Artur Oppman
Legendy warszawskie
Bazyliszek
W kuźni płatnerza
W kuźni płatnerskiej imćpana Melchiora Ostrogi robota wrzała aŠmiło.
Czeladzie pracowali nad wykończeniem przepysznej zbroi rycerskiej dla Jego
MiÅ‚oÅ›ci pana kasztelana pÅ‚ockiego, a dwÃch chÅ‚opakÃw dęło w wielkie
miechy, podsycając ognisko w ogromnym kominie. W płomieniach purpurowych i
złotych tego ognia sam we własnej osobie imćpan Melchior Ostroga, świetny
mistrz sÅ‚awetnego pÅ‚atnerskiego cechu, trzymaÅ‚ w cÄ™gach potÄ™Ånych
sztabÄ™ ÅelaznÄ…, aby jÄ… za chwilÄ™ na miecz na kowadle przekować.
Miecz ten, wraz z pancerzem, z hełmem, z naramiennikami i nagolennikami
stanowiÅ‚ wÅ‚aÅ›nie caÅ‚kowity rynsztunek bojowy, po ktÃry pan kasztelan
miał dziś ┠jutro przyjechać.
A cudnaŠto była zbroica! Z najprzedniejszej stali, wypolerowanej, jak zwierciadło,
pokryta nabijaniami ze szczerego srebra, z wizerunkiem Matki Boskiej
CzÄ™stochowskiej, przeÅ›licznie w zÅ‚ocie wyimaginowanym, i z krzyÅem
husarskim na kołnierzu.
Miało to być prawdziwe arcydzieło przesławnej sztuki płatnerskiej, i
niepomaÅ‚u chlubiÅ‚ siÄ™ nim juÅ z gÃry mistrz Melchior.
W kÄ…ciku kuźni, za wielkÄ… kupÄ… Åelastwa, bawiÅ‚o siÄ™ dwoje dzieci:
czarnowłosy chłopczyk i złocistoloka dziewczynka. Było to rodzeństwo, dziatwa
imćpana Ostrogi. Chłopczyk, jako to chłopczyk, rycerską znalazł sobie
igraszkÄ™: z kawaÅ‚ka cienkiego Åelaza szablÄ™ krzywÄ…, niby to tureckÄ…,
uczyniÅ‚ i w fechty jÄ…Å‚ siÄ™ wprawiać, jak ÅoÅ‚nierz. Ale dziewczynka,
zapatrzona z początku w szermierkę braciszka, znudziła się niezadługo,
boć co tam panienkę wojowanie obchodzi.
┠Maćku! ┠zawołała na brata. ┠Chodźmy juŠstąd na Rynek; w
Rynku tak wesoło i gwarno, słoneczko świeci; pobiegamy, przyjrzymy się
kramom i towarom.
â” Czekajâ“no, Halszko, jeszcze ano kilka cięć krzyÅowÄ… sztukÄ…
przypomnÄ™ i pÃjdÄ™ z tobÄ…, kiedy chcesz koniecznie; choć mnie i w kuźni
dobrze: tyle tu ciekawych rzeczy: kopii, kolczug, buÅ‚atÃw.
MachnÄ…Å‚ raz i drugi szabelkÄ…, cisnÄ…Å‚ jÄ… na ziemiÄ™ i zabierali siÄ™ ku
wyjściu.
Spostrzegł wychodzące dzieci mistrz Ostroga i przywołał je do siebie.
â” A gdzie to, malcy?
┠Na Rynek, tatuńciu.
â” A po co?
â” Popatrzeć, pobiegać, Å›wiatu BoÅemu siÄ™ przyjrzeć.
â” Zgoda. Ale uwaÅajcie na siebie i na obiad siÄ™ nie spÃźnijcie do matki. I
jeszcze jedno: niech was ręka Boska broni chodzić na Krzywe Koło do zburzonego
domostwa. Niedobre sprawy się tam dzieją. Coś straszy, coś jęczy. Jeszcze by
was, strzeŠPanienko Najświętsza, złe porwało!
┠Ja się niczego nie boję, tatuńciu! ┠zuchowato zawołał Maciek.
â” A ja siÄ™ wszystkiego bojÄ™, tatuÅ„ciu! â” zapiszczaÅ‚a cieniutko Halszka. â”
I nie pÃjdziemy!
┠No, to bądźcie mi zdrowe, dzieciaki!
