Watson, Ian Zimne Światło i inne opowiadania

background image

Ian Watson

Zimne Światło

i inne opowiadania

background image

Zimne Światło
Tysiąc Cięć
W duchu Lukrecjusza
Smok Gaudiego
Hydraulik Stanleya Kubrica

background image

Zimne Światło

Niewątpliwie jest to jedna z typowych ironii losu, żeby człowiek z

wadą wzroku spędził wiele długich lat na studiowaniu sztucznego oświe-
tlenia. Jednak mój przyjaciel John Ingolby był również wybitnym duchow-
nym. Do czasu, kiedy ukazała się jego książka, John zaszedł już wysoko w
hierarchii Kościoła Anglikańskiego.

Został biskupem Porchester.
Kości w tym czasie przeżywał dość trudny okres. Z jednej strony usy-

chał na skutek apatii, z drugiej był osaczony przez fundamentalistyczny
ewangelizm, nieprzyjemnie gorączkowy i histeryczny. Miedzy tą Scyllą
a Charybdą sterowała nowa liberalna teologia, która – jak się spodziewa-
no – tchnie nowe życie i nowoczesną myśl humanistyczną w zmurszałą
instytucje.

Jednak nie bez oporu!
Już jeden z nowych biskupów – który publicznie odrzucił naukę o

Niepokalanym Poczęciu – został intronizowany w atmosferze skanda-
lu i protestów. Po dwóch dniach w miejsce uroczystości – starą katedrę,
najpiękniejszy okaz architektury gotyckiej w kraju – trafił piorun i ogień
strawił jej transept. Według relacji grom spadł z jasnego nieba, a był tak
potężny, że piorunochrony okazały się niewystarczające. Prasa popularna
natychmiast dostrzegła w tym rękę Boga, a cześć tradycyjnie nastawione-
go duchowieństwa poparła to wyjaśnienie meteorologicznego fenomenu.
Katedra została zbezczeszczona taką intronizacją i Bóg zareagował. Ale
Bóg jest, oczywiście, miłosierny, podpaliwszy wiec swój dom następnie
pozwolił zmasowanym brygadom straży pożarnej ugasić ogień i urato-
wać większą cześć budowli.

Przedstawiciele liberalnego duchowieństwa wydawali oświadczenia

tłumaczące, że pożar był dziełem przypadku i potępiające prymitywne

background image

przesądy. Ta sama katedra była przecież w swojej historii trzykrotnie po-
ważnie uszkodzona przez ogień – w ostatnim przypadku, przed stu laty,
podpalenie było, nawiasem mówiąc, skutkiem ówczesnej dysputy teolo-
gicznej.

Najzawziętszy krytyk nowego biskupa w szeregach duchowieństwa

stanowczo odrzucił takie wykrętne wyjaśnienia. Zdegustowany, publicz-
nie wystąpił z Kościoła Anglikańskiego i wstąpił do Greckiego Kościoła
Prawosławnego, który, jak sama nazwa wskazuje, stoi twardo na straży
nauki, rytu, i liturgii.

W kilka miesięcy później wybuchł nowy skandal.
Radykalnie nastawiony dziekan i wykładowca teologii został zatrud-

niony jako prezenter do wielkiego nowego serialu telewizyjnego "W po-
szukiwaniu Boga".

Kiedy zbliżała się data emisji pierwszego odcinka, dziekan wyjawił w

wywiadzie, że nie wierzy wżycie pozagrobowe, ani w zmartwychwstanie
Chrystusa, ani, jeżeli o to chodzi, w "obiektywne" istnienie Boga. "Bóg" jest
personifikacją moralnej świadomości ludzkości, oświadczył.

Podniosła się fala protestów.
I naturalnie pierwszy odcinek "W poszukiwaniu Boga" nie został

wyświetlony znów z powodu kataklizmu związanego z elektrycznością –
tym razem natury przemysłowej. Elektrycy telewizyjni skorzystali z oka-
zji, żeby zaprotestować przeciwko jakimś zmianom w godzinach pracy.

Spór został wkrótce zażegnany i w dwa dni później sieć telewizyjna

nadała ów wyłączony odcinek zamiast meczu piłki nożne. Tymczasem
jednak w gazetach ukazały się już nagłówki: Grom z jasnego nieba od-
biera mowę dziekanowi-ateiście. Chociaż dalej drobny druk wyjaśniał, że
chodzi o nie zapowiedziany strajk, to jednak wielkie litery sugerowały, że
niezbadane są drogi boże w posługiwaniu się elektrycznością.

Taka reklama potężnie zwiększyła liczbę widzów programu, który w

ornych okolicznościach wiele osób mogłoby zlekceważyć. Do tego stopnia,
że "dziekan-ateista" poczuł się zobowiązany do poprzedzenia drugiego
odcinka krótkim osobistym wstępem, w którym kokieteryjnie stwierdził,
że jeżeli Bóg nie istnieje, to nie mógł wymyślić lepszego sposobu na skło-
nienie ludzi do poszukiwania go.

background image

W takiej to właśnie naładowanej elektrycznością atmosferze ukazała

się książka Johna Ingolby'ego, zaskakując mnie najpierw swoim tytułem,
a potem podejściem do tematu.

Tytuł brzmiał "Religia i historia oświetlenia". Najbardziej szokujący

jednak był sposób, w jaki książka – niczym siedemnastowieczny wiersz
metafizyczny – łączyła dwie pozornie odległe sprawy: historie oświetlenia
z historią oświecenia religijnego.

Moją pierwszą myślą było, przyznaje, że jakiś ekstrawagancki wy-

dawca skłonił Johna do przerobienia całej książki pod kątem modnej pro-
blematyki.

Bądźmy szczerzy. Powiedzmy, że ktoś jest zbieraczem podstawek

pod kufle. Wówczas ich historia Jest dla niego czymś pasjonującym – dla
niego i kilku setek podobnych entuzjastów. Jeżeli jednak ktoś taki napisze
"Historie podstawek pod kufle", to musi się liczyć z faktem, że książka nie
stanie się bestsellerem i nie sprzeda się w milionowym nakładzie.

Łuczywo w neolitycznych jaskiniach, tłuszcz i knot w niedźwiedziej

czaszce, fenickie świece woskowe, rzymskie lampy oliwne, elżbietańskie
latarnie, świece z wielorybiej ambry z zapachem wawrzynu, świece z kno-
tem z sitowia, Herr Wintzler oświetlający Pall Mall latarniami gazowymi,
koszulka żarowa Welsbacha, przyćmione lampy elektryczne De la Rue
z roku 1820, włókno węglowe Josepha Swana, łuk węglowy Davy'ego,
Edison, para rtęci, acetylen, neon... Fascynujące!

A jednak ilu chatnych zechciałoby przebrnąć przez trzysta stron cze-

goś takiego?

John ustalił ton od pierwszego zdania. "Pragnęliśmy światła – napisał

– żeby pokonać lęk". Dalej porównywał postępy świadomości religijnej
z rozwojem techniki sztucznego oświetlenia: od wczesnego szamanizmu
do pogaństwa; od "światła świata" chrześcijaństwa do średniowiecznego
mistycyzmu; od Ciemnych Wieków do nowoczesnego oświecenia czyli
radykalnej teologii. Sugerował bezpośredni związek między tymi dwie-
ma dziedzinami – oświetlenie miało wpływać na wierzenia religijne, te
zaś na technika oświetleniową.

John znakomicie połączył migotliwy blask świec i niesamowite cie-

nie jak duchy przebiegające po ówczesnych pokojach; kopcące lampy i

background image

stosy Inkwizycji; łagodne, stosunkowo jasne lampy ze szklanymi klo-
szami szwajcarskiego chemika Aime Arganda, które uwieńczyły Wiek
Oświecenia, jasne, dające jednolite światło lampy naftowe i pragmatyczne
wiktoriańskie chrześcijaństwo.

Na poparcie swojej tezy John zgromadził kolekcja rzadkich cytatów

z takich autorytetów jak świty Augustyn i mistrz Eckhart, Jacob Btihme
i Kierkegaard, Tillich i Hans Kung. Rozdział o średniowiecznych witra-
żach i mistycznych kultach miłlenarystycznych był mistrzowski i poprze-
dzał go – anachronicznie, jak początkowo sądziłem – słynny fragment z
Shelleya: Życie, niby kopuła szkła wielobarwnego Plami niezłomnie białą
świetlistość Wieczności...

Ale później, na końcu rozdziału znajdował się dalszy ciąg cytatu nie

znany większości ludzi i zrozumiałem: ...Aż śmierć rozdepcze je w okru-
chy.

A co z oświetleniem z końca dwudziestego wieku – nie wspominając

już o światłowodach, laserach, hologramach – i nową, ateistyczną, rady-
kalną teologią bez życia pozagrobowego?

I co z przyszłością? Przyszłością, którą John widział w ujarzmieniu

"zimnego światła": bioluminescencji bakterii, fosforescencji robaczków
świętojańskich i ryb głębinowych, które wytwarzają ogromne ilości che-
micznego światła przy minimalnym zużyciu energii i bez wydzielania
ciepła. Co z zimnym światłem następnego stulecia, które musi nadejść po
jasnym, ale gorącym i pożerającym kilowaty świetle naszej ery? Jaka bę-
dzie wtedy teologia?

Moim pierwszym przypuszczeniem było, jak już wspomniałem, że

wydawca wymógł na Johnie, żeby przerobił książka w kierunku większej
sensacyjności.

Moim drugim przypuszczeniem, kiedy wniknąłem głębiej w religijne

rozważania Johna było, że postanowił opowiedzieć się po stronie radykal-
nej teologii, że zdecydował sio wystąpić w barwach kościelnej awangar-
dy.

Ale czy rzeczywiście? W jakich barwach on właściwie występował?
Gazety prześcigały się nawzajem. Biskup Ingolby jest bluźniercą

i powinien być natychmiast pozbawiony świeceń! Biskup Ingolby jest

background image

uczonym mistykiem, dążącym do podporządkowania techniki teologii!
Był i tym, i tym.

Niewątpliwie stał się nagle sławny. "Religia i histeria oświetlenia"

rozchodziła się w wielkiej liczbie egzemplarzy i spora cześć z nich była
zapewne czytana. Pojawiły się podkoszulki z obrazkiem żarówki i tek-
stem WŁĄCZ I PRZEJRZYJ.

Przejrzyj. Żeby zobaczyć co? Że ciemność wszechświata jest pusta?

Czy też, że jest tam wszystko? A może, że jest tam coś nieprzewidziane-
go?

Tyle w charakterze prologu do dziwnych i przerażających wydarzeń,

które nastąpiły później...

"Pałacyk Biskupa" w Porchester był w istocie dużym gregoriańskim

domem otoczonym trawnikiem i krzewami położonym w połowie drogi
miedzy stacją kolejową a ruinami zamku. Zachodnie skrzydło budynku
poświęcone było administracji diecezji. Wschodnie skrzydło było pry-
watną domeną Johna, gdzie gospodarstwo domowe dzierżyła w swoich
rękach pani Mott, która przychodziła codziennie skoro świt i chodziła
wieczorem po kolacji, bo John nie był żonaty.

Większość spraw domowych podlegała pani Mott – gotowanie,

sprzątanie, dranie itd. Ale oświetlenie poszczególnych pomieszczeń we
wschodnim skrzydle było wyłącznym dziełem Johna i pod tym względem
połowa jego "pałacu" przypominała żywe muzeum.

Kuchnię oświetlały żarówki elektryczne, małą prywatną kaplica

wielkie świece, jadalnia lampy gazowe, biblioteka neonowe świetlówki.
Prócz tego liczne nieużywane urządzenia oświetlające stały albo wisiały
wszędzie wokół: rzymskie gliniane lampki oliwne, lampy górnicze, za-
chodnioindyjskie dziurkowane tykwy na robaczki świętojańskie...

Kiedy w kilka miesięcy po publikacji książki na usilne żądanie Johna

przyjechałem go odwiedzić pewnego listopadowego wieczoru, ujrzałem
całe wschodnie skrzydło oświetlone w najróżniejszych stylach. Zasłony
były odsłonięte. Gdy szedłem ze stacji, kilka wstępnych fajerwerków
wzbiło się w niebo nad Porchester, eksplodując pomarańczowymi gwiaz-
dami. Następnego dnia dzieci w całym kraju miały świętować spalenie

background image

na stosie protestanckiego parlamentu – pamiątka dawnej wojny religijnej.
Tymczasem John wydawał się urządzać swój własny festiwal światła.

Ja... Ale nie wspomniałem jeszcze o sobie poza tym, że wiele lat temu

studiowałem razem z Johnem.

Nazywam się Morris Ash i jestem lekarzem weterynarii, który prze-

kwalifikował się na homeopata. Mieszkam w Brighton i obsługuje tam za-
możniejszą część społeczeństwa. Mam dyplom z biochemii i początkowo
myślałem o poświęceniu się badaniom medycznym. Pewne rozczarowa-
nie moimi współbraćmi w połączeniu z ekologiczną świadomością prze-
ludnienia i upadku środowiska naturalnego popchnęło mnie w kierunku
weterynarii.

Osiągnąłem powodzenie w swoim zawodzie, choć nie praktykowa-

łem na wsi wśród owiec, koni i krów. Zostałem eleganckim miastowym
weterynarzem, doktorem piesków i lekarzem kotków, znanym wśród
właścicieli swoich pacjentów ze współczucia, jakie okazywałem ich cho-
rym pupilom.

