Iris Johansen Eve Duncan 04 Wszystkie kłamstwa

background image

Iris Johansen WSZYSTKIE KŁAMSTWA

Rozdział pierwszy

ROZLEWISKO SARAH, LUIZJANA
01.05
4 października

Łódź powoli płynęła przez błotne rozlewisko.
Zbyt wolno, pomyślał Jules Hebert. Z rozmysłem zdecydował się na zwykłą, płaskodenną łódź zamiast

motorówki, gdyż o tej porze bardziej zwracałaby uwagę, nie przewidział jednak, że będzie to go kosztowało
tyle nerwów.

Spokojnie. Kościół jest już niedaleko.
- Wszystko będzie dobrze, Jules! - zawołał cicho Etienne, nie przerywając wiosłowania. - Za bardzo się

przejmujesz.

Jules pomyślał, że jego brat Etienne przejmuje się niewystarczająco. Od dzieciństwa to Jules był tym

poważnym, tym, który brał na siebie odpowiedzialność, podczas gdy Etienne płynął przez życie z
rozbrajającą beztroską.

- Tamci na pewno będą czekać w kościele?
- Jasne.
- Nic im nie powiedziałeś?
- Tylko że dostaną sowitą zapłatę. I zacumowałem motorówkę, żeby zawieźć ich tam, gdzie mi kazałeś.
- W porządku.
- Wszystko pójdzie jak z płatka. - Etienne uśmiechnął się do brata. - Daję słowo, Jules. Czy kiedykolwiek

cię zawiodłem?

Nigdy świadomie. Łączyło ich zbyt silne uczucie, wiele razem przeszli.
- Bez obrazy. Tylko pytałem, braciszku.
Skręcili. Jules zesztywniał, kiedy w słabym świetle księżyca dostrzegł majaczącą w oddali sylwetkę

starego, kamiennego kościoła. Był opuszczony już od ponad dekady, ziało od niego wilgocią i rozkładem.
Spojrzenie Jules’a przesunęło się po nielicznych domach po obu stronach rozlewiska.

Pusto. Ani żywej duszy.
- Mówiłem ci - powiedział Etienne. - Mamy szczęście. Jak mogłoby być inaczej? Los zawsze sprzyja

sprawiedliwym.

Z doświadczeń Jules’a wynikało coś wręcz przeciwnego, ale nie zamierzał wykłócać się z Etienne’em. Nie

dzisiaj.

Gdy dopłynęli do brzegu, wyskoczył na pomost, a czterej mężczyźni wynajęci przez Etienne’a weszli do

łodzi.

- Ostrożnie - powiedział Jules. - Na litość boską, tylko jej nie upuśćcie.
- Pomogę. - Etienne ruszył ku tamtym. - Rany, ale to ciężkie. - Podparł jeden z rogów trumny masywnym

ramieniem. - Liczymy do trzech.

Ostrożnie wynieśli na pomost olbrzymią czarną trumnę.

DOM NAD JEZIOREM
ATLANTA, GEORGIA

T r u m n a.
Eve Duncan obudziła się nagle, serce waliło jej jak młotem.
- Co jest? - spytał sennie Joe Quinn. - Coś się stało?
- Nie. - Opuściła nogi na podłogę. - Miałam zły sen. Chyba napiję się wody. - Idąc do łazienki, dodała: -

Śpij.

Rany boskie, naprawdę się trzęsła. Czyżby całkiem oszalała? Ochlapała twarz wodą i wypiła kilka łyków,

zanim wróciła do sypialni.

Na nocnym stoliku paliła się lampka. Joe siedział na łóżku.
- Mówiłam, żebyś spał.
- Nie chcę. Chodź tutaj.
Przytuliła się do niego. W jego ramionach czuła się bezpieczna i kochana.
- Masz ochotę na seks?
- Sam nie wiem. Może później. Teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś o tym koszmarze.
- Ludzie miewają koszmary, Joe. To nic nadzwyczajnego.

background image

- Ale tobie od dawna nic takiego się nie śniło. Myślałem, że masz to już za sobą. - Przytulił ją mocniej. -

Chcę, żebyś miała to już za sobą.

Wiedziała, że mówił prawdę, i czuła, że rozpaczliwie usiłował zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa i

spokój i zrobiłby wszystko co w jego mocy, by złe sny odeszły. Ale przecież Joe lepiej od innych powinien
zdawać sobie sprawę, że koszmary nigdy do końca nie mijają.

- Cicho bądź i śpij.
- Śniła ci się Bonnie?
- Nie.
Miała wyrzuty sumienia. Kiedyś wreszcie powinna mu powiedzieć, czemu sny o Bonnie już nie sprawiają

jej bólu. Ale nie teraz. Nawet po tym ostatnim roku z nim nie była gotowa. Kiedy indziej.

- Nowa czaszka? Ciężko nad nią pracujesz. Może zbyt ciężko?
- Już prawie skończyłam. To Carmelita Sanchez, Joe. Za jakieś dwa dni będę mogła skontaktować się z jej

rodzicami. (Sprawa zostanie zakończona, a oni być może odzyskają spokój ducha). Wiesz dobrze, że moja
praca daje mi satysfakcję. Nie wiążą się z nią żadne koszmary. (Tylko smutek, współczucie i determinacja,
by odnaleźć zaginionych). Przestań szukać po omacku. Złe sny nie muszą mieć głębokiego podłoża. To był
tylko zwariowany, bezsensowny... Pewnie coś zjadłam. Pizza Jane była trochę ciężkostrawna...

- Co ci się przyśniło?
Joe nie dawał za wygraną. Zamierzał drążyć tę sprawę aż do pełnego wyjaśnienia.
- Trumna. Niech ci będzie. Szłam ku tej trumnie i to mnie przeraziło.
- Kto leżał w trumnie? - Zawiesił głos. - Ja? Jane?
- Przestań podpowiadać. Trumna była zamknięta.
- No to czego się bałaś?
- To był sen. Na litość boską, codziennie mam do czynienia ze zmarłymi. To całkiem normalne, że od czasu

do czasu przyśni mi się coś makabrycznego...

- No to czego się bałaś?
- Przestań. Już po wszystkim. - Popchnęła go na poduszkę i pocałowała. - Strasznie jesteś nadopiekuńczy.

Teraz oczekuję od ciebie czysto fizycznej terapii.

Znieruchomiał; wciąż się opierał. Po chwili rozluźnił mięśnie.
- Skoro nalegasz. Pewnie powinienem zachować się jak dżentelmen i dać się uwieść.
Eve się zdumiała. Joe potrafił przecież wyjątkowo uparcie obstawać przy swoim. Uśmiechnęła się i

potargała mu włosy.

- No pewnie.
- Później pogadamy o tej trumnie...

ROZLEWISKO SARAH

Trumna stała przy kościelnym ołtarzu.
Jules pochylił się i sprawdził katafalk, upewniając się, czy wytrzyma ciężar wzmocnionej, szczelnej

skrzyni. Zbudowano ją według jego projektu, podobno miało się obyć bez problemów, ale czuł się za to
odpowiedzialny, nie chciał zawieść. Cenna zawartość trumny nie mogła ulec uszkodzeniu.

- Zapłaciłem im. Już wracają - odezwał się stojący w progu Etienne. Ruszył ku bratu ze spojrzeniem

wbitym w trumnę. - Jakoś tu dziwnie... Udało się nam, prawda?

- Tak. - Jules kiwnął głową.
Etienne milczał przez chwilę.
- Wiem, że byłeś na mnie bardzo zły, ale teraz rozumiesz, prawda?
- Rozumiem.
- To dobrze. Nareszcie. Razem tego dokonaliśmy. - Etienne braterskim gestem objął Jules’a. - Dobrze się

teraz czuję. Ty też?

- Nie. - Jules zamknął oczy, czując gwałtowny przypływ bólu. - Niedobrze.
- Bo za dużo się martwisz. Już po wszystkim.
- Niezupełnie. - Oczy Jules’a zaszły łzami. - Mówiłem ci kiedyś, jak bardzo cię kocham, jakim dobrym

bratem dla mnie jesteś? Etienne wybuchnął śmiechem.

- Gdybyś powiedział coś takiego, dopiero wtedy bym się martwił. Nie należysz do osób, które... Co ty...? -

Wstrząśnięty, wpatrywał się w broń w dłoni brata.

Jules strzelił mu prosto w serce.
Niedowierzanie zamarło na twarzy Etienne’a, gdy osunął się na ziemię.
Jules też nie mógł uwierzyć, że to się stało. Dobry Boże, niech ktoś cofnie tę chwilę.

background image

Nie, musiałby zrobić to raz jeszcze.
Padł na kolana obok Etienne’a i wziął go w ramiona. Łzy spływały mu po policzkach, gdy kołysał trupa.

Jego brat, jego mały braciszek...

Spokój! Musi zrobić coś jeszcze, zanim pozwoli sobie na smutek. Motorówka z tamtymi zapewne

wypłynęła z rozlewiska i znajdowała się teraz w najszerszym miejscu rzeki.

Poszperał w kieszeni i nacisnął czerwony guzik. Nie słyszał eksplozji, ale wiedział, że nastąpiła. Sam

przygotował ładunek, a nigdy nie pozwalał sobie na błąd. Nikt nie ocalał, żadni świadkowie.

Było po wszystkim.
Pochylił się nad Etienne’em i czule odgarnął mu włosy z czoła. Śpij, braciszku. Modlił się za spokój jego

duszy. Dzięki półmrokowi w kościele nie musiał oglądać bólu na obliczu brata.

Nie było aż tak mroczno. To trumna, olbrzymia i ciężka, rzucała cień na obu braci.
Na cały świat.

- Nie, senatorze Melton - powiedziała stanowczo Eve. - Nie jestem zainteresowana. Mam co robić aż do

końca roku. Nie potrzeba mi więcej pracy.

- Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby jednak zmieniła pani zdanie. Sytuacja jest niezwykle delikatna,

potrzebna nam pani pomoc - senator zawiesił głos. - W końcu, jako obywatelka tego kraju, ma pani
obowiązek...

- Proszę nie chrzanić - przerwała mu Eve. - Za każdym razem, gdy jakiś biurokrata chce coś załatwić poza

kolejnością, zaczyna ględzić o patriotyzmie. Nie powiedział mi pan nawet, o co chodzi. Mam zostawić
rodzinę i pojechać do Baton Rouge? Nie ma na tyle ważnej pracy, dla której zrobiłabym coś takiego.

- Jak już wspomniałem, to bardzo delikatna sprawa i nie wolno mi o tym mówić, dopóki nie wyrazi pani...
- Znajdźcie sobie kogoś innego. Nie jestem jedynym plastykiem sądowym na świecie.
- Ale najlepszym.
- Zyskałam sławę. To nie znaczy...
- Najlepszym. Fałszywa skromność zupełnie do pani nie pasuje.
- W porządku, jestem cholernie dobra. Ale zajęta. Weźcie Dupreego albo McGilvana. - Odłożyła

słuchawkę.

- Znowu Melton? - Joe zerknął na nią znad książki.
- Nie odpuszcza. Boże, chroń mnie od polityków. - Eve podeszła do postumentu i zaczęła wygładzać glinę

na czaszce. - Ależ to żałosne!

- Mówią, że Melton to facet, który umie zadbać o swoje interesy. Jest popularny. Podobno Demokraci

szykują go na prezydenta.

- Nie wierzę żadnym politykom. W Waszyngtonie są same kliki. Ręka rękę myje.
- Brzmi to dosyć okropnie. - Joe patrzył na nią uważnie. - Ale jesteś zaciekawiona. Przecież to widać.
- Może i jestem. Melton potrafi rozbudzać ciekawość. - Eve nie odrywała spojrzenia od rzeźby. - Ale

powiedział mi tylko, że to mój patriotyczny obowiązek. Bzdury.

- Tylko tyle?
- Stwierdził, że porozmawiamy, kiedy się zgodzę. - Wygładziła glinę pod oczodołem. - Ciekawe, kogo

typują...

Joe przez chwilę przyglądał się jej bez słowa.
- W październiku Luizjana jest całkiem przyjemna. Moglibyśmy wyskoczyć do Nowego Orleanu. Mam

zaległy urlop, a Jane pewnie by się tam spodobało.

- Was nie zapraszali. - Wydęła usta. - To ściśle tajne łamane przez poufne.
- No to go olej. - Zastanowił się nad tym przez chwilę. - Chyba nieco zabrakło mi taktu i zrozumienia,

prawda? Nie powinienem wtrącać się do twojej pracy. Jeśli nowe zlecenie cię kusi, wytrzymamy bez ciebie
przez parę tygodni.

- Niby czemu miałoby mnie kusić? - Wytarła ręce w ścierkę i podeszła do okna. Było piękne jesienne

popołudnie. Jezioro lśniło błękitem. Jane bawiła się ze szczeniakiem, którego podarowała jej przyjaciółka
Eve, Sarah Patrick. Dziewczynka rzucała kijek Toby’emu, a kundelek biegał jak szalony, aportując go. Oboje
wydawali się zadowoleni i cudownie szczęśliwi.

Niby dlaczego nie mieliby być szczęśliwi, tu i teraz?
- Eve?
Zerknęła przez ramię na Joego, swojego obrońcę, najlepszego przyjaciela, kochanka. Był jej opoką, chwile

z nim i z Jane należały do najszczęśliwszych w jej życiu. Uśmiechnęła się do niego.

- Nie, do diabła, nie kusi mnie. Chrzanić Meltona.

background image

- Odmówiła - oznajmił Melton, kiedy Jules Hebert podniósł słuchawkę. - Zaproponowała Dupreego.
- Nie - odparł krótko Hebert. - Potrzebna nam Eve Duncan. Mówiłem ci to od początku. To musi być ona.
- Chyba będziesz się musiał zadowolić Dupreem. Ma dobrą opinię.
Hebert odetchnął głęboko. Widział próbki pracy Eve Duncan na akademickich stronach internetowych i

mógł porównać je z dokonaniami innych znanych sądowych plastyków. To tak jakby porównywać obrazy
Leonarda da Vinci z malowidłami naskalnymi. Nie mógł powierzyć tej czaszki neandertalczykowi. Była dla
niego zbyt ważna. Dla Meltona i reszty również, ale to w ogóle nie obchodziło Jules’a. Nie teraz. Melton
miał bezpieczną pracę w bezpiecznym świecie. Siedział w swoim biurze, podnosił palec, a ludzie w rodzaju
Heberta nadstawiali za niego karku.

- Powiedziałeś, że mam znaleźć sposób, żeby to potwierdzić. Daj mi Eve Duncan, a to zrobię.
- Ty popełniłeś błąd i ty musisz go naprawić.
Dłoń Jules’a zacisnęła się na słuchawce.
- Zawsze można dostać to, czego się chce, jeśli się nad tym popracuje. O co chodzi?
- Zapewne tak spodobało się jej życie rodzinne, że nie widzi nic poza swoim małym domkiem w Georgii.

Kobiety już takie są.

- Nie doceniasz kobiet. Znam takie, których raczej wolałbym unikać. Eve Duncan najwyraźniej ma bardzo

silną wolę. Podszedłeś ją tak, jak sugerowałem?

- Tak, wydawała się zainteresowana, jednak nie przyjęła zlecenia.
- Widać nie naciskaliśmy właściwych guzików. Musi się znaleźć jakiś sposób. Opowiedz mi o niej.
- Wiesz, jaką opinią się cieszy, inaczej byś tak o nią nie zabiegał.
Jules spojrzał na gazetę ze zdjęciem Eve Duncan. Właśnie po przeczytaniu artykułu o niej zadzwonił do

Meltona. Fotografia przedstawiała kobietę po trzydziestce, o wyrazistej, inteligentnej twarzy okolonej
rudobrązowymi włosami. Miała druciane okulary i na świat patrzyła z mieszaniną śmiałości i wrażliwości.

- Wiem, jakie ma kwalifikacje zawodowe. Muszę poznać jej przeszłość. Chcę wiedzieć, jak ją podejść.
- Była nieślubnym dzieckiem, dorastała w slumsach Atlanty, z matką narkomanką. Matka poszła na odwyk

i zbliżyły się do siebie. Eve zaszła w ciążę, gdy miała szesnaście lat, urodziła dziewczynkę. Wróciła do
szkoły i zaczynała wychodzić na prostą, gdy jej siedmioletnią córeczkę Bonnie zamordował szaleniec, który
zabił też jedenaścioro innych dzieci. Nie mogli znaleźć ciała, i wtedy właśnie Duncan została plastykiem
sądowym. Po studiach na uniwersytecie w Georgii i stała się jednym z najlepszych specjalistów w tej
dziedzinie w kraju. Jest wolnym strzelcem, współpracuje z paroma wydziałami policji w Stanach.

- A życie osobiste?
- Mieszka z Joem Quinnem, oficerem śledczym z Wydziału Policji w Atlancie. Zaprzyjaźnili się po śmierci

jej córki ponad dwanaście lat temu, ale razem są dopiero od dwóch lat. Niedawno adoptowała
dwunastoletnią dziewczynkę, Jane MacGuire, która dorastała na ulicy, podobnie jak sama Duncan. Teraz
mieszkają w domku pod Atlantą. Bonnie pochowano na terenie ich posiadłości.

- Mówiłeś mi, że ciała nie odnaleziono.
- Znaleźli je w zeszłym roku. Pojawiły się nowe informacje, natrafili na szkielet w Parku Narodowym

Chattahoochee. Badania DNA potwierdziły, że to zwłoki Bonnie Duncan.

Zatem Eve Duncan odzyskała spokój, pomyślał Hebert. Wiedział, jak ważne jest zamknięcie sprawy. Mógł

sobie wyobrazić mroczny świat, w jakim przez te wszystkie lata mieszkała Eve.

- Coś jeszcze? - spytał Melton. - Znam wszystkie szczegóły, od a do zet.
Bardzo rzeczowo. Jules był pewien, że Melton opowiedziałby o tych szczegółach równie obojętnie, jak

mówił o przeszłości Eve Duncan.

- Nie są mi potrzebne.
Pomyślał ze znużeniem, że nie może tego zostawić Meltonowi. Sam będzie musiał rozpracować słabe

punkty Eve Duncan.

T a k s p o d o b a ł o s i ę j e j ż y c i e r o d z i n n e, ż e n i e w i d z i n i c p o z a s w o i m m a ł y

m d o m k i e m w G e o r g i i.

Ma mężczyznę i dziecko, pogrzebała zmarłą córkę na swojej ziemi. Teraz jest zapewne bardzo szczęśliwa.

I czemu nie? Zasłużyła na spokój ducha.

Musiał ten spokój zniszczyć, aby zdobyć to, czego potrzebował. Wiedział, że to zrobi, jak wszystko, co

należało zrobić. Postanowił od razu jechać na lotnisko, by jak najszybciej skłonić ją do wyjazdu z Atlanty.

Jednak przedtem musiał coś jeszcze załatwić.
- Lecę do Atlanty.
- Dobrze, że bierzesz się do roboty. Trzeba się z tym uporać jak najprędzej. Pamiętaj, nie masz zbyt wiele

czasu na uprzątnięcie tego bałaganu. Spotkanie w Boca Raton wyznaczono na dwudziestego dziewiątego
października.

background image

- Nie musisz mi przypominać. Zajmę się jednym i drugim.
- Długo ci ufaliśmy, ale po tej wpadce z Etienne’em Sprzysiężenie nie jest tobą zachwycone.
Melton był jeszcze mniej zachwycony. Pewnie się bał, że będzie następny. Śmierdzący tchórz.
- Musiałem go zastrzelić. W obronie własnej.
- Czyżby? - Melton zawiesił głos. - Przyznaję, że zacząłem się zastanawiać, czy nie grasz na dwa fronty.
- Nie masz powodów, by mnie o to oskarżać.
- No to dopilnuj, żeby twój błąd nie miał jakichś reperkusji.
- Po to lecę do Atlanty. Znaleźć rozwiązanie.
- Miejmy nadzieję. - Melton odłożył słuchawkę.
Groźba była zakamuflowana, ale Jules i tak ją wyczuł w słowach polityka. Stłumił gniew i usiłował się

uspokoić. Po raz pierwszy od lat Sprzysiężenie miało mu coś do zarzucenia. Wiernie służył organizacji.
Czyżby nie miał prawa do jej zaufania?

Cóż, zaufali mu w sprawie Etienne’a, musiał swój błąd naprawić.
Boca Raton.
Będzie dobrze. Jules poczynił wstępne przygotowania, wszystko szło zgodnie z planem. Mógł na razie

zostawić sprawy własnemu biegowi i skoncentrować się na Eve Duncan.

Eve Duncan. Hebert odchylił głowę i przymknął oczy. Wkrótce przystąpi do działania, ale przecież nie

musi się tak spieszyć. Można by pomyśleć, że po tylu latach już się uodpornił, jednak nadal było mu żal
niewinnych ludzi.

Weź się w garść, pomyślał.
Zabił Etienne’a; w porównaniu z tym wszystko inne będzie łatwe.
Joe Quinn, Jane MacGuire, i czy Melton nie wspominał matce Eve?
Na kogo się zdecydować?

- Spójrz tylko! - Na twarzy Jane malowała się duma, gdy patrzyła na szczeniaka. - Jest mądrzejszy nawet

od swojego taty Monty’ego, prawda?

- Tak... jest bardzo bystry. Ale tarzanie się to niezupełnie to samo co ratowanie życia po trzęsieniu ziemi. -

Eve uśmiechnęła się do córki, pakując zrekonstruowaną głowę Carmelity do pudełka. - Musi się jeszcze
sporo nauczyć.

- Ma tylko cztery miesiące. Wytresuję go. - Jane strzeliła palcami, a Toby natychmiast wstał. - Może

powinnam pojechać do Kalifornii i poprosić Sarah o pomoc. Założę się, że błyskawicznie go wyszkoli.
Proponowała mi to.

Zakładając, że Sarah znajdzie czas, pomyślała ze smutkiem Eve. Jej przyjaciółka nie tylko podróżowała po

całym świecie z grupą psów-ratowników, ale też usiłowała przywyknąć do małżeństwa i uszczęśliwić
swojego golden retrievera Monty’ego oraz jego towarzyszkę Maggie. Ze względu na Maggie, nieoswojoną
wilczycę, nie było to zbyt proste.

- Niezły pomysł. Zapytamy ją, kiedy będzie miała czas - wskazała naklejkę na przygotowanym do zabrania

pudle. - Ale dopiero podczas przerwy w szkole na Święto Dziękczynienia.

- Mogłabym nadrobić. I tak wszystkich wyprzedzam.
Nie tylko w nauce. Życiorys Jane wskazywał, że pod względem doświadczenia i charakteru przypomina

raczej trzydziestoletnią kobietę niż dwunastolatkę. Eve cieszył dziki entuzjazm, z jakim Jane odnosiła się do
szczeniaka. W końcu dziewczynce odebrano normalne dzieciństwo.

- Może i tak. Jeszcze o tym pogadamy.
- Jedziesz do biura FedEx? Czy ja i Toby możemy się z tobą zabrać?
- Jasne. Ale najpierw położę świeże kwiaty na grobie Bonnie. Nie byłam tam w tym tygodniu.
- Chryzantemy? Te, które rosną obok domu? Ja je zetnę. Pójdziemy z tobą. Toby musi rozprostować nogi.
- O czym ty mówisz? Przecież ten szczeniak biega przez cały dzień.
- Sprint po wzgórzach to co innego. Dobry trening świetnie robi na płuca. - Wybiegła z domu. - Do

zobaczenia.

Eve z uśmiechem pokręciła głową i wyszła na werandę. Wiedziała, że Jane i pies będą na wzgórzu przed

nią, liczyła jednak, że Toby nie rozrzuci kwiatów, które Jane położy na grobie.

Chociaż nie miało to znaczenia. Kwiaty to tylko kwiaty. Bonnie cieszyłby widok biegającego psa, pełnego

radości i życia. Ruszyła ścieżką wokół jeziora.

Ku jej zdumieniu Toby był względnie spokojny, leżał na grzbiecie, a Jane drapała go po brzuchu.
- Mówiłam ci, że na wzgórzach jest inaczej - powiedziała dziewczynka. - Zmęczył się. Musi dojść do

siebie. - Odwróciła się i zaczęła wyrywać chwasty z grobu. - O tej porze roku nie ma tu dużo roboty. Byłam
przy grobie trzy dni temu, wyrosła tylko mizerna koniczyna.

background image

- Byłaś tu?
- Pewnie. Wiem, że to dla ciebie ważne. Kochasz Bonnie. - Jane rozprostowała kwiatki. - Już. Miałam

zebrać te liście klonu, ale czerwony kolor ładnie wygląda. Przypomina to miękki kocyk.

- Faktycznie. - Eve popatrzyła na opadłe liście. Kocyk dla jej Bonnie. To słowo kojarzyło się z domem i

bezpieczeństwem, wszystkim, czego pragnęła dla córki.

- Może tak zostać? - spytała Jane.
- Jest pięknie. - Eve przełknęła ślinę. - Mówiłam ci ostatnio, jak bardzo cię kocham, Jane?
- Nie musisz mówić. - Jane odwróciła wzrok i wstała. - Ciągle myślisz, że mnie zdradzasz czy coś takiego.

Nie musi być po równo. Wcale tego nie oczekuję.

- Jest po równo. Tylko po prostu... inaczej.
- W porządku. Spotkamy się przy samochodzie. Może w mieście wypożyczymy kasetę wideo, skoro już

skończyłaś z Carmelitą. Joe mówił, że chce obejrzeć ten nowy film science fiction. - Dziewczynka odbiegła
ze szczeniakiem plączącym się u jej stóp.

Nadal zostało kilka problemów do rozwiązania, ale już bardzo zbliżyły się do siebie. Przy tak solidnych

podstawach wszystko musiało się ułożyć.

Czas na mnie, pomyślała Eve. Popatrzyła na grób.
- Do widzenia, Bonnie - wyszeptała. Odwróciła się i ruszyła za Jane.
Nagle przeszył ją dreszcz. Odwróciła się i spojrzała na wzgórze.
- Bonnie?
Nic. Cisza. Żadnego szelestu liści...
A jednak coś tu się działo.
Wyobraźnia. Pewnie zbyt ciężko pracowała nad Carmelitą. Bonnie nigdy nie budziła w niej poczucia

zagrożenia...

- Eve! - Jane stała na dole i machała do niej ręką. - Toby złapał wiewiórkę. Albo szopa. Sama zobacz.
Eve przyspieszyła kroku.
- Już idę.

Rozdział drugi

Kluczem mogło być dziecko.
Kiedy Eve odeszła od grobu, Jules Hebert wycofał się w krzaki. Wyraz twarzy kobiety powiedział mu

wszystko. Była matką, biła od niej miłość, czułość i ciepło charakterystyczne dla wszystkich matek. Po
utracie dziecka kobieta może zrobić niemal wszystko.

Jane MacGuire?
Zrobiło mu się niedobrze. Nie cierpiał zabijać dzieci. Zatrzymał się i oparł o brzozę u stóp wzgórza. Mógł

to zrobić. Mógł zrobić wszystko. Już to udowodnił.

Może jednak nie będzie to konieczne. Musiał pomyśleć. Czy trzeba to zrobić? Czy dzięki temu dostanie,

czego chciał? Sytuacja była krytyczna, ale pozostawało jeszcze zbadanie innych możliwości. Każdy ma
sekrety. Mógł przecież dokładnie zbadać życie tych ludzi. Zawsze był w tym dobry. Kto wie, może zdołałby
coś znaleźć.

Na to trzeba czasu.
Nie, jeśli dobrze się przyłoży. Zaczął podziwiać Eve Duncan. Siłą charakteru i inteligencją przypominała

mu jego matkę. Na pewno mógł zaczekać kilka dni.

Boca Raton.
Trzy dni. Na więcej nie mógł sobie pozwolić. Miał trzy dni na znalezienie innej opcji.
Jeśli to się nie uda, będzie musiał zabić dziecko.
- Muszę z tobą porozmawiać. - W głosie Jane słychać było wahanie. - Masz chwilę, Eve?
- Jestem zajęta... - Eve uniosła wzrok znad czaszki. Jane była tak blada, że jej piegi wyraźnie odcinały się

od skóry. - Co się stało? Coś z Tobym?

- Toby’emu nic nie jest. - Jane zwilżyła zaschnięte wargi. - Nie wiedziałam, co robić. Myślałam, że

powiem Joemu, ale chodzi o ciebie... Usiłowałam coś z tym zrobić, ale się nie da. Nie chcę, żebyś tam poszła
i zobaczyła... Muszę ci powiedzieć.

- O czym ty mówisz, Jane?
- Pójdziesz ze mną? - Jane ruszyła do drzwi. - Musisz zobaczyć...
- Co?
- Bonnie...
- O co ci chodzi...
Ale Jane już nie było, zbiegła z werandy i popędziła ścieżką na wzgórze.
- Jane!

background image

Eve pobiegła za nią, ale zrównała się z dziewczynką dopiero przy grobie.
- Dlaczego...
Wtedy to zobaczyła.
- Nie wiedziałam, co robić. - Głos Jane łamał się. - Usiłowałam to wyczyścić.
Nagrobek był pomazany krwią.
- Co ty... - Eve drżała na całym ciele. - Co tu się stało?
- Nie wiem. Przyszłam dziś wyrwać chwasty i tak to wyglądało. Nie, nie tak. Ja to wszystko jeszcze

bardziej rozmazałam. Przepraszam, Eve.

- Krew?
- Nie, chyba nie. Z początku tak myślałam... Ale to farba albo coś takiego. - Podeszła bliżej do Eve. - Nie

mogłam tego zmyć.

- Farba.
Jane skinęła głową.
- Ktoś namalował wielkiego iksa na nagrobku, zamazał imię Bonnie. - Wzięła Eve za rękę. - Kto ci to

zrobił?

Eve nie miała pojęcia, kto mógłby zrobić coś tak okropnego. Czuła się... obolała.
- Nie wiem. - Trudno jej było myśleć. - Może jakiś dzieciak uznał, że profanowanie grobów jest zabawne. -

Ale grób jej Bonnie? Jej Bonnie? - Nic nie przychodzi mi do głowy.

- Dopadnę go - stwierdziła stanowczo Jane. - Może wróci. Poczekam tu, a kiedy przyjdzie, dopadnę go.
Eve pokręciła głową.
- To tylko pogorszy sprawę. - Odwróciła się. - Wracajmy do domu i poszukajmy czegoś, czym to zmyjemy.
Jane zrównała z nią krok.
- Powiemy wszystko Joemu, a on go dopadnie.
- Najpierw wyczyścimy nagrobek.
- Boisz się, że wpadnie we wściekłość i temu komuś coś zrobi. Powinien coś zrobić, ja mu pomogę.
Boże, chwilowo nie potrafiła sobie z tym poradzić. Eve wiedziała, że reakcja Joego będzie równie

gwałtowna jak Jane, ale chwilowo nie była w stanie nikogo uspokajać. I nie chciała. Po szoku przyszedł
gniew. Miała ochotę skręcić kark temu choremu dzieciakowi. Kiepski przykład dla Jane. A Joe, były
komandos, też by się długo nie zastanawiał.

- Chodźmy do szopy, zobaczymy, co tam jest. Może zostało trochę rozpuszczalnika z zeszłego roku, kiedy

malowaliśmy werandę.

- Jakieś kłopoty?
George Capel zerknął niecierpliwie na człowieka w niebieskim saturnie, który zaparkował za nim na

poboczu. Co za głupie pytanie, przecież trzymał głowę pod maską mercedesa.

- Nie, chyba że jest pan mechanikiem. Zgasł.
- Przykro mi, jestem sprzedawcą komputerów - skrzywił się mężczyzna. - I też miewałem kłopoty z

autami. Pamiętam, jak raz w Macon, w środku nocy... - Nagle przerwał. - Ale pana to pewnie nie interesuje.
Może popchnąć?

- Możemy spróbować. - Capel spojrzał na schludną, błękitną koszulę nieznajomego. - Ale ostrożnie. Ja już

się poplamiłem.

- Zawsze jestem ostrożny - uśmiechnął się mężczyzna.
Dziesięć minut później Capel klął na czym świat stoi - silnik wciąż nie zaskakiwał.
- Co za szmelc. Rany boskie, przecież to mercedes. Wie pan, ile imię kosztował?
- Niemało. Nowy?
- Z zeszłego roku.
- Przykro mi, że nie pomogłem. Niech pan zadzwoni po pomoc drogową.
- Wysiadł mi też telefon. Ma pan komórkę?
- Chyba ma pan problemy z urządzeniami mechanicznymi. - Nieznajomy znów się uśmiechnął. - Pamiętam

książkę Stephena Kinga o wariujących maszynach. Słuchałem jej na taśmie, jadąc przez Iowa.

Capel usiłował nie okazywać zniecierpliwienia.
- Ma pan komórkę? - powtórzył.
- Pewnie, ale ładuje się w motelu. Wyjechałem poszukać restauracji, żeby coś przekąsić. - Otarł chustką

czoło. - Zapraszam, podwiozę pana do najbliższej stacji. Jestem tu nowy. Wie pan, gdzie znajdziemy jakąś
stację?

- Trzy kilometry stąd jest Texaco... - Capel się zawahał, zerkając na mercedesa.
- Chyba nigdzie nie odjedzie.

background image

- Na pewno nie. Kupa złomu. - Capel podszedł do saturna i usiadł na fotelu dla pasażera. - Jedźmy. I na co

mi to? Wcześniej wyszedłem z biura, bo mam na dziś bilety na mecz koszykówki. To się musiało zdarzyć.
Nienawidzę problemów z samochodami. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.

- Też tak uważam. Nie lubię kłopotów. - Jules Hebert usiadł za kierownicą. - Miejmy to za sobą.

Joe odwrócił się od grobu.
- Wymienimy nagrobek - oświadczył.
- Ale prawie zmyłam farbę.
- Będziesz to sobie przypominała za każdym razem, gdy na niego spojrzysz. Załatwimy nowy nagrobek.

Dopilnuję tego jutro, w drodze do pracy. - Popatrzył na nią. - Nie widziałaś, czy ostatnio ktoś się tu kręcił?

Eve pokręciła przecząco głową.
- Nie przejmuj się, to się nie powtórzy.
- Posiadłość jest spora. Trudno odpędzić intruzów.
- To się nie powtórzy - powiedział raz jeszcze. - Wracaj do domu, a ja się rozejrzę.
Popatrzyła na niego nieufnie.
- Ej, jestem gliną. Pozwól mi pracować.
Jednak nie stał przed nią policjant, tylko bliski jej człowiek. Rozzłoszczony Joe bywał śmiertelnie

niebezpieczny.

- Nie przykładaj się za bardzo do pracy. To zwykły wandal.
- Zranił cię - powiedział bezbarwnie Joe. - To się więcej nie zdarzy. Już nigdy.
- A ja nie dopuszczę, żebyś zabił jakiegoś dzieciaka, który uznał to za superrozrywkę.
Przez chwilę Joe milczał.
- Jeśli to dzieciak, przyda mu się lekcja dobrych manier. Zadowolona?
- Nie do końca. - Na więcej jednak nie mogła liczyć. Obawiała się, że nigdy nie odkryją, kto to zrobił. - Ale

przecież nie wezwiemy zespołu dochodzeniowego do chuligańskiego wybryku.

- Sam sobie poradzę. - Joe odwrócił się od niej. - Wracaj do domu. Jane cię potrzebuje. Jest wstrząśnięta.
- Już nie. Chce zrobić to samo co ty. Powiedziała, że go dopadnie.
- I bardzo dobrze. Bystra dziewczyna. Ale niech nie zawraca sobie tym głowy.
Eve patrzyła z rozdrażnieniem, jak Joe znika w krzakach. Ruszył w pogoń i nic nie mogła na to poradzić.
Odwróciła się i powoli zaczęła schodzić ze wzgórza.

Joe niemal od razu znalazł ślady.
Nie ślady butów do biegania ani traperek, które nosiła większość młodzieży z okolicy, tylko zwykłych

butów, rozmiar ósmy albo dziewiąty. Ślad był płytki, co świadczyło o niskiej wadze właściciela obuwia.

Nawet nie próbował ich zatrzeć. Takie głupie zachowanie wskazywało na dzieciaka. Joe poszedł tym

tropem.

Ślady opon furgonetki.
Robiło się ciemno. Joe zapalił latarkę, ukląkł i obejrzał je. Za mało znał się na oponach, żeby je

zidentyfikować. Postanowił wrócić do domu po gips, żeby zrobić odcisk, a potem przejrzeć bazę danych w
pracy.

Nie podobało mu się to. Ścisnął latarkę, mając przed oczami twarz Eve, kiedy mówiła mu o

zbezczeszczeniu grobu.

Postanowił dorwać tego sukinsyna.

Gdy Hebert wracał do samochodu, zabrzęczał telefon.
- Nie dzwoniłeś - powiedział Melton. - Muszę ci przypominać, że czas to pieniądz?
- Nie.
- Sytuacja może się pogorszyć. Czy myślałeś o zatrudnieniu Dupreego?
- Zapomnij o Dupreem. - Jules ze znużeniem wyciągnął się na fotelu. - To nie będzie konieczne.
- Dlaczego?
- Bo jest lepiej. Poczekaj do jutra, a potem zadzwoń do Eve Duncan i ponów propozycję.
- Wydawała się zdecydowana.
- Zaryzykuj.
- Jak chcesz. Dobrze, że wszystko jakoś idzie. - Rozłączył się.
Jules poczuł ulgę, że ma to już za sobą. Noc była koszmarna. Facet okazał się twardszy, niż Jules

przypuszczał, a torturować jest trudniej, niż zadać szybko śmierć. Kiedy naciskał guzik komórki, zauważył
na niej krew. Spojrzał na swoje ręce. Także były usmarowane krwią.

background image

Wytarł dłonie, a potem aparat. Zerknął na kartkę papieru leżącą na siedzeniu obok. Na szczęście nie była

poplamiona. Nie chciał zostawiać żadnych śladów.

Spojrzał przez okno na rów melioracyjny biegnący kilka metrów od drogi. Woda powinna zmyć wszystkie

dowody.

Żałował, że nie potrafi równie szybko oczyścić umysłu i duszy.

- Wpadłam dziś na jednego z federalnych. - Jane rzuciła podręczniki na stolik do kawy, a list dostarczony

przez FedEx na biurko Eve.

- Od kogo?
- Nie mam pojęcia. Brak adresu zwrotnego. Gdzie Toby?
- Nad jeziorem. Rano biegał za kaczkami.
- To mieszaniec retrievera.
- Podwinął ogon, kiedy jedna z kaczek wkurzyła się i dziobnęła go w nos - uśmiechnęła się Eve. - Dzielny

retriever.

- Biedny Toby. - Jane ruszyła ku schodom. - To pewnie ubodło jego dumę. Muszę go pocieszyć.
- Już zapomniał. Godzinę później biegał za motylem. Może uznał, że to mniej niebezpieczne.
- Trochę więcej szacunku. - Jane zachichotała i zbiegła po schodach. - Toby!
Eve z uśmiechem rozdarła kopertę. Powinna dziękować Bogu za Toby’ego, przy nim Jane całkiem

zapomniała o tym koszmarze sprzed dwóch dni. Szkoda, że Joe czymś się nie zajął...

Mój Boże.

- Wracaj do domu - powiedziała Jane, gdy tylko Joe podniósł słuchawkę. - Musisz przyjść natychmiast.
- Spokojnie. Co się stało?
- Chodzi o Eve. Tylko siedzi. Powiedziała, że wszystko w porządku, ale tylko siedzi.
- Może nic się nie stało.
- Za dobrze ją znam. - Jej głos drżał. - Wracaj do domu, Joe.
- Już jadę.

- Eve?
To był Joe. Jeszcze bardziej skuliła się na kanapie. Odejdź. Odejdź.
- Co się dzieje, do diabła?
- Odejdź - zdołała powiedzieć.
Usiadł obok niej.
- Przestań! Nigdzie nie odejdę. Co się stało?
- Nie chcę... teraz o tym mówić.
- A ja chcę. Na tym polega związek. Na dzieleniu się.
- Czym? Kłamstwami?
Zesztywniał.
- O czym ty mówisz?
- Powtarzam, nie chcę o tym rozmawiać. - Chciała odejść i zacząć leczyć świeżą ranę. - Idź zobaczyć, co z

Jane. Chyba ją wystraszyłam.

- Teraz mnie straszysz. Czy znowu coś się stało z grobem Bonnie?
- Nie wiem - odparła bezbarwnie. - To bez znaczenia.
- Jane mówiła, że dostałaś list. Mogę zobaczyć?
Wstała z kanapy.
- Nie teraz.
Joe przez chwilę milczał.
- Pozwól sobie pomóc. Jesteś nieuczciwa, Eve.
Odwróciła się do niego z błyszczącymi oczami.
- Ja jestem nieuczciwa? Mój Boże, masz tupet tak mówić po tym, co mi zrobiłeś?
Joe patrzył na nią w osłupieniu.
- Co ci zrobiłem?
- Skłamałeś. Okłamałeś mnie, Joe. To okrutne kłamstwo, najokrutniejsza rzecz, jaką mogłeś mi zrobić. -

Westchnęła głęboko, z rozpaczą wpatrując się w jego twarz. - Nawet nie spytasz, o co chodzi. Bo wiesz,
prawda, Joe? Nie byłam do końca pewna, dopóki nie zobaczyłam twojej miny. Nie mogłam w to uwierzyć.
Nie mogłam uwierzyć, że zrobiłeś mi coś takiego.

Rozejrzał się po pokoju.

background image

- Czy chodzi o ten list?
Podszedł do biurka, podniósł kartkę i przyjrzał się jej. Widziała, jak cały sztywnieje, jakby gotował się na

cios.

- Jest adres zwrotny?
Patrzyła na niego ze zdumieniem.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
- Nie, ale muszę wiedzieć, kto tak bardzo chciał cię skrzywdzić. I mnie.
- Wszystko jedno kto. Najważniejsze, że mnie okłamałeś. - Zamknęła oczy, zalała ją nowa fala bólu. -

Dziewczynka pochowana na wzgórzu nie jest moją Bonnie. Jezu, nie mogę w to uwierzyć!

- Przecież uwierzyłaś w tę bzdurę. Na pewno sprawdziłaś wiarygodność tego śmiecia.
- To nie śmieć. - W oczach Eve pokazały się łzy. - To oficjalna analiza z laboratorium w Georgii. Piszą, że

DNA dziewczynki znalezionej w Parku Narodowym Chattahoochee nie pasuje do mnie Duncan. Podpisane
przez doktora George’a Capela.

- Dzwoniłaś do tego George’a Capela?
- Próbowałam, ale wyszedł z biura. Rozmawiałam z jego przełożonym. Nie mógł znaleźć dokumentów

końcowych, ale odszukał jakieś notatki z badań. Mam ci powiedzieć, co napisano?

- Daruj sobie.
- Byłam wtedy w Atlancie, ty odebrałeś. Kiedy zadzwoniłam do domu, stwierdziłeś, że odnaleziono

Bonnie.

- Tak.
- Celowo mnie okłamałeś.
- Tak.
- Jak mogłeś mi to zrobić? - wyszeptała z rozpaczą.
- Jak mogłem tego nie zrobić. - Głos Joego był szorstki od bólu. - Przez dwanaście lat obserwowałem, jak

się męczysz. Widziałem, jak szukasz Bonnie w każdej twarzy, nad którą pracowałaś. Ta rana nie mogła się
zagoić aż do odnalezienia Bonnie. Sarah Patrick przeszukała cały park narodowy, niemal straciliśmy już
nadzieję, kiedy nagle znaleźli szkielet. Szanse na odkrycie innego szkieletu w tym miejscu były niemal
równe zeru, więc co noc modliłem się, żeby to były zwłoki Bonnie. - Ze złością rzucił raport na biurko. -
Jednak tak się nie stało. Wszystko miało być po staremu. Chociaż niekoniecznie. Wystarczyło tylko skłamać,
żebyś odzyskała spokój ducha.

- To straszne kłamstwo. Zdradziłeś mnie.
- Chcesz, żebym powiedział, że jest mi przykro? Wcale nie jest mi przykro. A właściwie tak. Przykro mi,

że się dowiedziałaś i to cię boli. Zrobiłbym to jednak raz jeszcze, gdybym myślał, że potrafię utrzymać to w
tajemnicy. - Mówił szybko, szorstko, z determinacją. - Kocham cię. Od dwunastu lat jesteś najważniejsza w
moim życiu. Zrobiłbym wszystko, żebyś nie musiała przechodzić przez to piekło. Skłamałbym. Zabiłbym.
Bylebyś tylko nie cierpiała.

- Nie udało ci się.
- Nie.
Eve pomyślała o czymś jeszcze. Uniosła drżącą dłoń do ust.
- Boże, przecież dwa tygodnie później dostałam oficjalne oświadczenie, potwierdzone w rozmowie

telefonicznej. To też ty?

- Przekupiłem kogoś w laboratorium, żeby to zrobił. Wiedziałem, że ci na tym zależy.
- Byłeś bardzo... skrupulatny.
- Bo uznałem, że to ważne. Może w całym życiu nie zrobiłem niczego ważniejszego. - Przez chwilę

milczał. Jego twarz była blada, napięta. - I co teraz?

- Nie wiem. Ufałam ci, a ty zdradziłeś mnie w najgorszy możliwy sposób. Nie mogę teraz myśleć. -

Ruszyła ciężkim krokiem do sypialni. - Idę do łóżka. Chcę tylko spać.

- Nie zaśniesz. Po prostu chcesz się ode mnie uwolnić.
- Nie mogę na ciebie patrzeć.
- Kochasz mnie, Eve.
Rzeczywiście go kochała. Wątpiła, czy to kiedykolwiek minie, i właśnie dlatego ból był tak dotkliwy.
- Jak mogłabym ci znowu zaufać? Nie kłamie się ludziom, których się kocha.
- Akurat.
Pokręciła głową i zamknęła za sobą drzwi sypialni. Oparła się o nie. Czuła się całkiem pusta, zupełnie

jakby wszystko z niej się ulotniło. Czy Joe odczuwał podobną pustkę? Nie, było mu jej żal, czuł złość i
rozpacz. Tak dobrze go znała, jego umysł, charakter, ciało...

Jednak nie dość dobrze. Nie podejrzewała, że może zrobić coś podobnego.

background image

Podeszła do łóżka i położyła się, patrząc w ciemność.

- Zaparzyłam ci kawy. - Jane wręczyła Joemu kubek i usiadła na schodkach ganku.
- Dziękuję. - Postawił kubek na schodku.
- Myślisz, że uda nam się przekonać Eve, żeby coś zjadła?
Pokręcił głową.
- Podsłuchiwałam - mówiąc to, Jane nie patrzyła na Joego. - Musiałam się dowiedzieć, dlaczego cierpi.
- Przeze mnie.
- Tak. Nie powinieneś był tego robić, Joe.
Nie odpowiedział.
- Chyba że miałbyś pewność, że cię nie przyłapią.
Popatrzył na nią.
- Siedziałam nad jeziorem z Tobym i pomyślałam sobie, że pewnie zrobiłabym to samo, gdybym się nie

bała, że ona się dowie. Była taka szczęśliwa, odkąd sprowadziliśmy Bonnie do domu. To znaczy... tamtą
dziewczynkę. Czy lepiej, żeby była szczęśliwa czy smutna? - zastanawiała się. - Sama nie wiem.

Powinien zdawać sobie sprawę, że dla Jane nic nie jest czarno-białe. Od dzieciństwa ciągle trafiała do

rodzin zastępczych i sporo przeszła w swoim krótkim życiu.

- Niech to wyjaśnię. To była zła rzecz, ale w dobrych intencjach.
- Powiedziałeś, że zrobiłbyś to jeszcze raz.
- Pewnie bym zrobił. - Wykrzywił usta. - I to nie było kłamstwo.
- No to następnym razem bądź ostrożniejszy.
- Może nie będzie następnego razu. Może nie będę już na tyle blisko niej, żeby... - Potarł obolałą skroń. -

Myślałem, że jestem zręczny, a przynajmniej ostrożny. Przekupiłem faceta, który prowadził testy, żeby
wyniki gdzieś się zapodziały.

- Ale ten człowiek wysłał je Eve. Wściekł się na ciebie?
- Nie. Nawet nie próbował wyciągnąć ode mnie więcej pieniędzy.
- Co byś zrobił, gdyby próbował?
- Śmiertelnie bym go wystraszył. Capel jest pazerny na pieniądze, ale nie głupi. - Zreflektował się: - Nie

powinienem tak z tobą rozmawiać. Ludzie z opieki społecznej natychmiast by cię zabrali, gdyby mogli mnie
usłyszeć.

- Nie poszłabym. - Oparła się o jego ramię. - Pieprzyć ich wszystkich.
- Ten komentarz również posłużyłby za argument przeciwko mnie. - Objął ją ramieniem. - Chcę, żeby

jedno było jasne, Jane. Nie stawaj po mojej stronie przeciwko Eve. To ona ma rację. Rozumiesz?

- Pewnie.
- Może lepiej idź i pogadaj z nią.
- Nie będzie chciała. Nie w sprawie Bonnie. Nie jestem pewna, czy ja... Boi się zranić mnie, a teraz rani

samą siebie.

Joe zamknął oczy.
- Masz rację. - Czuł ból Eve jak swój własny.
Tak, to był jego ból.
Jane wzięła go za rękę.
- Może posiedzę tu z tobą przez chwilę - zaproponowała. - Dobrze?
- Dobrze - powiedział Joe i uścisnął jej dłoń.

Eve wciąż nie spała, kiedy kilka godzin później Joe wszedł do sypialni. Ukląkł obok łóżka.
- Rozluźnij się. Nie zostanę zbyt długo. Nawet cię nie dotknę. - Milczał przez chwilę. - Chcę tylko, żebyś

przypomniała sobie to i owo, gdy będziesz rozmyślała nad tym, jaki ze mnie sukinsyn.

- Nie jesteś sukinsynem.
- Chcę, żebyś pamiętała, co nas łączy. Czym dla siebie jesteśmy. - Zawiesił głos. - Może pomyślisz, że

skłamałem, bo chciałem usunąć Bonnie z naszego życia. To nieprawda. Gdybym myślał, że się uspokoisz i
będziesz prowadzić w miarę normalne życie, szukałbym jej do dnia swojej śmierci. Ale to wciąż otwarta
rana. - Eve widziała w półmroku jego zaciśnięte pięści. - I to mnie boli. Szkoda, że jej nie znałem. Szkoda,
że nie była naszą córeczką. Może wtedy byś mi to wybaczyła. Gdybym był ojcem Bonnie, zrobiłbym to
samo. Wierzysz?

- Wierzę... że ty w to wierzysz.
Joe się pochylił i oparł czoło o łóżko, tuż obok dłoni Eve, ale jej nie dotknął.
- Chyba na razie muszę się tym zadowolić. Piłka jest po twojej stronie, Eve. - Wstał i ruszył ku drzwiom. -

background image

Do zobaczenia rano. Spróbuj się przespać.

Mało prawdopodobne. Każde słowo, które wypowiedział, kłuło jak nóż, rozdzierało ją na strzępy. On

rozdzierał ją na strzępy. Była rozzłoszczona i rozgoryczona, a jednak bardzo pragnęła go pocieszyć.
Wydawało się niemożliwe, aby tak przeciwstawne emocje istniały obok siebie.

Jak miała to wytrzymać?
Tak bardzo chciałaby się rozpłakać.

Jane zapukała, po czym otworzyła drzwi.
- Cześć, masz ochotę na śniadanie? - Jej spojrzenie powędrowało do walizki na łóżku. - Oho!
- Już po ósmej. Spóźniłaś się na szkolny autobus.
- Joe powiedział, że mogę dzisiaj zostać w domu. Kazał mi zająć się tobą. - Weszła do pokoju. - Dokąd

jedziesz?

- Cieszę się, że zostałaś w domu. - Eve włożyła do walizki kitel i dżinsy. - Myślałam, że pojedziemy na

tydzień albo dwa do mojej mamy. Może się spakujesz?

- Zabrać Toby’ego?
- Jasne. Mama uwielbia tego głupiego kundelka. - Wrzuciła do walizki tenisówki i skarpetki. - Możemy

robić różne miłe rzeczy. Na przykład iść do zoo i obejrzeć nowe pandy. Co ty na to?

Jane milczała. Eve popatrzyła na nią pytająco.
- Wiem, co zrobił Joe. - Dziewczynka zwilżyła wargi. - Podsłuchiwałam wczoraj. On się naprawdę kiepsko

czuje, Eve.

- Wiem. - Eve poszła do łazienki i przyniosła stamtąd szczotkę do zębów i kosmetyki. - Wiem, że on źle się

czuje, Jane.

- Wrócisz?
- Jeszcze nie wiem. Nie mogę się nad tym zastanawiać. Muszę nabrać trochę dystansu. Zrobił... zrobił coś

strasznego, Jane. - Zamknęła walizkę. - Wiem, że kochasz Joego, ale ja nie mogłabym patrzeć na niego i nie
myśleć... - Przełknęła ślinę. - Dlaczego się nie pakujesz?

Jane powoli pokręciła głową.
- Zostanę tutaj.
- Co takiego?
Jane przeszła przez pokój i objęła Eve.
- Mówiłaś, że musisz się zastanowić. Tylko bym ci przeszkadzała. Na twoim miejscu chciałabym schować

głowę pod koc i nikogo ani niczego nie oglądać. - Cofnęła się. - Poza tym Joe mnie potrzebuje. Bardzo mnie
potrzebuje.

- Myślisz, że ja nie?
- Teraz nie. Może później. - Jane się uśmiechnęła. - To nie znaczy, że cię nie kocham ani że nie chcę z tobą

mieszkać. Wiesz o tym?

- Wiem.
- To dobrze. - Odwróciła się. - Przygotuję ci śniadanie przed wyjazdem. Jajecznica na bekonie?
- Jasne.
Eve patrzyła, jak dziewczynka wychodzi z pokoju. Jezu, intuicja nie myliła tej małej. Eve miała wyrzuty

sumienia, że chce uciec i odizolować się od kochanka i wszystkiego, co jej o nim przypominało. Miała swoje
obowiązki, jednym z nich była Jane. Wyglądało jednak na to, że Jane już podjęła decyzję, i że to nie racje
Eve zostały wzięte pod uwagę.

Szła właśnie do garderoby po następne ubrania, kiedy zadzwonił telefon.
- Przepraszam, że przeszkadzam, pani Duncan - powiedział Melton, gdy podniosła słuchawkę. -

Postanowiłem jednak spróbować ponownie, to zlecenie jest niezwykle pilne. Może raz jeszcze zechce pani
przemyśleć swoją decyzję...

- Nie zmienisz zdania? - spytał Joe. - Niezbyt mi się podoba, że gdzieś wyjedziesz, a ja nie będę wiedział...

- urwał na widok miny Eve. - To nie moja sprawa? - Zmarszczył brwi. - A właśnie że tak. Zawsze będziesz
moją sprawą.

Eve zignorowała tę uwagę.
- Zajmij się Jane. Powiedziałam jej, że będę się z nią kontaktowała co trzy dni. - Podniosła walizkę. -

Zadzwoniłam do mamy i poprosiłam, żeby zabierała Jane do siebie, kiedy będziesz w pracy.

- Bardzo rozsądnie.
- Starałam się. - Popatrzyła mu w oczy. - Nie jest mi teraz łatwo, koncentracja na pracy może pomóc.
- Nie zadzwonisz do mnie?
- Pewnie nie. To by się mijało z celem. - Ruszyła do drzwi. - Do widzenia, Joe.

background image

Patrzył, jak wsiada do auta i odjeżdża. Czuł się pusty i samotny... i przestraszony.
- Cholera! - Odwrócił się, wyciągnął telefon i wybrał numer. - Odjechała - powiedział, gdy tylko Logan

podniósł słuchawkę. - Czego dowiedziałeś się o Meltonie?

- Żadnych okropieństw. Ma nosa do polityki. Dwa lata temu wybrany do Senatu z Luizjany, nieźle sobie

radzi. Ma wysoko postawionych przyjaciół i być może za parę lat zostanie prezydentem.

- Co on może mieć wspólnego z rekonstrukcją jakiejś czaszki?
- Bo ja wiem... Jeśli chcesz, możesz tutaj przyjechać.
- Mówiłem ci, co się stało. Ona teraz nie chce mnie widzieć. Może już nigdy nie zechce. Potrzebuję

mocnego argumentu, żeby ją do siebie przekonać.

- Na razie ci nie podrzucę dobrego pomysłu. Będę szukał. Może powinna trochę pobyć sama. Zastanów się

nad tym.

- Nie jestem teraz w nastroju na takie refleksje. Nie chcę rad. Myślisz, że zadzwoniłbym, gdyby nie to, że

znasz wszystkich polityków w Waszyngtonie?

- Wiem, nigdy nie wybaczyłeś mi tego roku, który spędziłem z Eve. Powinieneś jednak pamiętać, że to już

przeszłość. Teraz jesteśmy tylko przyjaciółmi... - Logan umilkł. - Czego nie da się powiedzieć o waszych
obecnych relacjach.

- Skoro już jesteście w takiej przyjaźni, to wymyśl jakiś sposób, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. Sam

widzisz, że ja nie mogę tego zrobić.

- Może ochrona nie jest jej potrzebna.
- Nie podoba mi się ta historia z profanacją grobu. Poza tym Capel nie pojawił się w pracy już od czterech

dni.

- Nie widzę związku między grobem, Capelem i wyjazdem Eve.
- Ja też nie. Po prostu coś jest tu nie tak, a ja nie lubię sytuacji, kiedy nie mam pewności, że niektóre

zdarzenia są od siebie niezależne. - Po chwili wahania dodał: - Wyślij Galena do Baton Rouge, dobrze?

- Władze amerykańskie nie darzą go zaufaniem.
- Trudno.
- Poza tym Galen to wolny strzelec. Podejmuje się tylko tych zadań, które mu przypadną do gustu.
- Przyjaźnicie się. Przekonasz go.
- To rozkaz?
- Proszę cię. - Joe zazgrzytał zębami. - Zrób to dla mnie i wyślij Galena.
- To rozumiem. Porozmawiam z nim i zadzwonię do ciebie.
Joe wrócił do okna, lecz nie dostrzegł już samochodu Eve. Wkrótce znajdzie się na pokładzie samolotu do

Baton Rouge i odleci.

Jeszcze kilka minut temu przebywała w tym samym pokoju co Joe, ale dzielił ich olbrzymi dystans. Nie

mogła się doczekać chwili, gdy wreszcie się rozstaną. Wyrósł między nimi niemal namacalny mur, a jej
mina...

Joe pomyślał, że powinien był to przewidzieć. To jasne, że w tych okolicznościach Eve przyjęła nowe

zlecenie. Gdy ktoś ją zranił lub czuła się samotna, zawsze rzucała się w wir pracy.

Powinien pójść w jej ślady. Zacznie od zawiezienia odlewu odcisku opony na policję, a potem poszuka

Capela.

Twarz wychodzącej z domu Eve...
Jeśli zajmie się sprawami zawodowymi, być może uda się mu wymazać z pamięci ten obraz.
Kto wie.

Rozdział trzeci

Potężny, korpulentny mężczyzna w granatowym garniturze podszedł do Eve, gdy tylko wysiadła z

samolotu.

- Witamy w Baton Rouge, pani Duncan. Jestem Paul Tanzer z biura burmistrza. Senator Melton uznał, że

będzie się pani czuła raźniej z rodakiem z Południa. Poprosił, żebym panią powitał i zadbał o pani wygodę.
Jak lot?

- Dobrze. - Kłamała. Lot był koszmarny. Nie trzęsło, ale czuła się pusta, samotna i bardzo przygnębiona. -

Myślałam, że senator Melton zjawi się tu osobiście.

- Spotka się z panią jutro. Dziś musiał wziąć udział w kolacji dobroczynnej w Nowym Jorku - mówił

Tanzer i prowadził ją do cadillaca na parkingu. - Ja się panią zajmę. Proszę się nie bać, jest pani pod moją
opieką.

Eve zazgrzytała zębami, słysząc ten protekcjonalny ton.
- Nie boję się. Chcę przystąpić do pracy. Wtedy będę spokojna.
- Godne pochwały. - Tanzer pomógł jej wsiąść do auta. - Chciałbym jednak, aby rozejrzała się pani trochę

background image

po Baton Rouge. Ma pani szczęście, że senator wybrał mnie do opieki nad panią. Wiem o wszystkim, co się
dzieje w tym mieście. Czy jest tu pani po raz pierwszy?

- Tak. Kiepska ze mnie turystka.
- Wobec tego musi pani koniecznie rzucić okiem na miasto.
Najwyraźniej jej nie słuchał.
- W którym hotelu mam się zatrzymać?
- Senator Melton uznał, że będzie lepiej, jeśli nie zamieszka pani w hotelu. Wynajęliśmy cudowny dom

jakąś godzinę drogi od miasta. Blisko kościoła, w którym będzie pani pracowała, wystarczy, że przejdzie
pani przez most. Na pewno spodoba się pani to miejsce. Dom jest bardzo stary i elegancki. Oczywiście
mamy dużo zabytków w Baton Rouge. Atmosferę...

- Chwileczkę - przerwała mu. - Mam pracować w kościele?
- Już nieczynnym. Zamknięto go dziesięć lat temu. Został wybudowany w dziewiętnastym wieku, jest w

złym stanie. Zarząd miasta nie może się zdecydować, czy go zburzyć, czy też odrestaurować, i z chęcią
przyjął od senatora Meltona propozycję wynajęcia budynku. To jakiś problem?

- Wszystko mi jedno. Skoro będę na miejscu, mogę zacząć dziś po południu.
- To niemożliwe. Musimy zaczekać na senatora Meltona. - Tanzer wyraźnie się rozpromienił. - Powiem

mu, jak spieszno pani do pracy. Będzie pod wrażeniem.

- Nie mam ochoty popisywać się przed senatorem Meltonem. - Eve usiłowała zachować cierpliwość. W

końcu facet robił tylko to, co do niego należało. - Jeśli da mi pan jego numer, sama mu to przekażę.

- Oczywiście. - Tanzer zapisał numer na jednej z wizytówek i wręczył ją Eve. - Może mieć pani trudności

ze skontaktowaniem się z nim. To bardzo zajęty człowiek. A teraz pokażę pani kilka interesujących miejsc...

Przez następną godzinę nie przestawał mówić i pokazywać jej zabytków. Eve poczuła wielką ulgę, kiedy w

końcu wskazał głową ozdobiony białymi kolumnami dom w oddali.

- Jesteśmy na miejscu. Mówiłem pani, jak tu ładnie. Dom wygląda jak Tara z Przeminęło z wiatrem.

Bardzo malowniczy, a widok na rozlewisko jest prześliczny. Zupełnie jak w Wenecji, tyle że o tej porze roku
mamy tu lepszą pogodę.

To samo mówił Joe. Eve szybko odpędziła od siebie tę myśl. Przestań myśleć o Joem, przykazała sobie.

Łatwo powiedzieć. Był tak ważną częścią jej życia, że wszystko jej się z nim kojarzyło.

Tanzer pomógł jej wysiąść z samochodu.
- Większość pomieszczeń jest zamknięta, ale ma pani naprawdę uroczy apartament. Pięć pokoi i łazienkę w

marmurze. Jest tu nawet dobrze zaopatrzona biblioteka. Znajdzie tam pani dla siebie parę romansów. -
Zapukał do drzwi. - Kucharka i gospodyni nazywa się Marie Letaux. To rodowita mieszkanka tych okolic,
świetnie gotuje lokalne potrawy. Bardzo nam ją polecano. Mamy szczęście, że ją zatrudniliśmy. - Drzwi
otworzyła mała, ciemnowłosa kobieta przed czterdziestką. - Dzień dobry, Marie. To pani Eve Duncan.
Właśnie mówiłem jej, jaka z pani wspaniała gospodyni i jak to dobrze, że to pani się nią zaopiekuje.

Kobieta rzuciła mu zimne spojrzenie.
- Jestem madame Letaux. A ta pani sama się zatroszczy o siebie. Ja się zajmuję domem i gotowaniem.
Gdy Eve zerknęła na minę Tanzera, po raz pierwszy od dwóch dni na jej ustach zagościł uśmiech.
- Ma pani absolutną rację, madame Letaux - powiedziała. - Inaczej sobie tego nie wyobrażam.
Gospodyni popatrzyła na nią z uznaniem i powoli pokiwała głową.
- Może mi pani mówić po imieniu - oznajmiła.
- Dziękuję.
Tanzer z wymuszonym uśmiechem zwrócił się do Eve:
- Zaniosę pani walizkę do pokoju. Czy nie jest tu tak wspaniale, jak pani mówiłem?
Eve rozejrzała się po holu. Lśniąca dębowa podłoga sięgała aż do schodów, które wyglądały jak żywcem

wyjęte z powieści wspomnianej przez Tanzera. Wszędzie drewno i freski na ścianach.

- Bardzo tu ładnie.
W sypialni było jeszcze ładniej - miała ponad pięć metrów wysokości i stało w niej łoże z baldachimem.

Eve rzuciła torebkę na atłasową narzutę i wyszła na wykonany z kutego żelaza balkonik z widokiem na
rozlewisko.

Widok był piękny. Jak okiem sięgnąć meandry wód, wijące się wzdłuż brzegów zielone pasma cyprysów i

wierzb. Nad mroczną tonią, która otaczała porośniętą mchem wyspę, wznosił się łukowaty, wąski mostek.
Przy brzegu piętrzyła się ciemna budowla, którą Eve...

- Czyż nie wspominałem, że jest tu fantastycznie? - odezwał się Tanzer zza jej pleców. - Co by pani

powiedziała na kolację w pewnej miłej restauracji specjalizującej się w owocach morza? Potem zabiorę
panią na spacer po mieście.

Boże, ale się uparł.

background image

- Nie chcę nigdzie wychodzić. Jestem zmęczona, mam ochotę wziąć prysznic i odpocząć. Ale dziękuję za

propozycję.

- Widzi pani - pokiwał głową - i tak nie mogłaby pani pracować. Może i dobrze, że senator Melton

przebywa w Nowym Jorku.

- Rzadko bywam tak zmęczona, by nie móc pracować. - Popatrzyła na rozlewisko. - Czy to ten kościół?
- Tak. - Tanzer wskazał głową ozdobne wejście olbrzymiego, walącego się budynku kilkaset metrów dalej.

- To niedaleko.

- Wydaje się całkiem opuszczony.
- Może. Nie wiem.
- To tam jest czaszka?
Wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Tam będzie pani pracowała.
- Czy powinnam się z kimś skontaktować?
- Senator Melton o tym panią poinformuje.
Przypominało to rozmowę dziada z obrazem. Eve miała już dosyć.
- Nie zatrzymuję pana. - Wyciągnęła rękę. - Dziękuję za wszystko.
- Na pewno da pani sobie radę? - Tanzer uścisnął jej dłoń.
- Nic mi nie będzie. Dziękuję.
- Proszę zadzwonić do biura, jeśli zmieni pani zdanie. Jestem do pani dyspozycji.
- Będę o tym pamiętała.
Eve poczekała, aż Tanzer wyjdzie z pokoju i podeszła do aparatu na biurku, by wystukać numer z

wizytówki.

W drzwiach stanęła Marie.
- Przyniosłam pani ręczniki.
- Dziękuję. Za moment pani pomogę.
- Niby dlaczego? To moja praca.
Marie przeszła przez pokój i zniknęła w łazience.
Meltona nie było w hotelu, Eve zostawiła wiadomość w poczcie głosowej. Wspaniale. Tego wieczoru

wcale nie chciała wypoczywać. Miała ochotę pracować, aż zmęczy się tak, że będzie w stanie zasnąć.

Marie wróciła do pokoju.
- Pomóc pani się rozpakować?
- Nie, dziękuję. Niewiele rzeczy przywiozłam - uśmiechnęła się Eve. - I nie chcę się pani narzucać. To nie

należy do pani obowiązków.

- Chyba że ja tak zdecyduję - Marie odpowiedziała jej uśmiechem. - Nie ma nic złego w byciu służącą. To

ciężka, szlachetna praca. Nie lubię tylko, jak taki trou du cul mnie lekceważy. - Skierowała się ku wyjściu. -
Kolacja będzie za pół godziny.

Co znaczy to trou du cul? Eve postanowiła to sprawdzić we francusko-angielskim słowniku w bibliotece, o

której wspominał Tanzer.

Wróciła na balkon i popatrzyła na główne wejście do kościoła. Ktoś mógł tam być. Może gdyby przeszła

się po kolacji...

A kolacja miała być za pół godziny. Eve postanowiła wziąć prysznic. Musiała się spieszyć. Nie zdziwiłoby

ją, gdyby w razie spóźnienia Marie wyrzucała danie do rozlewiska.

Co znaczy to trou du cul...

- Wspaniałe! - Eve zjadła ostatni okruszek z talerza. - Co to takiego?
- Spezzatino di manzo coi fagioli - odparła Marie.
- Czyli?
- Gulasz wołowy.
- To lokalny przepis?
- Nie, włoski. Znam też inne kuchnie świata. - Skrzywiła się. - Wiem, że Tanzer pewnie mnie

zaszufladkował, ale nie jestem aż tak przewidywalna, jak by tego chciał.

- To nie przypomina żadnego z gulaszów, jakie dotąd jadłam. Co tam jest?
- Wszystko. Ale nie mogę powiedzieć co. To przepis mojej matki, wielka tajemnica. Gdybym ją zdradziła,

musiałabym panią zabić.

Dziwaczne poczucie humoru tej kobiety już nie zaskakiwało Eve. Uznała, że Marie mówi interesujące

rzeczy i sporo wie. Była co najmniej niezwykła.

- Niech Bóg broni. Czy to matka nauczyła panią gotować?

background image

- Nie tylko. Uczyłam się w szkole gastronomicznej w Nowym Orleanie, kiedy rzuciłam studia. Chciałam

zostać cudowną, zaskakującą pomysłami szefową kuchni, która rzuci świat na kolana.

- Mnie pani rzuciła. I co, rozmyśliła się pani?
- Życie wszystko zmieniło. - Marie wzruszyła ramionami. - Zaszłam w ciążę i musiałam zmienić to i owo.

Nie można ryzykować, kiedy ma się małe dziecko.

- Ma pani dziecko?
- Chłopca. Właściwie mężczyznę. Pierre studiuje na Uniwersytecie Tulane w Nowym Orleanie. Jest bardzo

bystry i miły. Będzie świetnym lekarzem, ale to kosztuje. - Popatrzyła na Eve. - Ma pani dziecko?

- Adoptowaną córkę, Jane. Ma tylko dwanaście lat, ale też jest cudowna.
- No to wie pani, co czuję - powiedziała z powagą Marie. - Zrobiłabym dla niego wszystko. Jest dla mnie

najważniejszy na świecie.

- Rozumiem.
- To dobrze. - Gospodyni odetchnęła głęboko. - Jeszcze wina?
Eve przecząco pokręciła głową.
- Muszę mieć trzeźwą głowę. Pomyślałam, że przejdę się do kościoła, może znajdę tam coś do roboty.
- Czym się pani zajmuje?
- Jestem plastykiem sądowym. - Zazwyczaj niewiele to mówiło. - Rekonstruuję twarze na podstawie

czaszek.

- Widziałam w telewizji jakiś program na ten temat. - Marie powiedziała to z dziwną miną. - Okropność.
- Zależy, jak na to spojrzeć. Można przywyknąć. - Eve wstała. - Dziękuję za wspaniały posiłek, Marie.
- Kogo będzie pani... - szukała właściwego słowa. - Rekonstruować?
- Staram się nie wiedzieć. Żeby się nie zasugerować. Zobaczymy się po moim powrocie?
Marie pokręciła głową.
- Pozmywam i pójdę do domu.
- Gdzie pani mieszka?
- Mam własny dom w mieście. Klucz do drzwi wejściowych leży na stoliku w holu. Zamknę drzwi z tyłu.

Przyjdę o siódmej rano, żeby przygotować pani śniadanie.

- No to do zobaczenia. - Eve miała nadzieję, że o tej porze będzie już pracowała. - Do widzenia, Marie.
Marie uśmiechnęła się i odwróciła.
Miła kobieta, pomyślała Eve po wyjściu z domu. Dzięki Bogu będzie miała przy sobie kogoś, kogo lubiła i

rozumiała. Już czuła się w tym dziwnym miejscu trochę lepiej.

Kilka minut później szła mostem spinającym brzegi rozlewiska. Pomyślała, że stary kościół to dość dziwne

miejsce pracy. A może nie ma racji. Na pewno zapewnia prywatność, a Melton kładł nacisk na dyskrecję.