Na Starym Rynku
Na Rynku wrzask i harmider. TÅ‚um w barwnych ubiorach krÄ…Åy dokoÅ‚a Ratusza,
ktÃry dumnie wznosi siÄ™ poÅ›rodku placu. W Ratuszu na dole kramnice bogate,
dostanie w nich, czego dusza zapragnie. Tu sklepy ormiańskie z tkaninami tureckimi,
haftowanymi złotem i srebrem, z dywanami perskimi i indyjskimi szalami; tam Szkot
suknem i pÅ‚Ãtnem zamorskim handluje; Ãwdzie powaÅny Turek z dÅ‚ugÄ…
brodÄ… i z cybuchem w ustach zasiadÅ‚ za ladÄ…, na ktÃrej figi, daktyle, rodzynki,
bakalie przerÃÅne stosami siÄ™ piÄ™trzÄ…, aÅ Å›linka idzie, a jeszcze gdzie
indziej Niemiec, czy Holender zabawki ma takie, Å‚Ä…tki, czyli lalki, koniki, pieski,
piÅ‚ki, Åe aÅ oczy bolÄ… patrzeć i chciaÅ‚oby siÄ™ mieć to wszystko na
własność.
MaciuÅ› i Halszka przewijajÄ… siÄ™ wÅ›rÃd ludzkiej gromady zrÄ™cznie i szybko,
jak dwa piskorze; sami nie wiedzą, na co spojrzeć. I to wabi, i to nęci.
WszÄ™dzie jest tyle piÄ™knoÅ›ci, Åe moÅna by rok chyba caÅ‚y po Rynku
wędrować i jeszcze by się wszystkiego nie zobaczyło.
AŠci tu nagle zahuczy bębenek, zaświszczy piszczałka, talerze blaszane
zadźwięczą. Co to takiego? A to Cygan, czarnokudły, ciemny na gębie,
uczonego niedźwiedzia na Å‚aÅ„cuchu prowadzi. CÃÅ to za niedźwiedź! BoÅe
miły! Wszystko umie, wszystko rozumie. Gada ci Cygan do niego jakimsiś łamanym
jÄ™zykiem, z kiepska po wÄ™giersku, a ten robi, co mu kaÅÄ…, ani siÄ™
namyśli.
â” Miszka! UkÅ‚oÅ„ siÄ™ Å‚adnie jasno wielmoÅnym paÅ„stwu!
Niedźwiedź się kłania.
â” Miszka! Jak stare baby wodÄ™ z rzeki noszÄ…?
Niedźwiedź dwa wiadra na drągu na plecy bierze i lezie taczając się z boku na
bok, jak pijany.
┠Miszka! Jak młode panienki na weselu tańcują?
I niedźwiedź nuŠw podrygi, a w łamańce. Boki zrywać ze śmiechu!
Gdy się tak Maciek i Halszka zwierzowi mądremu przypatrują, z nagła ktoś
im rÄ™ce na oczach poÅ‚oÅyÅ‚ i ciekawy widok zasÅ‚oniÅ‚.
┠Zgadnijcie, kto to taki? ┠ozwał się głosik rzeźwy, wesoły, radosny.
┠Waluś! Waluś! ┠ucieszyło się rodzeństwo. ┠Poznaliśmy cię od
razu po gÅ‚osie! Ale odsÅ‚oÅ„â“no juÅ nam oczy i spozierajmy razem na
niedźwiedzia.
OdwrÃcili gÅ‚Ãwki: jakoÅ byÅ‚ to w istocie WaluÅ› Klepka, synek
dziesięciolatek imćpana Pietra Klepki, bednarza z Zapiecka.
Waluś, dawny ich znajomy, miły i zabawny chłopczyk, jedną wielką
miał wadę: urwis był z niego okrutny. Psocił i broił co niemiara; rady sobie z
nim rodzice dać nie mogli. Obiecywał poprawę, przyrzekał posłuszeństwo,
ale gdzie tam! Za parÄ™ dni â” co dni! â” za kilka godzin znÃw jakÄ…Å› sztukÄ™
wypłatał. Niewytrzymanie ludzkie z takim wiercipiętą!
Niedźwiedź odprawił swoje widowisko, Cygan do czapki sporą kupkę
nazbieraÅ‚ szelÄ…gÃw, pomiÄ™dzy ktÃrymi gdzieniegdzie i srebrny grosz
zabłysnął ┠i ruszyli dalej.
A ruszyli właśnie, jak na nieszczęście, w stronę Krzywego Koła.
TrÃjka malcÃw powlokÅ‚a siÄ™ za gromadÄ…, ale, gdy przechodzili koÅ‚o zwalisk
odwiecznego domostwa, o ktÃrym pÅ‚atnerz wspominaÅ‚, WaluÅ› zatrzymaÅ‚ Maćka
i HalszkÄ™.
â” Poczekajcie â” szepnÄ…Å‚ tajemniczo â” coÅ› wam powiem, coÅ› pokaÅÄ™.
┠No co? No co? ┠zaciekawiły się dzieci.
â” Oto to, ÅebyÅ›my zeszli po tych schodach, co widzicie, do piwnic starego domu.