Po dwudziestu latach miałem pięciu wspólników i byłem bardziej

konsultantem w trudnych przypadkach niż rutynowym, kastratorem
kocurów. Moje myśli zwróciły się powtórnie ku biochemii i badaniom
medycznym, ale trochę inaczej : zainteresowała mnie homeopatia, teoria
leczenia chorób za pomocą mikroskopijnych, bardzo rozcieńczonych da-
wek substancji, które normalnie wywołują schorzenia. Zacząłem badać
możliwości leczenia w podobny sposób zwierząt i po paru latach dostar-
czałem ulubieńcom mojej klienteli szeroki asortyment homeopatycznych
leków własnej produkcji. Homeopatia sprawdzała się zaskakująco dobrze
w wielu chronicznych przypadkach i moja sława szybko się rozprzestrze-
niła. Wkrótce stwierdziłem, że leczę homeopatycznie również właścicieli
moich pacjentów, chociaż – spieszę dodać – nie na parchy i nosówkę!

Przyznałem już, że nie za bardzo kocham swoich bliźnich w porów-

naniu z okrytymi sierścią i pierzem mieszkańcami ziemi. Tak więc podob-
nie jak John – choć z innych powodów – pozostałem kawalerem. John i
ja żyliśmy w przyjaźni przez wiele lat, jak już wspomniałem, i spotykali-
śmy się może trzy razy do roku z różnych okazji. Wydawało się, że mamy
wiele wspólnego. Obaj byliśmy zatwardziałymi starymi kawalerami. John

background image

uważał mnie za kogoś w rodzaju świętego Franciszka posługującego ratler-
kom i chomikom tego świata. Kiedyś opowiedziałem Johnowi wszystko,
co wiedziałem. na temat katalitycznej reakcji chemicznej, która rozświe-
tla zimnym światłem robaczki świętojańskie, ryby głębinowe, bakterie i
grzyby, wspominając, że któregoś dnia, być może, nauczymy się oświetlać
w podobny sposób nasze domy i miasta – co teologicznie przekształcone
wypłynęło w jego książce...

W pałacu zostałem mile przyjęty. Piliśmy znakomite Małe sherry.

Mówiliśmy o homeopatii. Mówiliśmy o książce Johna i o jej olśniewają-
cym sukcesie. John wspomniał o wywiadzie telewizyjnym, którego ma
udzielić w swoim różnorako oświetlonym domu przechodząc z pomiesz-
czenia do pomieszczenia i tym samym od epoki otwartego ognia do epoki
neonu, żeby podsumować swoje wystąpienie w oświetlonej świecami ka-
plicy; były to jednak plany dość mgliste.

Ostrożnie poruszyłem zagadkowy temat prawdziwej intencji jego

książki. Chyba stary i dyskretny przyjaciel miał prawo wiedzieć – zwłasz-
cza ze sam nie brałem udziału w rozgrywkach teologicznych? John zwró-
cił moją uwagę na latarnię z czasów Szekspira, którą kupił ostatnio na
aukcji i która teraz zdobiła kominek w jego saloniku.

Potem pani Mott podała kolację. Posiłek był smakowity, ale nieco

dziwny. Zaczęliśmy od ślimaków i pieczarek. Jedne i drugie były smażo-
ne na maśle i John wyraźnie miał kłopoty z ustaleniem, które z krążków są
ślimakami, a które grzybami. Usiłował przekroić skorupę ślimaka nożem,
a potem chciał wydłubać nadzienie z pieczarki. Czyżby zarządził takie
menu specjalnie, żeby zakpić ze swojego okularnictwa?

Dalej szedł smażony turbot pod beszamelem, potem, jako sentymen-

talne przypomnienie czasów studenckich, kiedy to wspólnie chodziliśmy
do tego same o taniego baru, zjedliśmy po porcji flaków z cebulą i uczo-
nymi kartoflami.

Potem było ciastko i na zakończenie plaster sera Wensleydale i biała

kawa.

Wtedy pani Mott poszła do domu zostawiając nas samych.
Uświadomiłem sobie, że wszystkie potrawy były białe albo co najwy-

żej kremowe w kolorze i podane na białych talerzach. Nawet wino, które

background image

do nich piliśmy, to było leibfraumilch – "mleko ukochanej" – co nie zna-
czy, że wolałbym do tego zestawu dań ciężkiego burgunda! Gdybyśmy
pili burgunda albo inne czerwone wino, mogłoby się wydawać, że nasze
kieliszki w cudowny sposób wypełniły się krwią, nieobecną przecież w tej
części krowiej anatomii.

Więc kolacja na biało. Ale dlaczego?
Czyżby pani Mott oszalała?
– Możesz nam nalać porto? – spytał gospodarz. Porto nareszcie było

intensywnie purpurowoczerwone – kontrast, którego nie skomentowa-
łem, choć moja ciekawość była teraz mocno rozbudzona.

John spróbował wina i w końcu wyznał mi cichym głosem: – Morris,

ja ślepnę.

– Ślepniesz? – powtórzyłem idiotycznie. Patrzyłem na krągłą, różową

twarz Johna i na grube okrągłe szkła, które pod pewnym kątem sprawiały,
że jego oczy wydawały się wyłupiaste. Na policzkach miał lekkie ślady
ospy – zła reakcja na atak dziecięcej choroby, która niewątpliwie również
osłabiła jego wzrok.

Czubek głowy miał prawie całkiem łysy i gładki. Skóra na nim i reszt-

ki włosów były tłustawe. Trzeba by w niego wklepać sporo talku, zanim
nadałby się do pokazania w telewizji; w przeciwnym razie błyszczałby się
jak licho.

Uznałem, że nadszedł czas, żeby poruszyć sprawę kolacji – w niczym

jej nie umniejszając, bowiem mój zmysł smaku napawał się każdym kę-
sem, chociaż mój zmysł wzroku nie znajdował żadnych podniet.

– Słuchaj, John, kolacja była naprawdę wspaniała! Pani Mott należą

się gratulacje. Tylko że... nie było w tym ani źdźbła koloru. Wszystko od
początku do końca białe. białe jedzenie na białych talerzach. Bardzo po-
mysłowe! Może wydaje ci się, że ty ślepniesz tylko dlatego, że nie widzisz
żadnego koloru?

Po prostu nie było żadnych kolorów.
John roześmiał się nie bez wysiłku.
– Oh, Morris, wiem o tym! Pani Mott zawsze była twoją wielką zwo-

lenniczką. Ta biała kolacja była na twoją cześć.

background image

– Naprawdę? A to dlaczego? Nie bardzo rozumiem.
– Widzisz, ona tak rozumie działanie homeopatii. W tym przypadku

homeopatycznego lekarstwa na słabnący wzrok. Weź coś tak istotnego
dla zdrowia, jak dobrze przygotowany posiłek. Zapach i smak odgrywają
istotną rolę w pobudzaniu apetytu. Ale ważny jest również wygląd po-
traw, kontrasty i kolory.

– Teraz rozumiem! Pani Mott uważa, że redukuj ąc barwy prawie do

zera...

– Tak jak homeopata redukuje zawartość leku prawie do zera przez

kolejne rozcieńczania. Dokładnie!

– ...spowoduje poprawę twego wzroku. Twój mózg wysili się, żeby

rozróżniać śladowe resztki kolorów. Ależ ta kobieta ma wyobraźnię!

– Ta biała kolacja miała być również grubą aluzją w przypadku, gdy-

by zabrakło mi odwagi prosić cię o pomoc.

No, tak, teraz mogłem dodać dwa do dwóch.
Jeszcze jeden przypadek, kiedy ktoś woli szukać porady lekarskiej

u weterynarza niż u doktora. Weterynarza, który jest bliskim przyjacie-
lem. Co więcej weterynarza, nie mającego żadnych osobistych pretensji
do pewnego radykalnego biskupa, który sprowadzał wizje świętych do
braku należytego oświetlenia.

– Na czym więc, według ciebie, polegają twoje kłopoty z oczami,

John? Katarakta?

John opróżnił swój kieliszek, jakby dla nabrania odwagi.
– Ja ślepnę od środka – powiedział. – Ślepnę od środka.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ta ślepota jest jak cień wewnątrz mnie. Cień, który rośnie: Rozrasta

się, stale się rozrasta.

Zastanowiłem się przez chwilę.
– Nie jestem okulistą – powiedziałem – ale, jeżeli twój opis jest do-

kładny, wygląda mi to na zapalenie nerwu wzrokowego. Nacisk opuchli-
zny może prowadzić do stopniowej atrofii nerwu. Ciemna plama będzie
się, pozornie powiększać. Część siatkówki straci wrażliwość.

background image

– To coś więcej. – John uderzył się w czoło. -Ta ślepota zakorzeniła

się we mnie jak jakieś paskudne czarne zielsko! – Jego głos zadrżał i przy-
cichł.

– To z powodu tej mojej książki, nie rozumiesz?
– Co ty mówisz?
– Modliłem się, rzecz jasna. Modlę się w mojej kaplicy codziennie

rano przez pół godziny. Modlitwa oczyszcza umysł. Organizuje dzień.
Co nie znaczy, że modlę się za siebie! Modlę się, żeby cały świat ujrzał
światło miłości. John był jakby zażenowany. Nigdy dotąd nie wspominał
mi o swoich prywatnych modlitwach. – Tymczasem moje własne światło
przygasa. W zły sposób.

– Co masz na myśli, John?
– Jest w tej ślepocie coś z rozkładu. Czuję, jak otaczają mnie miazmaty

zła, jak wyciągają swoje macki.

– I wiążesz to z wydaniem książki? Uważasz, że to jest... kara? – do-

lałem mu wina z karafki. – Wolałbym tego nie mówić, John, ale nie można
wykluczyć guza. Jeżeli guz uciska ośrodek wzroku w twoim mózgu, może
to powodować reakcje emocjonalne. Możesz go nawet odczuwać jako coś
ciemnego i złego rozrastającego się w twojej głowie.

Mój przyjaciel nie zgodził się.
– To kalectwo nie ma przyczyn, chyba że jest to przyczyna cudowna.

Cudowna – powtórzył – albo diabelska. To jest coś jak czarna powolna
błyskawica.

– Ależ, John, sam przecież pisałeś, że diabły są nie bardziej cielesne,

niż cienie rzucane przez świece. Nie wierzysz w diabły.

– Przypuśćmy przez chwilę, że diabły istnieją. Morris, ja czuję się jak-

by opętany.

– Chyba żartujesz.
Ale widziałem, że to nie są tak całkiem żarty.
– Kto jak kto, ale chyba biskupi mają sposoby na diabły? – spytałem.
– Hmm. Musiałbym wtajemniczyć kolegę z Kościoła, zaczęłyby, się

plotki. Tak samo, gdybym zwrócił się do okulisty. Żenujące, nie uważasz?
Także dla Kościoła.

background image

A gdybym próbował poddać egzorcyzmom prawdziwy choć kłopo-

tliwy – cud, cóż, to byłoby jeszcze gorsze. To tak, jakbym usiłował wyrzu-
cić Boga ze swojego życia.

– Czas więc wezwać weterynarza-homeopatę, co?
– W najgorszym razie mogę z tobą szczerze o tym porozmawiać. Pani

Mott miała w tej sprawie zupełną rację.

W miary jak rozmawialiśmy, zaczęło mnie drążyć pewne podejrze-

nie; podejrzenie, którego nie śmiałbym przedstawić Johnowi.

Czy to możliwe, że pani Mott powoli truła Johna? Biały jest przecież

kolorem niewinności, może więc ta biała kolacja miała symbolizować jej
niewinność?

Tylko, żeby ogłaszać swoją niewinność, musi wiedzieć o swojej wi-

nie...

Dlaczego pani Mott namówiła Johna, żeby szukał pomocy u mnie?

Może wcale nie była pełna podziwu dla mnie i w gruncie rzeczy uważała
mnie za szarlatana, którego rada zaprowadzi Johna na manowce, a po-
wstrzyma go od udania się do lekarza.

John był uzależniony od pani Mott i miał do niej bezgraniczne zaufa-

nie. Czy miałem prawo rzucić cień wątpliwości na ich przyjaźń? Zresztą
co mogłoby powodować tą kobietą? Spadek – kufa dziwacznych urządzeń
oświetlających? (Sam pałac me był jego własnością!) Honoraria z jego
książki? To nie mogło stanowić fortuny.

W końcu postanowiłem jednak zaryzykować.
Chcąc osłodzić gorzką pigułkę roześmiałem się.
– Mówiąc o fosforencji – zacząłem, choć dawno o niej nie było mowy

– w dawnych czasach często używano fosforu jako trucizny, bo jest trudny
do wykrycia – pewne ilości fosforu występują w ciele w sposób naturalny.
Przytacza się słynny przypadek, kiedy ofiara zorientowała się, o co cho-
dzi, bo talerz z jej zupą świecił, kiedy go niosła ciemnym korytarzem!

– Hmm – mruknął John niezbyt poruszony – a dlaczegóż to pani Mott

miałaby chcieć mnie otruć?

– Nie chciałem sugerować...

background image

– Zasugerowałeś. Drobne ilości związku arszeniku, co? Odrobina

trutki na szczury dzień po dniu. Jednak w dawkach nieco większych niż
homeopatyczne!

Nic na świecie nie mogłoby jej do tego skłonić.
– Może więc coś nie z tego świata? – Nie rozumiem.
– Może na przykład uważa twoją książkę za bluźnierczą. Może wie-

rzy, że działasz w zmowie z Antychrystem.

– Pani Mott? Nie sądzę. A ty?
Pomyślałem o tej dobrodusznej, oddanej, pogodnej osobie i potrzą-

snąłem głową.

Tej nocy, kiedy leżałem na granicy snu w wielkim dębowym łożu dla

gości, przypomniała mi się opowieść o fosforyzującej zupie. Talerz świe-
cącej zupy w ciemnym korytarzu...

Czyżby to była waza, co widzę przed sobą, z chochlą zwróconą w

stronę mojej ręki?

Czyś ty wywar z homara, sos wichy, czy może zwykły wolowy rosół

z arszenikiem?

