Iris Johansen
WSZYSTKIE
KŁAMSTWA
2
Rozdział pierwszy
ROZLEWISKO SARAH, LUIZJANA
01.05
4 października
Łódź powoli płynęła przez błotne rozlewisko.
Zbyt wolno, pomyślał Jules Hebert. Z rozmysłem zdecydował się
na zwykłą, płaskodenną łódź zamiast motorówki, gdyż o tej porze
bardziej zwracałaby uwagę, nie przewidział jednak, że będzie to go
kosztowało tyle nerwów.
Spokojnie. Kościół jest już niedaleko.
- Wszystko będzie dobrze, Jules! - zawołał cicho Etienne, nie
przerywając wiosłowania. - Za bardzo się przejmujesz.
Jules pomyślał, że jego brat Etienne przejmuje się niewystar-
czająco. Od dzieciństwa to Jules był tym poważnym, tym, który brał
na siebie odpowiedzialność, podczas gdy Etienne płynął przez życie
z rozbrajającą beztroską.
- Tamci na pewno będą czekać w kościele?
- Jasne.
- Nic im nie powiedziałeś?
- Tylko że dostaną sowitą zapłatę. I zacumowałem motorówkę,
żeby zawieźć ich tam, gdzie mi kazałeś.
- W porządku.
- Wszystko pójdzie jak z płatka. - Etienne uśmiechnął się do
brata. - Daję słowo, Jules. Czy kiedykolwiek cię zawiodłem?
Nigdy świadomie. Łączyło ich zbyt silne uczucie, wiele razem
przeszli.
- Bez obrazy. Tylko pytałem, braciszku.
Skręcili. Jules zesztywniał, kiedy w słabym świetle księżyca
dostrzegł majaczącą w oddali sylwetkę starego, kamiennego kościo-
ła. Był opuszczony już od ponad dekady, ziało od niego wilgocią i
rozkładem. Spojrzenie Jules’a przesunęło się po nielicznych domach
po obu stronach rozlewiska.
Pusto. Ani żywej duszy.
3
- Mówiłem ci - powiedział Etienne. - Mamy szczęście. Jak
mogłoby być inaczej? Los zawsze sprzyja sprawiedliwym.
Z doświadczeń Jules’a wynikało coś wręcz przeciwnego, ale nie
zamierzał wykłócać się z Etienne’em. Nie dzisiaj.
Gdy dopłynęli do brzegu, wyskoczył na pomost, a czterej
mężczyźni wynajęci przez Etienne’a weszli do łodzi.
- Ostrożnie - powiedział Jules. - Na litość boską, tylko jej nie
upuśćcie.
- Pomogę. - Etienne ruszył ku tamtym. - Rany, ale to ciężkie. -
Podparł jeden z rogów trumny masywnym ramieniem. - Liczymy do
trzech.
Ostrożnie wynieśli na pomost olbrzymią czarną trumnę.
DOM NAD JEZIOREM
ATLANTA, GEORGIA
T r u m n a.
Eve Duncan obudziła się nagle, serce waliło jej jak młotem.
- Co jest? - spytał sennie Joe Quinn. - Coś się stało?
- Nie. - Opuściła nogi na podłogę. - Miałam zły sen. Chyba
napiję się wody. - Idąc do łazienki, dodała: - Śpij.
Rany boskie, naprawdę się trzęsła. Czyżby całkiem oszalała?
Ochlapała twarz wodą i wypiła kilka łyków, zanim wróciła do
sypialni.
Na nocnym stoliku paliła się lampka. Joe siedział na łóżku.
- Mówiłam, żebyś spał.
- Nie chcę. Chodź tutaj.
Przytuliła się do niego. W jego ramionach czuła się bezpieczna i
kochana.
- Masz ochotę na seks?
- Sam nie wiem. Może później. Teraz chciałbym dowiedzieć się
czegoś o tym koszmarze.
- Ludzie miewają koszmary, Joe. To nic nadzwyczajnego.
- Ale tobie od dawna nic takiego się nie śniło. Myślałem, że
masz to już za sobą. - Przytulił ją mocniej. - Chcę, żebyś miała to już
za sobą.
4
Wiedziała, że mówił prawdę, i czuła, że rozpaczliwie usiłował
zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i spokój i zrobiłby wszystko
co w jego mocy, by złe sny odeszły. Ale przecież Joe lepiej od
innych powinien zdawać sobie sprawę, że koszmary nigdy do końca
nie mijają.
- Cicho bądź i śpij.
- Śniła ci się Bonnie?
- Nie.
Miała wyrzuty sumienia. Kiedyś wreszcie powinna mu
powiedzieć, czemu sny o Bonnie już nie sprawiają jej bólu. Ale nie
teraz. Nawet po tym ostatnim roku z nim nie była gotowa. Kiedy
indziej.
- Nowa czaszka? Ciężko nad nią pracujesz. Może zbyt ciężko?
- Już prawie skończyłam. To Carmelita Sanchez, Joe. Za jakieś
dwa dni będę mogła skontaktować się z jej rodzicami. (Sprawa
zostanie zakończona, a oni być może odzyskają spokój ducha).
Wiesz dobrze, że moja praca daje mi satysfakcję. Nie wiążą się z nią
żadne koszmary. (Tylko smutek, współczucie i determinacja, by
odnaleźć zaginionych). Przestań szukać po omacku. Złe sny nie mu-
szą mieć głębokiego podłoża. To był tylko zwariowany, bezsensow-
ny... Pewnie coś zjadłam. Pizza Jane była trochę ciężkostrawna...
- Co ci się przyśniło?
Joe nie dawał za wygraną. Zamierzał drążyć tę sprawę aż do
pełnego wyjaśnienia.
- Trumna. Niech ci będzie. Szłam ku tej trumnie i to mnie
przeraziło.
- Kto leżał w trumnie? - Zawiesił głos. - Ja? Jane?
- Przestań podpowiadać. Trumna była zamknięta.
- No to czego się bałaś?
- To był sen. Na litość boską, codziennie mam do czynienia ze
zmarłymi. To całkiem normalne, że od czasu do czasu przyśni mi się
coś makabrycznego...
- No to czego się bałaś?
- Przestań. Już po wszystkim. - Popchnęła go na poduszkę i
pocałowała. - Strasznie jesteś nadopiekuńczy. Teraz oczekuję od
ciebie czysto fizycznej terapii.
5
Znieruchomiał; wciąż się opierał. Po chwili rozluźnił mięśnie.
- Skoro nalegasz. Pewnie powinienem zachować się jak dżentel-
men i dać się uwieść.
Eve się zdumiała. Joe potrafił przecież wyjątkowo uparcie
obstawać przy swoim. Uśmiechnęła się i potargała mu włosy.
- No pewnie.
- Później pogadamy o tej trumnie...
ROZLEWISKO SARAH
Trumna stała przy kościelnym ołtarzu.
Jules pochylił się i sprawdził katafalk, upewniając się, czy wy-
trzyma ciężar wzmocnionej, szczelnej skrzyni. Zbudowano ją według
jego projektu, podobno miało się obyć bez problemów, ale czuł się
za to odpowiedzialny, nie chciał zawieść. Cenna zawartość trumny
nie mogła ulec uszkodzeniu.
- Zapłaciłem im. Już wracają - odezwał się stojący w progu
Etienne. Ruszył ku bratu ze spojrzeniem wbitym w trumnę. - Jakoś tu
dziwnie... Udało się nam, prawda?
- Tak. - Jules kiwnął głową.
Etienne milczał przez chwilę.
- Wiem, że byłeś na mnie bardzo zły, ale teraz rozumiesz,
prawda?
- Rozumiem.
- To dobrze. Nareszcie. Razem tego dokonaliśmy. - Etienne
braterskim gestem objął Jules’a. - Dobrze się teraz czuję. Ty też?
- Nie. - Jules zamknął oczy, czując gwałtowny przypływ bólu. -
Niedobrze.
- Bo za dużo się martwisz. Już po wszystkim.
- Niezupełnie. - Oczy Jules’a zaszły łzami. - Mówiłem ci kiedyś,
jak bardzo cię kocham, jakim dobrym bratem dla mnie jesteś?
Etienne wybuchnął śmiechem.
- Gdybyś powiedział coś takiego, dopiero wtedy bym się
martwił. Nie należysz do osób, które... Co ty...? - Wstrząśnięty,
wpatrywał się w broń w dłoni brata.
Jules strzelił mu prosto w serce.
6
Niedowierzanie zamarło na twarzy Etienne’a, gdy osunął się na
ziemię.
Jules też nie mógł uwierzyć, że to się stało. Dobry Boże, niech
ktoś cofnie tę chwilę.
Nie, musiałby zrobić to raz jeszcze.
Padł na kolana obok Etienne’a i wziął go w ramiona. Łzy
spływały mu po policzkach, gdy kołysał trupa. Jego brat, jego mały
braciszek...
Spokój! Musi zrobić coś jeszcze, zanim pozwoli sobie na
smutek. Motorówka z tamtymi zapewne wypłynęła z rozlewiska i
znajdowała się teraz w najszerszym miejscu rzeki.
Poszperał w kieszeni i nacisnął czerwony guzik. Nie słyszał
eksplozji, ale wiedział, że nastąpiła. Sam przygotował ładunek, a
nigdy nie pozwalał sobie na błąd. Nikt nie ocalał, żadni świadkowie.
Było po wszystkim.
Pochylił się nad Etienne’em i czule odgarnął mu włosy z czoła.
Śpij, braciszku. Modlił się za spokój jego duszy. Dzięki półmrokowi
w kościele nie musiał oglądać bólu na obliczu brata.
Nie było aż tak mroczno. To trumna, olbrzymia i ciężka, rzucała
cień na obu braci.
Na cały świat.
- Nie, senatorze Melton - powiedziała stanowczo Eve. - Nie
jestem zainteresowana. Mam co robić aż do końca roku. Nie po-
trzeba mi więcej pracy.
- Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby jednak zmieniła pani zda-
nie. Sytuacja jest niezwykle delikatna, potrzebna nam pani pomoc -
senator zawiesił głos. - W końcu, jako obywatelka tego kraju, ma
pani obowiązek...
- Proszę nie chrzanić - przerwała mu Eve. - Za każdym razem,
gdy jakiś biurokrata chce coś załatwić poza kolejnością, zaczyna
ględzić o patriotyzmie. Nie powiedział mi pan nawet, o co chodzi.
Mam zostawić rodzinę i pojechać do Baton Rouge? Nie ma na tyle
ważnej pracy, dla której zrobiłabym coś takiego.
- Jak już wspomniałem, to bardzo delikatna sprawa i nie wolno
mi o tym mówić, dopóki nie wyrazi pani...
7
- Znajdźcie sobie kogoś innego. Nie jestem jedynym plastykiem
sądowym na świecie.
- Ale najlepszym.
- Zyskałam sławę. To nie znaczy...
- Najlepszym. Fałszywa skromność zupełnie do pani nie pasuje.
- W porządku, jestem cholernie dobra. Ale zajęta. Weźcie
Dupreego albo McGilvana. - Odłożyła słuchawkę.
- Znowu Melton? - Joe zerknął na nią znad książki.
- Nie odpuszcza. Boże, chroń mnie od polityków. - Eve podeszła
do postumentu i zaczęła wygładzać glinę na czaszce. - Ależ to
żałosne!
- Mówią, że Melton to facet, który umie zadbać o swoje interesy.
Jest popularny. Podobno Demokraci szykują go na prezydenta.
- Nie wierzę żadnym politykom. W Waszyngtonie są same kliki.
Ręka rękę myje.
- Brzmi to dosyć okropnie. - Joe patrzył na nią uważnie. - Ale
jesteś zaciekawiona. Przecież to widać.
- Może i jestem. Melton potrafi rozbudzać ciekawość. - Eve nie
odrywała spojrzenia od rzeźby. - Ale powiedział mi tylko, że to mój
patriotyczny obowiązek. Bzdury.
- Tylko tyle?
- Stwierdził, że porozmawiamy, kiedy się zgodzę. - Wygładziła
glinę pod oczodołem. - Ciekawe, kogo typują...
Joe przez chwilę przyglądał się jej bez słowa.
- W październiku Luizjana jest całkiem przyjemna. Moglibyśmy
wyskoczyć do Nowego Orleanu. Mam zaległy urlop, a Jane pewnie
by się tam spodobało.
- Was nie zapraszali. - Wydęła usta. - To ściśle tajne łamane
przez poufne.
- No to go olej. - Zastanowił się nad tym przez chwilę. - Chyba
nieco zabrakło mi taktu i zrozumienia, prawda? Nie powinienem
wtrącać się do twojej pracy. Jeśli nowe zlecenie cię kusi, wy-
trzymamy bez ciebie przez parę tygodni.
- Niby czemu miałoby mnie kusić? - Wytarła ręce w ścierkę i
podeszła do okna. Było piękne jesienne popołudnie. Jezioro lśniło
błękitem. Jane bawiła się ze szczeniakiem, którego podarowała jej
8
przyjaciółka Eve, Sarah Patrick. Dziewczynka rzucała kijek
Toby’emu, a kundelek biegał jak szalony, aportując go. Oboje
wydawali się zadowoleni i cudownie szczęśliwi.
Niby dlaczego nie mieliby być szczęśliwi, tu i teraz?
- Eve?
Zerknęła przez ramię na Joego, swojego obrońcę, najlepszego
przyjaciela, kochanka. Był jej opoką, chwile z nim i z Jane należały
do najszczęśliwszych w jej życiu. Uśmiechnęła się do niego.
- Nie, do diabła, nie kusi mnie. Chrzanić Meltona.
- Odmówiła - oznajmił Melton, kiedy Jules Hebert podniósł
słuchawkę. - Zaproponowała Dupreego.
- Nie - odparł krótko Hebert. - Potrzebna nam Eve Duncan.
Mówiłem ci to od początku. To musi być ona.
- Chyba będziesz się musiał zadowolić Dupreem. Ma dobrą
opinię.
Hebert odetchnął głęboko. Widział próbki pracy Eve Duncan na
akademickich stronach internetowych i mógł porównać je z doko-
naniami innych znanych sądowych plastyków. To tak jakby porów-
nywać obrazy Leonarda da Vinci z malowidłami naskalnymi. Nie
mógł powierzyć tej czaszki neandertalczykowi. Była dla niego zbyt
ważna. Dla Meltona i reszty również, ale to w ogóle nie obchodziło
Jules’a. Nie teraz. Melton miał bezpieczną pracę w bezpiecznym
świecie. Siedział w swoim biurze, podnosił palec, a ludzie w rodzaju
Heberta nadstawiali za niego karku.
- Powiedziałeś, że mam znaleźć sposób, żeby to potwierdzić. Daj
mi Eve Duncan, a to zrobię.
- Ty popełniłeś błąd i ty musisz go naprawić.
Dłoń Jules’a zacisnęła się na słuchawce.
- Zawsze można dostać to, czego się chce, jeśli się nad tym
popracuje. O co chodzi?
- Zapewne tak spodobało się jej życie rodzinne, że nie widzi nic
poza swoim małym domkiem w Georgii. Kobiety już takie są.
- Nie doceniasz kobiet. Znam takie, których raczej wolałbym
unikać. Eve Duncan najwyraźniej ma bardzo silną wolę. Podszedłeś
ją tak, jak sugerowałem?
9
- Tak, wydawała się zainteresowana, jednak nie przyjęła
zlecenia.
- Widać nie naciskaliśmy właściwych guzików. Musi się znaleźć
jakiś sposób. Opowiedz mi o niej.
- Wiesz, jaką opinią się cieszy, inaczej byś tak o nią nie zabiegał.
Jules spojrzał na gazetę ze zdjęciem Eve Duncan. Właśnie po
przeczytaniu artykułu o niej zadzwonił do Meltona. Fotografia
przedstawiała kobietę po trzydziestce, o wyrazistej, inteligentnej
twarzy okolonej rudobrązowymi włosami. Miała druciane okulary i
na świat patrzyła z mieszaniną śmiałości i wrażliwości.
- Wiem, jakie ma kwalifikacje zawodowe. Muszę poznać jej
przeszłość. Chcę wiedzieć, jak ją podejść.
- Była nieślubnym dzieckiem, dorastała w slumsach Atlanty, z
matką narkomanką. Matka poszła na odwyk i zbliżyły się do siebie.
Eve zaszła w ciążę, gdy miała szesnaście lat, urodziła dziewczynkę.
Wróciła do szkoły i zaczynała wychodzić na prostą, gdy jej
siedmioletnią córeczkę Bonnie zamordował szaleniec, który zabił też
jedenaścioro innych dzieci. Nie mogli znaleźć ciała, i wtedy właśnie
Duncan została plastykiem sądowym. Po studiach na uniwersytecie
w Georgii i stała się jednym z najlepszych specjalistów w tej
dziedzinie w kraju. Jest wolnym strzelcem, współpracuje z paroma
wydziałami policji w Stanach.
- A życie osobiste?
- Mieszka z Joem Quinnem, oficerem śledczym z Wydziału
Policji w Atlancie. Zaprzyjaźnili się po śmierci jej córki ponad
dwanaście lat temu, ale razem są dopiero od dwóch lat. Niedawno
adoptowała dwunastoletnią dziewczynkę, Jane MacGuire, która
dorastała na ulicy, podobnie jak sama Duncan. Teraz mieszkają w
domku pod Atlantą. Bonnie pochowano na terenie ich posiadłości.
- Mówiłeś mi, że ciała nie odnaleziono.
- Znaleźli je w zeszłym roku. Pojawiły się nowe informacje,
natrafili na szkielet w Parku Narodowym Chattahoochee. Badania
DNA potwierdziły, że to zwłoki Bonnie Duncan.
Zatem Eve Duncan odzyskała spokój, pomyślał Hebert.
Wiedział, jak ważne jest zamknięcie sprawy. Mógł sobie wyobrazić
mroczny świat, w jakim przez te wszystkie lata mieszkała Eve.
10
- Coś jeszcze? - spytał Melton. - Znam wszystkie szczegóły, od a
do zet.
Bardzo rzeczowo. Jules był pewien, że Melton opowiedziałby o
tych szczegółach równie obojętnie, jak mówił o przeszłości Eve
Duncan.
- Nie są mi potrzebne.
Pomyślał ze znużeniem, że nie może tego zostawić Meltonowi.
Sam będzie musiał rozpracować słabe punkty Eve Duncan.
T a k s p o d o b a ł o s i ę j e j ż y c i e r o d z i n n e, ż e n i e
w i d z i n i c p o z a s w o i m m a ł y m d o m k i e m w G e o r
g i i.
Ma mężczyznę i dziecko, pogrzebała zmarłą córkę na swojej
ziemi. Teraz jest zapewne bardzo szczęśliwa. I czemu nie? Zasłużyła
na spokój ducha.
Musiał ten spokój zniszczyć, aby zdobyć to, czego potrzebował.
Wiedział, że to zrobi, jak wszystko, co należało zrobić. Postanowił
od razu jechać na lotnisko, by jak najszybciej skłonić ją do wyjazdu z
Atlanty.
Jednak przedtem musiał coś jeszcze załatwić.
- Lecę do Atlanty.
- Dobrze, że bierzesz się do roboty. Trzeba się z tym uporać jak
najprędzej. Pamiętaj, nie masz zbyt wiele czasu na uprzątnięcie tego
bałaganu. Spotkanie w Boca Raton wyznaczono na dwudziestego
dziewiątego października.
- Nie musisz mi przypominać. Zajmę się jednym i drugim.
- Długo ci ufaliśmy, ale po tej wpadce z Etienne’em
Sprzysiężenie nie jest tobą zachwycone.
Melton był jeszcze mniej zachwycony. Pewnie się bał, że będzie
następny. Śmierdzący tchórz.
- Musiałem go zastrzelić. W obronie własnej.
- Czyżby? - Melton zawiesił głos. - Przyznaję, że zacząłem się
zastanawiać, czy nie grasz na dwa fronty.
- Nie masz powodów, by mnie o to oskarżać.
- No to dopilnuj, żeby twój błąd nie miał jakichś reperkusji.
- Po to lecę do Atlanty. Znaleźć rozwiązanie.
- Miejmy nadzieję. - Melton odłożył słuchawkę.
11
Groźba była zakamuflowana, ale Jules i tak ją wyczuł w słowach
polityka. Stłumił gniew i usiłował się uspokoić. Po raz pierwszy od
lat Sprzysiężenie miało mu coś do zarzucenia. Wiernie służył
organizacji. Czyżby nie miał prawa do jej zaufania?
Cóż, zaufali mu w sprawie Etienne’a, musiał swój błąd naprawić.
Boca Raton.
Będzie dobrze. Jules poczynił wstępne przygotowania, wszystko
szło zgodnie z planem. Mógł na razie zostawić sprawy własnemu
biegowi i skoncentrować się na Eve Duncan.
Eve Duncan. Hebert odchylił głowę i przymknął oczy. Wkrótce
przystąpi do działania, ale przecież nie musi się tak spieszyć. Można
by pomyśleć, że po tylu latach już się uodpornił, jednak nadal było
mu żal niewinnych ludzi.
Weź się w garść, pomyślał.
Zabił Etienne’a; w porównaniu z tym wszystko inne będzie
łatwe.
Joe Quinn, Jane MacGuire, i czy Melton nie wspominał matce
Eve?
Na kogo się zdecydować?
- Spójrz tylko! - Na twarzy Jane malowała się duma, gdy
patrzyła na szczeniaka. - Jest mądrzejszy nawet od swojego taty
Monty’ego, prawda?
- Tak... jest bardzo bystry. Ale tarzanie się to niezupełnie to
samo co ratowanie życia po trzęsieniu ziemi. - Eve uśmiechnęła się
do córki, pakując zrekonstruowaną głowę Carmelity do pudełka. -
Musi się jeszcze sporo nauczyć.
- Ma tylko cztery miesiące. Wytresuję go. - Jane strzeliła
palcami, a Toby natychmiast wstał. - Może powinnam pojechać do
Kalifornii i poprosić Sarah o pomoc. Założę się, że błyskawicznie go
wyszkoli. Proponowała mi to.
Zakładając, że Sarah znajdzie czas, pomyślała ze smutkiem Eve.
Jej przyjaciółka nie tylko podróżowała po całym świecie z grupą
psów-ratowników, ale też usiłowała przywyknąć do małżeństwa i
uszczęśliwić swojego golden retrievera Monty’ego oraz jego
towarzyszkę Maggie. Ze względu na Maggie, nieoswojoną wilczycę,
12
nie było to zbyt proste.
- Niezły pomysł. Zapytamy ją, kiedy będzie miała czas -
wskazała naklejkę na przygotowanym do zabrania pudle. - Ale
dopiero podczas przerwy w szkole na Święto Dziękczynienia.
- Mogłabym nadrobić. I tak wszystkich wyprzedzam.
Nie tylko w nauce. Życiorys Jane wskazywał, że pod względem
doświadczenia i charakteru przypomina raczej trzydziestoletnią
kobietę niż dwunastolatkę. Eve cieszył dziki entuzjazm, z jakim Jane
odnosiła się do szczeniaka. W końcu dziewczynce odebrano
normalne dzieciństwo.
- Może i tak. Jeszcze o tym pogadamy.
- Jedziesz do biura FedEx? Czy ja i Toby możemy się z tobą
zabrać?
- Jasne. Ale najpierw położę świeże kwiaty na grobie Bonnie.
Nie byłam tam w tym tygodniu.
- Chryzantemy? Te, które rosną obok domu? Ja je zetnę. Pój-
dziemy z tobą. Toby musi rozprostować nogi.
- O czym ty mówisz? Przecież ten szczeniak biega przez cały
dzień.
- Sprint po wzgórzach to co innego. Dobry trening świetnie robi
na płuca. - Wybiegła z domu. - Do zobaczenia.
Eve z uśmiechem pokręciła głową i wyszła na werandę.
Wiedziała, że Jane i pies będą na wzgórzu przed nią, liczyła jednak,
że Toby nie rozrzuci kwiatów, które Jane położy na grobie.
Chociaż nie miało to znaczenia. Kwiaty to tylko kwiaty. Bonnie
cieszyłby widok biegającego psa, pełnego radości i życia. Ruszyła
ścieżką wokół jeziora.
Ku jej zdumieniu Toby był względnie spokojny, leżał na
grzbiecie, a Jane drapała go po brzuchu.
- Mówiłam ci, że na wzgórzach jest inaczej - powiedziała dziew-
czynka. - Zmęczył się. Musi dojść do siebie. - Odwróciła się i
zaczęła wyrywać chwasty z grobu. - O tej porze roku nie ma tu dużo
roboty. Byłam przy grobie trzy dni temu, wyrosła tylko mizerna
koniczyna.
- Byłaś tu?
- Pewnie. Wiem, że to dla ciebie ważne. Kochasz Bonnie. - Jane
13
rozprostowała kwiatki. - Już. Miałam zebrać te liście klonu, ale
czerwony kolor ładnie wygląda. Przypomina to miękki kocyk.
- Faktycznie. - Eve popatrzyła na opadłe liście. Kocyk dla jej
Bonnie. To słowo kojarzyło się z domem i bezpieczeństwem,
wszystkim, czego pragnęła dla córki.
- Może tak zostać? - spytała Jane.
- Jest pięknie. - Eve przełknęła ślinę. - Mówiłam ci ostatnio, jak
bardzo cię kocham, Jane?
- Nie musisz mówić. - Jane odwróciła wzrok i wstała. - Ciągle
myślisz, że mnie zdradzasz czy coś takiego. Nie musi być po równo.
Wcale tego nie oczekuję.
- Jest po równo. Tylko po prostu... inaczej.
- W porządku. Spotkamy się przy samochodzie. Może w mieście
wypożyczymy kasetę wideo, skoro już skończyłaś z Carmelitą. Joe
mówił, że chce obejrzeć ten nowy film science fiction. -
Dziewczynka odbiegła ze szczeniakiem plączącym się u jej stóp.
Nadal zostało kilka problemów do rozwiązania, ale już bardzo
zbliżyły się do siebie. Przy tak solidnych podstawach wszystko
musiało się ułożyć.
Czas na mnie, pomyślała Eve. Popatrzyła na grób.
- Do widzenia, Bonnie - wyszeptała. Odwróciła się i ruszyła za
Jane.
Nagle przeszył ją dreszcz. Odwróciła się i spojrzała na wzgórze.
- Bonnie?
Nic. Cisza. Żadnego szelestu liści...
A jednak coś tu się działo.
Wyobraźnia. Pewnie zbyt ciężko pracowała nad Carmelitą.
Bonnie nigdy nie budziła w niej poczucia zagrożenia...
- Eve! - Jane stała na dole i machała do niej ręką. - Toby złapał
wiewiórkę. Albo szopa. Sama zobacz.
Eve przyspieszyła kroku.
- Już idę.
14
Rozdział drugi
Kluczem mogło być dziecko.
Kiedy Eve odeszła od grobu, Jules Hebert wycofał się w krzaki.
Wyraz twarzy kobiety powiedział mu wszystko. Była matką, biła od
niej miłość, czułość i ciepło charakterystyczne dla wszystkich matek.
Po utracie dziecka kobieta może zrobić niemal wszystko.
Jane MacGuire?
Zrobiło mu się niedobrze. Nie cierpiał zabijać dzieci. Zatrzymał
się i oparł o brzozę u stóp wzgórza. Mógł to zrobić. Mógł zrobić
wszystko. Już to udowodnił.
Może jednak nie będzie to konieczne. Musiał pomyśleć. Czy
trzeba to zrobić? Czy dzięki temu dostanie, czego chciał? Sytuacja
była krytyczna, ale pozostawało jeszcze zbadanie innych możliwości.
Każdy ma sekrety. Mógł przecież dokładnie zbadać życie tych ludzi.
Zawsze był w tym dobry. Kto wie, może zdołałby coś znaleźć.
Na to trzeba czasu.
Nie, jeśli dobrze się przyłoży. Zaczął podziwiać Eve Duncan.
Siłą charakteru i inteligencją przypominała mu jego matkę. Na
pewno mógł zaczekać kilka dni.
Boca Raton.
Trzy dni. Na więcej nie mógł sobie pozwolić. Miał trzy dni na
znalezienie innej opcji.
Jeśli to się nie uda, będzie musiał zabić dziecko.
- Muszę z tobą porozmawiać. - W głosie Jane słychać było
wahanie. - Masz chwilę, Eve?
- Jestem zajęta... - Eve uniosła wzrok znad czaszki. Jane była tak
blada, że jej piegi wyraźnie odcinały się od skóry. - Co się stało? Coś
z Tobym?
- Toby’emu nic nie jest. - Jane zwilżyła zaschnięte wargi. - Nie
wiedziałam, co robić. Myślałam, że powiem Joemu, ale chodzi o
ciebie... Usiłowałam coś z tym zrobić, ale się nie da. Nie chcę, żebyś
tam poszła i zobaczyła... Muszę ci powiedzieć.
- O czym ty mówisz, Jane?
- Pójdziesz ze mną? - Jane ruszyła do drzwi. - Musisz zobaczyć...
15
- Co?
- Bonnie...
- O co ci chodzi...
Ale Jane już nie było, zbiegła z werandy i popędziła ścieżką na
wzgórze.
- Jane!
Eve pobiegła za nią, ale zrównała się z dziewczynką dopiero
przy grobie.
- Dlaczego...
Wtedy to zobaczyła.
- Nie wiedziałam, co robić. - Głos Jane łamał się. - Usiłowałam
to wyczyścić.
Nagrobek był pomazany krwią.
- Co ty... - Eve drżała na całym ciele. - Co tu się stało?
- Nie wiem. Przyszłam dziś wyrwać chwasty i tak to wyglądało.
Nie, nie tak. Ja to wszystko jeszcze bardziej rozmazałam. Prze-
praszam, Eve.
- Krew?
- Nie, chyba nie. Z początku tak myślałam... Ale to farba albo
coś takiego. - Podeszła bliżej do Eve. - Nie mogłam tego zmyć.
- Farba.
Jane skinęła głową.
- Ktoś namalował wielkiego iksa na nagrobku, zamazał imię
Bonnie. - Wzięła Eve za rękę. - Kto ci to zrobił?
Eve nie miała pojęcia, kto mógłby zrobić coś tak okropnego.
Czuła się... obolała.
- Nie wiem. - Trudno jej było myśleć. - Może jakiś dzieciak
uznał, że profanowanie grobów jest zabawne. - Ale grób jej Bonnie?
Jej Bonnie? - Nic nie przychodzi mi do głowy.
- Dopadnę go - stwierdziła stanowczo Jane. - Może wróci.
Poczekam tu, a kiedy przyjdzie, dopadnę go.
Eve pokręciła głową.
- To tylko pogorszy sprawę. - Odwróciła się. - Wracajmy do
domu i poszukajmy czegoś, czym to zmyjemy.
Jane zrównała z nią krok.
- Powiemy wszystko Joemu, a on go dopadnie.
16
- Najpierw wyczyścimy nagrobek.
- Boisz się, że wpadnie we wściekłość i temu komuś coś zrobi.
Powinien coś zrobić, ja mu pomogę.
Boże, chwilowo nie potrafiła sobie z tym poradzić. Eve
wiedziała, że reakcja Joego będzie równie gwałtowna jak Jane, ale
chwilowo nie była w stanie nikogo uspokajać. I nie chciała. Po szoku
przyszedł gniew. Miała ochotę skręcić kark temu choremu dziecia-
kowi. Kiepski przykład dla Jane. A Joe, były komandos, też by się
długo nie zastanawiał.
- Chodźmy do szopy, zobaczymy, co tam jest. Może zostało
trochę rozpuszczalnika z zeszłego roku, kiedy malowaliśmy
werandę.
- Jakieś kłopoty?
George Capel zerknął niecierpliwie na człowieka w niebieskim
saturnie, który zaparkował za nim na poboczu. Co za głupie pytanie,
przecież trzymał głowę pod maską mercedesa.
- Nie, chyba że jest pan mechanikiem. Zgasł.
- Przykro mi, jestem sprzedawcą komputerów - skrzywił się
mężczyzna. - I też miewałem kłopoty z autami. Pamiętam, jak raz w
Macon, w środku nocy... - Nagle przerwał. - Ale pana to pewnie nie
interesuje. Może popchnąć?
- Możemy spróbować. - Capel spojrzał na schludną, błękitną
koszulę nieznajomego. - Ale ostrożnie. Ja już się poplamiłem.
- Zawsze jestem ostrożny - uśmiechnął się mężczyzna.
Dziesięć minut później Capel klął na czym świat stoi - silnik
wciąż nie zaskakiwał.
- Co za szmelc. Rany boskie, przecież to mercedes. Wie pan, ile
imię kosztował?
- Niemało. Nowy?
- Z zeszłego roku.
- Przykro mi, że nie pomogłem. Niech pan zadzwoni po pomoc
drogową.
- Wysiadł mi też telefon. Ma pan komórkę?
- Chyba ma pan problemy z urządzeniami mechanicznymi. -
Nieznajomy znów się uśmiechnął. - Pamiętam książkę Stephena
17
Kinga o wariujących maszynach. Słuchałem jej na taśmie, jadąc
przez Iowa.
Capel usiłował nie okazywać zniecierpliwienia.
- Ma pan komórkę? - powtórzył.
- Pewnie, ale ładuje się w motelu. Wyjechałem poszukać re-
stauracji, żeby coś przekąsić. - Otarł chustką czoło. - Zapraszam,
podwiozę pana do najbliższej stacji. Jestem tu nowy. Wie pan, gdzie
znajdziemy jakąś stację?
- Trzy kilometry stąd jest Texaco... - Capel się zawahał, zerkając
na mercedesa.
- Chyba nigdzie nie odjedzie.
- Na pewno nie. Kupa złomu. - Capel podszedł do saturna i
usiadł na fotelu dla pasażera. - Jedźmy. I na co mi to? Wcześniej
wyszedłem z biura, bo mam na dziś bilety na mecz koszykówki. To
się musiało zdarzyć. Nienawidzę problemów z samochodami. Im
szybciej to załatwimy, tym lepiej.
- Też tak uważam. Nie lubię kłopotów. - Jules Hebert usiadł za
kierownicą. - Miejmy to za sobą.
Joe odwrócił się od grobu.
- Wymienimy nagrobek - oświadczył.
- Ale prawie zmyłam farbę.
- Będziesz to sobie przypominała za każdym razem, gdy na
niego spojrzysz. Załatwimy nowy nagrobek. Dopilnuję tego jutro, w
drodze do pracy. - Popatrzył na nią. - Nie widziałaś, czy ostatnio ktoś
się tu kręcił?
Eve pokręciła przecząco głową.
- Nie przejmuj się, to się nie powtórzy.
- Posiadłość jest spora. Trudno odpędzić intruzów.
- To się nie powtórzy - powiedział raz jeszcze. - Wracaj do
domu, a ja się rozejrzę.
Popatrzyła na niego nieufnie.
- Ej, jestem gliną. Pozwól mi pracować.
Jednak nie stał przed nią policjant, tylko bliski jej człowiek.
Rozzłoszczony Joe bywał śmiertelnie niebezpieczny.
- Nie przykładaj się za bardzo do pracy. To zwykły wandal.
18
- Zranił cię - powiedział bezbarwnie Joe. - To się więcej nie
zdarzy. Już nigdy.
- A ja nie dopuszczę, żebyś zabił jakiegoś dzieciaka, który uznał
to za superrozrywkę.
Przez chwilę Joe milczał.
- Jeśli to dzieciak, przyda mu się lekcja dobrych manier. Zado-
wolona?
- Nie do końca. - Na więcej jednak nie mogła liczyć. Obawiała
się, że nigdy nie odkryją, kto to zrobił. - Ale przecież nie wezwiemy
zespołu dochodzeniowego do chuligańskiego wybryku.
- Sam sobie poradzę. - Joe odwrócił się od niej. - Wracaj do
domu. Jane cię potrzebuje. Jest wstrząśnięta.
- Już nie. Chce zrobić to samo co ty. Powiedziała, że go
dopadnie.
- I bardzo dobrze. Bystra dziewczyna. Ale niech nie zawraca
sobie tym głowy.
Eve patrzyła z rozdrażnieniem, jak Joe znika w krzakach. Ruszył
w pogoń i nic nie mogła na to poradzić.
Odwróciła się i powoli zaczęła schodzić ze wzgórza.
Joe niemal od razu znalazł ślady.
Nie ślady butów do biegania ani traperek, które nosiła większość
młodzieży z okolicy, tylko zwykłych butów, rozmiar ósmy albo
dziewiąty. Ślad był płytki, co świadczyło o niskiej wadze właściciela
obuwia.
Nawet nie próbował ich zatrzeć. Takie głupie zachowanie wska-
zywało na dzieciaka. Joe poszedł tym tropem.
Ślady opon furgonetki.
Robiło się ciemno. Joe zapalił latarkę, ukląkł i obejrzał je. Za
mało znał się na oponach, żeby je zidentyfikować. Postanowił wrócić
do domu po gips, żeby zrobić odcisk, a potem przejrzeć bazę danych
w pracy.
Nie podobało mu się to. Ścisnął latarkę, mając przed oczami
twarz Eve, kiedy mówiła mu o zbezczeszczeniu grobu.
Postanowił dorwać tego sukinsyna.
19
Gdy Hebert wracał do samochodu, zabrzęczał telefon.
- Nie dzwoniłeś - powiedział Melton. - Muszę ci przypominać,
że czas to pieniądz?
- Nie.
- Sytuacja może się pogorszyć. Czy myślałeś o zatrudnieniu
Dupreego?
- Zapomnij o Dupreem. - Jules ze znużeniem wyciągnął się na
fotelu. - To nie będzie konieczne.
- Dlaczego?
- Bo jest lepiej. Poczekaj do jutra, a potem zadzwoń do Eve
Duncan i ponów propozycję.
- Wydawała się zdecydowana.
- Zaryzykuj.
- Jak chcesz. Dobrze, że wszystko jakoś idzie. - Rozłączył się.
Jules poczuł ulgę, że ma to już za sobą. Noc była koszmarna.
Facet okazał się twardszy, niż Jules przypuszczał, a torturować jest
trudniej, niż zadać szybko śmierć. Kiedy naciskał guzik komórki,
zauważył na niej krew. Spojrzał na swoje ręce. Także były
usmarowane krwią.
Wytarł dłonie, a potem aparat. Zerknął na kartkę papieru leżącą
na siedzeniu obok. Na szczęście nie była poplamiona. Nie chciał
zostawiać żadnych śladów.
Spojrzał przez okno na rów melioracyjny biegnący kilka metrów
od drogi. Woda powinna zmyć wszystkie dowody.
Żałował, że nie potrafi równie szybko oczyścić umysłu i duszy.
- Wpadłam dziś na jednego z federalnych. - Jane rzuciła podręcz-
niki na stolik do kawy, a list dostarczony przez FedEx na biurko Eve.
- Od kogo?
- Nie mam pojęcia. Brak adresu zwrotnego. Gdzie Toby?
- Nad jeziorem. Rano biegał za kaczkami.
- To mieszaniec retrievera.
- Podwinął ogon, kiedy jedna z kaczek wkurzyła się i dziobnęła
go w nos - uśmiechnęła się Eve. - Dzielny retriever.
- Biedny Toby. - Jane ruszyła ku schodom. - To pewnie ubodło
jego dumę. Muszę go pocieszyć.
20
- Już zapomniał. Godzinę później biegał za motylem. Może
uznał, że to mniej niebezpieczne.
- Trochę więcej szacunku. - Jane zachichotała i zbiegła po
schodach. - Toby!
Eve z uśmiechem rozdarła kopertę. Powinna dziękować Bogu za
Toby’ego, przy nim Jane całkiem zapomniała o tym koszmarze
sprzed dwóch dni. Szkoda, że Joe czymś się nie zajął...
Mój Boże.
- Wracaj do domu - powiedziała Jane, gdy tylko Joe podniósł
słuchawkę. - Musisz przyjść natychmiast.
- Spokojnie. Co się stało?
- Chodzi o Eve. Tylko siedzi. Powiedziała, że wszystko w po-
rządku, ale tylko siedzi.
- Może nic się nie stało.
- Za dobrze ją znam. - Jej głos drżał. - Wracaj do domu, Joe.
- Już jadę.
- Eve?
To był Joe. Jeszcze bardziej skuliła się na kanapie. Odejdź.
Odejdź.
- Co się dzieje, do diabła?
- Odejdź - zdołała powiedzieć.
Usiadł obok niej.
- Przestań! Nigdzie nie odejdę. Co się stało?
- Nie chcę... teraz o tym mówić.
- A ja chcę. Na tym polega związek. Na dzieleniu się.
- Czym? Kłamstwami?
Zesztywniał.
- O czym ty mówisz?
- Powtarzam, nie chcę o tym rozmawiać. - Chciała odejść i
zacząć leczyć świeżą ranę. - Idź zobaczyć, co z Jane. Chyba ją
wystraszyłam.
- Teraz mnie straszysz. Czy znowu coś się stało z grobem
Bonnie?
- Nie wiem - odparła bezbarwnie. - To bez znaczenia.
21
- Jane mówiła, że dostałaś list. Mogę zobaczyć?
Wstała z kanapy.
- Nie teraz.
Joe przez chwilę milczał.
- Pozwól sobie pomóc. Jesteś nieuczciwa, Eve.
Odwróciła się do niego z błyszczącymi oczami.
- Ja jestem nieuczciwa? Mój Boże, masz tupet tak mówić po
tym, co mi zrobiłeś?
Joe patrzył na nią w osłupieniu.
- Co ci zrobiłem?
- Skłamałeś. Okłamałeś mnie, Joe. To okrutne kłamstwo,
najokrutniejsza rzecz, jaką mogłeś mi zrobić. - Westchnęła głęboko,
z rozpaczą wpatrując się w jego twarz. - Nawet nie spytasz, o co
chodzi. Bo wiesz, prawda, Joe? Nie byłam do końca pewna, dopóki
nie zobaczyłam twojej miny. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie
mogłam uwierzyć, że zrobiłeś mi coś takiego.
Rozejrzał się po pokoju.
- Czy chodzi o ten list?
Podszedł do biurka, podniósł kartkę i przyjrzał się jej. Widziała,
jak cały sztywnieje, jakby gotował się na cios.
- Jest adres zwrotny?
Patrzyła na niego ze zdumieniem.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Nie, ale muszę wiedzieć, kto tak bardzo chciał cię skrzywdzić. I
mnie.
- Wszystko jedno kto. Najważniejsze, że mnie okłamałeś. -
Zamknęła oczy, zalała ją nowa fala bólu. - Dziewczynka pochowana
na wzgórzu nie jest moją Bonnie. Jezu, nie mogę w to uwierzyć!
- Przecież uwierzyłaś w tę bzdurę. Na pewno sprawdziłaś wiary-
godność tego śmiecia.
- To nie śmieć. - W oczach Eve pokazały się łzy. - To oficjalna
analiza z laboratorium w Georgii. Piszą, że DNA dziewczynki
znalezionej w Parku Narodowym Chattahoochee nie pasuje do mnie
Duncan. Podpisane przez doktora George’a Capela.
- Dzwoniłaś do tego George’a Capela?
- Próbowałam, ale wyszedł z biura. Rozmawiałam z jego przeło-
22
żonym. Nie mógł znaleźć dokumentów końcowych, ale odszukał
jakieś notatki z badań. Mam ci powiedzieć, co napisano?
- Daruj sobie.
- Byłam wtedy w Atlancie, ty odebrałeś. Kiedy zadzwoniłam do
domu, stwierdziłeś, że odnaleziono Bonnie.
- Tak.
- Celowo mnie okłamałeś.
- Tak.
- Jak mogłeś mi to zrobić? - wyszeptała z rozpaczą.
- Jak mogłem tego nie zrobić. - Głos Joego był szorstki od bólu. -
Przez dwanaście lat obserwowałem, jak się męczysz. Widziałem, jak
szukasz Bonnie w każdej twarzy, nad którą pracowałaś. Ta rana nie
mogła się zagoić aż do odnalezienia Bonnie. Sarah Patrick
przeszukała cały park narodowy, niemal straciliśmy już nadzieję,
kiedy nagle znaleźli szkielet. Szanse na odkrycie innego szkieletu w
tym miejscu były niemal równe zeru, więc co noc modliłem się, żeby
to były zwłoki Bonnie. - Ze złością rzucił raport na biurko. - Jednak
tak się nie stało. Wszystko miało być po staremu. Chociaż
niekoniecznie. Wystarczyło tylko skłamać, żebyś odzyskała spokój
ducha.
- To straszne kłamstwo. Zdradziłeś mnie.
- Chcesz, żebym powiedział, że jest mi przykro? Wcale nie jest
mi przykro. A właściwie tak. Przykro mi, że się dowiedziałaś i to cię
boli. Zrobiłbym to jednak raz jeszcze, gdybym myślał, że potrafię
utrzymać to w tajemnicy. - Mówił szybko, szorstko, z determinacją. -
Kocham cię. Od dwunastu lat jesteś najważniejsza w moim życiu.
Zrobiłbym wszystko, żebyś nie musiała przechodzić przez to piekło.
Skłamałbym. Zabiłbym. Bylebyś tylko nie cierpiała.
- Nie udało ci się.
- Nie.
Eve pomyślała o czymś jeszcze. Uniosła drżącą dłoń do ust.
- Boże, przecież dwa tygodnie później dostałam oficjalne
oświadczenie, potwierdzone w rozmowie telefonicznej. To też ty?
- Przekupiłem kogoś w laboratorium, żeby to zrobił.
Wiedziałem, że ci na tym zależy.
- Byłeś bardzo... skrupulatny.
23
- Bo uznałem, że to ważne. Może w całym życiu nie zrobiłem
niczego ważniejszego. - Przez chwilę milczał. Jego twarz była blada,
napięta. - I co teraz?
- Nie wiem. Ufałam ci, a ty zdradziłeś mnie w najgorszy
możliwy sposób. Nie mogę teraz myśleć. - Ruszyła ciężkim krokiem
do sypialni. - Idę do łóżka. Chcę tylko spać.
- Nie zaśniesz. Po prostu chcesz się ode mnie uwolnić.
- Nie mogę na ciebie patrzeć.
- Kochasz mnie, Eve.
Rzeczywiście go kochała. Wątpiła, czy to kiedykolwiek minie, i
właśnie dlatego ból był tak dotkliwy.
- Jak mogłabym ci znowu zaufać? Nie kłamie się ludziom,
których się kocha.
- Akurat.
Pokręciła głową i zamknęła za sobą drzwi sypialni. Oparła się o
nie. Czuła się całkiem pusta, zupełnie jakby wszystko z niej się
ulotniło. Czy Joe odczuwał podobną pustkę? Nie, było mu jej żal,
czuł złość i rozpacz. Tak dobrze go znała, jego umysł, charakter,
ciało...
Jednak nie dość dobrze. Nie podejrzewała, że może zrobić coś
podobnego.
Podeszła do łóżka i położyła się, patrząc w ciemność.
- Zaparzyłam ci kawy. - Jane wręczyła Joemu kubek i usiadła na
schodkach ganku.
- Dziękuję. - Postawił kubek na schodku.
- Myślisz, że uda nam się przekonać Eve, żeby coś zjadła?
Pokręcił głową.
- Podsłuchiwałam - mówiąc to, Jane nie patrzyła na Joego. -
Musiałam się dowiedzieć, dlaczego cierpi.
- Przeze mnie.
- Tak. Nie powinieneś był tego robić, Joe.
Nie odpowiedział.
- Chyba że miałbyś pewność, że cię nie przyłapią.
Popatrzył na nią.
- Siedziałam nad jeziorem z Tobym i pomyślałam sobie, że
24
pewnie zrobiłabym to samo, gdybym się nie bała, że ona się dowie.
Była taka szczęśliwa, odkąd sprowadziliśmy Bonnie do domu. To
znaczy... tamtą dziewczynkę. Czy lepiej, żeby była szczęśliwa czy
smutna? - zastanawiała się. - Sama nie wiem.
Powinien zdawać sobie sprawę, że dla Jane nic nie jest czarno-
białe. Od dzieciństwa ciągle trafiała do rodzin zastępczych i sporo
przeszła w swoim krótkim życiu.
- Niech to wyjaśnię. To była zła rzecz, ale w dobrych intencjach.
- Powiedziałeś, że zrobiłbyś to jeszcze raz.
- Pewnie bym zrobił. - Wykrzywił usta. - I to nie było kłamstwo.
- No to następnym razem bądź ostrożniejszy.
- Może nie będzie następnego razu. Może nie będę już na tyle
blisko niej, żeby... - Potarł obolałą skroń. - Myślałem, że jestem
zręczny, a przynajmniej ostrożny. Przekupiłem faceta, który prowa-
dził testy, żeby wyniki gdzieś się zapodziały.
- Ale ten człowiek wysłał je Eve. Wściekł się na ciebie?
- Nie. Nawet nie próbował wyciągnąć ode mnie więcej pie-
niędzy.
- Co byś zrobił, gdyby próbował?
- Śmiertelnie bym go wystraszył. Capel jest pazerny na
pieniądze, ale nie głupi. - Zreflektował się: - Nie powinienem tak z
tobą rozmawiać. Ludzie z opieki społecznej natychmiast by cię
zabrali, gdyby mogli mnie usłyszeć.
- Nie poszłabym. - Oparła się o jego ramię. - Pieprzyć ich
wszystkich.
- Ten komentarz również posłużyłby za argument przeciwko
mnie. - Objął ją ramieniem. - Chcę, żeby jedno było jasne, Jane. Nie
stawaj po mojej stronie przeciwko Eve. To ona ma rację.
Rozumiesz?
- Pewnie.
- Może lepiej idź i pogadaj z nią.
- Nie będzie chciała. Nie w sprawie Bonnie. Nie jestem pewna,
czy ja... Boi się zranić mnie, a teraz rani samą siebie.
Joe zamknął oczy.
- Masz rację. - Czuł ból Eve jak swój własny.
Tak, to był jego ból.
25
Jane wzięła go za rękę.
- Może posiedzę tu z tobą przez chwilę - zaproponowała. -
Dobrze?
- Dobrze - powiedział Joe i uścisnął jej dłoń.
Eve wciąż nie spała, kiedy kilka godzin później Joe wszedł do
sypialni. Ukląkł obok łóżka.
- Rozluźnij się. Nie zostanę zbyt długo. Nawet cię nie dotknę. -
Milczał przez chwilę. - Chcę tylko, żebyś przypomniała sobie to i
owo, gdy będziesz rozmyślała nad tym, jaki ze mnie sukinsyn.
- Nie jesteś sukinsynem.
- Chcę, żebyś pamiętała, co nas łączy. Czym dla siebie jesteśmy.
- Zawiesił głos. - Może pomyślisz, że skłamałem, bo chciałem
usunąć Bonnie z naszego życia. To nieprawda. Gdybym myślał, że
się uspokoisz i będziesz prowadzić w miarę normalne życie, szukał-
bym jej do dnia swojej śmierci. Ale to wciąż otwarta rana. - Eve
widziała w półmroku jego zaciśnięte pięści. - I to mnie boli. Szkoda,
że jej nie znałem. Szkoda, że nie była naszą córeczką. Może wtedy
byś mi to wybaczyła. Gdybym był ojcem Bonnie, zrobiłbym to samo.
Wierzysz?
- Wierzę... że ty w to wierzysz.
Joe się pochylił i oparł czoło o łóżko, tuż obok dłoni Eve, ale jej
nie dotknął.
- Chyba na razie muszę się tym zadowolić. Piłka jest po twojej
stronie, Eve. - Wstał i ruszył ku drzwiom. - Do zobaczenia rano.
Spróbuj się przespać.
Mało prawdopodobne. Każde słowo, które wypowiedział, kłuło
jak nóż, rozdzierało ją na strzępy. On rozdzierał ją na strzępy. Była
rozzłoszczona i rozgoryczona, a jednak bardzo pragnęła go
pocieszyć. Wydawało się niemożliwe, aby tak przeciwstawne emocje
istniały obok siebie.
Jak miała to wytrzymać?
Tak bardzo chciałaby się rozpłakać.
Jane zapukała, po czym otworzyła drzwi.
- Cześć, masz ochotę na śniadanie? - Jej spojrzenie powędrowało
26
do walizki na łóżku. - Oho!
- Już po ósmej. Spóźniłaś się na szkolny autobus.
- Joe powiedział, że mogę dzisiaj zostać w domu. Kazał mi zająć
się tobą. - Weszła do pokoju. - Dokąd jedziesz?
- Cieszę się, że zostałaś w domu. - Eve włożyła do walizki kitel i
dżinsy. - Myślałam, że pojedziemy na tydzień albo dwa do mojej
mamy. Może się spakujesz?
- Zabrać Toby’ego?
- Jasne. Mama uwielbia tego głupiego kundelka. - Wrzuciła do
walizki tenisówki i skarpetki. - Możemy robić różne miłe rzeczy. Na
przykład iść do zoo i obejrzeć nowe pandy. Co ty na to?
Jane milczała. Eve popatrzyła na nią pytająco.
- Wiem, co zrobił Joe. - Dziewczynka zwilżyła wargi. - Pod-
słuchiwałam wczoraj. On się naprawdę kiepsko czuje, Eve.
- Wiem. - Eve poszła do łazienki i przyniosła stamtąd szczotkę
do zębów i kosmetyki. - Wiem, że on źle się czuje, Jane.
- Wrócisz?
- Jeszcze nie wiem. Nie mogę się nad tym zastanawiać. Muszę
nabrać trochę dystansu. Zrobił... zrobił coś strasznego, Jane. - Za-
mknęła walizkę. - Wiem, że kochasz Joego, ale ja nie mogłabym
patrzeć na niego i nie myśleć... - Przełknęła ślinę. - Dlaczego się nie
pakujesz?
Jane powoli pokręciła głową.
- Zostanę tutaj.
- Co takiego?
Jane przeszła przez pokój i objęła Eve.
- Mówiłaś, że musisz się zastanowić. Tylko bym ci
przeszkadzała. Na twoim miejscu chciałabym schować głowę pod
koc i nikogo ani niczego nie oglądać. - Cofnęła się. - Poza tym Joe
mnie potrzebuje. Bardzo mnie potrzebuje.
- Myślisz, że ja nie?
- Teraz nie. Może później. - Jane się uśmiechnęła. - To nie
znaczy, że cię nie kocham ani że nie chcę z tobą mieszkać. Wiesz o
tym?
- Wiem.
- To dobrze. - Odwróciła się. - Przygotuję ci śniadanie przed
27
wyjazdem. Jajecznica na bekonie?
- Jasne.
Eve patrzyła, jak dziewczynka wychodzi z pokoju. Jezu, intuicja
nie myliła tej małej. Eve miała wyrzuty sumienia, że chce uciec i
odizolować się od kochanka i wszystkiego, co jej o nim
przypominało. Miała swoje obowiązki, jednym z nich była Jane.
Wyglądało jednak na to, że Jane już podjęła decyzję, i że to nie racje
Eve zostały wzięte pod uwagę.
Szła właśnie do garderoby po następne ubrania, kiedy zadzwonił
telefon.
- Przepraszam, że przeszkadzam, pani Duncan - powiedział
Melton, gdy podniosła słuchawkę. - Postanowiłem jednak spróbować
ponownie, to zlecenie jest niezwykle pilne. Może raz jeszcze zechce
pani przemyśleć swoją decyzję...
- Nie zmienisz zdania? - spytał Joe. - Niezbyt mi się podoba, że
gdzieś wyjedziesz, a ja nie będę wiedział... - urwał na widok miny
Eve. - To nie moja sprawa? - Zmarszczył brwi. - A właśnie że tak.
Zawsze będziesz moją sprawą.
Eve zignorowała tę uwagę.
- Zajmij się Jane. Powiedziałam jej, że będę się z nią kontak-
towała co trzy dni. - Podniosła walizkę. - Zadzwoniłam do mamy i
poprosiłam, żeby zabierała Jane do siebie, kiedy będziesz w pracy.
- Bardzo rozsądnie.
- Starałam się. - Popatrzyła mu w oczy. - Nie jest mi teraz łatwo,
koncentracja na pracy może pomóc.
- Nie zadzwonisz do mnie?
- Pewnie nie. To by się mijało z celem. - Ruszyła do drzwi. - Do
widzenia, Joe.
Patrzył, jak wsiada do auta i odjeżdża. Czuł się pusty i samotny...
i przestraszony.
- Cholera! - Odwrócił się, wyciągnął telefon i wybrał numer. -
Odjechała - powiedział, gdy tylko Logan podniósł słuchawkę. -
Czego dowiedziałeś się o Meltonie?
- Żadnych okropieństw. Ma nosa do polityki. Dwa lata temu
wybrany do Senatu z Luizjany, nieźle sobie radzi. Ma wysoko
postawionych przyjaciół i być może za parę lat zostanie pre-
28
zydentem.
- Co on może mieć wspólnego z rekonstrukcją jakiejś czaszki?
- Bo ja wiem... Jeśli chcesz, możesz tutaj przyjechać.
- Mówiłem ci, co się stało. Ona teraz nie chce mnie widzieć.
Może już nigdy nie zechce. Potrzebuję mocnego argumentu, żeby ją
do siebie przekonać.
- Na razie ci nie podrzucę dobrego pomysłu. Będę szukał. Może
powinna trochę pobyć sama. Zastanów się nad tym.
- Nie jestem teraz w nastroju na takie refleksje. Nie chcę rad.
Myślisz, że zadzwoniłbym, gdyby nie to, że znasz wszystkich
polityków w Waszyngtonie?
- Wiem, nigdy nie wybaczyłeś mi tego roku, który spędziłem z
Eve. Powinieneś jednak pamiętać, że to już przeszłość. Teraz
jesteśmy tylko przyjaciółmi... - Logan umilkł. - Czego nie da się
powiedzieć o waszych obecnych relacjach.
- Skoro już jesteście w takiej przyjaźni, to wymyśl jakiś sposób,
aby zapewnić jej bezpieczeństwo. Sam widzisz, że ja nie mogę tego
zrobić.
- Może ochrona nie jest jej potrzebna.
- Nie podoba mi się ta historia z profanacją grobu. Poza tym
Capel nie pojawił się w pracy już od czterech dni.
- Nie widzę związku między grobem, Capelem i wyjazdem Eve.
- Ja też nie. Po prostu coś jest tu nie tak, a ja nie lubię sytuacji,
kiedy nie mam pewności, że niektóre zdarzenia są od siebie
niezależne. - Po chwili wahania dodał: - Wyślij Galena do Baton
Rouge, dobrze?
- Władze amerykańskie nie darzą go zaufaniem.
- Trudno.
- Poza tym Galen to wolny strzelec. Podejmuje się tylko tych
zadań, które mu przypadną do gustu.
- Przyjaźnicie się. Przekonasz go.
- To rozkaz?
- Proszę cię. - Joe zazgrzytał zębami. - Zrób to dla mnie i wyślij
Galena.
- To rozumiem. Porozmawiam z nim i zadzwonię do ciebie.
Joe wrócił do okna, lecz nie dostrzegł już samochodu Eve.
29
Wkrótce znajdzie się na pokładzie samolotu do Baton Rouge i odleci.
Jeszcze kilka minut temu przebywała w tym samym pokoju co
Joe, ale dzielił ich olbrzymi dystans. Nie mogła się doczekać chwili,
gdy wreszcie się rozstaną. Wyrósł między nimi niemal namacalny
mur, a jej mina...
Joe pomyślał, że powinien był to przewidzieć. To jasne, że w
tych okolicznościach Eve przyjęła nowe zlecenie. Gdy ktoś ją zranił
lub czuła się samotna, zawsze rzucała się w wir pracy.
Powinien pójść w jej ślady. Zacznie od zawiezienia odlewu
odcisku opony na policję, a potem poszuka Capela.
Twarz wychodzącej z domu Eve...
Jeśli zajmie się sprawami zawodowymi, być może uda się mu
wymazać z pamięci ten obraz.
Kto wie.
Rozdział trzeci
Potężny, korpulentny mężczyzna w granatowym garniturze pod-
szedł do Eve, gdy tylko wysiadła z samolotu.
- Witamy w Baton Rouge, pani Duncan. Jestem Paul Tanzer z
biura burmistrza. Senator Melton uznał, że będzie się pani czuła
raźniej z rodakiem z Południa. Poprosił, żebym panią powitał i
zadbał o pani wygodę. Jak lot?
- Dobrze. - Kłamała. Lot był koszmarny. Nie trzęsło, ale czuła
się pusta, samotna i bardzo przygnębiona. - Myślałam, że senator
Melton zjawi się tu osobiście.
- Spotka się z panią jutro. Dziś musiał wziąć udział w kolacji
dobroczynnej w Nowym Jorku - mówił Tanzer i prowadził ją do
cadillaca na parkingu. - Ja się panią zajmę. Proszę się nie bać, jest
pani pod moją opieką.
Eve zazgrzytała zębami, słysząc ten protekcjonalny ton.
- Nie boję się. Chcę przystąpić do pracy. Wtedy będę spokojna.
- Godne pochwały. - Tanzer pomógł jej wsiąść do auta. - Chciał-
bym jednak, aby rozejrzała się pani trochę po Baton Rouge. Ma pani
szczęście, że senator wybrał mnie do opieki nad panią. Wiem o
30
wszystkim, co się dzieje w tym mieście. Czy jest tu pani po raz
pierwszy?
- Tak. Kiepska ze mnie turystka.
- Wobec tego musi pani koniecznie rzucić okiem na miasto.
Najwyraźniej jej nie słuchał.
- W którym hotelu mam się zatrzymać?
- Senator Melton uznał, że będzie lepiej, jeśli nie zamieszka pani
w hotelu. Wynajęliśmy cudowny dom jakąś godzinę drogi od miasta.
Blisko kościoła, w którym będzie pani pracowała, wystarczy, że
przejdzie pani przez most. Na pewno spodoba się pani to miejsce.
Dom jest bardzo stary i elegancki. Oczywiście mamy dużo zabytków
w Baton Rouge. Atmosferę...
- Chwileczkę - przerwała mu. - Mam pracować w kościele?
- Już nieczynnym. Zamknięto go dziesięć lat temu. Został wy-
budowany w dziewiętnastym wieku, jest w złym stanie. Zarząd
miasta nie może się zdecydować, czy go zburzyć, czy też
odrestaurować, i z chęcią przyjął od senatora Meltona propozycję
wynajęcia budynku. To jakiś problem?
- Wszystko mi jedno. Skoro będę na miejscu, mogę zacząć dziś
po południu.
- To niemożliwe. Musimy zaczekać na senatora Meltona. - Tan-
zer wyraźnie się rozpromienił. - Powiem mu, jak spieszno pani do
pracy. Będzie pod wrażeniem.
- Nie mam ochoty popisywać się przed senatorem Meltonem. -
Eve usiłowała zachować cierpliwość. W końcu facet robił tylko to,
co do niego należało. - Jeśli da mi pan jego numer, sama mu to
przekażę.
- Oczywiście. - Tanzer zapisał numer na jednej z wizytówek i
wręczył ją Eve. - Może mieć pani trudności ze skontaktowaniem się
z nim. To bardzo zajęty człowiek. A teraz pokażę pani kilka
interesujących miejsc...
Przez następną godzinę nie przestawał mówić i pokazywać jej
zabytków. Eve poczuła wielką ulgę, kiedy w końcu wskazał głową
ozdobiony białymi kolumnami dom w oddali.
- Jesteśmy na miejscu. Mówiłem pani, jak tu ładnie. Dom
wygląda jak Tara z Przeminęło z wiatrem. Bardzo malowniczy, a
31
widok na rozlewisko jest prześliczny. Zupełnie jak w Wenecji, tyle
że o tej porze roku mamy tu lepszą pogodę.
To samo mówił Joe. Eve szybko odpędziła od siebie tę myśl.
Przestań myśleć o Joem, przykazała sobie. Łatwo powiedzieć. Był
tak ważną częścią jej życia, że wszystko jej się z nim kojarzyło.
Tanzer pomógł jej wysiąść z samochodu.
- Większość pomieszczeń jest zamknięta, ale ma pani naprawdę
uroczy apartament. Pięć pokoi i łazienkę w marmurze. Jest tu nawet
dobrze zaopatrzona biblioteka. Znajdzie tam pani dla siebie parę
romansów. - Zapukał do drzwi. - Kucharka i gospodyni nazywa się
Marie Letaux. To rodowita mieszkanka tych okolic, świetnie gotuje
lokalne potrawy. Bardzo nam ją polecano. Mamy szczęście, że ją
zatrudniliśmy. - Drzwi otworzyła mała, ciemnowłosa kobieta przed
czterdziestką. - Dzień dobry, Marie. To pani Eve Duncan. Właśnie
mówiłem jej, jaka z pani wspaniała gospodyni i jak to dobrze, że to
pani się nią zaopiekuje.
Kobieta rzuciła mu zimne spojrzenie.
- Jestem madame Letaux. A ta pani sama się zatroszczy o siebie.
Ja się zajmuję domem i gotowaniem.
Gdy Eve zerknęła na minę Tanzera, po raz pierwszy od dwóch
dni na jej ustach zagościł uśmiech.
- Ma pani absolutną rację, madame Letaux - powiedziała. - Ina-
czej sobie tego nie wyobrażam.
Gospodyni popatrzyła na nią z uznaniem i powoli pokiwała
głową.
- Może mi pani mówić po imieniu - oznajmiła.
- Dziękuję.
Tanzer z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do Eve:
- Zaniosę pani walizkę do pokoju. Czy nie jest tu tak wspaniale,
jak pani mówiłem?
Eve rozejrzała się po holu. Lśniąca dębowa podłoga sięgała aż
do schodów, które wyglądały jak żywcem wyjęte z powieści wspo-
mnianej przez Tanzera. Wszędzie drewno i freski na ścianach.
- Bardzo tu ładnie.
W sypialni było jeszcze ładniej - miała ponad pięć metrów
wysokości i stało w niej łoże z baldachimem. Eve rzuciła torebkę na
32
atłasową narzutę i wyszła na wykonany z kutego żelaza balkonik z
widokiem na rozlewisko.
Widok był piękny. Jak okiem sięgnąć meandry wód, wijące się
wzdłuż brzegów zielone pasma cyprysów i wierzb. Nad mroczną
tonią, która otaczała porośniętą mchem wyspę, wznosił się łukowaty,
wąski mostek. Przy brzegu piętrzyła się ciemna budowla, którą Eve...
- Czyż nie wspominałem, że jest tu fantastycznie? - odezwał się
Tanzer zza jej pleców. - Co by pani powiedziała na kolację w pewnej
miłej restauracji specjalizującej się w owocach morza? Potem
zabiorę panią na spacer po mieście.
Boże, ale się uparł.
- Nie chcę nigdzie wychodzić. Jestem zmęczona, mam ochotę
wziąć prysznic i odpocząć. Ale dziękuję za propozycję.
- Widzi pani - pokiwał głową - i tak nie mogłaby pani pracować.
Może i dobrze, że senator Melton przebywa w Nowym Jorku.
- Rzadko bywam tak zmęczona, by nie móc pracować. - Popat-
rzyła na rozlewisko. - Czy to ten kościół?
- Tak. - Tanzer wskazał głową ozdobne wejście olbrzymiego,
walącego się budynku kilkaset metrów dalej. - To niedaleko.
- Wydaje się całkiem opuszczony.
- Może. Nie wiem.
- To tam jest czaszka?
Wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Tam będzie pani pracowała.
- Czy powinnam się z kimś skontaktować?
- Senator Melton o tym panią poinformuje.
Przypominało to rozmowę dziada z obrazem. Eve miała już
dosyć.
- Nie zatrzymuję pana. - Wyciągnęła rękę. - Dziękuję za
wszystko.
- Na pewno da pani sobie radę? - Tanzer uścisnął jej dłoń.
- Nic mi nie będzie. Dziękuję.
- Proszę zadzwonić do biura, jeśli zmieni pani zdanie. Jestem do
pani dyspozycji.
- Będę o tym pamiętała.
Eve poczekała, aż Tanzer wyjdzie z pokoju i podeszła do aparatu
33
na biurku, by wystukać numer z wizytówki.
W drzwiach stanęła Marie.
- Przyniosłam pani ręczniki.
- Dziękuję. Za moment pani pomogę.
- Niby dlaczego? To moja praca.
Marie przeszła przez pokój i zniknęła w łazience.
Meltona nie było w hotelu, Eve zostawiła wiadomość w poczcie
głosowej. Wspaniale. Tego wieczoru wcale nie chciała wypoczywać.
Miała ochotę pracować, aż zmęczy się tak, że będzie w stanie zasnąć.
Marie wróciła do pokoju.
- Pomóc pani się rozpakować?
- Nie, dziękuję. Niewiele rzeczy przywiozłam - uśmiechnęła się
Eve. - I nie chcę się pani narzucać. To nie należy do pani
obowiązków.
- Chyba że ja tak zdecyduję - Marie odpowiedziała jej
uśmiechem. - Nie ma nic złego w byciu służącą. To ciężka,
szlachetna praca. Nie lubię tylko, jak taki trou du cul mnie
lekceważy. - Skierowała się ku wyjściu. - Kolacja będzie za pół
godziny.
Co znaczy to trou du cul? Eve postanowiła to sprawdzić we
francusko-angielskim słowniku w bibliotece, o której wspominał
Tanzer.
Wróciła na balkon i popatrzyła na główne wejście do kościoła.
Ktoś mógł tam być. Może gdyby przeszła się po kolacji...
A kolacja miała być za pół godziny. Eve postanowiła wziąć
prysznic. Musiała się spieszyć. Nie zdziwiłoby ją, gdyby w razie
spóźnienia Marie wyrzucała danie do rozlewiska.
Co znaczy to trou du cul...
- Wspaniałe! - Eve zjadła ostatni okruszek z talerza. - Co to
takiego?
- Spezzatino di manzo coi fagioli - odparła Marie.
- Czyli?
- Gulasz wołowy.
- To lokalny przepis?
- Nie, włoski. Znam też inne kuchnie świata. - Skrzywiła się. -
34
Wiem, że Tanzer pewnie mnie zaszufladkował, ale nie jestem aż tak
przewidywalna, jak by tego chciał.
- To nie przypomina żadnego z gulaszów, jakie dotąd jadłam. Co
tam jest?
- Wszystko. Ale nie mogę powiedzieć co. To przepis mojej
matki, wielka tajemnica. Gdybym ją zdradziła, musiałabym panią
zabić.
Dziwaczne poczucie humoru tej kobiety już nie zaskakiwało
Eve. Uznała, że Marie mówi interesujące rzeczy i sporo wie. Była co
najmniej niezwykła.
- Niech Bóg broni. Czy to matka nauczyła panią gotować?
- Nie tylko. Uczyłam się w szkole gastronomicznej w Nowym
Orleanie, kiedy rzuciłam studia. Chciałam zostać cudowną, za-
skakującą pomysłami szefową kuchni, która rzuci świat na kolana.
- Mnie pani rzuciła. I co, rozmyśliła się pani?
- Życie wszystko zmieniło. - Marie wzruszyła ramionami. - Za-
szłam w ciążę i musiałam zmienić to i owo. Nie można ryzykować,
kiedy ma się małe dziecko.
- Ma pani dziecko?
- Chłopca. Właściwie mężczyznę. Pierre studiuje na Uniwer-
sytecie Tulane w Nowym Orleanie. Jest bardzo bystry i miły. Będzie
świetnym lekarzem, ale to kosztuje. - Popatrzyła na Eve. - Ma pani
dziecko?
- Adoptowaną córkę, Jane. Ma tylko dwanaście lat, ale też jest
cudowna.
- No to wie pani, co czuję - powiedziała z powagą Marie. -
Zrobiłabym dla niego wszystko. Jest dla mnie najważniejszy na
świecie.
- Rozumiem.
- To dobrze. - Gospodyni odetchnęła głęboko. - Jeszcze wina?
Eve przecząco pokręciła głową.
- Muszę mieć trzeźwą głowę. Pomyślałam, że przejdę się do
kościoła, może znajdę tam coś do roboty.
- Czym się pani zajmuje?
- Jestem plastykiem sądowym. - Zazwyczaj niewiele to mówiło.
- Rekonstruuję twarze na podstawie czaszek.
35
- Widziałam w telewizji jakiś program na ten temat. - Marie
powiedziała to z dziwną miną. - Okropność.
- Zależy, jak na to spojrzeć. Można przywyknąć. - Eve wstała. -
Dziękuję za wspaniały posiłek, Marie.
- Kogo będzie pani... - szukała właściwego słowa. - Rekon-
struować?
- Staram się nie wiedzieć. Żeby się nie zasugerować. Zobaczymy
się po moim powrocie?
Marie pokręciła głową.
- Pozmywam i pójdę do domu.
- Gdzie pani mieszka?
- Mam własny dom w mieście. Klucz do drzwi wejściowych leży
na stoliku w holu. Zamknę drzwi z tyłu. Przyjdę o siódmej rano, żeby
przygotować pani śniadanie.
- No to do zobaczenia. - Eve miała nadzieję, że o tej porze będzie
już pracowała. - Do widzenia, Marie.
Marie uśmiechnęła się i odwróciła.
Miła kobieta, pomyślała Eve po wyjściu z domu. Dzięki Bogu
będzie miała przy sobie kogoś, kogo lubiła i rozumiała. Już czuła się
w tym dziwnym miejscu trochę lepiej.
Kilka minut później szła mostem spinającym brzegi rozlewiska.
