i uniosła ręce,
zasłaniając oczy. Z narastającym warkotem samolot leciał wprost na nią i w
ostatniej sekundzie wzniósł się do góry. Gdy z wyciem przemknął nad dachem auta,
Marissa znów poczuła jego drżenie.
Otwierając oczy, ponownie wcisnęła pedał gazu do oporu. W ciągu kilku sekund
dojechała do drzewa. Za sobą słyszała, że jej prześladowca zawraca. Spojrzała w
tył w pełni przygotowana na widok samolotu pikującego w jej kierunku.
Zamiast tego zobaczyła, że leci on wzdłuż drogi. Gdy ją minął, jego koła
dotknęły ziemi.
Wysoki ton warkotu dwóch silników obniżył się. Wtedy rozpoznała siedzącego przy
sterach Tristiana Williamsa.
Ulga szybko przeszła w irytację, gdy patrzyła, jak samolot zwalnia niemal się
zatrzymując, obraca się i kołuje z powrotem. Gdy zrównał się z samochodem, znów
się obrócił, ustawiając wzdłuż drogi. Silnik został zgaszony i Tristian
wyskoczył z kabiny.
Podszedł do Marissy w kapeluszu naciągniętym zawadiacko na czoło. - Marisso
Blumenthal! - zażartował. - Niech pani sobie wyobrazi, że się znów spotykamy.
- Na śmierć mnie pan przeraził - powiedziała wzburzona Marissa. - I zasłużyła
pani na to - równie gwałtownie odrzekł Tristian, po czym uśmiechnął się.
- Może ja też jestem nieco szalony, ale muszę panią powiadomić, że zmieniłem zdanie. Może ze
względu na pamięć mojej żony, a może taki już jestem. Nieważne. Mam trochę urlopu i
mnóstwo pieniędzy, więc pojadę z panią do Hongkongu i spróbujemy rozwiązać tę zagadkę.
- Naprawdę? - spytała Marissa. - Jest pan pewny?
- Niech mnie pani nie zmusza do ponownych przemyśleń ostrzegł Tristian. - Ale w
tych okolicznościach nie mogłem puścić tam pani samej. Czułbym się winny, a tego
mam już
dość na całe życie.
- Nie uwierzy pan, jak się cieszę.
- Niech się pani zbytnio nie cieszy, bo to nie zapowiada się na normalny urlop,
o tym mogę panią zapewnić. To nie będzie łatwe, lecz bardzo niebezpieczne. Czy
jest pani pewna, że chce się w to mieszać?
- Niewątpliwie - odpowiedziała. - Szczególnie teraz!
- Dokąd pani teraz jedzie?
- Zatrzymam się w hotelu „Zachodnia Gwiazda” - odpowiedziała. - Planowałam jazdę do
Charleville rano.
- Mam propozycję - rzekł. - Proszę jechać do „Zachodniej Gwiazdy” i czekać na
mnie.
Tam się spotkamy. Mam jeszcze jedną stadninę do odwiedzenia. Załatwię, aby ten
wynajęty samochód odprowadzono do Charleville, jeśli ma pani wystarczająco
odwagi, by lecieć ze mną.
- Zrobię wszystko, aby uniknąć powrotnej jazdy z Windorah do Charleville - odpowiedziała
Marissa.
- Widzimy się w „Zachodniej Gwieździe”. - Tristian uchylił kapelusza, odwrócił
się i
ruszył w kierunku samolotu.
- Tris! - zawołała Marissa.
Tristian odwrócił się.
- Czy mogę pana nazywać Tris? - Marissa zarumieniła się,
- Może mnie pani nazywać, jak pani chce - odparł. - Tutaj, na tej ziemi diabła,
nawet
„Skurwysyn” zabrzmi pieszczotliwie.
- Chciałam podziękować za to, że zgodził się pan jechać ze mną do Hongkongu. - Jak już
mówiłem, niech się pani wstrzyma z podziękowaniami, aż zobaczy, w co się mieszamy -
powiedział Tristian. Czy była pani kiedyś w Hongkongu? - Nie - rzekła Marissa.
- To będzie pani wstrząśnięta. Australijska prowincja jest pełnym
przeciwieństwem Hongkongu. Jest to miasto, nad którym nikt nie panuje,
szczególnie teraz, gdy chcą za kilka lat przekazać je komunistycznym Chinom. To
miejsce jest desperackie, tam działa się zawsze dla pieniędzy i tylko dla
pieniędzy. Wszystko jest na sprzedaż, nawet życie. A w Hongkongu życie jest
tanie. Dokładnie to mam na myśli, to nie jest żaden wyświechtany frazes.
- Jestem pewna, że sama bym sobie nie poradziła.
Tristian zmierzył ją wzrokiem.
- Nie jestem tego pewien powiedział. - Sprawia pani wrażenie osoby bardzo zdeterminowanej. -
Uśmiechnął się na pożegnanie i zawrócił do samolotu. Wkrótce ryknęły silniki, a śmigła posłały w
powietrze wściekły tuman kurzu. Pomachawszy ręką na pożegnanie. Tristian zwolnił hamulce i
samolot wyrwał do przodu, wznosząc się w oślepiające słońce.
ROZDZIAŁ 13
10 kwietnia 1990, godz. 7.15
- Czas wstawać! - czyjś głos obudził Marissę z ciężkiego, jakby narkotycznego
snu. -
Zaczyna się Wschodnia Wycieczka Williamsa i rozpoczniemy ją śniadaniem w
wiejskim
stylu.
Marissa zamrugała oczami. Tristian stał przy oknie, odsuwając zasłony. Nikłe promienie porannego
słońca oświetliły pokój.
- Chodźmy! - zawołał Tristian. Podszedł do jej łóżka i pociągnął za narzutę.
Marissa w panice ją złapała. Tristian zaśmiał się i zawrócił do drzwi. -
Oczekuję pani w jadalni za pół godziny - rzekł, po czym wyszedł.
Marissa rozejrzała się. Była w pokoju gościnnym małego domku Tristiana, na
przedmieściach Charleville. Pokój był mansardą o ścianach obitych oryginalnymi
kwiecistymi tapetami. Stało w nim żelazne łóżko nakryte ażurową narzutą.
Przyjechali tu tego samego dnia, kiedy Tristian powiedział Marissie, że będzie
jej towarzyszył do Hongkongu. Przybyli do Charleville przed zmrokiem, po locie
bez żadnych niespodzianek.
Dopiero z samolotu Marissa zobaczyła, w jakim rozległym i jałowym kraju się
znalazła. Niegdyś czytała, że Australia jest najstarszym kontynentem na ziemi. Z
góry tak to właśnie wyglądało.
Noc w domu Tristiana zgodziła się spędzić po małej sprzeczce. Z początku niechętnie się na to
zapatrywała, ale Tristian nalegał.
- Jeśli nie wierzy mi pani na tyle, by spędzić noc u mnie w pokoju gościnnym, to
jak
pani mi uwierzy w Hongkongu?
W końcu Marissa przystała na to.
Wieczór minął szybko. Tristian spędził większość czasu, czyniąc przygotowania do
wyjazdu. Zadzwonił do swojego kolegi Boba Marlowe’a i poprosił o zastępstwo w
czasie nieobecności.
Marissa spała lepiej niż w ciągu dwóch poprzednich nocy.
Z ociąganiem wysunęła nogi spod koca i wstała z łóżka. Po sutym śniadaniu,
złożonym z płatków, jajek i kiełbasy, Tristian poczynił kilka ostatnich
przygotowań, włączając w to wizytę w banku. Następnie udali się na lotnisko w
Charleville i zajęli miejsca w samolocie linii Flight West, lecącym do Brisbane.
W Brisbane pojechali szybko na inne lotnisko, by zdążyć na lot linii Quantas do
Hongkongu. Przed kontrolą paszportów Marissa odprowadziła Tristiana na bok i
powiedziała mu, że inspektor policji polecił jej zostać w Hamilton Island. -
Oni mogą mnie zatrzymać - rzekła. - A może zaaresztują? - Chodźmy! - zaśmiał
się Tristian. - Chyba pani nie sądzi, że Królewska Policja Australijska będzie
aż tak przedsiębiorcza.
Umundurowany urzędnik kontroli paszportowej zaledwie na nią spojrzał. Lot minął
spokojnie. Marissa ponownie nie mogła się nadziwić rozległości Pacyfiku.
Aż do tej podróży nie miała pojęcia, czym jest wielki ocean. W poczuciu
bezpieczeństwa i znacznie lepszego położenia teraz, gdy obok był Tristian,
Marissa wkrótce zasnęła.
Dokładnie według rozkładu, koła odrzutowca linii Quantas z głuchym uderzeniem
dotknęły pasa startowego lotniska Kai Tac o godzinie 5.43 po południu,
pozwalając Marissie po raz pierwszy spojrzeć na Hongkong. Pomimo zamierzonego
celu podróży nie mogła powstrzymać dreszczu podniecenia.
Z powietrza kolonia sprawiała wrażenie spokojnego skupiska skalistych
zalesionych wysepek na szmaragdowozielonym morzu. Ale już z pasa startowego
lotniska wszystko wyglądało całkiem inaczej. Po drugiej stronie portu,
nieprawdopodobnie zatłoczonego kołyszącymi się na wodzie statkami, przedstawiało
się to zupełnie po wielkomiejsku, podobnie do miasta przyszłości zatłoczonego
wieżowcami z betonu i stali, z lustrzanymi szybami. Nawet przez okienko samolotu
mogła odczuć egzotyczną tajemniczą naturę tego bogatego i ruchliwego miasta.
Formalności na lotnisku załatwiano szybko. Gdy już oczekiwali przy karuzeli
bagażowej na swoje „manatki”, jak to nazywał Tristian, podszedł do nich
przedstawiciel hotelu „Peninsula”, gdzie Tristian zarezerwował dwa przylegające
do siebie pokoje. Ku zdziwieniu Marissy zostali ceremonialnie zaprowadzeni z
budynku portu do oczekującego rolls royce’a.
- Czy to nie ekstrawagancja? - spytała Marissa, gdy wyjechali z lotniska. To
musi być jeden z najlepszych hoteli.
- A dlaczego nie? - rzekł Tristian. - Czy wy, jankesi, nie macie czasem
wrażenia, że tylko wy podróżujecie po świecie? Jestem na urlopie, a nie byłem na
nim przez lata.
Zamierzam się zabawić, nawet jeśli marny tu poważne sprawy do załatwienia.
Marissa zastanawiała się, co by powiedział Robert, gdyby zobaczył ceny.
Samochód hotelowy szybko utknął w olbrzymich korkach ulicznych, jakich Marissa
nigdy nie widziała. Była zszokowana, gdy kierowca powiedział, że ruch jest
mniejszy niż zwykle.
Nawet w wyciszonym wnętrzu rolls royce’a była ogłuszona przez łoskot i hałas
miasta. Tak jak Tristian wspomniał, było tu na tyle odmiennie od australijskiego
buszu, że wydawało się jej, iż znalazła się na innej planecie. Stali uwięzieni
w natłoku piętrowych autobusów, tramwajów, samochodów, motocykli i ludzi.
Mnóstwa ludzi. Po przybyciu do hotelu Marissa czuła się tak znużona, jakby
pieszo przeszła całą drogę.
Gdy jednak drzwi hotelu zamknęły się za nimi, świat znów uległ zmianie. Ogromny
hall z pozłacanym sufitem był urządzony w luksusowym, ale umiarkowanym stylu, z
nikłymi śladami wpływów orientalnych. Najbardziej słyszalnym dźwiękiem był
odgłos wysokich obcasów na polerowanej marmurowej posadzce.
Procedura zakwaterowania odbyła się sprawnie i bez żadnych kłopotów. Pozostawili
paszporty recepcjonistce. Szef poprowadził ich do pokojów na szóstym piętrze.
Na prośbę Tristiana otworzył zamek drzwi pomiędzy ich pokojami. Tristian uważał,
że nie warto ryzykować; chciał mieć szybki dostęp do drugiego pokoju w przypadku
jakichkolwiek kłopotów.
Marissa podeszła do stojącego przy oknie Tristiana. Roztaczał się stamtąd
rozległy widok na port, który był wypełniony łodziami wszelkich rodzajów i
rozmiarów. Tristian wskazał na dwa mijające się promy, zielony i biały: jeden
wpływał, a drugi wypływał z portu.
Były tam dżonki i płaskodenne łodzie rzeczne, mające żagle barwne jak motyle.
Lekkie jachty były cumowane naprzeciw fregat zakotwiczonych na środku kanału.
Pomalowane żywymi kolorami łodzie motorowe przecinały faliste wody. Nawet duży
statek rejsowy dostojnie podpływał do swej redy w terminalu oceanicznym. Bagaż
przyniesiono niebawem. Tristian dał napiwek portierowi, który ukłonił się w
milczeniu i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
- A więc - powiedział Tristian, zacierając ręce - jesteśmy już w Hongkongu. Jak
się to pani na razie podoba?
- Już wiem, co pan miał na myśli, gdy o tym mówił - rzekła Marissa. - Jest to
nieco przytłaczające.
- A może tak małą przekąskę przed obiadem? zasugerował. Nie czekając na
odpowiedź podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do obsługi pokojów. Zamówił
piwo.
- Dla mnie nie! - zawołała Marissa, zanim Tristian odłożył słuchawkę. Wypiła już
wystarczająco dużo piwa w Australii i na jakiś czas miała dość. - Zmieńmy to na
szampana - rzucił Tristian do telefonu. Dwa kieliszki. Chciała zaoponować, ale
Tristian już odłożył słuchawkę. - Nie jestem w nastroju do zabawy -
powiedziała. - Daj spokój, Marissa. Tristian rzucił swój kapelusz na wolne
krzesło i wyciągnął się na łóżku. - Musisz się nieco rozpogodzić. Powinnaś się
też trochę zabawić. W tym nie ma nic złego.
Mając wciąż w pamięci śmierć Wendy, Marissa nie była w dobrym nastroju. -
Chciałabym się zabrać do sprawy - rzekła. - Jak zamierzasz się skontaktować z
Wing Sin Triad? Jaki będzie pierwszy krok?
Zanim Tristian odpowiedział, usłyszeli lekkie pukanie. Tristian skoczył do drzwi
i otworzył je na oścież. Kelner w białych rękawiczkach skłonił się w progu i
wszedł do pokoju.
Na tacy niósł wiaderko z butelką szampana i dwa kieliszki na wysokich nóżkach.
- To jest obsługa! zawołał Tristian z uznaniem. - Najszybsza reakcja, jaką
kiedykolwiek widziałem. - Wskazał ręką na stół. Tutaj, kolego, jeśli pan może.
Kelner w milczeniu postawił tacę, po czym z ukłonem wycofał się z pokoju.
Tristian w mgnieniu oka otworzył szampana. Z zachwytem patrzył, jak wystrzelony
korek odbija się od sufitu. Napełnił kielichy i przyniósł je do Marissy,
wręczając jeden z nich.
Marissa z ociąganiem wzięła podany kieliszek.
Tristian podniósł swój do góry.
- Za nasze śledztwo w Hongkongu - wzniósł toast. Stuknęli się kielichami i wypili.
- Nazywam to bąbelkami - rzekł Tristian. Następnie, odwracając się do okna,
wskazał panoramę za nim. - Nic nie mówiłaś na temat widoku. Co o tym sądzisz? -
Jest wspaniały - powiedziała Marissa, przyglądając się górom Hongkong Island.
Białe wille odcinały się na tle ciemnozielonego tła roślinności. Poniżej, na
krawędzi wody, a przy podstawie wzgórz, wznosiły się nowoczesne wieżowce,
stanowiące niezbity dowód potęgi Hongkongu jako ważnego centrum ekonomicznego.
- To jest jeszcze piękniejsze, niż myślałem - zachwycał się Tristian. Marissa
przytaknęła. Nie wyobrażała sobie, że miasto będzie aż tak nowoczesne. Ale
komentarz Tristiana ją zdziwił.
- Nigdy tu przedtem nie byłeś? - spytała, odwracając się do niego.
- Pierwszy raz - odrzekł Tristian, nadal podziwiając widok.
- Po twoim opowiadaniu byłam pewna, że znasz to miejsce. - Wielu moich przyjaciół było tutaj,
ale ja nigdy. Mnóstwo słyszałem o tym mieście i zawsze chciałem tu przyjechać. Nigdy nie miałem
okazji. Spoglądając znów na Hongkong Island, Marissa poczuła zawód. Liczyła na to, że jego
znajomość Hongkongu przyśpieszy ich poszukiwania.
- W każdym razie - powiedziała - wracając do pytania, jaki będzie nasz pierwszy
krok
w kontakcie z Wing Sin Triad?
- Nie wiem. Spróbujmy coś wymyślić.
- Zaraz - rzekła Marissa, stawiając swój kielich. - Mówisz mi, że nie masz
żadnego planu skontaktowania się z Wing Sin Triad?
- Jeszcze nie - przyznał Tristian. - Ale to duża organizacja. Nie przypuszczam,
byśmy mieli jakieś trudności.
- Och, dajże spokój! - Marissa zirytowała się. - Jest to doskonały moment do
powiadomienia mnie, że nigdy tu nie byłeś i że nie masz żadnego pomysłu, jak się
skontaktować z ludźmi z triady. Co mamy robić? Wyjść na ulicę i pytać
przechodniów?
- Zrobimy to, co należy - odpowiedział Tristian. Marissa wpatrywała się w niego
z niedowierzaniem. Zaczęła się zastanawiać, jakiego sobie wybrała
sprzymierzeńca.
- Ale po kolei - rzekł Tristian. - Chodźmy na obiad. Zadzwonię na dół i zapytam
recepcjonistę o autentyczną chińską restaurację. - Dobrze! zgodziła się
Marissa.
Wzięła prysznic i przebrała się. Przez ten czas znacznie się uspokoiła, ale
nadal była zirytowana. Czuła się oszukana. Jednocześnie była jednak wdzięczna
Tristianowi, że przyjechał z nią tutaj.
Recepcjonista doradził im typową chińską restaurację. Była to czteropiętrowa budowla z fasadą
pomalowaną na kolor jasnozłoty i purpurowy. W środku było bardzo dużo pokojów biesiadnych,
każdy oświetlony ekstrawaganckim kryształowym żyrandolem.
Tak jak
cały Hongkong, restauracja roiła się od ludzi.
Marissa i Tristian poczuli się nieco zagubieni w ogólnym rozgardiaszu. Ludzie
byli wszędzie. W każdej sali przy stołach odbywały się hałaśliwe uczty. Wydawało
się, że wszyscy goście krzyczą. Marissie to miejsce bardziej kojarzyło się ze
stadionem niż z restauracją. Pomimo późnej godziny ze wszystkich stron słychać
było płacz dzieci. Hałasu dopełniała piskliwa chińska muzyka płynąca z ukrytych
głośników. W końcu Marissa i Tristian znaleźli wolny stół. Wręczono im kartę
oprawioną w purpurę i złoto. Niestety, menu było napisane wyłącznie chińskimi
literami, bez żadnego tłumaczenia. Próbowali przywołać kelnera, lecz zostali
jawnie zlekceważeni. W końcu podszedł jeden z nich. Na początku próbował udawać,
że nie mówi po angielsku. Po chwili zmienił zamiar. Rozmawiał po angielsku, ale
był rozkojarzony i prawie w ogóle im nie pomógł. Pomimo tych przeszkód udało im
się zamówić posiłek. - Czy wiesz, co nam przyniosą?! - krzyknęła Marissa po
zniknięciu kelnera, usiłując pokonać ogólny wrzask.
- Nie mam najmniejszego pojęcia! - odpowiedział Tristian. Hałas w restauracji
wykluczał normalną rozmowę. Musieli się zadowolić obserwowaniem sali.
Niebawem przyniesiono im obiad. Składał się z nieznanych warzyw podanych w
gotującym się kociołku, półmiska klusek, jakichś morskich stworzeń w ciemnym
słonym sosie, kilku miseczek ryżu i udka tłustego ptaka. Podano też czajnik z
zieloną herbatą.
Najbardziej zadziwiające było to, że jedzenie okazało się nader smaczne. Do
samego końca nie wiedzieli na pewno, co jedli, ale wyjątkowo im smakowało.
Opuszczając hałaśliwą restaurację, wyszli na ulicę, na której ruch tylko
nieznacznie zmalał w porównaniu do godzin szczytu. Byli po stronie Hongkongu
zwanej Kowloon, w części Tsim Sha Tsui. Zamiast szukać taksówki, postanowili
pieszo udać się do hotelu.
Miasto tonęło w kolorach i światłach. Wielkie neony sięgały wysokością dwóch
pięter. Wszystkie sklepy były otwarte, a ich wystawy wypełnione radiami
Panasonic, walkmanami Sony, aparaturą video, kamerami, aparatami fotograficznymi
i telewizorami. Co trzecie drzwi były wejściem do podziemnego baru lub nocnego
klubu. Wszędzie słychać było hałaśliwą muzykę. Atrakcyjne Chinki, o owalnych
twarzach, w ciasnych ubiorach w chińskim stylu, przywoływały gestami i powabnymi
uśmiechami. Do wrażeń dźwiękowych i kalejdoskopu widoków dochodziła mieszanina
zapachów: jedzenia, oleju jadalnego, kadzideł i spalin silników Diesla.
Pomimo tłoku byli w stanie rozmawiać, pod warunkiem że trzymali się wystarczająco blisko.
- Mam pomysł, jak skontaktować się z Wing Sin Triad - oznajmił Tristian, gdy
czekali
na zmianę świateł ulicznych.
- Wspaniale - rzekła Marissa. - Jaki?
- Recepcjoniści. Ci faceci powinni wiedzieć wszystko o mieście. Jeśli on wie,
gdzie można zjeść, to pewnie wie też o triadach. Tristian uśmiechał się ze
znawstwem. Marissa przewróciła oczami. Z jej punktu widzenia ta uwaga nie była
odkrywcza. - Mam pomysł, ale nie na temat kontaktu z triadami zaproponowała. -
Może warto odwiedzić któryś z dużych szpitali w mieście. Możemy się dowiedzieć,
czy gruźlica jest tutaj problemem. Możemy nawet zapytać, czy spotykali tutaj
gruźlicze zapalenie jajowodów.
- Dobry pomysł - zgodził się Tristian.
Po przyjściu do hotelu Tristian nalegał, aby iść wprost do recepcji. Gdy czekali
w kolejce, Marissa zaczęła wątpić w sens wypytywania recepcjonisty o triady.
Pomyślała, że to jest tak, jakby pojechać do Nowego Jorku i prosić o kontakt z
mafią. Przepraszając odeszła do głównego okienka po paszporty, po czym przeszła
przez hall i usiadła w fotelu, czekając na swego towarzysza.
- W czym mogę pomóc? - spytał recepcjonista nieskazitelną angielszczyzną. W
jednej rzeczy, kolego. - Tristian obejrzał się przez ramię, by upewnić się, że
nikt nie słyszy, a następnie pochylił się do przodu. - Potrzebuję poufnych
informacji. Chińczyk cofnął się, spoglądając z zakłopotaniem.
- Chcę rozmawiać z kimś z Wing Sin Triad - powiedział Tristian.
- Nigdy o tym nie słyszałem - rzekł recepcjonista. - Niech pan da spokój. -
Tristian wyjął dwadzieścia dolarów z kieszeni i położył przed nim. -
Przyjechałem tu z daleka.
- Triady są nielegalne w Hongkongu - recepcjonista odsunął banknot. - Nie
interesuje mnie ich status prawny - powiedział Tristian. - Chcę rozmawiać z kimś
z Wing Sin. Potrzebuję pewnych informacji. Gotów jestem za nie zapłacić. -
Przepraszam bardzo - rzekł tamten - ale ja nie wiem nic o triadach. - Wyglądał
na zdenerwowanego, nawet bardzo zdenerwowanego.
Tristian przez moment przyglądał się jego twarzy, po czym skinął głową. - Okay,
ale zostawię tę dwudziestkę, może pan sobie przypomni. Będziemy tu kilka dni.
Portier z niesmakiem popatrzył na banknot. Nie był wart ryzyka. W sprawach
napiwków i łapówek Australijczycy byli najgorsi. Prawdziwi barbarzyńcy.
Podniósł wzrok i patrzył, jak jego rozmówca przechodzi przez hali do
ciemnowłosej białej kobiety, a potem oboje kierują się do baru. Gdy tylko
stracił ich z oczu, schylił się i podniósł słuchawkę jednego ze swych wielu
telefonów. Stykał się z różnymi dziwnymi żądaniami w czasie swojej pracy w
„Peninsuli”, ale to było zdecydowanie najdziwniejsze.
Marissa zakręciła kostki lodu w swojej szklance wody mineralnej i słuchała
reminiscencji Tristiana na temat jego dzieciństwa na przedmieściach Melbourne.
Wyglądało to jak idylla. Jeździł codziennie do miasta zielonym tramwajem i
czerwonym pociągiem do szkoły publicznej w stylu angielskim. Zbierał znaczki
pocztowe i chodził do kościoła w niedzielę. Jego ojciec był nauczycielem.
- To było spokojne życie przyznał. - Ale bardzo przyjemne. Do dzisiaj odczuwam
tęsknotę za jego prostotą. Potem zmarł mój ojciec - mówił Tristian. - Nigdy nie
był okazem zdrowia. Nagle opadł z sił i umarł. Nawet specjalnie długo nie
chorował. Wyprowadziliśmy się wtedy z Melbourne do Brisbane, gdzie rodzina
mojej matki prowadziła restaurację na Złotym Wybrzeżu. W ten sposób znalazłem
się na uniwersytecie w Queensland. Marissa była wyczerpana. Podróż dawała teraz
znać o sobie. Z przyjemnością słuchała Tristiana, ale chciała się już położyć.
Myślała też o telefonie do Roberta. - Może już na dzisiaj skończymy -
powiedziała, gdy Tristian zamilkł. - Myślę, że powinnam zadzwonić do męża i
powiadomić go, że jestem tutaj. Opowiedziała Tristianowi o swoim dzieciństwie w
Wirginii, o tym, Że jej ojciec był chirurgiem i w jaki sposób znalazła się na
medycynie. Opowiedziała mu też o Robercie, starannie unikając wspominania
ostatnich małżeńskich nieporozumień. - Tak, naturalnie, zadzwoń do niego! -
rzekł Tristian, umacniając ją w tym zamiarze. - Idź na górę, ja wkrótce przyjdę.
Pomyślałem, że mogę zapytać o Wing Sin taksówkarzy.
Marissa pojechała na szóste piętro. Miała klucz w ręku, ale w momencie, gdy
drzwi windy się rozsunęły, znikąd zjawił się portier hallu i otworzył jej drzwi.
Próbowała mu podziękować, lecz on tylko skłonił się i nawet nie podniósł na nią
oczu. Kiedy tylko weszła, zadzwoniła do Roberta - na koszt odbiorcy, nie była
bowiem zbyt pewna swoich finansów.
- Właśnie wychodziłem do pracy - powiedział Robert po zaakceptowaniu płatności.
- Sprzedałeś te akcje? - spytała Marissa. Myślała o tym, gdy czekała na
połączenie.
- Nie, nie sprzedałem przyznał Robert. - Kiedy wracasz do domu? I gdzie jesteś?
Próbowałem dzwonić do twojego hotelu. Powiedziano mi, że się wyprowadziłaś. -
Nie jestem już w Australii - odparła Marissa. - Dzwonię, by cię zawiadomić, że
jestem w Hongkongu.
- Hongkong! - krzyknął Robert. - Co, do cholery, robisz w Hongkongu?
- Tylko drobne prace dochodzeniowo-badawcze.
- Marissa, tego już za wiele! - syczał Robert. - Chcę cię widzieć w domu.
Rozumiesz?
- Wezmę to pod uwagę - prychnęła Marissa, naśladując odpowiedź Roberta na jej prośbę o
sprzedaż akcji. Odłożyła słuchawkę. Nie było sensu z nim rozmawiać.
Nawet nie
zapytał, jak się czuje.
Podeszła do okna i przyglądała się miastu. Również w środku nocy Hongkong kipiał
życiem. Wyglądało to jak za dnia. Liczne oświetlone łodzie płynęły po
powierzchni wody jak robaczki świętojańskie. Po drugiej stronie portu, na
Hongkong Island, okna wieżowców były rozświetlone, tak jakby biznes nie miał
odwagi odpocząć przez godzinę. W Hongkongu pokusy kapitalizmu były uzupełniane
po prostu mocą ludzkich dążeń nieprzerwanie przez dwadzieścia cztery godziny.
Wtedy usłyszała zamykające się drzwi. Domyśliła się, że to Tristian. Za kilka sekund usłyszała
pukanie do drzwi łączących oba pokoje. Zawołała, żeby wszedł.
- Dobre nowiny, moja droga - mówił z podnieceniem Tristian. - Jeden z białych
recepcjonistów dał mi cynk. Powiedział, że niedaleko stąd, na skraju dzielnicy
Kowloon, jest
miejsce, gdzie panują tylko triady.
- Gdzie? - spytała Marissa.
- W rejonie zwanym Walled City - rzekł Tristian. - Nie jest ono zgodnie z nazwą
otoczone ścianami, ale kiedyś było. To był fort zbudowany w dwunastym stuleciu
przez dynastię Sung. W czasie drugiej wojny światowej japońskie siły okupacyjne
zburzyły ściany, aby przedłużyć pasy startowe lotniska Kai Tac. Ani Chińczycy,
ani Brytyjczycy nigdy nie mogli się zdecydować, kto tam rządzi. Dlatego ten mały
obszar od wielu lat istnieje w pewnego rodzaju pustce politycznej.
- Mówisz jak przewodnik wycieczki - zauważyła Marissa. - Najwyraźniej to
miejsce ma złą sławę - ciągnął Tristian. - Recepcjonista powiedział, że jeśli
chcemy skontaktować się z triadami, to Walled City będzie na początek dobrym
miejscem. Co powiesz na temat pójścia tam i spróbowania? - Teraz? - zapytała
Marissa. Przecież to ty tak się niecierpliwiłaś. Marissa skinęła głową; to była
prawda. Również prawdą było to, że nieudana rozmowa z Robertem zdenerwowała ją i
nie dawała spokoju. - Okay! - powiedziała. Spróbujmy.
- Jesteś dzielna - rzekł Tristian. Wziął swój kapelusz i wyszli. Chiński
taksówkarz nie był zachwycony zamówionym kursem.
- Nie sądzę, żeby Walled City było dla was dobrym miejscem - stwierdził, gdy
pasażerowie ulokowali się już na tylnym siedzeniu jego toyoty. - To nie miejsce
dla turystów.
- Ale my tam nie jedziemy jako turyści - wyjaśnił Tristian. - Walled City jest
siedliskiem zbrodni - ostrzegał taksówkarz. - Policja tam nie wchodzi.
- My nie szukamy policji - rzekł Tristian. My szukamy Wing Sin.
Taksówkarz niechętnie włączył bieg.
- W końcu wasza sprawa powiedział.
Odjechali spod hotelu i skręcili w Nathan Road, w samo centrum jaskrawego nocnego życia Tsim
Sha Tsui. Podobnie jak port, miasto było równie ruchliwe jak za dnia. Taksówka przeciskała się
przez rój pieszych, samochodów i autobusów. W górze mnóstwo neonów rozświetlało nocne niebo.
Nad ulicą były rozpięte transparenty wypisane wielkimi chińskimi literami.
Czując się zmęczona widokami, Marissa cofnęła się w głąb taksówki. Po wszystkich
rozmowach o triadach zapytała Tristiana, czym one właściwie są. - Tajne
stowarzyszenia - wyjaśniał Tristian. - Z wszystkimi tajemnymi zaklęciami i
rytuałami. Nazwa „triada” pochodzi od relacji pomiędzy niebem, ziemią i
człowiekiem.
Zaczęły działać setki lat temu jako wywrotowe organizacje polityczne, lecz
wkrótce stwierdziły, że bardziej popłaca przestępczość. Szczególnie te, które
były założone w Hongkongu lub stąd pochodzą. Mówi się, że istnieje około
pięćdziesięciu gangów w samym tylko Hongkongu, skupiających tysiące ludzi.
- To wysoce uspokajające - powiedziała Marissa z ironicznym uśmiechem. -
Chińczykom przypada wątpliwy zaszczyt wynalezienia zorganizowanej przestępczości
- ciągnął Tristian. - To jedna z przyczyn, dla których są w tym tak dobrzy.
Wieki doświadczenia. W obecnych czasach większe triady mają odgałęzienia w
Europie, USA, Kanadzie i nawet Australii. Gdziekolwiek istnieje chińska
społeczność, tam mogą być członkowie triad.
- I może też być gruźlicze zapalenie jajowodów - dodała Marissa. - Możliwe. Ale
chińska przestępczość nie jest niczym nowym. - Tristian wzruszył ramionami.
- Muszę przyznać, że do chwili, gdy ciebie spotkałam, nigdy nie słyszałam o
triadach.
- Nie dziwię się - rzekł Tristian. - Tak jak większość ludzi. Mafia przyciąga
uwagę większości, a triadom to odpowiada. Ale triady są gorsze niż mafia, która
ma pewien rodzaj rodzinnej moralności, nieważne, jak skrzywionej. Z triadami
jest inaczej. Ich interesują wyłącznie pieniądze. Profit jest jedyną znaną im
etyką. - Nie podoba mi się to wszystko - rzekła zaniepokojona Marissa. -
Ostrzegałem cię - przypomniał Tristian. Kierowca zatrzymał taksówkę na Tung Tau
Tsen Road.
- Gdzie jest Walled City? - spytał Tristian, pochylając się pomiędzy siedzeniami
i patrząc przed siebie.
- Ja jadę tylko dotąd - odparł kierowca. Wskazał przez przednią szybę. - Widzi
pan te wyloty tunelów po drugiej stronie ulicy? Tamtędy się wchodzi. Walled City
to ten bajzel na prawo. Jeśli pan mnie pyta o radę, to niech pan nie wchodzi do
środka. To niebezpieczne.
Zabiorę państwa do nocnego klubu, to będzie naprawdę „seksy”.
Tristian otworzył drzwi taksówki, wysiadł i przytrzymał je dla Marissy.
- Dziękuję za radę, koleś - powiedział. - Niestety, mamy sprawy z Wing Sin. Gdy tylko drzwi się
zamknęły, taksówka wykonała szybki zwrot. Kierowca dodał gazu i odjechał.
- Czy jesteś pewien tego, co robimy? - spytała Marissa. Ostrzeżenia kierowcy i
opowiadanie Tristiana o triadach spowodowały, że zaczęła myśleć o
niebezpieczeństwie.
- Wygląda raczej strasznie, prawda? - stwierdził Tristian.
Stali przed skupiskiem domów dziesięcio- i jedenastopiętrowych. Stłoczone
budynki znajdowały się w stanie absolutnego zaniedbania, a dobudówki dopełniały
ponurego wrażenia. Na sznurach zawieszonych pomiędzy domami suszyła się
bielizna. Żadne drogi nie wiodły do tego zakątka miasta, jedynie tunele, które
wskazał taksówkarz.
- Wejdźmy tam - rzekł Tristian wzruszając ramionami. - Zawsze możemy wyjść. Z
ociąganiem Marissa poszła za Tristianem wzdłuż Tung Tau Tsen Road w kierunku
tuneli. Po jednej stronie ulicy widzieli ciemną masę betonowych slumsów, po
drugiej, jako silny kontrast, widoczne były jasno oświetlone okna gabinetów
dentystycznych z widocznymi na wystawach słoikami sztucznych zębów, sztucznymi
szczękami i innymi częściami uzębienia. Ponad gabinetami mieściły się normalnie
wyglądające mieszkania z balkonami, donicami kwiatów i antenami telewizyjnymi.
Po stronie ulicy mieszczącej gabinety dentystyczne było mnóstwo ludzi, słychać
tam było dźwięki audycji radiowych i telewizyjnych oraz rozmowy. Druga strona
ulicy była złowieszczo cicha, mroczna i tylko z rzadka oświetlona. Opuszczając
obszar normalnego życia, Marissa i Tristian zbliżali się do jednego z tuneli
prowadzących do Walled City.
Zajrzeli do pustego korytarza. Widok nie zachęcał. Wąski mroczny tunel szedł
prosto około piętnastu metrów, po czym skręcał w bok. Nawierzchnię chodnika
stanowiły zwały śmieci i kawałków potłuczonego cementu. Na suficie kłębiły się
zwoje kabli elektrycznych, od czasu do czasu widniała tam nie osłonięta żarówka.
W wielu miejscach skapywała woda, tworząc na ziemi kałuże.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy gwizd, i Marissa odruchowo złapała Tristiana za rękę. Obydwoje
podskoczyli ze strachu, gdy boeing 747 z rykiem przeleciał nad ich głowami, i kierując się do
pasów startowych Kal Tac prawie musnął dachy budynków. - Mogę powiedzieć, że jesteśmy
trochę niespokojni - zauważył Tristian, śmiejąc się nerwowo.
- Może lepiej zostawmy to Walled City - zaproponowała Marissa.
- Sam już nie wiem - rzekł Tristian. - To miejsce wygląda obiecująco, jeśli
chcemy
skontaktować się z Wing Sin.
- Moim zdaniem wygląda okropnie.