â” Co ty gadasz, Walusiu? â” zawoÅ‚aÅ‚a Halszka. â” JakÅe to moÅna,
choćby Åartem, mÃwić o tym. Toćâ“Åe tam straszy! TatuÅ› powiadali.
â” Ehe! Straszy, straszyâ Bajki ze strachami! A ja wam mÃwiÄ™, Åe tam sÄ…
skarby zaklęte. Zazierałem w piwnicę wczoraj w południe, to powiadam wam,
coÅ› tak bÅ‚yszczaÅ‚o, gdy sÅ‚onko zajrzaÅ‚o do wnÄ™trza, Åe aÅ mnie oczy
zabolały. Ani chybi: złoto!
Maciek się zastanowił.
â” A moÅe by znijść na chwilÄ™, a skarby matusi i tatuÅ„ciowi przynieść.
ToÅby siÄ™ ucieszyli! Jak myÅ›lisz, Halszko?
┠Ja nie znijdę! ┠rezolutnie zakrzyknęła Halszka. ┠Nie znijdę za nic
na świecie!
â” Och, ty maÅ‚y tchÃrzu! â” zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ WaluÅ›. â” Nie schodź sobie,
jeÅ›li nie chcesz! My dwaj pÃjdziemy, prawda, Maciusiu?
I posunÄ…Å‚ siÄ™ ku schodom, widniejÄ…cym z ulicy, a Maciek, Åe to
byÅ‚ chÅ‚opak odwaÅny i Å›miaÅ‚y, za nim.
â” Kiedy tak â” na wpÃÅ‚ z pÅ‚aczem zawoÅ‚aÅ‚a Halszka â” to i ja pÃjdÄ™;
nie opuszczÄ™ ciÄ™ przecieÅ, braciszku! Niech siÄ™ dzieje wola Boska!
â” I nie poÅaÅ‚ujesz, Halszko, peÅ‚ny fartuszek dukatÃw ci nasypiÄ™. A teraz â”
schodźmy do piwnic!
I poszli.
W lochach zwaliska
Schody byÅ‚y drewniane, poÅ‚amane i zepsute, a niektÃrych stopni brakÅ‚o juÅ
zupeÅ‚nie, tak, Åe trzeba byÅ‚o czÄ™sto skakać ze stopnia na stopieÅ„, pomijajÄ…
c otwierajÄ…ce siÄ™ pomiÄ™dzy nimi luki. Dość uciÄ…Åliwa byÅ‚a to droga,
zwłaszcza, iŠzaraz niedaleko od wnijścia załamywały się schody i
ciemność ogarnęła Walka, Maćka i Halszkę.
Wprawdzie niewielkie światełko migotało w oddali: było to zapewne okienko
piwniczne, wychodzÄ…ce na BrzozowÄ…, bo tyÅ‚y domÃw z Krzywego KoÅ‚a na
tę właśnie ulicę miały widok, ale światełko to było dalekie i niepewne,
ile Åe okienko musiaÅ‚o być brudne i pajÄ™czynÄ… zasnute.
WaluÅ› szedÅ‚ przodem, o kilka krokÃw przed rodzeÅ„stwem; dobrej byÅ‚ myÅ›li i
podśpiewywał sobie wesoło, nie przeczuwał biedaczek, co go spotka za chwilę.
Tak idÄ…c ostroÅnie i pomaÅ‚u, zeszli nareszcie do lochu i znaleźli siÄ™ w
wielkiej, sklepionej piwnicy. Pod ścianami jej stały rozmaite rupiecie: stare okna,
futryny, drzwi i rÃÅne nieuÅyteczne graty. Po prawej stronie piwnicy widać
byÅ‚o, uchylonÄ… nieco, Åelazem okutÄ… furtkÄ™ od dalszych zapewne lochÃw.
┠Maćku, Halszko! ┠rzekł Waluś, a głos jego dziwnie ponuro
rozbrzmiał w głębokościach podziemia. ┠Kiedyśmy tu juŠzeszli, to
idźmyâ“Å i dalej, spenetrujmy caÅ‚e zwaliska, a skarb znajdzie siÄ™ na pewno.
â” Walusiu, mÃj Walusiu! ProszÄ™ ciÄ™, chodźmy juÅ na gÃrÄ™ â”
rzewliwie zawoÅ‚aÅ‚a Halszka. â” Co nam po skarbach! WrÃćmy! Ja siÄ™ czegoÅ›
lękam okropnie.
â” I ja bym radziÅ‚ wrÃcić â” powaÅnie rzekÅ‚ Maciek. â” Dalszej drogi nie
znamy; kto wie, co moÅe być za tÄ… furtÄ…? Rodzice i nasi i twoi niespokojni
będą. CzemuŠich martwić?