Czyżbyś nie był, bulionie fatalny, zmysłoczuły dla smaku, jak dla

wzroku? Czyś jest może polewką wyobraźni?

Sam nie bardzo wiem dlaczego postanowiłem wstać z ciepłego łóżka,

żeby snuć się o północy po zimnym biskupim pałacu. Może wyobrazi-
łem sobie, że w ciemnej kuchni wypatrzę jakiś fosforyzujący słoik z przy-
prawami, zdradzający w ten sposób trujący charakter swojej zawartości.
Dość, że wstałem, wsunąłem nogi w pantofle i owinąwszy się szlafrokiem
ruszyłem do drzwi z wyciągniętymi przed siebie rękami.

Nie korzystałem z latarki i nie odsłoniłem zasłon. Chciałem, żeby

moje oczy zachowały kocią zdolność do rejestrowania najsłabszych nawet
źródeł światła.

Macając po ścianie, przeszedłem korytarzem koło sypialni Johna – na

palcach; choć nie miałem powodów do obaw, że moje ciche kroki albo

background image

skrzyp klepki mogą go obudzić. John dawno powiedział mi, że sypia za-
wsze jak zabity. Jak tylko dotknie głową poduszki, śpi jak kłoda do rana.

Jednak łazienka była na przeciwnym końcu korytarza. Jak bym wy-

tłumaczył te nocne wędrówki?

Streszczając historię moich poszukiwań, dotarłem do kuchni, potem

dó wszystkich pomieszczeń na parterze, nawet do kaplicy. Nigdzie nie
znalazłem nic podejrzanego.

W kaplicy panował przejmujący chłód, ale był to chłód całkiem natu-

ralny-zbliżała się zima. Jeżeli jakiś automat nie włączał ogrzewania wcze-
snym rankiem, półgodzinna modlitwa Johna była prawdziwą pokutą. W
każdym razie nie był to ten mróz, który przebiega po grzbiecie i zmusza
psy do przeraźliwego wycia.

Jeżeli w kaplicy Johna panował diabelny chłód, to jestem pewien, że

to nie diabeł ponosił za to odpowiedzialność.

Wróciłem na górę tylko raz wybijając sobie palec u nogi.
W mroku górnego korytarza źle obliczyłem odległość. Nacisnąłem

mosiężną klamkę i stwierdziłem, że jestem w sypialni Johna zamiast w
swojej.

Uświadomiłem sobie swój błąd natychmiast, ponieważ głowę pogrą-

żonego we śnie Johna otaczał pierścień światła. Spał w wełnianej szlafmy-
cy z wielkim pomponem, którą widocznie zrobiła mu pani Mott.

Pierścień światła miał szerokość jego głowy. Nawet dla moich przy-

wykłych do ciemności oczu światło nie było jasne, ale pozwalało wyraźnie
widnieć śpiące oblicze Johna i zarys łóżka. Widocznie było to jakieś odbicie
światła z zewnątrz; może nocnej lampy łukowej z dworca kolejowego.

Podszedłem do okna, żeby to sprawdzić, ale grube zasłony były

szczelnie zaciągnięte.

Onegdaj w nocy Wieczność oczy me ujrzały
Jak wielki Pierścień światła, bezkresny i biały.
W samym pokoju nie było ani iskierki innego światła. Również moje

ruchy nie przyćmiewały ani nie przesłaniały tego pierścienia perłowej po-
światy. Wszelkie myśli o pani Mott jako o dostarczycielce fosforowej zupy

background image

momentalnie wyleciały przez okno (to znaczy wyleciałyby, gdyby okno
nie było tak szczelnie zasłonięte).

Nie mogłem się dłużej oszukiwać. Wiedziałem, co mam przed sobą.
Nad głową śpiącego Johna unosiła się aureola. Taka, jaką noszą świe-

ci na obrazach.

Może nie tak jaskrawa! Nic olśniewającego, skromna aureola, która

nie byłaby widoczna, gdyby nie całkowite ciemności. Niemniej jednak au-
reola.

Głowa Johna była pogrążona w grubej poduszce. Aureola nawisała

nad jego twarzą. Wyciągnąłem ostrożnie palec, żeby jej dotknąć.

Zapewne była to nieostrożność, ale nie doznałem żadnych konse-

kwencji. Nie poczułem wstrząsu, mrowienia, ciepła. Nie mogła to być
żadna dziwaczna odmiana pioruna kulistego ani ognia świętego Elma.
Przeciągnąłem dłonią przez aureole bez żadnego skutku. Potem potrzą-
snąłem Johna za ramie.

– Obudź się, chłopie! Obudź się!
– Pożar? Złodzieje? Która godzina?
– Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy. Siadaj.
Kiedy usiadł, aureola zmieniła pozycję, utrzymując się nad szlafmy-

cą.

– Co się dzieje, Morris? Gdzie jest moja latarka? (Oświetlenie sypialni

Johna stanowiły dziewiętnastowieczne lampy powozowe!).

Chwyciłem go za rękę.
– Nie, nie trzeba latarki! Masz tu gdzieś lustro?
– Jest w szafie.
– Możesz mi pokazać?
Mrucząc pod nosem John wstał z pościeli – aureola towarzyszyła mu

niezmiennie – i otworzył drzwi szafy. Teraz były dwie aureole: jedna nad
jego głową, druga w dużym lustrze.

– Boże, co to za światło? Nie mam okularów.
– Podam ci. Powiedz, gdzie są.
– Na nocnym stoliku.

background image

Przyniosłem mu okulary, włożył je.
– Wielkie nieba!
– Święte słowa, John. Masz aureolę.
Zrobił krok do tyłu i do przodu. Przesunął dłonią nad głową. Zdjął

szlafmycę, jakby sprawdzał, czy nie zrobiłem mu kawału i nie przyczepi-
łem tego widmowego światła do czapki.

– O Boże – powiedział – moje oczy są do niczego, ale i tak ją widzę. A

zawsze uważałem, że w aureolach jest coś niepoważnego...

– Cóż, widocznie stajesz się świętym, stary koniu.
– Co, ja? Święty? Nie bądź śmieszny. Poza tym święci wcale nie mieli

pierścieni światła nad głowami! To tylko konwencja artystyczna. Sposób
przedstawiania świętych.

– Może niektórzy święci mieli widzialne aureole? W dawnych cza-

sach?

– Myślę, że taka aureola musiałaby być znacznie silniejsza od mojej.
– Może masz dopiero zalążek aureoli? Młodą aureolę.
– To znaczy, że miałaby się wzmacniać? W miarę, jak mój wzrok słab-

nie? Zróbmy tu trochę światła.

Mój przyjaciel odnalazł swoją latarkę i rozpoczął ceremoniał rozpa-

lania lamp powozowych. W miarę jak w sypialni robiło się coraz jaśniej,
aureola słabła do ledwo widocznego migotania.

Usiadłem na krześle, John przycupnął na łóżku.
– Wszystko to jest bardzo kłopotliwe – powiedział. – To niedorzecz-

ne! Nie mogę być początkującym świętym. Poza tym, co mogłoby powo-
dować aureolę?

– Może Łaska, proszę księdza biskupa?
– Bądź poważny.
– Nie wierzysz w to? Chcę cię o coś spytać, John. Czy napisałeś te

swoją książkę, żeby zdemaskować radykalną teologię? Czy jest ona czymś
w rodzaju ofiary – z wszystkiego, co ci było drogie – żeby podtrzymać
wiarę?

background image

– O Boże, nie sądzę. Mówiłem ci, Morris, że czuję złą -ciemność roz-

szerzającą się we mnie. Jeżeli wyrasta mi aureola, to zapewniam cię, że
odbywa się to kosztem mojej duszy. To nie żaden reflektor oświetlają-
cy świętość! Przyjemnie by było wyobrazić sobie, że jest to jakaś lampa
miłości. Przyjemnie byłoby pomyśleć, że jakieś stare mroczne klasztory
rzeczywiście bywały oświetlone świętością – z głową świętego jako źró-
dłem światła! Czy nie cudownie byłoby, gdyby miasta przyszłości mogły
być oświetlane naszą własną czystością, gdyby ludzkość wzniosła się na
wyższy poziom? Niebo błyszczałoby wówczas blaskiem swoich świętych.
Piekło byłoby czarne ciemnością swoich grzeszników. Ale to zdecydo-
wanie nie jest to, co ja odczuwam, podczas gdy ta ciemność pożera moje
światło.

Pożera.
– Ta aureola pożera twój wzrok... co by to mogło znaczyć? Że aureola

jest jakimś rodzajem zorganizowanej energii? Że potrzebuje światła dla
swojego przetrwania... dla wzrostu? Pewne świecące ryby głębinowe mu-
szą zjadać świecący plankton, bo w przeciwnym razie przestają świecić. A
świecenie jest im potrzebne, żeby przyciągać ofiary.

– Co chcesz przez to powiedzieć, Morris?
– Może ta aureola jest czymś żywym, zwierzęciem nie z krwi i kości,

ale z energii. Żywi się fotonami, które docierają do twoich oczu albo im-
pulsami elektrycznymi w nerwach wzrokowych. Dlatego ślepniesz. Twój
mózg wyczuwa, jak to się odżywia twoim kosztem; pożera światło, żeby
wytwarzać światło.

– Pasożyt? Po co miałby wytwarzać światło? Hmm, słynni święci nie

byli przecież ślepcami...

– A więc widocznie aureole nie mogą być dziełem pasożytów.
John w zadumie potrząsnął głową.
– Wspomniałeś o świecących rybach przyciągających ofiary. Jakie

"ofiary" może przyciągać święty? Oczywiście, wiernych. Łatwowiernych.
Grzeszników dojrzałych do nawrócenia. Ludzi o skłonnościach religij-
nych. Aureola może być haczykiem, na który Bóg łowi ludzi. Może być
aniołem, który zasiada z wędką. I wysysa fotony z oczu świętego, żeby

background image

napędzać aureolę? Hagiografia nie wspomina, żeby święci mieli kłopoty
ze wzrokiem.

– Może było tylko kilku prawdziwych świętych i ich aureole przeszły

do legendy? A ty jesteś następnym świętym. Cudem w bezbożnym wie-
ku.

– Czyżbyś usiłował mnie kanonizować? Powinieneś być adwokatem

diabła.

– Rozważam tylko różne możliwości. Oto inna: może kiedyś było wię-

cej kanałów przewodzących boskie światło? Anioły obsługujące aureole
nie musiały wysysać światła ze świętych, bo miały inne źródła energii.

– W takim razie, dlaczego czuję, że moja ślepota jest złem? Dlaczego

odczuwam taki brak łaski?

– Nie wiem.
– Czy kiedy oślepnę do końca, moja aureola rozbłyśnie w pełni chwa-

ły? Czyja wiara jest tu poddawana próbie? Świata czy moja? Czy to w
ogóle jest próba wiary, czy też dzieło jakiejś złośliwej pasożytniczej istoty
z innego świata? Czy na tym właśnie polega cud: coś, czego nie można
dowieść, co trzeba przyjąć na wiarę, jak samego Boga? Nawet jeżeli się
czuje, że samemu jest się potępionym! Opętanym! – Wyciągnął do mnie
obie ręce. – Czy błagając cię, żebyś mnie wyleczył, Bóg jeden wie dlaczego,
skazuję się na potępienie? Czy powinienem, pozwolić, żeby moja aureola
rosła w siłę i w ten sposób potwierdzać wiarę milionów, jednocześnie tra-
cąc własną, zapadając się w głęboką, ciemną jamę?

– Może to coś odejdzie samo – powiedziałem bez przekonania. – Może

stopniowo ustąpi i wzrok ci się poprawi.

– Czy zostaniesz ze mną przez kilka dni?
– Przez tydzień. Dłużej, jeżeli będzie trzeba. Oczywiście, że zostaną

Westchnął. – Dziękuję ci, Morris. A teraz lepiej idź się położyć. Ja też to
zrobię. – Nagle powrócił jego biskupi autorytet. Idź, już Morris. Ja poga-
szę latarnie.

background image

W tydzień później nadal mieszkałem w pałacu; aureola była coraz

mocniejsza. Widziałem pierścień światła nad głową Johna przy świetle
dziennym i sztucznym.

Wzrok mojego przyjaciela pogorszył się drastycznie.
Nie mogło już być mowy o wiezieniu go do okulisty albo do szpitala.

Co więcej, John i ja zgodziliśmy się całkowicie, że pani Mott nie powinna
wiedzieć o aureoli. Posiłki, które przygotowywała, nosiłem mu na tacy do
pokoju i kroiłem za niego mięso.

Biskup był chory, unieruchomiony, a ja go leczyłem. Taka była ofi-

cjalna wersja. Przechodził poważną infekcję, jednak nie zagrażającą jego
życiu. Pani Mott przyjęła ten fakt do wiadomości dopiero kiedy John ob-
wieścił jej to zdecydowanym głosem przez drzwi.

Sprawy diecezji zostały podobnie załatwione. Sekretarz Johna trochę

się obraził, żądał też, żeby biskupa zbadał "prawdziwy" lekarz. Biskup
wyraził swoje zdanie głośno przez drzwi i w ten sposób odkryłem, że mój
przyjaciel potrafi być twardy i że nie został biskupem wyłącznie przez
połączenie dobroci z protekcją.

Umysł Johna pozostawał nienaruszony. Istota odpowiedzialna za au-

reolę nie miała widocznie ambicji przemawiania jego ustami, szeptania
słów w jego głowie czy mieszania się do jego snów.