Dźwięk mosiężnej kołatki na wielkich drzwiach zabrzmiał donośnie.
Bez odpowiedzi.
Znowu zapukała.
Cisza, cholera! Cóż, nie powinna czuć się rozczarowana. Zastukała jeszcze raz, poczekała, a następnie

odwróciła się i znowu ruszyła mostem. Było jasne, że musi zachować cierpliwość i poczekać do jutra.

Eve jednak nie miała ochoty cierpliwie czekać. Chciała się zabrać do pracy. Dlaczego Melton nie pojawił

się tak, jak obiec...

C o t o b y ł o?
Znieruchomiała, a jej spojrzenie ponownie powędrowało do wrót kościoła.
Czy ktoś podszedł do drzwi i ją zawołał?
Nadal były zamknięte.
A jednak przysięgłaby, że ktoś ją wołał. To się wydawało takie realne...
Cóż, wydawało się. Pewnie bardzo chciała, aby drzwi się otworzyły.
Było jeszcze wcześnie, ale chciała się położyć i spróbować zasnąć. Postanowiła, że po przebudzeniu coś

przekąsi i od razu pójdzie do kościoła.

Zatrzymała się, zanim weszła do domu, i zerknęła na opuszczoną budowlę.
Drzwi nadal były zamknięte.
Déjŕ vu.
Nagle przypomniał jej się zeszły tydzień. Na wzgórzu Bonnie także odniosła wrażenie, że czuje czyjąś

obecność.

Nie. To nie Bonnie. To tylko urojenie.
A może to wcale nie było urojenie? Może sukinsyn, który sprofanował grób, rzeczywiście krył się wtedy

gdzieś na wzgórzu?

Jednak teraz było to coś innego. Przysięgłaby, że usłyszała czyjeś wołanie.

background image

Nonsens. Po prostu miała napięte nerwy i była emocjonalnym wrakiem. Jeśli coś ją dzisiaj wzywało, to

jedynie praca, której chciała poświęcić ten wieczór. Odrobina snu dobrze jej zrobi.

Eve przebudziła się trzy godziny później i ledwie zdołała podnieść głowę, od razu zwymiotowała.
O Boże.
Było jej niedobrze, strasznie niedobrze.
Powlokła się korytarzem do łazienki, ale zanim zdołała tam dotrzeć, dwukrotnie dopadły ją torsje.
Żołądek nie chciał się uspokoić. Ból. Mdłości. Opadła na podłogę obok muszli. Cały czas wymiotowała.
Gulasz.
Bolały ją żebra. Nie mogła oddychać.
Zatrute jedzenie.
Chyba umrze.
B o n n i e.
Nie przestawała wymiotować.
Nikogo nie było. Dom był całkiem pusty, nikt nie mógł jej pomóc.
Telefon, pomyślała.
Była zbyt słaba, żeby iść. Poczołgała się korytarzem ku znajdującej się miliony kilometrów dalej sypialni,

kilkakrotnie nieruchomiejąc, żeby odpocząć.

Jej żebra...
Numer. Pogotowie. Brak sygnału. Usiłowała połączyć się z telefonistką.
- Pomocy. Błagam, pomocy...
Słuchawka wypadła jej z ręki. Pomyślała, że zaraz zemdleje.
Nie tutaj. Tu mogła umrzeć.
Balkon. Tam ktoś może ją zobaczyć. Może uda się jej zawołać...
Pomyślała, że nie da rady.
I dobrze. Będzie z Bonnie. Po co się tak męczyć? Chyba lepiej dać za wygraną.
Joe.
Nadal się czołgała. Była już na balkonie, przyciskała policzek do prętów z kutego żelaza. Metal był zimny i

lepki.

Nie widziała nikogo w pobliżu rozlewiska, a domy były zbyt daleko, żeby ktokolwiek usłyszał jej krzyk.

Kościół wydawał się olbrzymi, ciemny i cichy.

- Pomocy... - Sama ledwie słyszała swój głos. Nie przestawała wymiotować. - Pomocy...
Osunęła się, teraz leżała twarzą na kafelkach. Już nie widziała rozlewiska, tylko wysokie, ciemne drzwi

kościoła. Tylko je. Czyżby miały być ostatnią rzeczą, którą widziała...

Ciemność.

- Nie. Nie wolno ci spać. Jeszcze nie.
Otworzyła oczy.
Ktoś niósł ją po schodach.
Mężczyzna... Ciemne włosy. Nie widziała twarzy w mrocznym korytarzu, ale w jego głosie słyszała

desperację.

Desperację? Dlaczego, zastanawiała się obojętnie. Przecież to ona umiera.
- Zaraz będziemy na miejscu. Trzymaj się.
Na miejscu, czyli gdzie?
Znów dostała torsji, ale nie miała już czym wymiotować.
Boże, tak bardzo bolały ją żebra.

- Jesteś tam? Nadchodzę, Bonnie.
- Ani mi się waż. To nie twoja pora. - Bonnie pochylała się nad nią. - Walcz, mamo.
- Jestem zbyt zmęczona. Zbyt smutna.
- Nieważne. Będzie lepiej.
- Chcę być z tobą.
- Jesteś. Zawsze. Dlaczego mi nie wierzysz?
- Jestem zbyt zmęczona... Muszę... się poddać.
- Nieprawda. Nie pozwolę ci. Słyszysz, mamo? Nie pozwolę ci...

W domu panował półmrok, ale mężczyzna nie zapalił światła. Przeszedł szybko przez hol i korytarz.

background image

Szybko. Musiał działać szybko. Nie wiedział, ile ma czasu.
W kuchni pachniało cytryną i mydłem, biała lodówka lśniła w sączącym się przez okno świetle księżyca.
Szybciej.
Otworzył lodówkę i wyjął z niej jedyną przykrytą, owiniętą w folię miskę. Zdjął wieko i sprawdził

zawartość, zamknął drzwi lodówki, przetarł jej uchwyt i ruszył ku drzwiom.

Było już po wszystkim.
Kiedy znalazł się na ulicy, wbił spojrzenie w drzwi kościoła, jak zawsze, gdy obok przechodził. Poczuł

ucisk w żołądku, ogarnęło go przerażenie.

Nie, jeszcze nie.
Szybciej...

Biel.
Wszędzie biel. Białe ściany, biała pościel na łóżku.
- Chcesz trochę kruszonego lodu? Mówili, że będziesz chciała, jak tylko się przebudzisz.
Głęboki głos z leciutko wyczuwalnym angielskim akcentem.
Spojrzenie Eve powędrowało ku twarzy ciemnowłosego mężczyzny siedzącego obok łóżka. Dopiero po

chwili zdołała go rozpoznać.

- Galen?
Sean Galen skinął głową.
- Wody?
Przytaknęła. Miała tak obolałe gardło, że nawet wymówienie jednego słowa je podrażniło.
Galen przytknął szklankę do jej ust.
- Jesteś podłączona do kroplówki, bo się odwodniłaś. Wypij, to ci dobrze zrobi.
Zimny płyn powoli spływający po jej gardle rzeczywiście pomógł, choć samo przełykanie było bardzo

bolesne.

- Co ty... tu robisz?
- Bolało, co? - Galen ponownie odchylił się na fotelu. - Nie wszystko jeszcze wiem. Muszę zadać ci kilka

pytań. Potakuj albo kręć głową. Mów jak najmniej. Jesteś w Szpitalu Świętego Franciszka z Asyżu w Baton
Rouge. Pamiętasz, jak tu trafiłaś?

Pokręciła głową.
- Miałaś poważne zatrucie pokarmowe. Omal nie umarłaś. Przywieziono cię po północy, teraz jest prawie

czwarta. Długo się tobą zajmowali.

- Zatrucie?
Skinął głową.
- Tak mówią. Jadłaś coś wczoraj w restauracji?
- W domu. Marie...
- Jaka Marie?
- Marie Letaux. Zrobiła gulasz.
- Czy jadł go ktoś jeszcze?
Pokręciła głową.
- To dobrze. W którym pomieszczeniu jadłaś? Wiesz, czy reszta gulaszu jest w lodówce? Trzeba to

wyrzucić.

- Jadłam w kuchni. - Usiłowała sobie przypomnieć. Pamiętała niejasno, że Marie owijała miskę folią, ale

nie wiedziała, czy potem wstawiła ją do lodówki. - Pewnie tak.

- Sprawdzę. - Dolał wody do szklanki i przytknął do ust kobiety. - Chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby

zostawiła miskę na wierzchu, skoro jest taka niedbała.

- Nie wiń... jest miła. Pewnie to nie jej wina. Ktoś musiał sprzedawać na targu nieświeże produkty.
- Może.
- Co ty tu robisz? - zapytała ponownie.
- Logan zadzwonił, kazał mi przyjechać i sprawdzić, czy nie masz kłopotów. - Uśmiechnął się. - I masz

kłopoty: z żołądkiem. Doszło tu do małego trzęsienia ziemi, co?

Pokiwała głową.
- Logan? Skąd wiedział, gdzie... - Znała odpowiedź. - Joe.
Galen skinął głową.
- Logan mówił, że Quinn poprosił go, żeby sprawdził, czy wszystko u ciebie w porządku. Martwił się,

mówił, że nie układa się wam najlepiej. Ponieważ Logan i Quinn nadal są skłóceni, Logan uznał, że to coś
poważnego i zadzwonił do mnie.

background image

O co mogło chodzić Joemu? Jak dotąd Eve spotkała Galena tylko raz, ale Logan opowiadał jej o jego

wyjątkowo wątpliwej reputacji. Był najemnikiem i utrapieniem wielu potężnych firm. Pokręciła głową.

- Nie jesteś... potrzebny...
- Cóż, Logan zapłacił mi z góry. Czemu więc nie miałbym się tu przez parę dni pokręcić? - Uśmiechnął się.

- Bardzo ci się przydam. Jestem wspaniałym kompanem, niezwykłym kucharzem i na pewno cię nie zabiję.
Czego można chcieć więcej?

- Nie potrzebuję towarzystwa. Będę pracowała.
- Dopiero kiedy wyzdrowiejesz po tym zatruciu. Lekarz nie wypuści cię do jutra, twierdzi, że przez parę

dni będziesz słaba jak niemowlę.

Pewnie miał rację. Chociaż obudziła się zaledwie kilka chwil wcześniej, z trudem trzymała otwarte oczy.
Galen spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
- Jeśli nie przyjmiesz mojej oferty, to zadzwonię do Quinna i powiem mu o twoim zatruciu.
A Joe przyleci tu najbliższym samolotem. Tego by teraz nie zniosła.
- Szantaż.
Galen radośnie pokiwał głową.
- Ale skutkuje, nie?
Co tam, do diabła. Przecież to bez różnicy.
- Możesz zostać, jeśli obiecasz nic nie mówić Joemu.
- Załatwione. - Wstał i ruszył ku drzwiom. - Teraz dam ci odpocząć. Paul Tanzer jest w poczekalni.

Nalegał, żeby się z tobą zobaczyć, ale go przepędziłem. Mam go przysłać?

- Jestem zmęczona. - Pokręciła głową. - Marie nazwała go... zaraz, jak brzmiał ten zwrot? - Trou du cul. Co

to znaczy?

- Dupek. - Galen zachichotał. - Coraz bardziej się przekonuję, że ta twoja Marie nie jest tak ociężała

umysłowo, jak sądziłem.

- Jest bardzo bystra. Będzie się zastanawiała, gdzie jestem, kiedy rano przyjdzie do domu. Powiesz jej?
Pokiwał głową. Był już przy drzwiach.
- Zajmę się tym. Wiesz, gdzie mieszka?
- Nie.
- Zapytam Tanzera.
- Galen?
Popatrzył na nią.
- To nie ty mnie znalazłeś i przywiozłeś do szpitala?
Pokręcił głową.
- Przyjechałem do szpitala z Paulem Tanzerem. Dowiedziałem się od Logana, że Tanzer reprezentuje

Meltona w Baton Rouge. Musiałem wyciągnąć go z łóżka.

- No to jak trafiłam do szpitala?
- Nie pamiętasz?
- Pamiętam tylko, jak leżałam na balkonie i myślałam, że zaraz umrę. Tam był mężczyzna... z ciemnymi

włosami.

- To by się zgadzało. Ludzie z izby przyjęć twierdzą, że przywiózł cię szczupły, ciemnowłosy mężczyzna,

który wręczył im twoją torebkę. Była tam wizytówka z nazwiskiem i telefonem Paula Tanzera. Ten
nieznajomy wskazał na możliwość zatrucia. Wyszedł, zanim zdołali wyciągnąć od niego jakieś informacje.
Kojarzysz go?

Eve pokręciła głową.
- Pamiętam tylko, jak mnie niósł i powtarzał, żebym nie zasnęła.
- Jak się dostał do środka? Dom był otwarty?
- Sama zamykałam drzwi, a Marie powiedziała, że zamknie tylne wejście. Może zapomniała.
- Może. - Galen wzruszył ramionami. - A może to był dobry samarytanin, który usłyszał twój krzyk i się

włamał. Sprawdzę drzwi. Niewykluczone, że znowu się z nami skontaktuje. Dobrzy samarytanie, którzy nie
oczekują wynagrodzenia, to rzadkość w dzisiejszych czasach. - Wyciągnął dłoń. - Do zobaczenia. Przyjdę
jutro i zabiorę cię do domu.

Zniknął.
Dobry samarytanin. Jeśli Galen mówił prawdę, tamten człowiek najprawdopodobniej uratował jej życie.
Jak jednak dostał się do mieszkania? Może Marie zapomniała zamknąć. Jutro ją zapyta. Teraz jest zbyt

śpiąca...

Rozdział czwarty

background image

Mały domek Marie Letaux stał przy krętej uliczce w południowej części Baton Rouge. Jak reszta

budynków na ulicy, był stary, ale nieskazitelnie czysty. Obok progu stała donica z różowym geranium.

Nie zareagowała na pierwsze pukanie. Ani na drugie, ani na trzecie.
Poczekał kilka minut i nacisnął klamkę.
Zamknięte.
Przyjrzał się zamkowi. Łatwizna. Już po chwili mógł uchylić drzwi.
Wszedł do salonu, w którym stały wygodne meble, ale nic ostentacyjnego. Zauważył następne doniczki z

geranium na stoliku do kawy. Kilka rodzinnych fotografii w klonowych ramkach spoglądało na niego z
regału po drugiej stronie pokoju. Dom wyglądał na miłe miejsce zamieszkane przez miłych ludzi.

Jednak Galen wiedział z doświadczenia, że pozory często mylą. Podszedł do biurka i zaczął je

przeszukiwać. Listy z adresem zwrotnym z Nowego Orleanu. Książeczka czekowa i oszczędnościowa,
wystawiony dwa dni temu rachunek za wynajęcie skrytki depozytowej. Zdjęcia, bez ramek, przedstawiające
młodego człowieka w zielonym podkoszulku.

Zamknął szufladę i ruszył przez pokój ku drzwiom, które musiały prowadzić do kuchni. Pod przeciwległą

ścianą dostrzegł białą lodówkę z poprzyczepianymi magnesami. Marie Letaux z pewnością miała
upodobanie do dziwactw i przejawiało się ono w gromadzeniu rozmaitych drobiazgów.

Zatrzymał się przy drzwiach i wbił wzrok w zwinięte w kłębek ciało na podłodze obok kuchenki.
Drobna kobieta z ciemnymi włosami zaczesanymi w kok i szeroko otwartymi oczami. Jakby się w niego

wpatrywała.

Pewnie Marie Letaux.
Bez wątpienia martwa.

- Nie ma pani pojęcia, jak mi przykro, taki wypadek, i to już pierwszego wieczoru. - Senator Melton

wydawał się szczerze zatroskany.

- Wątpię, aby następnego wieczoru czy też jeszcze później było to choć trochę przyjemniejsze - odparła

sucho Eve.

- Nie, oczywiście, że nie. Jak się pani czuje?
- Okropnie. Mam tak obolałą klatkę piersiową, że ledwie oddycham. - Eve usiadła na łóżku i popatrzyła z

uznaniem na senatora. Wyglądał o wiele bardziej światowo niż Tanzer. Miał szpakowate włosy, siwe baki i
opaleniznę rodem z West Palm Beach. - Ale lepiej niż rano. Jutro pewnie będę mogła zabrać się do pracy.

- Mam nadzieję. - Podszedł do łóżka. - Czy Paul Tanzer przydał się pani? Kazałem mu traktować panią jak

bardzo ważnego gościa.

- Był niezwykle uprzejmy.
- Naszym zamiarem jest służenie pani całą możliwą pomocą.
- Wobec tego proszę mi powiedzieć, nad czym mam pracować. Zaczyna mnie męczyć cała ta tajemnica.

Przyjęłam pracę, proszę mnie zapoznać z warunkami.

- Powiem pani wszystko, co wiem, ale obawiam się, że mniej, niż pani oczekuje. Sam nie wiem tyle, ile

bym chciał. Proszę, żeby ustaliła pani tożsamość osoby, której szkielet odkryto niedawno na południowych
moczarach.

- Kto go odkrył? Dlaczego nie przekazano szkieletu miejscowej policji?
- Szeryf Bouvier z okręgu Jefferson otrzymał informacje na temat ewentualnej tożsamości szkieletu i jego

lokalizacji. To on go odnalazł. Szeryf to mój bliski przyjaciel, powiadomił mnie o tym. Dostałem od niego
pozwolenie na dyskretne wybadanie tożsamości ofiary, zanim powstanie oficjalny raport. Wiedział, że jeśli
nie załatwi się tej sprawy we właściwy sposób, będę miał kłopoty z mediami.

- Czemu? Czyja to ma być czaszka?
Zawahał się.
- Senatorze Melton, pozwolę sobie przypomnieć panu o pewnym narkotykowym baronie, który poprosił

mnie o rekonstrukcję twarzy...

- Och, nie. Nic w tym rodzaju. Ukrywamy to jedynie z tego powodu, że nie chcemy wzbudzać fałszywych

nadziei. Wierzymy, że to może być Harold Bently - zawiesił głos. - Pamięta pani to zamieszanie wokół
Bently’ego?

Pokręciła głową.
- Było to ponad dwa lata temu, wokół tej sprawy wybuchła wielka afera. Bently kandydował na

stanowisko, które ja obecnie piastuję. Wydawał się pewniakiem, ale zniknął na cztery miesiące przed
wyborami. Był solidnym obywatelem, człowiekiem, który nie ukryłby się przed światem z własnej woli,
więc podejrzewano coś nieciekawego. Niestety, niczego nie udało się wyjaśnić. Jego zniknięcie położyło się
cieniem na mojej karierze, chciałbym uciąć wszelkie spekulacje.

background image

- Żeby ewentualnie kandydować na prezydenta?
- To zależy od opatrzności, ale rzeczywiście myślę o dalszej karierze. Czy to takie dziwne?
- Nie.
- Wobec tego proszę mi pomóc. Sprawa Bently’ego pozostaje otwarta, ale nie pojawiły się żadne nowe

fakty... aż do odnalezienia tego szkieletu.

- Czy rodzina została już powiadomiona?
- Jeszcze nie. Jak wspominałem, nie chcę wzbudzać fałszywych nadziei. Proszę mi wierzyć, nie jestem aż

takim egoistą. Jasne, że chcę chronić swoją karierę, ale jeśli to Bently, chciałbym o tym uprzedzić rodzinę,
zanim będzie musiała stawić czoło medialnej burzy. I tak dość się nacierpiała.

- Po co jestem panu potrzeba? A co z DNA?
Melton się skrzywił.
- Niestety, szkielet, z wyjątkiem czaszki, najwyraźniej zniknął.
- Co?!
- Proszę się nie niepokoić. Jest pani całkowicie bezpieczna.
- Jasne. Tyle że ktoś nie chce, aby zidentyfikowano zwłoki. A zęby?
- Nie ma zębów. Czaszka jest nadpalona, ale mieliśmy nadzieję... - Melton wzruszył ramionami. - Pobranie

DNA może być bardzo trudne i czasochłonne. Rzecz jasna pójdziemy tym tropem, ale w każdej chwili może
nastąpić przeciek do mediów. Muszę coś wiedzieć wcześniej.

- Żeby się odpowiednio przygotować. - Eve potrząsnęła głową. - Ale ja się z tej sprawy wycofuję.
- Boi się pani?
- Nie jestem głupia. Dlaczego miałabym ryzykować życie dla pana i pańskiej kariery?
- Czaszkę przetransportowano do kościoła w wielkiej tajemnicy. Nikt nie podejrzewa, że tam jest, a pani

przez cały czas będzie pod ochroną.

Eve ponownie pokręciła głową.
- Nie mam pretensji, że nie obchodzą pani moje problemy, ale Bently był dobrym człowiekiem. - Melton

zamilkł na chwilę. - Miał żonę i trójkę dzieci. Chyba nie muszę pani mówić, przez co przechodzą od dwóch
lat.

Dobre posunięcie, pomyślała z goryczą. Wykalkulowane czy nie, te słowa poruszyły w niej czułą strunę.

Wiedziała, jak cierpi człowiek latami czekający na wyjaśnienie takiej sprawy.

- Proszę to przemyśleć. To zaledwie kilka dni, może tydzień. Ja dostanę, czego pragnę, cierpienie pani

Bently i dzieci się skończy, a pani będzie miała satysfakcję wynikającą z zakończenia interesującej pracy.
Każdy na tym wygra.

- Dlaczego nie wysłał mi pan czaszki?
- Planowaliśmy to zrobić, ale szkielet zniknął i uznałem, że powinniśmy wzmóc ostrożność. Miałem też na

uwadze media, w pani rodzinnym mieście trudno utrzymać takie sprawy w tajemnicy. - Melton znowu się
skrzywił. - Nie chcę włączać w to mediów, dopóki nie będę miał czegoś konkretnego do powiedzenia. Z
lubością będą grzebać we wszystkim, co dotyczy zniknięcia Bently’ego. - Odetchnął z ulgą. - No, teraz już
wszystko pani wyznałem.

Eve rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
- Więc nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że pomówię o szkielecie z szeryfem Bouvierem?
- Martwi mnie brak zaufania, ale zadzwonię do szeryfa i powiem mu, żeby był z panią całkiem szczery. -

Melton milczał przez chwilę. - Teraz, gdy pani wie, że może w zupełności na nas polegać, z pewnością nie
będzie pani potrzebowała żadnej pomocy z zewnątrz.

Najwyraźniej do czegoś zmierzał.
- Czyli?
- Pewnie nie wie pani, że Sean Galen jest człowiekiem z kryminalną przeszłością i nie można mu ufać.

Jestem pewien, że teraz chętnie go pani odeśle.

- Naprawdę? Joe Logan mu ufa.
- Pan Logan to szanowany przedsiębiorca i nie mam zamiaru krytykować jego decyzji. Może nie zdaje

sobie sprawy, że Galen jest aż tak...

- Logan nie ma klapek na oczach. Wie o Galenie więcej niż pan.
- Nie będziemy się spierać. Chodzi mi o to, że Galen nie jest pani do niczego potrzebny. Chętnie mu to

przekażę w pani imieniu.

- Nie tak łatwo się go pozbyć. - Eve popatrzyła prosto w oczy Meltona. - Zresztą nie mam takiego zamiaru.

Galen zostaje.

- W jakiej roli? Chyba nie uważa pani, że z powodu tego niefortunnego wydarzenia potrzebuje pani

ochroniarzy?

background image

- To „niefortunne wydarzenie” omal mnie nie zabiło. - Niecierpliwie machnęła ręką. - Ale nie, nie

potrzebuję ochroniarza. Proszę nie poruszać tego tematu w obecności Marie. To był wypadek. I tak pewnie
bardzo przeżyła to moje zatrucie.

- No to w jakiej roli? - powtórzył Melton. - Galen nie ma kwalifikacji do niczego poza...
- Pan jest Melton? - Galen stał w drzwiach. - Jestem Sean Galen. - Zrobił krok do przodu. - Chyba się pan

zasiedział. Eve wygląda na nieco zmęczoną.

- Nie jestem zmęczona.
- No to może wkurzona? - Odwrócił się do polityka. - Eve nie lubi, kiedy mówi się jej; co ma robić.

Rozumiem, że miał pan dobre intencje, ale ona trochę się zdenerwowała. Chyba powinien pan iść.

- Nie ma pan prawa... - Melton umilkł, gdy spojrzał w oczy Galena. Nieświadomie się cofnął, ale szybko

odzyskał pewność siebie. - Pani Duncan dobrze wie, że chcę dla niej jak najlepiej. - Popatrzył na Eve. -
Przyjadę po panią jutro rano.

- Już zarezerwowałem sobie tę przyjemność. - Galen machnął ręką. - Do widzenia.
Melton rzucił mu lodowate spojrzenie i wyszedł.
- A może wcale nie chciałam, żeby odchodził? - zapytała Eve.
- Zirytowałaś się. Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak denerwować chorego człowieka. Podsłuchiwałem

trochę, nie umknął mi ten fragment rozmowy dotyczący mojej osoby. Czuję się zaszczycony.

- A nie powinieneś. Masz rację: zirytowałam się, bo usiłował mnie pouczać, co powinnam robić. -

Zastanawiała się przez chwilę. - Ale nie cieszy mnie, że go przegoniłeś. Chciałam zadać mu jeszcze kilka
pytań na temat tej cholernej rekonstrukcji.

- Pozwolę sobie zacytować jednego z twoich ziomków z Południa: „Jutro będzie nowy dzień”.
- Co za koszmarny południowy akcent.
- Jestem tylko biedakiem z Liverpoolu. - Usiadł obok jej łóżka. - Nic nie wiedziałaś na temat tej pracy, nim

się tu znalazłaś?

- Wiedziałam, że to zlecenie szanowanego członka Senatu.
- I chciałaś uciec od Quinna.
Popatrzyła na niego wymownie.
- No dobrze, to nie moja sprawa.
- Zgadza się. A Melton miał rację. Nie jesteś mi potrzebny, Galen.
- Znowu chrypniesz. Za dużo gadałaś. - Wziął jej szklankę i napełnił kruszonym lodem. - Nawet nie

wspomnę o Quinnie. Ale będę w pobliżu, bo może się jednak okazać, że będziesz mnie potrzebowała. -
Wręczył jej szklankę. - Właśnie wracam z domu Marie Letaux. Nie żyje.

- Co takiego?! - Była całkiem zszokowana.
- Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Obok leżał talerz z resztkami gulaszu. - Skrzywił się. - I mnóstwo

resztek na podłodze. Z pewnością wymiotowała.

- Zabrała gulasz do domu? - Eve pokręciła głową. - Boże, to straszne!
- Mówiłaś, że chyba wstawiła go do lodówki.
- Pewnie zmieniła zdanie. Wyszłam przed nią. - Smutne. Niewiarygodnie smutne. - Miała syna. Studiuje

medycynę w Nowym Orleanie.

Galen pokiwał głową.
- Porozstawiała jego zdjęcia po całym salonie. Sympatyczny chłopak.
- Naprawdę go uwielbiała. - Eve czuła łzy pod powiekami. - Cholera! Dopiero ją poznałam, a już zdążyłam

polubić. Chyba się z nią identyfikowałam. Była samotną kobietą, która starała się odnaleźć swoje miejsce w
świecie. To na pewno zatrucie pokarmowe?

- Nie zrobiono jeszcze sekcji zwłok, ale podejrzewam, że taki będzie wynik. Zwłaszcza że tobie przytrafiło

się to samo.

Coś w jego głosie...
- Podejrzewasz, że to coś innego?
- Tego nie powiedziałem. Wierzę, że to zatrucie pokarmowe.
- Galen...?
- Przykro mi. Taką już mam podejrzliwą naturę. Była w koszuli nocnej i szenilowym szlafroku, łóżko było

rozesłane. To oznacza, że wstała w środku nocy i zjadła olbrzymi talerz gulaszu. Trochę ciężkostrawna
potrawa jak na późną przekąskę.

- Może nie jadła kolacji i poczuła się głodna?
- Pewnie tak. Ale kiedy zaczynasz wymiotować, starasz się szukać pomocy, prawda? Marie Letaux miała

telefon, ale najwyraźniej nie mogła do nikogo zadzwonić. Mieszka bardzo blisko sąsiadów, więc chyba
zdołałaby któregoś skłonić, żeby zawiózł ją do szpitala.

background image

- To mogło być trudne. Ja tak osłabłam, że ledwie się ruszałam.
- Ale jednak. Mówiłaś, że ta kobieta potrafiła sobie radzić. A najwyraźniej nie próbowała nawet dojść do

zlewu czy ubikacji, żeby zwymiotować. W twoim wypadku był to przecież pierwszy odruch, tak?

Kiwnęła głową.
- Do czego zmierzasz, Galen?
- Bawiłem się tylko, w „a jeśli”. - Wziął od niej szklankę i postawił ją na stoliku. - A jeśli tej nocy nie miała

apetytu? A jeśli ktoś usiadł naprzeciwko niej i zmusił ją do zjedzenia gulaszu, a potem poczekał na
wystąpienie objawów zatrucia?

Eve szeroko otworzyła oczy.
- To idiotyzm. U mnie pierwsze objawy wystąpiły dopiero po ponad trzech godzinach.
- Zgadzam się. Wymagałoby to od mordercy niezwykłej determinacji i żelaznych nerwów, żeby tak

siedzieć i patrzeć, jak jego ofiara umiera. Musiał liczyć się z tym, że w każdej chwili ktoś mógł się tam
pojawić, wiedząc, że Marie również jest narażona na zatrucie.

Eve była rozdygotana.
- To zbyt makabryczne.
- Mówię, co myślę.
- Dlaczego ktokolwiek miałby to zrobić?
- Kiedy znalazłem jej ciało, przed telefonem na policję przejrzałem szuflady i sprawdziłem stan jej

finansów. Jej konta, czekowe i oszczędnościowe, były puste, a dwa dni temu wynajęła skrytkę bankową.
Bardzo wygodnie. Może trzymała tam sporo forsy?

- Myślisz, że zatruła mnie celowo?
- Myślę, że warto zadać sobie pytanie, dlaczego zatrułaś się posiłkiem przygotowanym przez doświadczoną

kucharkę.

Eve pokręciła głową.
- Nie wierzę.
- Bo ją lubiłaś.
- Ale dlaczego ktoś miałby ją zabijać?
- Żeby się nie wygadała? - Galen wzruszył ramionami. - Mogło być wiele powodów.
- Tylko zgadujesz?
- A jeśli? - uśmiechnął się.
- Zasugerowałeś to policji?
- Oprzytomniej. Byłbym pierwszy na liście podejrzanych. I tak musiałem się tłumaczyć, dlaczego to

właśnie ja ją znalazłem. Nawet zadzwonili do szpitala, żeby sprawdzić, czy faktycznie miałaś zatrucie
pokarmowe. - Zastanawiał się przez chwilę. - Mam w Nowym Orleanie kilku przyjaciół z laboratorium
policyjnego, którzy mogliby się trochę porozglądać i sprawdzić to i owo.

- Oficjalnie?
- Oprzytomniej - powtórzył i przechylił głowę. - Bierzesz moją teorię na poważnie?
Eve powoli pokiwała głową. Musiała brać to na poważnie. Nie chciała wierzyć w jego słowa, ale przez całe

życie, zwłaszcza w pracy, miała do czynienia z brutalnością i oszustwami. Cała się trzęsła.

- Ale żeby tak siedzieć i patrzeć... to się wydaje takie... okrutne.
- Nie bardziej niż próba zabicia ciebie.
- Dlaczego ktokolwiek chciałby mnie zabić?
- Może powinniśmy spytać pana Meltona.
- Myślisz, że to z powodu czaszki?
- To logiczny wniosek. Nie bardzo wierzę w teorię Meltona. Nie podoba mi się cała ta tajemniczość.

Wiedzą, że lubisz pracować z dala od świateł jupiterów; to podsunęło im pretekst, żeby ściągnąć cię tutaj,
zamiast wysłać ci czaszkę. Nie sądzisz, że rozsądniej byłoby się spakować i wrócić do domu?

Eve natychmiast odrzuciła tę myśl. Za nic nie zamierzała wracać.
- Nie ma dowodów, że to nie było zwykłe zatrucie pokarmowe. Może w skrytce bankowej nie ma

pieniędzy. A może Marie oszczędzała od lat i dopiero ostatnio ukryła tam oszczędności?

Galen uniósł sceptycznie brwi.
- Lubiłam ją, Galen.
- Niewielu ludzi jest naprawdę złych. Niektórzy po prostu mają jakąś słabość. Ale to wystarczy, by zrobić

komuś krzywdę. A zaginięcie szkieletu? To cię nie niepokoi?

- Jasne, że tak. Oznacza, że ktoś nie chce, by Melton zidentyfikował tego człowieka. Większość czaszek,

nad którymi pracuję, to ofiary czyjejś zbrodni, nie pierwszy raz mam ten problem. Gdybym rzucała robotę za
każdym razem, kiedy ktoś tego chce, nie dokończyłabym żadnej rekonstrukcji.

background image

Galen przyglądał się jej uważnie.
- Ciekawi cię ta czaszka, prawda? Chciałabyś to zrobić.
Kiwnęła potakująco głową.
- Naprawdę. Harold Bently mógłby być kimś, kogo mogłabym podziwiać. Nie chcę myśleć, że skończył na

bagnach jak jakiś śmieć. Chcę wiedzieć... Poza tym to intrygujące.

- Może aż zanadto. - Galen wstał. - No dobra, skoro chcesz to zrobić, wiem, że cię nie przekonam. Ale nie

będę krył się w cieniu, jak planowałem.

- Zgoda.
- Potrafię się nie narzucać - uśmiechnął się. - Ale to mniej zabawne. - Wstał, patrząc na drzwi. - Codziennie

będę chodził z tobą do kościoła. I zostanę oficjalnym degustatorem potraw. Będę z tobą przebywał dniem i
nocą. Zgoda?

- Być może niepotrzebnie.
- Ale poczujesz się bezpieczniej, prawda? Ze mną u boku?
Eve jęknęła.
Był już przy drzwiach, obejrzał się przez ramię.
- Bardzo nieładnie. Na pewno nie powinienem mówić o tym Quinnowi?
- Na pewno.
Słysząc jej ton, Galen udał, że wstrząsnął nim dreszcz.
- Tylko pytałem. Widzę, że nie układa się między wami najlepiej.
- Co jest? - Popatrzyła na niego wyzywająco. - Nie dasz sobie rady, Galen?
- Cios poniżej pasa. Twarda jesteś. Słyszałem, że dorastałaś na ulicy. Jestem gotów w to uwierzyć.
- Trzeba tam być, aby to zrozumieć. Wątpię, żeby Atlanta była gorsza od Liverpoolu.
- Nie jest - potwierdził Galen. - No dobra, Quinna nie ma.
Patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi.
Quinna nie ma.
Te słowa roznosiły się echem po jej głowie. Joe Quinn tak długo był częścią jej życia, że ich znaczenie

praktycznie do niej nie docierało. Będzie potrzebowała czasu, by się z tym pogodzić.

Czy zdoła pogodzić się z nieobecnością Joego w swoim życiu? Nie była pewna, co dla niej byłoby bardziej

bolesne: zerwanie czy też życie ze świadomością tego, co zrobił. Nie chciała teraz o tym myśleć. Nie chciała
koncentrować się na niczym poza pracą, którą miała tu wykonać. Zrekonstruuje czaszkę, a potem może
ściągnie Jane i pojadą na pewien czas do Nowego Orleanu. Powinna wyjść ze swojej skorupy. Nie musi
wracać do domu.

Pomysł, że Marie Letaux mogłaby czyhać na jej życie, był dla niej nie do przyjęcia, podobnie jak

przypuszczenia Galena co do okoliczności śmierci gospodyni. Nikt nie mógłby być aż tak bezlitosny.

Nieprawda. Zabójca Bonnie był potworem, i wielu takich jak on. Po prostu nie chciała mieć do czynienia z

tego rodzaju okropnościami teraz, gdy musiała radzić sobie z własnymi koszmarami. Nie chciała, aby
okazało się to prawdą.

I może nie było. Doświadczenie nauczyło Galena podejrzewać wszystko i wszystkich. Niech sobie

podejrzewa. Niech ją chroni. To z pewnością nie zaszkodzi.

Jeśli tylko nie będzie zakłócał jej spokoju i przeszkadzał w pracy.

- Wiem, że nie chcesz żadnych interwencji z zewnątrz, Jules - powiedział Melton. - Usiłowałem ją skłonić,

żeby się go pozbyła, ale okropnie się uparła. Jasne, że tego tak nie zostawię. Zadzwonię do paru osób i
sprawdzę, czy potrafią go przekonać, aby się sam wycofał.

- Daj mu spokój - odparł Hebert. - Nie stanowi dla nas problemu.
- Może powinienem ci przesłać jego akta?
- Już je mam.
- Nie sądzisz, że może nam zaszkodzić?
- Myślę, że bardziej nam zaszkodzi, jeśli spróbujemy się go pozbyć. Chcę, żeby podczas pracy nad czaszką

była spokojna. Przy Galenie będzie się czuła całkowicie bezpieczna.

- Tak, to ważne. - Melton na moment zawiesił głos. - Zaniepokoiłem się na wieść o zatruciu. Czy to był

wypadek?

- Jasne, że tak.
Nie do końca mówił prawdę. Wypadkiem było to, że Eve Duncan nie umarła.
- Właśnie dowiedziałem się, że znaleziono ciało Marie Letaux. Zatruła się kilka godzin temu.
- Tym bardziej powinieneś uważać to za wypadek.
- Czyżby? A te trupy sprzed miesiąca? To też miały być wypadki?

background image

- I pewnie były. Dostajesz paranoi - dodał Hebert. - Zacząłeś się już częściej oglądać za siebie, Melton?
- Mam prawo się niepokoić, do diabła! Najpierw Etienne, teraz to. Kolejny bardzo dziwny wypadek.

Wypadki krążą nad tobą jak ciemne chmury.

Hebert zignorował tę aluzję.
- A ona ciągle się waha? - zapytał.
- Tak, ale sądzę, że nadal się pali do tej pracy. Po prostu musimy nacisnąć odpowiednie guziki.
- Właśnie. Potrzeba nam zapału... i szybkości działania.
- Jutro wyjdzie ze szpitala, sądzę, że od razu zabierze się do roboty.
- I dobrze. Dopilnuję tego. Daj znać, jeśli będę mógł w czymś pomóc.
Melton coś podejrzewał, ale chwilowo nie stanowiło to dla Jules’a problemu. Po Boca Raton Melton nic

nie zrobi. Sprzysiężenie chciało, żeby wszystko poszło jak najsprawniej, a przygotowania wymagały czasu i
wysiłku. Nie chcieliby na tym etapie wprowadzać nikogo nowego.

Hebert odchylił się w fotelu i zakrył oczy rękami. Czuł narastającą panikę, musiał ją opanować. Skłamał

Meltonowi, ale nadal kontroluje sytuację. Zdarzenia następowały zbyt szybko, musi uważać, żeby nie dać się
złapać. Boże, Eve Duncan jest silna. Jakżeż ona walczy o życie! Szkoda takiej nadaremnej determinacji,
pomyślał ze smutkiem.

W obecnej sytuacji nie mógł jej oszczędzić.

- Przestraszyłaś mnie, mamo - powiedziała Bonnie.
Eve ujrzała córkę skuloną na stojącym pod oknem fotelu dla odwiedzających. Pielęgniarka zgasiła światło

czterdzieści minut wcześniej, ale promienie księżyca wpadające przez okno oświetlały rudo-brązowe loki
Bonnie. Była ubrana w dżinsy i koszulkę z Królikiem Bugsem, jak zawsze, gdy przychodziła do matki. Eve
stłumiła przypływ miłości i powiedziała gniewnie:

- Nie pozwoliłaś mi odejść, cholera.
- Mówiłam ci, że nie czas na ciebie. Tak naprawdę wcale nie chciałaś umrzeć.
- Nie mów mi, czego chcę. Kto tu jest matką?
- Myślę, że lata duchowania upoważniają mnie do komentarza. - Bonnie westchnęła. - Strasznie jesteś

wymagająca, mamo. Nadal się upierasz, że tylko ci się śnię.

- Bo twoje nadnaturalne zdolności są dość ograniczone. Duchowanie? Co to za słowo? Jeśli nie chciałaś,

żebym umarła, dlaczego pozwoliłaś mi zjeść gulasz? Oszczędziłabyś mi bólu żołądka.

- Powiedziałam ci, że nie potrafią niczemu zapobiec... to działa inaczej.
- Bardzo wygodne. Czyli nie można cię obwiniać,
- Zgadza się - zachichotała Bonnie. - To miłe w byciu duchem.
- A jest w tym coś przykrego, dziecinko?
- Wystarczy spojrzeć na ciebie. Jesteś rozdarta. Tak, przykre są starania, abyś przestała być nieszczęśliwa.

Myślałam, że może idziesz właściwą drogą, ale znowu masz depresję, cierpisz i rozstałaś się z Joem.

- Okłamał mnie. W twojej sprawie. W sprawie grobu. Dlaczego nie powiedziałaś, że to nie ty?
- Skoro jestem snem, jak mogłabym to zrobić! - uśmiechnęła się. - Mam cię.
- Dlaczego? - nalegała Eve.
- Znasz odpowiedź. Nie ma znaczenia, gdzie leży moje ciało. Zawsze jestem z tobą. - Na chwilę umilkła. - A

ty czułaś się szczęśliwsza, myśląc, że to ja. Więc dlaczego miałam ci to odbierać?

- Mówisz jak Joe. To dla mnie ważne. Chcę, żebyś była w domu, Bonnie.
- Jestem w domu - westchnęła - ale ty jesteś zbyt uparta, żeby w to uwierzyć. Bardzo mi wszystko

utrudniasz. Nie podoba mi się ta twoja depresja. Jesteś wojowniczką, ale wczoraj nie walczyłaś, dopóki cię
do tego nie skłoniłam. Niech to się nie powtórzy, mamo. Dziwnie to wszystko wygląda. Być może będziesz
musiała walczyć, a mnie zabraknie.

- To ma być pocieszenie?
- Zawsze będę do ciebie przychodziła, ale nie możesz na mnie polegać, mamo. Masz Joego, Jane i babcię.

To chyba dobrze. - Skrzywiła się. - Czułam, że zesztywniałaś, kiedy wspomniałam o Joem. Daj sobie spokój,
mamo.

- Za cholerę.
- Dobrze, pogadajmy o czymś innym. Chcę, żebyś rano dobrze się czuła.
Eve zawsze czuła się lepiej po tych snach. Zaczęły się dwa lata po śmierci Bonnie, Eve była pewna, że to

dzięki nim nie wariuje. Psychiatra pewnie wysłałby ją do najbliższego zakładu, gdyby mu o tym powiedziała.
Chrzanić to. Sny miały same zalety.

- Jeśli nadal będą mnie tak bolały żebra, nie mam szans na dobre samopoczucie - odparła.
- Będzie trochę lepiej. - Bonnie pochyliła się w fotelu. - Ładnie tutaj. Podobają mi się te rozlewiska.

background image

Dlaczego nigdy tu nie przyjechałyśmy?

- Nie wiem. Pewnie jakoś nie przyszło mi to do głowy.
- W Panamie też było ładnie. Podobała mi się woda.
- Wiem, kochanie.
- Jest tyle ślicznych rzeczy. Opowiedz mi o szczeniaku Jane. Sarah jej go dała?
- Tak, to straszny łobuz. Oczywiście Jane uważa, że to najmądrzejsze zwierzę pod słońcem. Mówiła, że

pojedzie na wybrzeże i poprosi Sarah o pomoc w tresurze...

Rozdział piąty

- Dziś jesteś w lepszym humorze. - Galen wpatrywał się w twarz Eve. Właśnie przetransportował ją ze

szpitala do swojego auta. - I wyglądasz zdrowiej. Dobrze spałaś?

- Kiedy nie śniłam.
- Koszmary?
Eve pokręciła głową.
- Nie, to dobre sny. - Popatrzyła na jaskrawobłękitne niebo. - Ładny dzień.
Galen pokiwał głową.
- Pewnie przyda ci się trochę wypoczynku. Może usiądziesz sobie na balkonie i popatrzysz na świat?
Nie widziała nic prócz kościoła. Był mroczny i potężny.
- Chcę się zabrać do pracy. Dowiedziałeś się czegoś jeszcze o śmierci Marie?
- Oficjalnie to zatrucie pokarmowe. Sprawę zamknięto.
- Rozumiem.
- A ja nie. Zapłaciłem trochę urzędnikowi w biurze koronera, żeby zerknąć na wstępny raport.
- I co?
- Zatrucie pokarmowe. - Urwał. - Jedyną podejrzaną rzeczą były lekkie otarcia na ramionach.
- Spowodowane...?
- Nie wiadomo. Sam się zastanawiałem... Sznury?
- Ale koroner tego nie stwierdził?
- Nie. - Galen wzruszył ramionami. - Tak czy owak, ciało wydano, jutro pogrzeb.
- Przyjedzie jej syn?
- Przypuszczam, że tak. To rodzinne miasto jego matki. Dlaczego pytasz?
- Chciałabym go poznać i złożyć kondolencje.
- Co takiego? Składanie kondolencji rodzinie kogoś, kto usiłował cię zabić, to chyba wyjątkowo kiepski

pomysł.

- Nie wierzę, że próbowała mnie zabić. Myślę, że jej syn chętnie się dowie, co mówiła o ich wzajemnych

relacjach. To pomaga w takich chwilach. Chcę iść na pogrzeb.

- Dobrze. Dowiem się gdzie i kiedy. Dziwi mnie tylko, że odwlekasz pracę nad czaszką.
- Pociecha dużo znaczy dla pogrążonych w żałobie. To koszmar. Nikt nie wie o tym lepiej niż ja.
- Słyszałem - powiedział z powagą Galen. - Twoja Bonnie.
- Moja Bonnie. - Podjechali pod dom, Eve wysiadła z samochodu. - Melton zadzwonił do szpitala i umówił

się ze mną na pierwszą, pójdziemy do kościoła. Idziesz z nami?

- Nie darowałbym sobie tego. - Galen patrzył, jak Eve otwiera drzwi frontowe, a potem wszedł do holu.

Rozejrzał się i ruszył po schodach, Eve tuż za nim. - Szkielety to moja specjalność. Mogę się rozejrzeć po
sypialni? Byłem tu wcześniej i trochę posprzątałem, ale czułbym się lepiej, gdybym jeszcze raz sprawdził.

- Sprzątnąłeś cały ten bałagan?
- No cóż, twoja gospodyni nie mogła się tym zająć. Nie chciałem, żebyś musiała to oglądać.
- Dziękuję. To bardzo uprzejme z twojej strony.
- Jestem uprzejmy. - Otworzył drzwi sypialni i rozejrzał się wokół. - Moja mama zawsze powtarzała, że

jeśli chcesz dobrze radzić sobie w świecie, musisz robić innym to, co oni tobie.

- To przysłowie brzmi chyba trochę inaczej.
- Ale w wersji mamy ma więcej sensu. - Wyszedł na balkon i się rozejrzał. - Chyba wszystko w porządku.

Odpocznij. Sprawdzę jeszcze łazienkę i parter, a potem przygotuję ci lekki lunch.

- Nie jestem kaleką. Sama się tym zajmę.
- Chcesz mnie pozbawić pracy? Jak mogę być degustatorem żywności królowej, jeśli sama będzie

przygotowywała posiłki? - Ruszył do drzwi. - Przy okazji: wprowadziłem się do sąsiedniej sypialni.
Sprawdziłem, że przez te papierowe ściany słychać niemal wszystko. Mam nadzieję, że nie chrapiesz...

Kilka minut później usłyszała jego kroki na schodach. Raz jeszcze zerknęła na kościół. Trudno jej było

oderwać wzrok od tej budowli. Fakt, że taki stary budynek zwraca na siebie uwagę, uznała za naturalny, poza
tym była to ostatnia rzecz, którą miała przed oczami, kiedy myślała, że zaraz umrze. W rezultacie kościół

background image

zdominował jej wyobraźnię.

Zeszła z balkonu. Szerokie łóżko wydawało się bardzo kuszące. Dziwne, że była aż tak obolała i osłabiona.

Wychodząc ze szpitala, sądziła, że szybciej dojdzie do siebie. Powinna zignorować zmęczenie i wziąć
prysznic. Z pewnością poczuje się wtedy o wiele lepiej.

Może krótka drzemka...

- Buty zrobiła Norton Shoe Company. - Carol Dunn rzuciła raport na biurko Joego. - To firma z

południowego wschodu, ma filie w Alabamie i Luizjanie.

- Dystrybucja? - spytał Joe.
- Rozległa sieć w obu stanach i nieco mniej rozbudowana w Georgii. Przez te liche podeszwy buty nie są

drogie, więc nieźle się sprzedają.

- Cudownie. A ślady opon?
- Firestone Affinity HP, piętnastki. Standard w nowych saturnach L-300.
- Dzięki, Carol. - Joe zerknął w raport. - Jestem ci winien przysługę.
- A sobie solidny wypoczynek - powiedziała. - Jane kazała mi dzisiaj wcześniej zwolnić cię do domu.
- Już idę. - Wstał i skierował się do drzwi. - Czy mogłabyś do niej zadzwonić? Powiedz jej, że przyniosę

chińskie żarcie, ale po drodze muszę jeszcze gdzieś wstąpić?

- Tchórz.
- Masz rację. To twardzielka. - Zatrzymał się. - Czy George Capel dzwonił, kiedy mnie nie było?
Carol pokręciła głową.
- Nie masz zaufania do poczty głosowej?
- Staroświecki ze mnie facet. Nie wierzę w te wymyślne gadżety.
- I miałeś nadzieję, że się zepsuła.
- Od tygodnia nie pokazał się w laboratorium DNA. Byłem u niego w domu: poczta zbiera się pod

drzwiami, a nie wstrzymał dostawy prasy.

- Nie brzmi to najlepiej, ale może zwyczajnie się urwał. To się zdarza.
- Tak, wiem. Ale chyba czas na rozmowę z sąsiadami.
- Dobrze, zadzwonię do Jane - powiedziała Carol. - Tylko nie zapomnij o chińskim żarciu.
Joe skinął głową i pomachał jej, wychodząc z biura. W drodze do auta zadzwonił do Logana.
- Galen się odzywał?
- Zasadniczo nie składa mi raportów, chyba że ma powody. On sam sobie jest szefem.
- A więc nie wiesz, co z nią.
- Wiedziałbym, gdyby pojawił się jakiś problem. Jest przy niej Galen.
Ale nie on. To doprowadzało Joego do szaleństwa.
- Możesz go poprosić o stałe raporty?
- Galen działa w inny sposób.
- Niech to zmieni, do cholery.
- Sam prosiłeś o Galena, Quinn.
Bo był najlepszy, co nie oznaczało, że niezależność Galena nie doprowadza Joego do szewskiej pasji.

Chciał wiedzieć.

- Jak ci idzie? - spytał Logan.
- Nieźle, jestem zajęty. (Za mało. Trzy dni od wyjazdu Eve ciągnęły się w nieskończoność). - Usiłuję

dorwać Capela. Najwyraźniej zniknął.

- Myślisz, że zapłacili mu za wysłanie Eve tego raportu i wyjazd z miasta?
- Możliwe. Nie usiłował naciągnąć mnie na większą sumę, więc musi mieć inne źródło.
- Jakieś sugestie?
- Ktoś chciał skrzywdzić mnie albo Eve. Zapewne mnie. Ona nie ma wrogów, ja dziesiątki.
- Zdumiewające - mruknął Logan.
- A ty nie masz?
Logan zignorował pytanie.
- Dam ci znać, kiedy Galen się odezwie.
- Może powinienem do niego zadzwonić. Nie, lepiej nie.
- Właśnie. Nie chciałbyś, żeby Eve wiedziała, że ją sprawdzasz. Jak tam Jane?
- Świetnie. Lepiej niż na to zasługuję.
- Zgadzam się. Do widzenia, Quinn.
Joe rozłączył się i uruchomił silnik. Postanowił wypytać sąsiadów Capela, a następnie pojechać do domu,

do Jane. I nie myśleć przez cały czas o Eve, znajdującej się setki kilometrów dalej, w Baton Rouge.

background image

Filie w Alabamie i Luizjanie.
Luizjana...
Żadnych pochopnych wniosków. Profanacja grobu nie musiała mieć nic wspólnego z pracą Eve w Baton

Rouge. Nie podobał mu się jednak kształt, jaki zaczynało przybierać to śledztwo.

Żałował, że nie może się skontaktować z Galenem bez powiadamiania o tym Eve.
Rób, co trzeba, pomyślał. Znajdź Capela i człowieka, który go przekupił. Sprawdź jeszcze opony.

Uszczęśliwiaj Jane. Postaraj się nie wskakiwać do samolotu i nie lecieć do Baton Rouge.

I miej nadzieję, że czas zagoi ranę, którą zadałeś Eve.

- Zasnęłam. - Eve schodziła po schodach, usiłując przygładzić potargane włosy. - Na litość boską, już

piętnaście po piątej. Dlaczego mnie nie obudziłeś?

- To jasne. Musiałaś się wyspać. - Galen uśmiechnął się do niej. - A ja potrzebowałem czasu na

przygotowanie niezwykle udanego posiłku.

- Muszę iść do kościoła. Melton się nie pojawił?
- Był na czas. Spławiłem go.
- Nie miałeś prawa.
- Powiedziałem, żeby spotkał się z nami przed kościołem o szóstej. - Spojrzał na zegarek. - Masz

czterdzieści pięć minut na zjedzenie mojej doskonałej potrawy. - Wskazał ręką jadalnię. - Nie lubię jadać w
pośpiechu; człowiek nie docenia posiłku. Tym razem jednak się zgodzę.

- Powinieneś był mnie obudzić.
- Tracisz czas. Przecież nie chcemy, żeby twój szacowny senator na nas czekał.
Ruszyła za nim.
- Już musiał czekać wiele godzin.
Galen uśmiechnął się do niej.
- Zasłużył na to. - Posadził ją przy stole, strząsnął serwetę i ułożył ją na kolanach Eve. - Spróbuj sałatki ze

szpinaku.

- Mowy nie ma! - Aż podskoczyła na krześle. - Galen, chcę się spotkać z Meltonem. Zresztą i tak nie

dałabym rady tego zjeść. Ciągle mnie boli żołądek.

- Cóż ze mnie za głupek. Jasne, że nie możesz. Dałem się porwać swojemu kulinarnemu geniuszowi. No

dobrze może zrobię ci trochę zupy, kiedy wrócimy z kościoła.

- Mogę dzisiaj nie wrócić. Często pracuję po nocy.
- Ale może wrócisz. Nadal jesteś trochę blada.
- Galen...
- Przepraszam, nie chcę ci się narzucać. Czasem wykorzystuję okoliczności, żeby przeforsować swój punkt

widzenia, ale szanuję twoją wolną wolę.

- Naprawdę lubisz gotować?
- Jedzenie to jedna z największych życiowych przyjemności. Przy dobrej kolacji można zapomnieć o

najprzykrzejszych sprawach.

W życiu Galena było ich pewnie mnóstwo. Przeniosła wzrok z białego obrusa z adamaszku na

jaskrawozielone świece i delikatną porcelanę. Bardzo się to różniło od miłego posiłku w kuchni przed
dwoma dniami.

Nagle uświadomiła sobie, że właśnie o to chodziło Galenowi. Nie chciał przypominać jej o Marie Letaux i

ostatnim posiłku.

- To, co przygotowałeś, z pewnością jest pyszne. Dziękuję, Galen.
- Nie ma za co. Szkoda, że muszę jeszcze trochę poczekać, zanim będziesz mogła to docenić. - Ujął ją za

ramię. - Chodźmy do kościoła, przestaniesz się denerwować.

Ku zdumieniu Eve okazało się, że Melton już czeka na nich niecierpliwie przed kościołem.
- Przyszli państwo wcześniej, to dobrze. Już pani lepiej? Galen twierdził, że nie czuje się pani za dobrze.
- O wiele lepiej. - Spojrzała w kierunku wrót kościoła. - Spodziewałam się pana w środku.
- Nie mam klucza. Czekam na... O, już jest - wskazał wzrokiem zbliżającego się ku nim jasnowłosego

mężczyznę. - To Rick Vadim. Będzie pani pomagał. Rick, to pani Duncan.

Młody człowiek skinął głową i uśmiechnął się do Eve.
- Miło mi panią poznać.
- Witam. Mnie także - uścisnęła mu dłoń. - To Sean Galen. - Jest...
- Asystentem pani Duncan - wtrącił Galen. - Ułatwiam jej życie.
- No to będzie nas dwóch - oświadczył z powagą Rick. - To także moje zadanie.

background image

- Rick ma pomagać pani Duncan we wszystkim - powiedział Melton.
- Jest pan antropologiem sądowym? - spytała Eve.
- Nie, nie mam naukowego przygotowania. Ale dobrze sobie radzę w zdobywaniu tego, co potrzebne i

ułatwianiu innym życia. - Otworzył wrota. - Chce pani zobaczyć czaszkę?

- Po to tu jestem. - Eve zajrzała do przedsionka. Podświadomie spodziewała się, że wnętrze kościoła będzie

zakurzone, ale okazało się nieskazitelnie czyste. - Gdzie ona jest?

- W głównej kaplicy - Rick wskazał łukowate drzwi. - Tędy, proszę.
- W kaplicy?
- Z szacunku - odparł Rick. - Czytałem sporo o pani pracy i wiem, że pani okazuje szacunek tym, którzy

odeszli.

- Tak, ma pan rację. Ale wątpię, czy będę mogła pracować w pańskiej kaplicy. Potrzebuję stołu, postumentu

i dużo światła.

- Już przygotowałem pracownię. Myślę, że się pani spodoba. - Otworzył drzwi. - Tu jest czaszka.
Olbrzymia czarna trumna.
Eve zatrzymała się w drzwiach i wbiła spojrzenie w skrzynię. Trumna zdominowała niewielkie

prezbiterium.

- Zaczekam tutaj - powiedział Melton.
Eve także nie miała wielkiej ochoty podchodzić bliżej.
- Myślałam, że czaszka została już wyjęta z trumny. Nie spodziewałam się... trumna jest bardzo... duża.
- Zaprojektowano ją tak, żeby chroniła zwłoki przed dalszym zniszczeniem i rozkładem. Chcieliśmy mieć

pewność, że czaszka będzie w doskonałym stanie - odparł z przejęciem Rick. - Naprawdę mi przykro, że
reszta szkieletu trafiła w niewłaściwe miejsce. Nie było mnie tu, kiedy to się stało.

- Trafiła w niewłaściwe miejsce? - powtórzyła Eve. - Ja bym użyła innego określenia.
- Mnie także wydaje się to niewiarygodne. Cała ta sprawa jest dziwna. Ale to nie mój interes. Ja mam

pilnować, żeby już nic więcej się nie stało. - Rick zatrzymał się przy trumnie. - Mówiono mi, że czaszka jest
w bardzo dobrym stanie. - Otworzył wieko i się cofnął. - Co pani o tym sądzi?

- Sądzę, że potrzebuję światła. Ledwie widzę. Tu jest zbyt ciemno.
- Przepraszam. - Rick w pośpiechu zapalił świecę na ołtarzu. - W pracowni, którą dla pani przygotowałem,

jest znakomite światło. Nie wiedziałem, że będzie pani chciała dokładnie przyjrzeć się czaszce już tutaj.
Mogłem pomyśleć...

Był tak przygnębiony, że Eve stłumiła zniecierpliwienie.
- Nic się nie stało, Rick. Jeśli będzie jakiś problem, zabiorę czaszkę do domu.
- Nie, proszę tego nie robić. Daję słowo, że w pani pracowni jest wszystko, czego potrzeba - zapewnił ją. -

Senator nalega, aby prace były prowadzone tutaj.

- Dlaczego? - zapytał Galen.
- Bo jesteśmy na wyspie. Senator Melton bardzo się przejął zaginięciem szkieletu. Chce, aby pani Duncan

była całkiem bezpieczna, a ochrona, którą wynajął, twierdzi, że o wiele łatwiej jest strzec kościoła niż innych
obiektów. Obiecuję zrobić wszystko, co się da, żeby pani było tu wygodnie.

- To będzie wymagało trochę wysiłku. - Galen podszedł do trumny z kieszonkową latarką. - Strasznie tu

zimno. Pewnie wszędzie jest wilgoć.

- W pracowni jest bardzo ciepło.
- W porządku - mruknęła z roztargnieniem Eve, wpatrując się w czaszkę. Nadal niemal nic nie widziała, ale

kieszonkowa latarka była lepsza niż nic. Choć czaszka poczerniała od ognia, wydawała się nietknięta, tyle że
brakowało zębów i szczęka była przestawiona. Eve nie dostrzegła jednak żadnych widocznych ubytków ani
pęknięć. I dobrze.

- To mężczyzna. Biały. Czaszka jest w zdumiewająco dobrym stanie. Będę mogła nad nią popracować.
- Trochę go poturbowano. - Galen wskazał na szczękę. - I brakuje zębów. Musiał dostać niezły wycisk.

Przypomina mi się ten film o gladiatorze.

- Cicho bądź, Galen - powiedziała Eve. - Nie mogę się niczym sugerować w swojej pracy. Nie chcę, żeby

miał twarz Russella Crowe’a.

- Świetny film. - Galen zerknął na Ricka i mrugnął. - Później, kiedy nie będzie jej z nami, powie mi pan,

kto to jest, pana zdaniem.

Rick uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Wiem tyle co i pan. Mogę się tylko domyślać. - Popatrzył na Eve. - W pracowni jest postument i dwa

stoły do pracy. Rozumiem, że na końcu będzie pani potrzebowała wideo i komputera. Jestem w kontakcie z
wydziałem medycyny sądowej na Uniwersytecie Luizjany, chyba to załatwili. Kiedy będzie pani gotowa,
przyniosę czaszkę.

background image

Najwyraźniej chciał wyciągnąć ją z kaplicy, aby jak najprędzej mogła przystąpić do pracy. Jego gorliwość

była urocza, ale Eve nie miała jeszcze ochoty odchodzić od czaszki.

- Galen, może pójdziesz z Rickiem i obejrzysz pracownię, a ja w tym czasie bliżej przyjrzę się czaszce?
- Jasne. - Galen podał jej latarkę. - Nie jest to najciekawsze zadanie, ale urodziłem się, żeby służyć innym.
- Dzięki. - Rzuciła wiązkę światła na czaszkę i obejrzała jamę nosową. - Z pewnością to biały.
- Chodźmy, Rick. Nie jesteśmy tu mile widziani.
Eve ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że odeszli, i że została w kaplicy sama. Nie miało to znaczenia.

Już nie odczuwała żadnego niepokoju. Teraz interesowała ją tylko czaszka. To był jeszcze jeden zaginiony.
Nieważne, czy Bently, czy jakiś biedny włóczęga. Z pewnością czyjaś ofiara, jak choćby mała Carmelita,
której rekonstrukcję niedawno zakończyła. Sądząc ze stanu czaszki, zęby najprawdopodobniej wyrwano po
śmierci. Był z pewnością ofiarą zbrodni.

Czas się poznać. Eve delikatnie dotknęła kości policzkowej.
Jak mam cię nazwać? Wiedziała, że komuś z zewnątrz mogłoby się to wydawać zupełnym wariactwem, ale

nadawała imiona im wszystkim. Każdy przecież miał jakąś historię i życie. Wszyscy się śmiali, wszystkich
ktoś kochał, również tego biednego pobitego wojownika. Jak widać, nie wygrał ostatniej bitwy, ale miała
nadzieję, że zdarzało mu się to wcześniej.

- Victor? Niezłe imię. - Pokiwała głową. - Mnie pasuje. - Ostrożnie opuściła ciężkie wieko. - Do

zobaczenia jutro, Victorze. Zobaczę, czy zdołam sprowadzić cię do domu.

- Gotowa? - W progu stał Galen. - Rick naprawdę się postarał. Pracownia jest świetnie wyposażona, ciepła

i pełna światła. Czysto i lśniąco jak w kwaterach marines. Chcesz zobaczyć?

Już miała tam iść, gdy nagle zmieniła zdanie. Cholera, energia opuszczała ją w zastraszającym tempie!
- Nie, wierzę ci. Zobaczę ją jutro, kiedy się tam przeniosę.
- Jutro?
- No dobra, miałeś rację, nie jestem jeszcze w pełni zdrowa. Sądziłam, że zacznę dzisiaj, ale czuję się zbyt

zmęczona. Jestem jeszcze bardzo słaba. - Skrzywiła się pod wpływem bólu. - Mam nadzieję, że do jutra
wrócą mi siły. Mimo tej długiej drzemki nadal strasznie chce mi się spać.

- No to idź do łóżka. Cieszę się, że nie zaczniesz pracy dzisiaj.
- Już ją zaczęłam. - Eve popatrzyła przez ramię na czarną trumnę. - Jednak żeby móc używać sprzętu i

zrobić pomiary, muszę mieć wypoczęty i otwarty umysł. Victor poczeka jeszcze kilka godzin.

- Victor?
- Czaszka.
- Och! - Galen nie patrzył na nią, kiedy szli nawą. - Nie chciałbym być niegrzeczny, ale często gadasz z

czaszkami?

- Nie. - Popatrzyła na niego niewinnie. - Jestem bardzo wybredna.
- To mi nie przeszkadza. Tak tylko pytałem. - Jego wzrok powędrował do Ricka i Meltona przy wejściu. -

Rick wydaje się miłym facetem. I bystrym. Chodził do szkoły na Północy.

- To mnie nie dziwi. Mówi jak jankes. Gdzie się uczył?
- W Notre Dame. Zagorzały kibic futbolu.
- Jak wszyscy stamtąd. Wygląda jak typowy amerykański chłopak, ma takie jasne włosy i różowe policzki.

- Zmieniła temat: - Dowiedziałeś się, o której jest pogrzeb Marie?

- O jedenastej. Nadal się wybierasz?
Kiwnęła głową.
- Zacznę wcześnie rano, potem zrobię sobie przerwę i pójdę na pogrzeb. - Kiedy wyszli z kościoła,

wyciągnęła rękę do Ricka. - Dziękuję za wszystko. Do zobaczenia rano, jak sądzę.

- Z przyjemnością. - Uścisnął jej dłoń. - Wszystko przygotuję. Zauważyłem, że czaszka jest trochę brudna,

ale jej nie ruszałem.

- I bardzo dobrze. Nie wolno ryzykować dalszych zniszczeń.
- Jasne. - Z powagą pokiwał głową. - Mam zrobić coś jeszcze?
Jezu, był męczący, jednak ta dziecinna gorliwość wydała się Eve wręcz słodka.
- Nie jestem szczególnie wymagająca. Wystarczy, że będę mogła w spokoju wykonywać swoją pracę.
Rick uśmiechnął się do niej.
- Nikt nie będzie pani przeszkadzał, obiecuję. - Odwrócił się do Galena. - Miło mi było pana poznać,

szanowny panie.

Galen wydawał się szczerze zdumiony.
- Do zobaczenia, Rick - odpowiedział. - Hm... „szanowny panie”... - mruknął, kiedy wraz z Eve wychodził

z kościoła. - Aż tak się postarzałem?

- Rzadko spotyka się dziś takie uprzejmości. Myślę, że to bardzo miłe.

background image

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Ile masz lat, Galen?
- Trzydzieści siedem.
- To już się załapujesz. - Nagle odwróciła się do Ricka, który nadal rozmawiał z Meltonem. - Rick?
Urwał w pół słowa i spojrzał na nią.
- Potrzebuje pani czegoś?
- Zabij smoka i znajdź świętego Graala - burknął sarkastycznie Galen.
Eve go zignorowała.
- Gdzie pan był przedwczoraj wieczorem, kiedy chciałam wejść do kościoła?
- Pani już tu była? - Rick zmarszczył brwi.
- Pierwszego wieczoru po przyjeździe. Przyszłam tu i stukałam do drzwi. Nikt nie odpowiadał.
- Bo nikogo nie było. Pojechałem na Uniwersytet Luizjany załatwić sprzęt wideo. Wróciłem dopiero

wczoraj rano. Otworzyłbym, gdybym był w kościele.

- Nie było nikogo innego?
Pokręcił głową.
- Tylko ochrona na terenie. Pewnie domyślili się, że nie jest pani intruzem. Myślała pani, że ktoś naprawdę

jest w środku?

- Nie, właściwie nie. Po prostu wydawało mi się... Nieważne. Do zobaczenia rano. - Odwróciła się do

Meltona. - Do widzenia, senatorze.

- Rozumiem, że przyjmuje pani zlecenie? Nie byłem pewien. Jestem ogromnie wdzięczny.
- Nie robię tego dla pana, tylko dla rodziny tego człowieka.
- Mimo to jestem wdzięczny. - Uśmiechnął się. - Cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło. Ma pani

mój numer telefonu, w razie jakichkolwiek problemów proszę dzwonić.

- Tego może być pan pewien. Idziemy, Galen.
Ruszyli w kierunku mostu.
- Czy masz powody sądzić, że ktoś tu był tamtego wieczoru? - spytał Galen.
- Nie, to tylko przeczucie.
- Może to duch naszego gladiatora - zachichotał.
- Nie wierzę w duchy.
- To chyba dobrze. Bo mając do czynienia z tak wieloma szkieletami, pewnie byś zwariowała.
Spojrzała gdzieś w bok.
- A ty wierzysz w duchy?
- Nie neguję ich istnienia. Myślę, że wszystko jest możliwe. Trzeba mi tylko to udowodnić. - Uśmiechnął

się. - Jak na razie nasi niematerialni przyjaciele nie raczą mi się ukazywać.

- Umysł widzi, co chce widzieć. To tylko wyobraźnia... albo sny.
- Sny?
- I nie nazywaj go gladiatorem - zmieniła temat.
- Słusznie. On ma na imię Victor. Tak go nazwałaś?
Ponownie popatrzyła na kościół. Melton i Rick musieli wrócić do środka. Drzwi były zamknięte, a wrota

otaczała ta sama atmosfera tajemniczości, którą wyczuwała już tamtego pierwszego wieczoru.

Cóż, sekrety należy rozwiązywać, jutro zamierzała się do tego zabrać.
- Tak, ma na imię Victor.

- Zrobisz to? - zapytał Joe. - Proszę cię tylko o jedno popołudnie. Pojedź ze mną do sąsiadów Capela i

niech opiszą ci tego faceta.

- Nie wciskaj mi głupot. Zawsze tak się to zaczyna. - Lenny Tyson dostawił kreski obok rozszerzonych

nozdrzy kobiety na swoim szkicu. - Potem wychodzi z tego całe zadanie, a jestem teraz zawalony robotą.
Wiesz przecież, Joe.

- Zrób mi tę przysługę, Lenny.
- Dlaczego? - Tyson spojrzał na niego znad szkicu. - To seryjny zabójca czy co?
Joe potrząsnął głową.
- To nie jest sprawa wydziału, tylko osobista. Zapłacę ci za portret dwa razy więcej niż oni. Dwóch

sąsiadów widziało George’a Capela na dwa dni przed zniknięciem. Wchodził do mieszkania ze szczupłym,
czarnowłosym mężczyzną około trzydziestki. Wyszli kilka godzin później i razem odjechali. Tego samego
dnia widziano Capela w banku, w którym wynajmował skrytkę depozytową. Towarzyszył mu ten sam
człowiek. To było niemal tydzień temu.

- Chcesz, żebym narysował portret tego mężczyzny?

background image

- Proszę, Lenny. Ile to zajmie?
- Zależy od pamięci sąsiadów. - Tyson odchylił się na krześle. - Siedem dni to szmat czasu. Dobrze, że

pamiętają kolor włosów i jego wzrost. Jak podobny ma być?

- Chcę go porównać ze zdjęciami policyjnymi.
- O kurczę. Ciężko będzie.
- Zrobisz to dla mnie?
- Dwa razy tyle, ile płaci wydział?
- Trzy razy.
Lenny westchnął, wstał i złapał szkicownik.
- Chodźmy.

Rozdział szósty

Kiedy Eve weszła do pracowni o siódmej rano, czaszka Victora spoczywała na postumencie.
- Mówiłem, że wszystko przygotuję. - Rick był rozpromieniony. - To pani stoły do pracy, a ten postument

pożyczyłem od rzeźbiarza z Baton Rouge. Nadaje się?

- Bardzo ładny.
- A sprzęt wideo?
- Później sprawdzę. To ostatni etap pracy. - Eve postawiła skrzynkę na stole. - Jeśli przyniesie mi pan kilka

ręczników i miskę wody, będę mogła zacząć.