Pomyślała, że stary kościół to dość dziwne miejsce pracy. A może
nie ma racji. Na pewno zapewnia prywatność, a Melton kładł nacisk
na dyskrecję.
Dźwięk mosiężnej kołatki na wielkich drzwiach zabrzmiał
donośnie.
Bez odpowiedzi.
Znowu zapukała.
Cisza, cholera! Cóż, nie powinna czuć się rozczarowana. Za-
stukała jeszcze raz, poczekała, a następnie odwróciła się i znowu
ruszyła mostem. Było jasne, że musi zachować cierpliwość i po-
czekać do jutra.
Eve jednak nie miała ochoty cierpliwie czekać. Chciała się
zabrać do pracy. Dlaczego Melton nie pojawił się tak, jak obiec...
C o t o b y ł o?
Znieruchomiała, a jej spojrzenie ponownie powędrowało do wrót
36
kościoła.
Czy ktoś podszedł do drzwi i ją zawołał?
Nadal były zamknięte.
A jednak przysięgłaby, że ktoś ją wołał. To się wydawało takie
realne...
Cóż, wydawało się. Pewnie bardzo chciała, aby drzwi się
otworzyły.
Było jeszcze wcześnie, ale chciała się położyć i spróbować
zasnąć. Postanowiła, że po przebudzeniu coś przekąsi i od razu
pójdzie do kościoła.
Zatrzymała się, zanim weszła do domu, i zerknęła na opuszczoną
budowlę.
Drzwi nadal były zamknięte.
Déjà vu.
Nagle przypomniał jej się zeszły tydzień. Na wzgórzu Bonnie
także odniosła wrażenie, że czuje czyjąś obecność.
Nie. To nie Bonnie. To tylko urojenie.
A może to wcale nie było urojenie? Może sukinsyn, który
sprofanował grób, rzeczywiście krył się wtedy gdzieś na wzgórzu?
Jednak teraz było to coś innego. Przysięgłaby, że usłyszała
czyjeś wołanie.
Nonsens. Po prostu miała napięte nerwy i była emocjonalnym
wrakiem. Jeśli coś ją dzisiaj wzywało, to jedynie praca, której chciała
poświęcić ten wieczór. Odrobina snu dobrze jej zrobi.
Eve przebudziła się trzy godziny później i ledwie zdołała
podnieść głowę, od razu zwymiotowała.
O Boże.
Było jej niedobrze, strasznie niedobrze.
Powlokła się korytarzem do łazienki, ale zanim zdołała tam
dotrzeć, dwukrotnie dopadły ją torsje.
Żołądek nie chciał się uspokoić. Ból. Mdłości. Opadła na
podłogę obok muszli. Cały czas wymiotowała.
Gulasz.
Bolały ją żebra. Nie mogła oddychać.
Zatrute jedzenie.
37
Chyba umrze.
B o n n i e.
Nie przestawała wymiotować.
Nikogo nie było. Dom był całkiem pusty, nikt nie mógł jej
pomóc.
Telefon, pomyślała.
Była zbyt słaba, żeby iść. Poczołgała się korytarzem ku
znajdującej się miliony kilometrów dalej sypialni, kilkakrotnie
nieruchomiejąc, żeby odpocząć.
Jej żebra...
Numer. Pogotowie. Brak sygnału. Usiłowała połączyć się z
telefonistką.
- Pomocy. Błagam, pomocy...
Słuchawka wypadła jej z ręki. Pomyślała, że zaraz zemdleje.
Nie tutaj. Tu mogła umrzeć.
Balkon. Tam ktoś może ją zobaczyć. Może uda się jej zawołać...
Pomyślała, że nie da rady.
I dobrze. Będzie z Bonnie. Po co się tak męczyć? Chyba lepiej
dać za wygraną.
Joe.
Nadal się czołgała. Była już na balkonie, przyciskała policzek do
prętów z kutego żelaza. Metal był zimny i lepki.
Nie widziała nikogo w pobliżu rozlewiska, a domy były zbyt
daleko, żeby ktokolwiek usłyszał jej krzyk. Kościół wydawał się
olbrzymi, ciemny i cichy.
- Pomocy... - Sama ledwie słyszała swój głos. Nie przestawała
wymiotować. - Pomocy...
Osunęła się, teraz leżała twarzą na kafelkach. Już nie widziała
rozlewiska, tylko wysokie, ciemne drzwi kościoła. Tylko je. Czyżby
miały być ostatnią rzeczą, którą widziała...
Ciemność.
- Nie. Nie wolno ci spać. Jeszcze nie.
Otworzyła oczy.
Ktoś niósł ją po schodach.
Mężczyzna... Ciemne włosy. Nie widziała twarzy w mrocznym
38
korytarzu, ale w jego głosie słyszała desperację.
Desperację? Dlaczego, zastanawiała się obojętnie. Przecież to
ona umiera.
- Zaraz będziemy na miejscu. Trzymaj się.
Na miejscu, czyli gdzie?
Znów dostała torsji, ale nie miała już czym wymiotować.
Boże, tak bardzo bolały ją żebra.
- Jesteś tam? Nadchodzę, Bonnie.
- Ani mi się waż. To nie twoja pora. - Bonnie pochylała się nad
nią. - Walcz, mamo.
- Jestem zbyt zmęczona. Zbyt smutna.
- Nieważne. Będzie lepiej.
- Chcę być z tobą.
- Jesteś. Zawsze. Dlaczego mi nie wierzysz?
- Jestem zbyt zmęczona... Muszę... się poddać.
- Nieprawda. Nie pozwolę ci. Słyszysz, mamo? Nie pozwolę ci...
W domu panował półmrok, ale mężczyzna nie zapalił światła.
Przeszedł szybko przez hol i korytarz.
Szybko. Musiał działać szybko. Nie wiedział, ile ma czasu.
W kuchni pachniało cytryną i mydłem, biała lodówka lśniła w
sączącym się przez okno świetle księżyca.
Szybciej.
Otworzył lodówkę i wyjął z niej jedyną przykrytą, owiniętą w
folię miskę. Zdjął wieko i sprawdził zawartość, zamknął drzwi
lodówki, przetarł jej uchwyt i ruszył ku drzwiom.
Było już po wszystkim.
Kiedy znalazł się na ulicy, wbił spojrzenie w drzwi kościoła, jak
zawsze, gdy obok przechodził. Poczuł ucisk w żołądku, ogarnęło go
przerażenie.
Nie, jeszcze nie.
Szybciej...
Biel.
Wszędzie biel. Białe ściany, biała pościel na łóżku.
39
- Chcesz trochę kruszonego lodu? Mówili, że będziesz chciała,
jak tylko się przebudzisz.
Głęboki głos z leciutko wyczuwalnym angielskim akcentem.
Spojrzenie Eve powędrowało ku twarzy ciemnowłosego
mężczyzny siedzącego obok łóżka. Dopiero po chwili zdołała go
rozpoznać.
- Galen?
Sean Galen skinął głową.
- Wody?
Przytaknęła. Miała tak obolałe gardło, że nawet wymówienie
jednego słowa je podrażniło.
Galen przytknął szklankę do jej ust.
- Jesteś podłączona do kroplówki, bo się odwodniłaś. Wypij, to
ci dobrze zrobi.
Zimny płyn powoli spływający po jej gardle rzeczywiście
pomógł, choć samo przełykanie było bardzo bolesne.
- Co ty... tu robisz?
- Bolało, co? - Galen ponownie odchylił się na fotelu. - Nie
wszystko jeszcze wiem. Muszę zadać ci kilka pytań. Potakuj albo
kręć głową. Mów jak najmniej. Jesteś w Szpitalu Świętego Francisz-
ka z Asyżu w Baton Rouge. Pamiętasz, jak tu trafiłaś?
Pokręciła głową.
- Miałaś poważne zatrucie pokarmowe. Omal nie umarłaś. Przy-
wieziono cię po północy, teraz jest prawie czwarta. Długo się tobą
zajmowali.
- Zatrucie?
Skinął głową.
- Tak mówią. Jadłaś coś wczoraj w restauracji?
- W domu. Marie...
- Jaka Marie?
- Marie Letaux. Zrobiła gulasz.
- Czy jadł go ktoś jeszcze?
Pokręciła głową.
- To dobrze. W którym pomieszczeniu jadłaś? Wiesz, czy reszta
gulaszu jest w lodówce? Trzeba to wyrzucić.
- Jadłam w kuchni. - Usiłowała sobie przypomnieć. Pamiętała
40
niejasno, że Marie owijała miskę folią, ale nie wiedziała, czy potem
wstawiła ją do lodówki. - Pewnie tak.
- Sprawdzę. - Dolał wody do szklanki i przytknął do ust kobiety.
- Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby zostawiła miskę na wierzchu,
skoro jest taka niedbała.
- Nie wiń... jest miła. Pewnie to nie jej wina. Ktoś musiał
sprzedawać na targu nieświeże produkty.
- Może.
- Co ty tu robisz? - zapytała ponownie.
- Logan zadzwonił, kazał mi przyjechać i sprawdzić, czy nie
masz kłopotów. - Uśmiechnął się. - I masz kłopoty: z żołądkiem.
Doszło tu do małego trzęsienia ziemi, co?
Pokiwała głową.
- Logan? Skąd wiedział, gdzie... - Znała odpowiedź. - Joe.
Galen skinął głową.
- Logan mówił, że Quinn poprosił go, żeby sprawdził, czy
wszystko u ciebie w porządku. Martwił się, mówił, że nie układa się
wam najlepiej. Ponieważ Logan i Quinn nadal są skłóceni, Logan
uznał, że to coś poważnego i zadzwonił do mnie.
O co mogło chodzić Joemu? Jak dotąd Eve spotkała Galena tylko
raz, ale Logan opowiadał jej o jego wyjątkowo wątpliwej reputacji.
Był najemnikiem i utrapieniem wielu potężnych firm. Pokręciła
głową.
- Nie jesteś... potrzebny...
- Cóż, Logan zapłacił mi z góry. Czemu więc nie miałbym się tu
przez parę dni pokręcić? - Uśmiechnął się. - Bardzo ci się przydam.
Jestem wspaniałym kompanem, niezwykłym kucharzem i na pewno
cię nie zabiję. Czego można chcieć więcej?
- Nie potrzebuję towarzystwa. Będę pracowała.
- Dopiero kiedy wyzdrowiejesz po tym zatruciu. Lekarz nie
wypuści cię do jutra, twierdzi, że przez parę dni będziesz słaba jak
niemowlę.
Pewnie miał rację. Chociaż obudziła się zaledwie kilka chwil
wcześniej, z trudem trzymała otwarte oczy.
Galen spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
- Jeśli nie przyjmiesz mojej oferty, to zadzwonię do Quinna i
41
powiem mu o twoim zatruciu.
A Joe przyleci tu najbliższym samolotem. Tego by teraz nie
zniosła.
- Szantaż.
Galen radośnie pokiwał głową.
- Ale skutkuje, nie?
Co tam, do diabła. Przecież to bez różnicy.
- Możesz zostać, jeśli obiecasz nic nie mówić Joemu.
- Załatwione. - Wstał i ruszył ku drzwiom. - Teraz dam ci
odpocząć. Paul Tanzer jest w poczekalni. Nalegał, żeby się z tobą
zobaczyć, ale go przepędziłem. Mam go przysłać?
- Jestem zmęczona. - Pokręciła głową. - Marie nazwała go...
zaraz, jak brzmiał ten zwrot? - Trou du cul. Co to znaczy?
- Dupek. - Galen zachichotał. - Coraz bardziej się przekonuję, że
ta twoja Marie nie jest tak ociężała umysłowo, jak sądziłem.
- Jest bardzo bystra. Będzie się zastanawiała, gdzie jestem, kiedy
rano przyjdzie do domu. Powiesz jej?
Pokiwał głową. Był już przy drzwiach.
- Zajmę się tym. Wiesz, gdzie mieszka?
- Nie.
- Zapytam Tanzera.
- Galen?
Popatrzył na nią.
- To nie ty mnie znalazłeś i przywiozłeś do szpitala?
Pokręcił głową.
- Przyjechałem do szpitala z Paulem Tanzerem. Dowiedziałem
się od Logana, że Tanzer reprezentuje Meltona w Baton Rouge.
Musiałem wyciągnąć go z łóżka.
- No to jak trafiłam do szpitala?
- Nie pamiętasz?
- Pamiętam tylko, jak leżałam na balkonie i myślałam, że zaraz
umrę. Tam był mężczyzna... z ciemnymi włosami.
- To by się zgadzało. Ludzie z izby przyjęć twierdzą, że
przywiózł cię szczupły, ciemnowłosy mężczyzna, który wręczył im
twoją torebkę. Była tam wizytówka z nazwiskiem i telefonem Paula
Tanzera. Ten nieznajomy wskazał na możliwość zatrucia. Wyszedł,
42
zanim zdołali wyciągnąć od niego jakieś informacje. Kojarzysz go?
Eve pokręciła głową.
- Pamiętam tylko, jak mnie niósł i powtarzał, żebym nie zasnęła.
- Jak się dostał do środka? Dom był otwarty?
- Sama zamykałam drzwi, a Marie powiedziała, że zamknie tylne
wejście. Może zapomniała.
- Może. - Galen wzruszył ramionami. - A może to był dobry
samarytanin, który usłyszał twój krzyk i się włamał. Sprawdzę drzwi.
Niewykluczone, że znowu się z nami skontaktuje. Dobrzy
samarytanie, którzy nie oczekują wynagrodzenia, to rzadkość w dzi-
siejszych czasach. - Wyciągnął dłoń. - Do zobaczenia. Przyjdę jutro i
zabiorę cię do domu.
Zniknął.
Dobry samarytanin. Jeśli Galen mówił prawdę, tamten człowiek
najprawdopodobniej uratował jej życie.
Jak jednak dostał się do mieszkania? Może Marie zapomniała
zamknąć. Jutro ją zapyta. Teraz jest zbyt śpiąca...
Rozdział czwarty
Mały domek Marie Letaux stał przy krętej uliczce w
południowej części Baton Rouge. Jak reszta budynków na ulicy, był
stary, ale nieskazitelnie czysty. Obok progu stała donica z różowym
geranium.
Nie zareagowała na pierwsze pukanie. Ani na drugie, ani na
trzecie.
Poczekał kilka minut i nacisnął klamkę.
Zamknięte.
Przyjrzał się zamkowi. Łatwizna. Już po chwili mógł uchylić
drzwi.
Wszedł do salonu, w którym stały wygodne meble, ale nic
ostentacyjnego. Zauważył następne doniczki z geranium na stoliku
do kawy. Kilka rodzinnych fotografii w klonowych ramkach spo-
glądało na niego z regału po drugiej stronie pokoju. Dom wyglądał
43
na miłe miejsce zamieszkane przez miłych ludzi.
Jednak Galen wiedział z doświadczenia, że pozory często mylą.
Podszedł do biurka i zaczął je przeszukiwać. Listy z adresem
zwrotnym z Nowego Orleanu. Książeczka czekowa i oszczędnoś-
ciowa, wystawiony dwa dni temu rachunek za wynajęcie skrytki
depozytowej. Zdjęcia, bez ramek, przedstawiające młodego czło-
wieka w zielonym podkoszulku.
Zamknął szufladę i ruszył przez pokój ku drzwiom, które
musiały prowadzić do kuchni. Pod przeciwległą ścianą dostrzegł
białą lodówkę z poprzyczepianymi magnesami. Marie Letaux z
pewnością miała upodobanie do dziwactw i przejawiało się ono w
gromadzeniu rozmaitych drobiazgów.
Zatrzymał się przy drzwiach i wbił wzrok w zwinięte w kłębek
ciało na podłodze obok kuchenki.
Drobna kobieta z ciemnymi włosami zaczesanymi w kok i
szeroko otwartymi oczami. Jakby się w niego wpatrywała.
Pewnie Marie Letaux.
Bez wątpienia martwa.
- Nie ma pani pojęcia, jak mi przykro, taki wypadek, i to już
pierwszego wieczoru. - Senator Melton wydawał się szczerze
zatroskany.
- Wątpię, aby następnego wieczoru czy też jeszcze później było
to choć trochę przyjemniejsze - odparła sucho Eve.
- Nie, oczywiście, że nie. Jak się pani czuje?
- Okropnie. Mam tak obolałą klatkę piersiową, że ledwie od-
dycham. - Eve usiadła na łóżku i popatrzyła z uznaniem na senatora.
Wyglądał o wiele bardziej światowo niż Tanzer. Miał szpakowate
włosy, siwe baki i opaleniznę rodem z West Palm Beach. - Ale lepiej
niż rano. Jutro pewnie będę mogła zabrać się do pracy.
- Mam nadzieję. - Podszedł do łóżka. - Czy Paul Tanzer przydał
się pani? Kazałem mu traktować panią jak bardzo ważnego gościa.
- Był niezwykle uprzejmy.
- Naszym zamiarem jest służenie pani całą możliwą pomocą.
- Wobec tego proszę mi powiedzieć, nad czym mam pracować.
Zaczyna mnie męczyć cała ta tajemnica. Przyjęłam pracę, proszę
44
mnie zapoznać z warunkami.
- Powiem pani wszystko, co wiem, ale obawiam się, że mniej,
niż pani oczekuje. Sam nie wiem tyle, ile bym chciał. Proszę, żeby
ustaliła pani tożsamość osoby, której szkielet odkryto niedawno na
południowych moczarach.
- Kto go odkrył? Dlaczego nie przekazano szkieletu miejscowej
policji?
- Szeryf Bouvier z okręgu Jefferson otrzymał informacje na te-
mat ewentualnej tożsamości szkieletu i jego lokalizacji. To on go
odnalazł. Szeryf to mój bliski przyjaciel, powiadomił mnie o tym.
Dostałem od niego pozwolenie na dyskretne wybadanie tożsamości
ofiary, zanim powstanie oficjalny raport. Wiedział, że jeśli nie
załatwi się tej sprawy we właściwy sposób, będę miał kłopoty z me-
diami.
- Czemu? Czyja to ma być czaszka?
Zawahał się.
- Senatorze Melton, pozwolę sobie przypomnieć panu o pewnym
narkotykowym baronie, który poprosił mnie o rekonstrukcję twarzy...
- Och, nie. Nic w tym rodzaju. Ukrywamy to jedynie z tego
powodu, że nie chcemy wzbudzać fałszywych nadziei. Wierzymy, że
to może być Harold Bently - zawiesił głos. - Pamięta pani to
zamieszanie wokół Bently’ego?
Pokręciła głową.
- Było to ponad dwa lata temu, wokół tej sprawy wybuchła
wielka afera. Bently kandydował na stanowisko, które ja obecnie
piastuję. Wydawał się pewniakiem, ale zniknął na cztery miesiące
przed wyborami. Był solidnym obywatelem, człowiekiem, który nie
ukryłby się przed światem z własnej woli, więc podejrzewano coś
nieciekawego. Niestety, niczego nie udało się wyjaśnić. Jego
zniknięcie położyło się cieniem na mojej karierze, chciałbym uciąć
wszelkie spekulacje.
- Żeby ewentualnie kandydować na prezydenta?
- To zależy od opatrzności, ale rzeczywiście myślę o dalszej
karierze. Czy to takie dziwne?
- Nie.
- Wobec tego proszę mi pomóc. Sprawa Bently’ego pozostaje
45
otwarta, ale nie pojawiły się żadne nowe fakty... aż do odnalezienia
tego szkieletu.
- Czy rodzina została już powiadomiona?
- Jeszcze nie. Jak wspominałem, nie chcę wzbudzać fałszywych
nadziei. Proszę mi wierzyć, nie jestem aż takim egoistą. Jasne, że
chcę chronić swoją karierę, ale jeśli to Bently, chciałbym o tym
uprzedzić rodzinę, zanim będzie musiała stawić czoło medialnej
burzy. I tak dość się nacierpiała.
- Po co jestem panu potrzeba? A co z DNA?
Melton się skrzywił.
- Niestety, szkielet, z wyjątkiem czaszki, najwyraźniej zniknął.
- Co?!
- Proszę się nie niepokoić. Jest pani całkowicie bezpieczna.
- Jasne. Tyle że ktoś nie chce, aby zidentyfikowano zwłoki. A
zęby?
- Nie ma zębów. Czaszka jest nadpalona, ale mieliśmy nadzieję...
- Melton wzruszył ramionami. - Pobranie DNA może być bardzo
trudne i czasochłonne. Rzecz jasna pójdziemy tym tropem, ale w
każdej chwili może nastąpić przeciek do mediów. Muszę coś
wiedzieć wcześniej.
- Żeby się odpowiednio przygotować. - Eve potrząsnęła głową. -
Ale ja się z tej sprawy wycofuję.
- Boi się pani?
- Nie jestem głupia. Dlaczego miałabym ryzykować życie dla
pana i pańskiej kariery?
- Czaszkę przetransportowano do kościoła w wielkiej tajemnicy.
Nikt nie podejrzewa, że tam jest, a pani przez cały czas będzie pod
ochroną.
Eve ponownie pokręciła głową.
- Nie mam pretensji, że nie obchodzą pani moje problemy, ale
Bently był dobrym człowiekiem. - Melton zamilkł na chwilę. - Miał
żonę i trójkę dzieci. Chyba nie muszę pani mówić, przez co
przechodzą od dwóch lat.
Dobre posunięcie, pomyślała z goryczą. Wykalkulowane czy nie,
te słowa poruszyły w niej czułą strunę. Wiedziała, jak cierpi czło-
wiek latami czekający na wyjaśnienie takiej sprawy.
46
- Proszę to przemyśleć. To zaledwie kilka dni, może tydzień. Ja
dostanę, czego pragnę, cierpienie pani Bently i dzieci się skończy, a
pani będzie miała satysfakcję wynikającą z zakończenia interesującej
pracy. Każdy na tym wygra.
- Dlaczego nie wysłał mi pan czaszki?
- Planowaliśmy to zrobić, ale szkielet zniknął i uznałem, że
powinniśmy wzmóc ostrożność. Miałem też na uwadze media, w
pani rodzinnym mieście trudno utrzymać takie sprawy w tajemnicy. -
Melton znowu się skrzywił. - Nie chcę włączać w to mediów, dopóki
nie będę miał czegoś konkretnego do powiedzenia. Z lubością będą
grzebać we wszystkim, co dotyczy zniknięcia Bently’ego. -
Odetchnął z ulgą. - No, teraz już wszystko pani wyznałem.
Eve rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
- Więc nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pomówię o
szkielecie z szeryfem Bouvierem?
- Martwi mnie brak zaufania, ale zadzwonię do szeryfa i powiem
mu, żeby był z panią całkiem szczery. - Melton milczał przez chwilę.
- Teraz, gdy pani wie, że może w zupełności na nas polegać, z
pewnością nie będzie pani potrzebowała żadnej pomocy z zewnątrz.
Najwyraźniej do czegoś zmierzał.
- Czyli?
- Pewnie nie wie pani, że Sean Galen jest człowiekiem z krymi-
nalną przeszłością i nie można mu ufać. Jestem pewien, że teraz
chętnie go pani odeśle.
- Naprawdę? Joe Logan mu ufa.
- Pan Logan to szanowany przedsiębiorca i nie mam zamiaru
krytykować jego decyzji. Może nie zdaje sobie sprawy, że Galen jest
aż tak...
- Logan nie ma klapek na oczach. Wie o Galenie więcej niż pan.
- Nie będziemy się spierać. Chodzi mi o to, że Galen nie jest pani
do niczego potrzebny. Chętnie mu to przekażę w pani imieniu.
- Nie tak łatwo się go pozbyć. - Eve popatrzyła prosto w oczy
Meltona. - Zresztą nie mam takiego zamiaru. Galen zostaje.
- W jakiej roli? Chyba nie uważa pani, że z powodu tego
niefortunnego wydarzenia potrzebuje pani ochroniarzy?
- To „niefortunne wydarzenie” omal mnie nie zabiło. - Niecierp-
47
liwie machnęła ręką. - Ale nie, nie potrzebuję ochroniarza. Proszę nie
poruszać tego tematu w obecności Marie. To był wypadek. I tak
pewnie bardzo przeżyła to moje zatrucie.
- No to w jakiej roli? - powtórzył Melton. - Galen nie ma
kwalifikacji do niczego poza...
- Pan jest Melton? - Galen stał w drzwiach. - Jestem Sean Galen.
- Zrobił krok do przodu. - Chyba się pan zasiedział. Eve wygląda na
nieco zmęczoną.
- Nie jestem zmęczona.
- No to może wkurzona? - Odwrócił się do polityka. - Eve nie
lubi, kiedy mówi się jej; co ma robić. Rozumiem, że miał pan dobre
intencje, ale ona trochę się zdenerwowała. Chyba powinien pan iść.
- Nie ma pan prawa... - Melton umilkł, gdy spojrzał w oczy
Galena. Nieświadomie się cofnął, ale szybko odzyskał pewność
siebie. - Pani Duncan dobrze wie, że chcę dla niej jak najlepiej. -
Popatrzył na Eve. - Przyjadę po panią jutro rano.
- Już zarezerwowałem sobie tę przyjemność. - Galen machnął
ręką. - Do widzenia.
Melton rzucił mu lodowate spojrzenie i wyszedł.
- A może wcale nie chciałam, żeby odchodził? - zapytała Eve.
- Zirytowałaś się. Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak dener-
wować chorego człowieka. Podsłuchiwałem trochę, nie umknął mi
ten fragment rozmowy dotyczący mojej osoby. Czuję się za-
szczycony.
- A nie powinieneś. Masz rację: zirytowałam się, bo usiłował
mnie pouczać, co powinnam robić. - Zastanawiała się przez chwilę. -
Ale nie cieszy mnie, że go przegoniłeś. Chciałam zadać mu jeszcze
kilka pytań na temat tej cholernej rekonstrukcji.
- Pozwolę sobie zacytować jednego z twoich ziomków z
Południa: „Jutro będzie nowy dzień”.
- Co za koszmarny południowy akcent.
- Jestem tylko biedakiem z Liverpoolu. - Usiadł obok jej łóżka. -
Nic nie wiedziałaś na temat tej pracy, nim się tu znalazłaś?
- Wiedziałam, że to zlecenie szanowanego członka Senatu.
- I chciałaś uciec od Quinna.
Popatrzyła na niego wymownie.
48
- No dobrze, to nie moja sprawa.
- Zgadza się. A Melton miał rację. Nie jesteś mi potrzebny,
Galen.
- Znowu chrypniesz. Za dużo gadałaś. - Wziął jej szklankę i
napełnił kruszonym lodem. - Nawet nie wspomnę o Quinnie. Ale
będę w pobliżu, bo może się jednak okazać, że będziesz mnie
potrzebowała. - Wręczył jej szklankę. - Właśnie wracam z domu
Marie Letaux. Nie żyje.
- Co takiego?! - Była całkiem zszokowana.
- Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Obok leżał talerz z
resztkami gulaszu. - Skrzywił się. - I mnóstwo resztek na podłodze.
Z pewnością wymiotowała.
- Zabrała gulasz do domu? - Eve pokręciła głową. - Boże, to
straszne!
- Mówiłaś, że chyba wstawiła go do lodówki.
- Pewnie zmieniła zdanie. Wyszłam przed nią. - Smutne. Nie-
wiarygodnie smutne. - Miała syna. Studiuje medycynę w Nowym
Orleanie.
Galen pokiwał głową.
- Porozstawiała jego zdjęcia po całym salonie. Sympatyczny
chłopak.
- Naprawdę go uwielbiała. - Eve czuła łzy pod powiekami. -
Cholera! Dopiero ją poznałam, a już zdążyłam polubić. Chyba się z
nią identyfikowałam. Była samotną kobietą, która starała się
odnaleźć swoje miejsce w świecie. To na pewno zatrucie
pokarmowe?
- Nie zrobiono jeszcze sekcji zwłok, ale podejrzewam, że taki
będzie wynik. Zwłaszcza że tobie przytrafiło się to samo.
Coś w jego głosie...
- Podejrzewasz, że to coś innego?
- Tego nie powiedziałem. Wierzę, że to zatrucie pokarmowe.
- Galen...?
- Przykro mi. Taką już mam podejrzliwą naturę. Była w koszuli
nocnej i szenilowym szlafroku, łóżko było rozesłane. To oznacza, że
wstała w środku nocy i zjadła olbrzymi talerz gulaszu. Trochę
ciężkostrawna potrawa jak na późną przekąskę.
49
- Może nie jadła kolacji i poczuła się głodna?
- Pewnie tak. Ale kiedy zaczynasz wymiotować, starasz się
szukać pomocy, prawda? Marie Letaux miała telefon, ale najwyraź-
niej nie mogła do nikogo zadzwonić. Mieszka bardzo blisko sąsia-
dów, więc chyba zdołałaby któregoś skłonić, żeby zawiózł ją do
szpitala.
- To mogło być trudne. Ja tak osłabłam, że ledwie się ruszałam.
- Ale jednak. Mówiłaś, że ta kobieta potrafiła sobie radzić. A
najwyraźniej nie próbowała nawet dojść do zlewu czy ubikacji, żeby
zwymiotować. W twoim wypadku był to przecież pierwszy odruch,
tak?
Kiwnęła głową.
- Do czego zmierzasz, Galen?
- Bawiłem się tylko, w „a jeśli”. - Wziął od niej szklankę i
postawił ją na stoliku. - A jeśli tej nocy nie miała apetytu? A jeśli
ktoś usiadł naprzeciwko niej i zmusił ją do zjedzenia gulaszu, a
potem poczekał na wystąpienie objawów zatrucia?
Eve szeroko otworzyła oczy.
- To idiotyzm. U mnie pierwsze objawy wystąpiły dopiero po
ponad trzech godzinach.
- Zgadzam się. Wymagałoby to od mordercy niezwykłej deter-
minacji i żelaznych nerwów, żeby tak siedzieć i patrzeć, jak jego
ofiara umiera. Musiał liczyć się z tym, że w każdej chwili ktoś mógł
się tam pojawić, wiedząc, że Marie również jest narażona na
zatrucie.
Eve była rozdygotana.
- To zbyt makabryczne.
- Mówię, co myślę.
- Dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić?
- Kiedy znalazłem jej ciało, przed telefonem na policję przej-
rzałem szuflady i sprawdziłem stan jej finansów. Jej konta, czekowe
i oszczędnościowe, były puste, a dwa dni temu wynajęła skrytkę
bankową. Bardzo wygodnie. Może trzymała tam sporo forsy?
- Myślisz, że zatruła mnie celowo?
- Myślę, że warto zadać sobie pytanie, dlaczego zatrułaś się
posiłkiem przygotowanym przez doświadczoną kucharkę.
50
Eve pokręciła głową.
- Nie wierzę.
- Bo ją lubiłaś.
- Ale dlaczego ktoś miałby ją zabijać?
- Żeby się nie wygadała? - Galen wzruszył ramionami. - Mogło
być wiele powodów.
- Tylko zgadujesz?
- A jeśli? - uśmiechnął się.
- Zasugerowałeś to policji?
- Oprzytomniej. Byłbym pierwszy na liście podejrzanych. I tak
musiałem się tłumaczyć, dlaczego to właśnie ja ją znalazłem. Nawet
zadzwonili do szpitala, żeby sprawdzić, czy faktycznie miałaś
zatrucie pokarmowe. - Zastanawiał się przez chwilę. - Mam w
Nowym Orleanie kilku przyjaciół z laboratorium policyjnego, którzy
mogliby się trochę porozglądać i sprawdzić to i owo.
- Oficjalnie?
- Oprzytomniej - powtórzył i przechylił głowę. - Bierzesz moją
teorię na poważnie?
Eve powoli pokiwała głową. Musiała brać to na poważnie. Nie
chciała wierzyć w jego słowa, ale przez całe życie, zwłaszcza w
pracy, miała do czynienia z brutalnością i oszustwami. Cała się
trzęsła.
- Ale żeby tak siedzieć i patrzeć... to się wydaje takie... okrutne.
- Nie bardziej niż próba zabicia ciebie.
- Dlaczego ktokolwiek chciałby mnie zabić?
- Może powinniśmy spytać pana Meltona.
- Myślisz, że to z powodu czaszki?
- To logiczny wniosek. Nie bardzo wierzę w teorię Meltona. Nie
podoba mi się cała ta tajemniczość. Wiedzą, że lubisz pracować z
dala od świateł jupiterów; to podsunęło im pretekst, żeby ściągnąć
cię tutaj, zamiast wysłać ci czaszkę. Nie sądzisz, że rozsądniej
byłoby się spakować i wrócić do domu?
Eve natychmiast odrzuciła tę myśl. Za nic nie zamierzała wracać.
- Nie ma dowodów, że to nie było zwykłe zatrucie pokarmowe.
Może w skrytce bankowej nie ma pieniędzy. A może Marie oszczę-
dzała od lat i dopiero ostatnio ukryła tam oszczędności?
51
Galen uniósł sceptycznie brwi.
- Lubiłam ją, Galen.
- Niewielu ludzi jest naprawdę złych. Niektórzy po prostu mają
jakąś słabość. Ale to wystarczy, by zrobić komuś krzywdę. A zagi-
nięcie szkieletu? To cię nie niepokoi?
- Jasne, że tak. Oznacza, że ktoś nie chce, by Melton ziden-
tyfikował tego człowieka. Większość czaszek, nad którymi pracuję,
to ofiary czyjejś zbrodni, nie pierwszy raz mam ten problem.
Gdybym rzucała robotę za każdym razem, kiedy ktoś tego chce, nie
dokończyłabym żadnej rekonstrukcji.
Galen przyglądał się jej uważnie.
- Ciekawi cię ta czaszka, prawda? Chciałabyś to zrobić.
Kiwnęła potakująco głową.
- Naprawdę. Harold Bently mógłby być kimś, kogo mogłabym
podziwiać. Nie chcę myśleć, że skończył na bagnach jak jakiś śmieć.
Chcę wiedzieć... Poza tym to intrygujące.
- Może aż zanadto. - Galen wstał. - No dobra, skoro chcesz to
zrobić, wiem, że cię nie przekonam. Ale nie będę krył się w cieniu,
jak planowałem.
- Zgoda.
- Potrafię się nie narzucać - uśmiechnął się. - Ale to mniej
zabawne. - Wstał, patrząc na drzwi. - Codziennie będę chodził z tobą
do kościoła. I zostanę oficjalnym degustatorem potraw. Będę z tobą
przebywał dniem i nocą. Zgoda?
- Być może niepotrzebnie.
- Ale poczujesz się bezpieczniej, prawda? Ze mną u boku?
Eve jęknęła.
Był już przy drzwiach, obejrzał się przez ramię.
- Bardzo nieładnie. Na pewno nie powinienem mówić o tym
Quinnowi?
- Na pewno.
Słysząc jej ton, Galen udał, że wstrząsnął nim dreszcz.
- Tylko pytałem. Widzę, że nie układa się między wami
najlepiej.
- Co jest? - Popatrzyła na niego wyzywająco. - Nie dasz sobie
rady, Galen?
52
- Cios poniżej pasa. Twarda jesteś. Słyszałem, że dorastałaś na
ulicy. Jestem gotów w to uwierzyć.
- Trzeba tam być, aby to zrozumieć. Wątpię, żeby Atlanta była
gorsza od Liverpoolu.
- Nie jest - potwierdził Galen. - No dobra, Quinna nie ma.
Patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi.
Quinna nie ma.
Te słowa roznosiły się echem po jej głowie. Joe Quinn tak długo
był częścią jej życia, że ich znaczenie praktycznie do niej nie do-
cierało. Będzie potrzebowała czasu, by się z tym pogodzić.
Czy zdoła pogodzić się z nieobecnością Joego w swoim życiu?
Nie była pewna, co dla niej byłoby bardziej bolesne: zerwanie czy
też życie ze świadomością tego, co zrobił. Nie chciała teraz o tym
myśleć. Nie chciała koncentrować się na niczym poza pracą, którą
miała tu wykonać. Zrekonstruuje czaszkę, a potem może ściągnie
Jane i pojadą na pewien czas do Nowego Orleanu. Powinna wyjść ze
swojej skorupy. Nie musi wracać do domu.
Pomysł, że Marie Letaux mogłaby czyhać na jej życie, był dla
niej nie do przyjęcia, podobnie jak przypuszczenia Galena co do
okoliczności śmierci gospodyni. Nikt nie mógłby być aż tak
bezlitosny.
Nieprawda. Zabójca Bonnie był potworem, i wielu takich jak on.
Po prostu nie chciała mieć do czynienia z tego rodzaju okropnoś-
ciami teraz, gdy musiała radzić sobie z własnymi koszmarami. Nie
chciała, aby okazało się to prawdą.
I może nie było. Doświadczenie nauczyło Galena podejrzewać
wszystko i wszystkich. Niech sobie podejrzewa. Niech ją chroni. To
z pewnością nie zaszkodzi.
Jeśli tylko nie będzie zakłócał jej spokoju i przeszkadzał w
pracy.
- Wiem, że nie chcesz żadnych interwencji z zewnątrz, Jules -
powiedział Melton. - Usiłowałem ją skłonić, żeby się go pozbyła, ale
okropnie się uparła. Jasne, że tego tak nie zostawię. Zadzwonię do
paru osób i sprawdzę, czy potrafią go przekonać, aby się sam
wycofał.
53
- Daj mu spokój - odparł Hebert. - Nie stanowi dla nas problemu.
- Może powinienem ci przesłać jego akta?
- Już je mam.
- Nie sądzisz, że może nam zaszkodzić?
- Myślę, że bardziej nam zaszkodzi, jeśli spróbujemy się go
pozbyć. Chcę, żeby podczas pracy nad czaszką była spokojna. Przy
Galenie będzie się czuła całkowicie bezpieczna.
- Tak, to ważne. - Melton na moment zawiesił głos. - Zaniepo-
koiłem się na wieść o zatruciu. Czy to był wypadek?
- Jasne, że tak.
Nie do końca mówił prawdę. Wypadkiem było to, że Eve
Duncan nie umarła.
- Właśnie dowiedziałem się, że znaleziono ciało Marie Letaux.
Zatruła się kilka godzin temu.
- Tym bardziej powinieneś uważać to za wypadek.
- Czyżby? A te trupy sprzed miesiąca? To też miały być
wypadki?
- I pewnie były. Dostajesz paranoi - dodał Hebert. - Zacząłeś się
już częściej oglądać za siebie, Melton?
- Mam prawo się niepokoić, do diabła! Najpierw Etienne, teraz
to. Kolejny bardzo dziwny wypadek. Wypadki krążą nad tobą jak
ciemne chmury.
Hebert zignorował tę aluzję.
- A ona ciągle się waha? - zapytał.
- Tak, ale sądzę, że nadal się pali do tej pracy. Po prostu musimy
nacisnąć odpowiednie guziki.
- Właśnie. Potrzeba nam zapału... i szybkości działania.
- Jutro wyjdzie ze szpitala, sądzę, że od razu zabierze się do
roboty.
- I dobrze. Dopilnuję tego. Daj znać, jeśli będę mógł w czymś
pomóc.
Melton coś podejrzewał, ale chwilowo nie stanowiło to dla
Jules’a problemu. Po Boca Raton Melton nic nie zrobi. Sprzysiężenie
chciało, żeby wszystko poszło jak najsprawniej, a przygotowania
wymagały czasu i wysiłku. Nie chcieliby na tym etapie wprowadzać
nikogo nowego.
54
Hebert odchylił się w fotelu i zakrył oczy rękami. Czuł
narastającą panikę, musiał ją opanować. Skłamał Meltonowi, ale
nadal kontroluje sytuację. Zdarzenia następowały zbyt szybko, musi
uważać, żeby nie dać się złapać. Boże, Eve Duncan jest silna. Jakżeż
ona walczy o życie! Szkoda takiej nadaremnej determinacji,
pomyślał ze smutkiem.
W obecnej sytuacji nie mógł jej oszczędzić.
- Przestraszyłaś mnie, mamo - powiedziała Bonnie.
Eve ujrzała córkę skuloną na stojącym pod oknem fotelu dla
odwiedzających. Pielęgniarka zgasiła światło czterdzieści minut
wcześniej, ale promienie księżyca wpadające przez okno oświetlały
rudo-brązowe loki Bonnie. Była ubrana w dżinsy i koszulkę z
Królikiem Bugsem, jak zawsze, gdy przychodziła do matki. Eve
stłumiła przypływ miłości i powiedziała gniewnie:
- Nie pozwoliłaś mi odejść, cholera.
- Mówiłam ci, że nie czas na ciebie. Tak naprawdę wcale nie
chciałaś umrzeć.
- Nie mów mi, czego chcę. Kto tu jest matką?
- Myślę, że lata duchowania upoważniają mnie do komentarza. -
Bonnie westchnęła. - Strasznie jesteś wymagająca, mamo. Nadal się
upierasz, że tylko ci się śnię.
- Bo twoje nadnaturalne zdolności są dość ograniczone.
Duchowanie? Co to za słowo? Jeśli nie chciałaś, żebym umarła,
dlaczego pozwoliłaś mi zjeść gulasz? Oszczędziłabyś mi bólu
żołądka.
- Powiedziałam ci, że nie potrafią niczemu zapobiec... to działa
inaczej.
- Bardzo wygodne. Czyli nie można cię obwiniać,
- Zgadza się - zachichotała Bonnie. - To miłe w byciu duchem.
- A jest w tym coś przykrego, dziecinko?
- Wystarczy spojrzeć na ciebie. Jesteś rozdarta. Tak, przykre są
starania, abyś przestała być nieszczęśliwa. Myślałam, że może idziesz
właściwą drogą, ale znowu masz depresję, cierpisz i rozstałaś się z
Joem.
- Okłamał mnie. W twojej sprawie. W sprawie grobu. Dlaczego
55
nie powiedziałaś, że to nie ty?
- Skoro jestem snem, jak mogłabym to zrobić! - uśmiechnęła się.
- Mam cię.
- Dlaczego? - nalegała Eve.
- Znasz odpowiedź. Nie ma znaczenia, gdzie leży moje ciało.
Zawsze jestem z tobą. - Na chwilę umilkła. - A ty czułaś się
szczęśliwsza, myśląc, że to ja. Więc dlaczego miałam ci to odbierać?
- Mówisz jak Joe. To dla mnie ważne. Chcę, żebyś była w domu,
Bonnie.
- Jestem w domu - westchnęła - ale ty jesteś zbyt uparta, żeby w
to uwierzyć. Bardzo mi wszystko utrudniasz. Nie podoba mi się ta
twoja depresja. Jesteś wojowniczką, ale wczoraj nie walczyłaś,
dopóki cię do tego nie skłoniłam. Niech to się nie powtórzy, mamo.
Dziwnie to wszystko wygląda. Być może będziesz musiała walczyć, a
mnie zabraknie.
- To ma być pocieszenie?
- Zawsze będę do ciebie przychodziła, ale nie możesz na mnie
polegać, mamo. Masz Joego, Jane i babcię. To chyba dobrze. -
Skrzywiła się. - Czułam, że zesztywniałaś, kiedy wspomniałam o
Joem. Daj sobie spokój, mamo.
- Za cholerę.
- Dobrze, pogadajmy o czymś innym. Chcę, żebyś rano dobrze
się czuła.
Eve zawsze czuła się lepiej po tych snach. Zaczęły się dwa lata
po śmierci Bonnie, Eve była pewna, że to dzięki nim nie wariuje.
Psychiatra pewnie wysłałby ją do najbliższego zakładu, gdyby mu o
tym powiedziała. Chrzanić to. Sny miały same zalety.
- Jeśli nadal będą mnie tak bolały żebra, nie mam szans na dobre
samopoczucie - odparła.
- Będzie trochę lepiej. - Bonnie pochyliła się w fotelu. - Ładnie
tutaj. Podobają mi się te rozlewiska. Dlaczego nigdy tu nie przyje-
chałyśmy?
- Nie wiem. Pewnie jakoś nie przyszło mi to do głowy.
- W Panamie też było ładnie. Podobała mi się woda.
- Wiem, kochanie.
- Jest tyle ślicznych rzeczy. Opowiedz mi o szczeniaku Jane.
56
Sarah jej go dała?
- Tak, to straszny łobuz. Oczywiście Jane uważa, że to najmąd-
rzejsze zwierzę pod słońcem. Mówiła, że pojedzie na wybrzeże i
poprosi Sarah o pomoc w tresurze...
Rozdział piąty
- Dziś jesteś w lepszym humorze. - Galen wpatrywał się w twarz
Eve. Właśnie przetransportował ją ze szpitala do swojego auta. - I
wyglądasz zdrowiej. Dobrze spałaś?
- Kiedy nie śniłam.
- Koszmary?
Eve pokręciła głową.
- Nie, to dobre sny. - Popatrzyła na jaskrawobłękitne niebo. -
Ładny dzień.
Galen pokiwał głową.
- Pewnie przyda ci się trochę wypoczynku. Może usiądziesz
sobie na balkonie i popatrzysz na świat?
Nie widziała nic prócz kościoła. Był mroczny i potężny.
- Chcę się zabrać do pracy. Dowiedziałeś się czegoś jeszcze o
śmierci Marie?
- Oficjalnie to zatrucie pokarmowe. Sprawę zamknięto.
- Rozumiem.
- A ja nie. Zapłaciłem trochę urzędnikowi w biurze koronera,
żeby zerknąć na wstępny raport.
- I co?
- Zatrucie pokarmowe. - Urwał. - Jedyną podejrzaną rzeczą były
lekkie otarcia na ramionach.
- Spowodowane...?
- Nie wiadomo. Sam się zastanawiałem... Sznury?
- Ale koroner tego nie stwierdził?
- Nie. - Galen wzruszył ramionami. - Tak czy owak, ciało wy-
dano, jutro pogrzeb.
- Przyjedzie jej syn?
- Przypuszczam, że tak. To rodzinne miasto jego matki.
57
Dlaczego pytasz?
- Chciałabym go poznać i złożyć kondolencje.
- Co takiego? Składanie kondolencji rodzinie kogoś, kto usiłował
cię zabić, to chyba wyjątkowo kiepski pomysł.
- Nie wierzę, że próbowała mnie zabić. Myślę, że jej syn chętnie
się dowie, co mówiła o ich wzajemnych relacjach. To pomaga w
takich chwilach. Chcę iść na pogrzeb.
- Dobrze. Dowiem się gdzie i kiedy. Dziwi mnie tylko, że od-
wlekasz pracę nad czaszką.
- Pociecha dużo znaczy dla pogrążonych w żałobie. To koszmar.
Nikt nie wie o tym lepiej niż ja.
- Słyszałem - powiedział z powagą Galen. - Twoja Bonnie.
- Moja Bonnie. - Podjechali pod dom, Eve wysiadła z
samochodu. - Melton zadzwonił do szpitala i umówił się ze mną na
pierwszą, pójdziemy do kościoła. Idziesz z nami?
- Nie darowałbym sobie tego. - Galen patrzył, jak Eve otwiera
drzwi frontowe, a potem wszedł do holu. Rozejrzał się i ruszył po
schodach, Eve tuż za nim. - Szkielety to moja specjalność. Mogę się
rozejrzeć po sypialni? Byłem tu wcześniej i trochę posprzątałem, ale
czułbym się lepiej, gdybym jeszcze raz sprawdził.
- Sprzątnąłeś cały ten bałagan?
- No cóż, twoja gospodyni nie mogła się tym zająć. Nie
chciałem, żebyś musiała to oglądać.
- Dziękuję. To bardzo uprzejme z twojej strony.
- Jestem uprzejmy. - Otworzył drzwi sypialni i rozejrzał się
wokół. - Moja mama zawsze powtarzała, że jeśli chcesz dobrze
radzić sobie w świecie, musisz robić innym to, co oni tobie.
- To przysłowie brzmi chyba trochę inaczej.
- Ale w wersji mamy ma więcej sensu. - Wyszedł na balkon i się
rozejrzał. - Chyba wszystko w porządku. Odpocznij. Sprawdzę
jeszcze łazienkę i parter, a potem przygotuję ci lekki lunch.
- Nie jestem kaleką. Sama się tym zajmę.
- Chcesz mnie pozbawić pracy? Jak mogę być degustatorem
żywności królowej, jeśli sama będzie przygotowywała posiłki? -
Ruszył do drzwi. - Przy okazji: wprowadziłem się do sąsiedniej
sypialni. Sprawdziłem, że przez te papierowe ściany słychać niemal
58
wszystko. Mam nadzieję, że nie chrapiesz...
Kilka minut później usłyszała jego kroki na schodach. Raz
jeszcze zerknęła na kościół. Trudno jej było oderwać wzrok od tej
budowli. Fakt, że taki stary budynek zwraca na siebie uwagę, uznała
za naturalny, poza tym była to ostatnia rzecz, którą miała przed
oczami, kiedy myślała, że zaraz umrze. W rezultacie kościół
zdominował jej wyobraźnię.
Zeszła z balkonu. Szerokie łóżko wydawało się bardzo kuszące.
Dziwne, że była aż tak obolała i osłabiona. Wychodząc ze szpitala,
sądziła, że szybciej dojdzie do siebie. Powinna zignorować
zmęczenie i wziąć prysznic. Z pewnością poczuje się wtedy o wiele
lepiej.
Może krótka drzemka...
- Buty zrobiła Norton Shoe Company. - Carol Dunn rzuciła
raport na biurko Joego. - To firma z południowego wschodu, ma filie
w Alabamie i Luizjanie.
- Dystrybucja? - spytał Joe.
- Rozległa sieć w obu stanach i nieco mniej rozbudowana w
Georgii. Przez te liche podeszwy buty nie są drogie, więc nieźle się
sprzedają.
- Cudownie. A ślady opon?
- Firestone Affinity HP, piętnastki. Standard w nowych saturnach
L-300.
- Dzięki, Carol. - Joe zerknął w raport. - Jestem ci winien
przysługę.
- A sobie solidny wypoczynek - powiedziała. - Jane kazała mi
dzisiaj wcześniej zwolnić cię do domu.
- Już idę. - Wstał i skierował się do drzwi. - Czy mogłabyś do
niej zadzwonić? Powiedz jej, że przyniosę chińskie żarcie, ale po
drodze muszę jeszcze gdzieś wstąpić?
- Tchórz.
- Masz rację. To twardzielka. - Zatrzymał się. - Czy George
Capel dzwonił, kiedy mnie nie było?
Carol pokręciła głową.
- Nie masz zaufania do poczty głosowej?
59
- Staroświecki ze mnie facet. Nie wierzę w te wymyślne gadżety.
- I miałeś nadzieję, że się zepsuła.
- Od tygodnia nie pokazał się w laboratorium DNA. Byłem u
niego w domu: poczta zbiera się pod drzwiami, a nie wstrzymał
dostawy prasy.
- Nie brzmi to najlepiej, ale może zwyczajnie się urwał. To się
zdarza.
- Tak, wiem. Ale chyba czas na rozmowę z sąsiadami.
- Dobrze, zadzwonię do Jane - powiedziała Carol. - Tylko nie
zapomnij o chińskim żarciu.
Joe skinął głową i pomachał jej, wychodząc z biura. W drodze
do auta zadzwonił do Logana.
- Galen się odzywał?
- Zasadniczo nie składa mi raportów, chyba że ma powody. On
sam sobie jest szefem.
- A więc nie wiesz, co z nią.
- Wiedziałbym, gdyby pojawił się jakiś problem. Jest przy niej
Galen.
Ale nie on. To doprowadzało Joego do szaleństwa.
- Możesz go poprosić o stałe raporty?
- Galen działa w inny sposób.
- Niech to zmieni, do cholery.
- Sam prosiłeś o Galena, Quinn.
Bo był najlepszy, co nie oznaczało, że niezależność Galena nie
doprowadza Joego do szewskiej pasji. Chciał wiedzieć.
- Jak ci idzie? - spytał Logan.
- Nieźle, jestem zajęty. (Za mało. Trzy dni od wyjazdu Eve
ciągnęły się w nieskończoność). - Usiłuję dorwać Capela. Naj-
wyraźniej zniknął.
- Myślisz, że zapłacili mu za wysłanie Eve tego raportu i wyjazd
z miasta?
- Możliwe. Nie usiłował naciągnąć mnie na większą sumę, więc
musi mieć inne źródło.
- Jakieś sugestie?
- Ktoś chciał skrzywdzić mnie albo Eve. Zapewne mnie. Ona nie
ma wrogów, ja dziesiątki.
60
- Zdumiewające - mruknął Logan.
- A ty nie masz?
Logan zignorował pytanie.
- Dam ci znać, kiedy Galen się odezwie.
- Może powinienem do niego zadzwonić. Nie, lepiej nie.
- Właśnie. Nie chciałbyś, żeby Eve wiedziała, że ją sprawdzasz.
Jak tam Jane?
- Świetnie. Lepiej niż na to zasługuję.
- Zgadzam się. Do widzenia, Quinn.
Joe rozłączył się i uruchomił silnik. Postanowił wypytać
sąsiadów Capela, a następnie pojechać do domu, do Jane. I nie
myśleć przez cały czas o Eve, znajdującej się setki kilometrów dalej,
w Baton Rouge.
Filie w Alabamie i Luizjanie.
Luizjana...
Żadnych pochopnych wniosków. Profanacja grobu nie musiała
mieć nic wspólnego z pracą Eve w Baton Rouge. Nie podobał mu się
jednak kształt, jaki zaczynało przybierać to śledztwo.
Żałował, że nie może się skontaktować z Galenem bez powiada-
miania o tym Eve.
Rób, co trzeba, pomyślał. Znajdź Capela i człowieka, który go
przekupił. Sprawdź jeszcze opony. Uszczęśliwiaj Jane. Postaraj się
nie wskakiwać do samolotu i nie lecieć do Baton Rouge.
I miej nadzieję, że czas zagoi ranę, którą zadałeś Eve.
- Zasnęłam. - Eve schodziła po schodach, usiłując przygładzić
potargane włosy. - Na litość boską, już piętnaście po piątej. Dlaczego
mnie nie obudziłeś?
- To jasne. Musiałaś się wyspać. - Galen uśmiechnął się do niej. -
A ja potrzebowałem czasu na przygotowanie niezwykle udanego
posiłku.
- Muszę iść do kościoła. Melton się nie pojawił?
- Był na czas. Spławiłem go.
- Nie miałeś prawa.
- Powiedziałem, żeby spotkał się z nami przed kościołem o szós-
tej. - Spojrzał na zegarek. - Masz czterdzieści pięć minut na zje-
61
dzenie mojej doskonałej potrawy. - Wskazał ręką jadalnię. - Nie
lubię jadać w pośpiechu; człowiek nie docenia posiłku. Tym razem
jednak się zgodzę.
- Powinieneś był mnie obudzić.
- Tracisz czas. Przecież nie chcemy, żeby twój szacowny senator
na nas czekał.
Ruszyła za nim.
- Już musiał czekać wiele godzin.
Galen uśmiechnął się do niej.
- Zasłużył na to. - Posadził ją przy stole, strząsnął serwetę i
ułożył ją na kolanach Eve. - Spróbuj sałatki ze szpinaku.
- Mowy nie ma! - Aż podskoczyła na krześle. - Galen, chcę się
spotkać z Meltonem. Zresztą i tak nie dałabym rady tego zjeść.
Ciągle mnie boli żołądek.
- Cóż ze mnie za głupek. Jasne, że nie możesz. Dałem się porwać
swojemu kulinarnemu geniuszowi. No dobrze może zrobię ci trochę
zupy, kiedy wrócimy z kościoła.
- Mogę dzisiaj nie wrócić. Często pracuję po nocy.
- Ale może wrócisz. Nadal jesteś trochę blada.
- Galen...
- Przepraszam, nie chcę ci się narzucać. Czasem wykorzystuję
okoliczności, żeby przeforsować swój punkt widzenia, ale szanuję
twoją wolną wolę.
- Naprawdę lubisz gotować?
- Jedzenie to jedna z największych życiowych przyjemności.
Przy dobrej kolacji można zapomnieć o najprzykrzejszych sprawach.
W życiu Galena było ich pewnie mnóstwo. Przeniosła wzrok z
białego obrusa z adamaszku na jaskrawozielone świece i delikatną
porcelanę. Bardzo się to różniło od miłego posiłku w kuchni przed
dwoma dniami.
Nagle uświadomiła sobie, że właśnie o to chodziło Galenowi.
Nie chciał przypominać jej o Marie Letaux i ostatnim posiłku.
- To, co przygotowałeś, z pewnością jest pyszne. Dziękuję,
Galen.
- Nie ma za co. Szkoda, że muszę jeszcze trochę poczekać, za-
nim będziesz mogła to docenić. - Ujął ją za ramię. - Chodźmy do
62
kościoła, przestaniesz się denerwować.
Ku zdumieniu Eve okazało się, że Melton już czeka na nich
niecierpliwie przed kościołem.
- Przyszli państwo wcześniej, to dobrze. Już pani lepiej? Galen
twierdził, że nie czuje się pani za dobrze.
- O wiele lepiej. - Spojrzała w kierunku wrót kościoła. - Spo-
dziewałam się pana w środku.
- Nie mam klucza. Czekam na... O, już jest - wskazał wzrokiem
zbliżającego się ku nim jasnowłosego mężczyznę. - To Rick Vadim.
Będzie pani pomagał. Rick, to pani Duncan.
Młody człowiek skinął głową i uśmiechnął się do Eve.
- Miło mi panią poznać.
- Witam. Mnie także - uścisnęła mu dłoń. - To Sean Galen. -
Jest...
- Asystentem pani Duncan - wtrącił Galen. - Ułatwiam jej życie.
- No to będzie nas dwóch - oświadczył z powagą Rick. - To
także moje zadanie.
- Rick ma pomagać pani Duncan we wszystkim - powiedział
Melton.
- Jest pan antropologiem sądowym? - spytała Eve.
- Nie, nie mam naukowego przygotowania. Ale dobrze sobie
radzę w zdobywaniu tego, co potrzebne i ułatwianiu innym życia. -
Otworzył wrota. - Chce pani zobaczyć czaszkę?
- Po to tu jestem. - Eve zajrzała do przedsionka. Podświadomie
spodziewała się, że wnętrze kościoła będzie zakurzone, ale okazało
się nieskazitelnie czyste. - Gdzie ona jest?
- W głównej kaplicy - Rick wskazał łukowate drzwi. - Tędy,
proszę.
- W kaplicy?
- Z szacunku - odparł Rick. - Czytałem sporo o pani pracy i
wiem, że pani okazuje szacunek tym, którzy odeszli.
- Tak, ma pan rację. Ale wątpię, czy będę mogła pracować w
pańskiej kaplicy. Potrzebuję stołu, postumentu i dużo światła.
- Już przygotowałem pracownię. Myślę, że się pani spodoba. -
Otworzył drzwi. - Tu jest czaszka.
63
Olbrzymia czarna trumna.
Eve zatrzymała się w drzwiach i wbiła spojrzenie w skrzynię.
Trumna zdominowała niewielkie prezbiterium.
- Zaczekam tutaj - powiedział Melton.
Eve także nie miała wielkiej ochoty podchodzić bliżej.
- Myślałam, że czaszka została już wyjęta z trumny. Nie spo-
dziewałam się... trumna jest bardzo... duża.
- Zaprojektowano ją tak, żeby chroniła zwłoki przed dalszym
zniszczeniem i rozkładem. Chcieliśmy mieć pewność, że czaszka
będzie w doskonałym stanie - odparł z przejęciem Rick. - Naprawdę
mi przykro, że reszta szkieletu trafiła w niewłaściwe miejsce. Nie
było mnie tu, kiedy to się stało.
- Trafiła w niewłaściwe miejsce? - powtórzyła Eve. - Ja bym
użyła innego określenia.
- Mnie także wydaje się to niewiarygodne. Cała ta sprawa jest
dziwna. Ale to nie mój interes. Ja mam pilnować, żeby już nic więcej
się nie stało. - Rick zatrzymał się przy trumnie. - Mówiono mi, że
czaszka jest w bardzo dobrym stanie. - Otworzył wieko i się cofnął. -
Co pani o tym sądzi?
- Sądzę, że potrzebuję światła. Ledwie widzę. Tu jest zbyt
ciemno.
- Przepraszam. - Rick w pośpiechu zapalił świecę na ołtarzu. - W
pracowni, którą dla pani przygotowałem, jest znakomite światło. Nie
wiedziałem, że będzie pani chciała dokładnie przyjrzeć się czaszce
już tutaj. Mogłem pomyśleć...
Był tak przygnębiony, że Eve stłumiła zniecierpliwienie.
- Nic się nie stało, Rick. Jeśli będzie jakiś problem, zabiorę
czaszkę do domu.
- Nie, proszę tego nie robić. Daję słowo, że w pani pracowni jest
wszystko, czego potrzeba - zapewnił ją. - Senator nalega, aby prace
były prowadzone tutaj.
- Dlaczego? - zapytał Galen.
- Bo jesteśmy na wyspie. Senator Melton bardzo się przejął
zaginięciem szkieletu. Chce, aby pani Duncan była całkiem bez-
pieczna, a ochrona, którą wynajął, twierdzi, że o wiele łatwiej jest
strzec kościoła niż innych obiektów. Obiecuję zrobić wszystko, co
64
się da, żeby pani było tu wygodnie.
- To będzie wymagało trochę wysiłku. - Galen podszedł do
trumny z kieszonkową latarką. - Strasznie tu zimno. Pewnie
wszędzie jest wilgoć.
- W pracowni jest bardzo ciepło.
- W porządku - mruknęła z roztargnieniem Eve, wpatrując się w
czaszkę. Nadal niemal nic nie widziała, ale kieszonkowa latarka była
lepsza niż nic. Choć czaszka poczerniała od ognia, wydawała się
nietknięta, tyle że brakowało zębów i szczęka była przestawiona. Eve
nie dostrzegła jednak żadnych widocznych ubytków ani pęknięć. I
dobrze.
- To mężczyzna. Biały. Czaszka jest w zdumiewająco dobrym
stanie. Będę mogła nad nią popracować.
- Trochę go poturbowano. - Galen wskazał na szczękę. - I bra-
kuje zębów. Musiał dostać niezły wycisk. Przypomina mi się ten film
o gladiatorze.
- Cicho bądź, Galen - powiedziała Eve. - Nie mogę się niczym
sugerować w swojej pracy. Nie chcę, żeby miał twarz Russella
Crowe’a.
- Świetny film. - Galen zerknął na Ricka i mrugnął. - Później,
kiedy nie będzie jej z nami, powie mi pan, kto to jest, pana zdaniem.
Rick uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Wiem tyle co i pan. Mogę się tylko domyślać. - Popatrzył na
Eve. - W pracowni jest postument i dwa stoły do pracy. Rozumiem,
że na końcu będzie pani potrzebowała wideo i komputera. Jestem w
kontakcie z wydziałem medycyny sądowej na Uniwersytecie
Luizjany, chyba to załatwili. Kiedy będzie pani gotowa, przyniosę
czaszkę.
Najwyraźniej chciał wyciągnąć ją z kaplicy, aby jak najprędzej
mogła przystąpić do pracy. Jego gorliwość była urocza, ale Eve nie
miała jeszcze ochoty odchodzić od czaszki.
- Galen, może pójdziesz z Rickiem i obejrzysz pracownię, a ja w
tym czasie bliżej przyjrzę się czaszce?
- Jasne. - Galen podał jej latarkę. - Nie jest to najciekawsze
zadanie, ale urodziłem się, żeby służyć innym.
- Dzięki. - Rzuciła wiązkę światła na czaszkę i obejrzała jamę
65
nosową. - Z pewnością to biały.
- Chodźmy, Rick. Nie jesteśmy tu mile widziani.
Eve ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że odeszli, i że została
w kaplicy sama. Nie miało to znaczenia. Już nie odczuwała żadnego
niepokoju. Teraz interesowała ją tylko czaszka. To był jeszcze jeden
zaginiony. Nieważne, czy Bently, czy jakiś biedny włóczęga. Z
pewnością czyjaś ofiara, jak choćby mała Carmelita, której
rekonstrukcję niedawno zakończyła. Sądząc ze stanu czaszki, zęby
najprawdopodobniej wyrwano po śmierci. Był z pewnością ofiarą
zbrodni.
Czas się poznać. Eve delikatnie dotknęła kości policzkowej.
Jak mam cię nazwać? Wiedziała, że komuś z zewnątrz mogłoby
się to wydawać zupełnym wariactwem, ale nadawała imiona im
wszystkim. Każdy przecież miał jakąś historię i życie. Wszyscy się
śmiali, wszystkich ktoś kochał, również tego biednego pobitego
wojownika. Jak widać, nie wygrał ostatniej bitwy, ale miała nadzieję,
że zdarzało mu się to wcześniej.
- Victor? Niezłe imię. - Pokiwała głową. - Mnie pasuje. - Ostroż-
nie opuściła ciężkie wieko. - Do zobaczenia jutro, Victorze. Zobaczę,
czy zdołam sprowadzić cię do domu.
- Gotowa? - W progu stał Galen. - Rick naprawdę się postarał.
Pracownia jest świetnie wyposażona, ciepła i pełna światła. Czysto i
lśniąco jak w kwaterach marines. Chcesz zobaczyć?
Już miała tam iść, gdy nagle zmieniła zdanie. Cholera, energia
opuszczała ją w zastraszającym tempie!
- Nie, wierzę ci. Zobaczę ją jutro, kiedy się tam przeniosę.
- Jutro?
- No dobra, miałeś rację, nie jestem jeszcze w pełni zdrowa.
Sądziłam, że zacznę dzisiaj, ale czuję się zbyt zmęczona. Jestem
jeszcze bardzo słaba. - Skrzywiła się pod wpływem bólu. - Mam
nadzieję, że do jutra wrócą mi siły. Mimo tej długiej drzemki nadal
strasznie chce mi się spać.
- No to idź do łóżka. Cieszę się, że nie zaczniesz pracy dzisiaj.
- Już ją zaczęłam. - Eve popatrzyła przez ramię na czarną
trumnę. - Jednak żeby móc używać sprzętu i zrobić pomiary, muszę
mieć wypoczęty i otwarty umysł. Victor poczeka jeszcze kilka
66
godzin.
- Victor?
- Czaszka.
- Och! - Galen nie patrzył na nią, kiedy szli nawą. - Nie
chciałbym być niegrzeczny, ale często gadasz z czaszkami?
- Nie. - Popatrzyła na niego niewinnie. - Jestem bardzo
wybredna.
- To mi nie przeszkadza. Tak tylko pytałem. - Jego wzrok
powędrował do Ricka i Meltona przy wejściu. - Rick wydaje się
miłym facetem. I bystrym. Chodził do szkoły na Północy.
- To mnie nie dziwi. Mówi jak jankes. Gdzie się uczył?
- W Notre Dame. Zagorzały kibic futbolu.
- Jak wszyscy stamtąd. Wygląda jak typowy amerykański chło-
pak, ma takie jasne włosy i różowe policzki. - Zmieniła temat: -
Dowiedziałeś się, o której jest pogrzeb Marie?
- O jedenastej. Nadal się wybierasz?
Kiwnęła głową.
- Zacznę wcześnie rano, potem zrobię sobie przerwę i pójdę na
pogrzeb. - Kiedy wyszli z kościoła, wyciągnęła rękę do Ricka. -
Dziękuję za wszystko. Do zobaczenia rano, jak sądzę.
- Z przyjemnością. - Uścisnął jej dłoń. - Wszystko przygotuję.
Zauważyłem, że czaszka jest trochę brudna, ale jej nie ruszałem.
- I bardzo dobrze. Nie wolno ryzykować dalszych zniszczeń.
- Jasne. - Z powagą pokiwał głową. - Mam zrobić coś jeszcze?
Jezu, był męczący, jednak ta dziecinna gorliwość wydała się Eve
wręcz słodka.
- Nie jestem szczególnie wymagająca. Wystarczy, że będę mogła
w spokoju wykonywać swoją pracę.
Rick uśmiechnął się do niej.
- Nikt nie będzie pani przeszkadzał, obiecuję. - Odwrócił się do
Galena. - Miło mi było pana poznać, szanowny panie.
Galen wydawał się szczerze zdumiony.
- Do zobaczenia, Rick - odpowiedział. - Hm... „szanowny
panie”... - mruknął, kiedy wraz z Eve wychodził z kościoła. - Aż tak
się postarzałem?
- Rzadko spotyka się dziś takie uprzejmości. Myślę, że to bardzo
67
miłe.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Ile masz lat, Galen?
- Trzydzieści siedem.
- To już się załapujesz. - Nagle odwróciła się do Ricka, który
nadal rozmawiał z Meltonem. - Rick?
Urwał w pół słowa i spojrzał na nią.
- Potrzebuje pani czegoś?
- Zabij smoka i znajdź świętego Graala - burknął sarkastycznie
Galen.
Eve go zignorowała.
- Gdzie pan był przedwczoraj wieczorem, kiedy chciałam wejść
do kościoła?
- Pani już tu była? - Rick zmarszczył brwi.
- Pierwszego wieczoru po przyjeździe. Przyszłam tu i stukałam
do drzwi. Nikt nie odpowiadał.
- Bo nikogo nie było. Pojechałem na Uniwersytet Luizjany
załatwić sprzęt wideo. Wróciłem dopiero wczoraj rano. Otworzył-
bym, gdybym był w kościele.
- Nie było nikogo innego?
Pokręcił głową.
- Tylko ochrona na terenie. Pewnie domyślili się, że nie jest pani
intruzem. Myślała pani, że ktoś naprawdę jest w środku?
- Nie, właściwie nie. Po prostu wydawało mi się... Nieważne. Do
zobaczenia rano. - Odwróciła się do Meltona. - Do widzenia,
senatorze.
- Rozumiem, że przyjmuje pani zlecenie? Nie byłem pewien.
Jestem ogromnie wdzięczny.
- Nie robię tego dla pana, tylko dla rodziny tego człowieka.
- Mimo to jestem wdzięczny. - Uśmiechnął się. - Cieszę się, że
wszystko dobrze się skończyło. Ma pani mój numer telefonu, w razie
jakichkolwiek problemów proszę dzwonić.
- Tego może być pan pewien. Idziemy, Galen.
Ruszyli w kierunku mostu.
- Czy masz powody sądzić, że ktoś tu był tamtego wieczoru? -
spytał Galen.
68
- Nie, to tylko przeczucie.
- Może to duch naszego gladiatora - zachichotał.
- Nie wierzę w duchy.
- To chyba dobrze. Bo mając do czynienia z tak wieloma szkiele-
tami, pewnie byś zwariowała.
Spojrzała gdzieś w bok.
- A ty wierzysz w duchy?
- Nie neguję ich istnienia. Myślę, że wszystko jest możliwe.
Trzeba mi tylko to udowodnić. - Uśmiechnął się. - Jak na razie nasi
niematerialni przyjaciele nie raczą mi się ukazywać.
- Umysł widzi, co chce widzieć. To tylko wyobraźnia... albo sny.
- Sny?
- I nie nazywaj go gladiatorem - zmieniła temat.
- Słusznie. On ma na imię Victor. Tak go nazwałaś?
Ponownie popatrzyła na kościół. Melton i Rick musieli wrócić
do środka. Drzwi były zamknięte, a wrota otaczała ta sama atmosfera
tajemniczości, którą wyczuwała już tamtego pierwszego wieczoru.
Cóż, sekrety należy rozwiązywać, jutro zamierzała się do tego
zabrać.
- Tak, ma na imię Victor.
- Zrobisz to? - zapytał Joe. - Proszę cię tylko o jedno popołudnie.
Pojedź ze mną do sąsiadów Capela i niech opiszą ci tego faceta.
- Nie wciskaj mi głupot. Zawsze tak się to zaczyna. - Lenny
Tyson dostawił kreski obok rozszerzonych nozdrzy kobiety na
swoim szkicu. - Potem wychodzi z tego całe zadanie, a jestem teraz
zawalony robotą. Wiesz przecież, Joe.
- Zrób mi tę przysługę, Lenny.
- Dlaczego? - Tyson spojrzał na niego znad szkicu. - To seryjny
zabójca czy co?
Joe potrząsnął głową.
- To nie jest sprawa wydziału, tylko osobista. Zapłacę ci za
portret dwa razy więcej niż oni. Dwóch sąsiadów widziało George’a
Capela na dwa dni przed zniknięciem. Wchodził do mieszkania ze
szczupłym, czarnowłosym mężczyzną około trzydziestki. Wyszli
kilka godzin później i razem odjechali. Tego samego dnia widziano
69
Capela w banku, w którym wynajmował skrytkę depozytową. To-
warzyszył mu ten sam człowiek. To było niemal tydzień temu.
- Chcesz, żebym narysował portret tego mężczyzny?
- Proszę, Lenny. Ile to zajmie?
- Zależy od pamięci sąsiadów. - Tyson odchylił się na krześle. -
Siedem dni to szmat czasu. Dobrze, że pamiętają kolor włosów i jego
wzrost. Jak podobny ma być?
- Chcę go porównać ze zdjęciami policyjnymi.
- O kurczę. Ciężko będzie.
- Zrobisz to dla mnie?
- Dwa razy tyle, ile płaci wydział?
- Trzy razy.
Lenny westchnął, wstał i złapał szkicownik.
- Chodźmy.
Rozdział szósty
Kiedy Eve weszła do pracowni o siódmej rano, czaszka Victora
spoczywała na postumencie.
- Mówiłem, że wszystko przygotuję. - Rick był rozpromieniony.
- To pani stoły do pracy, a ten postument pożyczyłem od rzeźbiarza z
Baton Rouge. Nadaje się?
- Bardzo ładny.
- A sprzęt wideo?