- Chodź - przynaglił Tristian. - Jak już mówiłem, wyjdziemy stąd, jeśli coś się
nie uda.
- Idź pierwszy - powiedziała z ociąganiem Marissa. Tristian wszedł do tunelu;
Marissa tuż za nim. Szli wzdłuż wąskiego korytarza, który wkrótce zaczął cuchnąć
jak kanał ściekowy. Już po pierwszym skręcie nawet Marissa musiała schylać
głowę, by nie zaczepić o zwisające z sufitu kable elektryczne. Im głębiej się
posuwali, tym bardziej zamierały za nimi odgłosy miasta.
Po wielu dalszych zakrętach korytarz doprowadził ich do plątaniny tuneli
biegnących w różnych kierunkach. Były tam też ciemne klatki schodowe prowadzące
i w górę, i do podziemi. Wszędzie walały się śmieci i gruzy. Wybierając na
chybił trafił, weszli do innego korytarza. Minąwszy jego zakręt, spostrzegli
pierwsze ślady życia. W kilku słabo oświetlonych altankach spoceni mężczyźni i
kobiety szyli na archaicznych maszynach do szycia. Wyglądało na to, że szyją
męskie koszule. Marissa i Tristian pozdrawiali pracujących skinięciem głów, ale
ludzie patrzyli na nich jak na zjawy. - Czy ktoś mówi po angielsku? - wesoło
zagadnął Tristian. Nawet, jeśli ktoś zrozumiał, nikt nie zareagował. - Niemniej
dziękuję rzekł i ponaglił Marissę, by szła dalej.
Zaczęli zagłębiać się w labirynt. Marissa zastanawiała się, czy odnajdą drogę powrotną. Jej uczucia
oscylowały pomiędzy odrazą a strachem. Nigdy w życiu nie była w bardziej obskurnym
miejscu. Taki poziom życia przekraczał granice jej wyobraźni. Wychodząc z kolejnego zakrętu,
poczuła wyjątkowo przykry odór i zobaczyła stertę gnijących śmieci, a na niej żerujące stado
szczurów. - O, Boże! - krzyknęła. Nie znosiła szczurów.
Po chwili korytarz znów się otworzył, ukazując kolejny rząd wąskich altanek. W
niektórych z nich paliły się otwarte ogniska, dodając zapach dymu do ostrych
zapachów
otoczenia i podwyższając i tak już wysoką temperaturę, a tym samym
przekształcając miejsce
w średniowieczną wizję piekła. Minęli piekarnię, którą zalegały bochenki chleba
złożone na
brudnej podłodze. Tuż obok był sklep z wężami, w którym część węży wisiała na
drutach, a
część była umieszczona w plecionych koszykach.
- Czy szukacie heroiny?
Marissa i Tristian odwrócili się. Za nimi stał dwunastoletni chiński chłopiec.
- O! - rzekł Tristian. - Nareszcie jest ktoś, kogo potrzebujemy. Ktoś mówiący po
angielsku. Nas nie interesują narkotyki, chłopcze. Szukamy kogoś z Wing Sin
Triad. Czy
możesz nam pomóc?
Chłopiec zaprzeczył ruchem głowy.
- To jest terytorium 14K - oświadczył dumnie.
- Ach tak? - rzekł Tristian. - A gdzie możemy znaleźć terytorium Wing Sin Triad?
Chłopiec pokazał korytarz z lewej, a w pobliżu pojawiła się grupa groźnie
wyglądających nastolatków.
- Dzięki, chłopcze - powiedział Tristian i dotknął obrzeża swego kapelusza, po
czym pociągnął Marissę dalej.
- Nie podoba mi się to wszystko - stwierdziła Marissa, gdy pochylając się, po
omacku szli wyjątkowo mrocznym korytarzem. Wdepnęła w kałużę i zastanawiała się,
jaki cuchnący płyn ona zawierała.
Przynajmniej zbliżamy się do celu. Ten chłopiec był pierwszym, który przyznał,
że słyszał o Wing Sin.
Korytarz wyprowadził ich na małe zaśmiecone podwórze. Młoda dziewczyna siedziała
na progu.
- Czy chcesz trochę „miodu”? - spytała nieśmiało. Tylko dwa dolary.
- „Miód”, - powtórzył Tristian. - To stare określenie. - Co to znaczy? - spytała Marissa, wpatrując
się w dziewczynę. Była ubrana w poszarpane ubranie w chińskim stylu, z wysokim kołnierzem i
tradycyjnym rozcięciem.
- My, Australijczycy, używamy tutaj słowa „pier...” - wyjaśnił Tristian. Marissa
była
przerażona.
- Przecież ona miała najwyżej dziesięć lat!
Tristian wzruszył ramionami.
- Chińczycy lubią młodociane kurwy.
Nie mogła oderwać oczu od dziewczyny. Dziecko wpatrywało się w nią bez wyrazu.
Marissę przeszedł dreszcz. Nigdy nie zdawała sobie sprawy z tego, w jak
cieplarnianych warunkach spędziła swoje dzieciństwo w Wirginii. - Ho, ho! -
powiedział Tristian. To wygląda na komitet powitalny. Marissa podążyła wzrokiem
za jego spojrzeniem. Nadchodziła grupa młodych zabijaków; wszyscy byli w wieku
od piętnastu do dwudziestu lat, w ubraniach ze skóry ozdobionych łańcuchami z
nierdzewnej stali.
Wyróżniający się posturą członek grupy wzniósł rękę i zatrzymał pozostałych. Co
tutaj robicie? - spytał ostrym tonem. Nie wiecie, że gweilos nie wolno wchodzić
do Walled City? - Mówił płynnie po angielsku. Tristian odpowiedział, że usiłują
znaleźć Wing Sin Triad.
- Po co? - spytał młodzian. - Poszukujecie narkotyków czy seksu? - Nie tęgo
rzekł Tristian. - Szukamy pewnych informacji i gotowi jesteśmy za nic zapłacić.
- Pokażcie pieniądze.
Tristian zastanawiał się, co robić. Chciał jakoś rozładować sytuację, ale nie
wiedział jak. Przyglądał się napiętym twarzom i obserwującym go oczom. Nikt nie
drgnął, lecz Tristian domyślał się, że są gotowi. Powoli sięgnął do kieszeni i
wyciągnął portfel. Wyjął kilka banknotów i uniósł je w ręku.
- Jeden z nich ma nóż! - szepnęła Marissa, zauważywszy błysk stali. Biegnij! - rozkazał Tristian,
rzucając pieniądze w powietrze i popychając Marissę w kierunku, z którego przyszli. Nie
potrzebując więcej zachęty, Marissa zawróciła i rzuciła się do ucieczki ciemnym tunelem.
Potknęła się na gmach i uderzyła o ścianę. Za sobą słyszała kroki biegnącego Tristiana. Wkrótce
dobiegła do plątaniny korytarzy, którą chwilę temu mijali.
Nie mogła
sobie przypomnieć, którędy przyszli.
Tristian zderzył się z nią i chwycił za rękę. Razem pobiegli wzdłuż najszerszego
korytarza.
Za sobą słyszeli niezrozumiałe krzyki. Po zebraniu rozrzuconych pieniędzy banda
zawzięcie ich teraz ścigała.
Zdali sobie sprawę z tego, że się zgubili. Wybiegli na podwórze, którego
przedtem nie widzieli. Na środku stał niewielki zrujnowany dom, a nad nimi widać
było mały wycinek nieba, pierwszy, jaki dostrzegli od wejścia do Walled City.
Okrążając dom wbiegli do innego tunelu. Z okrzyków i kociej muzyki wnioskowali,
że banda się zbliża. Chińczycy mieli przewagę: znali te okolice. Okrążając
narożnik, Marissa i Tristian wybiegli na inny rząd werand. Jeden z lokali był
restauracją, z widocznym dużym kotłem wrzącej zupy z krabów. Wokół kotła stało
około tuzina drewnianych stołów. Przy jednym z nich kilku starszych ludzi grało
w mah-jonga.
Gwałtownie się zatrzymując, Tristian wciągnął Marissę do restauracji,
przewracając kilka stołów i rozrzucając płytki mah-jonga po drewnianej podłodze.
W tym momencie ścigająca banda dobiegła do nich, równie zdyszana jak Tristian i
Marissa. Wielu z nich wymachiwało nożami. Na twarzach malowała się determinacja.
Wpychając Marissę w róg za siebie, Tristian przyjął obronną postawę kung fu,
spodziewając się, że któryś z młodych Chińczyków go zaatakuje. Zamiast tego
wszyscy znów zamarli w bezruchu, włączając w to starszych ludzi, którzy
zgromadzili się pod oddaloną ścianą, możliwie daleko od centrum zamieszania.
Wydawało się, że młodzi Chińczycy respektują, a może nawet obawiają się groźnej
postawy Tristiana. Muskularny chłopak znów wystąpił do przodu. Tristian czujnie
mu się przyglądał.
- Nie wyglądacie na zbyt przyjacielskich - rzekł, starając się rozładować
sytuację. - Jeśli powiecie nam, jak to zrobić, to z przyjemnością stąd
wyjdziemy. Tylko powiedzcie.
- Za drobnym „wyciskiem” wyprowadzimy was - odparł młodzian.
- „Wyciskiem?” - zdziwił się Tristian.
- Pieniądze. Resztę waszych pieniędzy. I również wasze zegarki.
- A wtedy pozwolicie nam odejść? - spytał Tristian. - I wyprowadzicie nas stąd?
- Tak - odparł Chińczyk. - Uznamy wasz dług za spłacony.
Reszta młodych ludzi opuściła noże, jakby demonstrując dobre zamiary. Tristian ponownie sięgnął
po portfel. Wyjął wszystkie pieniądze, które miał, i położył je na najbliższym stole. Następnie zdjął
zegarek i położył go na kupce pieniędzy.
- Zegarek kobiety też - zażądał herszt.
- To nie jest zbyt rycerskie - stwierdził Tristian. Herszt uśmiechnął się
szyderczo.
- Na stół - rozkazał.
Przykro mi, moja droga - rzekł Tristian. Wyciągnął rękę. Marissa zdjęła zegarek,
prezent od Roberta, i wręczyła go Tristianowi, który dołożył go do małej kupki
na stole.
- Proszę bardzo, koleś - powiedział Tristian. - A teraz ty dotrzymaj
przyrzeczenia.
Herszt podszedł do stołu i zaganiał łupy. Pieniądze pośpiesznie podzielił
pomiędzy resztę, a zegarki schował do kieszeni.
- Kiedy już jesteśmy w dobrych stosunkach odezwał się Tristian - to co powiecie
o Wing Sin? Czy wy jesteście członkami tej malowniczej organizacji? - Nie -
warknął lider. - My jesteśmy Wo Sing Wo. Wing Sin to świnie. Splunął na podłogę.
- Macie jakieś pojęcie, gdzie te świnie przebywają? spytał Tristian. Herszt
odwrócił się i zaczął się naradzać z jednym ze swoich kompanów. Po dłuższej
chwili oznajmił:
- Tse Mau wyprowadzi was z Walled City. Nie wracajcie tu. Jeden z bandziorów
wystąpił i popatrzył zaczepnie na Tristiana.
- Po takim powitaniu mogę was zapewnić, że nie wrócimy. Banda rozdzieliła się,
czyniąc przejście dla intruzów. Tristian uchwycił swą towarzyszkę za rękę i
poprowadził ją.
- Ach! - krzyknęła Marissa, gdy jeden z Chińczyków uszczypnął ją w pierś.
Tristian
Błyskawicznie się odwrócił, ale Marissa popchnęła go naprzód. Szybko podążali
przez labirynt, ich chiński przewodnik szedł kilka kroków przed nimi. Nikt nic
nie mówił Po kilku zakrętach Marissa zaczęła się obawiać, że nie są wyprowadzani
na zewnątrz, lecz wprowadzani w głąb. Ale po kolejnym zakręcie w korytarzu
poczuli podmuch świeżego nocnego powietrza. Po drugiej stronie ulicy pojawił się
iluminowany jak latarnia morska gabinet dentystyczny. Nawet piskliwa chińska
muzyka wydobywająca się z radioodbiorników brzmiała w uszach Marissy znacznie
przyjemniej teraz, gdy już była na zewnątrz.
Tse zawrócił w kierunku korytarza, ale Tristian zawołał go po imieniu. Chińczyk
odwrócił się.
- Czy mówisz po angielsku?
- Tak - odparł wyniośle.
Marissa oceniała go na dwadzieścia lat; był on jednym ze starszych członków gangu.
- To ułatwia sprawę - rzekł Tristian. - Chcę cię poprosić o przysługę. Widzisz,
my w tej chwili nie mamy pieniędzy. Wiem, że ty dostałeś część pieniędzy, tam, w
tej szczurzej norze. Czy możesz odpalić nam trochę, aby wystarczyło na powrót do
hotelu? W odpowiedzi Tse wyciągnął swój nóż. Miał około dwudziestu centymetrów
długości i był wygięty jak miniaturowy sztylet turecki.
Marissa skrzywiła się. Nie mogła uwierzyć, że Tristian zaryzykował, irytując
Chińczyka taką prośbą.
Ale posunięcie Tristiana było przemyślane. Miał właśnie nadzieję, że bandyta
wyciągnie nóż w tak zaskakujących okolicznościach. Gdy to nastąpiło, uderzył jak
błyskawica. W ułamku sekundy sztylet upadł na ziemię. Wydając bojowe okrzyki,
Tristian wymierzył szereg ciosów zakończonych kopniakiem z pół obrotu, który
posłał chłopaka na ziemię.
Tse skulił się pod ścianą, a Tristian kopnął nóż, który wpadł do kanału. Wtedy
podszedł do Chińczyka i podniósł go za klapy skórzanej kamizelki. - A teraz
pieniądze, które tak uprzejmie oferowałeś...
Tse pośpiesznie wyciągnął z kieszeni banknoty. Tristian przytrzymał jego rękę.
- Pech, nie ma zegarków powiedział.
- Tristian! zawołała Marissa. - Chodźmy stąd!
- Dzięki! - rzekł Tristian do Tse i spokojnie poszedł za Marissa. - Czy musiałeś to robić? - z
rozdrażnieniem spytała Marissa, gdy Tristian zrównał się z nią. - Czy ten wyczyn był rodzajem
fizycznej rekompensaty moralnej? Ledwie wyszliśmy z jednych kłopotów, a już próbowałeś
zaplątać nas w następne? - Ja to widzę inaczej - rzekł Tristian. - A poza tym potrzebowaliśmy na
taksówkę.
Stój! - nagle zawołał.
- Co znów? - krzyknęła Marissa.
- Musimy wrócić - stwierdził Tristian. - Zgubiłem mój ulubiony kapelusz. Marissa wyrwała ramię
z uścisku Tristiana i poszła naprzód. Jego błazeństwa nie wydawały się jej zabawne. Zaczęła drżeć.
Konfrontacja w Walled City wytraciła ją z równowagi i ten szok właśnie mijał. Chodzenie tam było
błędem. Była zła na Tristiana za narażenie ich na niebezpieczeństwo; jeszcze bardziej była zła za
końcową bójkę z Tse.
Tristian dogonił ją i szedł obok w milczeniu. Zaledwie jeden blok dalej od
ciemnego korytarza, który wyprowadził ich z Walled City, wrzało normalne nerwowe
życie dzielnicy Kowloon. Z łatwością znaleźli taksówkę. Zawiozła ich do hotelu
„Peninsula”. Podczas jazdy Marissa pogrążyła się w myślach. Zaczęła zdawać
sobie sprawę z tego, że musi wymyślić jakiś plan skontaktowania się z Wing Sin
Triad, o ile to w ogóle jest konieczne. Jeśli wypad do Walled City był
najlepszym pomysłem Tristiana, to nie mogła na nim polegać.
Kilka lat temu czytała kryminał, w którym bohater próbował zdobyć informacje w
nie znanym sobie mieście.
Udało mu się dzięki temu, że wynajął samochód. Istota zamierzenia polegała na
tym, że dobry taksówkarz znał swoje miasto od każdej strony, od strony prawa i
bezprawia.
Zwracając się do Tristiana oznajmiła:
- Mam pomysł.
- Świetnie - rzekł Tristian. - Mów!
Klnąc pod nosem, Robert krążył po pokoju, od czasu do czasu akcentował swój
strumień przekleństw, zatrzymując się i uderzając pięścią w biurko. Marissa
rzeczywiście złapała go, gdy miął wychodzić do pracy. Odłożył aktówkę, by
rozładować wściekłość i odzyskać panowanie nad sobą.
- Co ona, do diabła, robi w Hongkongu? - zapytał głośno sam siebie. - Ciągle
popada w krańcowe sytuacje, prowadząc pościg wokół świata kierując się jakimś
widzimisię.
Robert usiadł przed komputerem. Zastanawiał się, czy nie powinien zadzwonić do
lekarza. A co, jeśli Marissa przechodzi załamanie nerwowe? Czy nie trzeba
interweniować?
Poderwał się z fotela i zaczął znowu niespokojnie spacerować. Nie potrafił
usiedzieć spokojnie. Co powinien teraz zrobić? Do tej chwili uważał, że
najlepiej pozwolić jej, by się zmęczyła swoją dziką aktywnością. Ale Australia
była jedną sprawą, a Hongkong czymś zupełnie nowym!
Dlaczego się w ogóle ożeniłem? - pytał sam siebie, powracając do swojego monologu.
- Ach, te dobre kawalerskie czasy, gdy moim największym kłopotem był odbiór
własnych
koszul z pralni.
Zatrzymał się.
- Cholera - warknął - przecież mam odebrać koszule z pralni. - Próbował znaleźć
korzyści, jakie dało mu małżeństwo, ale w tej chwili niczego takiego nie
widział.
- Co powinienem zrobić? Co mogę zrobić? - zapytał głośno. W głębi duszy
najbardziej pragnął, by jego żona po prostu wróciła do domu. Jeśli sama nie chce
wrócić, to może nadszedł czas, by po nią pojechać.
Robert przestał spacerować i zapatrzył się w okno. Pomyślał o innej możliwości.
A co, jeśli jej nie ma w Hongkongu? A co, jeśli kłamała lub kpiła? Wtedy
przypomniał sobie, że była to rozmowa na koszt odbiorcy. Usiadł ponownie w
fotelu i zadzwonił do centrali telefonicznej. Po niewielkich trudnościach zdobył
numer telefonu. To był numer w Hongkongu. Zadzwonił tam, mając nadzieję zdobycia
adresu hotelu czy też miejsca, gdzie się zatrzymała. Nie było problemu: hotel
„Peninsula”, ten sam, w którym się zatrzymywał w czasie swego dwukrotnego
służbowego pobytu w Hongkongu. Robert rozłączył się, ale nadal trzymał
słuchawkę w ręku. Jedno było jasne: nie mógł wiecznie siedzieć bezczynnie i
pozwalać Marissie pętać się po świecie według jej uznania.
Powinien tupnąć nogą i ukrócić to szaleństwo, szczególnie wziąwszy pod uwagę, ile to wszystko
niewątpliwie kosztuje.
Ulegając nastrojowi chwili, Robert zadzwonił do biura linii lotniczych, by
sprawdzić
bezpośrednie loty do Hongkongu. Następnie zatelefonował do swojego biura i
poprosił o
połączenie z Donną.
- Donna, dzisiaj nie przyjdę.
- W porządku - odrzekła sekretarka. - Czy chcesz, żebym coś przygotowała? - Nie
zapomnij wysłać te listy, które ci dyktowałem wczoraj wieczorem rzekł Robert. -
I jeszcze jedna rzecz. Nie sądzę, bym przyszedł dziś na kolację. - Och, jaka
szkoda. Dlaczego?
Willy Tong zapukał do drzwi dwupiętrowego budynku na rogu Eucalyptus Street i
Jacaranda Street w Charleville. Wewnątrz zaszczekał pies, ale to nie
zaniepokoiło Willy’ego.
Domyślał się, że był to jeden z tych małych psów pokojowych, prawdopodobnie rasy
yorkie.
Od wewnątrz ktoś włączył światło na werandzie. Żarówka była osłonięta kloszem w
kształcie czary i wyglądała jak nieprzejrzyste akwarium ze złotymi rybkami. Za
chwilę dał się słyszeć dźwięk odsuwanego zamka i w końcu drzwi się otworzyły.
Instynktownie Willy przygotował się na najgorsze, ale człowiek, którego
zobaczył, nie mógł być zagrożeniem. Wyglądał jak miotła i nosił grube okulary.
- Czy pan doktor Marlowe? - spytał Willy.
- Owszem - odpowiedział doktor Marlowe.
- Podano mi pana nazwisko w Lotniczej Służbie Medycznej - rzekł Willy. -
Zadzwoniłem i chciałem rozmawiać z doktorem Williamsem, ale powiedziano mi, że
jest na urlopie i pan go zastępuje.
- Tak, to prawda - stwierdził doktor Marlowe. - Czy ma pan jakieś problemy?
- To dotyczy mojej żony - mówił Willy. - Kiedy wróci doktor Williams? - Mniej
więcej za tydzień. Wyjechał dzisiaj rano. Jego wyjazd wypadł raczej nagle,
dlatego obawiam się, że nie zdążył powiadomić pacjentów. A co się dzieje z pana
żoną?
- Jest chora od lat - rzekł Willy. - Wiele czasu zajęło mi przekonanie jej, by zgodziła się na wizyty
doktora Williamsa. Wiem, że nie pozwoli, by zastąpił go ktoś inny.
Nie ma
zaufania do zachodniej medycyny.
- Rozumiem doskonale - zgodził się doktor Marlowe. - Jeśli sprawa nie jest
pilna, może pan poczekać na powrót doktora Williamsa.
- Może wystarczy telefon - rzekł Willy. - Chodzi o to, aby potwierdził
dawkowanie.
Czy można do niego zadzwonić?
- Jeśli jest pan gotów dzwonić do Hongkongu. Zostawił wiadomość, że będzie w
hotelu „Peninsula”. Jeśli zaczeka pan chwilę, to podam panu numer telefonu. -
Doktor Marlowe zniknął we wnętrzu domu.
Willy spojrzał przez oszklone drzwi. Mały piesek w jasno- i ciemnobrązowe łatki
wyszczerzył do niego zęby. Próbował wymyślić jakiś sposób, żeby dowiedzieć się
też czegoś o kobiecie, ale nic mu nic przychodziło do głowy. - Proszę bardzo -
powiedział doktor Marlowe, wracając i wręczając mu skrawek papieru. -
Powodzenia. Jeśli pan będzie czegoś potrzebował, proszę dzwonić. Willy postał
jeszcze przez chwilę, mając nadzieję, że coś wymyśli, ale nic, co nie
zabrzmiałoby podejrzanie, nie przychodziło mu do głowy. W końcu po prostu
podziękował i wrócił do wynajętego samochodu.
Wsiadł do auta i szybko zawrócił w kierunku lotniska w Charleville. Oczekując na
samolot, który właśnie nabierał paliwa, zadzwonił do Charlesa Lestera. -
Znalazłem coś ciekawego - rzekł, gdy tylko Lester podniósł słuchawkę. - Tristian
Williams dzisiaj rano nagle wyjechał do Hongkongu. - To niczego dobrego nie
wróży - warknął Lester. - Czy ta Blumenthal jest z nim? - Nie wiem - rzekł
Willy. - Jeśli zostałbym tutaj, może udałoby mi się to sprawdzić.
- Chcę, byś natychmiast wyjechał do Hongkongu - rozkazał Lester. - Na razie
zakładamy, że ona jest z nim. Leć przez Sydney; stamtąd jest więcej połączeń.
Ned sprawdza kobietę w urzędzie imigracyjnym; do jutra powinniśmy mieć pewność.
Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie on mógł zatrzymać się w Hongkongu? - W
hotelu „Peninsula” - odpowiedział Willy.
- Dobra robota - pochwalił Lester. - Jeśli ona tam jest, zabij ją. A przy okazji
zabij też Williamsa. Gdy to się zdarzy poza terenem kraju, jego śmierć wywoła
mniej szumu. - Czy chce pan, by wyglądało to raczej na wypadek? - spytał Willy.
Takie zadanie wydawało się trudne.
- Cokolwiek rzekł Lester. - Tylko wykonajcie robotę. Wing Sin zaopatrzy was w
broń.
Nawet jeśli kobiety tam nie ma, zabijcie Williamsa. Stał się naszym cierniem od
chwili, gdy napisał ten przeklęty artykuł.
Willy zakończył rozmowę, zadowolony z otrzymanego zadania.
Przy jego znajomości Hongkongu nie powinno być to szczególnie trudne.
Powracając do okienka rezerwacji, Willy pochylił się.
- Będzie zmiana - powiedział do urzędnika. - Lecę do Sydney, nie do Brisbane.
ROZDZIAŁ 14
14 kwietnia 1990, godz. 8.00
Marissę obudziło lekkie stukanie do drzwi. Postanowiła to zlekceważyć.
Przewróciła się na drugi bok i wetknęła głowę pod poduszkę. Usłyszała jednak
ponowne stukanie.
Unosząc się na łokciu, zapytała: „kto tam?” Dotarł do niej stłumiony głos.
Odrzucając nakrycie, włożyła hotelowy szlafrok i podeszła do drzwi. Powtórzyła
pytanie. - Obsługa pokoi - usłyszała czyjś głos.
- Nie zamawiałam niczego - powiedziała Marissa.
- Pokój 604 - mówił głos za drzwiami. - Zamówione śniadanie na ósmą. Marissa
przekręciła zamek i otworzyła drzwi. Zaledwie zdążyła je uchylić, oczekująca
osoba wtargnęła do wnętrza.
- Niespodzianka! - wykrzyknął Tristian, wyskakując przed wózek dowożący posiłki,
i wręczył jej bukiet kwiatów. - Ty nie zamawiałaś śniadania, ale ja to zrobiłem.
Śniadanie dla dwojga. - Polecił kelnerowi, by nakrył stół pod oknem z widokiem
na port. Marissa potrząsnęła głową. Nigdy nie wiedziała, czy się cieszyć, czy
złościć z powodu wybryków Tristiana.
- Wstałem już o wschodzie słońca - rzekł Tristian. - Dziś jest przepiękny dzień.
Wziął kwiaty z rąk Marissy, która cały czas stała przed drzwiami. Tristian
powrócił do stołu i włożył kwiaty do uprzednio przygotowanego wazonu. - Na co
czekasz? - spytał, widząc, że Marissa nie drgnęła. - Mamy przed sobą pracowity
dzień. Ruszaj się! Marissa poszła do łazienki. Zamykając za sobą drzwi,
widziała, że kelner wychodzi do hallu.
Przejrzała się w lustrze zawieszonym nad umywalką. To, co zobaczyła, przeraziło
ją.
Miała ziemistą cerę, a pod oczami rysowały się ciemne półkola. Włosy zwisały w
nieładzie pozbawione normalnego dla nich połysku. Przejrzała się w dużym lustrze
zawieszonym na drzwiach. Ten widok nieco ją pocieszył; przynajmniej chudła,
tracąc kilogramy, których nabrała wskutek działania hormonów.
- Będę niecierpliwie czekał w moim pokoju - zawołał Tristian przez drzwi. -
Krzyknij, gdy będziesz gotowa do wyżerki.
Marissa mimo woli uśmiechnęła się. Żartobliwe zachowanie Tristiana, jego dobry
humor i australijski dialekt stanowiły balsam na jej stargane nerwy. Chwilami
nie mogła przewidzieć, które ze złych myśli mogą ją prześladować: gwałtowna
śmierć Wendy, pogarszające się stosunki z Robertem, zrujnowane życie czy
niepłodność. Jej uśmiech zamarł, gdy pomyślała o swoim życiu. Wydawało się, że
trudno będzie znaleźć coś, co jeszcze mogłoby się nie udać. W dodatku ciągle nie
czuła się normalnie ani psychicznie, ani fizycznie, pomimo nieprzyjmowania
hormonów już ponad tydzień. Zastanawiała się, kiedy powróci do dawnej formy.
Prysznic, makijaż i świeże ubranie zdecydowanie poprawiły jej samopoczucie. Gdy
była już gotowa, zastukała do drzwi łączących oba pokoje. Tristian pojawił się
natychmiast.
Śniadanie zjedli pod oknem z widokiem na odległą panoramę Hongkong Island. Gdy jedli, zielone
wzgórza wyłaniały się z osłaniającej je porannej mgły.
- Tak, jak radziłaś, już zamówiłem taksówkę oznajmił Tristian, gdy zaczynali
kawę. -
Powiedziałem portierowi, że potrzebujemy doświadczonego kierowcy, a on
stwierdził, że
wszyscy ich kierowcy są doświadczeni.
- Jaki mamy plan? - spytała Marissa.
- Najpierw pojedziemy do banku, w którym zamówiłem telegraficznie pieniądze -
rzekł Tristian. - Po doświadczeniach ostatniego wieczoru mam wrażenie, że
będziemy potrzebować dużo „wycisku”. Myślę, że warto skorzystać z twojej rady i
odwiedzić któryś ze szpitali. Tam możemy zapytać zarówno o Wing Sin jak i
gruźlicę. Jeśli nadal nie będziemy mieć żadnych wskazówek na temat triad, to
zapytamy kierowcę. Co o tym myślisz? - To brzmi rozsądnie.
Gdy zeszli na dół i wyszli z hotelu, samochód już czekał. Był to czarny mercedes
sedan. Kierowca przedstawił się jako Freddie Lam. - Do Hongkong National Bank,
Freddie - rzucił Tristian, wygodnie sadowiąc się na tylnym siedzeniu mercedesa.
Pokonanie półkilometrowej drogi do banku w ulicznym tłoku zajęło pół godziny.
- Prędzej doszlibyśmy pieszo - zauważyła Marissa. Bank był imponującą budowlą
wykładaną marmurem i funkcjonował bardzo sprawnie. Twarz nienagannie ubranego
urzędnika bankowego nie drgnęła, gdy Tristian podejmował gotówkę.
- To wygląda na kupę pieniędzy - stwierdziła Marissa, gdy już wsiadali do
taksówki.
- Kupa „wycisku” - poprawił Tristian, po czym przechylając się przez oparcie
fotela, powiedział Freddiemu, by zawiózł ich do nowoczesnego centrum handlowego.
- Nie uważasz, że powinniśmy jechać wprost do szpitala? - spytała Marissa. Nie
wierzyła w jakiekolwiek handlowe zamiary Tristiana. - Cierpliwości, moja droga!
W rozległym hallu z fontannami, schodami ruchomymi i sklepami różnego rodzaju
Tristian wprowadził Marissę do jednego ze sklepów jubilerskich. Następnie
nalegał, by wybrała sobie zegarek, jako że straciła swój poprzedniego wieczoru.
- Daj spokój, Marissa - powiedział Tristian, gdy próbowała się opierać. - Czuję
się dzisiaj nadziany. - Poklepał boczną kieszeń swych spodni, do której wcisnął
pieniądze pobrane z banku. - Poza tym czuję się odpowiedzialny za wczorajszy
wieczór. W końcu kupili zegarki. Tristian zapłacił gotówką, wytargowawszy
znacznie niższą cenę, niż zażądano na wstępie. Wyszli ze sklepu, z dumą
spoglądając na nowe zegarki na rękach.
Podchodząc do samochodu, Tristian zarządził:
- Z powrotem do hotelu, Freddie.
Freddie uśmiechnął się i zasalutował do błyszczącego daszka swej czapki. - Aha,
przypomniałem sobie - rzekł Tristian, siedząc już w taksówce. - Muszę kupić nowy
kapelusz. Wielka szkoda, że straciłem tamten. - Ten kapelusz wyglądał tak,
jakbyś przejechał po nim kilka razy swoim samochodem - stwierdziła Marissa.
- Rzeczywiście to robiłem - odpowiedział Tristian. - To prawda. W hotelu
czekali jakiś czas w kolejce do kasy. Gdy przyszła ich kolej, Tristian wypełnił
formularz wynajęcia sejfu. Podpisali oboje, po czym Tristian zdeponował większą
część pieniędzy podjętych w banku.
Po zakończeniu tych czynności znów wsiedli do taksówki. Tristian pochylił się do
kierowcy.
- Freddie, który ze szpitali jest największy w Kowloon? - spytał.
- Queen Elizabeth Hospital.
- Tam właśnie chcemy jechać - rzekł Tristian.
Gdy samochód ruszył, z hotelu wyszedł portier w towarzystwie trzech młodych Chińczyków
ubranych w ciemnoniebieskie garnitury. Portier wskazał na odjeżdżającego sedana, gdy ten już
skręcał w Salisbury Road.
- To ich samochód - rzekł w dialekcie kantońskim. - Złapiecie ich?
Trzech jego towarzyszy skinęło głowami.
- Dobrze postąpiłeś, Pui-Ying - rzekł jeden z nich. - Wing Sin pamięta o swych przyjaciołach.
Cała trójka wsiadła do oczekującego na nich czarnego mercedesa, każąc kierowcy
jechać śladem sedana.
Kierowca mercedesa Chińczyków prowadził agresywnie. Był przyzwyczajony do ruchu
ulicznego Hongkongu. Piesi natychmiast ustępowali z drogi, widząc numer
rejestracyjny samochodu. Numer 42. Bez specjalnych trudności ścigający samochód
znalazł się tuż za samochodem Marissy i Tristiana, podążając na północ Nathan
Road. - Jak to zrobić? - spytał jeden z Chińczyków.
- Tego dowiemy się, gdy ustalimy, dokąd oni jadą - odpowiedział drugi. - To nie
powinno być trudne.
Człowiek siedzący obok kierowcy, wyjął ze swojej kabury na piersi rewolwer
kalibru 9,65 mm z krótką lufą. Trzymając broń na kolanach, przekręcał bębenek,
sprawdzając naboje w kolejnych komorach. Zadowolony, włożył rewolwer do kabury.
Jechali w milczeniu. Sedan skręcił w prawo przy Jordan Road i wjechał w
Cascoigne.
Zdziwili się, gdy śledzony samochód skręcił w Princess, a ich zdziwienie jeszcze
wzrosło, gdy wjechał na teren Queen Elizabeth Hospital.
- Może któreś z nich zachorowało? - zauważył jeden z Chińczyków.
- Bądźmy teraz bardziej ostrożni - rzekł drugi. - Tu bywa czasami policja.
Obydwa auta zwolniły. Gdy sedan Marissy i Tristiana przejechał na drugą stronę
ulicy i zaparkował dokładnie przed głównym wejściem szpitala, samochód śledzący
zatrzymał się tuż za nim.
Siedzący w nim Chińczycy obserwowali, jak Marissa i Tristian wysiadają i idą do
głównego wejścia szpitala. Uważnie rozejrzeli się wokół i stwierdziwszy, Że w
okolicy nie ma policji, wysiedli z samochodu. Stojąc w promieniach słońca,
jeszcze raz sprawdzili, czy nie widać policji, lecz teren był czysty.
- Proponuję użyć ich samochodu - rzekł jeden z mężczyzn.
Pozostali skinęli głowami.
Cała trójka zapaliła papierosy i ruszyła naprzód. Freddie opuścił szybę w oknie i rozłożył poranne
wydanie „South China Morning Post”. Uwielbiał plotkarską kolumnę drobnych wydarzeń. Czytał,
gdy nagle poczuł przy prawym uchu ucisk zimnego metalu.
Obawiając się zbyt gwałtownych mchów, zwrócił na prawo tylko oczy. Wiedział,
jaki przedmiot uciska jego głowę, a teraz stwierdził, że się nie pomylił: to był
rewolwer.
Spoglądając w górę, Freddie ujrzał twarz młodego Chińczyka niedbale trzymającego
w zębach papierosa. Za nim stało dwóch innych.
- Wyjdź z samochodu - rzekł człowiek z papierosem. - Powoli i spokojnie. Nic się
nikomu nie stanie.
Freddie z trudem przełknął ślinę. Ci ludzie to bojówkarze triad. Wiedząc, z jaką
łatwością zabijają, Freddie był przerażony. W pierwszej chwili nie mógł się
ruszyć, ale pomogło mu potrącenie lufą. Powoli wyszedł z samochodu. - Przejdź
do tamtego mercedesa - rozkazał człowiek z rewolwerem, a Freddie usłuchał. Gdy
zbliżył się do auta, Chińczyk kazał mu wsiadać. Freddie znów wykonał polecenie,
a tamten usiadł obok. Freddie widział, jak dwóch pozostałych zajmuje miejsca w
jego sedanie.
Przylot na lotnisko Kai Tac zawsze wprawiał Willy’ego w dobry nastrój. Chociaż
urodził się w Sydney i czuł się rdzennym Australijczykiem, jego rodzice
pochodzili z Hongkongu i Willy zawsze był z tą kolonią bardzo związany. Poza tym
nadal miał tu krewnych.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było wynajęcie samochodu. Chociaż parkowanie w
Hongkongu było koszmarem, nie przerażało go to. Samochód miał stanowić bazę
operacji i w razie potrzeby można go było łatwo opuścić. Do wynajęcia użył
fałszywych dokumentów; miał przy sobie kilka takich kompletów.