Ale stawała się coraz jaśniejsza, coraz jaśniejsza.
– Nawet, kiedy będę zupełnie ślepy – powiedział John – nie będę

ślepy w prawdziwym tego słowa znaczeniu, tylko całe światło zostanie
mi ukradzione dla podtrzymania aureoli. A to już nastąpi niedługo. Jak
myślisz, może powinniśmy zadzwonić do telewizji? Powiedzieć im, żeby
zorganizowali mi konferencję prasową? Czy nie należałoby zaprezento-
wać cudu światu? Czy nie powinienem powiedzieć: "Oto jest błyskawica
boża"? Taka, która nie uderza w katedry, ale spokojnie i jasno krąży wo-
kół mojej głowy, podczas gdy ja siedzę w błotnistej jamie jak w piekle
Dantego.

Czy nie powinienem im powiedzieć: "Strzeżcie się zimnego światła

przyszłości, światła następnego stulecia wiary"? Ja dźwigam je jak mój
krzyż, czy też raczej moje koło, mój pierścień Piotra, mój annulus angeli.

background image

Ale ja wiem, że mój anioł jest ciemny. Świeci jedynie dzięki kradzieży,
dzięki świetlnemu wampiryzmowi.

Jakże więc mógłby pochodzić od Boga? To zrujnowało moją wiarę

w Boga, tak samo jak zrujnowało mój wzrok. Jeżeli to jest kara boska, to
może powinienem przekląć Boga! A jeżeli to ma być nagroda, to tym bar-
dziej ! Jeżeli zaś jest to dzieło diabła, to świat nigdy nie stanie się lepszy, a
my nigdy nie dostąpimy oświecenia.

– Może bardziej ci jest potrzebny doradca duchowny niż weterynarz

-homeopata? – zasugerowałem. Potrząsnął gwałtownie głową, przy czym
aureola ani drgnęła.

– Muszę... sam zdecydować. Tylko ja wiem, co to znaczy być teraz

mną.

I zadecydował – w najokropniejszy sposób, jaki można sobie wyobra-

zić...

Wyrwał mnie ze snu daleki krzyk. Włączyłem swoją latarkę (absolut-

nie niezbędną w tym pałacu, w którym systemy oświetleniowe sięgały od
prymitywnych do najnowszych). Na moim zegarku było wpół do szóstej
rano. Na zewnątrz panował jeszcze głęboki mrok. Czyżby krzyk sowy w
lodowatych ruinach zamku?

– Morris! – doleciał mnie z oddali głos przyjaciela. Znalazłem go w

kaplicy. Paliły się wszystkie świece. John klęczał przed małym ołtarzem.
Koło niego na kamiennej posadzce leżał zakrwawiony nóż do chleba. Po
policzkach Johna, po upiornie pustej twarzy spływała krew. Na obrusie
Ołtarza, wpatrzone w srebrny krucyfiks, leżały jego dwie gałki oczne.

To dziwne, jak w chwilach przerażenia człowiek zauważa najdrob-

niejsze szczegóły. Zauważyłem, że John użył noża do chleba, z ostrzem w
kształcie piły i z zaokrąglonym końcem. Zaokrąglony koniec, żeby pod-
ważyć gałki oczne, piłka, żeby przeciąć nerwy wzrokowe.

Może to zresztą nie był taki drobny szczegół. Dowodziło to z jaką

premedytacją John dokonał tego samookaleczenia.

Jego ślepe, nie mrugające oczy wpatrzone były w znak Chrystusa.

Nad jego głową, w blasku tylu świec, aureola była ledwo widoczna.

– Czy to ty, Morris? – W jego głosie słychać było ból.

background image

– Tak.
– Czy ta piekielna rzecz znikła?
– Chyba przygasa. Oh, John, coś ty narobił!
Przygasała raptownie. Do czasu, kiedy przyjechała karetka, aureola

przestała być widoczna. Nie trzeba mówić, że pojechałem z Johnem do
szpitala. Ledwo lekarz zdołał mnie zapewnić, że John otrzymał znieczu-
lenie i jest pod dobrą opieką, do Szpitala Świętego Łukasza przybył in-
spektor i dwóch innych policjantów, żeby ze mną porozmawiać. Kierowca
karetki zgłosił wypadek, policja pośpieszyła do pałacu przybywając tam
tuż przed panią Moi. Zobaczyli zakrwawiony nóż do chleba i oczy leżące
na ołtarzu. Wyglądało to niewątpliwie na sadystyczną zbrodnię popełnio-
ną przez szaleńca, czyli przeze mnie.

Na szczęście nie dotykałem noża.
Podczas kilkugodzinnego przesłuchania, które trwało póki John nie

odzyskał przytomności po znieczuleniu, dowiedziałem się, że procesy
myślowe policjantów upodobniają się do dziennikarzy najgorszej prasy
brukowej. Właściwie nie powinno to dziwić, bo zajmują się tymi samymi
sprawami. Inspektor poświecił masę czasu rozwijaniu myśli, że biskup
Ingolby i ja, obaj nieżonaci, mogliśmy tworzyć związek homoseksualny
od czasów studenckich i wówczas okropność, która się zdarzyła, byłaby
wynikiem awantury na tle seksualnym, połączonej być może z szantażem
– biskup był przecież teraz znakomitością.

Nawet kiedy ]ohn ocknął się i uwolnił mnie od zarzutów, inspektor

niechętnie rozstawał się ze swoimi podejrzeniami. Ostatecznie, biskup
mógł mnie kryć, siebie także przy okazji. Na nożu nie było moich odci-
sków palców, tylko Johna i pani Mott pod spodem, ale przecież mogłem
mieć rękawiczki.

Właściwie nie powinienem mieć do policji pretensji. Musieli wyczu-

wać, że kłamałem, i John również, na temat powodów okaleczenia.

Jedyny "niepodważalni' fakt, dostarczony przez panią Mott, miano-

wicie, że biskup obawiał się ślepoty, nie wydawał się tak niepodważalny
wobec tego, że lekarz johna nic o tym nie wiedział, podobnie jak sekretarz
diecezji.

background image

Poza tym, w jakimż to szalonym emocjonalnym równaniu lęk przed

utratą wzroku prowadzi do dobrowolnego samooślepienia?

W pewnym sensie to prasa brukowa przyszła nam na ratunek. Po

cynku z policji albo z pogotowia spadły na Porchester dziennikarskie sępy.
Dla nich najważniejsze było, że oczy Johna Ingolby, sceptycznego autora
"Religii i historii oświetlenia" zostały umieszczone na ołtarzu. Czymże
były, jeżeli nie ofiarą?

W ten sposób prasa dodała dwa i dwa, i wyszło jej cztery. Podczas

gdy prawdziwa odpowiedź była liczbą całkowicie nierzeczywistą. Albo
może zerem, tajemniczym zerem aureoli.

John, dlaczego właściwie położyłeś swoje oczy na ołtarzu?

Minęło dwa tygodnie, John był z powrotem w domu wracając do

zdrowia. Niedługo jednak musiał opuścić pałac biskupi, sekretarz arcybi-
skupa bardzo nalegał na rezygnację Johna, ze względów humanitarnych.

Pani Mott poszła do domu, podobnie jak doktor, który przyszedł

obejrzeć oczodoły i zmienić opatrunek. By1iśmy w pałacu sami, John i ja,
jak pierwszego wieczoru po moim przyjeździe, z tą różnicą, że John miał
teraz opaskę na oczach. A także wcześniej zjedliśmy normalną kolacji z
brązową wołowiną, zieloną kapustą i złocistymi frytkami.

– Dlaczego, John?
– A jak sobie wyobrażasz? Zawsze lubiłem porządek. Gdzie je mia-

łem położyć? Na podłodze? Nie chciałem, żeby ktoś je rozdeptał!

– I to jedyny dowód? Porządek?
– Musiałem z tym zrobić porządek, Morris. Nie tylko z moimi ocza-

mi... Wiesz przecież.

– Chyba tak... Czy zgodzisz się na sztuczne oczy? Szklane, plastyko-

we, sam nie wiem?

Roześmiał się sucho.
– Od sztucznego oświetlenia do sztucznych oczu! Krok logiczny, choć

nie prowadzący do większej jasności. Tak, myślę, że szklane oczy mogą
być nieszkodliwe.

background image

W razie czego znacznie łatwiej będzie się ich pozbyć. Do ustępu i

spuścić wodę.

W dwa i pół roku później firma Matsuya Biotechnic K.K. z Japonii

ogłosiła, że zbudowała sztuczne bioniczne oczy, podłączane do nerwu
wzrokowego, Model deluxe stanowi zadziwiający postęp w stosunku do
tradycyjnych organów wizualnych z mięśni, chrzęści i płynu. Za lekkim
dotknięciem guziczków (ukrytych pod powiekami) te japońskie oczy
mogą być dostosowane do widzenia w podczerwieni, do teleskopowego
powiększenia lub do sowiego wykorzystania światła w najciemniejszej
nocy.

Armie całego świata bardzo się zainteresowały, ale jest jeden szkopuł.

Żeby korzystać z oczu firmy Matsuya, najpierw trzeba się pozbyć swoich
własnych.

W ciągu ostatnich dwóch lat odwiedziłem Johna co najmniej z tuzin

razy w jego skromnym domku w małej wiosce koło Porchester, gdzie pani
Mott nadal otaczała go swoją opieką, i wiedziałem jak cierpi.

Nie z bólu, tylko na skutek moralnego niepokoju.
Nie z biedy, bo jego książka po sensacyjnym samooślepieniu miała

wydania kieszonkowe i zagraniczne, ale na skutek duchowej klaustrofo-
bii.

John otrzymał parę wielce przekonywających plastykowych gałek

ocznych. Niebieskie, wykonane holograficzną techniką tęczówki wyglą-
dały chwilami bardziej żywo niż prawdziwe oczy.

Dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie:
– Sprawie sobie te japońskie oczy – powiedział. – Jeżeli tylko ich eks-

pertów nie zawiodą nerwy! – roześmiał się. – Mam na myśli moje nerwy
wzrokowe. Nie wytrzymuję już tych piekielnych ciemności, Morris. Ten
stwór od aureoli musiał zdechnąć wieki temu. Zrezygnować, pójść do
domu, nie wiem co one tam robią, kiedy gospodarz zamorzy je głodem.

Dużo rozmawialiśmy o tych stworach, John i ja. Anioł? Demon?

Pozaziemska forma życia? Czy też istota z jakiegoś całkowicie innego
wszechświata, odmienna forma istnienia, która zabłąkała się do naszej
rzeczywistości?

background image

Nie musiała to wcale być istota rozumna. Mogła nie przewyższać in-

teligencją ryby głębinowej albo robaczka świętojańskiego.

Może była pasożytem żerującym na jakichś obcych, którzy nie rozpo-

znani odwiedzali naszą planetę, i wydostała się na wolność. Czy dawała
jakąś symbiotyczną korzyść tym hipotetycznym obcym, czy też była tyl-
ko dolegliwością, jak katar, taka grypa oczna? Zło, które John odczuwał,
mogło wynikać z obcości stwora, niekoniecznie z jakiejś moralnej, metafi-
zycznej jego właściwości.

Stopniowo przystaliśmy na wyjaśnienie naturalne, choć bez prób

ustalenia czegoś o samym zwierzęciu. Pasożyt, który oślepia swojego no-
siciela i zapala mu pochodnię nad głową nie wyglądał na mistrza w sztuce
przetrwania, ale może John był pod tym względem jak mieszkaniec Wysp
Południowych zarażony europejską wietrzną ospą.

W każdym razie ja zadowoliłem się taką interpretacją. John nadal

mówił o piekielnych ciemnościach.

Teraz technika miała go uwolnić od tych ciemności; podobnie jak co-

raz doskonalsze sztuczne oświetlenie miało stopniowo przepędzać skrza-
ty i duchy, diabla i Boga.

– Kontaktowałem się z przedstawicielstwem Japończyków w

Londynie – powiedział mi. – Firma Matsuya wyśle dwóch chirurgów i
parę oczu samolotem przez Biegun Północny. Będzie to dla nich dobra
reklama. Można powiedzieć, że pociągnąłem za sznurki, a za parą dni
oni będą pociągać za sznurki w mojej głowie, żeby sprawdzić, czy jeszcze
działają. Jak wszystko dobrze pójdzie, powinienem być za dwa tygodnie
w domu z nowymi oczami.

Wszystko poszło dobrze. John Ingolby znów widzi. I to lepiej, niż

kiedykolwiek w życiu. Lepiej niż wszyscy ludzie na świecie, z wyjątkiem
takich, którzy jak on zamienili swoją naturalną aparaturę na bioniczną.

Nowo odkryty świat jest dla niego rewelacją. Moja twarz, nie widzia-

na od przeszło dwóch lat, jest jak mistyczna wizja. Podobnie z twarzą pani
Mott.

Podobnie z jej kwiatowo-ziołowym ogródkiem przy domu.

background image

Podobnie z nocą, kiedy widzi bez trudu, oglądając monochromatycz-

ne wzgórza, drzewa, krowy i żywopłoty, a gwiazdy z góry świecą tysią-
cami jasnych lamp.

Podobnie z cieplnym obrazem świata o świcie, kiedy te same krowy

widoczne są jako jaskrawoczerwone plamy na zimnobłękitnych polach,
pozostawiające za sobą różowe ślady racic na rosie. Przelatujący ptak jest
ognistym meteorem.

Całe to piękno leczy dusze Johna. Jego nowe oczy wyglądają mniej

naturalnie niż poprzednie, plastykowe; są srebrnoszare i pod pewnym
kątem zmieniają się w lusterka. Ale to nie jest ważne.

– John...
Jest drugi wieczór mojej wizyty i wyszliśmy przed dom żeby popa-

trzeć na niebo. Pani Mott położyła się wcześnie.

– John, to wróciło.
– Co?
– Twoja aureola. Znów jest lekko widoczna.
– Nie żartuj, Morris.
– Ja nie żartuję. Widzę ją.
John podchodzi do domku, przegląda się w oknie. Widzi wszystko

znacznie wyraźniej. Odbicie w szybie potwierdza moje słowa.