- Później sprawdzę. To ostatni etap pracy. - Eve postawiła
skrzynkę na stole. - Jeśli przyniesie mi pan kilka ręczników i miskę
wody, będę mogła zacząć.
- Zupełnie jakbyś miała operować albo odbierać poród. - W
drzwiach stanął Galen. Chichocząc, Rick wyszedł z pracowni.
- Bo to trochę przypomina jedno i drugie. - Eve podwinęła
rękawy obszernej białej koszuli. - Zastanawiam się, gdzie
podziewałeś się rano.
- Przyglądałem ci się z balkonu, kiedy wychodziłaś z domu. A
przez większość nocy rozmawiałem przez telefon.
- Dlaczego tak długo?
70
- Sprawdzałem, co w trawie piszczy. Melton jest jak dla mnie
zbyt oślizgły. Zadzwoniłem do paru informatorów. Wydaje się,
jednak nie kłamie. Bently faktycznie zniknął dwa lata temu,
wszystko, co ci o nim powiedziano, ma potwierdzenie w faktach.
Wzorowy obywatel, mąż i ojciec. Wygląda na to, że faktycznie był
miłym facetem. Szeryf Bouvier to szanowany policjant i
rzeczywiście przekazał szkielet Meltonowi.
- Szkielet?
- Bouvier nic nie wiedział o zaginięciu szkieletu. Melton obiecał
mu że szybko znajdzie specjalistę od DNA i po cichu zwróci
szczątki. Kiedy oznajmiłem Bouvierowi, że kilku części może
brakować, wpadł w szał. To on za to odpowiada. Gdy się uspokoił,
powiedział, że skontaktuje się z senatorem i że Melton z pewnością
użyje swoich wpływów, by szkielet odnaleziono i oddano jak
najszybciej. Cały czas wychwalał Meltona pod niebiosa. Jest po jego
stronie.
- Wydajesz się rozczarowany prawdomównością Meltona.
Galen wzruszył ramionami.
- Mam złe przeczucia.
- Jeśli będą jakieś kłopoty, zawsze mogę przerwać pracę i jechać
do domu.
Ona jednak tego nie chciała. Nie miała zamiaru wracać, bo
musiałaby stawić czoło sytuacji, od której uciekła. Chciała pracować
aż do utraty sił albo jeszcze intensywniej.
- To może jednak... Mogę sprawdzić, czy uda mi się zarezer-
wować dla nas bilety do Atlanty.
- Dla nas?
- Ja też nie skończyłem pracy. Zostanę z tobą, dopóki się nie
upewnię, że nic ci nie grozi.
- Nie zamierzam zbyt długo chodzić z ochroniarzem, Galen.
- Będziesz, dopóki się nie upewnię. No to co z tymi biletami?
Eve zaczęła się zastanawiać. Nie lekceważyła intuicji Galena, ale
też nie miała szczególnych powodów, by zakładać, że nie zdoła w
spokoju dokończyć pracy. Co prawda to zatrucie należało uznać za
bardzo niepokojące, ale teraz była dobrze strzeżona przez Galena i
ludzi, których widziała tego ranka na terenie kościoła.
71
Nie podobało jej się też, że mordercy - komuś takiemu jak ten
zabójca gospodyni z opisu Galena - ujdzie na sucho ta zbrodnia. Nie
można ukarać sprawcy bez identyfikacji ofiary - i to było jej zadanie.
- Na razie nie kupuj, jeszcze nie mam powodu do wyjazdu. -
Znowu popatrzyła na czaszkę. - Zostaw mnie samą na jakiś czas.
Muszę się wziąć do pracy.
- Nieźle uwalana. - Galen dotknął błota na czole Victora. -
Dziwnie to wygląda, prawda?
- Zwykła ziemia. - Wzruszyła ramionami.
- Zdołasz to wszystko zeskrobać?
- Większość. Nie będę wydłubywała ziemi ze wszystkich za-
głębień. Mogłabym uszkodzić czaszkę. - Zniecierpliwiona, machnęła
ręką. - Idź już. Chcę zrobić jak najwięcej, zanim pojedziemy na
pogrzeb Marie.
- Jednak nie rezygnujesz?
- Jasne że nie. Po pierwsze, to mógł być wypadek. Po drugie,
nawet jeśli nie, może ktoś dorzucił czegoś do składników przynie-
sionych przez Marie. Jeśli była niewinna, została zabita dlatego, żeby
nic nie powiedzieć albo żeby moje zatrucie wydawało się
przypadkowe. Przykra myśl, co?
- Morderstwo jest jeszcze bardziej przykre. - Galen uśmiechnął
się do niej. - Ale ty chcesz myśleć o Marie jak najlepiej. No to
pójdziemy na ten pogrzeb. Nic złego się nie stanie.
Po wyjściu Galena Eve skupiła uwagę na Victorze i zaczęła
ostrożnie usuwać zanieczyszczenia z czaszki.
Dziwna, zaschnięta maź, przypominająca błoto.
Znieruchomiała, wpatrując się w te zabrudzenia. Faktycznie były
dziwne. Drobniutkie białe płatki tkwiły w gęstej, czarnej substancji,
która w rezultacie wyglądała na jaśniejszą.
Wszystko jedno. Może tutejsza ziemia ma właśnie takie właś-
ciwości. Jeśli nie, z pewnością policja już to zauważyła. To nie jej
sprawa. Zeskrobać to i do roboty, pomyślała.
Syn Marie Letaux, Pierre, był wysoki i przystojny. Wydawał się
wyraźnie załamany śmiercią matki. Po ceremonii żałobnej w nie-
wielkim kościele, kiedy stał otoczony przez krewnych i znajomych,
Eve podeszła do niego i wyciągnęła rękę.
72
- Jestem Eve Duncan. Chciałabym złożyć kondolencje. Niezbyt
dobrze znałam pana matkę, ale być może byłam ostatnią osobą, która
ją widziała. Mówiła panu, że będzie u mnie pracować?
Pierre skinął głową.
- Była bardzo przejęta. Wiedziała, że jest pani kimś ważnym.
- Niezupełnie.
- Pan Tanzer twierdził, że jest pani sławna. Cieszyło ją, że będzie
pracowała dla kobiety, która czegoś w życiu dokonała. - Jego oczy
napełniły się łzami. - Nie mówiłem jej, ale po skończeniu studiów,
kiedy już zacznę pracować, chciałem jej kupić restaurację.
Powinienem był jej o tym powiedzieć. - Głos mu się łamał. - Żałuję,
że tego nie zrobiłem. To miała być niespodzianka.
- Marie wiedziała, że pan ją kocha. Była z pana bardzo dumna. -
Eve spojrzała na przystrojoną kwiatami trumnę, którą wstawiano do
szarego karawanu. - Bardzo pragnęła, żeby ukończył pan studia.
Pierre pokiwał głową.
- Ciągle się zastanawiała, jak mi pomóc. Dzień przed śmiercią
zadzwoniła do mnie i powiedziała, żebym się nie martwił, bo już
wie, skąd wziąć pieniądze na czesne. Że wszystko będzie dobrze.
- Naprawdę?
Znowu kiwnął głową, a jego spojrzenie powędrowało do trumny.
- Przepraszam, powinienem już iść.
- Oczywiście. Życzę panu powodzenia w dalszym życiu.
- Teraz mogę myśleć tylko o mamie. To dla mnie bardzo trudne.
O mało nie pękło mi serce, kiedy wczoraj przeglądałem jej rzeczy.
Tyle wspomnień... - Usiłował się uśmiechnąć. - Jutro wracam na
uczelnię, muszę ją ukończyć, muszę zostać kimś, tak jak tego
pragnęła. Dziękuję pani. - Odwrócił się i zbliżył do karawanu.
- Miły dzieciak - usłyszała słowa Galena.
Patrzyła, jak karawan sunął powoli przez cmentarz w kierunku
grobu, w którym miała zostać pochowana Marie.
- Tak, miły.
- Gotowa? - Galen ujął ją pod łokieć.
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od karawanu.
- Słyszałeś, co mówił o telefonie od matki?
- Tak.
73
- Nic nie powiesz?
- Przecież ty sama wiesz. Nie chcę powtarzać: „A nie
mówiłem?”.
- To nie musi o niczym świadczyć. - Jej ręce zacisnęły się w
pięści. - Cholera, nie chciałam w to wierzyć! Nadal nie chcę.
- Młody Letaux będzie przyjemnie zaskoczony, kiedy otworzy
skrytkę depozytową. - Galen delikatnie pociągnął Eve do auta. - Co
byś powiedziała na lunch i mały spacer po mieście, zanim zawiozę
cię do domu? Chyba musisz się trochę zrelaksować.
- Dobrze.
Po raz ostatni spojrzała przez ramię na karawan i syna Marie,
który miał ostatecznie pożegnać się z ukochaną matką. Marie także
bardzo go kochała.
Czy na tyle, by zrobić dla syna coś naprawdę strasznego?
- Przestań się zamartwiać - powiedział Galen. - Nie wolno
zatruwać dobrego posiłku złymi myślami. Opowiedz mi o swojej
córce Jane. Słyszałem, że w zeszłym roku przejęła po mnie
obowiązki pielęgniarki, kiedy wyjechałem z domku Sarah Patrick w
Phoenix. Nie dobijaj mojego ego, twierdząc, że radziła sobie równie
dobrze jak ja.
- No cóż, Sarah najwyraźniej uznała, że nie poszło jej najgorzej,
skoro Jane dostała od niej szczeniaka.
- To dobrze czy źle?
- Dobrze - uśmiechnęła się Eve. - Ten szczeniak to cały Monty,
mam nadzieję. Jak dotąd nie widziałam w Tobym nic dzikiego.
- Niedobrze. Mógłby mieć w sobie odrobinę tygrysa. Mieszanka
byłaby bardziej interesująca.
- Nie zgadzam się.
- Mimo wszystko myślę, że się zgadzasz. Wybrałaś Quinna.
Tak, Joe miał w sobie coś z tygrysa, chociaż w zeszłym roku
tego nie dostrzegała. Widziała jedynie miłość, bliskość, związek. To
było jak magia. Nie, lepsze niż magia, bo prawdziwe i uczciwe.
Przynajmniej tak sądziła.
Stłumiła rozpacz. Czy kiedykolwiek będzie mogła myśleć o
Joem bez tego bólu? Postanowiła zmienić temat.
- Gdzie zjemy? Byle nic ciężkiego. Mój żołądek nadal czuje się
74
tak, jakby oberwał od Evandera Holyfielda.
Skrytka bankowa.
Eve usiadła na łóżku, jej serce waliło jak młotem.
- Galen!
- Słyszę! - zawołał Galen z sąsiedniego pokoju. - Co się stało?
Widziałaś jakieś...
- Skrytka bankowa. Spałam, ale kiedy się obudziłam, to było...
- Spokojnie. Oddychaj powoli. - Usiadł na łóżku obok niej, a
rewolwer odłożył na nocny stolik. - Koszmar?
- Nie. Cały czas musiałam podświadomie to wiedzieć i... chodzi
o skrytkę bankową Marie. Uważasz, że prawdopodobnie są tam te
trefne pieniądze, a ten, kto mnie zatruł, usiłował upozorować
wypadek. Ten ktoś zrobi więc teraz wszystko, żeby nikt nie połączył
tych pieniędzy ze śmiercią Marie.
- I co?
- Pierre, jej syn. Jutro rano miał wyjechać do Nowego Orleanu.
Przedtem chciał pozałatwiać wszystkie sprawy. Istnieje możliwość,
że po południu poszedł do banku. Gdyby w skrytce była duża suma
pieniędzy, chyba zapaliłoby mu się w głowie ostrzegawcze
światełko, prawda?
- Myślisz, że ktoś może zechcieć go powstrzymać przed złoże-
niem doniesienia o tych pieniądzach?
Eve zwilżyła wargi.
- Boże, mam nadzieję, że nie. - Wstała z łóżka. - Chcę się z nim
zobaczyć. Ubiorę się. Zadzwonisz do Marie i sprawdzisz, czy Pierre
tam jest?
- Znasz numer?
- Nie.
- Zadzwonię do informacji. - Galen sięgnął po telefon na nocnym
stoliku i zapalił światło.
Zamrugała gwałtownie.
- Jesteś nagi!
- Wrzasnęłaś. Nie miałem czasu się ubrać. Halo? - odezwał się
do telefonu i zerknął przez ramię. - Pospiesz się.
Nie musiał jej tego dwa razy powtarzać. Wybiegła z sypialni i
75
popędziła do łazienki.
Kiedy wróciła pięć minut później, Galen wychodził ze swojego
pokoju, wkładając koszulę w spodnie.
- Pierre nie odbiera. - Spojrzał jej w oczy. - Może to fałszywy
alarm, ale kiedy dotrzemy na miejsce, ja decyduję o każdym ruchu.
Rób tylko to, co ci powiem. Zgoda?
- Słyszałam. Pospieszmy się.
Nikt nie otwierał.
- Może postanowił wyjechać wcześniej - powiedział Galen. -
Może nie chciał pozostać tu na noc, co byłoby całkiem zrozumiałe?
- Nie podoba mi się to - mruknęła Eve. - Drzwi są zamknięte na
klucz?
- Tak. - Galen pochylił się nad gałką. - Jeśli jednak dzięki temu
poczujesz się lepiej... - Drzwi się otworzyły. - Wejdę pierwszy.
Czekaj tutaj, dopóki cię nie zawołam. Jeśli cokolwiek zobaczysz,
zawołaj mnie.
- Chcę... - Eve niecierpliwie potrząsnęła głową. - Jeśli Pierre’a tu
nie ma, muszę go szukać w hotelach. Pospiesz się.
- Postaram się - rzekł i zniknął w domu.
Nie chciała czekać na zewnątrz. Zerknęła niespokojnie przez
ramię na okna w budynkach po obu stronach ulicy. Ciemne,
milczące.
Uważne.
Co za głupota. Przecież nikt jej nie obserwował.
- Wchodź. - Galen stał w drzwiach. - Jest bezpiecznie.
- Znalazłeś Pierre’a?
- Tak. - Zamknął drzwi. - Ale pewnie nie chciałabyś go
zobaczyć. To niezbyt przyjemny widok. Zostało mu pół głowy.
- Co?! - krzyknęła zaszokowana.
- Przy biurku, po drugiej stronie pokoju.
Światło w domu było zgaszone, ale dostrzegła jakąś sylwetkę
opartą o blat biurka.
- To Pierre?
- Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Zamordowany?
76
- Upozorowano to na samobójstwo. Ciągle trzyma pistolet w dło-
ni. Być może sam nacisnął spust.
- Podobnie jak Marie sama zjadła gulasz... - powiedziała głucho
Eve.
- Zgadza się.
- Chcę go zobaczyć.
- Na pewno?
- To nie pierwszy trup, jakiego zobaczę, Galen.
- Wiem, ale muszę walczyć ze swoim instynktem opiekuńczym.
- Zapalił lampkę obok drzwi. - Tylko niczego nie dotykaj.
Wszędzie krew i rozpryśnięty mózg. Eve przemogła się i doszła
do samego biurka. Na blacie przed Pierre’m leżało kilka oprawio-
nych zdjęć Marie, a z boku stosik zaplamionych krwią listów.
- Wygląda tak... - Przełknęła ślinę, żeby rozluźnić ściśnięte
gardło. - ...jakby przeglądał jej rzeczy.
- Wpadł w rozpacz i odebrał sobie życie. Wszyscy obecni na
pogrzebie widzieli, jak bardzo był przygnębiony. Ładnie zaaran-
żowane. A może wierzysz, że naprawdę to zrobił?
Eve przecząco pokręciła głową.
- Chciał, żeby jej ciężka praca nie poszła na mamę. Nie zrobił-
by... - Musiała się stąd wydostać. Skierowała się ku drzwiom. - To
nie on, zrobił to ktoś inny.
- Też tak myślę. - Galen poszedł za nią, zatrzymał się tylko po to,
żeby zetrzeć swoje odciski palców z lampy i gałki u drzwi, podczas
gdy Eve czekała na zewnątrz. - Jednak zapewne stwierdzą
samobójstwo.
Na ulicy Eve głęboko wciągnęła do płuc powietrze. Trzęsła się
jak w febrze.
- Moglibyśmy powiedzieć policji o Marie.
- Przecież jedyny dowód to siniaki! Ty też nie chciałaś uwierzyć,
że śmierć Marie Letaux to nie wypadek.
- Pewnie poszedł dziś do banku - zauważyła.
- Wątpię, żeby zginął, gdyby nie odkrył skrytki depozytowej z
pieniędzmi. Na pewno to zrobił, inaczej nie stanowiłby zagrożenia.
- Był taki młody...
- Tak, to przykre. - Galen ujął Eve pod łokieć. - Chodźmy stąd.
77
Jeśli ktoś nas tutaj zobaczy, może uznać, że to my jesteśmy
sprawcami zbrodni. Ty możesz być poza podejrzeniem, ale ja nie.
- Siadaj. - Galen podsunął Eve jedno z kuchennych krzeseł i
nastawił wodę. - Zrobię ci kawę.
- Nic mi nie jest. - Skłamała. Nie czuła się dobrze. Mogła myśleć
tylko o tym pięknym mężczyźnie, który przestał już być piękny. O
Pierze, którego życie zostało przerwane w tak brutalny sposób.
- No to dotrzymaj mi towarzystwa. - Włączył palnik, a następnie
wyjął słoik rozpuszczalnej kawy. - Jestem bardzo wrażliwy. Widok
krwi zawsze mnie przygnębia.
- Kłamca - Eve usiłowała się uśmiechnąć.
- Naprawdę jestem wrażliwy, tylko niełatwo to dostrzec. - Zdjął
z półki dwie filiżanki i wsypał do nich kawę. - Krew jest...
nieporządna. Bezwzględnie należy tego unikać. Istnieje tyle bez-
krwawych sposobów... - zerknął przez ramię i wyszczerzył zęby. -
To cię rąbnęło. Oczekujesz, że zacznę cię pocieszać? Jesteś na to za
twarda.
- Naprawdę?
- Jasne. Oczywiście Quinn by cię pocieszał. Ale chyba nie
oczekujesz tego ode mnie. - Nalał wrzątku do filiżanek i usiadł
naprzeciwko niej. - Wobec tego lepiej napij się kawy.
Mimo tych słów najwyraźniej usiłował ją pocieszyć. Wypiła łyk
kawy.
- Dziwne, że taki koneser jak ty zadowala się rozpuszczalną
kawą.
- Szybko się ją robi. - Odchylił się na krześle. - Zadowalam się
byle czym. Przywykłem do radzenia sobie w rozmaitych okolicz-
nościach.
- Smaczna. - Wypiła kolejny łyk. - Tego mi było trzeba. Chyba
jestem trochę roztrzęsiona. Nienawidzę śmierci. Walczymy i wal-
czymy, a tak naprawdę nic nie możemy z tym zrobić.
- Czasem możemy. Osobiście zamierzam dożyć co najmniej stu
pięćdziesięciu lat. Przy obecnym rozwoju nauki mogę być jeszcze
całkiem dziarski w tym wieku.
- Pierre był taki młody. Najgorzej, kiedy umierają młodzi ludzie.
78
- Jak twoja Bonnie.
- Tak. - Eve popatrzyła na kawę w filiżance. - Jak moja córeczka.
Galen milczał.
Eve z trudem wciągnęła powietrze do płuc.
- Nienawidzę zwyrodnialców, którzy odbierają życie młodym
ludziom. Mam ochotę chwycić tych zbrodniarzy za gardło. Chcę
krzyczeć, jakie to niesprawiedliwe, że kradną im te radosne,
cudowne lata. To okrutne i obrzydliwe... Cholera. - Po jej policzkach
spływały łzy. - Przepraszam. Nie chciałam...
Galen ukląkł przy jej krześle.
- Ej, nie rób mi tego. - Objął ją i delikatnie kołysał. - Przy tobie
zupełnie się rozklejam. - Poczuł, jak zesztywniała, natychmiast ją
puścił i się odchylił. - Wyjaśnijmy coś sobie. Nie usiłuję wykorzys-
tać chwili twojej słabości. To znowu mój instynkt. Kobieta szlocha, a
ja reaguję. - I patrząc jej prosto w oczy, powiedział: - Potrafię jednak
odróżnić moment słabości od prawdziwego uczucia. Lubię cię,
podziwiam i gdybym mógł sobie na to pozwolić, uznałbym cię za
atrakcyjną. Jednak w tym względzie dla mnie nie istniejesz. Równie
dobrze mogłabyś nosić tabliczkę z napisem „Nie dotykać”. Jestem
twoim obrońcą, przyjacielem, czasem możesz wypłakać się na moim
ramieniu. Zrozumiałaś?
- Zrozumiałam - uśmiechnęła się z trudem.
Odwzajemnił jej uśmiech.
- Przynajmniej to małe nieporozumienie miało jedną dobrą
stronę. Już nie płaczesz. - Odetchnął teatralnie. - Nie radzę sobie ze
łzami.
- Postaram się zapamiętać, może mi się to przydać. - Wstała. -
Idę spać. Jutro muszę wcześnie zacząć pracę.
- Już jest jutro - Galen popatrzył na zegarek. - Lotnisko?
- Nie, do diabła! - Ruszyła do drzwi. - Zabójstwo tego chłopca;
nie ujdzie im na sucho. Zapłacą za to. Dam Victorowi twarz.
Rozdział siódmy
- Mogę wejść? - spytał Galen.
79
Eve spojrzała na niego znad czaszki.
- Jeśli nie będziesz się do mnie odzywał.
- Tylko kilka słów. Gdzie Rick?
- Gdzieś w pobliżu - wzruszyła ramionami. - Parę godzin temu
przyniósł mi kawę. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie. Zazwyczaj jest taki gorliwy, że aż się boję, że mogę
przez niego stracić pracę.
- Może i jest gorliwy, ale też cichy i się nie narzuca. Ledwie
zauważam, że w ogóle tu jest.
- Wątpię, żebyś go zauważyła, nawet gdyby walił w bęben.
Widzę, że praca całkiem cię pochłonęła. Masz chyba obsesję na tym
punkcie.
- Za to mi płacą. - Praca chroniła ją przed rozpaczą i uratowała ją
od utraty zmysłów po zabójstwie Bonnie. Była jej zbawieniem i
pasją.
- Pomyślałem sobie, że podzielę się z tobą paroma informacjami
o Bentlym.
- Sądziłam, że powiedziałeś mi już wszystko.
- Tylko oczywiste fakty. Postanowiłem posondować nieco
głębiej. Nie lubię opierać się na tym, co oczywiste.
- I co znalazłeś?
- Był zagorzałym ekologiem, miał bzika na punkcie energii
słonecznej i czystości rzek.
- I co?
- Przez to całkiem sporo ludzi związanych z przemysłem ener-
getycznym mogło go mieć na oku. A jeśli zamierzał pokrzyżować
szyki komuś ważnemu?
- Znowu się bawisz w „a jeśli”?
- Nic na to nie poradzę. Muszę się w to bawić, taką już mam
podejrzliwą naturę - uśmiechnął się Galen. - Ale powinno ci ulżyć,
że Bently wydaje się taki nieskazitelny.
- Niby dlaczego?
- To jasne, że przywiązałaś się emocjonalnie do tej czaszki i
odczujesz satysfakcję, jeśli Victor okaże się porządnym facetem.
- Nawet jeśli nie, to i tak wykonam swoje zadanie.
Galen przechylił głowę i spojrzał krytycznie na czaszkę.
80
- Chyba nieprędko. Wygląda jak główka lalki wudu. Po co ci te
wszystkie patyczki?
- To markery głębokości tkanki. Przycinam każdy z nich do
odpowiedniej wysokości i przyklejam w określonym miejscu na
twarzy Victora. Na całej czaszce znajduje się ponad dwadzieścia
punktów, na podstawie których określa się głębokość tkanki. -
Ostrożnie przymocowała następny marker. - Istnieją specjalne
wykresy antropologiczne, które umożliwiają wyznaczenie wysokości
każdego z tych patyczków.
- Innymi słowy twoja praca sprowadza się głównie do
mierzenia?
- Niezupełnie, powiedziałabym raczej, że to najnudniejszy etap.
Potem trzeba wziąć skrawki plasteliny i umieścić je między
markerami, w ten sposób zastępując nieistniejącą tkankę. Wreszcie
całość należy wygładzić, wypełnić nierówności, aby to należycie
wyglądało. Ten ostatni etap jest najważniejszy. Właśnie dlatego nie
patrzę na zdjęcia ofiary. Nie wolno mi doprowadzić do sytuacji, w
której podświadomie odtwarzam wcześniej widzianą twarz.
- Teraz jesteś bezpieczna, ale zamierzam iść do redakcji po
zdjęcie.
- Zatrzymaj je dla siebie, dopóki nie skończę.
- Czyli jak długo?
- Tyle, ile będzie trzeba. Pięć, może sześć dni. - Popatrzyła na
niego. - Jakieś informacje o Pierze?
- Na piątej stronie wzmianka o samobójstwie Pierre’a Letaux,
który najwyraźniej wpadł w rozpacz po śmierci matki.
- No tak, mówiłeś, że policja nie będzie miała wątpliwości.
- Przyznaję, że wolałbym nie mieć racji w tej sprawie. Czasem
jednak to ci źli są górą.
- Nie tym razem. - Umieściła kolejny marker. - A teraz pozwól
mi pracować.
- Już wychodzę. - Zerknął na drzwi. - Moglibyśmy zadzwonić do
Meltona i powiedzieć mu, że do śmierci Marie i Pierre’a ktoś się
mógł przyczynić.
- Myślałam już o tym. Zapewni mnie, że się mylę i że policja
starannie zajęła się tą sprawą.
81
- To możliwe.
- Zresztą nie chcę mieć teraz do czynienia z Meltonem.
- Tak myślałem. Mogłoby to kolidować z pracą nad Victorem, a
na to byś się nie zgodziła. Rick dobrze cię karmi?
- Tak, jeśli mam na to ochotę. - Zmarszczyła brwi. - Wygląda na
to, że mój degustator posiłków uchyla się od obowiązków.
- Rick nie dopuści do tego, żeby stała ci się jakaś krzywda.
Przynajmniej dopóki nie skończysz Victora. Bardzo się stara ułatwić
ci pracę. Ale dziś osobiście przygotuję ci coś do zjedzenia.
- To pocieszające.
- Bardziej niż pocieszające. Ta wiadomość powinna ci zaprzeć
dech w piersiach.
- Nie mam na to czasu.
- Dobrze, zapomnijmy o zachwytach nad moją wyrafinowaną
kuchnią. - Odwrócił się. - Ja też chciałbym uporać się z tym jak
najszybciej.
Eve pomyślała, że Galen z pewnością nie jest aż tak
zdeterminowany jak ona. Po tym jak przedwczoraj zobaczyła ciało
Pierre’a, pragnęła jak najszybciej zakończyć pracę nad rekonstrukcją
czaszki Victora.
Może nawet chciała tego już wcześniej. Było tak niewielu na-
prawdę porządnych ludzi, Bently mógł do nich należeć.
Przymocowała jeszcze jeden marker.
- Powoli docieramy do celu, Victorze - mruknęła. - Galen ma cię
za jakiegoś męczennika, ale mnie nie wolno się tym przejmować.
Może byłeś żołnierzem, może zwykłym włóczęgą. To nie ma zna-
czenia. Też zasłużyłeś na powrót do domu...
- Niezidentyfikowany, poruczniku. - Funkcjonariusz Kraków
pokręcił głową. - Nikt go zresztą nie rozpozna. Chłopcy z laborato-
rium mówią, że nie żyje od co najmniej czterech dni, przeleżał w
wodzie w tej rurze odpływowej.
- Cztery dni? - Spojrzenie Joego powędrowało na dół, do
specjalistów z laboratorium, zebranych przy kratce ściekowej u stóp
wzgórza.
- Może dłużej. Sam pan wie, jak trudno to określić, jeśli trup
82
leżał na świeżym powietrzu. Musimy poczekać na wyniki sekcji.
- W co jest ubrany?
- Elegancka biała koszula. Brak krawata, spodnie na miarę. To
był jakiś umysłowy. Na pewno nie bezdomny. - Kraków z zaintere-
sowaniem spojrzał na Joego. - To nie ten, prawda? Szuka pan kogoś
szczególnego?
- Może. Dzięki, Kraków. - Joe zaczął schodzić ze wzgórza. Wi-
dział stąd rozciągnięte na ziemi zwłoki, wzrost i tusza chyba
pasowały. Capel był potężnym mężczyzną o rzedniejących brązo-
wych włosach, ale z tej odległości nie było widać włosów.
Umysłowy - to też pasowało, należy jeszcze ustalić datę zgonu.
Rozkład zależał od warunków pogodowych. Joe widział kiedyś
kobietę wyciągniętą z bagażnika auta po siedmiu godzinach;
przysiągłby, że zginęła parę dni wcześniej.
- To nie musiał być Capel. Joe miał szczerą nadzieję, że to nie
on. Jeśli były to zwłoki George’a Capela, cała sprawa zyskiwała
nowy, niebezpieczny wymiar.
Sam Rowley kiwnął ręką na Joego.
- Witam, poruczniku. Zdaje się, że mamy coś dla pana.
Joe popatrzył na trupa. Włosy jasnobrązowe, ale przy tak spuch-
niętej, zniekształconej twarzy nie dało się powiedzieć, czy rzed-
niejące.
- Zabójstwo?
- Chyba nożem w plecy. Na ciele jest mnóstwo innych obrażeń,
ale trudno powiedzieć, czy zrobiono je przed śmiercią, czy już póź-
niej. Trochę tu poleżał.
- Muszę wiedzieć, kto to. Odciski palców?
- Trudno będzie, ręce ma spuchnięte. Pewnie wykorzystamy
zęby.
- Kiedy?
- Laboratorium jest zapchane. Może za dwa tygodnie.
- Muszę wiedzieć teraz, Sam.
Sam przecząco pokręcił głową.
- Niech pan pogada z technikami. Ja nie mogę pomóc.
- Pogadam. - Joe się odwrócił i ruszył w górę.
Rana od noża w plecach. Mnóstwo innych ran.
83
Gdy dotarł do auta, poczuł ściskanie w żołądku. Nie panikuj. Idź
do centrali. Naciskaj, żeby od razu zidentyfikowali zwłoki.
Żeby to tylko nie był Capel.
- Jak ci idzie? - spytał Galen, nalewając Eve kawy. - Wyszłaś już
poza etap wudu?
- Jutro. Muszę działać bardzo powoli, żeby moja rekonstrukcja
miała wiarygodne podstawy. - Eve uniosła filiżankę do ust. - Bardzo
smaczny posiłek, Galen.
- Cudowny. Po prostu jesteś zbyt zmęczona, żeby to docenić.
- Nie, nie jestem. - Wpatrywała się w niego z uwagą. Był
niezwykłym człowiekiem. Ułożony, gładki na powierzchni, ale w
głębi mroczny i enigmatyczny. Przy żadnym mężczyźnie, z wy-
jątkiem Joego, nigdy nie czuła się równie bezpieczna. - Jesteś dla
mnie wyjątkowo miły, Galen.
- To moja praca.
- Nie. Odkąd przebudziłam się w szpitalu, dajesz mi wszystko,
czego potrzebuję.
- Bo to mój obowiązek. Jestem zaopatrzeniowcem. - Odchylił się
na krześle. - A ty nie jesteś wymagająca. Ostatnio nie musiałem
nikogo poturbować ani uśmiercić.
Żartował. Czyżby? Może jednak nie. To mroczne wnętrze...
- Mam nadzieję, że i w przyszłości nie będziesz musiał tego
robić. - Jej dłoń zacisnęła się na filiżance. - Śmierć jest okropna.
- Zgadza się. Nikt nie wie tego lepiej od ciebie.
- Nawet ty.
- Powiedzmy, że ja mam aktywne, a ty bierne doświadczenia ze
śmiercią. - Uśmiechnął się.
- Dlaczego przyjąłeś tę pracę, Galen? Mam wrażenie, że zaj-
mujesz się o wiele bardziej spektakularnymi sprawami.
- Podoba mi się Luizjana. Nawet mam dom w pobliżu Nowego
Orleanu.
- Wziąłeś zlecenie, bo podoba ci się okolica? Wątpię.
- No dobrze, Logan to mój przyjaciel i poprosił mnie o
przysługę. Za dużo podróżuję, by mieć wielu przyjaciół, więc dbam
o każdego. - I po chwili milczenia dodał: - I chyba podobała mi się
84
perspektywa zostania rycerzem pewnej damy. Zazwyczaj wykonuję
o wiele mniej szlachetne zadania. Wcześniej tylko raz się
spotkaliśmy, ale nie podobało mi się, że pakujesz się w kłopoty.
Z pewnością wpakowała się kłopoty, gdy spotkali się w Arizonie
dwa lata temu. Poza opieką nad Maggie, rannym psem Sarah,
usiłowała wtedy rozwiązać swoje problemy z Jane.
- Świetnie poszło ci z Maggie. Sarah była pod wrażeniem.
- Mamy ze sobą wiele wspólnego. - Wypił trochę kawy. - Quinn
naprawdę musiał się przejąć tą wyprawą, inaczej nie zadzwoniłby do
Logana. Nie są chyba najlepszymi przyjaciółmi na świecie.
Eve zesztywniała.
- Nie chcę rozmawiać o Joem. - Dokończyła kawę i wstała. - Za
kilka dni żadne z nas nie będzie się musiało niczym przejmować.
Zmyjmy naczynia. Chcę iść na górę i zadzwonić przed snem do Jane.
Myjesz czy wycierasz?
- Sam to zrobię. Muszę się pozbyć nagromadzonej energii. Idź i
zadzwoń do córeczki. Sprawdziłem piętro, kiedy brałaś prysznic, jest
bezpiecznie. Tylko nie wychodź na balkon.
- Myślisz, że ktoś mnie zastrzeli?
- To byłoby zbyt oczywiste. Dotąd wszystko aranżowali tak,
żeby to wyglądało na wypadek albo samobójstwo. Ale ostrożność nie
zawadzi. Nie wszystko da się przewidzieć.
- Mówisz o tym z taką obojętnością. A ja się bardzo denerwuję.
Dla mnie to bardzo stresujące.
- Z pewnością nie jest mi to obojętne.
Zaczął znosić naczynia.
Popatrzyła na niego i pokręciła głową. Kiedy już się jej wydawa-
ło, że przedarła tę gładką skorupę, Galen ponownie zamknął się w
sobie.
- Dobranoc, Galen.
Nie wychodź na balkon, bo mogą cię zastrzelić.
Nie jedz niczego, czego nie przygotował Galen, bo możesz się
otruć.
Niezbyt odpowiedni materiał na przyjemne sny.
Był już wieczór, gdy Joe wrócił do domu.
85
Jane uniosła wzrok znad talerza, w którym grzebała, usiłując
zjeść sałatkę.
- Przed chwilą dzwoniła Eve - powiedziała.
- Co u niej?
- W porządku. Jest zmęczona. Ciągle pracuje nad czaszką. Na-
zwała ją Victor. Wyjmiesz steki, Joe?
Joe wszedł do kuchni i otworzył lodówkę.
- Kiedy skończy?
- Nie mówiła. - Jane wyciągnęła minigrill i podłączyła go do
prądu. - Wiesz, że Eve nigdy tego nie wie. Ale idzie jej dobrze.
- Wspominała o Galenie?
- Tylko tyle, że nazwał Victora gladiatorem, a ona za nic nie
może wyrzucić tego z pamięci. I mówiła, że genialnie gotuje. -
Zachichotała. - To dobrze się złożyło. Eve nie jest w tych sprawach
mistrzem.
- Nie jest. - Podał jej steki. - Jakie to milutkie.
- Tak. - Jane spojrzała na niego, jej uśmiech znikł. - Joe? Coś się
stało?
- Nie. Jasne, że nie. - Odwrócił się. - Muszę się obmyć. Zaraz
wrócę.
Kiedy zamknął za sobą drzwi łazienki, ochlapał wodą twarz i
sięgnął po ręcznik. Nie, nic się nie stało. Ścisnął miękką tkaninę, aż
pobielały mu kostki. Tyle że był zazdrosny jak cholera i miał ochotę
zamordować Seana Galena.
Miał ochotę zabić każdego, na kogo Eve spojrzała na ulicy albo
do kogo uśmiechnęła się w restauracji. Bardzo to zdrowe i bardzo
rozsądne.
Kto jednak twierdził, że Joe był rozsądny w kwestii Eve? Odkąd
poznali się lata temu, była najważniejsza w jego życiu, a tak krótko
należała do niego. Za krótko. Zawsze będzie za krótko.
Joe odetchnął głęboko. Opanuj się. Musiał wyjść i nie dopuścić
do tego, by Jane zobaczyła, jaki z niego walnięty, ogarnięty obsesją
sukinsyn. Od wyjazdu Eve Jane zachowuje się jak anioł. Nie jak
anioł. Jest zbyt rozsądna i konkretna, by nazywać ją aniołem. Ma
podobnie silny charakter jak Eve. I obydwie są wyjątkowo wrażliwe.
Eve. Wszystko mu się z nią kojarzyło. A teraz jest w Baton
86
Rouge z Galenem, który jej pomaga robić te cholerne kolacje, dzieli
z nią... Sam wysłał do niej Galena i teraz zrobiłby to samo ale to
wcale nie ułatwiało sprawy.
- Joe, steki gotowe! - zawołała Jane.
- Idę. - Odwiesił ręcznik i otworzył drzwi. Zmusił się do uśmie-
chu. - Umieram z głodu. Zapomniałem dziś zjeść lunch.
- Za ciężko pracujesz. - Przyniosła steki, o mało nie przewróciw-
szy się po drodze o psa. - Nie plącz mi się pod nogami, Toby! I tak
nie dostaniesz tych steków.
- Zakład, że dasz mu resztki?
- Może i dam. Ale nie powinnam tego robić. Sarah twierdzi, że
pies musi mieć zbilansowany pokarm i że resztki ze stołu mu
szkodzą. Ale on tak je uwielbia. Nigdy nie widziałam psa, który tak
kochałby jeść jak Toby.
- Co jeszcze mówiła Eve?
- Niewiele. Głównie pytała, co porabiam i jak się ma Toby.
Powiedziałam jej, że wszystko w porządku. - Usiadła. - Powiedzia-
łam, że u ciebie też w porządku.
- Ale o mnie nie pytała, prawda?
- Nie, ale uznałam, że pewnie chce wiedzieć.
- Optymistka.
- Pracuje i już wydaje się trochę bardziej radosna niż w chwili
wyjazdu. Praca jej zawsze pomaga.
- Wiem.
- No to musisz być cierpliwy. A teraz zjedz swój stek.
- Tak, proszę pani - uśmiechnął się półgębkiem. - Coś jeszcze?
- Nie pracuj tak ciężko. - Zmarszczyła brwi, gdy pies oparł łeb na
jej kolanie. - Toby, nie żebrz! To niegrzeczne.
- Nie wytrwasz do końca kolacji.
- Wytrwam. Musi się nauczyć...
Rozległ się sygnał telefonu Joego. Jane westchnęła.
- Obawiam się, że nie zjesz do końca kolacji.
- Nie odbiorę. Niech się nagra na pocztę głosową.
- Ale to ci zaszkodzi na trawienie. Już lepiej odbierz.
Joe wcisnął przycisk.
- Quinn, słucham.
87
- Tu Carol. Przyszły wyniki z laboratorium. To George Andrew
Capel, czterdzieści dwa lata.
- Chryste. - Joe mocniej ścisnął aparat. - Co wynika z sekcji?
- Nie wiem. Niech sprawdzę. O, jest. Właśnie dostałam raport.
Śmierć od ciosu nożem, doszedł do serca z tyłu. Są i inne rany,
drobniejsze, niegroźne dla życia, za to niesłychanie bolesne.
Wygląda na to, że nasz morderca lubi się zabawić z ofiarami.
- Może. Dzięki, Carol. - Skończył rozmowę.
- Joe? - wyszeptała Jane.
Wystraszyła się.
- To nic, po prostu wynikło coś pilnego i ja muszę się tym zająć.
- Chodzi o Eve?
- Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież właśnie z nią roz-
mawiałaś. Dzwoniła Carol z policji. To sprawa służbowa.
- Nigdy cię tak nie przygnębiają sprawy służbowe.
Była zbyt bystra, a on chwilowo zbyt przerażony, by ukryć
strach.
- Muszę zadzwonić w kilka miejsc. - Wstał. - Ty zjedz kolację.
Niedługo wrócę.
Zmarszczyła brwi, nadal była zaniepokojona.
- Dobrze, ale stek ci wystygnie.
- To go podgrzeję.
I tak nie mógłby nic przełknąć. Jedzenie wydawało mu się teraz
najmniej ważne. Grób Bonnie. Raport wysłany Eve. George Capel.
Praca Eve w Baton Rouge. Wszystkie fragmenty układały się w
całość.
A obraz, który tworzyły, cholernie go przeraził.
- Nadal jest brzydki, nawet bez patyczków. - Galen przechylił
głowę, przyglądając się czaszce na postumencie. - Może przez te
puste oczodoły.
- Idź sobie, Galen.
- Mowy nie ma, jest ósma wieczór, a ty siedzisz tu od szóstej
rano. Czas zamykać sklepik. Odprowadzę cię teraz do domu i
nakarmię. Rick pozwoliłby ci pracować nawet przez całą noc.
- Muszę jeszcze trochę posiedzieć.
88
- Zdołasz to dziś skończyć?
- Mowy nie ma. Zostały mi ze cztery dni pracy, może więcej.
- No to lepiej trochę odpocznij. Nie ma pośpiechu.
- Owszem, jest.
- Ciebie nic nie nagli. A Melton może zaczekać.
Nie rozumiał. Rozpoczynając pracę Eve czuła na sobie presję,
jakby właściciel rekonstruowanej czaszki ponaglał ją szeptem:
„Odnajdź mnie. Pomóż mi. Sprowadź mnie do domu”.
- Jaki kolor? - Galen ciągle zaglądał w oczodoły. - Skąd wiesz,
jakiego koloru użyć do oczu?
- Nie wiem. Zazwyczaj robię brązowe. To najczęściej spotykany
kolor oczu. Czemu te oczodoły tak cię niepokoją?
- Znałem jednego faceta w Mozambiku, robił w narkotykowym
biznesie. Przed laty pewien niemiły klient wyłupił mu oczy. Facet
świetnie sobie bez nich radził, ale ja na jego widok zawsze do-
stawałem dreszczy.
- Rozumiem dlaczego.
- Można oszaleć. Nienawidzę okaleczeń. Nikt nikomu nie powi-
nien tego robić.
Eve spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Nigdy nie widziałam, żebyś się złościł.
- I bardzo dobrze. Robię się nieprzyjemny.
- Jak wtedy wobec tego „niemiłego klienta”?
Galen nie odpowiedział wprost.
- Nikt nie powinien tego robić - powtórzył. Nagle się
uśmiechnął. - Udało ci się. Przez ciebie zastanawiałem się nad
nieprzyjemnymi sprawami i jestem teraz w depresji. Musisz pójść do
domu, żebym mógł ci przygotować dobry posiłek i o wszystkim
zapomnieć. To terapia.
- To manipulacja. - Zarzuciła ręcznik na czaszkę. - Ale pozwolę
ci na nią. Może faktycznie jestem trochę zmęczona.
- No właśnie. Umyj ręce i idziemy. - Galen podszedł do okna i
popatrzył na rozlewisko. - Powinnaś trochę pozwiedzać Baton
Rouge. To piękne miasteczko.
- W dzień pogrzebu Marie zjedliśmy razem lunch. Wtedy wiele
godzin poświęciłam na oglądanie Baton Rouge. Nie przyjechałam tu
89
zwiedzać.
- Ktoś powinien się tobą zająć. Życie to nie tylko czaszki o
pustych oczodołach.
- Nie będą puste, kiedy je wypełnię. - Eve wytarła dłonie w
ręcznik. - Poza tym nie jestem aż taką pracoholiczką.
- Niewiele ci brakuje. Ja uważam, że człowiek powinien czasem
przystanąć i powąchać róże. - Galen otworzył jej drzwi. - Chociaż
lepiej znam Nowy Orlean niż Baton Rouge. Do domu będziemy szli
bardzo powoli, opowiem ci albo o dziejach Nowego Orleanu, albo o
moich pobytach tutaj.
Historyjki Galena o jego własnych przygodach bardzo ją bawiły,
więc ciągnął te opowieści przez całą drogę. Były rubaszne,
dowcipne, pełne ciekawych postaci i zdarzeń.
- Naprawdę nazywał się Marco Polo? - zapytała Eve. - Chyba
żartujesz.
- Nie. Twierdził, że mama tak go nazwała, bo miał z niego
wyrosnąć wielki odkrywca. Szczerze mówiąc, pasował do innych
dziwaków zamieszkujących francuską dzielnicę. W domu nosił
trzynastowieczny strój i miał wielką słabość do chińskich
prostytutek. Nie sądzę, żeby jego mamie chodziło o takie
zamiłowanie do Wschodu, ale kim jestem, by... Cholera! - Zepchnął
ją na bok i zasłonił sobą. - Kto tam?
- Quinn. - Joe wyszedł z cienia obok drzwi wejściowych. - Eve
to potwierdzi, jeśli ją spytasz.
- Joe? - Eve wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
- Pamiętasz moje imię? Chyba powinienem być wdzięczny.
- Po co przyjechałeś? Nie chcę cię tutaj widzieć.
- Dość jasno dałaś mi to do zrozumienia. Co za pech. Przyjecha-
łem i zostanę.
- A Jane?
- Wszystko w porządku. Jest u twojej matki. Mąż Sandry
pojechał z małym Mikiem do Oregonu na ryby. Biologiczna matka
dziecka znowu trafiła do aresztu za narkotyki, pomyśleli więc, że
chłopcu dobrze zrobi taki wypad. Twoja matka bardzo się ucieszyła z
towarzystwa.
Szok minął, pojawił się gniew.
90
- Mówiłam ci przed wyjazdem, że nie chcę cię tutaj widzieć.
Wracaj do Atlanty, Joe.
- Przykro mi. - Odwrócił się do Galena. - Co tu się dzieje?
- Nie twoja sprawa - wtrąciła się Eve. - Wracaj do domu.
Joe popatrzył na nią i wycedził:
- Lepiej mnie posłuchaj. Nie będę nachodził cię w twoim
przytulnym gniazdku. Wiem, że nie chciałabyś mieszkać ze mną pod
jednym dachem. Ale zostanę. Nie możesz mi tego zabronić. Teraz
wejdę do środka i powiem wam o paru sprawach. A potem albo ty,
albo Galen poinformujecie mnie, co się tu dzieje.
- Lepiej go zaprośmy, Eve - mruknął Galen, otwierając drzwi. -
Nienawidzę publicznych awantur.
- On właśnie wychodzi. Nie będzie żadnej awantury.
- Będzie. W tym momencie mogę spalić całe to cholerne miasto,
jeśli nie postawię na swoim.
- Tego byśmy nie chcieli - oświadczył Galen. - Właśnie
mówiłem Eve, jakie to przyjemne miasteczko.
- O tym jej opowiadałeś? - mruknął Joe. - A ja pomyślałem
sobie, że o czymś zupełnie innym.
- Oho. O to ci chodzi? - Galen szeroko otworzył drzwi. - Wejdź,
Quinn. Widzę, że zanosi się na interesującą pogawędkę. - I patrząc
na Eve, rzekł: - Daj mu dwadzieścia minut. Najwyraźniej wie coś, co
powinniśmy usłyszeć. Sądząc z tego, co o nim mówią, nie jest taki
głupi, żeby przejechać tyle kilometrów bez powodu.
- Nie chcę... - Zresztą mogła się zgodzić. Znała tę minę Joego,
nie zamierzał ustąpić. - Dobrze, dwadzieścia minut.
Minęła go i weszła do domu.
- Zaraz wracam. - Galen już biegł po schodach. - Muszę
sprawdzić piętro. Jeśli chcesz się na coś przydać, Quinn, sprawdź
parter.
- Czyżbyś mi ufał? - spytał sarkastycznie Joe. - Twoja wiara
jest... - Ale Galen już go nie słyszał. Joe wskazał na pierwsze drzwi
po lewej: - To kuchnia?
- Jadalnia. Połączona z kuchnią.
Joe nacisnął klamkę.
- Ty zostań tutaj.
91
- Ani mi się śni. - Weszła za nim i obserwowała, jak sprawdza
spiżarki i zagląda pod stół, najpierw w kuchni, a potem w jadalni. -
Nie masz prawa tego robić. Nie jestem jeszcze gotowa na spotkanie z
tobą, Joe.
- A kiedykolwiek będziesz? - Minął ją i wyszedł na korytarz. -
Czy to salon?
Skinęła głową, a on dokładnie obejrzał pokój.
- Wszystko w porządku? - Galen zbiegł ze schodów. - Skoro to
już załatwiliśmy, pewnie nie napiłbyś się wina ani kawy? Nie? Tak
myślałem. - Wszedł do salonu i usiadł na obitej aksamitem sofie. -
Przepraszam, że siadam w twojej obecności, Eve, ale widzę po
twojej pozie, że nie jesteś w nastroju na relaks. - Odwrócił się do
Joego. - Najeżyła się. Lepiej się pospiesz.
- Nie potrzeba mi twoich rad. Znam Eve lepiej niż ty. - Nie
spuszczał wzroku z jej twarzy. - Prawda?
- Czyżby? Ja też myślałam, że znam ciebie.
- Bo znasz. Po prostu nie akceptujesz tego, co znasz, co zawsze
znałaś. Nie umiem do ciebie dotrzeć. Pieprzyć to, i tak nie ma to
teraz znaczenia. Musisz się dowiedzieć o Capelu.
- Kto to jest?
- George Capel, lekarz, którego przekupiłem, żeby wysłał ci
sfałszowaną analizę DNA i ukrył prawdziwą.
- I zarazem człowiek, który wysłał mi prawdziwy raport.
- To nie był Capel. Byłoby bez sensu, żeby wysyłał ci raport, nie
żądając wcześniej większej sumy ode mnie, chyba że ktoś mu sporo
zapłacił. Zacząłem węszyć. Capel od paru dni nie pojawiał się w
pracy, więc uznałem, że uciekł. - Joe zacisnął usta. - Wiedział, że
będę go szukał. Ktoś jednak musiał coś podejrzewać i dotarł do
Capela. Poszedłem do laboratorium. Przepytałem tam z tuzin
urzędników, zanim znalazłem kogoś, kto pamiętał policjanta z okrę-
gu Forsythe, który pytał o raport w sprawie Bonnie. Urzędniczka
była zmartwiona, nie mogła go znaleźć. Policjant chciał wiedzieć,
kto przeprowadzał badania, więc odparła, że George Capel, i spytała,
czy zaaranżować spotkanie. Powiedział, że wróci, gdy będzie miał
więcej czasu. Tego samego dnia dwoje sąsiadów widziało
szczupłego, ciemnowłosego faceta w towarzystwie Capela. Poszedł z
92
nim do jego domu, a potem obaj wyszli. Nieco później mężczyzna o
takim samym wyglądzie był z Capelem w banku. Kasjerka, która od-
prowadziła go do skrytki, zagadnęła o zdrowie, bo źle wyglądał.
Capel odparł, że ma grypę. Sądzę, że człowiek, który pojawił się w
laboratorium, zaczął podejrzewać jakieś przekręty, gdy nie dostał
raportu, i postanowił sprawdzić Capela. Trafił w samo sedno. Capel
był dość przezroczysty, nietrudny do złamania dla kogoś
zdeterminowanego. Pewnie tamten zmusił Capela, żeby go wpuścił
do domu, bo chciał go przeszukać. Ale nie znalazł raportu. Wtedy
zrobiło się poważnie. Jestem zdania, że facet spędził sporo czasu na
przekonywaniu Capela, żeby ujawnił, gdzie ukrył dokument. Potem
poszli po niego do banku. Nic dziwnego, że Capel wydawał się
chory. Pewnie bardzo cierpiał.
- I to wszystko ze względu na analizę DNA Bonnie? - zapytała
sceptycznie Eve. - Nie widać w tym sensu.
- Czy przekona cię informacja, że dwa dni temu odnaleźliśmy
ciało Capela?
- Co takiego?! - Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Zamordowany? - zapytał Galen.
Joe skinął głową.
- Cios nożem w plecy. Kilka innych ran ciętych.
- Środki perswazji - mruknął Galen.
- Tak sądzę.
- Dlaczego? - oszołomiona Eve potrząsnęła głową.
- A ty dlaczego tu przyjechałaś? - odpowiedział jej pytaniem Joe.
- Co cię tu sprowadziło?
- Wiesz dobrze, dlaczego tu przyjechałam.
- Tak, do diabła! Wszystko zostało starannie zaplanowane. Naj-
pierw profanacja grobu, żeby wywołać u ciebie szok. Potem dowia-
dujesz się o wynikach analizy DNA. Cios, który oderwał cię ode
mnie. A czyż to tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, że akurat trafiła
ci się ta robota?
- Twierdzisz, że zamordowano tego człowieka, żeby mnie tu
ściągnąć?
- Potrzebujesz dalszych dowodów? Odciski na wzgórzu zostawił
ktoś w butach zrobionych w fabryce, która ma w tym stanie szeroko
93
rozbudowaną sieć dystrybucji. Prowadziły do śladów opon
standardowo montowanych w saturnach. Mam portret pamięciowy
człowieka, który poszedł z Capelem do domu i banku. Sprawdziłem
kamery zamontowane w banku, ale facet był sprytny i ich unikał.
Jednak zarówno sąsiedzi, jak i urzędniczka w banku rozpoznali twarz
na portrecie, więc zaryzykowałem i pokazałem go w wypoży-
czalniach aut na lotnisku. Bingo. Avis wypożyczył saturna niejakie-
mu Karlowi Stolzowi ze Shreveport w Luizjanie. Płacił kartą kredy-
tową i był bardzo miły dla urzędniczki. Zwrócił auto i zarezerwował
lot do Baton Rouge w dniu, w którym przyjęłaś zlecenie Meltona.
- Niezły kawał roboty - przyznał Galen. - Pewnie sprawdziłeś też
kartę kredytową.
- Obciążono prawdziwego Karla Stolza mieszkającego w
Shreveport. Skradziona. Od pół roku nie wyjeżdżał z domu. - Joe
zacisnął dłonie w pieści. - Uwierz mi, Eve. To wszystko miało cię
sprowadzić do Baton Rouge. Wynoś się stąd jak najszybciej.
Brzmiało to niewiarygodnie, jednak mu uwierzyła.
- Mówisz, że ten człowiek usiłował zrujnować mi życie i zabił
kogoś tylko po to, żebym przyjęła tę pracę? - Usiłowała się skupić. -
Melton?
- Zadzwoniłem dziś do niego, zanim wsiadłem do samolotu.
Wszystkiemu zaprzeczył, rzecz jasna, ale ślady prowadzą albo do
niego, albo do jego wspólnika.
- Dziwne, że nie wyciągnąłeś tego z Meltona.
- Nie miałem czasu.
- Jedź do domu, Joe. Nie chcę, żebyś się w to mieszał. Jeśli jest
jakiś problem, sama go rozwiążę.
- Czyli nie chcesz mnie w swoim życiu. No cóż, to niedobrze.
Nie jesteś jedyną ofiarą. Ten, kto zabił Capela, nieźle namieszał i w
moim życiu. Może mi powiesz, co się tutaj dzieje?
- Nie powiem.
- No to dowiem się tego na własną rękę. - Obrócił się na pięcie. -
Jeśli zmienisz zdanie, zastaniesz mnie w hotelu Westin.
- Czekaj. - Galen wstał z sofy. - Możemy pogadać chwilę na
osobności, Quinn? Może pójdziesz na górę i odpoczniesz, Eve?
- Galen! - warknęła.
94
- Nie chcesz go w to wciągać. A ja tak. Przyjmę każdą pomoc.
Lepiej zająć go tym, przynajmniej nie będzie mi przeszkadzał,
usiłując zdobyć najprostsze informacje - uśmiechnął się. - Możesz
trzymać się na dystans. Ja będę się z nim zadawał.
- Ale ja go tu nie chcę widzieć.
- A ja chcę. Dopóki nie spakujesz walizek i nie pojedziesz do
domu, Quinn zostaje. Będzie nieco z boku, ale będzie. A teraz idź się
połóż, po wyjściu Quinna przygotuję ci coś do jedzenia.
- Przestań traktować mnie jak dziecko. Nie jestem głodna i zro-
bię, co mi się spodoba. - Eve wyszła z pokoju i ruszyła po schodach.
Cholera, nie spodziewała się, że Galen wystąpi przeciwko niej. To ją
zaskoczyło - ale nie tak, jak ta przerażająca historia opowiedziana
przez Joego. Wydawało się niemożliwe, że ktoś mógłby posunąć się
do takich rzeczy tylko po to, aby ją tu sprowadzić. Ten człowiek
uderzył w jej najbardziej czuły punkt i posłużył się Bonnie, żeby
manipulować Eve.
Ogarnęła ją wściekłość. Sukinsyn. Co z historią, którą
opowiedział jej Melton? Ile z tego było prawdą, ile kłamstwem?
Marie i Pierre Letaux: zabito ich, by Eve nie mogła rozpocząć
pracy nad rekonstrukcją. Jaka była ich rola w tym wszystkim?
Nie wiedziała. Nie mogła teraz myśleć. Była zagubiona i zła,
szok i uraza wywołane pojawieniem się Joego nie poprawiały
sytuacji. W pierwszej chwili na jego widok o mało nie podskoczyła z
radości, lecz zaraz przypomniała sobie wszystko i wrócił ból.
Musiała zmusić Joego do wyjazdu z Baton Rouge. Nie mogła
żyć w takim zamęcie, a już na pewno nie mogła pracować.
Pracować? Przeszył ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że może
bardziej niż Victorem powinna przejmować się własnym życiem.
Rozdział ósmy
- Najwyraźniej nie poznałeś Eve tak dobrze, jak sądziłem - ode-
zwał się Joe, gdy na górze trzasnęły drzwi. - Nie powinieneś odnosić
się do niej protekcjonalnie.
- Wątpię, żebyś był ekspertem w tej kwestii. Chyba sam się jej
95
naraziłeś - odparł Galen.
Joe zesztywniał.
- Mówiła ci o analizie DNA?
- To cię niepokoi, co? Nie, Logan powtórzył mi wszystko, co
usłyszał od ciebie. Sporo ryzykowałeś. - Zmienił temat: - Chcesz
wiedzieć, co się tu dzieje, czy nie?
Joe przez chwilę milczał.
- Chcę.
Galen zapoznał Quinna z przebiegiem wydarzeń w Baton Rouge.
Kiedy skończył, Joe zaklął pod nosem.
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Dlaczego nic mi nie
powiedziałeś?
- Logan wynajął mnie, nie ciebie. Jeśli miała zgodzić się na moją
obecność, musiałem obiecać, że nic ci nie powiem. Czyli tak na-
prawdę to twoja wina.
- Mówienie mi tego sprawia ci radość.
- Bo antagonizmy wyzwalają we mnie najgorsze instynkty.
Zaniosłeś portret pamięciowy do FBI, mając nadzieję, że coś dla
ciebie znajdą?
- Ale nie znaleźli. Nic nie pasowało.
- Chętnie go zobaczę. Człowiek, który tamtej nocy zabrał Eve do
szpitala, pasuje do opisu. Możemy pokazać portret personelowi.
Masz go ze sobą?
- Mam kilka kopii w hotelu. Dam ci jedną. - Joe spojrzał na
schody. - Ona mnie nie słucha. Potrafisz ją przekonać, żeby
wyjechała?
- Spróbuję. Będzie wściekła na Meltona, jeśli uzna, że ma on coś
wspólnego ze sprawami, o których mówiłeś. Z drugiej strony bardzo
się zaangażowała w swoją pracę. Dziś musiałem ją siłą odciągać od
Victora.
- Cholera! To jasne, że ten, kto za tym stoi, gra o wielką stawkę.
Jeden fałszywy ruch i... - Umilkł i głęboko odetchnął. - Nie mogę
znieść myśli, że nie będzie mnie tutaj, żeby jej pomóc. To mnie
doprowadza do szaleństwa.
- Nie ukrywasz tego - zauważył Galen. - Zrobię co w mojej
mocy. Tymczasem daj mi numer swojej komórki, będę ci przeka-
96
zywał informacje.
- Chcę czegoś więcej.
- Nic więcej nie zrobię. Jeśli będziesz się tu kręcił, Eve
eksploduje. Wierz mi, dobrze o nią dbałem. Nadal będę to robił.
- Nie ufam ci i nie chcę, żebyś... - Joe rzucił w Galena
wizytówką ze swoim nazwiskiem i telefonem, i podszedł do drzwi. -
Jeśli nie będziesz mi mówił, co się tutaj dzieje, rozerwę cię na
strzępy.
- Nienawidzę gróźb. Urażają moją wrażliwą naturę.
- Gówno prawda.
- Jak mam ci się zrewanżować? Co cię zdenerwuje? - Galen
uśmiechnął się złośliwie. - Mam ci powiedzieć, jak dobrze poznałem
Eve? Wymieniliśmy poglądy i opowiadaliśmy sobie o przeszłości.
Razem jedliśmy, dzieliliśmy smutek. Jestem jej obrońcą i trzymałem
ją w ramionach.
- Ty sukinsynu!
- Tak myślałem, to załatwi sprawę. - Minął Joego i ruszył do
kuchni. - Teraz muszę iść i przygotować nam trojgu coś do jedzenia.
Joe miał ochotę pobiec za nim i go udusić.
Galen obejrzał się przez ramię i pokręcił głową.
- Zapewniam jej bezpieczeństwo, Quinn. Pozbądź się mnie, a
będziesz tkwił po uszy w szambie. Joe stłumił przekleństwo i
szeroko otworzył drzwi wejściowe.
- Zapomniałem o jednym drobiazgu - dodał Galen. - Parę dni
temu byłem w jej sypialni. Nago. - Zniknął w kuchni.
Joe ruszył za Galenem; czuł, jak pulsują mu żyły na skroniach.
Nagle jednak zatrzymał się i głęboko odetchnął. Spokojnie. Galen
chciał go zdenerwować. Mógł kłamać.
Równie dobrze mógł mówić prawdę. Trudno, pogódź się z tym.
Jeśli nie kłamał i został kochankiem Eve, Joe nic nie mógł na to
poradzić. Miał związane ręce. Musiał ocalić Eve, a do tego po-
trzebował tego sukinsyna. Nie mógł go tknąć. Jeszcze nie teraz.
- Przyniosłem ci kanapkę - powiedział Galen, gdy w odpowiedzi
na jego pytanie Eve otworzyła drzwi sypialni. - Wiem, że podobno
nie jesteś zbyt głodna, ale musisz mieć zapas energii, jeśli chcesz
97
skończyć pracę nad Victorem.
- Nie lubię, kiedy mi się rozkazuje, Galen - powiedziała zimno. -
Zwłaszcza w kwestii moich spraw osobistych.
- Ale nie chodzi o twoje sprawy osobiste. Chodzi o twoje życie,
wynajęto mnie, żebym je chronił. Wobec tego rób, co chcesz z
Quinnem, ale jeśli będę go potrzebował, to go wykorzystam. -
Postawił tacę na stoliku obok łóżka. - Logan mówił, że to były
komandos, pracował też w FBI i policji. Może się przydać.
- Joe nie daje się wykorzystywać.
- Dzięki temu mam uciechę. - Galen wyjął sznurek srebrnych
dzwoneczków z kieszeni i ruszył do balkonu. - Ten balkon mnie
denerwuje, męczy mnie sprawdzanie go po parę razy w nocy.
- Nie zauważyłam, że to robisz.
- Bo jestem taki zręczny. - Wyszedł na balkon i przywiązał
koniec sznurka do dwóch żelaznych prętów. Natychmiast rozległ się
delikatny brzęk. - I już. To proste urządzenie to istny dar niebios.
Technika niezbyt wyrafinowana, ale brzmi ładnie i na pewno mnie
obudzi, jeśli pojawi się jakiś kot-włamywacz. - Obejrzał się przez
ramię ze złośliwym uśmiechem. - Albo jeśli Quinn postanowi
odegrać scenę balkonową z Romeo, i Julii. „Raz jeszcze skoczmy w
wyłom...”
1
.
- To z Henryka V, a nie z Romeo, i Julii.
- Do diabła ze skrupulatnością, jeśli cytat pasuje.
- Poza tym Joe jest zbyt pragmatyczny, żeby odgrywać Romea.
- Nie wydaje mi się szczególnie pragmatyczny. Dziś strasznie się
wkurzał, nie podobało mu się, że jestem tak blisko ciebie. Począt-
kowo mnie to bawiło, ale potem włączył się mój mechanizm obronny
i chyba stałem się nieco nieprzyjemny.
- Co zrobiłeś?
- To i tamto. - Galen ponownie poruszył sznurkiem, dzwoneczki
zadźwięczały. - Ładne. - Zszedł z balkonu i zamknął drzwi. - Zjedz
kanapkę i spróbuj się trochę zdrzemnąć. Wiem, że słowa Quinna cię
przygnębiły.
1
William Shakespeare, Henryk V, tłum. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 1984 (przyp. tłum.).
98
- Jasne. - Głos jej drżał. - Czuję się... zbrukana. Ten sukinsyn
wykorzystał moje uczucia do zmarłej córeczki i usiłował manipulo-
wać moim życiem, żeby osiągnąć swój cel. I ta sprawa z Capelem.
- Dziwne, że to cię porusza. Capel też nieźle tobą manipulował.
- Nie Capel, tylko Joe. Manipulował Capelem i mną. Kiedy Joe
podejmuje jakąś decyzję, przeciwstawianie mu się przypomina próbę
powstrzymania tornada.
- Odniosłem podobne wrażenie. - Galen ruszył do drzwi. - Ale
może jesteś dla niego zbyt szorstka.
- Nie masz o niczym pojęcia.
- Masz rację, ale to nie powstrzymuje mnie przed wyrażaniem
swoich opinii. - Uśmiechnął się do niej, gdy otwierał drzwi. -
Dobranoc, Eve. Koniecznie zjedz tę wspaniałą kanapkę z szynką, tak
żebyś mogła mnie rano pochwalić.
Pokręciła głową, kiedy wyszedł. Był całkiem niemożliwy. Popat-
rzyła bez entuzjazmu na kanapkę, wzięła ją do ręki i ugryzła. Miał
rację. Potrzebowała siły. Nie tylko do pracy, ale także do przetrwania
tego koszmaru, który wydawał się ciągle pogłębiać. Musiała prze-
myśleć słowa Joego i zastanowić się nad tym wszystkim, co się
zdarzyło od jej przyjazdu, i podjąć decyzję.
Pewnie powinna się spakować i wracać do Atlanty.
Jednak Victor czekał. Niemal słyszała, jak ją przywołuje. Z każ-
dym dniem była coraz bliższa sprowadzenia go do jego domu.
Jeśli miała trzeźwo myśleć, a było to konieczne, to musiała
wytłumić ten nadmiar emocji spowodowany przyjazdem Joego.
Boże, po co on tu przyjechał!
Dzwoneczki zadzwoniły delikatnie w ciemnościach.
Eve zesztywniała na łóżku, a jej spojrzenie powędrowało do bal-
konowych drzwi.
Dzwonki znowu zabrzęczały.
- Nie ruszaj się. - W drzwiach jej sypialni stał Galen. - Mamy
gościa. - Ruszył ku balkonowi. - I chyba niezbyt bystrego, skoro
próbuje tu wejść po tym pierwszym brzęczeniu.
- Ostrożnie - wyszeptała. Ledwie widziała go w ciemności.
Galen błyskawicznie otworzył drzwi i wyskoczył na balkon. Usły-
99
szała łomot, wyskoczyła z łóżka i popędziła do okna.
Galen i jakiś nieznajomy mężczyzna walczyli na posadzce
balkonu. Galen się zamachnął i jego pięść wylądowała na szczęce
przeciwnika. Ciało intruza znieruchomiało.
- Nieszczególny z niego wojownik - stwierdził Galen, wstając.
Wciągnął tamtego do sypialni. - Nie musiałem się zbytnio wysilać.
Weszła za nim do pokoju.
- Przykro mi, że tego oto faceta uznajesz za niegodnego siebie
przeciwnika, ale moim zdaniem już sam fakt, że ktoś wdrapuje się na
mój balkon, stanowi dla mnie wystarczające zagrożenie. - Obcy,
najwyraźniej po czterdziestce, miał toporne słowiańskie rysy i ciem-
ne włosy upstrzone siwizną. - Zrobiłeś mu krzywdę?
- Nie, ledwie go stuknąłem. - Galen przykucnął obok mężczyzny
i przeszukał mu kieszenie. - Ma wielki brzuch od piwa. I jest w
kiepskiej formie jak na...
- Cholera. - Mężczyzna otworzył brązowe oczy i wpatrywał się
w Galena. - Chyba połamałeś mi wszystkie kości. Czemu, u diabła,
tak mnie walnąłeś?
- Uznałem za stosowne to zrobić. - Galen oparł kolano o tors
nieznajomego. - Pani Duncan nie lubi włamywaczy. - Otworzył
portfel mężczyzny i wyjął prawo jazdy: - Bill Nathan, lat czterdzieści
siedem. Kolor oczu się zgadza, ale waga już nie. Waży co najmniej z
osiem kilo więcej.
- Bo trochę przybrałem na wadze, odkąd rzuciłem palenie. -
Wzrok Nathana powędrował ku Eve. - Powie pani temu...
sukinsynowi, żeby ze mnie zszedł, i wtedy porozmawiamy.
- Nazywam się Sean Galen i masz się do mnie zwracać na pan. -
Galen skończył obszukiwać nieznajomego. - Jest czysty. - Wręczył
jej wizytówkę. - Legitymacja prasowa. Jest z „Times Picayunne”...
podobno.
- Puścisz mnie? - Nathan zmarszczył brwi.
Galen spojrzał pytająco na Eve. Skinęła głowa.
- Może nie powinienem... - Galen wzruszył ramionami. - Zresztą
nie stanowi specjalnego zagrożenia. - Wstał, postawił intruza na
nogi, a następnie popchnął go na fotel przy łóżku. - Teraz poroz-
mawiajmy sobie. Co tu robisz?
100
- Jestem po to, żeby was ratować, do cholery! I nie podoba mi się
takie traktowanie.
- Dlaczego przez balkon?
- Nie byłem pewien, czy ktoś nie obserwuje drzwi wejściowych.
Myślisz, że lubię wspinać się po domu jak jakiś trzepnięty superman
z komiksu?
- Nie sądzę, żebyś był w tym dobry - przytaknął Galen.
- Daj mu mówić, Galen - odezwała się Eve. - Czego pan od nas
chce, panie Nathan?
- W skrócie: chcę was uratować. Rozwijając temat: chcę dostać
nagrodę Pulitzera.
- Uratować przed czym?
- Przed nieszczęściem, jakim byłoby ukończenie rekonstrukcji
czaszki. - Nathan ostrożnie dotknął posiniaczonego policzka. - Boże,
zapaliłbym sobie.
- Mówisz, że jeśli zakończymy rekonstrukcję, znajdziemy się w
niebezpieczeństwie?
- Tak sądzę. Jeśli pani skończy, nie będą już pani potrzebować, a
być może wie pani za dużo.
- Tak sądzisz? - Galen uniósł brwi.
- Przecież powiedziałem - odparł ponuro. - Nie mam krysz-
tałowej kuli ani zdolności jasnowidzenia. Ciągle szukam. Jeszcze nie
wiem, co się dokładnie dzieje.
- Z pewnością wie pan więcej od nas - stwierdziła Eve. - Kim są
„oni”?
- Sprzysiężenie.
- Kto się żeni? - zainteresował się Galen.
- To wcale nie jest zabawne. - Nathan rzucił mu mordercze
spojrzenie i znowu popatrzył na Eve. - Myśli pani, że nie kusiło
mnie, żeby poczekać do czasu, póki się nie domyśle, czyja to
czaszka? Jeśli pani nie skończy, nie będę miał tej swojej historii.
- Więc czemu pan to zrobił?
- Etyka. - Skrzywił się. - Przekleństwo mojego życia.
- Inspirujące - mruknął Galen.
- Prawdziwe.
Odpowiadał niechętnie i z irytacją, niemniej jednak Eve wierzyła
101
w szczerość jego słów.
- Skąd pan wiedział, że pracuję nad czaszką?
- Nie wiedziałem. Śledziłem drogę czaszki i obserwowałem koś-
ciół. - Umilkł. - Nie tylko ja. Niemal wpadłem na dwóch facetów,
którzy się tam kręcili.
- Strażnicy. Czasem jest ich czterech, czasem pięciu - wyjaśnił
Galen. - Są o wiele sprytniejsi od ciebie.
- Jestem dziennikarzem, nie opryszkiem.
- Od kiedy pan śledził, co się dzieje z czaszką? - spytała Eve.
- Właściwie to nie śledziłem. Etienne zdradził mi, że mają ją
zabrać do kościoła.
- Etienne?
- Etienne Hebert. - Odetchnął głęboko. - Skoro nie mogę zapalić,
to może przynajmniej dacie mi kawy? Potrzebuję kofeiny.
- To nie jest spotkanie towarzyskie - powiedział Galen. - Naj-
pierw odpowiesz na pytania.
- Na litość boską, gdybym nie zamierzał powiedzieć wam
wszystkiego, co wiem, nie przychodziłbym tu dzisiaj. Jak
zauważyłeś, niespecjalnie nadaję się do takich rzeczy.