Pierwszym celem była restauracja w rejonie Mong Kok, części Kowloon, jednego z
najbardziej zaludnionych miejsc świata. Restauracja mieściła się na Canton
Street - ulicy wąskiej i bardzo zatłoczonej. Dając jednak miejscowemu
policjantowi odpowiedni „podatek”, mógł pozostawić samochód pomiędzy dwoma
pokrytymi płótnem straganami, wypełnionymi garnkami, patelniami i naczyniami.
W tak wczesnych rannych godzinach restauracja była niemal pusta. Willy poszedł
wprost do kuchni, gdzie spoceni kucharze przygotowywali posiłki na lunch.
Podłoga była pokryta grubą warstwą tłustych odpadków i resztek opakowań. Z tyłu
za kuchnią mieściło się kilka pomieszczeń biurowych. W pierwszym z nich
siedziała przy biurku starsza kobieta ubrana w czarny jedwabny strój z wysokim
kołnierzem.
Przed nią stało liczydło. Drewniane krążki postukiwały w czasie zliczania
poszczególnych pozycji.
Willy skłonił się z szacunkiem i przedstawił się. Kobieta bez słowa otworzyła
jedną z szuflad biurka, wyjęła paczkę zawiniętą w brązowy papier i przewiązana
sznurkiem. Podała paczkę Willy’emu, który ponownie się ukłonił.
Będąc już w samochodzie, Willy rozwiązał sznurek i odwinął papier. Wewnątrz
znalazł fabrycznie nowy pistolet Heckler and Koch, kaliber 9 mm. Zważył pistolet
w ręku.
Doskonale pasował do dłoni.
Willy wyciągnął magazynek i sprawdził, czy jest pełny. Zauważył zapasowe naboje
zapakowane w brązowy papier i włożył je do kieszeni spodni, chociaż wiedział, że
nie będą mu potrzebne. Prawdę mówiąc, był przekonany, że wystarczą mu tylko dwa
naboje. Magazynek zawierał osiem.
Włożywszy broń do kieszeni na piersi, Willy przejrzał się we wstecznym lusterku
samochodu. Pistolet odstawał. Zapiął marynarkę. Wiedząc, że zatrzyma się w
hotelu „Peninsula”, założył swój najlepszy garnitur. Ponownie sprawdził swą
sylwetkę w lusterku.
Teraz wyglądało to znacznie lepiej.
Uruchomił silnik i ruszył w kierunku Nathan Road, kierując się na południe. Gdy
zbliżał się do hotelu „Peninsula”, zaczął odczuwać dreszcz niecierpliwości. Ze
wszystkich rzeczy, które wykonywał dla FCA, ten rodzaj działania najbardziej mu
odpowiadał. Początkowo został zatrudniony dlatego, że płynnie mówił dialektem
kantońskim, ale stopniowo przydzielano mu inne zadania, w których sprawdził się
w ciągu wielu lat. W wydziale „bezpieczeństwa” zajmował pozycję zaraz po Nedzie
Kellym. Podjeżdżając wprost przed główne wejście hotelu, Willy zaparkował na
pustym miejscu pomimo znaku, który tego zakazywał. Wysiadł z samochodu i
podszedł do portiera przy drzwiach. Wręczył portierowi dwieście dolarów
hongkongskich. - Myślę, że mój samochód może tu stać bezpiecznie? - spytał w
dialekcie kantońskim.
Portier ukłonił się i schował pieniądze do kieszeni. Willy wchodził do hotelu z
poczuciem dumy. Sam był przecież żywym dowodem słuszności etyki Hongkongu
mówiącej, że uporczywy wysiłek jednostki owocuje sukcesem.
Jako dziecko wyrastające w brudzie i biedzie Sydney, nigdy nawet nie marzył, że
pewnego dnia będzie wchodził do hotelu klasy międzynarodowej i czuł się przy tym
swobodnie.
Podszedł do rzędu telefonów wewnętrznych i poprosił o połączenie z Marissą
Blumenthal. Czekał, aż ktoś odbierze telefon, mając nadzieję, że ona
rzeczywiście się tutaj zatrzymała. Bez żadnych trudności został połączony z jej
pokojem. Początkowo zamierzał natychmiast odwiesić słuchawkę, ale nie mógł sobie
odmówić przyjemności rozmowy ze swoją przyszłą ofiarą. Nikt jednak nie odebrał.
Willy ponownie połączył się z centralą, prosząc o połączenie z Tristianem
Williamsem. Tym razem również nikt nie odebrał. Pomyślał, że zapewne razem
wyszli z hotelu. To był dobry znak. Potrzebował spotkać ich razem. Miał prosty
plan: podejdzie i zastrzeli oboje strzałami w głowę. Najłatwiej było to zrobić w
jakimś zatłoczonym miejscu.
Po zastrzeleniu ich zamierzał porzucić pistolet i wmieszać się w tłum. Robił to
już wielokrotnie. W Hongkongu było to łatwe, w Australii dużo trudniejsze.
Willy odłożył słuchawkę, podszedł do kiosku z gazetami i kupił „Hongkong
Standard”. Z gazetą w ręku przeszedł do głównej części hallu i usiadł w takim
miejscu, by widzieć zarówno drzwi wejściowe, jak i recepcję. Postanowił czekać,
aż jego ofiary same do niego przyjdą.
- Medycyna w Hongkongu jest interesującą mieszaniną - rzekł doktor Myron Pao.
Osobiście szkoliłem się w Londynie, więc naturalnie wolę styl zachodni, ale nie
lekceważę też medycyny tradycyjnej. Zielarze i akupunkturzyści też spełniają
swoją rolę. Marissa i Tristian znaleźli internistę, który z chęcią oprowadzał
ich po szpitalu.
Przyzwyczajona do standardów prywatnych szpitali w Bostonie, Marissa była
zaskoczona warunkami panującymi w Queen Elizabeth Hospital, ale imponowała jej
tutejsza skuteczność działania. Liczba pacjentów była zdumiewająca. Doktor Pao
wyjaśnił, że chińskie rodziny w znacznym stopniu same opiekują się pacjentami.
- A co z gruźlicą? - spytała Marissa. - Czy macie z tym problemy w Hongkongu? -
Wszystko jest względne - rzekł doktor Pao. - Obserwujemy przeciętnie około ośmiu
tysięcy nowych przypadków chorobowych rocznie. Ale to dotyczy populacji pięciu i
pół miliona. Biorąc pod uwagę ciasnotę mieszkaniową, nie uważam tego za
niepokojące. Jestem pewien, że stosowane u nas szczepienia ochronne BCG
przyczyniają się do tego, iż nie mamy większej liczby zachorowań. W
przeciwieństwie do waszych doświadczeń w Ameryce, stwierdzamy, że szczepienia
BCG są całkiem skuteczne. - Czy w ostatnich latach wystąpił wzrost poziomu
zachorowań na gruźlicę? - spytała Marissa.
- Owszem, gdy zaczęli przybywać uchodźcy z Wietnamu, Laosu i Kambodży - odrzekł
doktor Pao. - Ale obecnie jest to ograniczone do obozów na Lantau Island.
- A co może pan powiedzieć na temat gruźliczego zapalenia jajowodów?
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem - stwierdził doktor Pao.
- Nigdy? - Marissa chciała mieć pewność.
- Nigdy, przynajmniej w trakcie mojej praktyki lekarskiej.
- Czy może pan coś powiedzieć na temat ludzi z Chin Ludowych? - spytała Marissa.
-
Czy zna pan ich doświadczenia z gruźlicą?
- Mają nieco więcej przypadków niż my tutaj - odpowiedział doktor Pao. -
Ogólnie, w Chinach obserwują wzrost poziomu chorób dróg oddechowych, ale oni też
szeroko stosują BCG z takim sukcesem jak my.
- A więc nie ma z tym dużego problemu? - nadal wypytywała Marissa. - Ostatnio
żadnego gwałtownego wzrostu czy czegoś w tym rodzaju? - Przynajmniej mnie o tym
nie wiadomo - stwierdził doktor Pao. - A na pewno słyszałbym. Mamy w medycynie
ożywione kontakty z Chinami, szczególnie z Kantonem.
Marissa nie wiedziała, o co dalej pytać.
- Czy wie pan coś o Wing Sin Triad? - spytał Tristian. - To niebezpieczne
pytanie w Hongkongu - odrzekł doktor Pao. - Wiem, że istnieją, i to wszystko.
- Czy pan wie, jak się z nimi skontaktować? - pytał Tristian.
- Stanowczo nie - odpowiedział doktor Pao.
- Jeszcze jedno pytanie - Marissa odniosła wrażenie, że zabierają lekarzowi zbyt wiele czasu. - Czy
widzi pan jakiś powód, dla którego Chińczycy z Chin Ludowych mogliby jechać do Australii, by
poznawać tam technikę zapłodnienia in vitro lub odwrotnie: przyczyniać się, jeśli to w ogóle
możliwe, do rozwoju tej techniki? Doktor Pao myślał przez chwilę, po czym potrząsnął głową. -
Niestety, nie - powiedział. - Problem, który istnieje w Chinach, polega na zapobieganiu ciąży, nie
na zapładnianiu.
- Miałam podobne wrażenie. Dziękujemy za poświęcenie nam czasu.
Obydwoje wyszli z kipiącego ruchem szpitala.
Marissa z rezygnacją potrząsnęła głową.
- To była strata czasu dla wszystkich, szczególnie dla doktora Pao. Czy widziałeś listę pacjentów
zapisanych do niego na dzisiaj?
Tristian przytrzymał otwarte skrzydło drzwi, by ją przepuścić. - Czasem
negatywne rezultaty są równie ważne, jak pozytywne rzekł, ujmując ją za ramię.
Nie bądź dla siebie taka surowa. Wizyta tutaj była dobrym pomysłem. - Co
będziemy teraz robić? - spytała Marissa, gdy szli do taksówki. Słyszeli już
narastającą głuchą wrzawą miasta.
- Zapytamy Freddiego - powiedział Tristian. Zajrzał w jej brązowe oczy i
uśmiechnął się. - W ten sposób dowiemy się, czy dreszczowiec, który czytałaś, ma
jakieś uzasadnienie w rzeczywistości.
Gdy doszli do samochodu, kierowca wyskoczył ze swego miejsca i otworzył im tylne
drzwi. Marissa była już jedną nogą w samochodzie, gdy Tristian pociągnął ją na
zewnątrz.
Zauważył, że to nie był Freddie. Niemal jednocześnie Marissa zauważyła obcego
Chińczyka siedzącego na tylnym siedzeniu.
- Gdzie jest nasz kierowca? - spytał Tristian. Człowiek trzymający otwarte drzwi
był młodszy, drobniejszy i nosił ciemnoniebieski garnitur człowieka biznesu, a
nie uniform kierowcy.
- Przepraszam, ale tamten kierowca ma inne zajęcie - wyjaśnił. - Czy to nie
dziwne? - spytał Tristian.
- Absolutnie nie - tłumaczył nieznajomy. - Często się zdarza, że klienci żądają
konkretnego kierowcy.
- Ktoś jest w samochodzie - powiedziała Marissa.
Tristian schylił się, by ujrzeć do środka.
- Proszę, niech państwo wsiadają - nalegał człowiek trzymający drzwi.
- Tristian! - krzyknęła Marissa łapiąc oddech. - On ma pistolet. Tristian wyprostował się.
Spoglądając w dół, widział w ręku tamtego rewolwer z krótką lufą, skierowaną w jego brzuch.
- Co to ma być, kolego? Jakiś żart? - spytał Tristian, stając w lekkim rozkroku.
- Proszę wsiadać... - powtórzył tamten, ale nie skończył. Szybki cios Tristiana
dosięgnął jego szyi, a następny - ręki.
Drugie uderzenie wytrąciło mu rewolwer, który z hałasem upadł na chodnik.
Kopniak z półobrotu w pierś posłał Chińczyka na samochód, a jego padające ciało
z hukiem zamknęło drzwi.
Tristian chwycił Marissę za rękę i pociągnął ją przez żywopłot okalający
niewielki trawnik. Po drugiej stronie żywopłotu była ulica, na której panował
normalny ruch i znajdowało się wielu przechodniów. Ryzykując, Tristian obejrzał
się przez ramię i zobaczył, że do dwóch napastników dołączył trzeci, który
dotychczas siedział w innym samochodzie, po czym razem ruszyli w pogoń.
Tristian miał nadzieję, że gdy tylko znajdą się na ulicy, będą mogli wmieszać się w tłum Niestety,
mylił się. Byli ciągle zbyt blisko i napastnicy widzieli ich.
Jedyną rzeczą, którą
mogli robić, była dalsza ucieczka.
Pobiegli w kierunku zachodnim do części Yaw Ma Tei, dzielnicy Kowloon,
rozpaczliwie rozglądając się w poszukiwaniu policjanta. Widzieli ich wielu na
motocyklach, gdy przejeżdżali tamtędy wcześniej. Nawet policjant ruchu drogowego
mógł stanowić zbawienie. Niestety, nie było żadnego.
Tłum chińskich przechodniów rozdzielał się, przepuszczając ich w biegu. Ludzie
wyglądali na zainteresowanych, ale nikt nie chciał się w to mieszać. Wybiegli
na szeroką arterię, zupełnie zablokowaną tłumem piętrowych autobusów i innych
pojazdów. Nawet rowerzyści nie mogli się przecisnąć w korku ulicznym. Przejście
przez ulicę było trudne. Przedarłszy się na drugą stronę, zauważyli, że od
ścigających dzieli ich tylko szerokość ulicy.
Gdy znaleźli się w części Yaw Ma Tei, tłok uliczny stał się jeszcze większy.
Bezwiednie skręcili w ulicę handlową, na której stały setki straganów
osłoniętych daszkami, zapełnionych ziołami, odzieżą, rybami, garnkami, owocami i
różnego rodzaju żywnością. W pośpiechu zderzali się z kupującymi, a nawet z
handlarzami ulicznymi. Pomimo strachu Marissa zaczęła zwalniać. Hormony i
zwiększona waga powodowały, że się zmęczyła. Nieświadomie pozwalała Tristianowi
ciągnąć się za rękę. - Szybciej! - przynaglił Tristian, zauważywszy, że Marissa
zostaje z tyłu.
- Nie mogę! - wysapała.
Tristian wiedział, że ona już niedługo dotrzyma mu kroku. Potrzebowali miejsca, w którym
mogliby się schronić. Tristian manewrował pomiędzy licznymi straganami, nerwowo się
rozglądając. Nie mógł dostrzec żadnej kryjówki.
Obszar
pomiędzy rzędem straganów a ścianami bloków mieszkalnych był wypełniony
psującymi się
na słońcu odpadkami żywności. W rynsztokach żerowały koty, jedząc wszystko, co
tam
znalazły. Nie było widać żadnych wolnych przejść. Nawet okna na parterze były
szczelnie
zasłonięte okiennicami. Wtedy, mniej więcej pół bloku przed nimi, Tristian
dostrzegł małą
boczną uliczkę.
- Chodź! Jeszcze trochę.
Dobiegłszy do uliczki, skręcili w nią. Była tak wąska, że z trudem mieściła
jeden samochód. Minęli sklep na otwartym powietrzu, gdzie sprzedawano oskubane
kaczki zawieszone za szyje. Dalej mieścił się sklep z jadalnymi insektami, a
nieco dalej - z wężami.
Uliczka, oddzielona od tej handlowej, wypełnionej hałasem samochodów, dźwiękiem
uderzających młotków i głosami ożywionych targów, była stosunkowo cicha. Słychać
tu było głównie niewidoczne radioodbiorniki oraz stuk płytek mah-jonga. Starsi
Chińczycy byli bardzo zajęci swą grą na drewnianych stołach. Gdy Marissa i
Tristian biegli, zaledwie na nich zerkali, po czym spiesznie wracali do gry.
- Kim są ci, którzy nas ścigają? - wyrzuciła z siebie Marissa pomiędzy kolejnymi
sapnięciami. - Co tu się dzieje? Dlaczego oni nas gonią? - Nie mam pojęcia -
odpowiedział równie zdyszany Tristian. - Ale coraz bardziej zaczynam nielubić
Hongkongu. Pływanie w rojących się od krokodyli rzekach północnej Australii jest
znacznie zdrowsze, jestem o tym przekonany. Nigdy nie lubiłem broni palnej. -
Nerwowo obejrzał się przez ramię i z ulgą stwierdził, że nikt za nimi nie
podąża.
- Muszę na chwilę usiąść - wysapała Marissa. Poddając się kuracji leczenia
niepłodności i nie uprawiając wcale, lub niewiele, ćwiczeń, nie była zdolna do
takich wysiłków fizycznych. Nieco dalej zobaczyli kawiarenkę z lampionami
zawieszonymi nad drzwiami ozdobionymi sznurami koralików. Marissa wskazała ręką:
- Może napilibyśmy się czegoś?
Po kolejnym spojrzeniu przez ramię, Tristian niechętnie się zgodził. Kawiarenka
mieściła się w pokoju bez okien, przypominającym bardziej magazyn niż lokal
publiczny. Drewniane stoły z surowego drewna były zniszczone. Przy wielu
siedzieli goście. Zgodnie ze zwyczajem wszyscy rozmawiając prawie krzyczeli.
Połączenie głośnych rozmów z chińską muzyką, wydobywającą się z małego radia
Panasonic tworzyło atmosferę nie sprzyjającą wypoczynkowi. Pomimo to Marissa z
przyjemnością usiadła; bolały ją nogi i czuła ból w boku.
Właściciel przyjrzał się im nieufnie. Podszedł do stolika i przemówił do nich
gardłowo po chińsku.
- Przepraszam, kolego - rzekł Tristian. - Nie mówimy po chińsku. Prosimy o
herbatę.
Jakąkolwiek. Niech pan wybierze.
Właściciel popatrzył na Tristiana, nie rozumiejąc ani słowa. Tristian gestami
pokazał picie herbaty, po czym wskazał innych gości. Chińczyk najwyraźniej
zrozumiał, gdyż zniknął w wewnętrznych drzwiach kawiarni, zasłoniętych sznurami
kolorowych paciorków, podobnie jak wejście od strony ulicy.
- Szczęśliwie, że nie było w okolicy policji - stwierdziła ironicznie Marissa -
jej pierś nadal falowała w przyśpieszonym oddechu. - Jesteśmy w Hongkongu krócej
niż dobę, a już dwukrotnie musieliśmy uciekać, żeby ratować życie. W żadnym z
tych przypadków nie widziałam ani jednego policjanta.
- Ostrzegałem cię, że ten wypad nie będzie miał wiele wspólnego z wczasami -
przypomniał Tristian.
- Czy teraz powinniśmy pójść na policję? - spytała. - Nie bardzo wiem, co możemy im powiedzieć
- rzekł Tristian. - A poza tym, z pewnością nie będą mieli ochoty pomóc nam w kontakcie z
Wing Sin. - Wpadliśmy po uszy.
- To oczywiste. - Tristian obrócił się i zaczął rozglądać za właścicielem. - Co,
do
cholery, się dzieje z naszą herbatą? - Marissa nie niecierpliwiła się. Herbata
przestała być
ważna.
Tristian wstał.
- Hongkong jest siedliskiem skrajności - powiedział. - Zamówienia wykonują
natychmiast lub nigdy.
Podszedł do zasłony, za którą znikł właściciel. Rozchyliwszy sznury koralików,
zajrzał do środka, po czym wrócił do stołu i usiadł. - Tam siedzi stado
starych, chudych facetów palących fajki rzekł. - Myślę, że wdepnęliśmy do jednej
z tych melin opium, tolerowanych przez władze jako przytułek dla starców. Opium
jest jedną z najbardziej ponurych i haniebnych spuścizn kolonii brytyjskich, ale
od niego zaczyna się historia Hongkongu.
- Czy już pójdziemy? - Marissa nie była w tym momencie zainteresowana historią.
- Gdy tylko będziesz gotowa.
- Jak się stąd wydostaniemy?
- Dookoła, bocznymi ulicami. Gdy dojdziemy do rynku, przez który przebiegaliśmy, złapiemy
taksówkę.
- Dobrze - rzekła Marissa. - Im szybciej znajdę się w hotelu, tym lepiej.
Tristian odsunął stół, ułatwiając jej wstanie. Marissa wyprostowała zbolałe
nogi, po czym poszła w kierunku drzwi i rozchylając koraliki wyszła na zewnątrz.
Podążający z tyłu
Tristian wpadł na nią, kiedy stanęła jak słup soli. Dokładnie naprzeciw pojawiła
się czarna
limuzyna.
Trzech ścigających ich Chińczyków w niebieskich garniturach opierało się o samochód w
leniwych, niedbałych pozach. Zauważywszy Tristiana i Marissę, człowiek stojący z przodu
samochodu wyprostował się. Marissa poznała, że był to ten, który udawał Freddiego. Tym razem
nie miał rewolweru; u jego boku zwisał pistolet maszynowy, wyglądający znacznie poważniej.
Tristian chwycił Marissę za rękę i usiłował wciągnąć do kawiarni, lecz tylko zdążył zauważyć, Że
ciężkie drewniane drzwi tuż za nim z hukiem się zamykają. Chciał otworzyć je siłą, ale usłyszał,
Że ktoś przesuwa blokujące rygle po drugiej stronie. Zrezygnowany Tristian zawrócił w
kierunku ulicy. - Zapraszamy - powiedział człowiek z pistoletem maszynowym i ruszył do tyłu
samochodu. Tristian spostrzegł duże rozdarcie na rękawie jego marynarki.
Domyślał się, że
jest to ślad po ich niedawnej bójce.
W pierwszej chwili ani Marissa, ani Tristian nie drgnęli. Ale uzbrojony Chińczyk nie zamierzał
dłużej tolerować ociągania. Krótka seria z pistoletu maszynowego skierowana w chodnik
stanowiła mocny argument. Pociski rykoszetowały wzdłuż ulicy, zmuszając graczy w mah-jonga
do szukania schronienia. Ten człowiek mógł zabijać bez zmrużenia oka. Po takim pokazie
Marissa i Tristian spełnili życzenie i podeszli do tylnych drzwi samochodu, ale człowiek z
pistoletem potrząsnął przecząco głową. Lufą pistoletu wskazał na tył samochodu. Drugi z
Chińczyków otworzył bagażnik. Chcecie, byśmy weszli do bagażnika? - spytał Tristian. Proszę -
rzekł człowiek z pistoletem. - Tam będzie przytulnie - stwierdził Tristian, wchodząc do
bagażnika i zwijając się w kłębek. Marissa zawahała się, po czym weszła również, kuląc się przy
Tristianie. Klapa bagażnika została zamknięta, pogrążając ich w kompletnej ciemności. - Po
raz pierwszy w życiu obejmuję kobietę w bagażniku - powiedział Tristian.
Jego
prawe ramię otaczało ciało Marissy.
- Czy nie możesz być w końcu poważny? - spytała.
- Jesteśmy jak para śledzi w konserwie - rzekł Tristian. Słyszeli, że silnik
samochodu został uruchomiony i samochód rusza wzdłuż wąskiej uliczki.
- Mówi się „sardynki w puszce” - poprawiła Marissa.
- Ale nie wtedy, gdy dorastałem.
- Tris, boję się - Marissa z trudem hamowała łzy. - Co będzie, jeśli się tutaj podusimy?
Zawsze bałam się ograniczonych przestrzeni.
- Zamknij oczy - doradził Tristian. To trochę pomoże. Oddychaj normalnie.
Duszenie się nie jest naszą główną sprawą. Jest nią pytanie, dokąd oni nas
wiozą. Próbując złagodzić klaustrofobię Marissy, Tristian mówił cokolwiek, co
przyszło mu do głowy.
Po wielu skrętach, hamowaniach i ruszaniach, samochód zatrzymał się na dobre i
silnik został wyłączony. Marissa i Tristian słyszeli, że drzwi samochodu
otwierają się, a następnie zamykają. W chwilę później otwarto bagażnik. Z góry
spoglądali na nich ci sami trzej mężczyźni.
- Proszę wyjść z samochodu - powiedział ten z pistoletem. Wymęczona Marissa
wyszła z bagażnika, za nią Tristian. Znajdowali się w dużym magazynie
wypełnionym kontenerami przeznaczonymi do załadowania na statek. - Ruszajcie -
polecił człowiek z pistoletem i wskazał przejście pomiędzy dwoma kontenerami.
Tristian objął Marissę ramieniem. Przerażeni, ruszyli we wskazanym kierunku,
bojąc się tego, co miało teraz nastąpić. Za kontenerami znajdowały się zamknięte
drzwi. Zatrzymali się, oczekując dalszych instrukcji. Jeden z porywaczy ruchem
nakazał im, by weszli.
Po przekroczeniu progu znaleźli się w długim korytarzu. Spełniając milczące
rozkazy, doszli do końca korytarza i zostali zatrzymani przed drzwiami
pozbawionymi wszelkich znaków. Jeden z ludzi zapukał. Z wnętrza ktoś
odpowiedział po chińsku i drzwi otworzyły się.
Marissa i Tristian zostali wepchnięci do środka. Pokój był wyposażony w meble i
sprzęty biurowe. Na ścianach wisiały tablice ogłoszeń i olbrzymie kalendarze z
fotografiami statków wypływających na ocean. Przy biurku siedział Chińczyk,
nieco starszy niż ich porywacze. Był nienagannie ubrany w biały jedwabny
garnitur. W jego mankietach błyszczały złote spinki, a krawat zdobiła złota
szpilka. Czarne jak smoła włosy były zaczesane do tyłu i utrwalone lakierem.
Obok niego stał inny Chińczyk w szarym garniturze.
Gdy Marissę i Tristiana popchnięto w kierunku biurka, biało ubrany człowiek
odchylił się w tył w fotelu i założył ręce za głowę. Przyglądał się im od stóp
do głów. Następnie pochylił się do przodu i oparł łokcie na otwartej przed nim
księdze buchalteryjnej.
Człowiek szybko powiedział coś po chińsku. Natychmiast do Marissy i Tristiana
podeszło kilku ludzi w niebieskich garniturach i dokonało rewizji. Zabrali
portfele i zegarki i położyli wszystko na biurku, a następnie cofnęli się.
Powoli, jakby miał czas do końca świata, mężczyzna zapalił papierosa. Trzymał go
w zębach jak cygaro. Przechyliwszy głowę na bok, wziął portfele i przejrzał je,
oglądając fotografie i karty kredytowe. Wszystkie pieniądze wyjął i położył na
biurku, po czym znów podniósł oczy na Tristiana i Marissę.
- Interesuje nas, dlaczego pytaliście o Wing Sin - odezwał się nienaganną
angielszczyzną, z akcentem wskazującym na angielską szkołę średnią. - Triady w
Hongkongu nie są w zgodzie z prawem i nie jest bezpiecznie o nich mówić. -
Jesteśmy lekarzami - odpowiedziała Marissa, zanim Tristian zdążył zareagować.
-
Jesteśmy tylko zainteresowani pewnymi informacjami. Próbujemy badać pewną
chorobę.
- Chorobę? - spytał człowiek z niedowierzaniem. - Gruźlicę - wyjaśniła Marissa.
- Próbujemy badać ślady pewnego rodzaju infekcji gruźliczej, która zaczęła się
pojawiać w USA, Europie i Australii. Człowiek w białym garniturze zaśmiał się.
- O co chodzi? - zapytał. - Poszukujecie wiedzy medycznej w triadach? Co za ironia!
Politycy od wielu lat nazywają triady zarazą,
- Nie oczekujemy od Wing Sin wiedzy medycznej - wyjaśnił Tristian. - Tylko
informacji o nielegalnym przerzucie ludzi z Chin do australijskiej firmy zwanej
Female Care
of Australia lub Fertility Limited.
Chińczyk przyjrzał się im uważnie.
- Najdziwniejszą rzeczą w naszej rozmowie jest to, że ja wam wierzę - powiedział i znów się
zaśmiał, tym razem nie tak wesoło. - To, co mówicie, jest tak absurdalne, że nikt nie byłby w
stanie tego zmyślić. Oczywiście, prawda czy nie, to nie uwalnia was od konsekwencji
związanych z publicznymi rozmowami na temat Wing Sin. - Jesteśmy gotowi zapłacić za
informacje - rzekł Tristian. - Och! - uśmiechnął się człowiek w białym garniturze, a wraz z nim
jego najemnicy.- Wy, Australijczycy, macie godną pochwały umiejętność przechodzenia do
sedna rzeczy. A skoro wszystko w Hongkongu jest na sprzedaż, to my też możemy zrobić
interes. Prawdę mówiąc, jeśli bylibyście skłonni zaoferować drobną sumę, jakieś dziesięć
tysięcy dolarów hongkongskich, to mógłbym trochę popytać i zobaczyć, co mogę dla was
zrobić.
Oczywiście,
nie daję żadnych gwarancji.
- Może pięć tysięcy dolarów - targował się Tristian.
Chińczyk znowu się zaśmiał.
- Podziwiam pańską odwagę, ale nie znajduje się pan w pozycji przetargowej.
Dziesięć tysięcy.
- Dobrze - zgodził się Tristian. - Kiedy otrzymamy informacje?
- Spotkamy się jutro o dziesiątej na górze Victoria Peak - powiedział Chińczyk.
-
Przyjedźcie tramwajem.
- Doskonale - rzekł Tristian. Zrobił krok do przodu i sięgnął po portfele i
zegarki.
Człowiek przy biurku powstrzymał rękę Tristiana, po czym wziął portfele i podał mu.
- Pieniądze i zegarki, niestety, musimy zatrzymać - powiedział. - Przykro mi,
ale to
stanowi rodzaj premii dla moich ludzi za przyprowadzenie was do mnie. Pieniądze
uznajemy
za przedpłatę dziesięciu tysięcy dolarów. - Przejrzał banknoty i wyciągnął jedną
dziesięciodolarówkę, którą wręczył Tristianowi. - Na koszty podróży od miejsca,
do którego
was podrzucimy.
Tristian wziął banknot.
- Dzięki, kolego, to miłe z pana strony. Ale niech pan mi powie, czy jest pan
członkiem Wing Sin?
- Wiedząc, że nie jesteś obeznany z cywilizowanym zachowaniem, co jest typowe
dla was, Australijczyków, wybaczę ci to pytanie. Chciałem też was ostrzec,
byście unikali policji od chwili obecnej do czasu naszego spotkania. Będziecie
pod obserwacją. Chcę was widzieć jutro z pieniędzmi.
Milcząc kiwnął ręką, a trzech mężczyzn w garniturach podeszło i wyprowadziło
Marissę i Tristiana z pokoju. Gdy wychodzili, człowiek w białym garniturze już
zajął się swoją księgą buchalteryjną.
- Przyjacielski facet - z wyraźną ironią skomentował Tristian, gdy już wchodzili
z korytarza do magazynów. Zatrzymali się przy samochodzie. - Tylko nie do
bagażnika, kolego! - rzekł Tristian, gdy facet z obstawy podniósł klapę.
Zostali wywiezieni w ten sam sposób, w jaki tu przybyli, lecz teraz byli nieco
mniej zaniepokojeni.
- Pewnie z czasem polubię ten sposób podróżowania - żartował Tristian,
przytulając się do Marissy.
- Tris! - denerwowała się dziewczyna. - Daj spokój. Opowiadaj coś, jak
poprzednio.
To odwraca moją uwagę od odczucia zamknięcia w ciasnej przestrzeni. - Cóż, po
pierwsze - rzekł Tristian - to oczywiste, dlaczego oni tu nas zapakowali: nie
chcą, abyśmy wiedzieli, gdzie ten magazyn się mieści. - Opowiedz mi o swoim
dzieciństwie - poprosiła Marissa. Przełknąwszy ślinę, Tristian spełnił jej
prośbę.
Ta podróż była znacznie krótsza od poprzedniej. Prawdę mówiąc, gdy klapa
bagażnika została otwarta, byli zdumieni nie tylko dlatego, że tak mało czasu
upłynęło, lecz również z tego powodu, że silnik samochodu nadal pracował. Kiedy
wydostali się na ostre światło słoneczne, rozejrzeli się, próbując określić,
gdzie ich przywieziono. Znajdowali się na ulicy, naprzeciw wejścia Mong Kok do
metra. Kilku przechodniów zatrzymało się i przyglądało im ze zdziwieniem, po
czym ruszyli dalej. To wystarczyło, by Marissa zaczęła się zastanawiać, czy w
Hongkongu powszechnie widuje się ludzi wychodzących z samochodowego bagażnika.
Ludzie w niebieskich garniturach bez słowa wsiedli do samochodu i odjechali. -
To byłoby wszystko na ten interesujący ranek - rzekł Tristian. - Co myślisz o
powrocie do hotelu?
- O tak! - odparła Marissa. - Jestem wrakiem. Nie rozumiem, jak potrafisz być tak spokojny.
Dotknij mnie; cała drżę. - Położyła rękę na ręku Tristiana. - Rzeczywiście drżysz! - stwierdził
Tristian. - Przykro mi, że naraziłem cię na takie przejścia, ale przynajmniej mamy kontakt. Może
teraz pójdzie nam lepiej.
Przyjmując
naturalnie, że nadal chcesz się tym zajmować.
- Tak, chcę - głos Marissy brzmiał niepewnie. - Ale myślę, że nie wytrzymam
następnego pościgu.
Zeszli w dół do metra. Z przyjemnością stwierdzili, że jest czyste. Podróż do
stacji Tsim Sha Tsui minęła im szybko, wygodnie, a co najważniejsze, bez żadnych
wydarzeń.
Od stacji metra do hotelu przeszli spacerem. Gdy mijali jeden z wielu sklepów
jubilerskich, Marissa żartobliwie nadmieniła o potrzebie zakupu nowych zegarków.
- Jeśli tak dalej pójdzie, to kupno kolejnych zegarków okaże się największym
wydatkiem całej podróży - zauważył Tristian.
Gdy zatrzymali się przed światłami ulicznymi, Tristian uchwycił ramię Marissy i
powiedział jej do ucha:
- Nie chcę cię niepokoić, ale wydaje mi się, że jesteśmy śledzeni. Za nami idzie
dwóch facetów ubranych tak jak ci, którzy nas ścigali. Śledzą nas już od metra.
- Och, nie! - jęknęła Marissa. - Co zrobimy? Nie będę biegła, już nie mogę.
Tristian się wyprostował.
- Odpręż się - rzekł. - Nie będziemy biegli; prawdę mówiąc, nie zrobimy niczego. Człowiek w
białym garniturze powiedział, że będziemy śledzeni. To prawdopodobnie jego ludzie. Myślę, że
jedyną rzeczą, której nie wolno nam uczynić, to rozmawiać z policją.
Marissa przeszukała wzrokiem ruchliwe skrzyżowanie. W przeciwieństwie do
poprzednich sytuacji, teraz widziała wielu policjantów. Ubrani w eleganckie
niebieskie mundury, pewni siebie patrolowali ulice.
- Gdzie oni wszyscy byli, gdyśmy ich potrzebowali? - spytała. - To jest obszar
turystyczny - wyjaśnił Tristian.
Gdy dotarli do hotelu, zatrzymali się, a portier skłonił się z szacunkiem i
ceremonialnie otworzył przed nimi drzwi.
- Pójdę do głównej recepcji - rzekł Tristian, gdy weszli. - Muszę wziąć trochę
pieniędzy z sejfu. Chcę również odnaleźć tego portiera i zdrowo mu dołożyć.
Wydaje mi się, że to on dał cynk triadzie. A pomyśleć, że wziął dwadzieścia
dolarów łapówki ode mnie.
- Nie rób żadnych scen - zaoponowała Marissa, chwytając go za ramię. Znając
Tristiana, nie byłaby zdziwiona, gdyby poszedł do portiera i spoliczkował go.
Obydwoje stanęli przy wyłożonym marmurem kontuarze kasy. W czasie gdy Tristian
czekał, aż zostanie obsłużony, Marissa wodziła oczami po hallu. Jak zwykle był
zatłoczony.
Spożywanie posiłków w eleganckim hallu należało do tradycji hotelu „Peninsula”
od ponad pół wieku. Wystrojone w klejnoty panie i elegancko ubrani panowie
siedzieli przy nakrytych stołach. Kelnerzy w białych rękawiczkach wartko
kursowali pomiędzy salą a kuchnią. Wózki z ciastkami i słodyczami krążyły po
sali. Klasyczna muzyka fortepianowa dopełniała atmosfery.
Nagle Marissa gwałtownie zacisnęła rękę na ramieniu Tristiana, aż się skrzywił.
- Tristian! - jęknęła. - Zbliża się do nas mężczyzna. Wydaje mi się, że go
poznaję.
Początkowo jej oczy minęły w tłumie twarz tamtego człowieka, ale w jej głowie zapaliło się
światełko ostrzegawcze, zmuszając do bardziej bacznego przyjrzenia się. W jego twarzy i
sposobie uczesania kruczoczarnych włosów było coś osobliwego, zmuszającego ją do szukania
w pamięci. Patrzyła, jak tamten odkłada gazetę i wstaje. Widziała, jak spojrzał na nią, po czym
ruszył ich kierunku, spostrzegła też, że rękę włożył pod marynarkę.
Wtedy
właśnie chwyciła Tristiana za ramię.
- Kto to, moja droga? - spytał Tristian.
- Idzie do nas - wyszeptała Marissa. - Chińczyk w szarym garniturze. Ja go już
widziałam. Wydaje mi się, że to ten, który rzucał przynętę do wody, kiedy
zginęła Wendy!