- Zupełnie jakbyś miała operować albo odbierać poród. - W drzwiach stanął Galen. Chichocząc, Rick

wyszedł z pracowni.

- Bo to trochę przypomina jedno i drugie. - Eve podwinęła rękawy obszernej białej koszuli. - Zastanawiam

się, gdzie podziewałeś się rano.

- Przyglądałem ci się z balkonu, kiedy wychodziłaś z domu. A przez większość nocy rozmawiałem przez

telefon.

- Dlaczego tak długo?
- Sprawdzałem, co w trawie piszczy. Melton jest jak dla mnie zbyt oślizgły. Zadzwoniłem do paru

informatorów. Wydaje się, jednak nie kłamie. Bently faktycznie zniknął dwa lata temu, wszystko, co ci o nim
powiedziano, ma potwierdzenie w faktach. Wzorowy obywatel, mąż i ojciec. Wygląda na to, że faktycznie
był miłym facetem. Szeryf Bouvier to szanowany policjant i rzeczywiście przekazał szkielet Meltonowi.

- Szkielet?
- Bouvier nic nie wiedział o zaginięciu szkieletu. Melton obiecał mu że szybko znajdzie specjalistę od

DNA i po cichu zwróci szczątki. Kiedy oznajmiłem Bouvierowi, że kilku części może brakować, wpadł w
szał. To on za to odpowiada. Gdy się uspokoił, powiedział, że skontaktuje się z senatorem i że Melton z
pewnością użyje swoich wpływów, by szkielet odnaleziono i oddano jak najszybciej. Cały czas wychwalał
Meltona pod niebiosa. Jest po jego stronie.

- Wydajesz się rozczarowany prawdomównością Meltona.
Galen wzruszył ramionami.
- Mam złe przeczucia.
- Jeśli będą jakieś kłopoty, zawsze mogę przerwać pracę i jechać do domu.
Ona jednak tego nie chciała. Nie miała zamiaru wracać, bo musiałaby stawić czoło sytuacji, od której

uciekła. Chciała pracować aż do utraty sił albo jeszcze intensywniej.

- To może jednak... Mogę sprawdzić, czy uda mi się zarezerwować dla nas bilety do Atlanty.
- Dla nas?
- Ja też nie skończyłem pracy. Zostanę z tobą, dopóki się nie upewnię, że nic ci nie grozi.
- Nie zamierzam zbyt długo chodzić z ochroniarzem, Galen.
- Będziesz, dopóki się nie upewnię. No to co z tymi biletami?
Eve zaczęła się zastanawiać. Nie lekceważyła intuicji Galena, ale też nie miała szczególnych powodów, by

zakładać, że nie zdoła w spokoju dokończyć pracy. Co prawda to zatrucie należało uznać za bardzo
niepokojące, ale teraz była dobrze strzeżona przez Galena i ludzi, których widziała tego ranka na terenie
kościoła.

Nie podobało jej się też, że mordercy - komuś takiemu jak ten zabójca gospodyni z opisu Galena - ujdzie

na sucho ta zbrodnia. Nie można ukarać sprawcy bez identyfikacji ofiary - i to było jej zadanie.

- Na razie nie kupuj, jeszcze nie mam powodu do wyjazdu. - Znowu popatrzyła na czaszkę. - Zostaw mnie

samą na jakiś czas. Muszę się wziąć do pracy.

- Nieźle uwalana. - Galen dotknął błota na czole Victora. - Dziwnie to wygląda, prawda?
- Zwykła ziemia. - Wzruszyła ramionami.
- Zdołasz to wszystko zeskrobać?

background image

- Większość. Nie będę wydłubywała ziemi ze wszystkich zagłębień. Mogłabym uszkodzić czaszkę. -

Zniecierpliwiona, machnęła ręką. - Idź już. Chcę zrobić jak najwięcej, zanim pojedziemy na pogrzeb Marie.

- Jednak nie rezygnujesz?
- Jasne że nie. Po pierwsze, to mógł być wypadek. Po drugie, nawet jeśli nie, może ktoś dorzucił czegoś do

składników przyniesionych przez Marie. Jeśli była niewinna, została zabita dlatego, żeby nic nie powiedzieć
albo żeby moje zatrucie wydawało się przypadkowe. Przykra myśl, co?

- Morderstwo jest jeszcze bardziej przykre. - Galen uśmiechnął się do niej. - Ale ty chcesz myśleć o Marie

jak najlepiej. No to pójdziemy na ten pogrzeb. Nic złego się nie stanie.

Po wyjściu Galena Eve skupiła uwagę na Victorze i zaczęła ostrożnie usuwać zanieczyszczenia z czaszki.
Dziwna, zaschnięta maź, przypominająca błoto.
Znieruchomiała, wpatrując się w te zabrudzenia. Faktycznie były dziwne. Drobniutkie białe płatki tkwiły w

gęstej, czarnej substancji, która w rezultacie wyglądała na jaśniejszą.

Wszystko jedno. Może tutejsza ziemia ma właśnie takie właściwości. Jeśli nie, z pewnością policja już to

zauważyła. To nie jej sprawa. Zeskrobać to i do roboty, pomyślała.

Syn Marie Letaux, Pierre, był wysoki i przystojny. Wydawał się wyraźnie załamany śmiercią matki. Po

ceremonii żałobnej w niewielkim kościele, kiedy stał otoczony przez krewnych i znajomych, Eve podeszła
do niego i wyciągnęła rękę.

- Jestem Eve Duncan. Chciałabym złożyć kondolencje. Niezbyt dobrze znałam pana matkę, ale być może

byłam ostatnią osobą, która ją widziała. Mówiła panu, że będzie u mnie pracować?

Pierre skinął głową.
- Była bardzo przejęta. Wiedziała, że jest pani kimś ważnym.
- Niezupełnie.
- Pan Tanzer twierdził, że jest pani sławna. Cieszyło ją, że będzie pracowała dla kobiety, która czegoś w

życiu dokonała. - Jego oczy napełniły się łzami. - Nie mówiłem jej, ale po skończeniu studiów, kiedy już
zacznę pracować, chciałem jej kupić restaurację. Powinienem był jej o tym powiedzieć. - Głos mu się łamał.
- Żałuję, że tego nie zrobiłem. To miała być niespodzianka.

- Marie wiedziała, że pan ją kocha. Była z pana bardzo dumna. - Eve spojrzała na przystrojoną kwiatami

trumnę, którą wstawiano do szarego karawanu. - Bardzo pragnęła, żeby ukończył pan studia.

Pierre pokiwał głową.
- Ciągle się zastanawiała, jak mi pomóc. Dzień przed śmiercią zadzwoniła do mnie i powiedziała, żebym

się nie martwił, bo już wie, skąd wziąć pieniądze na czesne. Że wszystko będzie dobrze.

- Naprawdę?
Znowu kiwnął głową, a jego spojrzenie powędrowało do trumny.
- Przepraszam, powinienem już iść.
- Oczywiście. Życzę panu powodzenia w dalszym życiu.
- Teraz mogę myśleć tylko o mamie. To dla mnie bardzo trudne. O mało nie pękło mi serce, kiedy wczoraj

przeglądałem jej rzeczy. Tyle wspomnień... - Usiłował się uśmiechnąć. - Jutro wracam na uczelnię, muszę ją
ukończyć, muszę zostać kimś, tak jak tego pragnęła. Dziękuję pani. - Odwrócił się i zbliżył do karawanu.

- Miły dzieciak - usłyszała słowa Galena.
Patrzyła, jak karawan sunął powoli przez cmentarz w kierunku grobu, w którym miała zostać pochowana

Marie.

- Tak, miły.
- Gotowa? - Galen ujął ją pod łokieć.
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od karawanu.
- Słyszałeś, co mówił o telefonie od matki?
- Tak.
- Nic nie powiesz?
- Przecież ty sama wiesz. Nie chcę powtarzać: „A nie mówiłem?”.
- To nie musi o niczym świadczyć. - Jej ręce zacisnęły się w pięści. - Cholera, nie chciałam w to wierzyć!

Nadal nie chcę.

- Młody Letaux będzie przyjemnie zaskoczony, kiedy otworzy skrytkę depozytową. - Galen delikatnie

pociągnął Eve do auta. - Co byś powiedziała na lunch i mały spacer po mieście, zanim zawiozę cię do domu?
Chyba musisz się trochę zrelaksować.

- Dobrze.
Po raz ostatni spojrzała przez ramię na karawan i syna Marie, który miał ostatecznie pożegnać się z

ukochaną matką. Marie także bardzo go kochała.

Czy na tyle, by zrobić dla syna coś naprawdę strasznego?

background image

- Przestań się zamartwiać - powiedział Galen. - Nie wolno zatruwać dobrego posiłku złymi myślami.

Opowiedz mi o swojej córce Jane. Słyszałem, że w zeszłym roku przejęła po mnie obowiązki pielęgniarki,
kiedy wyjechałem z domku Sarah Patrick w Phoenix. Nie dobijaj mojego ego, twierdząc, że radziła sobie
równie dobrze jak ja.

- No cóż, Sarah najwyraźniej uznała, że nie poszło jej najgorzej, skoro Jane dostała od niej szczeniaka.
- To dobrze czy źle?
- Dobrze - uśmiechnęła się Eve. - Ten szczeniak to cały Monty, mam nadzieję. Jak dotąd nie widziałam w

Tobym nic dzikiego.

- Niedobrze. Mógłby mieć w sobie odrobinę tygrysa. Mieszanka byłaby bardziej interesująca.
- Nie zgadzam się.
- Mimo wszystko myślę, że się zgadzasz. Wybrałaś Quinna.
Tak, Joe miał w sobie coś z tygrysa, chociaż w zeszłym roku tego nie dostrzegała. Widziała jedynie miłość,

bliskość, związek. To było jak magia. Nie, lepsze niż magia, bo prawdziwe i uczciwe.

Przynajmniej tak sądziła.
Stłumiła rozpacz. Czy kiedykolwiek będzie mogła myśleć o Joem bez tego bólu? Postanowiła zmienić

temat.

- Gdzie zjemy? Byle nic ciężkiego. Mój żołądek nadal czuje się tak, jakby oberwał od Evandera

Holyfielda.

Skrytka bankowa.
Eve usiadła na łóżku, jej serce waliło jak młotem.
- Galen!
- Słyszę! - zawołał Galen z sąsiedniego pokoju. - Co się stało? Widziałaś jakieś...
- Skrytka bankowa. Spałam, ale kiedy się obudziłam, to było...
- Spokojnie. Oddychaj powoli. - Usiadł na łóżku obok niej, a rewolwer odłożył na nocny stolik. - Koszmar?
- Nie. Cały czas musiałam podświadomie to wiedzieć i... chodzi o skrytkę bankową Marie. Uważasz, że

prawdopodobnie są tam te trefne pieniądze, a ten, kto mnie zatruł, usiłował upozorować wypadek. Ten ktoś
zrobi więc teraz wszystko, żeby nikt nie połączył tych pieniędzy ze śmiercią Marie.

- I co?
- Pierre, jej syn. Jutro rano miał wyjechać do Nowego Orleanu. Przedtem chciał pozałatwiać wszystkie

sprawy. Istnieje możliwość, że po południu poszedł do banku. Gdyby w skrytce była duża suma pieniędzy,
chyba zapaliłoby mu się w głowie ostrzegawcze światełko, prawda?

- Myślisz, że ktoś może zechcieć go powstrzymać przed złożeniem doniesienia o tych pieniądzach?
Eve zwilżyła wargi.
- Boże, mam nadzieję, że nie. - Wstała z łóżka. - Chcę się z nim zobaczyć. Ubiorę się. Zadzwonisz do

Marie i sprawdzisz, czy Pierre tam jest?

- Znasz numer?
- Nie.
- Zadzwonię do informacji. - Galen sięgnął po telefon na nocnym stoliku i zapalił światło.
Zamrugała gwałtownie.
- Jesteś nagi!
- Wrzasnęłaś. Nie miałem czasu się ubrać. Halo? - odezwał się do telefonu i zerknął przez ramię. - Pospiesz

się.

Nie musiał jej tego dwa razy powtarzać. Wybiegła z sypialni i popędziła do łazienki.
Kiedy wróciła pięć minut później, Galen wychodził ze swojego pokoju, wkładając koszulę w spodnie.
- Pierre nie odbiera. - Spojrzał jej w oczy. - Może to fałszywy alarm, ale kiedy dotrzemy na miejsce, ja

decyduję o każdym ruchu. Rób tylko to, co ci powiem. Zgoda?

- Słyszałam. Pospieszmy się.

Nikt nie otwierał.
- Może postanowił wyjechać wcześniej - powiedział Galen. - Może nie chciał pozostać tu na noc, co

byłoby całkiem zrozumiałe?

- Nie podoba mi się to - mruknęła Eve. - Drzwi są zamknięte na klucz?
- Tak. - Galen pochylił się nad gałką. - Jeśli jednak dzięki temu poczujesz się lepiej... - Drzwi się

otworzyły. - Wejdę pierwszy. Czekaj tutaj, dopóki cię nie zawołam. Jeśli cokolwiek zobaczysz, zawołaj
mnie.

- Chcę... - Eve niecierpliwie potrząsnęła głową. - Jeśli Pierre’a tu nie ma, muszę go szukać w hotelach.

background image

Pospiesz się.

- Postaram się - rzekł i zniknął w domu.
Nie chciała czekać na zewnątrz. Zerknęła niespokojnie przez ramię na okna w budynkach po obu stronach

ulicy. Ciemne, milczące.

Uważne.
Co za głupota. Przecież nikt jej nie obserwował.
- Wchodź. - Galen stał w drzwiach. - Jest bezpiecznie.
- Znalazłeś Pierre’a?
- Tak. - Zamknął drzwi. - Ale pewnie nie chciałabyś go zobaczyć. To niezbyt przyjemny widok. Zostało mu

pół głowy.

- Co?! - krzyknęła zaszokowana.
- Przy biurku, po drugiej stronie pokoju.
Światło w domu było zgaszone, ale dostrzegła jakąś sylwetkę opartą o blat biurka.
- To Pierre?
- Tak mi się przynajmniej wydaje.
- Zamordowany?
- Upozorowano to na samobójstwo. Ciągle trzyma pistolet w dłoni. Być może sam nacisnął spust.
- Podobnie jak Marie sama zjadła gulasz... - powiedziała głucho Eve.
- Zgadza się.
- Chcę go zobaczyć.
- Na pewno?
- To nie pierwszy trup, jakiego zobaczę, Galen.
- Wiem, ale muszę walczyć ze swoim instynktem opiekuńczym. - Zapalił lampkę obok drzwi. - Tylko

niczego nie dotykaj.

Wszędzie krew i rozpryśnięty mózg. Eve przemogła się i doszła do samego biurka. Na blacie przed

Pierre’m leżało kilka oprawionych zdjęć Marie, a z boku stosik zaplamionych krwią listów.

- Wygląda tak... - Przełknęła ślinę, żeby rozluźnić ściśnięte gardło. - ...jakby przeglądał jej rzeczy.
- Wpadł w rozpacz i odebrał sobie życie. Wszyscy obecni na pogrzebie widzieli, jak bardzo był

przygnębiony. Ładnie zaaranżowane. A może wierzysz, że naprawdę to zrobił?

Eve przecząco pokręciła głową.
- Chciał, żeby jej ciężka praca nie poszła na mamę. Nie zrobiłby... - Musiała się stąd wydostać. Skierowała

się ku drzwiom. - To nie on, zrobił to ktoś inny.

- Też tak myślę. - Galen poszedł za nią, zatrzymał się tylko po to, żeby zetrzeć swoje odciski palców z

lampy i gałki u drzwi, podczas gdy Eve czekała na zewnątrz. - Jednak zapewne stwierdzą samobójstwo.

Na ulicy Eve głęboko wciągnęła do płuc powietrze. Trzęsła się jak w febrze.
- Moglibyśmy powiedzieć policji o Marie.
- Przecież jedyny dowód to siniaki! Ty też nie chciałaś uwierzyć, że śmierć Marie Letaux to nie wypadek.
- Pewnie poszedł dziś do banku - zauważyła.
- Wątpię, żeby zginął, gdyby nie odkrył skrytki depozytowej z pieniędzmi. Na pewno to zrobił, inaczej nie

stanowiłby zagrożenia.

- Był taki młody...
- Tak, to przykre. - Galen ujął Eve pod łokieć. - Chodźmy stąd. Jeśli ktoś nas tutaj zobaczy, może uznać, że

to my jesteśmy sprawcami zbrodni. Ty możesz być poza podejrzeniem, ale ja nie.

- Siadaj. - Galen podsunął Eve jedno z kuchennych krzeseł i nastawił wodę. - Zrobię ci kawę.
- Nic mi nie jest. - Skłamała. Nie czuła się dobrze. Mogła myśleć tylko o tym pięknym mężczyźnie, który

przestał już być piękny. O Pierze, którego życie zostało przerwane w tak brutalny sposób.

- No to dotrzymaj mi towarzystwa. - Włączył palnik, a następnie wyjął słoik rozpuszczalnej kawy. - Jestem

bardzo wrażliwy. Widok krwi zawsze mnie przygnębia.

- Kłamca - Eve usiłowała się uśmiechnąć.
- Naprawdę jestem wrażliwy, tylko niełatwo to dostrzec. - Zdjął z półki dwie filiżanki i wsypał do nich

kawę. - Krew jest... nieporządna. Bezwzględnie należy tego unikać. Istnieje tyle bezkrwawych sposobów... -
zerknął przez ramię i wyszczerzył zęby. - To cię rąbnęło. Oczekujesz, że zacznę cię pocieszać? Jesteś na to
za twarda.

- Naprawdę?
- Jasne. Oczywiście Quinn by cię pocieszał. Ale chyba nie oczekujesz tego ode mnie. - Nalał wrzątku do

filiżanek i usiadł naprzeciwko niej. - Wobec tego lepiej napij się kawy.

background image

Mimo tych słów najwyraźniej usiłował ją pocieszyć. Wypiła łyk kawy.
- Dziwne, że taki koneser jak ty zadowala się rozpuszczalną kawą.
- Szybko się ją robi. - Odchylił się na krześle. - Zadowalam się byle czym. Przywykłem do radzenia sobie

w rozmaitych okolicznościach.

- Smaczna. - Wypiła kolejny łyk. - Tego mi było trzeba. Chyba jestem trochę roztrzęsiona. Nienawidzę

śmierci. Walczymy i walczymy, a tak naprawdę nic nie możemy z tym zrobić.

- Czasem możemy. Osobiście zamierzam dożyć co najmniej stu pięćdziesięciu lat. Przy obecnym rozwoju

nauki mogę być jeszcze całkiem dziarski w tym wieku.

- Pierre był taki młody. Najgorzej, kiedy umierają młodzi ludzie.
- Jak twoja Bonnie.
- Tak. - Eve popatrzyła na kawę w filiżance. - Jak moja córeczka.
Galen milczał.
Eve z trudem wciągnęła powietrze do płuc.
- Nienawidzę zwyrodnialców, którzy odbierają życie młodym ludziom. Mam ochotę chwycić tych

zbrodniarzy za gardło. Chcę krzyczeć, jakie to niesprawiedliwe, że kradną im te radosne, cudowne lata. To
okrutne i obrzydliwe... Cholera. - Po jej policzkach spływały łzy. - Przepraszam. Nie chciałam...

Galen ukląkł przy jej krześle.
- Ej, nie rób mi tego. - Objął ją i delikatnie kołysał. - Przy tobie zupełnie się rozklejam. - Poczuł, jak

zesztywniała, natychmiast ją puścił i się odchylił. - Wyjaśnijmy coś sobie. Nie usiłuję wykorzystać chwili
twojej słabości. To znowu mój instynkt. Kobieta szlocha, a ja reaguję. - I patrząc jej prosto w oczy,
powiedział: - Potrafię jednak odróżnić moment słabości od prawdziwego uczucia. Lubię cię, podziwiam i
gdybym mógł sobie na to pozwolić, uznałbym cię za atrakcyjną. Jednak w tym względzie dla mnie nie
istniejesz. Równie dobrze mogłabyś nosić tabliczkę z napisem „Nie dotykać”. Jestem twoim obrońcą,
przyjacielem, czasem możesz wypłakać się na moim ramieniu. Zrozumiałaś?

- Zrozumiałam - uśmiechnęła się z trudem.
Odwzajemnił jej uśmiech.
- Przynajmniej to małe nieporozumienie miało jedną dobrą stronę. Już nie płaczesz. - Odetchnął teatralnie.

- Nie radzę sobie ze łzami.

- Postaram się zapamiętać, może mi się to przydać. - Wstała. - Idę spać. Jutro muszę wcześnie zacząć

pracę.

- Już jest jutro - Galen popatrzył na zegarek. - Lotnisko?
- Nie, do diabła! - Ruszyła do drzwi. - Zabójstwo tego chłopca; nie ujdzie im na sucho. Zapłacą za to. Dam

Victorowi twarz.

Rozdział siódmy

- Mogę wejść? - spytał Galen.
Eve spojrzała na niego znad czaszki.
- Jeśli nie będziesz się do mnie odzywał.
- Tylko kilka słów. Gdzie Rick?
- Gdzieś w pobliżu - wzruszyła ramionami. - Parę godzin temu przyniósł mi kawę. Dlaczego pytasz?
- Tak sobie. Zazwyczaj jest taki gorliwy, że aż się boję, że mogę przez niego stracić pracę.
- Może i jest gorliwy, ale też cichy i się nie narzuca. Ledwie zauważam, że w ogóle tu jest.
- Wątpię, żebyś go zauważyła, nawet gdyby walił w bęben. Widzę, że praca całkiem cię pochłonęła. Masz

chyba obsesję na tym punkcie.

- Za to mi płacą. - Praca chroniła ją przed rozpaczą i uratowała ją od utraty zmysłów po zabójstwie Bonnie.

Była jej zbawieniem i pasją.

- Pomyślałem sobie, że podzielę się z tobą paroma informacjami o Bentlym.
- Sądziłam, że powiedziałeś mi już wszystko.
- Tylko oczywiste fakty. Postanowiłem posondować nieco głębiej. Nie lubię opierać się na tym, co

oczywiste.

- I co znalazłeś?
- Był zagorzałym ekologiem, miał bzika na punkcie energii słonecznej i czystości rzek.
- I co?
- Przez to całkiem sporo ludzi związanych z przemysłem energetycznym mogło go mieć na oku. A jeśli

zamierzał pokrzyżować szyki komuś ważnemu?

- Znowu się bawisz w „a jeśli”?
- Nic na to nie poradzę. Muszę się w to bawić, taką już mam podejrzliwą naturę - uśmiechnął się Galen. -

Ale powinno ci ulżyć, że Bently wydaje się taki nieskazitelny.

background image

- Niby dlaczego?
- To jasne, że przywiązałaś się emocjonalnie do tej czaszki i odczujesz satysfakcję, jeśli Victor okaże się

porządnym facetem.

- Nawet jeśli nie, to i tak wykonam swoje zadanie.
Galen przechylił głowę i spojrzał krytycznie na czaszkę.
- Chyba nieprędko. Wygląda jak główka lalki wudu. Po co ci te wszystkie patyczki?
- To markery głębokości tkanki. Przycinam każdy z nich do odpowiedniej wysokości i przyklejam w

określonym miejscu na twarzy Victora. Na całej czaszce znajduje się ponad dwadzieścia punktów, na
podstawie których określa się głębokość tkanki. - Ostrożnie przymocowała następny marker. - Istnieją
specjalne wykresy antropologiczne, które umożliwiają wyznaczenie wysokości każdego z tych patyczków.

- Innymi słowy twoja praca sprowadza się głównie do mierzenia?
- Niezupełnie, powiedziałabym raczej, że to najnudniejszy etap. Potem trzeba wziąć skrawki plasteliny i

umieścić je między markerami, w ten sposób zastępując nieistniejącą tkankę. Wreszcie całość należy
wygładzić, wypełnić nierówności, aby to należycie wyglądało. Ten ostatni etap jest najważniejszy. Właśnie
dlatego nie patrzę na zdjęcia ofiary. Nie wolno mi doprowadzić do sytuacji, w której podświadomie
odtwarzam wcześniej widzianą twarz.

- Teraz jesteś bezpieczna, ale zamierzam iść do redakcji po zdjęcie.
- Zatrzymaj je dla siebie, dopóki nie skończę.
- Czyli jak długo?
- Tyle, ile będzie trzeba. Pięć, może sześć dni. - Popatrzyła na niego. - Jakieś informacje o Pierze?
- Na piątej stronie wzmianka o samobójstwie Pierre’a Letaux, który najwyraźniej wpadł w rozpacz po

śmierci matki.

- No tak, mówiłeś, że policja nie będzie miała wątpliwości.
- Przyznaję, że wolałbym nie mieć racji w tej sprawie. Czasem jednak to ci źli są górą.
- Nie tym razem. - Umieściła kolejny marker. - A teraz pozwól mi pracować.
- Już wychodzę. - Zerknął na drzwi. - Moglibyśmy zadzwonić do Meltona i powiedzieć mu, że do śmierci

Marie i Pierre’a ktoś się mógł przyczynić.

- Myślałam już o tym. Zapewni mnie, że się mylę i że policja starannie zajęła się tą sprawą.
- To możliwe.
- Zresztą nie chcę mieć teraz do czynienia z Meltonem.
- Tak myślałem. Mogłoby to kolidować z pracą nad Victorem, a na to byś się nie zgodziła. Rick dobrze cię

karmi?

- Tak, jeśli mam na to ochotę. - Zmarszczyła brwi. - Wygląda na to, że mój degustator posiłków uchyla się

od obowiązków.

- Rick nie dopuści do tego, żeby stała ci się jakaś krzywda. Przynajmniej dopóki nie skończysz Victora.

Bardzo się stara ułatwić ci pracę. Ale dziś osobiście przygotuję ci coś do zjedzenia.

- To pocieszające.
- Bardziej niż pocieszające. Ta wiadomość powinna ci zaprzeć dech w piersiach.
- Nie mam na to czasu.
- Dobrze, zapomnijmy o zachwytach nad moją wyrafinowaną kuchnią. - Odwrócił się. - Ja też chciałbym

uporać się z tym jak najszybciej.

Eve pomyślała, że Galen z pewnością nie jest aż tak zdeterminowany jak ona. Po tym jak przedwczoraj

zobaczyła ciało Pierre’a, pragnęła jak najszybciej zakończyć pracę nad rekonstrukcją czaszki Victora.

Może nawet chciała tego już wcześniej. Było tak niewielu naprawdę porządnych ludzi, Bently mógł do

nich należeć.

Przymocowała jeszcze jeden marker.
- Powoli docieramy do celu, Victorze - mruknęła. - Galen ma cię za jakiegoś męczennika, ale mnie nie

wolno się tym przejmować. Może byłeś żołnierzem, może zwykłym włóczęgą. To nie ma znaczenia. Też
zasłużyłeś na powrót do domu...

- Niezidentyfikowany, poruczniku. - Funkcjonariusz Kraków pokręcił głową. - Nikt go zresztą nie

rozpozna. Chłopcy z laboratorium mówią, że nie żyje od co najmniej czterech dni, przeleżał w wodzie w tej
rurze odpływowej.

- Cztery dni? - Spojrzenie Joego powędrowało na dół, do specjalistów z laboratorium, zebranych przy

kratce ściekowej u stóp wzgórza.

- Może dłużej. Sam pan wie, jak trudno to określić, jeśli trup leżał na świeżym powietrzu. Musimy

poczekać na wyniki sekcji.

background image

- W co jest ubrany?
- Elegancka biała koszula. Brak krawata, spodnie na miarę. To był jakiś umysłowy. Na pewno nie

bezdomny. - Kraków z zainteresowaniem spojrzał na Joego. - To nie ten, prawda? Szuka pan kogoś
szczególnego?

- Może. Dzięki, Kraków. - Joe zaczął schodzić ze wzgórza. Widział stąd rozciągnięte na ziemi zwłoki,

wzrost i tusza chyba pasowały. Capel był potężnym mężczyzną o rzedniejących brązowych włosach, ale z tej
odległości nie było widać włosów. Umysłowy - to też pasowało, należy jeszcze ustalić datę zgonu. Rozkład
zależał od warunków pogodowych. Joe widział kiedyś kobietę wyciągniętą z bagażnika auta po siedmiu
godzinach; przysiągłby, że zginęła parę dni wcześniej.

- To nie musiał być Capel. Joe miał szczerą nadzieję, że to nie on. Jeśli były to zwłoki George’a Capela,

cała sprawa zyskiwała nowy, niebezpieczny wymiar.

Sam Rowley kiwnął ręką na Joego.
- Witam, poruczniku. Zdaje się, że mamy coś dla pana.
Joe popatrzył na trupa. Włosy jasnobrązowe, ale przy tak spuchniętej, zniekształconej twarzy nie dało się

powiedzieć, czy rzedniejące.

- Zabójstwo?
- Chyba nożem w plecy. Na ciele jest mnóstwo innych obrażeń, ale trudno powiedzieć, czy zrobiono je

przed śmiercią, czy już później. Trochę tu poleżał.

- Muszę wiedzieć, kto to. Odciski palców?
- Trudno będzie, ręce ma spuchnięte. Pewnie wykorzystamy zęby.
- Kiedy?
- Laboratorium jest zapchane. Może za dwa tygodnie.
- Muszę wiedzieć teraz, Sam.
Sam przecząco pokręcił głową.
- Niech pan pogada z technikami. Ja nie mogę pomóc.
- Pogadam. - Joe się odwrócił i ruszył w górę.
Rana od noża w plecach. Mnóstwo innych ran.
Gdy dotarł do auta, poczuł ściskanie w żołądku. Nie panikuj. Idź do centrali. Naciskaj, żeby od razu

zidentyfikowali zwłoki.

Żeby to tylko nie był Capel.

- Jak ci idzie? - spytał Galen, nalewając Eve kawy. - Wyszłaś już poza etap wudu?
- Jutro. Muszę działać bardzo powoli, żeby moja rekonstrukcja miała wiarygodne podstawy. - Eve uniosła

filiżankę do ust. - Bardzo smaczny posiłek, Galen.

- Cudowny. Po prostu jesteś zbyt zmęczona, żeby to docenić.
- Nie, nie jestem. - Wpatrywała się w niego z uwagą. Był niezwykłym człowiekiem. Ułożony, gładki na

powierzchni, ale w głębi mroczny i enigmatyczny. Przy żadnym mężczyźnie, z wyjątkiem Joego, nigdy nie
czuła się równie bezpieczna. - Jesteś dla mnie wyjątkowo miły, Galen.

- To moja praca.
- Nie. Odkąd przebudziłam się w szpitalu, dajesz mi wszystko, czego potrzebuję.
- Bo to mój obowiązek. Jestem zaopatrzeniowcem. - Odchylił się na krześle. - A ty nie jesteś wymagająca.

Ostatnio nie musiałem nikogo poturbować ani uśmiercić.

Żartował. Czyżby? Może jednak nie. To mroczne wnętrze...
- Mam nadzieję, że i w przyszłości nie będziesz musiał tego robić. - Jej dłoń zacisnęła się na filiżance. -

Śmierć jest okropna.

- Zgadza się. Nikt nie wie tego lepiej od ciebie.
- Nawet ty.
- Powiedzmy, że ja mam aktywne, a ty bierne doświadczenia ze śmiercią. - Uśmiechnął się.
- Dlaczego przyjąłeś tę pracę, Galen? Mam wrażenie, że zajmujesz się o wiele bardziej spektakularnymi

sprawami.

- Podoba mi się Luizjana. Nawet mam dom w pobliżu Nowego Orleanu.
- Wziąłeś zlecenie, bo podoba ci się okolica? Wątpię.
- No dobrze, Logan to mój przyjaciel i poprosił mnie o przysługę. Za dużo podróżuję, by mieć wielu

przyjaciół, więc dbam o każdego. - I po chwili milczenia dodał: - I chyba podobała mi się perspektywa
zostania rycerzem pewnej damy. Zazwyczaj wykonuję o wiele mniej szlachetne zadania. Wcześniej tylko raz
się spotkaliśmy, ale nie podobało mi się, że pakujesz się w kłopoty.

Z pewnością wpakowała się kłopoty, gdy spotkali się w Arizonie dwa lata temu. Poza opieką nad Maggie,

background image

rannym psem Sarah, usiłowała wtedy rozwiązać swoje problemy z Jane.

- Świetnie poszło ci z Maggie. Sarah była pod wrażeniem.
- Mamy ze sobą wiele wspólnego. - Wypił trochę kawy. - Quinn naprawdę musiał się przejąć tą wyprawą,

inaczej nie zadzwoniłby do Logana. Nie są chyba najlepszymi przyjaciółmi na świecie.

Eve zesztywniała.
- Nie chcę rozmawiać o Joem. - Dokończyła kawę i wstała. - Za kilka dni żadne z nas nie będzie się

musiało niczym przejmować. Zmyjmy naczynia. Chcę iść na górę i zadzwonić przed snem do Jane. Myjesz
czy wycierasz?

- Sam to zrobię. Muszę się pozbyć nagromadzonej energii. Idź i zadzwoń do córeczki. Sprawdziłem piętro,

kiedy brałaś prysznic, jest bezpiecznie. Tylko nie wychodź na balkon.

- Myślisz, że ktoś mnie zastrzeli?
- To byłoby zbyt oczywiste. Dotąd wszystko aranżowali tak, żeby to wyglądało na wypadek albo

samobójstwo. Ale ostrożność nie zawadzi. Nie wszystko da się przewidzieć.

- Mówisz o tym z taką obojętnością. A ja się bardzo denerwuję. Dla mnie to bardzo stresujące.
- Z pewnością nie jest mi to obojętne.
Zaczął znosić naczynia.
Popatrzyła na niego i pokręciła głową. Kiedy już się jej wydawało, że przedarła tę gładką skorupę, Galen

ponownie zamknął się w sobie.

- Dobranoc, Galen.
Nie wychodź na balkon, bo mogą cię zastrzelić.
Nie jedz niczego, czego nie przygotował Galen, bo możesz się otruć.
Niezbyt odpowiedni materiał na przyjemne sny.

Był już wieczór, gdy Joe wrócił do domu.
Jane uniosła wzrok znad talerza, w którym grzebała, usiłując zjeść sałatkę.
- Przed chwilą dzwoniła Eve - powiedziała.
- Co u niej?
- W porządku. Jest zmęczona. Ciągle pracuje nad czaszką. Nazwała ją Victor. Wyjmiesz steki, Joe?
Joe wszedł do kuchni i otworzył lodówkę.
- Kiedy skończy?
- Nie mówiła. - Jane wyciągnęła minigrill i podłączyła go do prądu. - Wiesz, że Eve nigdy tego nie wie. Ale

idzie jej dobrze.

- Wspominała o Galenie?
- Tylko tyle, że nazwał Victora gladiatorem, a ona za nic nie może wyrzucić tego z pamięci. I mówiła, że

genialnie gotuje. - Zachichotała. - To dobrze się złożyło. Eve nie jest w tych sprawach mistrzem.

- Nie jest. - Podał jej steki. - Jakie to milutkie.
- Tak. - Jane spojrzała na niego, jej uśmiech znikł. - Joe? Coś się stało?
- Nie. Jasne, że nie. - Odwrócił się. - Muszę się obmyć. Zaraz wrócę.
Kiedy zamknął za sobą drzwi łazienki, ochlapał wodą twarz i sięgnął po ręcznik. Nie, nic się nie stało.

Ścisnął miękką tkaninę, aż pobielały mu kostki. Tyle że był zazdrosny jak cholera i miał ochotę zamordować
Seana Galena.

Miał ochotę zabić każdego, na kogo Eve spojrzała na ulicy albo do kogo uśmiechnęła się w restauracji.

Bardzo to zdrowe i bardzo rozsądne.

Kto jednak twierdził, że Joe był rozsądny w kwestii Eve? Odkąd poznali się lata temu, była najważniejsza

w jego życiu, a tak krótko należała do niego. Za krótko. Zawsze będzie za krótko.

Joe odetchnął głęboko. Opanuj się. Musiał wyjść i nie dopuścić do tego, by Jane zobaczyła, jaki z niego

walnięty, ogarnięty obsesją sukinsyn. Od wyjazdu Eve Jane zachowuje się jak anioł. Nie jak anioł. Jest zbyt
rozsądna i konkretna, by nazywać ją aniołem. Ma podobnie silny charakter jak Eve. I obydwie są wyjątkowo
wrażliwe.

Eve. Wszystko mu się z nią kojarzyło. A teraz jest w Baton Rouge z Galenem, który jej pomaga robić te

cholerne kolacje, dzieli z nią... Sam wysłał do niej Galena i teraz zrobiłby to samo ale to wcale nie ułatwiało
sprawy.

- Joe, steki gotowe! - zawołała Jane.
- Idę. - Odwiesił ręcznik i otworzył drzwi. Zmusił się do uśmiechu. - Umieram z głodu. Zapomniałem dziś

zjeść lunch.

- Za ciężko pracujesz. - Przyniosła steki, o mało nie przewróciwszy się po drodze o psa. - Nie plącz mi się

pod nogami, Toby! I tak nie dostaniesz tych steków.

background image

- Zakład, że dasz mu resztki?
- Może i dam. Ale nie powinnam tego robić. Sarah twierdzi, że pies musi mieć zbilansowany pokarm i że

resztki ze stołu mu szkodzą. Ale on tak je uwielbia. Nigdy nie widziałam psa, który tak kochałby jeść jak
Toby.

- Co jeszcze mówiła Eve?
- Niewiele. Głównie pytała, co porabiam i jak się ma Toby. Powiedziałam jej, że wszystko w porządku. -

Usiadła. - Powiedziałam, że u ciebie też w porządku.

- Ale o mnie nie pytała, prawda?
- Nie, ale uznałam, że pewnie chce wiedzieć.
- Optymistka.
- Pracuje i już wydaje się trochę bardziej radosna niż w chwili wyjazdu. Praca jej zawsze pomaga.
- Wiem.
- No to musisz być cierpliwy. A teraz zjedz swój stek.
- Tak, proszę pani - uśmiechnął się półgębkiem. - Coś jeszcze?
- Nie pracuj tak ciężko. - Zmarszczyła brwi, gdy pies oparł łeb na jej kolanie. - Toby, nie żebrz! To

niegrzeczne.

- Nie wytrwasz do końca kolacji.
- Wytrwam. Musi się nauczyć...
Rozległ się sygnał telefonu Joego. Jane westchnęła.
- Obawiam się, że nie zjesz do końca kolacji.
- Nie odbiorę. Niech się nagra na pocztę głosową.
- Ale to ci zaszkodzi na trawienie. Już lepiej odbierz.
Joe wcisnął przycisk.
- Quinn, słucham.
- Tu Carol. Przyszły wyniki z laboratorium. To George Andrew Capel, czterdzieści dwa lata.
- Chryste. - Joe mocniej ścisnął aparat. - Co wynika z sekcji?
- Nie wiem. Niech sprawdzę. O, jest. Właśnie dostałam raport. Śmierć od ciosu nożem, doszedł do serca z

tyłu. Są i inne rany, drobniejsze, niegroźne dla życia, za to niesłychanie bolesne. Wygląda na to, że nasz
morderca lubi się zabawić z ofiarami.

- Może. Dzięki, Carol. - Skończył rozmowę.
- Joe? - wyszeptała Jane.
Wystraszyła się.
- To nic, po prostu wynikło coś pilnego i ja muszę się tym zająć.
- Chodzi o Eve?
- Nie. Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież właśnie z nią rozmawiałaś. Dzwoniła Carol z policji. To

sprawa służbowa.

- Nigdy cię tak nie przygnębiają sprawy służbowe.
Była zbyt bystra, a on chwilowo zbyt przerażony, by ukryć strach.
- Muszę zadzwonić w kilka miejsc. - Wstał. - Ty zjedz kolację. Niedługo wrócę.
Zmarszczyła brwi, nadal była zaniepokojona.
- Dobrze, ale stek ci wystygnie.
- To go podgrzeję.
I tak nie mógłby nic przełknąć. Jedzenie wydawało mu się teraz najmniej ważne. Grób Bonnie. Raport

wysłany Eve. George Capel. Praca Eve w Baton Rouge. Wszystkie fragmenty układały się w całość.

A obraz, który tworzyły, cholernie go przeraził.

- Nadal jest brzydki, nawet bez patyczków. - Galen przechylił głowę, przyglądając się czaszce na

postumencie. - Może przez te puste oczodoły.

- Idź sobie, Galen.
- Mowy nie ma, jest ósma wieczór, a ty siedzisz tu od szóstej rano. Czas zamykać sklepik. Odprowadzę cię

teraz do domu i nakarmię. Rick pozwoliłby ci pracować nawet przez całą noc.

- Muszę jeszcze trochę posiedzieć.
- Zdołasz to dziś skończyć?
- Mowy nie ma. Zostały mi ze cztery dni pracy, może więcej.
- No to lepiej trochę odpocznij. Nie ma pośpiechu.
- Owszem, jest.
- Ciebie nic nie nagli. A Melton może zaczekać.

background image

Nie rozumiał. Rozpoczynając pracę Eve czuła na sobie presję, jakby właściciel rekonstruowanej czaszki

ponaglał ją szeptem: „Odnajdź mnie. Pomóż mi. Sprowadź mnie do domu”.

- Jaki kolor? - Galen ciągle zaglądał w oczodoły. - Skąd wiesz, jakiego koloru użyć do oczu?
- Nie wiem. Zazwyczaj robię brązowe. To najczęściej spotykany kolor oczu. Czemu te oczodoły tak cię

niepokoją?

- Znałem jednego faceta w Mozambiku, robił w narkotykowym biznesie. Przed laty pewien niemiły klient

wyłupił mu oczy. Facet świetnie sobie bez nich radził, ale ja na jego widok zawsze dostawałem dreszczy.

- Rozumiem dlaczego.
- Można oszaleć. Nienawidzę okaleczeń. Nikt nikomu nie powinien tego robić.
Eve spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Nigdy nie widziałam, żebyś się złościł.
- I bardzo dobrze. Robię się nieprzyjemny.
- Jak wtedy wobec tego „niemiłego klienta”?
Galen nie odpowiedział wprost.
- Nikt nie powinien tego robić - powtórzył. Nagle się uśmiechnął. - Udało ci się. Przez ciebie

zastanawiałem się nad nieprzyjemnymi sprawami i jestem teraz w depresji. Musisz pójść do domu, żebym
mógł ci przygotować dobry posiłek i o wszystkim zapomnieć. To terapia.

- To manipulacja. - Zarzuciła ręcznik na czaszkę. - Ale pozwolę ci na nią. Może faktycznie jestem trochę

zmęczona.

- No właśnie. Umyj ręce i idziemy. - Galen podszedł do okna i popatrzył na rozlewisko. - Powinnaś trochę

pozwiedzać Baton Rouge. To piękne miasteczko.

- W dzień pogrzebu Marie zjedliśmy razem lunch. Wtedy wiele godzin poświęciłam na oglądanie Baton

Rouge. Nie przyjechałam tu zwiedzać.

- Ktoś powinien się tobą zająć. Życie to nie tylko czaszki o pustych oczodołach.
- Nie będą puste, kiedy je wypełnię. - Eve wytarła dłonie w ręcznik. - Poza tym nie jestem aż taką

pracoholiczką.

- Niewiele ci brakuje. Ja uważam, że człowiek powinien czasem przystanąć i powąchać róże. - Galen

otworzył jej drzwi. - Chociaż lepiej znam Nowy Orlean niż Baton Rouge. Do domu będziemy szli bardzo
powoli, opowiem ci albo o dziejach Nowego Orleanu, albo o moich pobytach tutaj.

Historyjki Galena o jego własnych przygodach bardzo ją bawiły, więc ciągnął te opowieści przez całą

drogę. Były rubaszne, dowcipne, pełne ciekawych postaci i zdarzeń.

- Naprawdę nazywał się Marco Polo? - zapytała Eve. - Chyba żartujesz.
- Nie. Twierdził, że mama tak go nazwała, bo miał z niego wyrosnąć wielki odkrywca. Szczerze mówiąc,

pasował do innych dziwaków zamieszkujących francuską dzielnicę. W domu nosił trzynastowieczny strój i
miał wielką słabość do chińskich prostytutek. Nie sądzę, żeby jego mamie chodziło o takie zamiłowanie do
Wschodu, ale kim jestem, by... Cholera! - Zepchnął ją na bok i zasłonił sobą. - Kto tam?

- Quinn. - Joe wyszedł z cienia obok drzwi wejściowych. - Eve to potwierdzi, jeśli ją spytasz.
- Joe? - Eve wpatrywała się w niego z niedowierzaniem.
- Pamiętasz moje imię? Chyba powinienem być wdzięczny.
- Po co przyjechałeś? Nie chcę cię tutaj widzieć.
- Dość jasno dałaś mi to do zrozumienia. Co za pech. Przyjechałem i zostanę.
- A Jane?
- Wszystko w porządku. Jest u twojej matki. Mąż Sandry pojechał z małym Mikiem do Oregonu na ryby.

Biologiczna matka dziecka znowu trafiła do aresztu za narkotyki, pomyśleli więc, że chłopcu dobrze zrobi
taki wypad. Twoja matka bardzo się ucieszyła z towarzystwa.

Szok minął, pojawił się gniew.
- Mówiłam ci przed wyjazdem, że nie chcę cię tutaj widzieć. Wracaj do Atlanty, Joe.
- Przykro mi. - Odwrócił się do Galena. - Co tu się dzieje?
- Nie twoja sprawa - wtrąciła się Eve. - Wracaj do domu.
Joe popatrzył na nią i wycedził:
- Lepiej mnie posłuchaj. Nie będę nachodził cię w twoim przytulnym gniazdku. Wiem, że nie chciałabyś

mieszkać ze mną pod jednym dachem. Ale zostanę. Nie możesz mi tego zabronić. Teraz wejdę do środka i
powiem wam o paru sprawach. A potem albo ty, albo Galen poinformujecie mnie, co się tu dzieje.

- Lepiej go zaprośmy, Eve - mruknął Galen, otwierając drzwi. - Nienawidzę publicznych awantur.
- On właśnie wychodzi. Nie będzie żadnej awantury.
- Będzie. W tym momencie mogę spalić całe to cholerne miasto, jeśli nie postawię na swoim.
- Tego byśmy nie chcieli - oświadczył Galen. - Właśnie mówiłem Eve, jakie to przyjemne miasteczko.

background image

- O tym jej opowiadałeś? - mruknął Joe. - A ja pomyślałem sobie, że o czymś zupełnie innym.
- Oho. O to ci chodzi? - Galen szeroko otworzył drzwi. - Wejdź, Quinn. Widzę, że zanosi się na

interesującą pogawędkę. - I patrząc na Eve, rzekł: - Daj mu dwadzieścia minut. Najwyraźniej wie coś, co
powinniśmy usłyszeć. Sądząc z tego, co o nim mówią, nie jest taki głupi, żeby przejechać tyle kilometrów
bez powodu.

- Nie chcę... - Zresztą mogła się zgodzić. Znała tę minę Joego, nie zamierzał ustąpić. - Dobrze, dwadzieścia

minut.

Minęła go i weszła do domu.
- Zaraz wracam. - Galen już biegł po schodach. - Muszę sprawdzić piętro. Jeśli chcesz się na coś przydać,

Quinn, sprawdź parter.

- Czyżbyś mi ufał? - spytał sarkastycznie Joe. - Twoja wiara jest... - Ale Galen już go nie słyszał. Joe

wskazał na pierwsze drzwi po lewej: - To kuchnia?

- Jadalnia. Połączona z kuchnią.
Joe nacisnął klamkę.
- Ty zostań tutaj.
- Ani mi się śni. - Weszła za nim i obserwowała, jak sprawdza spiżarki i zagląda pod stół, najpierw w

kuchni, a potem w jadalni. - Nie masz prawa tego robić. Nie jestem jeszcze gotowa na spotkanie z tobą, Joe.

- A kiedykolwiek będziesz? - Minął ją i wyszedł na korytarz. - Czy to salon?
Skinęła głową, a on dokładnie obejrzał pokój.
- Wszystko w porządku? - Galen zbiegł ze schodów. - Skoro to już załatwiliśmy, pewnie nie napiłbyś się

wina ani kawy? Nie? Tak myślałem. - Wszedł do salonu i usiadł na obitej aksamitem sofie. - Przepraszam, że
siadam w twojej obecności, Eve, ale widzę po twojej pozie, że nie jesteś w nastroju na relaks. - Odwrócił się
do Joego. - Najeżyła się. Lepiej się pospiesz.

- Nie potrzeba mi twoich rad. Znam Eve lepiej niż ty. - Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Prawda?
- Czyżby? Ja też myślałam, że znam ciebie.
- Bo znasz. Po prostu nie akceptujesz tego, co znasz, co zawsze znałaś. Nie umiem do ciebie dotrzeć.

Pieprzyć to, i tak nie ma to teraz znaczenia. Musisz się dowiedzieć o Capelu.

- Kto to jest?
- George Capel, lekarz, którego przekupiłem, żeby wysłał ci sfałszowaną analizę DNA i ukrył prawdziwą.
- I zarazem człowiek, który wysłał mi prawdziwy raport.
- To nie był Capel. Byłoby bez sensu, żeby wysyłał ci raport, nie żądając wcześniej większej sumy ode

mnie, chyba że ktoś mu sporo zapłacił. Zacząłem węszyć. Capel od paru dni nie pojawiał się w pracy, więc
uznałem, że uciekł. - Joe zacisnął usta. - Wiedział, że będę go szukał. Ktoś jednak musiał coś podejrzewać i
dotarł do Capela. Poszedłem do laboratorium. Przepytałem tam z tuzin urzędników, zanim znalazłem kogoś,
kto pamiętał policjanta z okręgu Forsythe, który pytał o raport w sprawie Bonnie. Urzędniczka była
zmartwiona, nie mogła go znaleźć. Policjant chciał wiedzieć, kto przeprowadzał badania, więc odparła, że
George Capel, i spytała, czy zaaranżować spotkanie. Powiedział, że wróci, gdy będzie miał więcej czasu.
Tego samego dnia dwoje sąsiadów widziało szczupłego, ciemnowłosego faceta w towarzystwie Capela.
Poszedł z nim do jego domu, a potem obaj wyszli. Nieco później mężczyzna o takim samym wyglądzie był z
Capelem w banku. Kasjerka, która odprowadziła go do skrytki, zagadnęła o zdrowie, bo źle wyglądał. Capel
odparł, że ma grypę. Sądzę, że człowiek, który pojawił się w laboratorium, zaczął podejrzewać jakieś
przekręty, gdy nie dostał raportu, i postanowił sprawdzić Capela. Trafił w samo sedno. Capel był dość
przezroczysty, nietrudny do złamania dla kogoś zdeterminowanego. Pewnie tamten zmusił Capela, żeby go
wpuścił do domu, bo chciał go przeszukać. Ale nie znalazł raportu. Wtedy zrobiło się poważnie. Jestem
zdania, że facet spędził sporo czasu na przekonywaniu Capela, żeby ujawnił, gdzie ukrył dokument. Potem
poszli po niego do banku. Nic dziwnego, że Capel wydawał się chory. Pewnie bardzo cierpiał.

- I to wszystko ze względu na analizę DNA Bonnie? - zapytała sceptycznie Eve. - Nie widać w tym sensu.
- Czy przekona cię informacja, że dwa dni temu odnaleźliśmy ciało Capela?
- Co takiego?! - Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Zamordowany? - zapytał Galen.
Joe skinął głową.
- Cios nożem w plecy. Kilka innych ran ciętych.
- Środki perswazji - mruknął Galen.
- Tak sądzę.
- Dlaczego? - oszołomiona Eve potrząsnęła głową.
- A ty dlaczego tu przyjechałaś? - odpowiedział jej pytaniem Joe. - Co cię tu sprowadziło?
- Wiesz dobrze, dlaczego tu przyjechałam.

background image

- Tak, do diabła! Wszystko zostało starannie zaplanowane. Najpierw profanacja grobu, żeby wywołać u

ciebie szok. Potem dowiadujesz się o wynikach analizy DNA. Cios, który oderwał cię ode mnie. A czyż to
tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, że akurat trafiła ci się ta robota?

- Twierdzisz, że zamordowano tego człowieka, żeby mnie tu ściągnąć?
- Potrzebujesz dalszych dowodów? Odciski na wzgórzu zostawił ktoś w butach zrobionych w fabryce,

która ma w tym stanie szeroko rozbudowaną sieć dystrybucji. Prowadziły do śladów opon standardowo
montowanych w saturnach. Mam portret pamięciowy człowieka, który poszedł z Capelem do domu i banku.
Sprawdziłem kamery zamontowane w banku, ale facet był sprytny i ich unikał. Jednak zarówno sąsiedzi, jak
i urzędniczka w banku rozpoznali twarz na portrecie, więc zaryzykowałem i pokazałem go w wypoży-
czalniach aut na lotnisku. Bingo. Avis wypożyczył saturna niejakiemu Karlowi Stolzowi ze Shreveport w
Luizjanie. Płacił kartą kredytową i był bardzo miły dla urzędniczki. Zwrócił auto i zarezerwował lot do
Baton Rouge w dniu, w którym przyjęłaś zlecenie Meltona.

- Niezły kawał roboty - przyznał Galen. - Pewnie sprawdziłeś też kartę kredytową.
- Obciążono prawdziwego Karla Stolza mieszkającego w Shreveport. Skradziona. Od pół roku nie

wyjeżdżał z domu. - Joe zacisnął dłonie w pieści. - Uwierz mi, Eve. To wszystko miało cię sprowadzić do
Baton Rouge. Wynoś się stąd jak najszybciej.

Brzmiało to niewiarygodnie, jednak mu uwierzyła.
- Mówisz, że ten człowiek usiłował zrujnować mi życie i zabił kogoś tylko po to, żebym przyjęła tę pracę?

- Usiłowała się skupić. - Melton?

- Zadzwoniłem dziś do niego, zanim wsiadłem do samolotu. Wszystkiemu zaprzeczył, rzecz jasna, ale

ślady prowadzą albo do niego, albo do jego wspólnika.

- Dziwne, że nie wyciągnąłeś tego z Meltona.
- Nie miałem czasu.
- Jedź do domu, Joe. Nie chcę, żebyś się w to mieszał. Jeśli jest jakiś problem, sama go rozwiążę.
- Czyli nie chcesz mnie w swoim życiu. No cóż, to niedobrze. Nie jesteś jedyną ofiarą. Ten, kto zabił

Capela, nieźle namieszał i w moim życiu. Może mi powiesz, co się tutaj dzieje?

- Nie powiem.
- No to dowiem się tego na własną rękę. - Obrócił się na pięcie. - Jeśli zmienisz zdanie, zastaniesz mnie w

hotelu Westin.

- Czekaj. - Galen wstał z sofy. - Możemy pogadać chwilę na osobności, Quinn? Może pójdziesz na górę i

odpoczniesz, Eve?

- Galen! - warknęła.
- Nie chcesz go w to wciągać. A ja tak. Przyjmę każdą pomoc. Lepiej zająć go tym, przynajmniej nie

będzie mi przeszkadzał, usiłując zdobyć najprostsze informacje - uśmiechnął się. - Możesz trzymać się na
dystans. Ja będę się z nim zadawał.

- Ale ja go tu nie chcę widzieć.
- A ja chcę. Dopóki nie spakujesz walizek i nie pojedziesz do domu, Quinn zostaje. Będzie nieco z boku,

ale będzie. A teraz idź się połóż, po wyjściu Quinna przygotuję ci coś do jedzenia.

- Przestań traktować mnie jak dziecko. Nie jestem głodna i zrobię, co mi się spodoba. - Eve wyszła z

pokoju i ruszyła po schodach. Cholera, nie spodziewała się, że Galen wystąpi przeciwko niej. To ją
zaskoczyło - ale nie tak, jak ta przerażająca historia opowiedziana przez Joego. Wydawało się niemożliwe, że
ktoś mógłby posunąć się do takich rzeczy tylko po to, aby ją tu sprowadzić. Ten człowiek uderzył w jej
najbardziej czuły punkt i posłużył się Bonnie, żeby manipulować Eve.

Ogarnęła ją wściekłość. Sukinsyn. Co z historią, którą opowiedział jej Melton? Ile z tego było prawdą, ile

kłamstwem?

Marie i Pierre Letaux: zabito ich, by Eve nie mogła rozpocząć pracy nad rekonstrukcją. Jaka była ich rola

w tym wszystkim?

Nie wiedziała. Nie mogła teraz myśleć. Była zagubiona i zła, szok i uraza wywołane pojawieniem się

Joego nie poprawiały sytuacji. W pierwszej chwili na jego widok o mało nie podskoczyła z radości, lecz
zaraz przypomniała sobie wszystko i wrócił ból.

Musiała zmusić Joego do wyjazdu z Baton Rouge. Nie mogła żyć w takim zamęcie, a już na pewno nie

mogła pracować.

Pracować? Przeszył ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że może bardziej niż Victorem powinna

przejmować się własnym życiem.

Rozdział ósmy

- Najwyraźniej nie poznałeś Eve tak dobrze, jak sądziłem - odezwał się Joe, gdy na górze trzasnęły drzwi. -

Nie powinieneś odnosić się do niej protekcjonalnie.

background image

- Wątpię, żebyś był ekspertem w tej kwestii. Chyba sam się jej naraziłeś - odparł Galen.
Joe zesztywniał.
- Mówiła ci o analizie DNA?
- To cię niepokoi, co? Nie, Logan powtórzył mi wszystko, co usłyszał od ciebie. Sporo ryzykowałeś. -

Zmienił temat: - Chcesz wiedzieć, co się tu dzieje, czy nie?

Joe przez chwilę milczał.
- Chcę.
Galen zapoznał Quinna z przebiegiem wydarzeń w Baton Rouge.
Kiedy skończył, Joe zaklął pod nosem.
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Logan wynajął mnie, nie ciebie. Jeśli miała zgodzić się na moją obecność, musiałem obiecać, że nic ci nie

powiem. Czyli tak naprawdę to twoja wina.

- Mówienie mi tego sprawia ci radość.
- Bo antagonizmy wyzwalają we mnie najgorsze instynkty. Zaniosłeś portret pamięciowy do FBI, mając

nadzieję, że coś dla ciebie znajdą?

- Ale nie znaleźli. Nic nie pasowało.
- Chętnie go zobaczę. Człowiek, który tamtej nocy zabrał Eve do szpitala, pasuje do opisu. Możemy

pokazać portret personelowi. Masz go ze sobą?

- Mam kilka kopii w hotelu. Dam ci jedną. - Joe spojrzał na schody. - Ona mnie nie słucha. Potrafisz ją

przekonać, żeby wyjechała?

- Spróbuję. Będzie wściekła na Meltona, jeśli uzna, że ma on coś wspólnego ze sprawami, o których

mówiłeś. Z drugiej strony bardzo się zaangażowała w swoją pracę. Dziś musiałem ją siłą odciągać od
Victora.

- Cholera! To jasne, że ten, kto za tym stoi, gra o wielką stawkę. Jeden fałszywy ruch i... - Umilkł i głęboko

odetchnął. - Nie mogę znieść myśli, że nie będzie mnie tutaj, żeby jej pomóc. To mnie doprowadza do
szaleństwa.

- Nie ukrywasz tego - zauważył Galen. - Zrobię co w mojej mocy. Tymczasem daj mi numer swojej

komórki, będę ci przekazywał informacje.

- Chcę czegoś więcej.
- Nic więcej nie zrobię. Jeśli będziesz się tu kręcił, Eve eksploduje. Wierz mi, dobrze o nią dbałem. Nadal

będę to robił.

- Nie ufam ci i nie chcę, żebyś... - Joe rzucił w Galena wizytówką ze swoim nazwiskiem i telefonem, i

podszedł do drzwi. - Jeśli nie będziesz mi mówił, co się tutaj dzieje, rozerwę cię na strzępy.

- Nienawidzę gróźb. Urażają moją wrażliwą naturę.
- Gówno prawda.
- Jak mam ci się zrewanżować? Co cię zdenerwuje? - Galen uśmiechnął się złośliwie. - Mam ci

powiedzieć, jak dobrze poznałem Eve? Wymieniliśmy poglądy i opowiadaliśmy sobie o przeszłości. Razem
jedliśmy, dzieliliśmy smutek. Jestem jej obrońcą i trzymałem ją w ramionach.

- Ty sukinsynu!
- Tak myślałem, to załatwi sprawę. - Minął Joego i ruszył do kuchni. - Teraz muszę iść i przygotować nam

trojgu coś do jedzenia.

Joe miał ochotę pobiec za nim i go udusić.
Galen obejrzał się przez ramię i pokręcił głową.
- Zapewniam jej bezpieczeństwo, Quinn. Pozbądź się mnie, a będziesz tkwił po uszy w szambie. Joe

stłumił przekleństwo i szeroko otworzył drzwi wejściowe.

- Zapomniałem o jednym drobiazgu - dodał Galen. - Parę dni temu byłem w jej sypialni. Nago. - Zniknął w

kuchni.

Joe ruszył za Galenem; czuł, jak pulsują mu żyły na skroniach. Nagle jednak zatrzymał się i głęboko

odetchnął. Spokojnie. Galen chciał go zdenerwować. Mógł kłamać.

Równie dobrze mógł mówić prawdę. Trudno, pogódź się z tym. Jeśli nie kłamał i został kochankiem Eve,

Joe nic nie mógł na to poradzić. Miał związane ręce. Musiał ocalić Eve, a do tego potrzebował tego
sukinsyna. Nie mógł go tknąć. Jeszcze nie teraz.

- Przyniosłem ci kanapkę - powiedział Galen, gdy w odpowiedzi na jego pytanie Eve otworzyła drzwi

sypialni. - Wiem, że podobno nie jesteś zbyt głodna, ale musisz mieć zapas energii, jeśli chcesz skończyć
pracę nad Victorem.

- Nie lubię, kiedy mi się rozkazuje, Galen - powiedziała zimno. - Zwłaszcza w kwestii moich spraw

background image

osobistych.

- Ale nie chodzi o twoje sprawy osobiste. Chodzi o twoje życie, wynajęto mnie, żebym je chronił. Wobec

tego rób, co chcesz z Quinnem, ale jeśli będę go potrzebował, to go wykorzystam. - Postawił tacę na stoliku
obok łóżka. - Logan mówił, że to były komandos, pracował też w FBI i policji. Może się przydać.

- Joe nie daje się wykorzystywać.
- Dzięki temu mam uciechę. - Galen wyjął sznurek srebrnych dzwoneczków z kieszeni i ruszył do balkonu.

- Ten balkon mnie denerwuje, męczy mnie sprawdzanie go po parę razy w nocy.

- Nie zauważyłam, że to robisz.
- Bo jestem taki zręczny. - Wyszedł na balkon i przywiązał koniec sznurka do dwóch żelaznych prętów.

Natychmiast rozległ się delikatny brzęk. - I już. To proste urządzenie to istny dar niebios. Technika niezbyt
wyrafinowana, ale brzmi ładnie i na pewno mnie obudzi, jeśli pojawi się jakiś kot-włamywacz. - Obejrzał się
przez ramię ze złośliwym uśmiechem. - Albo jeśli Quinn postanowi odegrać scenę balkonową z Romeo, i
Julii.
„Raz jeszcze skoczmy w wyłom...”.

- To z Henryka V, a nie z Romeo, i Julii.
- Do diabła ze skrupulatnością, jeśli cytat pasuje.
- Poza tym Joe jest zbyt pragmatyczny, żeby odgrywać Romea.
- Nie wydaje mi się szczególnie pragmatyczny. Dziś strasznie się wkurzał, nie podobało mu się, że jestem

tak blisko ciebie. Początkowo mnie to bawiło, ale potem włączył się mój mechanizm obronny i chyba stałem
się nieco nieprzyjemny.

- Co zrobiłeś?
- To i tamto. - Galen ponownie poruszył sznurkiem, dzwoneczki zadźwięczały. - Ładne. - Zszedł z balkonu

i zamknął drzwi. - Zjedz kanapkę i spróbuj się trochę zdrzemnąć. Wiem, że słowa Quinna cię przygnębiły.

- Jasne. - Głos jej drżał. - Czuję się... zbrukana. Ten sukinsyn wykorzystał moje uczucia do zmarłej

córeczki i usiłował manipulować moim życiem, żeby osiągnąć swój cel. I ta sprawa z Capelem.

- Dziwne, że to cię porusza. Capel też nieźle tobą manipulował.
- Nie Capel, tylko Joe. Manipulował Capelem i mną. Kiedy Joe podejmuje jakąś decyzję, przeciwstawianie

mu się przypomina próbę powstrzymania tornada.

- Odniosłem podobne wrażenie. - Galen ruszył do drzwi. - Ale może jesteś dla niego zbyt szorstka.
- Nie masz o niczym pojęcia.
- Masz rację, ale to nie powstrzymuje mnie przed wyrażaniem swoich opinii. - Uśmiechnął się do niej, gdy

otwierał drzwi. - Dobranoc, Eve. Koniecznie zjedz tę wspaniałą kanapkę z szynką, tak żebyś mogła mnie
rano pochwalić.

Pokręciła głową, kiedy wyszedł. Był całkiem niemożliwy. Popatrzyła bez entuzjazmu na kanapkę, wzięła ją

do ręki i ugryzła. Miał rację. Potrzebowała siły. Nie tylko do pracy, ale także do przetrwania tego koszmaru,
który wydawał się ciągle pogłębiać. Musiała przemyśleć słowa Joego i zastanowić się nad tym wszystkim,
co się zdarzyło od jej przyjazdu, i podjąć decyzję.

Pewnie powinna się spakować i wracać do Atlanty.
Jednak Victor czekał. Niemal słyszała, jak ją przywołuje. Z każdym dniem była coraz bliższa sprowadzenia

go do jego domu.

Jeśli miała trzeźwo myśleć, a było to konieczne, to musiała wytłumić ten nadmiar emocji spowodowany

przyjazdem Joego.

Boże, po co on tu przyjechał!

Dzwoneczki zadzwoniły delikatnie w ciemnościach.
Eve zesztywniała na łóżku, a jej spojrzenie powędrowało do balkonowych drzwi.
Dzwonki znowu zabrzęczały.
- Nie ruszaj się. - W drzwiach jej sypialni stał Galen. - Mamy gościa. - Ruszył ku balkonowi. - I chyba

niezbyt bystrego, skoro próbuje tu wejść po tym pierwszym brzęczeniu.

- Ostrożnie - wyszeptała. Ledwie widziała go w ciemności. Galen błyskawicznie otworzył drzwi i

wyskoczył na balkon. Usłyszała łomot, wyskoczyła z łóżka i popędziła do okna.

Galen i jakiś nieznajomy mężczyzna walczyli na posadzce balkonu. Galen się zamachnął i jego pięść

wylądowała na szczęce przeciwnika. Ciało intruza znieruchomiało.

- Nieszczególny z niego wojownik - stwierdził Galen, wstając. Wciągnął tamtego do sypialni. - Nie

musiałem się zbytnio wysilać.

Weszła za nim do pokoju.
- Przykro mi, że tego oto faceta uznajesz za niegodnego siebie przeciwnika, ale moim zdaniem już sam

fakt, że ktoś wdrapuje się na mój balkon, stanowi dla mnie wystarczające zagrożenie. - Obcy, najwyraźniej

background image

po czterdziestce, miał toporne słowiańskie rysy i ciemne włosy upstrzone siwizną. - Zrobiłeś mu krzywdę?

- Nie, ledwie go stuknąłem. - Galen przykucnął obok mężczyzny i przeszukał mu kieszenie. - Ma wielki

brzuch od piwa. I jest w kiepskiej formie jak na...

- Cholera. - Mężczyzna otworzył brązowe oczy i wpatrywał się w Galena. - Chyba połamałeś mi wszystkie

kości. Czemu, u diabła, tak mnie walnąłeś?

- Uznałem za stosowne to zrobić. - Galen oparł kolano o tors nieznajomego. - Pani Duncan nie lubi

włamywaczy. - Otworzył portfel mężczyzny i wyjął prawo jazdy: - Bill Nathan, lat czterdzieści siedem.
Kolor oczu się zgadza, ale waga już nie. Waży co najmniej z osiem kilo więcej.

- Bo trochę przybrałem na wadze, odkąd rzuciłem palenie. - Wzrok Nathana powędrował ku Eve. - Powie

pani temu... sukinsynowi, żeby ze mnie zszedł, i wtedy porozmawiamy.

- Nazywam się Sean Galen i masz się do mnie zwracać na pan. - Galen skończył obszukiwać

nieznajomego. - Jest czysty. - Wręczył jej wizytówkę. - Legitymacja prasowa. Jest z „Times Picayunne”...
podobno.

- Puścisz mnie? - Nathan zmarszczył brwi.
Galen spojrzał pytająco na Eve. Skinęła głowa.
- Może nie powinienem... - Galen wzruszył ramionami. - Zresztą nie stanowi specjalnego zagrożenia. -

Wstał, postawił intruza na nogi, a następnie popchnął go na fotel przy łóżku. - Teraz porozmawiajmy sobie.
Co tu robisz?

- Jestem po to, żeby was ratować, do cholery! I nie podoba mi się takie traktowanie.
- Dlaczego przez balkon?
- Nie byłem pewien, czy ktoś nie obserwuje drzwi wejściowych. Myślisz, że lubię wspinać się po domu jak

jakiś trzepnięty superman z komiksu?

- Nie sądzę, żebyś był w tym dobry - przytaknął Galen.
- Daj mu mówić, Galen - odezwała się Eve. - Czego pan od nas chce, panie Nathan?
- W skrócie: chcę was uratować. Rozwijając temat: chcę dostać nagrodę Pulitzera.
- Uratować przed czym?
- Przed nieszczęściem, jakim byłoby ukończenie rekonstrukcji czaszki. - Nathan ostrożnie dotknął

posiniaczonego policzka. - Boże, zapaliłbym sobie.

- Mówisz, że jeśli zakończymy rekonstrukcję, znajdziemy się w niebezpieczeństwie?
- Tak sądzę. Jeśli pani skończy, nie będą już pani potrzebować, a być może wie pani za dużo.
- Tak sądzisz? - Galen uniósł brwi.
- Przecież powiedziałem - odparł ponuro. - Nie mam kryształowej kuli ani zdolności jasnowidzenia. Ciągle

szukam. Jeszcze nie wiem, co się dokładnie dzieje.

- Z pewnością wie pan więcej od nas - stwierdziła Eve. - Kim są „oni”?
- Sprzysiężenie.
- Kto się żeni? - zainteresował się Galen.
- To wcale nie jest zabawne. - Nathan rzucił mu mordercze spojrzenie i znowu popatrzył na Eve. - Myśli

pani, że nie kusiło mnie, żeby poczekać do czasu, póki się nie domyśle, czyja to czaszka? Jeśli pani nie
skończy, nie będę miał tej swojej historii.

- Więc czemu pan to zrobił?
- Etyka. - Skrzywił się. - Przekleństwo mojego życia.
- Inspirujące - mruknął Galen.
- Prawdziwe.
Odpowiadał niechętnie i z irytacją, niemniej jednak Eve wierzyła w szczerość jego słów.
- Skąd pan wiedział, że pracuję nad czaszką?
- Nie wiedziałem. Śledziłem drogę czaszki i obserwowałem kościół. - Umilkł. - Nie tylko ja. Niemal

wpadłem na dwóch facetów, którzy się tam kręcili.

- Strażnicy. Czasem jest ich czterech, czasem pięciu - wyjaśnił Galen. - Są o wiele sprytniejsi od ciebie.
- Jestem dziennikarzem, nie opryszkiem.
- Od kiedy pan śledził, co się dzieje z czaszką? - spytała Eve.
- Właściwie to nie śledziłem. Etienne zdradził mi, że mają ją zabrać do kościoła.
- Etienne?
- Etienne Hebert. - Odetchnął głęboko. - Skoro nie mogę zapalić, to może przynajmniej dacie mi kawy?

Potrzebuję kofeiny.

- To nie jest spotkanie towarzyskie - powiedział Galen. - Najpierw odpowiesz na pytania.
- Na litość boską, gdybym nie zamierzał powiedzieć wam wszystkiego, co wiem, nie przychodziłbym tu

dzisiaj. Jak zauważyłeś, niespecjalnie nadaję się do takich rzeczy.

background image

- Faktycznie. Ale może chcesz nas nabrać.
Eve podjęła decyzję.
- Zejdziemy do kuchni i zaparzymy kawy. Chyba mu się przyda.
Galen wzruszył ramionami.
- Jak chcesz. - Odsunął się, a Nathan wstał i skierował się do drzwi. - Mam nadzieję, że nie będziesz tego

żałowała, Eve.