- Faktycznie. Ale może chcesz nas nabrać.
Eve podjęła decyzję.
- Zejdziemy do kuchni i zaparzymy kawy. Chyba mu się przyda.
Galen wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. - Odsunął się, a Nathan wstał i skierował się do
drzwi. - Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałowała, Eve.
- Kawy? - Wyszła za nimi na korytarz. - Nie sądzę, żebym
okazywała mu jakąś wyjątkową pobłażliwość. Mam kilka pytań,
równie dobrze może mi na nie odpowiadać w bardziej komfortowych
warunkach. I zapewniam pana - rzuciła Nathanowi chłodne spoj-
rzenie - że pan na nie odpowie.
Dziesięć minut później nalewała parującą kawę do filiżanki
Nathana.
- Kto to jest Etienne Hebert?
- Czas teraźniejszy nie jest najwłaściwszy. - Nathan upił łyk
kawy i odetchnął z satysfakcją. - Myślę, że Jules go zabił. - Podniósł
102
rękę, bo Eve krzyknęła z oburzenia. - Dobrze, dobrze. Zacznę od
początku. Mniej więcej miesiąc temu do mojego biura zadzwonił
pewien człowiek, niejaki Etienne Hebert. Powiedział, że wie, co się
stało z Haroldem Bentlym, i że sprawa Bently’ego to drobiazg w
porównaniu z tym, co chciałby mi przekazać. Chciał się ze mną
spotkać pod Nowym Orleanem w małej szopie poławiaczy krabów
nad Missisipi.
- Dlaczego z panem?
- A skąd mam wiedzieć, do cholery? Może dlatego, że ja zaj-
mowałem się sprawą zniknięcia Bently’ego. - Znowu napił się kawy.
- W każdym razie, spotkałem się z nim. Duży facet, miał ze
dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata, na pierwszy rzut oka
prostaczek. - Pokiwał głową. - Ale nie był głupi. Po krótkiej
rozmowie przekonałem się, że jest bystrzejszy, niż mi się wydawało.
Był zmartwiony i czuł się winny, że rozmawia ze mną. Miał star-
szego brata, Jules’a, nie chciał pakować go w kłopoty. To jasne, że
Etienne niezwykle go podziwiał, wręcz wielbił. Etienne był zwykłym
rybakiem, a Jules, ten bystry w rodzinie, studiował w college’u.
Może lepiej, gdyby nie studiował - stwierdził z westchnieniem. - Był
na trzecim roku, kiedy Sprzysiężenie go zwerbowało.
- Co to jest Sprzysiężenie?
- Tajne stowarzyszenie, które istnieje od początku dwudziestego
wieku.
- Tajne stowarzyszenie? - powtórzył Galen. - Oprzytomniej.
- Mówię jak najbardziej poważnie.
- I dali mu nazwę Sprzysiężenie? Przecież to oznacza tajne
stowarzyszenie, na litość boską. Chyba zabrakło im wyobraźni.
- Nazwali je tak, bo jego członkowie pochodzą z najwyższych
kręgów innych organizacji. Uważają się za wyjątkowo tajemnicze
stowarzyszenie.
Galen parsknął śmiechem.
- Ja też tak reagowałem, dopóki nie odrobiłem lekcji -
powiedział Nathan. - Na całym świecie istnieją setki tajnych
stowarzyszeń, a Stany Zjednoczone zapewniają im doskonałe
schronienie. Masoni, stowarzyszenia Odd Fellows i Skull and Bones
- obserwował uważnie twarz Eve - to wszystko wydaje się nieco
103
idiotyczne, dopóki nie przejrzy się listy członków. Wiedzieliście, że
George Bush i George W. Bush należą do Skull and Bones, a na
pytanie o członkostwo w tej organizacji George W. odparł, że nie
może o tym mówić?
- I co z tego? Rozumiem, że nie ma dowodu na to, że stowarzy-
szenie Skull and Bones jest zamieszane w jakieś ciemne sprawki?
- Nie ma. Ale wielu jego członków zajmuje ważne stanowiska w
CIA, na Wall Street i praktycznie na każdym poziomie świata
biznesu. Nie chodzi tylko o Skull and Bones. Komisja Trójstronna
oraz Rada do Spraw Stosunków Międzynarodowych zawsze dys-
ponowały rozległymi wpływami. Bilderberg Group podobno wpływa
na politykę na całym świecie. Kariera Margaret Thatcher gwałtownie
przyspieszyła po tym, gdy przyszła pani premier wzięła udział w
zebraniu tej organizacji. Podobnie stało się z Tonym Blairem, gdy
zaproszono go na zjazd w Vauliagméni w Grecji. W 1991 roku
David Rockefeller zaprosił gubernatora Arkansas Billa Clintona na
spotkanie w niemieckim Baden-Baden.
- Chwileczkę. Szanuję Billa Clintona i Tony’go Blaira...
- Ja też. Nie oskarżam ich. Usiłuję wam pokazać wpływy tajnych
organizacji. Zazwyczaj większość członków tych stowarzyszeń nie
ma o niczym pojęcia, są nieświadomi istnienia elitarnych grup w
swoich organizacjach. Nawet nie wiem, jakie grupy wchodzą do
Sprzysiężenia. Może żadna z tych przeze mnie wspomnianych. Może
wszystkie - wzruszył ramionami. - Etienne nie wiedział, ile
organizacji jest w to zamieszanych. Wiedział jedynie to, co powie-
dział mu Jules, czyli że Sprzysiężenie tworzą ludzie z najwyższych
kręgów kilku organizacji, i że ci elitami członkowie wykorzystują
swoje stowarzyszenia, by wpływać na światową ekonomię.
- Jak?
- A skąd mam wiedzieć? - Nathan znowu wzruszył ramionami. -
Nie wydaje się wam jednak dziwne, że ostatnio ceny benzyny ostro
poszły w górę, mimo że nie zabrakło ropy?
Eve równie mocno jak wszyscy inni wściekała się na te
podwyżki.
- Jak to zrobili?
- Proszę wysilić wyobraźnię. W Sprzysiężeniu są podobno człon-
104
kowie OPEC, rekiny Wall Street i japońscy szefowie firm kom-
puterowych.
- Podobno? To nie wystarczy. Poproszę nazwiska.
- Czy gdybym je znał, byłbym tutaj? Siedziałbym w swoim
domu w Nowym Orleanie i spisywał tę historię. - Nathan wpatrywał
się w ich twarze. - Cholera, to prawda. Co jeszcze mam wam powie-
dzieć? Śledziłem giełdę przed i po wystąpieniu Greenspana. Zamie-
szanie zawsze wybuchało w tych samych kręgach finansowych, a tuż
po ogłoszeniu komunikatu o wysokości stóp procentowych określone
osoby robiły gigantyczne fortuny. Oni zawczasu wiedzą, co się
wydarzy. Tajne stowarzyszenia zdominowały naszą przeszłość i te-
raźniejszość. Wszędzie mają swoich ludzi. Niemal każdy amerykań-
ski prezydent w XX wieku był masonem. Rany, przecież ceremonia
objęcia stanowiska przez Jerzego Waszyngtona była utrzymana w
stylistyce wolnomularskiej. Kiedy postanowiono o eskalacji działań
wojennych w Wietnamie, Lyndonowi Johnsonowi doradzali ludzie z
Komisji Trójstronnej. Pierwszym negocjatorem pokojowym w Bośni
był lord Carrington, przewodniczący Bilderberg Group. - Nathan
westchnął. - Nie musicie traktować moich słów jak objawienia, ale
potraktujcie jako realną możliwość. Gdy zbiorą się ludzie będący u
władzy, to naturalne, że chcą tę władzę zwiększyć. Pracują nad tym
po cichu, za kulisami, bo ludzie podnieśliby wrzask, gdyby wiedzieli,
że się nimi manipuluje. Tak się dzieje od czasu powstania
pierwszych tajnych organizacji w Egipcie i Samarii, jeszcze przed
Chrystusem. Sprzysiężenie od lat tworzy sieć potężnych wpływów,
jej członkowie nie pozwolą, żeby coś im zagroziło.
Galen wzruszył ramionami.
- Ale przecież członkowie takiej organizacji, osoby tak
wpływowe i powszechnie znane nie byłyby w stanie utrzymać w
tajemnicy swoich spotkań.
- Zazwyczaj się nie spotykają. Komunikują się przez posłańców,
a ostatnio przez Internet. Chyba że wyniknie coś naprawdę ważnego,
i muszą się zebrać, by podjąć odpowiednią decyzję. Wtedy wybierają
takie miejsce i porę, żeby ich obecność wydawała się naturalna. Na
przykład królewskie wesele. Zdaniem Etienne’a ostatnie spotkanie
odbyło się podczas letniej olimpiady. Nikt nie podejrzewał, że
105
przybyli tam w innym celu, niż żeby kibicować swoim reprezen-
tacjom narodowym.
- Czy Sprzysiężenie zwerbowało Etienne’a?
- Nie, jego brat usiłował ich do tego przekonać, ale nie uwierzyli,
że się nadaje. A Jules był dla nich prawdziwym skarbem. Etienne
mówił, że urządzali Jules’owi pranie mózgu, aż uwierzył, że wszyst-
ko, co mówi i robi Sprzysiężenie, jest słuszne, że potrzeba silnej ręki,
aby zachować pokój i status quo. Stał się ich człowiekiem od brudnej
roboty.
- Zabijał?
Nathan skinął głową.
- Przeszedł szkolenie w obozie terrorystów w Libii, ale
opracował też własne techniki. Stał się prawdziwym fachowcem.
Zaczął pracować dla Sprzysiężenia na dziesięć lat przed
zamordowaniem Bently’ego.
- Zamordowaniem? Jest pan pewien, że to było morderstwo?
- Etienne mówił, że był przy tym, nie mam powodów mu nie
wierzyć.
- Wspominał pan, że Sprzysiężenie go odrzuciło.
- Ale Jules mu ufał, często zabierał go na swoje wyprawy
związane z wykonywaniem zleceń. Etienne nie stanowił problemu
dla Jules’a, aż pojawił się Bently. Coś w tym zabójstwie go
zaniepokoiło.
- Co?
- Nie chciał mi powiedzieć. Stwierdził tylko, że to złe, i że to, co
robi Sprzysiężenie, też jest złe. Nie podobało mu się to morderstwo
ani wykopanie szkieletu dwa lata później. Musiało go to porządnie
zaniepokoić, skoro zerwał z bratem, za którym wcześniej podążał na
ślepo.
- Zerwał z nim, ale najwyraźniej nie do końca.
- Wciąż miał nadzieję, że przekona Jules’a w sprawie
Sprzysiężenia, chciał tylko, żebym był jego zabezpieczeniem na
wypadek, gdyby mu się to nie udało. Powiedział, że ktoś musi się
dowiedzieć o organizacji i powstrzymać tych ludzi. Twierdził, że
musimy się spieszyć. - Zawiesił głos. - Martwił się czymś, co Jules
miał zrobić w Boca Raton. Wciąż powtarzał, że musimy ich
106
powstrzymać przed dwudziestym dziewiątym października.
- Dlaczego?
- Tylko tyle mi powiedział. Myślałem, że może to data spotkania
członków organizacji, ale w tym czasie nie zaplanowano żadnego
ważnego wydarzenia, które dałoby im pretekst do spotkania w Boca.
Może ma to coś wspólnego z Bentlym. To wszystko domysły.
Czułem się sfrustrowany jak diabli. Powiedział mi, że mają tu
sprowadzić szkielet, ale nie wiedział kiedy i po co. Mówił, że za-
dzwoni, gdy tylko szkielet znajdzie się w kościele. - Zrobił pauzę. -
Nie zadzwonił.
- Nie było szkieletu - wtrąciła Eve. - Tylko czaszka.
- Poważnie? - Nathan zmarszczył brwi. - Mówił o szkielecie.
Ciekawe, co się stało z...
- Szkielet łatwiej zidentyfikować na podstawie DNA - przerwał
Galen. - Czaszkę pozbawiono zębów. To robota Etienne’a?
- Może - odparł Nathan. - Jeśli tak, to Jules, jak sądzę, mógł się
nieco zdenerwować. Mówiłem Etienne’owi, żeby był ostrożny. A
kradnąc szkielet, nie wykazał się szczególną ostrożnością.
- Ale nie próbowałeś go powstrzymać.
- Jestem reporterem, a to miało wszystkie cechy świetnej historii.
Nie czuję się winny, robię, co do mnie należy. Etienne nie był czysty
jak łza. - Uśmiechnął się ponuro. - Ale, niestety, kiedy w grę
wchodzi życie niewinnego człowieka, muszę kierować się
sumieniem. Dlatego tu jestem.
- Długo to trwało, zanim postanowiłeś nas ostrzec - zauważył
Galen.
- Musiałem to przemyśleć. - Zachmurzył się, gdy Galen zmarsz-
czył brwi. - Mówię prawdę. - Spojrzał na Eve. - Przeczytałem o
śmierci Marie Letaux, artykuł sugerował, że pani uległa takiemu
samemu zatruciu pokarmowemu. Usiłowałem sobie wmówić, że to
przypadek. Przecież mogło tak być. Ale kiedy zginął Pierre Letaux...
Zbyt wiele zbiegów okoliczności, biorąc pod uwagę to, co
powiedział mi Etienne. Przez jakiś czas tym się gryzłem, a potem
uznałem, że nie będę czekał, aż pani skończy pracę. Zaryzykuję
swoją historię. Niech pani pakuje rzeczy i jak najszybciej się stąd
wynosi.
107
Galen popatrzył na Eve.
- Niezły pomysł.
- Wierzysz mu?
- Wystarczająco. Dowody się mnożą, wcale mi się to nie podoba.
Dochodzi jeszcze to, co mówił Quinn. Tak, powinniśmy jak naj-
szybciej się stąd wynosić.
Jej także to się nie podobało. Opowieść Nathana o tajnych
stowarzyszeniach kontrolujących codzienne życie ludzi, była prze-
rażająca i dziwaczna. Podobnie jak możliwość, że Melton mógł być
w zmowie z człowiekiem, który do swoich celów wykorzystał śmierć
jej córki. Na tę myśl znowu ogarnęła ją wściekłość.
- Eve?
- Myślę.
Galen miał rację, niezależnie od tego, co Nathan mówił o
Sprzysiężeniu, pojawiało się coraz więcej faktów wskazujących na
istnienie czegoś w rodzaju konspiracji. Śmierć Capela i obojga
Letaux już by wystarczyła. Tyle że obsesyjna chęć dokończenia
pracy nad Victorem nie pozwalała jej tego przyznać.
Victor.
- Wynosimy się stąd - postanowiła. - Ale nie zostawię czaszki.
Victor jedzie z nami.
- Co takiego? - zdziwił się Nathan. - Czemu?
- Bo ona tak chce - odparł Galen. - A ja z kolei chcę, by ona
zrobiła wszystko co możliwe, aby zagrać na nosie tym draniom. Eve,
nie możemy wierzyć wszystkim słowom Nathana, dopóki go nie
sprawdzę, ale jeśli nie chcesz być narzędziem w ich rękach, musisz
przejąć inicjatywę.
- I zabrać Victora - dodała bezbarwnie Eve. - Nie zostawię go,
dopóki nie postanowię, co robić dalej.
Nathan pokręcił głową.
- Chce go pani ukraść?
- Tylko pożyczyć na pewien czas. Na razie będzie mój. Ode
mnie zależy, co się stanie z Victorem. Nie od Heberta, Meltona ani
tego poronionego tajnego stowarzyszenia. Niech się nawzajem po-
zabijają. Nie wykorzystają Victora do swoich planów. - Popatrzyła
na Galena. - O tej porze kościół może być zamknięty.
108
- Czyżby to była aluzja, że mam opuścić dom i zająć się wła-
mywaniem?
- Nieźle sobie poradziłeś w domu Marie Letaux. Czy kościół to
jakiś problem?
Galen przecząco pokręcił głową.
- Co ci wynieść z pracowni?
- Victora. Moje narzędzia, skórzany kuferek na czaszkę,
szkatułkę ze szklanymi oczami. Rick jest zawsze w kościele, kiedy
przychodzę tam rano. Jeśli jest tam teraz, nie rób mu krzywdy.
- Będę o tym pamiętał, ale i on może do nich należeć.
Nie chciała w to wierzyć.
- A może nie. Może nie ma o tym żadnego pojęcia. Na razie,
dopóki nie mamy pewności, zostawmy go w spokoju.
- Czy ja mam zdecydować, dokąd jedziemy?
- Powiedziałeś, że masz mi zapewniać to, co jest mi potrzebne?
Więc zapewnij mi teraz schronienie.
- Zabranie czaszki to błąd - Nathan mówił teraz szorstkim z
przejęcia głosem. - Jeśli się pani ukryje, być może w końcu
zaprzestaną poszukiwań. Jeśli zabierze pani czaszkę, będą panią
ścigać. Pomyślą, że coś pani wie, i nie zrezygnują. Dlaczego nie
chcecie mnie posłuchać?
- Bo nie mamy żadnego dowodu, że jesteś kimkolwiek więcej
niż tylko podrzędnym dziennikarzyną, którego można znokautować
jednym ciosem - powiedział Galen.
Jednak desperacja Nathana była niezwykle przekonująca. Eve
poczuła nagle, że musi się spieszyć.
- Słuchamy pana... do pewnego stopnia. Dlatego wyjeżdżamy z
Baton Rouge. Spakuję nasze bagaże. Galen, bądź gotów do wyjazdu
zaraz po powrocie z kościoła.
Nathan westchnął.
- Skoro nie chce pani słuchać głosu rozsądku, pomogę pani się
pakować.
- Nie, idziesz ze mną - zażądał Galen. - Nie zostawię cię w domu
z Eve.
- Na litość boską, po tym wszystkim, co wam powiedziałem,
chyba zasługuję na odrobinę zaufania.
109
- Słowa to nie wszystko. Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć.
Musisz się sprawdzić.
- Nadstawiając karku w kościele?
- Niezły sposób. - Galen obejrzał się przez ramię na Eve. -
Wiesz, jak posługiwać się bronią?
- Tak.
- Znajdziesz ją w moim worku. Weź ją. Nie chcę zostawiać cię
samej w domu.
- No to ja z nią zostanę, do cholery! - krzyknął Nathan.
- Idź, Eve. - Galen go zignorował. - Kiedy wrócę, być może
będziemy się spieszyć. Wezmę kilka rzeczy z kuchennej szafki, i
wybywamy.
Rozdział dziewiąty
Gdzie oni są?
Eve niespokojnie spoglądała w ciemność, ale widziała jedynie
zarys sylwetki kościoła.
Minęło przeszło pół godziny. Z pewnością powinni już wrócić.
Chyba że coś się stało.
Odpędziła tę myśl od siebie. Galen był zbyt bystry, żeby dać się
złapać, nie słyszała też żadnych niepokojących odgłosów, kiedy tak
stała na balkonie.
- Idziemy.
Odwróciła się i ujrzała Galena. Właściwie założyła, że to Galen.
Był pokryty błotem i szlamem, mokre ubranie przylgnęło mu do
ciała.
- Co ci się stało?
- O wiele mniej, niż powinno - powiedział Nathan, wchodząc za
Galenem do pokoju. On także był mokry i cały zabłocony. - To
najbardziej stuknięty sukinsyn, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
Zmusił mnie do przepłynięcia tego cholernego rozlewiska.
- Co?
- Na moście mogliby nas zauważyć - wyjaśnił Galen. - To był
najłatwiejszy sposób obejścia problemu.
110
- Najłatwiejszy? - prychnął Nathan. - Wepchnął mnie do wody.
A gdybym nie umiał pływać?
- Woda była tak płytka, że mogłeś ją przejść.
- Nieprawda - wściekał się Nathan. - A jadowite węże, aligato-
ry... Wszystko mogło pływać w tych brudach.
- Przestań narzekać. Pogryzły cię tylko komary. Powinieneś się
cieszyć, że pozwoliłem ci zostać na brzegu, zamiast kazać wejść do
kościoła. - Przeszedł do łazienki, wziął dwa ręczniki i rzucił jeden z
nich Nathanowi. - Wysusz się. Nie mamy czasu na prysznic.
- Masz Victora? - zapytała Eve.
- Jasne. - Popatrzył na nią ze zdumieniem. - Wszystko, o co pro-
siłaś, jest na dole, przy tylnych drzwiach. A z Victorem wszystko w
porządku. Przed wejściem do wody włożyłem go do wielkiej her-
metycznie zamykanej torby, do której przywiązałem parę nadmu-
chanych worków na śmieci w charakterze pływaków. Zająłem się
nim, a Nathan innymi rzeczami, o których wspominałaś.
- Nie było problemów?
Galen pokręcił przecząco głową.
- Kłamiesz - oświadczył ponuro Nathan. - Widziałem, jak do
kościoła wchodzi za tobą strażnik. Już nie wyszedł.
- Nie kłamię. - Galen rzucił mu zirytowane spojrzenie. - Po
prostu ominąłem epizod, który mógłby zdenerwować Eve. Powie-
działem prawdę. Strażnik nie był żadnym problemem. Załatwiłem
go, zanim zdążył zaalarmować pozostałych.
- Załatwiłeś go?
- Nie przejmuj się, to nie był Rick. Idziemy. Musimy się stąd
wydostać, zanim się zorientują, że czaszka zniknęła.
- Jest nienormalny - mruknął Nathan. - Ten sukinsyn mógł nas
wpędzić w kłopoty. - Popatrzył wojowniczo na Galena. - I muszę
wziąć prysznic.
- Nie ma czasu. Idziesz w takim stanie albo wcale. Jakoś się tu
dostałeś; jak zechcesz, to się jakoś wydostaniesz.
- Żeby go znalazł ten Jules Hebert? - zapytała Eve.
- Musi się dostosować do okoliczności. Moja mama zawsze
powtarzała, że co ma wisieć, nie utonie.
- Bardzo mnie męczy to, co mówiła twoja matka. Myślę, że to
111
sobie wymyślasz, kiedy ci pasuje. - Ruszyła ku drzwiom. -
Zabieramy go.
Galen wzruszył ramionami.
- Skoro nalegasz. Obaj jednak śmierdzimy jak skunksy, takich
dwóch w aucie wywołałoby wymioty u każdego. - Minął ją i popę-
dził schodami na dół. - Wyjdziemy przez tylne drzwi i pobiegniemy
do auta zaparkowanego przy cyprysach kilkaset metrów od domu. -
Zatrzymał się przy kuchennych drzwiach. - Czekajcie chwilę, zaraz
wracam.
- Dokąd idziesz?
- Sprawdziłem teren przed domem. Większość strażników roz-
lokowano po drugiej stronie rozlewiska pod kościołem, ale jeden
skurczybyk siedzi trochę dalej, na brzegu, i obserwuje dom. Nie
miałem czasu się nim zająć, kiedy poszedłem po czaszkę. - Zerknął
na Nathana. - A poza tym Nathan za głośno narzekał. Mamy
szczęście, że dotarliśmy do domu niezauważeni.
- Usiłowałeś utopić...
- Bądź gotowa. - Galen już sunął pod ścianą budynku. - Trzy-
majcie kciuki, żeby nie znaleźli tego strażnika w kościele...
Kilka minut później Galen pojawił się w drzwiach.
- Chodźcie. Ruszamy. Zaczyna brakować nam czasu.
- A strażnik?
- Zająłem się nim. - Zaczął biec, gdy zbliżali się do gaju. -
Powinniśmy się raczej przejmować tym strażnikiem w kościele.
Minęło prawie piętnaście minut. Ktoś zacznie go szukać.
Eve nagle znieruchomiała. Tam, gdzie miał na nich czekać
brązowy, wynajęty samochód Galena, znajdował się najnowszy
model lexusa.
Obok stał Joe Quinn.
- Co tu się dzieje, do diabła? - Eve odwróciła się do Galena.
- Ja się dzieję - odparł krótko Joe. - Wsiadaj do auta i zmywamy
się stąd.
Eve go zignorowała.
- Ty go zawiadomiłeś, Galen?
- Pewnie. Zanim poszedłem do kościoła. Mówiłem, że może mi
112
się przydać. Powiedziałbym, że sytuacja dojrzała do tego, żeby go
wezwać. Nie mogę się rozdwoić. Otwórz bagażnik, Quinn. - Wrzucił
tam walizki. - To Bill Nathan. Siadaj z tyłu, Nathan. - Odwrócił się
do Eve. - Ty sama wybierz miejsce, ale Quinn jedzie z nami.
Zaprosiłem go na przejażdżkę.
- Galen, zbytnio się przejąłeś swoją pracą.
- Taki mam zwyczaj. Jestem zaopatrzeniowcem. - Otworzył jej
drzwi z tyłu. - Co oznacza, że będę chronił cię najlepiej, jak potrafię.
- Na litość boską, nie jestem trujący - powiedział ponuro Joe. -
Wsiadaj do samochodu.
Zawahała się, a następnie usiadła z tyłu obok Nathana.
- Nie podoba mi się to, Galen.
- Przykro mi. - Obejrzał się za siebie i zerknął na kościół, a
potem usiadł w fotelu dla pasażera. - Nic się jeszcze nie dzieje. Rany,
mamy szczęście! Jedziemy, Quinn.
Joe usiadł za kierownicą.
- Dokąd jedziemy?
- Na południe. Mam dom trochę na północ od Nowego Orleanu.
Przez jakiś czas powinno tam być bezpiecznie.
- Nie będą nas u ciebie szukać?
- No cóż, w moim zawodzie nie informuje się całego świata o
miejscu zamieszkania, a dokumenty, na których figuruje ten adres,
starannie ukryłem.
- Nie bądź zbyt pewny siebie - powiedział Nathan. - Za Jules’em
Hebertem stoi Sprzysiężenie, a to otwiera wiele drzwi.
- Jeśli to Sprzysiężenie w ogóle istnieje. A przy sprzyjających
okolicznościach każdy może znaleźć każdego. Może jednak
będziemy mieć tyle czasu i spokoju, że Eve da radę dokończyć pracę
nad Victorem.
- Może.
- Jedź, Quinn - powiedział Galen. - Ten facet mnie dołuje.
Joe siedział sztywno za kierownicą; przez całą drogę ani razu nie
spojrzał na Eve.
Ona też starała się nie patrzeć na niego. Wyglądała przez okno
albo gawędziła z Nathanem, który nie wykazywał jednak specjalnej
113
ochoty do rozmowy. Galen jej nie ułatwiał sprawy. W drodze był
nienaturalnie małomówny, tylko czasem podpowiadał Joemu drogę.
Zatem nie mogła nie patrzeć na Joego ani nie myśleć o nim podczas
tej całej podróży.
Nieswojo się czuła tu, z tyłu, zawsze siadała obok niego. Przez
wszystkie lata, kiedy byli najlepszymi przyjaciółmi, a potem ko-
chankami...
Kochankami.
Boże, tak bardzo pragnęła, by jej dotknął. Jej ciało było na to
gotowe, myślała o ostatnim razie, kiedy w nią wszedł, głęboko i
mocno. Potem było równie dobrze, kiedy tulił ją niczym cenny skarb.
Zawsze czuła się taka bezpieczna.
Z trudem oderwała od niego spojrzenie. Życie nie sprowadzało
się tylko do seksu. W życiu liczyło się zaufanie i uczciwość.
I seks.
Dzielili łoże, odkąd przyjechali z Arizony przed dwoma laty. To
naturalne, że przywykła do jego ciała, do seksu z nim. Co nie
oznaczało, że nie potrafi się bez tego obejść. Będzie lepiej, kiedy
wreszcie wydostanie się z tego cholernego auta.
No dobra, zapomnij o nim. Musi postanowić, co robić, kiedy już
znajdą się u Galena. Było bardzo wiele ważnych spraw do roz-
wiązania. Co będzie najlepsze dla Jane i matki? Lepiej pomyśleć o
nich niż o Joem. Cholera, co by było najlepsze dla niej samej?
Po godzinie Galen wskazał na potężną bramę z kutego żelaza,
zamontowaną w równie potężnym ogrodzeniu.
- Skręć tutaj. Dom leży za tymi cedrami. - Nacisnął guzik pilota,
brama się otworzyła. - Chwała Bogu, jesteśmy na miejscu. Nie była
to nazbyt relaksująca podróż. Powietrze można kroić nożem.
- To przez ciebie. - Eve w duchu podziękowała opatrzności, że
podróż się skończyła, i zerknęła na cień ogromnego jednopiętrowego
domu wykończonego żółtobeżowym stiukiem. - Na litość boską, to
rezydencja!
- Złożyłem właścicielowi propozycję nie do odrzucenia - powie-
dział Galen, gdy krętym podjazdem zbliżali się do rzeźbionych
trzymetrowych wrót domu. - Uznałem, że ten dom do mnie pasuje.
- Bylebyśmy nie mieli do czynienia z mafią - powiedziała Eve. -
114
Tylko tego mi teraz brakowało.
- Żartowałem - oświadczył Galen. - Mam dobrze płatną pracę,
Logan inwestował w moim imieniu. Udało mi się zaoszczędzić parę
groszy.
- Nie bądź taki skromny - stwierdził sucho Quinn. - Właściwie to
nawet dziwne, że ty nadal pracujesz.
- Kiedy dorasta się w slumsach, żadne pieniądze na świecie nie
sprawią, że poczujesz się bezpiecznie. - Galen wysiadł z auta i
otworzył drzwi z tyłu. - Usiłowałem skończyć pracę jakiś rok temu,
ale nic z tego nie wyszło. Śmiertelnie się nudziłem. Zacząłem
ryzykować. Cholera, nawet wspinałem się po górach. Kiedy
skręciłem kostkę na zupełnie łatwym wzniesieniu, uznałem się za
żałosny przypadek i wróciłem do roboty. Doszedłem do wniosku, że
to zdrowsze. - Pomógł Eve wysiąść z samochodu. - Wszystko w
porządku?
- Nic mi nie jest.
- A mnie tak - wtrącił Nathan. - Śmierdzę, jestem brudny i chyba
pogryzły mnie pijawki.
- Naprawdę? - Galen uniósł brwi. - W jakimś ciekawym
miejscu? Jeśli zaatakowały cię pijawki, pewnie nadal tam są. Mam ci
pomóc je oderwać?
- Chciałbyś, co? - Nathan spojrzał na niego wilkiem.
- Nie bądź taki ponury. Przeżyjesz. Wątpię w te pijawki.
- Taki z ciebie ekspert?
- Jasne. Chociaż lepiej znam się na przepływaniu rzek pełnych
piranii.
Nathan parsknął śmiechem.
- Wątpisz? Trzeba płynąć nocą, kiedy piranie śpią, i trzymać się
z dala od przystani, gdzie...
- Nie mani ochoty rozmawiać o piraniach. Otworzysz te cholerne
drzwi?
- Usiłuję cię czegoś nauczyć. - Galen odwrócił się, wszedł po
czterech schodkach i zapalił światła w przedpokoju. - Nie ma służby,
Eve. Raz w tygodniu pewna osoba z miasta przychodzi trochę tu
posprzątać. Poza tym jesteśmy sami. Wszystkie sypialnie mieszczą
się na pierwszym piętrze. Dziesięć albo jedenaście. Wybierzcie
115
sobie.
- Mnie potrzeba tylko prysznica. - Nathan minął go i wszedł do
domu.
- Owiń się prześcieradłem, kiedy wyjdziesz z łazienki! - zawołał
za nim Galen. - Może uda mi się znaleźć jakieś ubranie, które będzie
pasowało na twoją olimpijską sylwetkę.
- Mam tylko parę kilo nadwagi - mruknął Nathan przez zaciś-
nięte zęby.
- Przyjemniaczek, nie? - powiedział Galen, gdy Nathan wyszedł.
- Choć z tym prysznicem to ma rację. Ja się jednak poświęcę i
pozwolę ci zerknąć na pokój, który, moim zdaniem, świetnie się nada
do twojej pracy. Chodź. - Wszedł do domu.
- Idź. Wezmę bagaże. - Joe podszedł do bagażnika. - Nie palę się
do oglądania chałupy Galena. Na razie mam go dosyć.
- To trzeba było nie przyjeżdżać.
- Wiesz, po co przyjechałem - popatrzył jej w oczy. - To nie ma
nic wspólnego z Galenem. - Otworzył bagażnik. - Poza faktem, że
może będę miał okazję skręcić mu kark.
- Co powiesz na to? - Galen otworzył drzwi pokoju na dole. -
Mnóstwo tu światła.
Rozejrzała się po olbrzymim pomieszczeniu o kamiennych pod-
łogach, wyposażonym w archaiczny piekarnik gazowy i kominek tak
duży, że można by w niego wmaszerować.
- Kuchnia?
- W zeszłym stuleciu była to kuchnia z zapleczem. Człowiek, od
którego kupiłem ten dom, urządził nową kuchnię na piętrze, wprost
nad nami. Tego pomieszczenia nie dało się zmodernizować, a on
lubił wygody. Podobnie jak ja. Tu - wskazał na masywny stół do
rozbierania mięsa - możesz rozłożyć swoje narzędzia. W porządku?
- Trochę tu chłodno - powiedziała, lekko dygocąc.
- Po to jest kominek. Będę w nim dla ciebie palił. Przynieść tu
twoje rzeczy?
Zawahała się, po czym powoli pokręciła głową.
- Raczej nie. W drodze przemyślałam kilka spraw.
- Wątpliwości?
- Tak.
116
- I co postanowiłaś? - zapytał Joe ze szczytu schodów.
- Że jestem idealistyczną idiotką, skoro w ogóle brałam pod
uwagę kontynuowanie tej rekonstrukcji.
- To dobrze. - Joe zszedł po schodach. - Cały czas ci to po-
wtarzałem.
- Nawet gdybym pracowała przez całe życie, i tak nie zdołam
zrekonstruować twarzy tym wszystkim, którym naprawdę się to
należy. Bently mógł być porządnym człowiekiem, ale na to oczekują
również inni dobrzy ludzie. Wokół mnie ciągle ktoś ginie. Skąd mam
wiedzieć, czy to zło nie dotknie mojej rodziny? - Zacisnęła usta. -
Przykro mi myśleć, że nie skończę pracy nad Victorem, ale nie
jestem głupia.
- Cóż, najwyraźniej się zdecydowałaś - powiedział Galen. - Jak
chcesz to załatwić?
- Nie wierzę Meltonowi. Okłamał mnie.
- FBI? - podsunął Joe.
- Może.
- Wiem, im też nie ufasz.
- Kiedyś dla nich pracowałeś. Znasz kogoś, kto cieszy się opinią
nieprzekupnego?
- Nie tak łatwo znaleźć nieprzekupnych. Pomyślę o tym i za-
dzwonię w kilka miejsc.
- Skoro nie jestem potrzebny; pójdę wziąć prysznic. - Galen
odwrócił się i ruszył po schodach. - Jeśli chcesz, przyniosę Victora,
żebyś jeszcze nad nim popracowała, zanim zdecydujesz, co z nim
zrobić.
- Nie.
Zatrzymał się ze zdumieniem.
- To była tylko sugestia. Myślałem, że zechcesz...
- Ona się boi - przerwał Joe. - Myśli, że jeśli już zacznie nad nim
pracować, nie będzie potrafiła przestać.
Cholera, Joe zawsze umiał przejrzeć mnie na wylot. - Nie jestem
głupia. Wiem, co ważne. - Jednak Victor także jest ważny. Zaginął, a
ja mogłam go odnaleźć. Gdybym popracowała nad nim jeszcze
trochę, mogłabym... - Nie ruszaj Victora.
Galen skinął głową.
117
- Postaraj się trochę odpocząć, Eve. To była długa noc.
- Rozkazujesz mi, Galen?
Podjął wędrówkę po schodach.
- Ależ skąd! Wiem, że ci podpadłem. Jednak z pomocy Quinna
nie zrezygnuję.
Pobiegła za nim. Za nic nie chciała zostać z Joem sam na sam.
- Sprawdzisz Billa Nathana? Wydaje się w porządku, ale odkąd
wyjechałam z Atlanty, nic nie jest takie, jakie być powinno.
- Natychmiast po kąpieli. - Pokiwał głową i uśmiechnął się
chytrze. - Ciekawe, czy naprawdę ma te pijawki...
- Zniknęła? - Melton mówił opanowanym głosem, ale w jego
tonie Jules wyczuwał tłumiony gniew. - Razem z czaszką?
- Tak. Nie przejmuj się, znajdę ją.
- Nie powinieneś był do tego dopuścić, Hebert. Miałeś dopil-
nować, żeby skończyła, a potem się jej pozbyć. Gdzie dziś byłeś, do
cholery? Jak jej udało się uciec?
- Musiałem zająć się naszymi sprawami w Boca Raton. Myś-
lałem, że wszystko jest w porządku. Wyglądało na to, że niczego nie
podejrzewa, i wiedziałem, że chciała skończyć czaszkę. Uznałem, że
to odpowiedni moment na... - Umilkł z niesmakiem. Bełkotał,
tłumaczył się przed tym dupkiem jak jakiś pieprzony amator. -
Popełniłem błąd. Naprawię go.
- Z całą pewnością. O ile nie jest za późno. A jeśli pójdzie z
czaszką na policję?
- Wątpię, czy zrobi to w najbliższym czasie, ale musimy działać
szybko. Moi ludzie widzieli wcześniej Joego Quinna, wchodził do jej
domu. Albo on, albo Galen musiał przekonać ją do ucieczki. Jeśli
zabrała czaszkę, to dlatego, że zapewne chce ją skończyć. Obaj
wiemy, jak przejmuje się pracą. To mi daje trochę czasu. Potrzebuję
twojej pomocy.
- O ile to mi nie zaszkodzi.
- Ona nie wróci do domu. Jeśli cokolwiek podejrzewa, to się
gdzieś ukrywa. Uruchom swoje źródła i zorientuj się, dokąd ją zabrał
Galen. I to szybko.
- To wielki kraj.
118
Jules usiłował stłumić gniew.
- Możesz to zrobić? - Wymawiał każde słowo powoli i starannie.
- Pozwoliłem ci na takie postępowanie z Duncan, mimo że
schrzaniłeś sprawę z Etienne’em, ale nie możemy dłużej ryzykować.
To dla nas zbyt niebezpieczne. Zdobądź czaszkę, a potem szybko
pozbądź się Duncan i jej towarzyszy. Nie chcę, żeby cokolwiek
przedostało się do mediów. Rozumiesz?
- Rozumiem. Znajdziesz ją?
- Spróbuję.
Melton się rozłączył.
Jules pomyślał, że Melton naprawdę się postara. Mógł zrzucać
winę na Jules’a, ale był odpowiedzialny za Boca Raton i chciał
załatwić sprawę Bently’ego, zanim będzie musiał odpowiadać na
kłopotliwe pytania.
On też musi się teraz porządnie starać. Miał kłopoty z zapano-
waniem nad sytuacją. Od nocy; w której zabił Etienne’a, musiał
kłamać, oszukiwać, zgadzać się na kompromisy. Wiedział, że jeśli
nie będzie ostrożny, wszystko runie mu na głowę.
Nie, do tego nie zamierzał dopuścić. Zbyt wiele poświęcił, żeby
teraz ponieść klęskę. Nie będzie tu siedział i liczył na to, że Melton
odnajdzie Eve Duncan.
Postanowił wziąć sprawy we własne ręce.
Rozdział dziesiąty
Boże, żeby ta kolacja już się skończyła.
Posiłek zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nastrój Nathana
nie poprawił się po prysznicu. Joe prawie się nie odzywał, a Eve,
przygnębiona jego obecnością przy stole, z rzadka odpowiadała na
pytania Galena.
Chyba tylko na Galenie ta atmosfera nie robiła żadnego wraże-
nia. Kipiał energią, był podniecony, odstawiał jednoosobowe przed-
stawienie. Biegał do kuchni po rozmaite smaczne potrawy, ciągle coś
opowiadał i co pewien czas czepiał się Joego albo Nathana. Na
koniec podał kawę.
119
- Bardzo mnie rozczarowaliście. - Odchylił się na krześle. - Gdy-
bym nie był taki gadatliwy, kolacja okazałaby się katastrofą. Za-
chowujecie się beznadziejnie.
- To nie cyrk, Galen - warknął Joe. - A ty nie jesteś kon-
feransjerem.
- Doskonałe skojarzenie, Quinn. Najwyraźniej nie brak ci talen-
tów konwersacyjnych.
- Galen - odezwała się Eve.
- Eve najwyraźniej chce oczyścić atmosferę. - Galen popatrzył na
Joego. - Boi się ciebie czy mnie? Jak sądzisz?
- Sądzę, że mam tego po uszy.
- Bardzo niegrzecznie.
- Przed kolacją zadzwoniłem w kilka miejsc - powiedział Joe do
Eve. - Do paru informatorów z FBI, wszyscy się zgodzili, że może
nam pomóc tylko Bart Jennings. Jest bystry i gorliwy, pracuje dla
biura od dwudziestu lat.
- Znasz go osobiście?
- Nie, ale sporo o nim słyszałem podczas pracy w FBI.
- Co tu się dzieje? - spytał Nathan.
- Eve postanowiła zwrócić czaszkę.
- Nie kończąc rekonstrukcji?
Eve skinęła głową.
- Dzięki Bogu. Rozsądnie. Chociaż trzeba było zostawić czaszkę
i uciekać.
- Nie oddam czaszki Jules’owi Hebertowi i jego ludziom. -
Popatrzyła na dziennikarza. - Nie wiem, ile w pańskiej historii jest
prawdy, a ile bzdurnych spekulacji, a nie chcę mieć z tym nic
wspólnego. Przekażę ją odpowiednim władzom.
- Nie może pani ufać władzom - stwierdził Nathan. - Nikomu nie
może pani ufać.
- Mówisz jak bohater kiepskiego filmu sensacyjnego - stwierdził
Joe. - Eve, rozmawiałem z Jenningsem, obiecał zachować sprawę w
tajemnicy. Chciałby jednak przyjechać i spotkać się z tobą jutro o
dziesiątej rano.
- Powiedziałeś mu, gdzie jesteśmy? - Eve zmarszczyła brwi.
- Nie, nie zrobiłbym tego bez twojej wiedzy. Powiedziałem mu,
120
że zadzwonię.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Przekaż Jenningsowi, że się z nim spotkam. Może wreszcie
całą sprawę Victora będę miała z głowy.
- Będzie ci przykro, kiedy Victor zniknie - powiedział Galen z
uśmiechem.
Przykro to za mało powiedziane. Zawsze źle się czuła, gdy nie
udawało się jej zidentyfikować ofiary, ale Victor stał się niemalże jej
obsesją. Nie mogła jednak nadal się nad tym zastanawiać. Już
wystarczająco długo biła się z myślami.
- Powiedziałeś mu, że informacje o Sprzysiężeniu masz ode
mnie, Quinn? - zapytał Nathan.
- Nie, uznałem, że nie byłbyś z tego zadowolony. Chociaż
mocno naciskał. Usłyszał ode mnie, że te informacje pochodzą z
poufnego źródła. Zdaje się, że tak właśnie mawiają dziennikarze.
- I dobrze. Bo popełniłbyś poważny błąd. - Nathan wstał i cisnął
serwetkę na stół. - Nie będzie mnie tutaj, gdy pojawi się Jennings.
Jeszcze żyję, bo jeżeli angażuję się w jakąś sprawę, postępuję tak,
aby nikt się o tym nie dowiedział. I nadal zamierzam tak postępować.
Galen patrzył, jak Nathan wychodzi z pokoju, a potem odwrócił
się do Eve:
- Przy okazji sprawdziłem Billa Nathana. Współpracuje z „Times
Picayunne”, znany jest z popierania reform związanych z ochroną
środowiska. - Wyjął z kieszeni taks i wręczył go Eve. - Zdjęcie w
gazecie nie jest najlepszej jakości, ale to z pewnością on.
Zerknęła na fotografię. Galen miał rację - zdjęcie było kiepskie,
ale Nathan dawał się rozpoznać.
- Może powinieneś się od niego odczepić.
- Dlaczego? - Galen popatrzył na nią ze zdumieniem. - To bardzo
zabawne.
- Ja mam dość - rzucił Joe. - Eve, chcę z tobą porozmawiać.
Zesztywniała.
- Tak, pogadajcie sobie. - Galen wstał i zaczął zbierać naczynia. -
Muszę je wsadzić do zmywarki. Obowiązki domowe nigdy się nie
kończą...
- Nie potrzebuję twojego pozwolenia, Galen - przerwał mu Joe.
121
- To mój syndrom konferansjera. - Galen ruszył z naczyniami do
kuchni. - Poza tym powinieneś być wdzięczny za każdą pomoc.
Joe patrzył, jak drzwi zamykają się za Galenem.
- Przesadza. Zastanawiam się, czy w ogóle rozumie, jak blisko
mi do... - Spojrzał w kierunku drzwi prowadzących na werandę. -
Wyjdźmy stąd. Nie odmawiaj mi, Eve. Ten sukinsyn doprowadza
mnie do szału.
- Galen bardzo się o mnie troszczy.
- Tak, mówił mi. Idziesz?
Nie miała ochoty na konfrontację z Joem, ale nie mogła już
dłużej znieść tego napięcia. To się musiało wreszcie skończyć.
- Dobrze - powiedziała, wstając z fotela.
Jesienna noc była chłodna, od jeziora wiał zimny wiatr. Eve
zadrżała.
- Nawet pogoda jest przeciwko mnie. - Joe zdjął kurtkę i zarzucił
na jej ramiona.
Kurtka była ciepła i pachniała ulubioną wodą Joego.
- Nie chcę - burknęła Eve.
- A ja nie zamierzam dawać ci pretekstu do ucieczki. - Oparł się
o balustradę i wyjrzał na jezioro. - Nasze bardziej mi się podoba. To
jest... za ładne.
Wiedziała, co ma na myśli. Brakowało mu dzikości i surowego
piękna jeziora przy ich domu.
- Do Galena też to średnio pasuje, ale mówił...
- Nie rozmawiamy o Galenie - przerwał jej. - Rozmawiamy o nas
i naszym wspólnym życiu. Nie ma w nim miejsca dla Galena.
- Joe, to zbyt szybko, nie mogę...
- Nie sądzisz, że zdaję sobie z tego sprawę? Zamierzałem dać ci
czas. Męczyłbym się, ale jakoś bym sobie poradził. Nagle jednak
wszystko wzięło w łeb. Niemal cię zabili. Nie mogłem cię tak
zostawić. - Oddychał nierówno, nerwowo. - I nie mogę dłużej
patrzeć, jak odsuwasz się ode mnie. Musimy jakoś dojść do
porozumienia.
- To znaczy?
- Pozwól, że zostanę z tobą i będę cię chronił. Nie zapytam o nic
więcej. Nie będę ci się narzucał. Nie będę prowokował kłopotliwych
122
sytuacji. Nie będę ci przypominał, jak cudownie było nam razem. -
Umilkł i dodał przez zaciśnięte zęby: - Możesz sobie nawet nadal
sypiać z Galenem, skoro tego pragniesz.
- Co?!
Popatrzył na nią uważnie.
- Nie sypiasz z Galenem?
- Oszalałeś? Po tych wszystkich latach naprawdę wierzysz, że
mogłabym tak bez zastanowienia wskoczyć komuś do łóżka?
Joe powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Z całą pewnością go zamorduję.
- Powiedział ci, że z nim sypiam?
- Niezupełnie. - Zmienił temat. - Zgodzisz się na te warunki? Nie
będę ci się narzucał ze swoją obecnością, żebyś mogła w spokoju
roztrząsać moje grzechy. To tutaj nie potrwa zbyt długo, skoro
zdecydowałaś się na Jenningsa. Teraz po prostu nie mogę cię zo-
stawić.
Eve milczała.
- Posłuchaj mnie. - Złapał ją za ramiona i potrząsnął. - Zasłuży-
łem na to. Możesz myśleć, że jestem sukinsynem, ale po tych
wszystkich latach, po tym, co wspólnie przeszliśmy, nie możesz tak
po prostu mnie odrzucić. Jak byś się czuła, gdybym to ja był na
twoim miejscu? Zależy ci na mnie. Nie możesz o tym wszystkim
zapomnieć tylko dlatego, że twoim zdaniem zrobiłem coś
niewybaczalnego.
- Zrobiłeś coś strasznego. - Ale straszna była też ta chwila, kiedy
tak stała tuż obok niego, porażona jego gwałtownością i siłą swoich
uczuć do niego. - Sama nie wiem, co robić.
- Odpowiedz mi. Jak byś się czuła, gdyby to chodziło o mnie?
Gdyby to mnie w każdej chwili jakiś drań mógł znienacka wbić nóż
w plecy?
Świat bez Joego? Ból. Poczucie ogromnej straty. Pustka.
- Prawda? Daj mi to, czego pragnę. Bądź sprawiedliwa. Pozwól
mi zostać i sobie pomóc.
Eve przez chwilę milczała, a po chwili skinęła głową.
- Zgoda. Ale to tylko pogorszy sytuację.
- Jestem na to przygotowany. Chociaż nie wyobrażam sobie, że
123
mogłoby być jeszcze gorzej. - Zacisnął palce na jej ramionach, lecz
po chwili ją puścił. - Wiesz, od ilu dni cię nie dotykałem? To boli...
Ale nie wolno mi o tym mówić. To wbrew cholernym zasadom. -
Odwrócił się na pięcie i wszedł do pokoju.
Eve pomyślała, że wariuje. Wciąż czuła ciężar jego dłoni na
ramionach, otaczał ją jego zapach, ciepło jego kurtki i dźwięk głosu,
przypominała sobie jego słowa.
A g d y b y t o c h o d z i ł o o m n i e?
Było to jedno z tych pytań, które zdołałyby zburzyć każdy mur,
jakim starała się od niego odgrodzić. Pamiętała, co czuła, gdy kilka
lat temu Joe został postrzelony; wtedy bardzo się do siebie zbliżyli.
Nie myśl o tym, nakazała sobie. W jego towarzystwie nie daj się
powodować uczuciami. Ustąpiła, bo zrozumiała, że jest wobec niego
niesprawiedliwa, ale myślenie o Joem i ich wspólnym życiu byłoby
masochizmem.
Zdjęła kurtkę Joego. Zimno i pustka natychmiast ją otrzeźwiły.
To przecież zwykła kurtka, do cholery. Weszła do środka i położyła
kurtkę na krześle w jadalni. Joe weźmie ją sobie później. Teraz nie
mogłaby stanąć z nim twarzą w twarz. Powiedział, że będzie
schodził jej z drogi, ale samo przebywanie z nim pod jednym
dachem wyprowadzało ją z równowagi. Postanowiła iść na górę i
położyć się. Po drodze zerknęła tęsknie na drzwi starej kuchni. Była
zbyt poruszona, by zasnąć. Gdyby popracowała trochę nad Victorem,
mogłaby się odprężyć i zbliżyć do rozwiązania zagadki. Może by tak
odszukać czaszkę i...
Nie, nie wolno jej poddać się pokusie. Podjęła już decyzję. Jutro
pojawi się ten człowiek z FBI, minie zagrożenie, a wraz z nim
emocjonalny zamęt.
- Dziękuję, że zgodziła się pani na to spotkanie - mówił Bart
Jennings z uśmiechem. - Logan wyjaśnił mi, że nie darzy pani
agencji rządowych szczególną sympatią. - Jego usta wykrzywił gry-
mas niesmaku. - Sam miewam problemy z biurokratami.
- Oto sprawiedliwy - mruknął Galen. - Zaczynam go lubić, Eve.
Wiedziała, co Galen miał na myśli. Od chwili, w której Jennings
stanął w drzwiach, była pod wrażeniem. Jennings skończył czter-
124
dziestkę, miał lekko posiwiałe włosy i niesforną grzywkę. Mówił
wprost, wydawał się szczery i otwarty.
- Logan wspomniał panu, że chcemy odsunąć od tej sprawy
senatora Meltona?
- Nie widzę przeciwwskazań. Senator ma dość mocne
powiązania w Waszyngtonie, politycy przychodzą i odchodzą - od
dawna pracuję w FBI i wiem, co mówię. Od tej chwili nie będzie
miał z tym nic wspólnego.
- Poważnie? - Joe zmrużył oczy. - Mówisz to bardzo stanowczo.
- Powiedzmy, że mu nie ufam. Może jest uczciwy, a może tkwi
w tym po uszy. Tak czy owak, powinniśmy zachować ostrożność.
- Wierzysz w tę teorię spisku?
- Nie wolno mi jej lekceważyć, dopóki nie udowodnię, że nie jest
prawdziwa. - Jennings przez chwilę milczał. - Pojawiają się jakieś
sugestie, że może nie jest to całkiem bezpodstawne. W pewne rzeczy
trudno uwierzyć, ale jeśli choćby jedna dziesiąta okaże się prawdą, to
sprawa jest poważna. Mówiła pani, że ten Etienne uważał, że w Boca
Raton coś się szykuje?
- Tak, początkowo sądził, że może chodziło o zebranie organiza-
cji, ale nie zapowiada się tam żadne ważne wydarzenie, które
dostarczyłoby członkom Sprzysiężenia pretekstu do przyjazdu. To
musi być coś innego.
- Chciałbym znać nazwisko waszego informatora.
Joe przecząco pokręcił głową.
- Mówiłem ci, obiecałem mu dyskrecję.
- Utrudniasz mi pracę. - Jennings przeniósł wzrok na Eve. - A co
do pani: Kiedy planuje pani skończyć rekonstrukcję czaszki?
- Wystarczyłyby trzy albo cztery dni... Ale nie zamierzam jej
kończyć. Właśnie dlatego pan tu jest. Ma mnie pan od niej uwolnić.
Umywam ręce.
- Doskonale panią rozumiem - pokiwał ze współczuciem głową.
- Na pani miejscu też miałbym chęć odrzucić propozycję, jaką
zamierzam pani złożyć, niemniej proszę wysłuchać mojej prośby.
Niech pani nam ofiaruje te cztery dni. Proszę skończyć
rekonstrukcję.
- Akurat posłucha... - mruknął Joe.
125
- Mowy nie ma - powiedziała Eve.
- Proszę posłuchać. Hebert i Melton robią wszystko, by pani to
skończyła, i z pewnością mają powód. Dlaczego?
- Bently?
- Dlaczego jednak muszą mieć dowód, że on nie żyje? Jaki to ma
związek z tym, co ma się wydarzyć w Boca Raton? - Umilkł na
chwilę. - My też musimy to wiedzieć. Prowadzimy śledztwo w
sprawie zaginięcia Bently’ego i natrafiliśmy na parę intrygujących
informacji. Tuż przed swoim zniknięciem Bently prowadził jakieś
potajemne interesy z pewnym bankiem na Kajmanach.
- Pranie brudnych pieniędzy? - zapytał Galen.
- Niby dlaczego? - Jennings wzruszył ramionami. - Bently miał
olbrzymią fortunę. Jego ojciec robił w ropie naftowej - to między
innymi dlatego Bently stał się obrońcą środowiska. Odkupienie
grzechów. Jednak w tym banku na Kajmanach dokonywano ogrom-
nych przelewów. Współwłaścicielem rachunku był Thomas
Simmons, który mógł podjąć dowolną sumę. Potem konto
zlikwidowano, a pieniądze zniknęły.
- Kto to jest Thomas Simmons?
- Wypytywaliśmy o to żonę i wspólników Bently’ego, ale nic nie
wiedzieli. Nikt nie słyszał o Simmonsie - zawiesił głos. - Jednak
pojawił się inny trop. Przeszukaliśmy ogólnokrajową bazę danych,
koncentrując się na intelektualistach i pracownikach wyższych
uczelni, dzięki czemu natrafiliśmy na profesora Thomasa Randalla
Simmonsa z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego. Wziął
urlop naukowy mniej więcej w czasie, kiedy zaginął Bently. Nie
mogliśmy znaleźć niczego więcej, dopóki nie dotarliśmy do banku
na Kajmanach i nie sprawdziliśmy próbki pisma profesora.
Pasowało.
- Oszust? - zasugerował Joe. - Może powinniście nieco staranniej
szukać tajemniczego pana Simmonsa. Czyżby Bently zorientował
się, że robi się go w konia, i Simmons postanowił się go pozbyć?
- Cholera jasna, szukaliśmy go - powiedział Jennings. - Bez
skutku. Ale Bently to był bardzo inteligentny facet. Mógł go pokonać
jedynie wyjątkowo bystry przeciwnik.
- No to wracamy do pytania, czy Bently też był oszustem.
126
Niektórym nigdy nie dość pieniędzy.
Jennings potrząsnął głową.
- Raczej nie był. To idealista o czystych rękach. Są jednak ślady
wskazujące na to, że finansował pewien tajny projekt.
- Jaki projekt?
- Coś, co jego zdaniem było warte ryzykowania osobistej for-
tuny. Ten trop skłonił nas do spenetrowania środowiska intelek-
tualistów w poszukiwaniu Simmonsa. Tkwił po uszy w jakichś
bardzo interesujących badaniach. - Umilkł. - Co wiecie o ogniwach
paliwowych?
- Niewiele. To podobno alternatywa dla oleju napędowego i ben-
zyny. Niektóre firmy motoryzacyjne eksperymentowały z ogniwami,
ale nic z tego nie wyszło. Za drogie.
- Ich zastosowanie znacznie wykracza poza sferę motoryzacji.
Mogą być użytkowane w elektrowniach, domach, a także stacjach
kosmicznych. Można z nich czerpać energię za ułamek obecnych
kosztów i bez szkodliwych dla środowiska skutków ubocznych.
Właściwie wszyscy skorzystaliby z upowszechnienia ogniw
paliwowych. Naukowcom niewiele brakuje do urzeczywistnienia
tych planów, a jednak mało kto słyszał o tym źródle energii. Czy to
nie dziwne?
- Co to ma wspólnego z... - Eve nie dokończyła pytania. - Myśli
pan, że Bently płacił za badania nad skonstruowaniem taniego
ogniwa?
Jennings pokiwał głową.
- Badania nad ogniwami, które prowadził Simmons były bardzo
zaawansowane. Prześledziliśmy drogę pieniędzy do Detroit. Bently
kupił kilka drogich komponentów niezbędnych do budowy ogniw.
Nie był jednak głupcem. Nie inwestowałby takich pieniędzy, gdyby
nie miał pewności, że to coś poważnego.
- Dlaczego miałby trzymać to w tajemnicy? - zapytała Eve. -
Jeśli te ogniwa paliwowe to takie dobrodziejstwo, dlaczego nie
poszedł do ludzi z rządu i nie przekonał ich, żeby zainwestowali
miliard czy dwa na badania?
- Może chciał zaprezentować już gotowy produkt, a może po
prostu nie wierzył, że Kongres przegłosuje ustawę, która godzi w
127
interesy lobby energetycznego w kraju - powiedział Joe.
- A może Sprzysiężenie naprawdę istnieje - powoli powiedział
Galen. - Może Bently o tym wiedział i bał się, że tamci zmobilizują
wszystkie swoje siły, by go powstrzymać.
Jennings pokiwał głową.
- No i faktycznie ktoś go powstrzymał. Teraz musimy się dowie-
dzieć, co się stało i dlaczego ma to takie znaczenie dla Heberta i
Meltona.
Eve popatrzyła na niego z rezygnacją.
- Czyli nie mogę się wycofać z tej cholernej afery?
- Proszę. Jeszcze cztery dni. - Jennings miał bardzo poważną
minę. - Nie będę pani wciskał kitu na temat obowiązku. Decyzję w
takich sprawach każdy musi podejmować sam. Istnieje jednak
możliwość, że Bently zginął, bo chciał zrobić coś dobrego dla nas
wszystkich. Coś, co mogłoby zmienić świat. To ważne.
- Ja i moi ludzie musimy mieć zapewnione bezpieczeństwo.
- Przydzielimy pani ochronę. - I po chwili milczenia dodał: -
Tylko cztery dni.
- Nie musisz tego robić, Eve - powiedział Joe.
- Wiem. - Podeszła do okna i wyjrzała na ogród. - Czy jesteśmy
tu bezpieczni, Galen?
- Raczej tak. Upewniłem się, że nikt nas nie śledzi. Poza tym ani
dla mnie, ani dla Quinna nie byłaby to żadna nowość.
- A mama i Jane? - popatrzyła na Joego.
- Jasne. Wczoraj dzwoniłem w tej sprawie do wydziału. Kilka
razy dziennie wokół domu będą jeździły wozy patrolowe, prosiłem
też paru niemundurowych, żeby mieli je na oku. Zadzwoniłem do
twojej matki, powiedziałem jej o ochronie i prosiłem, żeby ani na
krok nie puszczała Jane samej. - Popatrzył na Eve spod zmrużonych
powiek. - Mimo to cała ta sytuacja bardzo mi się nie podoba.
Eve podzielała ten niepokój. Do tego dochodziła frustracja spo-
wodowana niedokończoną pracą, Jennings nie musiał podsuwać jej
kolejnego pretekstu. Była rozdarta między rozpaczliwym pragnie-
niem uwolnienia się od brudów związanych z tą sprawą a chęcią
odtworzenia twarzy Victora. Nie chciała, by Jennings miał wpływ na
jej decyzje. Powinna odesłać go do diabła.
128
Ale czy to nie wisiałoby jej nad głową? Dopóki Victor
pozostawał nieukończony, będzie ją męczyło pragnienie, by się nim
zająć, i świadomość, że Jennings lub jakiś inny policjant będzie
wywierał na nią w tej sprawie nacisk. Istniał tylko jeden sposób, by
położyć temu kres.
Podniosła głowę i spojrzała w oczy Jenningsowi.
- Zgadzam się. Ale chcę się od tej całej sprawy uwolnić
natychmiast po zakończeniu pracy nad Victorem. Chcę wreszcie
mieć to z głowy.
- Jasne - rzekł Jennings, odetchnąwszy głęboko. - O rany, co za
ulga! - Nagle zaczął przemawiać oficjalnym tonem: - Potrzebuje pani
czegoś? Możemy coś dla pani zrobić?
- Proszę dopilnować bezpieczeństwa mojej matki i dziecka. Dys-
kretnie. Nie chcę, aby się wystraszyły.
- Nie ma problemu.
- Oby.
- Przyślę tu paru agentów z Nowego Orleanu, będą strzec pani
bezpieczeństwa i...
- Nie - przerwał mu Galen. - Zgodziłem się, by Quinn ci
powiedział, gdzie się ukrywamy, ale pod warunkiem, że zatrzymasz
to dla siebie. Nikt inny nie może się tego dowiedzieć. Quinn i ja
zajmiemy się jej ochroną.
- Ufa im pani? - Jennings zerknął na Eve.
Skinęła głową.
- Proszę zadzwonić, jeśli zmieni pani zdanie. - Wstał. -
Będziemy w kontakcie. Dziękuję, pani Duncan.
- Niech mi pan nie dziękuje. Wynoszę się stąd w tej samej
chwili, gdy to skończę.
- Proszę dać mi znać, zjawię się natychmiast. - Znowu obdarzył
ją uśmiechem.
Gdy drzwi zamknęły się za Jenningsem, Eve popatrzyła na
Joego.
- Nie będziesz się kłócił?
- Nie. Wprawdzie nie podoba mi się to wszystko, ale mam dość
oleju w głowie, żeby się z tobą nie sprzeczać, skoro już się zde-
cydowałaś. Będę musiał zadzwonić do wydziału i uprzedzić ich, że
129
do akcji włączy się paru agentów FBI. Nie ucieszą się.
- Czy mam zanieść Victora i twój sprzęt do starej kuchni? -
spytał Galen.
- Tak. Natychmiast. Jeśli mam znowu zabrać się do tej cholernej
roboty, postaram się to zrobić najszybciej, jak potrafię.
- Pewnie - mruknął Joe. - Przyznaj się, czujesz ulgę. Nie możesz
się doczekać, kiedy znowu dotkniesz Victora swoimi rękami.
Miał rację. Czuła mrowienie w dłoniach i znajome podniecenie.
- Co nie oznacza, że nie skończę pracy w odpowiednim czasie.
- Bez wątpienia. Będziesz pracowała po całych dniach. Ale prze-
cież to nic nowego, prawda?
- Tym razem jest inaczej.
- Za każdym razem jest inaczej - uśmiechnął się. - No idź.
Wracaj do pracy. Ja się zajmę resztą świata.
- Nie chcę, żebyś...
Ale Joe już zniknął.
Rozdział jedenasty
- Gdzie Eve? - spytał Joe, kiedy o dziesiątej rano następnego
dnia zszedł na śniadanie.
- Spóźniłeś się - odparł Galen. - Szczerze mówiąc, dzięki twojej
nieobecności atmosfera przy śniadaniu była o wiele mniej napięta.
- Rozmawiałem z ludźmi z wydziału. Poza tym nie zniósłbym
kolejnego żałosnego przedstawienia w twoim wykonaniu, jak to
sprzed dwóch dni. Gdzie Eve? - powtórzył.
- Na dole, pracuje. - Galen zerknął na teczkę w rękach Joego. -
Portret pamięciowy?
- Tak. FBI przejrzy akta i wyśle mi dla porównania zdjęcie
Heberta. Jednak trzeba będzie trochę poczekać. Chwilowo musi wy-
starczyć to, co mamy. - Joe już schodził do starej kuchni.
- Pójdę z tobą.
Joe nie odpowiedział. Zatrzymał się u dołu schodów. Eve praco-
wała nad Victorem przy oknie, słońce padało na jej rudobrązowe
włosy i podświetlało skupioną twarz. Ileż to razy podpatrywał ją
130
rankiem, kiedy siedziała tak w ich domu...
Uniosła wzrok i znieruchomiała.
Cholera. Natychmiast oderwał od niej wzrok.
- Potrzebuję twojej pomocy, Eve - powiedział.
- Czy tak rozumiesz trzymanie się na dystans, Joe? - zapytała.
- Oszczędziłem ci mojej obecności przy śniadaniu. Zaraz stąd
wyjdę, ale muszę coś sprawdzić. - Przeszedł przez pokój i wyjął
portret z teczki. - Znalazłem to w wydziale, szukając czegoś o
kryminalnej przeszłości Heberta. - Czy kiedykolwiek widziałaś tego
człowieka?
Wzięła do ręki rysunek i zaczęła się przyglądać. Zmarszczyła
brwi.
- Jest w nim coś znajomego... Czy to Hebert? Galen, podejdź tu.
- To jest... - Galen zamilkł i gwizdnął cicho. - Rick.
- Co takiego? - Eve wstrzymała oddech.
- Wyobraź go sobie z jasnymi włosami. - Galen wskazał na
pociągłą twarz. - Pełniejsze policzki. Dodaj do tego miły, czysty
wygląd.
- To człowiek, który pomagał wam w kościele? - zapytał Joe.
Eve skinęła głową.
- Rick Vadim. Tyle że nie miał ciemnych włosów, ale
jasnobrązowe, był okrągły na twarzy i jakby... rumiany.
- Był niski?
- Tak, ale bardzo atletycznie zbudowany, więc to się nie rzucało
w oczy.
- Zmiana wyglądu to chleb powszedni w zawodzie Heberta. -
Galen wpatrywał się w rysunek. - Potrzebował tylko farby do
włosów, odrobiny różu i poduszek do wypchania policzków.
- Wydawał się wręcz chłopięcy - stwierdziła Eve. - Był słodki i
wyjątkowo gorliwy.
- Słodki! - Joe popatrzył na Galena i powiedział sarkastycznie: -
Brawo. Brawo, Galen!
Galen się zachmurzył.
- Zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi. Przysiągłbym, że ten
facet nie chciał jej skrzywdzić.
- Dlaczego jednak Hebert uznał, że musi zmienić wygląd? - Joe
131
ściągnął brwi. - Jesteś pewna, że nigdy go nie widziałaś, zanim się
wcielił w Ricka?
- Nie, na pewno. - Zastanawiała się chwilę. - Człowiek, który
zabrał mnie do szpitala... Tak naprawdę to go nie widziałam. Było
ciemno, wciąż mdlałam, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej roi
się wydaje, że to był on. - Zacisnęła wargi. - Czy to człowiek, który
zabił Capela i wysłał mi raport?
Joe skinął głową.
- To jego portret pamięciowy - wyjaśnił.
- Sukinsyn. - Potarła skroń. - Co się dzieje, do diabła? Jeśli to nie
on wynajął Marie, żeby mnie otruła, to kto?
- Dobre pytanie - mruknął Galen. - Wygląda na to, że Hebertowi
bardzo zależało na utrzymaniu cię przy życiu.
- Co nie musi niczego oznaczać - dodał Joe. - Nie sądź, że to
dobry samarytanin. Uwierz mi, to sadystyczny skurwiel. Powinnaś
zobaczyć, co zrobił Capelowi.
- Nie, dziękuję - odparła Eve. - Jestem pewna, że musiał mieć
powód, by mnie ratować. A ten powód to Victor.
- Lepiej powiadomię Jenningsa, że znaleźliśmy Czarnego Pio-
trusia. Poza tym, jeśli Hebert bawi się w przebieranki, lepiej, żeby
Jennings o tym wiedział. Choć pewnie zrezygnował z odgrywania
Ricka Vadima, skoro wie, że zaczęliśmy coś podejrzewać.
- Boże, mam już tego dość! - wybuchnęła Eve. - Jak mam
skończyć Victora, do cholery? Nie chcę się zastanawiać, czy otruł
mnie Hebert, czy któryś z jego ludzi. Nie chcę myśleć o Hebercie,
Ricku ani Meltonie, ani nikim innym. Rozumiecie? Róbcie, co
musicie robić. - Odwróciła się do postumentu. - Teraz zjeżdżajcie
stąd obaj i dajcie mi pracować.
Joe się zawahał, a następnie ruszył po schodach. Galen dogonił
go już w holu.
- Jak dostaniesz to zdjęcie z FBI, to zrób kilka odbitek, dobrze?
Przekażę je moim informatorom, może oni na coś wpadną.
Joe skinął głową.
- Dostarczę je za dwie godziny. To niezły pomysł. Jestem
pewien, że twoi współpracownicy mogą utrzymywać bardzo zażyłe
stosunki z tym sukinsynem.
132
- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale znam paru ludzi, którzy
nie są kryminalistami - powiedział Galen. - Spójrz tylko na siebie i
na mnie. Jesteśmy świetnymi kumplami, a przecież nigdy nie
zrobiłeś żadnego skoku.
- Nie wkurzysz mnie, Galen.
- Hmm... - Galen popatrzył na niego pytająco. - To powinno cię
było wkurzyć, ale jesteś spokojny. Zapewne już wiesz od Eve, że do
niczego między nami nie doszło. Szkoda, świetnie się bawiłem.
- Niewiele brakowało, a poderżnąłbym ci gardło.
Galen wyszczerzył zęby.
- Pomyliłeś Galahada z tym starym lubieżnikiem Lancelotem.
- Galahada?
- Mam referencje. Część podrobiłem, rzecz jasna. Ale koniec
zabawy. - Galen przestał się śmiać. - Musimy współpracować, jeśli
Eve ma wyjść z tego bez szwanku. Pokój?
Joe wpatrywał się w niego przez chwilę.
- Pokój - odparł w końcu.
- To dobrze. Przynieś mi zdjęcia, a ja puszczę je przez faks i
zabiorę się do roboty. Chociaż ukryłem dokumenty dotyczące tego
miejsca, osoba wyposażona w odpowiednie środki dotrze do nich w
pięć, sześć dni. Melton da sobie z tym radę bez wątpienia. I chociaż
Eve tak niewiele brakuje do ukończenia pracy, wątpię, żeby chciał
czekać aż tak długo. Znajdzie jakiś sposób, żeby wcześniej nas
dopaść.
- I pewnie się domyślasz jaki.
- Nie, ale pracuję nad tym. - Galen zerknął na portret. - Sporo
wie o tobie, będzie szukał, czego się da, o mnie. To nasz pierwszy
punkt zaczepienia. - Jego spojrzenie pobiegło ku drzwiom prowa-
dzącym do starej kuchni. - A drugi to fakt, że Eve nie ruszy się z
miejsca, dopóki nie skończy Victora. Zawsze jest taka skoncent-
rowana na jednym?
- Zazwyczaj nawet bardziej. Tu wciąż jej coś przeszkadza. Ale
poradzi sobie z tym i teraz będzie myślała już tylko o swojej pracy.
- Pewnie ciężko się z nią żyje. Warto?
- Warto. - I z rozmysłem dodał: - Jeśli nie wchodzą mi w drogę
kłopotliwe dupki. Mam wystarczająco dużo problemów, nie potrzeba
133
mi jeszcze ciebie.
Galen zachichotał.
- Będę się powstrzymywał. Zresztą już po zabawie. -
Spoważniał. - Jedynym słabym ogniwem są Jane i jej babcia, ale już
się tym chyba zająłeś. Jesteś pewien, że to wystarczy?
- Policja w Atlancie jest bardzo sprawna, będą się podwójnie
starali, bo Jane to moja rodzina. Zadzwonią, jeśli pojawi się choćby
cień zagrożenia.
- To dobrze, rozumiem, że zrobiłeś co należy. Ale dziś mamy
nowy dzień. - Ruszył po schodach. - Nie wiem jak ty, ale ja zabieram
się do roboty.
Ostatnie ukłucie, pomyślał Joe, gdy patrzył, jak Galen znika w
korytarzu na piętrze. Miał przynajmniej nadzieję, że ostatnie. Nie
było czasu na pojedynki. Logan darzył Galena ogromnym szacun-
kiem, ale Joe wolał polegać na własnej opinii. Galen balansował
niebezpiecznie na granicy uczciwości, a to nie podobało się Joemu.