â” A ja jednak pÃjdÄ™ i wy pÃjdziecie ze mnÄ…! â” krzyknÄ…Å‚ zapalczywie
WaluÅ›. â” Co mi tam wszystkie bajdy o strachach! O! Raz, dwa, trzy! JuÅ idÄ™!
I powiedziawszy to, podbiegł do furty zamczystej, szarpnął ją, otworzył ┠i
nagle, jak piorunem raÅony, runÄ…Å‚ na ziemiÄ™, jak dÅ‚ugi.
Co to się stało?
Z otwartej czeluści drugiej piwnicy buchnęło zgnilizną i w zielonawym
Å›wietle, przypominajÄ…cym blask Å›wiÄ™tojaÅ„skich robaczkÃw, Maciek i Halszka
ujrzeli okropnego potworka. ByÅ‚ to niby kogut, niby wÄ…Å. GÅ‚owÄ™
miał kogucią z ogromnym purpurowym grzebieniem w kształcie korony, szyję
dÅ‚ugÄ… i cienkÄ…, wÄ™ÅowÄ…, kadÅ‚ub pÄ™katy, nastroszonymi czarnymi
piÃrami pokryty, i nogi kosmate, wysokie, zakoÅ„czone Å‚apami o ostrych olbrzymich
pazurach.
Ale najstraszniejsze były oczy potwora: wyłupiaste, okrągłe, do sowich
Å›lepiÃw podobne, jarzÄ…ce siÄ™ to czerwono, to ÅÃÅ‚to; oczy te, na
szczęście, nie widziały Maćka i Halszki, utkwiła je bowiem poczwara w ciało
leÅÄ…cego na ziemi i nieÅywego juÅ biednego Walusia.
â” Bazyliszek! â” szepnÄ…Å‚ drÅÄ…cym gÅ‚osem Maciek. â” To bazyliszek,
siostrzyczko; schowajmy się, schowajmy czym prędzej!
I po cichutku, po cichutku, trzymając się za ręce, dzieci na paluszkach
posunęły się ku ścianie i wślizgnęły się za wielkie drzwi o mur
prastary oparte.
W tym ukryciu, bezpiecznym na razie, Maciek począł szeptać siostrzyczce do
uszka:
┠To bazyliszek! Słyszałem o nim od tatuńcia. Sroga to stwora! Na kogo spojrzy
â” wzrokiem zabije! Tak zabiÅ‚ Walusia. StÃjmy tu cicho, Halszko, stÃjmy cichutkoâ
â” BoÅe, mÃj BoÅe! â” zaÅ‚kaÅ‚a Halszka. â” Co to bÄ™dzie? Co siÄ™ z
nami stanie? Pocośmy tu przyszli? Pocośmy tu przyszli? Ja chcę do domu!
â” UspokÃj siÄ™, siostrzyczko â” szeptaÅ‚ Maciek â” wrÃcimy do domu, jeÅ›li
BÃg pozwoli; ale teraz chodzi o to, Åeby nas bazyliszek nie spostrzegÅ‚, bo jak
zobaczy i spojrzy na nas ┠wszystko przepadło: umrzemy!
┠Maćkuuuu! Maaaćku! Halszko! Halusiu! ┠rozległo się nawoływanie z
ulicy ┠Maaaćku! Haaalszko! GdzieŠwy jesteście? Obiad gotowy! Obiad
gotowy!
PrzeraÅone dzieci poznaÅ‚y gÅ‚os Agaty, ale siÄ™ odezwać nie Å›miaÅ‚y.
Bazyliszek odwrÃciÅ‚ Å‚eb grzebieniasty, jeszcze straszliwiej najeÅyÅ‚ piÃra i
jaskrawymi Å›lepiami spojrzaÅ‚ w stronÄ™ schodÃw.
Na schodach stanęła stara Agata, a za nią, w ulicy, widać było gromadkę
mieszczanek i mieszczan.
â” Tu zeszÅ‚y, tu zeszÅ‚y na pewno â” ozwaÅ‚y siÄ™ gÅ‚osy na gÃrze â”
musiały się zabłąkać w podziemiach; nie schodźta, Agato, bo was jeszcze
jakie licho zadusi!
Ale Agata, poczciwa stara sÅ‚uÅÄ…ca, juÅ schodziÅ‚a do lochu â” i oto zaledwie
zeszÅ‚a na dÃÅ‚, zabrzmiaÅ‚ jej okrzyk, okropnÄ… trwogÄ… wezbrany, i gÅ‚ucha,
posępna cisza zaległa znowu piwnicę.
To płomienisty wzrok bazyliszka uderzył w nieszczęsną i trupem ją na
miejscu poÅ‚oÅyÅ‚.