- Kawy? - Wyszła za nimi na korytarz. - Nie sądzę, żebym okazywała mu jakąś wyjątkową pobłażliwość.

Mam kilka pytań, równie dobrze może mi na nie odpowiadać w bardziej komfortowych warunkach. I
zapewniam pana - rzuciła Nathanowi chłodne spojrzenie - że pan na nie odpowie.

Dziesięć minut później nalewała parującą kawę do filiżanki Nathana.
- Kto to jest Etienne Hebert?
- Czas teraźniejszy nie jest najwłaściwszy. - Nathan upił łyk kawy i odetchnął z satysfakcją. - Myślę, że

Jules go zabił. - Podniósł rękę, bo Eve krzyknęła z oburzenia. - Dobrze, dobrze. Zacznę od początku. Mniej
więcej miesiąc temu do mojego biura zadzwonił pewien człowiek, niejaki Etienne Hebert. Powiedział, że
wie, co się stało z Haroldem Bentlym, i że sprawa Bently’ego to drobiazg w porównaniu z tym, co chciałby
mi przekazać. Chciał się ze mną spotkać pod Nowym Orleanem w małej szopie poławiaczy krabów nad
Missisipi.

- Dlaczego z panem?
- A skąd mam wiedzieć, do cholery? Może dlatego, że ja zajmowałem się sprawą zniknięcia Bently’ego. -

Znowu napił się kawy. - W każdym razie, spotkałem się z nim. Duży facet, miał ze dwadzieścia jeden,
dwadzieścia dwa lata, na pierwszy rzut oka prostaczek. - Pokiwał głową. - Ale nie był głupi. Po krótkiej
rozmowie przekonałem się, że jest bystrzejszy, niż mi się wydawało. Był zmartwiony i czuł się winny, że
rozmawia ze mną. Miał starszego brata, Jules’a, nie chciał pakować go w kłopoty. To jasne, że Etienne
niezwykle go podziwiał, wręcz wielbił. Etienne był zwykłym rybakiem, a Jules, ten bystry w rodzinie,
studiował w college’u. Może lepiej, gdyby nie studiował - stwierdził z westchnieniem. - Był na trzecim roku,
kiedy Sprzysiężenie go zwerbowało.

- Co to jest Sprzysiężenie?
- Tajne stowarzyszenie, które istnieje od początku dwudziestego wieku.
- Tajne stowarzyszenie? - powtórzył Galen. - Oprzytomniej.
- Mówię jak najbardziej poważnie.
- I dali mu nazwę Sprzysiężenie? Przecież to oznacza tajne stowarzyszenie, na litość boską. Chyba

zabrakło im wyobraźni.

- Nazwali je tak, bo jego członkowie pochodzą z najwyższych kręgów innych organizacji. Uważają się za

wyjątkowo tajemnicze stowarzyszenie.

Galen parsknął śmiechem.
- Ja też tak reagowałem, dopóki nie odrobiłem lekcji - powiedział Nathan. - Na całym świecie istnieją setki

tajnych stowarzyszeń, a Stany Zjednoczone zapewniają im doskonałe schronienie. Masoni, stowarzyszenia
Odd Fellows i Skull and Bones - obserwował uważnie twarz Eve - to wszystko wydaje się nieco idiotyczne,
dopóki nie przejrzy się listy członków. Wiedzieliście, że George Bush i George W. Bush należą do Skull and
Bones, a na pytanie o członkostwo w tej organizacji George W. odparł, że nie może o tym mówić?

- I co z tego? Rozumiem, że nie ma dowodu na to, że stowarzyszenie Skull and Bones jest zamieszane w

jakieś ciemne sprawki?

- Nie ma. Ale wielu jego członków zajmuje ważne stanowiska w CIA, na Wall Street i praktycznie na

każdym poziomie świata biznesu. Nie chodzi tylko o Skull and Bones. Komisja Trójstronna oraz Rada do
Spraw Stosunków Międzynarodowych zawsze dysponowały rozległymi wpływami. Bilderberg Group
podobno wpływa na politykę na całym świecie. Kariera Margaret Thatcher gwałtownie przyspieszyła po
tym, gdy przyszła pani premier wzięła udział w zebraniu tej organizacji. Podobnie stało się z Tonym
Blairem, gdy zaproszono go na zjazd w Vauliagméni w Grecji. W 1991 roku David Rockefeller zaprosił
gubernatora Arkansas Billa Clintona na spotkanie w niemieckim Baden-Baden.

- Chwileczkę. Szanuję Billa Clintona i Tony’go Blaira...
- Ja też. Nie oskarżam ich. Usiłuję wam pokazać wpływy tajnych organizacji. Zazwyczaj większość

członków tych stowarzyszeń nie ma o niczym pojęcia, są nieświadomi istnienia elitarnych grup w swoich
organizacjach. Nawet nie wiem, jakie grupy wchodzą do Sprzysiężenia. Może żadna z tych przeze mnie
wspomnianych. Może wszystkie - wzruszył ramionami. - Etienne nie wiedział, ile organizacji jest w to
zamieszanych. Wiedział jedynie to, co powiedział mu Jules, czyli że Sprzysiężenie tworzą ludzie z
najwyższych kręgów kilku organizacji, i że ci elitami członkowie wykorzystują swoje stowarzyszenia, by

background image

wpływać na światową ekonomię.

- Jak?
- A skąd mam wiedzieć? - Nathan znowu wzruszył ramionami. - Nie wydaje się wam jednak dziwne, że

ostatnio ceny benzyny ostro poszły w górę, mimo że nie zabrakło ropy?

Eve równie mocno jak wszyscy inni wściekała się na te podwyżki.
- Jak to zrobili?
- Proszę wysilić wyobraźnię. W Sprzysiężeniu są podobno członkowie OPEC, rekiny Wall Street i japońscy

szefowie firm komputerowych.

- Podobno? To nie wystarczy. Poproszę nazwiska.
- Czy gdybym je znał, byłbym tutaj? Siedziałbym w swoim domu w Nowym Orleanie i spisywał tę

historię. - Nathan wpatrywał się w ich twarze. - Cholera, to prawda. Co jeszcze mam wam powiedzieć?
Śledziłem giełdę przed i po wystąpieniu Greenspana. Zamieszanie zawsze wybuchało w tych samych
kręgach finansowych, a tuż po ogłoszeniu komunikatu o wysokości stóp procentowych określone osoby
robiły gigantyczne fortuny. Oni zawczasu wiedzą, co się wydarzy. Tajne stowarzyszenia zdominowały naszą
przeszłość i teraźniejszość. Wszędzie mają swoich ludzi. Niemal każdy amerykański prezydent w XX wieku
był masonem. Rany, przecież ceremonia objęcia stanowiska przez Jerzego Waszyngtona była utrzymana w
stylistyce wolnomularskiej. Kiedy postanowiono o eskalacji działań wojennych w Wietnamie, Lyndonowi
Johnsonowi doradzali ludzie z Komisji Trójstronnej. Pierwszym negocjatorem pokojowym w Bośni był lord
Carrington, przewodniczący Bilderberg Group. - Nathan westchnął. - Nie musicie traktować moich słów jak
objawienia, ale potraktujcie jako realną możliwość. Gdy zbiorą się ludzie będący u władzy, to naturalne, że
chcą tę władzę zwiększyć. Pracują nad tym po cichu, za kulisami, bo ludzie podnieśliby wrzask, gdyby
wiedzieli, że się nimi manipuluje. Tak się dzieje od czasu powstania pierwszych tajnych organizacji w
Egipcie i Samarii, jeszcze przed Chrystusem. Sprzysiężenie od lat tworzy sieć potężnych wpływów, jej
członkowie nie pozwolą, żeby coś im zagroziło.

Galen wzruszył ramionami.
- Ale przecież członkowie takiej organizacji, osoby tak wpływowe i powszechnie znane nie byłyby w stanie

utrzymać w tajemnicy swoich spotkań.

- Zazwyczaj się nie spotykają. Komunikują się przez posłańców, a ostatnio przez Internet. Chyba że

wyniknie coś naprawdę ważnego, i muszą się zebrać, by podjąć odpowiednią decyzję. Wtedy wybierają takie
miejsce i porę, żeby ich obecność wydawała się naturalna. Na przykład królewskie wesele. Zdaniem
Etienne’a ostatnie spotkanie odbyło się podczas letniej olimpiady. Nikt nie podejrzewał, że przybyli tam w
innym celu, niż żeby kibicować swoim reprezentacjom narodowym.

- Czy Sprzysiężenie zwerbowało Etienne’a?
- Nie, jego brat usiłował ich do tego przekonać, ale nie uwierzyli, że się nadaje. A Jules był dla nich

prawdziwym skarbem. Etienne mówił, że urządzali Jules’owi pranie mózgu, aż uwierzył, że wszystko, co
mówi i robi Sprzysiężenie, jest słuszne, że potrzeba silnej ręki, aby zachować pokój i status quo. Stał się ich
człowiekiem od brudnej roboty.

- Zabijał?
Nathan skinął głową.
- Przeszedł szkolenie w obozie terrorystów w Libii, ale opracował też własne techniki. Stał się

prawdziwym fachowcem. Zaczął pracować dla Sprzysiężenia na dziesięć lat przed zamordowaniem
Bently’ego.

- Zamordowaniem? Jest pan pewien, że to było morderstwo?
- Etienne mówił, że był przy tym, nie mam powodów mu nie wierzyć.
- Wspominał pan, że Sprzysiężenie go odrzuciło.
- Ale Jules mu ufał, często zabierał go na swoje wyprawy związane z wykonywaniem zleceń. Etienne nie

stanowił problemu dla Jules’a, aż pojawił się Bently. Coś w tym zabójstwie go zaniepokoiło.

- Co?
- Nie chciał mi powiedzieć. Stwierdził tylko, że to złe, i że to, co robi Sprzysiężenie, też jest złe. Nie

podobało mu się to morderstwo ani wykopanie szkieletu dwa lata później. Musiało go to porządnie
zaniepokoić, skoro zerwał z bratem, za którym wcześniej podążał na ślepo.

- Zerwał z nim, ale najwyraźniej nie do końca.
- Wciąż miał nadzieję, że przekona Jules’a w sprawie Sprzysiężenia, chciał tylko, żebym był jego

zabezpieczeniem na wypadek, gdyby mu się to nie udało. Powiedział, że ktoś musi się dowiedzieć o
organizacji i powstrzymać tych ludzi. Twierdził, że musimy się spieszyć. - Zawiesił głos. - Martwił się
czymś, co Jules miał zrobić w Boca Raton. Wciąż powtarzał, że musimy ich powstrzymać przed
dwudziestym dziewiątym października.

background image

- Dlaczego?
- Tylko tyle mi powiedział. Myślałem, że może to data spotkania członków organizacji, ale w tym czasie

nie zaplanowano żadnego ważnego wydarzenia, które dałoby im pretekst do spotkania w Boca. Może ma to
coś wspólnego z Bentlym. To wszystko domysły. Czułem się sfrustrowany jak diabli. Powiedział mi, że mają
tu sprowadzić szkielet, ale nie wiedział kiedy i po co. Mówił, że zadzwoni, gdy tylko szkielet znajdzie się w
kościele. - Zrobił pauzę. - Nie zadzwonił.

- Nie było szkieletu - wtrąciła Eve. - Tylko czaszka.
- Poważnie? - Nathan zmarszczył brwi. - Mówił o szkielecie. Ciekawe, co się stało z...
- Szkielet łatwiej zidentyfikować na podstawie DNA - przerwał Galen. - Czaszkę pozbawiono zębów. To

robota Etienne’a?

- Może - odparł Nathan. - Jeśli tak, to Jules, jak sądzę, mógł się nieco zdenerwować. Mówiłem

Etienne’owi, żeby był ostrożny. A kradnąc szkielet, nie wykazał się szczególną ostrożnością.

- Ale nie próbowałeś go powstrzymać.
- Jestem reporterem, a to miało wszystkie cechy świetnej historii. Nie czuję się winny, robię, co do mnie

należy. Etienne nie był czysty jak łza. - Uśmiechnął się ponuro. - Ale, niestety, kiedy w grę wchodzi życie
niewinnego człowieka, muszę kierować się sumieniem. Dlatego tu jestem.

- Długo to trwało, zanim postanowiłeś nas ostrzec - zauważył Galen.
- Musiałem to przemyśleć. - Zachmurzył się, gdy Galen zmarszczył brwi. - Mówię prawdę. - Spojrzał na

Eve. - Przeczytałem o śmierci Marie Letaux, artykuł sugerował, że pani uległa takiemu samemu zatruciu
pokarmowemu. Usiłowałem sobie wmówić, że to przypadek. Przecież mogło tak być. Ale kiedy zginął Pierre
Letaux... Zbyt wiele zbiegów okoliczności, biorąc pod uwagę to, co powiedział mi Etienne. Przez jakiś czas
tym się gryzłem, a potem uznałem, że nie będę czekał, aż pani skończy pracę. Zaryzykuję swoją historię.
Niech pani pakuje rzeczy i jak najszybciej się stąd wynosi.

Galen popatrzył na Eve.
- Niezły pomysł.
- Wierzysz mu?
- Wystarczająco. Dowody się mnożą, wcale mi się to nie podoba. Dochodzi jeszcze to, co mówił Quinn.

Tak, powinniśmy jak najszybciej się stąd wynosić.

Jej także to się nie podobało. Opowieść Nathana o tajnych stowarzyszeniach kontrolujących codzienne

życie ludzi, była przerażająca i dziwaczna. Podobnie jak możliwość, że Melton mógł być w zmowie z
człowiekiem, który do swoich celów wykorzystał śmierć jej córki. Na tę myśl znowu ogarnęła ją wściekłość.

- Eve?
- Myślę.
Galen miał rację, niezależnie od tego, co Nathan mówił o Sprzysiężeniu, pojawiało się coraz więcej faktów

wskazujących na istnienie czegoś w rodzaju konspiracji. Śmierć Capela i obojga Letaux już by wystarczyła.
Tyle że obsesyjna chęć dokończenia pracy nad Victorem nie pozwalała jej tego przyznać.

Victor.
- Wynosimy się stąd - postanowiła. - Ale nie zostawię czaszki. Victor jedzie z nami.
- Co takiego? - zdziwił się Nathan. - Czemu?
- Bo ona tak chce - odparł Galen. - A ja z kolei chcę, by ona zrobiła wszystko co możliwe, aby zagrać na

nosie tym draniom. Eve, nie możemy wierzyć wszystkim słowom Nathana, dopóki go nie sprawdzę, ale jeśli
nie chcesz być narzędziem w ich rękach, musisz przejąć inicjatywę.

- I zabrać Victora - dodała bezbarwnie Eve. - Nie zostawię go, dopóki nie postanowię, co robić dalej.
Nathan pokręcił głową.
- Chce go pani ukraść?
- Tylko pożyczyć na pewien czas. Na razie będzie mój. Ode mnie zależy, co się stanie z Victorem. Nie od

Heberta, Meltona ani tego poronionego tajnego stowarzyszenia. Niech się nawzajem pozabijają. Nie
wykorzystają Victora do swoich planów. - Popatrzyła na Galena. - O tej porze kościół może być zamknięty.

- Czyżby to była aluzja, że mam opuścić dom i zająć się włamywaniem?
- Nieźle sobie poradziłeś w domu Marie Letaux. Czy kościół to jakiś problem?
Galen przecząco pokręcił głową.
- Co ci wynieść z pracowni?
- Victora. Moje narzędzia, skórzany kuferek na czaszkę, szkatułkę ze szklanymi oczami. Rick jest zawsze

w kościele, kiedy przychodzę tam rano. Jeśli jest tam teraz, nie rób mu krzywdy.

- Będę o tym pamiętał, ale i on może do nich należeć.
Nie chciała w to wierzyć.
- A może nie. Może nie ma o tym żadnego pojęcia. Na razie, dopóki nie mamy pewności, zostawmy go w

background image

spokoju.

- Czy ja mam zdecydować, dokąd jedziemy?
- Powiedziałeś, że masz mi zapewniać to, co jest mi potrzebne? Więc zapewnij mi teraz schronienie.
- Zabranie czaszki to błąd - Nathan mówił teraz szorstkim z przejęcia głosem. - Jeśli się pani ukryje, być

może w końcu zaprzestaną poszukiwań. Jeśli zabierze pani czaszkę, będą panią ścigać. Pomyślą, że coś pani
wie, i nie zrezygnują. Dlaczego nie chcecie mnie posłuchać?

- Bo nie mamy żadnego dowodu, że jesteś kimkolwiek więcej niż tylko podrzędnym dziennikarzyną,

którego można znokautować jednym ciosem - powiedział Galen.

Jednak desperacja Nathana była niezwykle przekonująca. Eve poczuła nagle, że musi się spieszyć.
- Słuchamy pana... do pewnego stopnia. Dlatego wyjeżdżamy z Baton Rouge. Spakuję nasze bagaże.

Galen, bądź gotów do wyjazdu zaraz po powrocie z kościoła.

Nathan westchnął.
- Skoro nie chce pani słuchać głosu rozsądku, pomogę pani się pakować.
- Nie, idziesz ze mną - zażądał Galen. - Nie zostawię cię w domu z Eve.
- Na litość boską, po tym wszystkim, co wam powiedziałem, chyba zasługuję na odrobinę zaufania.
- Słowa to nie wszystko. Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć. Musisz się sprawdzić.
- Nadstawiając karku w kościele?
- Niezły sposób. - Galen obejrzał się przez ramię na Eve. - Wiesz, jak posługiwać się bronią?
- Tak.
- Znajdziesz ją w moim worku. Weź ją. Nie chcę zostawiać cię samej w domu.
- No to ja z nią zostanę, do cholery! - krzyknął Nathan.
- Idź, Eve. - Galen go zignorował. - Kiedy wrócę, być może będziemy się spieszyć. Wezmę kilka rzeczy z

kuchennej szafki, i wybywamy.

Rozdział dziewiąty

Gdzie oni są?
Eve niespokojnie spoglądała w ciemność, ale widziała jedynie zarys sylwetki kościoła.
Minęło przeszło pół godziny. Z pewnością powinni już wrócić.
Chyba że coś się stało.
Odpędziła tę myśl od siebie. Galen był zbyt bystry, żeby dać się złapać, nie słyszała też żadnych

niepokojących odgłosów, kiedy tak stała na balkonie.

- Idziemy.
Odwróciła się i ujrzała Galena. Właściwie założyła, że to Galen. Był pokryty błotem i szlamem, mokre

ubranie przylgnęło mu do ciała.

- Co ci się stało?
- O wiele mniej, niż powinno - powiedział Nathan, wchodząc za Galenem do pokoju. On także był mokry i

cały zabłocony. - To najbardziej stuknięty sukinsyn, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Zmusił mnie do
przepłynięcia tego cholernego rozlewiska.

- Co?
- Na moście mogliby nas zauważyć - wyjaśnił Galen. - To był najłatwiejszy sposób obejścia problemu.
- Najłatwiejszy? - prychnął Nathan. - Wepchnął mnie do wody. A gdybym nie umiał pływać?
- Woda była tak płytka, że mogłeś ją przejść.
- Nieprawda - wściekał się Nathan. - A jadowite węże, aligatory... Wszystko mogło pływać w tych brudach.
- Przestań narzekać. Pogryzły cię tylko komary. Powinieneś się cieszyć, że pozwoliłem ci zostać na brzegu,

zamiast kazać wejść do kościoła. - Przeszedł do łazienki, wziął dwa ręczniki i rzucił jeden z nich Nathanowi.
- Wysusz się. Nie mamy czasu na prysznic.

- Masz Victora? - zapytała Eve.
- Jasne. - Popatrzył na nią ze zdumieniem. - Wszystko, o co prosiłaś, jest na dole, przy tylnych drzwiach. A

z Victorem wszystko w porządku. Przed wejściem do wody włożyłem go do wielkiej hermetycznie
zamykanej torby, do której przywiązałem parę nadmuchanych worków na śmieci w charakterze pływaków.
Zająłem się nim, a Nathan innymi rzeczami, o których wspominałaś.

- Nie było problemów?
Galen pokręcił przecząco głową.
- Kłamiesz - oświadczył ponuro Nathan. - Widziałem, jak do kościoła wchodzi za tobą strażnik. Już nie

wyszedł.

- Nie kłamię. - Galen rzucił mu zirytowane spojrzenie. - Po prostu ominąłem epizod, który mógłby

zdenerwować Eve. Powiedziałem prawdę. Strażnik nie był żadnym problemem. Załatwiłem go, zanim
zdążył zaalarmować pozostałych.

background image

- Załatwiłeś go?
- Nie przejmuj się, to nie był Rick. Idziemy. Musimy się stąd wydostać, zanim się zorientują, że czaszka

zniknęła.

- Jest nienormalny - mruknął Nathan. - Ten sukinsyn mógł nas wpędzić w kłopoty. - Popatrzył wojowniczo

na Galena. - I muszę wziąć prysznic.

- Nie ma czasu. Idziesz w takim stanie albo wcale. Jakoś się tu dostałeś; jak zechcesz, to się jakoś

wydostaniesz.

- Żeby go znalazł ten Jules Hebert? - zapytała Eve.
- Musi się dostosować do okoliczności. Moja mama zawsze powtarzała, że co ma wisieć, nie utonie.
- Bardzo mnie męczy to, co mówiła twoja matka. Myślę, że to sobie wymyślasz, kiedy ci pasuje. - Ruszyła

ku drzwiom. - Zabieramy go.

Galen wzruszył ramionami.
- Skoro nalegasz. Obaj jednak śmierdzimy jak skunksy, takich dwóch w aucie wywołałoby wymioty u

każdego. - Minął ją i popędził schodami na dół. - Wyjdziemy przez tylne drzwi i pobiegniemy do auta
zaparkowanego przy cyprysach kilkaset metrów od domu. - Zatrzymał się przy kuchennych drzwiach. -
Czekajcie chwilę, zaraz wracam.

- Dokąd idziesz?
- Sprawdziłem teren przed domem. Większość strażników rozlokowano po drugiej stronie rozlewiska pod

kościołem, ale jeden skurczybyk siedzi trochę dalej, na brzegu, i obserwuje dom. Nie miałem czasu się nim
zająć, kiedy poszedłem po czaszkę. - Zerknął na Nathana. - A poza tym Nathan za głośno narzekał. Mamy
szczęście, że dotarliśmy do domu niezauważeni.

- Usiłowałeś utopić...
- Bądź gotowa. - Galen już sunął pod ścianą budynku. - Trzymajcie kciuki, żeby nie znaleźli tego strażnika

w kościele...

Kilka minut później Galen pojawił się w drzwiach.
- Chodźcie. Ruszamy. Zaczyna brakować nam czasu.
- A strażnik?
- Zająłem się nim. - Zaczął biec, gdy zbliżali się do gaju. - Powinniśmy się raczej przejmować tym

strażnikiem w kościele. Minęło prawie piętnaście minut. Ktoś zacznie go szukać.

Eve nagle znieruchomiała. Tam, gdzie miał na nich czekać brązowy, wynajęty samochód Galena,

znajdował się najnowszy model lexusa.

Obok stał Joe Quinn.
- Co tu się dzieje, do diabła? - Eve odwróciła się do Galena.
- Ja się dzieję - odparł krótko Joe. - Wsiadaj do auta i zmywamy się stąd.
Eve go zignorowała.
- Ty go zawiadomiłeś, Galen?
- Pewnie. Zanim poszedłem do kościoła. Mówiłem, że może mi się przydać. Powiedziałbym, że sytuacja

dojrzała do tego, żeby go wezwać. Nie mogę się rozdwoić. Otwórz bagażnik, Quinn. - Wrzucił tam walizki. -
To Bill Nathan. Siadaj z tyłu, Nathan. - Odwrócił się do Eve. - Ty sama wybierz miejsce, ale Quinn jedzie z
nami. Zaprosiłem go na przejażdżkę.

- Galen, zbytnio się przejąłeś swoją pracą.
- Taki mam zwyczaj. Jestem zaopatrzeniowcem. - Otworzył jej drzwi z tyłu. - Co oznacza, że będę chronił

cię najlepiej, jak potrafię.

- Na litość boską, nie jestem trujący - powiedział ponuro Joe. - Wsiadaj do samochodu.
Zawahała się, a następnie usiadła z tyłu obok Nathana.
- Nie podoba mi się to, Galen.
- Przykro mi. - Obejrzał się za siebie i zerknął na kościół, a potem usiadł w fotelu dla pasażera. - Nic się

jeszcze nie dzieje. Rany, mamy szczęście! Jedziemy, Quinn.

Joe usiadł za kierownicą.
- Dokąd jedziemy?
- Na południe. Mam dom trochę na północ od Nowego Orleanu. Przez jakiś czas powinno tam być

bezpiecznie.

- Nie będą nas u ciebie szukać?
- No cóż, w moim zawodzie nie informuje się całego świata o miejscu zamieszkania, a dokumenty, na

których figuruje ten adres, starannie ukryłem.

- Nie bądź zbyt pewny siebie - powiedział Nathan. - Za Jules’em Hebertem stoi Sprzysiężenie, a to otwiera

background image

wiele drzwi.

- Jeśli to Sprzysiężenie w ogóle istnieje. A przy sprzyjających okolicznościach każdy może znaleźć

każdego. Może jednak będziemy mieć tyle czasu i spokoju, że Eve da radę dokończyć pracę nad Victorem.

- Może.
- Jedź, Quinn - powiedział Galen. - Ten facet mnie dołuje.

Joe siedział sztywno za kierownicą; przez całą drogę ani razu nie spojrzał na Eve.
Ona też starała się nie patrzeć na niego. Wyglądała przez okno albo gawędziła z Nathanem, który nie

wykazywał jednak specjalnej ochoty do rozmowy. Galen jej nie ułatwiał sprawy. W drodze był nienaturalnie
małomówny, tylko czasem podpowiadał Joemu drogę. Zatem nie mogła nie patrzeć na Joego ani nie myśleć
o nim podczas tej całej podróży.

Nieswojo się czuła tu, z tyłu, zawsze siadała obok niego. Przez wszystkie lata, kiedy byli najlepszymi

przyjaciółmi, a potem kochankami...

Kochankami.
Boże, tak bardzo pragnęła, by jej dotknął. Jej ciało było na to gotowe, myślała o ostatnim razie, kiedy w nią

wszedł, głęboko i mocno. Potem było równie dobrze, kiedy tulił ją niczym cenny skarb. Zawsze czuła się
taka bezpieczna.

Z trudem oderwała od niego spojrzenie. Życie nie sprowadzało się tylko do seksu. W życiu liczyło się

zaufanie i uczciwość.

I seks.
Dzielili łoże, odkąd przyjechali z Arizony przed dwoma laty. To naturalne, że przywykła do jego ciała, do

seksu z nim. Co nie oznaczało, że nie potrafi się bez tego obejść. Będzie lepiej, kiedy wreszcie wydostanie
się z tego cholernego auta.

No dobra, zapomnij o nim. Musi postanowić, co robić, kiedy już znajdą się u Galena. Było bardzo wiele

ważnych spraw do rozwiązania. Co będzie najlepsze dla Jane i matki? Lepiej pomyśleć o nich niż o Joem.
Cholera, co by było najlepsze dla niej samej?

Po godzinie Galen wskazał na potężną bramę z kutego żelaza, zamontowaną w równie potężnym

ogrodzeniu.

- Skręć tutaj. Dom leży za tymi cedrami. - Nacisnął guzik pilota, brama się otworzyła. - Chwała Bogu,

jesteśmy na miejscu. Nie była to nazbyt relaksująca podróż. Powietrze można kroić nożem.

- To przez ciebie. - Eve w duchu podziękowała opatrzności, że podróż się skończyła, i zerknęła na cień

ogromnego jednopiętrowego domu wykończonego żółtobeżowym stiukiem. - Na litość boską, to rezydencja!

- Złożyłem właścicielowi propozycję nie do odrzucenia - powiedział Galen, gdy krętym podjazdem zbliżali

się do rzeźbionych trzymetrowych wrót domu. - Uznałem, że ten dom do mnie pasuje.

- Bylebyśmy nie mieli do czynienia z mafią - powiedziała Eve. - Tylko tego mi teraz brakowało.
- Żartowałem - oświadczył Galen. - Mam dobrze płatną pracę, Logan inwestował w moim imieniu. Udało

mi się zaoszczędzić parę groszy.

- Nie bądź taki skromny - stwierdził sucho Quinn. - Właściwie to nawet dziwne, że ty nadal pracujesz.
- Kiedy dorasta się w slumsach, żadne pieniądze na świecie nie sprawią, że poczujesz się bezpiecznie. -

Galen wysiadł z auta i otworzył drzwi z tyłu. - Usiłowałem skończyć pracę jakiś rok temu, ale nic z tego nie
wyszło. Śmiertelnie się nudziłem. Zacząłem ryzykować. Cholera, nawet wspinałem się po górach. Kiedy
skręciłem kostkę na zupełnie łatwym wzniesieniu, uznałem się za żałosny przypadek i wróciłem do roboty.
Doszedłem do wniosku, że to zdrowsze. - Pomógł Eve wysiąść z samochodu. - Wszystko w porządku?

- Nic mi nie jest.
- A mnie tak - wtrącił Nathan. - Śmierdzę, jestem brudny i chyba pogryzły mnie pijawki.
- Naprawdę? - Galen uniósł brwi. - W jakimś ciekawym miejscu? Jeśli zaatakowały cię pijawki, pewnie

nadal tam są. Mam ci pomóc je oderwać?

- Chciałbyś, co? - Nathan spojrzał na niego wilkiem.
- Nie bądź taki ponury. Przeżyjesz. Wątpię w te pijawki.
- Taki z ciebie ekspert?
- Jasne. Chociaż lepiej znam się na przepływaniu rzek pełnych piranii.
Nathan parsknął śmiechem.
- Wątpisz? Trzeba płynąć nocą, kiedy piranie śpią, i trzymać się z dala od przystani, gdzie...
- Nie mani ochoty rozmawiać o piraniach. Otworzysz te cholerne drzwi?
- Usiłuję cię czegoś nauczyć. - Galen odwrócił się, wszedł po czterech schodkach i zapalił światła w

przedpokoju. - Nie ma służby, Eve. Raz w tygodniu pewna osoba z miasta przychodzi trochę tu posprzątać.
Poza tym jesteśmy sami. Wszystkie sypialnie mieszczą się na pierwszym piętrze. Dziesięć albo jedenaście.

background image

Wybierzcie sobie.

- Mnie potrzeba tylko prysznica. - Nathan minął go i wszedł do domu.
- Owiń się prześcieradłem, kiedy wyjdziesz z łazienki! - zawołał za nim Galen. - Może uda mi się znaleźć

jakieś ubranie, które będzie pasowało na twoją olimpijską sylwetkę.

- Mam tylko parę kilo nadwagi - mruknął Nathan przez zaciśnięte zęby.
- Przyjemniaczek, nie? - powiedział Galen, gdy Nathan wyszedł. - Choć z tym prysznicem to ma rację. Ja

się jednak poświęcę i pozwolę ci zerknąć na pokój, który, moim zdaniem, świetnie się nada do twojej pracy.
Chodź. - Wszedł do domu.

- Idź. Wezmę bagaże. - Joe podszedł do bagażnika. - Nie palę się do oglądania chałupy Galena. Na razie

mam go dosyć.

- To trzeba było nie przyjeżdżać.
- Wiesz, po co przyjechałem - popatrzył jej w oczy. - To nie ma nic wspólnego z Galenem. - Otworzył

bagażnik. - Poza faktem, że może będę miał okazję skręcić mu kark.

- Co powiesz na to? - Galen otworzył drzwi pokoju na dole. - Mnóstwo tu światła.
Rozejrzała się po olbrzymim pomieszczeniu o kamiennych podłogach, wyposażonym w archaiczny

piekarnik gazowy i kominek tak duży, że można by w niego wmaszerować.

- Kuchnia?
- W zeszłym stuleciu była to kuchnia z zapleczem. Człowiek, od którego kupiłem ten dom, urządził nową

kuchnię na piętrze, wprost nad nami. Tego pomieszczenia nie dało się zmodernizować, a on lubił wygody.
Podobnie jak ja. Tu - wskazał na masywny stół do rozbierania mięsa - możesz rozłożyć swoje narzędzia. W
porządku?

- Trochę tu chłodno - powiedziała, lekko dygocąc.
- Po to jest kominek. Będę w nim dla ciebie palił. Przynieść tu twoje rzeczy?
Zawahała się, po czym powoli pokręciła głową.
- Raczej nie. W drodze przemyślałam kilka spraw.
- Wątpliwości?
- Tak.
- I co postanowiłaś? - zapytał Joe ze szczytu schodów.
- Że jestem idealistyczną idiotką, skoro w ogóle brałam pod uwagę kontynuowanie tej rekonstrukcji.
- To dobrze. - Joe zszedł po schodach. - Cały czas ci to powtarzałem.
- Nawet gdybym pracowała przez całe życie, i tak nie zdołam zrekonstruować twarzy tym wszystkim,

którym naprawdę się to należy. Bently mógł być porządnym człowiekiem, ale na to oczekują również inni
dobrzy ludzie. Wokół mnie ciągle ktoś ginie. Skąd mam wiedzieć, czy to zło nie dotknie mojej rodziny? -
Zacisnęła usta. - Przykro mi myśleć, że nie skończę pracy nad Victorem, ale nie jestem głupia.

- Cóż, najwyraźniej się zdecydowałaś - powiedział Galen. - Jak chcesz to załatwić?
- Nie wierzę Meltonowi. Okłamał mnie.
- FBI? - podsunął Joe.
- Może.
- Wiem, im też nie ufasz.
- Kiedyś dla nich pracowałeś. Znasz kogoś, kto cieszy się opinią nieprzekupnego?
- Nie tak łatwo znaleźć nieprzekupnych. Pomyślę o tym i zadzwonię w kilka miejsc.
- Skoro nie jestem potrzebny; pójdę wziąć prysznic. - Galen odwrócił się i ruszył po schodach. - Jeśli

chcesz, przyniosę Victora, żebyś jeszcze nad nim popracowała, zanim zdecydujesz, co z nim zrobić.

- Nie.
Zatrzymał się ze zdumieniem.
- To była tylko sugestia. Myślałem, że zechcesz...
- Ona się boi - przerwał Joe. - Myśli, że jeśli już zacznie nad nim pracować, nie będzie potrafiła przestać.
Cholera, Joe zawsze umiał przejrzeć mnie na wylot. - Nie jestem głupia. Wiem, co ważne. - Jednak Victor

także jest ważny. Zaginął, a ja mogłam go odnaleźć. Gdybym popracowała nad nim jeszcze trochę,
mogłabym... - Nie ruszaj Victora.

Galen skinął głową.
- Postaraj się trochę odpocząć, Eve. To była długa noc.
- Rozkazujesz mi, Galen?
Podjął wędrówkę po schodach.
- Ależ skąd! Wiem, że ci podpadłem. Jednak z pomocy Quinna nie zrezygnuję.
Pobiegła za nim. Za nic nie chciała zostać z Joem sam na sam.
- Sprawdzisz Billa Nathana? Wydaje się w porządku, ale odkąd wyjechałam z Atlanty, nic nie jest takie,

background image

jakie być powinno.

- Natychmiast po kąpieli. - Pokiwał głową i uśmiechnął się chytrze. - Ciekawe, czy naprawdę ma te

pijawki...

- Zniknęła? - Melton mówił opanowanym głosem, ale w jego tonie Jules wyczuwał tłumiony gniew. -

Razem z czaszką?

- Tak. Nie przejmuj się, znajdę ją.
- Nie powinieneś był do tego dopuścić, Hebert. Miałeś dopilnować, żeby skończyła, a potem się jej pozbyć.

Gdzie dziś byłeś, do cholery? Jak jej udało się uciec?

- Musiałem zająć się naszymi sprawami w Boca Raton. Myślałem, że wszystko jest w porządku. Wyglądało

na to, że niczego nie podejrzewa, i wiedziałem, że chciała skończyć czaszkę. Uznałem, że to odpowiedni
moment na... - Umilkł z niesmakiem. Bełkotał, tłumaczył się przed tym dupkiem jak jakiś pieprzony amator.
- Popełniłem błąd. Naprawię go.

- Z całą pewnością. O ile nie jest za późno. A jeśli pójdzie z czaszką na policję?
- Wątpię, czy zrobi to w najbliższym czasie, ale musimy działać szybko. Moi ludzie widzieli wcześniej

Joego Quinna, wchodził do jej domu. Albo on, albo Galen musiał przekonać ją do ucieczki. Jeśli zabrała
czaszkę, to dlatego, że zapewne chce ją skończyć. Obaj wiemy, jak przejmuje się pracą. To mi daje trochę
czasu. Potrzebuję twojej pomocy.

- O ile to mi nie zaszkodzi.
- Ona nie wróci do domu. Jeśli cokolwiek podejrzewa, to się gdzieś ukrywa. Uruchom swoje źródła i

zorientuj się, dokąd ją zabrał Galen. I to szybko.

- To wielki kraj.
Jules usiłował stłumić gniew.
- Możesz to zrobić? - Wymawiał każde słowo powoli i starannie.
- Pozwoliłem ci na takie postępowanie z Duncan, mimo że schrzaniłeś sprawę z Etienne’em, ale nie

możemy dłużej ryzykować. To dla nas zbyt niebezpieczne. Zdobądź czaszkę, a potem szybko pozbądź się
Duncan i jej towarzyszy. Nie chcę, żeby cokolwiek przedostało się do mediów. Rozumiesz?

- Rozumiem. Znajdziesz ją?
- Spróbuję.
Melton się rozłączył.
Jules pomyślał, że Melton naprawdę się postara. Mógł zrzucać winę na Jules’a, ale był odpowiedzialny za

Boca Raton i chciał załatwić sprawę Bently’ego, zanim będzie musiał odpowiadać na kłopotliwe pytania.

On też musi się teraz porządnie starać. Miał kłopoty z zapanowaniem nad sytuacją. Od nocy; w której zabił

Etienne’a, musiał kłamać, oszukiwać, zgadzać się na kompromisy. Wiedział, że jeśli nie będzie ostrożny,
wszystko runie mu na głowę.

Nie, do tego nie zamierzał dopuścić. Zbyt wiele poświęcił, żeby teraz ponieść klęskę. Nie będzie tu siedział

i liczył na to, że Melton odnajdzie Eve Duncan.

Postanowił wziąć sprawy we własne ręce.

Rozdział dziesiąty

Boże, żeby ta kolacja już się skończyła.
Posiłek zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nastrój Nathana nie poprawił się po prysznicu. Joe prawie

się nie odzywał, a Eve, przygnębiona jego obecnością przy stole, z rzadka odpowiadała na pytania Galena.

Chyba tylko na Galenie ta atmosfera nie robiła żadnego wrażenia. Kipiał energią, był podniecony,

odstawiał jednoosobowe przedstawienie. Biegał do kuchni po rozmaite smaczne potrawy, ciągle coś
opowiadał i co pewien czas czepiał się Joego albo Nathana. Na koniec podał kawę.

- Bardzo mnie rozczarowaliście. - Odchylił się na krześle. - Gdybym nie był taki gadatliwy, kolacja

okazałaby się katastrofą. Zachowujecie się beznadziejnie.

- To nie cyrk, Galen - warknął Joe. - A ty nie jesteś konferansjerem.
- Doskonałe skojarzenie, Quinn. Najwyraźniej nie brak ci talentów konwersacyjnych.
- Galen - odezwała się Eve.
- Eve najwyraźniej chce oczyścić atmosferę. - Galen popatrzył na Joego. - Boi się ciebie czy mnie? Jak

sądzisz?

- Sądzę, że mam tego po uszy.
- Bardzo niegrzecznie.
- Przed kolacją zadzwoniłem w kilka miejsc - powiedział Joe do Eve. - Do paru informatorów z FBI,

wszyscy się zgodzili, że może nam pomóc tylko Bart Jennings. Jest bystry i gorliwy, pracuje dla biura od
dwudziestu lat.

background image

- Znasz go osobiście?
- Nie, ale sporo o nim słyszałem podczas pracy w FBI.
- Co tu się dzieje? - spytał Nathan.
- Eve postanowiła zwrócić czaszkę.
- Nie kończąc rekonstrukcji?
Eve skinęła głową.
- Dzięki Bogu. Rozsądnie. Chociaż trzeba było zostawić czaszkę i uciekać.
- Nie oddam czaszki Jules’owi Hebertowi i jego ludziom. - Popatrzyła na dziennikarza. - Nie wiem, ile w

pańskiej historii jest prawdy, a ile bzdurnych spekulacji, a nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Przekażę ją
odpowiednim władzom.

- Nie może pani ufać władzom - stwierdził Nathan. - Nikomu nie może pani ufać.
- Mówisz jak bohater kiepskiego filmu sensacyjnego - stwierdził Joe. - Eve, rozmawiałem z Jenningsem,

obiecał zachować sprawę w tajemnicy. Chciałby jednak przyjechać i spotkać się z tobą jutro o dziesiątej
rano.

- Powiedziałeś mu, gdzie jesteśmy? - Eve zmarszczyła brwi.
- Nie, nie zrobiłbym tego bez twojej wiedzy. Powiedziałem mu, że zadzwonię.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Przekaż Jenningsowi, że się z nim spotkam. Może wreszcie całą sprawę Victora będę miała z głowy.
- Będzie ci przykro, kiedy Victor zniknie - powiedział Galen z uśmiechem.
Przykro to za mało powiedziane. Zawsze źle się czuła, gdy nie udawało się jej zidentyfikować ofiary, ale

Victor stał się niemalże jej obsesją. Nie mogła jednak nadal się nad tym zastanawiać. Już wystarczająco
długo biła się z myślami.

- Powiedziałeś mu, że informacje o Sprzysiężeniu masz ode mnie, Quinn? - zapytał Nathan.
- Nie, uznałem, że nie byłbyś z tego zadowolony. Chociaż mocno naciskał. Usłyszał ode mnie, że te

informacje pochodzą z poufnego źródła. Zdaje się, że tak właśnie mawiają dziennikarze.

- I dobrze. Bo popełniłbyś poważny błąd. - Nathan wstał i cisnął serwetkę na stół. - Nie będzie mnie tutaj,

gdy pojawi się Jennings. Jeszcze żyję, bo jeżeli angażuję się w jakąś sprawę, postępuję tak, aby nikt się o
tym nie dowiedział. I nadal zamierzam tak postępować.

Galen patrzył, jak Nathan wychodzi z pokoju, a potem odwrócił się do Eve:
- Przy okazji sprawdziłem Billa Nathana. Współpracuje z „Times Picayunne”, znany jest z popierania

reform związanych z ochroną środowiska. - Wyjął z kieszeni taks i wręczył go Eve. - Zdjęcie w gazecie nie
jest najlepszej jakości, ale to z pewnością on.

Zerknęła na fotografię. Galen miał rację - zdjęcie było kiepskie, ale Nathan dawał się rozpoznać.
- Może powinieneś się od niego odczepić.
- Dlaczego? - Galen popatrzył na nią ze zdumieniem. - To bardzo zabawne.
- Ja mam dość - rzucił Joe. - Eve, chcę z tobą porozmawiać.
Zesztywniała.
- Tak, pogadajcie sobie. - Galen wstał i zaczął zbierać naczynia. - Muszę je wsadzić do zmywarki.

Obowiązki domowe nigdy się nie kończą...

- Nie potrzebuję twojego pozwolenia, Galen - przerwał mu Joe.
- To mój syndrom konferansjera. - Galen ruszył z naczyniami do kuchni. - Poza tym powinieneś być

wdzięczny za każdą pomoc.

Joe patrzył, jak drzwi zamykają się za Galenem.
- Przesadza. Zastanawiam się, czy w ogóle rozumie, jak blisko mi do... - Spojrzał w kierunku drzwi

prowadzących na werandę. - Wyjdźmy stąd. Nie odmawiaj mi, Eve. Ten sukinsyn doprowadza mnie do
szału.

- Galen bardzo się o mnie troszczy.
- Tak, mówił mi. Idziesz?
Nie miała ochoty na konfrontację z Joem, ale nie mogła już dłużej znieść tego napięcia. To się musiało

wreszcie skończyć.

- Dobrze - powiedziała, wstając z fotela.
Jesienna noc była chłodna, od jeziora wiał zimny wiatr. Eve zadrżała.
- Nawet pogoda jest przeciwko mnie. - Joe zdjął kurtkę i zarzucił na jej ramiona.
Kurtka była ciepła i pachniała ulubioną wodą Joego.
- Nie chcę - burknęła Eve.
- A ja nie zamierzam dawać ci pretekstu do ucieczki. - Oparł się o balustradę i wyjrzał na jezioro. - Nasze

bardziej mi się podoba. To jest... za ładne.

background image

Wiedziała, co ma na myśli. Brakowało mu dzikości i surowego piękna jeziora przy ich domu.
- Do Galena też to średnio pasuje, ale mówił...
- Nie rozmawiamy o Galenie - przerwał jej. - Rozmawiamy o nas i naszym wspólnym życiu. Nie ma w nim

miejsca dla Galena.

- Joe, to zbyt szybko, nie mogę...
- Nie sądzisz, że zdaję sobie z tego sprawę? Zamierzałem dać ci czas. Męczyłbym się, ale jakoś bym sobie

poradził. Nagle jednak wszystko wzięło w łeb. Niemal cię zabili. Nie mogłem cię tak zostawić. - Oddychał
nierówno, nerwowo. - I nie mogę dłużej patrzeć, jak odsuwasz się ode mnie. Musimy jakoś dojść do
porozumienia.

- To znaczy?
- Pozwól, że zostanę z tobą i będę cię chronił. Nie zapytam o nic więcej. Nie będę ci się narzucał. Nie będę

prowokował kłopotliwych sytuacji. Nie będę ci przypominał, jak cudownie było nam razem. - Umilkł i dodał
przez zaciśnięte zęby: - Możesz sobie nawet nadal sypiać z Galenem, skoro tego pragniesz.

- Co?!
Popatrzył na nią uważnie.
- Nie sypiasz z Galenem?
- Oszalałeś? Po tych wszystkich latach naprawdę wierzysz, że mogłabym tak bez zastanowienia wskoczyć

komuś do łóżka?

Joe powoli wypuścił powietrze z płuc.
- Z całą pewnością go zamorduję.
- Powiedział ci, że z nim sypiam?
- Niezupełnie. - Zmienił temat. - Zgodzisz się na te warunki? Nie będę ci się narzucał ze swoją obecnością,

żebyś mogła w spokoju roztrząsać moje grzechy. To tutaj nie potrwa zbyt długo, skoro zdecydowałaś się na
Jenningsa. Teraz po prostu nie mogę cię zostawić.

Eve milczała.
- Posłuchaj mnie. - Złapał ją za ramiona i potrząsnął. - Zasłużyłem na to. Możesz myśleć, że jestem

sukinsynem, ale po tych wszystkich latach, po tym, co wspólnie przeszliśmy, nie możesz tak po prostu mnie
odrzucić. Jak byś się czuła, gdybym to ja był na twoim miejscu? Zależy ci na mnie. Nie możesz o tym
wszystkim zapomnieć tylko dlatego, że twoim zdaniem zrobiłem coś niewybaczalnego.

- Zrobiłeś coś strasznego. - Ale straszna była też ta chwila, kiedy tak stała tuż obok niego, porażona jego

gwałtownością i siłą swoich uczuć do niego. - Sama nie wiem, co robić.

- Odpowiedz mi. Jak byś się czuła, gdyby to chodziło o mnie? Gdyby to mnie w każdej chwili jakiś drań

mógł znienacka wbić nóż w plecy?

Świat bez Joego? Ból. Poczucie ogromnej straty. Pustka.
- Prawda? Daj mi to, czego pragnę. Bądź sprawiedliwa. Pozwól mi zostać i sobie pomóc.
Eve przez chwilę milczała, a po chwili skinęła głową.
- Zgoda. Ale to tylko pogorszy sytuację.
- Jestem na to przygotowany. Chociaż nie wyobrażam sobie, że mogłoby być jeszcze gorzej. - Zacisnął

palce na jej ramionach, lecz po chwili ją puścił. - Wiesz, od ilu dni cię nie dotykałem? To boli... Ale nie
wolno mi o tym mówić. To wbrew cholernym zasadom. - Odwrócił się na pięcie i wszedł do pokoju.

Eve pomyślała, że wariuje. Wciąż czuła ciężar jego dłoni na ramionach, otaczał ją jego zapach, ciepło jego

kurtki i dźwięk głosu, przypominała sobie jego słowa.

A g d y b y t o c h o d z i ł o o m n i e?
Było to jedno z tych pytań, które zdołałyby zburzyć każdy mur, jakim starała się od niego odgrodzić.

Pamiętała, co czuła, gdy kilka lat temu Joe został postrzelony; wtedy bardzo się do siebie zbliżyli. Nie myśl
o tym, nakazała sobie. W jego towarzystwie nie daj się powodować uczuciami. Ustąpiła, bo zrozumiała, że
jest wobec niego niesprawiedliwa, ale myślenie o Joem i ich wspólnym życiu byłoby masochizmem.

Zdjęła kurtkę Joego. Zimno i pustka natychmiast ją otrzeźwiły. To przecież zwykła kurtka, do cholery.

Weszła do środka i położyła kurtkę na krześle w jadalni. Joe weźmie ją sobie później. Teraz nie mogłaby
stanąć z nim twarzą w twarz. Powiedział, że będzie schodził jej z drogi, ale samo przebywanie z nim pod
jednym dachem wyprowadzało ją z równowagi. Postanowiła iść na górę i położyć się. Po drodze zerknęła
tęsknie na drzwi starej kuchni. Była zbyt poruszona, by zasnąć. Gdyby popracowała trochę nad Victorem,
mogłaby się odprężyć i zbliżyć do rozwiązania zagadki. Może by tak odszukać czaszkę i...

Nie, nie wolno jej poddać się pokusie. Podjęła już decyzję. Jutro pojawi się ten człowiek z FBI, minie

zagrożenie, a wraz z nim emocjonalny zamęt.

- Dziękuję, że zgodziła się pani na to spotkanie - mówił Bart Jennings z uśmiechem. - Logan wyjaśnił mi,

background image

że nie darzy pani agencji rządowych szczególną sympatią. - Jego usta wykrzywił grymas niesmaku. - Sam
miewam problemy z biurokratami.

- Oto sprawiedliwy - mruknął Galen. - Zaczynam go lubić, Eve.
Wiedziała, co Galen miał na myśli. Od chwili, w której Jennings stanął w drzwiach, była pod wrażeniem.

Jennings skończył czterdziestkę, miał lekko posiwiałe włosy i niesforną grzywkę. Mówił wprost, wydawał
się szczery i otwarty.

- Logan wspomniał panu, że chcemy odsunąć od tej sprawy senatora Meltona?
- Nie widzę przeciwwskazań. Senator ma dość mocne powiązania w Waszyngtonie, politycy przychodzą i

odchodzą - od dawna pracuję w FBI i wiem, co mówię. Od tej chwili nie będzie miał z tym nic wspólnego.

- Poważnie? - Joe zmrużył oczy. - Mówisz to bardzo stanowczo.
- Powiedzmy, że mu nie ufam. Może jest uczciwy, a może tkwi w tym po uszy. Tak czy owak, powinniśmy

zachować ostrożność.

- Wierzysz w tę teorię spisku?
- Nie wolno mi jej lekceważyć, dopóki nie udowodnię, że nie jest prawdziwa. - Jennings przez chwilę

milczał. - Pojawiają się jakieś sugestie, że może nie jest to całkiem bezpodstawne. W pewne rzeczy trudno
uwierzyć, ale jeśli choćby jedna dziesiąta okaże się prawdą, to sprawa jest poważna. Mówiła pani, że ten
Etienne uważał, że w Boca Raton coś się szykuje?

- Tak, początkowo sądził, że może chodziło o zebranie organizacji, ale nie zapowiada się tam żadne ważne

wydarzenie, które dostarczyłoby członkom Sprzysiężenia pretekstu do przyjazdu. To musi być coś innego.

- Chciałbym znać nazwisko waszego informatora.
Joe przecząco pokręcił głową.
- Mówiłem ci, obiecałem mu dyskrecję.
- Utrudniasz mi pracę. - Jennings przeniósł wzrok na Eve. - A co do pani: Kiedy planuje pani skończyć

rekonstrukcję czaszki?

- Wystarczyłyby trzy albo cztery dni... Ale nie zamierzam jej kończyć. Właśnie dlatego pan tu jest. Ma

mnie pan od niej uwolnić. Umywam ręce.

- Doskonale panią rozumiem - pokiwał ze współczuciem głową. - Na pani miejscu też miałbym chęć

odrzucić propozycję, jaką zamierzam pani złożyć, niemniej proszę wysłuchać mojej prośby. Niech pani nam
ofiaruje te cztery dni. Proszę skończyć rekonstrukcję.

- Akurat posłucha... - mruknął Joe.
- Mowy nie ma - powiedziała Eve.
- Proszę posłuchać. Hebert i Melton robią wszystko, by pani to skończyła, i z pewnością mają powód.

Dlaczego?

- Bently?
- Dlaczego jednak muszą mieć dowód, że on nie żyje? Jaki to ma związek z tym, co ma się wydarzyć w

Boca Raton? - Umilkł na chwilę. - My też musimy to wiedzieć. Prowadzimy śledztwo w sprawie zaginięcia
Bently’ego i natrafiliśmy na parę intrygujących informacji. Tuż przed swoim zniknięciem Bently prowadził
jakieś potajemne interesy z pewnym bankiem na Kajmanach.

- Pranie brudnych pieniędzy? - zapytał Galen.
- Niby dlaczego? - Jennings wzruszył ramionami. - Bently miał olbrzymią fortunę. Jego ojciec robił w

ropie naftowej - to między innymi dlatego Bently stał się obrońcą środowiska. Odkupienie grzechów. Jednak
w tym banku na Kajmanach dokonywano ogromnych przelewów. Współwłaścicielem rachunku był Thomas
Simmons, który mógł podjąć dowolną sumę. Potem konto zlikwidowano, a pieniądze zniknęły.

- Kto to jest Thomas Simmons?
- Wypytywaliśmy o to żonę i wspólników Bently’ego, ale nic nie wiedzieli. Nikt nie słyszał o Simmonsie -

zawiesił głos. - Jednak pojawił się inny trop. Przeszukaliśmy ogólnokrajową bazę danych, koncentrując się
na intelektualistach i pracownikach wyższych uczelni, dzięki czemu natrafiliśmy na profesora Thomasa
Randalla Simmonsa z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego. Wziął urlop naukowy mniej więcej w
czasie, kiedy zaginął Bently. Nie mogliśmy znaleźć niczego więcej, dopóki nie dotarliśmy do banku na
Kajmanach i nie sprawdziliśmy próbki pisma profesora. Pasowało.

- Oszust? - zasugerował Joe. - Może powinniście nieco staranniej szukać tajemniczego pana Simmonsa.

Czyżby Bently zorientował się, że robi się go w konia, i Simmons postanowił się go pozbyć?

- Cholera jasna, szukaliśmy go - powiedział Jennings. - Bez skutku. Ale Bently to był bardzo inteligentny

facet. Mógł go pokonać jedynie wyjątkowo bystry przeciwnik.

- No to wracamy do pytania, czy Bently też był oszustem. Niektórym nigdy nie dość pieniędzy.
Jennings potrząsnął głową.
- Raczej nie był. To idealista o czystych rękach. Są jednak ślady wskazujące na to, że finansował pewien

background image

tajny projekt.

- Jaki projekt?
- Coś, co jego zdaniem było warte ryzykowania osobistej fortuny. Ten trop skłonił nas do spenetrowania

środowiska intelektualistów w poszukiwaniu Simmonsa. Tkwił po uszy w jakichś bardzo interesujących
badaniach. - Umilkł. - Co wiecie o ogniwach paliwowych?

- Niewiele. To podobno alternatywa dla oleju napędowego i benzyny. Niektóre firmy motoryzacyjne

eksperymentowały z ogniwami, ale nic z tego nie wyszło. Za drogie.

- Ich zastosowanie znacznie wykracza poza sferę motoryzacji. Mogą być użytkowane w elektrowniach,

domach, a także stacjach kosmicznych. Można z nich czerpać energię za ułamek obecnych kosztów i bez
szkodliwych dla środowiska skutków ubocznych. Właściwie wszyscy skorzystaliby z upowszechnienia
ogniw paliwowych. Naukowcom niewiele brakuje do urzeczywistnienia tych planów, a jednak mało kto
słyszał o tym źródle energii. Czy to nie dziwne?

- Co to ma wspólnego z... - Eve nie dokończyła pytania. - Myśli pan, że Bently płacił za badania nad

skonstruowaniem taniego ogniwa?

Jennings pokiwał głową.
- Badania nad ogniwami, które prowadził Simmons były bardzo zaawansowane. Prześledziliśmy drogę

pieniędzy do Detroit. Bently kupił kilka drogich komponentów niezbędnych do budowy ogniw. Nie był
jednak głupcem. Nie inwestowałby takich pieniędzy, gdyby nie miał pewności, że to coś poważnego.

- Dlaczego miałby trzymać to w tajemnicy? - zapytała Eve. - Jeśli te ogniwa paliwowe to takie

dobrodziejstwo, dlaczego nie poszedł do ludzi z rządu i nie przekonał ich, żeby zainwestowali miliard czy
dwa na badania?

- Może chciał zaprezentować już gotowy produkt, a może po prostu nie wierzył, że Kongres przegłosuje

ustawę, która godzi w interesy lobby energetycznego w kraju - powiedział Joe.

- A może Sprzysiężenie naprawdę istnieje - powoli powiedział Galen. - Może Bently o tym wiedział i bał

się, że tamci zmobilizują wszystkie swoje siły, by go powstrzymać.

Jennings pokiwał głową.
- No i faktycznie ktoś go powstrzymał. Teraz musimy się dowiedzieć, co się stało i dlaczego ma to takie

znaczenie dla Heberta i Meltona.

Eve popatrzyła na niego z rezygnacją.
- Czyli nie mogę się wycofać z tej cholernej afery?
- Proszę. Jeszcze cztery dni. - Jennings miał bardzo poważną minę. - Nie będę pani wciskał kitu na temat

obowiązku. Decyzję w takich sprawach każdy musi podejmować sam. Istnieje jednak możliwość, że Bently
zginął, bo chciał zrobić coś dobrego dla nas wszystkich. Coś, co mogłoby zmienić świat. To ważne.

- Ja i moi ludzie musimy mieć zapewnione bezpieczeństwo.
- Przydzielimy pani ochronę. - I po chwili milczenia dodał: - Tylko cztery dni.
- Nie musisz tego robić, Eve - powiedział Joe.
- Wiem. - Podeszła do okna i wyjrzała na ogród. - Czy jesteśmy tu bezpieczni, Galen?
- Raczej tak. Upewniłem się, że nikt nas nie śledzi. Poza tym ani dla mnie, ani dla Quinna nie byłaby to

żadna nowość.

- A mama i Jane? - popatrzyła na Joego.
- Jasne. Wczoraj dzwoniłem w tej sprawie do wydziału. Kilka razy dziennie wokół domu będą jeździły

wozy patrolowe, prosiłem też paru niemundurowych, żeby mieli je na oku. Zadzwoniłem do twojej matki,
powiedziałem jej o ochronie i prosiłem, żeby ani na krok nie puszczała Jane samej. - Popatrzył na Eve spod
zmrużonych powiek. - Mimo to cała ta sytuacja bardzo mi się nie podoba.

Eve podzielała ten niepokój. Do tego dochodziła frustracja spowodowana niedokończoną pracą, Jennings

nie musiał podsuwać jej kolejnego pretekstu. Była rozdarta między rozpaczliwym pragnieniem uwolnienia
się od brudów związanych z tą sprawą a chęcią odtworzenia twarzy Victora. Nie chciała, by Jennings miał
wpływ na jej decyzje. Powinna odesłać go do diabła.

Ale czy to nie wisiałoby jej nad głową? Dopóki Victor pozostawał nieukończony, będzie ją męczyło

pragnienie, by się nim zająć, i świadomość, że Jennings lub jakiś inny policjant będzie wywierał na nią w tej
sprawie nacisk. Istniał tylko jeden sposób, by położyć temu kres.

Podniosła głowę i spojrzała w oczy Jenningsowi.
- Zgadzam się. Ale chcę się od tej całej sprawy uwolnić natychmiast po zakończeniu pracy nad Victorem.

Chcę wreszcie mieć to z głowy.

- Jasne - rzekł Jennings, odetchnąwszy głęboko. - O rany, co za ulga! - Nagle zaczął przemawiać

oficjalnym tonem: - Potrzebuje pani czegoś? Możemy coś dla pani zrobić?

- Proszę dopilnować bezpieczeństwa mojej matki i dziecka. Dyskretnie. Nie chcę, aby się wystraszyły.

background image

- Nie ma problemu.
- Oby.
- Przyślę tu paru agentów z Nowego Orleanu, będą strzec pani bezpieczeństwa i...
- Nie - przerwał mu Galen. - Zgodziłem się, by Quinn ci powiedział, gdzie się ukrywamy, ale pod

warunkiem, że zatrzymasz to dla siebie. Nikt inny nie może się tego dowiedzieć. Quinn i ja zajmiemy się jej
ochroną.

- Ufa im pani? - Jennings zerknął na Eve.
Skinęła głową.
- Proszę zadzwonić, jeśli zmieni pani zdanie. - Wstał. - Będziemy w kontakcie. Dziękuję, pani Duncan.
- Niech mi pan nie dziękuje. Wynoszę się stąd w tej samej chwili, gdy to skończę.
- Proszę dać mi znać, zjawię się natychmiast. - Znowu obdarzył ją uśmiechem.
Gdy drzwi zamknęły się za Jenningsem, Eve popatrzyła na Joego.
- Nie będziesz się kłócił?
- Nie. Wprawdzie nie podoba mi się to wszystko, ale mam dość oleju w głowie, żeby się z tobą nie

sprzeczać, skoro już się zdecydowałaś. Będę musiał zadzwonić do wydziału i uprzedzić ich, że do akcji
włączy się paru agentów FBI. Nie ucieszą się.

- Czy mam zanieść Victora i twój sprzęt do starej kuchni? - spytał Galen.
- Tak. Natychmiast. Jeśli mam znowu zabrać się do tej cholernej roboty, postaram się to zrobić najszybciej,

jak potrafię.

- Pewnie - mruknął Joe. - Przyznaj się, czujesz ulgę. Nie możesz się doczekać, kiedy znowu dotkniesz

Victora swoimi rękami.

Miał rację. Czuła mrowienie w dłoniach i znajome podniecenie.
- Co nie oznacza, że nie skończę pracy w odpowiednim czasie.
- Bez wątpienia. Będziesz pracowała po całych dniach. Ale przecież to nic nowego, prawda?
- Tym razem jest inaczej.
- Za każdym razem jest inaczej - uśmiechnął się. - No idź. Wracaj do pracy. Ja się zajmę resztą świata.
- Nie chcę, żebyś...
Ale Joe już zniknął.

Rozdział jedenasty

- Gdzie Eve? - spytał Joe, kiedy o dziesiątej rano następnego dnia zszedł na śniadanie.
- Spóźniłeś się - odparł Galen. - Szczerze mówiąc, dzięki twojej nieobecności atmosfera przy śniadaniu

była o wiele mniej napięta.

- Rozmawiałem z ludźmi z wydziału. Poza tym nie zniósłbym kolejnego żałosnego przedstawienia w

twoim wykonaniu, jak to sprzed dwóch dni. Gdzie Eve? - powtórzył.

- Na dole, pracuje. - Galen zerknął na teczkę w rękach Joego. - Portret pamięciowy?
- Tak. FBI przejrzy akta i wyśle mi dla porównania zdjęcie Heberta. Jednak trzeba będzie trochę poczekać.

Chwilowo musi wystarczyć to, co mamy. - Joe już schodził do starej kuchni.

- Pójdę z tobą.
Joe nie odpowiedział. Zatrzymał się u dołu schodów. Eve pracowała nad Victorem przy oknie, słońce

padało na jej rudobrązowe włosy i podświetlało skupioną twarz. Ileż to razy podpatrywał ją rankiem, kiedy
siedziała tak w ich domu...

Uniosła wzrok i znieruchomiała.
Cholera. Natychmiast oderwał od niej wzrok.
- Potrzebuję twojej pomocy, Eve - powiedział.
- Czy tak rozumiesz trzymanie się na dystans, Joe? - zapytała.
- Oszczędziłem ci mojej obecności przy śniadaniu. Zaraz stąd wyjdę, ale muszę coś sprawdzić. - Przeszedł

przez pokój i wyjął portret z teczki. - Znalazłem to w wydziale, szukając czegoś o kryminalnej przeszłości
Heberta. - Czy kiedykolwiek widziałaś tego człowieka?

Wzięła do ręki rysunek i zaczęła się przyglądać. Zmarszczyła brwi.
- Jest w nim coś znajomego... Czy to Hebert? Galen, podejdź tu.
- To jest... - Galen zamilkł i gwizdnął cicho. - Rick.
- Co takiego? - Eve wstrzymała oddech.
- Wyobraź go sobie z jasnymi włosami. - Galen wskazał na pociągłą twarz. - Pełniejsze policzki. Dodaj do

tego miły, czysty wygląd.

- To człowiek, który pomagał wam w kościele? - zapytał Joe.
Eve skinęła głową.
- Rick Vadim. Tyle że nie miał ciemnych włosów, ale jasnobrązowe, był okrągły na twarzy i jakby...

background image

rumiany.

- Był niski?
- Tak, ale bardzo atletycznie zbudowany, więc to się nie rzucało w oczy.
- Zmiana wyglądu to chleb powszedni w zawodzie Heberta. - Galen wpatrywał się w rysunek. -

Potrzebował tylko farby do włosów, odrobiny różu i poduszek do wypchania policzków.

- Wydawał się wręcz chłopięcy - stwierdziła Eve. - Był słodki i wyjątkowo gorliwy.
- Słodki! - Joe popatrzył na Galena i powiedział sarkastycznie: - Brawo. Brawo, Galen!
Galen się zachmurzył.
- Zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi. Przysiągłbym, że ten facet nie chciał jej skrzywdzić.
- Dlaczego jednak Hebert uznał, że musi zmienić wygląd? - Joe ściągnął brwi. - Jesteś pewna, że nigdy go

nie widziałaś, zanim się wcielił w Ricka?

- Nie, na pewno. - Zastanawiała się chwilę. - Człowiek, który zabrał mnie do szpitala... Tak naprawdę to go

nie widziałam. Było ciemno, wciąż mdlałam, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej roi się wydaje, że to
był on. - Zacisnęła wargi. - Czy to człowiek, który zabił Capela i wysłał mi raport?

Joe skinął głową.
- To jego portret pamięciowy - wyjaśnił.
- Sukinsyn. - Potarła skroń. - Co się dzieje, do diabła? Jeśli to nie on wynajął Marie, żeby mnie otruła, to

kto?

- Dobre pytanie - mruknął Galen. - Wygląda na to, że Hebertowi bardzo zależało na utrzymaniu cię przy

życiu.

- Co nie musi niczego oznaczać - dodał Joe. - Nie sądź, że to dobry samarytanin. Uwierz mi, to

sadystyczny skurwiel. Powinnaś zobaczyć, co zrobił Capelowi.

- Nie, dziękuję - odparła Eve. - Jestem pewna, że musiał mieć powód, by mnie ratować. A ten powód to

Victor.

- Lepiej powiadomię Jenningsa, że znaleźliśmy Czarnego Piotrusia. Poza tym, jeśli Hebert bawi się w

przebieranki, lepiej, żeby Jennings o tym wiedział. Choć pewnie zrezygnował z odgrywania Ricka Vadima,
skoro wie, że zaczęliśmy coś podejrzewać.

- Boże, mam już tego dość! - wybuchnęła Eve. - Jak mam skończyć Victora, do cholery? Nie chcę się

zastanawiać, czy otruł mnie Hebert, czy któryś z jego ludzi. Nie chcę myśleć o Hebercie, Ricku ani
Meltonie, ani nikim innym. Rozumiecie? Róbcie, co musicie robić. - Odwróciła się do postumentu. - Teraz
zjeżdżajcie stąd obaj i dajcie mi pracować.

Joe się zawahał, a następnie ruszył po schodach. Galen dogonił go już w holu.
- Jak dostaniesz to zdjęcie z FBI, to zrób kilka odbitek, dobrze? Przekażę je moim informatorom, może oni

na coś wpadną.

Joe skinął głową.
- Dostarczę je za dwie godziny. To niezły pomysł. Jestem pewien, że twoi współpracownicy mogą

utrzymywać bardzo zażyłe stosunki z tym sukinsynem.

- Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale znam paru ludzi, którzy nie są kryminalistami - powiedział Galen. -

Spójrz tylko na siebie i na mnie. Jesteśmy świetnymi kumplami, a przecież nigdy nie zrobiłeś żadnego
skoku.

- Nie wkurzysz mnie, Galen.
- Hmm... - Galen popatrzył na niego pytająco. - To powinno cię było wkurzyć, ale jesteś spokojny.

Zapewne już wiesz od Eve, że do niczego między nami nie doszło. Szkoda, świetnie się bawiłem.

- Niewiele brakowało, a poderżnąłbym ci gardło.
Galen wyszczerzył zęby.
- Pomyliłeś Galahada z tym starym lubieżnikiem Lancelotem.
- Galahada?
- Mam referencje. Część podrobiłem, rzecz jasna. Ale koniec zabawy. - Galen przestał się śmiać. - Musimy

współpracować, jeśli Eve ma wyjść z tego bez szwanku. Pokój?

Joe wpatrywał się w niego przez chwilę.
- Pokój - odparł w końcu.
- To dobrze. Przynieś mi zdjęcia, a ja puszczę je przez faks i zabiorę się do roboty. Chociaż ukryłem

dokumenty dotyczące tego miejsca, osoba wyposażona w odpowiednie środki dotrze do nich w pięć, sześć
dni. Melton da sobie z tym radę bez wątpienia. I chociaż Eve tak niewiele brakuje do ukończenia pracy,
wątpię, żeby chciał czekać aż tak długo. Znajdzie jakiś sposób, żeby wcześniej nas dopaść.

- I pewnie się domyślasz jaki.
- Nie, ale pracuję nad tym. - Galen zerknął na portret. - Sporo wie o tobie, będzie szukał, czego się da, o

background image

mnie. To nasz pierwszy punkt zaczepienia. - Jego spojrzenie pobiegło ku drzwiom prowadzącym do starej
kuchni. - A drugi to fakt, że Eve nie ruszy się z miejsca, dopóki nie skończy Victora. Zawsze jest taka
skoncentrowana na jednym?

- Zazwyczaj nawet bardziej. Tu wciąż jej coś przeszkadza. Ale poradzi sobie z tym i teraz będzie myślała

już tylko o swojej pracy.

- Pewnie ciężko się z nią żyje. Warto?
- Warto. - I z rozmysłem dodał: - Jeśli nie wchodzą mi w drogę kłopotliwe dupki. Mam wystarczająco dużo

problemów, nie potrzeba mi jeszcze ciebie.

Galen zachichotał.
- Będę się powstrzymywał. Zresztą już po zabawie. - Spoważniał. - Jedynym słabym ogniwem są Jane i jej

babcia, ale już się tym chyba zająłeś. Jesteś pewien, że to wystarczy?

- Policja w Atlancie jest bardzo sprawna, będą się podwójnie starali, bo Jane to moja rodzina. Zadzwonią,

jeśli pojawi się choćby cień zagrożenia.

- To dobrze, rozumiem, że zrobiłeś co należy. Ale dziś mamy nowy dzień. - Ruszył po schodach. - Nie

wiem jak ty, ale ja zabieram się do roboty.

Ostatnie ukłucie, pomyślał Joe, gdy patrzył, jak Galen znika w korytarzu na piętrze. Miał przynajmniej

nadzieję, że ostatnie. Nie było czasu na pojedynki. Logan darzył Galena ogromnym szacunkiem, ale Joe
wolał polegać na własnej opinii. Galen balansował niebezpiecznie na granicy uczciwości, a to nie podobało
się Joemu. Bał się o Eve. Wyglądało jednak na to, że Galen wie, co robi. Wydostał ich z Baton Rouge i
zapewnił Eve bezpieczne schronienie.