– O, mój Boże. Więc to nie mieszkało w moich oczach i nie żywiło się

fotonami. To przez cały czas siedziało w moim mózgu. Czekało w uśpie-
niu jak zamrożony wirus i światło obudziło je ponownie. O, mój Boże. Te
japońskie oczy są instalowane na stałe. Nie mogę ich wyjmować, kiedy
chce...

– A nie możesz ich wyłączyć?
– A po co komu wyłączane oczy? Kiedy idę do łóżka, moje powieki

robią to same. Wyłącznik to o jeden przycisk za dużo.

Aureola nie rzuca się w oczy, kiedy pani Mott podaje nam rano jajka

na bekonie. Ona nic nie zauważa, ale ja dostrzegam lekkie migotanie.

Niebo jest błękitne, słońce jasne.

background image

– Piękny wiosenny poranek– zauważył John. – Ale później może się

zachmurzyć. Przejdziemy się na Wzgórze Hinchcombe.

Na Wzgórze Hinchcombe idzie się mile drogą, a potem stromą leśną

ścieżką na porośnięty krzewami kolcolistu wierzchołek, na którym spo-
tkać można jedynie stadko owiec rasy suffolk. Te krzepkie owce kocą się
wcześnie, przed Bożym Narodzeniem i teraz pasły się tu matki już od-
dzielone od jagniąt.

W cieniu jodeł było chłodno, ale na szczycie panował upał jak w le-

cie.

– Czy widzisz naszego okrągłego przyjaciela?
– Nie, słońce jest zbyt jaskrawe – odpowiedziałem.
– To dobrze. Wszyscy wiemy, że nie należy patrzeć w słońce, prawda?

Ostre słońce może spalić komórki siatkówki. Ja mam sztuczną siatkówka,
znacznie odporniejszą. Mógłby ją może zniszczyć rozbłysk termojądrowy,
ale przecież wszyscy wiemy, że wybuch jądrowy jest jaśniejszy niż tysiąc
słońc. Powinienem wiec mieć duży zapas wytrzymałości, nawet kiedy
włączę nocne widzenie.

– Nie rób tego, John.
– Nic mnie nie obchodzi, jeżeli popsuje te oczy. Teraz już nie.
– Możesz uszkodzić ośrodek wzroku w mózgu.
– Tam, gdzie to bydle mieszka, co? Chyba że mieszka w innym

wszechświecie albo w Niebie, a w mojej głowie ma tylko otwór do pod-
glądania.

John siada na kamieniu twarzą do Słońca.
– Chcesz jeść? – krzyczy. – Ja cię nakarmię!
Z jakiegoś powodu (nawyk, rytuał, ostrożność?) robi znak krzyża i

zaczyna wpatrywać się w Słońce. Jednocześnie głośno, monotonnie mru-
czy melodie hymnu "Anioły z Królestwa Chwały".

Mijają minuty.
– Widzę ją, John. Błyszczy. Jaśniej, coraz jaśniej.
Teraz jest to już pełna, jaskrawa aureola, a on nadal patrzy w Słońce.
Przerywa mruczando.

background image

– Mów, co widzisz! – żąda.
– Nie mogę już na nią patrzeć wprost. Jest zbyt jasna. Dobrze przy-

najmniej, że to zimne światło, bo w przeciwnym razie Johnowi mózg by
się ugotował.

– Nie dla mnie. Ja widzę, że zapada mrok. Słońce wygląda jak cytryna

we mgle.

"Anioły! Z Królestwa Chwały!"
Muszę się odwrócić. Owce zeszły niżej chroniąc się przed tym dru-

gim, miniaturowym słońcem.

– Ślepnę coraz bardziej, Morris. To naprawdę pożera światło.
– I wydala je z powrotem!
– Wkrótce będę znów ociemniały. Ale co tam.
"Anioły! Z Królestwa Chwały!"
Szkoda, że nie mam okopconego szkiełka. Odważam się zerkać jedy-

nie od czasu do czasu.

Spojrzenie: Aureola niema już kształtu pierścienia. Jest to ognista kula

jak druga głowa. Kiedy się odwracam, jej powidok buja nad jodłami jak
piorun kulisty.

"Anioły!" Rzucam dwa cienie na trawę i krzewy. Spojrzenie: – To ro-

śnie w górę, John!

Kolumna oślepiającej srebrzystej jasności; mogłaby oświetlać całą uli-

ce.

W powidoku nad drzewami unosi się jakaś postać, chwieje się i zni-

ka.

Spojrzenie: Teraz powidok jest wyraźniejszy. To nie jest postać ludz-

ka. Jest zbyt wysmukła, rozszerza się tylko w piersi. Nogi są za krótkie,
ręce za długie i za cienkie. Głowa jakby ptasia, z dziobem zamiast ust.

"Anioły z Królestwa Chwały!" Powidok ma skrzydła, wielkie ogniste

skrzydła.

To Anioł Ognisty, który wypędził Adama i Ewę z Raju.
– John, na twojej głowie siedzi jakieś stworzenie! Wielki chudy ptak!

Podobny do człowieka, ale to nie człowiek.

background image

Jego szpony obejmują czaszkę Johna, jakby to było jajo.
Spojrzenie: Powidok rozdziawia dziób. Co za skrzekliwy, przenikli-

wy głos!

John przestał podśpiewywać. Ten odgłos ni to szpaka, ni to papugi,

wydobywa się z jego ust...

– Słysze cię! – krzyczę.
Osłaniam oczy dłońmi: John siedzi jak poprzednio wpatrując się nie-

ruchomo w Słońce.

– Przychodzę! – wrzeszczy świetlisty ptak. – Ogłaszam swoje przyj-

ście!

– Skąd przychodzisz?
– Zabieram.
– Co zabierasz i dokąd?
– Swój łup! Do gniazda !
John jest wiec łupem. Musze przerwać dopływ Słońca do jego oczu!

Osłaniając głowę przed przerażającą kolumną światła podkradam się sku-
lony i spycham go z kamienia. Zaciskając z całej siły powieki padam obok
niego, po omacku odnajduje jego głowę i zasłaniam dłońmi jego japońskie
oczy.

– Aiiii! – wrzeszczy głos. Odzywa się własny głos Johna.
– O, błogosławione wizje! Królestwo Chwały! Niebiańskie miasto

aniołów! Z wysmukłymi, niebotycznymi wieżami oświetlonymi w nocy
zimnym światłem, jakby na każdej wieży paliła się gwiazda, jakby na
każdym dachu przysiadł anioł. Białe anioły szybują w perłowym świetle
dnia. W dole łąka z małymi błękitnymi kozami-elfami, pasącymi się nad
mleczną rzeką...

– Nie idź za tym, John! Wyrzuć to ze swojej głowy!
– Moja dusza wejdzie do anielskiego jaja.
– Broń się! To coś chce ci zabrać twój umysł.
– Odrodzę się jako anioł.
– To są drapieżne ptaki, John. Nie anioły, tylko orły z innego świata.
– Nie, to są niebiańskie... – jego głos zamiera.

background image

– Aiiii! Zwyciestwo!
Ciało Johna drga, potem nieruchomieje.
Ostrożnie otwieram oczy. Oślepiające światło, drugie słońce, znikło.

Tylko nasze własne żółte słońce świeci na krzewy, głazy, trawę i na ciało
mojego przyjaciela.

Sprawdzam puls... nic. Jego serce stanęło. Nie umiem robić oddycha-

nia "usta-usta", ale mimo to próbuje przywrócić mu oddech.., na próżno.

Siedzę przy ciepłym od słońca ciele przez dłuższą chwile.
John uwierzył, że jego umysł wejdzie do anielskiego jaja w tamtym

obcym świecie, w tamtej innej rzeczywistości.

Pewnie po to, żeby się wylegnąć.
Tylko jako co? Jako anioł, równy innym aniołom-ptakom?
Czy może jako więzień przynoszący chlubę temu, co go pojmał?

Niewolnik? Ofiara? Dar dla Pana świetlistych ptaków?

Zaraz zejdę ze wzgórza, ścieżką przez las, potem drogą, tym razem

sam. Będę musiał powiedzieć, że wysiłek podejścia spowodował zawał i
śmierć Johna.

Powiem, że jego duch wstąpił do Nieba, gdzie teraz jest jego dom.
Musze mieć nadzieje, że nikt inny nie widział oślepiającego światła

na Wzgórzu Hinchcombe, tej światłości, która porwała Johna do swojego
dalekiego gniazda, pozostawiając niepotrzebne ubranie jego ciała.

Może John będzie szczęśliwy, kiedy się wykluje pod zimnym świa-

tłem tego miasta, które jest gdzie indziej. A może takiego miasta nie ma;
może te ostatnie wizje były kłamstwem, narkotykiem pompowanym do
jego głowy, żeby sparaliżować wole...

Kilka owiec wróciło, przyglądając się nam dwóm z umiarkowanym

zainteresowaniem.

przekład : Lech Jęczmyk

background image

tysiąc cięć

Restauracja "Ognisty ptak" mieściła się w wielkiej, mrocznej piwnicy,

w której byli jedynymi gośćmi. Malowidła ścienne ze scenami z Ballets
Russes wyginały się w półmroku jak egzotyczne duchy.

– Zdaje się, że rosyjskie restauracje nie są dziś w modzie zauważył

Don Kavanagh, podczas gdy kelner rozstawiał kieliszki z lodowatą wód-
ką.

– Dlatego tu przyszliśmy – powiedział Hugh Carpenter. Nie ma kło-

potów ze stolikiem.

– To nie moja wina – wtrącił się kelner, – Ja jestem czystej krwi lon-

dyńczykiem.

– Może to jest dla nas temat? – rzuciła Martha Vine, odgrywająca w

zespole rolę brzydkiej siostry. – Wiecie, restauracje prowadzone przez
niewłaściwych ludzi. Na przykład Eskimoska Kuchnia Orientalna... Albo
może wegetariańska rzeźnia? Czekajcie, mam: protest przeciwko wiwi-
sekcji jarzyn! Rzepy poddawane wstrząsom elektrycznym. Karczochy
zmuszane do wypalania czterdziestu papierosów dziennie.

Hugh tym samym ruchem głowy odrzucił pomysł i odesłał kelnera.

Cały smak ich kabaretu telewizyjnego polegał na niezauważaniu rzeczy
oczywistych.

– Za mało zwariowane, moja droga. – Nadstawił ucha. – Co to było?
– Rura wydechowa.
– Tyle razy?
– Brzmi bardziej jak strzelanina – powiedziała Alison Samuels, po-

trząsając nienaganną rudą fryzurą. Jeżeli Martha była bestią, to ona była
pięknością.

– W takim razie ktoś strzela z rury wydechowej – uśmiechnął się try-

umfująco Hugh. – Na czym to stanęliśmy?

background image

Zaraz potem z westybulu restauracji na górze dobiegły odgłosy ła-

mania mebli, kobiecy pisk i niezrozumiałe okrzyki.

– Czy to jakiś twój kawał, Hugh? – spytała Martha pośpiesznie, ner-

wowo. – Umieściłeś na górze magnetofon, czy tak?

– Nie, i niech lepiej...
W tym momencie na schodach pokazało się dwóch barczystych męż-

czyzn w wiatrówkach, którzy popychali przed sobą kelnera z pokrwawio-
ną twarzą, kierownika i blondynę kasjerkę. Trzeci mężczyzna, chudzielec
w plastykowej bluzie stanął na schodach. Wszyscy trzej byli uzbrojeni w
pistolety maszynowe.

– Nie ruszać się! – powiedział jeden z mężczyzn z irlandzkim akcen-

tem. – A wy siadajcie przy stole.

Kierownik, kasjerka i kelner czym prędzej usiedli.
Chwilę ciszy przerwała syrena nadjeżdżającego wozu policyjnego.
– O ile rozumiem – powiedział głośno Hugh – jesteśmy wszyscy za-

kładnikami w kolejnej spapranej akcji terrorystycznej?

– Zamknij się, ty!
– Cicho – mruknął Don kątem ust. – Zakładnicy zwykle giną w pierw-

szych minutach. Potem zaczynają się zawiązywać stosunki. Nie rób nic.
Medytuj.

– Zen i sztuka bycia zakładnikiem, co? – szepnął Hugh i usiadł nieru-

chomo jak mnich buddyjski.

Odezwał się policyjny megafon.
– Nie zbliżać się! – krzyknął chudzielec. – Mamy tu zakładników!

Zabijemy ich!

Jeden z barczystych podbiegł do drzwi kuchennych i otworzył je

kopniakiem...

Język Hugha poruszał się w jej ustach. Palcem przesunął między jej

pośladkami.

background image

Błyskawicznie się odsunął. Był nagi. Alison też. Znajdowali się w łóż-

ku w jego mieszkaniu w Chelsea. Na dworze był słoneczny czerwcowy
dzień.

Alison wpatrywała się w Hugha szeroko otwartymi oczami.
– Ależ – wydusiła z siebie.
– Byliśmy w restauracji "Ognisty ptak"... Popraw mnie, jeżeli jestem

szalony, ale nie miałem pojęcia, że mam ataki amnezji! To znaczy, jak my
się tu u licha znaleźliśmy? Mam nadzieję, że ty możesz mi to wyjaśnić?

– Hugh... Ja nic ci nie mogę wyjaśnić. Jesteśmy w tej restauracji. Potem

ci ludzie z IRA... W każdym razie myślę, że oni byli z IRA. I nagle jesteśmy
tutaj...

Hugh usiadł na łóżku. Tępo wpatrywał się w gazetę leżącą na żółtym,

włochatym dywanie.

Nagłówek głosił: Szczęśliwe zakończenie oblężenia "Ognistego pta-

ka".