Gromadka sprzed schodÃw pierzchnęła w Rynek i w przylegÅ‚e uliczki,
roznoszÄ…c wieść okropnÄ… na miasto. SkamieniaÅ‚e z przeraÅenia
rodzeństwo przytuliło się do wilgotnego muru, trzymając się konwulsyjnie za
rączki, a bazyliszek rad ze zniszczenia, jakie uczynił, począł się
przechadzać po lochu tam i z powrotem, tam i z powrotem. Wydostać się z
piwnicy nie byÅ‚o sposobu!â
U czarownika
â” Pani OstroÅyno! Pani OstroÅyno! Dzieci wam przepadÅ‚y! Dzieci wam w
lochach zginęły!
â” Jezusie! Maryjo! Co takiego! Co wy mÃwicie, ludzie? Gdzie? Jak? Gadajcie!
â” Ano, polazÅ‚y do piwnic na Krzywym Kole i, musi, bies im gÅ‚Ãwki ukrÄ™ciÅ‚,
nieboÅÄ™tom!
â” Chrystusie cudowny u Fary! Ratuj! Wspomagaj! â” SkÄ…dâ“Åe wy wiecie to
wszystko?
┠Widzieli szewczyki z przeciwka, jak dzieci z Walkiem od Klepki schodziły w
podziemia, a potem wasza Agata woÅ‚aÅ‚a je, woÅ‚aÅ‚a, aÅ zeszÅ‚a do piwnic â”
krzyknęła okropnie ┠i juŠnie wyszła! Słyszeliśmy!
â” AgatÄ™ ja posÅ‚aÅ‚am, bo dzieci nie wracaÅ‚y. BoÅe wielkiego miÅ‚osierdzia,
bądź miłościw mnie grzesznej! Co ja tu pocznę, nieszczęsna?!
W przedsieniu uczyniÅ‚ siÄ™ rumor i przedzierajÄ…c siÄ™ przez ciÅbÄ™
wpadÅ‚ do alkierza mistrz Melchior. Blady byÅ‚ pÅ‚atnerz i drÅÄ…cy, bo juÅ
dowiedział się był w kuźni o srogim ciosie, jaki go ugodził. A Maćka i
HalszkÄ™ miÅ‚owaÅ‚ ponad wszystko, ponad Åycie wÅ‚asne!
â” Co robić, Melchrze, co robić? â” biadaÅ‚a OstroÅyna. â” Ratujmyâ“Å
nasze maleÅ„stwa kochane! ÅlubujÄ™ Ci, Panie Jezu, srebrne serce zÅ‚ocone pod
Twoje nÃÅki najÅ›wiÄ™tsze, jeno dopomÃÅ nam w tym strapieniu!
Z gromady wysunął się sędziwy rajca miejski, imćpan Ezechiel Strubicz,
mąŠmądry i stateczny, znany całej Warszawie z dobroci i z przywiązania
do dziatwy staromiejskiej.
â” Co robić? â” powtÃrzyÅ‚. â” Ja wam poradzÄ™, co robić: walcie, jak w
dym do czarownika na PiwnÄ…. KtÃÅ jak nie on lek znajdzie na waszÄ… troskÄ™
skuteczny? On siÄ™ zna na sprawach ziemskich i zaziemskich, boć to i doktÃr, i
alchimista, i astrolog, i człek, co po uszy w księgach starych siedzi. Ba! Skrzydła
ponoć zmajstrował i nocami na nich po powietrzu lata.
┠Walcie do czarownika! Walcie do czarownika! ┠wrzasnęła gromada. ┠On
pouczy, on dopomoÅe! Dobra rada! Przednia!
â” Najprzedniejsza â” przytaknÄ…Å‚ strapiony rodzic. â” BÃg wam zapÅ‚ać,
Strubiczu! Chodź, Åono, idziemy na PiwnÄ….
┠I ja z wami ┠imćpan Strubicz na to ┠a nuŠsię jeszcze uda Maćka i
Halszkę odszukać.
â” Dajâ“Åe to, Matko Boska CzÄ™stochowska â” zapÅ‚akaÅ‚a OstroÅyna. â”
Niech siÄ™ tak stanie!
Na Piwnej, na czwartym piÄ™trze pod samym dachem wysokiego naroÅnego domu,
mieszkaÅ‚ sÅ‚awny i uczony doktÃr, dominus Hermenegildus FabuÅ‚a, znany nawet na
dworze krÃla jegomoÅ›ci.
Nie byÅ‚ to, prawdÄ™ mÃwiÄ…c, czarownik, tylko wielce znamienity lekarz i czÅ‚ek
we wszystkich kunsztach i naukach wyzwolonych doświadczony. Jeno gmin warszawski,
widzÄ…c jego prawie cudowne kuracje, i obserwujÄ…c z daleka tajemnicze praktyki,
mieniÅ‚ go, w prostocie swojej, być czarnoksiÄ™Ånikiem, z mocami
nadprzyrodzonymi majÄ…cym Å›cisÅ‚Ä… styczność. A Åe pan rajca Strubicz
czarownikiem go nazywał, to jeno tak tylko, aby ludowi na poprzek nie stawać,
ktÃry lubi rzeczy niezrozumiaÅ‚e i rad ku cudownoÅ›ci siÄ™ obraca, samÄ… mÄ…
drość ludzkÄ… lekce sobie waÅÄ…c i zgoÅ‚a postponujÄ…c.