Teraz on musiał dbać o bezpieczeństwo Eve, a nie mógł się tym zająć, stojąc tu i przejmując się Seanem

Galenem. Poszedł do biblioteki, by zadzwonić do Jenningsa z FBI i podzielić się z nim nowinami.

CENTRALA FBI
WASZYNGTON

- Interesujące. - Agent do spraw specjalnych Robert Rusk odchylił się na krześle i z zadumą spojrzał na

Jenningsa. - Myślisz, że to Sprzysiężenie naprawdę istnieje?

Jennings wzruszył ramionami.
- Biorąc pod uwagę informacje z innych źródeł, powiedziałbym, że jest taka możliwość. Chyba musimy to

sprawdzić.

Rusk pokiwał głową.
- To ja ryzykuję, jeśli nie sprawdzimy wszystkiego od a do zet. Złap najbliższy samolot do Boca Raton.
- Nie wiem, od czego zacząć.
- No to rozejrzyj się po mieście, może na coś wpadniesz. Czasem pewne rzeczy same pakują się w oczy.
Jennings nie był tym zachwycony.
- Będę musiał najpierw polecieć do Atlanty. Trzeba zapewnić ochronę córce Duncan.
- Dobrze, zorganizuj ekipę i wracaj jak najszybciej. Resztą zajmie się McMillan. Boca Raton może być o

wiele ważniejsze.

- Eve Duncan myśli inaczej. - I ma rację, pomyślał. Boca Raton to zapewne ślepa uliczka. - Bardziej się

chyba przydam w Atlancie. W Boca Raton będę błądził po omacku.

- Niezły z ciebie agent, Jennings - powiedział Rusk. - Masz też świetną intuicję. Widywałem niezwykłe

króliki, które jak magik wyciągałeś z kapelusza. Chcę, żebyś leciał do Boca.

Kwestionowanie poleceń Ruska nie miało sensu. Nie tylko dlatego, że był szefem. Zazwyczaj miał rację.

Choć tym razem mogło okazać się inaczej. Jennings odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

- Jak sobie chcesz.

ATLANTA

Jules pomyślał ze smutkiem, że może jednak będzie musiał skrzywdzić dziewczynkę.
Patrzył, jak Jane MacGuire biega po ścieżce w Piedmont Park za swoim szczeniakiem. Jej babcia, Sandra

Duncan, śmiała się zadyszana, ścigając oboje.

Śmierć matki być może wywabiłaby Eve Duncan z kryjówki, ale uderzenie w dziecko da z pewnością

lepszy rezultat. W wypadku Eve Duncan powinno być szczególnie skuteczne.

Zadzwonił jego telefon.
- Zlokalizowaliśmy jednego z informatorów Galena w Nowym Orleanie i facet zaczął gadać - powiedział

Melton po drugiej stronie linii. - Twierdzi, że Galen ma dom w pobliżu miasta.

background image

- Powiedział gdzie?
- Tego nie wie. Mówi, że Galen to skryty sukinsyn. Uważa, że dom znajduje się nie dalej niż dwie godziny

drogi od miasta. Pracuję nad tym. Już wiem, gdzie mam szukać informacji.

- Weź do tego więcej ludzi. Wyślij zespoły do wszystkich siedzib administracji okręgów w tym rejonie.

Muszę wiedzieć...

Powoli przejechał wóz patrolowy.
Jules przerwał połączenie i ukrył się głębiej w cieniu dębu, przy którym stał. Auto przetaczało się tędy po

raz trzeci w ciągu ostatnich trzydziestu minut, to nie mógł być przypadek. Zauważył też siwowłosego
biegacza w zielonej bluzie przed szkołą dziewczynki. Quinn ściągnął swoich dawnych przyjaciół z policji,
by obserwowali małą. To mu utrudni zadanie.

Ale go nie uniemożliwi.

NOWY ORLEAN

- Mogę wejść? - Bill Nathan stał niepewnie na dole schodów.
- Nie, jestem zajęta. - Eve nawet nie podniosła wzroku.
- To zajmie tylko chwilkę.
- O co chodzi? - westchnęła zniecierpliwiona.
- Uznałem, że powinienem pani pomóc.
- Co takiego?
- Jestem tu z wami, ale Galen i Quinn uważają, że brak mi kwalifikacji. Jedyne, na co mi pozwolili, to

wypad do supermarketu po zakupy. - Skrzywił się. - Pomyślałem, że zostanę tu z panią i będę pani strzegł.

- Strzegł? To niepotrzebne.
- Nigdy nie wiadomo - nachmurzył się Nathan. - Nie będę pani przeszkadzał.
- Będzie pan gadał.
- Potrafię milczeć. - I dodał błagalnie: - Proszę.
- Dlaczego? - Eve starannie wygładziła glinę na środkowej części czoła Victora. - Przecież pan nie

pochwala mojej decyzji o kontynuowaniu pracy nad rekonstrukcją.

- To nie tak, że nie pochwalam. Po prostu uważam, że bardzo pani ryzykuje. Zadałem sobie sporo trudu,

żeby panią ocalić, nie chciałbym, aby moje wysiłki poszły na marne. - Jego spojrzenie przesunęło się na
Victora. - Ale tak samo jak pani chciałbym się dowiedzieć, czy to Bently.

- To ta pańska historia?
- Nie będę za to przepraszał. Taką mam pracę.
- Czy pan już wie, co mówił Jennings na temat ogniw paliwowych? Ciekawa jest ta jego teoria.
- Tak. To ma sens. - Zastanawiał się przez chwilę. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego interesowałem

się sprawą Bently’ego i nalegałem, żeby jej nie zamykać. Walczył o coś, w co wierzę, i wkurzam się jak
cholera na myśl, że pewne konkretne grupy interesu go wyeliminowały. Wie pani, że w Zatoce
Meksykańskiej u ujścia Missisipi istnieje martwy obszar, szeroki na osiemdziesiąt kilometrów? Nanoszony
przez rzekę nawóz pochłania cały tlen i nic tam nie może żyć. A pamięta pani, że dziesięć lat temu zatokę za-
nieczyszczono ropą naftową? Pisałem o tym w gazecie. Kiedy na to patrzyłem, robiło mi się niedobrze.
Okropieństwo. Te zdechłe ptaki i ryby pokryte tłustą mazią... W dzieciństwie chodziłem tam wędkować,
razem z dziadkiem... Sądziłem, że nic nigdy nie popsuje mi tego wspomnienia. Myliłem się. - Przerwał. -
Chciałem, żeby moje dzieci dorastały w takim świecie, gdzie jest świeże powietrze, gdzie wody są czyste i
gdzie znajdą piękno, które ja znałem. Bently też tego chciał, walczył o to. To niesprawiedliwe, że skończył w
taki sposób.

Eve patrzyła na niego ze zdumieniem. Nie spodziewała się, że pod szorstką powłoką kryje się taka

wrażliwość. Było jasne, iż Nathan święcie wierzy w to, co mówi.

- Co się pani tak gapi? - spytał zaczepnie. - Takie to dziwne, że nie chcę, aby ten świat stał się jeszcze

paskudniejszy, niż jest teraz?

- Nie, to wcale nie jest dziwne - odparła łagodnie. - Mieszkam nad pięknym jeziorem, jednym z

najpiękniejszych, jakie można zobaczyć. Też nie chciałabym, aby cokolwiek zniszczyło to piękno.

- No to jak widać, pokrewne z nas dusze. - Nathan opadł na fotel obok kominka. - Więc jak, mogę tu zostać

i trochę na panią pouważać? Nudzę się jak cholera, czekając, aż coś się wydarzy. Chciałbym wreszcie coś
robić.

- Nie potrzeba mi... - A zresztą, co mi tam, pomyślała. Ma dobre intencje i najwyraźniej nic do roboty. -

Jeśli nie będzie mi pan przeszkadzał.

- Nie będę. - Z tylnej kieszeni spodni wyjął książkę w miękkiej okładce. - Pani popracuje, ja sobie

background image

poczytam. - Otworzył książkę. - Proszę zapomnieć, że tu jestem.

- Z pewnością zapomnę.
Skoncentruj się. Zapomnij o Nathanie, Jules’u i Joem oraz o wszystkich kłopotach.
Myśl tylko o Victorze, o tym, żeby mógł wrócić do domu.

- Przyniosłem ci kawę i kanapkę - Galen postawił tacę na stole, przy którym pracowała. Zerknął na

Nathana pogrążonego w głębokim śnie na fotelu obok kominka. - Gdybym wiedział, że masz towarzystwo,
przygotowałbym więcej jedzenia.

- Pilnuje mnie - Eve z uśmiechem popatrzyła na Nathana. - Bardzo nalegał, ale znudził się po czterech

godzinach i zasnął. Miał dobre intencje.

- Hmm... - Galen odwrócił się od Nathana, po czym nalał Eve kawy. - Jak ci idzie z Victorem?
- Szłoby mi lepiej, gdyby mi ciągle nie przeszkadzano.
- No wiesz. Mną już nie musisz się przejmować. Masz mnie z głowy. Trochę się rozejrzę i spróbuję czegoś

dowiedzieć o naszym przyjacielu Jules’u.

- Dokąd się wybierasz?
- Najpierw do Nowego Orleanu.
- Kiedy wrócisz?
- Mam nadzieję, że niedługo. Będziemy w kontakcie.
- Koniec z degustatorem posiłków.
- Ustanowię Quinna swoim tymczasowym zastępcą. - Uniósł rękę, gdy zobaczył, że Eve znieruchomiała. -

Wiedziałem, że tak właśnie zareagujesz. Dlatego postanowiłem z tobą porozmawiać przed wyjazdem.
Powinienem jechać, nie mógłbym tego zrobić, gdyby nie było tu Quinna. Przystałaś na jego obecność, ale to
nie wystarczy. - Zamilkł. - Wie, co robi, Eve. Musisz współpracować. Musisz go słuchać.

- Muszę?
- Nie myślisz trzeźwo. Wierzysz, że twojemu życiu coś zagraża?
- Byłabym idiotką, gdybym nie brała tego pod uwagę.
- Wierzysz w kompetencje Joego Quinna?
- Oczywiście.
- No to przestań być taka uparta i zaufaj mu. Nie wykorzysta tej sytuacji. Lepiej bym się czuł podczas

wyjazdu, gdybyś mi obiecała, że będziesz z nim współpracować.

Nie chciała, żeby Galen wyjeżdżał. Był buforem między nią a Joem. Teraz znikał i zostawiał ją bezbronną.
Bądź dorosła. To krytyczna sytuacja, a w takich okolicznościach nie można oczekiwać, że wszystko

pójdzie jak z płatka. Postanowiłaś zabrać Victora z kościoła. Teraz staw czoło konsekwencjom.

- Będę współpracowała.
- To dobrze. Wrócę najszybciej, jak się da. Przy Quinnie nic nie powinno ci się stać. - Zerknął na Nathana. -

Ale wątpię, czy Nathan na cokolwiek się przyda. - Ruszył ku schodom. - Przed wyjazdem muszę się spotkać
z Quinnem.

- Dokąd się wybierasz? - Nathan nagle otworzył oczy, teraz siedział wyprostowany w fotelu.
- O, miło, że do nas powróciłeś. Bałem się, że będę musiał znaleźć jakąś żabę, żeby przebudziła cię ze snu.

Nie pokręciłem bajek?

- Dokąd jedziesz, do cholery?
- Spróbuję wyśledzić Heberta. Jestem jednak pewien, że dopóki drzemiesz, Eve nic nie grozi.
- Przemądrzały dupek. - Nathan spojrzał na niego ze złością. - Przynajmniej nie wskakuję do rozlewisk z

aligatorami i...

Mówił do ściany. Galen już zniknął na schodach.
Nathan zmełł w ustach przekleństwo, a jego spojrzenie powędrowało ku Eve.
- Quinn zostaje? - spytał.
- Tak. - Odwróciła się do czaszki. Pomyślała, że przy tych wszystkich perturbacjach nigdy nie zdoła

skończyć pracy. - Teraz muszę zająć się robotą.

- Przepraszam. - Przez chwilę nie odzywał się ani słowem, a następnie wymamrotał: - Tak naprawdę nie

spałem. Tylko dałem odpocząć oczom...

- Przyszło coś z FBI? - spytał Galen od progu biblioteki.
- Mam te zdjęcia. Portret i fotografia są do siebie podobne jak dwie krople wody. - Joe wskazał głową na

cztery taksy na biurku. - Hebert musi być bardzo sprytny. Już raz podejrzewano go o morderstwo, ale
uniknął procesu. Brak dowodów.

- Może ma wysoko postawionych znajomych.

background image

- Nie uwierzę, dopóki nie zdobędę dowodów.
- To właśnie problem z wami, policjantami. Ja mam tę przewagę, że mogę sobie zgadywać, ile wlezie. -

Galen wziął jedną z odbitek i schował ją do kieszeni kurtki. - To może mi się przydać. Jadę do Nowego
Orleanu i muszę wziąć samochód. Zatrzymam się po drodze i załatwię wam inny. Jakieś życzenia? Znowu
lexus?

- Po co jedziesz do Nowego Orleanu?
Galen milczał przez chwilę.
- Żeby złapać samolot do Atlanty. Tu tak naprawdę nie jestem potrzebny, więc uznałem, że dołączę do

legionu pilnującego Jane i jej babkę.

Joe spojrzał na niego z niepokojem.
- Myślisz, że może się coś stać w Atlancie?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Nie powinno. Mają wystarczającą ochronę. Problem w tym, że nigdy nie wierzę nikomu z

wyjątkiem samego siebie. Skoro ty jesteś tutaj, ja mogę rozejrzeć się po tamtej okolicy. - I po chwili dodał: -
Chyba że masz coś przeciwko temu.

Joe zastanawiał się chwilę i powoli pokręcił głową.
- Nie, jeśli będziesz do mnie codziennie dzwonił i informował mnie o wszystkim. Myślę, że się mylisz, i że

to Eve będzie ich celem. Ale nigdy nie odrzucę propozycji opieki nad Jane, nawet jeśli oferta pomocy
pochodzi od ciebie.

- Wzrusza mnie twoje zaufanie. Będę dzwonił. - Galen odwrócił się i ruszył do drzwi.
Joe poszedł za nim. Galen zatrzymał się przy lexusie.
- Mówiłeś Eve?
- Nie o tym, że lecę do Atlanty. Nie chciałem, żeby się martwiła, skoro właściwie nie mam podstaw, aby

powątpiewać w skuteczność ochrony zorganizowanej przez ciebie. - Otworzył drzwi auta. - A ten samochód,
który tu się pojawi, nie jest z wypożyczalni. Jednemu z moich informatorów z Nowego Orleanu udało się
gdzie indziej pożyczyć wóz.

- Pożyczyć?
- Nie jest kradziony - żachnął się. - Tym pojadę do Mobile i zostawię go w mieście. To w razie czego

będzie fałszywy trop dla Heberta. - Uruchomił silnik. - Nathan z całą determinacją chce chronić Eve. Może
ci się przydać, ale nie polegaj na nim. Nie poradziłby sobie z Hebertem.

- Sam potrafię decydować, do cholery.
Galen przyglądał się mu uważnie.
- Niepokoi cię mój wyjazd. Pochlebiałoby mi to, gdybym nie wiedział, że boisz się ewentualnych kłopotów

z Eve. Ulży ci na wieść, że obiecała z tobą współpracować - uśmiechnął się chytrze. - To cię rąbnęło,
prawda? Nie lubisz, kiedy ktoś działa jako pośrednik między tobą a Eve. W najbliższym czasie nie będziesz
się musiał martwić. Jesteś zdany na siebie, Quinn. - Uniósł dłoń na pożegnanie i wcisnął pedał gazu.

Joe patrzył, jak lexus toczy się po długim podjeździe. Był zadowolony, że Galen wyjeżdża i że teraz on

przejmuje kontrolę nad sytuacją. Nie mógł też nie przyznać, że trochę mu ulżyło, iż Galen znajdzie się w
zespole chroniącym Jane. Tak doświadczony człowiek właściwie gwarantował jej bezpieczeństwo.

On też miał coś do zrobienia. Wyprostował się, odwrócił i wszedł do domu.

- Obróciła pani Victora - zauważył Nathan. - Dlaczego?
- Zbliżam się do ostatniego etapu, nie chcę, żeby widział pan, jak nad nim pracuję.
- Ale dlaczego?
- Znał pan Bently’ego. Pana mina mogłaby mi coś zasugerować. Jeśli zobaczę u pana aprobatę albo

dezaprobatę, może to na mnie wpłynąć. Wystarczy, że zrobię jeden fałszywy ruch, i wszystko zepsuję.

- Jest pani bardzo ostrożna.
- Muszę. Victor na to zasłużył. Wszyscy zasłużyli.
- Bently na pewno. Nie wiem, czy inne czaszki także. Pewnie część z nich należałoby wrzucić do ziemi i o

nich zapomnieć.

- Ja tak nie uważam.
- Co by pani zrobiła, gdyby ta czaszka należała do człowieka, który zabił pani córkę?
Eve znieruchomiała.
- Dokończyłabym ją. - Ponownie zajęła się pracą. - A kiedy miałabym już pewność, skoczyłabym na nią,

zmiażdżyła, a potem spaliła. Może nawet zapłaciłabym kapłanowi wudu, żeby rzucił na nią klątwę. -
Popatrzyła na Nathana i powiedziała: - To chciał pan usłyszeć?

- Tak. - Uśmiechnął się do niej. - Nie chciałem być brutalny, ale trochę mi ulżyło. Wydawała mi się pani o

background image

wiele za szlachetna.

- Szlachetna? Nonsens. Jako dziecko nie miałam prawdziwego domu i podejrzewam, że dom stał się dla

mnie czymś w rodzaju obsesji. Wierzę, że każdy powinien mieć własny kąt, własne miejsce, nawet po
śmierci. A może tym bardziej po śmierci, bo życie zwykle jest pełne zmartwień i cierpień. Kiedy
sprowadzam ich do domu, to nadaje ważność ich życiu, pokazuję światu, że nie byli śmieciami, że mieli
swoją wartość. - Znowu na niego zerknęła. - Uważa pan, że to ma sens?

Pokiwał głową.
- Świadomość własnej wartości jest ważna. Wszyscy musimy wiedzieć, co jest dla nas ważne.
- A co jest ważne dla pana?
- Moje dzieci i praca.
- W jakim wieku są pańskie dzieci?
- Henry ma dwanaście lat, a Carolyn siedem. To wspaniałe dzieciaki. Szkoda, że ja nie jestem wspaniałym

ojcem. Nie widziałem ich od ponad czterech miesięcy.

- Dlaczego?
- Jestem rozwiedziony, opiekę nad dziećmi przyznano byłej żonie. Zresztą sprawiedliwie. Nie mam etatu i

specjalizuję się w ochronie środowiska, więc podróżuję po całym stanie. Nie umiałbym im zapewnić
stabilnego życia. Moja była żona pozwala mi się z nimi widywać, kiedy tylko zechcę. To dobra kobieta.
Znosiła mnie dłużej, niż powinna, wreszcie machnęła ręką - westchnął. - Ja pod pewnymi względami
przypominam panią. Też mam obsesję na punkcie swojej pracy. A chciałbym na pierwszym miejscu stawiać
żonę i dzieci. Dziennikarze na ogół nie są doceniani. Jednak czasem to właśnie my ratujemy ludzi przed
złymi facetami.

- Moje doświadczenia w tej kwestii są raczej bolesne, ale kilku reporterów szanuję. - I dodała nagle

zaniepokojona: - To, co panu teraz powiedziałam, jest poufne. Nie mam ochoty być cytowana przez prasę.

- Nie będzie pani. Obiecuję.
Wierzyła mu.
- Dziękuję panu.
- A ja dziękuję, że pozwoliła mi pani dotrzymać sobie towarzystwa. - Zamilkł. Myślał o czymś

intensywnie. - Męczy mnie pewna sprawa. Widzę, że nie wierzycie w istnienie Sprzysiężenia.

- Jennings nie do końca.
- Ale pani nie wierzy.
- Myślę, że to możliwe.
- To nie tylko możliwość; Sprzysiężenie naprawdę istnieje. Etienne nie kłamał. Czuję to przez skórę. Kiedy

tylko usłyszę o kolejnej Bośni czy Sarajewie, zaczynam się zastanawiać, czy Sprzysiężenie uznało, że
potrzebują wojny do załatwienia jakiejś sprawy.

- W to bym raczej nie wierzyła. Rozpętywanie wojen to jednak coś innego niż manipulacja gospodarką.
- Wojna to narzędzie ekonomii. Proszę odrzucić retorykę i idealizm, a natrafi pani na pieniądze. Wojna

mnie przeraża. Sprzysiężenie mnie przeraża. - Zacisnął usta w ponurym grymasie. - A najbardziej przeraża
mnie to, że nie wiem, co się wydarzy w Boca Raton. Zapewne coś okropnego, skoro Etienne tak się
przestraszył, że postanowił nawiązać kontakt ze mną.

Wierzył w swoje słowa, więc i ona w nie wierzyła. Czuła niepokój. Tylko tego brakowało. Instynktownie

odsunęła od siebie nieprzyjemne myśli i skoncentrowała się na czaszce.

- Może Etienne mówił prawdę - powiedziała. - Może Sprzysiężenie rzeczywiście istnieje. Jednak powinno

się tym zająć FBI. Ja mam zrekonstruować twarz. Wiem, że Hebert zabija łudzi i że Melton prawdopodobnie
siedzi w tym po uszy. Więcej nie muszę wiedzieć.

- To chyba dobrze tak się koncentrować na jednym. - Nathan wstał i się przeciągnął. - Jezu, ale

zesztywniałem. Chyba czas, żebym się przeszedł po okolicy i rozprostował nogi. - Ruszył ku schodom. -
Wrócę za pół godziny z kawą.

Moment później zamknęły się za nim drzwi.
Dziwny i skomplikowany człowiek, pomyślała, wróciwszy do Victora. Początkowo, kiedy Nathan spierał

się z Galenem, nie mogła się zdecydować, czy ta sytuacja ją bawi, czy złości, ale odkąd zakotwiczył w jej
pokoju, zaczęła darzyć go sympatią i szacunkiem. Był bystry i pojętny, poza tym podobała się jej jego
smutna uczciwość.

- Nathan prosił, żebym zszedł do ciebie i dotrzymał ci towarzystwa! - zawołał Joe ze szczytu schodów. -

Nie, nie prosił, kazał mi tu przyjść. Nie chciał zostawiać cię samej.

Krew uderzyła jej do głowy. Szybko się opanowała.
- Nathan jest nadopiekuńczy. Traktuje mnie jak bezradne dziecko, ale ja potrafię zadbać o swoje

bezpieczeństwo.

background image

- Wiem. Nauczyłem cię tego.
Mówił prawdę. W pierwszych latach po śmierci Bonnie nauczył ją sztuki samoobrony. Czuła się wtedy

słaba i chora z wściekłości, on dał jej siłę. Popatrzyła na Victora.

- Nie powinieneś zwracać uwagi na Nathana - powiedziała.
- Daj spokój. Ja też jestem nadopiekuńczy. - Przez chwilę milczał. - Jeśli nie chcesz, żebym schodził,

zostanę tutaj.

Nie miała ochoty, by stał tam u szczytu schodów. Nie chciała, żeby był gdziekolwiek w jej pobliżu. Kiedy

przebywał w tym samym pomieszczeniu, jego obecność zbyt ją przytłaczała. Uczucie bliskości między nimi
znikło. Cóż, będzie musiała się do tego przyzwyczaić. Obiecała Galenowi współpracę z Joem, bo miało to
sens. Nie była dzieckiem, które chowa głowę pod kołdrę.

- To już lepiej zejdź tu. - Nie spuszczała wzroku z Victora. - Mniej mnie będziesz rozpraszał, siedząc przy

kominku niż wisząc nade mną jak jakiś upiór.

- Boże broń. Po takim porównaniu na pewno nie będę tu dłużej wisiał - odparł, schodząc. Usiadł na krześle.

- Przyzwyczaiłem się do siedzenia przy tobie.

Tak, przesiadywał w domu na kanapie całymi godzinami, czytając, wypełniając dokumenty, pomagając

Jane w pracy domowej, podczas gdy Eve zajmowała się rekonstrukcją. Masował jej szyję i barki, kiedy czuła
się znużona i sztywna. Zmuszał ją do spacerów, kiedy była tak zaabsorbowana pracą, że całymi dniami nie
wychodziła z domu.

- Nie było tak źle, prawda? - zapytał cicho Joe.
Cholera, wiedział, jakie wspomnienia wywołało to ostatnie zdanie.
Nie odpowiedziała, kontynuowała pracę nad Victorem. Jak, do cholery, miała się koncentrować na pracy,

kiedy Joe znajdował się zaledwie trzy metry dalej, a ona miała świadomość każdego jego oddechu? Nie
będzie tu długo, powiedziała sobie. Wkrótce przyjdzie Nathan z kawą, Joe zniknie.

Po prostu pracuj.

- Miło pana widzieć, panie Galen. - Rudowłosy młodzieniec czekał przy bramce, kiedy Galen przyleciał z

Nowego Orleanu. Uścisnęli sobie dłonie. - David Hughes. Witamy w Atlancie. Sporo o panu słyszałem. Bob
Parks dał mi pańskie zdjęcie, kazał po pana wyjść i zapewnić panu wszechstronną pomoc. Czy to już cały
bagaż?

Galen skinął głową.
- Podróżuję bez zbędnych obciążeń. Czy dzieciak jest pod obserwacją?
- Od pana wczorajszego telefonu. - Hughes szedł obok niego korytarzem. - Wozy patrolowe zorganizowane

przez Quinna krążą bez przerwy, poza tym dwóch funkcjonariuszy w cywilnych ubraniach. Policja i FBI
chyba współpracują. Moi ludzie mają trochę problemów z ukrywaniem się przed nimi.

- Nie są tu po to, żeby przyglądać się wozom patrolowym. Jakieś ślady Jules’a Heberta?
- Jeszcze nie. Odbiłem przesłane przez pana zdjęcia i je rozdałem. Może tu go nie ma.
- A może jest. Ja na jego miejscu bym był i zająłbym się właśnie córką Eve Duncan. Zawsze uderza się

tam, gdzie boli najbardziej. Jak wygląda rozkład dnia małej?

- Babcia każdego dnia odprowadza ją do szkoły i z niej odbiera. Dziewczynka codziennie rano wychodzi z

psem. Po południu biegają w parku. Później mała już nie opuszcza domu. - Spojrzał na zegarek. - Powinny
zjawić się w parku za mniej więcej kwadrans. Chce pan tam iść?

- Tak. - Zamierzał przyjrzeć się dziecku i babce i upewnić się, że w razie czego zdoła je rozpoznać. -

Chodźmy.

- Dziwne, że Quinn nie przyleciał z panem.
- Ma inne priorytety. - Oględnie powiedziane. Quinn ma obsesję na punkcie Eve. - Poza tym uważa, że

dziecko jest bezpieczne. Ufa swoim kumplom z policji.

- Ale wie, że pan tu jest?
Galen skinął głową.
- Uważa, że tracę czas. - Może ma rację, pomyślał. Pozornie wszystko było w porządku, jednak Galen czuł

niepokój, a zawsze ufał swojej intuicji. - Pospieszmy się, dobrze?

Rozdział dwunasty

Wychodził, dzięki Bogu.
Eve patrzyła, jak Joe wspina się po schodach. Cudownie się poruszał, ze zmysłową gracją, z czujnością tak

różną od odprężenia, które go ogarniało w chwilach wypoczynku. Nawet ten spokój nie był jednak bierny.
Zawsze wyczuwała inteligencję, emocje czające się pod twarzą niemal bez wyrazu.

- Nie przyniosłem śmietanki - odezwał się Nathan z drugiej strony pokoju. - Pije pani czarną, prawda?

background image

- Co? - Szybko uniosła filiżankę, która Nathan postawił na stole. - Tak, piję czarną.
Usłyszała, jak na szczycie schodów zamykają się za Joem drzwi.
- Dobrze zapamiętałem.
- Wszystko w porządku. - I wszystko było w porządku. Joe już sobie poszedł. Teraz mogła pracować.
Popatrzyła na Victora. Skoncentruj się, do diabła, pomyślała.

- Proszę iść spać - powiedziała Eve do Nathana. - Już prawie północ, siedzi pan tu przez cały dzień.
- Kiedy pani pójdzie spać, to ja także. Poza tym, czy mogę zwracać się do pani po imieniu? Znamy się

chyba już dość długo. Chyba nie przeszkadzałem, prawda?

- Niech będzie, Nathan. Nie, zachowywałeś się bardzo cicho. - Eve zdjęła okulary i przetarła oczy. - Ale

takie pilnowanie mnie jest bez sensu. Czuję się winna za każdym razem, gdy na ciebie spoglądam.

Nathan uśmiechnął się półgębkiem.
- Byłaś tak zapracowana, że od sześciu godzin nie pamiętałaś o mojej obecności. Jak ci idzie?
- Dobrze. - Eve znowu popatrzyła na Victora. - Już coś wychodzi.
- Ożywiłaś się. Dziś koniec?
- Gdybym się postarała, ale jestem zbyt zmęczona. Wystarczy na dzisiaj. - Czule musnęła palcami policzek

Victora. - A tak niewiele brakuje, cholera.

- Mogę już popatrzeć?
- Nie. I tak zresztą nie można by go jeszcze zidentyfikować. Dopiero na ostatnim etapie wszystko staje się

jasne. - Wytarła ręce w ściereczkę. - Ale jutro wieczorem będzie już gotowy.

- To dobrze. - Nathan wpatrywał się w potylicę czaszki. - Dlaczego te ostatnie godziny są takie istotne?
- Bo wtedy decyduje intuicja. Czasem czuję się tak, jakby czaszka mnie prowadziła, wskazywała mi drogę.

- Zamyśliła się. - Dziwne, co?

- Słyszałem o dziwniejszych rzeczach. - Nathan patrzył na Victora. - Ten proces rekonstrukcji jest dla mnie

zagadką. Nie rozumiem, jak ty to robisz.

- Po pierwsze, trzeba się zaangażować w pracę całą duszą. - Eve uśmiechnęła się do swoich myśli. - Reszta

to już bułka z masłem.

- Tak, na pewno. Dlatego tak harujesz. Bo to takie łatwe.
- Nic nie jest łatwe, jeśli chce się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Sam na to cierpisz, inaczej nie

zależałoby ci tak na tym Pulitzerze.

- To uwieńczenie dziennikarskiej kariery. Zawsze chciałem być tylko reporterem i nie miałem większych

ambicji. Zamierzam napisać kiedyś książkę, a może nawet dwie.

- Nie wątpię.
- Ty wybrałaś sobie dziwny zawód. Można powiedzieć, że twoją specjalnością jest makabra.
- Wszyscy uważali, że po zaginięciu Bonnie powinnam mieć dosyć kontaktu ze śmiercią. Rzecz w tym, że

człowiek robi to, do czego zmuszają go okoliczności. - Rzuciła ostatnie spojrzenie na Victora i odwróciła się
od niego. - A teraz okoliczności zmuszają mnie do pójścia spać, muszę być gotowa do pracy wczesnym
rankiem.

- O której? - Nathan podniósł się z fotela. - Chcę być obecny przy wielkim odsłonięciu.
- O tej, o której się obudzę. Ale to i tak potrwa jeszcze kilka godzin.
- Będę na dole o szóstej. - Nathan ruszył na schody. Zatrzymał się na górze, by spojrzeć na Victora. - Jesteś

pewna, że nie zdołałbym go teraz rozpoznać?

- Jestem pewna. - Eve ruszyła za nim. - Zapomnij o nim i zdrzemnij się.
- Galen dzwonił?
Eve pokręciła głową.
- Minęły dopiero dwa dni. Da nam znać, jeśli na cokolwiek trafi. - Sięgnęła do kontaktu i zgasiła światło. -

Zadzwonimy do niego jutro, kiedy skończę Victora.

Po raz ostatni zerknęła na zarys czaszki w półmroku.
Już prawie koniec, Victorze. Już wkrótce będziesz w domu.

BOCA RATON, FLORYDA
23 października

- To strata czasu - zameldował Jennings Ruskowi. - Skontaktowałem się z agentami z naszego biura w

Miami, którym podlega ten teren. Nic szczególnego się tu nie dzieje, sama codzienność - narkotyki,
wyłudzenia i pranie brudnych pieniędzy. Chyba nic tu po mnie.

- Jeśli jesteś pewien... - w głosie Ruska pobrzmiewało rozczarowanie. - Miałem nadzieję, że będziesz miał

background image

szczęście. - Rozłączył się.

Tu trzeba czegoś więcej niż szczęścia, pomyślał Jennings. Odchylił się na krześle i wyjrzał przez hotelowe

okno na szaroniebieski Atlantyk. Odnosiło się wrażenie, że w Boca Raton ludzie zajmowali się wyłącznie
własnymi sprawami. Może tak zresztą było w istocie. To miasto paraliżował strach przed wąglikiem.

Jak mówił Ruskowi, była to strata czasu. Niczego tu nie zdziałał; powinien zacząć szukać gdzie indziej.
Dlaczego jednak dręczyła go myśl, że coś przegapił.
A co tam, spróbuję raz jeszcze, pomyślał.
Otworzył teczkę i przejrzał notatki o Bentlym i Sprzysiężeniu, które sporządził tego wieczoru, gdy Joe

Quinn skontaktował się z nim po raz pierwszy. Obok położył notes z zapiskami, które robił od chwili
przybycia do Boca Raton.

Po piętnastu minutach aż podskoczył na krześle.
Niech to szlag.

Dziewczynka jest trochę podobna do Eve, pomyślał Galen. Patrzył, jak biegała po parku. Dziwne.

Wiedział, że nie łączy ich pokrewieństwo, ale miały niemal identyczny, rudobrązowy odcień włosów. Brak
jej jednak było przezorności Eve. Galen obserwował ją już drugie popołudnie, a ona podczas zabawy nie
zwracała uwagi na nic poza psem.

- Przypomina mi moją córeczkę. Cindy jest w tym samym wieku. - Hughes usiadł obok Galena na ławce. -

Fajny dzieciak.

- Tak. - Galen patrzył, jak Jane podnosi patyk i rzuca go Toby’emu. - Masz coś dla mnie?
- Nie. Może szukasz nie tam gdzie trzeba. - Nagle zachichotał. - Jak ten jej pies. Chyba nie rozumie, że

podczas polowania należy krążyć wokół jednego drzewa, a nie biegać po całym parku.

- Może się mylę. - Jednak Galen wcale tak nie myślał. - Nikt nie kręci się przy budynku?
- Nie. Sprawdziliśmy wszystkie auta i przesłuchaliśmy ludzi, którzy tam się szwendali. Wszyscy mieszkają

na tej ulicy. - Uśmiechnął się. - Znowu goni tego szczeniaka, biegnie w naszą stronę. Lepiej niech pan
otworzy gazetę.

Była już całkiem blisko. Galen uniósł egzemplarz „Atlanta Journal Constitution” i zasłonił nim twarz.
- Kim jesteście?
Opuścił nieco gazetę i spojrzał przed siebie. Jane stała teraz naprzeciwko nich.
- Słucham?
- Co tu się dzieje? - Dziecko patrzyło mu wojowniczo w oczy. - Dlaczego mnie obserwujecie?
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Kłamiesz. Wczoraj też tu byłeś. Jesteś tajniakiem, jak Joe? Bo jeśli tak, to pokaż mi jakiś dowód

tożsamości.

- Nie, nie jestem policjantem jak Quinn. A ty nie powinnaś zaczepiać nieznajomych w parku.
- Za chwilę będzie tędy przejeżdżał wóz patrolowy, a za babcią cały czas chodzi policjant w cywilu. O nich

też nie powinnam nic wiedzieć. - Zacisnęła wargi. - W ogóle nic nie powinnam wiedzieć. Jak się nazywasz i
co tu robisz?

A ja myślałem, że brak jej przezorności, westchnął w duchu Galen.
- Nazywam się Sean Galen. To David Hughes. Jesteśmy tu, aby zapewnić ci bezpieczeństwo.
- Ty jesteś przyjacielem Logana. Słyszałam o tobie. Powinieneś być teraz przy Eve. - Zerknęła na Hughesa.

- Ale o nim nie wiem nic. Niech on sobie idzie.

- Już mnie nie ma. - Hughes wstał pospiesznie. - Do zobaczenia później, panie Galen.
- Pokaż wreszcie ten swój dowód - powiedziała do Galena.
- Rozkaz, proszę pani.
Wręczył jej prawo jazdy. Przyjrzała mu się uważnie.
- Jeśli naprawdę jesteś Galen, to musisz znać imię matki Toby’ego.
- Piękna, złośliwa Maggie. Zadowolona?
Jane wyraźnie się odprężyła. Zerknęła za siebie.
- Idzie babcia. Musimy się spieszyć. Powiedz, co tu robisz.
- Zapytaj babcię, ona ci to wszystko wyjaśni.
- Nie wciskaj mi kitu. Babcia nic mi nie powie. Jeśli o cokolwiek ją zapytam, skłamie, żebym się tylko nie

martwiła. Chodzi o Eve, prawda? Ma kłopoty?

- Staramy się, żeby ich nie miała.
- Rozmawiałam z nią przez telefon parę dni temu. Mówiła, że wszystko w porządku, i że jest z nią Joe, ale

wyczułam, że coś jest nie tak.

- To prawda.

background image

- A ty jesteś tutaj. Co to znaczy?
- Jane! - zawołała babcia dziewczynki. Szła w ich kierunku.
Jane odwróciła się i pomachała jej ręką.
- Pospiesz się - syknęła do Galena.
Postanowił być z nią szczery. Dziewczynce nie brakowało rozumu, uznał, że przyda się jej ostrzeżenie.
- Widzisz, Jane, istnieje możliwość, że grozi ci niebezpieczeństwo. Ludzie, którzy chcą skrzywdzić Eve,

mogą próbować ją dorwać, uderzając w ciebie. Widziałaś kogoś podejrzanego?

- Poza tobą? Kiepsko ci to jakoś idzie, nie uważasz?
- Mogłoby lepiej. Ale niezbyt się starałem. Nie sądziłem, że zaczniesz coś podejrzewać, a chciałem

zaniepokoić kogoś innego.

- Kogo? Tego drugiego faceta?
- Drugiego faceta? - Galen zesztywniał. - Śledzi cię ktoś jeszcze?
- Zauważyłam go dwa dni temu. Szedł za mną do szkoły, a potem był tu w parku. Jest w tym znacznie

lepszy od ciebie.

- Dobrze mu się przyjrzałaś?
- Bardzo dobrze. Już wcześniej zauważyłam wozy patrolowe. Wiedziałam, że coś się święci.
Wyjął z kieszeni fotografię Heberta.
- Podobny?
Uważnie przyjrzała się zdjęciu.
- To on.
- Dlaczego nie powiedziałaś babci?
- Nie byłam pewna, czy mnie śledzi. Mógł być jednym z przyjaciół Joego, tylko zmartwiłabym babcię.

Albo mógł być zwykłym zboczeńcem. Pełno tu takich.

- Czyżby?
- Od tamtego czasu go nie widziałam. No, idę już, bo inaczej babcia napuści na ciebie gliny. - Znowu

zacisnęła wargi. - Nie podoba mi się to, że nie wiem, co się dzieje. Powtórz to Eve i Joemu.

Galen kiwnął głową.
- Powtórzę Joemu twoje słowa, ale nie będę mu na razie mówił o tym drugim facecie. Wtedy z pewnością

rzuciliby wszystko i pojawili się tutaj. W swojej kryjówce są o wiele bezpieczniejsi.

- W kryjówce? Eve nic o tym nie wspominała. Dlaczego się ukrywają?
- To skomplikowane. Eve chciała spokojnie dokończyć pewną pracę.
- No to co ty tu robisz? Wracaj i pilnuj, żeby Joe i Eve byli bezpieczni. Rób, co do ciebie należy. Nie

pozwól, żeby cokolwiek im się stało. Ja zaopiekuję się babcią. - Odwróciła się i pobiegła alejką. - Wszystko
w porządku! - krzyknęła do babci. - Tylko pytał o drogę. Jeszcze jeden zagubiony jankes. Ciągle tu błądzą.

- Zabroniłam ci rozmawiać z obcymi. - Babcia objęła ją i zawróciła. - Zawołaj swojego głupiego psa i

idziemy do domu.

- O rany! - powiedział cicho Hughes, wróciwszy do Galena. - Poprawka: wcale nie przypomina mojej

córki. Gdybym potrzebował wykidajły, może bym ją zatrudnił.

- Eve mówiła, że dziewczynka dorastała na ulicy. - Patrzył, jak Jane i Sandra Duncan oddalają się ścieżką. -

Nie powiedziała jednak, że ta dwunastolatka zachowuje się jak stary wyga policyjny.

- Pokazał jej pan zdjęcie?
- Tak. Widziała go tutaj. Hebert jest w Atlancie. Przynajmniej był, dwa dni temu. - Wstał. - Ale gdzie jest

teraz, do cholery? Jeśli się tu kręcił, powinniście go byli zauważyć.

- Może się wystraszył.
To niezbyt pasowało do obrazu Jules’a Heberta, jaki stworzył sobie Galen.
- A może gdzieś się zaszył i czeka na odpowiednią okazję. - Ścisnęło go w żołądku na myśl, że Hebert

mógłby zrobić krzywdę temu wspaniałemu dzieciakowi, że krąży nad małą niczym drapieżny jastrząb. - Nie
dostanie jej, Hughes.

Jules patrzył, jak czarny pikap powoli pogrąża się w spokojnej toni jeziora Lanier. W Atlancie jest dużo

wody. Bardzo z tym wygodnie.

Wybrał głęboką część jeziora, żeby faceta nie znaleziono zbyt wcześnie. Miał spokój na co najmniej trzy

dni. Leonard Smythe był rozwiedziony, mieszkał w przyczepie, a krótkie dochodzenie Jules’a wykazało, że
żył samotnie.

Jules zerknął na skarb, za który zginął Smythe. Gdyby miał wybór, oddałby go za życie w mgnieniu oka,

ale Jules nie dał mu tej szansy.

Smutne, że człowiek umiera za identyfikator i kilka urzędowych świstków.

background image

NOWY ORLEAN

Czaszkę Victora oświetlał jedynie blask księżyca wpadający przez okno.
Nathan nie zapalił lampy nad schodami. Wiedział, że Joe Quinn kilkakrotnie w nocy sprawdza teren, nie

miał jednak pojęcia, o jakiej porze.

Powoli, ostrożnie schodził po schodach. Chyba był bezpieczny. Upewnił się, że Eve głęboko śpi. Eve i Joe

Quinn wciąż stanowili dla niego niewiadomą, a nieznane jest zawsze niebezpieczne.

Dotarł do stóp schodów i wśliznął się bezszelestnie do pracowni, a następnie ruszył przed siebie i

posuwając się krok za krokiem, dotarł do postumentu. Tył czaszki oglądał wielokrotnie, ale nigdy nie widział
jej od przodu. Widział natomiast napięcie na twarzy Eve, kiedy usiłowała odtworzyć rysy Victora.

Wyciągnął latarkę, którą znalazł w kuchennej szafce, wziął głęboki oddech i nacisnął włącznik.
W pomieszczeniu nagle zapaliło się światło.
- Może mi powiesz, co tu robisz? - krzyknął Joe Quinn ze szczytu schodów.
Cholera. To go zupełnie zaskoczyło.
- Nie zamierzałem tego niszczyć.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Joe zszedł na dół. - Dlaczego skradasz się po schodach w środku

nocy?

- Chciałem ją obejrzeć.
- Ale Eve nie pozwoliła ci na to, dopóki nie skończy pracy. Skończyła?
Nathan przecząco pokręcił głową.
- Dopiero jutro. Powiedziała, że wcześniej i tak nic mi to nie da. Myślałem, że może jednak się domyśle,

dokąd zmierza. - Zmarszczył brwi. - Chcę zobaczyć czaszkę.

- Patrz sobie. Nie będę cię powstrzymywał.
Nathan odwrócił postument i spojrzał na twarz Victora. Ogarnęło go rozczarowanie. Twarz miała formę,

ale brak jej było cech charakterystycznych. Na tym etapie nikt nie mógłby rozpoznać rysów.

- Powinieneś był jej uwierzyć - zauważył Joe. - Eve nie kłamie.
- Nie podejrzewałem jej o kłamstwo. Pomyślałem, że może uda mi się... - Zacisnął dłonie w pięści. -

Cholera, ciężko się czeka. Chcę wiedzieć.

- Nie ufałeś jej.
- W moim fachu ufa się niewielu ludziom. - Nathan ruszył ku schodom, potem nagle się zatrzymał i

popatrzył na Joego. - Powiesz jej, że tu przyszedłem?

- Powinienem. Eve cię lubi, a ma zwyczaj ufać ludziom, których lubi. Niezbyt ceni sobie tych, którzy

węszą za jej plecami.

- Nie chciałem jej w żaden sposób skrzywdzić. Jeśli w ogóle jestem czegokolwiek winien, to chyba

zbytniej troski o nią. - Nathan znowu spojrzał na Victora. - Bardzo chcę wiedzieć, kto to. Mam nadzieję, że
nie Bently. Mam nadzieję, że on wciąż żyje, że gdzieś się zaszył, a kiedy wyjdzie z kryjówki, potrząśnie tymi
sukinsynami.

Joe przyglądał mu się uważnie.
- Wierzę ci. - Wzruszył ramionami. - Na razie się wstrzymam, nic się w końcu nie stało. Ale popełniłeś

błąd.

- Jak każdy. W tym i ty, inaczej Eve nie wściekałaby się na ciebie. - Nathan zaczął szybko wspinać się po

schodach, lecz po chwili znieruchomiał i obejrzał się przez ramię na Joego. - Musiałem popełnić jeszcze
jeden błąd. Skąd wiedziałeś, że tu zszedłem?

- Obchodziłem teren i zorientowałem się, że ktoś jest w kuchni. Zobaczyłem, że to ty, i że szperasz w

szafkach. Wzbudziło to moją ciekawość, zwłaszcza że posługiwałeś się latarką.

- Z pewnością powinienem był być ostrożniejszy.
- Jak sam mówiłeś, wszyscy popełniają błędy.
Quinn nie zamierzał go za to karać.
- Dzięki, jestem ci winien przysługę.
Nathan szybko pokonał resztę schodów. Mogło być znacznie gorzej. Zrobił to, co zamierzał, i nic

strasznego się nie stało. Miał nadzieję, że uda mu się wyciągnąć jakieś wnioski, ale okazało się; że musi
jeszcze poczekać.

Cholera, ciężko było czekać.

Piwnica była dobrze oświetlona, szumiały lśniące urządzenia grzewcze i klimatyzacyjne. Szczytowe

osiągnięcia amerykańskiej techniki, pomyślał Jules, idąc korytarzem.

background image

- Ej, co pan tu robi?
Obejrzał się. Z windy wychodził umundurowany strażnik.
- Czy wy nigdy ze sobą nie rozmawiacie? - Jules pomachał identyfikatorem. - Przed chwilą sprawdzał mnie

strażnik przy głównym wejściu. - Zerknął na plakietkę na jego piersi. - Panie Phillips, jestem z administracji.
Mam zrobić coroczny przegląd.

- Miałem przerwę na kawę... - zaczął się tłumaczyć mężczyzna.
Jules o tym wiedział. Nie spodziewał się, że Phillips wróci tak szybko. Musiał wprowadzić pewne

modyfikacje do swojego planu. Ale był na to przygotowany.

- Już prawie skończyłem. Zauważył pan jakiś problem podczas obchodów? Kałuże wody za

klimatyzatorami? Więcej pary?

Phillips przecząco pokręcił głową.
- Skoro już pan tu jest, może pójdzie pan ze mną do kotłowni i potrzyma mi latarkę? Muszę wcisnąć się za

zbiorniki, a tam prawie nic nie widać.

- Jeśli nie potrwa to zbyt długo... - Phillips zastanawiał się. - Muszę wracać do drzwi wejściowych i

zastąpić Charleya.

- Jak mówiłem, już prawie kończę. - Jules podniósł skrzynkę z narzędziami i ruszył przed siebie. - To

potrwa tylko chwilę.

- Skoro jest pan pewien.
- Jestem. - Jules uśmiechnął się do niego przez ramię. - Znam się na swojej robocie.

- Gotowy? - mruknęła Eve. - Już pora, Victorze.
- Mówiłaś coś, Eve? - zapytał Nathan, siedzący po drugiej stronie pokoju.
- Cii. Nie odzywaj się ani słowem, dopóki nie skończę.
Glina pod jej palcami była miękka i chłodna. Eve dotknęła jej ostrożnie, z wahaniem.
Delikatnie.
Z wyczuciem.
Instynktownie.
Szybko i zwinnie poruszała palcami.
Kim jesteś, Victorze? Podpowiedz mi, pomóż.
Wygładzić. Nieco ująć. Trochę dodać.
Nie miała pojęcia, jaki kształt nadać uszom. Zdecydowała się na najbardziej typowy.
Usta. O rany, zawsze ma z tym kłopoty. Zna przecież tylko ich szerokość...
Musi polegać na instynkcie. Pozwala dłoniom rzeźbić tak, jak chcą.
Wygładzić. Trochę ująć. Nieco dodać.
Nie powinna się tak spieszyć.
Przerwała modelowanie twarzy i zaczęła się przyglądać oczodołom Victora. Kąt ustawienia... Łuki

brwiowe... Chyba dobrze.

Można kończyć.
Wygładzić. Tu dodać. Tam ująć.
Trzeba sprawdzić grubość wargi... Dwanaście milimetrów. W porządku. Długość nosa osiemnaście

milimetrów. Powinno być dziewiętnaście. Do poprawki.

Wygładzić. Dodać. Ująć.
Milimetry są istotne, ale na tym etapie najważniejszy jest instynkt.
Pomóż, Victorze. Już prawie koniec.
Jej dłonie delikatnie przesuwały się po rekonstruowanej twarzy. Zdawało się, że palce Eve wymknęły się

jej spod kontroli i zaczęły żyć własnym życiem.

Wygładzić.
Jeszcze dodać.
Jeszcze ująć.

Galen wysiadł z auta i podszedł do Hughesa, który stał pod latarnią.
- Macie coś?
Hughes pokręcił głową.
- Wszędzie cisza. Mała weszła do budynku razem z babcią. Wóz patrolowy przejeżdżał pięć minut temu.

Chyba włączyli do akcji więcej policjantów w cywilu. Jakiś nieznany mi facet rozmawiał ze strażnikiem
przy drzwiach. - Podniósł rękę, nim jeszcze Galen otworzył usta. - Wszystko w porządku, obserwowałem go,
wsiadł do wozu patrolowego dwadzieścia minut później. Gliny go znały.

background image

- A w środku?
- Mam swojego człowieka na tym piętrze, gdzie jest ich mieszkanie, nie zauważył nic podejrzanego. A co

pan porabiał?

- Rozglądałem się. Pięć ulic stąd stoi furgonetka firmy telefonicznej. Co tam robi o tej porze? Sprawdził ją

pan?

Hughes ponownie pokręcił głową.
- Dlaczego?
- Nie było jej wcześniej. Zajmę się nią.
- Natychmiast.
- Skąd ten pośpiech? Przecież stoi pięć ulic stąd.
- To może być samochód z urządzeniami podsłuchowymi. Eve regularnie dzwoni do Jane.
- Mówiłem już, że sprawdzaliśmy już, czy istnieje możliwość podsłuchiwania rozmów. Mieszkanie leży

zbyt wysoko, sygnał telefoniczny jest zbyt zniekształcony.

- Sprawdźcie tę furgonetkę.
- W porządku. - Hughes sięgnął po telefon.
Galen obserwował budynek. Cholera, czuł niepokój.
Hughes skończył rozmowę.
- Mój człowiek zadzwoni do firmy telefonicznej i zapyta, czy to oni wysłali ten wóz. Zadowolony?
- Nie. Coś się dzieje. On musi tu być. Wie, że zostało mu niewiele czasu.
- Jak to?
- Nieważne. - Zerknął na auta parkujące przy ulicy. Wszystkie były przez nich sprawdzone, nie pojawiły się

żadne nowe. - Po prostu coś jest nie tak.

- Jeśli Hebert gdzieś tu w ogóle jest, to musiał chyba zapaść się pod ziemię - zauważył Hughes.
- Co? - Galen zastygł w bezruchu.
- Powiedziałem, że Hebert musiał zapaść się pod ziemię, bo inaczej...
Pod ziemię.
- Cholera! - Galen ruszył pod płócienną markizę budynku. - Idziemy.
Hughes wysiadł z auta i podążył za nim.
- Dokąd?
- Niech pan czymś zajmie ochroniarza i przy okazji go wypyta, czy dziś nie zdarzyło się nic niezwykłego. -

Otworzył szklane drzwi. - A ja sprawdzę, jak daleko może posunąć się Hebert, żeby dorwać dzieciaka.

W kotłowni za potężnymi zbiornikami, z których płynęła woda ogrzewająca budynek, Galen znalazł

umundurowanego strażnika. Miał poderżnięte gardło.

Obok trupa leżała kostka semteksu i zapalnik czasowy.
Dwadzieścia dwie minuty.
Cholera.
To nie była zwykła bomba, jej twórca z pewnością na wszelki wypadek zainstalował w niej detonator-

pułapkę. Brakowało czasu, by rozbroić ładunek.

Sam już nie zdąży ewakuować Jane.
Biegnąc do windy, Galen wyłączył telefon. Dzwonek mógłby uruchomić bombę. Włączył go dopiero na

ulicy.

Natychmiast zadzwonił.
- Nic niezwykłego - zameldował mu Hughes. - Inspekcja. Jeden ze strażników rozchorował się i musiał iść

do domu. Czy mam...

- Nieważne. Niech pan wyjdzie z budynku, zadzwoni do tego człowieka na jedenastym piętrze i każe mu

wyprowadzić Jane MacGuire i jej babkę. Natychmiast. Ma na to dwadzieścia minut. Potem niech pan
dzwoni po saperów. Pewnie nie zdążą, ale mogę się mylić.

- Już się robi.
Galen spojrzał na zegarek.
Dziewiętnaście minut.
Jane MacGuire znajdowała się na jedenastym piętrze. Pozostało niewiele czasu na ratowanie jej i reszty

lokatorów budynku. Sam zdołałby dotrzeć tylko do kilku mieszkań.

Co miał robić, na litość boską?

- Gotowe. - Eve oparła się o stół i przetarła twarz. Boże, była całkiem wyczerpana. Adrenalina gdzieś

wyparowała, czuła się jak wyżęta ścierka. - Na nic lepszego mnie nie stać.

background image

- Myślałem, że nigdy nie skończysz. Jest prawie trzecia w nocy. - Nathan niecierpliwie kręcił się w fotelu. -

Mogę zerknąć?

- Jeszcze nie. Włożę do oczodołów szklane gałki. - Eve uśmiechnęła się z wysiłkiem, patrząc na szkatułkę

z oczami. - Galenowi to by się spodobało. Ma problem z pustymi oczodołami.

- Pospiesz się! - Nathan zwilżył wargi. - Przepraszam. Nie chciałem... Po prostu się niecierpliwię.
- Wiem. - Eve otworzyła szkatułkę, wyjęła z niej parę brązowych oczu i odwróciła się do Victora, który

powoli przestawał być Victorem. Wkrótce mógł odzyskać swoje prawdziwe nazwisko. - Jeszcze chwila.

Po kilku minutach odwróciła się do Nathana.
- Teraz możesz popatrzeć.
Nathan zerwał się z fotela i szybko przemierzył pokój. Zatrzymał się, wciągnął powietrze w płuca, a

następnie obszedł postument i stanął obok Eve.

Wpatrywał się w rysy twarzy Victora. Eve patrzyła na niego uważnie.
- Powiedz coś. To Bently?
- To on. - Nathan zacisnął usta. - To Harold Bently.
- Na pewno?
- Na pewno. - Jego głos drżał. - Dobrze się spisałaś. To on. - Odwrócił się i ruszył szybko ku schodom. -

Przepraszam. Jestem taki wściekły, że mam ochotę kogoś udusić. Nie mogę na niego patrzeć. Miałem
nadzieję...

Wbiegł po schodach, niemal wpadając na Joego.
- Przepraszam. Nie chciałem... - Przemknął obok niego i zniknął.
- Co mu się stało? - spytał Joe, kiedy pokonał resztę stopni. Na widok miny Eve dodał: - Czyżby nadeszła

chwila prawdy?

- To Bently. - Eve potarła obolały kark. - Dopóki nie zobaczysz dowodu, zawsze masz nadzieję.
Joe stanął obok Eve i spojrzał na nią uważnie.
- Najwyraźniej odwaliłaś kawał dobrej roboty, skoro jest taki pewien.
- Miałam taką samą nadzieję jak i on, że to nie Bently - powiedziała. - Z tego, co słyszałam, mogłam

sądzić, że był bardzo dobrym człowiekiem. A zginął w taki sposób... - Jej oczy napełniły się łzami,
zamrugała. - Ale co z tego. Ginie o wiele więcej dobrych ludzi niż złych. Są ufni. Nie potrafią się bronić. Jak
Bonnie...

- Ciii... - Wziął ją w ramiona. - Jezu, jesteś taka zmęczona, że ledwie trzymasz się na nogach. Posłuchaj

mnie, dobrze się spisałaś. Sprowadziłaś tego biedaka do domu. Czy to nie jest najważniejsze?

- Tak. - Poczuła się pokrzepiona. Zawsze kiedy Joe znajdował się blisko niej, znikało uczucie samotności i

chłodu. - To ważne. Ale nie w tej chwili.

- To przyjdzie z czasem. - Pomasował ją między łopatkami, w tym miejscu zawsze czuła największy ból.

Poczuła taką ulgę, że aż zrobiło jej się słabo. - Masz strasznie napięte mięśnie. Idź do łóżka i spróbuj zasnąć.
Rozumiem, że nie chcesz, abym ci zrobił masaż.

- Nie. - Nie powinna nawet tak przy nim stać. Istniały powody, ważne powody, dla których powinna go

odepchnąć, ale w tym momencie się nie liczyły. - Zaraz poczuję się dobrze.

- Przy mnie z całą pewnością poczułabyś się lepiej niż dobrze. Dopilnowałbym tego. Ale trudno. Chodź,

zapakuję cię do łóżka.

- Nic mi nie jest.
- Przestań się kłócić. Zaraz upadniesz. Wiem, że teraz jesteś bezbronna, i chętnie bym cię wykorzystał, ale

tego nie zrobię. - Objął ją w talii i częściowo poprowadził, częściowo zaciągnął ku schodom. - Czemu tak się
opierasz? To nic nowego. Przecież wiele razy kładłem cię do łóżka w podobnej sytuacji.

Rzeczywiście robił to wiele razy. Tak wiele, że straciła rachubę. Czasem wydawało się jej, że są razem od

zawsze. Ile to trwało? Dziesięć, dwanaście lat? Nie mogła się skupić, a wszystko, na co patrzyła,
zamazywało się, tworzyło niewyraźną plamę.

- Teraz, kiedy Victor jest już gotowy, musimy chyba zadzwonić do Jenningsa. FBI powinno...
- Ja się tym zajmę.
- Naprawdę nie chciałam, żeby to był Bently, Joe.
- Wiem. Jest ci ciężko. Rano będzie lepiej.
Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że Joe prowadzi ją do pokoju i kładzie na łóżku. Zdjął jej buty i

przykrył ją narzutą.

- Za chwilę wrócę. - Poszedł do łazienki i za moment wrócił z wilgotną szmatką. Starannie wytarł glinę z

jej dłoni. - Na razie to musi wystarczyć. Prysznic weźmiesz rano.

- Dziękuję, Joe.
- Zawsze lubiłem oddawać ci przysługi. Dzięki temu jesteś bardziej moja. Po seksie to moja największa

background image

przyjemność. Nie wiedziałaś?

Nie powinna tego słuchać. Było to zbyt... intymne, a przecież między nimi przestało się układać. Nie

mogła sobie przypomnieć dlaczego. Nie chciała. Nie teraz.

- Nie, nie wiedziałam...
- I teraz nie chcesz o tym myśleć. W porządku. I tak się cieszę, że nie wzdrygasz się na mój widok. - Usiadł

na łóżku i ujął ją za rękę. - To mi wystarczy.

Uścisnęła jego dłoń.
- Nie powinno...
- Ciii. Idź spać.
Już prawie spała. Zwinęła się na łóżku i zamknęła oczy.
- To takie... smutne. Biedak...

Rozdział trzynasty

Eve spała.
Joe wpatrywał się w jej twarz. Tak bardzo pragnął ukoić jej ból. Nic z tego. To cierpienie towarzyszyło jej

od lat. Od śmierci Bonnie. Po stracie dziecka Eve poświęciła się jednemu: sprowadzaniu do domu żywych i
umarłych. Wkładała w to całe swoje serce i wszystkie swoje umiejętności. Znowu znalazła zaginionego i
znowu, jak zawsze, Joe był obok niej; i teraz także mógłby jej pomóc, gdyby mu na to pozwoliła.

On także czuł się zagubiony.
Przestań się nad sobą rozczulać,, pomyślał. Jej też to nie pomoże. Puścił dłoń Eve i pochylił się, by złożyć

pocałunek na jej czole.

- Śpij dobrze, kochanie - wyszeptał.
Nie chciał jej zostawiać, ale zmusił się, by wstać i podejść do drzwi. Kiedy Eve się obudzi, pewnie znowu

ogarnie ją złość. Może jednak zdołał zrobić wyłom w murze, którym się otoczyła. Miał taką nadzieję.

Gdy wyszedł na korytarz, zadzwonił telefon.

Zachodni bok wieżowca wyleciał w powietrze w kuli ognia i betonu.
Galen spojrzał na płomienie wydostające się z okien. Mogło być gorzej. Bombę podłożono tak, by

wysadziła tylko tę stronę budynku, gdzie znajdowało się mieszkanie babki Jane MacGuire.

- Babcia jest przerażona. Dorwij tego drania! - Jane MacGuire podeszła do Galena. - Mnóstwo ludzi by

zginęło, gdyby te spryskiwacze nie zadziałały. Ty je uruchomiłeś?

- Tylko tyle mogłem zrobić, żeby ratować lokatorów i zmusić ich do natychmiastowego opuszczenia

mieszkań. Odciąłem alarm pożarowy, który mógłby uruchomić zapalnik, i wysłałem ludzi Hughesa, żeby
chodzili od drzwi do drzwi. Woda zalewająca mieszkania oszczędziła wszystkim niepotrzebnych dyskusji. -
Jego spojrzenie powędrowało wzdłuż pogrążonej w półmroku ulicy, która zapełniała się niekompletnie
ubranymi mężczyznami, kobietami i dziećmi. Biegające wokół psy szczekały na koty, które mocno trzymali
w ramionach ich właściciele. - Mam nadzieję, że wszyscy zdążyli.

- Ja też. - Jane szarpnęła smyczą, żeby Toby stał grzecznie u jej boku. - Babcia nie chciała wyjść, kiedy

przyszedł ten facet. Dopiero ta woda ją przekonała.

W oddali słychać było wycie strażackiej syreny.
- Gdzie twoja babcia?
- O tam, próbuje uspokoić naszą sąsiadkę. Pani Benson niedawno urodziła i chyba jest nieco wstrząśnięta.
- Dziwne, że babcia pozwala ci ze mną rozmawiać.
- Powiedziałam jej, kim jesteś. Może powinnam była zrobić to wcześniej. Z babcią można się dogadać. -

Jane popatrzyła na płomienie. - Zrobił to, żeby nas zabić?

Galen pokiwał głową.
- Chce w ten sposób wywabić Eve z kryjówki?
- Tak.
- No to powiedz jej, żeby się ukryła. - Zwilżyła wargi. - I to jak najszybciej. Pierwsze, co zrobiła babcia po

wyjściu na ulicę, to zatelefonowała do Joego.

- Co?
- Joe kazał jej dzwonić w razie problemów. - Popatrzyła na płonący wieżowiec. - Pewnie uzna, że to

poważny problem.

- Kiedy? - Zamierzał sam zadzwonić do Quinna.
- Pięć minut temu. Kazał jej pilnować mnie, powiedział, że przyśle radiowóz. - Popatrzyła na wyjeżdżający

zza zakrętu samochód patrolowy. - Już jest.

- Możliwe. - Policja miała wywieźć gdzieś Jane i jej babcię? Mowy nie ma. Najpierw musi to sprawdzić.

Ruszył ku autu. - Poczekaj tutaj.

background image

- Co się dzieje, do cholery? - wybuchnął Joe, kiedy dziesięć minut później Galen odebrał telefon. - Przed

chwilą dzwoniła rozhisteryzowana matka Eve, mówiła coś o tobie, wybuchu budynku i wodzie lejącej się z
sufitu...

- Z Jane wszystko w porządku. Radiowóz, który wysłałeś, zawiózł ją w bezpieczne miejsce.
- Poleciałeś tam, żeby chronić Jane. Jak ten sukinsyn zdołał tam się dostać?
- Jest bezpieczna. To najważniejsze. - Galen popatrzył na wieżowiec, który wciąż płonął. - Resztę opowiem

ci później.

- Chrzań się. Chcę wiedzieć, co...
- Czekaj chwilę. - Hughes rozpaczliwie usiłował zwrócić na siebie uwagę Galena. - Coś się dzieje.
- Przepraszam - powiedział Hughes. - Właśnie dowiedziałem się o tej furgonetce. Ludzie z Bell South

twierdzą, że nie wysyłali żadnej furgonetki w ten rejon. - Zawiesił głos. - Pojazd zniknął.

- Jezu. - Galen mocniej ścisnął telefon.
- Co się dzieje? - spytał Joe. - Czy Jane nic nie jest?
- Nic. - Galen zastanawiał się nad rozmaitymi scenariuszami wydarzeń po wybuchu bomby. - Ale Hebert

zapewne osiągnął to, na czym mu najbardziej zależało.

- Więc Jane wcale nie jest bezpieczna?
- Uspokój się. Myślę, że Hebert przygotował się na wszystkie ewentualności. Istnieje możliwość, że miał

furgonetkę z podsłuchem, zaparkowaną kilka ulic dalej. Nie mógł przechwycić rozmów z telefonu w
wieżowcu, ale kiedy matka Eve wyszła z mieszkania, nie miał z tym problemu.

- Od razu do mnie zadzwoniła.
- Gdyby bomba je zabiła, wyszlibyście z ukrycia. Jeśli by ich nie zabiła, matka Eve zadzwoniłaby do

ciebie, umożliwiając mu namierzenie miejsca waszego pobytu. Zabierajcie się stamtąd, Quinn.

- To tylko spekulacje.
- Wolisz narażać siebie i Eve? To, że Hebert lubi wykonywać brudną robotę osobiście, a jest teraz w

Atlancie, wcale nie oznacza, że możecie tam siedzieć spokojnie. Jeśli wyśledził połączenie, nie macie zbyt
wiele czasu. Zabierajcie się stamtąd! - powtórzył.

Milczenie.
- Dokąd?
Dzięki Bogu, Quinn słuchał.
- Wszystko jedno. Zadzwoń, kiedy niebezpieczeństwo minie. Postaram się znaleźć wam jakąś bezpieczną

kryjówkę.

- Dobra. - Quinn się rozłączył.

Joe wahał się przez chwilę, intensywnie myśląc. Eve była wyczerpana. Postanowił, że pozwoli jej spać jak

najdłużej i sam przygotuje wszystko do wyjazdu.

Poszedł do pokoju Nathana, otworzył drzwi i zapalił światło.
- Wstawaj. Potrzebuję twojej pomocy.
- Co się stało? - Nathan usiadł na łóżku.
- Musimy stąd spadać. Idź nad dół, spakuj czaszkę i cały sprzęt Eve. Ja podprowadzę samochód pod drzwi.
- Dlaczego? - Nathan wyskoczył z łóżka i wciągnął spodnie. - Co się stało? Dlaczego musimy wyjeżdżać?
- Galen mówi, że w każdej chwili możemy spodziewać się gości.
- Heberta?
- Nie, Hebert jest w Atlancie. Podobnie jak Galen. - Joe skierował się do drzwi. - Ruszaj się. Muszę iść po

Eve.

- Otwórz bagażnik, żebym mógł tam włożyć sprzęt. - Nathan wiązał buty. - Może zapakuj rzeczy Eve,

zanim pójdziesz ją budzić. Była bardzo zmęczona.

- Zajmę się Eve. - Joe już biegł korytarzem. - Pospiesz się.

- Obudź się, Eve.
Eve z trudem uświadomiła sobie, że Joe nią potrząsa. Była taka zmęczona...
- Obudź się. Musimy wyjeżdżać.
Usiłowała otworzyć oczy.
- Chce mi się spać...
- Przykro mi, prześpisz się w aucie. Możemy mieć gości.
W domu nad jeziorem? Rzadko miewali gości. Dom był oazą ciszy i spokoju. Już Joe o to zadbał.
Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie są u siebie. Nowy Orlean. Victor. Nie, nie Victor, Bently. Usiadła na

background image

łóżku.

- O czym ty mówisz?
- Spakowałem twoją torbę. - Joe pomógł jej wstać. - Nathan już czeka w samochodzie. - Poprowadził ją

przez pokój i zniósł po schodach. - Zapakował twój sprzęt. Musimy jechać.

- Dlaczego?
- Dzwonił Galen. Mamy problem. - Otworzył drzwi wejściowe. - Już nie jesteśmy tu bezpieczni.
- Dlaczego?
- Później ci wytłumaczę. - Pomógł jej wsiąść do lexusa przysłanego przez Galena i usiadł za kierownicą. -

Wszystko wziąłeś, Nathan?

- Sprzęt jest w bagażniku. Czaszkę mam tu ze sobą. - Nathan wyraźnie obserwował drogę przed nimi. -

Widzę reflektory! Zaraz będą przy bramie!

- Brama jest zamknięta, prawda? - zapytała Eve.
- Mają sprzęt, żeby ją otworzyć - odparł Nathan. - Zajmie im to nie więcej niż kilka minut.
- No to wykorzystajmy te minuty.
Joe nie zapalił świateł, wóz powoli, cicho toczył się po podjeździe i w pewnej chwili zjechał między

drzewa obok domu.

Przed bramą zatrzymało się ciemne volvo. Wyskoczyli z niego dwaj mężczyźni i podeszli do bramy. Po

trzech minutach otworzyli ją i z powrotem wsiedli do samochodu.

Eve wstrzymała oddech, kiedy auto przemknęło obok nich i wjechało na podjazd. Teraz volvo jechało bez

świateł, błyszczący w mroku samochód wydawał się jej jeszcze bardziej wrogi i niebezpieczny niż
wcześniej.

- Już - wyszeptał Nathan.
- Jeszcze nie. Niech wejdą do środka. - Trzej mężczyźni skierowali się do drzwi wejściowych, dwóch

pozostałych poszło za róg. - Teraz - zwolnił hamulec i nacisnął pedał gazu.

Hałas silnika nie był wprawdzie tak głośny, jak to się wydawało Eve, ale goście go usłyszeli. Jeden z

mężczyzn wybiegł zza domu.

- Do dechy - powiedziała Eve.
Joe już to zrobił. Z prędkością stu kilometrów na godzinę przejechał przez otwartą bramę i wypadł na

szosę.

Niech szlag trafi te drzewa koło domu. Nic nie widziała. Nagle uświadomiła sobie, że to te drzewa być

może ich ocaliły.

Teraz widziała. Reflektory pędziły po podjeździe w kierunku bramy.
Zniknęły, gdy Joe skręcił i nacisnął mocniej pedał gazu.
- Przed nami jest stacja benzynowa. Zamknięta, ale widzę dystrybutory - powiedział Nathan. - Mógłbyś za

nimi zaparkować i poczekać, aż przejadą.

- Zrobiliśmy to już raz. - Joe zjechał z drogi i zatrzymał się za stacją. - Może więc się nie spodziewają tego

po raz drugi. Przekonamy się...

Zgasił światła.
A może się spodziewają, pomyślała Eve. Joe wsunął rękę za kurtkę. Znała ten gest, poprawiał broń w

kaburze.

- Wysiadajcie - powiedział Joe. - Natychmiast.
- Co?
- Bez dyskusji. Wysiadajcie oboje - warknął.
Eve posłuchała instynktownie, obok niej stanął Nathan.
- Zajmij się nią, Nathan.
Lexus przemknął obok nich i wyjechał na drogę.
Cholera! Eve zacisnęła pięści, patrząc na tylne światła auta znikające za rogiem. Wszystko działo się tak

szybko, że w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, co knuje Joe. Powinna była się domyślić. Przecież go
znała, do cholery!