Przeczytał artykuł mało co rozumiejąc. Zrozumiał natomiast fotogra-

fię. On otacza ramieniem Alison, oboje szczerzą zęby i machają rękami.

– Spójrz na datę! Dziewiąty czerwca. To jest gazeta z następnego ty-

godnia.

– Jesteśmy więc w połowie przyszłego tygodnia. – Alison wybuchnę-

ła histerycznym śmiechem, potem aktorskim gestem klepnęła się w poli-
czek. – Muszę zastosować tę sztuczkę przed następną wizytą u dentysty...
Dlaczego, do cholery, żadne z nas nic nie pamięta?

– Szkoda, że nie pamiętam, jak się kochaliśmy.
Alison zaczęła się ubierać podnosząc rozrzuconą po pokoju bieliznę.
– Zawsze chciałem pójść z tobą do łóżka – ciągnął Hugh. Była to jedna

z moich życiowych ambicji. I jest nadal! Chyba oblewaliśmy nasze uwol-
nienie, nie sądzisz?

– Gaz – przyszło mu nagle do głowy. – To jest to. Widocznie użyto ja-

kiegoś nowego środka psychochemicznego, żeby wszystkich obezwładnić
albo oszołomić. A to jest efekt uboczny.

Przeczytał uważniej artykuł w gazecie.

background image

– Nie ma tu nic o gazie. Piszą, że policja przekonała terrorystów.

Przypuszczam, że można prasę nieco przyhamować... nie, to działo się na
oczach ludzi. Relacja musi być prawdziwa. Zadzwonił telefon.

Hugh pośpieszył nago do sąsiedniego pokoju, żeby go odebrać.

Kiedy wrócił, Alison siedziała przed lustrem zaplatając włosy.

Zauważył, że drżała. Skutek szoku. On sam czuł się pusty w środku i miał
gęsią skórkę, choć było ciepło.

– To był Don. Zachował się bardzo racjonalnie jak na klowna. Bardzo

sprytnie. Jest w takiej samej sytuacji jak my. Ale to samo jest z Sarą. Z jego
żoną.

– Wiem, że Sara to jego żona.
– Potem próbowałem dodzwonić się do Marthy, ale nie udało mi się.

Nagle wszystkie linie okazały się zajęte. Próbowałem zadzwonić do poli-
cji. Próbowałem nawet cholernej zegarynki. Nic z tego. Wszyscy dzwonią,
żeby sprawdzić która godzina! Tu chodzi nie tylko o nas, Alison. To nie
ma nic wspólnego z "Ognistym ptakiem". To dotyczy wszystkich.

– Gdzie masz radio? Włącz.
– W kuchni.
Hugh wybiegł, wciąż jeszcze nagi, Alison patrzyła na jego trzęsące

się pośladki.

Jakaś punkrockowa grupa wrzeszczała: ...zbombardują ci cycki!
zbombardują ci mózg!
zbombardują ci tyłek!
Muzyka przycichła.
– To było najnowsze nagranie Łasic. Mocna rzecz, co? Taka więcej

radioaktywna... a radio powinno być aktywne. Jadę więc dalej, chociaż
wiem tyle co i wy. Tak jest, drodzy słuchacze, nikt z nas tutaj w studiu
nie ma pojęcia, jak się tu dziś znaleźliśmy. Ani skąd się wzięło dziś. Ale
jeżeli czujecie to co ja, mam dla was jedną dobrą radę: nie traćcie głowy i
róbcie dalej to, co robicie. Ciągnijcie swój wózek. Niech się kręci. Szykuj
obiad, mamo Jones i nie spal patelni, niedługo dzieci wrócą do domu. A

background image

teraz, żeby wam wszystkim dodać ducha, nagranie starej grupy Ruch "W
chińskiej fabryce makaronu"...

Hugh przejechał przez skalę. Jedna stacja po prostu umilkła, inne

nadawały tylko muzykę.

– Spróbuj na długich – ponaglała go Alison. – Jakąś zagranicę.
Kiedy złapał wśród trzasków Kair po francusku, jego szkolna fran-

cuszczyzna wystarczyła, żeby stwierdzić, że to co się zdarzyło, zdarzyło
się na skalę światową.

Do końca czerwca a takie w lipcu i sierpniu zjawisko powtarzało się

wielokrotnie. Żadna z następnych "przerw w życiorysie" nie trwała tak
długo jak pierwsza. Niektóre połykały dwa lub trzy dni, inne tylko kilka
godzin, ale nic nie wskazywało na to, że wygasają.

Nie było żadnego sensownego wyjaśnienia.
I nadal ludzie nie mogli przywyknąć do tego, że w ich życiu następu-

ją w nieregularnych odstępach czasu przerwy.

Bo to nie było tak, jakby ktoś stracił przytomność lub zasnął. Kiedy

świadomość wracała – a kto mógł zapewnić, że za następnym razem też
wróci? – okazywało się, że całe życie toczyło się normalnie. Kursowały
samoloty między Nowym Jorkiem a Londynem. Podpisywano umowy i
rodziły się dzieci. Ukazywały się gazety i wreszcie zawołanie sprzedaw-
ców "Dowiedz się wszystkiego z prasy" sprawdzało się dosłownie, bo jak
inaczej można by się dowiedzieć o tym, co się zdarzyło? Kobieta mogła
stwierdzić, że znajduje się w areszcie, ale policja musiała zajrzeć do doku-
mentów, żeby ją poinformować, ie, powiedzmy, zamordowała męża – co
stwarzało dziwne nowe problemy w kwestiach winy i niewinności...

Człowiek mógł z przerażeniem stwierdzić, że siedzi za sterami od-

rzutowca i ma lądować na nieznanym lotnisku, albo że leży w szpitalu po
niewiadomej operacji, albo że biegnie ulicą – nie wiadomo dlaczego.

background image

– A co będzie, jeżeli ockniemy się wśród ryku syren w samym środku

wojny nuklearnej? – spytała Martha. Dłużej tak nie wytrzymam, do mnie
doprowadza do szaleństwa. – Nalała sobie następną szklaneczkę dżinu.

– Wszystkich to doprowadza do szaleństwa – powiedział Don. Byli w

mieszkaniu Hugha. – To przypomina taką starą chińską torturę.

– Tę, co to woda kapie na głowę aż wywierci dziurę?
– Nie, chodzi mi o śmierć przez tysiąc cięć. Zawsze myślałem, że

nieszczęsne ofiary umierały na skutek utraty krwi, ale teraz sądzę, że
przyczyną zgonu był kumulujący się szok. Jeden bolesny wstrząs za dru-
gim. Jeden można było przeżyć. Dziesięć można było przeżyć. Ale tysiąc?
Nigdy! Oto co czeka ludzkość. To jest życie tysiąca cięć.

– Wielkie nieba – powiedział Hugh – trafiłeś w sedno. – Zatarł dłonie.

– Cięcia, to genialne.

– To znaczy, że jesteśmy jak roboty – nie przerywał sobie Don. – wia-

domość nie jest nam potrzebna. Nie musimy wcale wiedzieć co robimy.
Ptak nie ma świadomości, ale to mu nie przeszkadza zalecać się, wycho-
wywać młode i odlatywać do ciepłych krajów. Nawet mu pomaga. Żadna
jaskółka obdarzona świadomością nie byłaby tak głupia, żeby latać co
roku na kraniec Afryki i z powrotem.

– Czy chcesz powiedzieć, że zyskaliśmy zbyt dużą samoświadomość

i to jest ewolucyjny ślepy zaułek? – spytała Alison.

– A teraz na powrót staniemy się robotami i światu to tylko wyjdzie

na dobre. Tyle że mytego nie będziemy wiedzieć. Tak jak myszy czy wró-
ble. One po prostu są. Martha wspomniała wojnę nuklearną. A czy za-
uważyłaś, jak gładko nagle posuwają się rozmowy na temat ograniczenia
zbrojeń?

– To dlatego, że obie strony bardziej się teraz boją przypadkowego

wybuchu.

– Wcale nie, sprawdzałem. Wszystkie znaczące postępy zdarzyły się

podczas przerw. – Don roześmiał się pod nosem. – Przełomy w przerwach!
I pamiętajcie: oblężenie "Ognistego ptaka" zakończyło się pokojowo rów-
nież w czasie przerwy.

– W czasie cięcia – poprawił go Hugh.

background image

– Sprawa z "Ognistym ptakiem" mogła bardzo łatwo przerodzić się w

morderczą strzelaninę, ze szturmem na restaurację. Ale stało się inaczej.
Niezależnie od tego, jak krwiożerczy byli ci terroryści. Albo władze.

Prowadził swoje czerwone Metro biegnącą w tym miejscu wiaduk-

tem autostradą do centrum Londynu w szybkim i gęstym ruchu. Widział
w lusterku jak niedaleko za nim biały volkswagen nie zdołał wyprzedzić
ciężarówki z przyczepą. Ciężarówka potrąciła go wpadając w poślizg i
zarzucając przyczepą. Kiedy wpadły na nią następne pojazdy, w górę
wzbiła się ognista kula.

– Masakra. – Don zerknął na zegarek z kalendarzem, w jaki przytom-

nie się zaopatrzył zaraz po pierwszej przerwie, zanim zegarków zabrakło.
– Dwa dni tym razem.

Alison siedziała obok niego, Hugh z tyłu. Marthy nie było. Miał na-

dzieję, że jeszcze żyje.

– Na Boga, wysadź nas tutaj! – powiedziała błagalnym tonem Alison.

– To jest śmiertelna pułapka.

– Raczej jakaś stadna panika! Dlaczego ci idioci nie zwolnią?
Jakimś cudem Don bezpiecznie dotarł do najbliższego zjazdu z auto-

strady. Zjazd też był zatłoczony. Ryczały klaksony, wszędzie poobijane i
powgniatane karoserie.

– Nie zapomnijmy, o czym rozmawialiśmy – przypomniał im Hugh

oglądając się za siebie. – Życie tysiąca cięć.

– Będę miał tysiąc cięć na karoserii.
– Zatrzymaj się przy najbliższym pubie, Don. Musimy pogadać, za-

nim nastąpi kolejna przerwa.

– Wróćmy do cięć – powiedział Hugh z podwójną whisky w dłoni.
Bar "Książę Kentu" był pełen, ale dziwnie cichy. Ludzie czekali aż

w radiu ucichnie muzyka i można będzie usłyszeć pierwsze, pośpiesznie
zebrane wiadomości. Wiele osób w ogóle nie piło, tylko czekało.

background image

– Wspomniałeś o torturze tysiąca cięć i, oczywiście, chodziło w niej o

cięcie nożem ciała. A co my rozumiemy przez cięcia? – Film – powiedziała
Alison. – Montaż. Łączenie scen.

– Zdolna dziewczynka!
– Nie jestem dziewczynką. Dziewczynki mają dwanaście lat albo

mniej.

– Nie chciałem cię urazić.
– To dlatego nie chciałam nigdy pójść z tobą do łóżka.
– Dobrze, dobrze, czołgam się u twoich stóp. Ale to jest dokładnie to:

montaż filmu, cięcie z jednej sceny na drugą. Nie trzeba pokazywać całej
drogi bohaterów z A do B. Wyjeżdżają z A i przyjeżdżają do B. W przeciw-
nym razie film trwałby tyle co prawdziwe życie. Albo reżyser nazywałby
się Andy Warhol.

– Raczej tyle, co prawdziwe życie trwało kiedyś...
– Dokładnie. A co, jeżeli sama rzeczywistość jest czymś w rodzaju

filmu? Trwającego tysiąclecia filmu Warhola z wielomiliardową obsadą?
Przypuśćmy, że tak jak płaska fotografia ma się do holografii, tak holo-
grafia ma się do... holografii. Przypuśćmy, że świat jest "wyświetlany",
tyle że jest to realny film – nie ze światła tylko z materii. Pretendujemy
do nagrody na Wszechświatowym Festiwalu Filmowym. Tylko... – tu za-
wiesił dramatycznie głos – ...czy jesteśmy skończonym dziełem, czy też
materiałem filmowym na podłodze pokoju montażowego rzeczywistości?
Bo oto nagle straciliśmy poczucie ciągłości. Dwa dni wypadły. Trzy dni
wypadły.

Muzyka w radiu ucichła.
– Nadajemy nadzwyczajny dziennik BBC. Przy mikrofonie Robin

Johnson. Jest pierwszy września, godzina trzynasta dwadzieścia pięć.
Ostatnia przerwa trwała około pięćdziesięciu godzin. Na helsińskiej kon-
ferencji rozbrojeniowej osiągnięto wstępne porozumienie w sprawie re-
dukcji...

– Zostawcie to, przeczytamy później w gazecie. on zwlekał z włącze-

nie silnika.

background image

– Czy akcja tego twojego filmu nie zostałaby zakłócona, gdyby wszy-

scy jego bohaterowie uświadomili sobie nagle, że ich życie jest tylko fik-
cją? – spytał.

– A może to jest taki subtelny chwyt artystyczny? Może reżyser nagle

przejął się kinem eksperymentalnym? Dotychczas kręcił film realistyczny,
a teraz postanowił spróbować technik Nowej Fali, jakiegoś meta – filmu w
stylu Francuzów.

– A ja nadal twierdzę, że wszyscy jesteśmy żywymi robotami, tylko

dotąd o tym nie wiedzieliśmy. A teraz wiemy.

– W takim razie to nie jest przejście na niższy poziom świadomości,

tylko na wyższy poziom świadomości – zauważyła Alison.

– Jest to cholerne obniżenie poziomu poczucia kontroli nad tym, co

się dzieje w świecie. Wszystko co najważniejsze rozgrywa się za kulisami i
żaden człowiek nie ma tam wstępu. Weź choćby ten postęp w rozmowach
rozbrojeniowych... słyszałeś przez radio.