W obszernej komnacie o łukowym sklepieniu siedział za wielkim stołem,
zawalonym księgami i pergaminami, człeczek maleńki, chuderlawy, wyschły, o
licu poÅÃÅ‚kÅ‚ym, pomarszczonym, jak pieczone jabÅ‚ko; ale źrenice w tej twarzy,
ogromne, czarne, jarzyły się, jak pochodnie gorejące, a taką miały moc i
potÄ™gÄ™ te oczy, Åe, gdyÅ› w nie spojrzaÅ‚, zdawaÅ‚o ci siÄ™, iÅ na
wielkoluda spozierasz, i mimowiednie budziły się w tobie lęk, podziw i
uszanowanie dla tej niepozornej, a jednak imponujÄ…cej postaci.
U sufitu komnaty wisiał wypchany krokodylek łokciowy, w kącie stała mumia
egipska, na oknie w sÅ‚ojach rozlicznych pÅ‚awiÅ‚y siÄ™ ropuchy, wÄ™Åe,
padalce, robaki jakieś zamorskie. A wszędzie, gdzieś spojrzał, księgi,
księgi i księgi.
Gdy mistrz Ostroga z ÅonÄ… i z imć panem rajcÄ… Strubiczem weszli do doktora
Fabuli, Ãw podniÃsÅ‚ oczy od foliantu, w ktÃrym coÅ› czytaÅ‚ z ciekawoÅ›ciÄ… i
zadowoleniem ogromnym, bo aŠsię uśmiechał radośnie, ale, zobaczywszy
wchodzących, wstał, obciągnął swoją czarną szatę, co mu się
pofałdowała na ciele, i spytał:
â” A czego to waćpaÅ„stwo Åyczycie sobie ode mnie?
Tedy OstroÅyna z pÅ‚aczem a narzekaniem wielkim opowiedziaÅ‚a caÅ‚Ä…
sprawę, a gdy skończyła i chlipiąc błagać poczęła o pomoc i ratunek,
dominus Hermenegildus Fabuła tak rzecze:
┠Wiem ci ja dobrze, co było przyczyną zaguby waszmość państwa dziatek,
bom właśnie w tej księdze o podobnych przypadkach traktat wertował. Oto, ani
mniej, ani wiÄ™cej, tylko stwÃr najniebezpieczniejszy i najszkodliwszy na ziemi,
ktÃry siÄ™ zwie: bazyliszek.
â” Bazyliszek? â” zakrzyknÄ™li w popÅ‚ochu Strubicz, Ostroga i OstroÅyna â”
bazyliszek! Tedy juÅ nadaremne wszystkie trudy i starania nasze!
┠Z trwogi waszej wnoszę, iŠwaćpaństwu wiadoma jest natura owego zwierza
i to, iÅ on wzrokiem swoim wszelkie ÅyjÄ…ce stworzenia zabija. Alić BÃg jest
wielki i nadziei do ostatka tracić człekowi wierzącemu nie wolno. A choćby
wreszcie i pomarły juŠdziateczki wasze, toć trzeba je wydobyć z piwnicy, aby
przecie pogrzeb chrzeÅ›cijaÅ„ski mieć mogÅ‚y; bazyliszka zasiÄ™ ubić naleÅy
koniecznie, boć niejedna jeszcze ofiara od Å›lepiÃw jego zabÃjczych na Å›mierć
pewnÄ… pÃjdzie, ani chybi! PÃki ta bestia przeklÄ™ta Åywie, Warszawa
spokojności nie zazna!
â” JakÅe to uczynić, mÄ™Åu uczony? â” zapyta Strubicz.
â” JakÅe to uczynić? JakÅe to uczynić? â” zawoÅ‚ajÄ… Ostroga i
OstroÅyna.
â” Jest sposÃb â” odpowie Hermenegildus FabuÅ‚a â” jest taki sposÃb, jeno tak
trudny i niebezpieczny, Åe nie wiem, azali siÄ™ znajdzie kto w tym tu mieÅ›cie, coby
siÄ™ waÅyÅ‚ na takie przedsiÄ™wziÄ™cie.
Oto trzeba, aby do lochu zeszedł człowiek, całkowicie obwieszony zwierciadłami;
gdy bazyliszek spojrzy w nie i siebie zobaczy, sam się własnym wzrokiem zabije, a
tak uwolnilibyśmy od potwora i tę Warszawę umiłowaną i całą
przesławną Rzeczpospolitą.