Volvo z piskiem opon skręciło i podjechało ku nim.
Jeszcze bliżej.
Niemal na nich wjechało.
I pomknęło dalej, chwilę później znikając z zasięgu ich wzroku.
- Udało się - powiedział Nathan. - Musimy stąd odejść.
- Jak to odejść? Przecież oni jadą za Joem.
- Tego właśnie chciał. Nie mamy jak mu pomóc. Zadzwonimy, kiedy będziemy dalej od tego miejsca. Taki

był jego plan. Jeśli ich i zgubi, mogą tu wrócić, żeby sprawdzić teren.

background image

- Damy mu jeszcze trochę czasu, a potem zadzwonisz i poinformujesz go, że nie ruszamy się stąd.

Oświadczam, że będę tu siedzieć, dopóki Joe nie wróci.

Nathan popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
- Dobra, ale to kiepska taktyka.
- Mam gdzieś taktykę. - Oparła się o ścianę stacji i wbiła wzrok w zakręt, za którym zniknął Joe. Naprawdę

się bała.

- Pewnie da sobie radę - usiłował pocieszyć ją Nathan. - Ma dobre przeszkolenie, prawda?
- To, że był w komandosach i służył w Fokach, nie oznacza, że jeździ jak kierowca wyścigowy. Nie

powinien był nas tak zostawiać, niech go szlag trafi.

- To była dobra takty... - zamilkł na widok spojrzenia Eve. - Przepraszam. - Sięgnął po telefon i chwilę

później rozmawiał już z Joem. - Nie jest zbyt zadowolony - powiedział, gdy się z nim rozłączył.

- Bardzo mi przykro. Nie miał prawa tak nas zostawiać. Nie decyduje tu o wszystkim.
- Nie było zbyt wiele czasu na dyskusję.
Wiedziała o tym, ale wcale nie czuła się przez to ani mniej zła, ani mniej bezradna i przerażona.
- Chyba nieźle prowadzi - odezwał się Nathan.
Eve nagle uświadomiła sobie, że usiłuje ją pocieszyć.
- Tak.
- I lexus to chyba szybsze auto niż volvo...
- Nie mówmy o tym, dobra? - wybuchła.
Nathan skinął głową i zamilkł.
Minęło dziesięć minut.
Gdzie on jest, do cholery?
Piętnaście minut.
Dopiero po czterdziestu pięciu minutach Joe wyjechał zza zakrętu i skręcił na stację benzynową. Podjechał

i otworzył drzwi po strome pasażera.

- Wskakujcie. Chyba zgubiłem ich jakieś osiem kilometrów stąd, ale znikajmy z tego miejsca jak

najszybciej.

Nathan wgramolił się na tylne siedzenie.
- Nieźle ci poszło, Quinn.
- Dziękuję - odparł ironicznie, wyjeżdżając na szosę. - Cieszy mnie twoje uznanie.
- Usiłowałem skłonić ją do odejścia, ale się o ciebie martwiła.
- Czyżby? - Joe rzucił ukradkowe spojrzenie na Eve.
- Wcale się nie martwiłam. Głupio zrobiłeś. Mogłeś z nami zostać i wspólnie byśmy im umknęli, ale ty

wolałeś się bawić w policjanta z Miami. - Twarz miała zaciętą, jej głos drżał. - To było... głupie.

- Wydawało się najrozsądniejszym...
- Dobra taktyka, tak? No to się zamknij i wydostań nas stąd.
- Rozkaz, proszę pani. - Joe gwizdnął cicho. - Już się robi, proszę pani.
Ruszył w kierunku Nowego Orleanu.
- Dokąd jedziemy?
- Nie mam pojęcia. Zacznę się tym przejmować, kiedy się upewnię, że nikt nas nie śledzi.

Joe zatrzymał się dopiero osiemdziesiąt kilometrów za domem Galena, wcześniej dwukrotnie zmieniał

drogę i kierunek jazdy. W końcu zaparkował na parkingu supermarketu gdzieś na wschodnich
przedmieściach Nowego Orleanu. Wyciągnął telefon i zadzwonił do Galena.

- Wszystko jest w porządku - powiedział. - Faktycznie mieliśmy gości.
- Tego się obawiałem. Nikt nie został ranny?
- Nie, ale siedzimy na kompletnym zadupiu. Znajdź jakąś kryjówkę dla Eve.
- Pracuję nad tym - powiedział Galen. - Oddzwonię. - Rozłączył się.
- Mogę się wreszcie dowiedzieć, o co chodzi, do diabła? - zapytała Eve.
Joe wysiadł z auta.
- Chodź, przejdziemy się.
- Ja też biorę w tym udział, wiesz - odezwał się Nathan.
- Później - odparł Joe. - Zostań i popilnuj czaszki.
Było chłodno, Eve schowała dłonie do kieszeni kurtki.
- Porozmawiaj ze mną - poprosiła.
- Nie spodoba ci się to, co usłyszysz.
- Nic nowego. Od początku tej pracy nad Victorem nic mi się nie podobało - stwierdziła.

background image

- Ale to dotyczy domu.
- Jane? - wstrzymała oddech.
- Nie panikuj. Nic się jej nie stało. Twojej matce też nie.
Szybko zapoznał ją ze szczegółami opowieści Galena.
- I mówisz, że nic jej nie jest? - Eve zacisnęła dłonie. - Na litość boską, ten wariat wysadził cały budynek.

To cud, że żyją.

- Ale żyją.
- Nie powinnam była jej zostawiać. Ty też nie powinieneś.
- Powtarzam to sobie od chwili, w której zadzwoniła do mnie twoja matka. Byłem przekonany, że Hebert

skoncentruje się na tobie, ale mimo to usiłowałem zapewnić im solidną ochronę.

- Nie udało ci się. Omal nie zginęła. Powinieneś... - Przerwała i pokręciła głową. - Dlaczego zwalam

wszystko na ciebie? To także moja wina. Przecież to ja podjęłam się tej pracy. To ja postanowiłam ukraść tę
cholerną czaszkę. Też sądziłam, że będzie chciał uderzyć we mnie. To wszystko moja wina.

- Cicho. Uspokój się. Nic się nie stało.
- Jak to nic? Coś się stało. O mało nie zginęły. A ja tak się przejmowałam Victorem i tak chciałam dać

popalić Hebertowi, że...

- Cicho. - Objął ją i przycisnął jej głowę do swojego ramienia. - Jane i twojej matce nic się nie stało, teraz

są już bezpieczne.

Boże, naprawdę go potrzebowała. Był jej kotwicą na wzburzonym morzu. Opoką.
- Joe... - bez zastanowienia go objęła. - Jane nigdy nie miała pewności, że ją kocham. Zawsze uważała, że

Bonnie jest dla mnie najważniejsza. A ja naprawdę ją kocham. Tylko... w inny sposób.

- Ona wie, że ją kochasz.
- Nie jest pewna. Chcę to jej powiedzieć jeszcze raz. A gdyby zginęła i nie miałabym już okazji jej

powiedzieć, ile dla mnie znaczy?

- Nie zginęła.
- Tylu rzeczy nie zdążyłam powiedzieć Bonnie, bo mi ją odebrano. Nie wolno mi popełniać tych samych

błędów. - Łzy spływały po jej policzkach. - Przecież niewiele brakowało...

- Zgoda, nie jesteś doskonała. A kto jest? Jednak Jane to nie jedno z tych zagubionych dzieci. Jane żyje i

nic już jej nie grozi. Jest silna i bystra, poradzi sobie. Uczy się od ciebie. Mamy szczęście, że dopuściła nas
do siebie tak blisko. - Ujął w dłonie jej twarz i popatrzył w oczy. - Słuchasz mnie, Eve? Jane nie chce mieć w
tobie matki. Kocha cię, ale spotkałyście się zbyt późno, aby połączyła was tego rodzaju więź. Ona tego
wcale nie oczekuje. Jesteś jej najlepszą przyjaciółką, i na tym jej właśnie zależy.

- Poważnie? - Eve uśmiechnęła się niepewnie. - Nie sądziłam, że przeprowadziłeś tak wnikliwą analizę

mojego związku z Jane.

- Musiałem. Wszystkie twoje sprawy są też moimi sprawami.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Jego oczy...
Ręce Joego opadły, zrobił krok w tył.
- Zawsze tak było; nadal tak jest. Mam szczęście, że także kocham Jane.
Eve odetchnęła głęboko.
- Oboje ją kochamy, ale za mało się o nią troszczyliśmy. Nie potrafiliśmy nawet zadbać o jej

bezpieczeństwo. - Odwróciła się do auta. - Na szczęście nie jest za późno. Nadszedł czas, żebym zaczęła
myśleć o Jane i matce zamiast o tej cholernej pracy.

- Co planujesz?
- Wracam do Atlanty. Życie Jane i mojej matki jest zagrożone, ja jestem tego powodem i przebywam setki

kilometrów dalej. Jestem im teraz potrzebna.

- Galen powiedział, że tak się właśnie zachowasz. Uważa, że wpadniesz wprost w łapy Heberta.
- Pieprzyć Galena. Jane mnie potrzebuje.
- Potrzebuje nas obojga. - Joe uśmiechnął się półgębkiem i skinął głową. - Pieprzyć Galena.

Gdy Eve dotarła do samochodu, usłyszała dzwonek telefonu. Był to Bart Jennings.
- Muszę pani powiedzieć, że....
- Niech pana szlag trafi - głos Eve drżał od gniewu. - Obiecał mi pan, że będą bezpieczne. Tylko o to

prosiłam, a pan zawiódł na całej linii.

- Ma pani prawo się wściekać. Galen dzwonił? Moi ludzie byliby wdzięczni, gdyby zdecydował się na

współpracę z nami. Raczył się przedstawić, dopiero kiedy zabierali stamtąd pani córkę.

- I dobrze, że tam był. Pan wszystko schrzanił.
- Nie próbuję się usprawiedliwiać. Jeśli dzięki temu poczuje się pani lepiej, to powiem, że pracujemy ręka

background image

w rękę z policją z Atlanty, bardzo starannie pilnujemy jej kryjówki.

- To mieszkanie też było strzeżone.
- Hebert wylegitymował się wiarygodnymi dokumentami i był świetnie ucharakteryzowany. Dziś

faktycznie miała tam być inspekcja - strażnik przy drzwiach potwierdził to w administracji budynku. Nie
możemy znaleźć Leonarda Smythe’a, człowieka, który miał przeprowadzić inspekcję. Prawdopodobnie
Herbert go załatwił.

- Nie chcę tego słuchać.
- Naprawdę mi przykro. Powiedziałem, że nie będę się usprawiedliwiał. Wyślę dwóch agentów, żeby panią

przywieźli do...

- Za późno. Schrzanił pan to. - Przerwała połączenie. - Przeprasza. Ma czelność przepraszać. Matka i Jane

niemal wyleciały w powietrze, a on...

- Spokojnie. To porządny facet. Co niby miał powiedzieć? - Joe zacisnął wargi. - Chociaż w tej chwili sam

bym mu chętnie przyłożył. Powinien... - Zadzwonił telefon, Joe odebrał i nie czekając, aż Galen zacznie,
powiedział: - Wracamy do Atlanty. Nie kłóć się ze mną, Galen. Powiedz nam, jak mamy dotrzeć na miejsce.
- Wyciągnął długopis i zapisał jakieś nazwisko i numer telefonu. - Dobrze, do zobaczenia w Georgii. -
Rozłączył się i odwrócił do Eve: - Powiedział, że tego właśnie się spodziewał. Dał mi numer telefonu Philipa
Jordana. Mamy do niego zadzwonić, facet przyjedzie i zawiezie nas na pewne prywatne lotnisko w Metairie
w Luizjanie.

- Byle szybko.
- Wracacie do Atlanty? - spytał Nathan.
- Tak.
- Chcę jechać z wami.
- Co za niespodzianka - mruknął Joe. - Czy nie ma to nic wspólnego z faktem, że tam pewnie jest Hebert?

A może on właśnie zmierza tutaj?

Nathan pokręcił głową.
- Nie, jeśli się dowie, że nie dorwali nas w domu u Galena. Jules Hebert jest bystry. Zabierzcie mnie ze

sobą.

- Stajesz się dla nas prawdziwym utrapieniem, Nathan.
- Chcę jechać. - Nathan spojrzał na Eve. - Razem w tym siedzimy.
Eve przypatrywała mu się przez chwilę i w końcu skinęła głową.
- Tak właśnie myślałem. - Joe zaczął wystukiwać numer. - Powiem Jordanowi, że przybył nam dodatkowy

pasażer.

Wylądowali o świcie na małym lotnisku gdzieś na północ od Gainesville w stanie Georgia. Galen powitał

ich tuż po tym, gdy samolot zatrzymał się przed hangarem.

- Witajcie w domu. - Jego brwi podskoczyły, gdy ujrzał Nathana. - Widzę, że wzięliście ze sobą

ochroniarza.

- Cicho bądź, Galen. - Eve ruszyła w kierunku auta zaparkowanego na płycie lotniska. - I tak jestem na

ciebie wściekła. Nie powiedziałeś mi, że Hebert chce skrzywdzić Jane.

- Ależ jesteś niewdzięczna.
- Jestem wdzięczna. Szkoda tylko, że... - Odwróciła się i spojrzała na niego: - Świnia ze mnie. Ocaliłeś je.

Będę ci wdzięczna do końca życia.

- Już lepiej. - Popatrzył znacząco na Joego: - Masz mi coś do powiedzenia?
- Tak. - Joe popchnął ku niemu skórzany kuferek, w którym znajdowała się czaszka. - Przestań się zgrywać

i włóż Bently’ego do bagażnika.

- Nie zgrywam się. Usiłuję zebrać niezbędne informacje. - Popatrzył na kuferek. - To naprawdę Bently?
Eve skinęła głową.
- Nathan jest pewien, ale muszę to jeszcze porównać ze zdjęciami i nagraniami wideo. Zabiorę się do tego,

jak tylko się rozpakujemy. - Wsiadła do samochodu. - Gdzie Jane?

- Jest z babcią w Gwinnett.
- Chcę po nie jechać.
- Jakoś mnie to nie dziwi. - Odwrócił się do Joego: - Rozmieściłem ludzi wokół waszego domu nad

jeziorem. Pomyślałem, że pewnie tam pojedziecie. Zatrudniłem Billa Jacksona i jego ekipę do patrolowania
terenu wokół domu. Już kiedyś korzystałem z jego usług, jest niezły.

Joe popatrzył na Eve. Ze znużeniem skinęła głową.
- Chcę zabrać Jane do domu. Najwyższa pora.
- Nie będzie zadowolona - powiedział Galen. - Nie chce, żebyś ryzykowała. Kazała mi przekazać, żebyś

background image

nie była głupia i nie wracała do domu.

- To do niej podobne - uśmiechnęła się Eve.
- A ty zamierzasz zignorować jej obawy. - Galen włożył kuferek z czaszką do bagażnika. - Zapewnię wam

bezpieczeństwo w domu i w najbliższej okolicy, ale wzgórza i jeziora sprzyjają napastnikom. Zapomnijcie o
tym, że macie kawał ziemi, nie wysuwajcie nosa za próg, choć wiem o tym, że siedzenie non stop w domu z
tym psem może okazać się gorsze niż konfrontacja z Hebertem.

- Zmierzymy się z tym problemem, kiedy przed nim staniemy.
- Mógłbym coś zasugerować? Hebert postawił na swoim. Wyszłaś z kryjówki. I masz czaszkę. Teraz ty

jesteś celem, nie Jane. Im bliżej ciebie będzie, na tym większe niebezpieczeństwo będzie narażona. Możemy
zmienić lokalizację kryjówki i przenieść Jane do Markum, miasteczka oddalonego o pięć minut jazdy od
domku nad jeziorem, ale ona nie powinna przebywać tam gdzie ty.

- Nie gadaj tyle. Chcę, żeby była blisko mnie. Nie zniosę myśli, że...
- On ma rację, Eve - przerwał Joe.
Wiedziała, że Galen ma rację. Ale to oznaczało kolejną rozłąkę z Jane i matką. Wzięła głęboki oddech.
- Dobrze. Ale dopilnuj, żeby naprawdę były bezpieczne, do cholery.
- Dopilnuję. Przy pomocy przyjaciół Quinna i czterech bardzo dyskretnych agentów FBI. Nigdy nie

ryzykuję. Jednak już mówiłem, że Hebert nie ma już powodu uganiać się za Jane. Teraz interesujesz go tylko
ty. Bo ty masz czaszkę.

- Dobrze, dobrze, już zrozumiałam. - Eve usiadła na fotelu dla pasażera. - Mimo to chcę, żebyś teraz

zawiózł mnie do Jane. Co ona by sobie pomyślała, gdyby wiedziała, że jestem tak blisko i trzymam się od
niej z dala. Później zawieziesz mnie i Joego do domu.

- Nie spodoba się jej to - westchnął Galen. - Ale zawiozę was.
Nathan wykrzywił usta.
- Podrzucisz mnie do wypożyczalni samochodów? Męczę się bez czterech kółek i nie chcę przeszkadzać w

czułym rodzinnym spotkaniu. Potem pojadę do waszego domku nad jeziorem.

- Ależ Nathan, co za wrażliwość - powiedział Galen. - Wzruszyłem się.
- A ja niespecjalnie - stwierdził sucho Nathan, wsiadając do auta. - Mówiłem ci, jak fajnie upłynął nam ten

czas bez ciebie?

- Nic nie może trwać wiecznie.
Kiedy samochód ruszył, Eve utkwiła nieprzytomny wzrok w szybie okna.
- Cholera! Dłużej tego nie zniosę! Musi być przecież jakieś wyjście z tej sytuacji. Muszę tylko dobrze się

nad tym zastanowić. Już wiem!

- O czym myślisz? - spytał Joe.
- Wściekam się na Jenningsa, ale chyba jednak przekażę mu tę czaszkę. Powinnam była zrobić to już

wtedy.

- Czy to znaczy, że naprawdę mogłabyś jej się pozbyć?
- Nie wiem jeszcze, co zrobię. Zastanowię się. Chcę tylko, żeby mama i Jane były bezpieczne.

Rozdział czternasty

Dom w Gwinnett okazał się małym, murowanym bungalowem z szerokim gankiem. Jane wyszła na dwór,

widząc wysiadającą z auta Eve.

- Co ty tu robisz? - Popatrzyła oskarżycielsko na Galena. - Niczego nie potrafisz zrobić jak należy?

Mówiłam ci, żebyś trzymał ją z dala od tego miejsca.

- Próbowałem. Musiałem zgodzić się na kompromis - odparł Galen. - Jest niemal równie twarda jak ty.
- To prawda. - Jane cały czas marszczyła brwi. - Joe, wiesz przecież, że to kiepski pomysł... A co tam. -

Zbiegła ze schodków i wpadła w ramiona Eve. - Tak bardzo się martwiłam - wyszeptała, ściskając ją mocno.
- Tęskniłam za tobą.

Eve zamrugała, usiłując ukryć łzy.
- Ja też. Tak mi przykro, że naraziłam cię na to wszystko.
- Nic się nie stało. Ale nie powinnaś była tutaj przyjeżdżać. - Puściła Eve i uścisnęła Joego. - Powiedz jej,

Joe.

- Nie zostaniemy długo. Za kilka godzin wyjeżdżamy - wyjaśnił jej Joe. - Gdzie Sandra?
- W środku, karmi Toby’ego. Chciałabym wreszcie wyrwać go z jej rąk. Daje mu jeść za każdym razem,

kiedy zaczyna żebrać. Będzie tłusty jak niedźwiedź polarny.

- A gdzie są detektywi, którzy mają was pilnować?
- Grają w karty. - Jane zmarszczyła nos. - Wolę ich od tych dwóch agentów FBI po drugiej stronie ulicy.

Bez przerwy za mną łażą.

background image

- I dobrze. Ale nie powinni pozwalać ci wychodzić na ganek.
- Wyglądali przez okno, więc wiedzieli, kto przyjechał. Detektyw Brady powiedział, że cię zna. No,

wejdźcie do środka. - Jane odwróciła się od nich. - Pójdę do babci, żeby przerwać to tuczenie Toby’ego.

- A ja się zajmę tuczeniem nas - stwierdził Galen. - Macie chyba dobrze zaopatrzoną kuchnię.
- Mrożonkami. Babcia to marna kucharka.
- Mrożonki? - Galen aż się skrzywił. - Spróbuję coś naprędce zaimprowizować. Na pewno przygotuję

wspaniały lunch.

Jane otworzyła drzwi wejściowe, zaopatrzone w siatkę przeciw owadom.
- Mam nadzieję, że uda ci się zrobić coś jadalnego.
Dźwięk, który wydał z siebie Joe, nieco przypominał chichot. Galen rzucił Joemu ostrzegawcze spojrzenie.
- Ani słowa - warknął.
- Ani mru-mru - Joe popatrzył na niego z miną niewiniątka.
Sandra, matka Eve, uniosła wzrok znad psiej miski, którą właśnie myła.
- Dobrze, że przyjechałaś. - Uścisnęła Eve. - Tylko Toby nie uskarża się na moją kuchnię.
- Babcia karmi go rano naleśnikami - poinformowała ją Jane. - Chodź, Toby. Pójdziemy na podwórze,

żebyś spalił kalorie.

Eve oderwała wzrok od wychodzącej dziewczynki. Było jasne, że Jane zostawia je same, aby miały okazję

szczerze ze sobą porozmawiać i wylać zaległe żale. Okazało się, że nie było to konieczne. Relacje Eve z
matką były skomplikowane, ale rozumiały się, a ich uczuciowa więź ani trochę nie osłabła.

- Przepraszam za to wszystko. Bardzo było źle?
- Wiesz, ta bomba... - Sandra uśmiechnęła się na widok grymasu Eve. - Naprawdę. Wszystko w porządku,

Eve.

- Wcale nie. Przerzuciłam na ciebie swoje obowiązki.
- Zdarza się. - Sandra pokiwała głową. - Czujesz się winna. Może i słusznie. A może nadeszła moja kolej,

by wykazać się odpowiedzialnością. Niezbyt się spisałam, kiedy dorastałaś. Dziwne, że nie wylądowałaś
wwiezieniu. Czas, żebym odkupiła swoje winy.

- Ale trujesz.
- No dobra, może lubię opiekować się Jane i tym psem. Daje mi to dużo radości, dodaje energii. - Sandra

wyjrzała przez okno na Jane. - Mówi do mnie babciu. Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd Bonnie... Myślałam,
że to dziwne, skoro tobie i Joemu mówi po imieniu. Potem uświadomiłam sobie, że zwraca się tak do mnie,
bo wyczuła, że to lubię. Bystra dziewczynka. Całkiem jak ty, Eve.

- Pewnie o wiele bardziej.
- Mowy nie ma. Przebrnęłaś przez dzieciństwo z taką matką jak ja. To cię wynosi na poziom Einsteina. -

Wzięła Eve za rękę. - A teraz zamknij się i chodźmy do Jane. Nie wróci tu, dopóki nie uzna, że dość już się
nagadałyśmy we dwie.

Eve spojrzała na matkę z pewną irytacją.
- Może przynajmniej pozwolisz sobie podziękować?
- Już dziękowałaś. Tak jakby. Zaczynasz mnie nudzić.
- Boże broń. - Eve uśmiechnęła się do niej. - Masz rację, chodźmy do Jane.

- Pozmywać musi ktoś inny - oznajmił Galen po lunchu. - Zająłem się twórczą częścią posiłku i

dostarczyłem wam przeżyć najwyższych lotów. Żeby było sprawiedliwie, wy musicie zająć się przyziemnym
sprzątaniem.

- Ja zmyję - zaoferowała Jane. - Galen pewnie wszystko by potłukł.
- Znowu cios w moje ego. - Westchnął. - Ta mała celnie trafia, Eve. - Ruszył do salonu. - Muszę iść na

werandę i poinformować naszych przyjaciół z policji o szczegółach przeprowadzki.

- Pomogę Jane - powiedziała Sandra. - Po tylu latach jestem już w tym specjalistką. Ludzie zawsze wolą,

żebym sprzątała, niż gotowała.

Eve wstała i zaczęła zbierać talerze, ale Jane pokręciła głową.
- Usiądź z Joem w salonie, wypij kawę i pozwól nam zająć się tą robotą. Tylko byś przeszkadzała.
Eve się zawahała.
- No idź - ponagliła ją Sandra. - Kiedy skończę, zabiorę Toby’ego na dłuższą przechadzkę koło domu. Dziś

się trochę lenił.

- Bo go przekarmiasz, babciu - stwierdziła Jane, podchodząc do zlewu. - Jak mam z niego zrobić psa

tropiącego, jeśli będzie ważył dwieście kilo?

- Przesadzasz...
- Wyeksmitowano nas stąd. - Joe wziął obie filiżanki.

background image

Eve posłusznie podążyła za nim do salonu i opadła na kanapę. Boże, była strasznie zmęczona, a po posiłku

przygotowanym przez Galena zrobiła się jeszcze bardziej ociężała.

Joe podał Eve filiżankę i usiadł obok.
- Cieszę się, że ją odwiedziliśmy. Tęskniłem za nią jak diabli.
- Ja też. - Miała stąd doskonały widok na kuchnię i obserwowała Sandrę i Jane przy zlewie. - Masz rację,

jest zupełnie wyjątkowa.

- Chyba jest ktoś, kto ją przypomina. - Spojrzenie Joego również podążyło w tym samym kierunku. - Ty.
Eve przecząco pokręciła głową.
- To, że obie dorastałyśmy na ulicy, jeszcze nie znaczy, że musimy być bliźniaczo podobne.
- Dla mnie właściwie jesteście.
- Już wcześniej mówiłeś coś podobnego.
- Nie twierdzę, że ją kocham, bo przypomina ciebie. Zasługuje na coś więcej. Ale co pewien czas widzę w

niej coś, co kojarzy mi się z tobą. - Uśmiechnął się. - I wtedy mięknę.

- Miękniesz? - Eve szybko spuściła wzrok na filiżankę z kawą. - To do ciebie niepodobne, Joe.
- Owszem. „Mięknę” to dobre słowo. - Skończył pić i wstał. - Chyba wyjdę na werandę i porozmawiam z

Galenem. Może trzeba mu w czymś pomóc. Nasz dom musi być absolutnie bezpieczny.

Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. Przez tych kilka minut było tak przyjemnie, że niemal zapomniała

o dystansie, jaki ich dzielił.

A może ten dystans się zmniejszał?
Tego nie wiedziała, ale czuła bliskość, która była zarówno znajoma, jak i niebezpiecznie słodka.

Wydarzenia ostatnich dni zbliżyły ich do siebie i złagodziły ból. Ale rany jeszcze się nie zabliźniły...

Przestań się tak na niego gapić. To cię tylko rozprasza.
On ją rozpraszał.
Zerwała się na równe nogi i poszła do kuchni, żeby pomóc matce i Jane przy zmywaniu naczyń.

- Nie powinnaś była przyjeżdżać. Ale cieszę się, że to zrobiłaś. - Jane uścisnęła Eve na pożegnanie. - Teraz

wiesz, że nic mi nie jest i że zajmę się babcią.

- Wiem, że to zrobisz. Przykro mi, że cię w to wszystko wplątałam, Jane.
- Może Toby potrzebował kilku dodatkowych kilogramów.
- Nie żartuj sobie.
- W porządku. Przestań się martwić. - Jane przez chwilę milczała. - Co zrobisz z tym facetem, który

wysadził budynek?

- Nie przejmuj się. Więcej się do ciebie nie zbliży.
- Nie o to pytam. Nie pozwolisz, żeby mu to uszło na sucho, prawda? Zamierzasz go dopaść?
Eve spojrzała jej w oczy.
- Zrobię to, co najlepsze dla ciebie i mojej matki.
- Wiedziałam, że będzie z tym problem. - Jane zmarszczyła brwi. - To do ciebie nie pasuje, nie możesz

siedzieć w ukryciu i pozwalać, żeby ten drań robił takie rzeczy. Mógł zabić wielu ludzi w tym budynku.

- Choćby ciebie.
- Ale nie zabił, a ty wciąż martwisz się o moje bezpieczeństwo. Chciałabyś zaszyć się wraz z nami w

jakiejś dziurze i nie robić nic więcej. Tak nie można, Eve.

- A co mam robić?
- Myślałam o tym. Chcę, żebyś była bezpieczna. Ale nie wolno uciekać od takich facetów. Trzeba im

odpłacać pięknym za nadobne. Więc wytrop go i dopadnij.

- To niezbyt mądra...
- Na litość boską, tu się mysz nie przeciśnie. Nie waż się wykorzystywać obawy o moje bezpieczeństwo

jako pretekstu. Gdybym mogła, sama bym go dorwała. Niełatwo być dzieckiem.

- To nie pretekst. Twoje bezpieczeństwo jest naprawdę najważniejsze.
Jane pokręciła głową.
- Ukrywanie się do ciebie nie pasuje. Może zapomniałaś już, kim jesteś, co robisz. To częściowo moja

wina, i wcale mi się to nie podoba. Obiecaj, że to przemyślisz.

- Obiecuję... - Eve się zawahała. - Bardzo cię kocham, Jane.
Dziewczynka pokiwała głową.
- Tylko się nie rozczulaj.
- Chciałam się upewnić, że wiesz.
- Wiem. Tylko dorwij skurczybyka! I uważaj na siebie. - Jane cofnęła się o krok i patrzyła, jak Eve wsiada

do auta. Po chwili nachyliła się do niej i szepnęła: - I troszcz się o Joego. Potrzebuje więcej opieki, niż gotów

background image

jest się do tego przyznać.

Jak miała na to zareagować?
- Zadzwonię do ciebie wieczorem, Jane - odparła w końcu.

Nathan wyszedł im na powitanie przed dom.
- Wszystko w porządku?
Eve wysiadła z auta i skinęła głową.
- W porządku, ale nie doskonale.
- Mało co jest doskonałe. - Spojrzeniem wskazał na jezioro. - Jednak to miejsce jest niemal idealne. Miałaś

rację: twoje jezioro jest piękne, Eve. Koi duszę.

- Nam też się podoba.
- Przypomina mi, że o pewne rzeczy warto się bić.
- Galen mówił, że prawdziwy z ciebie krzyżowiec - zauważył Joe.
- Staram się. Ale zazwyczaj przegrywam. Męczą mnie już krucjaty przeciwko wielkim firmom, które

zatruwają nasze rzeki i jeziora. Oni mają pieniądze, ja tylko słowa.

- Czegoś tu nie rozumiem. Jak człowiek, który tak kocha rzeki i jeziora, może do tego stopnia nie znosić

aligatorów i węży. - Galen zaczął wyjmować bagaże. - Zastanów się, może jednak warto zatroszczyć się
także o naszych dzikich przyjaciół. Idę o zakład, że nigdy nie napisałeś artykułu o konieczności ocalenia
pijawek.

- Żadnych zakładów - odparł Nathan. - Wpadłem tu na Hughesa, szefa ochrony. Powiedział, że chce się z

tobą spotkać.

Galen kiwnął głową.
- Ja też chętnie się z nim zobaczę. - Wręczył Nathanowi dwie walizki. - A teraz zabaw się w tragarza i

zanieś to do domu. - Wyciągnął telefon i ruszył ścieżką przed siebie.

Nathan przez dłuższą chwilę patrzył za nim.
- Któregoś dnia... - Odwrócił się i wziął bagaże.
Eve podniosła skórzany kuferek, ale zawahała się, zanim ruszyła za Nathanem. Skierowała wzrok na

jezioro.

Koi duszę.
Tak, piękno koi duszę.
Czuła, jak spływa z niej napięcie i przygnębienie ostatnich dni.
- Dom... - powiedział cicho Joe.
Zerknęła na niego, po czym szybko odwróciła wzrok i podeszła schodami do drzwi. To słowo cały czas

dźwięczało jej w uszach.

Dom.

- Gdzie Galen? - zapytała Eve Joego, kiedy wyszła z sypialni po wieczornej rozmowie telefonicznej z Jane.
- W terenie, rozmawia z ochroną. Narzeka, że strasznie trudno pilnować tej okolicy. Nathan siedzi na ganku

i brata się z naturą. Co u Jane?

- Niezadowolona. - Skrzywiła się. - I bardzo to demonstruje.
- Co to znaczy?
- Chce, żebyśmy dopadli Heberta.
- To mi pasuje do Jane - uśmiechnął się. - Niezły pomysł. Taki sam przyszedł mi do głowy.
- Mnie również - westchnęła. - Tak się wkurzam, kiedy myślę o tej bombie, że mam ochotę zamordować

sukinsyna. Ale nawet nie myślmy o tym, kiedy Jane...

- Myślmy, myślmy! To może najrozsądniejsze, co możemy zrobić. Trzeba pozbyć się drania, zanim

wyrządzi więcej szkód. Może gdybyśmy mieli jakiś trop...

Przez chwilę milczała.
- Może i mamy.
Spojrzał na nią pytająco. Pokręciła głową.
- Nie chcę nawet o tym myśleć. To nie...
- Dobrze, dobrze. Porozmawiamy o tym, kiedy trochę się uspokoisz. - I dodał: - Jennings dzwonił do mnie

na komórkę, kiedy rozmawiałaś z Jane. Chce przyjechać po czaszkę.

- Dostanie ją, kiedy ja tak zdecyduję. Nadal mnie wkurza.
- Bardzo nalegał. A ja tylko przekazuję ci tę informację. - Wstał i podszedł do okna. - Zachodzi słońce.

Piękny widok. Zawsze lubiłem jesienne zachody słońca. Są ostre i wyraziste.

Joe też był ostry i wyrazisty. Jego sylwetka rysowała się w łagodnym świetle sączącym się przez okno.

background image

Wydawał się stworzony z kątów i krawędzi. Ile razy obserwowała go w tym oknie? Przeszła przez pokój i
stanęła obok niego.

- To piękne miejsce. - Jej spojrzenie powędrowało do jeziora migoczącego złociście w świetle

zachodzącego słońca. - Zawsze mi się tu podobało.

- Wiem. - Popatrzył na nią. - Jednak zdumiewa mnie, że przyznajesz to teraz. Jeszcze niedawno nie mogłaś

się doczekać, kiedy się stąd wyrwiesz.

- Czułam się zraniona. - Zerknęła na wzgórze, gdzie, jak dotąd sądziła, pochowała swoją córeczkę. -

Wszystko przypominało mi o tym, co zrobiłeś.

- Przypominało?
Nie zdawała sobie sprawy, że użyła czasu przeszłego.
- Sama nie wiem, Joe. Ciągle czuję... to nie minęło. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek minie.
- Wcale nie wiem, czybym tego chciał.
- Co takiego?
- To cię dziwi? - Znowu wbił wzrok w jezioro. - Czy chcę być z tobą przez resztę swojego życia? Tak, do

cholery. Czy jest mi przykro, że cię skrzywdziłem? Wiesz, że tak. Czy chcę, żeby było tak jak wcześniej?
Pewnie, ale myślę, że może być lepiej.

- Naprawdę?
- Dwa lata temu poprosiłem cię, żebyś za mnie wyszła. Mówiłaś, że mnie kochasz. Dlaczego się nie

zgodziłaś?

- Oboje byliśmy zajęci. Jakoś się nie składało.
Joe oderwał wzrok od jeziora i popatrzył na nią uważnie.
- Nigdy nie nalegałeś, Joe.
- Bo się bałem. To zawsze ja przejawiałem inicjatywę w naszym związku.
- Akurat.
- Dziesięć lat zajęło mi wyciągnięcie z ciebie, że mnie kochasz i chcesz ze mną być. Za dużo bym

ryzykował, usiłując zmusić cię do czegoś, czego nie chcesz.

- Naprawdę chciałam za ciebie wyjść.
- No to dlaczego nie wyszłaś?
- O co ci chodzi?
- O to, że Bonnie nadal jest dla ciebie ważniejsza ode mnie.
- I pewnie dlatego mnie oszukałeś?
- Ależ skąd. Postąpiłbym tak samo, nawet gdybym był dla ciebie numerem jeden. Chciałem, żebyś

wreszcie przestała jej szukać.

- I dlatego mnie okłamałeś?
- To był błąd. Nic by się jednak nie stało, gdybyś powróciła do krainy żywych.
- Nie wiesz, o czym mówisz - powiedziała drżącym głosem.
- Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak daleką drogę przeszłaś. Obserwowałem twoją walkę o powrót ze świata

bólu, depresji i szaleństwa. Jak myślisz, dlaczego tak bardzo cię kocham? - Delikatnie dotknął jej policzka. -
Musisz zrobić jeszcze kilka kroków.

- Czuję się... zagubiona. Odwracasz wszystko do góry nogami. - Zamrugała oczami, próbując ukryć łzy. - I

nie zawsze do diabła przejawiałeś inicjatywę.

- Owszem, zawsze. Teraz też cię proszę, żebyś pozwoliła mi zostać. Daj sobie pomóc przy tych ostatnich

krokach. Wszystko jest już jasne. Możemy zacząć od początku.

- Joe...
- Kochasz mnie. Byłaś tu szczęśliwa. Znowu możesz być.
Patrzyła na niego bezradnie.
Cofnął się o krok.
- W porządku, nie będę nalegał. - Zbliżył się i ją pocałował. - Właśnie że będę. Mam dosyć okazywania

cierpliwości. Potrzebujemy się nawzajem, nie pozwolę ci tego schrzanić. Do zobaczenia rano.

Drgnęła, gdy trzasnęły za nim drzwi. Powietrze zdawało się wibrować od namiętności, która emanowała od

Joego. Nią także targała burza uczuć. Mury, które między nimi wzniosła, najwyraźniej się waliły. Uniosła
dłoń do ust. Nadal czuła ciepło warg Joego.

- Joe...
D l a c z e g o z a m n i e n i e w y s z ł a ś?
Dlaczego? Dlaczego nie zdecydowała się za niego wyjść, choć przecież tego chciała? Joe myślał, że wie

dlaczego, i gotów był pogodzić się z tym, że nie będzie najważniejszą osobą w jej życiu.

background image

Nieprawda. Zawsze był i będzie najważniejszy.
Uświadomiła sobie, że zachowuje się asekurancko, usiłując go bronić. Jednak tylko ona mogła go zranić.

Jak bardzo go raniła w ciągu tych ostatnich dwóch lat?

Szedł teraz ścieżką, a każdy jego ruch wskazywał, że lada moment może eksplodować. Zachowywał się

zupełnie inaczej niż zaledwie przed kilkoma tygodniami, gdy obserwowała z okna jego i Jane.

Jednak wszystko się zmieniło.
Odeszła od okna. Była zbyt przygnębiona i zagubiona, by teraz zastanawiać się nad swoimi uczuciami.
Przestań się gapić na Joego i pomyśl o czymś innym, przykazała sobie.
Łatwo powiedzieć.
- Jennings tu jedzie. - Joe wszedł do pokoju. - Galen właśnie dzwonił ze stanowiska przy drodze. Jennings

jest sam w swoim samochodzie, ale towarzyszy mu auto policyjne.

- Co takiego?
- Nie mam pojęcia, co się dzieje - wzruszył ramionami. - To nie w stylu Jenningsa.
Eve wyminęła go i wyszła na werandę. Reflektory zbliżały się do domu.
- Co się dzieje? - Nathan podniósł się z bujanej kanapy na werandzie.
- Jennings. Pewnie po Victora.
- Ale po co ten wóz policyjny? - Nathan zmarszczył brwi.
Joe zastanawiał się chwilę.
- Jeśli nie chcesz, żeby ktokolwiek cię tu zobaczył, to lepiej się stąd zmyj, Nathan.
Nathan się zawahał, a następnie powoli pokręcił głową.
- Mam tego dosyć! Wy się już nie ukrywacie. Czas, żebym i ja się ujawnił.
- Jak chcesz.
Kilka minut później Jennings podjechał pod ich dom. Wysiadł z samochodu i ruszył po schodkach do

drzwi.

- Przepraszam, że robię to w taki sposób - powiedział cicho. - Muszę jednak dostać czaszkę, pani Duncan.
- Nie lubię, kiedy się mnie do czegoś zmusza, panie Jennings - warknęła Eve. - Dostanie ją pan, gdy zechcę

ją panu oddać.

- Wiem, że wciąż się pani na mnie wścieka, ale niech to nie przysłoni pani zdrowego rozsądku. Wykonała

pani swoje zadanie; teraz czas na nas.

- Chce się pan włamać i zabrać czaszkę? - zerknęła na radiowóz. - Ma pan nakaz?
- Oczywiście. - Wyciągnął dokument z kieszeni i wręczył Joemu. - Nie mogłem ryzykować, że znowu mnie

pani spławi. Od tego wybuchu agent Rusk, mój przełożony, nie daje mi spokoju w sprawie Heberta.

- Jeszcze nie teraz. Skończyłam rekonstrukcję, ale nie przeprowadziłam porównania ze zdjęciami i

nagraniami wideo.

- Ja się tym zajmę. Mam zdjęcia Bently’ego w aucie. Rusk chce, żebym je od razu porównał z czaszką.

Muszę zadzwonić do niego, gdy tylko stąd wyjadę.

- To nie to samo. Chcę się tym zająć osobiście - Eve zacisnęła usta. - Przyszło panu do głowy, że Hebert

może zechcieć zabrać czaszkę? Dlaczego nie zaczai się pan na niego pod domem, tylko siłą odbiera ją mnie?

Boże, właśnie zaproponowała, żeby użył jej w charakterze przynęty. Co się z nią działo, do diabła?
- Być może zaaranżujemy coś w tym stylu, by zwabić Heberta. Między innymi właśnie dlatego musimy

mieć tę czaszkę.

- Ale bez mojego udziału?
Jennings skinął głową.
- Nie rozumiem, dlaczego się pani sprzeciwia. Przecież podczas naszego pierwszego spotkania wyrażała

pani zdecydowaną wolę pozbycia się tej czaszki najszybciej jak się da.

- Nie lubię, kiedy odbiera mi się coś siłą. Gdyby pan zaczekał, pewnie bym do pana zadzwoniła z taką

propozycją.

- Nie mamy czasu - zawiesił głos. - Właśnie przyleciałem z Boca Raton. Rozglądałem się tam przez kilka

dni.

- I co ciekawego pan znalazł?
- Nic konkretnego, ale przyszła mi do głowy pewna myśl. Zastanawiałem się nad tym, co mówiliście, i to

nasunęło mi się samo. Cały czas miałem to przed nosem, ale tego nie dostrzegałem. Mogę się mylić, ale
mam przeczucie... - Pokręcił głową. - Omówię z Ruskiem, może nie potraktuje mnie jak wariata. Jeśli uzna,
że mogę mieć rację, musimy działać szybko.

W zachowaniu Jenningsa Eve wyczuwała silne napięcie i chęć działania.
- Jakie ma pan przeczucie? - zapytała.
Jennings pokręcił głową.

background image

- Przyniesie mi pani czaszkę? Proszę mnie nie zmuszać, bym sam po nią poszedł.
- Mowy nie ma! - Joe zrobił krok do przodu.
- No, no, takie najście to świetny temat dla prasy - odezwał się cicho Nathan.
Jennings zerknął na ukrytego w półmroku cienia werandy mężczyznę.
- Kim pan jest, do diabła?
- To przyjaciel - odparł Joe.
- Quinn jest policjantem - powiedział Jennings, patrząc na Eve. - Chce pani, aby odmówił wykonania

rozkazu w obecności ludzi ze swojego wydziału? Mam nakaz sądowy!

Po to był mu potrzebny wóz patrolowy. Niegłupie. Bardzo niegłupie.
- Mam gdzieś ten twój nakaz. - Joe nie odrywał wzroku od agenta. - Eve?
- Nie, Joe. - Obróciła się na pięcie. - I tak bym mu ją oddała. Tyle że nie lubię, kiedy używa się wobec mnie

siły, poza tym sama chciałam wykonać końcowe prace porównawcze. Nie warto robić sobie kłopotów.

- Dam sobie radę z ewentualnymi kłopotami - burknął Joe.
- Nie zgadzam się, Joe. - Weszła do domu i zabrała z sypialni skórzany kuferek z czaszką. Wyniosła go na

werandę, postawiła na podłodze i energicznie popchnęła w kierunku Jenningsa.

- Dziękuję. - Otworzył kuferek i zajrzał do środka, następnie go zamknął. Spojrzał na nich znad kuferka i

powiedział poważnie: - Przepraszam za to zamieszanie. Przykro mi, że to tak wyszło. Chętnie dałbym pani
więcej czasu, ale sprawa jest bardzo pilna.

- Nie sądzi pan, że zdaję sobie z tego sprawę? Przecież w tamtym budynku omal nie zginęła moja córka!
- Teraz może pani przekazać sprawy w nasze ręce.
- Oddałam córkę w wasze ręce i co z tego? Niby dlaczego miałabym wierzyć, że lepiej wam pójdzie z

wytropieniem Heberta?

Jennings wykrzywił usta.
- Zasłużyłem na to. - Odwrócił się i zszedł. - Będę panią o wszystkim informował.
- Wątpię - mruknął Joe. - Byłem agentem FBI. Znam zasady.
- Zrobię, co w mojej mocy. - Jennings wsiadł do auta. - Tyle mogę obiecać.
Eve patrzyła, jak oba samochody znikają za zakrętem. Powinnam czuć ulgę, pomyślała. Miała z głowy

Victora, teraz już nie odpowiadała za niego. Nie ulżyło jej jednak. Czuła się dziwnie pusta i... oszukana.

- Ciężko ci było rozstać się z Victorem - zauważył Nathan.
- Nie dokończyłam pracy. Powinnam jeszcze nałożyć obrazy wideo i dokonać ostatecznego porównania.
- Zajmie się tym FBI.
- Victor był mój.
- Nie musiałaś go oddawać - powiedział Joe. - Wsparłbym cię.
- Tak, walczyłbyś ze wszystkimi i zapewne stracił pracę.
- Możliwe.
- Przecież ją uwielbiasz.
- Tak, ale jest niżej na mojej liście priorytetów. Mam ci przypomnieć, co jest na szczycie?
- Nie... - odparła niepewnie.
- Tak myślałem. - Ruszył schodami. - Spróbuję znaleźć Galena i powiedzieć mu, co się stało.
- Przepraszam, Eve - odezwał się Nathan. - Próbowałem pomóc.
- Wiem. Powinieneś był milczeć. Jennings był teraz zbyt zajęty, żeby się nad tym zastanawiać, ale potem

sobie przypomni, że tu byłeś.

- No i co z tego? Przecież mnie nie zabije - uśmiechnął się lekko. - Mam nadzieję.
Eve przeszył dreszcz.
- Ej, żartowałem.
- Jasne. - Energicznie pokiwała głową i weszła do domu.

Rozdział piętnasty

Jennings pomachał do odjeżdżającego radiowozu i zjechał na pobocze. Po chwili zadzwonił do Roberta

Ruska w Waszyngtonie.

- Mam ją. Nie było to miłe. Lubię tę kobietę i gdybyśmy dali jej jeszcze jeden dzień, pewnie zwróciłaby

czaszkę bez żadnego sprzeciwu.

- Nie było czasu na dyplomację - powiedział Rusk. - Musimy wiedzieć, czy to Harold Bently. Masz ze sobą

jego zdjęcia?

- Jasne. - Jennings zapalił lampkę nad głową, a następnie wyjął z aktówki trzy fotografie i rozłożył je na

fotelu dla pasażera. Potem otworzył kuferek i ostrożnie wydobył z niego czaszkę. - Właśnie przeprowadzam
porównanie.

background image

- I...?
Przyjrzał się czaszce, a potem zdjęciom. Gwizdnął cicho.
- Duncan jest naprawdę dobra.
- Czy to Bently?
- Bez wątpienia. - Jennings ponownie wbił wzrok w czaszkę. - To zdecydowanie Harold Bently.
- Na pewno?
- Tak.
- To dobrze.
- Mam ją od razu przywieźć do biura? Muszę z tobą pogadać o Boca Raton. Być może znalazłem...
Nie dokończył zdania.
Eve pierwsza usłyszała wybuch. Był tak donośny, że wstrząsnął całym domem. Wybiegła na werandę.
Nathan już zbiegał po schodach.
- Co jest, do cholery?
Nocne niebo rozjaśniała łuna nad lasem.
- Nie wiem... - Eve wpatrywała się z przerażeniem w czubki sosen płonących na horyzoncie. Wbiegła na

ścieżkę, mając Nathana tuż za swoimi plecami.

- Chodźcie, pojedziemy autem - Joe złapał ją za rękę i pociągnął ku jeepowi. - To chyba na drodze, ale

dobrych parę kilometrów stąd.

Eve i Nathan wskoczyli do wozu, a Joe usiadł za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Po chwili już pędzili

szosą.

- Co to może być? - Eve zwilżyła zaschnięte wargi.
Joe milczał.
Niebo nadal rozświetlała złowieszcza czerwona poświata.
Pożar.
Tylko co go spowodowało?
Kiedy skręcili za róg; ujrzeli kłęby czarnego dymu i ścianę ognia. W pierwszej chwili nie mogli się

zorientować, co płonęło.

Joe zatrzymał auto. Głęboko wciągnął powietrze do płuc.
- Jezu Chryste.
Auto, szczątki auta.
- Mój Boże.
- Jennings?
- Tak sądzę.
- Myślisz, że jeszcze żyje?
Znała odpowiedź, zanim Joe otworzył usta.
- Mowy nie ma. To był piekielnie silny wybuch. Niewiele zostało z samochodu.
A przecież ludzkie ciało nie jest z metalu...
- Bomba? Jaka?
- Ustalenie tego w laboratorium może potrwać wiele dni. Komuś zależało, żeby nie można było tego

pozbierać do kupy?

- To Hebert - powiedziała głucho Eve. - Dobrze sobie radzi z materiałami wybuchowymi. Tamten budynek

był...

- Ja stąd pryskam. - Galen biegł w ich kierunku. - Mój człowiek na drodze zadzwonił i powiedział, że auto

policji zawróciło i już tu jedzie. Musieli usłyszeć eksplozję.

- Pogadam z nimi - powiedział Joe.
- Świetnie, ale to mnie nie uchroni od kłopotów. Was może nie będą o nic podejrzewać, ale mnie tak. -

Galen popatrzył na płonące auto. - Zresztą i - wy będziecie musieli się tłumaczyć. Najpierw odnosisz się
wrogo do Jenningsa, a po paru chwilach jego auto wylatuje w powietrze. Jennings był agentem FBI. W
najlepszym wypadku zostaniecie dokładnie przesłuchani w charakterze świadków. Zadzwonię, kiedy to
wszystko się trochę uspokoi.

- Idę z tobą - powiedział Nathan.
- To się pospiesz.
Galen odwrócił się i zniknął wśród drzew.
Nathan zmełł w ustach przekleństwo i ruszył za nim.
- Nie leć tak, do cholery, muszę dźwigać więcej kilogramów niż ty.
Eve raz jeszcze spojrzała na płonące auto. Jennings...
- Posłuchaj, Galen ma rację - powiedział Joe. - Będą nam zadawali rozmaite pytania. Wezmę na siebie, ile

background image

zdołam, ale nie uda mi się całkowicie cię przed tym uchronić.

Oszołomiona, pokiwała głową. Ledwie mogła myśleć o tym, co robić. Nie chciała wylądować na

posterunku ani w siedzibie FBI, odpowiadając na niekończące się pytania. Z drugiej strony ucieczka również
nie wchodziła w grę.

- Nie oczekuję, że mnie przed tym uchronisz - stwierdziła. - Świetnie radzę sobie sama.
- Powiedz mi to jutro rano, kiedy będziemy po przesłuchaniu! - Wziął do ręki komórkę. - Dzwonię do

szefa. Powiem mu, żeby jak najszybciej przysłał tu ludzi z laboratorium. Chcę, żeby wszelkie dowody
najpierw trafiły do naszych techników. Nie mamy żadnej gwarancji, że FBI nie wkroczy do akcji, w końcu
Jennings to ich człowiek. Jeżeli jednak przejmą śledztwo, przynajmniej będą musieli podzielić się jego
wynikami z Wydziałem Policji w Atlancie.

- Twój szef ugnie się pod presją?
- Pewnie tak. Jak już powiedziałem, jeśli FBI wkroczy do akcji, szef będzie miał prawo żądać

udostępnienia pewnych informacji. Ci z FBI zawsze podkreślają, że ich współpraca z lokalną policją układa
się rewelacyjnie, niemniej wiadomo, iż pewnych antagonizmów nie da się wyeliminować. Opinia publiczna
nieprzychylnie przyjęłaby fakt, że FBI i miejscowi stróże porządku nie doszli do porozumienia.

Gdy Joe rozmawiał przez telefon, Eve wpatrywała się w płomienie. Ściskało ją w żołądku. Cały czas czuła

smród benzyny i palących się drzew, ale teraz doszedł jakiś inny zapach...

- Wszystko w porządku? - Joe wpatrywał się w jej twarz.
Odetchnęła głęboko i kiwnęła głową.
- Wracajmy do domu.
- Przykro mi. - Nie spuszczał wzroku z drogi. - Jedzie wóz patrolowy. Zabiorę cię stąd najszybciej jak się

da.

Ale zanim mogli wrócić do domu, musieli czekać na techników z laboratorium, którzy pojawili się na

miejscu tragedii piętnaście minut po wozie patrolowym. Po godzinie przyjechał agent specjalny Hal
Lindman z biura FBI w Atlancie, a tuż po nim dwaj detektywi z rejonu Joego. Kilka kolejnych godzin zajęło
przesłuchanie i spisanie ostatecznych zeznań.

- To jeszcze nie wszystko - zauważył Joe, kiedy patrzyli na odjeżdżające auta policyjne. - Wkrótce dotrze

tu człowiek wysłany przez Ruska i FBI na dobre zabierze się do roboty. Przejmą dochodzenie i najpóźniej
jutro rano zjawią się pod naszymi drzwiami.

- Nie będzie nas.
- Co?
- Zadzwoń do Galena i każ jemu i Nathanowi natychmiast wracać. Chcę z nimi porozmawiać.
Joe wpatrywał się uważnie w twarz Eve, a potem skinął głową.
- Dzwonię.
Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na odległy las. Niebo nie było już czerwone, ale sosny spłonęły

niemal doszczętnie.

Jennings nie żył. Rozerwało go na kawałki. Zamknęła oczy i zrobiło się jej niedobrze na wspomnienie

płonącego auta. Była zła na agenta za zabranie czaszki, ale lubiła go jako człowieka. Nie zasłużył na śmierć
z rąk tego potwora.

- Będą tu najdalej za godzinę - oznajmił Joe. - Muszą załatwić motorówkę, przypłyną z tamtej strony

jeziora, żeby uniknąć straży wokół miejsca zbrodni.

Miejsce zbrodni. Okropna nazwa okropnego czynu.
- Eve?
Przerażenie ustąpiło miejsca wściekłości.
- Jestem zła jak diabli, Joe. Hebert zabił go z powodu Victora. Kiedy uznał, że najprawdopodobniej nigdy

się nie przekona, kim był Victor, postanowił dopilnować, by nikt inny także się tego nie dowiedział. Figę go
obchodziło, że zabił porządnego człowieka.

- To może być coś poważniejszego - powiedział Joe. - Jennings wpadł na jakiś ślad w Boca Raton.
Tak, Jennings był wyraźnie podekscytowany. Zaraz, co to on powiedział?
„To nasunęło mi się samo. Cały czas miałem to przed nosem, ale tego nie dostrzegałem”.
Co Jennings mógł mieć cały czas przed nosem?
Potarła obolałe skronie. Nie mogła myśleć. Była zbyt wściekła, by posługiwać się zdrowym rozsądkiem.

Chciała walić pięściami na oślep.

„Trzeba im odpłacać pięknym za nadobne”.
To słowa Jane. Eve usłyszała je wtedy, kiedy postanowiła się wycofać. Teraz kolejna zbrodnia, i znowu

Hebertowi ujdzie to na sucho.

background image

Niech go diabli.
Nie zamierzała ponownie chować głowy w piasek.

Galen dotarł do pomostu i wyłączył silnik motorówki.
- Wzywałaś nas, więc jesteśmy.
- Wejdźcie do domu. - Eve zeszła z pomostu. - Mamy niewiele czasu. Joe sądzi, że wkrótce zjawi się tu

FBI.

- Rozkaz, proszę pani. - Galen gwizdnął cicho, wysiadając z łodzi i poszedł za Eve do domu. - Do usług.
Joe siedział w fotelu przy oknie.
- Mieliście jakieś kłopoty w drodze?
- Żadnych. Boże, muszę się napić kawy! - Ruszył do kuchni. - Rozmawiajcie, ja posłucham, kiedy będę ją

parzył.

Eve zauważyła, że Nathan ma bladą i ściągniętą twarz.
- Kiepsko wyglądasz.
- Nic mi nie będzie. Nie przywykłem do takich sytuacji. Kiedyś chciałem być reporterem policyjnym, ale

miałem dość po pierwszych relacjach z porachunków gangów. - Nalał wody do ekspresu. - Nienawidzę
przemocy. Niedobrze mi się od niej robi.

- Witamy w klubie - Eve zadrżała na wspomnienie stosu pogrzebowego Jenningsa. - To się nie powinno

wydarzyć. Nie powinniśmy do tego dopuszczać.

- A czy przemoc można powstrzymać? - Joe patrzył na nią ze zdziwieniem.
- Musimy próbować. - Zacisnęła pięści. - Nie możemy pozwolić, żeby on dalej to robił. Chciał zabić Jane i

moją matkę. Zabił Jenningsa, Capela i... - urwała, z trudem chwytając powietrze. - Nawet Jane mówiła mi,
żebym mu odpłaciła pięknym za nadobne, ale za bardzo bałam się tego, co on mógłby nam zrobić. To był
błąd. Nikt z nas nie jest bezpieczny, dopóki on żyje i przebywa na wolności. Muszę go powstrzymać.

- Żeby go powstrzymać, musimy go znaleźć - zauważył Joe.
Przez chwilę milczała.
- Albo możemy mu pozwolić, żeby on znalazł mnie.
- Zniszczył czaszkę - powiedział Nathan. - Ciebie mógł sobie już odpuścić. Zwłaszcza jeśli ma coś do

zrobienia w Boca Raton.

- Myślę, że mi nie odpuści. Za dużo wiem, a on najwyraźniej stara się załatwić wszystkie sprawy do końca

- zawiesiła głos. - Ale na pewno zdopinguję go do szybszego działania, jeśli uwierzy, że szukam dowodów.

- Czyli?
- Grobu Bently’ego. Szkielet nie jest mi potrzebny. Przy tak zaawansowanych technikach badania DNA,

jeśli odkryję włos, kość, choćby ząb, mam szansę pokrzyżować szyki Hebertowi i Sprzysiężeniu.

- W jaki sposób?
- Jeszcze nie wiem. Ale nie chcą, żeby go zidentyfikowano, inaczej nie zabiliby Jenningsa.
- Jak zamierzasz odnaleźć grób?
- Może mi się to nie udać. Ale jeśli Hebert pomyśli, że zmierzam w dobrym kierunku, złapie się na haczyk.

- Rozpięła torebkę. - A może uda mi się go odnaleźć. - Wyjęła szarą kopertę i ją otworzyła. - Jeśli się
dowiem, skąd to może pochodzić.

Joe wziął od niej kopertę i zajrzał do środka.
- Ziemia?
- Galen stwierdził, że jest dziwna - powiedziała Eve. - Ma jasny kolor, dużo w niej drobnych kości albo

okruchów muszli. Victor miał takie zaschnięte błoto we wszystkich otworach.

- Jak miło. - Nathan się skrzywił, wlewając kawę do filiżanki.
- Dobrze, że jestem taki spostrzegawczy, prawda? - uśmiechnął się Galen. - Interesował cię tylko Victor,

nie sądziłem, że słuchasz, kiedy to mówiłem.

- Nie zamierzałam. Twoje sugestie mogły niekorzystnie wpłynąć na moją pracę. Kiedy wyszedłeś, zaczęło

mnie to dręczyć. Zdrapałam trochę tego błota do koperty i wsunęłam ją do torebki.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - zapytał Joe.
- Zapomniałam.
- Zapomniałaś? - uniósł brwi.
- Dobrze, wyrzuciłam to z pamięci - odparła buntowniczo. - Mówiłam ci, nie chciałam, by cokolwiek

wpływało na moją pracę.

- Obsesja - skomentował Galen.
- Co zrobisz z tym błotem? - spytał Nathan
- Pokażę je na Uniwersytecie Luizjany. Mają tam najlepszych geologów na całym Południu. Może mi

background image

podpowiedzą, gdzie znaleźć taką ziemię.

- A potem?
- Pojadę tam, a Hebert za mną.
- Nie - stwierdził bezbarwnie Joe.
- Tak. - Eve spojrzała mu prosto w oczy. - Pięknym za nadobne, Joe. Dopadnę tego sukinsyna.
Przez chwilę Joe milczał.
- Nie temu się sprzeciwiłem. Powiedziałaś „ja” zamiast „my”. Jadę z tobą.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale zreflektowała się i pokiwała głową. To nie był odpowiedni

moment na przejmowanie się ich osobistym sporem. Już wcześniej pracowali razem, nikomu nie ufała tak
jak jemu.

Zaufanie...
- Jadę z wami - oświadczył Galen.
- Nie - zaprotestowała Eve. - Chcę, żebyś został i pilnował Jane. Jesteś potrzebny tutaj.
- Nie po to mnie zatrudniono.
- Chcę, żeby była bezpieczna.
- Dobrze, ale Jane urwie mi głowę, jeśli się dowie, że nie depczę ci po piętach. - Galen skrzywił się.
- Dasz sobie radę - uśmiechnęła się.
- Nie jestem pewien. Twarda z niej dziewczyna.
- Wybierasz się z nami? - Eve odwróciła się do Nathana.
- Nie, jadę do Boca Raton. Jeśli Jennings coś tam znalazł, mnie też może się udać. Będziemy w kontakcie.

- Dolał sobie kawy. - Nie mam zbyt wiele czasu. Dziś jest dwudziesty piąty, a Etienne mówił coś o
dwudziestym dziewiątym.

Zegar tykał. Eve nie chciała o tym myśleć. Powinna działać jak najszybciej, ale bez paniki.
- Musimy się zbierać. - Spojrzała na Joego: - Czy możesz zadzwonić do swojego szefa i powiedzieć mu,

żeby na parę dni trzymał FBI z dala od nas?

Pokręcił przecząco głową.
- Mogę jednak przekonać szefa, żeby nic nikomu nie mówił na temat miejsca naszego pobytu.
- Dobrze. - Odwróciła się do Galena: - Ale Hebert powinien wiedzieć, co planujemy.
- I tak wie zawsze o wiele za dużo.
- Muszę mieć pewność.
- Masz jakiś pomysł?
- Myślę, że Melton dzieli się swoją wiedzą z Hebertem. - Zamyśliła się. - Tanzer. Chwalił się, że w Baton

Rouge nic nie dzieje się bez jego wiedzy. Mógłbyś to jakoś sprytnie załatwić na uniwersytecie, żeby po
naszym wyjeździe stosowna wiadomość przeciekła do Tanzera?

Galen pokiwał głową.
- A Tanzer zadzwoni do Meltona. Może jeden z moich informatorów nad tym popracuje. - Uśmiechnął się.

- W końcu Tanzer to trou du cul.

Mój Boże - pomyślała Eve - ile czasu minęło, odkąd usłyszała te słowa Marie Letaux. Tyle się zdarzyło,

tyle zabójstw...

- Bądźcie ostrożni - powiedział z powagą Nathan. - Nie chcę, żebyście sami wpadli w pułapkę, którą

zastawiacie na Heberta. Kiedy pomyślę o tym facecie, przeszywa mnie dreszcz grozy.

Eve przypomniała sobie, że ją też ogarnęło przerażenie, kiedy wieczorem rozmawiała z Nathanem o

Hebercie.

- Ty też bądź ostrożny.
- Zawsze jestem. - Dopił kawę. - Muszę żyć, jeśli chcę zdobyć Pulitzera. - Ruszył do drzwi. - Chodź,

Galen. Rusz tyłek i zawieź mnie na lotnisko.

Rozdział szesnasty

UNIWERSYTET LUIZJANY
11.45
25 października

- To okręg Terrebonne. - Profesor Gerald Cassidy poprawił dwuogniskowe okulary na nosie i popatrzył na

Eve i Joego. - Nie mam wątpliwości.

- Nawet jej pan nie zbadał - zauważył Joe. - Skąd ta pewność?
- Zabiorę ją do laboratorium i przeprowadzę kilka badań, ale już widziałem tę ziemię. Jest niezwykła.

Pisałem doktorat o tamtym rejonie.

background image

Pewnie niedawno, pomyślała Eve. Cassidy wyglądał na najwyżej dwadzieścia pięć lat.
- Dlaczego jest niezwykła?
- Wysokie stężenie wapnia. - Cassidy wskazał na drobne białe okruchy w ziemi. - Muszle. Setki lat temu

cały ten teren znajdował się pod wodą, muszle są wszędzie. - Zmarszczył brwi, zastanawiając się. - Nigdy
jednak w próbkach badanej gleby nie natrafiłem aż na tak potężne ich skupisko. Chętnie dowiedziałbym się,
gdzie...

- Musimy mieć absolutną pewność, że to chodzi o Terrebonne - przerwał Joe. - Przeprowadzi pan badania?
- Oczywiście. Wróćcie po południu. Co chcecie wiedzieć? Czego szukacie?
Eve się zawahała.
- Grobu.
- Powodzenia. - Skrzywił się. - To rozlewisko. Setki kanałów, a Cajuni nie są zbyt rozmowni. Nie lubią

obcych. Informacje do doktoratu musiałem zbierać przez całe miesiące.

- Z pewnością ma pan tam jakieś kontakty. Mógłby pan umówić nas z kimś, kto potrafiłby wskazać nam

teren, gdzie mamy szukać?

- Jacques Dufour. Zna rozlewiska lepiej niż ktokolwiek. Może akurat potrzebuje pieniędzy i zgodzi się

wam pomóc. Dam wam numer jego telefonu w Houma. - Otworzył szufladę, wyjął z niej oprawiony w
czarną skórę notes i zaczął przerzucać kartki. - Nie powołujcie się na mnie. Nie ukrywał wtedy pogardy
wobec mojej osoby.

- Dlaczego?
- Miałem dwadzieścia cztery lata, byłem molem książkowym i nie należałem do Cajunów. W jego oczach

to same grzechy. - Przyjrzał się Joemu. - Pan chyba nie będzie miał z nim kłopotów.

- Ja też nie. - Eve zapisała numer i wstała. - Kiedy będzie pan wiedział na pewno?
- Wyniki powinny być około czwartej po południu. Wróci tu pani?
Pokręciła głową.
- Joe da panu numer mojej komórki. Od razu jedziemy do Houma.

- Jadą do okręgu Terrebonne - powiedział Melton, gdy Hebert odebrał połączenie. - Szukają grobu. Na

litość boską, ależ ty to wszystko spieprzyłeś!

Hebert stłumił gniew.
- Niczego nie znajdą.
- Nie jestem taki pewien. Od początku wszystko chrzanisz.
- Będzie dobrze. Może nawet lepiej. Znam te bagna i ludzi, którzy tam mieszkają. Etienne i ja dorastaliśmy

wśród rozlewisk.

- Posłuchaj, nie chcę żadnych kłopotów. Pozbądź się ich szybko i po cichu, a potem rusz tyłek i pojedź do

Boca Raton. Boże, nie wierzę, że tamte sprawy przybrały tak fatalny obrót. Jesteś pewien, że wszystko inne
idzie zgodnie z naszym planem?

- Wszystko jest okej. Na pewno twoi informatorzy już ci powiedzieli, że plan rozwija się jak trzeba.
- Tak, dziś rano był artykuł w gazecie. Ochrona?
- W porządku. Jak tylko skończę, wrócę i załatwię wszystkie sprawy.
- No to załatwiaj, do cholery.
Melton się rozłączył.
Arogancki sukinsyn. Hebertowi nie trzeba było przypominać, że czas ucieka. Ściskał mu się żołądek za

każdym razem, gdy o tym myślał. Ostatnio wszystko, co robił, było utrudniane lub wręcz blokowane.
Zupełnie jakby jakaś tajemna siła nie pozwalała mu osiągnąć zamierzonego celu.

E t i e n n e.
Zamknął oczy. Idiotyczne przesądy. Nie może wpadać w panikę. Musi tylko usunąć Eve Duncan i Quinna i

będzie mógł się skoncentrować na zadaniu w Boca Raton. Nie powinien napotkać trudności.

Chyba że to pułapka.
Ale nawet w takiej sytuacji będzie miał przewagę. Co roku ludzie giną na tych bagnach i nigdy się nie

odnajdują. Za każdym zakrętem rozlewiska czyha śmierć. Miał wystarczająco duże doświadczenie, by
unikać pułapek - albo samemu je zastawiać.

Dwie godziny lotu i będzie w Nowym Orleanie.
A godzinę później na bagnach.
Będzie czekał.

HOUMA
16.05

background image

25 października

- Muszle? - Jacques Dufour wzruszył ramionami. - Muszle są wszędzie.
- Ale w jednym miejscu jest ich wyjątkowo dużo - powiedziała Eve. - Profesor Cassidy twierdzi, że pan

może wiedzieć, gdzie to jest.

- Mogę wiedzieć. Muszę się zastanowić.
Eve zazgrzytała zębami. Facet był tak arogancki, jak uprzedzał Cassidy.
- No to proszę się zastanawiać.
- A może się po prostu rozejrzymy. Jestem najlepszym przewodnikiem po bagnach.
- Nie chcę wycieczki. Chcę znaleźć miejsce, gdzie...
- Ile? - wtrącił grzecznie Joe.
- Nie powiedziałem... - Dufour urwał wystraszony spojrzeniem Joego. - Mam pewne pojęcie, gdzie to

może być. Mój kuzyn Jean mieszka w okolicy obfitującej w muszle.

- To proszę dać mi jego numer, a ja z nim pogadam.
- Nie ma telefonu - uśmiechnął się Dufour. - Tutejsi ludzie są bardzo biedni. Możecie go odwiedzić.

Pięćset.

- Trzysta. I oby się pan nie mylił w sprawie muszli. Szkoda by było marnować pański czas. I mój - dodał

łagodnie.

- Za mało. To w głębi rozlewiska, mógłbym...
- Może niezbyt jasno się wyrażam. - Joe zrobił krok do przodu. - Trzysta i być może powróci pan z tego

rozlewiska nietknięty. Jeśli wkurzę się jeszcze trochę, to aligatory będą miały uciechę.

Dufour zacisnął usta.
- Powinien pan pamiętać, że rozlewiska bywają niebezpieczne dla ludzi, którzy nie są z nimi zaznajomieni.
- Trzysta.
Dufour zawahał się, po czym wzruszył ramionami.
- Trzysta. Wyruszymy jutro rano.
- Teraz.
- Za czterdzieści minut mam wycieczkę po bagnach, a potem zrobi się zbyt ciemno. - Uśmiechnął się

złośliwie. - Będziemy płynąć tuż przy drzewach. A pewnie wolałby pan dostrzec jadowitego arlekina, zanim
spadnie pani na kolana?

Joe zdławił przekleństwo, a Dufour oddalił się demonstracyjnie.
- Może poszłoby nieco lepiej, gdybyś wykazał więcej cierpliwości i nie straszył go aligatorami - zauważyła

Eve.

- Męczy mnie cierpliwość.
Nie miała wątpliwości. Od przybycia do Houma Joe był w wojowniczym nastroju. Odkąd się znali, tylko

kilka razy widziała go w takim stanie. Zawsze starał się trzymać ją z dala od wszystkiego, co miało związek
z przemocą. A teraz był napięty, podekscytowany, widziała, że z trudem kontroluje energię. Był
przeładowany energią, chciał się wyrwać na wolność, uderzyć. Nic dziwnego, że Dufour się wycofał.

- Może uda nam się znaleźć jakiś nocleg - powiedziała. - Muszę zadzwonić do Galena i upewnić się, że

Jane jest bezpieczna.

- To oczywiste, że jest bezpieczna - powiedział Galen. - Obrażasz mnie.
- Obrażam? Mam ci przypomnieć, że omal nie wyleciała w powietrze razem z moją matką?
- Słuszna uwaga. Teraz jednak otacza je tylu agentów Hughesa, że chyba tylko cała armia wojska mogłaby

się do nich dostać. A gdyby nawet Hebertowi udało się przechytrzyć FBI i policję, to... - urwał. - Ale Hebert
będzie zbyt zajęty czym innym, prawda? Trafiliście na niego?