– Może Bóg postanowił pociąć rzeczywistość i zmontować ją na nowo

– powiedziała Alison. – Bo za pierwszym razem nie wyszła. Nasz film –
świat zrobił klapę. Gramy teraz w nowej wersji filmu – świata.

– A może to są przerwy na reklamy? – zażartował Hugh. Nie widzimy

ich tak samo jak bohaterowie filmu nie widzą wstawek reklamowych!

– Bzdura. Kiedy idzie reklama, film się po prostu zatrzymuje, a po-

tem puszcza bez żadnej przerwy.

– Wobec tego masz rację. Ktoś wycina fragmenty rzeczywistości.
– Jak można się z czymś takim zgodzić? Z drugiej strony, jak można

się nie zgodzić? Bóg mi świadkiem, że nasza rzeczywistość wymaga prze-
róbek.

Z rykiem syreny przejechała karetka uwożąc kogoś z karambolu na

autostradzie. W odwrotnym kierunku przemknęło błyskając niebieskim
światłem auto policyjne.

– To jest "Tysiąc Cięć" – powiedział Don. – A my wszyscy zwariuje-

my od stresu. Jak szczury w elektrycznym labiryncie. Nasza świadomość
przestanie reagować. Staniemy się planetą ożywionych nieboszczyków,

background image

światem kierowanym przez automatycznego pilota. Będziemy jak ptaki i
pszczoły.

Zapuścił silnik. Wyjeżdżając z parkingu "Księcia Kentu" skręcił w

lewo, bo tak było łatwiej i dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie wie
dokąd jechać. Zwolnił, żeby przepuścić jeszcze jedną karetkę.

Hugh nagle wybuchnął śmiechem.
– Mam! Czy nie widzicie, że mamy sposób na sprawdzenie mojej hipo-

tezy? Może nawet jest sposób, żeby porozumieć się z samym Reżyserem!
Słuchajcie, zrobimy specjalny program. Nie martwcie się, zatwierdzą go
nam błyskawicznie i zareklamują jak należy. Zrobimy program o cięciu
rzeczywistości. Zrobimy film o Filmie – film o t y m Filmie. Przedstawię to
jako sposób na podniesienie morale społeczeństwa... co może się okazać
prawdą! Sprawimy, że cały kraj będzie się śmiał z tego, co się z nami dzie-
je. Co ja mówię – kraj? Zawojujemy tym programem cały świat: Amerykę,
Europę, Izrael, Japonię. Zrobimy to, kochani. Uchronimy ludzi przed
szaleństwem podczas "Tysiąca Cięć". Ten program będzie miał poparcie
rządów.

Alison klasnęła.
– Dziękujemy.
– Żeby tylko nas nie wycięli – powiedział Don. – Rozumiecie, normal-

na transmisja zostaje wznowiona z chwilą, gdy kończy się nasz program.

– Nawet jeżeli nas odłączą, będziemy walić pełną parą do przodu.

Potem obejrzymy sobie wszystko na wideo. Zawracaj, Don. Wracamy
do mnie i bierzemy się do roboty. Trzeba też ściągnąć Marthę. Jeżeli ktoś
poprawia rzeczywistość, to ja się przyłączam. Nazwiemy nasz program...
wiem! Nazwiemy go "Jak nakręcono Rzeczywistość"!

– Chyba "nową wersję Rzeczywistości"?
– Tak, tak, masz rację. "Jak nakręcono nową wersję Rzeczywistości".

Słusznie mnie poprawiłaś.

– Jeżeli masz rację, Hugh, to wszyscy jesteśmy poprawieni.

background image

W dwa tygodnie później Hugh mówił: – Nie mam pojęcia, co robiłem

przez ostatnie cztery dni, ale widocznie wypruwałem z siebie żyły. Nasz
program dostał zielone światło na 4 października, po dzienniku wieczor-
nym. Przesuwają o pół godziny "Przeminęło z wiatrem", żeby zrobić dla
nas miejsce.

– Wielka rzecz – powiedział Don. – Każdy widział "Przeminęło z wia-

trem", przynajmniej dwa razy.

Hugh pogroził mu palcem.
– Tak, ale nie wszyscy jeszcze znają to na pamięć. Tak że jest to poważ-

na decyzja programowa. Zresztą to nie wszystko. Siedem krajów europej-
skich będzie nas transmitować z napisami i dwie duże sieci amerykańskie
będą nas puszczać tego samego wieczoru dzięki różnicy czasu, a Japonia i
Australia następnego dnia. Ale największą bombę zachowałem na koniec:
program będzie transmitowany w Rosji – oczywiście po wstępnej analizie
treści.

Martha kichnęła. Zaziębiła się, nie wiedziała gdzie ani kiedy.
– Nie przewiduję kłopotów. Sowieci zawsze wyśmiewali się z Boga.
– Dobrze. Na czym więc stanęliśmy, Don?
– Przejrzałem tę kupę notatek. Boże, to jest tak, jakby człowiek

odziedziczył majątek po wuju, o którego istnieniu nie wiedział. Razem
z Marthą nadamy temu jakiś kształt i w czwartek zaczniemy próby na
wideo. Przekonamy się co wychodzi, a co nie wychodzi.

– Czy moglibyśmy włączyć na chwilę radio? – spytała Alison.
– Po co? A... żeby się dowiedzieć, co słychać – tu Hugh uśmiechnął

się szeroko. – W prawdziwym świecie? oczywiście, dlaczego nie? Może
podda to nam jakiś nowy pomysł?

Alison przyniosła radio i postawiła je na barku.
– ... Helsinkach. Porozumienie to stanowi wielki postęp na drodze do

osłabienia międzynarodowego napięcia...

– Jak, u diabła, postęp może coś osłabiać?
– ... pierwsza autentyczna redukcja systemów broni z inspekcją i we-

ryfikacją przez neutralnych obserwatorów z Trzeciego Świata. Faktyczny
demontaż...

background image

– Wygląda, że nawet Bóg potrzebuje czasu na dokonanie cudu – po-

wiedziała Martha.

– Jaki Bóg – zaprotestowała Alison. – Wszyscy boją się tego, co mogło-

by się zdarzyć podczas któregoś okresu zaniku świadomości. Albo bezpo-
średnio po "przerwie w życiorysie", kiedy nikt nie wie, co jest grane.

– ...liczba ofiar ostatniej przerwy sięga wielu tysięcy. Najgroźniejszy

wypadek zdarzył się na lotnisku Heathrów, gdzie...

– Widzicie? Wystarczy, że jeden facet przyciśnie niewłaściwy guzik.

I, bach. Jeżeli to ma być przykład niebiańskiej interwencji, to jest to najbar-
dziej spaprany cud, o jakim słyszałem.

– Kiedy się montuje film, kochanie – powiedział Hugh wyrzuca się

masę dobrego materiału dla dobra filmu jako całości.

– Można by pomyśleć, że w głębi duszy aprobujesz to, co się dzieje –

zaprotestował Don. – Całe to cholerne przycinanie naszego życia.

Hugh nalał sobie brandy i wstrzyknął do kieliszka trochę (niezbyt

dużo) wody udowej.

– Nie, to jest śmieszne, niebezpieczne i działa destrukcyjnie na psy-

chikę. Ale musimy się z tego śmiać, żeby uzyskać właściwą perspekty-
wę... i tak jest, zachować godność i wolną wolę. Żyjemy w zwariowanym
Wszechświecie, który nagle okazał się znacznie bardziej zwariowany niż
ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Otóż według mojej skromnej opinii
najwyższym gatunkiem sztuki nie jest wcale tragedia tylko satyra. I roz-
mawiając jak iluzjonista z iluzjonistą – tu szyderczo wskazał głową w kie-
runku sufitu – chcę, żeby ten, kto reżyseruje wielki show pod nazwą Życie
zauważył, że ja odkryłem, co jest grane. Wiem, że nasza rzeczywistość to
tylko film, a mimo to potrafię się śmiać i nie zwariować.

– ...były zasypywane żądaniami środków nasennych i uspokajają-

cych...

– Śmieję się, więc jestem. Ptaki się nie śmieją. Krowy się nie śmieją. I

to jest cała różnica. Doprowadźmy więc wszystkich do tego, żeby umierali
ze śmiechu. Zasługują na to.

background image

Program "Jak nakręcono nową wersję Rzeczywistości" został zare-

jestrowany na taśmie podczas dwóch popołudni, pierwszego i drugiego
października, z Hughem Carpenterem w roli Kosmicznego Reżysera i z
uroczą Alison jako jego asystentką, i zmontowany trzeciego października.
W opinii wszystkich zainteresowanych było to najdowcipniejsze i naj-
śmieszniejsze pół godziny w historii światowej telewizji.

Z prawdziwymi łzami spływającymi po twarzy Hugh odwrócił się od

ekranu, żeby pozdrowić techników. Peter Rolfe, producent programu, po-
trząsnął mu dłoń i poklepał go po plecach, potem objął i pocałował Alison.
Po krótkim wahaniu pocałował też Marthę. Mimo że program miał iść z
taśmy cały zespół postanowił być obecny przy transmisji.

Hugh otworzył przygotowaną butelkę szampana.
– Niech leci w świat! Do Manchesteru i Monachium, do Tulsy i Tel

Avivu! Do Alfy Centaura i wszędzie, gdzie tylko ktoś jest! I my też go
sobie obejrzymy. Wasze zdrowie.

Zaraz po transmisji odezwał się telefon Rolfe'a.
– Tak? Naprawdę? To wspaniale! Hugh, centrala jest oblężona.

Widzowie szaleją. Powstrzymałeś ich od rzucenia się jutro pod autobus.
Powstrzymałeś ich od zażycia proszków dziś w nocy. Po raz pierwszy
wprowadziłeś jakiś sens do tego cholernego bałaganu. Świat stał się znów
ciekawy, nawet jeżeli jest to film zrobiony przez idiotę, pełen niezrozu-
miałych cięć, nakładek...

– Czy to znaczy, że nie było wcale reakcji negatywnych? przerwał

Don.

– O, było coś o bluźnierstwach, ale tego, moi drodzy, należało ocze-

kiwać.

– A ja to lubię. Negatywne reakcje są takie zabawne.
– Nic z tego tym razem. Zewsząd płyną słowa wdzięczności. Cały

kraj zaśmiewa się do rozpuku.

background image

– Czy macie pojęcie – spytał Rolfe, który następnego wieczoru .podej-

mował zespół u siebie w Hampstead – że to jest Numero Uno w telewizji?
W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin obejrzało go przynajmniej
pól miliarda ludzi. Plus minus Związek Radziecki, gdzie nie uznają staty-
styk, zwyrodnialcy.

Dywan zaścielały telegramy. Brodząc w nich Rolfe włożył w dłoń

Alison kolejną whisky i znów ją pocałował, zastanawiając się, jak długo
będzie mógł korzystać z pretekstu zbiorowej euforii.

– Chyba pobiliście rekord Armstronga lądującego na Księiycu – za-

wołał do Hugha.

Podpici ludzie rozłożyli się na podłodze i oglądali program na wideo,

zarykując się od śmiechu w najlepszych momentach. Czyli prawie przez
cały czas.

– Salud! – wzniósł szklankę. – Dziś cały świat się śmieje!

– Niech to diabli! – zaklął Don. Spojrzał na mijany znak drogowy.

Petworth, pól mili... Widocznie jedziemy na wieś.

Hugh siedział spięty po jego lewej, Martha i Alison z tyłu. Sarah też

("Jak się masz, kochanie") w pomarańczowej chusteczce ciasno obejmują-
cej jej czarne loki – nietypowy dla niej brak staranności.

Wskaźnik benzyny stał na zerze... Dziwne, zawsze dbał o to, żeby

mieć bak pełny.

Zwolniwszy – teraz poczuł, że jechał za szybko, robiąc prawie sześć-

dziesiąt mil na wiejskiej drodze – podziwiał jesienne drzewa w ostatnich
promieniach zachodzącego słońca.

Hugh też się rozluźnił.
– Nie można się powstrzymać od śmiechu, co?
I wtedy Don spojrzał na zegarek. To nie był wcale weekend, to był

środek tygodnia.

– Wielki Boże, dziś jest dwudziesty października. To najdłuższa prze-

rwa ze wszystkich. Jesteśmy... to znaczy byliśmy u Petera w Hampstead
piątego. To oznacza wycięcie całych dwóch tygodni.

background image

– Jest tu radio – powiedziała Sarah.
Jako wypełniacz muzyczny leciała ósma Beethovena. Płynęły rado-

sne dźwięki; najbardziej Mozartowska ze wszystkich symfonii Ludwiga
van, pomyślał Don.

– Mamy dużo do nadrobienia – zauważył Hugh niezobowiązująco.
Wreszcie muzyka ucichła.
– ...przy mikrofonie Robin Johnson. Dziś mamy...
– Za dziesięć minut będziemy w letnim domku. Mam tam schowa-

nych kilka galonów benzyny.

– ...wiadomości, które są szokiem dla nas wszystkich. Rozmowy roz-

brojeniowe w Helsinkach załamały się 11 października. Dwa dni temu,
13 października, wojska Paktu Warszawskiego wkroczyły do Jugosławii.
Według nie potwierdzonych danych sowieckie dywizje pancerne groma-
dzą się na granicy Republiki Federalnej.

– Ale przecież... – zająknął się Hugh.
– Więc to dlatego uciekamy na wieś z pustym bakiem. Liczymy na to,

że nam się uda.

Silnik kichnął kilka razy i ucichł. Samochód powoli zjechał na skraj

drogi.

– Wygląda na to – powiedziała cicho Alison – że naprawdę umrzemy

ze śmiechu.

– Czy chcesz powiedzieć – szepnęła Martha – że Bóg, czy to coś, nie

lubi żartów?