Bał się o Eve. Wyglądało jednak na to, że Galen wie, co robi. Wy-
dostał ich z Baton Rouge i zapewnił Eve bezpieczne schronienie.
Teraz on musiał dbać o bezpieczeństwo Eve, a nie mógł się tym
zająć, stojąc tu i przejmując się Seanem Galenem. Poszedł do
biblioteki, by zadzwonić do Jenningsa z FBI i podzielić się z nim
nowinami.
CENTRALA FBI
WASZYNGTON
- Interesujące. - Agent do spraw specjalnych Robert Rusk
odchylił się na krześle i z zadumą spojrzał na Jenningsa. - Myślisz,
że to Sprzysiężenie naprawdę istnieje?
Jennings wzruszył ramionami.
- Biorąc pod uwagę informacje z innych źródeł, powiedziałbym,
że jest taka możliwość. Chyba musimy to sprawdzić.
Rusk pokiwał głową.
- To ja ryzykuję, jeśli nie sprawdzimy wszystkiego od a do zet.
Złap najbliższy samolot do Boca Raton.
- Nie wiem, od czego zacząć.
134
- No to rozejrzyj się po mieście, może na coś wpadniesz. Czasem
pewne rzeczy same pakują się w oczy.
Jennings nie był tym zachwycony.
- Będę musiał najpierw polecieć do Atlanty. Trzeba zapewnić
ochronę córce Duncan.
- Dobrze, zorganizuj ekipę i wracaj jak najszybciej. Resztą
zajmie się McMillan. Boca Raton może być o wiele ważniejsze.
- Eve Duncan myśli inaczej. - I ma rację, pomyślał. Boca Raton
to zapewne ślepa uliczka. - Bardziej się chyba przydam w Atlancie.
W Boca Raton będę błądził po omacku.
- Niezły z ciebie agent, Jennings - powiedział Rusk. - Masz też
świetną intuicję. Widywałem niezwykłe króliki, które jak magik
wyciągałeś z kapelusza. Chcę, żebyś leciał do Boca.
Kwestionowanie poleceń Ruska nie miało sensu. Nie tylko dlate-
go, że był szefem. Zazwyczaj miał rację. Choć tym razem mogło
okazać się inaczej. Jennings odwrócił się i ruszył ku drzwiom.
- Jak sobie chcesz.
ATLANTA
Jules pomyślał ze smutkiem, że może jednak będzie musiał
skrzywdzić dziewczynkę.
Patrzył, jak Jane MacGuire biega po ścieżce w Piedmont Park za
swoim szczeniakiem. Jej babcia, Sandra Duncan, śmiała się zady-
szana, ścigając oboje.
Śmierć matki być może wywabiłaby Eve Duncan z kryjówki, ale
uderzenie w dziecko da z pewnością lepszy rezultat. W wypadku Eve
Duncan powinno być szczególnie skuteczne.
Zadzwonił jego telefon.
- Zlokalizowaliśmy jednego z informatorów Galena w Nowym
Orleanie i facet zaczął gadać - powiedział Melton po drugiej stronie
linii. - Twierdzi, że Galen ma dom w pobliżu miasta.
- Powiedział gdzie?
- Tego nie wie. Mówi, że Galen to skryty sukinsyn. Uważa, że
dom znajduje się nie dalej niż dwie godziny drogi od miasta. Pracuję
nad tym. Już wiem, gdzie mam szukać informacji.
135
- Weź do tego więcej ludzi. Wyślij zespoły do wszystkich
siedzib administracji okręgów w tym rejonie. Muszę wiedzieć...
Powoli przejechał wóz patrolowy.
Jules przerwał połączenie i ukrył się głębiej w cieniu dębu, przy
którym stał. Auto przetaczało się tędy po raz trzeci w ciągu ostatnich
trzydziestu minut, to nie mógł być przypadek. Zauważył też
siwowłosego biegacza w zielonej bluzie przed szkołą dziewczynki.
Quinn ściągnął swoich dawnych przyjaciół z policji, by obserwowali
małą. To mu utrudni zadanie.
Ale go nie uniemożliwi.
NOWY ORLEAN
- Mogę wejść? - Bill Nathan stał niepewnie na dole schodów.
- Nie, jestem zajęta. - Eve nawet nie podniosła wzroku.
- To zajmie tylko chwilkę.
- O co chodzi? - westchnęła zniecierpliwiona.
- Uznałem, że powinienem pani pomóc.
- Co takiego?
- Jestem tu z wami, ale Galen i Quinn uważają, że brak mi
kwalifikacji. Jedyne, na co mi pozwolili, to wypad do supermarketu
po zakupy. - Skrzywił się. - Pomyślałem, że zostanę tu z panią i będę
pani strzegł.
- Strzegł? To niepotrzebne.
- Nigdy nie wiadomo - nachmurzył się Nathan. - Nie będę pani
przeszkadzał.
- Będzie pan gadał.
- Potrafię milczeć. - I dodał błagalnie: - Proszę.
- Dlaczego? - Eve starannie wygładziła glinę na środkowej
części czoła Victora. - Przecież pan nie pochwala mojej decyzji o
kontynuowaniu pracy nad rekonstrukcją.
- To nie tak, że nie pochwalam. Po prostu uważam, że bardzo
pani ryzykuje. Zadałem sobie sporo trudu, żeby panią ocalić, nie
chciałbym, aby moje wysiłki poszły na marne. - Jego spojrzenie
przesunęło się na Victora. - Ale tak samo jak pani chciałbym się
dowiedzieć, czy to Bently.
136
- To ta pańska historia?
- Nie będę za to przepraszał. Taką mam pracę.
- Czy pan już wie, co mówił Jennings na temat ogniw paliwo-
wych? Ciekawa jest ta jego teoria.
- Tak. To ma sens. - Zastanawiał się przez chwilę. - Jest jeszcze
jeden powód, dla którego interesowałem się sprawą Bently’ego i
nalegałem, żeby jej nie zamykać. Walczył o coś, w co wierzę, i
wkurzam się jak cholera na myśl, że pewne konkretne grupy interesu
go wyeliminowały. Wie pani, że w Zatoce Meksykańskiej u ujścia
Missisipi istnieje martwy obszar, szeroki na osiemdziesiąt
kilometrów? Nanoszony przez rzekę nawóz pochłania cały tlen i nic
tam nie może żyć. A pamięta pani, że dziesięć lat temu zatokę za-
nieczyszczono ropą naftową? Pisałem o tym w gazecie. Kiedy na to
patrzyłem, robiło mi się niedobrze. Okropieństwo. Te zdechłe ptaki i
ryby pokryte tłustą mazią... W dzieciństwie chodziłem tam wędko-
wać, razem z dziadkiem... Sądziłem, że nic nigdy nie popsuje mi
tego wspomnienia. Myliłem się. - Przerwał. - Chciałem, żeby moje
dzieci dorastały w takim świecie, gdzie jest świeże powietrze, gdzie
wody są czyste i gdzie znajdą piękno, które ja znałem. Bently też
tego chciał, walczył o to. To niesprawiedliwe, że skończył w taki
sposób.
Eve patrzyła na niego ze zdumieniem. Nie spodziewała się, że
pod szorstką powłoką kryje się taka wrażliwość. Było jasne, iż
Nathan święcie wierzy w to, co mówi.
- Co się pani tak gapi? - spytał zaczepnie. - Takie to dziwne, że
nie chcę, aby ten świat stał się jeszcze paskudniejszy, niż jest teraz?
- Nie, to wcale nie jest dziwne - odparła łagodnie. - Mieszkam
nad pięknym jeziorem, jednym z najpiękniejszych, jakie można
zobaczyć. Też nie chciałabym, aby cokolwiek zniszczyło to piękno.
- No to jak widać, pokrewne z nas dusze. - Nathan opadł na fotel
obok kominka. - Więc jak, mogę tu zostać i trochę na panią
pouważać? Nudzę się jak cholera, czekając, aż coś się wydarzy.
Chciałbym wreszcie coś robić.
- Nie potrzeba mi... - A zresztą, co mi tam, pomyślała. Ma dobre
intencje i najwyraźniej nic do roboty. - Jeśli nie będzie mi pan
przeszkadzał.
137
- Nie będę. - Z tylnej kieszeni spodni wyjął książkę w miękkiej
okładce. - Pani popracuje, ja sobie poczytam. - Otworzył książkę. -
Proszę zapomnieć, że tu jestem.
- Z pewnością zapomnę.
Skoncentruj się. Zapomnij o Nathanie, Jules’u i Joem oraz o
wszystkich kłopotach.
Myśl tylko o Victorze, o tym, żeby mógł wrócić do domu.
- Przyniosłem ci kawę i kanapkę - Galen postawił tacę na stole,
przy którym pracowała. Zerknął na Nathana pogrążonego w głębo-
kim śnie na fotelu obok kominka. - Gdybym wiedział, że masz
towarzystwo, przygotowałbym więcej jedzenia.
- Pilnuje mnie - Eve z uśmiechem popatrzyła na Nathana. -
Bardzo nalegał, ale znudził się po czterech godzinach i zasnął. Miał
dobre intencje.
- Hmm... - Galen odwrócił się od Nathana, po czym nalał Eve
kawy. - Jak ci idzie z Victorem?
- Szłoby mi lepiej, gdyby mi ciągle nie przeszkadzano.
- No wiesz. Mną już nie musisz się przejmować. Masz mnie z
głowy. Trochę się rozejrzę i spróbuję czegoś dowiedzieć o naszym
przyjacielu Jules’u.
- Dokąd się wybierasz?
- Najpierw do Nowego Orleanu.
- Kiedy wrócisz?
- Mam nadzieję, że niedługo. Będziemy w kontakcie.
- Koniec z degustatorem posiłków.
- Ustanowię Quinna swoim tymczasowym zastępcą. - Uniósł
rękę, gdy zobaczył, że Eve znieruchomiała. - Wiedziałem, że tak
właśnie zareagujesz. Dlatego postanowiłem z tobą porozmawiać
przed wyjazdem. Powinienem jechać, nie mógłbym tego zrobić,
gdyby nie było tu Quinna. Przystałaś na jego obecność, ale to nie
wystarczy. - Zamilkł. - Wie, co robi, Eve. Musisz współpracować.
Musisz go słuchać.
- Muszę?
- Nie myślisz trzeźwo. Wierzysz, że twojemu życiu coś zagraża?
- Byłabym idiotką, gdybym nie brała tego pod uwagę.
138
- Wierzysz w kompetencje Joego Quinna?
- Oczywiście.
- No to przestań być taka uparta i zaufaj mu. Nie wykorzysta tej
sytuacji. Lepiej bym się czuł podczas wyjazdu, gdybyś mi obiecała,
że będziesz z nim współpracować.
Nie chciała, żeby Galen wyjeżdżał. Był buforem między nią a
Joem. Teraz znikał i zostawiał ją bezbronną.
Bądź dorosła. To krytyczna sytuacja, a w takich okolicznościach
nie można oczekiwać, że wszystko pójdzie jak z płatka. Postanowiłaś
zabrać Victora z kościoła. Teraz staw czoło konsekwencjom.
- Będę współpracowała.
- To dobrze. Wrócę najszybciej, jak się da. Przy Quinnie nic nie
powinno ci się stać. - Zerknął na Nathana. - Ale wątpię, czy Nathan
na cokolwiek się przyda. - Ruszył ku schodom. - Przed wyjazdem
muszę się spotkać z Quinnem.
- Dokąd się wybierasz? - Nathan nagle otworzył oczy, teraz
siedział wyprostowany w fotelu.
- O, miło, że do nas powróciłeś. Bałem się, że będę musiał
znaleźć jakąś żabę, żeby przebudziła cię ze snu. Nie pokręciłem
bajek?
- Dokąd jedziesz, do cholery?
- Spróbuję wyśledzić Heberta. Jestem jednak pewien, że dopóki
drzemiesz, Eve nic nie grozi.
- Przemądrzały dupek. - Nathan spojrzał na niego ze złością. -
Przynajmniej nie wskakuję do rozlewisk z aligatorami i...
Mówił do ściany. Galen już zniknął na schodach.
Nathan zmełł w ustach przekleństwo, a jego spojrzenie powęd-
rowało ku Eve.
- Quinn zostaje? - spytał.
- Tak. - Odwróciła się do czaszki. Pomyślała, że przy tych
wszystkich perturbacjach nigdy nie zdoła skończyć pracy. - Teraz
muszę zająć się robotą.
- Przepraszam. - Przez chwilę nie odzywał się ani słowem, a
następnie wymamrotał: - Tak naprawdę nie spałem. Tylko dałem
odpocząć oczom...
139
- Przyszło coś z FBI? - spytał Galen od progu biblioteki.
- Mam te zdjęcia. Portret i fotografia są do siebie podobne jak
dwie krople wody. - Joe wskazał głową na cztery taksy na biurku. -
Hebert musi być bardzo sprytny. Już raz podejrzewano go o mor-
derstwo, ale uniknął procesu. Brak dowodów.
- Może ma wysoko postawionych znajomych.
- Nie uwierzę, dopóki nie zdobędę dowodów.
- To właśnie problem z wami, policjantami. Ja mam tę przewagę,
że mogę sobie zgadywać, ile wlezie. - Galen wziął jedną z odbitek i
schował ją do kieszeni kurtki. - To może mi się przydać. Jadę do
Nowego Orleanu i muszę wziąć samochód. Zatrzymam się po drodze
i załatwię wam inny. Jakieś życzenia? Znowu lexus?
- Po co jedziesz do Nowego Orleanu?
Galen milczał przez chwilę.
- Żeby złapać samolot do Atlanty. Tu tak naprawdę nie jestem
potrzebny, więc uznałem, że dołączę do legionu pilnującego Jane i
jej babkę.
Joe spojrzał na niego z niepokojem.
- Myślisz, że może się coś stać w Atlancie?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie powinno. Mają wystarczającą ochronę. Problem
w tym, że nigdy nie wierzę nikomu z wyjątkiem samego siebie.
Skoro ty jesteś tutaj, ja mogę rozejrzeć się po tamtej okolicy. - I po
chwili dodał: - Chyba że masz coś przeciwko temu.
Joe zastanawiał się chwilę i powoli pokręcił głową.
- Nie, jeśli będziesz do mnie codziennie dzwonił i informował
mnie o wszystkim. Myślę, że się mylisz, i że to Eve będzie ich
celem. Ale nigdy nie odrzucę propozycji opieki nad Jane, nawet jeśli
oferta pomocy pochodzi od ciebie.
- Wzrusza mnie twoje zaufanie. Będę dzwonił. - Galen odwrócił
się i ruszył do drzwi.
Joe poszedł za nim. Galen zatrzymał się przy lexusie.
- Mówiłeś Eve?
- Nie o tym, że lecę do Atlanty. Nie chciałem, żeby się martwiła,
skoro właściwie nie mam podstaw, aby powątpiewać w skuteczność
ochrony zorganizowanej przez ciebie. - Otworzył drzwi auta. - A ten
140
samochód, który tu się pojawi, nie jest z wypożyczalni. Jednemu z
moich informatorów z Nowego Orleanu udało się gdzie indziej
pożyczyć wóz.
- Pożyczyć?
- Nie jest kradziony - żachnął się. - Tym pojadę do Mobile i
zostawię go w mieście. To w razie czego będzie fałszywy trop dla
Heberta. - Uruchomił silnik. - Nathan z całą determinacją chce
chronić Eve. Może ci się przydać, ale nie polegaj na nim. Nie
poradziłby sobie z Hebertem.
- Sam potrafię decydować, do cholery.
Galen przyglądał się mu uważnie.
- Niepokoi cię mój wyjazd. Pochlebiałoby mi to, gdybym nie
wiedział, że boisz się ewentualnych kłopotów z Eve. Ulży ci na
wieść, że obiecała z tobą współpracować - uśmiechnął się chytrze. -
To cię rąbnęło, prawda? Nie lubisz, kiedy ktoś działa jako pośrednik
między tobą a Eve. W najbliższym czasie nie będziesz się musiał
martwić. Jesteś zdany na siebie, Quinn. - Uniósł dłoń na pożegnanie i
wcisnął pedał gazu.
Joe patrzył, jak lexus toczy się po długim podjeździe. Był
zadowolony, że Galen wyjeżdża i że teraz on przejmuje kontrolę nad
sytuacją. Nie mógł też nie przyznać, że trochę mu ulżyło, iż Galen
znajdzie się w zespole chroniącym Jane. Tak doświadczony człowiek
właściwie gwarantował jej bezpieczeństwo.
On też miał coś do zrobienia. Wyprostował się, odwrócił i
wszedł do domu.
- Obróciła pani Victora - zauważył Nathan. - Dlaczego?
- Zbliżam się do ostatniego etapu, nie chcę, żeby widział pan, jak
nad nim pracuję.
- Ale dlaczego?
- Znał pan Bently’ego. Pana mina mogłaby mi coś zasugerować.
Jeśli zobaczę u pana aprobatę albo dezaprobatę, może to na mnie
wpłynąć. Wystarczy, że zrobię jeden fałszywy ruch, i wszystko
zepsuję.
- Jest pani bardzo ostrożna.
- Muszę. Victor na to zasłużył. Wszyscy zasłużyli.
141
- Bently na pewno. Nie wiem, czy inne czaszki także. Pewnie
część z nich należałoby wrzucić do ziemi i o nich zapomnieć.
- Ja tak nie uważam.
- Co by pani zrobiła, gdyby ta czaszka należała do człowieka,
który zabił pani córkę?
Eve znieruchomiała.
- Dokończyłabym ją. - Ponownie zajęła się pracą. - A kiedy
miałabym już pewność, skoczyłabym na nią, zmiażdżyła, a potem
spaliła. Może nawet zapłaciłabym kapłanowi wudu, żeby rzucił na
nią klątwę. - Popatrzyła na Nathana i powiedziała: - To chciał pan
usłyszeć?
- Tak. - Uśmiechnął się do niej. - Nie chciałem być brutalny, ale
trochę mi ulżyło. Wydawała mi się pani o wiele za szlachetna.
- Szlachetna? Nonsens. Jako dziecko nie miałam prawdziwego
domu i podejrzewam, że dom stał się dla mnie czymś w rodzaju
obsesji. Wierzę, że każdy powinien mieć własny kąt, własne miejsce,
nawet po śmierci. A może tym bardziej po śmierci, bo życie zwykle
jest pełne zmartwień i cierpień. Kiedy sprowadzam ich do domu, to
nadaje ważność ich życiu, pokazuję światu, że nie byli śmieciami, że
mieli swoją wartość. - Znowu na niego zerknęła. - Uważa pan, że to
ma sens?
Pokiwał głową.
- Świadomość własnej wartości jest ważna. Wszyscy musimy
wiedzieć, co jest dla nas ważne.
- A co jest ważne dla pana?
- Moje dzieci i praca.
- W jakim wieku są pańskie dzieci?
- Henry ma dwanaście lat, a Carolyn siedem. To wspaniałe
dzieciaki. Szkoda, że ja nie jestem wspaniałym ojcem. Nie
widziałem ich od ponad czterech miesięcy.
- Dlaczego?
- Jestem rozwiedziony, opiekę nad dziećmi przyznano byłej
żonie. Zresztą sprawiedliwie. Nie mam etatu i specjalizuję się w
ochronie środowiska, więc podróżuję po całym stanie. Nie umiałbym
im zapewnić stabilnego życia. Moja była żona pozwala mi się z nimi
widywać, kiedy tylko zechcę. To dobra kobieta. Znosiła mnie dłużej,
142
niż powinna, wreszcie machnęła ręką - westchnął. - Ja pod pewnymi
względami przypominam panią. Też mam obsesję na punkcie swojej
pracy. A chciałbym na pierwszym miejscu stawiać żonę i dzieci.
Dziennikarze na ogół nie są doceniani. Jednak czasem to właśnie my
ratujemy ludzi przed złymi facetami.
- Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej bolesne, ale kilku
reporterów szanuję. - I dodała nagle zaniepokojona: - To, co panu
teraz powiedziałam, jest poufne. Nie mam ochoty być cytowana
przez prasę.
- Nie będzie pani. Obiecuję.
Wierzyła mu.
- Dziękuję panu.
- A ja dziękuję, że pozwoliła mi pani dotrzymać sobie towarzy-
stwa. - Zamilkł. Myślał o czymś intensywnie. - Męczy mnie pewna
sprawa. Widzę, że nie wierzycie w istnienie Sprzysiężenia.
- Jennings nie do końca.
- Ale pani nie wierzy.
- Myślę, że to możliwe.
- To nie tylko możliwość; Sprzysiężenie naprawdę istnieje.
Etienne nie kłamał. Czuję to przez skórę. Kiedy tylko usłyszę o
kolejnej Bośni czy Sarajewie, zaczynam się zastanawiać, czy
Sprzysiężenie uznało, że potrzebują wojny do załatwienia jakiejś
sprawy.
- W to bym raczej nie wierzyła. Rozpętywanie wojen to jednak
coś innego niż manipulacja gospodarką.
- Wojna to narzędzie ekonomii. Proszę odrzucić retorykę i ide-
alizm, a natrafi pani na pieniądze. Wojna mnie przeraża. Sprzy-
siężenie mnie przeraża. - Zacisnął usta w ponurym grymasie. - A
najbardziej przeraża mnie to, że nie wiem, co się wydarzy w Boca
Raton. Zapewne coś okropnego, skoro Etienne tak się przestraszył,
że postanowił nawiązać kontakt ze mną.
Wierzył w swoje słowa, więc i ona w nie wierzyła. Czuła
niepokój. Tylko tego brakowało. Instynktownie odsunęła od siebie
nieprzyjemne myśli i skoncentrowała się na czaszce.
- Może Etienne mówił prawdę - powiedziała. - Może
Sprzysiężenie rzeczywiście istnieje. Jednak powinno się tym zająć
143
FBI. Ja mam zrekonstruować twarz. Wiem, że Hebert zabija łudzi i
że Melton prawdopodobnie siedzi w tym po uszy. Więcej nie muszę
wiedzieć.
- To chyba dobrze tak się koncentrować na jednym. - Nathan
wstał i się przeciągnął. - Jezu, ale zesztywniałem. Chyba czas, żebym
się przeszedł po okolicy i rozprostował nogi. - Ruszył ku schodom. -
Wrócę za pół godziny z kawą.
Moment później zamknęły się za nim drzwi.
Dziwny i skomplikowany człowiek, pomyślała, wróciwszy do
Victora. Początkowo, kiedy Nathan spierał się z Galenem, nie mogła
się zdecydować, czy ta sytuacja ją bawi, czy złości, ale odkąd
zakotwiczył w jej pokoju, zaczęła darzyć go sympatią i szacunkiem.
Był bystry i pojętny, poza tym podobała się jej jego smutna
uczciwość.
- Nathan prosił, żebym zszedł do ciebie i dotrzymał ci towarzy-
stwa! - zawołał Joe ze szczytu schodów. - Nie, nie prosił, kazał mi tu
przyjść. Nie chciał zostawiać cię samej.
Krew uderzyła jej do głowy. Szybko się opanowała.
- Nathan jest nadopiekuńczy. Traktuje mnie jak bezradne dziec-
ko, ale ja potrafię zadbać o swoje bezpieczeństwo.
- Wiem. Nauczyłem cię tego.
Mówił prawdę. W pierwszych latach po śmierci Bonnie nauczył
ją sztuki samoobrony. Czuła się wtedy słaba i chora z wściekłości, on
dał jej siłę. Popatrzyła na Victora.
- Nie powinieneś zwracać uwagi na Nathana - powiedziała.
- Daj spokój. Ja też jestem nadopiekuńczy. - Przez chwilę
milczał. - Jeśli nie chcesz, żebym schodził, zostanę tutaj.
Nie miała ochoty, by stał tam u szczytu schodów. Nie chciała,
żeby był gdziekolwiek w jej pobliżu. Kiedy przebywał w tym samym
pomieszczeniu, jego obecność zbyt ją przytłaczała. Uczucie bliskości
między nimi znikło. Cóż, będzie musiała się do tego przyzwyczaić.
Obiecała Galenowi współpracę z Joem, bo miało to sens. Nie była
dzieckiem, które chowa głowę pod kołdrę.
- To już lepiej zejdź tu. - Nie spuszczała wzroku z Victora. -
Mniej mnie będziesz rozpraszał, siedząc przy kominku niż wisząc
nade mną jak jakiś upiór.
144
- Boże broń. Po takim porównaniu na pewno nie będę tu dłużej
wisiał - odparł, schodząc. Usiadł na krześle. - Przyzwyczaiłem się do
siedzenia przy tobie.
Tak, przesiadywał w domu na kanapie całymi godzinami,
czytając, wypełniając dokumenty, pomagając Jane w pracy
domowej, podczas gdy Eve zajmowała się rekonstrukcją. Masował
jej szyję i barki, kiedy czuła się znużona i sztywna. Zmuszał ją do
spacerów, kiedy była tak zaabsorbowana pracą, że całymi dniami nie
wychodziła z domu.
- Nie było tak źle, prawda? - zapytał cicho Joe.
Cholera, wiedział, jakie wspomnienia wywołało to ostatnie
zdanie.
Nie odpowiedziała, kontynuowała pracę nad Victorem. Jak, do
cholery, miała się koncentrować na pracy, kiedy Joe znajdował się
zaledwie trzy metry dalej, a ona miała świadomość każdego jego
oddechu? Nie będzie tu długo, powiedziała sobie. Wkrótce przyjdzie
Nathan z kawą, Joe zniknie.
Po prostu pracuj.
- Miło pana widzieć, panie Galen. - Rudowłosy młodzieniec
czekał przy bramce, kiedy Galen przyleciał z Nowego Orleanu.
Uścisnęli sobie dłonie. - David Hughes. Witamy w Atlancie. Sporo o
panu słyszałem. Bob Parks dał mi pańskie zdjęcie, kazał po pana
wyjść i zapewnić panu wszechstronną pomoc. Czy to już cały bagaż?
Galen skinął głową.
- Podróżuję bez zbędnych obciążeń. Czy dzieciak jest pod ob-
serwacją?
- Od pana wczorajszego telefonu. - Hughes szedł obok niego
korytarzem. - Wozy patrolowe zorganizowane przez Quinna krążą
bez przerwy, poza tym dwóch funkcjonariuszy w cywilnych ubra-
niach. Policja i FBI chyba współpracują. Moi ludzie mają trochę
problemów z ukrywaniem się przed nimi.
- Nie są tu po to, żeby przyglądać się wozom patrolowym. Jakieś
ślady Jules’a Heberta?
- Jeszcze nie. Odbiłem przesłane przez pana zdjęcia i je
rozdałem. Może tu go nie ma.
145
- A może jest. Ja na jego miejscu bym był i zająłbym się właśnie
córką Eve Duncan. Zawsze uderza się tam, gdzie boli najbardziej.
Jak wygląda rozkład dnia małej?
- Babcia każdego dnia odprowadza ją do szkoły i z niej odbiera.
Dziewczynka codziennie rano wychodzi z psem. Po południu biegają
w parku. Później mała już nie opuszcza domu. - Spojrzał na zegarek.
- Powinny zjawić się w parku za mniej więcej kwadrans. Chce pan
tam iść?
- Tak. - Zamierzał przyjrzeć się dziecku i babce i upewnić się, że
w razie czego zdoła je rozpoznać. - Chodźmy.
- Dziwne, że Quinn nie przyleciał z panem.
- Ma inne priorytety. - Oględnie powiedziane. Quinn ma obsesję
na punkcie Eve. - Poza tym uważa, że dziecko jest bezpieczne. Ufa
swoim kumplom z policji.
- Ale wie, że pan tu jest?
Galen skinął głową.
- Uważa, że tracę czas. - Może ma rację, pomyślał. Pozornie
wszystko było w porządku, jednak Galen czuł niepokój, a zawsze
ufał swojej intuicji. - Pospieszmy się, dobrze?
Rozdział
dwunasty
Wychodził, dzięki Bogu.
Eve patrzyła, jak Joe wspina się po schodach. Cudownie się
poruszał, ze zmysłową gracją, z czujnością tak różną od odprężenia,
które go ogarniało w chwilach wypoczynku. Nawet ten spokój nie
był jednak bierny. Zawsze wyczuwała inteligencję, emocje czające
się pod twarzą niemal bez wyrazu.
- Nie przyniosłem śmietanki - odezwał się Nathan z drugiej
strony pokoju. - Pije pani czarną, prawda?
- Co? - Szybko uniosła filiżankę, która Nathan postawił na stole.
- Tak, piję czarną.
Usłyszała, jak na szczycie schodów zamykają się za Joem drzwi.
- Dobrze zapamiętałem.
- Wszystko w porządku. - I wszystko było w porządku. Joe już
146
sobie poszedł. Teraz mogła pracować.
Popatrzyła na Victora. Skoncentruj się, do diabła, pomyślała.
- Proszę iść spać - powiedziała Eve do Nathana. - Już prawie
północ, siedzi pan tu przez cały dzień.
- Kiedy pani pójdzie spać, to ja także. Poza tym, czy mogę
zwracać się do pani po imieniu? Znamy się chyba już dość długo.
Chyba nie przeszkadzałem, prawda?
- Niech będzie, Nathan. Nie, zachowywałeś się bardzo cicho. -
Eve zdjęła okulary i przetarła oczy. - Ale takie pilnowanie mnie jest
bez sensu. Czuję się winna za każdym razem, gdy na ciebie
spoglądam.
Nathan uśmiechnął się półgębkiem.
- Byłaś tak zapracowana, że od sześciu godzin nie pamiętałaś o
mojej obecności. Jak ci idzie?
- Dobrze. - Eve znowu popatrzyła na Victora. - Już coś
wychodzi.
- Ożywiłaś się. Dziś koniec?
- Gdybym się postarała, ale jestem zbyt zmęczona. Wystarczy na
dzisiaj. - Czule musnęła palcami policzek Victora. - A tak niewiele
brakuje, cholera.
- Mogę już popatrzeć?
- Nie. I tak zresztą nie można by go jeszcze zidentyfikować.
Dopiero na ostatnim etapie wszystko staje się jasne. - Wytarła ręce w
ściereczkę. - Ale jutro wieczorem będzie już gotowy.
- To dobrze. - Nathan wpatrywał się w potylicę czaszki. - Dla-
czego te ostatnie godziny są takie istotne?
- Bo wtedy decyduje intuicja. Czasem czuję się tak, jakby
czaszka mnie prowadziła, wskazywała mi drogę. - Zamyśliła się. -
Dziwne, co?
- Słyszałem o dziwniejszych rzeczach. - Nathan patrzył na
Victora. - Ten proces rekonstrukcji jest dla mnie zagadką. Nie
rozumiem, jak ty to robisz.
- Po pierwsze, trzeba się zaangażować w pracę całą duszą. - Eve
uśmiechnęła się do swoich myśli. - Reszta to już bułka z masłem.
- Tak, na pewno. Dlatego tak harujesz. Bo to takie łatwe.
147
- Nic nie jest łatwe, jeśli chce się wykonywać swoją pracę jak
najlepiej. Sam na to cierpisz, inaczej nie zależałoby ci tak na tym
Pulitzerze.
- To uwieńczenie dziennikarskiej kariery. Zawsze chciałem być
tylko reporterem i nie miałem większych ambicji. Zamierzam
napisać kiedyś książkę, a może nawet dwie.
- Nie wątpię.
- Ty wybrałaś sobie dziwny zawód. Można powiedzieć, że twoją
specjalnością jest makabra.
- Wszyscy uważali, że po zaginięciu Bonnie powinnam mieć
dosyć kontaktu ze śmiercią. Rzecz w tym, że człowiek robi to, do
czego zmuszają go okoliczności. - Rzuciła ostatnie spojrzenie na
Victora i odwróciła się od niego. - A teraz okoliczności zmuszają
mnie do pójścia spać, muszę być gotowa do pracy wczesnym
rankiem.
- O której? - Nathan podniósł się z fotela. - Chcę być obecny
przy wielkim odsłonięciu.
- O tej, o której się obudzę. Ale to i tak potrwa jeszcze kilka
godzin.
- Będę na dole o szóstej. - Nathan ruszył na schody. Zatrzymał
się na górze, by spojrzeć na Victora. - Jesteś pewna, że nie zdo-
łałbym go teraz rozpoznać?
- Jestem pewna. - Eve ruszyła za nim. - Zapomnij o nim i
zdrzemnij się.
- Galen dzwonił?
Eve pokręciła głową.
- Minęły dopiero dwa dni. Da nam znać, jeśli na cokolwiek trafi.
- Sięgnęła do kontaktu i zgasiła światło. - Zadzwonimy do niego
jutro, kiedy skończę Victora.
Po raz ostatni zerknęła na zarys czaszki w półmroku.
Już prawie koniec, Victorze. Już wkrótce będziesz w domu.
BOCA RATON, FLORYDA
23 października
- To strata czasu - zameldował Jennings Ruskowi. - Skontakto-
148
wałem się z agentami z naszego biura w Miami, którym podlega ten
teren. Nic szczególnego się tu nie dzieje, sama codzienność - narko-
tyki, wyłudzenia i pranie brudnych pieniędzy. Chyba nic tu po mnie.
- Jeśli jesteś pewien... - w głosie Ruska pobrzmiewało rozcza-
rowanie. - Miałem nadzieję, że będziesz miał szczęście. - Rozłączył
się.
Tu trzeba czegoś więcej niż szczęścia, pomyślał Jennings.
Odchylił się na krześle i wyjrzał przez hotelowe okno na
szaroniebieski Atlantyk. Odnosiło się wrażenie, że w Boca Raton
ludzie zajmowali się wyłącznie własnymi sprawami. Może tak
zresztą było w istocie. To miasto paraliżował strach przed
wąglikiem.
Jak mówił Ruskowi, była to strata czasu. Niczego tu nie zdziałał;
powinien zacząć szukać gdzie indziej.
Dlaczego jednak dręczyła go myśl, że coś przegapił.
A co tam, spróbuję raz jeszcze, pomyślał.
Otworzył teczkę i przejrzał notatki o Bentlym i Sprzysiężeniu,
które sporządził tego wieczoru, gdy Joe Quinn skontaktował się z
nim po raz pierwszy. Obok położył notes z zapiskami, które robił od
chwili przybycia do Boca Raton.
Po piętnastu minutach aż podskoczył na krześle.
Niech to szlag.
Dziewczynka jest trochę podobna do Eve, pomyślał Galen.
Patrzył, jak biegała po parku. Dziwne. Wiedział, że nie łączy ich
pokrewieństwo, ale miały niemal identyczny, rudobrązowy odcień
włosów. Brak jej jednak było przezorności Eve. Galen obserwował ją
już drugie popołudnie, a ona podczas zabawy nie zwracała uwagi na
nic poza psem.
- Przypomina mi moją córeczkę. Cindy jest w tym samym wieku.
- Hughes usiadł obok Galena na ławce. - Fajny dzieciak.
- Tak. - Galen patrzył, jak Jane podnosi patyk i rzuca go
Toby’emu. - Masz coś dla mnie?
- Nie. Może szukasz nie tam gdzie trzeba. - Nagle zachichotał. -
Jak ten jej pies. Chyba nie rozumie, że podczas polowania należy
krążyć wokół jednego drzewa, a nie biegać po całym parku.
149
- Może się mylę. - Jednak Galen wcale tak nie myślał. - Nikt nie
kręci się przy budynku?
- Nie. Sprawdziliśmy wszystkie auta i przesłuchaliśmy ludzi,
którzy tam się szwendali. Wszyscy mieszkają na tej ulicy. -
Uśmiechnął się. - Znowu goni tego szczeniaka, biegnie w naszą
stronę. Lepiej niech pan otworzy gazetę.
Była już całkiem blisko. Galen uniósł egzemplarz „Atlanta
Journal Constitution” i zasłonił nim twarz.
- Kim jesteście?
Opuścił nieco gazetę i spojrzał przed siebie. Jane stała teraz
naprzeciwko nich.
- Słucham?
- Co tu się dzieje? - Dziecko patrzyło mu wojowniczo w oczy. -
Dlaczego mnie obserwujecie?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Kłamiesz. Wczoraj też tu byłeś. Jesteś tajniakiem, jak Joe? Bo
jeśli tak, to pokaż mi jakiś dowód tożsamości.
- Nie, nie jestem policjantem jak Quinn. A ty nie powinnaś
zaczepiać nieznajomych w parku.
- Za chwilę będzie tędy przejeżdżał wóz patrolowy, a za babcią
cały czas chodzi policjant w cywilu. O nich też nie powinnam nic
wiedzieć. - Zacisnęła wargi. - W ogóle nic nie powinnam wiedzieć.
Jak się nazywasz i co tu robisz?
A ja myślałem, że brak jej przezorności, westchnął w duchu
Galen.
- Nazywam się Sean Galen. To David Hughes. Jesteśmy tu, aby
zapewnić ci bezpieczeństwo.
- Ty jesteś przyjacielem Logana. Słyszałam o tobie. Powinieneś
być teraz przy Eve. - Zerknęła na Hughesa. - Ale o nim nie wiem nic.
Niech on sobie idzie.
- Już mnie nie ma. - Hughes wstał pospiesznie. - Do zobaczenia
później, panie Galen.
- Pokaż wreszcie ten swój dowód - powiedziała do Galena.
- Rozkaz, proszę pani.
Wręczył jej prawo jazdy. Przyjrzała mu się uważnie.
- Jeśli naprawdę jesteś Galen, to musisz znać imię matki
150
Toby’ego.
- Piękna, złośliwa Maggie. Zadowolona?
Jane wyraźnie się odprężyła. Zerknęła za siebie.
- Idzie babcia. Musimy się spieszyć. Powiedz, co tu robisz.
- Zapytaj babcię, ona ci to wszystko wyjaśni.
- Nie wciskaj mi kitu. Babcia nic mi nie powie. Jeśli o cokolwiek
ją zapytam, skłamie, żebym się tylko nie martwiła. Chodzi o Eve,
prawda? Ma kłopoty?
- Staramy się, żeby ich nie miała.
- Rozmawiałam z nią przez telefon parę dni temu. Mówiła, że
wszystko w porządku, i że jest z nią Joe, ale wyczułam, że coś jest
nie tak.
- To prawda.
- A ty jesteś tutaj. Co to znaczy?
- Jane! - zawołała babcia dziewczynki. Szła w ich kierunku.
Jane odwróciła się i pomachała jej ręką.
- Pospiesz się - syknęła do Galena.
Postanowił być z nią szczery. Dziewczynce nie brakowało
rozumu, uznał, że przyda się jej ostrzeżenie.
-
Widzisz,
Jane,
istnieje
możliwość,
że
grozi
ci
niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy chcą skrzywdzić Eve, mogą
próbować ją dorwać, uderzając w ciebie. Widziałaś kogoś
podejrzanego?
- Poza tobą? Kiepsko ci to jakoś idzie, nie uważasz?
- Mogłoby lepiej. Ale niezbyt się starałem. Nie sądziłem, że
zaczniesz coś podejrzewać, a chciałem zaniepokoić kogoś innego.
- Kogo? Tego drugiego faceta?
- Drugiego faceta? - Galen zesztywniał. - Śledzi cię ktoś jeszcze?
- Zauważyłam go dwa dni temu. Szedł za mną do szkoły, a
potem był tu w parku. Jest w tym znacznie lepszy od ciebie.
- Dobrze mu się przyjrzałaś?
- Bardzo dobrze. Już wcześniej zauważyłam wozy patrolowe.
Wiedziałam, że coś się święci.
Wyjął z kieszeni fotografię Heberta.
- Podobny?
Uważnie przyjrzała się zdjęciu.
151
- To on.
- Dlaczego nie powiedziałaś babci?
- Nie byłam pewna, czy mnie śledzi. Mógł być jednym z przyja-
ciół Joego, tylko zmartwiłabym babcię. Albo mógł być zwykłym
zboczeńcem. Pełno tu takich.
- Czyżby?
- Od tamtego czasu go nie widziałam. No, idę już, bo inaczej
babcia napuści na ciebie gliny. - Znowu zacisnęła wargi. - Nie
podoba mi się to, że nie wiem, co się dzieje. Powtórz to Eve i Joemu.
Galen kiwnął głową.
- Powtórzę Joemu twoje słowa, ale nie będę mu na razie mówił o
tym drugim facecie. Wtedy z pewnością rzuciliby wszystko i
pojawili się tutaj. W swojej kryjówce są o wiele bezpieczniejsi.
- W kryjówce? Eve nic o tym nie wspominała. Dlaczego się
ukrywają?
- To skomplikowane. Eve chciała spokojnie dokończyć pewną
pracę.
- No to co ty tu robisz? Wracaj i pilnuj, żeby Joe i Eve byli
bezpieczni. Rób, co do ciebie należy. Nie pozwól, żeby cokolwiek
im się stało. Ja zaopiekuję się babcią. - Odwróciła się i pobiegła
alejką. - Wszystko w porządku! - krzyknęła do babci. - Tylko pytał o
drogę. Jeszcze jeden zagubiony jankes. Ciągle tu błądzą.
- Zabroniłam ci rozmawiać z obcymi. - Babcia objęła ją i za-
wróciła. - Zawołaj swojego głupiego psa i idziemy do domu.
- O rany! - powiedział cicho Hughes, wróciwszy do Galena. -
Poprawka: wcale nie przypomina mojej córki. Gdybym potrzebował
wykidajły, może bym ją zatrudnił.
- Eve mówiła, że dziewczynka dorastała na ulicy. - Patrzył, jak
Jane i Sandra Duncan oddalają się ścieżką. - Nie powiedziała jednak,
że ta dwunastolatka zachowuje się jak stary wyga policyjny.
- Pokazał jej pan zdjęcie?
- Tak. Widziała go tutaj. Hebert jest w Atlancie. Przynajmniej
był, dwa dni temu. - Wstał. - Ale gdzie jest teraz, do cholery? Jeśli
się tu kręcił, powinniście go byli zauważyć.
- Może się wystraszył.
To niezbyt pasowało do obrazu Jules’a Heberta, jaki stworzył
152
sobie Galen.
- A może gdzieś się zaszył i czeka na odpowiednią okazję. -
Ścisnęło go w żołądku na myśl, że Hebert mógłby zrobić krzywdę
temu wspaniałemu dzieciakowi, że krąży nad małą niczym drapieżny
jastrząb. - Nie dostanie jej, Hughes.
Jules patrzył, jak czarny pikap powoli pogrąża się w spokojnej
toni jeziora Lanier. W Atlancie jest dużo wody. Bardzo z tym
wygodnie.
Wybrał głęboką część jeziora, żeby faceta nie znaleziono zbyt
wcześnie. Miał spokój na co najmniej trzy dni. Leonard Smythe był
rozwiedziony, mieszkał w przyczepie, a krótkie dochodzenie Jules’a
wykazało, że żył samotnie.
Jules zerknął na skarb, za który zginął Smythe. Gdyby miał
wybór, oddałby go za życie w mgnieniu oka, ale Jules nie dał mu tej
szansy.
Smutne, że człowiek umiera za identyfikator i kilka urzędowych
świstków.
NOWY ORLEAN
Czaszkę Victora oświetlał jedynie blask księżyca wpadający
przez okno.
Nathan nie zapalił lampy nad schodami. Wiedział, że Joe Quinn
kilkakrotnie w nocy sprawdza teren, nie miał jednak pojęcia, o jakiej
porze.
Powoli, ostrożnie schodził po schodach. Chyba był bezpieczny.
Upewnił się, że Eve głęboko śpi. Eve i Joe Quinn wciąż stanowili dla
niego niewiadomą, a nieznane jest zawsze niebezpieczne.
Dotarł do stóp schodów i wśliznął się bezszelestnie do pracowni,
a następnie ruszył przed siebie i posuwając się krok za krokiem,
dotarł do postumentu. Tył czaszki oglądał wielokrotnie, ale nigdy nie
widział jej od przodu. Widział natomiast napięcie na twarzy Eve,
kiedy usiłowała odtworzyć rysy Victora.
Wyciągnął latarkę, którą znalazł w kuchennej szafce, wziął
głęboki oddech i nacisnął włącznik.
153
W pomieszczeniu nagle zapaliło się światło.
- Może mi powiesz, co tu robisz? - krzyknął Joe Quinn ze
szczytu schodów.
Cholera. To go zupełnie zaskoczyło.
- Nie zamierzałem tego niszczyć.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Joe zszedł na dół. -
Dlaczego skradasz się po schodach w środku nocy?
- Chciałem ją obejrzeć.
- Ale Eve nie pozwoliła ci na to, dopóki nie skończy pracy.
Skończyła?
Nathan przecząco pokręcił głową.
- Dopiero jutro. Powiedziała, że wcześniej i tak nic mi to nie da.
Myślałem, że może jednak się domyśle, dokąd zmierza. - Zmarszczył
brwi. - Chcę zobaczyć czaszkę.
- Patrz sobie. Nie będę cię powstrzymywał.
Nathan odwrócił postument i spojrzał na twarz Victora. Ogarnęło
go rozczarowanie. Twarz miała formę, ale brak jej było cech
charakterystycznych. Na tym etapie nikt nie mógłby rozpoznać
rysów.
- Powinieneś był jej uwierzyć - zauważył Joe. - Eve nie kłamie.
- Nie podejrzewałem jej o kłamstwo. Pomyślałem, że może uda
mi się... - Zacisnął dłonie w pięści. - Cholera, ciężko się czeka. Chcę
wiedzieć.
- Nie ufałeś jej.
- W moim fachu ufa się niewielu ludziom. - Nathan ruszył ku
schodom, potem nagle się zatrzymał i popatrzył na Joego. - Powiesz
jej, że tu przyszedłem?
- Powinienem. Eve cię lubi, a ma zwyczaj ufać ludziom, których
lubi. Niezbyt ceni sobie tych, którzy węszą za jej plecami.
- Nie chciałem jej w żaden sposób skrzywdzić. Jeśli w ogóle
jestem czegokolwiek winien, to chyba zbytniej troski o nią. - Nathan
znowu spojrzał na Victora. - Bardzo chcę wiedzieć, kto to. Mam
nadzieję, że nie Bently. Mam nadzieję, że on wciąż żyje, że gdzieś
się zaszył, a kiedy wyjdzie z kryjówki, potrząśnie tymi sukinsynami.
Joe przyglądał mu się uważnie.
- Wierzę ci. - Wzruszył ramionami. - Na razie się wstrzymam,
154
nic się w końcu nie stało. Ale popełniłeś błąd.
- Jak każdy. W tym i ty, inaczej Eve nie wściekałaby się na
ciebie. - Nathan zaczął szybko wspinać się po schodach, lecz po
chwili znieruchomiał i obejrzał się przez ramię na Joego. - Musiałem
popełnić jeszcze jeden błąd. Skąd wiedziałeś, że tu zszedłem?
- Obchodziłem teren i zorientowałem się, że ktoś jest w kuchni.
Zobaczyłem, że to ty, i że szperasz w szafkach. Wzbudziło to moją
ciekawość, zwłaszcza że posługiwałeś się latarką.
- Z pewnością powinienem był być ostrożniejszy.
- Jak sam mówiłeś, wszyscy popełniają błędy.
Quinn nie zamierzał go za to karać.
- Dzięki, jestem ci winien przysługę.
Nathan szybko pokonał resztę schodów. Mogło być znacznie
gorzej. Zrobił to, co zamierzał, i nic strasznego się nie stało. Miał
nadzieję, że uda mu się wyciągnąć jakieś wnioski, ale okazało się; że
musi jeszcze poczekać.
Cholera, ciężko było czekać.
Piwnica była dobrze oświetlona, szumiały lśniące urządzenia
grzewcze i klimatyzacyjne. Szczytowe osiągnięcia amerykańskiej
techniki, pomyślał Jules, idąc korytarzem.
- Ej, co pan tu robi?
Obejrzał się. Z windy wychodził umundurowany strażnik.
- Czy wy nigdy ze sobą nie rozmawiacie? - Jules pomachał
identyfikatorem. - Przed chwilą sprawdzał mnie strażnik przy
głównym wejściu. - Zerknął na plakietkę na jego piersi. - Panie
Phillips, jestem z administracji. Mam zrobić coroczny przegląd.
- Miałem przerwę na kawę... - zaczął się tłumaczyć mężczyzna.
Jules o tym wiedział. Nie spodziewał się, że Phillips wróci tak
szybko. Musiał wprowadzić pewne modyfikacje do swojego planu.
Ale był na to przygotowany.
- Już prawie skończyłem. Zauważył pan jakiś problem podczas
obchodów? Kałuże wody za klimatyzatorami? Więcej pary?
Phillips przecząco pokręcił głową.
- Skoro już pan tu jest, może pójdzie pan ze mną do kotłowni i
potrzyma mi latarkę? Muszę wcisnąć się za zbiorniki, a tam prawie
155
nic nie widać.
- Jeśli nie potrwa to zbyt długo... - Phillips zastanawiał się. -
Muszę wracać do drzwi wejściowych i zastąpić Charleya.
- Jak mówiłem, już prawie kończę. - Jules podniósł skrzynkę z
narzędziami i ruszył przed siebie. - To potrwa tylko chwilę.
- Skoro jest pan pewien.
- Jestem. - Jules uśmiechnął się do niego przez ramię. - Znam się
na swojej robocie.
- Gotowy? - mruknęła Eve. - Już pora, Victorze.
- Mówiłaś coś, Eve? - zapytał Nathan, siedzący po drugiej
stronie pokoju.
- Cii. Nie odzywaj się ani słowem, dopóki nie skończę.
Glina pod jej palcami była miękka i chłodna. Eve dotknęła jej
ostrożnie, z wahaniem.
Delikatnie.
Z wyczuciem.
Instynktownie.
Szybko i zwinnie poruszała palcami.
Kim jesteś, Victorze? Podpowiedz mi, pomóż.
Wygładzić. Nieco ująć. Trochę dodać.
Nie miała pojęcia, jaki kształt nadać uszom. Zdecydowała się na
najbardziej typowy.
Usta. O rany, zawsze ma z tym kłopoty. Zna przecież tylko ich
szerokość...
Musi polegać na instynkcie. Pozwala dłoniom rzeźbić tak, jak
chcą.
Wygładzić. Trochę ująć. Nieco dodać.
Nie powinna się tak spieszyć.
Przerwała modelowanie twarzy i zaczęła się przyglądać
oczodołom Victora. Kąt ustawienia... Łuki brwiowe... Chyba dobrze.
Można kończyć.
Wygładzić. Tu dodać. Tam ująć.
Trzeba sprawdzić grubość wargi... Dwanaście milimetrów. W
porządku. Długość nosa osiemnaście milimetrów. Powinno być dzie-
więtnaście. Do poprawki.
156
Wygładzić. Dodać. Ująć.
Milimetry są istotne, ale na tym etapie najważniejszy jest
instynkt.
Pomóż, Victorze. Już prawie koniec.
Jej dłonie delikatnie przesuwały się po rekonstruowanej twarzy.
Zdawało się, że palce Eve wymknęły się jej spod kontroli i zaczęły
żyć własnym życiem.
Wygładzić.
Jeszcze dodać.
Jeszcze ująć.
Galen wysiadł z auta i podszedł do Hughesa, który stał pod
latarnią.
- Macie coś?
Hughes pokręcił głową.
- Wszędzie cisza. Mała weszła do budynku razem z babcią. Wóz
patrolowy przejeżdżał pięć minut temu. Chyba włączyli do akcji
więcej policjantów w cywilu. Jakiś nieznany mi facet rozmawiał ze
strażnikiem przy drzwiach. - Podniósł rękę, nim jeszcze Galen
otworzył usta. - Wszystko w porządku, obserwowałem go, wsiadł do
wozu patrolowego dwadzieścia minut później. Gliny go znały.
- A w środku?
- Mam swojego człowieka na tym piętrze, gdzie jest ich miesz-
kanie, nie zauważył nic podejrzanego. A co pan porabiał?
- Rozglądałem się. Pięć ulic stąd stoi furgonetka firmy
telefonicznej. Co tam robi o tej porze? Sprawdził ją pan?
Hughes ponownie pokręcił głową.
- Dlaczego?
- Nie było jej wcześniej. Zajmę się nią.
- Natychmiast.
- Skąd ten pośpiech? Przecież stoi pięć ulic stąd.
- To może być samochód z urządzeniami podsłuchowymi. Eve
regularnie dzwoni do Jane.
- Mówiłem już, że sprawdzaliśmy już, czy istnieje możliwość
podsłuchiwania rozmów. Mieszkanie leży zbyt wysoko, sygnał
telefoniczny jest zbyt zniekształcony.
157
- Sprawdźcie tę furgonetkę.
- W porządku. - Hughes sięgnął po telefon.
Galen obserwował budynek. Cholera, czuł niepokój.
Hughes skończył rozmowę.
- Mój człowiek zadzwoni do firmy telefonicznej i zapyta, czy to
oni wysłali ten wóz. Zadowolony?
- Nie. Coś się dzieje. On musi tu być. Wie, że zostało mu
niewiele czasu.
- Jak to?
- Nieważne. - Zerknął na auta parkujące przy ulicy. Wszystkie
były przez nich sprawdzone, nie pojawiły się żadne nowe. - Po
prostu coś jest nie tak.
- Jeśli Hebert gdzieś tu w ogóle jest, to musiał chyba zapaść się
pod ziemię - zauważył Hughes.
- Co? - Galen zastygł w bezruchu.
- Powiedziałem, że Hebert musiał zapaść się pod ziemię, bo
inaczej...
Pod ziemię.
- Cholera! - Galen ruszył pod płócienną markizę budynku. -
Idziemy.
Hughes wysiadł z auta i podążył za nim.
- Dokąd?
- Niech pan czymś zajmie ochroniarza i przy okazji go wypyta,
czy dziś nie zdarzyło się nic niezwykłego. - Otworzył szklane drzwi.
- A ja sprawdzę, jak daleko może posunąć się Hebert, żeby dorwać
dzieciaka.
W kotłowni za potężnymi zbiornikami, z których płynęła woda
ogrzewająca budynek, Galen znalazł umundurowanego strażnika.
Miał poderżnięte gardło.
Obok trupa leżała kostka semteksu i zapalnik czasowy.
Dwadzieścia dwie minuty.
Cholera.
To nie była zwykła bomba, jej twórca z pewnością na wszelki
wypadek zainstalował w niej detonator-pułapkę. Brakowało czasu,
by rozbroić ładunek.
158
Sam już nie zdąży ewakuować Jane.
Biegnąc do windy, Galen wyłączył telefon. Dzwonek mógłby
uruchomić bombę. Włączył go dopiero na ulicy.
Natychmiast zadzwonił.
- Nic niezwykłego - zameldował mu Hughes. - Inspekcja. Jeden
ze strażników rozchorował się i musiał iść do domu. Czy mam...
- Nieważne. Niech pan wyjdzie z budynku, zadzwoni do tego
człowieka na jedenastym piętrze i każe mu wyprowadzić Jane
MacGuire i jej babkę. Natychmiast. Ma na to dwadzieścia minut.
Potem niech pan dzwoni po saperów. Pewnie nie zdążą, ale mogę się
mylić.
- Już się robi.
Galen spojrzał na zegarek.
Dziewiętnaście minut.
Jane MacGuire znajdowała się na jedenastym piętrze. Pozostało
niewiele czasu na ratowanie jej i reszty lokatorów budynku. Sam
zdołałby dotrzeć tylko do kilku mieszkań.
Co miał robić, na litość boską?
- Gotowe. - Eve oparła się o stół i przetarła twarz. Boże, była
całkiem wyczerpana. Adrenalina gdzieś wyparowała, czuła się jak
wyżęta ścierka. - Na nic lepszego mnie nie stać.
- Myślałem, że nigdy nie skończysz. Jest prawie trzecia w nocy. -
Nathan niecierpliwie kręcił się w fotelu. - Mogę zerknąć?
- Jeszcze nie. Włożę do oczodołów szklane gałki. - Eve uśmiech-
nęła się z wysiłkiem, patrząc na szkatułkę z oczami. - Galenowi to by
się spodobało. Ma problem z pustymi oczodołami.
- Pospiesz się! - Nathan zwilżył wargi. - Przepraszam. Nie
chciałem... Po prostu się niecierpliwię.
- Wiem. - Eve otworzyła szkatułkę, wyjęła z niej parę brązowych
oczu i odwróciła się do Victora, który powoli przestawał być
Victorem. Wkrótce mógł odzyskać swoje prawdziwe nazwisko. -
Jeszcze chwila.
Po kilku minutach odwróciła się do Nathana.
- Teraz możesz popatrzeć.
Nathan zerwał się z fotela i szybko przemierzył pokój. Zatrzymał
159
się, wciągnął powietrze w płuca, a następnie obszedł postument i
stanął obok Eve.
Wpatrywał się w rysy twarzy Victora. Eve patrzyła na niego
uważnie.
- Powiedz coś. To Bently?
- To on. - Nathan zacisnął usta. - To Harold Bently.
- Na pewno?
- Na pewno. - Jego głos drżał. - Dobrze się spisałaś. To on. -
Odwrócił się i ruszył szybko ku schodom. - Przepraszam. Jestem taki
wściekły, że mam ochotę kogoś udusić. Nie mogę na niego patrzeć.
Miałem nadzieję...
Wbiegł po schodach, niemal wpadając na Joego.
- Przepraszam. Nie chciałem... - Przemknął obok niego i zniknął.
- Co mu się stało? - spytał Joe, kiedy pokonał resztę stopni. Na
widok miny Eve dodał: - Czyżby nadeszła chwila prawdy?
- To Bently. - Eve potarła obolały kark. - Dopóki nie zobaczysz
dowodu, zawsze masz nadzieję.
Joe stanął obok Eve i spojrzał na nią uważnie.
- Najwyraźniej odwaliłaś kawał dobrej roboty, skoro jest taki
pewien.
- Miałam taką samą nadzieję jak i on, że to nie Bently - powie-
działa. - Z tego, co słyszałam, mogłam sądzić, że był bardzo dobrym
człowiekiem. A zginął w taki sposób... - Jej oczy napełniły się łzami,
zamrugała. - Ale co z tego. Ginie o wiele więcej dobrych ludzi niż
złych. Są ufni. Nie potrafią się bronić. Jak Bonnie...
- Ciii... - Wziął ją w ramiona. - Jezu, jesteś taka zmęczona, że
ledwie trzymasz się na nogach. Posłuchaj mnie, dobrze się spisałaś.
Sprowadziłaś tego biedaka do domu. Czy to nie jest najważniejsze?
- Tak. - Poczuła się pokrzepiona. Zawsze kiedy Joe znajdował
się blisko niej, znikało uczucie samotności i chłodu. - To ważne. Ale
nie w tej chwili.
- To przyjdzie z czasem. - Pomasował ją między łopatkami, w
tym miejscu zawsze czuła największy ból. Poczuła taką ulgę, że aż
zrobiło jej się słabo. - Masz strasznie napięte mięśnie. Idź do łóżka i
spróbuj zasnąć. Rozumiem, że nie chcesz, abym ci zrobił masaż.
- Nie. - Nie powinna nawet tak przy nim stać. Istniały powody,
160
ważne powody, dla których powinna go odepchnąć, ale w tym
momencie się nie liczyły. - Zaraz poczuję się dobrze.
- Przy mnie z całą pewnością poczułabyś się lepiej niż dobrze.
Dopilnowałbym tego. Ale trudno. Chodź, zapakuję cię do łóżka.
- Nic mi nie jest.
- Przestań się kłócić. Zaraz upadniesz. Wiem, że teraz jesteś
bezbronna, i chętnie bym cię wykorzystał, ale tego nie zrobię. - Objął
ją w talii i częściowo poprowadził, częściowo zaciągnął ku schodom.
- Czemu tak się opierasz? To nic nowego. Przecież wiele razy
kładłem cię do łóżka w podobnej sytuacji.
Rzeczywiście robił to wiele razy. Tak wiele, że straciła rachubę.
Czasem wydawało się jej, że są razem od zawsze. Ile to trwało?
Dziesięć, dwanaście lat? Nie mogła się skupić, a wszystko, na co
patrzyła, zamazywało się, tworzyło niewyraźną plamę.
- Teraz, kiedy Victor jest już gotowy, musimy chyba zadzwonić
do Jenningsa. FBI powinno...
- Ja się tym zajmę.
- Naprawdę nie chciałam, żeby to był Bently, Joe.
- Wiem. Jest ci ciężko. Rano będzie lepiej.
Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że Joe prowadzi ją do
pokoju i kładzie na łóżku. Zdjął jej buty i przykrył ją narzutą.
- Za chwilę wrócę. - Poszedł do łazienki i za moment wrócił z
wilgotną szmatką. Starannie wytarł glinę z jej dłoni. - Na razie to
musi wystarczyć. Prysznic weźmiesz rano.
- Dziękuję, Joe.
- Zawsze lubiłem oddawać ci przysługi. Dzięki temu jesteś
bardziej moja. Po seksie to moja największa przyjemność. Nie
wiedziałaś?
Nie powinna tego słuchać. Było to zbyt... intymne, a przecież
między nimi przestało się układać. Nie mogła sobie przypomnieć
dlaczego. Nie chciała. Nie teraz.
- Nie, nie wiedziałam...
- I teraz nie chcesz o tym myśleć. W porządku. I tak się cieszę,
że nie wzdrygasz się na mój widok. - Usiadł na łóżku i ujął ją za
rękę. - To mi wystarczy.
Uścisnęła jego dłoń.
161
- Nie powinno...
- Ciii. Idź spać.
Już prawie spała. Zwinęła się na łóżku i zamknęła oczy.
- To takie... smutne. Biedak...
Rozdział trzynasty
Eve spała.
Joe wpatrywał się w jej twarz. Tak bardzo pragnął ukoić jej ból.
Nic z tego. To cierpienie towarzyszyło jej od lat. Od śmierci Bonnie.
Po stracie dziecka Eve poświęciła się jednemu: sprowadzaniu do
domu żywych i umarłych. Wkładała w to całe swoje serce i
wszystkie swoje umiejętności. Znowu znalazła zaginionego i znowu,
jak zawsze, Joe był obok niej; i teraz także mógłby jej pomóc, gdyby
mu na to pozwoliła.
On także czuł się zagubiony.
Przestań się nad sobą rozczulać,, pomyślał. Jej też to nie pomoże.
Puścił dłoń Eve i pochylił się, by złożyć pocałunek na jej czole.
- Śpij dobrze, kochanie - wyszeptał.
Nie chciał jej zostawiać, ale zmusił się, by wstać i podejść do
drzwi. Kiedy Eve się obudzi, pewnie znowu ogarnie ją złość. Może
jednak zdołał zrobić wyłom w murze, którym się otoczyła. Miał taką
nadzieję.
Gdy wyszedł na korytarz, zadzwonił telefon.
Zachodni bok wieżowca wyleciał w powietrze w kuli ognia i
betonu.
Galen spojrzał na płomienie wydostające się z okien. Mogło być
gorzej. Bombę podłożono tak, by wysadziła tylko tę stronę budynku,
gdzie znajdowało się mieszkanie babki Jane MacGuire.
- Babcia jest przerażona. Dorwij tego drania! - Jane MacGuire
podeszła do Galena. - Mnóstwo ludzi by zginęło, gdyby te
spryskiwacze nie zadziałały. Ty je uruchomiłeś?
- Tylko tyle mogłem zrobić, żeby ratować lokatorów i zmusić ich
do natychmiastowego opuszczenia mieszkań. Odciąłem alarm
162
pożarowy, który mógłby uruchomić zapalnik, i wysłałem ludzi
Hughesa, żeby chodzili od drzwi do drzwi. Woda zalewająca
mieszkania oszczędziła wszystkim niepotrzebnych dyskusji. - Jego
spojrzenie powędrowało wzdłuż pogrążonej w półmroku ulicy, która
zapełniała się niekompletnie ubranymi mężczyznami, kobietami i
dziećmi. Biegające wokół psy szczekały na koty, które mocno
trzymali w ramionach ich właściciele. - Mam nadzieję, że wszyscy
zdążyli.
- Ja też. - Jane szarpnęła smyczą, żeby Toby stał grzecznie u jej
boku. - Babcia nie chciała wyjść, kiedy przyszedł ten facet. Dopiero
ta woda ją przekonała.
W oddali słychać było wycie strażackiej syreny.
- Gdzie twoja babcia?
- O tam, próbuje uspokoić naszą sąsiadkę. Pani Benson
niedawno urodziła i chyba jest nieco wstrząśnięta.
- Dziwne, że babcia pozwala ci ze mną rozmawiać.
- Powiedziałam jej, kim jesteś. Może powinnam była zrobić to
wcześniej. Z babcią można się dogadać. - Jane popatrzyła na
płomienie. - Zrobił to, żeby nas zabić?
Galen pokiwał głową.
- Chce w ten sposób wywabić Eve z kryjówki?
- Tak.
- No to powiedz jej, żeby się ukryła. - Zwilżyła wargi. - I to jak
najszybciej. Pierwsze, co zrobiła babcia po wyjściu na ulicę, to za-
telefonowała do Joego.
- Co?
- Joe kazał jej dzwonić w razie problemów. - Popatrzyła na
płonący wieżowiec. - Pewnie uzna, że to poważny problem.
- Kiedy? - Zamierzał sam zadzwonić do Quinna.
- Pięć minut temu. Kazał jej pilnować mnie, powiedział, że
przyśle radiowóz. - Popatrzyła na wyjeżdżający zza zakrętu samo-
chód patrolowy. - Już jest.
- Możliwe. - Policja miała wywieźć gdzieś Jane i jej babcię?
Mowy nie ma. Najpierw musi to sprawdzić. Ruszył ku autu. -
Poczekaj tutaj.
163
- Co się dzieje, do cholery? - wybuchnął Joe, kiedy dziesięć
minut później Galen odebrał telefon. - Przed chwilą dzwoniła
rozhisteryzowana matka Eve, mówiła coś o tobie, wybuchu budynku
i wodzie lejącej się z sufitu...
- Z Jane wszystko w porządku. Radiowóz, który wysłałeś,
zawiózł ją w bezpieczne miejsce.
- Poleciałeś tam, żeby chronić Jane. Jak ten sukinsyn zdołał tam
się dostać?
- Jest bezpieczna. To najważniejsze. - Galen popatrzył na wieżo-
wiec, który wciąż płonął. - Resztę opowiem ci później.
- Chrzań się. Chcę wiedzieć, co...
- Czekaj chwilę. - Hughes rozpaczliwie usiłował zwrócić na
siebie uwagę Galena. - Coś się dzieje.
- Przepraszam - powiedział Hughes. - Właśnie dowiedziałem się
o tej furgonetce. Ludzie z Bell South twierdzą, że nie wysyłali żadnej
furgonetki w ten rejon. - Zawiesił głos. - Pojazd zniknął.
- Jezu. - Galen mocniej ścisnął telefon.
- Co się dzieje? - spytał Joe. - Czy Jane nic nie jest?
- Nic. - Galen zastanawiał się nad rozmaitymi scenariuszami
wydarzeń po wybuchu bomby. - Ale Hebert zapewne osiągnął to, na
czym mu najbardziej zależało.
- Więc Jane wcale nie jest bezpieczna?
- Uspokój się. Myślę, że Hebert przygotował się na wszystkie
ewentualności. Istnieje możliwość, że miał furgonetkę z podsłuchem,
zaparkowaną kilka ulic dalej. Nie mógł przechwycić rozmów z
telefonu w wieżowcu, ale kiedy matka Eve wyszła z mieszkania, nie
miał z tym problemu.
- Od razu do mnie zadzwoniła.
- Gdyby bomba je zabiła, wyszlibyście z ukrycia. Jeśli by ich nie
zabiła, matka Eve zadzwoniłaby do ciebie, umożliwiając mu na-
mierzenie miejsca waszego pobytu. Zabierajcie się stamtąd, Quinn.
- To tylko spekulacje.
- Wolisz narażać siebie i Eve? To, że Hebert lubi wykonywać
brudną robotę osobiście, a jest teraz w Atlancie, wcale nie oznacza,
że możecie tam siedzieć spokojnie. Jeśli wyśledził połączenie, nie
macie zbyt wiele czasu. Zabierajcie się stamtąd! - powtórzył.
164
Milczenie.
- Dokąd?
Dzięki Bogu, Quinn słuchał.
- Wszystko jedno. Zadzwoń, kiedy niebezpieczeństwo minie.
Postaram się znaleźć wam jakąś bezpieczną kryjówkę.
- Dobra. - Quinn się rozłączył.
Joe wahał się przez chwilę, intensywnie myśląc. Eve była
wyczerpana. Postanowił, że pozwoli jej spać jak najdłużej i sam
przygotuje wszystko do wyjazdu.
Poszedł do pokoju Nathana, otworzył drzwi i zapalił światło.
- Wstawaj. Potrzebuję twojej pomocy.
- Co się stało? - Nathan usiadł na łóżku.
- Musimy stąd spadać. Idź nad dół, spakuj czaszkę i cały sprzęt
Eve. Ja podprowadzę samochód pod drzwi.
- Dlaczego? - Nathan wyskoczył z łóżka i wciągnął spodnie. - Co
się stało? Dlaczego musimy wyjeżdżać?
- Galen mówi, że w każdej chwili możemy spodziewać się gości.
- Heberta?
- Nie, Hebert jest w Atlancie. Podobnie jak Galen. - Joe
skierował się do drzwi. - Ruszaj się. Muszę iść po Eve.
- Otwórz bagażnik, żebym mógł tam włożyć sprzęt. - Nathan
wiązał buty. - Może zapakuj rzeczy Eve, zanim pójdziesz ją budzić.
Była bardzo zmęczona.
- Zajmę się Eve. - Joe już biegł korytarzem. - Pospiesz się.
- Obudź się, Eve.
Eve z trudem uświadomiła sobie, że Joe nią potrząsa. Była taka
zmęczona...
- Obudź się. Musimy wyjeżdżać.
Usiłowała otworzyć oczy.
- Chce mi się spać...
- Przykro mi, prześpisz się w aucie. Możemy mieć gości.
W domu nad jeziorem? Rzadko miewali gości. Dom był oazą
ciszy i spokoju. Już Joe o to zadbał.
Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie są u siebie. Nowy Orlean.
165
Victor. Nie, nie Victor, Bently. Usiadła na łóżku.
- O czym ty mówisz?
- Spakowałem twoją torbę. - Joe pomógł jej wstać. - Nathan już
czeka w samochodzie. - Poprowadził ją przez pokój i zniósł po
schodach. - Zapakował twój sprzęt. Musimy jechać.
- Dlaczego?
- Dzwonił Galen. Mamy problem. - Otworzył drzwi wejściowe. -
Już nie jesteśmy tu bezpieczni.
- Dlaczego?
- Później ci wytłumaczę. - Pomógł jej wsiąść do lexusa
przysłanego przez Galena i usiadł za kierownicą. - Wszystko wziąłeś,
Nathan?
- Sprzęt jest w bagażniku. Czaszkę mam tu ze sobą. - Nathan
wyraźnie obserwował drogę przed nimi. - Widzę reflektory! Zaraz
będą przy bramie!
- Brama jest zamknięta, prawda? - zapytała Eve.
- Mają sprzęt, żeby ją otworzyć - odparł Nathan. - Zajmie im to
nie więcej niż kilka minut.
- No to wykorzystajmy te minuty.
Joe nie zapalił świateł, wóz powoli, cicho toczył się po
podjeździe i w pewnej chwili zjechał między drzewa obok domu.
Przed bramą zatrzymało się ciemne volvo. Wyskoczyli z niego
dwaj mężczyźni i podeszli do bramy. Po trzech minutach otworzyli
ją i z powrotem wsiedli do samochodu.
Eve wstrzymała oddech, kiedy auto przemknęło obok nich i wje-
chało na podjazd. Teraz volvo jechało bez świateł, błyszczący w
mroku samochód wydawał się jej jeszcze bardziej wrogi i niebez-
pieczny niż wcześniej.
- Już - wyszeptał Nathan.
- Jeszcze nie. Niech wejdą do środka. - Trzej mężczyźni skiero-
wali się do drzwi wejściowych, dwóch pozostałych poszło za róg. -
Teraz - zwolnił hamulec i nacisnął pedał gazu.
Hałas silnika nie był wprawdzie tak głośny, jak to się wydawało
Eve, ale goście go usłyszeli. Jeden z mężczyzn wybiegł zza domu.
- Do dechy - powiedziała Eve.
Joe już to zrobił. Z prędkością stu kilometrów na godzinę przeje-
166
chał przez otwartą bramę i wypadł na szosę.
Niech szlag trafi te drzewa koło domu. Nic nie widziała. Nagle
uświadomiła sobie, że to te drzewa być może ich ocaliły.
Teraz widziała. Reflektory pędziły po podjeździe w kierunku
bramy.
Zniknęły, gdy Joe skręcił i nacisnął mocniej pedał gazu.
- Przed nami jest stacja benzynowa. Zamknięta, ale widzę dys-
trybutory - powiedział Nathan. - Mógłbyś za nimi zaparkować i
poczekać, aż przejadą.
- Zrobiliśmy to już raz. - Joe zjechał z drogi i zatrzymał się za
stacją. - Może więc się nie spodziewają tego po raz drugi.
Przekonamy się...
Zgasił światła.
A może się spodziewają, pomyślała Eve. Joe wsunął rękę za
kurtkę. Znała ten gest, poprawiał broń w kaburze.