â” SposÃb jest dobry i pewny, ani sÅ‚owa! â” wyrzeknie Strubicz. â” Ale skÄ…d
wziąć takiego Å›miaÅ‚ka, co zdrowÄ… gÅ‚owÄ™ pod ewangeliÄ™ poÅ‚oÅy?
â” Tak, tak â” zajÄ™knie OstroÅyna â” nie ma juÅ takich ludzi na Å›wiecie!
Nagle do komnaty Fabuli dobiegł ponury głos farnego dzwonu, a w ślad za tym
przejmującym dźwiękiem, ogromny gwar tysiącznego tłumu. Imćpan
Strubicz wychylił się przez okno.
┠Mam! mam! ┠zakrzyknął radośnie. ┠Mam takiego człowieka! Kumie!
Kumo! Za mnÄ…!
â” BÃg zapÅ‚ać, uczony mÄ™Åu! BÃg zapÅ‚ać!
I juŠich nie było w komnacie.
Skazaniec
Od Rynku w stronÄ™ PiekieÅ‚ka zdÄ…ÅaÅ‚ ponury, choć jaskrawy orszak.
Przodem szÅ‚a straÅ miejska z halabardami, za nimi âbracia pokutnicyâ w
długich ciemnych opończach, z twarzami osłoniętymi rodzajem maski sukiennej,
w ktÃrej wyciÄ™to jedynie otwory na oczy; dalej dostojnie stÄ…paÅ‚ imćpan pisarz
miejski ze zwojem pergaminu w rÄ™ku, za panem pisarzem asysta z urzÄ™dnikÃw
sÄ…dowych zÅ‚oÅona, wreszcie dwie gÅ‚Ãwne osoby pochodu: skazaniec,
niemÅ‚ody juÅ, brodaty mÄ™Åczyzna w nÄ™dznej odzieÅy, ze zwiÄ…zanymi
w tyle rękoma, i kat, olbrzymi, rozrosły drągal, cały w czerwieni, z
potÄ™Ånym bÅ‚yszczÄ…cym mieczem i z dwoma butlami, czyli pachoÅ‚kami. Po
bokach, z przodu i z tyłu orszaku cisnęło się mrowie nieprzeliczone
warszawskiego pospÃlstwa, ulicznikÃw, urwisÃw i wszelakiej haÅ‚astry, ciekawej
okropnego widowiska.
JuÅ pochÃd stanÄ…Å‚ na placyku, PiekieÅ‚kiem zwanym, gdzie poÅ›rodku, na
czarnym suknie, widniał pieniek, miejsce stracenia; juŠpan pisarz miejski
o
d
c
z
y
t
a
Å
‚
nos
ow
ym
g
Å
‚
o
s
em wyrok, brzmiÄ…cy: iÅ Jan ÅlÄ…zak, krawczyk
wÄ™drowny, oskarÅony o zabÃjstwo swego towarzysza podrÃÅy, na gardle ma
być ukaran i mieczem ścięty; juŠskazaniec klęknął przy pieńku i
gÅ‚owÄ™ na nim poÅ‚oÅyÅ‚, a kat mieczem straszliwym bÅ‚ysnÄ…Å‚ pod
sÅ‚oÅ„ce, gdy nagleâ gdy nagle imćpan Ezechiel Strubicz z mistrzem OstrogÄ…
przedarł się przez stłoczone tłumy gawiedzi i tubalnym basem zakrzyknął:
â” StÃjcie! StÃjcie!
Kat miecz wzniesiony opuścił, skazaniec zadygotał całym ciałem, a pan pisarz
miejski, zdjÄ™te dopiero co okulary z powrotem na nos sÄ…Ånisty zaÅ‚oÅywszy,
niechętnie spojrzał na rajcę, oczekując wyjaśnienia sprawy.
A imćpan Strubicz rozpoczął przemowę:
â” Po pierwsze: w imieniu szlachetnego burmistrza miasta starej Warszawy rozkazujÄ™
wstrzymać egzekucję! Po drugie: natychmiast rozwiązać winowajcę! Po
trzecie: zbliÅ siÄ™, Janie ÅlÄ…zaku!
ZapytujÄ™ ciebie, Janie ÅlÄ…zaku, ktÃryÅ› jest na Å›mierć osÄ…dzon i nic ciÄ™
od niej ocalić nie moÅe, azali zgadzasz siÄ™ znijść do lochu, gdzie przebywa
bazyliszek, i zabić oną bestię zjadliwą?
JeÅeli to uczynisz â” wolny bÄ™dziesz! To ci przez moje usta sam szlachetny
burmistrz i cała wysoka rada miejska solennie obiecuje i przyrzeka.