Oczy Tristiana omiotły hall. Było tam dużo ludzi, ale szybko spostrzegł
Chińczyka przepychającego się przez tłum. Jego prawa ręka była zatknięta za
klapę marynarki i wydawało się, że coś w niej trzyma.
Tristian natychmiast wyczuł niebezpieczeństwo. W sposobie zbliżania się tego
człowieka było coś niepokojącego. Wiedział, że musi zareagować. Nie było czasu
na ucieczkę, szczególnie w napierającym na nich tłumie. Za plecami usłyszał, że
kasjer wywołuje jego nazwisko. Zbliżający się Chińczyk był już w odległości
zaledwie trzech metrów. Wydawało się, że się uśmiecha. Jego ręka w kieszeni
marynarki jakby się poruszyła.
Tristian spostrzegł błysk metalu.
Z przeraźliwym krzykiem Tristian pchnął stół na nacierającego. W ostatniej
chwili przed atakiem zauważył, że tamten wyciąga spod klapy marynarki pistolet,
ale Tristian uderzył szybciej. Siła uderzenia rzuciła ich obu na duży, wykładany
marmurem stół. Mebel przewrócił się, a stojące na nim filiżanki, spodki i
ciastka poleciały na podłogę. Ośmioro biesiadujących przy nim ludzi również się
tam znalazło. W jednej chwili wybuchła panika. To, co przed chwilą było obrazem
pełnym harmonii i elegancji, przemieniło się w piekło. Ludzie rozproszyli się,
niektórzy krzyczeli, inni uciekali, aby się ukryć.
Tristiana interesował jedynie pistolet. Gdy obaj z Chińczykiem sturlali się z
przewróconego stołu, Tristian chwycił w przegubie rękę napastnika. Pistolet
wystrzelił, posyłając pocisk w pozłacany sufit.
Próbując zastosować uderzenie kung fu, Tristian zdziwił się, gdy jego napastnik
odparował cios. Miał nie mniejszą wprawę niż on sam. Porzucając sztukę walki,
Tristian ugryzł napastnika w rękę. Dopiero wtedy broń upadła na podłogę.
Tristian stracił jednak pozycję obronną, gdy chwycił zębami rękę przeciwnika.
Tamten z miejsca to wykorzystał i przerzucił go przez ramię. Tristian
zamortyzował upadek najlepiej, jak umiał, i padł na podłogę z głuchym łoskotem.
Zaraz potem poturlał się, unikając kopnięcia przeciwnika. Następnie jednym
skokiem wstał i przyjął pozycję obronną. Zanim jednak wykonał jakikolwiek ruch,
poczuł, że od tyłu uchwyciło go kilku ludzi. Widział plecy uciekającego
napastnika. Jakiś człowiek próbował go zatrzymać, ale Chińczyk wykonał
mistrzowskie uderzenie kung fu, posyłając interweniującego na podłogę
druzgoczącym kopniakiem w pierś. Chińczyk uciekał w kierunku drzwi wejściowych,
przedzierając się przez zbiegowisko spanikowanych hotelowych gości. Gdy tylko
znalazł się na zewnątrz, wtopił się w tłum, który zebrał się przed wejściem do
hotelu. Tristian nie wyrywał się przytrzymującym go ludziom. Zauważył przy ich
pasach małe nadajniki radiowe oraz miniaturowe słuchawki w uszach i był
przekonany, że są to ludzie z hotelowej służby bezpieczeństwa.
Podbiegła Marissa i domagała się uwolnienia Tristiana. Zaczęła nawet szarpać
detektywów za rękawy, gdy nie zwracali uwagi na jej prośby. Pomogła dopiero
interwencja zarządcy hotelowego. Widział przebieg całego zajścia i polecił
natychmiast puścić Tristiana.
Marissa zarzuciła Tristianowi ręce na szyję i przytuliła się do niego.
- Nic ci się nie stało? Nie jesteś ranny?
- Tylko moja duma - odparł Tristian. - Ten facet był w kung fu lepszy ode mnie.
- Czy mamy przyprowadzić lekarza? - spytał zarządca. - Proszę się nie trudzić - rzekł Tristian, po
czym mocniej przygarnął Marissę. - To całe lekarstwo, którego potrzebuję. - Dziewczyna nadal
mocno go obejmowała i opierała głowę na jego piersi.
- Skąd pan wiedział, że tamten jest uzbrojony? - dociekał hotelarz.
- Taki australijski szósty zmysł - odrzekł Tristian. - Nasz hotel jest panu
wdzięczny za odwagę. Niewątpliwie ten człowiek planował jakiś napad.
- Nagroda w płynie nie będzie odrzucona - rzucił Tristian. - Może być jakieś
piwo, najchętniej Foster’s. - Objął ramionami Marissę i przycisnął ją mocniej do
siebie.
Z chwilą gdy wybiegł z hotelu, Willy skręcił w prawo i zwolnił do szybkiego
marszu.
Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Jego celem był teraz terminal Star Ferry.
Gdy tam doszedł, z ulgą wmieszał się w tłum. Setki ludzi oczekiwało na
najbliższy prom, który właśnie podpływał do molo.
Gdy pasażerowie przybywający do Kowloon zeszli na ląd, oczekujący zostali
wpuszczeni na pokład. Willy pozwolił, by uniosła go fala ludzi. Jak większość
pozostał na dolnym pokładzie. Trzymał się w pobliżu dużej rodziny, tak jakby do
niej należał. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Po krótkim, trwającym dziesięć
minut rejsie, Willy wysiadł na ląd i poszedł w kierunku hotelu „Mandarin”.
Hotel należał do tej samej kategorii co „Peninsula”. Wiedział, że nie będzie
miał trudności w uzyskaniu stąd połączenia międzykontynentalnego. Problem nie
leżał w samej rozmowie, lecz w tym, że miała być nieprzyjemna. To była jego
pierwsza poważna kieska i Willy nie miał powodów do radości.
Zanim wszedł do hotelu „Mandarin”, przejrzał się w szybie okna wystawowego,
uporządkował ubranie i poprawił włosy. Gdy ocenił, że wygląda wystarczająco
przyzwoicie, wszedł do hallu. W dole schodów, w pomieszczeniu naprzeciw męskiej
toalety, znalazł rząd telefonów zapewniających dyskrecję rozmowy. Głęboko
wciągnął powietrze i zadzwonił do Charlesa Lestera.
- Ta kobieta, Blumenthal, jest tutaj - powiedział Willy, gdy tylko Lester
odebrał telefon.
- Wiem - rzekł Lester. - Ned sprawdził poprzez imigrację. Poleciała tam
samolotem z Brisbane.
- Kilka minut temu próbowałem konferować z naszymi kontrahentami mówił Willy,
używając ustalonego szyfru, na wypadek gdyby ktoś podsłuchiwał. - Ale sprawy
poszły źle.
Nie udało mi się. Ten facet, Williams, nie chciał współpracować i czynnie
odwołał spotkanie, zanim mogłem użyć moich materiałów.
Willy trzymał słuchawkę z dala od ucha, gdy wydobywała się z niej seria
australijskich epitetów. Kiedy usłyszał, że głos Lestera znów ma normalne
brzmienie, przyłożył ją do ucha.
- Sytuacja zmieniła się ze złej na gorszą - narzekał Lester. - Teraz będzie już
znacznie trudniej odbyć to spotkanie - przyznał Willy. - Wszyscy będą się nas
spodziewać; ale jeśli pan chce, to zrobię wszystko, co mogę, by nadal
konferować.
- Nie! - zdecydował Lester. - Każę tam pójść Nedowi. On ma więcej praktyki. Od
ciebie oczekuję tylko, byś dopilnował, aby nasi klienci nie uciekli. Obserwuj
hotel. Jeśli go zmienią, idź za nimi. Gdy stracimy w Hongkongu kontakt z tą
Blumenthal, to tylko pogorszy sprawę.
- Straciłem też materiały, które zamierzałem im pokazać powiedział Willy. -
Zostały w miejscu spotkania.
- Musisz zatem otrzymać następne rzekł Lester. Co powiesz o tych, które miałeś?
- Były doskonałe - odpowiedział Willy. - Absolutnie doskonałe. Inspektor
Policji Królewskiej był, jak go Tristian później określił, „pieprzonym Angolem”.
Nawet wyglądał na Brytyjczyka, mając wyblakłą skórę i nosząc workowaty angielski
garnitur, kamizelkę i zegarek. Siedzieli obaj z Tristianem w biurze kierownictwa
hotelu „Peninsula”.
- Powtórzmy to jeszcze raz - rzekł inspektor ze specyficznym angielskim
akcentem. - Oddał pan klucz do swojego sejfu i w tym momencie zauważył, że
przybliża się człowiek o orientalnym wyglądzie.
- Zgadza się kolego - rzekł Tristian. Wiedział, że jego żartobliwa australijska
frazeologia działa policjantowi na nerwy. Robił to świadomie. Przesłuchanie
trwało już od dwóch godzin.
Tristian usiłował być cierpliwy. Zdawał sobie sprawę, iż inspektor przywiązywał
taką wagę do tego incydentu dlatego, że policja nie chciała mieć kłopotów w
turystycznym obszarze, szczególnie w miejscu tak renomowanym, jak hotel
„Peninsula”. - W tym momencie pan się odwrócił i zobaczył idącego w pana
kierunku człowieka - ciągnął inspektor.
- Tak jest - odpowiedział Tristian. Mówili już o tym po raz dwudziesty.
- Skąd pan wiedział, że on idzie właśnie do pana, a nie do kogoś innego? -
Patrzył wprost na mnie i to wyraźnie ze złymi zamiarami. O, tak! - Tristian
wytrzeszczył oczy, żartobliwie imitując spojrzenie Chińczyka. - Tak, oczywiście
- powiedział inspektor. - Ale nigdy pan go przedtem nie widział?
- Nigdy! - rzekł Tristian z emfazą. Wiedział, że właśnie tym policja się
szczególnie interesuje, ale nie chciał ujawnić, że to Marissa rozpoznała
napastnika. Obawiał się również, że planowane na dzień następny spotkanie z Wing
Sin może być zagrożone. W końcu, po dwóch godzinach śledztwa, inspektor
zrezygnował, ale powiedział, aby Tristian pozostał w Hongkongu aż do odwołania.
Zaraz po przesłuchaniu Tristian podszedł do telefonu wewnętrznego i zadzwonił do
Marissy.
- Nareszcie jestem wolny - powiedział. - Uczcijmy to kupując nowe zegarki!
Weszli do tego samego sklepu jubilerskiego, gdzie kupowali poprzednio. Tym razem
Tristian stargował cenę jeszcze niżej. Po krótkim proteście sprzedawca się
poddał. Gdy powrócili do swych pokoi, zamknęli drzwi na klucz i zdecydowali, by
nie wychodzić przez resztę popołudnia. Ponieważ nie jedli nic od śniadania,
pierwszą rzeczą, którą zrobili, było zamówienie posiłku.
Czekając na dostarczenie jedzenia, siedzieli przy oknie, podziwiając malowniczy
widok.
- Urok Hongkongu przypomina mi o Wielkiej Rafie - rzekła Marissa, spoglądając w
zamyśleniu przez okno. - Jego piękno maskuje jego prawo: „Zjedz, albo będziesz
zjedzony”.
Tristian przytaknął.
- Jak zauważył człowiek w białym garniturze, wszystko jest na sprzedaż.
Wszystko!
- Czy sądzisz, że on przyjdzie? - spytała Marissa. - Ciekawa jestem, czy Wing Sin dowie się o
twoich dwóch godzinach spędzonych z policją. - Nie wiem - powiedział Tristian. - Ale założę się,
że wydarzenie w hallu znajdzie odbicie w gazetach. Więc zapewne przeczytają o tym i
przynajmniej będziemy mieli usprawiedliwienie.
Marissa westchnęła.
- Co za przejścia mamy w tym Hongkongu; pamiętam, że mnie ostrzegałeś, ale nie
wyobrażałam sobie, że spotka nas coś takiego. Moje nerwy są w strzępach. Boję
się wychodzić z hotelu. Do diabła! Boję się nawet wychodzić do hallu. Nawet
kupno tych nowych zegarków było przeżyciem. Ciągle oczekuję, że może się
wydarzyć coś strasznego.
- Wiem, jak się czujesz - rzekł Tristian. - Pamiętaj, że zawsze możemy stąd
wyjechać.
Nie musimy doprowadzać tej sprawy do końca.
- Nie musimy - Marissa nie wykazywała entuzjazmu. Przez dłuższy czas w milczeniu
spoglądali na port.
- Myślę, że chcę kontynuować - przemówiła w końcu Marissa. Wyprostowała się w
fotelu. - Mimo że mnie to wszystko przeraża, nie potrafię zrezygnować, nie
teraz. Nigdy bym nie zaznała spokoju. Mam wrażenie, że zbliżamy się do końca
zagadki. A poza tym zawsze, gdy zamknę oczy, widzę Wendy.
- A ja widzę moją żonę - powiedział Tristian. - Wiem, że nie powinienem tego mówić, ale
przebywanie z tobą mi ją przypomina. Proszę, nie obrażaj się. Nie robię zamierzonych
porównań. Nie chodzi o to, że wyglądasz jak ona i postępujesz jak ona, chodzi o coś innego, o
coś związanego z uczuciami, które we mnie budzisz. - Tristian sam się zdziwił.
Takie
wynurzenia nie leżały w jego stylu.
Marissa popatrzyła w niebieskie oczy Tristiana. Mogła sobie tylko wyobrażać
udręczenie, które przeżył po stracie żony.
- Nie traktuję tego jako obrazy - rzekła. - Prawdę mówiąc, odbieram to wszystko
w sposób równie skomplikowany.
- Tak się ułożyło - powiedział Tristian, po czym uśmiechnął się z zakłopotaniem
i spojrzał na drzwi. - Gdzie, do diabła, jest nasze jedzenie? Jestem głodny jak
wilk.
Podczas posiłku wspominali Freddiego, kierowcę taksówki. Zastanawiali się, co
się z nim stało. Mieli nadzieję, że nic złego. Nie mogli jednak uwierzyć, by był
wspólnikiem ich porwania, z drugiej zaś strony w Hongkongu wszystko ma swoją
cenę. - Jeśli już o tym mówimy - rzekł Tristian. - Jeśli zamierzamy nadal
działać tą metodą, to myślę, że powinniśmy wynająć inny samochód, którego
kierowca byłby jednocześnie naszym gorylem.
- I który mówi w dialekcie kantońskim - dodała Marissa. - Już w kilku sytuacjach
to mogło okazać się pomocne.
- Jeśli będziemy mieli szczęście, to będzie nas woził w bagażniku - przekomarzał
się Tristian.
Marissa uśmiechnęła się. Nie rozumiała, jak po takich przejściach Tristian
potrafi zachować poczucie humoru.
Gdy skończyli posiłek, odsunęli stół na bok i usiedli w fotelach przy oknie. Marissa dopijała swoje
wino, a Tristian otworzył następną puszkę piwa Foster Lager, w które zaopatrzył go zastępca
kierownika hotelu.
Myśli Marissy powędrowały do wydarzenia w hallu.
- Jeśli ten Chińczyk był tym samym, który wrzucał przynętę do wody, to musiał
być
zatrudniony w FCA.
- Też tak pomyślałem - potwierdził Tristian.
- Oni muszą bardzo chcieć się nas pozbyć. Muszą być przyciśnięci do muru, jeśli
nawet próbują zastrzelić nas w miejscu publicznym. W przypadku Wendy poczynili
duże starania, by wyglądało to na wypadek.
- Ironia polega na tym, że oni uważają, iż wiemy więcej niż w rzeczywistości.
Jeśli ja bym był na ich miejscu i wiedział, jak mało wiemy, nie zawracałbym
sobie nami głowy.
- Może oni boją się nie tyle tego, co wiemy, lecz tego, czego możemy się
dowiedzieć - Marissa westchnęła. - Zastanawiam się, jak on nas wyśledził. - To
jest osobne pytanie - stwierdził Tristian.
- Może zmienić hotel?
- Nie sądzę, by zrobiło to dużą różnicę - rzekł Tristian. - Najwyraźniej w tym
mieście działa podziemna informacja. Przypomnij sobie właściciela kawiarni. To
on poinformował Wing Sin, że tam jesteśmy. Założę się, że gdybyśmy zmienili
hotel, nie pozostanie to długo tajemnicą. Tutaj przynajmniej służba
bezpieczeństwa jest uczulona i rozpozna tego człowieka, gdyby spróbował wrócić.
- Musimy być bardzo ostrożni - powiedziała Marissa. - Szczególnie jutro w czasie spotkania z
człowiekiem w białym garniturze.
- W pełni podzielam twoje zdanie - rzekł Tristian. - Sądzę, że dochowa on
lojalności
temu, kto zapłaci większy „podatek”. Pewnie będziemy musieli wziąć ze sobą
więcej niż
uzgodnione dziesięć tysięcy.
- Czy stać cię na to, Tris? - spytała Marissa.
Tristian się zaśmiał.
- Marisso, to tylko pieniądze - stwierdził.
ROZDZIAŁ 15
19 kwietnia 1990, godzina 8.47
Ubrany w swój najlepszy niedzielny garnitur i niosąc bukiet kwiatów, Ned Kelly
szedł wzdłuż Salisbury Road, oglądając znajome zakątki. W Hongkongu był już
wiele razy i zawsze podziwiał bogactwo krajobrazu. Przybył poprzedniego dnia
późno w nocy i dzięki Charlesowi Lesterowi zatrzymał się w hotelu „Regent”.
Nigdy dotąd nie mieszkał w tak luksusowym miejscu. Żałował tylko, że nie mógł
skorzystać z uciech nocnego życia oferowanych przez Sha Tsui. Gdy zbliżał się
już do hotelu „Peninsula”, zaczął szukać Willy’ego Tonga. Takie otrzymał
instrukcje. Dostrzegł go wreszcie siedzącego w zielonym nissanie stanza
zaparkowanym przed Muzeum Astronomicznym, dokładnie naprzeciw hotelu. Ned
otworzył drzwi pasażera i wśliznął się na przednie siedzenie. - Świetnie się
prezentujesz, przyjacielu - przywitał go Willy. - Te kwiaty dla mnie?
- Nieźle wyglądam, co? - Ned zadowolony był ze swojej tweedowej marynarki od
Harrisa, gabardynowych spodni i brązowych pantofli. Odłożył bukiet kwiatów na
tylne siedzenie. - Co się dzieje?
- Spokojnie, po awanturze, jaką wywołałem - odparł Willy. - Nie wiem, co się
stało.
Sytuacja była idealna. Hall zatłoczony, więc sposób, który mi podałeś, uznałem
za najlepszy.
Byłem już metr od Williamsa, gdy ten odwrócił się i mnie zaatakował!
- Nie miałeś szczęścia - stwierdził Ned. - A była tam ta kobieta? Oczywiście.
Stała tuż obok niego. Jeszcze dziesięć sekund i zastrzeliłbym oboje. - Może ona
zapamiętała cię z łodzi - powiedział Ned. - Zresztą, to już nie ma znaczenia.
Czy są w hotelu?
- Tak - rzekł Willy. - Byłem tutaj przez większą część nocy. Próbowałem jeszcze
raz dzwonić i natychmiast otrzymałem połączenie. Nie wychodzili. - Fajnie. A co
z pistoletem?
- Mam - powiedział Willy. Pochylił się do przodu i otworzył schowek. Wyjął
pistolet i wręczył go Nedowi.
- Heckler and Koch! - Ned gwizdnął. No, no, pierwsza klasa. A co z tłumikiem?
Willy sięgnął głębiej do schowka i podał małe prostokątne pudełko. Ned otworzył
i wyjął tłumik.
- Przyjemnie jest używać nowego sprzętu - stwierdził. - Jedną rzecz można
powiedzieć o FCA: są perfekcyjni we wszystkim.
Nakręcił tłumik na lufę pistoletu. Była teraz znacznie dłuższa. Wyjął magazynek i sprawdził
naboje. Upewniwszy się, że komora nabojowa jest pusta, Ned odciągnął zamek, napiął sprężynę
i nacisnął spust. Dał się słyszeć przyjemny suchy trzask. - Wspaniale - pochwalił.
Obracając się całym ciałem, popatrzył przeciągle na Willy’ego.
- To nie potrwa długo. Podjedź pod hotel i nie gaś silnika. Daj mi około pięciu
minut,
zanim podjedziesz, zrozumiałeś?
- Tak jest - gorliwie odpowiedział Willy.
- Idę - rzekł Ned. Pochylił się do przodu i wcisnął pistolet z tyłu za pas, po
czym sięgnął na tylne siedzenie po bukiet kwiatów. Wysiadł już, ale zawahał się,
wrócił i pochylił przy otwartym oknie samochodu.
- Nie widziałem tego Williamsa przez wiele lat. Myślisz, że go poznam? - Chyba
tak - odrzekł Willy. - Jest mniej więcej twojego wzrostu, włosy jasnoblond, rysy
kanciaste. Wygląda bardziej jak farmer niż lekarz. - Rozumiem - rzucił Ned
odchodząc, ale Willy jeszcze go zatrzymał. - Nie będziesz miał trudności z
rozpoznaniem kobiety, prawda?
- Nie, zwłaszcza w kąpieli - odparł Ned, robiąc oko. Dał nura w ruchliwą
Salisbury Road, uważając, żeby nie zgubić pistoletu zatkniętego za pas.
Portier otworzył przed nim drzwi hotelu i Ned wszedł do środka. O tej porze w
hallu panował raczej duży ruch; wielu zagranicznych gości przybywało do hotelu
lub właśnie wyjeżdżało. Sterty waliz piętrzyły się obok biurka szefa bagażowych,
który rozpaczliwie usiłował utrzymać porządek. Tam właśnie skierował się Ned.
Upatrzył sobie jednego z młodszych chłopców bagażowych i podszedł do niego, gdy
tamten ładował walizki na wózek. Podczas swych wieloletnich kontaktów z
Chińczykami Ned nauczył się trochę dialektu kantońskiego. W tym właśnie języku
poprosił chłopca o przysługę. Tamten wyglądał na zaskoczonego, że gweilo mówi w
jego rodzimym języku.
Ned wcisnął mu tysiąc dolarów hongkongskich. Oczy chłopca rozszerzyły się, suma
ta przekraczała bowiem jego wielomiesięczne zarobki. - Mieszkają tutaj moi
przyjaciele - rzekł Ned. - Chciałbym wiedzieć, w którym pokoju, tak abym mógł im
zrobić niespodziankę. Rozumiesz? Chłopiec kiwnął głową i szeroko się
uśmiechnął. - Nazywają się Williams i Blumenthal. Nie wiem, czy mieszkają w
jednym pokoju, czy osobno.
Chłopiec ponownie kiwnął głową i pobiegł do biurka swego szefa. Korzystając z
tego, że szef był zajęty rozmową telefoniczną, przejrzał szybko obszerną listę
gości i wrócił. W tym czasie Ned zapalił papierosa.
- Cieszę się, że mogę podać numery 604 i 606 powiedział z uśmiechem chłopiec i
kilka razy się ukłonił. Ned powstrzymał go ręką przed tak widocznymi oznakami
wdzięczności i poszedł do kiosku z gazetami. Trzymając pod pachą bukiet kwiatów,
kartkował ostatnie wydanie tygodnika „Thne” i uważnie spoglądał w kierunku
bagażowych, by upewnić się, czy jego transakcja z chłopcem nie przyciągnęła
czyjejś uwagi. Nic jednak na to nie wskazywało. Rozradowany chłopak ładował
swój wózek, tak jakby nic się nie wydarzyło.
Ned odłożył tygodnik i wziął bukiet w prawą rękę. Doświadczonym okiem rozpoznał
w hallu członków hotelowej służby bezpieczeństwa. Było ich dwóch, ale żaden nie
zwracał na niego uwagi.
Podszedł do wind i nacisnął przycisk GÓRA. Na razie szło gładko, był zadowolony.
Spodziewał się, że za kwadrans zda Lesterowi sprawozdanie telefoniczne. Cieszył
się na myśl o niebagatelnej nagrodzie, którą Lester obiecał za dobrze wykonana
robotę. Poczuł przyśpieszone bicie serca, kiedy winda dotarła do szóstego
piętra. Mimo starań zawsze był zdenerwowany, gdy zbliżał się moment działania.
Znając zwyczaje panujące w luksusowych hotelach Hongkongu, po wyjściu z windy
czekał przy jej drzwiach, by podszedł do niego dyżurny portier. - Witaj,
przyjacielu - powiedział Ned po kantońsku, szeroko się uśmiechając. Portier był
starszym już Chińczykiem. Odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się, kim może być
przybysz. Tego ranka nie oczekiwał żadnych nowych gości. - Mam dla pana prezent
- rzekł Ned i wręczył mu tysiąc dolarów hongkongskich.
Chińczyk osłupiał.
Ned znów się uśmiechnął.
- Potrzebuję pana pomocy - mówił dalej. - Chcę, aby pan otworzył drzwi pokoju mojej siostry,
numer 604. Dzisiaj są jej urodziny.
Wkładając pieniądze do kieszeni, portier poczłapał do drzwi pokoju 604. Już miał
zamiar zapukać, gdy Ned chwycił go za rękę.
- Nie - rzekł. - To ma być niespodzianka.
Portier skinął głową i począł szukać w kieszeni klucza. Wybrał właściwy i wsunął
do zamka.
Gdy przekręcał klucz, Ned rozejrzał się po korytarzu, po czym wyciągnął pistolet
z długą lufą.
Drzwi otworzyły się z lekkim trzaskiem. Portier właśnie zamierzał ustąpić z
drogi, gdy Ned z całej siły pchnął go do wnętrza pokoju. Ciało starszego
mężczyzny zderzyło się z drzwiami, otwierając je z trzaskiem na oścież. Portier
poleciał głową w dół na dywan.
W ułamku sekundy Ned wskoczył do pokoju. Rzucił kwiaty i chwycił pistolet w obie
wyprostowane ręce. Jego ofiara siedziała na łóżku, a światło z okna rozświetlało
jasnoblond włosy.
Z pozycji Neda, patrzącego przez celownik automatycznego pistoletu, Tristian
Williams wyglądał na zaskoczonego, i poderwał się na równe nogi. Ned strzelił
dwukrotnie celując w czoło, tuż powyżej oczu. Za każdym razem pistolet wydał
tylko plujący stłumiony odgłos. To była dziecinnie łatwa zabawa.
Ned rozejrzał się wokół, szukając Blumenthal. Nie było jej. Wtedy zauważył
otwarte drzwi do drugiego pokoju. Usłyszał dźwięk cieknącej wody. Odwrócił się,
po cichu zamknął drzwi do hallu, a następnie lufą pistoletu pokazał portierowi,
który zamarł ze strachu, siedząc na środku dywanu, aby poszedł w kierunku szafy.
Otworzył ją i bezceremonialnie wepchnął portiera do środka. Cicho zamknął drzwi
i przekręcił tkwiący w nich klucz.
Wracając do przejścia między pokojami, chwilę nasłuchiwał. Woda cały czas
płynęła. Ostrożnie zajrzał do pokoju: był pusty, ale z łóżka zdjęto pościel.
Drzwi łazienki były uchylone na szerokość mniej więcej dziesięciu centymetrów.
Teraz lepiej słyszał, że cieknie woda. Pani Blumenthal napełniała wannę. Ned bezszelestnie
przeszedł przez pokój i podszedł do drzwi łazienki. Biorąc głęboki wdech uniósł nogę i kopnął
drzwi. W jednej sekundzie znalazł się w środku. Pani Blumenthal klęczała przy wannie,
zwrócona plecami do drzwi. Kompletnie ją zaskoczył. Próbowała właśnie wstać, gdy
dwukrotnie strzelił w tył jej głowy.
Upadła,
przewracając wiadro wody z mydlinami.
Ned z zaskoczeniem popatrzył na wiadro. Przestępując kałużę, chwycił kobietę za
włosy i odchylił jej głowę.
- A niech to... - warknął. To nie była Blumenthal, lecz chińska sprzątaczka.
Puścił jej włosy. Głowa opadła do wanny jak przedmiot. Wrócił do pierwszego
pokoju. Obszedł łóżko i schylił się, by lepiej przyjrzeć się Williamsowi. Nie
było to łatwe, ciało zaklinowało się pomiędzy ścianą a łóżkiem. Z pewnym trudem
udało mu się ciało wyprostować. Wtedy przeszukał kieszenie ofiary i wyjął z
jednej z nich portfel. Po obejrzeniu dokumentów głośno zaklął. To nie był
Williams! To był Robert Buchanan! Kim, do cholery, był Robert Buchanan?
Ned wyprostował się. Co się stało? Czyżby chłopiec mylnie podał numer pokoju? -
zastanawiał się. Szybko przeszukał pokój. W walizce stojącej u wezgłowia łóżka
znalazł pakiet czeków podróżnych American Express. Widniało na nich nazwisko
Marissy Blumenthal.
Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz, przyłożył do nich ucho i chwilę
nasłuchiwał. Nie usłyszawszy żadnych dźwięków, otworzył je. Korytarz był pusty.
Wziął leżącą w pokoju tabliczkę NIE PRZESZKADZAĆ i zawiesił ją na zewnętrznej
klamce, po czym wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Znalazłszy się na parterze, niedbale zaczął się kręcić po hallu. Wolnym krokiem
spacerował przez jadalnię i inne pokoje, w których goście mogli się spotykać.
Nigdzie nie zobaczył nikogo przypominającego Williamsa czy Blumenthal. W końcu
zrezygnował i skierował się do drzwi wyjściowych.
Tuż przed hotelem zobaczył siedzącego w samochodzie Willy’ego. Silnik nissana
pracował. Otworzył drzwi i wsiadł do środka.
Willy zorientował się, że poszło źle.
- Nie było tam Williamsa ani Blumenthal - rzekł Ned z irytacją. - Czy jesteś
pewien, że nie widziałeś ich wychodzących z hotelu?
- Oczywiście! Jestem tutaj prawie całą noc. Oni nie wyszli.
Ned gapił się przed siebie, po czym potrząsnął głową. - Nie było ich w
pokojach. Narobiłem jeszcze większego bigosu niż ty. Zabiłem niewłaściwych
ludzi!
- O cholera! I co teraz chcesz zrobić?
Ned potrząsnął głową.
- Jedyna rzecz, której nie mogę zrobić, to wziąć nagrody. Smutne. Myślę, że będziemy musieli ją
oddać Wing Sin. Jedźmy.
- Niezręcznie o tym mówić, ale ten nowy zegarek bardziej mi się podoba niż
poprzedni. Jest bardziej kobiecy. - Marissa podziwiała swój nowy wodoszczelny
seiko.
- Bardzo ładny - zgodził się Tristian, przyglądając się swojemu zegarkowi. -
Może powinienem wybrać coś w innym stylu. Cóż, pewno będę miął jeszcze okazję.
Ciągle jesteśmy w Hongkongu. Na razie zegarek starczał nam na jeden dzień. Znów
posunęli się kilka metrów do przodu.
- Jak długi jest ten tunel? - spytała Marissa. Zaczynała się czuć podobnie jak
wtedy, gdy byli zamknięci w bagażniku.
- Bij zabij, nie wiem - rzekł Tristian. Pochylił się do przodu i otworzył szybę
oddzielającą ich od kierowcy. - Hej, Bentley, jak długi jest ten tunel? - Około
półtora kilometra, panie Williams - odparł Bentley.
Tristian odchylił się do tylu.
- Słyszałaś?
- Niestety - odrzekła Marissa. - W tym tempie zajedziemy do Hongkong Island za godzinę. Nigdy
nie widziałam takich korków.
Znajdowali się w tunelu Cross Harbor. Swojego nowego kierowcę spotkali tego
ranka po opuszczeniu hotelu przez wejście dla personelu. Tristian uważał, że
najrozsądniej będzie wyjść w sposób możliwie najbardziej dyskretny.
Bentley Chang okazał się osobnikiem dokładnie takim, jakiego oczekiwali. Składał
się głównie z mięśni i miał posturę zawodnika sumo. Jego językowe umiejętności
kwalifikowały go do pracy w ONZ.
Mówił wspaniale po angielsku, a poza tym po japońsku, kantońsku, w języku
mandarynów, trochę w hakka i tanka. Przekonał również Tristiana, że zna kung fu.
Wraz z pistoletem, który nosił w kaburze pod ramieniem, budził zaufanie Marissy.
Miał samochód równie imponujący jak on sam. Był to opancerzony mercedes,
normalnie rezerwowany dla przyjeżdżających tu dygnitarzy. Gdy Marissa zapytała
Tristiana, ile to kosztuje, odrzekł, by lepiej nie pytała. Poprzedniego wieczoru
Tristian osobiście go zaangażował do pracy, dzwoniąc do firmy wynajmującej
samochody i rezygnując z pośrednictwa portierów.
Gdy dotarli do dolnej pętli tramwajowej, z której mieli jechać do Victoria Peak,
była już dziewiąta trzydzieści.
- A ja myślałem, że będziemy za wcześnie - rzekł Tristian. Zanim wysiedli,
powtórzył instrukcje, które już uprzednio przekazał Bentleyowi, żeby jechał za
nimi i z daleka ich obserwował. Jeśli coś poszłoby źle, Tristian miał dwukrotnie
przeczesać ręką włosy. Widząc to Bentley powinien natychmiast interweniować,
jeżeli uzna za stosowne. W przypadku, gdy wszystko będzie szło dobrze, Bentley
podjedzie do miejsca, w którym wysiedli, i zaczeka na nich.
- Jakieś pytania? - zapytał Tristian muskularnego kierowcę. - Tylko jedno -
rzekł tamten. - Jeśli jesteście zamieszani w narkotyki, chcę o tym wiedzieć.
- Nie. Nie jesteśmy zamieszani w żadne narkotyki - Tristian zaśmiał się.
- Będę wściekły, jeśli nie mówicie prawdy - ostrzegł Bentley.
- Wcale nie chcę, aby pan był wściekły - zapewnił Tristian. Jazda w górę czerwonym tramwajem,
który był w istocie kolejką linową, okazała się dużą przyjemnością. Wkrótce pozostawili za sobą
mury centrum i wznieśli się na zalesione zbocza, zarośnięte jaśminem, dzikim indygo, wilczym
rykiem i rododendronami.
Nawet w
tramwaju słyszeli skrzeczenie srok.
Sam szczyt rozczarował ich. Poranna mgła ciągle spowijała wierzchołek i nie
mogli zobaczyć legendarnego widoku. Roślinność za to była piękna, szczególnie
egzotyczne drzewa, ciągle pokryte kroplami rosy.
Demonstrując swoją obecność, Marissa i Tristian kilka razy okrążyli stojący na
szczycie trzypiętrowy budynek z restauracjami, lodziarnią, drogerią, a nawet
supermarketem.
Marissa zainteresowała się straganami, na których sprzedawano przedmioty
chińskiego rękodzieła.
Spacerując rozglądali się w poszukiwaniu ludzi, którzy ich poprzedniego dnia
porwali.
Jednak jedyną znajoma osobą, którą dostrzegli, był Bentley. Przybył na miejsce i
zgodnie z umową pozostawał dyskretnie w oddali.
Około jedenastej piętnaście gotowi byli zrezygnować. - Przypuszczam, że dotarły
do nich wiadomości o wydarzeniach w „Peninsuli” - rzekła Marissa.
- Cholera! - zaklął Tristian. - Nie wiem, co teraz robić. Znaleźliśmy się w
punkcie wyjścia.
Przygnębieni, powoli poszli do górnej stacji tramwaju. Ze względu na duże
oczekiwania był to srogi zawód.
- Przepraszam - zaczepiła ich starsza kobieta. Miała na głowie słomkowy kapelusz z szerokim,
czarno obramowanym rondem. Siedziała na ławce przy przystanku tramwajowym.
- Czy pan Williams?
- Tak, to ja - odrzekł Tristian.
- Pan Yip bardzo przeprasza, ale nie mógł przyjść na dzisiejsze poranne
spotkanie. Ale
jeśli zechcą państwo udać się do restauracji „Stanley”, to z przyjemnością się z
państwem
spotka.
- Kiedy? - spytał Tristian.
- To wszystko, co wiem - rzekła kobieta, po czym skłoniła się i utykając,
pośpiesznie odeszła.
- Co to znów ma znaczyć? - Tristian popatrzył na Marissę.
- Myślę, że biało ubrany człowiek nazywa się Yip.
- Ale kiedy mamy iść do tej restauracji i gdzie ona jest? - Przypuszczam, że powinniśmy tam pójść
natychmiast - odparła Marissa o miejsce najlepiej zapytać Bentleya.
Zjechali tramwajem w dół. Gdy się tam znaleźli, Bentley już czekał w swoim
opancerzonym mercedesie. Usiedli na tylnym siedzeniu. Tristian spytał, czy
Bentley słyszał o
restauracji zwanej „Stanley”.
- Znam ją, sir - odrzekł.
- Gdzie to jest?
- W Stanley, sir.
- Okay, Bentley - Tristian rozparł się na siedzeniu. - Jedziemy do Stanley. Ku
udręczeniu Marissy pierwsza część trasy wiodła przez tunel o długości ponad
trzech kilometrów. Do czasu jazdy w bagażniku nigdy nie wiedziała, że tak nie
lubi tuneli.