- Wysiadajcie - powiedział Joe. - Natychmiast.
- Co?
- Bez dyskusji. Wysiadajcie oboje - warknął.
Eve posłuchała instynktownie, obok niej stanął Nathan.
- Zajmij się nią, Nathan.
Lexus przemknął obok nich i wyjechał na drogę.
Cholera! Eve zacisnęła pięści, patrząc na tylne światła auta
znikające za rogiem. Wszystko działo się tak szybko, że w ogóle nie
zdawała sobie sprawy z tego, co knuje Joe. Powinna była się do-
myślić. Przecież go znała, do cholery!
Volvo z piskiem opon skręciło i podjechało ku nim.
Jeszcze bliżej.
Niemal na nich wjechało.
I pomknęło dalej, chwilę później znikając z zasięgu ich wzroku.
- Udało się - powiedział Nathan. - Musimy stąd odejść.
- Jak to odejść? Przecież oni jadą za Joem.
- Tego właśnie chciał. Nie mamy jak mu pomóc. Zadzwonimy,
kiedy będziemy dalej od tego miejsca. Taki był jego plan. Jeśli ich i
zgubi, mogą tu wrócić, żeby sprawdzić teren.
- Damy mu jeszcze trochę czasu, a potem zadzwonisz i poinfor-
mujesz go, że nie ruszamy się stąd. Oświadczam, że będę tu siedzieć,
167
dopóki Joe nie wróci.
Nathan popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
- Dobra, ale to kiepska taktyka.
- Mam gdzieś taktykę. - Oparła się o ścianę stacji i wbiła wzrok
w zakręt, za którym zniknął Joe. Naprawdę się bała.
- Pewnie da sobie radę - usiłował pocieszyć ją Nathan. - Ma
dobre przeszkolenie, prawda?
- To, że był w komandosach i służył w Fokach, nie oznacza, że
jeździ jak kierowca wyścigowy. Nie powinien był nas tak zostawiać,
niech go szlag trafi.
- To była dobra takty... - zamilkł na widok spojrzenia Eve. -
Przepraszam. - Sięgnął po telefon i chwilę później rozmawiał już z
Joem. - Nie jest zbyt zadowolony - powiedział, gdy się z nim
rozłączył.
- Bardzo mi przykro. Nie miał prawa tak nas zostawiać. Nie
decyduje tu o wszystkim.
- Nie było zbyt wiele czasu na dyskusję.
Wiedziała o tym, ale wcale nie czuła się przez to ani mniej zła,
ani mniej bezradna i przerażona.
- Chyba nieźle prowadzi - odezwał się Nathan.
Eve nagle uświadomiła sobie, że usiłuje ją pocieszyć.
- Tak.
- I lexus to chyba szybsze auto niż volvo...
- Nie mówmy o tym, dobra? - wybuchła.
Nathan skinął głową i zamilkł.
Minęło dziesięć minut.
Gdzie on jest, do cholery?
Piętnaście minut.
Dopiero po czterdziestu pięciu minutach Joe wyjechał zza
zakrętu i skręcił na stację benzynową. Podjechał i otworzył drzwi po
strome pasażera.
- Wskakujcie. Chyba zgubiłem ich jakieś osiem kilometrów stąd,
ale znikajmy z tego miejsca jak najszybciej.
Nathan wgramolił się na tylne siedzenie.
- Nieźle ci poszło, Quinn.
- Dziękuję - odparł ironicznie, wyjeżdżając na szosę. - Cieszy
168
mnie twoje uznanie.
- Usiłowałem skłonić ją do odejścia, ale się o ciebie martwiła.
- Czyżby? - Joe rzucił ukradkowe spojrzenie na Eve.
- Wcale się nie martwiłam. Głupio zrobiłeś. Mogłeś z nami
zostać i wspólnie byśmy im umknęli, ale ty wolałeś się bawić w
policjanta z Miami. - Twarz miała zaciętą, jej głos drżał. - To było...
głupie.
- Wydawało się najrozsądniejszym...
- Dobra taktyka, tak? No to się zamknij i wydostań nas stąd.
- Rozkaz, proszę pani. - Joe gwizdnął cicho. - Już się robi, proszę
pani.
Ruszył w kierunku Nowego Orleanu.
- Dokąd jedziemy?
- Nie mam pojęcia. Zacznę się tym przejmować, kiedy się
upewnię, że nikt nas nie śledzi.
Joe zatrzymał się dopiero osiemdziesiąt kilometrów za domem
Galena, wcześniej dwukrotnie zmieniał drogę i kierunek jazdy. W
końcu zaparkował na parkingu supermarketu gdzieś na wschodnich
przedmieściach Nowego Orleanu. Wyciągnął telefon i zadzwonił do
Galena.
- Wszystko jest w porządku - powiedział. - Faktycznie mieliśmy
gości.
- Tego się obawiałem. Nikt nie został ranny?
- Nie, ale siedzimy na kompletnym zadupiu. Znajdź jakąś kry-
jówkę dla Eve.
- Pracuję nad tym - powiedział Galen. - Oddzwonię. - Rozłączył
się.
- Mogę się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi, do diabła? - za-
pytała Eve.
Joe wysiadł z auta.
- Chodź, przejdziemy się.
- Ja też biorę w tym udział, wiesz - odezwał się Nathan.
- Później - odparł Joe. - Zostań i popilnuj czaszki.
Było chłodno, Eve schowała dłonie do kieszeni kurtki.
- Porozmawiaj ze mną - poprosiła.
169
- Nie spodoba ci się to, co usłyszysz.
- Nic nowego. Od początku tej pracy nad Victorem nic mi się nie
podobało - stwierdziła.
- Ale to dotyczy domu.
- Jane? - wstrzymała oddech.
- Nie panikuj. Nic się jej nie stało. Twojej matce też nie.
Szybko zapoznał ją ze szczegółami opowieści Galena.
- I mówisz, że nic jej nie jest? - Eve zacisnęła dłonie. - Na litość
boską, ten wariat wysadził cały budynek. To cud, że żyją.
- Ale żyją.
- Nie powinnam była jej zostawiać. Ty też nie powinieneś.
- Powtarzam to sobie od chwili, w której zadzwoniła do mnie
twoja matka. Byłem przekonany, że Hebert skoncentruje się na tobie,
ale mimo to usiłowałem zapewnić im solidną ochronę.
- Nie udało ci się. Omal nie zginęła. Powinieneś... - Przerwała i
pokręciła głową. - Dlaczego zwalam wszystko na ciebie? To także
moja wina. Przecież to ja podjęłam się tej pracy. To ja postanowiłam
ukraść tę cholerną czaszkę. Też sądziłam, że będzie chciał uderzyć
we mnie. To wszystko moja wina.
- Cicho. Uspokój się. Nic się nie stało.
- Jak to nic? Coś się stało. O mało nie zginęły. A ja tak się
przejmowałam Victorem i tak chciałam dać popalić Hebertowi, że...
- Cicho. - Objął ją i przycisnął jej głowę do swojego ramienia. -
Jane i twojej matce nic się nie stało, teraz są już bezpieczne.
Boże, naprawdę go potrzebowała. Był jej kotwicą na
wzburzonym morzu. Opoką.
- Joe... - bez zastanowienia go objęła. - Jane nigdy nie miała
pewności, że ją kocham. Zawsze uważała, że Bonnie jest dla mnie
najważniejsza. A ja naprawdę ją kocham. Tylko... w inny sposób.
- Ona wie, że ją kochasz.
- Nie jest pewna. Chcę to jej powiedzieć jeszcze raz. A gdyby
zginęła i nie miałabym już okazji jej powiedzieć, ile dla mnie
znaczy?
- Nie zginęła.
- Tylu rzeczy nie zdążyłam powiedzieć Bonnie, bo mi ją
odebrano. Nie wolno mi popełniać tych samych błędów. - Łzy
170
spływały po jej policzkach. - Przecież niewiele brakowało...
- Zgoda, nie jesteś doskonała. A kto jest? Jednak Jane to nie
jedno z tych zagubionych dzieci. Jane żyje i nic już jej nie grozi. Jest
silna i bystra, poradzi sobie. Uczy się od ciebie. Mamy szczęście, że
dopuściła nas do siebie tak blisko. - Ujął w dłonie jej twarz i
popatrzył w oczy. - Słuchasz mnie, Eve? Jane nie chce mieć w tobie
matki. Kocha cię, ale spotkałyście się zbyt późno, aby połączyła was
tego rodzaju więź. Ona tego wcale nie oczekuje. Jesteś jej najlepszą
przyjaciółką, i na tym jej właśnie zależy.
- Poważnie? - Eve uśmiechnęła się niepewnie. - Nie sądziłam, że
przeprowadziłeś tak wnikliwą analizę mojego związku z Jane.
- Musiałem. Wszystkie twoje sprawy są też moimi sprawami.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Jego oczy...
Ręce Joego opadły, zrobił krok w tył.
- Zawsze tak było; nadal tak jest. Mam szczęście, że także
kocham Jane.
Eve odetchnęła głęboko.
- Oboje ją kochamy, ale za mało się o nią troszczyliśmy. Nie
potrafiliśmy nawet zadbać o jej bezpieczeństwo. - Odwróciła się do
auta. - Na szczęście nie jest za późno. Nadszedł czas, żebym zaczęła
myśleć o Jane i matce zamiast o tej cholernej pracy.
- Co planujesz?
- Wracam do Atlanty. Życie Jane i mojej matki jest zagrożone, ja
jestem tego powodem i przebywam setki kilometrów dalej. Jestem
im teraz potrzebna.
- Galen powiedział, że tak się właśnie zachowasz. Uważa, że
wpadniesz wprost w łapy Heberta.
- Pieprzyć Galena. Jane mnie potrzebuje.
- Potrzebuje nas obojga. - Joe uśmiechnął się półgębkiem i skinął
głową. - Pieprzyć Galena.
Gdy Eve dotarła do samochodu, usłyszała dzwonek telefonu. Był
to Bart Jennings.
- Muszę pani powiedzieć, że....
- Niech pana szlag trafi - głos Eve drżał od gniewu. - Obiecał mi
pan, że będą bezpieczne. Tylko o to prosiłam, a pan zawiódł na całej
171
linii.
- Ma pani prawo się wściekać. Galen dzwonił? Moi ludzie byliby
wdzięczni, gdyby zdecydował się na współpracę z nami. Raczył się
przedstawić, dopiero kiedy zabierali stamtąd pani córkę.
- I dobrze, że tam był. Pan wszystko schrzanił.
- Nie próbuję się usprawiedliwiać. Jeśli dzięki temu poczuje się
pani lepiej, to powiem, że pracujemy ręka w rękę z policją z Atlanty,
bardzo starannie pilnujemy jej kryjówki.
- To mieszkanie też było strzeżone.
- Hebert wylegitymował się wiarygodnymi dokumentami i był
świetnie ucharakteryzowany. Dziś faktycznie miała tam być in-
spekcja - strażnik przy drzwiach potwierdził to w administracji
budynku. Nie możemy znaleźć Leonarda Smythe’a, człowieka, który
miał przeprowadzić inspekcję. Prawdopodobnie Herbert go załatwił.
- Nie chcę tego słuchać.
- Naprawdę mi przykro. Powiedziałem, że nie będę się
usprawiedliwiał. Wyślę dwóch agentów, żeby panią przywieźli do...
- Za późno. Schrzanił pan to. - Przerwała połączenie. - Prze-
prasza. Ma czelność przepraszać. Matka i Jane niemal wyleciały w
powietrze, a on...
- Spokojnie. To porządny facet. Co niby miał powiedzieć? - Joe
zacisnął wargi. - Chociaż w tej chwili sam bym mu chętnie
przyłożył. Powinien... - Zadzwonił telefon, Joe odebrał i nie cze-
kając, aż Galen zacznie, powiedział: - Wracamy do Atlanty. Nie kłóć
się ze mną, Galen. Powiedz nam, jak mamy dotrzeć na miejsce. -
Wyciągnął długopis i zapisał jakieś nazwisko i numer telefonu. -
Dobrze, do zobaczenia w Georgii. - Rozłączył się i odwrócił do Eve:
- Powiedział, że tego właśnie się spodziewał. Dał mi numer telefonu
Philipa Jordana. Mamy do niego zadzwonić, facet przyjedzie i zawie-
zie nas na pewne prywatne lotnisko w Metairie w Luizjanie.
- Byle szybko.
- Wracacie do Atlanty? - spytał Nathan.
- Tak.
- Chcę jechać z wami.
- Co za niespodzianka - mruknął Joe. - Czy nie ma to nic
wspólnego z faktem, że tam pewnie jest Hebert? A może on właśnie
172
zmierza tutaj?
Nathan pokręcił głową.
- Nie, jeśli się dowie, że nie dorwali nas w domu u Galena. Jules
Hebert jest bystry. Zabierzcie mnie ze sobą.
- Stajesz się dla nas prawdziwym utrapieniem, Nathan.
- Chcę jechać. - Nathan spojrzał na Eve. - Razem w tym
siedzimy.
Eve przypatrywała mu się przez chwilę i w końcu skinęła głową.
- Tak właśnie myślałem. - Joe zaczął wystukiwać numer. - Po-
wiem Jordanowi, że przybył nam dodatkowy pasażer.
Wylądowali o świcie na małym lotnisku gdzieś na północ od
Gainesville w stanie Georgia. Galen powitał ich tuż po tym, gdy
samolot zatrzymał się przed hangarem.
- Witajcie w domu. - Jego brwi podskoczyły, gdy ujrzał Nathana.
- Widzę, że wzięliście ze sobą ochroniarza.
- Cicho bądź, Galen. - Eve ruszyła w kierunku auta zapar-
kowanego na płycie lotniska. - I tak jestem na ciebie wściekła. Nie
powiedziałeś mi, że Hebert chce skrzywdzić Jane.
- Ależ jesteś niewdzięczna.
- Jestem wdzięczna. Szkoda tylko, że... - Odwróciła się i spojrza-
ła na niego: - Świnia ze mnie. Ocaliłeś je. Będę ci wdzięczna do
końca życia.
- Już lepiej. - Popatrzył znacząco na Joego: - Masz mi coś do
powiedzenia?
- Tak. - Joe popchnął ku niemu skórzany kuferek, w którym
znajdowała się czaszka. - Przestań się zgrywać i włóż Bently’ego do
bagażnika.
- Nie zgrywam się. Usiłuję zebrać niezbędne informacje. - Popat-
rzył na kuferek. - To naprawdę Bently?
Eve skinęła głową.
- Nathan jest pewien, ale muszę to jeszcze porównać ze
zdjęciami i nagraniami wideo. Zabiorę się do tego, jak tylko się
rozpakujemy. - Wsiadła do samochodu. - Gdzie Jane?
- Jest z babcią w Gwinnett.
- Chcę po nie jechać.
173
- Jakoś mnie to nie dziwi. - Odwrócił się do Joego: -
Rozmieściłem ludzi wokół waszego domu nad jeziorem.
Pomyślałem, że pewnie tam pojedziecie. Zatrudniłem Billa Jacksona
i jego ekipę do patrolowania terenu wokół domu. Już kiedyś
korzystałem z jego usług, jest niezły.
Joe popatrzył na Eve. Ze znużeniem skinęła głową.
- Chcę zabrać Jane do domu. Najwyższa pora.
- Nie będzie zadowolona - powiedział Galen. - Nie chce, żebyś
ryzykowała. Kazała mi przekazać, żebyś nie była głupia i nie wracała
do domu.
- To do niej podobne - uśmiechnęła się Eve.
- A ty zamierzasz zignorować jej obawy. - Galen włożył kuferek
z czaszką do bagażnika. - Zapewnię wam bezpieczeństwo w domu i
w najbliższej okolicy, ale wzgórza i jeziora sprzyjają napastnikom.
Zapomnijcie o tym, że macie kawał ziemi, nie wysuwajcie nosa za
próg, choć wiem o tym, że siedzenie non stop w domu z tym psem
może okazać się gorsze niż konfrontacja z Hebertem.
- Zmierzymy się z tym problemem, kiedy przed nim staniemy.
- Mógłbym coś zasugerować? Hebert postawił na swoim.
Wyszłaś z kryjówki. I masz czaszkę. Teraz ty jesteś celem, nie Jane.
Im bliżej ciebie będzie, na tym większe niebezpieczeństwo będzie
narażona. Możemy zmienić lokalizację kryjówki i przenieść Jane do
Markum, miasteczka oddalonego o pięć minut jazdy od domku nad
jeziorem, ale ona nie powinna przebywać tam gdzie ty.
- Nie gadaj tyle. Chcę, żeby była blisko mnie. Nie zniosę myśli,
że...
- On ma rację, Eve - przerwał Joe.
Wiedziała, że Galen ma rację. Ale to oznaczało kolejną rozłąkę z
Jane i matką. Wzięła głęboki oddech.
- Dobrze. Ale dopilnuj, żeby naprawdę były bezpieczne, do
cholery.
- Dopilnuję. Przy pomocy przyjaciół Quinna i czterech bardzo
dyskretnych agentów FBI. Nigdy nie ryzykuję. Jednak już mówiłem,
że Hebert nie ma już powodu uganiać się za Jane. Teraz interesujesz
go tylko ty. Bo ty masz czaszkę.
- Dobrze, dobrze, już zrozumiałam. - Eve usiadła na fotelu dla
174
pasażera. - Mimo to chcę, żebyś teraz zawiózł mnie do Jane. Co ona
by sobie pomyślała, gdyby wiedziała, że jestem tak blisko i trzymam
się od niej z dala. Później zawieziesz mnie i Joego do domu.
- Nie spodoba się jej to - westchnął Galen. - Ale zawiozę was.
Nathan wykrzywił usta.
- Podrzucisz mnie do wypożyczalni samochodów? Męczę się bez
czterech kółek i nie chcę przeszkadzać w czułym rodzinnym
spotkaniu. Potem pojadę do waszego domku nad jeziorem.
- Ależ Nathan, co za wrażliwość - powiedział Galen. - Wzruszy-
łem się.
- A ja niespecjalnie - stwierdził sucho Nathan, wsiadając do auta.
- Mówiłem ci, jak fajnie upłynął nam ten czas bez ciebie?
- Nic nie może trwać wiecznie.
Kiedy samochód ruszył, Eve utkwiła nieprzytomny wzrok w szy-
bie okna.
- Cholera! Dłużej tego nie zniosę! Musi być przecież jakieś
wyjście z tej sytuacji. Muszę tylko dobrze się nad tym zastanowić.
Już wiem!
- O czym myślisz? - spytał Joe.
- Wściekam się na Jenningsa, ale chyba jednak przekażę mu tę
czaszkę. Powinnam była zrobić to już wtedy.
- Czy to znaczy, że naprawdę mogłabyś jej się pozbyć?
- Nie wiem jeszcze, co zrobię. Zastanowię się. Chcę tylko, żeby
mama i Jane były bezpieczne.
Rozdział czternasty
Dom w Gwinnett okazał się małym, murowanym bungalowem z
szerokim gankiem. Jane wyszła na dwór, widząc wysiadającą z auta
Eve.
- Co ty tu robisz? - Popatrzyła oskarżycielsko na Galena. - Ni-
czego nie potrafisz zrobić jak należy? Mówiłam ci, żebyś trzymał ją
z dala od tego miejsca.
- Próbowałem. Musiałem zgodzić się na kompromis - odparł
Galen. - Jest niemal równie twarda jak ty.
175
- To prawda. - Jane cały czas marszczyła brwi. - Joe, wiesz
przecież, że to kiepski pomysł... A co tam. - Zbiegła ze schodków i
wpadła w ramiona Eve. - Tak bardzo się martwiłam - wyszeptała,
ściskając ją mocno. - Tęskniłam za tobą.
Eve zamrugała, usiłując ukryć łzy.
- Ja też. Tak mi przykro, że naraziłam cię na to wszystko.
- Nic się nie stało. Ale nie powinnaś była tutaj przyjeżdżać. -
Puściła Eve i uścisnęła Joego. - Powiedz jej, Joe.
- Nie zostaniemy długo. Za kilka godzin wyjeżdżamy - wyjaśnił
jej Joe. - Gdzie Sandra?
- W środku, karmi Toby’ego. Chciałabym wreszcie wyrwać go z
jej rąk. Daje mu jeść za każdym razem, kiedy zaczyna żebrać. Będzie
tłusty jak niedźwiedź polarny.
- A gdzie są detektywi, którzy mają was pilnować?
- Grają w karty. - Jane zmarszczyła nos. - Wolę ich od tych
dwóch agentów FBI po drugiej stronie ulicy. Bez przerwy za mną
łażą.
- I dobrze. Ale nie powinni pozwalać ci wychodzić na ganek.
- Wyglądali przez okno, więc wiedzieli, kto przyjechał.
Detektyw Brady powiedział, że cię zna. No, wejdźcie do środka. -
Jane odwróciła się od nich. - Pójdę do babci, żeby przerwać to
tuczenie Toby’ego.
- A ja się zajmę tuczeniem nas - stwierdził Galen. - Macie chyba
dobrze zaopatrzoną kuchnię.
- Mrożonkami. Babcia to marna kucharka.
- Mrożonki? - Galen aż się skrzywił. - Spróbuję coś naprędce
zaimprowizować. Na pewno przygotuję wspaniały lunch.
Jane otworzyła drzwi wejściowe, zaopatrzone w siatkę przeciw
owadom.
- Mam nadzieję, że uda ci się zrobić coś jadalnego.
Dźwięk, który wydał z siebie Joe, nieco przypominał chichot.
Galen rzucił Joemu ostrzegawcze spojrzenie.
- Ani słowa - warknął.
- Ani mru-mru - Joe popatrzył na niego z miną niewiniątka.
Sandra, matka Eve, uniosła wzrok znad psiej miski, którą
właśnie myła.
176
- Dobrze, że przyjechałaś. - Uścisnęła Eve. - Tylko Toby nie
uskarża się na moją kuchnię.
- Babcia karmi go rano naleśnikami - poinformowała ją Jane. -
Chodź, Toby. Pójdziemy na podwórze, żebyś spalił kalorie.
Eve oderwała wzrok od wychodzącej dziewczynki. Było jasne,
że Jane zostawia je same, aby miały okazję szczerze ze sobą poroz-
mawiać i wylać zaległe żale. Okazało się, że nie było to konieczne.
Relacje Eve z matką były skomplikowane, ale rozumiały się, a ich
uczuciowa więź ani trochę nie osłabła.
- Przepraszam za to wszystko. Bardzo było źle?
- Wiesz, ta bomba... - Sandra uśmiechnęła się na widok grymasu
Eve. - Naprawdę. Wszystko w porządku, Eve.
- Wcale nie. Przerzuciłam na ciebie swoje obowiązki.
- Zdarza się. - Sandra pokiwała głową. - Czujesz się winna.
Może i słusznie. A może nadeszła moja kolej, by wykazać się
odpowiedzialnością. Niezbyt się spisałam, kiedy dorastałaś. Dziwne,
że nie wylądowałaś wwiezieniu. Czas, żebym odkupiła swoje winy.
- Ale trujesz.
- No dobra, może lubię opiekować się Jane i tym psem. Daje mi
to dużo radości, dodaje energii. - Sandra wyjrzała przez okno na
Jane. - Mówi do mnie babciu. Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd
Bonnie... Myślałam, że to dziwne, skoro tobie i Joemu mówi po
imieniu. Potem uświadomiłam sobie, że zwraca się tak do mnie, bo
wyczuła, że to lubię. Bystra dziewczynka. Całkiem jak ty, Eve.
- Pewnie o wiele bardziej.
- Mowy nie ma. Przebrnęłaś przez dzieciństwo z taką matką jak
ja. To cię wynosi na poziom Einsteina. - Wzięła Eve za rękę. - A
teraz zamknij się i chodźmy do Jane. Nie wróci tu, dopóki nie uzna,
że dość już się nagadałyśmy we dwie.
Eve spojrzała na matkę z pewną irytacją.
- Może przynajmniej pozwolisz sobie podziękować?
- Już dziękowałaś. Tak jakby. Zaczynasz mnie nudzić.
- Boże broń. - Eve uśmiechnęła się do niej. - Masz rację, chodź-
my do Jane.
- Pozmywać musi ktoś inny - oznajmił Galen po lunchu. - Zają-
177
łem się twórczą częścią posiłku i dostarczyłem wam przeżyć naj-
wyższych lotów. Żeby było sprawiedliwie, wy musicie zająć się
przyziemnym sprzątaniem.
- Ja zmyję - zaoferowała Jane. - Galen pewnie wszystko by
potłukł.
- Znowu cios w moje ego. - Westchnął. - Ta mała celnie trafia,
Eve. - Ruszył do salonu. - Muszę iść na werandę i poinformować
naszych przyjaciół z policji o szczegółach przeprowadzki.
- Pomogę Jane - powiedziała Sandra. - Po tylu latach jestem już
w tym specjalistką. Ludzie zawsze wolą, żebym sprzątała, niż
gotowała.
Eve wstała i zaczęła zbierać talerze, ale Jane pokręciła głową.
- Usiądź z Joem w salonie, wypij kawę i pozwól nam zająć się tą
robotą. Tylko byś przeszkadzała.
Eve się zawahała.
- No idź - ponagliła ją Sandra. - Kiedy skończę, zabiorę
Toby’ego na dłuższą przechadzkę koło domu. Dziś się trochę lenił.
- Bo go przekarmiasz, babciu - stwierdziła Jane, podchodząc do
zlewu. - Jak mam z niego zrobić psa tropiącego, jeśli będzie ważył
dwieście kilo?
- Przesadzasz...
- Wyeksmitowano nas stąd. - Joe wziął obie filiżanki.
Eve posłusznie podążyła za nim do salonu i opadła na kanapę.
Boże, była strasznie zmęczona, a po posiłku przygotowanym przez
Galena zrobiła się jeszcze bardziej ociężała.
Joe podał Eve filiżankę i usiadł obok.
- Cieszę się, że ją odwiedziliśmy. Tęskniłem za nią jak diabli.
- Ja też. - Miała stąd doskonały widok na kuchnię i obserwowała
Sandrę i Jane przy zlewie. - Masz rację, jest zupełnie wyjątkowa.
- Chyba jest ktoś, kto ją przypomina. - Spojrzenie Joego również
podążyło w tym samym kierunku. - Ty.
Eve przecząco pokręciła głową.
- To, że obie dorastałyśmy na ulicy, jeszcze nie znaczy, że mu-
simy być bliźniaczo podobne.
- Dla mnie właściwie jesteście.
- Już wcześniej mówiłeś coś podobnego.
178
- Nie twierdzę, że ją kocham, bo przypomina ciebie. Zasługuje
na coś więcej. Ale co pewien czas widzę w niej coś, co kojarzy mi
się z tobą. - Uśmiechnął się. - I wtedy mięknę.
- Miękniesz? - Eve szybko spuściła wzrok na filiżankę z kawą. -
To do ciebie niepodobne, Joe.
- Owszem. „Mięknę” to dobre słowo. - Skończył pić i wstał. -
Chyba wyjdę na werandę i porozmawiam z Galenem. Może trzeba
mu w czymś pomóc. Nasz dom musi być absolutnie bezpieczny.
Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. Przez tych kilka minut
było tak przyjemnie, że niemal zapomniała o dystansie, jaki ich
dzielił.
A może ten dystans się zmniejszał?
Tego nie wiedziała, ale czuła bliskość, która była zarówno znajo-
ma, jak i niebezpiecznie słodka. Wydarzenia ostatnich dni zbliżyły
ich do siebie i złagodziły ból. Ale rany jeszcze się nie zabliźniły...
Przestań się tak na niego gapić. To cię tylko rozprasza.
On ją rozpraszał.
Zerwała się na równe nogi i poszła do kuchni, żeby pomóc matce
i Jane przy zmywaniu naczyń.
- Nie powinnaś była przyjeżdżać. Ale cieszę się, że to zrobiłaś. -
Jane uścisnęła Eve na pożegnanie. - Teraz wiesz, że nic mi nie jest i
że zajmę się babcią.
- Wiem, że to zrobisz. Przykro mi, że cię w to wszystko wpląta-
łam, Jane.
- Może Toby potrzebował kilku dodatkowych kilogramów.
- Nie żartuj sobie.
- W porządku. Przestań się martwić. - Jane przez chwilę
milczała. - Co zrobisz z tym facetem, który wysadził budynek?
- Nie przejmuj się. Więcej się do ciebie nie zbliży.
- Nie o to pytam. Nie pozwolisz, żeby mu to uszło na sucho,
prawda? Zamierzasz go dopaść?
Eve spojrzała jej w oczy.
- Zrobię to, co najlepsze dla ciebie i mojej matki.
- Wiedziałam, że będzie z tym problem. - Jane zmarszczyła brwi.
- To do ciebie nie pasuje, nie możesz siedzieć w ukryciu i pozwalać,
179
żeby ten drań robił takie rzeczy. Mógł zabić wielu ludzi w tym
budynku.
- Choćby ciebie.
- Ale nie zabił, a ty wciąż martwisz się o moje bezpieczeństwo.
Chciałabyś zaszyć się wraz z nami w jakiejś dziurze i nie robić nic
więcej. Tak nie można, Eve.
- A co mam robić?
- Myślałam o tym. Chcę, żebyś była bezpieczna. Ale nie wolno
uciekać od takich facetów. Trzeba im odpłacać pięknym za nadobne.
Więc wytrop go i dopadnij.
- To niezbyt mądra...
- Na litość boską, tu się mysz nie przeciśnie. Nie waż się
wykorzystywać obawy o moje bezpieczeństwo jako pretekstu. Gdy-
bym mogła, sama bym go dorwała. Niełatwo być dzieckiem.
- To nie pretekst. Twoje bezpieczeństwo jest naprawdę najważ-
niejsze.
Jane pokręciła głową.
- Ukrywanie się do ciebie nie pasuje. Może zapomniałaś już, kim
jesteś, co robisz. To częściowo moja wina, i wcale mi się to nie
podoba. Obiecaj, że to przemyślisz.
- Obiecuję... - Eve się zawahała. - Bardzo cię kocham, Jane.
Dziewczynka pokiwała głową.
- Tylko się nie rozczulaj.
- Chciałam się upewnić, że wiesz.
- Wiem. Tylko dorwij skurczybyka! I uważaj na siebie. - Jane
cofnęła się o krok i patrzyła, jak Eve wsiada do auta. Po chwili
nachyliła się do niej i szepnęła: - I troszcz się o Joego. Potrzebuje
więcej opieki, niż gotów jest się do tego przyznać.
Jak miała na to zareagować?
- Zadzwonię do ciebie wieczorem, Jane - odparła w końcu.
Nathan wyszedł im na powitanie przed dom.
- Wszystko w porządku?
Eve wysiadła z auta i skinęła głową.
- W porządku, ale nie doskonale.
- Mało co jest doskonałe. - Spojrzeniem wskazał na jezioro. -
180
Jednak to miejsce jest niemal idealne. Miałaś rację: twoje jezioro jest
piękne, Eve. Koi duszę.
- Nam też się podoba.
- Przypomina mi, że o pewne rzeczy warto się bić.
- Galen mówił, że prawdziwy z ciebie krzyżowiec - zauważył
Joe.
- Staram się. Ale zazwyczaj przegrywam. Męczą mnie już
krucjaty przeciwko wielkim firmom, które zatruwają nasze rzeki i
jeziora. Oni mają pieniądze, ja tylko słowa.
- Czegoś tu nie rozumiem. Jak człowiek, który tak kocha rzeki i
jeziora, może do tego stopnia nie znosić aligatorów i węży. - Galen
zaczął wyjmować bagaże. - Zastanów się, może jednak warto
zatroszczyć się także o naszych dzikich przyjaciół. Idę o zakład, że
nigdy nie napisałeś artykułu o konieczności ocalenia pijawek.
- Żadnych zakładów - odparł Nathan. - Wpadłem tu na Hughesa,
szefa ochrony. Powiedział, że chce się z tobą spotkać.
Galen kiwnął głową.
- Ja też chętnie się z nim zobaczę. - Wręczył Nathanowi dwie
walizki. - A teraz zabaw się w tragarza i zanieś to do domu. -
Wyciągnął telefon i ruszył ścieżką przed siebie.
Nathan przez dłuższą chwilę patrzył za nim.
- Któregoś dnia... - Odwrócił się i wziął bagaże.
Eve podniosła skórzany kuferek, ale zawahała się, zanim ruszyła
za Nathanem. Skierowała wzrok na jezioro.
Koi duszę.
Tak, piękno koi duszę.
Czuła, jak spływa z niej napięcie i przygnębienie ostatnich dni.
- Dom... - powiedział cicho Joe.
Zerknęła na niego, po czym szybko odwróciła wzrok i podeszła
schodami do drzwi. To słowo cały czas dźwięczało jej w uszach.
Dom.
- Gdzie Galen? - zapytała Eve Joego, kiedy wyszła z sypialni po
wieczornej rozmowie telefonicznej z Jane.
- W terenie, rozmawia z ochroną. Narzeka, że strasznie trudno
pilnować tej okolicy. Nathan siedzi na ganku i brata się z naturą. Co
181
u Jane?
- Niezadowolona. - Skrzywiła się. - I bardzo to demonstruje.
- Co to znaczy?
- Chce, żebyśmy dopadli Heberta.
- To mi pasuje do Jane - uśmiechnął się. - Niezły pomysł. Taki
sam przyszedł mi do głowy.
- Mnie również - westchnęła. - Tak się wkurzam, kiedy myślę o
tej bombie, że mam ochotę zamordować sukinsyna. Ale nawet nie
myślmy o tym, kiedy Jane...
- Myślmy, myślmy! To może najrozsądniejsze, co możemy zro-
bić. Trzeba pozbyć się drania, zanim wyrządzi więcej szkód. Może
gdybyśmy mieli jakiś trop...
Przez chwilę milczała.
- Może i mamy.
Spojrzał na nią pytająco. Pokręciła głową.
- Nie chcę nawet o tym myśleć. To nie...
- Dobrze, dobrze. Porozmawiamy o tym, kiedy trochę się uspo-
koisz. - I dodał: - Jennings dzwonił do mnie na komórkę, kiedy
rozmawiałaś z Jane. Chce przyjechać po czaszkę.
- Dostanie ją, kiedy ja tak zdecyduję. Nadal mnie wkurza.
- Bardzo nalegał. A ja tylko przekazuję ci tę informację. - Wstał i
podszedł do okna. - Zachodzi słońce. Piękny widok. Zawsze lubiłem
jesienne zachody słońca. Są ostre i wyraziste.
Joe też był ostry i wyrazisty. Jego sylwetka rysowała się w
łagodnym świetle sączącym się przez okno. Wydawał się stworzony
z kątów i krawędzi. Ile razy obserwowała go w tym oknie? Przeszła
przez pokój i stanęła obok niego.
- To piękne miejsce. - Jej spojrzenie powędrowało do jeziora
migoczącego złociście w świetle zachodzącego słońca. - Zawsze mi
się tu podobało.
- Wiem. - Popatrzył na nią. - Jednak zdumiewa mnie, że przy-
znajesz to teraz. Jeszcze niedawno nie mogłaś się doczekać, kiedy się
stąd wyrwiesz.
- Czułam się zraniona. - Zerknęła na wzgórze, gdzie, jak dotąd
sądziła, pochowała swoją córeczkę. - Wszystko przypominało mi o
182
tym, co zrobiłeś.
- Przypominało?
Nie zdawała sobie sprawy, że użyła czasu przeszłego.
- Sama nie wiem, Joe. Ciągle czuję... to nie minęło. Nie jestem
pewna, czy kiedykolwiek minie.
- Wcale nie wiem, czybym tego chciał.
- Co takiego?
- To cię dziwi? - Znowu wbił wzrok w jezioro. - Czy chcę być z
tobą przez resztę swojego życia? Tak, do cholery. Czy jest mi
przykro, że cię skrzywdziłem? Wiesz, że tak. Czy chcę, żeby było
tak jak wcześniej? Pewnie, ale myślę, że może być lepiej.
- Naprawdę?
- Dwa lata temu poprosiłem cię, żebyś za mnie wyszła. Mówiłaś,
że mnie kochasz. Dlaczego się nie zgodziłaś?
- Oboje byliśmy zajęci. Jakoś się nie składało.
Joe oderwał wzrok od jeziora i popatrzył na nią uważnie.
- Nigdy nie nalegałeś, Joe.
- Bo się bałem. To zawsze ja przejawiałem inicjatywę w naszym
związku.
- Akurat.
- Dziesięć lat zajęło mi wyciągnięcie z ciebie, że mnie kochasz i
chcesz ze mną być. Za dużo bym ryzykował, usiłując zmusić cię do
czegoś, czego nie chcesz.
- Naprawdę chciałam za ciebie wyjść.
- No to dlaczego nie wyszłaś?
- O co ci chodzi?
- O to, że Bonnie nadal jest dla ciebie ważniejsza ode mnie.
- I pewnie dlatego mnie oszukałeś?
- Ależ skąd. Postąpiłbym tak samo, nawet gdybym był dla ciebie
numerem jeden. Chciałem, żebyś wreszcie przestała jej szukać.
- I dlatego mnie okłamałeś?
- To był błąd. Nic by się jednak nie stało, gdybyś powróciła do
krainy żywych.
- Nie wiesz, o czym mówisz - powiedziała drżącym głosem.
- Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak daleką drogę przeszłaś.
Obserwowałem twoją walkę o powrót ze świata bólu, depresji i
183
szaleństwa. Jak myślisz, dlaczego tak bardzo cię kocham? - Deli-
katnie dotknął jej policzka. - Musisz zrobić jeszcze kilka kroków.
- Czuję się... zagubiona. Odwracasz wszystko do góry nogami. -
Zamrugała oczami, próbując ukryć łzy. - I nie zawsze do diabła
przejawiałeś inicjatywę.
- Owszem, zawsze. Teraz też cię proszę, żebyś pozwoliła mi
zostać. Daj sobie pomóc przy tych ostatnich krokach. Wszystko jest
już jasne. Możemy zacząć od początku.
- Joe...
- Kochasz mnie. Byłaś tu szczęśliwa. Znowu możesz być.
Patrzyła na niego bezradnie.
Cofnął się o krok.
- W porządku, nie będę nalegał. - Zbliżył się i ją pocałował. -
Właśnie że będę. Mam dosyć okazywania cierpliwości. Potrzebuje-
my się nawzajem, nie pozwolę ci tego schrzanić. Do zobaczenia
rano.
Drgnęła, gdy trzasnęły za nim drzwi. Powietrze zdawało się
wibrować od namiętności, która emanowała od Joego. Nią także
targała burza uczuć. Mury, które między nimi wzniosła, najwyraźniej
się waliły. Uniosła dłoń do ust. Nadal czuła ciepło warg Joego.
- Joe...
D l a c z e g o z a m n i e n i e w y s z ł a ś?
Dlaczego? Dlaczego nie zdecydowała się za niego wyjść, choć
przecież tego chciała? Joe myślał, że wie dlaczego, i gotów był
pogodzić się z tym, że nie będzie najważniejszą osobą w jej życiu.
Nieprawda. Zawsze był i będzie najważniejszy.
Uświadomiła sobie, że zachowuje się asekurancko, usiłując go
bronić. Jednak tylko ona mogła go zranić. Jak bardzo go raniła w
ciągu tych ostatnich dwóch lat?
Szedł teraz ścieżką, a każdy jego ruch wskazywał, że lada
moment może eksplodować. Zachowywał się zupełnie inaczej niż
zaledwie przed kilkoma tygodniami, gdy obserwowała z okna jego i
Jane.
Jednak wszystko się zmieniło.
Odeszła od okna. Była zbyt przygnębiona i zagubiona, by teraz
zastanawiać się nad swoimi uczuciami.
184
Przestań się gapić na Joego i pomyśl o czymś innym, przykazała
sobie.
Łatwo powiedzieć.
- Jennings tu jedzie. - Joe wszedł do pokoju. - Galen właśnie
dzwonił ze stanowiska przy drodze. Jennings jest sam w swoim
samochodzie, ale towarzyszy mu auto policyjne.
- Co takiego?
- Nie mam pojęcia, co się dzieje - wzruszył ramionami. - To nie
w stylu Jenningsa.
Eve wyminęła go i wyszła na werandę. Reflektory zbliżały się do
domu.
- Co się dzieje? - Nathan podniósł się z bujanej kanapy na
werandzie.
- Jennings. Pewnie po Victora.
- Ale po co ten wóz policyjny? - Nathan zmarszczył brwi.
Joe zastanawiał się chwilę.
- Jeśli nie chcesz, żeby ktokolwiek cię tu zobaczył, to lepiej się
stąd zmyj, Nathan.
Nathan się zawahał, a następnie powoli pokręcił głową.
- Mam tego dosyć! Wy się już nie ukrywacie. Czas, żebym i ja
się ujawnił.
- Jak chcesz.
Kilka minut później Jennings podjechał pod ich dom. Wysiadł z
samochodu i ruszył po schodkach do drzwi.
- Przepraszam, że robię to w taki sposób - powiedział cicho. -
Muszę jednak dostać czaszkę, pani Duncan.
- Nie lubię, kiedy się mnie do czegoś zmusza, panie Jennings -
warknęła Eve. - Dostanie ją pan, gdy zechcę ją panu oddać.
- Wiem, że wciąż się pani na mnie wścieka, ale niech to nie
przysłoni pani zdrowego rozsądku. Wykonała pani swoje zadanie;
teraz czas na nas.
- Chce się pan włamać i zabrać czaszkę? - zerknęła na radiowóz.
- Ma pan nakaz?
- Oczywiście. - Wyciągnął dokument z kieszeni i wręczył Joemu.
- Nie mogłem ryzykować, że znowu mnie pani spławi. Od tego
wybuchu agent Rusk, mój przełożony, nie daje mi spokoju w sprawie
185
Heberta.
- Jeszcze nie teraz. Skończyłam rekonstrukcję, ale nie przepro-
wadziłam porównania ze zdjęciami i nagraniami wideo.
- Ja się tym zajmę. Mam zdjęcia Bently’ego w aucie. Rusk chce,
żebym je od razu porównał z czaszką. Muszę zadzwonić do niego,
gdy tylko stąd wyjadę.
- To nie to samo. Chcę się tym zająć osobiście - Eve zacisnęła
usta. - Przyszło panu do głowy, że Hebert może zechcieć zabrać
czaszkę? Dlaczego nie zaczai się pan na niego pod domem, tylko siłą
odbiera ją mnie?
Boże, właśnie zaproponowała, żeby użył jej w charakterze przy-
nęty. Co się z nią działo, do diabła?
- Być może zaaranżujemy coś w tym stylu, by zwabić Heberta.
Między innymi właśnie dlatego musimy mieć tę czaszkę.
- Ale bez mojego udziału?
Jennings skinął głową.
- Nie rozumiem, dlaczego się pani sprzeciwia. Przecież podczas
naszego pierwszego spotkania wyrażała pani zdecydowaną wolę
pozbycia się tej czaszki najszybciej jak się da.
- Nie lubię, kiedy odbiera mi się coś siłą. Gdyby pan zaczekał,
pewnie bym do pana zadzwoniła z taką propozycją.
- Nie mamy czasu - zawiesił głos. - Właśnie przyleciałem z Boca
Raton. Rozglądałem się tam przez kilka dni.
- I co ciekawego pan znalazł?
- Nic konkretnego, ale przyszła mi do głowy pewna myśl. Za-
stanawiałem się nad tym, co mówiliście, i to nasunęło mi się samo.
Cały czas miałem to przed nosem, ale tego nie dostrzegałem. Mogę
się mylić, ale mam przeczucie... - Pokręcił głową. - Omówię z
Ruskiem, może nie potraktuje mnie jak wariata. Jeśli uzna, że mogę
mieć rację, musimy działać szybko.
W zachowaniu Jenningsa Eve wyczuwała silne napięcie i chęć
działania.
- Jakie ma pan przeczucie? - zapytała.
Jennings pokręcił głową.
- Przyniesie mi pani czaszkę? Proszę mnie nie zmuszać, bym
sam po nią poszedł.
186
- Mowy nie ma! - Joe zrobił krok do przodu.
- No, no, takie najście to świetny temat dla prasy - odezwał się
cicho Nathan.
Jennings zerknął na ukrytego w półmroku cienia werandy męż-
czyznę.
- Kim pan jest, do diabła?
- To przyjaciel - odparł Joe.
- Quinn jest policjantem - powiedział Jennings, patrząc na Eve. -
Chce pani, aby odmówił wykonania rozkazu w obecności ludzi ze
swojego wydziału? Mam nakaz sądowy!
Po to był mu potrzebny wóz patrolowy. Niegłupie. Bardzo
niegłupie.
- Mam gdzieś ten twój nakaz. - Joe nie odrywał wzroku od
agenta. - Eve?
- Nie, Joe. - Obróciła się na pięcie. - I tak bym mu ją oddała.
Tyle że nie lubię, kiedy używa się wobec mnie siły, poza tym sama
chciałam wykonać końcowe prace porównawcze. Nie warto robić
sobie kłopotów.
- Dam sobie radę z ewentualnymi kłopotami - burknął Joe.
- Nie zgadzam się, Joe. - Weszła do domu i zabrała z sypialni
skórzany kuferek z czaszką. Wyniosła go na werandę, postawiła na
podłodze i energicznie popchnęła w kierunku Jenningsa.
- Dziękuję. - Otworzył kuferek i zajrzał do środka, następnie go
zamknął. Spojrzał na nich znad kuferka i powiedział poważnie: -
Przepraszam za to zamieszanie. Przykro mi, że to tak wyszło.
Chętnie dałbym pani więcej czasu, ale sprawa jest bardzo pilna.
- Nie sądzi pan, że zdaję sobie z tego sprawę? Przecież w
tamtym budynku omal nie zginęła moja córka!
- Teraz może pani przekazać sprawy w nasze ręce.
- Oddałam córkę w wasze ręce i co z tego? Niby dlaczego
miałabym wierzyć, że lepiej wam pójdzie z wytropieniem Heberta?
Jennings wykrzywił usta.
- Zasłużyłem na to. - Odwrócił się i zszedł. - Będę panią o
wszystkim informował.
- Wątpię - mruknął Joe. - Byłem agentem FBI. Znam zasady.
- Zrobię, co w mojej mocy. - Jennings wsiadł do auta. - Tyle
187
mogę obiecać.
Eve patrzyła, jak oba samochody znikają za zakrętem. Powinnam
czuć ulgę, pomyślała. Miała z głowy Victora, teraz już nie od-
powiadała za niego. Nie ulżyło jej jednak. Czuła się dziwnie pusta i...
oszukana.
- Ciężko ci było rozstać się z Victorem - zauważył Nathan.
- Nie dokończyłam pracy. Powinnam jeszcze nałożyć obrazy
wideo i dokonać ostatecznego porównania.
- Zajmie się tym FBI.
- Victor był mój.
- Nie musiałaś go oddawać - powiedział Joe. - Wsparłbym cię.
- Tak, walczyłbyś ze wszystkimi i zapewne stracił pracę.
- Możliwe.
- Przecież ją uwielbiasz.
- Tak, ale jest niżej na mojej liście priorytetów. Mam ci przypo-
mnieć, co jest na szczycie?
- Nie... - odparła niepewnie.
- Tak myślałem. - Ruszył schodami. - Spróbuję znaleźć Galena i
powiedzieć mu, co się stało.
- Przepraszam, Eve - odezwał się Nathan. - Próbowałem pomóc.
- Wiem. Powinieneś był milczeć. Jennings był teraz zbyt zajęty,
żeby się nad tym zastanawiać, ale potem sobie przypomni, że tu
byłeś.
- No i co z tego? Przecież mnie nie zabije - uśmiechnął się lekko.
- Mam nadzieję.
Eve przeszył dreszcz.
- Ej, żartowałem.
- Jasne. - Energicznie pokiwała głową i weszła do domu.
Rozdział piętnasty
Jennings pomachał do odjeżdżającego radiowozu i zjechał na
pobocze. Po chwili zadzwonił do Roberta Ruska w Waszyngtonie.
- Mam ją. Nie było to miłe. Lubię tę kobietę i gdybyśmy dali jej
188
jeszcze jeden dzień, pewnie zwróciłaby czaszkę bez żadnego
sprzeciwu.
- Nie było czasu na dyplomację - powiedział Rusk. - Musimy
wiedzieć, czy to Harold Bently. Masz ze sobą jego zdjęcia?
- Jasne. - Jennings zapalił lampkę nad głową, a następnie wyjął z
aktówki trzy fotografie i rozłożył je na fotelu dla pasażera. Potem
otworzył kuferek i ostrożnie wydobył z niego czaszkę. - Właśnie
przeprowadzam porównanie.
- I...?
Przyjrzał się czaszce, a potem zdjęciom. Gwizdnął cicho.
- Duncan jest naprawdę dobra.
- Czy to Bently?
- Bez wątpienia. - Jennings ponownie wbił wzrok w czaszkę. -
To zdecydowanie Harold Bently.
- Na pewno?
- Tak.
- To dobrze.
- Mam ją od razu przywieźć do biura? Muszę z tobą pogadać o
Boca Raton. Być może znalazłem...
Nie dokończył zdania.
Eve pierwsza usłyszała wybuch. Był tak donośny, że wstrząsnął
całym domem. Wybiegła na werandę.
Nathan już zbiegał po schodach.
- Co jest, do cholery?
Nocne niebo rozjaśniała łuna nad lasem.
- Nie wiem... - Eve wpatrywała się z przerażeniem w czubki
sosen płonących na horyzoncie. Wbiegła na ścieżkę, mając Nathana
tuż za swoimi plecami.
- Chodźcie, pojedziemy autem - Joe złapał ją za rękę i pociągnął
ku jeepowi. - To chyba na drodze, ale dobrych parę kilometrów stąd.
Eve i Nathan wskoczyli do wozu, a Joe usiadł za kierownicą i
nacisnął pedał gazu. Po chwili już pędzili szosą.
- Co to może być? - Eve zwilżyła zaschnięte wargi.
Joe milczał.
Niebo nadal rozświetlała złowieszcza czerwona poświata.
Pożar.
189
Tylko co go spowodowało?
Kiedy skręcili za róg; ujrzeli kłęby czarnego dymu i ścianę
ognia. W pierwszej chwili nie mogli się zorientować, co płonęło.
Joe zatrzymał auto. Głęboko wciągnął powietrze do płuc.
- Jezu Chryste.
Auto, szczątki auta.
- Mój Boże.
- Jennings?
- Tak sądzę.
- Myślisz, że jeszcze żyje?
Znała odpowiedź, zanim Joe otworzył usta.
- Mowy nie ma. To był piekielnie silny wybuch. Niewiele
zostało z samochodu.
A przecież ludzkie ciało nie jest z metalu...
- Bomba? Jaka?
- Ustalenie tego w laboratorium może potrwać wiele dni. Komuś
zależało, żeby nie można było tego pozbierać do kupy?
- To Hebert - powiedziała głucho Eve. - Dobrze sobie radzi z
materiałami wybuchowymi. Tamten budynek był...
- Ja stąd pryskam. - Galen biegł w ich kierunku. - Mój człowiek
na drodze zadzwonił i powiedział, że auto policji zawróciło i już tu
jedzie. Musieli usłyszeć eksplozję.
- Pogadam z nimi - powiedział Joe.
- Świetnie, ale to mnie nie uchroni od kłopotów. Was może nie
będą o nic podejrzewać, ale mnie tak. - Galen popatrzył na płonące
auto. - Zresztą i - wy będziecie musieli się tłumaczyć. Najpierw
odnosisz się wrogo do Jenningsa, a po paru chwilach jego auto
wylatuje w powietrze. Jennings był agentem FBI. W najlepszym
wypadku zostaniecie dokładnie przesłuchani w charakterze świad-
ków. Zadzwonię, kiedy to wszystko się trochę uspokoi.
- Idę z tobą - powiedział Nathan.
- To się pospiesz.
Galen odwrócił się i zniknął wśród drzew.
Nathan zmełł w ustach przekleństwo i ruszył za nim.
- Nie leć tak, do cholery, muszę dźwigać więcej kilogramów niż
ty.
190
Eve raz jeszcze spojrzała na płonące auto. Jennings...
- Posłuchaj, Galen ma rację - powiedział Joe. - Będą nam
zadawali rozmaite pytania. Wezmę na siebie, ile zdołam, ale nie uda
mi się całkowicie cię przed tym uchronić.
Oszołomiona, pokiwała głową. Ledwie mogła myśleć o tym, co
robić. Nie chciała wylądować na posterunku ani w siedzibie FBI,
odpowiadając na niekończące się pytania. Z drugiej strony ucieczka
również nie wchodziła w grę.
- Nie oczekuję, że mnie przed tym uchronisz - stwierdziła. -
Świetnie radzę sobie sama.
- Powiedz mi to jutro rano, kiedy będziemy po przesłuchaniu! -
Wziął do ręki komórkę. - Dzwonię do szefa. Powiem mu, żeby jak
najszybciej przysłał tu ludzi z laboratorium. Chcę, żeby wszelkie
dowody najpierw trafiły do naszych techników. Nie mamy żadnej
gwarancji, że FBI nie wkroczy do akcji, w końcu Jennings to ich
człowiek. Jeżeli jednak przejmą śledztwo, przynajmniej będą musieli
podzielić się jego wynikami z Wydziałem Policji w Atlancie.
- Twój szef ugnie się pod presją?
- Pewnie tak. Jak już powiedziałem, jeśli FBI wkroczy do akcji,
szef będzie miał prawo żądać udostępnienia pewnych informacji. Ci
z FBI zawsze podkreślają, że ich współpraca z lokalną policją układa
się rewelacyjnie, niemniej wiadomo, iż pewnych antagonizmów nie
da się wyeliminować. Opinia publiczna nieprzychylnie przyjęłaby
fakt, że FBI i miejscowi stróże porządku nie doszli do porozumienia.
Gdy Joe rozmawiał przez telefon, Eve wpatrywała się w
płomienie. Ściskało ją w żołądku. Cały czas czuła smród benzyny i
palących się drzew, ale teraz doszedł jakiś inny zapach...
- Wszystko w porządku? - Joe wpatrywał się w jej twarz.
Odetchnęła głęboko i kiwnęła głową.
- Wracajmy do domu.
- Przykro mi. - Nie spuszczał wzroku z drogi. - Jedzie wóz
patrolowy. Zabiorę cię stąd najszybciej jak się da.
Ale zanim mogli wrócić do domu, musieli czekać na techników z
laboratorium, którzy pojawili się na miejscu tragedii piętnaście minut
po wozie patrolowym. Po godzinie przyjechał agent specjalny Hal
191
Lindman z biura FBI w Atlancie, a tuż po nim dwaj detektywi z
rejonu Joego. Kilka kolejnych godzin zajęło przesłuchanie i spisanie
ostatecznych zeznań.
- To jeszcze nie wszystko - zauważył Joe, kiedy patrzyli na
odjeżdżające auta policyjne. - Wkrótce dotrze tu człowiek wysłany
przez Ruska i FBI na dobre zabierze się do roboty. Przejmą
dochodzenie i najpóźniej jutro rano zjawią się pod naszymi
drzwiami.
- Nie będzie nas.
- Co?
- Zadzwoń do Galena i każ jemu i Nathanowi natychmiast
wracać. Chcę z nimi porozmawiać.
Joe wpatrywał się uważnie w twarz Eve, a potem skinął głową.
- Dzwonię.
Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na odległy las. Niebo nie
było już czerwone, ale sosny spłonęły niemal doszczętnie.
Jennings nie żył. Rozerwało go na kawałki. Zamknęła oczy i
zrobiło się jej niedobrze na wspomnienie płonącego auta. Była zła na
agenta za zabranie czaszki, ale lubiła go jako człowieka. Nie zasłużył
na śmierć z rąk tego potwora.
- Będą tu najdalej za godzinę - oznajmił Joe. - Muszą załatwić
motorówkę, przypłyną z tamtej strony jeziora, żeby uniknąć straży
wokół miejsca zbrodni.
Miejsce zbrodni. Okropna nazwa okropnego czynu.
- Eve?
Przerażenie ustąpiło miejsca wściekłości.
- Jestem zła jak diabli, Joe. Hebert zabił go z powodu Victora.
Kiedy uznał, że najprawdopodobniej nigdy się nie przekona, kim był
Victor, postanowił dopilnować, by nikt inny także się tego nie
dowiedział. Figę go obchodziło, że zabił porządnego człowieka.
- To może być coś poważniejszego - powiedział Joe. - Jennings
wpadł na jakiś ślad w Boca Raton.
Tak, Jennings był wyraźnie podekscytowany. Zaraz, co to on
powiedział?
„To nasunęło mi się samo. Cały czas miałem to przed nosem, ale
tego nie dostrzegałem”.
192
Co Jennings mógł mieć cały czas przed nosem?
Potarła obolałe skronie. Nie mogła myśleć. Była zbyt wściekła,
by posługiwać się zdrowym rozsądkiem. Chciała walić pięściami na
oślep.
„Trzeba im odpłacać pięknym za nadobne”.
To słowa Jane. Eve usłyszała je wtedy, kiedy postanowiła się
wycofać. Teraz kolejna zbrodnia, i znowu Hebertowi ujdzie to na
sucho.
Niech go diabli.
Nie zamierzała ponownie chować głowy w piasek.
Galen dotarł do pomostu i wyłączył silnik motorówki.
- Wzywałaś nas, więc jesteśmy.
- Wejdźcie do domu. - Eve zeszła z pomostu. - Mamy niewiele
czasu. Joe sądzi, że wkrótce zjawi się tu FBI.
- Rozkaz, proszę pani. - Galen gwizdnął cicho, wysiadając z
łodzi i poszedł za Eve do domu. - Do usług.
Joe siedział w fotelu przy oknie.
- Mieliście jakieś kłopoty w drodze?
- Żadnych. Boże, muszę się napić kawy! - Ruszył do kuchni. -
Rozmawiajcie, ja posłucham, kiedy będę ją parzył.
Eve zauważyła, że Nathan ma bladą i ściągniętą twarz.
- Kiepsko wyglądasz.
- Nic mi nie będzie. Nie przywykłem do takich sytuacji. Kiedyś
chciałem być reporterem policyjnym, ale miałem dość po pierwszych
relacjach z porachunków gangów. - Nalał wody do ekspresu. -
Nienawidzę przemocy. Niedobrze mi się od niej robi.
- Witamy w klubie - Eve zadrżała na wspomnienie stosu po-
grzebowego Jenningsa. - To się nie powinno wydarzyć. Nie powin-
niśmy do tego dopuszczać.
- A czy przemoc można powstrzymać? - Joe patrzył na nią ze
zdziwieniem.
- Musimy próbować. - Zacisnęła pięści. - Nie możemy pozwolić,
żeby on dalej to robił. Chciał zabić Jane i moją matkę. Zabił
Jenningsa, Capela i... - urwała, z trudem chwytając powietrze. -
Nawet Jane mówiła mi, żebym mu odpłaciła pięknym za nadobne,
193
ale za bardzo bałam się tego, co on mógłby nam zrobić. To był błąd.
Nikt z nas nie jest bezpieczny, dopóki on żyje i przebywa na
wolności. Muszę go powstrzymać.
- Żeby go powstrzymać, musimy go znaleźć - zauważył Joe.
Przez chwilę milczała.
- Albo możemy mu pozwolić, żeby on znalazł mnie.
- Zniszczył czaszkę - powiedział Nathan. - Ciebie mógł sobie już
odpuścić. Zwłaszcza jeśli ma coś do zrobienia w Boca Raton.
- Myślę, że mi nie odpuści. Za dużo wiem, a on najwyraźniej
stara się załatwić wszystkie sprawy do końca - zawiesiła głos. - Ale
na pewno zdopinguję go do szybszego działania, jeśli uwierzy, że
szukam dowodów.
- Czyli?
- Grobu Bently’ego. Szkielet nie jest mi potrzebny. Przy tak
zaawansowanych technikach badania DNA, jeśli odkryję włos, kość,
choćby ząb, mam szansę pokrzyżować szyki Hebertowi i
Sprzysiężeniu.
- W jaki sposób?
- Jeszcze nie wiem. Ale nie chcą, żeby go zidentyfikowano,
inaczej nie zabiliby Jenningsa.
- Jak zamierzasz odnaleźć grób?
- Może mi się to nie udać. Ale jeśli Hebert pomyśli, że zmierzam
w dobrym kierunku, złapie się na haczyk. - Rozpięła torebkę. - A
może uda mi się go odnaleźć. - Wyjęła szarą kopertę i ją otworzyła. -
Jeśli się dowiem, skąd to może pochodzić.
Joe wziął od niej kopertę i zajrzał do środka.
- Ziemia?
- Galen stwierdził, że jest dziwna - powiedziała Eve. - Ma jasny
kolor, dużo w niej drobnych kości albo okruchów muszli. Victor
miał takie zaschnięte błoto we wszystkich otworach.
- Jak miło. - Nathan się skrzywił, wlewając kawę do filiżanki.
- Dobrze, że jestem taki spostrzegawczy, prawda? - uśmiechnął
się Galen. - Interesował cię tylko Victor, nie sądziłem, że słuchasz,
kiedy to mówiłem.
- Nie zamierzałam. Twoje sugestie mogły niekorzystnie wpłynąć
na moją pracę. Kiedy wyszedłeś, zaczęło mnie to dręczyć.
194
Zdrapałam trochę tego błota do koperty i wsunęłam ją do torebki.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - zapytał Joe.
- Zapomniałam.
- Zapomniałaś? - uniósł brwi.
- Dobrze, wyrzuciłam to z pamięci - odparła buntowniczo. -
Mówiłam ci, nie chciałam, by cokolwiek wpływało na moją pracę.
- Obsesja - skomentował Galen.
- Co zrobisz z tym błotem? - spytał Nathan
- Pokażę je na Uniwersytecie Luizjany. Mają tam najlepszych
geologów na całym Południu. Może mi podpowiedzą, gdzie znaleźć
taką ziemię.
- A potem?
- Pojadę tam, a Hebert za mną.
- Nie - stwierdził bezbarwnie Joe.
- Tak. - Eve spojrzała mu prosto w oczy. - Pięknym za nadobne,
Joe. Dopadnę tego sukinsyna.
Przez chwilę Joe milczał.
- Nie temu się sprzeciwiłem. Powiedziałaś „ja” zamiast „my”.
Jadę z tobą.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zreflektowała się i poki-
wała głową. To nie był odpowiedni moment na przejmowanie się ich
osobistym sporem. Już wcześniej pracowali razem, nikomu nie ufała
tak jak jemu.
Zaufanie...
- Jadę z wami - oświadczył Galen.
- Nie - zaprotestowała Eve. - Chcę, żebyś został i pilnował Jane.
Jesteś potrzebny tutaj.
- Nie po to mnie zatrudniono.
- Chcę, żeby była bezpieczna.
- Dobrze, ale Jane urwie mi głowę, jeśli się dowie, że nie depczę
ci po piętach. - Galen skrzywił się.
- Dasz sobie radę - uśmiechnęła się.
- Nie jestem pewien. Twarda z niej dziewczyna.
- Wybierasz się z nami? - Eve odwróciła się do Nathana.
- Nie, jadę do Boca Raton. Jeśli Jennings coś tam znalazł, mnie
też może się udać. Będziemy w kontakcie. - Dolał sobie kawy. - Nie
195
mam zbyt wiele czasu. Dziś jest dwudziesty piąty, a Etienne mówił
coś o dwudziestym dziewiątym.
Zegar tykał. Eve nie chciała o tym myśleć. Powinna działać jak
najszybciej, ale bez paniki.
- Musimy się zbierać. - Spojrzała na Joego: - Czy możesz
zadzwonić do swojego szefa i powiedzieć mu, żeby na parę dni
trzymał FBI z dala od nas?
Pokręcił przecząco głową.
- Mogę jednak przekonać szefa, żeby nic nikomu nie mówił na
temat miejsca naszego pobytu.
- Dobrze. - Odwróciła się do Galena: - Ale Hebert powinien
wiedzieć, co planujemy.
- I tak wie zawsze o wiele za dużo.
- Muszę mieć pewność.
- Masz jakiś pomysł?
- Myślę, że Melton dzieli się swoją wiedzą z Hebertem. -
Zamyśliła się. - Tanzer. Chwalił się, że w Baton Rouge nic nie dzieje
się bez jego wiedzy. Mógłbyś to jakoś sprytnie załatwić na
uniwersytecie, żeby po naszym wyjeździe stosowna wiadomość
przeciekła do Tanzera?
Galen pokiwał głową.
- A Tanzer zadzwoni do Meltona. Może jeden z moich infor-
matorów nad tym popracuje. - Uśmiechnął się. - W końcu Tanzer to
trou du cul.
Mój Boże - pomyślała Eve - ile czasu minęło, odkąd usłyszała te
słowa Marie Letaux. Tyle się zdarzyło, tyle zabójstw...
- Bądźcie ostrożni - powiedział z powagą Nathan. - Nie chcę,
żebyście sami wpadli w pułapkę, którą zastawiacie na Heberta.
Kiedy pomyślę o tym facecie, przeszywa mnie dreszcz grozy.
Eve przypomniała sobie, że ją też ogarnęło przerażenie, kiedy
wieczorem rozmawiała z Nathanem o Hebercie.
- Ty też bądź ostrożny.
- Zawsze jestem. - Dopił kawę. - Muszę żyć, jeśli chcę zdobyć
Pulitzera. - Ruszył do drzwi. - Chodź, Galen. Rusz tyłek i zawieź
mnie na lotnisko.
196
Rozdział szesnasty
UNIWERSYTET LUIZJANY
11.45
25 października
- To okręg Terrebonne. - Profesor Gerald Cassidy poprawił
dwuogniskowe okulary na nosie i popatrzył na Eve i Joego. - Nie
mam wątpliwości.
- Nawet jej pan nie zbadał - zauważył Joe. - Skąd ta pewność?
- Zabiorę ją do laboratorium i przeprowadzę kilka badań, ale już
widziałem tę ziemię. Jest niezwykła. Pisałem doktorat o tamtym
rejonie.
Pewnie niedawno, pomyślała Eve. Cassidy wyglądał na najwyżej
dwadzieścia pięć lat.
- Dlaczego jest niezwykła?
- Wysokie stężenie wapnia. - Cassidy wskazał na drobne białe
okruchy w ziemi. - Muszle. Setki lat temu cały ten teren znajdował
się pod wodą, muszle są wszędzie. - Zmarszczył brwi, zastanawiając
się. - Nigdy jednak w próbkach badanej gleby nie natrafiłem aż na
tak potężne ich skupisko. Chętnie dowiedziałbym się, gdzie...
- Musimy mieć absolutną pewność, że to chodzi o Terrebonne -
przerwał Joe. - Przeprowadzi pan badania?
- Oczywiście. Wróćcie po południu. Co chcecie wiedzieć? Czego
szukacie?
Eve się zawahała.
- Grobu.
- Powodzenia. - Skrzywił się. - To rozlewisko. Setki kanałów, a
Cajuni nie są zbyt rozmowni. Nie lubią obcych. Informacje do
doktoratu musiałem zbierać przez całe miesiące.
- Z pewnością ma pan tam jakieś kontakty. Mógłby pan umówić
nas z kimś, kto potrafiłby wskazać nam teren, gdzie mamy szukać?
- Jacques Dufour. Zna rozlewiska lepiej niż ktokolwiek. Może
akurat potrzebuje pieniędzy i zgodzi się wam pomóc. Dam wam
numer jego telefonu w Houma. - Otworzył szufladę, wyjął z niej
197
oprawiony w czarną skórę notes i zaczął przerzucać kartki. - Nie
powołujcie się na mnie. Nie ukrywał wtedy pogardy wobec mojej
osoby.
- Dlaczego?
- Miałem dwadzieścia cztery lata, byłem molem książkowym i
nie należałem do Cajunów. W jego oczach to same grzechy. -
Przyjrzał się Joemu. - Pan chyba nie będzie miał z nim kłopotów.
- Ja też nie. - Eve zapisała numer i wstała. - Kiedy będzie pan
wiedział na pewno?
- Wyniki powinny być około czwartej po południu. Wróci tu
pani?
Pokręciła głową.
- Joe da panu numer mojej komórki. Od razu jedziemy do
Houma.
- Jadą do okręgu Terrebonne - powiedział Melton, gdy Hebert
odebrał połączenie. - Szukają grobu. Na litość boską, ależ ty to
wszystko spieprzyłeś!
Hebert stłumił gniew.
- Niczego nie znajdą.
- Nie jestem taki pewien. Od początku wszystko chrzanisz.
- Będzie dobrze. Może nawet lepiej. Znam te bagna i ludzi,
którzy tam mieszkają. Etienne i ja dorastaliśmy wśród rozlewisk.
- Posłuchaj, nie chcę żadnych kłopotów. Pozbądź się ich szybko i
po cichu, a potem rusz tyłek i pojedź do Boca Raton. Boże, nie
wierzę, że tamte sprawy przybrały tak fatalny obrót. Jesteś pewien,
że wszystko inne idzie zgodnie z naszym planem?
- Wszystko jest okej. Na pewno twoi informatorzy już ci powie-
dzieli, że plan rozwija się jak trzeba.
- Tak, dziś rano był artykuł w gazecie. Ochrona?
- W porządku. Jak tylko skończę, wrócę i załatwię wszystkie
sprawy.
- No to załatwiaj, do cholery.
Melton się rozłączył.
Arogancki sukinsyn. Hebertowi nie trzeba było przypominać, że
czas ucieka. Ściskał mu się żołądek za każdym razem, gdy o tym
198
myślał. Ostatnio wszystko, co robił, było utrudniane lub wręcz
blokowane. Zupełnie jakby jakaś tajemna siła nie pozwalała mu
osiągnąć zamierzonego celu.
E t i e n n e.
Zamknął oczy. Idiotyczne przesądy. Nie może wpadać w panikę.
Musi tylko usunąć Eve Duncan i Quinna i będzie mógł się skon-
centrować na zadaniu w Boca Raton. Nie powinien napotkać
trudności.
Chyba że to pułapka.
Ale nawet w takiej sytuacji będzie miał przewagę. Co roku
ludzie giną na tych bagnach i nigdy się nie odnajdują. Za każdym
zakrętem rozlewiska czyha śmierć. Miał wystarczająco duże
doświadczenie, by unikać pułapek - albo samemu je zastawiać.
Dwie godziny lotu i będzie w Nowym Orleanie.
A godzinę później na bagnach.
Będzie czekał.
HOUMA
16.05
25 października
- Muszle? - Jacques Dufour wzruszył ramionami. - Muszle są
wszędzie.
- Ale w jednym miejscu jest ich wyjątkowo dużo - powiedziała
Eve. - Profesor Cassidy twierdzi, że pan może wiedzieć, gdzie to jest.
- Mogę wiedzieć. Muszę się zastanowić.
Eve zazgrzytała zębami. Facet był tak arogancki, jak uprzedzał
Cassidy.
- No to proszę się zastanawiać.
- A może się po prostu rozejrzymy. Jestem najlepszym przewod-
nikiem po bagnach.
- Nie chcę wycieczki. Chcę znaleźć miejsce, gdzie...
- Ile? - wtrącił grzecznie Joe.
- Nie powiedziałem... - Dufour urwał wystraszony spojrzeniem
Joego. - Mam pewne pojęcie, gdzie to może być. Mój kuzyn Jean
mieszka w okolicy obfitującej w muszle.
199
- To proszę dać mi jego numer, a ja z nim pogadam.
- Nie ma telefonu - uśmiechnął się Dufour. - Tutejsi ludzie są
bardzo biedni. Możecie go odwiedzić. Pięćset.
- Trzysta. I oby się pan nie mylił w sprawie muszli. Szkoda by
było marnować pański czas. I mój - dodał łagodnie.
- Za mało. To w głębi rozlewiska, mógłbym...
- Może niezbyt jasno się wyrażam. - Joe zrobił krok do przodu. -
Trzysta i być może powróci pan z tego rozlewiska nietknięty. Jeśli
wkurzę się jeszcze trochę, to aligatory będą miały uciechę.
Dufour zacisnął usta.
- Powinien pan pamiętać, że rozlewiska bywają niebezpieczne
dla ludzi, którzy nie są z nimi zaznajomieni.
- Trzysta.
Dufour zawahał się, po czym wzruszył ramionami.
- Trzysta. Wyruszymy jutro rano.
- Teraz.
- Za czterdzieści minut mam wycieczkę po bagnach, a potem
zrobi się zbyt ciemno. - Uśmiechnął się złośliwie. - Będziemy płynąć
tuż przy drzewach. A pewnie wolałby pan dostrzec jadowitego
arlekina, zanim spadnie pani na kolana?
Joe zdławił przekleństwo, a Dufour oddalił się demonstracyjnie.
- Może poszłoby nieco lepiej, gdybyś wykazał więcej
cierpliwości i nie straszył go aligatorami - zauważyła Eve.
- Męczy mnie cierpliwość.
Nie miała wątpliwości. Od przybycia do Houma Joe był w
wojowniczym nastroju. Odkąd się znali, tylko kilka razy widziała go
w takim stanie. Zawsze starał się trzymać ją z dala od wszystkiego,
co miało związek z przemocą. A teraz był napięty, podekscytowany,
widziała, że z trudem kontroluje energię. Był przeładowany energią,
chciał się wyrwać na wolność, uderzyć. Nic dziwnego, że Dufour się
wycofał.
- Może uda nam się znaleźć jakiś nocleg - powiedziała. - Muszę
zadzwonić do Galena i upewnić się, że Jane jest bezpieczna.