ZdumiaÅ‚ siÄ™ wielce imćpan pisarz miejski, zdumiaÅ‚o siÄ™ pospÃlstwo, a
skazaniec, wznosząc dziękczynnie oczy ku niebiosom, odpowie:
â” Zgadzam siÄ™, przezacny panie, zgadzam siÄ™ tym Å‚acniej, iÅ â” BÃg mi
Å›wiadkiem â” niewinien jestem zarzucanej mi zbrodni i tak myÅ›lÄ™, Åe Å‚aska
Pana Jezusowa będzie ze mną.
Tedy nie mieszkając wiele, powiedli Strubicz i Ostroga skazańca na Ratusz, skąd,
obwieszonego zwierciadłami, zaprowadzono na Krzywe Koło i kazano mu znijść
do podziemi. Burmistrz, rajce, ławnicy i setki ludu czekały na ulicy, a przed
wszystkimi, wpatrzeni chciwie w otwÃr piwniczny, stali mistrz Ostroga, pani
OstroÅyna i dobry rajca Strubicz. UpÅ‚ynęła chwila â” i oto w lochu
rozległ się głos przeraźliwy: coś, jakby chrypliwe pianie koguta, jakby
Å›wiszczÄ…cy syk wÄ™Åa, jakby Å›miech diabelski, a takie to byÅ‚o okropne, Åe
zgromadzonym aŠciarki przeleciały po grzbietach i włosy dębem na głowach
stanęły.
â” Zabity! Zabity! â” zadźwiÄ™czaÅ‚ donoÅ›nie gÅ‚os Jana ÅlÄ…zaka.
┠Zabity! ┠zahuczał tłum. ┠Bazyliszek zabity! ┠wichrem pomknęła
radosna wieść na Rynek, na ÅwiÄ™tojaÅ„skÄ…, na PiwnÄ…, na BrzozowÄ…, na
oba Dunaje: Szeroki i Wąski, i na całą starą Warszawę.
A na schodach piwnicznych ukazała się postać cała w lustrach, niosąca na
ostro zakończonym drągu straszliwego potwora.
PorwaÅ‚ go kat z rÄ…k dzielnego ÅlÄ…zaka i na PiekieÅ‚ku, na stosie ognistym, ku
uciesze tysiÄ…cznego ludu, na popiÃÅ‚ spaliÅ‚.
StaÅ‚o siÄ™ wszystko tak, jak przepowiedziaÅ‚ mÄ…dry doktÃr Hermenegildus
Fabuła: bazyliszek spojrzał w zwierciadło i sam się wzrokiem swym jadowitym
zatruł i zabił.
Ale pani OstroÅyna, mistrz Ostroga i rajca Strubicz, wziÄ…wszy zapalonÄ…
pochodnię, pędem pobiegli do lochu.
â” Maćku! Halszko! â” woÅ‚aÅ‚a matka. â” Maćku! Halszko! â”
woÅ‚aÅ‚ ojciec. â” ZaliÅ›cie Åywi? Ozwijcie siÄ™! Gdzie wy? Gdzie wy?
┠My tu, matusiu! My tu, tatuńciu!
I z ukrycia swego, zza wielkich drzwi, o mur prastary opartych, wybiegły dzieci i
zdrowe, choć pobladÅ‚e jeszcze ze strachu, rzuciÅ‚y siÄ™ w objÄ™cia rodzicÃw. O,
jakaŠradość! O, jakieŠszczęście! Uściskom i pocałunkom końca nie
byÅ‚o, aÅ imćpan rajca Strubicz, choć taki stary i mÄ…dry, pÅ‚akaÅ‚ jak bÃbr i
od płaczu się zanosił.
Tak siÄ™ skoÅ„czyÅ‚a przygoda z bazyliszkiem. PrzypÅ‚acili jÄ… Åyciem
nieposłuszny Waluś i stara, poczciwa Agata. Zwłoki ich, wydobyte z piwnicy,
pochowano uroczyÅ›cie, a rodzina OstrogÃw nigdy o nich nie zapomniaÅ‚a.
Co do mÄ™Ånego Jana ÅlÄ…zaka, to okazaÅ‚o siÄ™, iÅ on istotnie nie
byÅ‚ winien zabÃjstwa swego kamrata; ten bowiem zjawiÅ‚ siÄ™ niebawem w
Warszawie i opowiedziaÅ‚, Åe zabÅ‚Ä…kawszy siÄ™ w boru, przebyÅ‚ w nim bodaj
miesiÄ…c z gÃrÄ…, aÅ go wÄ™glarze, drzewo w lesie wypalajÄ…cy, przypadkiem
znaleźli i do Warszawy, na dobrą drogę skierowali.
Żaden bazyliszek juŠsię więcej w mieście nie pokazał.