Na szczęście, ruch uliczny był względnie sprawny; chociaż Aberdeen był znacznie
dłuższy niż Cross Harbor, przebyli go dużo szybciej. Gdy wynurzyli się z tunelu,
krajobraz zmienił się z miejskiego, jak w dzielnicy Central czy Kowloon, na
piękny, niemal wiejski.
Jasne piaski plaż, szmaragdowozielona woda, taka jaką Marissa widziała lecąc do
Brisbane.
Gdy jechali w kierunku Stanley wzdłuż urozmaiconego wybrzeża, Tristian ponownie
pochylił się do przodu.
- Bentley, czy pan kiedyś słyszał nazwisko Yip?
- To popularne chińskie nazwisko - odrzekł Bentley. - Gdy spotkaliśmy pana Yip,
nosił raczej niezwykły garnitur - rzekł Tristian. - z białego jedwabiu.
Bentley odwrócił się i spojrzał na Tristiana. Samochód lekko zboczył, ale
kierowca szybko to skorygował.
- Państwo spotkali pana Yipa w białym garniturze? - spytał.
- Tak - potwierdził Tristian. - Czy jest w tym coś dziwnego? - Jest tylko jeden
pan Yip, który nosi biały garnitur - odparł Bentley. - Egzekutor.
- Co to znaczy? - zapytał Tristian.
- On jest 426. To znaczy, że jest wykonawcą poleceń triady. Egzekutor wykonuje
dla triad brudną robotę każdego typu: ściąganie należności, hazard, szmugiel,
prostytucja itd.
Tristian obejrzał się na Marissę i widząc jej spojrzenie wiedział, że słyszała
każde słowo.
- Jedziemy do restauracji „Stanley”, aby spotkać się z panem Yipem - oznajmił Tristian.
Bentley zwolnił i zaparkował samochód na poboczu drogi, po czym wyłączył silnik.
Odwrócił się i spojrzał wprost na Tristiana.
- Musimy porozmawiać - rzekł.
Przez następne piętnaście minut ustalali nową stawkę godzinową. W umowie nie
było
jazdy na spotkanie z panem Yipem. Gdy interes został ubity, Bentley uruchomił
silnik, po
czym ponownie wjechali na drogę.
- Czy pan wie, w której triadzie jest pan Yip?
- Nie mam zwyczaju mówić o triadach - oświadczył Bentley. - Okay - zgodził się
Tristian. - Podam nazwę triady, o której myślę, a pan kiwnie głową. Co pan na
to?
Bentley przez chwilę się zastanawiał, po czym się zgodził.
- Wing Sin - rzucił Tristian.
Bentley skinął głową.
Tristian odchylił się do tyłu.
- No, cóż. To potwierdza nasze podejrzenia. Pan Yip z całą pewnością wie to, co my chcemy
wiedzieć. Pozostaje pytanie, czy zamierza nam to przekazać. W miarę rozwoju sytuacji coraz
bardziej się boję - rzekła Marissa. - Pan Yip przeraził mnie, gdy go zobaczyłam pierwszy raz.
Teraz, kiedy wiem, kim jest, jestem przerażona jeszcze bardziej.
- Jeszcze możemy się rozmyślić - zaproponował Tristian. - Już zaszliśmy tak
daleko. - Marissa potrząsnęła głową. - Teraz nie chcę rezygnować.
Stanley okazało się atrakcyjnym miasteczkiem zbudowanym na półwyspie okolonym
szerokimi piaszczystymi plażami. Roztaczał się stąd wspaniały widok na
szmaragdowe morze. Same budynki robiły gorsze wrażenie - czteropiętrowe budowle
wykonane bez wyobraźni z białego cementu.
Bentley wjechał na parking przy linii nabrzeża, po czym zawrócił, ustawiając samochód w
kierunku wyjazdu na ulicę. Zgasił silnik i wskazał głową budynek na prawo.
- Restauracja „Stanley” - powiedział.
Marissa i Tristian przyjrzeli się jej. Niczym się nie wyróżniała, jak większość
w tej
okolicy.
- Czy jesteś gotowa? - spytał Tristian.
- Jak nigdy - skinęła głową Marissa.
Bentley wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi. Marissa i Tristian wyszli na
słońce. Zanim zrobili pierwszy krok, otworzyły się drzwi pobliskich samochodów i
wyskoczyło z nich pół tuzina Chińczyków. Wszyscy byli ubrani w dwurzędowe
garnitury.
Marissa i Tristian rozpoznali trzech. Byli to ich porywacze z poprzedniego dnia.
W pierwszej chwili Bentley chwycił za broń, ale szybko zrezygnował. Kilku miało
w rękach pistolety maszynowe.
Marissa zamarła w bezruchu i pomyślała, że spełniły się jej najgorsze
przewidywania.
Była zaskoczona zimną nonszalancją, z jaką tamci pokazywali się publicznie z
bronią palną.
- Proszę się nie ruszać - rzekł jeden z Chińczyków, występując naprzód, po czym
sięgnął do marynarki Bentleya i wyjął pistolet. Następnie powiedział coś do
niego po kantońsku. Bentley odwrócił się i wsiadł do swojego mercedesa.
Wróciwszy do Marissy i Tristiana, człowiek sprawdził, czy nie są uzbrojeni, po
czym wskazał głową restaurację. Marissa i Tristian ruszyli w tym kierunku. - Na
pewno pomocne było zabranie Bentleya - stwierdził Tristian. - Miło jest
wiedzieć, że się właściwie wydało pieniądze.
- Oni nas zawsze o krok wyprzedzają - westchnęła Marissa. Restauracja urządzona
była prosto i elegancko. Ustawiono tam drewniane stoły w starym stylu, a ściany
pomalowano na kolor brzoskwiniowy. Przed południem nie było wielu gości.
Kelnerzy ustawiali nakrycia i czyścili kryształy.
Francuski szef sali w smokingu powitał ich i chciał spytać, czy mają rezerwację,
ale rozpoznał eskortę. Pośpiesznie się ukłonił i zaprowadził do małej oddzielnej
sali na pierwszym piętrze.
Przy stole siedział Yip, a przed nim leżała księga buchalteryjna i stała
filiżanka kawy.
Był ubrany, podobnie jak poprzednio, w nieskazitelnie biały jedwabny garnitur.
Człowiek z obstawy zwrócił się po kantońsku do Yipa, który słuchał, przyglądając
się twarzom Marissy i Tristiana. Gdy tamten skończył, Yip zamknął swoją księgę i
oparł się na niej łokciami.
- Obraziliście mnie, przyprowadzając ze sobą uzbrojonego goryla - powiedział. -
Nie zamierzaliśmy pana obrazić - Tristian uśmiechnął się z zakłopotaniem. -
Wczoraj mieliśmy niemiłą przygodę. Ktoś próbował nas zabić. - Gdzie? - spytał
Yip.
- W hotelu „Peninsula” - odparł Tristian.
Yip popatrzył na człowieka, który ich przyprowadził. Ten skinął głową,
najwyraźniej potwierdzając. Yip powrócił spojrzeniem do Marissy i Tristiana, po
czym wzruszył ramionami.
- Próby zabójstwa nie są tu rzadkie - stwierdził. - Jest to cena, jaką się płaci
za robienie w Hongkongu pewnych interesów. Na mnie też było szereg zamachów. -
My nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni - powiedziała Marissa. - Mimo wszystko
było błędem przyprowadzanie na spotkanie ze mną uzbrojonego człowieka. Poza tym
on by was i tak nie uchronił. - Jesteśmy obcokrajowcami - tłumaczyła Marissa. -
Nie znamy reguł gry.
- Tym razem wam przebaczę - rzekł Yip. - Czy przynieśliście pieniądze? -
Naturalnie, kolego - odparł Tristian. - Ale najpierw, co z naszymi informacjami?
- Proszę, panie Williams - Yip uśmiechnął się i z niedowierzaniem potrząsnął
głową. - Niech mnie pan więcej nie drażni. I proszę nie nazywać mnie kolegą. -
Dobrze - odpowiedział Tristian. - Przypuszczam, że nasza pozycja przetargowa
jest nieco słaba. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął hotelową kopertę, do której
włożył dziesięć tysięcy dolarów hongkongskich. Wręczył ją Yipowi. - Przyjemnego
wydawania - dodał uśmiechając się.
- Szybko pan się uczy naszych praktyk w biznesie - stwierdził Yip. Rozdarł
kopertę i przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni. - Dowiedziałem
się, Że Wing Sin prowadzi interesy z australijską firmą Fertility Limited. Od
lat dostarczają im co dwa miesiące dwóch Chińczyków z Chin Ludowych.
Wing
Sin organizuje transport z punktu zbornego na Pearl River, na północ od Zhuhai,
do Aberdeen. Stamtąd przerzuca ich na lotnisko Kai Tac i wsadza do samolotów
lecących do Brisbane. Jest to korzystny biznes, nienadzwyczajny, ale sensowny.
- Kim są ci ludzie? - spytał Tristian.
- Nie wiem i nie dbam o to. - Yip wzruszył ramionami. - Tak samo było ze
studentami z placu Tiananmen. Nie interesowało nas, kim są. Chcemy tylko, by nam
zapłacono za transport.
- Dlaczego są szmuglowani z Chin? - dociekał Tristian.
- Nie mam pojęcia. To nie jest ważne dla Wing Sin.
Tristian z niecierpliwością machnął rękami.
- Pan nie powiedział nam nic nowego. To wszystko już wiedzieliśmy - narzekał.
Marissa niespokojnie się poruszyła. Obawiała się, że Tristian rozdrażni Yipa. - Zgodziłem się
zrobić rozeznanie i je zrobiłem - rzekł pan Yip. - Aby nieco ukoić pana niezadowolenie, mogę
jeszcze zaoferować usługi dodatkowe. Może uzna pan za interesujące spotkanie z kapitanem
dżonki, która dokonuje przerzutów. Marissa wiedziała, że Tristian jest wściekły. Bała się, że zrobi
coś, co zagrozi ich bezpieczeństwu. Miała nadzieję, Że ta nowa oferta go zainteresuje. Może ten
kapitan będzie mógł dostarczyć informacji, których poszukiwali. Tristian pochwycił jej spojrzenie.
- Co sądzisz? - spytał. Marissa skinęła głową.
- Okay - powiedział do pana Yipa. - Zgadzamy się. Jak mamy znaleźć tego
kapitana?
- On jest w Aberdeen. Poślę z wami kogoś, kto was zaprowadzi. Dał jednemu ze
swoich ludzi instrukcje, mówiąc szybko po chińsku. - Tak się bałam, że zrobisz
jakieś głupstwo - powiedziała Marissa. - Oszukał nas. Nędzna kreatura! - z
oburzeniem odrzekł Tristian. - Ten cholerny pedał wziął nasze pieniądze i dał
nam wiązankę frazesów. - Czasem się zastanawiam, czy ty mówisz po angielsku -
rzekła Marissa. Znów jechali opancerzonym mercedesem Bentleya za podobnie
opancerzonym mercedesem, prowadzącym ich do kapitana, o którym mówił pan Yip.
Bentley milczał, pognębiony wydarzeniem na parkingu przed restauracją „Stanley”.
- Będzie lepiej dla tego kapitana, jeśli będzie miał coś do powiedzenia -
odgrażał się Tristian.
- A jeśli nie, to co? - zapytała Marissa. - Poskarżysz się w Wing Sin czy w
Female Care Australia? Tristian, pamiętaj, z kim mamy do czynienia. - Niestety,
masz rację - ponuro przyznał Tristian. Gdy wjechali do Aberdeen, przez chwilę
zapomnieli o swoich kłopotach. To miasto było zadziwiające: olbrzymi port
zatłoczony dżonkami i sampanami wszelkich rozmiarów, powiązanymi razem i
tworzącymi gigantyczne pływające slumsy. W środku tego siedliska nędzy
znajdowały się pływające restauracje, bogato zdobione kolorami złotym i
purpurowym.
- Jak dużo ludzi żyje w tych łodziach? - spytała Marissa. - Około dwudziestu
tysięcy - odparł Bentley. - Wielu z nich rzadko wychodzi na ląd.
Ale rząd ich stąd powoli przenosi.
- I żadnej kanalizacji - z obrzydzeniem powiedział Tristian. - Prawdopodobnie w
większości nie ma ubikacji. Wyobrażasz sobie, jakie jest w tej wodzie stężenie
bakterii coli?
Gdy wjechali do śródmieścia, zobaczyli szereg banków i sklepów jubilerskich.
Aberdeen najwyraźniej było miastem posiadaczy i nędzarzy. - To wszystko z
przemytu - odpowiedział Bentley na pytanie Tristiana. - Aberdeen było centrum
kontrabandy dużo wcześniej, zanim powstał Hongkong. Oczywiście, nie nazywało się
wtedy Aberdeen.
W pobliżu mostu Ap Lei Chou pierwszy mercedes podjechał do doku sampanów.
Najemnicy pana Yipa wysiedli z samochodu. Bentley wjechał na parking. Zanim
Marissa, Tristian i Bentley doszli do molo, jeden z ich przewodników już zamówił
łódź motorową.
Mały silnik Diesla sapał, wysyłając w powietrze kłęby czarnego dymu. Wszyscy
weszli na pokład. Właściciel sampana odbił od brzegu i wpłynęli na mętne wody.
- Mam nadzieję, że ta łódź się nie wywróci - rzekł Tristian. - Jedna kąpiel w
takiej wodzie i wszyscy umrzemy.
W tej właśnie chwili spostrzegli grupę małych dzieci nurkującą niedaleko jednej
z dżonek. Figlując w wodzie, krzyczały z uciechy. - Coś takiego - zdziwił się
Tristian. - Te dzieciaki muszą mieć żelazny system odpornościowy!
- Kim są ci ludzie? - spytała Marissa, z bliska jeszcze bardziej zaintrygowana.
Widać było całe rodziny, na masztach i linach suszyły się części garderoby. -
Głównie Tanka - odparł Bentley z odcieniem szyderstwa w głosie. - Oni oraz ich
przodkowie żyli na morzu od wieków.
- Rozumiem, że pan nie jest Tanka - powiedział Tristian.
Bentley zaśmiał się, tak jakby Tristian porównywał go do rasy podludzi.
- Jestem Kantończykiem - rzekł dumnie.
- Uprzedzenia rasowe w Niebiańskim Królestwie? - zakpił Tristian. Najemnik Yipa kazał kierować
ich łódź wzdłuż rzędu dżonek, a następnie podpłynąć do jednej z większych. Gdy się zatrzymali,
ujrzeli na poziomie piersi otwór w burcie dżonki.
Nagle pojawił się tam mocno zbudowany Chińczyk i gniewnie spoglądał na nich z
góry. Nosił skąpą kozią bródkę, a jego czarne włosy były splecione w tradycyjny
warkocz. Spodnie były luźne i krótkie: sięgały mu tylko do łydek. Na nogach
nosił rzemienne sandały. Gdy tak stał w rozkroku, z rękami wspartymi na
biodrach, robił imponujące wrażenie.
Zaczął mówić po chińsku ponurym, głębokim głosem. Bentley stwierdził, że to
język tanka.
Najemnik Yipa wdał się z tamtym w ożywioną dyskusję. Obydwaj robili wrażenie
zirytowanych. Marissa i Tristian zaczęli się niepokoić. Nagle w środku kłótni,
pomiędzy masywnymi nogami Chińczyka pojawiło się trzyletnie dziecko o twarzyczce
lalki i z ciekawością spojrzało w dół na przybyszy.
- Sprzeczają się o pieniądze. To nas nie dotyczy - wyjaśnił Bentley. Tristian i
Marissa odczuli ulgę. Skorzystali z okazji, by obejrzeć łódź. Miała około
dwunastu metrów długości i pięciu szerokości. Zbudowana była z twardego
tropikalnego drewna nasyconego olejem, co dawało jej kolor miodu. Pokład był
trójpoziomowy z półpokładem rufowym, a pośrodku wznosił się sześciometrowy
maszt. Nagle kapitan odwrócił się do Tristiana i Marissy i przemówił do nich
gniewnym gardłowym głosem.
- Okay - rzekł Bentley - możemy wchodzić na pokład. - Wy możecie wchodzić -
poprawiła Marissa. Popatrzyła na kapitana, który wpatrywał się w nią nieruchomo
swymi gniewnymi oczami.
- Proszę - przekonywał ją Bentley. - Jeśli pani nie wejdzie, on będzie się czuł obrażony. Zaprosił
nas.
Marissa niepewnie popatrzyła na Tristiana, który mimo woli zaśmiał się.
- No, moja droga. Wchodzisz, czy nie?
- Podsadź mnie - rzekła Marissa.
Gdy tylko znaleźli się na pokładzie, sampan, posapując silnikami, odpłynął.
Marissę
przestraszył ten niespodziewany odjazd.
- Jak my wrócimy? - spytała.
- Niech pani się nie martwi - powiedział Bentley. - Sampan tu wróci. Tamten
facet musi wziąć pieniądze, które jest winien kapitanowi. Poszli za Chińczykiem
przez pomieszczenie wypełnione towarami i meblami. W rogu pokoju, na zapalonym
prymusie, coś gotowało się w kotle. Kapitan wyprowadził ich na przedni pokład,
a stamtąd po drabinie weszli na pokład główny.
- Kapitan chce się przedstawić - powiedział Bentley, gdy usiedli na bambusowych
matach. Nazywa się Zur Fa-Huang.
Marissa i Tristian ukłonili się, podobnie jak kapitan. Następnie poprosili, by
Bentley ich przedstawił. Po dalszych ukłonach i uśmiechach Tristian zapytał, czy
kapitan wie, czego oni chcą się dowiedzieć.
Gdy Bentley rozmawiał z Żurem, Marissa zauważyła, że z dołu przyszły dwie kobiety, obie ubrane
na czarno.
Młodsza z nich miała na ręku niemowlę. Mała dziewczynka, którą widzieli
wcześniej,
trzymała się spódnicy matki.
Bentley zwrócił się do Marissy i Tristiana.
- Człowiek pana Yipa powiedział kapitanowi, że zezwolono wam zadawać pytania na
temat ludzi przemycanych z Państwa Środka. Mam nadzieję, że państwo rozumieją, o
co
chodzi?
- Tak, rozumiemy - rzekł Tristian.
- Zatem pierwszym krokiem interesu jest określenie, ile to ma kosztować.
- Czy to znaczy, że ja mam temu facetowi płacić? - zapytał zaskoczony Tristian.
- Jeśli chce pan zdobyć jakieś informacje - stwierdził Bentley.
- Do diabła! - zaklął Tristian. - Niech pan wysonduje, ile on chce. Bentley zaczął negocjacje. W
środku rozmowy kapitan najwyraźniej się zdenerwował i skoczył na równe nogi. Począł krążyć po
pokładzie, wściekle gestykulując. - Co się stało? - spytał Tristian. - On mówi o inflacji.
- O inflacji? - z niedowierzaniem zapytała Marissa. - No, nie użył tego słowa -
przyznał Bentley. - Ale to, co go drażni, do tego się właśnie sprowadza.
Marissa przyglądała się kapitanowi, usiłując pamiętać, że targują się z pewnym
siebie współczesnym piratem, któremu przydarzyło się mieszkać w jednej z
bezwzględnych stolic kapitalizmu.
W końcu cena została ustalona na tysiąc dolarów hongkongskich. Gdy Tristian
wręczył umówioną sumę pieniędzy, kapitan spokojnie usiadł i zaoferował swoją
pomoc.
Korzystając z Bentleya jako tłumacza, Tristian zapytał o ludzi, których Zur
przemycał dla Wing Sin do Hongkongu, a w efekcie dla FCA w Australii. Pytał, kim
byli i skąd przybywali. Niestety, odpowiedzi były krótkie: Fa-Huang nie miał
pojęcia. Tristian nie mógł uwierzyć.
- Zapłaciłem tysiąc dolarów, by dowiedzieć się, że on nie wie? - zapytał z
rozdrażnieniem. Wstał i począł krążyć po pokładzie, jak poprzednio kapitan.
Niech pan spyta, czy on wie cokolwiek o tych ludziach. Cokolwiek! Bentley
zapytał.
Gdy kapitan odpowiedział, Bentley zwrócił się do Tristiana:
- On mówi, że niektórzy z nich byli mnichami. Przynajmniej tak mu się wydaje. -
To rzeczywiście pomocne - z rozdrażnieniem rzekł Tristian. - Niech mi powie coś,
czego nie wiem.
Kapitan coś długo wyjaśniał Bentleyowi, podczas gdy Tristian wściekał się z
powodu pieniędzy, które zapłacił za nic. Bentley ponownie zwrócił się do
Tristiana:
- Kapitanowi jest przykro, że nie jest pan zadowolony, ale ma dla pana następną
ofertę. Wygląda na to, że wypływa dzisiaj o szóstej wieczorem po następny
przerzut. Na ten właśnie temat sprzeczał się z człowiekiem pana Yipa, gdyż
oczekiwał wyższej zapłaty z góry.
On mówi, że za dwa tysiące dolarów od osoby może zabrać pana i pańską żonę.
Przepłynięcie
Pearl River zajmuje tylko trzy do czterech godzin. Wtedy będzie pan mógł
rozmawiać
bezpośrednio z ludźmi, których on przerzuca, i otrzymać odpowiedzi na wszystkie
swoje
pytania.
Zaskoczony nieoczekiwaną propozycją Tristian się wahał. Nie pytając Marissy o zdanie,
odpowiedział:
- Niech pan mu powie, że zapłacę tylko trzy tysiące dolarów, i to wszystko.
Gdy Bentley tłumaczył, Marissa wstała i podeszła do Tristiana.
- Mam nadzieję powiedziała że wiesz, co robisz. Była dotknięta, że Tristian nie spytał jej o zdanie,
i bała się tej wyprawy. To nie wydawało się bezpieczne.
- Czy jesteś pewien, że powinniśmy się w to mieszać? - To może być nasz
najlepszy ruch - rzekł Tristian. - Jeśli porozmawiamy z tymi ludźmi, zanim dotrą
do Australii, to najprawdopodobniej dojdziemy do sedna tej afery.
- Możliwe, ale mówimy o przemycie - stwierdziła Marissa. - Będziemy przebywać na
wodach komunistycznych Chin. A jeśli to wiąże się z narkotykami? Za przemyt
narkotyków grozi w większości krajów azjatyckich kara śmierci. - Masz rację -
niechętnie rzekł Tristian. - Ale możemy sprawdzić, czy to ma coś wspólnego z
narkotykami.
Tristian podszedł do Bentleya i Zur, przerywając im rozmowę. - Niech pan
zapyta, czy przerzut tych ludzi wiąże się w jakiś sposób z narkotykami.
Bentley wykonał polecenie. Zur wysłuchał i potrząsnął przecząco głową. Po
krótkiej rozmowie Bentley zwrócił się do Tristiana.
- Żadnych narkotyków stwierdził. - Czasami Zur bywał zamieszany w narkotyki, ale
nie ostatnio. On mówi, że ten interes stał się zbyt niebezpieczny. - A co z
ceną? - spytał Tristian.
- Trzy i pół tysiąca rzekł Bentley. - Nie chce opuścić niżej.
- Dobrze! - zgodził się Tristian. - Niech pan mu powie, że wrócimy tu o szóstej.
- Tristian powiedziała Marissa. - Nie wiem...
- Jak wydostaniemy się z tej dżonki? - spytał Tristian, przerywając jej ruchem ręki.
- Nie popłyniemy tym wrakiem oświadczyła Marissa, gdy wsiedli do opancerzonego mercedesa.
Była zła na Tristiana za narażanie ich bez pytania jej o zgodę. - Nawet jeśli Zur nie jest
zamieszany w obrót narkotykami, to wpływa jednak na wody terytorialne komunistycznych
Chin. Jeśli nas złapią, pójdziemy do więzienia na Bóg wie jak długo. Nie możemy ryzykować.
- Wydaje mi się, że więcej ryzykujemy pozostając w Hongkongu - rzekł Tristian. -
Im
więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że popłynięcie z kapitanem
Fa-Huang
może być jedyną drogą do rozwiązania całej zagadki: poznaniem jej u źródeł. Taki
właśnie
miałem pomysł na początku.
- Dokąd jedziemy? - spytał Bentley.
Tristian nakazał mu gestem, by poczekał.
- Ludzie ciągle jeżdżą do Chin - tłumaczył. - Przypadkowo dowiedziałem się, że
możemy dostać wizy w kilka godzin. To oczywiście znaczy, że trzeba będzie trochę
zapłacić.
Jeśli będziemy mieli jakieś kłopoty, możemy powiedzieć, że wynajęliśmy tego
kapitana, by dowiózł nas do Chin, co jest prawdą. Powiemy, że jechaliśmy do
Kantonu, ale kapitan nas oszukał.
Zwracając się do Bentleya Tristian zapytał:
- Czy nie jest prawdą, że wiele ludzi podróżuje pomiędzy Hongkongiem a Chinami?
- Z każdym dniem więcej - odparł Bentley. - Chiny zachęcają ludzi, by
przyjeżdżali z Hongkongu i wydawali tam dolary. Ja mam stałą wizę i często
jeżdżę do Shenzhen. - Dobrze - rzekł Tristian. - Ponieważ mam nadzieję, że pan
z nami pojedzie. - To możliwe - powoli odpowiedział Bentley. - Ale musimy znów
przedyskutować moją stawkę godzinową.
- Tego się spodziewałem - stwierdził Tristian. - W końcu zaczynam rozumieć, jak działa
Hongkong. - Czy to cię uspokoi? - zwrócił się do Marissy. Marissa skinęła głową, ale nadal z
obawą myślała o czekającej ich podróży.
Tristian
widział, że nie jest do końca przekonana.
- Cóż westchnął. - Jeśli naprawdę nie masz na to ochoty, powiedz. Możemy jeszcze
dzisiaj stąd odlecieć. Myślę, że to mniej ryzykowne niż to, co robiliśmy w
Hongkongu. A Zur robi to z pewnością przez lata, Marissa nie była pewna, co
wybrać. Obawiała się planowanej podróży, ale nie potrafiła podjąć decyzji. W
końcu powiedziała:
- Właściwie dlaczego nie postarać się o wizy? Później możemy jeszcze
porozmawiać.
W prywatnym apartamencie budynku towarzystwa bankowego Hongkong-Shanghai Ned
Kelly cierpliwie czekał na rozmowę z Haroldem Pangiem, jednym z taipanów miasta.
Przewodnicząc zarządom wielu korporacji, był w kolonii jedną z najbardziej
wpływowych osobistości. Posiadał bardzo luksusowy dom na Victoria Peak,
odpowiadający jego pozycji społecznej. Zajmował również stanowisko Pierwszego
Smoka w Wing Sin i właśnie to dawało mu tak wielkie wpływy w Hongkongu.
Ned spotykał już Panga wiele razy zarówno w Hongkongu, jak i w Brisbane.
Pamiętał go jako łagodnego człowieka, który był mistrzem w T’ai Chi Chuan. -
Pan Pang prosi - powiedziała wysoka sekretarka miękkim, zmysłowym głosem. Ned
zobaczył, Że rozcięcie jej ciasnej, klasycznej chińskiej spódniczki sięgało
bioder. Zrobiło to na nim takie wrażenie, że zastanawiał się, jak ktoś może w
ogóle pracować, gdy ona znajduje się w pobliżu.
Gdy Ned wszedł, pan Pang powstał zza swego masywnego biurka. Za nim, przez okno
zajmujące całą ścianę, widać było rozległą panoramę portu, z Kowloon i nowymi
dzielnicami rysującymi się w oddali.
Pan Pang skłonił się i klasnął w dłonie. Niemal natychmiast pojawiła się
sekretarka, niosąc antyczny porcelanowy serwis do herbaty.
Niebawem Ned spoczął na drugiej, obitej skórą kanapie, oparłszy jedną z
bezcennych filiżanek na kolanie. Czekał, aż wyjdzie sekretarka. - Pan Lester
prosił, abym panu podziękował za długą i owocną współpracę, którą Fertility
Limited ma przyjemność prowadzić z Wing Sin. - Cała przyjemność po naszej
stronie - odrzekł pan Pang. - Jako przyjaciele korzystamy wzajemnie. To jest
dobre połączenie. - Pan Lester prosił też, bym przekazał do Wing Sin następną
prośbę. W Hongkongu znajduje się mężczyzna i kobieta, którzy przeszkadzają w
naszym sprawnie funkcjonującym biznesie. Muszą być wyeliminowani.
- Czy ci ludzie są osobistościami publicznymi? - spytał pan Pang.
- Nie. Są tylko lekarzami. On jest Australijczykiem, a ona Amerykanką. - Jeśli
nie są osobistościami - rzekł Pang - to będzie to kosztować tylko sto
pięćdziesiąt tysięcy dolarów hongkongskich.
- Czy nie jest to nieco za drogo dla starego przyjaciela od wspólnych interesów?
-
spytał Ned. Poczuł dreszcz nadziei; wiedział, że ta suma była niższa od premii,
którą obiecał Lester. Miał nadzieję, że zgarnie różnicę.
- Ta cena obejmuje tylko moje koszty własne - odparł Pang.
Ned skinął głową.
- To trzeba zrobić natychmiast - powiedział.
- Zatem musi pan dzisiaj odwiedzić egzekutora - rzekł Pang. - Po południu Yip będzie w
magazynie kontenerowym Szanghajskiego Towarzystwa Okrętowego w Tai Kok Tsui. Będzie tam
na pana czekał.
Ned skłonił się. Odczuł ulgę. Poczuł też przypływ nadziei. Gdy Wing Sin coś
obiecywała, zawsze było to wykonane, niezależnie od tego, o co chodziło.
Bentley podjechał swym opancerzonym mercedesem wprost na parking dostawczy
hotelu „Peninsula”. Czas upłynął szybko na próbach zdobycia wizy wjazdowej do
Chin.
Bentley okazał się bezcenny. Zawsze wiedział dokładnie, dokąd należy się udać, i
gdy tylko wyjechali z Aberdeen, zawiózł ich wprost do Chińskiej Agencji
Turystycznej. Wiedział również, gdzie można ekspresowo zrobić zdjęcia
paszportowe. Bentley zatrzymał samochód i obróciwszy się spojrzał na swych
klientów.
- Cóż - zapytał - na co się państwo zdecydowali?
Wiedział, że Marissa miała cały czas zastrzeżenia.
- No, co teraz? - Tristian spojrzał na nią pytająco.
Zawahała się.
Zaczynała widzieć całą podróż w jaśniejszych barwach. W końcu będą mieli niezbędne dokumenty.
To nie rozwiewało jednak jej wątpliwości. - Bentley, niech pan lepiej zaczeka - rzekł Tristian. -
Wygląda na to, że jeszcze nie podjęliśmy decyzji.
Wysiadłszy z samochodu, weszli do hallu hotelowego. Tristian podszedł do sejfu i
wyjął z niego następną porcję pieniędzy przeznaczonych dla kapitana, jeśli
zdecydowaliby się na podróż. Gdy Tristian zajmował się sejfem, Marissa czujnym
okiem rozglądała się wokół w poszukiwaniu Chińczyka, który zaatakował ich
poprzedniego dnia. Po wzięciu pieniędzy Tristian poprowadził Marissę do windy.
Dziewczyna była cały czas spięta, dopóki drzwi windy się nie zamknęły. - To
napięcie doprowadza mnie do szaleństwa - przyznała. - Nie jestem pewna, czy
dłużej to zniosę.
- Co jest następnym powodem, aby wsiąść do dżonki - powiedział Tristian. Im
szybciej dowiemy się, o co tu chodzi, tym lepiej. Wtedy opuścimy to miasto i
pozwolimy, aby oddano je Chinom.
Winda zatrzymała się na szóstym piętrze, wysiedli. Powoli szli do swoich drzwi,
rozważając wszystkie za i przeciw podróży dżonką. - A gdzie jest portier? -
spytała Marissa, gdy zbliżyli się do swoich pokoi. Już przywykła do
czarodziejskiego pojawiania się tego człowieka za każdym razem, gdy zjawiali się
na piętrze.
- Dziwne - rzekł Tristian. Bezskutecznie rozglądał się po hallu, poszukując
portiera.
Wtedy zauważył znak wiszący na klamce.
- Co, do diabła? Dlaczego na drzwiach wisi tabliczka NIE PRZESZKADZAĆ?
Pewnie coś się stało - powiedziała Marissa.
Tristian odsunął się od drzwi.
- Masz rację - zgodził się.
Zawrócił i poszedł z powrotem do windy. Marissa szła za nim, nerwowo oglądając się przez ramię.
Weszli do pustego kantorka portiera. W rogu zobaczyli rozgrzaną do czerwoności
kuchenkę i stojący na niej pusty czajnik; woda dawno już z niego wyparowała. -
Wydarzyło się tutaj coś złego - stwierdził Tristian. Podszedł do wind, podniósł
słuchawkę telefonu wewnętrznego i zadzwonił do służby bezpieczeństwa Dwie minuty
później drzwi windy otwarły się i wysiadło dwóch ludzi z ochrony. Jeden był
muskularnym Chińczykiem, drugi krzepkim Anglikiem.
Pamiętali oni Marissę i Tristiana po wydarzeniu w hallu poprzedniego dnia.
Używając uniwersalnych kluczy, otworzyli drzwi pokoju Tristiana. W pokoju
panowała cisza, słychać było tylko odgłos wody cieknącej z kranu do wanny. Drzwi
wewnętrzne wiodące do pokoju numer 604 były uchylone. Na łóżku nie było
pościeli. Na podłodze leżał przewrócony wózek sprzątaczki. Pierwszy wszedł
Chińczyk, za nim Anglik. Marissa i Tristian pozostali w progu.
Chińczyk ruszył w kierunku łazienki, a jego partner zajrzał do pokoju 604.
- George! - zawołał podekscytowany Chińczyk. Anglik szybko dołączył do niego.
Ich twarze pobladły. George zwrócił się do Marissy i Tristiana, nakazując im
gestem, by zostali na swych miejscach. Wyjaśnił, że zdarzył się śmiertelny
wypadek. Wyraźnie wstrząśnięci, ludzie z ochrony wyszli z łazienki i weszli do
pokoju 604.
Marissa i Tristian wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- O Boże! - krzyknął Anglik.
W jednej chwili obydwaj wrócili do pokoju 606. Anglik podszedł do stojącego na stoliku telefonu.
Ujmując słuchawkę przez płótno, zadzwonił do szefa i powiadomił, że znaleźli dwa ciała:
sprzątaczki i prawdopodobnie gościa hotelowego. W tym czasie drugi agent podszedł do Tristiana
i Marissy.
- Obawiam się, że mamy dwa trupy - powiedział. - Proszę niczego nie dotykać.
Jeszcze nie wiemy, kim jest mężczyzna. Sir, może spojrzałby pan, czy jest to
ktoś, kogo pan zna - zwrócił się do Tristiana.
Tristian ruszył naprzód, ale Marissa powstrzymała go, pociągając za ramię.
- Jestem lekarzem powiedziała do agenta. - Myślę, że również mogę popatrzeć. -
Jak pani sobie życzy. - Człowiek z ochrony wzruszył ramionami. Idąc za nim,
oboje weszli do pokoju 604.
Marissa spojrzała na ciało i z przerażenia wydała stłumiony okrzyk. Gwałtownie
zakryła ręką usta. Ofiara leżała na plecach, wpatrując się szeroko otwartymi
oczami w sufit.
W czole widniały dwa otwory. Na dywanie pod głową rozlała się kałuża krwi w
kształcie ciemnej aureoli.
- To Robert! - wykrztusiła Marissa. - To mój mąż Robert!
Tristian objął Marissę i odciągnął od tego straszliwego widoku.
Wtedy usłyszeli dochodzące z szafy stukanie.
Chińczyk zawołał Anglika, który natychmiast pojawił się w pokoju. Ponownie rozległo się
stukanie. Obydwaj podeszli do drzwi szafy; tkwił w nich klucz. Jeden z agentów ustąpił na bok, a
drugi przekręcił klucz i szarpnięciem otworzył drzwi. We wnętrzu zobaczyli wystraszonego
portiera.
Po krótkich zachętach udało się skłonić portiera do wyjścia na zewnątrz. Gdy
zrozumiał, że jest bezpieczny, zaczął szybko mówić po chińsku. Kiedy portier w
końcu zamilkł, Chińczyk zwrócił się do swego kolegi.
- On mówi, że morderca sterroryzował go pistoletem i zmusił do otwarcia drzwi.
Mówi, że morderca był gweilo.
- Powiedz mu, by opisał mordercę - rzekł Anglik. - I zapytaj, czy widział go wcześniej.
Chińczyk przetłumaczył to portierowi, który odpowiedział następną lawiną słów.
- Mówi, że nigdy go przedtem nie widział oraz że nie może go opisać, gdyż
wszyscy gweilos wyglądają dla niego jednakowo - detektyw zwrócił się do
obecnych. Pod drzwiami pokoju 606 pojawił się dyrektor i wywołał ich na
zewnątrz. Wszyscy razem przeszli przez drzwi łączące obydwa pokoje i wyszli do
hallu. Marissa była wstrząśnięta. Tristian cały czas stał u jej boku obejmując
ją ramionami.
Od chwili gdy rozpoznała ciało swego męża, nie powiedziała słowa, nie uroniła
ani jednej łzy.