- To oczywiste, że jest bezpieczna - powiedział Galen. - Ob-
rażasz mnie.
200
- Obrażam? Mam ci przypomnieć, że omal nie wyleciała w po-
wietrze razem z moją matką?
- Słuszna uwaga. Teraz jednak otacza je tylu agentów Hughesa,
że chyba tylko cała armia wojska mogłaby się do nich dostać. A
gdyby nawet Hebertowi udało się przechytrzyć FBI i policję, to... -
urwał. - Ale Hebert będzie zbyt zajęty czym innym, prawda?
Trafiliście na niego?
- Jeszcze nie. Ale jesteśmy bliscy odnalezienia grobu. Zatrzyma-
liśmy się w Houma, jutro wybieramy się na bagna.
- Świetnie znam się na bagnach. Myślę, że się wam przydam.
Hughes mógłby przejąć moje obowiązki i...
- Poradzimy sobie bez ciebie. Zostań z Jane. Nathan się
odzywał?
- Nie, ale prawdopodobnie skontaktuje się z tobą. Z jakiegoś
powodu ja go irytuję.
- Ciekawe dlaczego. Zadzwonię jutro.
Po rozmowie z Galenem czuła ulgę. Wprawdzie możliwość, że
Hebert znowu będzie próbował zabić Jane, była mało prawdopo-
dobna, jednak Eve nie przestawała się martwić. Galen mógł się
wydawać beztroski, ale znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że
śmiertelnie poważnie traktuje swoją pracę. W jego rękach Jane była
bezpieczna.
Wstała i podeszła do okna. W szarości wczesnego zmierzchu
bagna wydawały się ponure i niepokojące. Zaczęło padać.
- Rozmawiałaś z Galenem?
Eve odwróciła się i ujrzała na progu Joego.
- Tak, z Jane wszystko w porządku. Chciał przylecieć i nam
pomóc. Mówi, że zna się na bagnach. Powiedziałam mu, że
poradzimy sobie bez niego.
- Dzięki Bogu. Teraz chyba nie zniósłbym specyficznego po-
czucia humoru Galena. I tak pewnie utopię Dufoura, zanim to się
skończy.
- Dowiedziałeś się w wydziale czegoś o Jenningsie?
- Jeszcze nie. FBI zajęło się badaniami laboratoryjnymi, a mój
szef robi wszystko, żeby raporty techników wpływały niezwłocznie
do jego biura. Poprosiłem Carol, żeby zadzwoniła do mnie, jak tylko
201
te raporty pojawią się u nas. Ale Rusk nie jest zachwycony, że
wynieśliśmy się stamtąd, zanim jego ludzie pojawili się w Georgii.
Wścieka się.
- Przykro mi.
- Też tak powiedziałem. - Na chwilę zamilkł. - Pewnie się nie
zgodzisz, żebym sam się wybrał do tego kuzyna Dufoura?
- Nie.
- Ja także znam się na bagnach. Sporo nauczyłem się w Nikara-
gui, kiedy byłem komandosem.
- Z pewnością. I nie możesz się doczekać okazji, żeby zaprezen-
tować swoje umiejętności.
- Nie. - Intensywnie wpatrywał się w jej oczy, wiedząc, że ją to
niepokoi. - Nie ty jedna szalejesz z wściekłości. Niemal cię
straciłem. On za to zapłaci.
Jezu.
W końcu zdołała oderwać od niego wzrok.
- Idę.
- Pomyślałem, że chociaż spróbuję. - Spojrzał w kierunku drzwi.
- Do zobaczenia rano. Mam pokój obok. W razie potrzeby wołaj.
Drzwi zamknęły się za Joem. Eve wróciła do okna.
W r a z i e p o t r z e b y w o ł a j.
Zacisnęła dłoń na zasłonie. Nie potrzebowała go.
Ale, mój Boże, bardzo go pragnęła.
Rozdział siedemnasty
13.10
26 października
- Daleko jeszcze? - spytała Eve. - Mam wrażenie, że płyniemy tą
motorówką już od wielu dni.
- Dopiero cztery godziny. - Dufour okrążył wielką, wystającą z
wody gałąź mangrowca. - Te rozlewiska wiją się jak węgorze. Na
szczęście macie znakomitego przewodnika. - Zerknął na Joego. -
Może zapłacicie mi więcej, żebym zabrał was z powrotem.
202
Joe nawet na niego nie spojrzał.
- Niech pan nie przegina.
- Strasznie jest zagubić się na bagnach.
- Nie zagubię się. - Joe wbił w niego wzrok. - Zapamiętałem
każdy skręt od chwili, gdy opuściliśmy przystań. Mam je wymienić?
Dufour zamrugał oczami.
- Nie. - Szybko przesunął wzrok na mętną wodę przed nimi. -
Nie zna się pan na żartach? Umowa to umowa.
- Też tak sądzę - powiedział Joe bez cienia uśmiechu.
Eve nie wątpiła, że Joe mówi prawdę, twierdząc, że orientuje się,
gdzie się znajdują, choć nie miała pojęcia, jakim cudem to wie. Było
chłodno i wilgotno, a odkąd opuścili przystań, czuła się tak, jakby
trafiła do obcego świata. Mizerne cyprysy tworzyły ciemny
baldachim nad wąskim, błotnistym kanałem. Co pewien czas obok
łodzi przepływały czarno-brązowe węże; szkieletowate drzewa de-
speracko czepiały się dna, tocząc bój o życie w tym wrogim oto-
czeniu. Ale tu o przetrwanie walczyła nie tylko roślinność.
- Co to za chałupy na tych wysepkach? Czy naprawdę mieszkają
tu ludzie? - spytała.
- Mój kuzyn Jean nie byłby zachwycony, gdyby usłyszał, że
nazywa pani jego dom chałupą. Jest bardzo podobny do tych tutaj.
Chociaż większość służy tylko za obozowiska myśliwym i rybakom -
odparł Dufour. - Jeśli jednak wpłynie pani głębiej, znajdzie pani
Cajunów, którzy nie tylko polują na okolicznych bagnach i
błotniskach, ale także tu mieszkają. Mówiłem, że tutejsi ludzie są
biedni: nie mają odwagi pójść stąd i zarabiać prawdziwych pieniędzy
jak ja. Cieszą się, że mają dach nad głową.
- Czasem wyjście z biedy nie zależy od odwagi.
- Albo człowiek jest odważny, albo głupi - stwierdził z powagą
Dufour.
- Dlaczego te domy zbudowano na palach? Ziemia sięga do
drzwi frontowych.
- To nie ziemia, ale błoto. Jesteśmy blisko oceanu, kiedy przy-
chodzi przypływ, przynosi ze sobą błoto. Podczas odpływu domy
znalazłyby się pod wodą gdyby nie pale.
- Co za niepewny los - mruknęła Eve. Niepewny i smutny,
203
pomyślała. - Jak głębokie jest to błoto?
- Czasem na niemal dwa metry. - Dufour wyszczerzył zęby. -
Kiepska sprawa dla lunatyków. Spadnie taki z werandy i już siedzi w
błocie po uszy. - Wskazał najbliższą chałupę. - To dom Jeana.
Była to nieróżniąca się od innych niewielka chata z cyprysowego
drewna, zbudowana na palach, połączona wąskim pomostem z roz-
lewiskiem. Na ganek wyszła kobieta i przypatrywała się im bez
uśmiechu. Była mała i chuda, w zaawansowanej ciąży. Dwa maluchy
ubrane w brudne podkoszulki i majtki przywarły do jej spódnicy.
- Nie gap się tak na nas, Marguerite - powiedział Dufour,
podprowadzając łódź do prowizorycznego pomostu. - Powiedz
Jeanowi, że ma gości.
- Nie chcemy takich gości, jakich nam przywozisz. Nie jesteśmy
do oglądania przez turystów. - I dodała, patrząc na Eve: - Jeśli
chcecie wiedzieć, jak żyją Cajuni, płyńcie gdzie indziej. Zostawcie
nas w spokoju.
- Co za nieuprzejmość. - Dufour zacmokał z wyrzutem. - Muszę
wspomnieć Jeanowi, żeby częściej cię bił. - Przywiązał łódź i wy-
skoczył na pomost. - Jest w domu?
Kiwnęła głową.
- Nie zechce się z tobą zobaczyć.
- Zechce. Można zarobić. - Zerknął na nabrzmiały brzuch
kobiety. - A obecnie na pewno przydadzą się wam pieniądze. Dwoje
maleńkich dzieci i jeszcze jedna gęba do wykarmienia w drodze.
Zawahała się, a potem odwróciła się na pięcie.
- Niech wejdą.
- Zostań tu, Eve. - Joe wyskoczył z łodzi i ruszył ku chacie. -
Najpierw trochę się rozejrzę.
Nie podobało jej się to. Joe był najwyraźniej w zbyt
opiekuńczym nastroju. Za nic nie zamierzała siedzieć w łodzi.
Była już w połowie drogi do drzwi, kiedy pojawił się w nich Joe
i dał jej znak ręką, żeby weszła do środka. Odetchnęła z ulgą.
Byli bezpieczni.
Na razie.
- Może i znam takie miejsce - powiedział powoli Jean. - Ile?
204
- Pięćset, jeśli pan nas tam zawiezie - powiedział Joe. - I jeszcze
pięćset, jeśli dowiemy się o tym miejscu czegoś interesującego.
Jean popatrzył na niego obojętnie.
- Nic nie wiem o muszlach.
- A co pan wie o grobach? - spytała Eve.
- Nie interesują nas nieznajomi - odparł, nie zmieniając wyrazu
twarzy.
- Co nie oznacza, że nie wiesz, co się tutaj dzieje - wtrącił
Dufour. - Słyszałem plotki, że parę lat temu pojawili się tu obcy. Nie
zależy nam na obcych, Jean. Dlaczego nie zgarnąć trochę pieniędzy
dla siebie?
- Są nam potrzebne, Jean - powiedziała cicho Marguerite. - On
ma rację, nie zależy nam na obcych.
- Nie wtrącaj się, Marguerite. - Jean przez chwilę milczał, a
potem powoli pokiwał głową. - Tysiąc.
- Widzę, że jest pan kuzynem Dufoura - stwierdził sucho Joe. -
Siedemset.
- Daj mu tysiąc, Joe. - Eve nie spuszczała wzroku z Marguerite i
dwóch maluchów.
Joe uśmiechnął się półgębkiem.
- Dobrze. - Popatrzył na Jeana. - Gdzie to jest?
- Pieniądze.
Joe sięgnął do portfela i odliczył tysiąc dolarów.
- Zadowolony?
Jean kiwnął głową i wepchnął pieniądze do kieszeni.
- Jakieś sześć kilometrów stąd są na bagnach dwie wyspy. Leżą
w takiej małej, naturalnej zatoczce. Właśnie na nich gromadzi się
większość muszli nanoszonych przez okresowe zalewy. Może właś-
nie tego szukacie.
- To takie same błotniste wysepki jak ta? - spytała Eve.
Jean skinął głową.
- Mieszkam tu od urodzenia i nigdy nie widziałem żadnego in-
nego miejsca, gdzie byłoby tyle muszli.
- Czy wyspy położone są blisko siebie?
- Tak. - Zastanowił się nad czymś. - Ale was zainteresuje tylko
druga. Na tej pierwszej nic nie ma.
205
- A co jest na drugiej? - Joe wstrzymał oddech.
- Nie znajdziecie swojego grobu. Już go tam nie ma.
- A był?
- Weź od nich więcej pieniędzy.
Jean rzucił żonie wściekłe spojrzenie.
- Zamierzałem to zrobić.
Joe odliczył następnych pięć studolarowych banknotów.
- Był tam grób?
Jean kiwnął głową.
- Dwa. Nieoznaczone. Ale były. Widziałem, jak Etienne tam
kopał. Ciężko mu szło. Mówił, że musi przymocować ciała do pali,
żeby ich woda nie wypłukała i nikt ich nie znalazł.
- Etienne Hebert? Znał go pan?
Jean znowu potaknął.
- Pojawił się mniej więcej w tym samym czasie, co ci dwaj
pozostali. Ale on był inny. Był Cajunem, jak my.
- Co z tymi dwoma? Kiedy to było?
- Jakieś dwa lata temu. Przypłynęli tutaj dwaj mężczyźni i za-
trudnili niektórych z nas, żebyśmy wybudowali im dom na wyspie, a
następnie zapomnieli o ich istnieniu. - Wzruszył ramionami. -
Dobrze płacili. Co nas obchodziło, czym się tam zajmują? Dopóki
nie sprzedawali swoich narkotyków naszym dzieciom, mogli sobie
robić wszystkie proszki świata. To nie nasza sprawa.
- Myśli pan, że zajmowali się narkotykami?
- Wiemy, że tak. Etienne nam mówił. Przyszedł tu, przyniósł
butelkę wina, usiadł na tym krześle i opowiedział nam o tych
wszystkich rzeczach, które przewoził z Houma do nich na wyspę.
- To miły człowiek - powiedziała Marguerite. - Nie ściągniecie
na niego kłopotów? To nie jego wina.
- Nie, obiecuję, że Etienne nie będzie miał kłopotów - zapewniła
ją Eve.
- Zawsze mówił, że ci szaleńcy wysadzą się w powietrze chemi-
kaliami, które musiał im przywozić - dodała Marguerite. - Był
smutny. Chyba ich lubił.
- I co się z nimi stało?
- To, co przewidział Etienne. Pewnej nocy był wielki wybuch.
206
Kiedy poszliśmy zobaczyć, co się stało, zobaczyliśmy, jak Etienne
kopie dwa groby. Kazał nam odejść i zapomnieć o tym, co widzieli-
śmy. Powiedział, że policja nie może się dowiedzieć, bo i nas
weźmie za kryminalistów.
- I tak zrobiliście?
- Nie jesteśmy głupi. Policja uważa nas za hołotę. Etienne miał
rację.
- A jak się nazywali ci dwaj? - spytał Joe.
- A jak pan myśli? - W głosie Jeana słychać było sarkazm. -
Smith i Jones? Myśli pan, że wyjawiliby nam prawdziwe nazwisko?
- Jak długo przebywali na wyspie, nim nastąpił wybuch? - dopy-
tywała się Eve.
- Ze cztery miesiące. Przyjechali do nas już dwa miesiące wcześ-
niej, ale straciliśmy trochę czasu, bo najpierw budowaliśmy na
pierwszej wyspie. Potem uznali, że to zbyt na widoku, i musieliśmy
zacząć od początku na drugiej.
- W jakiej odległości od siebie leżą te wyspy?
- Mniej więcej półtora kilometra. Ale na bagnie to duża
odległość.
- Mówił pan, że podobno nie ma już tam grobu. Skąd pan wie?
- Etienne wrócił. Powiedział nam, że policja zadaje pytania i
musi się pozbyć szkieletów. - Jean się skrzywił. - Policja na pewno
zainteresowałaby się czymś takim i mielibyśmy kłopoty. To nie
nasza wina, że się wysadzili w powietrze.
- Co wiecie o bracie Etienne’a?
- Ma brata? - Jean ściągnął brwi.
- Nie wspominał?
Jean przecząco pokręcił głową.
- Wystarczy - stwierdził Dufour. - Nie mów im nic więcej, chyba
że dadzą ci jeszcze jakieś pieniądze, Jean. - Uśmiechnął się. - I
premię dla mnie za to, że ich tu dowiozłem.
- Pewnie wyciągnąłeś od nich wystarczająco dużo bez mojej
pomocy - powiedział Jean. - Pieniądze będą mi potrzebne, jeśli ja i
moja rodzina mamy na jakiś czas zniknąć.
- Dlaczego?
- Myślisz, że wierzę tobie albo tym ludziom? - Popatrzył na
207
Joego. - Nic nie zrobiliśmy. Nie jesteśmy odpowiedzialni za śmierć
tych głupców. Sami to sobie zrobili.
- Nie oskarżamy was - zapewniła go Eve. - Nie musicie uciekać.
Jean ją zignorował.
- Pakuj się, Marguerite.
- Musi nas pan zawieźć na tę wyspę - stwierdził Joe.
- Po co? Mówiłem, że tam nic nie ma.
- Może jest więcej, niż pan sądzi.
Jean żachnął się z irytacją.
- Strata czasu. - Wstał i skierował się do drzwi. - Chce pan
zobaczyć wyspę? Ma pan przewodnika. Ja mam dość. - Kiwnął ręką
na Dufoura. - Chodź, Jacques. Odprowadzę cię do łodzi i pokażę,
gdzie to jest.
Joe ruszył za nimi.
- Chyba też pójdę i posłucham. Chcę mieć pewność, że zmierza-
my we właściwym kierunku.
Eve już miała wyjść za Joem, ale zatrzymała się obok
Marguerite, która wyciągała ubrania z odrapanej komody z sosny.
- Gdzie się przeniesiecie?
- Nie pani sprawa.
- Nie chcemy zrobić wam krzywdy.
- Odejdź.
Eve ruszyła do drzwi.
- Chwileczkę. - Marguerite przez moment milczała. - Nic nam
nie będzie. Zamieszkamy u przyjaciół, dopóki nie będziemy pewni,
że możemy bezpiecznie wracać. Nikt nas nie znajdzie na tym bagnie,
jeśli sami tego nie zechcemy.
- Skoro wiedzieliście, że będziecie musieli uciekać, to dlaczego
wzięliście od nas pieniądze?
Marguerite popatrzyła na nią ze zdumieniem.
- Bo są nam potrzebne. Dla ciebie to pewnie niewiele, a nam
przez wiele miesięcy nie zabraknie na jedzenie dla dzieci. - Wyciąg-
nęła spod łóżka spłowiały worek marynarski. - Warto zaryzykować.
- Eve! - zawołał ją Joe.
- Idę.
Popatrzył na nią uważnie, gdy weszła na pomost.
208
- Przekonałaś ją, że z naszej strony nic im nie grozi?
- Nie, ona nam nie wierzy. Ale twierdzi, że pieniądze warte są
ryzyka. Ci dwaj chłopcy... Zastanawiam się, czy mają co jeść. Bieda
jest koszmarna, Joe.
Joe skierował wzrok w stronę Jeana.
- Coś mi się tu nie podoba.
- Co masz na myśli? - zapytała z niepokojem.
- Coś za łatwo to poszło. Powinien nieco mniej chętnie udzielać
informacji.
- Trochę to dziwne, że nie wiedzą nic o bracie Etienne’a. Z tego,
co słyszałam, Etienne nie był najdyskretniejszym człowiekiem na
świecie.
- Myślałam, że tak się przejęłaś tymi dzieciakami, że nie
słuchasz - uśmiechnął się.
- Współczuję, ale nie jestem ślepa. Myślisz, że Hebert dotarł do
Jeana i zastawił na nas pułapkę?
- Całkiem możliwe.
- Czyli cała ta opowieść to kłamstwo?
- Niekoniecznie. Najlepsze kłamstwa są zbudowane na prawdzie.
- Popatrzył na rozlewisko. - Etienne zapewne sprzedał im historię o
laboratorium narkotyków, a okoliczni mieszkańcy udawali, że
niczego nie widzą. Co nie znaczy, że Jules Hebert nie wpadł tu
wczoraj i nie zaproponował im sumy, przy której nasza łapówka to
drobniała.
Przeszył ją dreszcz.
- A więc będzie czekał na wyspie.
- Tak sądzę.
- Dobrze. - Wzięła głęboki oddech. - Jak się dowiemy...
- Później. - Odwrócił się i pomógł jej wsiąść na łódź. - Zostaw to
mnie.
Tak jak wtedy, kiedy wyrzucił ją przy drodze za Nowym Or-
leanem?
Mowy nie ma.
209
Rozdział osiemnasty
- To pierwsza wyspa - Dufour wskazał górę błota majaczącą na
horyzoncie. - Ta, którą wasi przedsiębiorczy przyjaciele uznali za
zbyt widoczną i którą opuścili. Mój kuzyn niewiele na niej zbudo-
wał, prawda? - Wąski pomost zniszczony przez żywioły i czas
prowadził na równie zniszczoną platformę, zapewne były to fun-
damenty laboratorium. - Zdaniem Jeana to na następnej wyspie
znajdziecie swój grób. - Wyszczerzył zęby. - Albo go nie
znajdziecie. Na pewno chcecie płynąć dalej?
- Chcemy - odparł Joe. - Ale proszę zatrzymać się przy tej
wyspie. Muszę się upewnić, że kuzyn Jean nie kłamał co do ilości
muszli w glebie.
Eve popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Dufour wzruszył ramionami.
- Może poczekamy z tym, aż dotrzemy na właściwą wyspę?
- Nie. Proszę zatrzymać się tutaj.
Dufour się zawahał, ale skierował łódź ku pomostowi.
- Tracicie czas.
- To nasz czas, a pan dostał za to pieniądze. - Joe wyskoczył z
łodzi, a potem pomógł Eve. - Zaraz wracamy, Dufour.
- Co ty wyprawiasz, do cholery? - spytała cicho Eve, wchodząc
za nim na platformę.
- Zanim pokonaliśmy ostatni zakręt, widziałem, jak Dufour
naciska guzik telefonu komórkowego. To pewnie sygnał dla Heberta.
Jestem pewien, że czeka na nas na tamtej wyspie.
- To po co się tu zatrzymujemy?
- Zamierzam pozbyć się zbędnego balastu. - Joe popatrzył na
rozlewisko. - Ciebie.
- Zbędnego balastu? - Eve zesztywniała.
- Nie podoba ci się to słowo. Ale nie zamierzam być uprzejmy.
Będziesz mi przeszkadzała. Zostaniesz tutaj.
- Jeszcze czego! Wypchnąłeś mnie z samochodu pod Nowym
Orleanem. Nie zrobisz tego raz jeszcze.
- Zrobię. - Jego wzrok ją zaskoczył. Tak zimnego i zdecydowa-
210
nego wyrazu twarzy jeszcze u niego nie widziała. - Nie pozwolę, aby
któreś z nas zginęło, bo ty nie chcesz czuć się wykluczona. To moje
zadanie, nie twoje. Nie wtrącam się, kiedy pracujesz nad czaszkami.
Ty nie wtrącaj się teraz.
- Mam się zgodzić, żebyś popłynął i ewentualnie dał się zabić?
- Trudniej będzie mnie zabić, jeśli nie będę musiał troszczyć się
o ciebie. Zostajesz tutaj!
- Niby jak mnie powstrzymasz?
- Ułożę cię do krótkiej drzemki. Nie zmuszaj mnie do tego, Eve.
Zrobiłby to. Widziała to w jego twarzy. Joe przygotowywał się
na taką ewentualność od chwili, gdy znaleźli się na bagnach. To
tłumione podniecenie, które wyczuwała, dziś wyrwało się na wol-
ność. Eve nie pamiętała, aby kiedykolwiek był tak agresywny i tak
niebezpieczny. Był myśliwym, tropicielem, wojownikiem.
- Nie możesz się doczekać, żeby na niego zapolować.
Joe skinął głową.
- Różnię się od ciebie. Ty chcesz wyeliminować Heberta, bo jest
zagrożeniem, bo trzeba to zrobić.
- A ty zrobisz to z radością.
- Dowiadujesz się o mnie sporo rzeczy, których nie wiedziałaś
wcześniej - uśmiechnął się krzywo. - Na przykład nigdy ci nie
mówiłem, czemu opuściłem Foki. Nie chciałaś nic wiedzieć o tej
części mojego życia. Była dla ciebie zbyt brutalna.
- Więc dlaczego zrezygnowałeś ze służby w Fokach?
- Bo za bardzo mi się to podobało - powiedział. - Zbliżałem się
do granicy, której nigdy nie powinno się przekraczać. Byłem ma-
szyną do zabijania.
- To nieprawda. Ty taki nie jesteś.
- Byłem. Mógłbym znów się nią stać. Na przykład teraz.
- Mowy nie ma. Nie mógłbyś.
- Ej, Quinn! - wrzasnął Dufour. - Będziecie tam tkwili przez cały
dzień?
- Niecierpliwi się - stwierdził Joe. - Może to Hebert się
niecierpliwi. Nie może na nas zbyt długo czekać. - Sięgnął do
kieszeni kurtki i wyjął swój pistolet. - Weź go na wszelki wypadek.
- Zwariowałeś? Chcesz załatwić Heberta bez broni?
211
- Nie będzie mi potrzebna. - Zerknął na maczetę u pasa. - Na
bagnach posługuję się inną bronią. - Odwrócił się i przeszedł przez
platformę. - Nie zamartwiaj się i czekaj tu na mnie.
- Joe, cholera jasna!
Zerknął na nią przez ramię.
- Wiesz, że mam rację. Wiesz, że tylko byś mi przeszkadzała.
Narażałabyś nas oboje. I wiesz, że aby mnie teraz powstrzymać,
musiałabyś mnie zastrzelić.
- Może to zrobię.
Przechylił głowę, wskakując na łódź.
- W drogę, Dufour.
- Joe!
- Nie powinien pan tak zostawiać damy - stwierdził Dufour. - A
jeśli jakiś wąż...
- Płyniemy! - przerwał mu Joe.
Eve zacisnęła palce na rękojeści pistoletu, kiedy łódź odpływała
od brzegu. Joe trzymał uniesioną głowę, jakby węsząc wiatr. Może i
to robił. Nic by jej nie zaskoczyło w tym dziwnym, porywczym
człowieku.
Nie powinna była mu na to pozwolić. Trzeba było znaleźć jakiś
sposób, by go powstrzymać.
Jednak miał rację. Joe wiedział, co robi, bo ona faktycznie
mogłaby narazić go na straszliwe niebezpieczeństwo. Choć tak
bardzo pragnęła mu pomóc, logika podpowiadała jej, że popełniłaby
okropny błąd, gdyby z nim popłynęła.
Pieprzyć logikę. Nienawidziła takiej bezradności.
Stanęła na skraju platformy, chcąc jeszcze choć raz spojrzeć na
Joego. Za późno. Łódź już minęła zakręt i zniknęła z pola jej
widzenia.
Wróć.
Uważaj na siebie, Joe.
Wróć.
- Powinna być tuż za zakrętem, Quinn - powiedział Dufour, nie
odwracając głowy. - Jeszcze parę minut. Nie więcej.
Gdzie się podział ten sukinsyn Hebert? Dufour nie chciał sam
212
zabijać Quinna. Nie podobały mu się fluidy, jakie wysyłał ten
człowiek.
Hebert obiecał mu, że wszystko łatwo pójdzie, a jednak Quinn
zdołał już zapewnić bezpieczeństwo kobiecie. Dufour postanowił
powiedzieć Hebertowi, że nic nie mógł na to poradzić, że to nie jego
wina.
Minęła kolejna chwila.
Ani śladu Heberta.
Będzie musiał to zrobić.
- Pana wyspa. Po lewej strome. - Zgasił silnik i machnął ręką, a
drugą wsunął do chlebaka. - Niewiele tu miejsca. Dom spłonął,
proszę spojrzeć na...
Odwrócił się z pistoletem w ręce i wypalił.
- Co jest...
Nikogo tam nie było. Kurtka i buty Quinna leżały na dnie łodzi,
ale nigdzie nie dostrzegał ich właściciela.
Nagle go zobaczył. Pod wodą, po lewej stronie łodzi.
Cholera. Mknął jak torpeda. I to ku łodzi.
Dufour starannie wycelował i wystrzelił.
Eve spojrzała na zegarek. Boże, minęło dopiero piętnaście minut.
Wydawało się jej, że godzina. Nie mogła tego dłużej znieść. Ale co
mam robić? Popłynąć bez łódki przez bagno? Nie powinna była mu...
Wystrzał.
Serce podskoczyło jej ze strachu. Joe nie miał broni. Jego
pistolet tkwił w jej ręce.
Jeszcze jeden wystrzał. I jeszcze jeden.
Boże.
- Wszystko wskazuje na to, że on już nie żyje, Eve.
Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł ją ten głos, i uniosła
pistolet.
Kula roztrzaskała lufę, a siła uderzenia wytrąciła broń z ręki Eve.
Padając na ziemię, kątem oka ujrzała sylwetkę Heberta. Siedział w
kajaku, celując w nią ze strzelby.
- Taki akt przemocy. Nigdy bym się tego po tobie nie
spodziewał. - Przycisnął do piersi strzelbę, podpływając bliżej do
213
pomostu. - I to kiedy chciałem okazać łaskę i podarować ci trochę
czasu. Mogłem cię zabić, zanim w ogóle byś się zorientowała, że tu
jestem. Nie słyszałaś mnie, prawda?
- Nie.
- To dlatego, że według mnie motorówka nie sprawdza się na
bagnach. Wiosło bywa ciche niczym szept, pod warunkiem że
trzyma je wprawna ręka. Teraz wyjdę z łodzi. Nie ruszaj się, bo będę
zmuszony odstrzelić ci głowę. - Hebert wstał i wyskoczył na pomost.
- No już. Teraz możesz się podnieść z ziemi.
Eve wstała powoli.
- Gdzie Joe, Rick?
- Rozpoznałaś mnie? Cóż, charakteryzacja nie była szczególnie
wymyślna. Myślałem, że tamtej nocy byłaś zbyt chora, żeby zwrócić
na mnie uwagę. Jednak Rick Vadim był sympatycznym facetem,
prawda?
- Gdzie jest Joe?
- Kiedy ostatnio go widziałem, był z Dufourem, znajdowali się
nieopodal tej wyspy ze szczątkami laboratorium. Chciałem go wtedy
sprzątnąć, ale był za daleko, a nie mogłem czekać, aż zbliży się na
tyle, żeby mnie zauważył.
- Myśleliśmy, że będziesz czekał na wyspie.
- Trudno się tam ukryć. - Pokręcił głową. - Szukałem odpowied-
niego miejsca nieco dalej od brzegu. Zobaczyłem jednak, że ciebie
nie ma w łodzi, i zrozumiałem, że Quinn gdzieś cię wysadził.
Postanowiłem więc zostawić go Dufourowi, wrócić i poszukać
ciebie.
- Znalazłeś mnie. Co teraz?
- Słyszałaś strzały. Poczekamy, aż wróci Dufour.
- Albo aż wróci Joe.
- Istnieje taka możliwość. Słyszałem, że Quinn jest bardzo dobry.
- Lepszy od ciebie. Od każdego. - Eve wbiła paznokcie w dłonie.
- I żyje.
- No to wróci po ciebie. A ja poczekam. Nie powinniście byli tu
przypływać. To niepotrzebne. Naprawdę myśleliście, że nie wrócę i
nie dopilnuję, żeby wszystkie dowody zostały zniszczone?
- Nie jesteś nieomylny. Popełniałeś już błędy. Teraz najwy-
214
raźniej też.
- Nie tylko ja popełniam błędy. Quinn też: zostawił cię tutaj.
- Myślał, że będę bezpieczna. Chciał mnie chronić.
- I bardzo pragnie wrócić do twoich łask. Chciał zabić złego po-
twora i rzucić jego zwłoki u twoich stóp - uśmiechnął się złośliwie. -
Przykro mi, że musiałem wciągnąć cię w tę robotę z rekonstrukcją,
wykorzystując śmierć twojej córki, ale sprawa była tego warta.
- Przykro ci?
- Nie jestem z kamienia.
- Jesteś mordercą.
- Podobnie jak człowiek, który zabija wroga w bitwie i jeszcze
zostaje odznaczony medalem. To kwestia celu i środków.
- Nie jesteś bohaterem.
- Nigdy tak nie twierdziłem. Po prostu walczę o to, co uważam
za słuszne.
- I chcesz mnie zabić, bo uważasz to za słuszne.
- Uważam to za konieczne. Ale trochę mi przykro. Podziwiam
twoją siłę. Dam ci jak najwięcej czasu, zanim z tobą skończę. Wiem,
jak cenna jest każda chwila. - Jego spojrzenie powędrowało na
rozlewisko, skrył się w cieniu z boku platformy. - Stań tutaj, Quinn
cię zobaczy, kiedy wypłynie zza zakrętu.
- A ty go zastrzelisz?
- Jeśli Dufour nie zrobił tego za mnie. Dostał sporo pieniędzy,
ale nie wiem, czy starczyło mu jaj, żeby stawić czoło Quinnowi.
Eve wzięła głęboki oddech.
- Joe nie musi umierać.
- Oczywiście, że musi. Wiesz to równie dobrze jak ja. Za dużo
wie. Muszę chronić Sprzysiężenie.
- FBI już wie o jego istnieniu.
- Podejrzewa. - Hebert powiedział to z lekkim uśmiechem. - To
pewna różnica. Mamy swoich ludzi niemal w każdym oddziale FBI
na terenie kraju. Giną dowody, informacja nie trafia we właściwe
ręce, agenci, którzy wiedzą zbyt dużo, mają wypadki.
- Jak twój brat. Zabiłeś go, prawda?
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Zdradził mnie. Zdradził Sprzysiężenie.
215
- Jak?
- Popełniłem błąd. Kiedy ich namierzyłem i odkryłem, że Bently
i Simmons prowadzą badania nad ogniwami paliwowymi, wysłałem
go na wyspę. Zatrudnił się u nich, miał im przywozić z miasta
wszystko, czego potrzebowali. Pomyślałem sobie, że przebywając
tak blisko nich, będzie miał okazję ich zlikwidować i zniszczyć
prototypy. Ufali mu. Wszyscy ufali Etienne’owi. Wzbudzał
przyjazne uczucia.
- Kiedy nie zabijał?
- Nigdy nikogo nie zabił. Wciągnąłem go do roboty, bo miałem
nadzieję, że ci ze Sprzysiężenia przekonają się, że jest lojalny,
zaakceptują go. Nauczyłem go wszystkiego co potrzeba, ale nie miał
do tego serca. Mimo to chciałem go mieć przy sobie. Byłem samotny
- westchnął. - Przygotowałem ładunek i wysadziłem laboratorium, a
Etienne tam popłynął, żeby sprawdzić, czy obaj zginęli. Często się
przeprawiał na wyspę, więc nie wzbudzał podejrzeń. Powiedział mi,
że znalazł ciała i je zakopał.
- Kłamał?
- Lubił Bently’ego i Simmonsa. - Hebert zacisnął usta. - Wszyst-
kich lubił. Był młody, niedoświadczony, nietrudno było go wyko-
rzystać, zwłaszcza komuś sprytnemu. Myślałem, że wszystko jest w
porządku. Jednak cztery miesiące temu nasze źródła w Detroit
przekazały Sprzysiężeniu, że ktoś robi takie same zakupy jak Bently
dwa lata temu. Zamówienie przyszło z Luizjany.
- Może ktoś przeprowadzał podobne eksperymenty z ogniwami.
- To nie wszystko. W ostatnich dwóch miesiącach trzej człon-
kowie Sprzysiężenia z Luizjany zginęli w nieco podejrzanych
okolicznościach. To mogły być wypadki, ale wszyscy trzej
przeciwstawiali się restrykcjom, związanym z ochroną środowiska.
Sprzysiężenie nie lubi zbiegów okoliczności. I nie lubi, gdy uderza
się w jego członków.
- Zemsta?
- Istnieje taka możliwość. - Hebert uśmiechnął się ponuro. -
Wystarczyło, żeby Melton cholernie się wystraszył. Bał się, że
będzie następny.
- Skąd jednak Bently i Simmons wiedzieli, kto jest członkiem
216
Sprzysiężenia?
- To jeszcze się nie domyśliłaś? Bently od ponad czterech lat
należał do organizacji. Wierzył, jak ja, że potęga Sprzysiężenia może
zdziałać cuda. To on zwrócił naszą uwagę na wynalazek Simmonsa.
Liczył na pomoc. Kiedy zdecydowano, że ogniwo paliwowe musi
zniknąć, straciliśmy go z oczu, podobnie jak Simmonsa.
- Wysłali cię za nimi.
- I ich znalazłem. Mnie nikt nie ucieknie.
- Tym razem jednak dałeś plamę, co? Zawiodłeś swoją or-
ganizację.
- Nie zawiodłem jej - obruszył się. - Popełniłem błąd, to
wszystko. Błąd, który naprawiłem. Po tej wiadomości z Detroit
musieli ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy zlikwidowano labo-
ratorium i ludzi, którzy w nim pracowali. Melton spytał, czy jestem
pewny, że Bently i Simmons nie żyją. Jasne, że byłem pewien. Czyż
człowiek mi najbliższy, jedyny człowiek, któremu ufałem, nie
powiedział mi, że nie żyją? Zapytali jednak, czy widziałem ciała na
własne oczy. Co miałem odpowiedzieć? Kazali mi poddać szkielety
testom DNA. Byłem wtedy w Barcelonie, więc zadzwoniłem do
Etienne’a i kazałem mu wydobyć szkielety i przywieźć je na
umówione miejsce na rozlewisku Sarah w pobliżu Baton Rouge,
gdzie miał się spotkać ze mną. Melton już ściągnął antropologa i
specjalistę od DNA, którzy mieli na nas czekać w kościele. - Herbert
zamilkł na chwilę. - Kiedy Etienne pojawił się z trumną, od razu
wiedziałem, że coś jest nie tak.
- Nie miał szkieletów?
- Nie, żadnego. Tylko tę cholerną czaszkę. Najpierw stwierdził,
że szkielety ktoś ukradł. Kiedy zobaczył, że mu nie wierzę, powie-
dział, że zniszczył oba, ale przywiózł czaszkę Harolda Bently’ego.
- Dlaczego to wszystko zrobił?
- Pomyślał, że po tym, co zrobił, Sprzysiężenie da mu już spokój.
Zadbał o to, aby czaszki praktycznie nie dało się zidentyfikować, ale
nie chciał, żebym miał przez niego kłopoty. Rozpierała go duma, bo
sądził, że jednocześnie uratował mi skórę i wyprowadził w pole
Sprzysiężenie.
- Ale sam się przez to naraził.
217
-
Nie
potrafił
tego
zrozumieć.
Przez
wiele
godzin
przekonywałem go, aby wyjawił mi całą prawdę, chciałem wiedzieć,
czy tamci dwaj mężczyźni na pewno zginęli, czyja to czaszka.
Nadaremnie. Powtarzał tylko, że Sprzysiężenie postępuje źle, a my
powinniśmy zachowywać się przyzwoicie. Namawiał mnie do
zerwania z organizacją. - Hebert pokiwał głową. - Nic do niego nie
docierało. Na świecie zapanowałby chaos, gdyby Sprzysiężenie nie
dbało o porządek. Ludzie powinni się nawzajem kontrolować, a ktoś
musi wyznaczać im właściwą drogę.
Dobry Boże, on naprawdę wierzył w to, co mówił.
- Wróćmy do Etienne’a. Prawdę mówiąc, ja też nie rozumiem
sensu twoich słów. To brzmi jak propagandowy bełkot. Więc po-
stanowiłeś go zabić?
- Tak łatwo to powiedzieć - stwierdził z goryczą Hebert. - Nie
chciałem tego zrobić. Kochałem go. Zrobiłbym wszystko, aby go
uratować. Rzecz w tym, że nic się nie dało zrobić.
- Zawsze istnieje możliwość wyboru.
- Musiałem donieść Sprzysiężeniu o tym, jak postąpił. Miałem
taki obowiązek. Zdradził organizację.
- I wtedy poinformowano cię, co masz zrobić.
- Zgadza się. Melton kazał mi zwabić go do kościoła. Kościół
leży na uboczu, więc dobrze się nadawał do tego, co zaplanowałem. -
Urwał. - Powiedziałem Etienne’owi, że znalazłem sposób na
przechytrzenie Sprzysiężenia: ukradnę szkielet ze starego cmentarza
za miastem i umieszczę go w trumnie, po czym dostarczymy ją do
kościoła, gdzie już będą czekali na nią specjaliści. - Przełknął ślinę. -
Łatwo poszło. Etienne uznał, że to świetny pomysł. Wierzył mi.
Wierzył mi przez całe życie.
- Aż do śmierci?
- Aż do śmierci. - Oczy Heberta wypełniły się łzami. - Umarł
szybko. Był szczęśliwy do ostatniej chwili.
- Wątpię, czy umierający są szczęśliwi.
- Mogło być gorzej. Melton chciał, żebym wyciągnął z Etienne’a
jak najwięcej informacji. To dlatego nakazał mi zabrać go do
kościoła - tam nikt by mi nie przeszkadzał. Potrafię skłonić ludzi do
mówienia. Znam rozmaite metody wyciągania informacji. W wy-
218
padku Etienne’a musiałbym zastosować te najbardziej okrutne. Był
silny i uparty. Mogłem go złamać, ale zajęłoby mi to dużo czasu, a
potem i tak musiałbym go zabić. Dlatego zignorowałem polecenie
Meltona i od razu zabiłem Etienne’a. - Skrzywił się. - Melton nie był
zadowolony. Postanowiłem w inny sposób zdobyć dla niego
informacje.
- Znalazłeś mnie.
- Tak jest.
- Ale przecież nie mogłeś wiedzieć, czy Etienne nie kłamie w
sprawie czaszki Bently’ego.
Hebert pokręcił głową.
- Uznałem, że zbyt dobrze go znam, aby mógł mnie okłamać -
chociaż dawałem się zwodzić dwa lata. Zawierzyłem swojej intuicji.
- Przerwał. - Ale po tym twoim zatruciu, zyskałem pewność, że
któryś z nich, Bently lub Simmons, nie zginął. I pragnie twojej
śmierci, aby nikt się nie dowiedział, że wciąż żyje i pracuje nad
ogniwami paliwowymi. Rozmawiałem z Marie Letaux tuż przed jej
zgonem, ale nie miała pojęcia, kto jej to zlecił. Po prostu umówiła się
z tym kimś przez telefon, a potem w skrytce pocztowej znalazła
pieniądze wraz z informacją, że ostateczne rozliczenie nastąpi po
wykonaniu pracy. Wciąż powtarzała, że miałaś się tylko
rozchorować, że to nie jej wina. - Zamyślił się. - Nie pomogła mi.
Musiałem zaczekać, aż zakończysz rekonstrukcję czaszki. Dopiero
wtedy przekonałbym się, który z nich opłacił Marie Letaux.
- Jak się dowiedziałeś, że to czaszka Bently’ego?
- Mam wtyczkę w biurze Ruska. Jennings tuż przed śmiercią
poinformował Ruska, że rekonstruowana przez ciebie twarz z całą
pewnością przedstawia Bently’ego. Po śmierci Jenningsa rozpętało
się piekło: w takiej sytuacji bez trudu można znaleźć wszystkie
potrzebne wiadomości.
- I wtedy twój informator dowiedział się, co takiego odkrył Jen-
nings, będąc w Boca Raton. Co to było?
Hebert roześmiał się i potrząsnął przecząco głową.
- Wybierasz się do Boca Raton? Wciąż nie tracisz wiary, że
wyjdziesz z tego cało? Za każdym razem przekonuję się, że do
samego końca nikt nie wierzy w możliwość własnej śmierci.
219
Zapewniam cię, Eve, nawet jeśli ci powiem, co się niedługo
wydarzy, i tak nie uratujesz starego tygrysa. Tryby maszyny już się
kręcą i wszystko jest zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach,
do ostatniego oddechu.
- Wobec tego możesz mi powiedzieć.
- Niestety, nie. Czym byłoby życie bez tajemnicy? Zresztą niepo-
trzebnie byś się tym przejęła, a w ostatnich chwilach swojego życia
nie powinnaś się niczym martwić.
- Za to ty będziesz się miał czym przejmować. Nawet jeśli mnie
zabijesz, i tak będziesz musiał zmierzyć się z Simmonsem.
- Znajdę go. Teraz już wiem, kogo szukać. W dzisiejszym
świecie bardzo trudno się ukryć, zwłaszcza jeśli tropi kogoś
Sprzysiężenie. - Hebert ponownie popatrzył na rozlewisko i
przesunął się na skraj pomostu. - Quinn długo nie wraca. Zaczynam
się zastanawiać, czy powinienem...
Nagle ryknął z bólu.
Maczeta niemal odcięła mu rękę, w której trzymał strzelbę,
poważnie uszkadzając kość i ścięgno. Broń upadła na pomost, a Eve
rzuciła się w jej kierunku.
- Nie! - Joe wypluł kawałek trzciny, który trzymał między
zębami. - Trzymaj się od niego z daleka. - Wynurzył się z błota tuż
przy pomoście, złapał Heberta za kolana i wciągnął go do rzadkiej
mazi.
Hebert rozpaczliwie usiłował się bronić. Eve dostrzegła w jego
lewej dłoni błysk metalu.
Dobry Boże, przecież on ma nóż, a Joe już nie mógł się posłużyć
swoją maczetą!
Eve sięgnęła po strzelbę, ale nie dała rady wziąć Heberta na cel.
Mężczyźni walczyli zażarcie, sczepieni ze sobą, ledwie widoczni w
tej mazi i niemal w niej zanurzeni. Mogła trafić Joego.
Zeskoczyła z pomostu i zrobiła kilka kroków w ich kierunku.
- Joe, odsuń się od niego choć na chwilę! Nie mogę...
W pewnym momencie ujrzała, jak Joe uderza krawędzią dłoni w
rękę Heberta, a nóż, wirując, wpada w błoto.
Potem Joe się uniósł i skoczył na Heberta, zacisnął mu dłonie na
gardle i wepchnął jego głowę w błoto. Zaatakowany rozpaczliwie
220
wymachiwał rękami i nogami, usiłując się wynurzyć i zaczerpnąć
powietrza. Dusił się.
- Joe - szepnęła Eve.
Przez chwilę nie miała pewności, czy ją usłyszał, lecz gdy
zerknął na nią z ukosa, zorientowała się, że stracił nad sobą kontrolę.
Joe zaczerpnął powietrza i jeszcze mocniej zacisnął dłonie. Eve
usłyszała trzask łamanego karku Heberta.
Zwolnił uścisk, wstał i cofnął się.
- Spodziewałem się, że będzie gorzej - sapnął.
- Czemu? - Eve nie mogła uspokoić oddechu. - Rzucając
maczetą, niemal odrąbałeś mu dłoń.
- Celował do ciebie.
Zadrżała, spojrzawszy na Jules’a Heberta. Leżał w błocie, z
twarzą zanurzoną w brunatnej mazi.
- Zrobił ci krzywdę? - zapytał Joe.
Eve odwróciła się ku niemu. Był cały pokryty błotem. Wyglądał
jak przerażający potwór z bagien, który wynurzył się z topieli, aby
nieść śmierć, krew i przemoc.
- Cholera, jesteś ranna? - dopytywał się.
- Nawet mnie nie dotknął. A ty? Wszystko w porządku?
- Tylko kilka siniaków. Nawet ich nie widać pod tym brudem.
Uwalałaś się niemal tak jak ja. Dlaczego u licha nie trzymałaś się od
tego z daleka?
Bo nie mogła bezczynnie patrzeć, jak Joe walczy o życie.
- Miał nóż.
- A ja wyglądałem na bezbronnego?
Skąd, wyglądał przerażająco. Usiłowała się uśmiechnąć.
- Przypominasz potwora z bagien.
- I tak się czuję. - Chwycił Eve za ramiona i spojrzał jej w oczy. -
Posłuchaj, to się już nie powtórzy. Nigdy więcej nie pozwolę, abyś
nadstawiała karku. Nigdy więcej. I mam gdzieś równouprawnienie. -
Odwrócił się i ruszył ku łodzi Heberta. Chwycił się burty i wtoczył
do środka. - Zaraz wracam. Zostawię łódź za zakrętem, tam gdzie
przycumowałem motorówkę. Potem wrócimy do miasta i
doprowadzimy się do porządku.
- Co z Dufourem?
221
- Już nas nie będzie prześladował.
B y ł e m m a s z y n ą d o z a b i j a n i a. M ó g ł b y m z n ó
w s i ę n i ą s t a ć.
Zadrżała, patrząc na ciało Heberta.
- Co z nim?
- Niech gnije - skrzywił się Joe. - No dobrze, wiem. Jestem
nieczułym sukinsynem. Zupełnie nie dbam o godność zmarłych.
Powiemy policji w Houma, gdzie zostawiliśmy zwłoki.
- Jeszcze nie.
- Nie? A to niespodzianka.
- Sprzysiężenie nie wie, że on zginął, a my żyjemy. Dzięki temu
mamy nad nimi przewagę. Musimy z niej korzystać, dopóki nie
napuszczą na nas następnego mordercy.
- Dowiedziałaś się od niego, co ma się zdarzyć w Boca Raton?
- Niewiele. Chociaż przecież powiedział... - Musi się nad tym
zastanowić... Tak, chyba tak. Wspomniał coś o tygrysie, że tryby
maszyny już się kręcą i wszystko jest zaplanowane do ostatniego
oddechu. - Potarła skronie. - Sama nie wiem. Powinnam się
zastanowić.
Joe nie spuszczał z niej wzroku.
- Cała drżysz. To niepokojące.
- Trochę zmarzłam.
- Jesteś wychłodzona i masz za sobą ciężkie przejścia.
Październik to kiepski miesiąc na błotne kąpiele.
- Tobie to nie przeszkadza.
- Bo ja nie mam wrażliwego układu nerwowego.
- Chrzanisz.
- Naprawdę musisz czuć się źle, skoro przyznajesz, że jestem
wrażliwy. Musimy wracać do hotelu i wziąć gorący prysznic - Joe
zanurzył wiosło w wodzie. - Siedź i nie ruszaj się.
Łatwo powiedzieć. Eve odnosiła wrażenie, że wszystkie jej
mięśnie drżą z zimna i ze zmęczenia. Powinna intensywnie myśleć,
lecz jej umysł był równie wyczerpany, jak ciało.
Wiedziała, że nie pora na słabość. Myśl intensywnie, zastanów
się, o co chodzi Hebertowi.
Tygrys. Tryby maszyny już się kręcą i wszystko jest
222
zaplanowane do ostatniego oddechu. To może oznaczać śmierć,
zabijanie. Co on wtedy dokładnie powiedział?
Musiała sobie to przypomnieć. Sama śmierć Heberta to nie jest
żaden sukces. Nadal będzie górą, a zbrodnie będą się powtarzały.
Mieli mało czasu.
Joe odkręcił prysznic i puścił strumień ciepłej wody na nagie
ciało Eve. Po chwili stanął obok niej i rozprowadził szampon po jej
włosach.
- Sama to zrobię. Lepiej zajmij się sobą.
- Cicho. - Namydlił ją od ramion do stóp i skierował pod
prysznic. - Stój spokojnie, gorąca woda cię rozgrzeje, a ja w tym
czasie zmyję błoto z siebie.
- Nie mam czasu. Muszę pomyśleć. Komuś grozi śmierć, Joe.
- Wiem. Już mi to mówiłaś w łodzi. Powtarzałaś to kilka razy.
- Naprawdę? Nienawidzę śmierci. Nienawidzę.
- Wiem.
- Nie rozumiem morderców takich jak Hebert. Jego nie ob-
chodziła niczyja śmierć. Przejął się tylko losem brata. Miał gdzieś
innych ludzi, ich ojców, braci, córeczki...
- Cii. Cieplej ci?
- Chciał zabić Jane i moją matkę. Pozbawić życia dwie cudowne
osoby...
- Cieplej ci?
Drugi raz zadał jej to samo pytanie. To ją zastanowiło. Dreszcze
minęły, podobnie jak uczucie chłodu.
- Tak.
- To dobrze. - Joe wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik. -
Wobec tego teraz się osuszysz i położysz do łóżka.
- Mogę...
- Cicho.
- Wiesz co? Tak naprawdę to nie wierzyłam w istnienie
Sprzysiężenia, dopóki nie usłyszałam słów Heberta. Wydawało mi
się to nierealne. Teraz już wiem, że to prawda. To oni napuścili
Heberta na Jane i mamę, to oni kazali mu odebrać im życie. Trzeba
ich powstrzymać. Tyle zła...
223
- Tak.
- Jennings twierdził, że miał to cały czas przed nosem, ale tego
nie dostrzegał. Czego on nie dostrzegał? O co mu chodziło, Joe?
- Później o tym porozmawiamy. - Owinął ją suchym ręcznikiem i
delikatnie podprowadził do sypialni. - Wskakuj do łóżka, a ja się
osuszę.
- Jeśli miał to przed nosem, to my też byliśmy blisko.
- Jedyne, co masz przed nosem, to łóżko.
- Nie mogę spać. Muszę wszystko rozważyć.
- Niczego nie będziesz rozważała, dopóki nie wypoczniesz. -
Wziął ją za rękę. - Chodź, przytulę cię i ogrzeję, a ty się
pozastanawiasz. - Wsunął się pod kołdrę, przyciągnął Eve do siebie i
objął. - Lepiej?
Lepiej? Ciepło i bezpieczeństwo z jednej strony, nieuchronność
śmierci z drugiej.
- Nie pozwól mi spać.
- Zrobisz, co zechcesz. To zależy tylko od ciebie. Mogę ci tylko
przyrzec, że zawsze będę przy tobie, aby cię zbudzić o poranku.
Cudowna obietnica, piękna obietnica...
Słodko-gorzka obietnica.
- Jesteś spięta - zauważył Joe. - Spróbuj się odprężyć.
Wykorzystaj tę chwilę, Eve. Chcę ci ją ofiarować.
A ona chciała ją przyjąć. Odprężyła się w jego ramionach.
- Otóż to.
- Popełniamy błąd.
- Ćśś. - Pogłaskał ją po włosach. - Nigdy nie dyskutuj z po-
tworem z bagien.
Uśmiechała się. A może płakała? Pewnie i jedno, i drugie.
- Nie przeszło mi to przez myśl. Jeśli potwór z bagien teraz się
zamknie, spróbuję pomyśleć.
- Dojdziemy do porozumienia. - Ucałował ją w skroń. - Zamknij
oczy: łatwiej się skoncentrujesz.
Chciał, aby zasnęła.
Bała się, że spełni jego życzenie. Powieki tak bardzo jej
ciążyły...
Nie, musi wziąć się w garść i zastanowić nad słowami Nathana i
224
Jenningsa. Pora oczyścić umysł, przypomnieć sobie to, czego się
dowiedziała od Heberta, zanim Joe odebrał mu życie.
Nie mogła zamykać oczu, do cholery.
HOUMA
3.35
27 października
Cały czas miałem odpowiedź przed nosem...
I tak nie uratujesz starego tygrysa...
Wszystko jest zaplanowane, do ostatniego oddechu.
Królewskie wesela... Igrzyska olimpijskie...
- O Boże. - Eve gwałtownie usiadła na łóżku. - Joe, chodzi o
pogrzeb.
- Co takiego? - Joe podniósł głowę i oparł się na łokciu. - Co ty
wygadujesz?
- Oni rzeczywiście się spotkają w Boca Raton. Znaleźli pretekst.
W grę nie wchodzą ani igrzyska, ani wesele. To pogrzeb. W Boca
Raton odbędzie się pogrzeb tak ważny, że pojawią się na nim
osobistości z całego świata.
Joe skinął powoli głową.
- To brzmi prawdopodobnie.
- No bo po co wysyłają do Boca swojego najlepszego
skrytobójcę? - Eve zrobiło się niedobrze. - Jezu, zastanawiam się, ile
ważnych osobistości
straciło
już życie,
żeby
członkowie
Sprzysiężenia mogli mieć pretekst do spotkania.
- Zaraz, zaraz. Nie mamy jeszcze pewności, że się nie mylisz.
- Nie mamy pewności, że się mylę. - Eve spuściła nogi na
podłogę. - Hebert mówił tak, jakby człowiek, którego kazano mu
zabić, jeszcze żył. Stwierdził, że go nie powstrzymam, co oznacza,
że dotąd nie wykonał swojego zadania. Może znajdziemy sposób,
aby go ocalić.
- Pod warunkiem, że się dowiemy, o kogo chodzi.
- Z pewnością jest na tyle znany, że jego śmierć zwróciłaby
uwagę całego świata. - Eve intensywnie myślała. - Zapewne nie
chodzi o artystę estradowego lub gwiazdę filmową. Ten człowiek
225
mieszka w Boca Raton i pragnie tam spocząć po śmierci. W przeciw-
nym wypadku zebranie zorganizowano by gdzie indziej. - Sięgnęła
po telefon. - Jaki jest numer komórki Nathana?
Joe wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął notes z numerami.
- Racja, Nathan to dziennikarz. Z pewnością potrafi wskazać
potencjalną ofiarę.
- Poza tym w tej chwili znajduje się w Boca. - Eve pospiesznie
wystukiwała numer telefonu Nathana. - My też powinniśmy tam być.
Zarezerwuj nam bilety z Nowego Orleanu, a ja porozmawiam z
Nathanem.
Rozdział dziewiętnasty
- Chryste. - Nathan wysłuchał Eve i przez chwilę nie potrafił
wykrztusić ani słowa. - To z pewnością Franklin Copeland.
Eve przeszył dreszcz.
- Co takiego?!
- Dziwne, że się nie domyśliliście. Od kilku dni wiele się o nim
pisze w gazetach i mówi w telewizji. Stary Tygrys to schorowany
człowiek.
- Nie interesowaliśmy się najświeższymi wiadomościami.
- To zrozumiałe. Mieliście co innego na głowie.
- Stary Tygrys - powtórzyła. - Właśnie takich słów użył Hebert.
- To przezwisko Copelanda z czasów, kiedy służył w randze
pułkownika w Wietnamie. Potem wybrano go na prezydenta. Bo-
hater wojenny, były prezydent Stanów Zjednoczonych, od piętnastu
lat udziela się w UNESCO. Śmiem twierdzić, że jego pogrzeb
ściągnąłby najznamienitszych gości z całego świata.
- Nie wiesz, czy chce, by po śmierci pochowano go w Boca?
- Nie, ale się dowiem. - Zapadła cisza. - Miałem okazję poznać
Copelanda podczas jego wykładu w Nowym Orleanie. Polubiłem go.
To świetny gość.
Eve nie miała okazji poznać byłego prezydenta, lecz wiedziała,
że opinia Nathana nie była przesadzona. Copeland sprawiał wrażenie
sympatycznego, inteligentnego mężczyzny, któremu obca jest pycha
226
i pretensjonalność.
- Mówimy o nim tak, jakby już nie żył - spostrzegł Nathan. -
Wąglik? - Co można zrobić, aby uratować mu życie?
- Co mu dolega? - Wzięła głęboki oddech.
- Nie.
Przyszło jej to do głowy w pierwszej kolejności, gdyż kilka lat
wcześniej panika ogarnęła Boca Raton w związku z pogłoskami o
epidemii wąglika.
- Wobec tego co mu jest?
- Nic nadzwyczajnego. Ma problemy z sercem, dodatkowo
pogłębione ciężką astmą. Od kilku lat jego stan jest niezły, lecz w
ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszedł kilka ataków. Trzykrotnie
trafił do szpitala - ostatni napad astmy doprowadził do ataku serca.
- Astma... Co mogło wywołać napad? Może trucizna?
- Diabli wiedzą. Powinniśmy zwrócić się do służb specjalnych,
oni sobie z tym poradzą. Wybieracie się tutaj?
- Najbliższym samolotem. Postaraj się znaleźć dla nas nocleg
poza miastem. Musimy zachować anonimowość. Nikt nie może
wiedzieć, że Hebert nie żyje.
- Sprytne. Wobec tego zapewne powinienem natychmiast skon-
taktować się z ochroną Copelanda i powiedzieć im o naszych
podejrzeniach.
- Zgadza się.
- Już jadę. Może uda się im ocalić życie staruszkowi. Dajcie
znać, o której przylatujecie, to wyjdę po was.
- Mam nadzieję, że nie będzie za późno. - Zakończyła rozmowę i
spojrzała na Joego. - Franklin Copeland.
Gwizdnął cicho.
- To by się zgadzało. Powszechnie znany i w dodatku ceniony.
- Pomyśleć, że chcą go zabić tylko po to, aby mieć pretekst do
cholernego zebrania. - Eve poczuła pod powiekami piekące łzy. -
Powinni się smażyć w piekle.
- Ten zjazd musi być dla nich ważny - zamyślił się Joe. - Etienne
powiedział Nathanowi, że członkowie Sprzysiężenia spotykają się
tylko w wyjątkowych sytuacjach. Chciałbym wiedzieć, o czym będą
radzić teraz.
227
- Ja też. Dowiemy się. - Z trudem przełknęła ślinę. - Ale w tej
chwili najważniejszy jest Copeland. O której ruszamy w drogę?
- Najbliższy samolot do Fort Lauderdale, skąd jest czterdzieści
minut drogi do Boca, odlatuje o dziesiątej rano. Nie ma połączeń
bezpośrednich.
Eve ruszyła do łazienki.
- Wobec tego pora na nas.
Nathan czekał na nich przed bramką. Eve nie musiała nawet
pytać. Od razu się domyśliła.
- Przykro mi. Copeland zmarł dwie godziny temu.
Trudno jej było się z tym pogodzić. Irracjonalnie wierzyła, że
zdołają go ocalić. Znowu łzy napłynęły jej do oczu.
- Naprawdę miałam nadzieję...
- Chodźmy stąd. - Joe wziął ją za rękę i poprowadził korytarzem.
- A co ze służbami specjalnymi? Udało ci się do nich dotrzeć?
Nathan kiwnął głową.
- Tak, ale to nic nie dało. Straciłem mnóstwo czasu na przeko-
nywanie ich, że warto potraktować mnie poważnie. Uznali, że jestem
jakimś zwariowanym dziennikarzem, usiłującym rozdmuchać
wydumaną historię. Zadzwonili nawet do Ruska z FBI, by
sprawdzić, czy w sprawie Sprzysiężenia toczy się śledztwo.
- I co, pomogło?
Pokręcił głową.
- Wczoraj po południu Rusk zginął w wypadku samochodowym.
Wracał do domu z biura.
Eve osłupiała.
- Co ty mówisz?
- Został potrącony na ulicy, kiedy szedł do supermarketu.
Kolejna śmierć. Nie, kolejne morderstwo. Czy to się kiedyś
skończy?
- Sprzysiężenie?
- Tak podejrzewam. Najpierw Jennings, teraz Rusk. Ktoś
uszczelnia wszystkie możliwe źródła przecieku.
- Rozumiem, że sprawcy nie udało się złapać?
Nathan pokręcił głową.
228
- Świadek zdarzenia stwierdził, że to był stary, sfatygowany
buick. Kierowca prawdopodobnie pochodził z Ameryki Południowej.
- Ale ludziom ze służb specjalnych śmierć Ruska akurat w tym
momencie powinna chyba wydawać się podejrzana?
- Wypadek nie musi wiązać się ze sprawą. W biurze Ruska nikt
nic nie wiedział o Copelandzie ani o niczym, co się tutaj dzieje.
Giną dowody... agenci mają wypadki... - przypomniała sobie
słowa Heberta.
- I w rezultacie nikt cię nie słuchał - dokończyła.
- Tego nie powiedziałem. Kiedy uznali, że istnieje choć nikłe
prawdopodobieństwo, że groźba zamachu na Copelanda jest realna,
podjęli pewne działania. Było jednak za późno. Copeland już nie żył.
- Nathan ciężko westchnął. - Nie potrafię uwolnić się od myśli, że
gdybym ich przekonał, iż muszą działać natychmiast, ocaliłbym
człowiekowi życie.
- Nie jestem pewna, czy udałoby się osiągnąć coś więcej -
westchnęła Eve. - Nie mamy przecież dowodów na to, że
Sprzysiężenie wzięło Copelanda na cel. Czy policja zamierza
przeprowadzić sekcję zwłok?
Nathan pokiwał głową.
- Mam nadzieję. Sądzę, że przekonałem agenta Wilsona ze służb
specjalnych, aby przyjrzał się bliżej okolicznościom śmierci
Copelanda. Dochodzenie będzie jednak prowadzone niezwykle
dyskretnie. Gdyby się okazało, że cała ta historia jest wyssana z
palca, rodzina Copelanda i jego wysoko postawieni przyjaciele nie
puściliby tego płazem. Śmierć Copelanda powinna być równie
godna, jak jego życie.
- Zatem pogrzeb odbędzie się zgodnie z planem.
- Wszystko na to wskazuje - potwierdził Nathan.
- I nic nie zakłóci planów Sprzysiężenia.
- Przynajmniej dzięki nam służby specjalne wiedzą o
zbliżającym się zebraniu. - Nathan otworzył drzwi szarego
chevroleta z wypożyczalni. - Może coś z tego wyniknie.
- Pamiętaj, że oni nie wiedzą, kogo mają szukać. - Eve wsiadła
do samochodu. - Jeśli nie będą mieli dowodów na to, że Copelanda
zamordowano, śledztwo utknie w martwym punkcie.
229
- Przecież my znamy jednego z członków Sprzysiężenia, który
się zjawi na zebraniu - zauważył Joe. - Meltona.
Eve z powątpiewaniem pokręciła głową.
- To wcale nie jest przesądzone. Hebert mówił, że Melton
potwornie się boi, iż Thomas Simmons go wyśledzi. Poza tym
Melton podejrzewa, że śmierć trzech członków Sprzysiężenia z jego
stanu bynajmniej nie była przypadkowa i obawia się, że on może być
następny.
- Zebrania członków Sprzysiężenia odbywają się bardzo rzadko:
każde jest wielkim wydarzeniem - zauważył Joe. - Aby usprawied-
liwić swoją nieobecność, Melton musiałby dysponować niezbitymi
dowodami na to, że jego życie jest zagrożone.
- Mnie też to przyszło do głowy. - Nathan wycofał samochód z
miejsca parkingowego. - A zatem piłka wciąż jest w grze. Musimy
tropić Meltona tak długo, aż się dowiemy, gdzie się odbędzie
zebranie. Resztą zajmie się FBI.
Eve znowu pokręciła głową.
- I co nam to da? Mamy do czynienia z wysoko postawionymi
osobistościami, ludźmi odgrywającymi wielką rolę w swoich pań-
stwach. Jak możemy udowodnić, że postępują wbrew prawu? Poza
tym skąd pewność, że FBI zdecyduje się wkroczyć do akcji?
Najpierw muszą nam uwierzyć.
Nathan przygryzł usta.
- Nie dam za wygraną. Zbyt długo tropiłem Sprzysiężenie i zbyt
długo szukałem Simmonsa, żeby teraz rezygnować. Wreszcie mam
ślad. Faktycznie, jesteśmy zdani na własne siły, ale możemy ujawnić
prawdę o tej cholernej tajnej organizacji. Na pewno uda się nam
poznać nazwiska i twarze jej członków.
- Kto wie, może dowiemy się też czegoś więcej - zamyślił się
Joe. - Dzięki mikrofonom kierunkowym zarejestrujemy ich
rozmowy. Nagramy ich na taśmy wideo. Zrobimy zdjęcia.
- Na pewno są dobrze chronieni - zwróciła uwagę Eve. -
Zbliżenie się do nich nie będzie łatwe.
- Ich najlepszy fachowiec od mokrej roboty, Hebert, już nam nie
zagrozi. To nam stwarza pewne szanse.
- Nie sądzę. Z pewnością mają innych. Poza tym już po kilku
230
bezskutecznych próbach nawiązania z nim kontaktu nabiorą po-
dejrzeń. Staną się jeszcze ostrożniejsi.
Nathan bacznie spojrzał na Eve.
- Chcesz przez to powiedzieć, że mamy się wycofać?
- Skąd. Po prostu tak widzę całą sytuację. Pewnie nie osiągniemy
wszystkiego, co byśmy chcieli, ale zadowolę się choćby częściowym
sukcesem.
Nathan się rozpogodził.
- Jak powiedział Quinn, możemy uzyskać więcej, niż nam się
wydaje. Chyba mam jeszcze szansę na nagrodę Pulitzera.
Mały, biały domek na plaży, do którego zawiózł ich Nathan,
znajdował się zaledwie kilka kilometrów od miasta.
- W tak krótkim czasie nie zdołałem znaleźć nic lepszego.
Sprawę wynajmu załatwiłem telefonicznie przez pośrednika.
- Może być. - Eve wysiadła z samochodu. - Najważniejsze, żeby
nikt się tutaj nie kręcił.
- Pójdę się rozejrzeć po okolicy. Wracam za chwilę - oznajmił
Joe; obszedł dookoła dom i ruszył nad morze.
- Klucz powinien leżeć pod palmą, w skrytce... - Nathan
odszukał schowek, wystukał odpowiednią kombinację w zamku
szyfrowym, wyciągnął klucz i otworzył drzwi. - Wejdź. Sprawdzę,
czy Quinn nie potrzebuje pomocy.
- Da sobie radę.
- I tak wyjdę. Powinienem się bardziej starać, skoro nie ma tu
Galena. Dobrze, że się stąd zabrał - mruknął z niechęcią.
Eve z irytacją pokręciła głową i zamknęła za sobą drzwi.
Denerwowała ją ta cała troska o jej bezpieczeństwo. Czemu nikt nie
zatroszczył się o tamtego starego człowieka. Zawiodła nawet jego
osobista ochrona z rządowych służb specjalnych. Jak Hebert zdołał
go zamordować?
Przeszła przez pokój, włączyła telewizor i zaczęła oglądać CNN.
Na
ekranie
pojawiła
się
twarz
Franclina
Copelanda.
Wspomnienie pośmiertne. Eve opadła na kanapę, uważnie
wsłuchując się w każde słowo. Zobaczyła żonę zmarłego, Lily.
Pokazano ją podczas odwiedzin w szpitalu, kiedy Copeland kilka
231
tygodni temu doznał ataku serca. Lily była szczupłą, elegancką
kobietą po siedemdziesiątce. Rzucało się w oczy, że małżeństwo to
łączyły wyjątkowo trwałe więzi. Autorzy programu wymienili na
koniec liczne zasługi byłego prezydenta z uwzględnieniem jego
działalności charytatywnej. Zmarły zrobił w życiu wiele dobrego.
Eve nie miała pojęcia, że pracował dla chrześcijańskiej organizacji
dobroczynnej Habitat for Humanity. Wcześniej nie zwracała uwagi
na dokonania Copelanda. Zainteresowała się nim dopiero teraz, a
najbardziej obchodziły ją okoliczności jego śmierci.
Kilka minut później do domu weszli Nathan i Joe. Joe usiadł na
kanapie obok Eve.
- Coś istotnego? - spytał.
- Uroczystości pogrzebowe odbędą się pojutrze w katedrze
Świętej Katarzyny.
- Dwudziestego dziewiątego października - uzupełnił Joe. Był
zamyślony.
- Tak jest - Eve ruchem głowy wskazała na telewizor: Kim
Basinger wsiadała do samolotu w Los Angeles. - Kiedyś poleciała z
Copelandem do Afryki, by wspierać akcję charytatywną UNESCO.
Jest w drodze na pogrzeb.
- Wątpię, czy jest członkinią Sprzysiężenia - skomentował sucho
Nathan.
- Wcześniej pokazywali Jamesa Tarranta, brytyjskiego magnata
prasowego, który wprost z jakiegoś zebrania spieszył na lotnisko w
Londynie. Komentator przytoczył jego słowa. Tarrant podobno
stwierdził, że świat stracił wielkiego człowieka i on zamierza złożyć
mu hołd.
- Wzruszające - burknął Joe.
Nathan przytaknął mu skinieniem głowy.
- Trudno jest odróżniać ziarno od plew. Melton może nam w tym
pomóc. - Odwrócił się ku drzwiom. - Idę do redakcji lokalnej gazety.
Spróbuję się dowiedzieć, kiedy Melton ma się zjawić w Boca. Dam
wam znać, gdy tylko wpadnę na jakiś trop.
- Potrzebujemy zdjęć Thomasa Simmonsa. Spróbujesz zdobyć
kilka?
- Ach, tego człowieka z mroku?
232
Dobrze powiedziane, pomyślała Eve. Simmons cały czas
skrywał się w mroku, uciekając przed ścigającym go Hebertem.
- Ten „człowiek z mroku” usiłował mnie zabić, i ma na swoim
sumieniu co najmniej trzech członków Sprzysiężenia. Chcę znać jego
twarz.
- Ja już wiem, jak wygląda. Tuż po przyjeździe do Boca
wszedłem na strony internetowe Kalifornijskiego Instytutu
Technologicznego i ściągnąłem zdjęcie personelu. Dodatkowo
odnalazłem fotografię z gazetki studenckiej. Zrobię kilka odbitek dla
ciebie i dla Quinna.
- Jak się nazywa ten agent ze służb specjalnych, z którym
rozmawiałeś w sprawie Copelanda? Wilson? - zainteresował się Joe.
- Jest pewnie jeszcze za wcześnie, ale sprawdzę, czy już pojawiły się
wyniki sekcji zwłok.
- Tak, Pete Wilson - twarz mu się zachmurzyła. - Mam nadzieję,
że będziesz miał więcej szczęścia ode mnie. - Wyszedł, zamykając za
sobą drzwi.
Eve wbiła wzrok w Joego.
- Co dalej?
- Potrzebny nam samochód. Poza tym musimy zdobyć sprzęt do
podsłuchu i prowadzenia obserwacji. Wprawdzie zbyt mało wiemy,
ale może Nathanowi tym razem się poszczęści i zdobędzie jakieś
informacje. Resztą zajmę się sam.
- Zaraz. - Zawahała się. - Zadzwońmy do Galena. - Uniosła dłoń,
widząc, że Joe otwiera usta, by zaprotestować. - Galen to między
innymi nasz zaopatrzeniowiec, potrafi zdobyć niemal wszystko. Ma
rozległe kontakty. Idę o zakład, że wystarczy jeden jego telefon, a
dostaniemy wszystko, czego sobie zażyczymy, od kombinezonu
astronauty do bomby atomowej. Joe, potrzebujemy go.