- Jeszcze nie. Ale jesteśmy bliscy odnalezienia grobu. Zatrzymaliśmy się w Houma, jutro wybieramy się na

bagna.

- Świetnie znam się na bagnach. Myślę, że się wam przydam. Hughes mógłby przejąć moje obowiązki i...
- Poradzimy sobie bez ciebie. Zostań z Jane. Nathan się odzywał?
- Nie, ale prawdopodobnie skontaktuje się z tobą. Z jakiegoś powodu ja go irytuję.
- Ciekawe dlaczego. Zadzwonię jutro.
Po rozmowie z Galenem czuła ulgę. Wprawdzie możliwość, że Hebert znowu będzie próbował zabić Jane,

była mało prawdopodobna, jednak Eve nie przestawała się martwić. Galen mógł się wydawać beztroski, ale
znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że śmiertelnie poważnie traktuje swoją pracę. W jego rękach Jane była
bezpieczna.

Wstała i podeszła do okna. W szarości wczesnego zmierzchu bagna wydawały się ponure i niepokojące.

background image

Zaczęło padać.

- Rozmawiałaś z Galenem?
Eve odwróciła się i ujrzała na progu Joego.
- Tak, z Jane wszystko w porządku. Chciał przylecieć i nam pomóc. Mówi, że zna się na bagnach.

Powiedziałam mu, że poradzimy sobie bez niego.

- Dzięki Bogu. Teraz chyba nie zniósłbym specyficznego poczucia humoru Galena. I tak pewnie utopię

Dufoura, zanim to się skończy.

- Dowiedziałeś się w wydziale czegoś o Jenningsie?
- Jeszcze nie. FBI zajęło się badaniami laboratoryjnymi, a mój szef robi wszystko, żeby raporty techników

wpływały niezwłocznie do jego biura. Poprosiłem Carol, żeby zadzwoniła do mnie, jak tylko te raporty
pojawią się u nas. Ale Rusk nie jest zachwycony, że wynieśliśmy się stamtąd, zanim jego ludzie pojawili się
w Georgii. Wścieka się.

- Przykro mi.
- Też tak powiedziałem. - Na chwilę zamilkł. - Pewnie się nie zgodzisz, żebym sam się wybrał do tego

kuzyna Dufoura?

- Nie.
- Ja także znam się na bagnach. Sporo nauczyłem się w Nikaragui, kiedy byłem komandosem.
- Z pewnością. I nie możesz się doczekać okazji, żeby zaprezentować swoje umiejętności.
- Nie. - Intensywnie wpatrywał się w jej oczy, wiedząc, że ją to niepokoi. - Nie ty jedna szalejesz z

wściekłości. Niemal cię straciłem. On za to zapłaci.

Jezu.
W końcu zdołała oderwać od niego wzrok.
- Idę.
- Pomyślałem, że chociaż spróbuję. - Spojrzał w kierunku drzwi. - Do zobaczenia rano. Mam pokój obok.

W razie potrzeby wołaj.

Drzwi zamknęły się za Joem. Eve wróciła do okna.
W r a z i e p o t r z e b y w o ł a j.
Zacisnęła dłoń na zasłonie. Nie potrzebowała go.
Ale, mój Boże, bardzo go pragnęła.

Rozdział siedemnasty

13.10
26 października

- Daleko jeszcze? - spytała Eve. - Mam wrażenie, że płyniemy tą motorówką już od wielu dni.
- Dopiero cztery godziny. - Dufour okrążył wielką, wystającą z wody gałąź mangrowca. - Te rozlewiska

wiją się jak węgorze. Na szczęście macie znakomitego przewodnika. - Zerknął na Joego. - Może zapłacicie
mi więcej, żebym zabrał was z powrotem.

Joe nawet na niego nie spojrzał.
- Niech pan nie przegina.
- Strasznie jest zagubić się na bagnach.
- Nie zagubię się. - Joe wbił w niego wzrok. - Zapamiętałem każdy skręt od chwili, gdy opuściliśmy

przystań. Mam je wymienić?

Dufour zamrugał oczami.
- Nie. - Szybko przesunął wzrok na mętną wodę przed nimi. - Nie zna się pan na żartach? Umowa to

umowa.

- Też tak sądzę - powiedział Joe bez cienia uśmiechu.
Eve nie wątpiła, że Joe mówi prawdę, twierdząc, że orientuje się, gdzie się znajdują, choć nie miała

pojęcia, jakim cudem to wie. Było chłodno i wilgotno, a odkąd opuścili przystań, czuła się tak, jakby trafiła
do obcego świata. Mizerne cyprysy tworzyły ciemny baldachim nad wąskim, błotnistym kanałem. Co
pewien czas obok łodzi przepływały czarno-brązowe węże; szkieletowate drzewa desperacko czepiały się
dna, tocząc bój o życie w tym wrogim otoczeniu. Ale tu o przetrwanie walczyła nie tylko roślinność.

- Co to za chałupy na tych wysepkach? Czy naprawdę mieszkają tu ludzie? - spytała.
- Mój kuzyn Jean nie byłby zachwycony, gdyby usłyszał, że nazywa pani jego dom chałupą. Jest bardzo

podobny do tych tutaj. Chociaż większość służy tylko za obozowiska myśliwym i rybakom - odparł Dufour.
- Jeśli jednak wpłynie pani głębiej, znajdzie pani Cajunów, którzy nie tylko polują na okolicznych bagnach i
błotniskach, ale także tu mieszkają. Mówiłem, że tutejsi ludzie są biedni: nie mają odwagi pójść stąd i
zarabiać prawdziwych pieniędzy jak ja. Cieszą się, że mają dach nad głową.

background image

- Czasem wyjście z biedy nie zależy od odwagi.
- Albo człowiek jest odważny, albo głupi - stwierdził z powagą Dufour.
- Dlaczego te domy zbudowano na palach? Ziemia sięga do drzwi frontowych.
- To nie ziemia, ale błoto. Jesteśmy blisko oceanu, kiedy przychodzi przypływ, przynosi ze sobą błoto.

Podczas odpływu domy znalazłyby się pod wodą gdyby nie pale.

- Co za niepewny los - mruknęła Eve. Niepewny i smutny, pomyślała. - Jak głębokie jest to błoto?
- Czasem na niemal dwa metry. - Dufour wyszczerzył zęby. - Kiepska sprawa dla lunatyków. Spadnie taki z

werandy i już siedzi w błocie po uszy. - Wskazał najbliższą chałupę. - To dom Jeana.

Była to nieróżniąca się od innych niewielka chata z cyprysowego drewna, zbudowana na palach, połączona

wąskim pomostem z rozlewiskiem. Na ganek wyszła kobieta i przypatrywała się im bez uśmiechu. Była
mała i chuda, w zaawansowanej ciąży. Dwa maluchy ubrane w brudne podkoszulki i majtki przywarły do jej
spódnicy.

- Nie gap się tak na nas, Marguerite - powiedział Dufour, podprowadzając łódź do prowizorycznego

pomostu. - Powiedz Jeanowi, że ma gości.

- Nie chcemy takich gości, jakich nam przywozisz. Nie jesteśmy do oglądania przez turystów. - I dodała,

patrząc na Eve: - Jeśli chcecie wiedzieć, jak żyją Cajuni, płyńcie gdzie indziej. Zostawcie nas w spokoju.

- Co za nieuprzejmość. - Dufour zacmokał z wyrzutem. - Muszę wspomnieć Jeanowi, żeby częściej cię bił.

- Przywiązał łódź i wyskoczył na pomost. - Jest w domu?

Kiwnęła głową.
- Nie zechce się z tobą zobaczyć.
- Zechce. Można zarobić. - Zerknął na nabrzmiały brzuch kobiety. - A obecnie na pewno przydadzą się

wam pieniądze. Dwoje maleńkich dzieci i jeszcze jedna gęba do wykarmienia w drodze.

Zawahała się, a potem odwróciła się na pięcie.
- Niech wejdą.
- Zostań tu, Eve. - Joe wyskoczył z łodzi i ruszył ku chacie. - Najpierw trochę się rozejrzę.
Nie podobało jej się to. Joe był najwyraźniej w zbyt opiekuńczym nastroju. Za nic nie zamierzała siedzieć

w łodzi.

Była już w połowie drogi do drzwi, kiedy pojawił się w nich Joe i dał jej znak ręką, żeby weszła do środka.

Odetchnęła z ulgą.

Byli bezpieczni.
Na razie.

- Może i znam takie miejsce - powiedział powoli Jean. - Ile?
- Pięćset, jeśli pan nas tam zawiezie - powiedział Joe. - I jeszcze pięćset, jeśli dowiemy się o tym miejscu

czegoś interesującego.

Jean popatrzył na niego obojętnie.
- Nic nie wiem o muszlach.
- A co pan wie o grobach? - spytała Eve.
- Nie interesują nas nieznajomi - odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Co nie oznacza, że nie wiesz, co się tutaj dzieje - wtrącił Dufour. - Słyszałem plotki, że parę lat temu

pojawili się tu obcy. Nie zależy nam na obcych, Jean. Dlaczego nie zgarnąć trochę pieniędzy dla siebie?

- Są nam potrzebne, Jean - powiedziała cicho Marguerite. - On ma rację, nie zależy nam na obcych.
- Nie wtrącaj się, Marguerite. - Jean przez chwilę milczał, a potem powoli pokiwał głową. - Tysiąc.
- Widzę, że jest pan kuzynem Dufoura - stwierdził sucho Joe. - Siedemset.
- Daj mu tysiąc, Joe. - Eve nie spuszczała wzroku z Marguerite i dwóch maluchów.
Joe uśmiechnął się półgębkiem.
- Dobrze. - Popatrzył na Jeana. - Gdzie to jest?
- Pieniądze.
Joe sięgnął do portfela i odliczył tysiąc dolarów.
- Zadowolony?
Jean kiwnął głową i wepchnął pieniądze do kieszeni.
- Jakieś sześć kilometrów stąd są na bagnach dwie wyspy. Leżą w takiej małej, naturalnej zatoczce.

Właśnie na nich gromadzi się większość muszli nanoszonych przez okresowe zalewy. Może właśnie tego
szukacie.

- To takie same błotniste wysepki jak ta? - spytała Eve.
Jean skinął głową.
- Mieszkam tu od urodzenia i nigdy nie widziałem żadnego innego miejsca, gdzie byłoby tyle muszli.

background image

- Czy wyspy położone są blisko siebie?
- Tak. - Zastanowił się nad czymś. - Ale was zainteresuje tylko druga. Na tej pierwszej nic nie ma.
- A co jest na drugiej? - Joe wstrzymał oddech.
- Nie znajdziecie swojego grobu. Już go tam nie ma.
- A był?
- Weź od nich więcej pieniędzy.
Jean rzucił żonie wściekłe spojrzenie.
- Zamierzałem to zrobić.
Joe odliczył następnych pięć studolarowych banknotów.
- Był tam grób?
Jean kiwnął głową.
- Dwa. Nieoznaczone. Ale były. Widziałem, jak Etienne tam kopał. Ciężko mu szło. Mówił, że musi

przymocować ciała do pali, żeby ich woda nie wypłukała i nikt ich nie znalazł.

- Etienne Hebert? Znał go pan?
Jean znowu potaknął.
- Pojawił się mniej więcej w tym samym czasie, co ci dwaj pozostali. Ale on był inny. Był Cajunem, jak

my.

- Co z tymi dwoma? Kiedy to było?
- Jakieś dwa lata temu. Przypłynęli tutaj dwaj mężczyźni i zatrudnili niektórych z nas, żebyśmy

wybudowali im dom na wyspie, a następnie zapomnieli o ich istnieniu. - Wzruszył ramionami. - Dobrze
płacili. Co nas obchodziło, czym się tam zajmują? Dopóki nie sprzedawali swoich narkotyków naszym
dzieciom, mogli sobie robić wszystkie proszki świata. To nie nasza sprawa.

- Myśli pan, że zajmowali się narkotykami?
- Wiemy, że tak. Etienne nam mówił. Przyszedł tu, przyniósł butelkę wina, usiadł na tym krześle i

opowiedział nam o tych wszystkich rzeczach, które przewoził z Houma do nich na wyspę.

- To miły człowiek - powiedziała Marguerite. - Nie ściągniecie na niego kłopotów? To nie jego wina.
- Nie, obiecuję, że Etienne nie będzie miał kłopotów - zapewniła ją Eve.
- Zawsze mówił, że ci szaleńcy wysadzą się w powietrze chemikaliami, które musiał im przywozić - dodała

Marguerite. - Był smutny. Chyba ich lubił.

- I co się z nimi stało?
- To, co przewidział Etienne. Pewnej nocy był wielki wybuch. Kiedy poszliśmy zobaczyć, co się stało,

zobaczyliśmy, jak Etienne kopie dwa groby. Kazał nam odejść i zapomnieć o tym, co widzieliśmy.
Powiedział, że policja nie może się dowiedzieć, bo i nas weźmie za kryminalistów.

- I tak zrobiliście?
- Nie jesteśmy głupi. Policja uważa nas za hołotę. Etienne miał rację.
- A jak się nazywali ci dwaj? - spytał Joe.
- A jak pan myśli? - W głosie Jeana słychać było sarkazm. - Smith i Jones? Myśli pan, że wyjawiliby nam

prawdziwe nazwisko?

- Jak długo przebywali na wyspie, nim nastąpił wybuch? - dopytywała się Eve.
- Ze cztery miesiące. Przyjechali do nas już dwa miesiące wcześniej, ale straciliśmy trochę czasu, bo

najpierw budowaliśmy na pierwszej wyspie. Potem uznali, że to zbyt na widoku, i musieliśmy zacząć od
początku na drugiej.

- W jakiej odległości od siebie leżą te wyspy?
- Mniej więcej półtora kilometra. Ale na bagnie to duża odległość.
- Mówił pan, że podobno nie ma już tam grobu. Skąd pan wie?
- Etienne wrócił. Powiedział nam, że policja zadaje pytania i musi się pozbyć szkieletów. - Jean się

skrzywił. - Policja na pewno zainteresowałaby się czymś takim i mielibyśmy kłopoty. To nie nasza wina, że
się wysadzili w powietrze.

- Co wiecie o bracie Etienne’a?
- Ma brata? - Jean ściągnął brwi.
- Nie wspominał?
Jean przecząco pokręcił głową.
- Wystarczy - stwierdził Dufour. - Nie mów im nic więcej, chyba że dadzą ci jeszcze jakieś pieniądze, Jean.

- Uśmiechnął się. - I premię dla mnie za to, że ich tu dowiozłem.

- Pewnie wyciągnąłeś od nich wystarczająco dużo bez mojej pomocy - powiedział Jean. - Pieniądze będą

mi potrzebne, jeśli ja i moja rodzina mamy na jakiś czas zniknąć.

- Dlaczego?

background image

- Myślisz, że wierzę tobie albo tym ludziom? - Popatrzył na Joego. - Nic nie zrobiliśmy. Nie jesteśmy

odpowiedzialni za śmierć tych głupców. Sami to sobie zrobili.

- Nie oskarżamy was - zapewniła go Eve. - Nie musicie uciekać.
Jean ją zignorował.
- Pakuj się, Marguerite.
- Musi nas pan zawieźć na tę wyspę - stwierdził Joe.
- Po co? Mówiłem, że tam nic nie ma.
- Może jest więcej, niż pan sądzi.
Jean żachnął się z irytacją.
- Strata czasu. - Wstał i skierował się do drzwi. - Chce pan zobaczyć wyspę? Ma pan przewodnika. Ja mam

dość. - Kiwnął ręką na Dufoura. - Chodź, Jacques. Odprowadzę cię do łodzi i pokażę, gdzie to jest.

Joe ruszył za nimi.
- Chyba też pójdę i posłucham. Chcę mieć pewność, że zmierzamy we właściwym kierunku.
Eve już miała wyjść za Joem, ale zatrzymała się obok Marguerite, która wyciągała ubrania z odrapanej

komody z sosny.

- Gdzie się przeniesiecie?
- Nie pani sprawa.
- Nie chcemy zrobić wam krzywdy.
- Odejdź.
Eve ruszyła do drzwi.
- Chwileczkę. - Marguerite przez moment milczała. - Nic nam nie będzie. Zamieszkamy u przyjaciół,

dopóki nie będziemy pewni, że możemy bezpiecznie wracać. Nikt nas nie znajdzie na tym bagnie, jeśli sami
tego nie zechcemy.

- Skoro wiedzieliście, że będziecie musieli uciekać, to dlaczego wzięliście od nas pieniądze?
Marguerite popatrzyła na nią ze zdumieniem.
- Bo są nam potrzebne. Dla ciebie to pewnie niewiele, a nam przez wiele miesięcy nie zabraknie na

jedzenie dla dzieci. - Wyciągnęła spod łóżka spłowiały worek marynarski. - Warto zaryzykować.

- Eve! - zawołał ją Joe.
- Idę.
Popatrzył na nią uważnie, gdy weszła na pomost.
- Przekonałaś ją, że z naszej strony nic im nie grozi?
- Nie, ona nam nie wierzy. Ale twierdzi, że pieniądze warte są ryzyka. Ci dwaj chłopcy... Zastanawiam się,

czy mają co jeść. Bieda jest koszmarna, Joe.

Joe skierował wzrok w stronę Jeana.
- Coś mi się tu nie podoba.
- Co masz na myśli? - zapytała z niepokojem.
- Coś za łatwo to poszło. Powinien nieco mniej chętnie udzielać informacji.
- Trochę to dziwne, że nie wiedzą nic o bracie Etienne’a. Z tego, co słyszałam, Etienne nie był

najdyskretniejszym człowiekiem na świecie.

- Myślałam, że tak się przejęłaś tymi dzieciakami, że nie słuchasz - uśmiechnął się.
- Współczuję, ale nie jestem ślepa. Myślisz, że Hebert dotarł do Jeana i zastawił na nas pułapkę?
- Całkiem możliwe.
- Czyli cała ta opowieść to kłamstwo?
- Niekoniecznie. Najlepsze kłamstwa są zbudowane na prawdzie. - Popatrzył na rozlewisko. - Etienne

zapewne sprzedał im historię o laboratorium narkotyków, a okoliczni mieszkańcy udawali, że niczego nie
widzą. Co nie znaczy, że Jules Hebert nie wpadł tu wczoraj i nie zaproponował im sumy, przy której nasza
łapówka to drobniała.

Przeszył ją dreszcz.
- A więc będzie czekał na wyspie.
- Tak sądzę.
- Dobrze. - Wzięła głęboki oddech. - Jak się dowiemy...
- Później. - Odwrócił się i pomógł jej wsiąść na łódź. - Zostaw to mnie.
Tak jak wtedy, kiedy wyrzucił ją przy drodze za Nowym Orleanem?
Mowy nie ma.

Rozdział osiemnasty

- To pierwsza wyspa - Dufour wskazał górę błota majaczącą na horyzoncie. - Ta, którą wasi

przedsiębiorczy przyjaciele uznali za zbyt widoczną i którą opuścili. Mój kuzyn niewiele na niej zbudował,

background image

prawda? - Wąski pomost zniszczony przez żywioły i czas prowadził na równie zniszczoną platformę,
zapewne były to fundamenty laboratorium. - Zdaniem Jeana to na następnej wyspie znajdziecie swój grób. -
Wyszczerzył zęby. - Albo go nie znajdziecie. Na pewno chcecie płynąć dalej?

- Chcemy - odparł Joe. - Ale proszę zatrzymać się przy tej wyspie. Muszę się upewnić, że kuzyn Jean nie

kłamał co do ilości muszli w glebie.

Eve popatrzyła na niego ze zdumieniem.
Dufour wzruszył ramionami.
- Może poczekamy z tym, aż dotrzemy na właściwą wyspę?
- Nie. Proszę zatrzymać się tutaj.
Dufour się zawahał, ale skierował łódź ku pomostowi.
- Tracicie czas.
- To nasz czas, a pan dostał za to pieniądze. - Joe wyskoczył z łodzi, a potem pomógł Eve. - Zaraz

wracamy, Dufour.

- Co ty wyprawiasz, do cholery? - spytała cicho Eve, wchodząc za nim na platformę.
- Zanim pokonaliśmy ostatni zakręt, widziałem, jak Dufour naciska guzik telefonu komórkowego. To

pewnie sygnał dla Heberta. Jestem pewien, że czeka na nas na tamtej wyspie.

- To po co się tu zatrzymujemy?
- Zamierzam pozbyć się zbędnego balastu. - Joe popatrzył na rozlewisko. - Ciebie.
- Zbędnego balastu? - Eve zesztywniała.
- Nie podoba ci się to słowo. Ale nie zamierzam być uprzejmy. Będziesz mi przeszkadzała. Zostaniesz

tutaj.

- Jeszcze czego! Wypchnąłeś mnie z samochodu pod Nowym Orleanem. Nie zrobisz tego raz jeszcze.
- Zrobię. - Jego wzrok ją zaskoczył. Tak zimnego i zdecydowanego wyrazu twarzy jeszcze u niego nie

widziała. - Nie pozwolę, aby któreś z nas zginęło, bo ty nie chcesz czuć się wykluczona. To moje zadanie,
nie twoje. Nie wtrącam się, kiedy pracujesz nad czaszkami. Ty nie wtrącaj się teraz.

- Mam się zgodzić, żebyś popłynął i ewentualnie dał się zabić?
- Trudniej będzie mnie zabić, jeśli nie będę musiał troszczyć się o ciebie. Zostajesz tutaj!
- Niby jak mnie powstrzymasz?
- Ułożę cię do krótkiej drzemki. Nie zmuszaj mnie do tego, Eve.
Zrobiłby to. Widziała to w jego twarzy. Joe przygotowywał się na taką ewentualność od chwili, gdy

znaleźli się na bagnach. To tłumione podniecenie, które wyczuwała, dziś wyrwało się na wolność. Eve nie
pamiętała, aby kiedykolwiek był tak agresywny i tak niebezpieczny. Był myśliwym, tropicielem,
wojownikiem.

- Nie możesz się doczekać, żeby na niego zapolować.
Joe skinął głową.
- Różnię się od ciebie. Ty chcesz wyeliminować Heberta, bo jest zagrożeniem, bo trzeba to zrobić.
- A ty zrobisz to z radością.
- Dowiadujesz się o mnie sporo rzeczy, których nie wiedziałaś wcześniej - uśmiechnął się krzywo. - Na

przykład nigdy ci nie mówiłem, czemu opuściłem Foki. Nie chciałaś nic wiedzieć o tej części mojego życia.
Była dla ciebie zbyt brutalna.

- Więc dlaczego zrezygnowałeś ze służby w Fokach?
- Bo za bardzo mi się to podobało - powiedział. - Zbliżałem się do granicy, której nigdy nie powinno się

przekraczać. Byłem maszyną do zabijania.

- To nieprawda. Ty taki nie jesteś.
- Byłem. Mógłbym znów się nią stać. Na przykład teraz.
- Mowy nie ma. Nie mógłbyś.
- Ej, Quinn! - wrzasnął Dufour. - Będziecie tam tkwili przez cały dzień?
- Niecierpliwi się - stwierdził Joe. - Może to Hebert się niecierpliwi. Nie może na nas zbyt długo czekać. -

Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął swój pistolet. - Weź go na wszelki wypadek.

- Zwariowałeś? Chcesz załatwić Heberta bez broni?
- Nie będzie mi potrzebna. - Zerknął na maczetę u pasa. - Na bagnach posługuję się inną bronią. - Odwrócił

się i przeszedł przez platformę. - Nie zamartwiaj się i czekaj tu na mnie.

- Joe, cholera jasna!
Zerknął na nią przez ramię.
- Wiesz, że mam rację. Wiesz, że tylko byś mi przeszkadzała. Narażałabyś nas oboje. I wiesz, że aby mnie

teraz powstrzymać, musiałabyś mnie zastrzelić.

- Może to zrobię.

background image

Przechylił głowę, wskakując na łódź.
- W drogę, Dufour.
- Joe!
- Nie powinien pan tak zostawiać damy - stwierdził Dufour. - A jeśli jakiś wąż...
- Płyniemy! - przerwał mu Joe.
Eve zacisnęła palce na rękojeści pistoletu, kiedy łódź odpływała od brzegu. Joe trzymał uniesioną głowę,

jakby węsząc wiatr. Może i to robił. Nic by jej nie zaskoczyło w tym dziwnym, porywczym człowieku.

Nie powinna była mu na to pozwolić. Trzeba było znaleźć jakiś sposób, by go powstrzymać.
Jednak miał rację. Joe wiedział, co robi, bo ona faktycznie mogłaby narazić go na straszliwe

niebezpieczeństwo. Choć tak bardzo pragnęła mu pomóc, logika podpowiadała jej, że popełniłaby okropny
błąd, gdyby z nim popłynęła.

Pieprzyć logikę. Nienawidziła takiej bezradności.
Stanęła na skraju platformy, chcąc jeszcze choć raz spojrzeć na Joego. Za późno. Łódź już minęła zakręt i

zniknęła z pola jej widzenia.

Wróć.
Uważaj na siebie, Joe.
Wróć.

- Powinna być tuż za zakrętem, Quinn - powiedział Dufour, nie odwracając głowy. - Jeszcze parę minut.

Nie więcej.

Gdzie się podział ten sukinsyn Hebert? Dufour nie chciał sam zabijać Quinna. Nie podobały mu się fluidy,

jakie wysyłał ten człowiek.

Hebert obiecał mu, że wszystko łatwo pójdzie, a jednak Quinn zdołał już zapewnić bezpieczeństwo

kobiecie. Dufour postanowił powiedzieć Hebertowi, że nic nie mógł na to poradzić, że to nie jego wina.

Minęła kolejna chwila.
Ani śladu Heberta.
Będzie musiał to zrobić.
- Pana wyspa. Po lewej strome. - Zgasił silnik i machnął ręką, a drugą wsunął do chlebaka. - Niewiele tu

miejsca. Dom spłonął, proszę spojrzeć na...

Odwrócił się z pistoletem w ręce i wypalił.
- Co jest...
Nikogo tam nie było. Kurtka i buty Quinna leżały na dnie łodzi, ale nigdzie nie dostrzegał ich właściciela.
Nagle go zobaczył. Pod wodą, po lewej stronie łodzi.
Cholera. Mknął jak torpeda. I to ku łodzi.
Dufour starannie wycelował i wystrzelił.

Eve spojrzała na zegarek. Boże, minęło dopiero piętnaście minut. Wydawało się jej, że godzina. Nie mogła

tego dłużej znieść. Ale co mam robić? Popłynąć bez łódki przez bagno? Nie powinna była mu...

Wystrzał.
Serce podskoczyło jej ze strachu. Joe nie miał broni. Jego pistolet tkwił w jej ręce.
Jeszcze jeden wystrzał. I jeszcze jeden.
Boże.
- Wszystko wskazuje na to, że on już nie żyje, Eve.
Odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł ją ten głos, i uniosła pistolet.
Kula roztrzaskała lufę, a siła uderzenia wytrąciła broń z ręki Eve. Padając na ziemię, kątem oka ujrzała

sylwetkę Heberta. Siedział w kajaku, celując w nią ze strzelby.

- Taki akt przemocy. Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. - Przycisnął do piersi strzelbę,

podpływając bliżej do pomostu. - I to kiedy chciałem okazać łaskę i podarować ci trochę czasu. Mogłem cię
zabić, zanim w ogóle byś się zorientowała, że tu jestem. Nie słyszałaś mnie, prawda?

- Nie.
- To dlatego, że według mnie motorówka nie sprawdza się na bagnach. Wiosło bywa ciche niczym szept,

pod warunkiem że trzyma je wprawna ręka. Teraz wyjdę z łodzi. Nie ruszaj się, bo będę zmuszony odstrzelić
ci głowę. - Hebert wstał i wyskoczył na pomost. - No już. Teraz możesz się podnieść z ziemi.

Eve wstała powoli.
- Gdzie Joe, Rick?
- Rozpoznałaś mnie? Cóż, charakteryzacja nie była szczególnie wymyślna. Myślałem, że tamtej nocy byłaś

zbyt chora, żeby zwrócić na mnie uwagę. Jednak Rick Vadim był sympatycznym facetem, prawda?

background image

- Gdzie jest Joe?
- Kiedy ostatnio go widziałem, był z Dufourem, znajdowali się nieopodal tej wyspy ze szczątkami

laboratorium. Chciałem go wtedy sprzątnąć, ale był za daleko, a nie mogłem czekać, aż zbliży się na tyle,
żeby mnie zauważył.

- Myśleliśmy, że będziesz czekał na wyspie.
- Trudno się tam ukryć. - Pokręcił głową. - Szukałem odpowiedniego miejsca nieco dalej od brzegu.

Zobaczyłem jednak, że ciebie nie ma w łodzi, i zrozumiałem, że Quinn gdzieś cię wysadził. Postanowiłem
więc zostawić go Dufourowi, wrócić i poszukać ciebie.

- Znalazłeś mnie. Co teraz?
- Słyszałaś strzały. Poczekamy, aż wróci Dufour.
- Albo aż wróci Joe.
- Istnieje taka możliwość. Słyszałem, że Quinn jest bardzo dobry.
- Lepszy od ciebie. Od każdego. - Eve wbiła paznokcie w dłonie. - I żyje.
- No to wróci po ciebie. A ja poczekam. Nie powinniście byli tu przypływać. To niepotrzebne. Naprawdę

myśleliście, że nie wrócę i nie dopilnuję, żeby wszystkie dowody zostały zniszczone?

- Nie jesteś nieomylny. Popełniałeś już błędy. Teraz najwyraźniej też.
- Nie tylko ja popełniam błędy. Quinn też: zostawił cię tutaj.
- Myślał, że będę bezpieczna. Chciał mnie chronić.
- I bardzo pragnie wrócić do twoich łask. Chciał zabić złego potwora i rzucić jego zwłoki u twoich stóp -

uśmiechnął się złośliwie. - Przykro mi, że musiałem wciągnąć cię w tę robotę z rekonstrukcją, wykorzystując
śmierć twojej córki, ale sprawa była tego warta.

- Przykro ci?
- Nie jestem z kamienia.
- Jesteś mordercą.
- Podobnie jak człowiek, który zabija wroga w bitwie i jeszcze zostaje odznaczony medalem. To kwestia

celu i środków.

- Nie jesteś bohaterem.
- Nigdy tak nie twierdziłem. Po prostu walczę o to, co uważam za słuszne.
- I chcesz mnie zabić, bo uważasz to za słuszne.
- Uważam to za konieczne. Ale trochę mi przykro. Podziwiam twoją siłę. Dam ci jak najwięcej czasu,

zanim z tobą skończę. Wiem, jak cenna jest każda chwila. - Jego spojrzenie powędrowało na rozlewisko,
skrył się w cieniu z boku platformy. - Stań tutaj, Quinn cię zobaczy, kiedy wypłynie zza zakrętu.

- A ty go zastrzelisz?
- Jeśli Dufour nie zrobił tego za mnie. Dostał sporo pieniędzy, ale nie wiem, czy starczyło mu jaj, żeby

stawić czoło Quinnowi.

Eve wzięła głęboki oddech.
- Joe nie musi umierać.
- Oczywiście, że musi. Wiesz to równie dobrze jak ja. Za dużo wie. Muszę chronić Sprzysiężenie.
- FBI już wie o jego istnieniu.
- Podejrzewa. - Hebert powiedział to z lekkim uśmiechem. - To pewna różnica. Mamy swoich ludzi niemal

w każdym oddziale FBI na terenie kraju. Giną dowody, informacja nie trafia we właściwe ręce, agenci,
którzy wiedzą zbyt dużo, mają wypadki.

- Jak twój brat. Zabiłeś go, prawda?
Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- Zdradził mnie. Zdradził Sprzysiężenie.
- Jak?
- Popełniłem błąd. Kiedy ich namierzyłem i odkryłem, że Bently i Simmons prowadzą badania nad

ogniwami paliwowymi, wysłałem go na wyspę. Zatrudnił się u nich, miał im przywozić z miasta wszystko,
czego potrzebowali. Pomyślałem sobie, że przebywając tak blisko nich, będzie miał okazję ich zlikwidować i
zniszczyć prototypy. Ufali mu. Wszyscy ufali Etienne’owi. Wzbudzał przyjazne uczucia.

- Kiedy nie zabijał?
- Nigdy nikogo nie zabił. Wciągnąłem go do roboty, bo miałem nadzieję, że ci ze Sprzysiężenia przekonają

się, że jest lojalny, zaakceptują go. Nauczyłem go wszystkiego co potrzeba, ale nie miał do tego serca. Mimo
to chciałem go mieć przy sobie. Byłem samotny - westchnął. - Przygotowałem ładunek i wysadziłem
laboratorium, a Etienne tam popłynął, żeby sprawdzić, czy obaj zginęli. Często się przeprawiał na wyspę,
więc nie wzbudzał podejrzeń. Powiedział mi, że znalazł ciała i je zakopał.

- Kłamał?

background image

- Lubił Bently’ego i Simmonsa. - Hebert zacisnął usta. - Wszystkich lubił. Był młody, niedoświadczony,

nietrudno było go wykorzystać, zwłaszcza komuś sprytnemu. Myślałem, że wszystko jest w porządku.
Jednak cztery miesiące temu nasze źródła w Detroit przekazały Sprzysiężeniu, że ktoś robi takie same
zakupy jak Bently dwa lata temu. Zamówienie przyszło z Luizjany.

- Może ktoś przeprowadzał podobne eksperymenty z ogniwami.
- To nie wszystko. W ostatnich dwóch miesiącach trzej członkowie Sprzysiężenia z Luizjany zginęli w

nieco podejrzanych okolicznościach. To mogły być wypadki, ale wszyscy trzej przeciwstawiali się
restrykcjom, związanym z ochroną środowiska. Sprzysiężenie nie lubi zbiegów okoliczności. I nie lubi, gdy
uderza się w jego członków.

- Zemsta?
- Istnieje taka możliwość. - Hebert uśmiechnął się ponuro. - Wystarczyło, żeby Melton cholernie się

wystraszył. Bał się, że będzie następny.

- Skąd jednak Bently i Simmons wiedzieli, kto jest członkiem Sprzysiężenia?
- To jeszcze się nie domyśliłaś? Bently od ponad czterech lat należał do organizacji. Wierzył, jak ja, że

potęga Sprzysiężenia może zdziałać cuda. To on zwrócił naszą uwagę na wynalazek Simmonsa. Liczył na
pomoc. Kiedy zdecydowano, że ogniwo paliwowe musi zniknąć, straciliśmy go z oczu, podobnie jak
Simmonsa.

- Wysłali cię za nimi.
- I ich znalazłem. Mnie nikt nie ucieknie.
- Tym razem jednak dałeś plamę, co? Zawiodłeś swoją organizację.
- Nie zawiodłem jej - obruszył się. - Popełniłem błąd, to wszystko. Błąd, który naprawiłem. Po tej

wiadomości z Detroit musieli ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy zlikwidowano laboratorium i ludzi,
którzy w nim pracowali. Melton spytał, czy jestem pewny, że Bently i Simmons nie żyją. Jasne, że byłem
pewien. Czyż człowiek mi najbliższy, jedyny człowiek, któremu ufałem, nie powiedział mi, że nie żyją?
Zapytali jednak, czy widziałem ciała na własne oczy. Co miałem odpowiedzieć? Kazali mi poddać szkielety
testom DNA. Byłem wtedy w Barcelonie, więc zadzwoniłem do Etienne’a i kazałem mu wydobyć szkielety i
przywieźć je na umówione miejsce na rozlewisku Sarah w pobliżu Baton Rouge, gdzie miał się spotkać ze
mną. Melton już ściągnął antropologa i specjalistę od DNA, którzy mieli na nas czekać w kościele. - Herbert
zamilkł na chwilę. - Kiedy Etienne pojawił się z trumną, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.

- Nie miał szkieletów?
- Nie, żadnego. Tylko tę cholerną czaszkę. Najpierw stwierdził, że szkielety ktoś ukradł. Kiedy zobaczył, że

mu nie wierzę, powiedział, że zniszczył oba, ale przywiózł czaszkę Harolda Bently’ego.

- Dlaczego to wszystko zrobił?
- Pomyślał, że po tym, co zrobił, Sprzysiężenie da mu już spokój. Zadbał o to, aby czaszki praktycznie nie

dało się zidentyfikować, ale nie chciał, żebym miał przez niego kłopoty. Rozpierała go duma, bo sądził, że
jednocześnie uratował mi skórę i wyprowadził w pole Sprzysiężenie.

- Ale sam się przez to naraził.
- Nie potrafił tego zrozumieć. Przez wiele godzin przekonywałem go, aby wyjawił mi całą prawdę,

chciałem wiedzieć, czy tamci dwaj mężczyźni na pewno zginęli, czyja to czaszka. Nadaremnie. Powtarzał
tylko, że Sprzysiężenie postępuje źle, a my powinniśmy zachowywać się przyzwoicie. Namawiał mnie do
zerwania z organizacją. - Hebert pokiwał głową. - Nic do niego nie docierało. Na świecie zapanowałby
chaos, gdyby Sprzysiężenie nie dbało o porządek. Ludzie powinni się nawzajem kontrolować, a ktoś musi
wyznaczać im właściwą drogę.

Dobry Boże, on naprawdę wierzył w to, co mówił.
- Wróćmy do Etienne’a. Prawdę mówiąc, ja też nie rozumiem sensu twoich słów. To brzmi jak

propagandowy bełkot. Więc postanowiłeś go zabić?

- Tak łatwo to powiedzieć - stwierdził z goryczą Hebert. - Nie chciałem tego zrobić. Kochałem go.

Zrobiłbym wszystko, aby go uratować. Rzecz w tym, że nic się nie dało zrobić.

- Zawsze istnieje możliwość wyboru.
- Musiałem donieść Sprzysiężeniu o tym, jak postąpił. Miałem taki obowiązek. Zdradził organizację.
- I wtedy poinformowano cię, co masz zrobić.
- Zgadza się. Melton kazał mi zwabić go do kościoła. Kościół leży na uboczu, więc dobrze się nadawał do

tego, co zaplanowałem. - Urwał. - Powiedziałem Etienne’owi, że znalazłem sposób na przechytrzenie
Sprzysiężenia: ukradnę szkielet ze starego cmentarza za miastem i umieszczę go w trumnie, po czym
dostarczymy ją do kościoła, gdzie już będą czekali na nią specjaliści. - Przełknął ślinę. - Łatwo poszło.
Etienne uznał, że to świetny pomysł. Wierzył mi. Wierzył mi przez całe życie.

- Aż do śmierci?

background image

- Aż do śmierci. - Oczy Heberta wypełniły się łzami. - Umarł szybko. Był szczęśliwy do ostatniej chwili.
- Wątpię, czy umierający są szczęśliwi.
- Mogło być gorzej. Melton chciał, żebym wyciągnął z Etienne’a jak najwięcej informacji. To dlatego

nakazał mi zabrać go do kościoła - tam nikt by mi nie przeszkadzał. Potrafię skłonić ludzi do mówienia.
Znam rozmaite metody wyciągania informacji. W wypadku Etienne’a musiałbym zastosować te najbardziej
okrutne. Był silny i uparty. Mogłem go złamać, ale zajęłoby mi to dużo czasu, a potem i tak musiałbym go
zabić. Dlatego zignorowałem polecenie Meltona i od razu zabiłem Etienne’a. - Skrzywił się. - Melton nie był
zadowolony. Postanowiłem w inny sposób zdobyć dla niego informacje.

- Znalazłeś mnie.
- Tak jest.
- Ale przecież nie mogłeś wiedzieć, czy Etienne nie kłamie w sprawie czaszki Bently’ego.
Hebert pokręcił głową.
- Uznałem, że zbyt dobrze go znam, aby mógł mnie okłamać - chociaż dawałem się zwodzić dwa lata.

Zawierzyłem swojej intuicji. - Przerwał. - Ale po tym twoim zatruciu, zyskałem pewność, że któryś z nich,
Bently lub Simmons, nie zginął. I pragnie twojej śmierci, aby nikt się nie dowiedział, że wciąż żyje i pracuje
nad ogniwami paliwowymi. Rozmawiałem z Marie Letaux tuż przed jej zgonem, ale nie miała pojęcia, kto
jej to zlecił. Po prostu umówiła się z tym kimś przez telefon, a potem w skrytce pocztowej znalazła pieniądze
wraz z informacją, że ostateczne rozliczenie nastąpi po wykonaniu pracy. Wciąż powtarzała, że miałaś się
tylko rozchorować, że to nie jej wina. - Zamyślił się. - Nie pomogła mi. Musiałem zaczekać, aż zakończysz
rekonstrukcję czaszki. Dopiero wtedy przekonałbym się, który z nich opłacił Marie Letaux.

- Jak się dowiedziałeś, że to czaszka Bently’ego?
- Mam wtyczkę w biurze Ruska. Jennings tuż przed śmiercią poinformował Ruska, że rekonstruowana

przez ciebie twarz z całą pewnością przedstawia Bently’ego. Po śmierci Jenningsa rozpętało się piekło: w
takiej sytuacji bez trudu można znaleźć wszystkie potrzebne wiadomości.

- I wtedy twój informator dowiedział się, co takiego odkrył Jennings, będąc w Boca Raton. Co to było?
Hebert roześmiał się i potrząsnął przecząco głową.
- Wybierasz się do Boca Raton? Wciąż nie tracisz wiary, że wyjdziesz z tego cało? Za każdym razem

przekonuję się, że do samego końca nikt nie wierzy w możliwość własnej śmierci. Zapewniam cię, Eve,
nawet jeśli ci powiem, co się niedługo wydarzy, i tak nie uratujesz starego tygrysa. Tryby maszyny już się
kręcą i wszystko jest zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, do ostatniego oddechu.

- Wobec tego możesz mi powiedzieć.
- Niestety, nie. Czym byłoby życie bez tajemnicy? Zresztą niepotrzebnie byś się tym przejęła, a w ostatnich

chwilach swojego życia nie powinnaś się niczym martwić.

- Za to ty będziesz się miał czym przejmować. Nawet jeśli mnie zabijesz, i tak będziesz musiał zmierzyć

się z Simmonsem.

- Znajdę go. Teraz już wiem, kogo szukać. W dzisiejszym świecie bardzo trudno się ukryć, zwłaszcza jeśli

tropi kogoś Sprzysiężenie. - Hebert ponownie popatrzył na rozlewisko i przesunął się na skraj pomostu. -
Quinn długo nie wraca. Zaczynam się zastanawiać, czy powinienem...

Nagle ryknął z bólu.
Maczeta niemal odcięła mu rękę, w której trzymał strzelbę, poważnie uszkadzając kość i ścięgno. Broń

upadła na pomost, a Eve rzuciła się w jej kierunku.

- Nie! - Joe wypluł kawałek trzciny, który trzymał między zębami. - Trzymaj się od niego z daleka. -

Wynurzył się z błota tuż przy pomoście, złapał Heberta za kolana i wciągnął go do rzadkiej mazi.

Hebert rozpaczliwie usiłował się bronić. Eve dostrzegła w jego lewej dłoni błysk metalu.
Dobry Boże, przecież on ma nóż, a Joe już nie mógł się posłużyć swoją maczetą!
Eve sięgnęła po strzelbę, ale nie dała rady wziąć Heberta na cel. Mężczyźni walczyli zażarcie, sczepieni ze

sobą, ledwie widoczni w tej mazi i niemal w niej zanurzeni. Mogła trafić Joego.

Zeskoczyła z pomostu i zrobiła kilka kroków w ich kierunku.
- Joe, odsuń się od niego choć na chwilę! Nie mogę...
W pewnym momencie ujrzała, jak Joe uderza krawędzią dłoni w rękę Heberta, a nóż, wirując, wpada w

błoto.

Potem Joe się uniósł i skoczył na Heberta, zacisnął mu dłonie na gardle i wepchnął jego głowę w błoto.

Zaatakowany rozpaczliwie wymachiwał rękami i nogami, usiłując się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza.
Dusił się.

- Joe - szepnęła Eve.
Przez chwilę nie miała pewności, czy ją usłyszał, lecz gdy zerknął na nią z ukosa, zorientowała się, że

stracił nad sobą kontrolę.

background image

Joe zaczerpnął powietrza i jeszcze mocniej zacisnął dłonie. Eve usłyszała trzask łamanego karku Heberta.
Zwolnił uścisk, wstał i cofnął się.
- Spodziewałem się, że będzie gorzej - sapnął.
- Czemu? - Eve nie mogła uspokoić oddechu. - Rzucając maczetą, niemal odrąbałeś mu dłoń.
- Celował do ciebie.
Zadrżała, spojrzawszy na Jules’a Heberta. Leżał w błocie, z twarzą zanurzoną w brunatnej mazi.
- Zrobił ci krzywdę? - zapytał Joe.
Eve odwróciła się ku niemu. Był cały pokryty błotem. Wyglądał jak przerażający potwór z bagien, który

wynurzył się z topieli, aby nieść śmierć, krew i przemoc.

- Cholera, jesteś ranna? - dopytywał się.
- Nawet mnie nie dotknął. A ty? Wszystko w porządku?
- Tylko kilka siniaków. Nawet ich nie widać pod tym brudem. Uwalałaś się niemal tak jak ja. Dlaczego u

licha nie trzymałaś się od tego z daleka?

Bo nie mogła bezczynnie patrzeć, jak Joe walczy o życie.
- Miał nóż.
- A ja wyglądałem na bezbronnego?
Skąd, wyglądał przerażająco. Usiłowała się uśmiechnąć.
- Przypominasz potwora z bagien.
- I tak się czuję. - Chwycił Eve za ramiona i spojrzał jej w oczy. - Posłuchaj, to się już nie powtórzy. Nigdy

więcej nie pozwolę, abyś nadstawiała karku. Nigdy więcej. I mam gdzieś równouprawnienie. - Odwrócił się i
ruszył ku łodzi Heberta. Chwycił się burty i wtoczył do środka. - Zaraz wracam. Zostawię łódź za zakrętem,
tam gdzie przycumowałem motorówkę. Potem wrócimy do miasta i doprowadzimy się do porządku.

- Co z Dufourem?
- Już nas nie będzie prześladował.
B y ł e m m a s z y n ą d o z a b i j a n i a. M ó g ł b y m z n ó w s i ę n i ą s t a ć.
Zadrżała, patrząc na ciało Heberta.
- Co z nim?
- Niech gnije - skrzywił się Joe. - No dobrze, wiem. Jestem nieczułym sukinsynem. Zupełnie nie dbam o

godność zmarłych. Powiemy policji w Houma, gdzie zostawiliśmy zwłoki.

- Jeszcze nie.
- Nie? A to niespodzianka.
- Sprzysiężenie nie wie, że on zginął, a my żyjemy. Dzięki temu mamy nad nimi przewagę. Musimy z niej

korzystać, dopóki nie napuszczą na nas następnego mordercy.

- Dowiedziałaś się od niego, co ma się zdarzyć w Boca Raton?
- Niewiele. Chociaż przecież powiedział... - Musi się nad tym zastanowić... Tak, chyba tak. Wspomniał coś

o tygrysie, że tryby maszyny już się kręcą i wszystko jest zaplanowane do ostatniego oddechu. - Potarła
skronie. - Sama nie wiem. Powinnam się zastanowić.

Joe nie spuszczał z niej wzroku.
- Cała drżysz. To niepokojące.
- Trochę zmarzłam.
- Jesteś wychłodzona i masz za sobą ciężkie przejścia. Październik to kiepski miesiąc na błotne kąpiele.
- Tobie to nie przeszkadza.
- Bo ja nie mam wrażliwego układu nerwowego.
- Chrzanisz.
- Naprawdę musisz czuć się źle, skoro przyznajesz, że jestem wrażliwy. Musimy wracać do hotelu i wziąć

gorący prysznic - Joe zanurzył wiosło w wodzie. - Siedź i nie ruszaj się.

Łatwo powiedzieć. Eve odnosiła wrażenie, że wszystkie jej mięśnie drżą z zimna i ze zmęczenia. Powinna

intensywnie myśleć, lecz jej umysł był równie wyczerpany, jak ciało.

Wiedziała, że nie pora na słabość. Myśl intensywnie, zastanów się, o co chodzi Hebertowi.
Tygrys. Tryby maszyny już się kręcą i wszystko jest zaplanowane do ostatniego oddechu. To może

oznaczać śmierć, zabijanie. Co on wtedy dokładnie powiedział?

Musiała sobie to przypomnieć. Sama śmierć Heberta to nie jest żaden sukces. Nadal będzie górą, a

zbrodnie będą się powtarzały.

Mieli mało czasu.

Joe odkręcił prysznic i puścił strumień ciepłej wody na nagie ciało Eve. Po chwili stanął obok niej i

rozprowadził szampon po jej włosach.

background image

- Sama to zrobię. Lepiej zajmij się sobą.
- Cicho. - Namydlił ją od ramion do stóp i skierował pod prysznic. - Stój spokojnie, gorąca woda cię

rozgrzeje, a ja w tym czasie zmyję błoto z siebie.

- Nie mam czasu. Muszę pomyśleć. Komuś grozi śmierć, Joe.
- Wiem. Już mi to mówiłaś w łodzi. Powtarzałaś to kilka razy.
- Naprawdę? Nienawidzę śmierci. Nienawidzę.
- Wiem.
- Nie rozumiem morderców takich jak Hebert. Jego nie obchodziła niczyja śmierć. Przejął się tylko losem

brata. Miał gdzieś innych ludzi, ich ojców, braci, córeczki...

- Cii. Cieplej ci?
- Chciał zabić Jane i moją matkę. Pozbawić życia dwie cudowne osoby...
- Cieplej ci?
Drugi raz zadał jej to samo pytanie. To ją zastanowiło. Dreszcze minęły, podobnie jak uczucie chłodu.
- Tak.
- To dobrze. - Joe wyszedł spod prysznica i sięgnął po ręcznik. - Wobec tego teraz się osuszysz i położysz

do łóżka.

- Mogę...
- Cicho.
- Wiesz co? Tak naprawdę to nie wierzyłam w istnienie Sprzysiężenia, dopóki nie usłyszałam słów Heberta.

Wydawało mi się to nierealne. Teraz już wiem, że to prawda. To oni napuścili Heberta na Jane i mamę, to oni
kazali mu odebrać im życie. Trzeba ich powstrzymać. Tyle zła...

- Tak.
- Jennings twierdził, że miał to cały czas przed nosem, ale tego nie dostrzegał. Czego on nie dostrzegał? O

co mu chodziło, Joe?

- Później o tym porozmawiamy. - Owinął ją suchym ręcznikiem i delikatnie podprowadził do sypialni. -

Wskakuj do łóżka, a ja się osuszę.

- Jeśli miał to przed nosem, to my też byliśmy blisko.
- Jedyne, co masz przed nosem, to łóżko.
- Nie mogę spać. Muszę wszystko rozważyć.
- Niczego nie będziesz rozważała, dopóki nie wypoczniesz. - Wziął ją za rękę. - Chodź, przytulę cię i

ogrzeję, a ty się pozastanawiasz. - Wsunął się pod kołdrę, przyciągnął Eve do siebie i objął. - Lepiej?

Lepiej? Ciepło i bezpieczeństwo z jednej strony, nieuchronność śmierci z drugiej.
- Nie pozwól mi spać.
- Zrobisz, co zechcesz. To zależy tylko od ciebie. Mogę ci tylko przyrzec, że zawsze będę przy tobie, aby

cię zbudzić o poranku.

Cudowna obietnica, piękna obietnica...
Słodko-gorzka obietnica.
- Jesteś spięta - zauważył Joe. - Spróbuj się odprężyć. Wykorzystaj tę chwilę, Eve. Chcę ci ją ofiarować.
A ona chciała ją przyjąć. Odprężyła się w jego ramionach.
- Otóż to.
- Popełniamy błąd.
- Ćśś. - Pogłaskał ją po włosach. - Nigdy nie dyskutuj z potworem z bagien.
Uśmiechała się. A może płakała? Pewnie i jedno, i drugie.
- Nie przeszło mi to przez myśl. Jeśli potwór z bagien teraz się zamknie, spróbuję pomyśleć.
- Dojdziemy do porozumienia. - Ucałował ją w skroń. - Zamknij oczy: łatwiej się skoncentrujesz.
Chciał, aby zasnęła.
Bała się, że spełni jego życzenie. Powieki tak bardzo jej ciążyły...
Nie, musi wziąć się w garść i zastanowić nad słowami Nathana i Jenningsa. Pora oczyścić umysł,

przypomnieć sobie to, czego się dowiedziała od Heberta, zanim Joe odebrał mu życie.

Nie mogła zamykać oczu, do cholery.

HOUMA
3.35
27 października

Cały czas miałem odpowiedź przed nosem...
I tak nie uratujesz starego tygrysa...

background image

Wszystko jest zaplanowane, do ostatniego oddechu.
Królewskie wesela... Igrzyska olimpijskie...
- O Boże. - Eve gwałtownie usiadła na łóżku. - Joe, chodzi o pogrzeb.
- Co takiego? - Joe podniósł głowę i oparł się na łokciu. - Co ty wygadujesz?
- Oni rzeczywiście się spotkają w Boca Raton. Znaleźli pretekst. W grę nie wchodzą ani igrzyska, ani

wesele. To pogrzeb. W Boca Raton odbędzie się pogrzeb tak ważny, że pojawią się na nim osobistości z
całego świata.

Joe skinął powoli głową.
- To brzmi prawdopodobnie.
- No bo po co wysyłają do Boca swojego najlepszego skrytobójcę? - Eve zrobiło się niedobrze. - Jezu,

zastanawiam się, ile ważnych osobistości straciło już życie, żeby członkowie Sprzysiężenia mogli mieć
pretekst do spotkania.

- Zaraz, zaraz. Nie mamy jeszcze pewności, że się nie mylisz.
- Nie mamy pewności, że się mylę. - Eve spuściła nogi na podłogę. - Hebert mówił tak, jakby człowiek,

którego kazano mu zabić, jeszcze żył. Stwierdził, że go nie powstrzymam, co oznacza, że dotąd nie wykonał
swojego zadania. Może znajdziemy sposób, aby go ocalić.

- Pod warunkiem, że się dowiemy, o kogo chodzi.
- Z pewnością jest na tyle znany, że jego śmierć zwróciłaby uwagę całego świata. - Eve intensywnie

myślała. - Zapewne nie chodzi o artystę estradowego lub gwiazdę filmową. Ten człowiek mieszka w Boca
Raton i pragnie tam spocząć po śmierci. W przeciwnym wypadku zebranie zorganizowano by gdzie indziej. -
Sięgnęła po telefon. - Jaki jest numer komórki Nathana?

Joe wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął notes z numerami.
- Racja, Nathan to dziennikarz. Z pewnością potrafi wskazać potencjalną ofiarę.
- Poza tym w tej chwili znajduje się w Boca. - Eve pospiesznie wystukiwała numer telefonu Nathana. - My

też powinniśmy tam być. Zarezerwuj nam bilety z Nowego Orleanu, a ja porozmawiam z Nathanem.

Rozdział dziewiętnasty

- Chryste. - Nathan wysłuchał Eve i przez chwilę nie potrafił wykrztusić ani słowa. - To z pewnością

Franklin Copeland.

Eve przeszył dreszcz.
- Co takiego?!
- Dziwne, że się nie domyśliliście. Od kilku dni wiele się o nim pisze w gazetach i mówi w telewizji. Stary

Tygrys to schorowany człowiek.

- Nie interesowaliśmy się najświeższymi wiadomościami.
- To zrozumiałe. Mieliście co innego na głowie.
- Stary Tygrys - powtórzyła. - Właśnie takich słów użył Hebert.
- To przezwisko Copelanda z czasów, kiedy służył w randze pułkownika w Wietnamie. Potem wybrano go

na prezydenta. Bohater wojenny, były prezydent Stanów Zjednoczonych, od piętnastu lat udziela się w
UNESCO. Śmiem twierdzić, że jego pogrzeb ściągnąłby najznamienitszych gości z całego świata.

- Nie wiesz, czy chce, by po śmierci pochowano go w Boca?
- Nie, ale się dowiem. - Zapadła cisza. - Miałem okazję poznać Copelanda podczas jego wykładu w

Nowym Orleanie. Polubiłem go. To świetny gość.

Eve nie miała okazji poznać byłego prezydenta, lecz wiedziała, że opinia Nathana nie była przesadzona.

Copeland sprawiał wrażenie sympatycznego, inteligentnego mężczyzny, któremu obca jest pycha i
pretensjonalność.

- Mówimy o nim tak, jakby już nie żył - spostrzegł Nathan. - Wąglik? - Co można zrobić, aby uratować mu

życie?

- Co mu dolega? - Wzięła głęboki oddech.
- Nie.
Przyszło jej to do głowy w pierwszej kolejności, gdyż kilka lat wcześniej panika ogarnęła Boca Raton w

związku z pogłoskami o epidemii wąglika.

- Wobec tego co mu jest?
- Nic nadzwyczajnego. Ma problemy z sercem, dodatkowo pogłębione ciężką astmą. Od kilku lat jego stan

jest niezły, lecz w ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszedł kilka ataków. Trzykrotnie trafił do szpitala -
ostatni napad astmy doprowadził do ataku serca.

- Astma... Co mogło wywołać napad? Może trucizna?
- Diabli wiedzą. Powinniśmy zwrócić się do służb specjalnych, oni sobie z tym poradzą. Wybieracie się

background image

tutaj?

- Najbliższym samolotem. Postaraj się znaleźć dla nas nocleg poza miastem. Musimy zachować

anonimowość. Nikt nie może wiedzieć, że Hebert nie żyje.

- Sprytne. Wobec tego zapewne powinienem natychmiast skontaktować się z ochroną Copelanda i

powiedzieć im o naszych podejrzeniach.

- Zgadza się.
- Już jadę. Może uda się im ocalić życie staruszkowi. Dajcie znać, o której przylatujecie, to wyjdę po was.
- Mam nadzieję, że nie będzie za późno. - Zakończyła rozmowę i spojrzała na Joego. - Franklin Copeland.
Gwizdnął cicho.
- To by się zgadzało. Powszechnie znany i w dodatku ceniony.
- Pomyśleć, że chcą go zabić tylko po to, aby mieć pretekst do cholernego zebrania. - Eve poczuła pod

powiekami piekące łzy. - Powinni się smażyć w piekle.

- Ten zjazd musi być dla nich ważny - zamyślił się Joe. - Etienne powiedział Nathanowi, że członkowie

Sprzysiężenia spotykają się tylko w wyjątkowych sytuacjach. Chciałbym wiedzieć, o czym będą radzić teraz.

- Ja też. Dowiemy się. - Z trudem przełknęła ślinę. - Ale w tej chwili najważniejszy jest Copeland. O której

ruszamy w drogę?

- Najbliższy samolot do Fort Lauderdale, skąd jest czterdzieści minut drogi do Boca, odlatuje o dziesiątej

rano. Nie ma połączeń bezpośrednich.

Eve ruszyła do łazienki.
- Wobec tego pora na nas.

Nathan czekał na nich przed bramką. Eve nie musiała nawet pytać. Od razu się domyśliła.
- Przykro mi. Copeland zmarł dwie godziny temu.
Trudno jej było się z tym pogodzić. Irracjonalnie wierzyła, że zdołają go ocalić. Znowu łzy napłynęły jej

do oczu.

- Naprawdę miałam nadzieję...
- Chodźmy stąd. - Joe wziął ją za rękę i poprowadził korytarzem. - A co ze służbami specjalnymi? Udało ci

się do nich dotrzeć?

Nathan kiwnął głową.
- Tak, ale to nic nie dało. Straciłem mnóstwo czasu na przekonywanie ich, że warto potraktować mnie

poważnie. Uznali, że jestem jakimś zwariowanym dziennikarzem, usiłującym rozdmuchać wydumaną
historię. Zadzwonili nawet do Ruska z FBI, by sprawdzić, czy w sprawie Sprzysiężenia toczy się śledztwo.

- I co, pomogło?
Pokręcił głową.
- Wczoraj po południu Rusk zginął w wypadku samochodowym. Wracał do domu z biura.
Eve osłupiała.
- Co ty mówisz?
- Został potrącony na ulicy, kiedy szedł do supermarketu.
Kolejna śmierć. Nie, kolejne morderstwo. Czy to się kiedyś skończy?
- Sprzysiężenie?
- Tak podejrzewam. Najpierw Jennings, teraz Rusk. Ktoś uszczelnia wszystkie możliwe źródła przecieku.
- Rozumiem, że sprawcy nie udało się złapać?
Nathan pokręcił głową.
- Świadek zdarzenia stwierdził, że to był stary, sfatygowany buick. Kierowca prawdopodobnie pochodził z

Ameryki Południowej.

- Ale ludziom ze służb specjalnych śmierć Ruska akurat w tym momencie powinna chyba wydawać się

podejrzana?

- Wypadek nie musi wiązać się ze sprawą. W biurze Ruska nikt nic nie wiedział o Copelandzie ani o

niczym, co się tutaj dzieje.

Giną dowody... agenci mają wypadki... - przypomniała sobie słowa Heberta.
- I w rezultacie nikt cię nie słuchał - dokończyła.
- Tego nie powiedziałem. Kiedy uznali, że istnieje choć nikłe prawdopodobieństwo, że groźba zamachu na

Copelanda jest realna, podjęli pewne działania. Było jednak za późno. Copeland już nie żył. - Nathan ciężko
westchnął. - Nie potrafię uwolnić się od myśli, że gdybym ich przekonał, iż muszą działać natychmiast,
ocaliłbym człowiekowi życie.

- Nie jestem pewna, czy udałoby się osiągnąć coś więcej - westchnęła Eve. - Nie mamy przecież dowodów

na to, że Sprzysiężenie wzięło Copelanda na cel. Czy policja zamierza przeprowadzić sekcję zwłok?

background image

Nathan pokiwał głową.
- Mam nadzieję. Sądzę, że przekonałem agenta Wilsona ze służb specjalnych, aby przyjrzał się bliżej

okolicznościom śmierci Copelanda. Dochodzenie będzie jednak prowadzone niezwykle dyskretnie. Gdyby
się okazało, że cała ta historia jest wyssana z palca, rodzina Copelanda i jego wysoko postawieni przyjaciele
nie puściliby tego płazem. Śmierć Copelanda powinna być równie godna, jak jego życie.

- Zatem pogrzeb odbędzie się zgodnie z planem.
- Wszystko na to wskazuje - potwierdził Nathan.
- I nic nie zakłóci planów Sprzysiężenia.
- Przynajmniej dzięki nam służby specjalne wiedzą o zbliżającym się zebraniu. - Nathan otworzył drzwi

szarego chevroleta z wypożyczalni. - Może coś z tego wyniknie.

- Pamiętaj, że oni nie wiedzą, kogo mają szukać. - Eve wsiadła do samochodu. - Jeśli nie będą mieli

dowodów na to, że Copelanda zamordowano, śledztwo utknie w martwym punkcie.

- Przecież my znamy jednego z członków Sprzysiężenia, który się zjawi na zebraniu - zauważył Joe. -

Meltona.

Eve z powątpiewaniem pokręciła głową.
- To wcale nie jest przesądzone. Hebert mówił, że Melton potwornie się boi, iż Thomas Simmons go

wyśledzi. Poza tym Melton podejrzewa, że śmierć trzech członków Sprzysiężenia z jego stanu bynajmniej
nie była przypadkowa i obawia się, że on może być następny.

- Zebrania członków Sprzysiężenia odbywają się bardzo rzadko: każde jest wielkim wydarzeniem -

zauważył Joe. - Aby usprawiedliwić swoją nieobecność, Melton musiałby dysponować niezbitymi dowodami
na to, że jego życie jest zagrożone.

- Mnie też to przyszło do głowy. - Nathan wycofał samochód z miejsca parkingowego. - A zatem piłka

wciąż jest w grze. Musimy tropić Meltona tak długo, aż się dowiemy, gdzie się odbędzie zebranie. Resztą
zajmie się FBI.

Eve znowu pokręciła głową.
- I co nam to da? Mamy do czynienia z wysoko postawionymi osobistościami, ludźmi odgrywającymi

wielką rolę w swoich państwach. Jak możemy udowodnić, że postępują wbrew prawu? Poza tym skąd
pewność, że FBI zdecyduje się wkroczyć do akcji? Najpierw muszą nam uwierzyć.

Nathan przygryzł usta.
- Nie dam za wygraną. Zbyt długo tropiłem Sprzysiężenie i zbyt długo szukałem Simmonsa, żeby teraz

rezygnować. Wreszcie mam ślad. Faktycznie, jesteśmy zdani na własne siły, ale możemy ujawnić prawdę o
tej cholernej tajnej organizacji. Na pewno uda się nam poznać nazwiska i twarze jej członków.

- Kto wie, może dowiemy się też czegoś więcej - zamyślił się Joe. - Dzięki mikrofonom kierunkowym

zarejestrujemy ich rozmowy. Nagramy ich na taśmy wideo. Zrobimy zdjęcia.

- Na pewno są dobrze chronieni - zwróciła uwagę Eve. - Zbliżenie się do nich nie będzie łatwe.
- Ich najlepszy fachowiec od mokrej roboty, Hebert, już nam nie zagrozi. To nam stwarza pewne szanse.
- Nie sądzę. Z pewnością mają innych. Poza tym już po kilku bezskutecznych próbach nawiązania z nim

kontaktu nabiorą podejrzeń. Staną się jeszcze ostrożniejsi.

Nathan bacznie spojrzał na Eve.
- Chcesz przez to powiedzieć, że mamy się wycofać?
- Skąd. Po prostu tak widzę całą sytuację. Pewnie nie osiągniemy wszystkiego, co byśmy chcieli, ale

zadowolę się choćby częściowym sukcesem.

Nathan się rozpogodził.
- Jak powiedział Quinn, możemy uzyskać więcej, niż nam się wydaje. Chyba mam jeszcze szansę na

nagrodę Pulitzera.

Mały, biały domek na plaży, do którego zawiózł ich Nathan, znajdował się zaledwie kilka kilometrów od

miasta.

- W tak krótkim czasie nie zdołałem znaleźć nic lepszego. Sprawę wynajmu załatwiłem telefonicznie przez

pośrednika.

- Może być. - Eve wysiadła z samochodu. - Najważniejsze, żeby nikt się tutaj nie kręcił.
- Pójdę się rozejrzeć po okolicy. Wracam za chwilę - oznajmił Joe; obszedł dookoła dom i ruszył nad

morze.

- Klucz powinien leżeć pod palmą, w skrytce... - Nathan odszukał schowek, wystukał odpowiednią

kombinację w zamku szyfrowym, wyciągnął klucz i otworzył drzwi. - Wejdź. Sprawdzę, czy Quinn nie
potrzebuje pomocy.

- Da sobie radę.

background image

- I tak wyjdę. Powinienem się bardziej starać, skoro nie ma tu Galena. Dobrze, że się stąd zabrał - mruknął

z niechęcią.

Eve z irytacją pokręciła głową i zamknęła za sobą drzwi. Denerwowała ją ta cała troska o jej

bezpieczeństwo. Czemu nikt nie zatroszczył się o tamtego starego człowieka. Zawiodła nawet jego osobista
ochrona z rządowych służb specjalnych. Jak Hebert zdołał go zamordować?

Przeszła przez pokój, włączyła telewizor i zaczęła oglądać CNN.
Na ekranie pojawiła się twarz Franclina Copelanda. Wspomnienie pośmiertne. Eve opadła na kanapę,

uważnie wsłuchując się w każde słowo. Zobaczyła żonę zmarłego, Lily. Pokazano ją podczas odwiedzin w
szpitalu, kiedy Copeland kilka tygodni temu doznał ataku serca. Lily była szczupłą, elegancką kobietą po
siedemdziesiątce. Rzucało się w oczy, że małżeństwo to łączyły wyjątkowo trwałe więzi. Autorzy programu
wymienili na koniec liczne zasługi byłego prezydenta z uwzględnieniem jego działalności charytatywnej.
Zmarły zrobił w życiu wiele dobrego. Eve nie miała pojęcia, że pracował dla chrześcijańskiej organizacji
dobroczynnej Habitat for Humanity. Wcześniej nie zwracała uwagi na dokonania Copelanda. Zainteresowała
się nim dopiero teraz, a najbardziej obchodziły ją okoliczności jego śmierci.

Kilka minut później do domu weszli Nathan i Joe. Joe usiadł na kanapie obok Eve.
- Coś istotnego? - spytał.
- Uroczystości pogrzebowe odbędą się pojutrze w katedrze Świętej Katarzyny.
- Dwudziestego dziewiątego października - uzupełnił Joe. Był zamyślony.
- Tak jest - Eve ruchem głowy wskazała na telewizor: Kim Basinger wsiadała do samolotu w Los Angeles.

- Kiedyś poleciała z Copelandem do Afryki, by wspierać akcję charytatywną UNESCO. Jest w drodze na
pogrzeb.

- Wątpię, czy jest członkinią Sprzysiężenia - skomentował sucho Nathan.
- Wcześniej pokazywali Jamesa Tarranta, brytyjskiego magnata prasowego, który wprost z jakiegoś

zebrania spieszył na lotnisko w Londynie. Komentator przytoczył jego słowa. Tarrant podobno stwierdził, że
świat stracił wielkiego człowieka i on zamierza złożyć mu hołd.

- Wzruszające - burknął Joe.
Nathan przytaknął mu skinieniem głowy.
- Trudno jest odróżniać ziarno od plew. Melton może nam w tym pomóc. - Odwrócił się ku drzwiom. - Idę

do redakcji lokalnej gazety. Spróbuję się dowiedzieć, kiedy Melton ma się zjawić w Boca. Dam wam znać,
gdy tylko wpadnę na jakiś trop.

- Potrzebujemy zdjęć Thomasa Simmonsa. Spróbujesz zdobyć kilka?
- Ach, tego człowieka z mroku?
Dobrze powiedziane, pomyślała Eve. Simmons cały czas skrywał się w mroku, uciekając przed ścigającym

go Hebertem.

- Ten „człowiek z mroku” usiłował mnie zabić, i ma na swoim sumieniu co najmniej trzech członków

Sprzysiężenia. Chcę znać jego twarz.

- Ja już wiem, jak wygląda. Tuż po przyjeździe do Boca wszedłem na strony internetowe Kalifornijskiego

Instytutu Technologicznego i ściągnąłem zdjęcie personelu. Dodatkowo odnalazłem fotografię z gazetki
studenckiej. Zrobię kilka odbitek dla ciebie i dla Quinna.

- Jak się nazywa ten agent ze służb specjalnych, z którym rozmawiałeś w sprawie Copelanda? Wilson? -

zainteresował się Joe. - Jest pewnie jeszcze za wcześnie, ale sprawdzę, czy już pojawiły się wyniki sekcji
zwłok.

- Tak, Pete Wilson - twarz mu się zachmurzyła. - Mam nadzieję, że będziesz miał więcej szczęścia ode

mnie. - Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Eve wbiła wzrok w Joego.
- Co dalej?
- Potrzebny nam samochód. Poza tym musimy zdobyć sprzęt do podsłuchu i prowadzenia obserwacji.

Wprawdzie zbyt mało wiemy, ale może Nathanowi tym razem się poszczęści i zdobędzie jakieś informacje.
Resztą zajmę się sam.

- Zaraz. - Zawahała się. - Zadzwońmy do Galena. - Uniosła dłoń, widząc, że Joe otwiera usta, by

zaprotestować. - Galen to między innymi nasz zaopatrzeniowiec, potrafi zdobyć niemal wszystko. Ma
rozległe kontakty. Idę o zakład, że wystarczy jeden jego telefon, a dostaniemy wszystko, czego sobie
zażyczymy, od kombinezonu astronauty do bomby atomowej. Joe, potrzebujemy go.

- Wcale nie. - Lekko się krzywiąc, po chwili zastanowienia powiedział: - Ale możemy skorzystać z jego

pomocy.

Eve szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.
- Mogę z nim współpracować. Zapoznał mnie z sytuacją w Baton Rouge, zapominając o osobistych

background image

animozjach, kiedy chodziło o zapewnienie ci bezpieczeństwa. Ja też mogę teraz o nich zapomnieć.
Zatelefonujesz do niego sama czy ja mam to zrobić?

- Ja się z nim skontaktuję.
- Świetnie. - Joe ruszył do kuchni. - Zaparzę kawę, a potem zadzwonię do Wilsona i mojej jednostki, żeby

sprawdzić, czy Carol dostała już raporty z laboratorium.