Jedyną rzeczą, którą czuła w tym momencie, był przenikliwy chłód, jakby ktoś
włączył klimatyzację na pełny regulator.
- Policja jest już w drodze - nerwowo powiedział dyrektor ze swoim mocnym
włoskim akcentem. - Gdzie są ciała?
Chiński agent bezpieczeństwa dał mu znak, by szedł za nim, po czym obaj odbyli
krótki obchód. Gdy dyrektor wrócił, jego głos drżał. - W imieniu hotelu
przepraszam za kłopoty - przemówił do Marissy i Tristiana. - Szczególnie po
wydarzeniach, które spotkały państwa zaledwie wczoraj. Anglik nachylił się do
ucha dyrektora i powiedział coś szeptem. Oczy hotelarza rozszerzyły się,
gwałtownie przełknął ślinę, zanim ponownie się odezwał. - Bardzo przepraszam -
rzekł zwracając się do Marissy. - Nie wiedziałem, że pani znała ofiarę. Moje
najszczersze kondolencje. Gdy chwilę temu rozmawiałem z policją, powiedziano mi,
żeby państwo nie wracali do swoich pokoi. Nie wolno też niczego dotykać.
Dla państwa wygody pozwoliłem sobie przygotować w zastępstwie nasz apartament
Marco Polo. Znajdą się tam wszystkie przybory toaletowe i tym podobne rzeczy,
których państwo będą potrzebowali.
Kwadrans później Marissa i Tristian zostali zaprowadzeni do luksusowego
apartamentu. Marissa bezwładnie opadła na fotel, czując się kompletnie
wyczerpana.
- Nie mogę w to wszystko uwierzyć - rzekła w końcu, przemawiając po raz pierwszy od chwili, gdy
zobaczyła ciało Roberta. To wszystko jest zbyt niesamowite. Dlaczego on przyjechał? To była
ostatnia rzecz, której się spodziewałam. Zwłaszcza po rozmowie telefonicznej.
- Co się stało? - spytał Tristian, mając nadzieję, że skłoni ją do rozmowy.
Przysunął
swój fotel bliżej i ujął ją za rękę.
Marissa zaczęła mówić. Chociaż dotychczas nie wspominała Tristianowi o swoich
konfliktach z Robertem, teraz wyznała, że jej małżeństwo przeżywało kryzys,
szczególnie w ciągu ostatnich miesięcy. Opowiedziała, jak Robert po śmierci
Wendy odmówił przyjazdu do Australii. Chciał tylko, żeby wróciła do domu.
Przyjazd do Hongkongu zupełnie nie był w jego stylu. Ukryła twarz w dłoniach.
Gdyby nie ja, nie przyjechałby tutaj. - Marisso - Tristian potrząsnął głową.
Było mu trudno mówić, ale wiedział, że musi. - Nie możesz siebie winić za tę
tragedię. Będziesz do tego skłonna, ale nie wolno ci tego robić.
Nie jesteś winna.
- Nie mam sobie nic do zarzucenia, ale czuję się winna stwierdziła Marissa. - Najpierw Wendy,
teraz Robert. Gdyby nie ja, oni by dzisiaj żyli. - A gdyby nie ja, moja żona też by żyła -
powiedział Tristian. - Wiem, jak się czujesz.
Przeszedłem przez to. Ale ty nie spowodowałaś tego, że Robert tu przyjechał.
Nawet o tym
nie wiedziałaś.
- Robert jest takim dobrym człowiekiem. To takie straszne. Może to nic był on! -
zawołała gwałtownie. - Może się pomyliłam!
Tristian czujnie popatrzył na Marissę. Pamiętał, jak sarn pragnął odsunąć
wiadomość o śmierci swojej żony. Po tak straszliwych wstrząsach mogła nastąpić
blokada świadomości.
- Zadzwoń do dyrektora - rzekła nagle. - Musimy przekonać się, czy to był
Robert.
- Czy jesteś pewna, że chcesz to zrobić?
- Tak - odparła. Z jej oczu płynęły łzy.
Tristian podszedł do telefonu na stoliku. Zanim połączył się z dyrektorem, upłynęło kilka minut. Po
krótkiej rozmowie zasiadł ponownie na swym fotelu. - Nazwisko w paszporcie i dokumentach w
portfelu brzmiało: Robert Buchanan - powiedział miękko.
Marissa patrzyła na niego nie widzącymi oczami. Przez chwilę milczała. - Cały
czas wyraźnie go widzę - odezwała się w końcu bezbarwnym, martwym głosem. -
Widzę go przy jego komputerze. Gdy pracował, zawsze miał ten sam wyraz twarzy.
- Wiem cicho powiedział Tristian. Gdy patrzył na Marissę, powracały jego własne
wspomnienia. Wiedział, przez co ona w tej chwili przechodzi. - Która jest w tej
chwili godzina na wschodnim wybrzeżu Stanów? - zapytała Marissa.
Tristian przez moment przyglądał się swemu zegarkowi.
- Pomiędzy trzecią a czwartą nad ranem.
- Muszę wykonać kilka rozmów. - Wstała i poszła do sypialni, by rozmawiać z telefonu przy łóżku.
Tristian pozostał na miejscu. Nie wiedział, co robić. Był zaniepokojony stanem
psychicznym Marissy. Śmierć Roberta musiała być potężnym ciosem. Powinien
uważnie ją obserwować. Co więcej, powinien próbować skłonić ją do wyrażania
swego smutku. Marissa najpierw zadzwoniła do swoich rodziców w Wirginii. Jej
matka zaproponowała, że przyjedzie do Hongkongu natychmiast, ale Marissa
poprosiła, by tego nie robiła. Miała zamiar wrócić do domu, gdy tylko władze
pozwolą. Odkładając słuchawkę, zbierała odwagę do znacznie trudniejszej
rozmowy. Wiedziała, że musi zadzwonić do swojej teściowej, i wiedziała, jak
głęboko przeżyje tę rozmowę.
Marissa nie miałaby żalu, gdyby winiła ją za śmierć Roberta. Ku jej zdziwieniu
pani Buchanan nie zrobiła najdrobniejszego wyrzutu. Po chwili strasznej ciszy po
prostu poinformowała, że przyjeżdża natychmiast do Hongkongu. Marissa nie
próbowała jej od tego odwodzić. W chwili gdy odkładała słuchawkę, w drzwiach
pojawił się Tristian. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale ten cholerny
Angol, inspektor policji, tu przyszedł i chce najpierw rozmawiać z tobą.
Inspektor zajął im niemal godzinę, przyjmując zeznania zarówno od Marissy, jak i
od Tristiana. Powiedział, że będzie przeprowadzone staranne dochodzenie i że nie
będą mieli dostępu do swoich rzeczy aż do zakończenia śledztwa. Uprzejmie
przepraszał za utrudnienia.
Poinformował ich również, że dla celów dochodzenia będzie wykonana sekcja zwłok
i że nie powinni opuszczać kolonii do chwili zakończenia formalności. Gdy
inspektor wyszedł, zostali sami. Tristian próbował skłonić Marissę do wynurzeń.
- Czuję się jak odrętwiała - wyznała Marissa. - Nie mogę uwierzyć, że to się
naprawdę zdarzyło.
- Może zrobilibyśmy coś, zamiast tak siedzieć? - zapytał Tristian.
- Może pomogłoby, gdybyśmy wyszli z tego hotelu - odparła Marissa. - Świetnie -
stwierdził Tristian, zadowolony, że Marissa wystąpiła z jakąś propozycją.
- Przeniesiemy się do innego hotelu.
Wstał i zaczął się zastanawiać, który hotel wybrać. Wtedy przypomniał sobie o
kapitanie Fa-Huang.
- Mam lepszy pomysł - rzekł. - Co powiesz o rejsie dżonką? - Musimy robić coś,
co zajmie naszą uwagę.
- Całkiem o dżonce zapomniałam - powiedziała Marissa. - Nie wiem, czy starczy mi
na to energii. Nie w tej chwili.
- Marisso! Zbyt dużo się wydarzyło, aby rezygnować ze zbadania tej sprawy do
końca.
- Podszedł i objął ją. Działajmy! Działajmy na złość tym wszystkim skurwysynom.
Jej głowa chwiała się bezwładnie. Nie była w stanie spojrzeć nawet na Tristiana.
Chwilami myślała, że oszalała.
- Chodź, Marisso! - przynaglił Tristian. - Tego im nie przepuścimy. W końcu podniosła głowę i
spojrzała na niego. Czuła jego determinację. Nie miała siły sprzeczać się czy nawet oponować.
- Dobrze - zgodziła się. - W tej chwili czuję się tak, jakbym nie miała nic do
stracenia.
- Tak trzeba! - zawołał Tristian. Mocno ją uścisnął i energicznie wstał.
Spojrzał na zegarek. - Nie mamy dużo czasu! - Szybko podszedł do telefonu,
zadzwonił do obsługi pokoi i zamówił zapakowane posiłki oraz butelkowaną wodę.
Gdy zamówienie dostarczono, oboje zeszli do hallu i wyszli, tak jak rano, tylnym
wejściem dla obsługi.
Bentley podjechał swoim mercedesem w alejkę i czekał, czytając gazetę. Tristian
otworzył tylne drzwi dla Marissy, po czym okrążył samochód i wskoczył na
siedzenie po drugiej stronie.
- Aberdeen! - powiedział do Bentleya. - Jedziemy na szmugiel. Wyjechali z
alejki do East Tsim Sha Tsui, po czym wjechali do tunelu Cross Harbor.
Niemal natychmiast zwolnili, utykając w korku.
W przyćmionym świetle tunelu Tristian nerwowo spoglądał na zegarek. - Do diabła
- rzekł. - Będą trudności, jeśli kapitan Fa-Huang podniesie kotwicę punktualnie
o szóstej.
Marissa przymknęła oczy. Czuła się odrętwiała, tak jakby wszystko, co się
działo, nie było realne.
Egzekutor patrzył ponad biurkiem na siedzącego przed nim najemnego gangstera.
Wiszące w powietrzu napięcie było naturalne dla rozmowy dwóch ekspertów w tak
specjalistycznej dziedzinie. Każdy z nich wiedział, że drugi robi podobne
rzeczy, ale na innym terenie. Yip uważał Neda za prymitywnego barbarzyńcę. Ned
myślał, Że pan Yip jest pedałem w białym garniturze.
Siedzieli w tym samym biurze, do którego Yip kazał doprowadzić Marissę i
Tristiana na ich pierwsze spotkanie. Willy, wraz z ludźmi pana Yipa, czekał za
drzwiami. - Myślę, że pan Pang dzwonił do pana - rzekł Ned.
- Owszem - odparł Yip. - Ale mówił tylko, że mamy do zrobienia interes.
Powiedział, że dotyczy to zlikwidowania jakiejś pary, za co pan ma zapłacić Wing
Sin sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nie mówił o żadnych szczegółach. - Chodzi
o kobietę i mężczyznę - wyjaśnił Ned. - On jest Australijczykiem, ona
Amerykanką. On zbliża się do czterdziestki, ona przekroczyła trzydziestkę
Nazywają się Marissa Blumenthal i Tristian Williams i mieszkają w hotelu
„Peninsula”, ale mogą się gdzieś przenieść.
Yip uśmiechnął się do siebie, zdając sobie sprawę, że Wing Sin może zarobić na
obydwu stronach będących w konflikcie.
- Dziwnym zbiegiem okoliczności - powiedział para, którą pan opisuje, odwiedziła mnie właśnie
tutaj, w tym biurze.
- W jakim celu? - spytał Ned.
- Zapłacili mi za pewne informacje - odrzekł Yip. Interesowali się przemytem
ludzi z
Chin dla FCA.
Ned nerwowo poprawił się na fotelu.
- I co pan im powiedział?
- Niewiele, zapewniam pana - odparł Yip. - Wing Sin nigdy nie mieszała się w
sprawy Fertility Limited. A więc - ciągnął - jak dużo z tego przypadnie dla
mnie? Przyzwyczajony do robienia interesów w Hongkongu, a szczególnie z Wing
Sin, Ned nie był zaskoczony bezpośrednią aluzją do „podatku”. - Jak zwykle,
dziesięć procent - odpowiedział.
- Jeśli jak zwykle, to znaczy piętnaście - rzekł Yip z uśmiechem.
- Załatwione - zgodził się Ned.
- Jest przyjemnością robienie interesów z kimś obeznanym z naszymi zwyczajami stwierdził Yip. -
Poza tym mamy szczęście. Nasza para ma zamiar wypłynąć dzisiaj po południu na tankańskiej
dżonce, by uczestniczyć w przerzucie dla FCA. To ułatwia zadanie.
Ciała mogą być wrzucone do morza. Bardzo elegancko.
Ned podciągnął rękaw i spojrzał na zegarek.
- O której godzinie wypływają?
- Około szóstej - odparł Yip. Wstał z fotela. - Lepiej wyjdźmy natychmiast. Kilka minut później
byli już uwięzieni w korku ulicznym. - Czy nie ma jakiegoś szybszego sposobu dostania się tam? -
niepokoił się Ned.
- Niech się pan odpręży - rzekł Yip. - Może pan uważać robotę za wykonaną. O
tej porze dnia nawet tunel Aberdeen był zatłoczony. Gdy w końcu wyjechali z
niego, południowe wybrzeże okazało się równie ruchliwe. Całą drogę do Aberdeen
posuwali się metodą „podjedź i czekaj”.
Tristian był niespokojny. Ledwie zdołał usiedzieć na miejscu, ciągle spoglądając
na zegarek. W przeciwieństwie do niego, Marissa siedziała nieruchomo, wpatrując
się przed siebie pustymi oczami. Gdy tylko odrętwienie zaczęło mijać, pogrążyła
się we wspomnieniach. Myślała o Robercie i o dobrych chwilach, które z nim
spędziła. Czuła się odpowiedzialna nie tylko za jego śmierć, lecz również za
atmosferę ostatnich spędzonych z nim miesięcy. Łzy napłynęły jej do oczu.
Odwróciła głowę, by Tristian tego nie widział.
Gdyby nie apatia, która ją ogarnęła, poprosiłaby, aby zawrócili. Do tego
wszystkiego Marissa zaczęła się bać wypłynięcia na pełne morze, obawiając się,
że dostanie choroby morskiej, co jeszcze pogorszy sytuację. Gdy już płynęli do
dżonki motorowym sampanem, ponownie rozważała, czy nic poprosić, by wracali.
Odgłosy tal i myśl o oceanie powodowały nie tylko mdłości, lecz również
przerażająco dokładnie przywołały- wspomnienie śmierci Wendy.
- Mamy szczęście! - wykrzyknął Tristian, gdy okrążali rząd dżonek i zobaczyli,
że Fa-Huang jeszcze nie odpłynął. Sampan przybił do burty. Marissa spostrzegła,
że kapitan nie jest sam. Dwaj Chińczycy o zaczepnych spojrzeniach, stojący przy
poręczy na tylnym pokładzie, z zainteresowaniem przyglądali się ich przybyciu.
Chwytając Tristiana za ramię, Marissa spytała:
- Kim są ci dwaj? Wyglądają jak bandyci.
- Nie mam pojęcia - odrzekł Tristian. - To pewnie załoga.
Bentley wspiął się do luku ładunkowego i odwrócił, by podać Marissie rękę. Tristian wręczył mu
zapakowane posiłki i wodę w butelkach. - Okay, moja droga - rzekł, ujmując ramię Marissy.
Podsadzana przez Tristiana i pociągana przez Bentleya, Marissa dostała się na pokład dżonki.
Gdy już wszyscy znaleźli się na łodzi, po drabince weszli na pokład główny.
Kapitan głośno przywitał przybyszy i przedstawił ich dwom marynarzom: Liu i Maa.
Wszyscy się ukłonili. Wtedy kapitan krzyknął słowa komendy i marynarze powrócili
do swej pracy.
Dżonka była w końcowej fazie przygotowań. Zajęte były nawet dwie kobiety, które
Marissa widziała wcześniej. Mocowały klatkę zawierającą cztery żywe kurczęta. W
ciągu kwadransa od ich przybycia liny cumownicze zostały zwolnione. Z dużym
wysiłkiem dżonka, poruszana tylko siłą mięśni, została wyprowadzona ze swojego
stanowiska. Gdy byli już na wodach kanału, kapitan uruchomił dwa silniki Diesla.
Łódź zaczęła pulsować głębokim gardłowym rytmem i powoli, ciężko popłynęła przez
zatłoczony port.
Skierowali się wprost na zachodzące słońce. W innych okolicznościach Marissa
uznałaby to doznanie za radosne. Sceneria była zachwycająca, szczególnie gdy
wypłynęli poza wyspę Ap Lei Chou. Wtedy właśnie zobaczyli po lewej stronie widok
zalesionej wyspy Lamma i wprost przed sobą znacznie większą górzystą wyspę
Lantau. Ale Marissa nie dostrzegała otaczającego ją piękna. Siedziała przy
relingu z zamkniętymi oczami. Mocna bryza wiatru przyniosła jej ulgę, susząc
łzy, zanim ktokolwiek zdążył je spostrzec. W dodatku, gdy łódź zaczęła kołysać,
poczuła pierwsze objawy choroby morskiej.
Ned Kelly klął siarczyście, jak tylko Australijczyk potrafi, gdy patrzył na
puste miejsce, gdzie miał nadzieję zobaczyć zakotwiczoną dżonkę kapitana Fa-
Huanga. - Czy nie mogliśmy przyjechać tu szybciej? - dyszał. Przybywając z
Australii, miał trudności w zrozumieniu, jak ludzie mogą w ogóle żyć w takim
tłoku. - Niech pan spyta sąsiadów, czy Williams i Blumenthal byli na tej łodzi!
- Nie jestem pańskim sługą - odrzekł Yip. Ned irytował go teraz bardziej niż
zwykle.
- Do ciężkiej cholery! - wykrzyknął Ned, zwracając oczy ku niebu z prośbą o
cierpliwość. Wiedział, że z Yipem należy się liczyć, szczególnie na jego własnym
terenie. - Proszę, niech pan ich zapyta - poprawił się. - Przepraszam, że pana
dotknąłem. Yip powiedział coś do rodziny na jednej z sąsiednich dżonek. Mówił w
języku tankańskim, którego Ned nie rozumiał.
- Na pokładzie były dwa białe diabły. Takie jest dokładne tłumaczenie
odpowiedział w końcu Nedowi.
- To musieli być oni - rzekł Kelly. - Czy możemy za nimi popłynąć?
- Naturalnie - zgodził się Yip.
Polecając sternikowi sampana, by zawrócił, pan Yip kazał jednemu ze swych najemników
sprowadzić smukły ścigacz. Ned, wraz ze sternikiem i Willym, usiadł na przednim siedzeniu,
podczas gdy Yip i dwaj jego ludzie uzbrojeni w pistolety maszynowe zajęli miejsca z tyłu.
Z rykiem silnika opuścili molo i błyskawicznie przebyli cały port. Szybkość
ślizgacza obudziła nadzieję Neda. Gdy jednak wypłynęli na otwarte wody, jego
nastrój się pogorszył.
Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać było dżonki, a wszystkie wyglądały dokładnie tak samo.
Po okrążeniu kilku bez sukcesu, zrezygnowali z dalszego pościgu.
- Ta Amerykanka ma cholerne szczęście - narzekał Ned. Odwrócił się i
przekrzykując
ryk silnika, zapytał Yipa:
- Co teraz zrobimy? Czekamy, aż wrócą czy co?
- Nie ma potrzeby czekać! Niech się pan cieszy przejażdżką. Porozmawiamy, gdy
wejdziemy do restauracji.
- Jakiej restauracji? - spytał Ned.
Pan Yip wskazał ręką. W dali widać było jedną z olbrzymich pływających
restauracji Aberdeen, ozdobioną złotymi smokami i purpurowymi flagami. Wśród
zdezelowanych dżonek stanowiła ona niewiarygodną oazę dobrobytu. Kwadrans
później Ned ucztował. Słońce już zaszło i światła Aberdeen mrugały po drugiej
stronie portu. Pan Yip postanowił zorganizować wspaniałą biesiadę na własny
koszt.
To wystarczyło Nedowi, aby zapomnieć o swoim rozdrażnieniu. W czasie uczty Yip
rozłożył na stole mapę morską, którą przy niósł jeden z jego ludzi.
- To jest ujście rzeki Zhujiang Kou - wyjaśnił. - Większość obcokrajowców
nazywają Pearl River. Tutaj jest Kanton pokazał swymi pałeczkami do jedzenia. -
A tutaj, powyżej Zhuhai, na północ od specjalnej strefy ekonomicznej, którą
Chiny ustanowiły powyżej Makao, jest szereg małych wysepek. Tutaj kapitan Fa-
Huang zabiera pańskich ludzi. Jeśli pan popłynie tam dziś w nocy z moimi ludźmi,
spotka ich pan. Nie musi pan czekać do ich powrotu.
- Jak się tam dostanę? - spytał Ned patrząc na mapę. Oceniał, że nie było to
zbyt daleko, może około siedemdziesięciu kilometrów. - Mamy specjalną łódź,
która po pana przypłynie powiedział Yip. - Niektórzy nazywają ją „torpedą”.
- Wspaniale! - Ned wiedział, że „torpeda” może rozwijać szybkość ponad
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
- Jest tylko jeden problem - rzekł Yip.
- Jaki?
- Potrzebuję więcej „podatku”.
ROZDZIAŁ 16
19 kwietnia 1990, godz. 22.51
- Marissa! - zawołał podniecony Tristian. - Nawiązaliśmy kontakt. Dlaczego nie
wychodzisz na pokład?
Marissa usiadła w ciemności. Leżała dotychczas na bambusowej macie w kajucie
magazynowej.
Nie był to dobry wieczór. Półtorej godziny po wypłynięciu z Aberdeen, po
okrążeniu północnego końca wyspy Lantau, napotkali gwałtowny szkwał. W ciągu
kilku minut jasne niebo pokryło się czarną masą chmur. Małe fale zmieniły się w
ponadmetrowe bałwany.
Mdłości, które Marissa odczuwała na początku, szybko przeszły w klasyczną
chorobę morską. Na łodzi nie było żadnych sanitariatów, mogła więc tylko
przechylać się przez poręcz burty rufowej i wymiotować do morza. Kiedy później
przyszedł deszcz, zmuszona była zejść do brudnej kabiny.
Tristian starał się jej pomóc, lecz niewiele mógł zrobić. Był stale przy niej,
ale gdy otworzył jedną z paczuszek z posiłkiem i zaczął jeść, widok i zapach
jedzenia jeszcze pogorszyły stan Marissy. Wtedy poprosiła go, by zostawił ją
samą. Sztorm opóźnił również ich rejs. Przy porywistym wietrze zmuszeni byli
zwinąć duży żagiel w kształcie motyla, z którego korzystali do tej pory.
Używając zamiast niego silników, kapitan ledwie utrzymywał łódź na kursie.
Bentley wyjaśnił, że oszczędza paliwo. Nawet gdy sztorm minął i żagiel został
ponownie rozwinięty, podróż nie była przyjemna. Wiatr niemal zamarł i gęsta mgła
pojawiła się nad wodą, tworząc zasłonę o gęstości zupy. Szereg razy z mgły nagle
wyłaniały się duże statki, wyjąc syrenami, i przerażając pasażerów małej dżonki.
W końcu przybyli na miejsce i przez ostatnie pół godziny powoli pływali tam i z
powrotem pomiędzy lądem a kilkoma małymi oddalonymi od brzegu wysepkami.
Początkowo Marissa, wraz z innymi, oglądała wybrzeże, zdziwiona, że patrzy na
obszar komunistycznych Chin. Po jakimś czasie zeszła jednak na dół, aby się na
chwilę położyć.
Bardziej czuła zmęczenie niż dolegliwości morskiej choroby. - Chodź! - zawołał
Tristian. - Wiem, że nie czujesz się dobrze, ale wreszcie mamy to, po co tu
przybyliśmy.
Marissa z trudem wstała. Przez chwilę kręciło się jej w głowie.
- Czy masz trochę naszej wody? - spytała.
- No, pewnie. - Tristian podał jej butelkę, którą trzymał w kieszeni. Gdy skończyła pić, oddała
Tristianowi butelkę i wytarła usta wierzchem dłoni, po czym ujęła go za ramię. Razem przeszli na
przedni pokład. Łódź tonęła w zupełnych ciemnościach. Nie świeciło się ani jedno światło.
Kapitan uruchomił silniki, ale utrzymywał je na tak wolnych obrotach, że tylko lekka wibracja,
którą odczuwała pod nogami, pozwalała Marissie stwierdzić, że pracują. Nie były słyszalne, z
wyjątkiem chwil, gdy woda zakrywała rurę wydechową, wywołując przytłumione bulgotanie.
Mrużąc oczy, Marissa mogła dostrzec linię wybrzeża. Widziała zamglone sylwetki
drzew na tle nieba.
Kapitan Fa-Huang był najwyraźniej zdenerwowany, podobnie jak dwóch członków jego załogi.
Była to najniebezpieczniejsza część całej wyprawy, nie tylko z tego powodu, że mogli zostać
odkryci, ale też ze względu na podwodne mielizny. Wszyscy milczeli. Znajdowali się tak blisko
wybrzeża, że Marissa słyszała głosy bagiennych zwierząt. Jedynym innym dźwiękiem było
klaskanie fal o burtę łodzi; dopiero później dotarł do nich głos latających moskitów. Nagle z
cienia odległych drzew błysnęło światło. Znak powtórzono dwukrotnie w krótkich odstępach
czasu. Kapitan natychmiast przymknął przepustnice silników, odpowiedział w stronę drzew
własnym sygnałem świetlnym i dał ręką mak marynarzowi przebywającemu na dziobie. Po
chwili usłyszeli przytłumiony odgłos opadającej do wody kotwicy.
Kapitan i członkowie załogi naradzali się półgłosem, gdy łódź powoli obracała
się na
kotwicy dokładnie naprzeciw miejsca, skąd ujrzeli światło. Jeden z marynarzy na
chwilę
zszedł na dół. Gdy się ponownie pojawił, miał założoną ładownicę i trzymał
wojskowy
pistolet automatyczny AK47. W oddali dał się słyszeć krzyk egzotycznego ptaka,
dodając
scenerii niesamowitej atmosfery.
- Oni boją się piratów - szepnął Bentley.
- To tu jeszcze są piraci? - cicho spytała Marissa. - Na Pearl River zawsze
byli piraci - wyjaśnił Bentley. - Zawsze byli i zawsze będą.
W czasie pięciu pełnych napięcia minut ciszę zakłócało tylko brzęczenie komarów
i chlupot fal.
Wtedy z mgły wyłoniła się mała drewniana łódka, a w niej dwaj mężczyźni. Jeden z
nich siedział z tyłu i wiosłował pojedynczym wiosłem. Drugi siedział pośrodku,
twarzą zwrócony w kierunku dżonki.
Fa-Huang powiedział coś do przybyszów. Uzbrojony marynarz cały czas trzymał
wycelowany w nich automat. Jeden z nieznajomych odpowiedział szeptem. Kapitan
wysłuchał go, po czym pozwolił im wejść na pokład. W tym momencie wydawało się,
że wszyscy nieco się odprężyli.
- To są ci oczekiwani - Bentley odetchnął z ulgą.
Człowiek z wiosłom ustawił łódkę wzdłuż burty dżonki. Marissa przechyliła się
przez reling, by lepiej widzieć dwóch Chińczyków wchodzących na pokład.
Zostawili małą łódkę, pozwalając jej swobodnie dryfować w tumanach mgły.
W ciągu kilku sekund wyciągnięto z wody kotwicę. Kapitan kazał rozwinąć żagiel,
by skorzystać z wiejącego od lądu lekkiego wiatru. W ciszy dżonka odpłynęła w
kierunku morza.
Sylwetki wierzchołków drzew majaczące we mgle wkrótce się zamazały.
- Musimy być bardzo cicho przez następne pół godziny - szepnął Bentley.
Wszystkie oczy z natężeniem wpatrywały się w nieprzeniknioną ciemność; wszystkie
uszy nasłuchiwały najdrobniejszego odgłosu innej łodzi. Jedyne jednak, co mogli
usłyszeć, to skrzypienie ich własnego ożaglowania.
Dwaj przybysze w milczeniu, stanęli przy maszcie. Byli ubrani w proste, czarne
bawełniane ubiory, przypominające Marissie zdjęcia ludzi Vietcongu z czasów
wojny wietnamskiej.
- Co teraz zrobimy? - szeptem spytał Tristian Bentleya. - Czy możemy z nimi
rozmawiać?
- Poczekajmy, aż kapitan pozwoli odrzekł Bentley. - Musimy się wystarczająco
oddalić od brzegu.
Nawet Marissa zaczęła się odprężać. Morze wyglądało jak tafla czarnego szkła.
Spojrzawszy w górę, zobaczyła dużą czaszę żagla na tle szarej kopuły nieba.
Przez mgłę wypatrzyła jedną gwiazdę, jak odległe wołanie z obfitości widzianej w
australijskiej prowincji.
Gdy spuściła wzrok, ze zdziwieniem ponownie spostrzegła zamglone wierzchołki drzew.
Znajdowali się nadal w pobliżu lądu!
- Tam znów widać wybrzeże - szepnęła Marissa.
- Dziwne - rzekł Bentley. - Moment, zaraz wrócę.
Bentley poszedł na rufę. Marissa i Tristian widzieli, jak rozmawia z kapitanem.
Po
dłuższej chwili wrócił i usiadł.
- To nie zamieszkana wyspa przybrzeżna wyjaśnił. - Wpłyniemy na lagunę, gdzie
zarzucimy kotwice.
Jakby na potwierdzenie usłyszeli plusk kotwicy opadającej z dzioba do wody.
Jednocześnie poluzowano żagiel zamocowany na bomie. - Dlaczego się
zatrzymujemy? - spytała Marissa. Obawiała się, że stało się coś złego.
- Kapitan powiedział, że mamy czekać do świtu, zanim zaczniemy płynąć do Aberdeen -
odpowiedział Bentley.
- Nigdy wcześniej o tym nie wspominał - rzekł Tristian. - Myśli pan, że mamy
tutaj
spędzić całą noc?
Dłonią zabił komara, który usiadł mu na ręku.
- Na to wygląda - stwierdził Bentley. - Kapitan mówi, że o świcie będziemy się mogli wmieszać w
tłum łodzi rybackich wypływających z leżącej na północ wsi. Jeśli próbowalibyśmy przepłynąć
Pearl River w nocy, to ci z Chin mogliby nas złapać radarem.
Miejscowi nie wypływają w nocy a my wyglądalibyśmy bardzo podejrzanie.
- Mógł nas o tym uprzedzić - narzekała Marissa.
- Czy możemy rozmawiać z ludźmi z przerzutu? - spytał Tristian.
- Zapytam kapitana - odrzekł Bentley i poszedł w kierunku rufy.
- Przepraszam, moja droga - powiedział Tristian. Nie wiedziałem, że to potrwa
całą
noc.
Marissa wzruszyła ramionami.
- Mogło być znacznie gorzej - stwierdziła.
Bentley szybko wrócił.
- Kapitan mówi, że możecie rozmawiać, o czym chcecie, tylko niezbyt głośno. Gdy
załoga zwijała żagiel, Marissa, Tristian i Bentley przeszli do przodu i usiedli
naprzeciw dwóch uciekinierów z Chin.
- Po pierwsze, przedstawimy się - powiedział Tristian do Bentleya. Gdy Bentley
tłumaczył, Marissa uważnie przyglądała się przybyłym. Trudno było to ocenić, ale
wydawało się jej, że byli mniej więcej w jej wieku. Obydwaj mieli krótko obcięte
włosy i byli zdenerwowani. W półmroku ich oczy szybko biegały od jednego do
drugiego rozmówcy.
- To jest Chiang Lam - rzekł Bentley pokazując na delikatniej zbudowanego
człowieka. Tamten ukłonił się, gdy Bentley wypowiadał jego nazwisko. - A to jest
Tse Wah.
Po przedstawieniu Tristian powiedział, że chciałby się dowiedzieć, skąd oni
pochodzą i kim są z zawodu. Prosił, by Bentley zapytał, dlaczego są przemycani z
Chin. Kiedy Bentley mówił do przybyszów, Marissa i Tristian naradzali się,
jakie zadać następne pytania. Z tyłu załoga przygotowywała się do spóźnionego
posiłku i spania.
Gdy Bentley skończył rozmowę, odwrócił się do Marissy i Tristiana i powiedział,
że obydwaj uciekinierzy pochodzą z małych miasteczek w prowincji Guang-dong.
Chiang Lam był mnichem w zakonie buddyjskim, który przetrwał erę komunistyczna,
a Tse Wah był wiejskim lekarzem, współczesną wersją „bosonogiego doktora”
Rewolucji Kulturalnej.
Bentley wyjaśnił, że przyczyną ich ucieczki z Chin była oferta zarobienia dużych
sum pieniędzy. Obydwaj byli zdecydowani później wrócić. Żaden z nich nic
potrafił jednak wyjaśnić, dlaczego zaoferowano mu takie możliwości. - Jak
doszło do tego wyboru? - wypytywała Marissa.
Bentley zapytał przybyszów, po czym powiedział:
- Chiang został wybrany z powodu znajomości sztuki walki. W jego klasztorze
odbyły się zawody. Tse wybrano, ponieważ jest lekarzem. Nic było żadnego
konkursu, ktoś przyszedł do niego i złożył propozycje, której on nie potrafił
się oprzeć. Tse ma rodzinę, żonę i dziecko, rodziców i teściów.
Marissa spojrzała na Tristiana. - Wydaje mi się, że przyczyna jest związana z
lekarzem rzekła.
Tristian skinął głową.
- Niech pan go spyta, czy wie coś na temat leczenia niepłodności - zwrócił się
do Bentleya. - Szczególnie na temat technik in vitro. - Ja trochę mówię po
angielsku - nagle odezwał się Tse, zaskakując wszystkich. - Chiang nie mówi, ale
ja tak. Nauczyłem się nieco angielskiego w ciągu kilku lat z książek medycznych
w Kantonie, gdzie studiowałem.
- To interesujące - skomentował Tristian. - Wygląda na to, że pan pilnie
studiował.
- Dziękuję - rzekł Chińczyk. - Szkoda tylko, że lepiej czytam, niż mówię.
- Pan rozumie termin „zapłodnienie in vitro”! - spytał Tristian. - Rozumiem -
odparł Tse. - Ale wiem o tym bardzo mało. Tylko kilka wzmianek w książkach,
które czytałem.
- Czy interesuje się pan zapłodnieniem in vitro! - spytała Marissa.
- Na nic by mi się to nie zdało. W Chinach mamy za dużo ludzi i za dużo dzieci.
-
Pomimo zdenerwowania Tse zaśmiał się.
- A co pan wie o gruźlicy? - indagowała Marissa. - Czy jest ona problemem w
Chinach? Czy widział pan dużo przypadków?
- Ostatnio nie. Chiny mają ogólnonarodowy program szczepień BCG. Przed rokiem
1949 gruźlica była szeroko rozprzestrzeniona, szczególnie tutaj, na południu
Chin.
Szczepionka BCG zmieniła tę sytuację.
- Co pan powie o heroinie? - spytał Tristian.
- Nie mamy heroiny. Narkotyki nie stanowią w Chinach problemu.
- A co na temat chorób wenerycznych? - zapytała Marissa. - Bardzo mało przypadków -
odpowiedział Tse. - Komuniści pozbyli się chorób wenerycznych, jak również opium, i uruchomili
program nastawiony na profilaktykę. Nie było pieniędzy na leczenie w zachodnim stylu.
- Co pan powie o swojej praktyce? - dociekał Tristian. - Co obejmuje? - Typowa
praktyka w terenie - odparł Tse. - Prowadziłem małą przychodnię, odpowiedzialną
za edukację zdrowotną, regulację urodzin i szczepienia ochronne dla niemal
czterech tysięcy wiejskich ludzi. Często leczyliśmy dużo lżejsze choroby, a w
poważniejszych sprawach kierowaliśmy do szpitala okręgowego.
- Czy stosuje pan tradycyjną chińską medycynę? - spytała Marissa. - Tak, jeśli
pacjent tego wymaga - odrzekł Tse. - Mamy kontakty z zielarzami i
akupunkturzystami. Ale ja studiowałem współczesną medycynę w Kantonie, chociaż
dysponowałem bardzo nielicznym nowoczesnym sprzętem. Marissa spojrzała na
Tristiana.
- Moje pytania się skończyły - stwierdziła.
- Moje też - powiedział Tristian. Zmienił pozycję. Wszyscy siedzieli na
pokładzie ze skrzyżowanymi nogami. Zwracając się ponownie do Tse, spytał: - Kto
was rekrutował?
- Triada Biały Lotos - odparł Tse.
- Czy w Chinach są triady? - spytała Marissa.
- O, bardzo dużo - wtrącił się Bentley. - W końcu stamtąd się wywodzą. - Niech pan spyta mnicha,
dlaczego jego znajomość sztuk walki jest tak ważna - polecił Tristian.
- Ja mogę odpowiedzieć rzekł Tse. - Chiang został najęty, by mnie chronić.
- Dlaczego pan potrzebuje ochrony? - zapytał Tristian.
- Tego nie wiem.