- Wcale nie. - Lekko się krzywiąc, po chwili zastanowienia po-
wiedział: - Ale możemy skorzystać z jego pomocy.
Eve szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.
- Mogę z nim współpracować. Zapoznał mnie z sytuacją w Baton
Rouge, zapominając o osobistych animozjach, kiedy chodziło o za-
pewnienie ci bezpieczeństwa. Ja też mogę teraz o nich zapomnieć.
Zatelefonujesz do niego sama czy ja mam to zrobić?
233
- Ja się z nim skontaktuję.
- Świetnie. - Joe ruszył do kuchni. - Zaparzę kawę, a potem
zadzwonię do Wilsona i mojej jednostki, żeby sprawdzić, czy Carol
dostała już raporty z laboratorium.
Eve z zadumą pokiwała głową i wystukała numer Galena.
- Hebert nie żyje! Hip, hip, hura! - wykrzyknął Galen, kiedy Eve
przekazała mu nowiny. - Trzeba przyznać, że Quinn załatwił go
bardzo efektownie. Moje gratulacje.
- Z pewnością się ucieszy. Zdobędziesz dla nas ten sprzęt?
Lepiej, żeby nikt ze Sprzysiężenia nie wiedział, że Joe i ja jeszcze
żyjemy.
- Drobiazg. Daj mi adres i telefon.
- Właściwie nie znam... - Dostrzegła numer na aparacie i szybko
wyrecytowała go do słuchawki, następnie wyszła przed dom, spisała
adres ze skrzynki na listy i podyktowała go Galenowi.
- W porządku - oświadczył Galen. - Ruszam w drogę. Jonas
Faber nadal powinien być w Orlando. Pomoże nam.
- Kto to jest Jonas Faber?
- Nie zadawaj pytań, nie usłyszysz kłamstw. Po prostu przyjmij
do wiadomości, że będzie nam służył pomocą. Poza tym postaram
się dowiedzieć, gdzie odbędzie się spotkanie.
- Nathan jest już na tropie Meltona.
- Do męskiej roboty nie wysyła się chłopców. Zacznę od spraw
technicznych. - Rozłączył się.
Joe stanął w drzwiach do kuchni.
- I co ci powiedział?
- Że bierze się do roboty. Dowiedziałeś się czegoś od Wilsona?
Joe pokręcił głową.
- Nie będzie sekcji.
- Co takiego?
- Lekarz prowadzący stwierdził, że doskonale zna przyczyny
zgonu Copelanda i wie, że są one naturalne. Zmarły był uczulony na
pleśń, a ostatnio jego alergia znacznie się pogłębiła. W szpitalu kilka
razy przeprowadzano mu testy, wynik był zawsze ten sam. Lekarze
robili wszystko, co w ich mocy, aby utrzymać sterylne warunki
wokół Copelanda i nie narażać go na kontakt z zarodnikami pleśni,
234
lecz on odmawiał opuszczenia domu na Florydzie, nie chciał też
mieszkać w plastikowej komorze. Tutaj wszędzie aż roi się od pleśni.
- Sekcja zwłok mogłaby wykazać inną przyczynę zgonu.
Joe ponownie pokręcił głową.
- Lekarz stwierdził, że nie będzie pogłębiał smutku rodziny bez
uzasadnionego powodu. Zresztą ciało zawsze można ekshumować,
jeśli śledztwo wykaże, że doszło do morderstwa.
Dwie godziny później przed drzwiami domku stanął czarny,
wynajęty chevrolet.
Po kolacji zadzwonił Jonas Faber, a nieco później zjawił się
osobiście. Ich gość okazał się niskim, pogodnym człowiekiem, który
niezwykle uprzejmie poprosił Joego, by ten poszedł z nim do
furgonetki.
Joe wrócił po dwudziestu minutach, kręcąc głową.
- Coś nie tak?
- Skąd, wszystko w porządku, pod warunkiem że chcesz
otworzyć sklep dla szpiegów lub zająć się handlem bronią ręczną.
Nawet
FBI
nie
dysponuje
tak
wyrafinowanym
sprzętem
wywiadowczym jak ten, który sprowadził Faber. Jego furgonetka, a
właściwie wóz techniczny, stoi na naszym podwórku - uśmiechnął
się Joe. - Ten człowiek zadbał o wszystko, także o szkolenie. Nie da
mi spokoju, dopóki nie opanuję obsługi kamer i całej reszty. Chciał
mnie nawet nauczyć strzelać z AK 47. Poinformowałem go, że
trudno mnie nazwać amatorem w sprawach związanych z
używaniem broni palnej.
Wóz techniczny? Eve poprosiła przecież tylko o sprzęt wywia-
dowczy.
- Zdaje się, że Galen nie kłamał, twierdząc, że zabiera się do
roboty.
Nathan zadzwonił godzinę później.
- Melton zjawił się w Boca. Przybył dwie godziny temu i udał się
bezpośrednio do domu Copelanda, żeby złożyć wdowie kondolencje.
Drań.
- Śledzisz go?
235
- Każdy krok.
- Bądź ostrożny.
- Daj spokój, jeszcze mi życie miłe.
- Mam do ciebie prośbę. Pojutrze wybieram się na nabożeństwo
żałobne.
- Dlaczego?
- Chcę tam być. Chcę przyjrzeć się wszystkim ludziom wcho-
dzącym do kościoła, aby później móc ich rozpoznać. Zdobędziesz
dla mnie czarny kapelusz z ciemną woalką?
- Zdajesz sobie sprawę, że twoja obecność na pogrzebie w
niczym nam nie pomoże?
Wiedziała o tym, lecz mimo to chciała osobiście pożegnać Cope-
landa. Był wielkim człowiekiem. Żałowała, że umarł, w jakiś sposób
czuła się z nim związana.
- Ale też nie zaszkodzi. Nie chcę tu siedzieć z założonymi
rękami. Joe i tak będzie zajęty nauką obsługi sprzętu
wywiadowczego.
- Będziesz musiała stać w tłumie na ulicy. Aby wejść do
kościoła, trzeba mieć specjalne zaproszenie.
- I tak tam pojadę.
- Niech będzie. Podrzucę wara do domu kapelusz i zdjęcia
Simmonsa, gdy tylko się upewnię, że Melton dotarł na noc do hotelu.
- Oto twój kapelusz - Nathan wręczył Eve plastikową torbę. - Nie
poszło łatwo. Zwykłe sklepy już pozamykano, więc poszedłem do
całodobowej drogerii i kupiłem czarny kapelusz słomkowy na plażę
oraz czarny, przejrzysty szal. Zrobisz z niego woalkę...
- Poradzę sobie. Dzięki, Nathan.
- Drobiazg. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę. -
Simmons.
Eve wysypała zdjęcia. Na jednym Simmons stoi przed jakimś
budynkiem. Drugie, portretowe, pochodziło z gazetki studenckiej.
Zrobiono je w czasie, gdy Simmons rozpoczynał pracę dla Kalifor-
nijskiego Instytutu Technologicznego. Profesor Thomas Simmons
dobiega czterdziestki, ma regularne rysy twarzy i lekko wysuniętą
dolną wargę. Nosi okulary w rogowej oprawce i śmiałym wzrokiem
236
spogląda w obiektyw.
- Wygląda sympatycznie. Trudno uwierzyć, że to morderca.
- Może się zmienił, kiedy Sprzysiężenie podjęło próbę
wysadzenia go w powietrze. - Nathan rozejrzał się po pokoju. -
Gdzie Quinn?
- Z tyłu domu, w furgonetce. Fascynuje go cały zgromadzony
tam sprzęt. Postanowił zrobić ze mnie dźwiękowca.
- Skomplikowana sprawa.
- Nieszczególnie. Faber zadbał o to, by sprzęt był łatwy w ob-
słudze.
- Wobec tego chyba wrócę do hotelu, żeby mieć oko na Meltona.
W ten sposób zapewnię ci materiał do nagrywania. Będę w
kontakcie, ale pamiętaj, że teraz już przyczepię się do Meltona jak
rzep. Spotkamy się pojutrze, przed kościołem. - Skierował się ku
drzwiom wejściowym.
- Jasne.
Gdy zamknął za sobą drzwi; Eve sięgnęła po kapelusz i szal.
Obydwie rzeczy były tandetne, ale nie miało to znaczenia. Chodziło
o to, by nikt jej nie rozpoznał i by mogła wtopić się w tłum.
- Czy Nathan przyniósł zdjęcie?
Odwróciła się i ujrzała Joego.
- Nawet dwa. - Wręczyła mu kopertę. - Na dzisiaj koniec?
W zamyśleniu pokręcił głową i wpatrywał się w fotografie.
- Powiedziałam Nathanowi, że trudno uwierzyć, aby to był
morderca.
- Ja nie mam z tym trudności, ale w końcu widziałem więcej
morderców niż ty.
- Może po prostu mam już mętlik w głowie - odparła z
rezygnacją Eve. - Thomas Simmons był zapewne kiedyś bardzo
dobrym, świetnie się zapowiadającym uczonym. Jego życie
potoczyło się jednak złymi torami i został mordercą. Trudno to
pojąć.
- Jak komu. Zabijanie to sprawa wyboru. Podejmujesz decyzję, a
potem ponosisz jej konsekwencje. Jestem gliniarzem, ale bez trudu
przychodzi mi oczyszczanie ulic z brudów, które na nich zalegają. -
Wepchnął zdjęcia do kieszeni i ruszył do wyjścia. - Simmons
237
popełnił błąd, nastając na twoje życie.
BOCA RATON
29 października
Na odgrodzonych linami ulicach przed katedrą Świętej
Katarzyny było tłoczno, ludzie stali w sześciu rzędach. Po kilku
minutach intensywnego wypatrywania Eve dostrzegła wreszcie
Nathana. Natychmiast do niego podeszła.
- Eve? - Nathan usiłował rozpoznać twarz ukrytą pod ciemnym
welonem.
Skinęła głową.
- Melton jest w środku?
- Wszedł tam pół godziny temu. Pewnie chciał zrobić entrée
przed przybyciem prezydenta.
- Prezydent przyjechał?
- Dziesięć minut temu - ruchem głowy Nathan wskazał czterech
mężczyzn w ciemnych garniturach i okularach przeciwsłonecznych,
którzy stali na schodach prowadzących do kościoła. - Tajne służby.
- Mam nadzieję, że potrafią zadbać o bezpieczeństwo głowy
państwa. Copelanda nie udało im się ochronić. - Wpatrywała się w
drzwi świątyni. - Dobrze, że prezydent Andreas tu przybył. Copeland
zasługuje na to, żeby go pochowano z najwyższymi honorami.
- Bardzo się przejęłaś jego śmiercią.
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie dlatego, że mam poczucie winy. Gdybym wcześniej
domyśliła się sensu słów Heberta, może udałoby się ocalić życie
Copelandowi.
- A może nie. Nie wiedziałaś, że Hebert zamierza zabić Copelan-
da, a potem było już za późno, by cokolwiek zmienić.
- Każda minuta mogła mieć tu znaczenie. - Obojętnie patrzyła na
kolejne limuzyny, które zatrzymywały się przed kościołem i wypusz-
czały pasażerów. - Nie wiem, czy... Chryste Panie! - złapała Nathana
za rękę. - Niemożliwe, chyba oszalałam. Czy to Thomas Simmons?
Nathan znieruchomiał.
- Gdzie?
238
- Po drugiej stronie ulicy. W zielonej koszulce polo. Zaraz, on
stoi nie dalej niż trzy metry od agenta służb specjalnych. - Eve nie
odrywała wzroku od jakiegoś mężczyzny uważnie przypatrującego
się zebranym. Te same wydęte usta, te same rogowe oprawki... - To
on, z całą pewnością.
- Jeśli to nie on, to znaczy, że ma sobowtóra. - Nathan zaczął się
przepychać przez zbity tłum. - Może uda się nam podejść bliżej.
Eve podążyła za nim.
Simmons. Dobry Boże, Simmons...
Thomas Simmons nagle podniósł wzrok i spojrzał prosto na
Nathana, oddalonego od niego zaledwie o kilka metrów.
Nathan się uśmiechnął.
- Dzień dobry, czy moglibyśmy zamienić kilka...
Simmons błyskawicznie się odwrócił i zanurkował między zgro-
madzonych ludzi, gwałtownie roztrącając ich na boki. Gdy tłum się
przerzedził, zaczął biec.
- Cholera! - zaklął Nathan i rzucił się w pościg.
Eve również usiłowała biec, lecz tłok na ulicy znacznie jej to
utrudniał. Gdy dotarła do pierwszej przecznicy, przystanęła zdezo-
rientowana. Nie wiedziała, czy mężczyźni skręcili czy pobiegli
prosto.
Nagle ujrzała Nathana i ruszyła za nim.
Przy następnej przecznicy Simmons wskoczył do beżowej
toyoty.
Nathan przyspieszył kroku.
- Stać! Niech pan nie odjeżdża! Proszę mi pozwolić...
Toyota zjechała z krawężnika i wkrótce zniknęła w oddali.
Nathan się zatrzymał. Klnąc, na czym świat stoi, patrzył na
odjeżdżający samochód.
- To był on, prawda? - Eve zatrzymała się obok. - Simmons?
- Tak sądzę. - Nathan sięgnął do kieszeni i wyjął z niej notes. -
Mam nadzieję, że dobrze zapamiętałem numer rejestracyjny. - Za-
pisał go na skrawku papieru. - Jeśli auto jest z wypożyczalni, niczego
się nie dowiemy. Jak myślisz, czy Quinn może to szybko sprawdzić?
Skinęła głową, biorąc kartkę do ręki.
- Co on tutaj robił?
239
- Kto to wie? Jeśli to on zabił tamtych trzech członków
Sprzysiężenia, niewykluczone, że tym razem wybierał sobie
następny cel. A może śledził Meltona, tak jak ja. A jeśli jest
kompletnie walnięty, znalazł sobie jeszcze inny powód. - Nathan
oparł się o ścianę domu i z trudem łapał powietrze. - Chryste, pora
schudnąć. Ten sprint niemal mnie wykończył.
- Przynajmniej wiemy, że Simmons jest w okolicy.
- Fakt, z pewnością nie ścigaliśmy cienia. - Gniewnie zmarszczył
nos. - Poza tym ma znacznie lepszą kondycję ode mnie. Muszę
wracać. Zaczekam, aż Meltonowi obeschną te jego krokodyle łzy i
wyniesie się z kościoła. - Oderwał się od ściany. - Idziesz?
Pokręciła głową.
- Wracam do domu. Najpierw jednak przedyktuję numer Joemu.
DOM NAD JEZIOREM
ATLANTA, GEORGIA
15.05
29 października
Pogrzeb już trwał, kiedy Galen włączył telewizor. Jonathan
Andreas, prezydent Stanów Zjednoczonych, stał na podium i
wygłaszał mowę pożegnalną.
Gdy realizator programu pokazał wnętrze kościoła, Galen
zwrócił uwagę, że wszystkie miejsca są zajęte. W pogrzebie
uczestniczyło co najmniej półtora tysiąca ludzi. Rozpoznał kilka
osobistości: Tony’ego Blaira, Normana Schwarzkopfa, Colina
Powella. Przy gościach takiej rangi najrozsądniej byłoby...
W drzwiach stał David Hughes.
- Mogę pana na chwilę prosić?
- Jakiś problem?
- Trudno powiedzieć. - Był czymś zaniepokojony. - Czegoś nie
rozumiem. Coś tu jest nie tak. Niech pan sam zobaczy.
240
Rozdział dwudziesty
- To nie jest samochód z miejscowej wypożyczalni. - Joe odłożył
słuchawkę. - W tej chwili trwa przeszukiwanie komputerowej bazy
danych. Wkrótce się czegoś dowiemy.
Eve zmarszczyła brwi.
- Mam nadzieję. Czuję niepokój na myśl, że Simmons kręci się
gdzieś w pobliżu.
- Jeśli się dowiemy, gdzie dokładnie przebywa, gwarantuję, że
już nigdy nie poczujesz niepokoju na myśl o nim.
Niespodziewanie przypomniała sobie tę przerażającą chwilę,
kiedy Joe i Hebert walczyli w błocie.
- Zawsze musisz mieć...
W tej samej chwili zadzwonił telefon komórkowy.
- Mało brakowało - mruknął do siebie Joe, gdy Eve naciskała
guzik na klawiaturze aparatu.
- Mam! - głos Nathana drżał z podniecenia. - Po pogrzebie
Melton spotkał się przed hotelem z jakimś mężczyzną. Ich rozmowa
trwała tylko kilka minut, a odbyła się przy stoisku z gazetami.
Wiedziałem, że Meltona będą otaczali dziennikarze, więc postano-
wiłem śledzić tamtego.
- Dokąd za nim pojechałeś?
- Na lotnisko w Fort Lauderdale.
- Co takiego?
- Właściwie niezupełnie na lotnisko. W tamtych okolicach
znajduje się opuszczona baza lotnictwa morskiego. Toczy się o nią
spór między miejscowym towarzystwem historycznym i zarządem
lotniska. Właśnie stamtąd w 1945 roku wystartowały samoloty, które
zaginęły w rejonie Trójkąta Bermudzkiego. W bazie stoi wielki
betonowy budynek, i to bez wątpienia on posłuży jako miejsce
zebrania. Otacza go ogrodzenie z siatki drucianej, nikt się tam nie
kręci. Jest strzeżony przez co najmniej pięciu mężczyzn, nie licząc
tego, który rozmawiał z Meltonem.
- Lotnisko - mruknęła Eve.
- To wymarzony punkt. Po pewnym czasie od zakończenia
241
pogrzebu członkowie organizacji pojedynczo opuszczą Boca, rzeko-
mo z zamiarem powrotu do domu. Następnie przyjadą na spotkanie
do bazy morskiej, a po zebraniu niespiesznie pojadą na lotnisko i
wsiądą do swoich samolotów. Świetnie pomyślane.
- Kiedy odbędzie się to zebranie?
- Zapewne w środku nocy. Nie chcą, żeby ktoś kręcił się po
okolicy. Kiedy zobaczę, że Melton opuszcza hotel, dam wam znać. A
teraz chciałem porozmawiać z Quinnem,
Eve przekazała telefon Joemu.
Dyskutowali tylko przez kilka minut.
- Już jadę - oznajmił Joe, rozłączył się i oddał aparat Eve. - On
chce, żebym wziął sprzęt wywiadowczy, pojechał do bazy morskiej i
rozstawił urządzenia przed ogrodzeniem. Jego zdaniem nie ma
możliwości podejścia do budynku, bo strażników jest zbyt wielu,
lecz można się ukryć w pobliżu rowu melioracyjnego nieopodal
bazy. Nie spodziewam się żadnych trudności. Kamera i sprzęt
podsłuchowy działają na odległość ponad półtora kilometra.
Skinęła głową.
- W drogę.
- Eve...
- Ani słowa. Od kiedy tu przyleciałam, nie robię nic, tylko siedzę
przed telewizorem i oglądam bandę hipokrytów, która opowiada
światu o wspaniałym, niedawno zmarłym człowieku.
- Część z nich mówi całkiem szczerze.
- Tylko którzy? Chciałabym to wiedzieć. - Eve podeszła do
drzwi. - Cały cholerny świat powinien się tego dowiedzieć. - I zerk-
nąwszy na Joego przez ramię, dodała: - Tym razem nie zostawisz
mnie na poboczu ani na bezludnej wyspie. Działamy razem.
Zrozumiano?
- Niech będzie, tylko musimy... - Przerwał, bo zadzwonił telefon.
Joe wcisnął guzik. - Quinn. - Przez chwilę nasłuchiwał. - Co takiego?
- Zaniemówił. - Semtex?
BAZA LOTNICTWA MORSKIEGO W FORT LAUDERDALE
2.45
30 października
242
Okna białego budynku z betonu starannie zasłonięte, aby na
zewnątrz nie przedostała się ani odrobina światła. Okolicę pat-
rolowali ubrani na czarno ochroniarze z dobermanami.
- Następny - mruknął Joe, ustawiając ostrość w kamerze wideo.
Wycelował ją na ciemnego sedana i czekał. Po chwili z samochodu
wysiadł jakiś mężczyzna. - Tego też poznaję. Ciekawie się zapo-
wiada. To szejk Hasan Ibn Abar.
Eve pokiwała głową.
- OPEC.
Przez ostatnią godzinę Eve i Joe byli świadkami niespotykanej
parady znanych oraz niesłychanie bogatych i barwnych postaci. Eve
odsunęła od ucha słuchawkę.
- W tej chwili niewiele słychać. Sygnał zanika. Przy każdym
starcie samolotu pojawia się szum i słychać tylko trzaski.
- Powiedzieli coś ciekawego?
- Niewykluczone. Ci ludzie z całą pewnością nie zebrali się po
to, aby gawędzić o pogodzie, ale nie jestem wielojęzyczna. Muszę
się koncentrować na rozmowach prowadzonych po angielsku. O,
może na tej... - Poprawiła słuchawkę i przekręciła gałkę urządzenia,
które przed nią stało. - Teraz lepiej. - Przez chwilę nasłuchiwała. -
Mówią coś o przełomie. Potrzebna im wyraźna większość ze
względu na wysokie ryzyko... Czego dotyczy to cholerne ryzyko?
Powiedzcie coś o tym! - skierowała urządzenie na inną część
budynku. - Tarrant, brytyjski magnat prasowy. Mówi o pieniądzach i
jakichś konsekwencjach dla Banku Światowego. Nie wie, co zrobią
ze spłatami w razie upadku reżimu.
- Jakiego reżimu?
- Cii... - uniosła rękę, nasłuchując. Nagle zmieniła się na twarzy.
- Dobry Boże.
- Eve?
Pokręciła głową. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała.
Powinna opanować drżenie i słuchać dalej. To, co mówili teraz,
należało dokładnie zarejestrować. Zerknęła na wskaźniki. Tak,
wszystko się nagrywało.
Joe patrzył na nią z niepokojem.
243
- Jesteś blada jak ściana. Co u licha... - Umilkł, widząc minę Eve.
Po dziesięciu minutach zsunęła z ucha słuchawkę.
- Chodzi o Tamę Trzech Przełomów w Chinach. Pamiętasz ten
program PBS sprzed roku? Mówiono w nim o tamie wznoszonej na
rzece Jangcy.
- Pamiętam. To największy projekt budowlany na świecie od
czasu Wielkiego Muru. Inżynierowie szacują, że dzięki tej zaporze
uzyska się osiemnaście tysięcy megawatów prądu i rozwiąże
problem powodzi.
Eve pokiwała głową.
- Na terenach zalewowych Jangcy zginęło w ostatnim stuleciu
trzysta tysięcy ludzi. To krwawa rzeka. - Westchnęła ciężko. - Tak,
Sprzysiężenie zaatakuje tamę na Jangcy. Jego członkowie
postanowili działać szybko, zanim zakończy się pierwszy etap prac.
Na budowie wciąż panuje chaos, więc nie powinni mieć większych
trudności. Muszą się jednak spieszyć, bo chiński rząd zwiększa
nadzór i wzmacnia ochronę budowy.
- Sabotaż?
Przytaknęła ruchem głowy.
- Akcję chcą przeprowadzić przed trzecim listopada, gdyż tego
dnia ma nastąpić uszczelnienie systemu bezpieczeństwa. Właśnie
dlatego Sprzysiężenie musiało się zebrać przed dwudziestym dzie-
wiątym października. Innymi słowy, zaatakują w ciągu najbliższych
dni. Jeśli zwolennicy sabotażu nie uzyskają większości i sprawa
zacznie się przeciągać, będą musieli zaczekać z akcją do chwili
zakończenia budowy, a wówczas sprawa znacznie się skomplikuje. -
Eve zwilżyła językiem wyschnięte wargi. - Wyobrażasz sobie ten
ogrom zniszczeń...?
- Aż za dobrze. Dlaczego oni to robią?
- Energia produkowana przez elektrownię wodną będzie gigan-
tycznym stymulatorem chińskiej gospodarki, która i tak bardzo
szybko się rozwija pod rządami obecnego reżimu i Sprzysiężenie ma
trudności ze sprawowaniem nad nią kontroli. - Z goryczą zacisnęła
usta. - Członkowie Sprzysiężenia najwyraźniej chcą zachować pełną
władzę nad światem.
- Kiedy tama legnie w gruzach, razem z nią zawali się reżim,
244
zgadza się?
- Na tym założeniu opiera się ich plan. W nowym rządzie po-
winni zasiąść członkowie Sprzysiężenia. To gra o władzę.
- Makabra.
- Koszmar. - Eve zamknęła oczy. - Bóg jeden wie, ilu ludzi
zginie w wyniku sabotażu... - Po chwili uniosła powieki, wypros-
towała się i ponownie nasunęła słuchawkę na ucho. - Ciekawe, jakie
jeszcze niegodziwości planują. Nie powstrzymamy ich, jeśli nie
będziemy wiedzieli...
- Niegodziwości? - spytał Nathan, zamykając za sobą drzwi
furgonetki. - Co się dzieje?
- Mają zamiar wysadzić Tamę Trzech Przełomów w Chinach -
wyjaśnił Joe.
Nathan cicho gwizdnął.
- Więc o to chodzi.
- Zdaje się, że wszyscy rozmawiają tylko o sabotażu. - Eve
przekręciła gałkę. - Może dzieje się tam jeszcze coś ciekawego.
- Idę o zakład, że na tym nie koniec - oświadczył Nathan. - Zaraz
dołączy do nich Melton. Śledziłem go aż do wjazdu na teren bazy.
Liczyliście obecnych?
- Pięćdziesięciu dwóch - odparła Eve. - Joe zrobił każdemu
zdjęcie.
- Koniecznie sfotografujcie Meltona. - Nathan przyłożył lornetkę
do oczu. - Oto on...
- Załatwione - poinformował Joe, gdy Melton zniknął w budyn-
ku. - Nasz poczciwy senator został uwieczniony dla potomności.
- Twoje wysiłki nie idą na marne. Dzięki tobie prawda triumfuje,
Nathan - powiedziała Eve.
- Prawda to piękne słowo. - Nathan nie odrywał wzroku od
betonowej konstrukcji. - Takie czyste i proste.
- Co racja, to racja. - Joe wstał i ruszył do drzwi. - Idę się
rozejrzeć. Nigdzie nie jest powiedziane, że ochrona cały czas będzie
się trzymała terenu bazy. Nie chcę, by ktoś nas tutaj zaskoczył.
- Dobra myśl - pochwaliła go Eve i obróciła jedno z pokręteł. -
Zwłaszcza że zaczęła się oficjalna część zebrania. Melton wygłasza
przemówienie powitalne.
245
- Najwyraźniej wszyscy już dotarli na miejsce. Pójdę zatele-
fonować do FBI, a potem sprawdzę, czy mogę się na coś przydać
Quinnowi - powiedział Nathan i skierował się do drzwi.
- Nathan, zaczekaj - zawołała Eve.
- Musimy się pospieszyć, bo inaczej cała impreza... - urwał,
ujrzawszy pistolet w jej dłoni. - Eve? Co ty u licha wyprawiasz?
- Franklin Copeland był bardzo dobrym człowiekiem. Nie miałeś
ani krztyny wyrzutów sumienia, gdy zmarł?
Nathan wpatrywał się w nią z osłupieniem.
- Niby czemu? Przecież to nie ja go zabiłem.
- Zgadza się, nie ty odebrałeś mu życie. Ty tylko pozwoliłeś mu
umrzeć.
Znieruchomiał.
- Co ty wygadujesz? Przecież poinformowałem o wszystkim
służby specjalne. Nikt nie chciał mi uwierzyć.
- Tego samego popołudnia Joe skontaktował się z nimi i dowie-
dział się kilku interesujących faktów. Informacje o Sprzysiężeniu
przekazałeś im cztery godziny po rozmowie ze mną. Cztery godziny
to mnóstwo czasu, Nathan.
- Dotarcie do odpowiednich osób musiało trochę potrwać. Rozu-
miesz, biurokracja. Zresztą te cztery godziny w niczym nie zmie-
niłyby sytuacji.
- Owszem, zmieniłyby, ale ty celowo zachowywałeś się tak, aby
służby specjalne uznały cię za niezrównoważonego. Agent Wilson
oświadczył, że ich zdaniem dostałeś ataku szału. Nic dziwnego, że
nikt ci nie uwierzył.
- Cholera, po prostu się niepokoiłem. Nie potrafiłem ich skłonić
do wysłuchania mnie. Zresztą i tak nie natrafiliby na nic podej-
rzanego. Hebert nas przechytrzył.
- Prawdę mówiąc, coś jednak znaleźli, kiedy Joe przekonał ich,
żeby poszli wraz z nim przeszukać dom Copelanda. Okazało się, że
filtr instalacji wentylacyjnej w sypialni był pokryty substancją, która
przenika do płuc i wywołuje w nich reakcje zbliżone do tych, jakie
się pojawiają w zetknięciu z zarodnikami pleśni. Z każdym
oddechem Copeland coraz bardziej osłabiał płuca. Nic dziwnego, że
nękały go gwałtowne ataki astmy.
246
- Okropne.
- Hebert wspomniał, że wszystko jest zaplanowane „do
ostatniego oddechu”. Jestem przekonana, że ich lekarze dokładnie
wymierzyli ilość toksycznej substancji, tak aby zgon nastąpił nie
później niż dwudziestego siódmego. Przewidywali, że pogrzeb
odbędzie się dwa dni później i nikogo nie powinien zdziwić ich
przyjazd przed dwudziestym dziewiątym. - Przerwała i powtórzyła
po chwili: - Copeland był dobrym człowiekiem. Nie trzeba było
pozwolić mu umrzeć.
- Już ci powiedziałem... - Nathan patrzył jej prosto w oczy. - Po
raz drugi użyłaś tych samych słów. To niedorzeczne. Dlaczego
miałbym pozwolić mu umrzeć?
- Bo nie chciałeś, żeby zebranie Sprzysiężenia zostało odwołane.
Cieszyłeś się na myśl, że wszyscy najważniejsi jego członkowie tu
przyjadą. Zaplanowałeś sobie przebieg wypadków od chwili, kiedy
Etienne poinformował cię o spotkaniu członków Sprzysiężenia w
Boca Raton.
- Wcale mi tego nie powiedział.
- Ależ tak, jak najbardziej. Dlaczego miałby to przemilczeć?
Lubił cię i wierzył ci. Urabiałeś go przez dwa lata i doskonale znałeś
jego uczucia.
- Dwa lata?
- Od czasu, gdy podjął pracę w laboratorium.
- Co?
- Na litość boską, przestań udawać idiotę! To już koniec! Nie
nazywasz się Bill Nathan!
Uniósł brwi.
- Nie? - Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Wobec tego jak
się nazywam? Niech pomyślę. Dobry dziennikarz powinien zgadnąć,
do czego zmierzasz. Wierzysz, że jestem Thomasem Simmonsem?
Pokręciła głową.
- Kolejna bujda. Sądziłeś, że uda ci się w nieskończoność ukry-
wać, iż Harold Bently to ty?
Otworzył usta ze zdumienia.
- Co ty wygadujesz? Straciłaś rozum?
- Koledzy Joego poinformowali go o szczegółach wybuchu,
247
podczas którego zginął Jennings. Ładunku nie umieszczono w
samym samochodzie. On znajdował się w czaszce, a odpalony był
drogą radiową. - Eve na chwilę zamilkła. - To nie była ta czaszka,
nad którą ja pracowałam. Zresztą wcale nie należała do człowieka.
Świetna imitacja, plastik pokryty gliną. Rzecz jasna, ktoś musiał
czaszkę podmienić. Zadałam sobie pytanie, kto miał okazję to zrobić
i po co to uczynił. Potem zatelefonował Galen i powiedział mi, że
Hughes dostrzegł jakiś metalowy przedmiot pod werandą w domu
nad jeziorem. Okazało się, że jest to bardzo małe, wysokiej klasy
urządzenie podsłuchowe, o dużym zasięgu. Intensywne deszcze
wypłukały aparat ze sterty liści. Ktoś chciał dokładnie wiedzieć, co
się dzieje w naszym domu, a Hebert z pewnością nie podszedłby tak
blisko. Rzecz w tym, że ty spędziłeś większość wieczoru na
werandzie, i pamiętam, że stałeś na schodach, kiedy wychodziłam z
domu po wybuchu samochodu Jenningsa. Mogłeś podsłuchać
rozmowę Jenningsa z Ruskiem, a następnie wysadzić auto w
powietrze. Wszystko do siebie pasuje. Poprosiłam Galena o
odszukanie kilku zdjęć Simmonsa i przeskanowanie ich do
komputera. Uwaga, uwaga: Victor wcale nie był Haroldem Bentlym,
tylko Thomasem Simmonsem.
Bently milczał przez chwilę.
- Niedobrze - stwierdził w końcu. - Zdaje się, że wszystkie
elementy układanki są już na swoich miejscach.
- Ostatniego wieczoru znowu usiłowałeś wszystko pogmatwać,
wręczając nam zdjęcia rzekomego Simmonsa. Były to komputerowo
obrobione fotografie z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego,
a w miejsce Simmonsa wstawiłeś kogoś innego. Takie sztuczki to
teraz łatwizna, wystarczy odpowiedni program, prawda? Kim był
tamten mężczyzna pod kościołem?
- Jakiś przypadkowy gość, którego znalazłem w miejscowych
slumsach. Dałem mu za to parę groszy. Nieźle się spisał, prawda?
- Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu?
- Przyszło mi do głowy, że nabierzecie podejrzeń, jeśli nie
przedstawię jakiegoś namacalnego dowodu.
- A kiedy podmieniłeś czaszki?
- Gdy pakowałem twój sprzęt, w chwili wyjazdu z domu Galena.
248
Właśnie dlatego musiałem wtedy pojechać z wami. Nie mogłem
dopuścić, żebyś wyjęła czaszkę z kuferka z zamiarem definitywnego
zakończenia pracy.
- Bo ta podmieniona przez ciebie czaszka miała twoją twarz, a
Victor to był Simmons. Sporo ryzykowałeś.
- Niespecjalnie. Tak bardzo przejmowałaś się życiem i zdrowiem
swojej córki, że nie myślałaś o Victorze. Poza tym nigdy nie oglą-
dasz zdjęć ludzi, których czaszki rekonstruujesz. Wiedziałem, że w
końcu zorientujesz się w tym wszystkim, lecz miałem nadzieję, iż
niezbyt szybko.
- Innymi słowy miałeś nadzieję, że Hebert mnie zabije, zanim
porównam zdjęcia i zrekonstruowaną czaszkę, tak?
- Nadzieja to niedobre słowo. Po prostu musiałem tak postąpić w
tej fatalnej sytuacji. Od chwili, gdy Hebert wciągnął cię do gry,
wiedziałem, że musisz umrzeć. Wcale nie chciałem pozbawiać cię
życia. Szanuję cię i podziwiam.
- Pewnie dlatego przekupiłeś Marie, żeby mnie otruła.
- Starałem się zyskać na czasie. Gdybyś umarła, musieliby
znaleźć innego plastyka sądowego. Grałem na zwłokę. Opóźnienie
było mi potrzebne.
- Tymczasem Hebert postanowił zabić Marie, abym nie podej-
rzewała, że ktoś wziął mnie na cel. Przecież mogłabym się prze-
straszyć i zrezygnować z dalszej pracy.
- Zgadza się, niech go wszyscy diabli. Zajęłaś się rekonstrukcją,
a ja miałem kłopoty z czasem. Gdyby członkowie Sprzysiężenia
dowiedzieli się, że żyję, puściliby za mną wszystkie gończe psy.
Doskonale wiem, jak wielka jest władza tych ludzi. Nie minąłby
tydzień, a wpadliby na mój trop. Nie mogłem do tego dopuścić. A
musiałem czekać jeszcze pół miesiąca, żeby Sprzysiężenie się tutaj
zebrało.
- I dlatego zabiłeś Jenningsa?
- Nie planowałem tego, jego działania były mi na rękę. Gdyby
zidentyfikował czaszkę, Sprzysiężenie zajęłoby się Simmonsem.
Chciałem czaszkę zniszczyć, dlatego umieściłem w niej ładunek
wybuchowy, i zwalić winę na Heberta. Jennings jednak zaczął się
domyślać, co Hebert planuje w Boca Raton, i musiałem go po-
249
wstrzymać.
- Zginęło tylu ludzi... - Eve pokręciła głową. - Dlaczego nie
zabrałeś tego swojego ogniwa paliwowego i nie wyjechałeś z kraju?
Przecież mogłeś kontynuować pracę gdzie indziej.
- Wiedziałem, że Sprzysiężenie nigdy nie przestanie na mnie
polować. Znaleźliby sposób na całkowite wyeliminowanie mnie, po-
dobnie jak to uczynili z Simmonsem i jego wynalazkiem. - Zacisnął
gniewnie usta. - Zdajesz sobie sprawę, jak rewolucyjnym dziełem
jest ogniwo paliwowe? Ilu milionom ludzi pomogłoby w życiu?
Dzięki niemu udałoby się oczyścić naszą planetę. Organizacja nie
chciała na to pozwolić. Zagrażaliśmy jej zyskom, jej władzy.
Zniszczyli nas, bo niszczą wszystkich ludzi, których osiągnięcia
uznają za niebezpieczne dla siebie. - Bently uśmiechnął się z
goryczą. - Pomyśl sama. Przypomnij sobie, ile razy czytałaś o
doskonałych rozwiązaniach technicznych, po których wkrótce ginął
słuch? Pamiętasz skonstruowany w Dayton samochód z niezwykle
wydajnym silnikiem elektrycznym, który spełniał wszystkie wymogi
obrońców środowiska? Wynalazcy są zawsze przekupywani lub
zastraszani - albo wykpiwani przez środki masowego przekazu,
organizacje konsumenckie oraz rząd. Znikają, jakby nigdy nie
istnieli. No więc wraz z Simmonsem postanowiliśmy, że my nie
znikniemy. Ja miałem pieniądze, a on ogniwo paliwowe.
Zamierzaliśmy dokończyć prace nad ostateczną jego wersją, potem
poszukać potężnych sponsorów i ruszyć do walki.
- Rzecz w tym, że Hebert podłożył bombę pod wasze labo-
ratorium.
Bently skinął głową.
- Simmons zginął na miejscu. Moje ubranie stanęło w płomie-
niach, ale udało mi się wczołgać do błota i ugasić ogień. Potem
znalazł mnie Etienne.
- Pomógł ci?
- Zabrał mnie do domku w Houma i pielęgnował przez kilka
miesięcy. W sejfie na wyspie przechowywałem mnóstwo pieniędzy,
lecz Etienne bał się wezwać lekarza. Kilka razy śmierć zaglądała mi
w oczy. Rurowałem się i zastanawiałem, co robić. Chciałem kon-
tynuować pracę Simmonsa, lecz samotna walka ze Sprzysiężeniem
250
równała się samobójstwu. W pewnej chwili uświadomiłem sobie,
jakie jest najlepsze wyjście: media. Czego najbardziej obawia się
tajna organizacja? Ujawnienia, rzecz jasna. Namówiłem Etienne’a,
aby zatelefonował do Billa Nathana i poprosił go o dyskretne
spotkanie ze mną. Uznałem, że mogę liczyć na jego poparcie.
- I co, przeliczyłeś się?
- Traktował mnie życzliwie, dopóki nie dowiedział się, że
sprawa jest ryzykowna. To był żałosny tchórz. Wiedziałem, że po
spotkaniu ze mną natychmiast uda się do Meltona. Nie mogłem na to
pozwolić. Nie po tym wszystkim, co przeszedłem.
- Zabiłeś go i zacząłeś się za niego podawać.
- Łatwo poszło. Był rozwiedziony i pracował jako wolny
strzelec, więc dużo podróżował po całym stanie. Miałem poparzoną
twarz, więc i tak musiałem się poddać operacji plastycznej.
Poprosiłem Etienne’a o kupienie mi fałszywego prawa jazdy i
paszportu, a następnie wyjechałem na Antiguę, gdzie wykonałem
trochę roboty. Z wyglądu przypominałem Nathana, więc należało
tylko poprawić kilka elementów twarzy, żebym upodobnił się do
niego jeszcze bardziej.
- Czy właśnie wtedy wykonałeś tę plastikową czaszkę?
- Nie, zrobiłem to później. Pomyślałem, że może mi się przyda,
gdy moje próby wyeliminowania ciebie z gry spełzną na niczym.
- Może? Jakoś nie wyobrażam sobie, żebyś zdawał się na żywioł.
Mogę się założyć, że wszystko zaplanowałeś w najdrobniejszych
szczegółach.
- Wiedziałem, że kupowanie komponentów do ogniwa paliwo-
wego może zwrócić uwagę pewnych osób. Znałem szczegóły wyna-
lazku Simmonsa i potrafiłem odtworzyć całość, ale organizacja
mogła nabrać wątpliwości co do mojej śmierci. Musiałem się odpo-
wiednio przygotować.
- Przygotować do zamachu na moje życie?
- Bomba mogła być dla ciebie, ale mogłaby też być
sympatycznym podarunkiem dla Sprzysiężenia na jego następnym
zebraniu. Stało się jednak inaczej: Jennings. Przeznaczenie.
- Morderstwo.
- Jakkolwiek to nazwać, robiłem tylko to, co musiałem, aby
251
przetrwać. Poza tym chciałem ofiarować światu coś wartościowego -
dodał z lekkim wzruszeniem ramion. - Skuteczności działania
nauczyłem się od Sprzysiężenia. Jeśli chce się czegoś dokonać, nie
wolno cofać się przed niczym.
- Innymi słowy stałeś się taki jak oni.
- Nieprawda! - Bently z trudem usiłował zapanować nad
agresywnym tonem. - Zrezygnowałem z żony, dzieci i życia, które
uwielbiałem, bo moim celem stało się naprawianie świata.
Organizacja wydała na mnie wyrok śmierci i zmusiła do ukrywania
się niczym ranne zwierzę. Nie mogłem nawet pojechać do domu, bo
miałem świadomość, że naraziłbym rodzinę. To organizacja jest
winna całej tej przemocy, jakiej się dopuściłem.
Eve pokręciła przecząco głową.
- Morderstwo to morderstwo.
- Łatwo ci mówić. Niekiedy warto coś poświęcić dla szczytnego
celu.
- Jakbym słyszała Heberta. Na swój sposób masz podobnie
wykoślawioną psychikę. A Etienne’owi zrobiłeś tak gruntowne
pranie mózgu, że był gotów spełnić każde twoje żądanie.
- Nie każde. Nie potrafiłem go przekonać, aby nie zawoził
czaszki Simmonsa na spotkanie z Jules’em. To był prostoduszny
chłopak, chciał zadowolić wszystkich.
- Wiedziałeś, że Jules go zabije.
- Gdyby go nie zabił, musiałbym sam to zrobić. Dlatego udałem
się za Etienne’em do Baton Rouge. Nie chciałem ryzykować, że
zacznie mówić.
Eve z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- To niewiarygodne. On ocalił ci życie. Skoro byłeś wtedy na
miejscu, mogłeś mu pomóc.
Zacisnął usta.
- Potrzebowałem czasu. Gdy Etienne powiedział mi, co się tutaj
wydarzy, zrozumiałem, że nie mogę zmarnować takiej okazji.
Jedynym sposobem uzyskania pewności, że Sprzysiężenie nie za-
blokuje dalszych badań nad ogniwami było zebranie jego członków
w jednym miejscu. Zlecieli się tutaj jak sępy do padliny - wbił wzrok
w betonowy budynek. - I teraz są tu wszyscy. Pięćdziesięciu trzech
252
najpotężniejszych i najbardziej egocentrycznych sukinsynów, jacy
stąpają po ziemi.
- Długo tutaj nie zabawią. Joe właśnie dzwoni do agenta służb
specjalnych Pete’a Wilsona, z którym rozmawiał dzisiaj po południu.
Poprosił go, by był w pogotowiu.
- To zdumiewające, że przed tak ważną konfrontacją zostawił cię
tutaj samą ze mną.
- Nie miał pojęcia, że to będzie konfrontacja. Uznał, że po prostu
spędzę z tobą czas aż do przybycia służb specjalnych.
Bently się uśmiechnął.
- Sęk w tym, że chciałaś zdobyć inne dowody, niezwiązane ze
Sprzysiężeniem. Nagrywałaś tę naszą pogawędkę, przyznaj się.
- Skoro się tego domyśliłeś, to czemu ze mną rozmawiałeś?
- Bo to i tak bez znaczenia. Nieopodal cumuje łódź. Wkrótce
wsiądę do niej i popłynę na Karałby, gdzie mam laboratorium.
Uważnie obserwowałem każdą czynność Simmonsa, gdy konstruo-
wał ogniwo paliwowe. Potrafię odtworzyć jego wynalazek. Zresztą
zasłużyłaś na moje wyjaśnienia. Sporo się napracowałaś.
- Chryste, do ciebie w ogóle nie dociera, że trzymam cię na
muszce. Musisz mieć nie po kolei w głowie...
- Eve. - Drzwi się otworzyły i na progu stanął Joe. Nie wydawał
się zaskoczony całą sytuacją. - Obawiałem się tego, co tu może zajść.
- Więc pospieszyłeś na pomoc damie - uzupełnił Bently. - Czy
służby specjalne już są w drodze?
Joe kiwnął głową.
- Będą tu najpóźniej za dziesięć minut.
- Naprawdę sądzicie, że ci agenci zrobią cokolwiek w tej
sprawie? Skądże. Członkowie Sprzysiężenia po prostu oświadczą, że
zebrali się na wieczór wspomnieniowy ku czci Copelanda. Zostaną
przesłuchani z najwyższym szacunkiem, a następnie odjadą,
prześcigając się w przeprosinach.
- Ale będą wiedzieli, kto się tu zjawił. Mamy taśmy magneto-
fonowe, nagrania wideo. Wszystko zostanie ujawnione. Tajne sto-
warzyszenie przestanie być tajne. Członkom Sprzysiężenia trudno
będzie utrzymać dotychczasowy styl działania, kiedy ludzie będą im
patrzeć na ręce. W końcu staną w świetle jupiterów.
253
- Tylko na pewien czas.
- Wystarczy - zdecydowanie stwierdziła Eve.
- Mylisz się. Jest tylko jeden sposób, żeby zniknęli na dobre. -
Bently spojrzał na betonowy budynek. - Podczas rekonwalescencji
nabrałem wprawy w obchodzeniu się z materiałami wybuchowymi.
Etienne okazał się wyśmienitym nauczycielem. On sam uczył się od
mistrza. Wiedział, jak bombę zmontować i tak ją podłożyć, by była
nie do wykrycia. Mieliście pojęcie, że istnieją sposoby na zmylenie
psów tropiących? - Etienne był dumny z wiedzy, którą dysponował.
Eve w tym momencie uświadomiła sobie, że Bently nie mówi o
bombie ukrytej w czaszce.
- Blefujesz. Budynek jest zbyt dobrze strzeżony, nie miałeś szans
dostać się do środka.
- Trzy tygodnie temu nie było tu ani jednego strażnika.
Rany boskie, te wszystkie półkłamstwa i półprawdy.
- Etienne dokładnie ci wyjaśnił, gdzie się odbędzie spotkanie?
Bently przytaknął głową.
- Czyżbym o tym nie wspomniał? Skoro domyśliłaś się wszyst-
kiego innego, powinnaś wpaść także na to...
Eve ruszyła do drzwi.
- Na litość boską, zamierzasz...
Furgonetka zakołysała się gwałtownie, a pogrążoną w ciemno-
ściach okolicę rozświetlił potężny wybuch.
Eve zatoczyła się na ścianę, pistolet wyleciał jej z dłoni,
samochód zakołysał się i przechylił. Potężny podmuch cisnął Joem o
podłogę, tak że niemal stracił przytomność.
Gdy Eve się wyprostowała, Bently stał już przy drzwiach.
Zerknął za
siebie przez ramię. Jego twarz promieniała
zadowoleniem.
- Śmierć jest wieczna, Eve. Nie ma nic bardziej trwałego. Koniec
ze Sprzysiężeniem.
Zniknął.
Chwyciła pistolet i rzuciła się ku drzwiom samochodu.
- Nie! Zostań tu! - krzyknął Joe, otrząsając się po upadku i
dźwigając się z ziemi. - Dopadnę go.
- Chryste. - Eve cofnęła się ze zgrozą. Wszędzie leżały
254
rozrzucone wokół bryły betonu. Ocalałe resztki budynku stały w
płomieniach.
Powoli odwróciła głowę. Bently.
Pędził w kierunku rowu melioracyjnego. Ruszyła w tamtą stronę.
Joe biegł przed nią ile sił w nogach, powoli zbliżając się do zbiega.
Bently przebrnął przez wodę, wyskoczył z rowu i dał nura w
krzaki.
Joe spojrzał na Eve.
- Cholera, kazałem ci zostać w samochodzie! Mógł podłożyć
jeszcze jedną...
Ziemia zadrżała od ponownej eksplozji. Kawały gruzu fruwały
we wszystkich kierunkach niczym szrapnele.
- Padnij! - ryknął Joe.
Eve rzuciła się na ziemię, tuż nad jej głową przeleciały betonowe
pociski. Miała wrażenie, że trafiła do wybuchającego wulkanu.
Uniosła głowę i poczuła na twarzy deszcz drobnych okruchów.
- Joe, nic ci się... Joe!
Rozdział dwudziesty pierwszy
Joe leżał zwinięty na ziemi. Nie ruszał się.
Eve podbiegła do niego i opadła na kolana.
- Joe?
Był blady, miał zamknięte oczy. Z jego skroni sączyła się krew.
- Joe. Mów do mnie! Słyszysz? Mów do mnie!
Nie otwierał oczu.
Boże, nie daj mu umrzeć, modliła się.
Sięgnęła do kieszeni, żeby wyciągnąć komórkę.
Dzwoń pod 911!
Reflektory.
Rząd samochodów właśnie zajeżdżał pod bazę lotnictwa mor-
skiego. Służby specjalne.
Nie myśl o nich, dzwoń pod 911.
- Cześć! - Joe otworzył oczy. - Nic ci nie jest?
255
Eve pokręciła głową.
- Tobie też nie. Lekkie wstrząśnienie mózgu. - Próbowała się
uśmiechnąć. - Przeraziłeś mnie. Nie chciałeś się obudzić. Minęły
dwa dni.
Ujął jej dłoń.
- Przepraszam.
- I słusznie.
- To się nie powtórzy. - Powieki zaczęły mu opadać. - Spać...
- No to śpij.
- Zostaniesz tu?
- Żebyś wiedział.
- Bently? - Ponownie otworzył oczy. - Uciekł?
- Dostał się na swoją łódź i wypłynął na ocean. Kiedy powiedzia-
łam służbom specjalnym, że zamierza uciec w ten sposób, dali znać
straży przybrzeżnej. Natrafili na niego później.
- I... ? - Joe uważnie wpatrywał się w Eve.
- Łódź wyleciała w powietrze, zanim do niej dopłynęli.
- Samobójstwo?
Skinęła głową.
- I dobrze. Służby specjalne nie muszą zawracać sobie nim
głowy. I tak mają kłopot z wyjaśnieniem okoliczności śmierci tych
wszystkich grubych ryb.
- Wszyscy zginęli?
- Nie mieli szans. Są trudności z identyfikacją większości.
- Miałaś jakieś kłopoty?
- Kpisz sobie? To gigantyczne śledztwo. Służby specjalne prze-
słuchiwały mnie bite pięć godzin. FBI przez kolejne trzy. Ciebie też
to nie ominie. Dzięki Bogu, że mieliśmy nagrania tych rozmów.
Joe ziewnął.
- Kiedy się wyśpię, porozmawiam z nimi, dopilnuję, żeby cię
więcej nie męczyli.
- Joe, daję sobie radę.
- Niewielka pomoc nie zaszkodzi.
- Idź już spać.
- Coś jest nie tak. - Nadal się w nią wpatrywał. - Coś ukrywasz.
- Powiedziałam ci wszystko.
256
- Nie, coś jest nie tak z tobą. Czymś się przejmujesz. Czym?
- Nie przejmuję się... - Eve spojrzała mu w oczy. - Chodzi o to,
co mówił Bently. Zastanawiał się, dlaczego nie odgadliśmy, że
kłaniał, kiedy twierdził, że Etienne nie powiedział mu, gdzie
odbędzie się spotkanie. A może jednak gdzieś w podświadomości
wpadłam na to, tylko chciałam tę myśl odrzucić. - Popatrzyła na ich
złączone dłonie. - Sprzysiężenie zasługiwało na zniszczenie, nie
mogliśmy mieć pewności, że wystawienie go policji wystarczy.
Czyżbym zamknęła oczy i pozwoliła Bently’emu ich wysadzić?
- Bzdury.
- Tak czy nie, Joe?
- Nie. Znam cię. - Mówił już bardzo pewnym tonem. - W natłoku
tych wszystkich oszustw, tematów zastępczych, półprawd to jedno
kłamstwo więcej ci umknęło. Nawet jeśli chciałaś, żeby Sprzysięże-
nie zniknęło z powierzchni ziemi, nie pozwoliłabyś Bently’emu
wysadzić go w powietrze. Śmierć jest twoim wrogiem. Codziennie z
nią walczysz. - Ucałował jej dłoń. - Nie myśl o tym, dobrze?
- Dobrze - odrzekła. Zwilżyła wargi.
- W porządku. - Joe zamknął oczy. - Pozwól mi teraz spać,
żebym miał siłę stawić czoło tym dupkom ze służb specjalnych...
- To nie są dupki. Robią, co...
Joe już spał.
Eve siedziała, trzymając go za rękę i patrzyła na niego.
Znowu była spokojna. I znowu dzięki Joemu.
Nagle uświadomiła sobie, że mówił tylko o jej niewinności. Nie
powiedział, że on się nie domyślił tego, że Bently może zastawić
śmiertelną pułapkę. Joe był jednym z najbystrzejszych ludzi, jakich
znała, miał znakomitą pamięć. Czy domyślał się, że Sprzysiężenie
może nie przetrwać tej nocy?
Mocnej uścisnęła rękę Joego.
Wiedziała, że nigdy nie zada mu tego pytania.
- Czyli Bently nie żyje - powtórzył powoli Galen. - „Ci, którzy
na statkach ruszyli na morze...”
2
.
2
Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań 1991 (przyp. tłum.).
257
- Wracamy jutro do domu - powiedziała Eve. - Przesłuchanie się
nie skończyło, ale my możemy jechać.
- Jane będzie skakać z radości. Jak tam Quinn?
- Boli go głowa. Trudno się dziwić.
- Nie doszłoby do tego, gdybym był na miejscu. Potraktuj to jako
nauczkę.
- Potraktuję to jako kolejny dowód twojej próżności.
- Może i tak - zachichotał. - Zadzwonisz do Jane, czy ja mam to
zrobić?
- Zadzwonię.
- Do diabła, chciałem jakoś wkraść się w jej łaski. Ucieszyłaby
się i zapomniała, że ma mnie za dupka.
- Jane nigdy nie myli się w ocenie - uśmiechnęła się Eve.
- Okrucieństwo, imię twe Eve.
- Muszę natychmiast iść do biura. Moi szefowie czują się oszu-
kani, że wiedzą mniej od federalnych. - Joe wstawił bagaże do domu.
- Dasz sobie radę?
- Jasne.
- Spróbuj odpocząć.
- To nie ja oberwałam w głowę. - Jej spojrzenie powędrowało
ponad jeziorem do spalonych drzew, gdzie zginął Jennings, i od-
ruchowo do wzgórza Bonnie.
- Cholera. - Joe też tam popatrzył. - Wiem, do diabła. Nic już
nam nie grozi, nie wisi nad nami żadne nieszczęście, a wszystko do
ciebie wróciło. Wiedziałem, że tak będzie. Zawsze będziesz tym
żyła.
- Co mam robić? Nie potrafię o tym zapomnieć, Joe.
- Nie jestem idiotą. Trzeba się z tym zmierzyć. Zrób mi
przysługę - powiedział. - Nie myśl. Nie podejmuj żadnych decyzji.
Jesteś zmęczona. Postaraj się żyć teraźniejszością, za kilka dni te
wszystkie biurokratyczne formalności będziemy mieć z głowy i
wtedy porozmawiamy.
- Spróbuję.
- Wracając do domu, zabiorę Jane, twoją mamę i Toby’ego. -
Ruszył po schodkach. - Zajmą cię tak, że będziesz mogła myśleć
258
tylko o nich.
Kiedy odjechał, Eve znowu popatrzyła na - wzgórze. Miała
nadzieję, że ból minie, ale nadal w niej był. Dotrzymaj obietnicy,
powiedziała do siebie, wchodząc do domu. Nie myśl. Żyj chwilą. To
najlepsza rada, jaką...
Zauważyła na stoliku kartkę.
Eve,
Mam kilka spraw do załatwienia. Zadzwonię. Powiedz Jane, że
nie uciekłem ze strachu przed jej groźbami. Nie boję się jej... prawie.
Galen.
Uśmiechnęła się i odłożyła kartkę. Kilka spraw do załatwienia?
Co ten wariat planuje, do diabła...
Dwa dni później Galen zadzwonił do Eve.
- Gdzie jesteś, do cholery?
- Byłem zajęty. Pomyślałem, że cię poinformuję, co się dzieje.
Dzwoniłem do Hughesa i kazałem mu dyskretnie pilnować was aż do
końca tygodnia. To powinno powstrzymać media. Przywiozłaś Jane
do domu?
- Tak. Mamę też. - Eve popatrzyła na Jane i Toby’ego, ba-
wiących się nad jeziorem. - Nie mogłaby być szczęśliwsza. Gdzie
jesteś, Galen?
- Na Barbadosie. Musiałem zrobić sobie wakacje.
- Tak znienacka?
- Ostatnie zadanie bardzo mnie wyczerpało. Niełatwo się z tobą
pracuje, Eve.
- Dlaczego jesteś na Barbadosie?
- Ze względu na słońce. Nad twoim jeziorem przemarzłem na
kość.
- Galen.
Przez chwilę milczał.
- To przez moją podejrzliwą naturę. Nie sądzę, by Bently był
typem samobójcy. I jakie to wygodne, że zginął na środku oceanu,
gdzie nie da się odnaleźć jego szczątków.
259
- Myślisz, że to ukartował?
- Jest bystry, bardzo bystry. Musi być, skoro udało mu się nabrać
mnie na tyle, że uznałem go za dupka.
- Zranił twoją dumę. A to zraniło twoją ambicję.
- No, może i tak. Teraz biorę pod uwagę różne możliwości.
Pozbył się Sprzysiężenia, największego zagrożenia. Miał obsesję na
punkcie ogniwa paliwowego i mówił ci, że wie dość dużo, by
samemu je odtworzyć. Może sfingował swoją śmierć, żeby w
spokoju pracować.
- Wierzysz, że ogniwo paliwowe Simmonsa nie jest mrzonką?
- Będziemy musieli się przekonać, prawda? W każdym razie
wątpię, by Bently ci zagrażał. Jesteś już poza kręgiem jego zaintere-
sowań. Trochę się tu porozglądam, może czegoś się dowiem.
- A jeśli go znajdziesz?
- Wtedy się będę zastanawiał. Nie sądzę, aby jakiekolwiek środki
były zbyt drastyczne.
- Kiedy wrócisz?
- Za jakiś czas. Teraz jesteś zdana na siebie. Nie tylko na siebie.
Zawsze masz Quinna. Co u niego?
- Chyba w porządku. Ostatnio właściwie go nie widuję. Od rana
do nocy rozmawia ze służbami specjalnymi i FBI.
- Koszmarne. Nie zazdroszczę mu. Lubię łatwe życie. Jeśli nie
znajdę Bently’ego, wyjadę na prawdziwe wakacje. Potem zajmę się
własnym życiem. Szczerze polecam. Może zrobisz to samo?
Irytujący sukinsyn, pomyślała ze złością Eve, wciskając guzik
zakończenia rozmowy. A ona była tak głupia, że od paru dni
martwiła się o niego. Powinna była się domyślić, że znowu z czymś
wyskoczy.
Jego wątpliwości co do śmierci Bently’ego nie były tak do końca
nieuzasadnione. Bently wspominał jej przecież o łodzi i swoich
przygotowaniach do ucieczki. Może po to, aby poinformowała
władze, może to była część jego planu.
Ale teraz to tylko sprawa Galena. Ona i jej rodzina byli
bezpieczni, nie chciała myśleć o Bentlym. Zgadzała się z Galenem,
że nawet jeśli Bently żyje, nie ma powodu atakować jej ani Joego.
Wyszła na werandę i zapatrzyła się na jezioro. Dziś woda wy-
260
glądała pięknie i spokojnie. Gdyby Eve nie wiedziała, że Hughes i
jego ludzie krążą dyskretnie po terenie, wszystko byłoby tak jak
wtedy, zanim dostała tę analizę DNA.
Jej wzrok powędrował z jeziora na wzgórze. Czy kiedykolwiek
będzie mogła spoglądać na ten grób, nie wspominając jednocześnie
Jules’a Heberta i jego śmierci na bagnach? I nagrobka z przekreś-
lonym imieniem Bonnie, wysmarowanego okropną czerwoną farbą?
Zajmij się własnym życiem, powiedział Galen.
Czasem człowiek zapomina, kim jest i co robi, usłyszała od Jane.
Dlaczego te słowa Jane nagle przyszły jej do głowy?
Dziewczynka wypowiedziała je, gdy usiłowała przekonać Eve do
pogoni za Hebertem, nie miało to nic wspólnego z...
Znieruchomiała.
- Boże drogi... - wyszeptała.
Powoli zeszła po schodkach.
Kiedy Joe wrócił do domu z biura, Jane siedziała na bujanej
kanapie na werandzie. Toby leżał u jej stóp.
- Musiałaś go zmęczyć. - Joe pochylił się i poklepał zwierzę.
Pies uniósł głowę i leniwie polizał jego dłoń. - Nigdy nie widziałem,
żeby był aż tak spokojny.
- Tak. Biega do upadłego, a potem pada. Przestań, Toby. Pomo-
czysz mu całą rękę. - Zmarszczyła brwi. - Czekałam na ciebie.
- Problemy? Dlaczego nie zadzwoniłaś?
- Eve nie chciała.
- Eve? - Joe spojrzał niespokojnie w kierunku drzwi
wejściowych do domu. - Co się stało? Wyjechała?
Jane pokręciła głową.
- Kazała przekazać ci wiadomość. Chce, żebyś poszedł na grób.
- Co takiego?
- Tak powiedziała. Wyszła z domu ponad godzinę temu.
Pytałam, czy mam iść z nią, ale nie chciała.
- Jesteś pewna, że poszła właśnie tam? - Popatrzył na wzgórze. -
Powiedziała dlaczego?
Jane pokręciła głową.
- Jak wyglądała?
261
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Czasem trudno się domyślić, co Eve myśli. Nie wyglądała na
wściekłą, ale się nie uśmiechała. Nie wiem, Joe.
- No to lepiej sam sprawdzę. - Odwrócił się i zszedł na dół po
schodkach.
Za sobą usłyszał głos Jane:
- Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, Joe.
- Ja też. - Ruszył ścieżką wokół jeziora. - Ja też...
Eve wpatrywała się w nagrobek.
- Eve?
Nie spojrzała na niego.
- Ciągle są tu resztki farby. Myślałam, że wszystko zmyliśmy.
- Zrobię to jutro.
Milczenie.
- Dlaczego tu przyszłaś, Eve?
- Musiałam zebrać myśli. Pomyślałam, że to najwłaściwsze
miejsce.
- Widok tego nagrobka sprawia ci ból.
- To oczywiste.
- I czujesz jeszcze większy żal do mnie.
- Tylko ciut większy.
- Na pewno?
Ich spojrzenia się spotkały.
- Próbuję być z tobą szczera. Dziś dzwonił Galen. Jest na Bar-
badosie.
- Co tam robi?
- Myśli, że Bently mógł sfingować swoją śmierć. Węszy. -
Popatrzyła na Joego. - Nie jesteś zaskoczony?
- Brałem pod uwagę taką możliwość, też mnie kusiło, żeby to
jakoś sprawdzić. Uznałem jednak, że muszę zostać tutaj.
- Galen twierdzi, że nawet jeśli Bently żyje, nie interesuje się już
nami. - Zamyśliła się. - I kazał mi żyć własnym życiem.
- Co mu odpowiedziałaś?
- Nie zdążyłam mu nic odpowiedzieć. - Znowu spojrzała na
nagrobek - Ale to mi dało do myślenia. Potem przypomniałam sobie,
262
co mówiła Jane, kiedy usiłowała wyciągnąć mnie z kryjówki. Że
ukrywanie się do mnie nie pasuje i że zapomniałam, kim jestem i co
robię. Jane miała rację. Miotałam się bezradnie, zraniona i zła, i tak
bardzo przejęta swoim cierpieniem, że zamykałam się na wszystko
inne.
- Nikt nie miał ci tego za złe.
- Ja mam to sobie za złe - powiedziała z naciskiem, patrząc na
nagrobek. - Tak bardzo czułam się ofiarą, że faktycznie zapo-
mniałam, kim naprawdę jestem i co robię. Myślałam tylko o Bonnie.
Nie pomyślałam o tej małej dziewczynce, którą tu pochowaliśmy. To
jedna z zaginionych, a ja w ogóle o niej nie pomyślałam.
- Trudno od ciebie oczekiwać, żebyś...
- Bzdura. Lata temu uznałam, że skoro nie mogę pomóc Bonnie,
pomogę rodzicom innych zaginionych i zamordowanych dzieci.
Robiłam to całymi latami, a jednak wpadłam w ślepy zaułek, bo za
bardzo się rozczulałam nad sobą. Dziewczynka w tym grobie była
mniej więcej w tym samym wieku co Bonnie. Miała przed sobą całe
życie... i to jej zabrano. - Nerwowo zacisnęła ręce. - A ja o niej nie
pomyślałam. Nie miałam prawa być taka samolubna tylko dlatego, że
cierpiałam.
- Nie byłaś samolubna. Jeśli musisz kogoś obwiniać, obwiniaj
mnie.
- Zmęczyłam się obwinianiem ciebie.
- No to nie będę cię zmuszał - powiedział, uśmiechając się. -
Wiem, kiedy się wycofać. - Popatrzył na nagrobek. - Dlaczego
chciałaś, żebym tu przyszedł?
- Bo chciałam wiedzieć, jak się poczuję, kiedy będę tu stała z
tobą.
Joe zastygł w oczekiwaniu na jej dalsze słowa.
- I co czujesz?
- Smutek. Żal. Ból.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że popełniłeś błąd, i że to mnie bardzo zraniło. To
znaczy, że sama pewnie też popełniłam kilka błędów. To znaczy, że
muszę wyleczyć rany, i że to zajmie trochę czasu. - Popatrzyła na
niego. - Ale nie chcę robić tego sama. Chcę, żebyś był ze mną. Na
263
dobre i na złe, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
- Alleluja - wyszeptał.
- Nie obiecuję, że wszystko będzie takie samo. Ale ty też
mówiłeś, że nie wiesz, czy tego chcesz.
- Tak naprawdę to wiedziałem. - Joe przysunął się do Eve, ale jej
nie dotknął. - Powiesz, czego ode mnie oczekujesz?
- Chcę, żebyś doprowadził do ekshumacji zwłok tej dziewczynki.
Zamierzam odtworzyć jej twarz. I chcę, żebyś pomógł mi się dowie-
dzieć, kim ona jest.
- Załatwione.
- I chcę odszukać moją Bonnie. Pomożesz mi?
- Na litość boską, jasne że tak. - Umilkł na chwilę. - Nigdy nie
przestałem jej szukać. Oglądałem każdy raport, każdy ślad, nawet po
tamtej sprawie z fałszywą analizą DNA, którą ci wysłano.
Eve spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Nie mówiłeś mi tego.
- Uznałem, że mi nie uwierzysz, będąc w takim nastroju.
- Pewnie miałeś rację. Powiedziałbyś mi, gdybyś ja znalazł?
- Tysiące razy zadawałem sobie to pytanie. - Uśmiechnął się
niepewnie. - Myślę, że tak. Mam nadzieję. Ale nie dam głowy.
- Ja też mam nadzieję. Bo chcę ci znowu zaufać, Joe.
- Już mi ufasz. Tylko musisz się o tym przekonać. Bo inaczej
dlaczego zgodziłabyś się, żebyśmy zaczęli wszystko od nowa?
- Bo kocham cię tak bardzo, że życie bez ciebie nie jest nic warte
- odparła. - Mimo wszystkiego, co się stało, pora już wrócić do
normalności.
Joe wziął głęboki oddech i wyciągnął do niej rękę.
- Tak, pora wrócić do normalności.
Eve zawahała się, a następnie ujęła jego dłoń.
Siła. Pociecha. Miłość. Jego dotyk był znajomy, jednak pojawiło
się w nim coś nieśmiałego i zupełnie nowego.
Przemiana wewnętrzna? Może.
Cokolwiek to było, zamierzała to zaakceptować.
Uścisnęła mocniej jego rękę i odwróciła się od grobu.
- Lepiej wracajmy do Jane. Chyba się niepokoi.
- Na pewno. - Joe szedł ścieżką obok niej. - Boi się, że
264
zamierzasz mnie rzucić. Pewnie martwi się tym, komu przypadnie
Toby.
- Nie bądź głupi. Jane nikomu by go nie oddała, byłaby nawet
gotowa uciec z domu z tym psem. - Nagle przystanęła i obejrzała się
przez ramię na grób, który przez wiele miesięcy nazywała grobem
Bonnie.
- W porządku? - spytał cicho Joe.
Zaczynała myśleć, że wszystko będzie dobrze. Nadzieja to
cudowna rzecz. Tak, nadchodzi pora powrotu do normalności.
- Myślałam właśnie o tej dziewczynce. Od razu chcę się zabrać
do pracy. - Ruszyła przed siebie. - Chyba nazwę ją Sally...
Epilog
- Podoba mi się imię Sally - powiedziała Bonnie. - Jedna z moich
koleżanek w szkole nazywała się Sally Meters. Pamiętasz ją, mamo?
Eve spojrzała w kierunku głosu i zobaczyła Bonnie zwinięta w
kłębek na kanapie pod oknem.
- Miałaś mnóstwo przyjaciółek. - Wróciła do oznaczania czaszki
markerami. - A gdybym ją pamiętała, z pewnością nie nazwałabym
tego biednego dziecka jej imieniem.
- Dlaczego? - Bonnie zachichotała. - Jesteś przesądna. Myślisz,
że to przynosi pecha.
- Nie jestem przesądna.
- Tak, jesteś.
- Po prostu nauczyłam się nie ryzykować, ty wstrętny bachorze.
- Sally nic nie jest. Dostała od swojego taty samochód i omal nie
zginęła w zeszłym roku w wypadku. Ale dobrze sobie radzi.
- Chyba nie aż tak dobrze.
- No tak, nie jest jej źle, ale szczęśliwsza byłaby po tej strome.
- W to także trudno mi uwierzyć.
- Wiem. To poza zasięgiem twoich możliwości. Dlatego tak bar-
dzo chcesz mnie znaleźć.
- Nie bądź protekcjonalna. Nadal jestem twoją matką.
265
- Tak, jesteś - Bonnie uśmiechnęła się czule. - I rozumiem,
dlaczego chcesz mnie sprowadzić do domu. Ale nie chcę, żebyś zro-
biła sobie przy tym krzywdę. Omal nie straciłaś Joego.
- Jakoś doszliśmy do porozumienia.
- Tak. - Bonnie oparła się o okno. - Czuję to w tobie.
- Co?
- Jakby blask, spokój...
- Przestań.
- Zawstydziłam cię? Należało ci się za ten cynizm. - Bonnie
popatrzyła na Sally. - Mam nadzieję, że sprowadzisz ja do domu.
Zgubiła się dawno temu.
- Jak dawno?
- Przede mną. Galen się odzywał?
- Nie, a do ciebie?
- Chodzi ci o to, czy zginął? Chyba nie.
- Nie powinnam pytać. Nawet nie wiem, dlaczego mnie to inte-
resuje. Goleń chadza własnymi ścieżkami. Nie chcę i nie będę się o
niego martwiła.
Bonnie zachichotała.
- Będziesz, będziesz... - Przez chwilę milczała. - Muszę już iść.
Jane i Toby za kilka minut wejdą na ganek. Jane pokaże ci sztuczkę,
której go nauczyła.
- Czy chcesz udowodnić, że masz dar przewidywania
!
Ona co-
dziennie uczy go nowych sztuczek.
- Pomyślałam, że spróbuję. Trudno cię przekonać. Za chwilę tu
wejdą, a ty uznasz, że właśnie obudziłaś się z drzemki, i znowu
zaczniesz pracować nad Sally.
- Tak się pewnie stanie. - Słyszała, jak Toby wdrapuje się po
schodkach na ganek i otrząsa. - Chyba pływał. Ciągle jest mokry.
Ciągle wchodzi do jeziora. Ten łobuz ma w sobie diabła.
- Nie, ma w sobie życie. Mogłabyś się od niego uczyć. Daj życiu
szansę, mamo.
Drzwi się otworzyły, a Eve wiedziała, że jeśli spojrzy na kanapę
pod oknem, nie dostrzeże tam Bonnie.
- Eve, musisz to zobaczyć!
266
Bonnie zniknęła, ale było tu życie, wpadło do pokoju wraz z
Jane i Tobym.
- Nie mogę się doczekać.
Eve otarła glinę z rąk i wyszła życiu na spotkanie.