Eve z zadumą pokiwała głową i wystukała numer Galena.
- Hebert nie żyje! Hip, hip, hura! - wykrzyknął Galen, kiedy Eve przekazała mu nowiny. - Trzeba przyznać,

że Quinn załatwił go bardzo efektownie. Moje gratulacje.

- Z pewnością się ucieszy. Zdobędziesz dla nas ten sprzęt? Lepiej, żeby nikt ze Sprzysiężenia nie wiedział,

że Joe i ja jeszcze żyjemy.

- Drobiazg. Daj mi adres i telefon.
- Właściwie nie znam... - Dostrzegła numer na aparacie i szybko wyrecytowała go do słuchawki, następnie

wyszła przed dom, spisała adres ze skrzynki na listy i podyktowała go Galenowi.

- W porządku - oświadczył Galen. - Ruszam w drogę. Jonas Faber nadal powinien być w Orlando. Pomoże

nam.

- Kto to jest Jonas Faber?
- Nie zadawaj pytań, nie usłyszysz kłamstw. Po prostu przyjmij do wiadomości, że będzie nam służył

pomocą. Poza tym postaram się dowiedzieć, gdzie odbędzie się spotkanie.

- Nathan jest już na tropie Meltona.
- Do męskiej roboty nie wysyła się chłopców. Zacznę od spraw technicznych. - Rozłączył się.
Joe stanął w drzwiach do kuchni.
- I co ci powiedział?
- Że bierze się do roboty. Dowiedziałeś się czegoś od Wilsona?
Joe pokręcił głową.
- Nie będzie sekcji.
- Co takiego?
- Lekarz prowadzący stwierdził, że doskonale zna przyczyny zgonu Copelanda i wie, że są one naturalne.

Zmarły był uczulony na pleśń, a ostatnio jego alergia znacznie się pogłębiła. W szpitalu kilka razy
przeprowadzano mu testy, wynik był zawsze ten sam. Lekarze robili wszystko, co w ich mocy, aby utrzymać
sterylne warunki wokół Copelanda i nie narażać go na kontakt z zarodnikami pleśni, lecz on odmawiał
opuszczenia domu na Florydzie, nie chciał też mieszkać w plastikowej komorze. Tutaj wszędzie aż roi się od
pleśni.

- Sekcja zwłok mogłaby wykazać inną przyczynę zgonu.
Joe ponownie pokręcił głową.
- Lekarz stwierdził, że nie będzie pogłębiał smutku rodziny bez uzasadnionego powodu. Zresztą ciało

zawsze można ekshumować, jeśli śledztwo wykaże, że doszło do morderstwa.

Dwie godziny później przed drzwiami domku stanął czarny, wynajęty chevrolet.
Po kolacji zadzwonił Jonas Faber, a nieco później zjawił się osobiście. Ich gość okazał się niskim,

pogodnym człowiekiem, który niezwykle uprzejmie poprosił Joego, by ten poszedł z nim do furgonetki.

Joe wrócił po dwudziestu minutach, kręcąc głową.
- Coś nie tak?
- Skąd, wszystko w porządku, pod warunkiem że chcesz otworzyć sklep dla szpiegów lub zająć się

handlem bronią ręczną. Nawet FBI nie dysponuje tak wyrafinowanym sprzętem wywiadowczym jak ten,
który sprowadził Faber. Jego furgonetka, a właściwie wóz techniczny, stoi na naszym podwórku -
uśmiechnął się Joe. - Ten człowiek zadbał o wszystko, także o szkolenie. Nie da mi spokoju, dopóki nie
opanuję obsługi kamer i całej reszty. Chciał mnie nawet nauczyć strzelać z AK 47. Poinformowałem go, że
trudno mnie nazwać amatorem w sprawach związanych z używaniem broni palnej.

Wóz techniczny? Eve poprosiła przecież tylko o sprzęt wywiadowczy.
- Zdaje się, że Galen nie kłamał, twierdząc, że zabiera się do roboty.

Nathan zadzwonił godzinę później.
- Melton zjawił się w Boca. Przybył dwie godziny temu i udał się bezpośrednio do domu Copelanda, żeby

złożyć wdowie kondolencje. Drań.

- Śledzisz go?
- Każdy krok.
- Bądź ostrożny.

background image

- Daj spokój, jeszcze mi życie miłe.
- Mam do ciebie prośbę. Pojutrze wybieram się na nabożeństwo żałobne.
- Dlaczego?
- Chcę tam być. Chcę przyjrzeć się wszystkim ludziom wchodzącym do kościoła, aby później móc ich

rozpoznać. Zdobędziesz dla mnie czarny kapelusz z ciemną woalką?

- Zdajesz sobie sprawę, że twoja obecność na pogrzebie w niczym nam nie pomoże?
Wiedziała o tym, lecz mimo to chciała osobiście pożegnać Copelanda. Był wielkim człowiekiem.

Żałowała, że umarł, w jakiś sposób czuła się z nim związana.

- Ale też nie zaszkodzi. Nie chcę tu siedzieć z założonymi rękami. Joe i tak będzie zajęty nauką obsługi

sprzętu wywiadowczego.

- Będziesz musiała stać w tłumie na ulicy. Aby wejść do kościoła, trzeba mieć specjalne zaproszenie.
- I tak tam pojadę.
- Niech będzie. Podrzucę wara do domu kapelusz i zdjęcia Simmonsa, gdy tylko się upewnię, że Melton

dotarł na noc do hotelu.

- Oto twój kapelusz - Nathan wręczył Eve plastikową torbę. - Nie poszło łatwo. Zwykłe sklepy już

pozamykano, więc poszedłem do całodobowej drogerii i kupiłem czarny kapelusz słomkowy na plażę oraz
czarny, przejrzysty szal. Zrobisz z niego woalkę...

- Poradzę sobie. Dzięki, Nathan.
- Drobiazg. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę. - Simmons.
Eve wysypała zdjęcia. Na jednym Simmons stoi przed jakimś budynkiem. Drugie, portretowe, pochodziło

z gazetki studenckiej. Zrobiono je w czasie, gdy Simmons rozpoczynał pracę dla Kalifornijskiego Instytutu
Technologicznego. Profesor Thomas Simmons dobiega czterdziestki, ma regularne rysy twarzy i lekko
wysuniętą dolną wargę. Nosi okulary w rogowej oprawce i śmiałym wzrokiem spogląda w obiektyw.

- Wygląda sympatycznie. Trudno uwierzyć, że to morderca.
- Może się zmienił, kiedy Sprzysiężenie podjęło próbę wysadzenia go w powietrze. - Nathan rozejrzał się

po pokoju. - Gdzie Quinn?

- Z tyłu domu, w furgonetce. Fascynuje go cały zgromadzony tam sprzęt. Postanowił zrobić ze mnie

dźwiękowca.

- Skomplikowana sprawa.
- Nieszczególnie. Faber zadbał o to, by sprzęt był łatwy w obsłudze.
- Wobec tego chyba wrócę do hotelu, żeby mieć oko na Meltona. W ten sposób zapewnię ci materiał do

nagrywania. Będę w kontakcie, ale pamiętaj, że teraz już przyczepię się do Meltona jak rzep. Spotkamy się
pojutrze, przed kościołem. - Skierował się ku drzwiom wejściowym.

- Jasne.
Gdy zamknął za sobą drzwi; Eve sięgnęła po kapelusz i szal. Obydwie rzeczy były tandetne, ale nie miało

to znaczenia. Chodziło o to, by nikt jej nie rozpoznał i by mogła wtopić się w tłum.

- Czy Nathan przyniósł zdjęcie?
Odwróciła się i ujrzała Joego.
- Nawet dwa. - Wręczyła mu kopertę. - Na dzisiaj koniec?
W zamyśleniu pokręcił głową i wpatrywał się w fotografie.
- Powiedziałam Nathanowi, że trudno uwierzyć, aby to był morderca.
- Ja nie mam z tym trudności, ale w końcu widziałem więcej morderców niż ty.
- Może po prostu mam już mętlik w głowie - odparła z rezygnacją Eve. - Thomas Simmons był zapewne

kiedyś bardzo dobrym, świetnie się zapowiadającym uczonym. Jego życie potoczyło się jednak złymi torami
i został mordercą. Trudno to pojąć.

- Jak komu. Zabijanie to sprawa wyboru. Podejmujesz decyzję, a potem ponosisz jej konsekwencje. Jestem

gliniarzem, ale bez trudu przychodzi mi oczyszczanie ulic z brudów, które na nich zalegają. - Wepchnął
zdjęcia do kieszeni i ruszył do wyjścia. - Simmons popełnił błąd, nastając na twoje życie.

BOCA RATON
29 października

Na odgrodzonych linami ulicach przed katedrą Świętej Katarzyny było tłoczno, ludzie stali w sześciu

rzędach. Po kilku minutach intensywnego wypatrywania Eve dostrzegła wreszcie Nathana. Natychmiast do
niego podeszła.

- Eve? - Nathan usiłował rozpoznać twarz ukrytą pod ciemnym welonem.

background image

Skinęła głową.
- Melton jest w środku?
- Wszedł tam pół godziny temu. Pewnie chciał zrobić entrée przed przybyciem prezydenta.
- Prezydent przyjechał?
- Dziesięć minut temu - ruchem głowy Nathan wskazał czterech mężczyzn w ciemnych garniturach i

okularach przeciwsłonecznych, którzy stali na schodach prowadzących do kościoła. - Tajne służby.

- Mam nadzieję, że potrafią zadbać o bezpieczeństwo głowy państwa. Copelanda nie udało im się ochronić.

- Wpatrywała się w drzwi świątyni. - Dobrze, że prezydent Andreas tu przybył. Copeland zasługuje na to,
żeby go pochowano z najwyższymi honorami.

- Bardzo się przejęłaś jego śmiercią.
Wzruszyła ramionami.
- Pewnie dlatego, że mam poczucie winy. Gdybym wcześniej domyśliła się sensu słów Heberta, może

udałoby się ocalić życie Copelandowi.

- A może nie. Nie wiedziałaś, że Hebert zamierza zabić Copelanda, a potem było już za późno, by

cokolwiek zmienić.

- Każda minuta mogła mieć tu znaczenie. - Obojętnie patrzyła na kolejne limuzyny, które zatrzymywały się

przed kościołem i wypuszczały pasażerów. - Nie wiem, czy... Chryste Panie! - złapała Nathana za rękę. -
Niemożliwe, chyba oszalałam. Czy to Thomas Simmons?

Nathan znieruchomiał.
- Gdzie?
- Po drugiej stronie ulicy. W zielonej koszulce polo. Zaraz, on stoi nie dalej niż trzy metry od agenta służb

specjalnych. - Eve nie odrywała wzroku od jakiegoś mężczyzny uważnie przypatrującego się zebranym. Te
same wydęte usta, te same rogowe oprawki... - To on, z całą pewnością.

- Jeśli to nie on, to znaczy, że ma sobowtóra. - Nathan zaczął się przepychać przez zbity tłum. - Może uda

się nam podejść bliżej.

Eve podążyła za nim.
Simmons. Dobry Boże, Simmons...
Thomas Simmons nagle podniósł wzrok i spojrzał prosto na Nathana, oddalonego od niego zaledwie o

kilka metrów.

Nathan się uśmiechnął.
- Dzień dobry, czy moglibyśmy zamienić kilka...
Simmons błyskawicznie się odwrócił i zanurkował między zgromadzonych ludzi, gwałtownie roztrącając

ich na boki. Gdy tłum się przerzedził, zaczął biec.

- Cholera! - zaklął Nathan i rzucił się w pościg.
Eve również usiłowała biec, lecz tłok na ulicy znacznie jej to utrudniał. Gdy dotarła do pierwszej

przecznicy, przystanęła zdezorientowana. Nie wiedziała, czy mężczyźni skręcili czy pobiegli prosto.

Nagle ujrzała Nathana i ruszyła za nim.
Przy następnej przecznicy Simmons wskoczył do beżowej toyoty.
Nathan przyspieszył kroku.
- Stać! Niech pan nie odjeżdża! Proszę mi pozwolić...
Toyota zjechała z krawężnika i wkrótce zniknęła w oddali.
Nathan się zatrzymał. Klnąc, na czym świat stoi, patrzył na odjeżdżający samochód.
- To był on, prawda? - Eve zatrzymała się obok. - Simmons?
- Tak sądzę. - Nathan sięgnął do kieszeni i wyjął z niej notes. - Mam nadzieję, że dobrze zapamiętałem

numer rejestracyjny. - Zapisał go na skrawku papieru. - Jeśli auto jest z wypożyczalni, niczego się nie
dowiemy. Jak myślisz, czy Quinn może to szybko sprawdzić?

Skinęła głową, biorąc kartkę do ręki.
- Co on tutaj robił?
- Kto to wie? Jeśli to on zabił tamtych trzech członków Sprzysiężenia, niewykluczone, że tym razem

wybierał sobie następny cel. A może śledził Meltona, tak jak ja. A jeśli jest kompletnie walnięty, znalazł
sobie jeszcze inny powód. - Nathan oparł się o ścianę domu i z trudem łapał powietrze. - Chryste, pora
schudnąć. Ten sprint niemal mnie wykończył.

- Przynajmniej wiemy, że Simmons jest w okolicy.
- Fakt, z pewnością nie ścigaliśmy cienia. - Gniewnie zmarszczył nos. - Poza tym ma znacznie lepszą

kondycję ode mnie. Muszę wracać. Zaczekam, aż Meltonowi obeschną te jego krokodyle łzy i wyniesie się z
kościoła. - Oderwał się od ściany. - Idziesz?

Pokręciła głową.

background image

- Wracam do domu. Najpierw jednak przedyktuję numer Joemu.

DOM NAD JEZIOREM
ATLANTA, GEORGIA
15.05
29 października

Pogrzeb już trwał, kiedy Galen włączył telewizor. Jonathan Andreas, prezydent Stanów Zjednoczonych,

stał na podium i wygłaszał mowę pożegnalną.

Gdy realizator programu pokazał wnętrze kościoła, Galen zwrócił uwagę, że wszystkie miejsca są zajęte.

W pogrzebie uczestniczyło co najmniej półtora tysiąca ludzi. Rozpoznał kilka osobistości: Tony’ego Blaira,
Normana Schwarzkopfa, Colina Powella. Przy gościach takiej rangi najrozsądniej byłoby...

W drzwiach stał David Hughes.
- Mogę pana na chwilę prosić?
- Jakiś problem?
- Trudno powiedzieć. - Był czymś zaniepokojony. - Czegoś nie rozumiem. Coś tu jest nie tak. Niech pan

sam zobaczy.

Rozdział dwudziesty

- To nie jest samochód z miejscowej wypożyczalni. - Joe odłożył słuchawkę. - W tej chwili trwa

przeszukiwanie komputerowej bazy danych. Wkrótce się czegoś dowiemy.

Eve zmarszczyła brwi.
- Mam nadzieję. Czuję niepokój na myśl, że Simmons kręci się gdzieś w pobliżu.
- Jeśli się dowiemy, gdzie dokładnie przebywa, gwarantuję, że już nigdy nie poczujesz niepokoju na myśl o

nim.

Niespodziewanie przypomniała sobie tę przerażającą chwilę, kiedy Joe i Hebert walczyli w błocie.
- Zawsze musisz mieć...
W tej samej chwili zadzwonił telefon komórkowy.
- Mało brakowało - mruknął do siebie Joe, gdy Eve naciskała guzik na klawiaturze aparatu.
- Mam! - głos Nathana drżał z podniecenia. - Po pogrzebie Melton spotkał się przed hotelem z jakimś

mężczyzną. Ich rozmowa trwała tylko kilka minut, a odbyła się przy stoisku z gazetami. Wiedziałem, że
Meltona będą otaczali dziennikarze, więc postanowiłem śledzić tamtego.

- Dokąd za nim pojechałeś?
- Na lotnisko w Fort Lauderdale.
- Co takiego?
- Właściwie niezupełnie na lotnisko. W tamtych okolicach znajduje się opuszczona baza lotnictwa

morskiego. Toczy się o nią spór między miejscowym towarzystwem historycznym i zarządem lotniska.
Właśnie stamtąd w 1945 roku wystartowały samoloty, które zaginęły w rejonie Trójkąta Bermudzkiego. W
bazie stoi wielki betonowy budynek, i to bez wątpienia on posłuży jako miejsce zebrania. Otacza go
ogrodzenie z siatki drucianej, nikt się tam nie kręci. Jest strzeżony przez co najmniej pięciu mężczyzn, nie
licząc tego, który rozmawiał z Meltonem.

- Lotnisko - mruknęła Eve.
- To wymarzony punkt. Po pewnym czasie od zakończenia pogrzebu członkowie organizacji pojedynczo

opuszczą Boca, rzekomo z zamiarem powrotu do domu. Następnie przyjadą na spotkanie do bazy morskiej, a
po zebraniu niespiesznie pojadą na lotnisko i wsiądą do swoich samolotów. Świetnie pomyślane.

- Kiedy odbędzie się to zebranie?
- Zapewne w środku nocy. Nie chcą, żeby ktoś kręcił się po okolicy. Kiedy zobaczę, że Melton opuszcza

hotel, dam wam znać. A teraz chciałem porozmawiać z Quinnem,

Eve przekazała telefon Joemu.
Dyskutowali tylko przez kilka minut.
- Już jadę - oznajmił Joe, rozłączył się i oddał aparat Eve. - On chce, żebym wziął sprzęt wywiadowczy,

pojechał do bazy morskiej i rozstawił urządzenia przed ogrodzeniem. Jego zdaniem nie ma możliwości
podejścia do budynku, bo strażników jest zbyt wielu, lecz można się ukryć w pobliżu rowu melioracyjnego
nieopodal bazy. Nie spodziewam się żadnych trudności. Kamera i sprzęt podsłuchowy działają na odległość
ponad półtora kilometra.

Skinęła głową.
- W drogę.
- Eve...

background image

- Ani słowa. Od kiedy tu przyleciałam, nie robię nic, tylko siedzę przed telewizorem i oglądam bandę

hipokrytów, która opowiada światu o wspaniałym, niedawno zmarłym człowieku.

- Część z nich mówi całkiem szczerze.
- Tylko którzy? Chciałabym to wiedzieć. - Eve podeszła do drzwi. - Cały cholerny świat powinien się tego

dowiedzieć. - I zerknąwszy na Joego przez ramię, dodała: - Tym razem nie zostawisz mnie na poboczu ani na
bezludnej wyspie. Działamy razem. Zrozumiano?

- Niech będzie, tylko musimy... - Przerwał, bo zadzwonił telefon. Joe wcisnął guzik. - Quinn. - Przez

chwilę nasłuchiwał. - Co takiego? - Zaniemówił. - Semtex?

BAZA LOTNICTWA MORSKIEGO W FORT LAUDERDALE
2.45
30 października

Okna białego budynku z betonu starannie zasłonięte, aby na zewnątrz nie przedostała się ani odrobina

światła. Okolicę patrolowali ubrani na czarno ochroniarze z dobermanami.

- Następny - mruknął Joe, ustawiając ostrość w kamerze wideo. Wycelował ją na ciemnego sedana i czekał.

Po chwili z samochodu wysiadł jakiś mężczyzna. - Tego też poznaję. Ciekawie się zapowiada. To szejk
Hasan Ibn Abar.

Eve pokiwała głową.
- OPEC.
Przez ostatnią godzinę Eve i Joe byli świadkami niespotykanej parady znanych oraz niesłychanie bogatych

i barwnych postaci. Eve odsunęła od ucha słuchawkę.

- W tej chwili niewiele słychać. Sygnał zanika. Przy każdym starcie samolotu pojawia się szum i słychać

tylko trzaski.

- Powiedzieli coś ciekawego?
- Niewykluczone. Ci ludzie z całą pewnością nie zebrali się po to, aby gawędzić o pogodzie, ale nie jestem

wielojęzyczna. Muszę się koncentrować na rozmowach prowadzonych po angielsku. O, może na tej... -
Poprawiła słuchawkę i przekręciła gałkę urządzenia, które przed nią stało. - Teraz lepiej. - Przez chwilę
nasłuchiwała. - Mówią coś o przełomie. Potrzebna im wyraźna większość ze względu na wysokie ryzyko...
Czego dotyczy to cholerne ryzyko? Powiedzcie coś o tym! - skierowała urządzenie na inną część budynku. -
Tarrant, brytyjski magnat prasowy. Mówi o pieniądzach i jakichś konsekwencjach dla Banku Światowego.
Nie wie, co zrobią ze spłatami w razie upadku reżimu.

- Jakiego reżimu?
- Cii... - uniosła rękę, nasłuchując. Nagle zmieniła się na twarzy. - Dobry Boże.
- Eve?
Pokręciła głową. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Powinna opanować drżenie i słuchać dalej. To, co

mówili teraz, należało dokładnie zarejestrować. Zerknęła na wskaźniki. Tak, wszystko się nagrywało.

Joe patrzył na nią z niepokojem.
- Jesteś blada jak ściana. Co u licha... - Umilkł, widząc minę Eve.
Po dziesięciu minutach zsunęła z ucha słuchawkę.
- Chodzi o Tamę Trzech Przełomów w Chinach. Pamiętasz ten program PBS sprzed roku? Mówiono w nim

o tamie wznoszonej na rzece Jangcy.

- Pamiętam. To największy projekt budowlany na świecie od czasu Wielkiego Muru. Inżynierowie szacują,

że dzięki tej zaporze uzyska się osiemnaście tysięcy megawatów prądu i rozwiąże problem powodzi.

Eve pokiwała głową.
- Na terenach zalewowych Jangcy zginęło w ostatnim stuleciu trzysta tysięcy ludzi. To krwawa rzeka. -

Westchnęła ciężko. - Tak, Sprzysiężenie zaatakuje tamę na Jangcy. Jego członkowie postanowili działać
szybko, zanim zakończy się pierwszy etap prac. Na budowie wciąż panuje chaos, więc nie powinni mieć
większych trudności. Muszą się jednak spieszyć, bo chiński rząd zwiększa nadzór i wzmacnia ochronę
budowy.

- Sabotaż?
Przytaknęła ruchem głowy.
- Akcję chcą przeprowadzić przed trzecim listopada, gdyż tego dnia ma nastąpić uszczelnienie systemu

bezpieczeństwa. Właśnie dlatego Sprzysiężenie musiało się zebrać przed dwudziestym dziewiątym
października. Innymi słowy, zaatakują w ciągu najbliższych dni. Jeśli zwolennicy sabotażu nie uzyskają
większości i sprawa zacznie się przeciągać, będą musieli zaczekać z akcją do chwili zakończenia budowy, a
wówczas sprawa znacznie się skomplikuje. - Eve zwilżyła językiem wyschnięte wargi. - Wyobrażasz sobie

background image

ten ogrom zniszczeń...?

- Aż za dobrze. Dlaczego oni to robią?
- Energia produkowana przez elektrownię wodną będzie gigantycznym stymulatorem chińskiej gospodarki,

która i tak bardzo szybko się rozwija pod rządami obecnego reżimu i Sprzysiężenie ma trudności ze
sprawowaniem nad nią kontroli. - Z goryczą zacisnęła usta. - Członkowie Sprzysiężenia najwyraźniej chcą
zachować pełną władzę nad światem.

- Kiedy tama legnie w gruzach, razem z nią zawali się reżim, zgadza się?
- Na tym założeniu opiera się ich plan. W nowym rządzie powinni zasiąść członkowie Sprzysiężenia. To

gra o władzę.

- Makabra.
- Koszmar. - Eve zamknęła oczy. - Bóg jeden wie, ilu ludzi zginie w wyniku sabotażu... - Po chwili uniosła

powieki, wyprostowała się i ponownie nasunęła słuchawkę na ucho. - Ciekawe, jakie jeszcze niegodziwości
planują. Nie powstrzymamy ich, jeśli nie będziemy wiedzieli...

- Niegodziwości? - spytał Nathan, zamykając za sobą drzwi furgonetki. - Co się dzieje?
- Mają zamiar wysadzić Tamę Trzech Przełomów w Chinach - wyjaśnił Joe.
Nathan cicho gwizdnął.
- Więc o to chodzi.
- Zdaje się, że wszyscy rozmawiają tylko o sabotażu. - Eve przekręciła gałkę. - Może dzieje się tam jeszcze

coś ciekawego.

- Idę o zakład, że na tym nie koniec - oświadczył Nathan. - Zaraz dołączy do nich Melton. Śledziłem go aż

do wjazdu na teren bazy. Liczyliście obecnych?

- Pięćdziesięciu dwóch - odparła Eve. - Joe zrobił każdemu zdjęcie.
- Koniecznie sfotografujcie Meltona. - Nathan przyłożył lornetkę do oczu. - Oto on...
- Załatwione - poinformował Joe, gdy Melton zniknął w budynku. - Nasz poczciwy senator został

uwieczniony dla potomności.

- Twoje wysiłki nie idą na marne. Dzięki tobie prawda triumfuje, Nathan - powiedziała Eve.
- Prawda to piękne słowo. - Nathan nie odrywał wzroku od betonowej konstrukcji. - Takie czyste i proste.
- Co racja, to racja. - Joe wstał i ruszył do drzwi. - Idę się rozejrzeć. Nigdzie nie jest powiedziane, że

ochrona cały czas będzie się trzymała terenu bazy. Nie chcę, by ktoś nas tutaj zaskoczył.

- Dobra myśl - pochwaliła go Eve i obróciła jedno z pokręteł. - Zwłaszcza że zaczęła się oficjalna część

zebrania. Melton wygłasza przemówienie powitalne.

- Najwyraźniej wszyscy już dotarli na miejsce. Pójdę zatelefonować do FBI, a potem sprawdzę, czy mogę

się na coś przydać Quinnowi - powiedział Nathan i skierował się do drzwi.

- Nathan, zaczekaj - zawołała Eve.
- Musimy się pospieszyć, bo inaczej cała impreza... - urwał, ujrzawszy pistolet w jej dłoni. - Eve? Co ty u

licha wyprawiasz?

- Franklin Copeland był bardzo dobrym człowiekiem. Nie miałeś ani krztyny wyrzutów sumienia, gdy

zmarł?

Nathan wpatrywał się w nią z osłupieniem.
- Niby czemu? Przecież to nie ja go zabiłem.
- Zgadza się, nie ty odebrałeś mu życie. Ty tylko pozwoliłeś mu umrzeć.
Znieruchomiał.
- Co ty wygadujesz? Przecież poinformowałem o wszystkim służby specjalne. Nikt nie chciał mi uwierzyć.
- Tego samego popołudnia Joe skontaktował się z nimi i dowiedział się kilku interesujących faktów.

Informacje o Sprzysiężeniu przekazałeś im cztery godziny po rozmowie ze mną. Cztery godziny to mnóstwo
czasu, Nathan.

- Dotarcie do odpowiednich osób musiało trochę potrwać. Rozumiesz, biurokracja. Zresztą te cztery

godziny w niczym nie zmieniłyby sytuacji.

- Owszem, zmieniłyby, ale ty celowo zachowywałeś się tak, aby służby specjalne uznały cię za

niezrównoważonego. Agent Wilson oświadczył, że ich zdaniem dostałeś ataku szału. Nic dziwnego, że nikt
ci nie uwierzył.

- Cholera, po prostu się niepokoiłem. Nie potrafiłem ich skłonić do wysłuchania mnie. Zresztą i tak nie

natrafiliby na nic podejrzanego. Hebert nas przechytrzył.

- Prawdę mówiąc, coś jednak znaleźli, kiedy Joe przekonał ich, żeby poszli wraz z nim przeszukać dom

Copelanda. Okazało się, że filtr instalacji wentylacyjnej w sypialni był pokryty substancją, która przenika do
płuc i wywołuje w nich reakcje zbliżone do tych, jakie się pojawiają w zetknięciu z zarodnikami pleśni. Z
każdym oddechem Copeland coraz bardziej osłabiał płuca. Nic dziwnego, że nękały go gwałtowne ataki

background image

astmy.

- Okropne.
- Hebert wspomniał, że wszystko jest zaplanowane „do ostatniego oddechu”. Jestem przekonana, że ich

lekarze dokładnie wymierzyli ilość toksycznej substancji, tak aby zgon nastąpił nie później niż dwudziestego
siódmego. Przewidywali, że pogrzeb odbędzie się dwa dni później i nikogo nie powinien zdziwić ich
przyjazd przed dwudziestym dziewiątym. - Przerwała i powtórzyła po chwili: - Copeland był dobrym
człowiekiem. Nie trzeba było pozwolić mu umrzeć.

- Już ci powiedziałem... - Nathan patrzył jej prosto w oczy. - Po raz drugi użyłaś tych samych słów. To

niedorzeczne. Dlaczego miałbym pozwolić mu umrzeć?

- Bo nie chciałeś, żeby zebranie Sprzysiężenia zostało odwołane. Cieszyłeś się na myśl, że wszyscy

najważniejsi jego członkowie tu przyjadą. Zaplanowałeś sobie przebieg wypadków od chwili, kiedy Etienne
poinformował cię o spotkaniu członków Sprzysiężenia w Boca Raton.

- Wcale mi tego nie powiedział.
- Ależ tak, jak najbardziej. Dlaczego miałby to przemilczeć? Lubił cię i wierzył ci. Urabiałeś go przez dwa

lata i doskonale znałeś jego uczucia.

- Dwa lata?
- Od czasu, gdy podjął pracę w laboratorium.
- Co?
- Na litość boską, przestań udawać idiotę! To już koniec! Nie nazywasz się Bill Nathan!
Uniósł brwi.
- Nie? - Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Wobec tego jak się nazywam? Niech pomyślę. Dobry

dziennikarz powinien zgadnąć, do czego zmierzasz. Wierzysz, że jestem Thomasem Simmonsem?

Pokręciła głową.
- Kolejna bujda. Sądziłeś, że uda ci się w nieskończoność ukrywać, iż Harold Bently to ty?
Otworzył usta ze zdumienia.
- Co ty wygadujesz? Straciłaś rozum?
- Koledzy Joego poinformowali go o szczegółach wybuchu, podczas którego zginął Jennings. Ładunku nie

umieszczono w samym samochodzie. On znajdował się w czaszce, a odpalony był drogą radiową. - Eve na
chwilę zamilkła. - To nie była ta czaszka, nad którą ja pracowałam. Zresztą wcale nie należała do człowieka.
Świetna imitacja, plastik pokryty gliną. Rzecz jasna, ktoś musiał czaszkę podmienić. Zadałam sobie pytanie,
kto miał okazję to zrobić i po co to uczynił. Potem zatelefonował Galen i powiedział mi, że Hughes dostrzegł
jakiś metalowy przedmiot pod werandą w domu nad jeziorem. Okazało się, że jest to bardzo małe, wysokiej
klasy urządzenie podsłuchowe, o dużym zasięgu. Intensywne deszcze wypłukały aparat ze sterty liści. Ktoś
chciał dokładnie wiedzieć, co się dzieje w naszym domu, a Hebert z pewnością nie podszedłby tak blisko.
Rzecz w tym, że ty spędziłeś większość wieczoru na werandzie, i pamiętam, że stałeś na schodach, kiedy
wychodziłam z domu po wybuchu samochodu Jenningsa. Mogłeś podsłuchać rozmowę Jenningsa z
Ruskiem, a następnie wysadzić auto w powietrze. Wszystko do siebie pasuje. Poprosiłam Galena o
odszukanie kilku zdjęć Simmonsa i przeskanowanie ich do komputera. Uwaga, uwaga: Victor wcale nie był
Haroldem Bentlym, tylko Thomasem Simmonsem.

Bently milczał przez chwilę.
- Niedobrze - stwierdził w końcu. - Zdaje się, że wszystkie elementy układanki są już na swoich miejscach.
- Ostatniego wieczoru znowu usiłowałeś wszystko pogmatwać, wręczając nam zdjęcia rzekomego

Simmonsa. Były to komputerowo obrobione fotografie z Kalifornijskiego Instytutu Technologicznego, a w
miejsce Simmonsa wstawiłeś kogoś innego. Takie sztuczki to teraz łatwizna, wystarczy odpowiedni
program, prawda? Kim był tamten mężczyzna pod kościołem?

- Jakiś przypadkowy gość, którego znalazłem w miejscowych slumsach. Dałem mu za to parę groszy.

Nieźle się spisał, prawda?

- Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu?
- Przyszło mi do głowy, że nabierzecie podejrzeń, jeśli nie przedstawię jakiegoś namacalnego dowodu.
- A kiedy podmieniłeś czaszki?
- Gdy pakowałem twój sprzęt, w chwili wyjazdu z domu Galena. Właśnie dlatego musiałem wtedy

pojechać z wami. Nie mogłem dopuścić, żebyś wyjęła czaszkę z kuferka z zamiarem definitywnego
zakończenia pracy.

- Bo ta podmieniona przez ciebie czaszka miała twoją twarz, a Victor to był Simmons. Sporo ryzykowałeś.
- Niespecjalnie. Tak bardzo przejmowałaś się życiem i zdrowiem swojej córki, że nie myślałaś o Victorze.

Poza tym nigdy nie oglądasz zdjęć ludzi, których czaszki rekonstruujesz. Wiedziałem, że w końcu
zorientujesz się w tym wszystkim, lecz miałem nadzieję, iż niezbyt szybko.

background image

- Innymi słowy miałeś nadzieję, że Hebert mnie zabije, zanim porównam zdjęcia i zrekonstruowaną

czaszkę, tak?

- Nadzieja to niedobre słowo. Po prostu musiałem tak postąpić w tej fatalnej sytuacji. Od chwili, gdy

Hebert wciągnął cię do gry, wiedziałem, że musisz umrzeć. Wcale nie chciałem pozbawiać cię życia.
Szanuję cię i podziwiam.

- Pewnie dlatego przekupiłeś Marie, żeby mnie otruła.
- Starałem się zyskać na czasie. Gdybyś umarła, musieliby znaleźć innego plastyka sądowego. Grałem na

zwłokę. Opóźnienie było mi potrzebne.

- Tymczasem Hebert postanowił zabić Marie, abym nie podejrzewała, że ktoś wziął mnie na cel. Przecież

mogłabym się przestraszyć i zrezygnować z dalszej pracy.

- Zgadza się, niech go wszyscy diabli. Zajęłaś się rekonstrukcją, a ja miałem kłopoty z czasem. Gdyby

członkowie Sprzysiężenia dowiedzieli się, że żyję, puściliby za mną wszystkie gończe psy. Doskonale wiem,
jak wielka jest władza tych ludzi. Nie minąłby tydzień, a wpadliby na mój trop. Nie mogłem do tego
dopuścić. A musiałem czekać jeszcze pół miesiąca, żeby Sprzysiężenie się tutaj zebrało.

- I dlatego zabiłeś Jenningsa?
- Nie planowałem tego, jego działania były mi na rękę. Gdyby zidentyfikował czaszkę, Sprzysiężenie

zajęłoby się Simmonsem. Chciałem czaszkę zniszczyć, dlatego umieściłem w niej ładunek wybuchowy, i
zwalić winę na Heberta. Jennings jednak zaczął się domyślać, co Hebert planuje w Boca Raton, i musiałem
go powstrzymać.

- Zginęło tylu ludzi... - Eve pokręciła głową. - Dlaczego nie zabrałeś tego swojego ogniwa paliwowego i

nie wyjechałeś z kraju? Przecież mogłeś kontynuować pracę gdzie indziej.

- Wiedziałem, że Sprzysiężenie nigdy nie przestanie na mnie polować. Znaleźliby sposób na całkowite

wyeliminowanie mnie, podobnie jak to uczynili z Simmonsem i jego wynalazkiem. - Zacisnął gniewnie usta.
- Zdajesz sobie sprawę, jak rewolucyjnym dziełem jest ogniwo paliwowe? Ilu milionom ludzi pomogłoby w
życiu? Dzięki niemu udałoby się oczyścić naszą planetę. Organizacja nie chciała na to pozwolić.
Zagrażaliśmy jej zyskom, jej władzy. Zniszczyli nas, bo niszczą wszystkich ludzi, których osiągnięcia uznają
za niebezpieczne dla siebie. - Bently uśmiechnął się z goryczą. - Pomyśl sama. Przypomnij sobie, ile razy
czytałaś o doskonałych rozwiązaniach technicznych, po których wkrótce ginął słuch? Pamiętasz
skonstruowany w Dayton samochód z niezwykle wydajnym silnikiem elektrycznym, który spełniał wszyst-
kie wymogi obrońców środowiska? Wynalazcy są zawsze przekupywani lub zastraszani - albo wykpiwani
przez środki masowego przekazu, organizacje konsumenckie oraz rząd. Znikają, jakby nigdy nie istnieli. No
więc wraz z Simmonsem postanowiliśmy, że my nie znikniemy. Ja miałem pieniądze, a on ogniwo
paliwowe. Zamierzaliśmy dokończyć prace nad ostateczną jego wersją, potem poszukać potężnych
sponsorów i ruszyć do walki.

- Rzecz w tym, że Hebert podłożył bombę pod wasze laboratorium.
Bently skinął głową.
- Simmons zginął na miejscu. Moje ubranie stanęło w płomieniach, ale udało mi się wczołgać do błota i

ugasić ogień. Potem znalazł mnie Etienne.

- Pomógł ci?
- Zabrał mnie do domku w Houma i pielęgnował przez kilka miesięcy. W sejfie na wyspie

przechowywałem mnóstwo pieniędzy, lecz Etienne bał się wezwać lekarza. Kilka razy śmierć zaglądała mi
w oczy. Rurowałem się i zastanawiałem, co robić. Chciałem kontynuować pracę Simmonsa, lecz samotna
walka ze Sprzysiężeniem równała się samobójstwu. W pewnej chwili uświadomiłem sobie, jakie jest
najlepsze wyjście: media. Czego najbardziej obawia się tajna organizacja? Ujawnienia, rzecz jasna.
Namówiłem Etienne’a, aby zatelefonował do Billa Nathana i poprosił go o dyskretne spotkanie ze mną.
Uznałem, że mogę liczyć na jego poparcie.

- I co, przeliczyłeś się?
- Traktował mnie życzliwie, dopóki nie dowiedział się, że sprawa jest ryzykowna. To był żałosny tchórz.

Wiedziałem, że po spotkaniu ze mną natychmiast uda się do Meltona. Nie mogłem na to pozwolić. Nie po
tym wszystkim, co przeszedłem.

- Zabiłeś go i zacząłeś się za niego podawać.
- Łatwo poszło. Był rozwiedziony i pracował jako wolny strzelec, więc dużo podróżował po całym stanie.

Miałem poparzoną twarz, więc i tak musiałem się poddać operacji plastycznej. Poprosiłem Etienne’a o
kupienie mi fałszywego prawa jazdy i paszportu, a następnie wyjechałem na Antiguę, gdzie wykonałem
trochę roboty. Z wyglądu przypominałem Nathana, więc należało tylko poprawić kilka elementów twarzy,
żebym upodobnił się do niego jeszcze bardziej.

- Czy właśnie wtedy wykonałeś tę plastikową czaszkę?

background image

- Nie, zrobiłem to później. Pomyślałem, że może mi się przyda, gdy moje próby wyeliminowania ciebie z

gry spełzną na niczym.

- Może? Jakoś nie wyobrażam sobie, żebyś zdawał się na żywioł. Mogę się założyć, że wszystko

zaplanowałeś w najdrobniejszych szczegółach.

- Wiedziałem, że kupowanie komponentów do ogniwa paliwowego może zwrócić uwagę pewnych osób.

Znałem szczegóły wynalazku Simmonsa i potrafiłem odtworzyć całość, ale organizacja mogła nabrać
wątpliwości co do mojej śmierci. Musiałem się odpowiednio przygotować.

- Przygotować do zamachu na moje życie?
- Bomba mogła być dla ciebie, ale mogłaby też być sympatycznym podarunkiem dla Sprzysiężenia na jego

następnym zebraniu. Stało się jednak inaczej: Jennings. Przeznaczenie.

- Morderstwo.
- Jakkolwiek to nazwać, robiłem tylko to, co musiałem, aby przetrwać. Poza tym chciałem ofiarować

światu coś wartościowego - dodał z lekkim wzruszeniem ramion. - Skuteczności działania nauczyłem się od
Sprzysiężenia. Jeśli chce się czegoś dokonać, nie wolno cofać się przed niczym.

- Innymi słowy stałeś się taki jak oni.
- Nieprawda! - Bently z trudem usiłował zapanować nad agresywnym tonem. - Zrezygnowałem z żony,

dzieci i życia, które uwielbiałem, bo moim celem stało się naprawianie świata. Organizacja wydała na mnie
wyrok śmierci i zmusiła do ukrywania się niczym ranne zwierzę. Nie mogłem nawet pojechać do domu, bo
miałem świadomość, że naraziłbym rodzinę. To organizacja jest winna całej tej przemocy, jakiej się
dopuściłem.

Eve pokręciła przecząco głową.
- Morderstwo to morderstwo.
- Łatwo ci mówić. Niekiedy warto coś poświęcić dla szczytnego celu.
- Jakbym słyszała Heberta. Na swój sposób masz podobnie wykoślawioną psychikę. A Etienne’owi zrobiłeś

tak gruntowne pranie mózgu, że był gotów spełnić każde twoje żądanie.

- Nie każde. Nie potrafiłem go przekonać, aby nie zawoził czaszki Simmonsa na spotkanie z Jules’em. To

był prostoduszny chłopak, chciał zadowolić wszystkich.

- Wiedziałeś, że Jules go zabije.
- Gdyby go nie zabił, musiałbym sam to zrobić. Dlatego udałem się za Etienne’em do Baton Rouge. Nie

chciałem ryzykować, że zacznie mówić.

Eve z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- To niewiarygodne. On ocalił ci życie. Skoro byłeś wtedy na miejscu, mogłeś mu pomóc.
Zacisnął usta.
- Potrzebowałem czasu. Gdy Etienne powiedział mi, co się tutaj wydarzy, zrozumiałem, że nie mogę

zmarnować takiej okazji. Jedynym sposobem uzyskania pewności, że Sprzysiężenie nie zablokuje dalszych
badań nad ogniwami było zebranie jego członków w jednym miejscu. Zlecieli się tutaj jak sępy do padliny -
wbił wzrok w betonowy budynek. - I teraz są tu wszyscy. Pięćdziesięciu trzech najpotężniejszych i
najbardziej egocentrycznych sukinsynów, jacy stąpają po ziemi.

- Długo tutaj nie zabawią. Joe właśnie dzwoni do agenta służb specjalnych Pete’a Wilsona, z którym

rozmawiał dzisiaj po południu. Poprosił go, by był w pogotowiu.

- To zdumiewające, że przed tak ważną konfrontacją zostawił cię tutaj samą ze mną.
- Nie miał pojęcia, że to będzie konfrontacja. Uznał, że po prostu spędzę z tobą czas aż do przybycia służb

specjalnych.

Bently się uśmiechnął.
- Sęk w tym, że chciałaś zdobyć inne dowody, niezwiązane ze Sprzysiężeniem. Nagrywałaś tę naszą

pogawędkę, przyznaj się.

- Skoro się tego domyśliłeś, to czemu ze mną rozmawiałeś?
- Bo to i tak bez znaczenia. Nieopodal cumuje łódź. Wkrótce wsiądę do niej i popłynę na Karałby, gdzie

mam laboratorium. Uważnie obserwowałem każdą czynność Simmonsa, gdy konstruował ogniwo paliwowe.
Potrafię odtworzyć jego wynalazek. Zresztą zasłużyłaś na moje wyjaśnienia. Sporo się napracowałaś.

- Chryste, do ciebie w ogóle nie dociera, że trzymam cię na muszce. Musisz mieć nie po kolei w głowie...
- Eve. - Drzwi się otworzyły i na progu stanął Joe. Nie wydawał się zaskoczony całą sytuacją. - Obawiałem

się tego, co tu może zajść.

- Więc pospieszyłeś na pomoc damie - uzupełnił Bently. - Czy służby specjalne już są w drodze?
Joe kiwnął głową.
- Będą tu najpóźniej za dziesięć minut.
- Naprawdę sądzicie, że ci agenci zrobią cokolwiek w tej sprawie? Skądże. Członkowie Sprzysiężenia po

background image

prostu oświadczą, że zebrali się na wieczór wspomnieniowy ku czci Copelanda. Zostaną przesłuchani z
najwyższym szacunkiem, a następnie odjadą, prześcigając się w przeprosinach.

- Ale będą wiedzieli, kto się tu zjawił. Mamy taśmy magnetofonowe, nagrania wideo. Wszystko zostanie

ujawnione. Tajne stowarzyszenie przestanie być tajne. Członkom Sprzysiężenia trudno będzie utrzymać
dotychczasowy styl działania, kiedy ludzie będą im patrzeć na ręce. W końcu staną w świetle jupiterów.

- Tylko na pewien czas.
- Wystarczy - zdecydowanie stwierdziła Eve.
- Mylisz się. Jest tylko jeden sposób, żeby zniknęli na dobre. - Bently spojrzał na betonowy budynek. -

Podczas rekonwalescencji nabrałem wprawy w obchodzeniu się z materiałami wybuchowymi. Etienne
okazał się wyśmienitym nauczycielem. On sam uczył się od mistrza. Wiedział, jak bombę zmontować i tak ją
podłożyć, by była nie do wykrycia. Mieliście pojęcie, że istnieją sposoby na zmylenie psów tropiących? -
Etienne był dumny z wiedzy, którą dysponował.

Eve w tym momencie uświadomiła sobie, że Bently nie mówi o bombie ukrytej w czaszce.
- Blefujesz. Budynek jest zbyt dobrze strzeżony, nie miałeś szans dostać się do środka.
- Trzy tygodnie temu nie było tu ani jednego strażnika.
Rany boskie, te wszystkie półkłamstwa i półprawdy.
- Etienne dokładnie ci wyjaśnił, gdzie się odbędzie spotkanie?
Bently przytaknął głową.
- Czyżbym o tym nie wspomniał? Skoro domyśliłaś się wszystkiego innego, powinnaś wpaść także na to...
Eve ruszyła do drzwi.
- Na litość boską, zamierzasz...
Furgonetka zakołysała się gwałtownie, a pogrążoną w ciemnościach okolicę rozświetlił potężny wybuch.
Eve zatoczyła się na ścianę, pistolet wyleciał jej z dłoni, samochód zakołysał się i przechylił. Potężny

podmuch cisnął Joem o podłogę, tak że niemal stracił przytomność.

Gdy Eve się wyprostowała, Bently stał już przy drzwiach. Zerknął za siebie przez ramię. Jego twarz

promieniała zadowoleniem.

- Śmierć jest wieczna, Eve. Nie ma nic bardziej trwałego. Koniec ze Sprzysiężeniem.
Zniknął.
Chwyciła pistolet i rzuciła się ku drzwiom samochodu.
- Nie! Zostań tu! - krzyknął Joe, otrząsając się po upadku i dźwigając się z ziemi. - Dopadnę go.
- Chryste. - Eve cofnęła się ze zgrozą. Wszędzie leżały rozrzucone wokół bryły betonu. Ocalałe resztki

budynku stały w płomieniach.

Powoli odwróciła głowę. Bently.
Pędził w kierunku rowu melioracyjnego. Ruszyła w tamtą stronę. Joe biegł przed nią ile sił w nogach,

powoli zbliżając się do zbiega.

Bently przebrnął przez wodę, wyskoczył z rowu i dał nura w krzaki.
Joe spojrzał na Eve.
- Cholera, kazałem ci zostać w samochodzie! Mógł podłożyć jeszcze jedną...
Ziemia zadrżała od ponownej eksplozji. Kawały gruzu fruwały we wszystkich kierunkach niczym

szrapnele.

- Padnij! - ryknął Joe.
Eve rzuciła się na ziemię, tuż nad jej głową przeleciały betonowe pociski. Miała wrażenie, że trafiła do

wybuchającego wulkanu. Uniosła głowę i poczuła na twarzy deszcz drobnych okruchów.

- Joe, nic ci się... Joe!

Rozdział dwudziesty pierwszy

Joe leżał zwinięty na ziemi. Nie ruszał się.
Eve podbiegła do niego i opadła na kolana.
- Joe?
Był blady, miał zamknięte oczy. Z jego skroni sączyła się krew.
- Joe. Mów do mnie! Słyszysz? Mów do mnie!
Nie otwierał oczu.
Boże, nie daj mu umrzeć, modliła się.
Sięgnęła do kieszeni, żeby wyciągnąć komórkę.
Dzwoń pod 911!
Reflektory.
Rząd samochodów właśnie zajeżdżał pod bazę lotnictwa morskiego. Służby specjalne.
Nie myśl o nich, dzwoń pod 911.

background image

- Cześć! - Joe otworzył oczy. - Nic ci nie jest?
Eve pokręciła głową.
- Tobie też nie. Lekkie wstrząśnienie mózgu. - Próbowała się uśmiechnąć. - Przeraziłeś mnie. Nie chciałeś

się obudzić. Minęły dwa dni.

Ujął jej dłoń.
- Przepraszam.
- I słusznie.
- To się nie powtórzy. - Powieki zaczęły mu opadać. - Spać...
- No to śpij.
- Zostaniesz tu?
- Żebyś wiedział.
- Bently? - Ponownie otworzył oczy. - Uciekł?
- Dostał się na swoją łódź i wypłynął na ocean. Kiedy powiedziałam służbom specjalnym, że zamierza

uciec w ten sposób, dali znać straży przybrzeżnej. Natrafili na niego później.

- I... ? - Joe uważnie wpatrywał się w Eve.
- Łódź wyleciała w powietrze, zanim do niej dopłynęli.
- Samobójstwo?
Skinęła głową.
- I dobrze. Służby specjalne nie muszą zawracać sobie nim głowy. I tak mają kłopot z wyjaśnieniem

okoliczności śmierci tych wszystkich grubych ryb.

- Wszyscy zginęli?
- Nie mieli szans. Są trudności z identyfikacją większości.
- Miałaś jakieś kłopoty?
- Kpisz sobie? To gigantyczne śledztwo. Służby specjalne przesłuchiwały mnie bite pięć godzin. FBI przez

kolejne trzy. Ciebie też to nie ominie. Dzięki Bogu, że mieliśmy nagrania tych rozmów.

Joe ziewnął.
- Kiedy się wyśpię, porozmawiam z nimi, dopilnuję, żeby cię więcej nie męczyli.
- Joe, daję sobie radę.
- Niewielka pomoc nie zaszkodzi.
- Idź już spać.
- Coś jest nie tak. - Nadal się w nią wpatrywał. - Coś ukrywasz.
- Powiedziałam ci wszystko.
- Nie, coś jest nie tak z tobą. Czymś się przejmujesz. Czym?
- Nie przejmuję się... - Eve spojrzała mu w oczy. - Chodzi o to, co mówił Bently. Zastanawiał się, dlaczego

nie odgadliśmy, że kłaniał, kiedy twierdził, że Etienne nie powiedział mu, gdzie odbędzie się spotkanie. A
może jednak gdzieś w podświadomości wpadłam na to, tylko chciałam tę myśl odrzucić. - Popatrzyła na ich
złączone dłonie. - Sprzysiężenie zasługiwało na zniszczenie, nie mogliśmy mieć pewności, że wystawienie
go policji wystarczy. Czyżbym zamknęła oczy i pozwoliła Bently’emu ich wysadzić?

- Bzdury.
- Tak czy nie, Joe?
- Nie. Znam cię. - Mówił już bardzo pewnym tonem. - W natłoku tych wszystkich oszustw, tematów

zastępczych, półprawd to jedno kłamstwo więcej ci umknęło. Nawet jeśli chciałaś, żeby Sprzysiężenie
zniknęło z powierzchni ziemi, nie pozwoliłabyś Bently’emu wysadzić go w powietrze. Śmierć jest twoim
wrogiem. Codziennie z nią walczysz. - Ucałował jej dłoń. - Nie myśl o tym, dobrze?

- Dobrze - odrzekła. Zwilżyła wargi.
- W porządku. - Joe zamknął oczy. - Pozwól mi teraz spać, żebym miał siłę stawić czoło tym dupkom ze

służb specjalnych...

- To nie są dupki. Robią, co...
Joe już spał.
Eve siedziała, trzymając go za rękę i patrzyła na niego.
Znowu była spokojna. I znowu dzięki Joemu.
Nagle uświadomiła sobie, że mówił tylko o jej niewinności. Nie powiedział, że on się nie domyślił tego, że

Bently może zastawić śmiertelną pułapkę. Joe był jednym z najbystrzejszych ludzi, jakich znała, miał
znakomitą pamięć. Czy domyślał się, że Sprzysiężenie może nie przetrwać tej nocy?

Mocnej uścisnęła rękę Joego.
Wiedziała, że nigdy nie zada mu tego pytania.

background image

- Czyli Bently nie żyje - powtórzył powoli Galen. - „Ci, którzy na statkach ruszyli na morze...”.
- Wracamy jutro do domu - powiedziała Eve. - Przesłuchanie się nie skończyło, ale my możemy jechać.
- Jane będzie skakać z radości. Jak tam Quinn?
- Boli go głowa. Trudno się dziwić.
- Nie doszłoby do tego, gdybym był na miejscu. Potraktuj to jako nauczkę.
- Potraktuję to jako kolejny dowód twojej próżności.
- Może i tak - zachichotał. - Zadzwonisz do Jane, czy ja mam to zrobić?
- Zadzwonię.
- Do diabła, chciałem jakoś wkraść się w jej łaski. Ucieszyłaby się i zapomniała, że ma mnie za dupka.
- Jane nigdy nie myli się w ocenie - uśmiechnęła się Eve.
- Okrucieństwo, imię twe Eve.

- Muszę natychmiast iść do biura. Moi szefowie czują się oszukani, że wiedzą mniej od federalnych. - Joe

wstawił bagaże do domu. - Dasz sobie radę?

- Jasne.
- Spróbuj odpocząć.
- To nie ja oberwałam w głowę. - Jej spojrzenie powędrowało ponad jeziorem do spalonych drzew, gdzie

zginął Jennings, i odruchowo do wzgórza Bonnie.

- Cholera. - Joe też tam popatrzył. - Wiem, do diabła. Nic już nam nie grozi, nie wisi nad nami żadne

nieszczęście, a wszystko do ciebie wróciło. Wiedziałem, że tak będzie. Zawsze będziesz tym żyła.

- Co mam robić? Nie potrafię o tym zapomnieć, Joe.
- Nie jestem idiotą. Trzeba się z tym zmierzyć. Zrób mi przysługę - powiedział. - Nie myśl. Nie podejmuj

żadnych decyzji. Jesteś zmęczona. Postaraj się żyć teraźniejszością, za kilka dni te wszystkie biurokratyczne
formalności będziemy mieć z głowy i wtedy porozmawiamy.

- Spróbuję.
- Wracając do domu, zabiorę Jane, twoją mamę i Toby’ego. - Ruszył po schodkach. - Zajmą cię tak, że

będziesz mogła myśleć tylko o nich.

Kiedy odjechał, Eve znowu popatrzyła na - wzgórze. Miała nadzieję, że ból minie, ale nadal w niej był.

Dotrzymaj obietnicy, powiedziała do siebie, wchodząc do domu. Nie myśl. Żyj chwilą. To najlepsza rada,
jaką...

Zauważyła na stoliku kartkę.

Eve,
Mam kilka spraw do załatwienia. Zadzwonię. Powiedz Jane, że nie uciekłem ze strachu przed jej groźbami.

Nie boję się jej... prawie.

Galen.

Uśmiechnęła się i odłożyła kartkę. Kilka spraw do załatwienia? Co ten wariat planuje, do diabła...

Dwa dni później Galen zadzwonił do Eve.
- Gdzie jesteś, do cholery?
- Byłem zajęty. Pomyślałem, że cię poinformuję, co się dzieje. Dzwoniłem do Hughesa i kazałem mu

dyskretnie pilnować was aż do końca tygodnia. To powinno powstrzymać media. Przywiozłaś Jane do
domu?

- Tak. Mamę też. - Eve popatrzyła na Jane i Toby’ego, bawiących się nad jeziorem. - Nie mogłaby być

szczęśliwsza. Gdzie jesteś, Galen?

- Na Barbadosie. Musiałem zrobić sobie wakacje.
- Tak znienacka?
- Ostatnie zadanie bardzo mnie wyczerpało. Niełatwo się z tobą pracuje, Eve.
- Dlaczego jesteś na Barbadosie?
- Ze względu na słońce. Nad twoim jeziorem przemarzłem na kość.
- Galen.
Przez chwilę milczał.
- To przez moją podejrzliwą naturę. Nie sądzę, by Bently był typem samobójcy. I jakie to wygodne, że

zginął na środku oceanu, gdzie nie da się odnaleźć jego szczątków.

- Myślisz, że to ukartował?

background image

- Jest bystry, bardzo bystry. Musi być, skoro udało mu się nabrać mnie na tyle, że uznałem go za dupka.
- Zranił twoją dumę. A to zraniło twoją ambicję.
- No, może i tak. Teraz biorę pod uwagę różne możliwości. Pozbył się Sprzysiężenia, największego

zagrożenia. Miał obsesję na punkcie ogniwa paliwowego i mówił ci, że wie dość dużo, by samemu je
odtworzyć. Może sfingował swoją śmierć, żeby w spokoju pracować.

- Wierzysz, że ogniwo paliwowe Simmonsa nie jest mrzonką?
- Będziemy musieli się przekonać, prawda? W każdym razie wątpię, by Bently ci zagrażał. Jesteś już poza

kręgiem jego zainteresowań. Trochę się tu porozglądam, może czegoś się dowiem.

- A jeśli go znajdziesz?
- Wtedy się będę zastanawiał. Nie sądzę, aby jakiekolwiek środki były zbyt drastyczne.
- Kiedy wrócisz?
- Za jakiś czas. Teraz jesteś zdana na siebie. Nie tylko na siebie. Zawsze masz Quinna. Co u niego?
- Chyba w porządku. Ostatnio właściwie go nie widuję. Od rana do nocy rozmawia ze służbami

specjalnymi i FBI.

- Koszmarne. Nie zazdroszczę mu. Lubię łatwe życie. Jeśli nie znajdę Bently’ego, wyjadę na prawdziwe

wakacje. Potem zajmę się własnym życiem. Szczerze polecam. Może zrobisz to samo?

Irytujący sukinsyn, pomyślała ze złością Eve, wciskając guzik zakończenia rozmowy. A ona była tak

głupia, że od paru dni martwiła się o niego. Powinna była się domyślić, że znowu z czymś wyskoczy.

Jego wątpliwości co do śmierci Bently’ego nie były tak do końca nieuzasadnione. Bently wspominał jej

przecież o łodzi i swoich przygotowaniach do ucieczki. Może po to, aby poinformowała władze, może to
była część jego planu.

Ale teraz to tylko sprawa Galena. Ona i jej rodzina byli bezpieczni, nie chciała myśleć o Bentlym. Zgadzała

się z Galenem, że nawet jeśli Bently żyje, nie ma powodu atakować jej ani Joego.

Wyszła na werandę i zapatrzyła się na jezioro. Dziś woda wyglądała pięknie i spokojnie. Gdyby Eve nie

wiedziała, że Hughes i jego ludzie krążą dyskretnie po terenie, wszystko byłoby tak jak wtedy, zanim dostała
tę analizę DNA.

Jej wzrok powędrował z jeziora na wzgórze. Czy kiedykolwiek będzie mogła spoglądać na ten grób, nie

wspominając jednocześnie Jules’a Heberta i jego śmierci na bagnach? I nagrobka z przekreślonym imieniem
Bonnie, wysmarowanego okropną czerwoną farbą?

Zajmij się własnym życiem, powiedział Galen.
Czasem człowiek zapomina, kim jest i co robi, usłyszała od Jane.
Dlaczego te słowa Jane nagle przyszły jej do głowy? Dziewczynka wypowiedziała je, gdy usiłowała

przekonać Eve do pogoni za Hebertem, nie miało to nic wspólnego z...

Znieruchomiała.
- Boże drogi... - wyszeptała.
Powoli zeszła po schodkach.

Kiedy Joe wrócił do domu z biura, Jane siedziała na bujanej kanapie na werandzie. Toby leżał u jej stóp.
- Musiałaś go zmęczyć. - Joe pochylił się i poklepał zwierzę. Pies uniósł głowę i leniwie polizał jego dłoń.

- Nigdy nie widziałem, żeby był aż tak spokojny.

- Tak. Biega do upadłego, a potem pada. Przestań, Toby. Pomoczysz mu całą rękę. - Zmarszczyła brwi. -

Czekałam na ciebie.

- Problemy? Dlaczego nie zadzwoniłaś?
- Eve nie chciała.
- Eve? - Joe spojrzał niespokojnie w kierunku drzwi wejściowych do domu. - Co się stało? Wyjechała?
Jane pokręciła głową.
- Kazała przekazać ci wiadomość. Chce, żebyś poszedł na grób.
- Co takiego?
- Tak powiedziała. Wyszła z domu ponad godzinę temu. Pytałam, czy mam iść z nią, ale nie chciała.
- Jesteś pewna, że poszła właśnie tam? - Popatrzył na wzgórze. - Powiedziała dlaczego?
Jane pokręciła głową.
- Jak wyglądała?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Czasem trudno się domyślić, co Eve myśli. Nie wyglądała na wściekłą, ale się nie uśmiechała. Nie wiem,

Joe.

- No to lepiej sam sprawdzę. - Odwrócił się i zszedł na dół po schodkach.
Za sobą usłyszał głos Jane:

background image

- Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku, Joe.
- Ja też. - Ruszył ścieżką wokół jeziora. - Ja też...

Eve wpatrywała się w nagrobek.
- Eve?
Nie spojrzała na niego.
- Ciągle są tu resztki farby. Myślałam, że wszystko zmyliśmy.
- Zrobię to jutro.
Milczenie.
- Dlaczego tu przyszłaś, Eve?
- Musiałam zebrać myśli. Pomyślałam, że to najwłaściwsze miejsce.
- Widok tego nagrobka sprawia ci ból.
- To oczywiste.
- I czujesz jeszcze większy żal do mnie.
- Tylko ciut większy.
- Na pewno?
Ich spojrzenia się spotkały.
- Próbuję być z tobą szczera. Dziś dzwonił Galen. Jest na Barbadosie.
- Co tam robi?
- Myśli, że Bently mógł sfingować swoją śmierć. Węszy. - Popatrzyła na Joego. - Nie jesteś zaskoczony?
- Brałem pod uwagę taką możliwość, też mnie kusiło, żeby to jakoś sprawdzić. Uznałem jednak, że muszę

zostać tutaj.

- Galen twierdzi, że nawet jeśli Bently żyje, nie interesuje się już nami. - Zamyśliła się. - I kazał mi żyć

własnym życiem.

- Co mu odpowiedziałaś?
- Nie zdążyłam mu nic odpowiedzieć. - Znowu spojrzała na nagrobek - Ale to mi dało do myślenia. Potem

przypomniałam sobie, co mówiła Jane, kiedy usiłowała wyciągnąć mnie z kryjówki. Że ukrywanie się do
mnie nie pasuje i że zapomniałam, kim jestem i co robię. Jane miała rację. Miotałam się bezradnie, zraniona
i zła, i tak bardzo przejęta swoim cierpieniem, że zamykałam się na wszystko inne.

- Nikt nie miał ci tego za złe.
- Ja mam to sobie za złe - powiedziała z naciskiem, patrząc na nagrobek. - Tak bardzo czułam się ofiarą, że

faktycznie zapomniałam, kim naprawdę jestem i co robię. Myślałam tylko o Bonnie. Nie pomyślałam o tej
małej dziewczynce, którą tu pochowaliśmy. To jedna z zaginionych, a ja w ogóle o niej nie pomyślałam.

- Trudno od ciebie oczekiwać, żebyś...
- Bzdura. Lata temu uznałam, że skoro nie mogę pomóc Bonnie, pomogę rodzicom innych zaginionych i

zamordowanych dzieci. Robiłam to całymi latami, a jednak wpadłam w ślepy zaułek, bo za bardzo się
rozczulałam nad sobą. Dziewczynka w tym grobie była mniej więcej w tym samym wieku co Bonnie. Miała
przed sobą całe życie... i to jej zabrano. - Nerwowo zacisnęła ręce. - A ja o niej nie pomyślałam. Nie miałam
prawa być taka samolubna tylko dlatego, że cierpiałam.

- Nie byłaś samolubna. Jeśli musisz kogoś obwiniać, obwiniaj mnie.
- Zmęczyłam się obwinianiem ciebie.
- No to nie będę cię zmuszał - powiedział, uśmiechając się. - Wiem, kiedy się wycofać. - Popatrzył na

nagrobek. - Dlaczego chciałaś, żebym tu przyszedł?

- Bo chciałam wiedzieć, jak się poczuję, kiedy będę tu stała z tobą.
Joe zastygł w oczekiwaniu na jej dalsze słowa.
- I co czujesz?
- Smutek. Żal. Ból.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że popełniłeś błąd, i że to mnie bardzo zraniło. To znaczy, że sama pewnie też popełniłam

kilka błędów. To znaczy, że muszę wyleczyć rany, i że to zajmie trochę czasu. - Popatrzyła na niego. - Ale
nie chcę robić tego sama. Chcę, żebyś był ze mną. Na dobre i na złe, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.

- Alleluja - wyszeptał.
- Nie obiecuję, że wszystko będzie takie samo. Ale ty też mówiłeś, że nie wiesz, czy tego chcesz.
- Tak naprawdę to wiedziałem. - Joe przysunął się do Eve, ale jej nie dotknął. - Powiesz, czego ode mnie

oczekujesz?

- Chcę, żebyś doprowadził do ekshumacji zwłok tej dziewczynki. Zamierzam odtworzyć jej twarz. I chcę,

żebyś pomógł mi się dowiedzieć, kim ona jest.

background image

- Załatwione.
- I chcę odszukać moją Bonnie. Pomożesz mi?
- Na litość boską, jasne że tak. - Umilkł na chwilę. - Nigdy nie przestałem jej szukać. Oglądałem każdy

raport, każdy ślad, nawet po tamtej sprawie z fałszywą analizą DNA, którą ci wysłano.

Eve spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Nie mówiłeś mi tego.
- Uznałem, że mi nie uwierzysz, będąc w takim nastroju.
- Pewnie miałeś rację. Powiedziałbyś mi, gdybyś ja znalazł?
- Tysiące razy zadawałem sobie to pytanie. - Uśmiechnął się niepewnie. - Myślę, że tak. Mam nadzieję. Ale

nie dam głowy.

- Ja też mam nadzieję. Bo chcę ci znowu zaufać, Joe.
- Już mi ufasz. Tylko musisz się o tym przekonać. Bo inaczej dlaczego zgodziłabyś się, żebyśmy zaczęli

wszystko od nowa?

- Bo kocham cię tak bardzo, że życie bez ciebie nie jest nic warte - odparła. - Mimo wszystkiego, co się

stało, pora już wrócić do normalności.

Joe wziął głęboki oddech i wyciągnął do niej rękę.
- Tak, pora wrócić do normalności.
Eve zawahała się, a następnie ujęła jego dłoń.
Siła. Pociecha. Miłość. Jego dotyk był znajomy, jednak pojawiło się w nim coś nieśmiałego i zupełnie

nowego.

Przemiana wewnętrzna? Może.
Cokolwiek to było, zamierzała to zaakceptować.
Uścisnęła mocniej jego rękę i odwróciła się od grobu.
- Lepiej wracajmy do Jane. Chyba się niepokoi.
- Na pewno. - Joe szedł ścieżką obok niej. - Boi się, że zamierzasz mnie rzucić. Pewnie martwi się tym,

komu przypadnie Toby.

- Nie bądź głupi. Jane nikomu by go nie oddała, byłaby nawet gotowa uciec z domu z tym psem. - Nagle

przystanęła i obejrzała się przez ramię na grób, który przez wiele miesięcy nazywała grobem Bonnie.

- W porządku? - spytał cicho Joe.
Zaczynała myśleć, że wszystko będzie dobrze. Nadzieja to cudowna rzecz. Tak, nadchodzi pora powrotu do

normalności.

- Myślałam właśnie o tej dziewczynce. Od razu chcę się zabrać do pracy. - Ruszyła przed siebie. - Chyba

nazwę ją Sally...

Epilog

- Podoba mi się imię Sally - powiedziała Bonnie. - Jedna z moich koleżanek w szkole nazywała się Sally

Meters. Pamiętasz ją, mamo?

Eve spojrzała w kierunku głosu i zobaczyła Bonnie zwinięta w kłębek na kanapie pod oknem.
- Miałaś mnóstwo przyjaciółek. - Wróciła do oznaczania czaszki markerami. - A gdybym ją pamiętała, z

pewnością nie nazwałabym tego biednego dziecka jej imieniem.

- Dlaczego? - Bonnie zachichotała. - Jesteś przesądna. Myślisz, że to przynosi pecha.
- Nie jestem przesądna.
- Tak, jesteś.
- Po prostu nauczyłam się nie ryzykować, ty wstrętny bachorze.
- Sally nic nie jest. Dostała od swojego taty samochód i omal nie zginęła w zeszłym roku w wypadku. Ale

dobrze sobie radzi.

- Chyba nie aż tak dobrze.
- No tak, nie jest jej źle, ale szczęśliwsza byłaby po tej strome.
- W to także trudno mi uwierzyć.
- Wiem. To poza zasięgiem twoich możliwości. Dlatego tak bardzo chcesz mnie znaleźć.
- Nie bądź protekcjonalna. Nadal jestem twoją matką.
- Tak, jesteś - Bonnie uśmiechnęła się czule. - I rozumiem, dlaczego chcesz mnie sprowadzić do domu. Ale

nie chcę, żebyś zrobiła sobie przy tym krzywdę. Omal nie straciłaś Joego.

- Jakoś doszliśmy do porozumienia.
- Tak. - Bonnie oparła się o okno. - Czuję to w tobie.
- Co?
- Jakby blask, spokój...

background image

- Przestań.
- Zawstydziłam cię? Należało ci się za ten cynizm. - Bonnie popatrzyła na Sally. - Mam nadzieję, że

sprowadzisz ja do domu. Zgubiła się dawno temu.

- Jak dawno?
- Przede mną. Galen się odzywał?
- Nie, a do ciebie?
- Chodzi ci o to, czy zginął? Chyba nie.
- Nie powinnam pytać. Nawet nie wiem, dlaczego mnie to interesuje. Goleń chadza własnymi ścieżkami.

Nie chcę i nie będę się o niego martwiła.

Bonnie zachichotała.
- Będziesz, będziesz... - Przez chwilę milczała. - Muszę już iść. Jane i Toby za kilka minut wejdą na ganek.

Jane pokaże ci sztuczkę, której go nauczyła.

- Czy chcesz udowodnić, że masz dar przewidywania

!

Ona codziennie uczy go nowych sztuczek.

- Pomyślałam, że spróbuję. Trudno cię przekonać. Za chwilę tu wejdą, a ty uznasz, że właśnie obudziłaś się

z drzemki, i znowu zaczniesz pracować nad Sally.

- Tak się pewnie stanie. - Słyszała, jak Toby wdrapuje się po schodkach na ganek i otrząsa. - Chyba pływał.

Ciągle jest mokry. Ciągle wchodzi do jeziora. Ten łobuz ma w sobie diabła.

- Nie, ma w sobie życie. Mogłabyś się od niego uczyć. Daj życiu szansę, mamo.
Drzwi się otworzyły, a Eve wiedziała, że jeśli spojrzy na kanapę pod oknem, nie dostrzeże tam Bonnie.

- Eve, musisz to zobaczyć!
Bonnie zniknęła, ale było tu życie, wpadło do pokoju wraz z Jane i Tobym.
- Nie mogę się doczekać.
Eve otarła glinę z rąk i wyszła życiu na spotkanie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Johansen, Iris Eve Duncan 04 Wszystkie kłamstwa
Johansen Iris Eve Duncan 04 Wszystkie kłamstwa
Iris Johansen Eve Duncan 01 W obliczu oszustwa
Iris Johansen Eve Duncan 05 Mroczny tunel
Iris Johansen Eve Duncan 03 Morderczy żywioł
Johansen Iris Eve Duncan 05 Mroczny tunel
Johansen Iris Eve Duncan 03 Morderczy żywioł 2
Johansen Iris Eve Duncan 02 Śmiertelna gra
Johansen Iris Eve Duncan 05 Mroczny tunel
Johansen Iris Tanczacy na wietrze 04 Ostateczny cel
IMiUE. 9.01.04, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
Iris Johansen No One To Trust
Iris Johansen W polu rażenia
Iris Johansen Błękitny aksamit
Iris Johansen Tempest At Sea
Iris Johansen Ostateczny cel

więcej podobnych podstron