- Czy któryś z was wcześniej był gdzieś poza Chinami? - pytał Tristian.
- Nigdy odpowiedział Tse.
- I nie macie przy sobie żadnego bagażu?
- Żadnego.
- Czy w ogóle macie coś przy sobie?
- Nic.
- Czy wieziecie jakieś narkotyki?
- Żadnych.
- A robicie to wszystko dla pieniędzy?! - Tse skinął głową. - Obiecano nam sumy w wysokości
wieloletnich poborów. Już przed wyjazdem otrzymałem tyle pieniędzy, co za cały rok pracy. - Jak
długo zamierza pan być za granicą?
- Nie jestem pewien. Rok, najwyżej dwa.
Tristian przeczesał dłonią włosy. Potrząsnął głową i rzucił na Marissę
zakłopotane spojrzenie.
- Obawiam się, że nie wiem, o co jeszcze pytać. Zupełnie się pogubiłem. Nagle
wszyscy zdali sobie sprawę z jeszcze czyjejś obecności. Spojrzawszy w górę
zobaczyli kapitana. Gdy zauważył, że go spostrzegli, odezwał się. Bentley
tłumaczył:
- Kapitan chce wiedzieć, czy będziemy coś jedli. Jego żona przygotowała dla nas
posiłek.
- Czemu nie? - stwierdził Tristian, wstając. - Powinniśmy coś dostać za te
cholerne trzy i pół tysiąca dolarów.
Kilka godzin później Marissa i Tristian leżeli na bambusowych matach na tylnym
pokładzie.
Było to jedyne miejsce, gdzie mogli być sami. Gdyby nie przelatujące od czasu do
czasu komary i chłodna bryza, uznaliby te warunki za prawie komfortowe. Marissa
nie jadła nic. Wypiła za to większość pitnej wody, którą wzięli ze sobą na
pokład. Torsje spowodowały odwodnienie.
- Muszę znów cię przeprosić, moja droga - rzekł Tristian. - Byłem pewien, że
przybycie tutaj i rozmowa z tymi facetami wszystko wyjaśni. Wygląda na to, że
nie jesteśmy w lepszym położeniu niż przed wyjazdem do Hongkongu. Ryzykowaliśmy
życie i spowodowaliśmy twoje dolegliwości na próżno.
- Ja też myślałam, że to przyniesie rozwiązanie stwierdziła Marissa. - Dziwne.
Nie rozumiem, co mogliśmy przeoczyć. Zupełnie nie widzę motywacji dla FCA do
podejmowania takich kłopotliwych i nielegalnych kroków związanych z przemytem
tych Chińczyków.
- Ciągle myślę, że wiążą się z tym w jakiś sposób narkotyki - rzekł Tristian. -
To musi być heroina ze Złotego Trójkąta.
- Ale przecież ci ludzie niczego nie wiozą - przypomniała Marissa. - Jest to
mimo wszystko jedyne przychodzące mi do głowy wyjaśnienie poziomu wydatków FCA.
Nie mówiąc już o środkach, do których się uciekają, by ukryć to, co robią.
Uznali to za wystarczająco ważne, by próbować zastrzelić nas na oczach ludzi. To
muszą być narkotyki, nie uważasz?
- Nie wiem, co o tym myśleć - powiedziała Marissa. - To, co mówisz, ma sens, ale
tylko do pewnego punktu. Nadal nie ustaliliśmy związku z gruźliczym zapaleniem
jajowodów. A jeśli nawet narkotyki, to w jaki sposób wiążą się z wiejskim
lekarzem i buddyjskim mnichem?
- Nie mam odpowiedzi na żadne tych pytań. Nie rozumiem tego. Myślałem, że może
się wiązać z planem oddania Hongkongu Chinom w 1997 roku. Ale nawet ten dziki
pomysł niczego nie wyjaśnia. Obawiam się, że znaleźliśmy się w martwym punkcie.
Marissa wolała, by Tristian tego zwrotu nie używał. Przymknęła oczy. Po
wszystkim, co się zdarzyło, nie spodziewała się, że będzie spała spokojnie. Ale
pomimo zmęczenia i cierpienia niemal natychmiast zapadła w sen.
W jej śnie Robert tonął w wydmie piaskowej, a ona nie mogła do niego dotrzeć.
Trzymając się gałęzi, wyciągała do niego rękę, lecz gałąź się złamała, a ona
upadła.
Godzinę po zaśnięciu Marissa nagle zerwała się, myśląc, że znajduje się na
wydmie.
Nadal jednak leżała na macie bambusowej, a obok niej spał Tristian. Wokół jej
głowy unosił się rój moskitów, a na czoło wystąpiły kropelki zimnego potu.
Marissę obudziły odgłosy kroków na pokładzie i otworzyła oczy. Nadciągał świt i
zamglony krajobraz pojaśniał. Byli pogrążeni w gęstej porannej mgle, która
całkowicie zakryła pobliskie wyspy. Dał się słyszeć śpiew ptaków, ale wybrzeże
było niewidoczne.
Siadając, Marissa zauważyła, że załoga przygotowuje się do podniesienia kotwicy.
Żagiel był już przygotowany do wciągnięcia na maszt. Przez chwilę słyszała płacz
dziecka pod pokładem.
Wstając, Marissa wyprostowała zdrętwiałe nogi. Była zdziwiona, że w ogóle spała,
szczególnie po męczącym śnie o Robercie.
Gdy się rozruszała, podeszła do poręczy. Po upewnieniu się, że wszyscy na
pokładzie są zajęci, zapomniała o swej dumie i załatwiła się za burtę, Z ulgą
stwierdziła, że nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.
Tristian jeszcze spał. Nie budząc go, Marissa zeszła po drabinie. Na prymusie
wrzała woda. Korzystając z pomocy żony kapitana, Marissa zrobiła herbatę i
zaniosła na tylny pokład. Tristian już się obudził.
- Dzień dobry, moja droga - przywitał ją. Był jak zwykle w dobrym humorze. Gdy
pili herbatę, na łodzi podnoszono żagiel. Chwilę później poczuli pod stopami
wibrację silników.
- Nasz przyjaciel musi się śpieszyć z powrotem - stwierdził Tristian. - Używa
jednocześnie żagla i silników.
Okazało się jednak, że kapitan użył silników tylko do wyprowadzenia łodzi z
laguny.
Gdy znaleźli się z dala od lądu silniki zatrzymano, a żagle umocowane na bomie
zostały postawione.
Płynąc z lekkim porannym wiatrem, skierowali się na południe, zbliżając się do
jakiegoś punktu na stałym lądzie. Mgła się uniosła i zobaczyli odbijające od
wybrzeża łodzie rybackie. Było całkiem spokojnie do chwili, kiedy z dala
doleciał ryk silników łodzi motorowej.
Usłyszawszy ten dźwięk, kapitan gniewnym głosem wydał załodze jakieś rozkazy.
Żagiel opuszczono i uruchomiono silniki. Dżonka powoli zawróciła.
Do Marissy i Tristiana podszedł Bentley i wyjaśnił, że płyną w stronę brzegu. - Co się dzieje? -
spytał Tristian. Wydawało mu się, że załoga jest zaniepokojona.
- Wpłyniemy do jednej z tych przybrzeżnych zatoczek - powiedział Bentley. - Dla bezpieczeństwa.
Fa-Huang obawia się, że to może być chińska łódź patrolowa.
Mówi, że to
nic jest ani sampan, ani dżonka; ma za duże silniki. Jeśli to nie jest łódź
patrolowa, to mogą
być piraci.
- O Boże! - wykrzyknęła Marissa.
Gdy byli już około stu metrów od brzegu ujrzeli źródło dźwięku. Była to
motorówka.
Wszystko wskazywało na to, że płynie wprost w ich kierunku. Ponieważ mgła już
się prawie rozproszyła, widzieli łódź wyraźnie.
Kapitan wydał rozkazy i obydwaj marynarze zniknęli pod pokładem. Pojawili się
ponownie mając w rękach pistolety maszynowe AK47, a na ramionach taśmy z
nabojami.
- Nie podoba mi się to - rzekła Marissa. - W ogóle mi się to nie podoba. Fa-
Huang zaczął coś do nich krzyczeć. Bentley przetłumaczył, że kapitan rozkazał
zejść pod pokład wszystkim, z wyjątkiem załogi. Usłuchali natychmiast. Bentley
zamknął drewniane drzwi prowadzące na pokład przedni, po czym dołączył do
Marissy i Tristiana, którzy stali w pobliżu luku ładunkowego.
Wybrzeże było dobrze widoczne w porannym świetle. - Czy to chińska łódź? - spytał Tristian
Bentleya. Z miejsca, w którym stali, wyraźnie słyszeli rozmowę kapitana z członkami załogi,
gdy łódź podpływała do prawej burty.
- Nadal tego nie wiedzą - nerwowo powiedział Bentley.
Usłyszeli, że motorówka przybija do burty. Jej silnik warczał złowrogo.
Słyszeli, że
Fa-Huang coś głośno krzyczy.
Mówi, żeby się nie zbliżali - tłumaczył Bentley. Pomiędzy przybyszami a kapitanem wywiązała
się głośna wymiana zdań. Obie strony wydawały się zdenerwowane. To, co było najwyraźniej
kłótnią, trwało jakiś czas i wtedy Marissa zauważyła, że Bentley zaczyna być niespokojny. - O
czym oni rozmawiają? - nerwowo spytała Marissa.
- To bardzo dziwne - powiedział Bentley. - Ludzie z motorówki mówią, że
przyjechali
po białe diabły.
- Kim są białe diabły?
- Obawiam się, że mówią o pani i Tristianie - odrzekł Bentley. - Ale kapitan jest wściekły, że oni tu
przypłynęli i narażają go na niebezpieczeństwo. Marissa uchwyciła ramię Tristiana. Kłótnia na
pokładzie nabierała rozmachu. Oboje wpatrywali się w twarz Bentleya, ale nie mogli z niej
niczego wyczytać. - Co tam się dzieje? - w końcu spytała Marissa. - To źle wygląda - przyznał
Bentley. - Kapitan nakazał łodzi odpłynąć, a oni odmawiają, chcą odpłynąć razem z wami lub...
- Lub co?
- Lub zostaniecie zastrzeleni - rzekł Bentley. - Są z Wing Sin.
- Czy może pan coś zrobić? - wykrztusił Tristian.
Bentley potrząsnął głową.
- Teraz już nie - powiedział. - Nie mogę przecież walczyć z Wing Sin. Poza tym
kapitan wczoraj wieczorem zatrzymał mój pistolet. Oświadczył, że ludzie na jego
dżonce nie
mogą być uzbrojeni, dopóki on tego nie nakaże.
- O Boże! - jęknęła Marissa.
Tristian spoglądał na odległe o sto metrów wybrzeże. Zastanawiał się, czy mogliby się tam dostać
wpław. Ale właśnie wtedy, gdy ta myśl zaświtała mu w głowie, drzwi wiodące na przedni
pokład zostały otwarte kopniakiem i stanął w nich jeden z marynarzy.
Mówił coś
gwałtownie, wymachując pistoletem.
- Obawiam się, że on żąda, abyście oboje wyszli na pokład - powiedział Bentley.
-
Bardzo mi przykro.
Tristian odwrócił się do niego.
- Ponieważ pana możliwości jako goryla są w tej chwili nieco ograniczone, może
posłużyłby nam pan jako tłumacz. Czy może pan pójść z nami? - Jeśli kapitan
pozwoli - zgodził się Bentley.
- Chodź, moja droga - Tristian zwrócił się do Marissy. - To jest Hongkong, gdzie
wszystko jest na sprzedaż. Zobaczymy, czy ubijemy z kapitanem interes. Bardziej
przerażona niż kiedykolwiek w życiu, Marissa pozwoliła Tristianowi przeprowadzić
się obok człowieka z pistoletem maszynowym i wyprowadzić na zewnątrz.
Teraz, gdy słońce rozproszyło już większość mgieł, budził się piękny dzień.
Szara do tej pory woda, nabierała szmaragdowego koloru. Marissa słyszała śpiew
ptaków dochodzący z pobliskiego wybrzeża i przebijający się ponad stłumionym
głosem pracującego silnika motorówki, która powoli podpływała do burty dżonki.
Fa-Huang stał na tylnym pokładzie. Chłodno spoglądał na swych białych pasażerów.
Tristian rozmawiał chwilę z Bentleyem, który za chwilę krzyknął do kapitana w
języku tanka:
- Biały diabeł daje panu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za bezpieczne dowiezienie
jego i jego żony z powrotem do Aberdeen.
Wyraz twarzy kapitana zmienił się. Pogłaskał się po swej koziej bródce i
spojrzał na motorówkę.
Marissa rozpoznała dwóch ludzi siedzących w łodzi. To byli ci, którzy rzucali
przynętę do wody, kiedy zginęła Wendy.
- Biały diabeł podniósł cenę do stu tysięcy dolarów - wrzasnął Bentley po
tankańsku.
Kapitan zaczął coś mówić do Bentleya, ale urwał w pół zdania. Wlepił oczy w
łódź.
W końcu potrząsnął głową.
- Nie mogę przecież walczyć z Wing Sin - stwierdził.
Bentley zwrócił się do Tristiana i przetłumaczył słowa kapitana.
- Niech pan powie, że podwajam stawkę do dwustu tysięcy - licytował Tristian. Zanim Bentley
zdążył przetłumaczyć, usłyszeli ryk innych silników. Wszystkie oczy skierowały się na małą wyspę
przybrzeżną, leżącą pół kilometra na wschód. Ryk narastał, gdy duży, opancerzony szary kuter,
uzbrojony w działko 50 milimetrowe, okrążał wysepkę.
Fa-Huang coś krzyknął do marynarza stojącego na głównym pokładzie. Tamten rzucił
mu swój AK47. Kapitan złapał pistolet w locie, wystrzelił serię nad głowami
ludzi siedzących w motorówce i krzyknął coś na całe gardło.
Pozostali członkowie załogi znów zaprowadzili Marissę i Tristiana pod pokład i
zamknęli za nimi drzwi.
- Co się dzieje? - pytał Tristian.
- Tamci byli z Chin - wyjaśnił Bentley. - Łódź patrolowa marynarki.
- Co krzyczał kapitan?
- Krzyczał: „bandyci” - odrzekł Bentley.
Siedząc w ukryciu, słyszeli, jak „torpeda” ucieka z rykiem swego potężnego silnika.
Dżonka zakołysała się, gdy fala odpływającej łodzi uderzyła o jej burtę.
Za kilka sekund dobiegł ich niski odgłos wystrzału działa łodzi patrolowej, po
którym
dał się słyszeć gwizd lecącego pocisku.
- Strzelają do nas? - zapytała Marissa.
- Muszą strzelać do motorówki - stwierdził Tristian. - W przeciwnym razie już
bylibyśmy w wodzie.
Ryk łodzi patrolowej narastał, gdy zmierzała wprost w kierunku dżonki. Przepłynęła z wielkim
hałasem obok. Dżonka znów zakołysała się na fali. - Nigdy nie spodziewałem się, że wyratują
nas chińscy komuniści - rzekł Tristian.
Drewniane drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu ukazał się jeden z
marynarzy,
który wszedł do środka i coś wrzasnął.
- A teraz co znowu? - spytał Tristian.
- Każe nam szybko wychodzić na pokład - rzekł Bentley. - Wszystkim. Również
uciekinierom.
Gdy Marissa znów wyszła na pokład, spostrzegła łódź patrolową kierującą się na
południowy wschód. Daleko na horyzoncie uciekała łódź cygaro. Fa-Huang
wykrzyknął następny rozkaz. Bentley zbladł. Nawet uciekinierzy byli
zaniepokojeni. Chiang Lam zaczął coś mówić do kapitana. Wyglądał tak, jakby
oszalał.
- O co tu chodzi, kolego? - spytał Tristian.
- Kapitan właśnie kazał nam wyskakiwać za burtę - odrzekł Bentley.
- Co? - jęknęła Marissa. - Dlaczego?
- Ponieważ wic, że ci z patrolu powrócą, a wtedy on nie chce być złapany na przemycie.
Chiang nadal mówił do kapitana. Był wyjątkowo zdenerwowany i wykrzykiwał coś
pełnym głosem.
- Co się dzieje z tym mnichem? - spytał Tristian.
- Mówi, że nie umie pływać - odparł Bentley.
Fa-Huang wściekle patrzył na mnicha i ręką pokazywał na brzeg. Gdy Chiang nadal zalewał
kapitana powodzią słów, ten zdjął z ramienia swój AK47 i bez chwili wahania przeszył go serią z
automatu. Ciało mnicha uderzyło o poręcz, zanim opadło na pokład.
Marissa odwróciła się. Tristian patrzył na kapitana z niedowierzaniem, Bentley
począł przechodzić przez reling.
Kapitan ryknął na jednego ze swoich marynarzy, który natychmiast podbiegi do
martwego mnicha. Unosząc ciało z pokładu, wrzucił trupa do wody. W pośpiechu
Tristian pomógł Marissie wspiąć się przez poręcz. Skoczyli jednocześnie. Ostatni
skoczył Tse Wah.
Gdy Marissa przestała zanurzać się w zaskakująco zimnej wodzie, szybko wypłynęła
na powierzchnię. Obróciła się i spojrzała na dżonkę, która już odpływała,
kierując się na północ, jak najdalej od chińskiej łodzi patrolowej. - Zdejmij
buty doradził Tristian. - Ale ich nie zgub. Trzymaj je w ręku Będzie ci dużo
łatwiej.
ROZDZIAŁ 17
20 kwietnia 1990, godz. 8.05
Marissa doszła do wniosku, że w przemoczonym ubraniu i z butami w ręku zbyt
szybko traci siły. Płynęła już kilka minut, a odległość do brzegu wydawała się
nie maleć.
Bentley i Tse płynęli przed nią, ale Tristian cały czas jej towarzyszył.
- Bądź spokojna, moja droga - mówił. - Może dasz mi swoje buty? Z wdzięcznością
podała mu pantofle. Tristian związał sznurówki swoich i zawiesił je sobie na
szyi, a buty Marissy wcisnął do kieszeni. Teraz Marissa zaczęła płynąć szybciej.
Szok po strzelaninie i skoku do wody był duży. Jednocześnie to, że płynęła i że
przebywała w oceanie, przywołało wspomnienie śmierci Wendy. W wyobraźni widziała
wielkie szare potwory cicho krążące pod powierzchnia. Świadomość, że w wodzie
znajdowało się krwawiące ciało trupa, jeszcze bardziej potęgowała jej niepokój.
- Czy myślisz, że tutaj są rekiny? - zdołała zapytać między ruchami rak Miała
nadzieję, że odpowiedź ją uspokoi.
- Zajmujmy się jednym problemem naraz - odrzekł Tristian.
- Oczywiście, że tu są rekiny! - zawołał Bentley.
- Dziękuję, kolego! - odkrzyknął Tristian. - Właśnie to chcieliśmy usłyszeć! Marissa próbowała nie
myśleć o rekinach. Jednak przy każdym ruchu bała się, że może zostać wciągnięta w głąb. Gdyby
obok nie było Tristiana, z pewnością wpadłaby w panikę.
- Przyglądaj się lądowi - doradził Tristian. - Wkrótce tam będziemy.
Po dość długim czasie Marissa zobaczyła, że wierzchołki drzew się przybliżyły.
Przed nią Bentley przestał już płynąć i stał w wodzie sięgającej do piersi.
Szedł po dnie w kierunku brzegu.
Do czasu gdy Marissa i Tristian dotarli do tego miejsca, Bentley i Tse już
wyżymali swoje ubrania.
- Witaj w Chinach - powiedział Tristian, biorąc Marissę za rękę, by pomóc jej na
ostatnich dziesięciu metrach.
Plaża, na której się znaleźli, rozciągała się pomiędzy dwoma skalistymi
półwyspami i miała kształt sierpa. Dalej wzdłuż bagien rosły tropikalne drzewa.
Wszędzie słychać było śpiew morskich i bagiennych ptaków.
Marissa spojrzała na morze, na jego szmaragdową powierzchnię upstrzoną małymi
przybrzeżnymi wyspami. Taki pastelowy, pocztówkowy widok. W górze leniwie
krążyły mewy. Nie było widać śladów dżonki, łodzi-cygara ani łodzi patrolowej.
Cała grupa leniwie rozłożyła się na plaży, susząc ubrania i wygrzewając się na
słońcu po pobycie w bardzo zimnej wodzie. Tristian wyjął ich paszporty i
rozłożył, by wyschły. To samo uczynił z pieniędzmi, przyciskając banknoty
muszlami. - Nie mogę uwierzyć, że kapitan mógł tak tego mnicha zastrzelić - z
dreszczem rzekła Marissa. - Nie wahał się nawet sekundy.
- W tej części świata życie jest tanie - odparł Tristian. - Wątpię, czy kiedykolwiek o tym zapomnę
- powiedziała Marissa. - Najpierw śmierć Wendy, później Roberta, a teraz to zabójstwo. A
wszystko nie wiadomo po co! Tristian ujął jej dłoń.
- Nikt nigdy nie powie, że nie próbowaliśmy.
Gdy odpoczywali już ponad pół godziny, zaalarmował ich odległy, lecz wciąż
narastający dźwięk. Przeczuleni po swoich ostatnich przejściach, spojrzeli na
siebie z
niepokojem. Dźwięk nie tylko narastał, ale nabierał też charakterystycznego
pulsującego
brzmienia.
W końcu Tristian rozpoznał jego źródło.
- To helikopter! - krzyknął. - Wszyscy pod drzewa! Zaledwie zdążyli się
schronić pod gałęziami, gdy z rykiem przeleciał nad nimi duży wojskowy
śmigłowiec, lecąc w kierunku, w którym zniknęła łódź patrolowa. Wynurzając się
z ukrycia, popatrzyli za nim. Był już maleńka kropką na bladoniebieskim niebie.
- Czy myślisz, że nas widzieli? - spytała Marissa. - Nie! - odparł Tristian. -
Ale dziwię się, że nie widzieli tych wszystkich pieniędzy wyłożonych na piasku.
Po odpoczynku postanowili przejść przez bagna. Prowadził Tse, którego uznali za
przewodnika. Na początku pokonywali trzęsawiska, później natrafili na
strumienie.
- Czy są w tych okolicach jakieś krokodyle? - spytał nerwowo zanurzony po pas
Tristian, trzymając nad głową portfel z częściowo wysuszonymi pieniędzmi. - Nie
ma krokodyli - uspokoił go Bentley. - Ale za to mamy węże.
- Co jeszcze? - zainteresowała się Marissa z sarkazmem.
Nie zauważyli jednak żadnych węży. Napotkali tylko więcej niż kilka insektów.
Gdy doszli do wyżej położonego zalesionego terenu, moskity nadleciały chmarami.
Dla Marissy było to dodatkowym utrapieniem. Zapytała Tse o malarię i gorączkę
denga.
- Tu zawsze występuje malaria - odparł Tse. - A gorączka denga? Nie wiem, co, to
jest.
- Nieważne - rzekła Marissa.
Istniało tyle rzeczy, którymi musiała się martwić. Usiłowała myśleć o dobrych stronach sytuacji.
- Mieliśmy szczęście, że udało się nam wydostać z tej dżonki. Dzięki Bogu, że
zjawiła
się ta komunistyczna łódź patrolowa.
- Oto właściwa postawa - powiedział Tristian.
- A oprócz tego zachowaliśmy nasze zegarki - dodała Marissa. Tristian zaśmiał
się, ucieszony, że po wszystkim, co się zdarzyło, Marissa potrafi mieć dobry
humor.
- Czy poznałeś tego białego, który siedział w łodzi? - spytała. - To był jeden z
tych, którzy wrzucali do wody przynętę, kiedy zginęła Wendy. - Niezbyt
dokładnie go widziałem - rzekł Tristian. - Chyba znam go z czasów, gdy
pracowałem w FCA.
Doszedłszy do końca bagien, zaczęli przedzierać się przez gęste zarośla. Z
gałęzi zwisały winogrona. Przebycie stu metrów wymagało dużego wysiłku. Pnącza
nagle się skończyły, ustępując miejsca poletku ryżowemu.
- Już wiem, gdzie jesteśmy - powiedział Tse. - Przed nami jest mała wioska. Może
tam pójdziemy i zdobędziemy nieco pożywienia.
- Jak zdobędziemy pożywienie? - spytał Tristian. - Użyjemy naszych kart
kredytowych czy co?
- Skorzystamy z pańskich pieniędzy.
- Ale czy oni przyjmą dolary hongkongskie? - niepokoił się Tristian. -
Naturalnie - rzekł Tse. - W całej prowincji Guangdong istnieje czarny rynek
waluty hongkongskiej.
- A czy nie musimy obawiać się władz w wiosce? - nadal pytał Tristian.
- Nie - odparł Tse. - Tam nie będzie policji. Policja będzie dopiero w Shigi.
Zwracając się do Bentleya, Tristian zapytał:
- Jakie pan widzi główne problemy naszego pobytu w Chinach? Mamy przecież wizy, - Są tylko
dwie rzeczy - odrzekł Bentley. Nie macie stempla wjazdowego na dokumentach. Każdy musi
mieć deklarację celną. Jest to formularz, który należy przedłożyć przy wyjeździe z Chin.
- Ale nikt nie będzie nas niepokoił, kiedy tu będziemy? Sądziłem, że pierwszy
pałkarz,
którego spotkamy, nas przymknie.
- Co to jest „pałkarz”? - zapytała Marissa.
- Policjant - odparł Tristian. - Czy spośród nas wszystkich tylko ja mówię po
angielsku?
Ignorując uwagi Tristiana, Marissa zwróciła się do Bentleya:
- A więc możemy się martwić tylko naszym wyjazdem z Chin? - Tak mi się wydaje -
odpowiedział. - W Chinach jest wielu turystów zagranicznych, szczególnie w
prowincji Guangdong. Nikt więc nie będzie was niepokoił. Jednak bez pewnej
pomocy nie będziecie mogli wyjechać ani do Hongkongu, ani do Makao. Bez
deklaracji celnej, jak też bez innych rzeczy, które zwykle wożą ze sobą turyści,
typu aparaty fotograficzne, zostaniecie uznani za przemytników i wtrąceni do
więzienia. - Przynajmniej tam będziemy bezpieczni - zażartował Tristian. - Ale
w tej chwili nie musimy się niczego obawiać, chodźmy więc do wsi i spróbujmy
zdobyć trochę wyżerki.
- Jedzenia! - przetłumaczyła Marissa.
Okazało się, że Tse miał rację. Wieśniacy z chęcią przyjęli dolary hongkongskie.
Za sumę, którą Tristian uznał za grosze, otrzymali dla całej czwórki suche
ubrania i obfity posiłek.
Z wyjątkiem ryżu Marissa nie potrafiła rozpoznać żadnej z pozostałych potraw.
Podczas jedzenia przypomniała sobie zdanie Wendy, że Chińczycy lubią się gapić.
Rzeczywiście, wydawało się, że cała wioska zbiegła się do wiejskiej świetlicy,
aby się w nich wpatrywać z rozdziawionymi ustami.
- Czy ma pan jakiś pomysł, jak byśmy mogli się wydostać z Chin? Może pan wie,
jak zdobyć kilka deklaracji celnych? - Po skończonym posiłku Tristian zwrócił
się do Tse.
- Nigdy takiej deklaracji nie wdziałem - odparł Tse. - A jeśli pan takiej nie
ma, to obawiam się, że będzie problem. Nasz rząd wymaga formularzy na wszystko,
a nasi urzędnicy są z natury bardzo podejrzliwi. Sądzę jednak, że nie powinien
się pan udawać na przejście graniczne. Najlepiej, jeśli pojedzie pan do Kantonu.
Wiem, że tam mieści się konsulat amerykański. Bywałem tam, usiłując zdobyć
książki medyczne. - To jest dobra rada - rzekła Marissa.
Tristian skinął głową.
- Zastanawiam się, czy jest tam również konsulat australijski. - Jeśli nie ma, to przecież mogę
rozmawiać z konsulem amerykańskim i prosić, by ci pomógł - obiecała Marissa.
- Jak zorganizujemy naszą podróż do Kantonu? - spytał Tristian. - Przypuszczam,
że
stąd to długi marsz.
Tse się uśmiechnął.
- Bardzo długi marsz zgodził się. Ale niedaleko stąd jest miasteczko, nieco
większe niż ta wioska. Któregoś wieczoru byliśmy w tym mieście razem z Chiang i
stąd wiem, że jest tam przychodnia podobna do tej, w której ja pracowałem.
Przypuszczam, że mają zorganizowany transport do Shigi, gdzie znajduje się
szpital okręgowy. Stamtąd możemy pojechać do Forshan, które jest dużym miastem.
- W porządku - stwierdził Tristian. - Co ty o tym sądzisz, Marisso? - Brzmi
zbyt dobrze, aby było prawdziwe - rzekła Marissa. Podoba mi się pomysł, aby
amerykański urzędnik wdawał się w rozmowy z komunistyczną biurokracją. Tak jak
mówi Tse, jest to znacznie lepsze wyjście, niż udawanie się na granicę i
próbowanie szczęścia. Po tym wszystkim, co się zdarzyło, nie wydaje mi się, by
mi jeszcze ono dopisywało. - A co z panem, Bentley? - spytał Tristian.
- Myślę, że będę wracał przez Makao - odrzekł Bentley, Mam hui shen jing, który
upoważnia mnie do wielokrotnego bezwizowego przekraczania granicy chińskiej. Nie
powinienem mieć większych kłopotów. Mogę mieć drobne opóźnienie; ale będę wam
towarzyszył aż do Forshan.
Marsz z wioski do najbliższego miasteczka nie zajął im nawet godziny. Najpierw
przechodzili obok małych działek, następnie przez poletka ryżowe, które chłopi
uprawiali używając wołów. Jeśli chłopi ich spostrzegali, zatrzymywali się i
wpatrywali w dziwną grupę, dopóki nie tracili jej z oczu. Marissa wyobrażała
sobie, że musieli dziwnie wyglądać: cała czwórka w źle dopasowanych ubraniach, w
tym dwoje gweilos. Po wejściu do miasta Tse zaczepił człowieka popychającego
taczki.
W czasie całej rozmowy wieśniak nie odrywał oczu od Marissy.
- Mówi, że przychodnia jest nieco dalej - niezwłocznie przetłumaczył Tse.
Większość domów w mieście zbudowano z drewna lub cegły, ale przychodnia była
białą betonową budowlą pokrytą glinianymi dachówkami suszonymi na słońcu. Weszli
do środka przez niskie drzwi. Tristian i Bentley musieli się schylić przy
wejściu. Pierwszy pokój był czymś w rodzaju poczekalni, wypełnionej w
większości starszymi kobietami, kilku z nich towarzyszyły małe dzieci. Jeden z
mężczyzn w średnim wieku miał nogę w gipsie.
- Proszę, poczekajcie tutaj, a ja pójdę i przedstawię się lekarzowi - powiedział
Tse.
Na drewnianych ławkach okalających poczekalnię nie było wolnych miejsc, więc
Marissa, Tristian i Bentley czekali stojąc. Nikt z obecnych nie odezwał się
nawet słowem.
Wszyscy wpatrywali się w przybyszów, jakby byli oni mieszkańcami innej planety.
Szczególnie zainteresowane były dzieci.
- Teraz wiem, jak czują się gwiazdy filmowe - stwierdził Tristian. Tse wrócił wkrótce w
towarzystwie wysokiego chudego Chińczyka, ubranego w koszulę z krótkimi rękawami w stylu
zachodnim. To jest doktor Chen Chi-Li przedstawił go Tse.
Chi-Li ukłonił się, ukazując w uśmiechu duże żółte zęby. Szybko powiedział coś
po kantońsku.
- Wita państwa w swej klinice - tłumaczył Tse. - Uważa goszczenie amerykańskiego
i australijskiego lekarza za honor. Pyta, czy państwo zechcieliby obejrzeć
zakład. - A co z transportem? - spytał Tristian.
- Przychodnia ma samochód, który zabierze nas do Shigi. On mówi, że stamtąd
można dojechać autobusem do Forshan, a dalej do Kantonu. - Ile policzy za
transport? - zapytał Tristian. - Nie będzie żadnych opłat. Pojedziemy z grupą
pacjentów wysyłanych do szpitala rejonowego - stwierdził Tse.
- Dobrze - zgodził się Tristian. - Chodźmy zatem i obejrzyjmy tę cholerną
przychodnię.
Chi-Li i Tse oprowadzili ich po szpitaliku. Pokoje były niemal puste, z
wyjątkiem stojących tu i ówdzie grubo ciosanych mebli. Gabinet zabiegowy
wyglądał szczególnie surowo: wyposażony w zardzewiały stalowy stół, porcelanowy
zlew i archaiczną szafkę wypełnioną narzędziami lekarskimi.
Widząc zainteresowanie Marissy, Chi-Li otworzył drzwi szafy. Marissa skrzywiła
się, gdy zobaczyła pudełko igieł wielorazowego użytku, które ściemniały od
częstego używania. To jej uświadomiło, jak wiele przyjmowała za coś oczywistego
w swoim szpitalu w Bostonie. Gdy spojrzała na najwyższą półkę, zobaczyła pudełka
szczepionek, między innymi szczepionkę przeciwko cholerze, produkcji
amerykańskiej. Spostrzegła też kilka fiolek szczepionki BCG. Pamiętała, że Tse
mówił o używaniu jej do szczepień przeciwgruźliczych. Ta szczególnie ją
zainteresowała, gdyż w Stanach nigdy nie udowodniono, że jest ona skuteczna.
Sięgnęła do szafki i wyjęła jedną z fiolek. Odczytując nalepkę, stwierdziła, że
lek został wyprodukowany we Francji. - Niech pan zapyta Chi-Li, czy spotyka on
wiele przypadków gruźlicy - powiedziała, odstawiając fiolkę na miejsce. Gdy Tse
rozmawiał z Li, Marissa przejrzała resztę leków.
- Spotykał podobną liczbę przypadków jak ja - odpowiedział Tse.
Zamykając drzwi szafki, spytała:
- A czy spotkał kiedykolwiek gruźlicę w powiązaniu z chorobami kobiecymi? Tse
tłumaczył pytanie, a ona przyglądała się twarzy Chi-Li. Zawsze mogło się
zdarzyć, że zauważy coś nieoczekiwanego. Ale wyraz twarzy Chińczyka nie zmienił
się. Tse wyjaśnił, że Chi-Li nie zna takich przypadków.
Opuszczając gabinet zabiegowy, przeszli do gabinetu lekarskiego. W kącie na
fotelu siedziała pacjentka, która widząc wchodzącą grupę, wstała i ukłoniła się.
Marissa odkłoniła się, zakłopotana, że przeszkadza. Nagle zatrzymała się w pół
kroku.
Na środku pokoju stał nowoczesny fotel ginekologiczny, wyposażony w strzemiona z
nierdzewnej stali.
Jego widok przywołał wspomnienie niemiłych procedur, przez które przeszła w
ciągu ostatniego roku leczenia niepłodności. Była zaskoczona, widząc takie
nowoczesne urządzenie w tej klinice; niemal wszystko, co do tej chwili
zobaczyła, należało do wyposażenia elementarnego lub było przestarzałe.
Przechodząc obok, Marissa odruchowo dotknęła jednego ze strzemion.
- Jak ten fotel tutaj się dostał? - spytała.
- Tą samą drogą, co reszta wyposażenia - odparł Tse. - Większość wiejskich ośrodków zdrowia ma
takie same.
Marissa kiwnęła głową. W rzeczywistości jednak nie zrozumiała. Wydawało się dziwne, że z wielu
elementów wyposażenia wysyłanego do wiejskich klinik wybrano ten fotel ze strzemionami.
Ponieważ jednak czytała wiele na temat biurokracji i niegospodarności rządów
komunistycznych Chin, założyła, że był to jeden z tych przypadków. - Często używamy tych
urządzeń - wyjaśniał Tse. - Regulacja urodzin ma priorytet rządowy.
- Rozumiem - odpowiedziała Marissa. Miała właśnie przejść dalej, lecz ponownie
spojrzała na fotel. - Jaki rodzaj kontroli urodzin preferujecie? Spirale
wewnątrzmaciczne? -
spytała zaintrygowana.
- Nie - odparł Tse.
- Diafragmy? - zapytała, chociaż wiedziała, że to mało prawdopodobne, gdyż są
one za drogie i niezbyt skuteczne. Dlaczego więc używają fotela służącego do
badań wewnętrznych?
- Robimy sterylizacje - rzekł Tse. - Przeważnie po pierwszym dziecku, ale czasem
przeprowadzamy na prośbę sterylizację, nawet zanim kobieta ma dziecko, lub jeśli
dana kobieta nie powinna mieć dziecka.
Tristian zawołał ją z sąsiedniego pokoju, lecz Marissa nie odpowiedziała.
Słyszała, że w Chinach stosuje się sterylizację, nie mogła jednak słuchać, jak
lekarz tak beznamiętnie o tym mówi. Zastanawiała się, do kogo należy decyzja o
tym, kto może mieć dziecko, a kto nie.
Cała ta sprawa wstrząsnęła nią jako kobietą.
- W jaki sposób dokonujecie sterylizacji kobiety? - spytała.
- Kaniulujemy jajowody - spokojnie poinformował Tse.
- Pod narkozą?
- Nie ma takiej potrzeby.
- Jak to możliwe? - zapytała Marissa. Wiedziała, że w celu dotarcia do jajowodów należało
rozszerzyć szyjkę macicy, a to jest wyjątkowo bolesne. - Dla nas, lekarzy wiejskich, jest to bardzo
łatwe. Używamy bardzo małego pojemnika na drucie. Robi się to na wyczucie. Nie musimy tego
widzieć. Pacjentka nie odczuwa bólu.
- Marissa! - zawołał Tristian. Pojawił się na progu gabinetu. - Chodź tutaj i
zobacz ogród. Oni tu uprawiają zioła lecznicze. Ale Marissa kiwnęła mu ręką, aby
nie przeszkadzał.
Wpatrywała się w Tse, a umysł jej pracował na zwiększonych obrotach.
- Czy doktor Chi-Li też potrafi stosować tę technikę? - spytała.
- Jestem tego pewien - odparł Tse. - Tego się uczy wszystkich wiejskich lekarzy.
- A po kaniulacji jajowodów czego używacie do sterylizacji?
- Zazwyczaj żrącego roztworu ziołowego. Taki jakby rodzaj pieprzu - odrzekł Tse.
Tristian wszedł do środka i podszedł do Marissy.
- Co się stało, moja droga? Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła ducha. Bez słowa Marissa
pośpiesznie poszła do gabinetu zabiegowego i podeszła do szafki.
Uważnie przejrzała stojące na półce szczepionki.
Tristian Szedł za nią, próbując zgadnąć, co ona robi. - Marissa - powiedział,
chwytając ją za ramiona i obracając twarzą do siebie. - Czy ty się dobrze
czujesz?
- Wszystko w porządku - odparła. - Tristian, myślę, że wszystko odkryłam. Nagle
wydaje mi się, że zrozumiałam, i jeśli mam rację, prawda jest znacznie gorsza,
niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy.
Samochód przychodni podwiózł całą czwórkę do Sighi i zostawił przy dworcu
autobusowym. Kursy do Forshan były częste, więc nie czekali długo. Podczas
podróży Marissa siedziała obok Tristiana, a Bentley obok Tse. - Nigdy nie
widziałem nikogo, kto spluwałby tak często, jak ci Chińczycy - rzekł Tristian,
starając się podtrzymać rozmowę. W tym względzie miał zupełną rację. W autobusie
zawsze ktoś albo przygotowywał się do splunięcia, albo właśnie spluwał przez
okno. - Ci faceci muszą mieć coś nie w porządku.
- Jest to narodowa rozrywka - powiedział Bentley, słysząc komentarz Tristiana. -
Zobaczy pan to w całych Chinach.
- To obrzydliwe - rzekł Tristian. - I przypomina mi tę niemądrą amerykańską grę
baseball.
Wszyscy w autobusie, z wyjątkiem Tristiana i Marissy, rozmawiali. Początkowo Tristian próbował
ją zagadywać, lecz zbywała go monosylabami, więc zamilkł.
Marissa była
głęboko zamyślona.
Nagle zwróciła się do niego.
- Czy znasz wskaźnik pH czerwień fenolową?
- Niezbyt - Tristian był zaskoczony niespodziewanym pytaniem. - Kiedy barwi się
na czerwono? - zapytała. - W środowisku kwasowym czy alkalicznym?.
- Wydaje mi się, że w alkalicznym - odrzekł Tristian. - W kwasowym nie powinien
zmieniać barwy.
- Tak też myślałam - powiedziała i zamilkła.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. W końcu Tristian nie mógł już dłużej
powstrzymać swej ciekawości.
- Co się dzieje, Marissa? Dlaczego nie mówisz mi, o czym myślisz? - Powiem. Ale
jeszcze nie teraz. Musimy najpierw wydostać się z Chin. Przedtem mam kilka
rzeczy do sprawdzenia.
Z Forshan do Kantonu jechali siedząc na twardych ławkach w wagonie kolejowym.
Bentley i Tse pożegnali się z nimi na dworcu autobusowym w Forshan. Gdy dotarli
do Kantonu, było już ciemno. Na stacji wsiedli do taksówki. Za radą kierowcy
udali się do hotelu „Biały Łabędź”. Podczas krótkiej jazdy obydwoje zauważyli,
że miasto miało wygląd bardziej zachodni, niż tego oczekiwali, chociaż nawet w
nocy liczba rowerów na ulicach znacznie przewyższała liczbę pojazdów
zmotoryzowanych. Hotel również okazał się niespodzianką. Miał imponujący hall z
fontanną. Pokoje były nowocześnie wyposażone, także w telewizory, lodówki i, co
ważniejsze, telefony z wyjściem na miasto. Obejrzeli apartament z dwiema
sypialniami i widokiem na Pearl River. Marissa była wyczerpana. Tęsknie
spojrzała na łóżko, mając nadzieję, że w końcu będzie się mogła przyzwoicie
wyspać. Ale przed pójściem do łóżka zainteresowała się telefonem. Po ustaleniu,
która w tej chwili jest godzina na wschodnim wybrzeżu Stanów, postanowiła
odłożyć rozmowę o kilka godzin. Wiedziała, że budzenie Cyryla Dubczeka w środku
nocy nie będzie w tej sprawie pomocne.
- Mają tu restaurację w zachodnim stylu - podnieconym głosem powiedział
Tristian, wpadając do jej sypialni z hotelowym spisem telefonów w ręku. - Czy
nie zjadłabyś wspaniałego steku?
Nie była głodna, ale towarzyszyła mu, gdy wcinał duży kawał mięsa, popijając
kilkoma piwami. Marissa zamówiła danie z kurczaka, lecz zaledwie tylko skubnęła
jedzenia, głównie przesuwając je po całym talerzu. Postanowili, że rano pójdą do
konsulatu i opowiedzą historię o tym, jak wynajęli dżonkę z zamiarem dopłynięcia
do Kantonu, ale kapitan zabrał im pieniądze i zmusił do wyskoczenia z łodzi. -
To najlepsze, co możemy zrobić - stwierdził Tristian. - I w dodatku jest dość
bliskie prawdy.
Marissa powiedziała, że będzie próbowała uzyskać przez CDC interwencję
Departamentu Stanu USA.
Kilka godzin później uzyskała połączenie. Znając zwyczaje Cyryla, wybrała moment
rozmowy tak, by zastać go w jego gabinecie, zanim wyjdzie do laboratorium.
Pomimo że słyszała dziwny pogłos, rozumiała go całkiem dobrze. Wyjaśniła, że
dzwoni z Kantonu w Chinach.
- Gdyby ktoś inny niespodziewanie zadzwonił do mnie z Chin, na pewno byłbym
zdziwiony. Ale u ciebie, Marisso, nic mnie już nie może zdziwić. - Mam na to
logiczne wytłumaczenie.
- Nawet przez chwile w to nie wątpiłem.
Marissa szybko wyjaśniła, jak wraz z towarzyszem niefortunnie znalazła się w Chinach, bez
formalnego przechodzenia przez granicę. Powiedziała, że obawia się trudności związanych z
wyjazdem. Zaznaczyła, że kolegą jest lekarz australijski, autor artykułu otrzymanego od Cyryla.
- A więc jesteś z autorem? Rzekłbym, że jest to dojście do źródła.
- Gdy pracowaliśmy w CDC, powiedziałeś mi kiedyś, że masz nadzieję wynagrodzić
mi wszystko, co przeszłam w związku z aferą wirusa Ebola. Cóż, Cyryl, masz teraz
doskonałą
okazję.
- Co mogę w tej sprawie zrobić?
- Po pierwsze, chciałabym, byś użył powiązań CDC i nacisnął Departament Stanu,
by wydostał z Chin mnie i doktora Williamsa. Dowiedziałam się, Że mamy tutaj
amerykański konsulat. Pójdziemy tam rano, mniej więcej za dziesięć godzin. - Z
przyjemnością zrobię, co będę mógł rzekł Cyryl. - Ale oni mogą zapytać, dlaczego
CDC interweniuje.
- Istnieje ku temu nadzwyczajna przyczyna - tłumaczyła Marissa. - ważne jest,
abym szybko znalazła się w CDC. To może zostać uznane za istotną sprawę CDC.
Powiedz to w Departamencie Stanu, a oni mech to przekażą Chinom. - Co to za
sprawa?
- To dotyczy gruźliczego zapalenia jajowodów - wyjaśniła Marissa. - I pociąga za sobą następną
prośbę. Chciałabym, aby CDC zdobyło statystyki dotyczące skuteczności kuracji in vitro we
wszystkich klinikach kobiecych w USA. Chcę mieć dane na temat skuteczności przeliczanej na
pacjenta, jak również na cykl. A jeśli to możliwe, chcę mieć dane o przyczynach niepłodności
pośród kobiet przechodzących w amerykańskich klinikach kurację in vitro.
- Ile miesięcy dajesz mi na to? - sucho zapytał Cyryl.
- Potrzebujemy tego natychmiast - nalegała. - I jeszcze jedna rzecz: pamiętasz
przypadek pacjentki w szpitalu w Bostonie, o którym mi mówiłeś? Kobiety z
rozsianą
gruźlicą?
- Tak - odrzekł.
- Sprawdź, co się z nią stało. Jeśli umarła, a obawiam się, że musiało to już
nastąpić, zdobądź próbkę surowicy i raport jej autopsji, jak również kopię jej
kartoteki chorobowej.
Była też taka pacjentka: Rebeka Ziegler...
- Poczekaj moment - jęknął Cyryl. - Próbuję to wszystko zapisać.
Marissa na chwilę przerwała. Gdy Cyryl powiedział „okay”, ciągnęła dalej:
- Rebeka Ziegler podobno popełniła samobójstwo. Autopsję robiono w Boston
Memorial. Zdobądź też jej próbkę surowicy.
- O Boże, Marissa! Czego to wszystko dotyczy?
- Wkrótce się dowiesz. Ale mam jeszcze następne sprawy. Czy istnieje test ELISA
dla bakterii BCG?
- Tak od ręki to nie wiem. Ale jeśli nie ma, możemy go przygotować.
- Zróbcie to. I ostatnia rzecz.
- Jezus, Maria! - westchnął Cyryl.
- Będziemy potrzebować natychmiast amerykańskiej wizy dla doktora Tristiana Williamsa.
- Chyba będę musiał zadzwonić do prezydenta Busha i poprosić go, by osobiście
zajął
się tą sprawą - stwierdził Cyryl.
- Liczę na ciebie - rzekła Marissa.
Wiedziała, że wymaga od przyjaciela wiele, ale była przekonana, że są to
niesłychanie ważne sprawy. Po pożegnaniu oboje odwiesili słuchawki. - Czy
dobrze słyszałem, że mamy w perspektywie podróż do Stanów? - spytał Tristian,
zaglądając przez drzwi do pokoju.
- Mam właśnie taką nadzieję. Im szybciej, tym lepiej. Następnego ranka Marissa
i Tristian byli miło zaskoczeni przyjęciem w konsulacie amerykańskim. Gdy
Marissa podała swoje personalia, zaprowadzono ich do gabinetu konsula Davida
Kriegera.
W nocy dotarły tam depesze z Departamentu Stanu i z Pekinu, od ambasadora USA.
- Nie wiem, kim państwo są, ale zamieszanie wywołane waszym pojawieniem się
zrobiło na mnie duże wrażenie - stwierdził konsul. - Nieczęsto mi się zdarza
otrzymywać polecenie wydania od ręki wizy USA. Miło mi powiedzieć, że mam taką
wizę dla doktora Williamsa.
David Krieger osobiście towarzyszył im do Biura Bezpieczeństwa Publicznego na
Bei Lu Street, naprzeciw Yuexiu Park. Chociaż policja otrzymała w tej sprawie
instrukcje, nadal jednak nalegała, by przesłuchać Marissę i Tristiana, co
zrobiono w obecności konsula. Potem sprawdzono zeznania, wysyłając helikopterem
kilku funkcjonariuszy do dwóch wiosek, przez które Marissa i Tristian
przechodzili.
Podczas przesłuchania stało się dla Marissy jasne, że władze chińskie łączyły
ich obecność z incydentem z motorówką. Wtedy powiedziała, że właśnie po
pojawieniu się łodzi patrolowej i motorówki kapitan kazał im skakać za burtę.
Po powrocie do konsulatu David Krieger optymistycznie twierdził, że sprawa da
się szybko załatwić. Był tak uprzejmy, że zaprosił ich oboje na lunch. Postarał
się również o normalne ubrania dla nich. A w konsulacie czekała już wiadomość,
że mają pozwolenie na opuszczenie Chin w dowolnym momencie.
- Jeśli państwo się śpieszą, to mogę zorganizować wasz lot do Hongkongu jeszcze
dzisiaj po południu.
- Nie, nie do Hongkongu - szybko wtrąciła Marissa. - Czy są dostępne inne loty
zagraniczne z Kantonu?
Nie pałała chęcią powrotu do Hongkongu, nawet jeśli miał to być tylko tranzyt.
Nie chciała ryzykować ponownego spotkania z gangsterami z FCA czy z Wing Sin. -
Jest codzienny lot do Bangkoku - stwierdził David Krieger.
- Ten byłby znacznie lepszy.
- Ale jest nieco okrężny, jeśli państwo zdążają do Stanów.
Marissa uśmiechnęła się niewinnie.
- Nieważne. Sądzę, że obydwoje chętniej stracimy czas na przelot niż na powtórną wizytę w
Hongkongu. Prawda, Tristianie?
- Masz zupełną rację, moja droga - zgodził się Tristian. - Tutaj są wszystkie
statystyki, które zdążyliśmy zebrać w tak krótkim czasie - powiedział Cyryl
Dubczek, wręczając Marissie plik wydruków komputerowych. Siedzieli we trójkę w
gabinecie Cyryla w CDC w Atlancie w stanie Georgia.
Marissa i
Tristian przybyli tego popołudnia, kończąc swój gigantyczny lot przez Pacyfik.
Lecieli z
Bangkoku do Honolulu, później do Los Angeles, a następnie do Atlanty. Pomimo zmęczenia
Marissa nalegała na natychmiastową wizytę w CDC. Teraz, gdy uważnie studiowała wydruki,
Tristian spojrzał na Cyryla i wzruszył ramionami.
Podejrzenia
Marissy nadal były dla niego tajemnicą.
- Tak, jak myślałam - rzekła Marissa, podnosząc oczy znad wydruków. - Te
statystyki mówią dokładnie to samo, co dane FCA, które widziałam w Australii.
Pokazują, że wszystkie kliniki kobiece w kraju mają wysoki procent zapłodnienia
in vitro liczony na pacjentką, ale niski procent zapłodnienia liczony na cykl.
Innymi słowy, większość pacjentek kuracji in vitro zachodzi w ciążę, ale
potrzeba na to wielu cykli. Spójrzcie, jak wykres skuteczności rośnie po piątej
próbie.
Wskazała na trzymaną w ręku statystykę komputerową. - Nic w tym dziwnego -
skomentował Tristian. - W każdej klinice większość pacjentek musi przejść kilka
prób, zanim zajdzie w ciążę. Do czego zmierzasz? Zanim Marissa zdążyła
odpowiedzieć, przerwało im pukanie do drzwi. Weszła laborantka.
- Mamy wyniki testu ELISA - oznajmiła.
- Szybko się uwinęliście - zauważył Cyryl.
- Były wyraźnie dodatnie. Nawet przy dużym rozcieńczeniu.
- Wszystkie? - z niedowierzaniem zapytał Cyryl.
- Wszystkie - powtórzyła laborantka.
- To ten dowód, którego mi brakowało - powiedziała Marissa. Gdy tylko przyjechała do CDC,
poszła wprost do laboratorium i oddała próbkę krwi.
Następnie poprosiła, aby jej surowica była przetestowana testem ELISA na BCG,
podobnie jak surowica Rebeki Ziegler i Ewelyn Welles.
- Nie rozumiem tego - rzekł Cyryl. - Jak się to mogło stać? - To raczej jasne.
Ewelyn Welles nie miała gruźlicy. Ona miała posiane bakterie BCG.
Marissa sięgnęła po kartotekę szpitalną pani Welles i otworzyła ją na wynikach
sekcji zwłok.
- Patrzcie - powiedziała, wskazując na opis mikroskopowych obserwacji jajowodów.
-
Tu jest napisane, że wystąpiła silna infekcja w jej jajowodach. Powiem wam,
dlaczego tak było: jajowody były miejscem wprowadzenia BCG. Posiano je w związku
z jej problemami immunologicznymi. A patrzcie też tu, na opis szyjki macicy.
Zaobserwowali ślad po skaleczeniu. To musiało być miejsce biopsji.
Przekartkowała wyniki, aż znalazła wyniki ostatniego wymazu Papa. - Spójrzcie
na to. Cztery tygodnie wcześniej wymaz był normalny. Czy to dla was ma
jakikolwiek sens, drodzy panowie?
- Wydaje mi się, że zaczynam widzieć całą sprawę - powiedział Tristian. -
Sugerujesz, że dwadzieścia trzy przypadki gruźliczego zapalenia, które podałem w
moim artykule, były w rzeczywistości BCG, nie gruźlicą?
- Dokładnie - potwierdziła Marissa. - Ja też nie miałam zapalenia gruźliczego.
Byłam z premedytacją zaszczepiona szczepionką BCG. Myślę, że podstawą całej
zagadki jest sprawa dochodów. Kilka lat temu FCA odkryła, że opanowawszy
technikę in vitro, siedzi na kopalni złota. Jedynym kłopotem było to, że sukces
obniżał zyski. Zdecydowali się więc podjąć dwa rodzaje działań, by zapewnić
zwiększone dochody. Jednym z nich było kreowanie większego zapotrzebowania.
Jedynym przypadkiem absolutnie wymagającym użycia techniki in vitro są
beznadziejnie niedrożne jajowody. Ktoś się dowiedział, iż wiejscy lekarze
chińscy byli tak przebiegli, że wynaleźli sposób kaniulacji jajowodów bez
uciekania się do znieczulenia. FCA zaczęła więc sprowadzać tych lekarzy, aby
robili to samo, co robili w Chinach: sterylizowali kobiety. Cały chwyt polegał
na sterylizacji bez pozostawiania śladów lub pozostawieniu takich, które mogły
być błędnie interpretowane. Ktoś musiał podrzucić pomysł użycia szczepionki BCG.
Powoduje ona silną reakcję immunologiczną, totalnie blokującą jajowody i
niszczącą przy okazji mikroorganizmy. Tak działa BCG. W biopsji wygląda to jak
gruźlica.
Nie ma tam żadnych organizmów. Naturalnie, próbowali tej sztuczki tylko na niektórych
kandydatkach. Wybierali jedynie kobiety młode, które ostatnio wyszły za mąż, pochodzące z
klasy średniej. Jedynym problemem było zwabienie tych kobiet na jakiś drobny zabieg, na
przykład biopsję szyjki macicy. Można było na przykład powiedzieć pacjentce, że jej wymaz
zawiera podejrzane komórki. W ten sposób załatwili mnie i Wendy. Nie ujawniła klinice, że
jesteśmy lekarkami. Gdyby to wiedzieli, prawdopodobnie z nami nie ryzykowaliby tej sztuczki.
A już z całą pewnością nie znali problemów immunologicznych Evelyn Welles. A teraz Rebeka
Ziegler. Musiała być wystarczająco bystra, by wykryć, że coś nie było w porządku. Myślę, że
zabito ją, pozorując samobójstwo. Marissa przerwała, by zaczerpnąć oddechu, a po chwili
kontynuowała swój wykład. - Drugim sposobem utrzymania wysokich dochodów było
zapewnienie niezbyt szybkiej skuteczności metody in vitro. Przy cenie dziesięciu tysięcy
dolarów za cykl łatwo zrozumieć, dlaczego chcieli poddać swe pacjentki możliwie wielu
próbom. Ale w sumie dążyli do tego, by wszystkie ich pacjentki zaszły w ciążę. Oznaczało to
dla nich lepszą reputację. Domyślam się, że aby powodować zawodność prób, dodawali kilka
kropli kwasu do podłoża hodowlanego po tym, gdy fertylizacja już nastąpiła. Przed moim
ostatnim przeniesieniem jajeczek poprosiłam, by mi je pokazali pod mikroskopem. Pamiętam, że
roztwór był kryształowo czysty. Znaczenie tego uszło mojej uwagi, dopiero ostatnio wywołało
skojarzenia. Zwykle wskaźnikiem pH w pożywce do hodowli tkanek jest czerwień fenolowa,
która staje się przejrzysta w środowisku kwaśnym. Moje zygoty były w kwasie.
Nic dziwnego, że ich implantacja się nie udała.
Cyryl przełknął ślinę. Popatrzył na zarumienioną i rozgniewaną twarz Marissy.
Widział, że wierzy w to, co mówi, ale on tej wiary nic podzielał. Nie bardzo
wiedział, jak
postąpić.
- Nie jestem pewien... - zaczął.
- Czego nie jesteś pewien? - zapytała Marissa. - Czy wam, mężczyznom, trudno
uwierzyć, że kobiety mogą być aż tak gnębione i oszukiwane? - Nie o to chodzi -
powiedział Cyryl. - To wszystko jest zbyt skomplikowane.
Wymaga za wiele wysiłku, za wiele konspiracji. Jest zbyt szatańskie.
- Jest szatańskie, to prawda - zgodziła się Marissa. - Ale ustalmy motywację.
Cała sprawa dotyczy prostego zysku. Mówię o pieniądzach. Patrz! - Wstała i
podeszła do niewielkiej wiszącej w gabinecie tablicy. Wzięła kredę i napisała
liczbę 600 000. - Taka jest w Stanach, jak oceniają specjaliści, liczba par,
które potrzebują kuracji in vitro, oczywiście jeśli chciałyby mieć dziecko
genetycznie swoje. Pomnóżmy tę sumę przez pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a
otrzymamy kwotę trzydziestu miliardów dolarów. Nie milionów - miliardów! Dotyczy
to tylko Stanów Zjednoczonych. Pieniądze z in vitro mogą się równać z pieniędzmi
związanymi ze światowym handlem narkotykami. Naturalnie, nie wszyscy z tych
sześciuset tysięcy należą do klasy średniej i nie wszyscy dysponują pieniędzmi,
by sobie na taką kurację pozwolić. Właśnie dlatego FCA włożyła tyle wysiłku, by
utworzyć własny rynek.
- Mój Boże! - jęknął Cyryl. - Nigdy nie przypuszczałem, że z tym się wiążą takie
pieniądze.
- Większość ludzi nie wie - powiedziała Marissa. - Cała sprawa in vitro nie jest
uregulowana ani nadzorowana. Pojawiła się na ziemi niczyjej, pograniczu medycyny
i biznesu. A rząd udawał, że nie ma problemu. Wszystko, co jest związane z
regulacją narodzin, jest niebezpieczne z politycznego punktu widzenia. - Ale
taka konspiracja wymagałaby wielu ludzi - wtrącił Tristian. - Nie tak wielu -
odpowiedziała Marissa. - Może jednej osoby na klinikę. Mogę jedynie próbować
zgadywać formy organizacyjne tego przedsięwzięcia. - A ja byłem pewien, że z
tym związane są narkotyki - rzekł Tristian. - Mogą być związane, ale pośrednio
- stwierdziła Marissa. - Ciekawe, jak FCA poradziła sobie z zawrotnymi
funduszami, które były im potrzebne do szybkiego rozwoju działalności na trzech
kontynentach. Podejrzewam, że sprzedaż ich akcji była tylko parawanem
maskującym. Nie byłabym zdziwiona, jeśli byliby powiązani z Wing Sin w
interesach wykraczających poza przemyt ludzi z Chin. FCA może być pralnią
pieniędzy Wing Sin pochodzących z heroiny ze Złotego Trójkąta. Istnieje
przynajmniej taka możliwość.
- Jeśli to wszystko prawda, to do rozbicia tego potrzebny będzie olbrzymi
wysiłek i międzynarodowe współdziałanie.
- Oczywiście - zgodziła się Marissa. - Teraz zaczyna się rola CDC. Sądzę, że
należy jednocześnie powiadomić Biuro Prokuratora Generalnego i Departament
Stanu. Jeśli ta konspiracja ma być ujawniona, będzie to wymagało ich wspólnego
działania i wydaje mi się, że będą się liczyć ze zdaniem CDC. - Mogę wam
powiedzieć, że to nie będzie łatwe. Każda organizacja tak duża i bogata jak
Fertility Ltd. Oraz jej współudziałowcy muszą mieć znaczące wpływy polityczne.
- Ponieważ jest to w USA problem narodowy, do sprawy powinno być włączone FBI -
powiedział Cyryl.
- Niewątpliwie - zgodziła się Marissa. - I dzięki Bogu, ponieważ jestem pewna,
że przez jakiś czas będziemy z Tristianem potrzebować ochrony. Być może będziemy
musieli się gdzieś ukryć. Obawiam się, że Wing Sin ma drugie ręce. Cyryl wstał.
- Pójdę na górę. Muszę złapać dyrektora, zanim zajmie się innymi sprawami. Czy
możecie tu poczekać przez chwilę?
Gdy wyszedł, Marissa zwróciła się do Tristiana.
- Co o tym myślisz? Powiedz szczerze.
- Szczerze? - powtórzył Tristian. - Uważam, że jesteś odważną, twardą zawodniczką.
- Proszę, Tristianie. Mówię poważnie. Skończ z tym australijskim bełkotem i
powiedz po angielsku.
- Ja też mówię poważnie. Uważam, że jesteś piękna. Uważam, Że jesteś zmęczona. I
uważam, że wzbudzasz podziw. Prawdę mówiąc, jesteś też nieco przerażająca. A do
tego wszystkiego uważam, że masz rację. I nie wyobrażam sobie nikogo innego niż
ty, z kim mógłbym się ukrywać.
EPILOG
22 września 1990, godz. 11.55
- Co to za ulica? - spytał Tristian, pokazując tabliczkę z nazwą ulicy. Marissa
siedziała obok na siedzeniu pasażera w samochodzie wynajętym u Hertza. - Nie
wiem - westchnęła ze zniecierpliwieniem. - Nie widzę, chyba że ominiesz to
drzewo.
- Proszę bardzo, moja droga. - Tristian podjechał około pół metra do przodu.
- Cherry Lane - odczytała Marissa.
- Cherry Lane? - Tristian schylił się nad naszkicowanym przez siebie planem. - Nie mogę się
zorientować w kierunkach.
- Może pojechać z powrotem w dół wzgórza i zapytać? - zaproponowała Marissa.
Kilka minut temu przejeżdżali koło stacji obsługi.
Tristian gwałtownie podniósł głowę.
- Słuchaj! Ja sam znajdę ten cholerny dom, okay? Przez moment patrzyli na siebie z wściekłością.
Po czym jednocześnie wybuchnęli wesołym śmiechem.
- Przepraszam - rzekł Tristian. - Wydaje mi się, że jestem nieco zdenerwowany.
Nie
chciałem na ciebie krzyczeć.
- Ja też tego nie chciałam. Sądzę, że obydwoje jesteśmy zdenerwowani.
- To eufemizm - rzekł Tristian. - Nie wiem nawet, czy Chauncey mnie rozpozna.
Minęło ponad trzy lata.
- Ale przecież on ma sześć lat. Z pewnością cię pozna. Ciekawa jestem, co pomyśli o mnie.
- Pokocha cię - stwierdził Tristian. - Wspomnisz moje słowa.
- Jeśli kiedykolwiek tam dotrzemy - zwątpiła Marissa. - Miej trochę wiary -
Tristian znów zaczął przyglądać się swojej mapie. - Gdybyśmy tylko mogli znaleźć
Connolly Avenue.
- Właśnie ją minęliśmy. Jestem pewna, że to była ta ulica, którą ostatnio
przecięliśmy.
- Musimy więc zawrócić - rzekł Tristian, skręcając kierownicę do oporu w lewo. -
Wasza jazda po niewłaściwej stronie ulicy zawsze mnie bardzo denerwowała.
Cofając się o blok wstecz, znaleźli Connolly Avenue, doprowadzającą do Green
Street.
W ciągu kwadransa zaparkowali samochód przed białym domkiem o wystroju
wiktoriańskim. Na trawniku przed domem była tabliczka z napisem OLAFSONOWIE. -
A więc jesteśmy na miejscu - stwierdził Tristian i uważnie popatrzył na dom.
- Tak, przyjechaliśmy.
Żadne z nich jednak nie wysiadało z samochodu.
Marissa była szczególnie zdenerwowana. Olafsonowie, teściowie Tristiana, opiekowali się jego
synem Chaunceyem przez ostatnie trzy lata. Marissa nigdy ich nie spotkała, nigdy też nie widziała
syna Tristiana. W czasie gdy oboje ukrywali się pod ochroną FBI, uważano, aż do dnia
dzisiejszego, Święta Dziękczynienia, że ich spotkanie może być niebezpieczne.
Miesiące od chwili ich powrotu ze Wschodu wlokły się powoli. Rząd umieścił ich w
Montanie, gdzie otrzymali dom w małym miasteczku. Nie pozwolono im pracować.
Początkowo Marissa przeżywała trudny okres. Dużo czasu upłynęło, zanim oswoiła
się ze śmiercią Roberta. Długo czuła się współwinna. Fakt, że w chwili jego
śmierci stosunki między nimi układały się źle, jeszcze pogarszał jej
samopoczucie. Tristian sprawiał jej dużą ulgą. W pewnym stopniu miał podobne
przejścia, co pozwalało mu lepiej ją zrozumieć.
Wiedział doskonale, kiedy powinien z nią rozmawiać, a kiedy pozostawić samą
sobie.
Wspomnienie śmierci Wendy prześladowało ją równie mocno. Minęły miesiące, zanim
rekiny przestały gościć w jej snach. Czuła się odpowiedzialna za śmierć
przyjaciółki.
Najlepszym lekarzem okazał się czas. W miarę jego upływu powracał spokój.
Zaczęła nawet zaczęła uprawiać jogging, biegając kilka kilometrów dziennie.
Traciła kilogramy, których nabrała w czasie kuracji niepłodności, poprawiało się
jej samopoczucie. - Myślę, że możemy wejść - zdecydował Tristian. Zaledwie
zdążył wypowiedzieć te słowa, gdy drzwi domu otworzyły się i wyszło z nich dwoje
starszych ludzi z dzieckiem.
Tristian wysiadł z samochodu, za nim Marissa. Zatrzasnęli drzwi. Przez moment
wszyscy stali nieruchomo i milczeli.
Marissa spojrzała na chłopca. W kształcie jego twarzy i kolorze włosów
dostrzegła podobieństwo do Tristiana.
Następnie przyjrzała się starszemu małżeństwu. Byli młodsi, niż się spodziewała.
Mężczyzna był wysoki i szczupły, o ostrych rysach. Kobieta była niska. Jej
falujące włosy miały ślady siwizny. W ręku trzymała chusteczkę. Marissa
zauważyła, że niedawno płakała.
Poznanie się przebiegło niezręcznie, szczególnie z Elaine Olafson, która z
trudem powstrzymywała łzy.
- Przepraszam - usprawiedliwiała się. - Ale widząc Tristiana przypominam sobie o
stracie mojej córki Ewy. A w dodatku, tak bardzo przywiązaliśmy się do
Chaunceya.
W tej właśnie chwili onieśmielony Chauncey przylgnął do boku babci. Jego oczy
biegały od Marissy do ojca.
Marissa nie mogła powstrzymać swego współczucia dla Elaine. Ta kobieta nie tylko
straciła jedyną córkę, ale właśnie miała się rozstać z wnukiem, którym
opiekowała się przez trzy lata.
Gdy weszli do domu, Marissa czuła wspaniały zapach pieczonego indyka. Zawsze
uwielbiała Święto Dziękczynienia. Miała miłe wspomnienia wspaniałych uroczystych
obiadów z rodzinnego domu w Wirginii. Zawsze był to bezpieczny, świąteczny czas.
Tristian i Eryk z puszkami piwa w ręku wkrótce zasiedli w małym pokoju do
oglądania w telewizji meczu piłki nożnej.
Marissa i Elaine poszły do kuchni. Chauncey, po początkowym onieśmieleniu,
próbował być jednocześnie w dwóch miejscach, biegając co chwila z pokoju do
kuchni i z powrotem.
Tristian postanowił niczego mu nie narzucać. Chciał, by Chauncey się do niego
przyzwyczaił.
- W czym mogę pomóc? - spytała Marissa. Wiedziała, że przy tak wystawnym
obiedzie zawsze jest mnóstwo roboty.
Elaine poprosiła ją, by odpoczęła, ale Marissa nalegała. Wkrótce była zajęta
przyprawianiem sałatki.
Rozmawiały o podróży z Butte w Montanie do San Francisco. Gdy jednak Elaine
nieco się uspokoiła, przeszły do bardziej osobistych spraw. Tristian powiedział
Erykowi przez telefon, że planujecie się pobrać - powiedziała Elaine.
- Taki mamy zamiar - potwierdziła Marissa. Nie mogła uwierzyć własnym słowom.
Zaledwie miesiąc temu nie wyobrażała sobie, że będzie zdolna do jakichkolwiek
poważnych decyzji.
Przyjaźń zmieniała się w miłość bardzo powoli, w czasie miesięcy spędzonych w
ukryciu.
Wtedy, ku zaskoczeniu Marissy, rozwijający się romans zmienił się w gwałtowne
uczucie.
- I zamierzacie zabrać Chaunceya? - Elaine otwarła piecyk i polewała indyka
sosem.
- Tak - odpowiedziała Marissa. Czekała, aż Elaine odwróci się i spojrzy na nią.
-
Wiem, że to dla pani bolesne - ciągnęła. - Wyobrażam sobie, jak pani będzie za
chłopcem tęsknić. Ale jest jedna rzecz, którą powinna pani wiedzieć. Planujemy z
Tristianem przenieść się tu, do Berkeley, a więc Chauncey nie będzie musiał
zmieniać szkoły, będzie też niedaleko stąd. Pani i Eryk będziecie mogli
odwiedzać go zawsze, kiedy zechcecie. Wiemy, że ta zmiana będzie równie trudna
dla chłopca, jak i dla was. Chcemy zrobić wszystko, aby złagodzić wasze
rozstanie.
- Doskonale - powiedziała Elaine. Uśmiechnęła się po raz pierwszy od ich przybycia. - Nie
wiedziałam o tym. Myślałam, że zamierzacie wrócić do Australii. - Nie. Nam obojgu będzie
tutaj lepiej. Chcemy zapomnieć o naszych przeżyciach i zacząć wszystko od początku.
Te informacje znacznie poprawiły nastrój Elaine.
- Oglądaliśmy was dwoje w Dzień dobry, Ameryko i w programie 60 minut. Gdy
usłyszeliśmy, co te wszystkie kliniki robią, byliśmy przerażeni. Czego to ludzie
nie zrobią dla
pieniędzy!
Marissa skinęła głową.
- Aż się zaśmiałam z tego, co powiedział Charlie Gibson - ciągnęła dalej Elaine.
-
Porównał on likwidację łańcucha klinik kobiecych z uwięzieniem Ala Capone.
- To brzmi nieco ironicznie - zgodziła się Marissa. - Oczywiście - potwierdziła
Elaine. - Wiem, że unikanie płacenia podatków było jedynym przestępstwem, które
zdołano udowodnić. Ale po tym wszystkim, co robili ci przeklęci lekarze, trudno
uwierzyć, by oskarżano ich tylko o wynajęcie nielegalnych pracowników.
- Przynajmniej te kliniki zostały zamknięte - rzekła Marissa. - Problem polega
na tym, że nie sposób udowodnić, że właśnie tam wszczepiono tysiącom kobiet BCG.
Ale pomimo to oni nie są czyści. Dochodzenia wykazały, że przeprowadzali biopsję
szyjki macicy przy normalnych wymazach Papa. Stwierdzono to zarówno w Stanach,
jak i w Europie. - Czy nikogo z winnych nie zamknięto? - zapytała Elaine. -
Mam nadzieję, że niektórzy z nich znajdą się w więzieniach - powiedziała
Marissa. - Najbardziej zachęcające jest to, że wielu dyrektorów klinik
regionalnych rozpoczęło starania o oczyszczenie z zarzutów, oferując w zamian
złożenie zeznań przed władzami stanowymi.
Przy tych zeznaniach możemy mieć trochę wyroków skazujących.
Elaine pochyliła się nad Marissa.
- Mam nadzieję, że ci dranie zostaną ukarani.
Po jakimś czasie zapytała Marissę o jej plany zapłodnienia in vitro.
- Czy będziecie z Tristianem próbować?
- O, nie! - wykrzyknęła Marissa. - Jak na mój gust, przeszłam już wystarczającą liczbę prób. Nie
mogę powiedzieć, by to było miłą przygodą. Ale będziemy mieli dzieci - dodała.
- Oo? - zdziwiła się Elaine. Nie zrozumiała Marissy. - Po pierwsze, jest
Chauncey. Wiem, że będę go kochała tak, jakby był moim własnym synem. Poza tym
planujemy z Tristianem adopcję. - Naprawdę? - spytała Elaine.
Marissa skinęła głową.
- Zamierzamy adoptować małe chińskie dziecko z Hongkongu.