– Nie wiem nic o Bogu ani o "tym czymś" – powiedział Don z goryczą.

– Sądzę tylko, że można to określić jako... reakcję negatywną. I jakoś nie
wydaje się to śmieszne. Film został wycofany z produkcji...

– Teraz pewnie czekają nas sceny z "The Day After" – mruknął Fiugh.

– Nie ma w tym za grosz konsekwencji...

Opuścił szybę.
– Cięcie! – krzyknął ku niebu. – Cięcie! Cięcie!

background image

Jakby w odpowiedzi niebo na północy na kilka sekund oślepiają-

co rozbłysło, a w chwilę potem gorący podmuch z daleka zdmuchnął z
drzew tysiące złotych i czerwonych liści.

Przełożył : Lech Jęczmyk

background image

w duchu LukrecjusZa

Gdy tylko Lukrecjusz, goły jak święty turecki, zmaterializował się w

ognisku Pola Roseberry'ego, podbiegł do niego jeden z techników i zarzu-
cił mu na ramiona płaszcz kąpielowy. Drugi technik zaopatrzył starożyt-
nego Rzymianina w parę sandałów.

Ubranie się w prawdziwą togi wymaga co najmniej pół godziny,

płaszcz kąpielowy musiał wiec na razie wystarczyć.

Potem podszedł Jim Roseberry, żeby powitać czcigodnego gościa i

wyjaśnić – po łacinie – sytuację. Jim autentycznie promieniował dobro-
dusznością; czuło sil, że można mu ufać. Z tymi jasnymi błękitnymi ocza-
mi, leniwym krokiem i nastroszoną aureolą szpakowatych włosów wyglą-
dał jak przyjaźnie nastawiony miś, który tylko pragnie was uściskać.

– Mistrzu – oświadczył – witaj i Ludzie przyszłości pozdrawiają cie-

bie, który masz umrzeć. Dziki naszej nauce porwaliśmy cię z łoża śmierci,
aby uczcić twoją mądrość... – I tak dalej.

Tytus Lukrecjusz Karus słuchał z przekrzywioną głową. Był to niski,

chudy jegomość z ondulowanymi, piętrowymi lokami nad szerokim, po-
brużdżonym czołem.

Nos miał długi i cienki; żywe piwne oczy kryły się pod ciężkimi po-

wiekami.

Nie wyglądał na kogoś umierającego, ale Jim wytłumaczył mi po-

przedniego wieczoru, że przy porwaniu umierającego z kontinuum i
przedłużeniu jego ostatnich chwil o siedem dni w teraźniejszości, efekt
Roseberry'ego skutecznie ożywia delikwenta na czas jego wizyty u nas.

Co do mnie, to początkowo przypuszczałam, że zmartwychwstańcy

nie są wcale prawdziwymi ludźmi, ale raczej czymś w rodzaju ektopla-
zmy, jak duchy na seansach spirytystycznych. Jim zapewnił mnie, że nie –
autentyczne ciało i krew. I że gdybym była jak on topologiem kontinuum,
rozumiałabym dlaczego.

background image

Autentyczne ciało i krew: to poddało mi pary pomysłów na ożywie-

nie programu. Bo, oczywiście, dla nas, ludzi z telewizji, kłopot polegał
na tym, że wykłady Laureatów Nagrody Roseberry'ego nie stanowiły,
łagodnie mówiąc, bombowego materia Naturalnie wiadomość o efek-
cie Roseberry'ego i jego fantastycznym zapleczu naukowym wywołała
sensacje. Ale z kontynuacją programu był kłopot. Charles Darwin oka-
zał się zwyczajnie nieciekawy, co zaś do drugiego zmartwychwstańca,
Galileusza... no cóż, tłumaczenie komputerowe w monotonnym języku
maszynowym to prawdziwy środek nasenny, a nie mogliśmy oczekiwać,
że miliony telewidzów wypożyczą sobie sprzęt hipnopedyczny; żeby po-
znać język starowłoski. Jedynie plotki, że Jim myśli o ożywieniu Jezusa
Chrystusa skłoniły nas do zakupienia praw telewizyjnych do Lukrecjusza,
żeby zachować opcję na następne wskrzeszenia.

Bo przecież kogo obchodzi Lukrecjusz i co on ma do powiedzenia

światu?

W ten oto sposób wylądowałam jako reżyser tego programu.

Jedynym wyjściem było skoncentrowanie się na sprawach osobistych: na
tygodniu, który po wykładzie ten stary Rzymianin miał spędzić z rodziną
Roseberry'ego. Teraz wiedziałam już, że wydobycie osobistego charakteru
tej wizyty będzie zależało wyłącznie ode mnie.

Z chwilą, gdy minął pierwszy szok, Lukrecjusz podszedł do ca-

łej sprawy wskrzeszenia z godnym podziwu spokojem – choć z mojego
punktu widzenia nie byłoby korzystne, gdyby zachowywał spokój przez
cały tydzień.

Na razie przeszliśmy wszyscy z pokoju wskrzeszeń z plątaniną ka-

bli, aparatem matrycy czasoprzestrzennej i innymi cudami do sąsiedniego
pomieszczenia z kanapkami, ciasteczkami i colą przed udaniem się na
wykład...

...który Muhammed i Carl posłusznie sfilmowali i nagrali. Lukrecjusz

stojąc na podium dzielił się z zaproszonym audytorium swoimi poglądami
na temat teorii atomów i natury wszechświata. Było jasne, że 99 albo ca-
łe!00 procent materiału trzeba będzie wyrzucić. Myślami byłam z Tonym,
który teraz pracował w domu Roseberry'ego, znajdującym się na terenie

background image

Instytutu, rozmieszczając w nim według mojej specyfikacji automatyczne
minikamery i ukryte mikrofony.

Po chwili zaczęłam obserwować Jima Roseberry'ego i zwróciłam

uwagę, jak co jakiś czas uśmiecha się do siebie słuchając wykładu, jak po-
takująco kiwa głową.

Pomyślałam, że coś jest niezupełnie w porządku z Jimem...
Później, kiedy rozeszło się audytorium złożone z laureatów Nobla i

innych grubych ryb, poszliśmy ścieżką między rododendronami do domu
Roseberry'ego, zostawiając za sobą lustrzane szyby i beton Instytutu: tyl-
ko Jim, Lukrecjusz i ja. Rzecz jasna, w asyście Carla i Muhammeda, którzy
utrwalali bezcenną chwilę.

Lukrecjusz albo nie był przyzwyczajony do naszych nowoczesnych

sygnałów, albo z opóźnieniem odczuł szok, bo już po chwili potknął się i
wpadł na mnie.

Skorzystałam z okazji, żeby go wziąć pod rękę.
– Czy to prawda, mistrzu, że oszalałeś po wypiciu napoju miłosnego?

– szepnęłam. (Było to coś, co, ku mojej radości, wygrzebała moja asystent-
ka Karen. Nasz Rzymianin podobno umarł w ataku szału nadużywając
afrodyzjaków. Niezależnie od tęgo zawsze był typem maniakalno-depre-
syjnym, stale przerzucającym się od ekstazy z powodu uroków świata do
ponurego przerażenia nieustanną rzezią. Chociaż bardzo starał się zacho-
wać filozoficzny spokój ) .

– Na litość boską – syknął Jim usłyszawszy. Lukrecjusz spojrzał na

Jima z wyrzutem.

– Czy wciąż jeszcze wierzysz w bogów?
Przez cały czas ściskał mnie za rękę. Widocznie moje wysokie buty,

miniszorty i stanik zrobiły na nim wrażenie. Licho wie, co myślał o
Muhammedzie kręcącym się wokół nas z kamerą. Czarny niewolnik z wa-
chlarzem?

Na kolacje tego pierwszego wieczoru zostały zaproszone dwie oso-

by z popołudniowego audytorium: gruby astrofizyk Manc Stein oraz
Ingrid Langholm, specjalistka od fizyki cząsteczkowej, która przyszła
w długiej pomarańczowej sukni z organdynowami wstawkami dys-
kretnie odsłaniającymi ciało. Nasza gospodyni, Martha Roseberry była

background image

kobietą zdecydowanie Rubensowską: tęgą, różową i upudrowaną. Córka,
Harmony, przemądrzała nastolatka, była również pulchna i na dodatek
pryszczata z powodu zamiłowania do tłustych racuszków. Obie, matka i
córka, wyraźnie traktowały Jima jak pierwszego po Bogu.

Muhammed i Carl udali się do pobliskiego motelu; Tony został ode-

słany do kuchni, skąd japońska służąca Machiko donosiła napoje i po-
trawy filipińskiego kucharza. Za każdym razem, kiedy Machiko wcho-
dziła do pokoju, Lukrecjusz z zadziwieniem obserwował jej wschodnie
rysy. Wreszcie między wędzonym łososiem a szparagami spytał, czy to
Egipcjanka, na co Jim wybiegł do swojego gabinetu, by wrócić z globu-
sem: jeszcze jednym nowoczesnym cudem, który miał olśnić naszego
Rzymianina na dodatek do światła elektrycznego, telewizji i ustępu z bie-
żącą wodą. Słuchając opowieści Jima o tym, jak to zbadaliśmy i odwzo-
rowaliśmy każdy cal na Ziemi a nawet dotarliśmy na Księżyc, zaczęłam
rozumieć, co w nim jest podejrzanego.

Epokowy wynalazek Jima pozwalał wyrywać dawnych geniuszy z

ich czasów, rzekomo, żeby ich uhonorować i zapewnić, że przyszłe poko-
lenia doceniają trud ich życia. Ale potem Jim mógł (bardzo grzecznie) wy-
kazać im, gdzie się pomylili albo czego nie zrozumieli. I o ile więcej wiemy
teraz. "Brawo, chłopcze, niewiele się pomyliłeś! Byłeś na dobrej drodze,
brawo! Ale..." To dlatego wybierał do wskrzeszania uczonych. Artysta jak
Mozart albo Szekspir nie dałby się zbić z tropu; uczonemu można było
zaimponować wyższą wiedzą.

W ten sposób Jim Roseberry zyskiwał przewagę nad Darwinem,

Galileuszem czy kim tam jeszcze.

Lukrecjusz był wprawdzie poetą, ale jego poezja miała jedynie po-

pularyzować naukę. Był w starożytnym Rzymie kimś w rodzaju Carla
Sagana.

Następnie podano boeuf Strogonoff z pilawem. Max Stein pochłonął

trzy porcje, ale Lukrecjusz tylko swoją rozgrzebał.

– Jak ci smakuje jedzenie, mistrzu Lukrecjuszu? – spytała Martha po

łacinie. (Wszyscy, oczywiście, spędziliśmy noc pod urządzeniem hipno-
pedycznym).

– Gorzkie – odpowiedział. – Kwaśne.

background image

Podała mu solniczka. Harmony zademonstrowała jej użycie.

Lukrecjusz spróbował i skrzywił się. – Czy szorstkie atomy kaleczą twój
język? – spytał Jim z błyskiem rozbawienia w oku.

Na szczęście burgund zyskał uznanie gościa. Przy deserze (mus cy-

trynowy i racuch dla Harmony) rozmowa zeszła się na elektrony i kwarki
oraz Wielki Wybuch.

Ingrid Langholm wykazała dużo pomysłowości przy tworzeniu ła-

cińskich słów opisujących, co się dzieje, kiedy rozpada się to, co niepo-
dzielne. Nadeszła kawa oraz koniak i Lukrecjusz krzywiąc się zażądał
drugiego koniaku. Wciąż jeszcze zachowywał spokój, ale na jak długo?
Siedziałam obok niego niewinnie ocierając się nogą o jego płaszcz kąpie-
lowy. (Dzisiaj było za wcześnie. Może następnej nocy...)

Wtedy usłyszałam grzmot. Jim zerwał się i podszedł rozchylić zasło-

ny. Za oknem była czarna, bezksiężycowa noc, bez jednej gwiazdy. Wiatr
jakby się nasilał.

– Szykuje się paskudna pogoda – powiedział Jim.
Max spojrzał na zegarek i wstał.
– Czas na mnie! – Wyciągnął rękę do Lukrecjusza. – Naprawdę miło

było z tobą rozmawiać, mistrzu!

– Mnie również – powiedziała Ingrid i też wstała.
Lukrecjusz popatrzył na wyciągniętą dłoń Maxa.
– Nie trzeba – powiedział. – Nie czuje potrzeby wymiotowania.
– Boże! – jekneła Martha.
– Rzymskie uczty były tak obfite, mamo, że goście zwykle musieli

wymiotować miedzy daniami wyjaśniła Harmony.

– Więc to była uczta? – spytał Lukrecjusz. – Jeżeli tak, to podziwiam

jej skromność, jeżeli nie smak.

– Niech mnie diabli! – rzuciła Martha.
Przyjęcie dobiegło końca.
Spędziłam okropną noc w jednym z pokojów gościnnych. Budziła

mnie nawracająca burza. Co godzina rozlegały się od nowa grzmoty i
światło błyskawic przeciskało się przez zasłony. Prawie bez przerwy
wył upiorny wiatr. Kilkakrotnie zdawało mi się, że słyszę czyjś krzyk lub

background image

skrzek sowy. Czułam się jakaś zagrożona i schowałam się z głową pod
elektryczną kołdrę, mimo że było mi tam za gorąco.

Kiedy wstałam rano, wiatr szalał nadal. Przez niebo pędziły ogromne

galeony obłoków, ich żagle piętrzyły się aż gdzieś do stratosfery.

Okno mojej sypialni wychodziło na zagajnik, który oddzielał nas od

autostrady. Wśród szarej zieloności dostrzegłam coś jaskrawo pomarań-
czowego.

Nagle wydało mi się, że cała grupa drzew, na które patrzę jakby ....

ruszyła ku mnie, zrzucając welon za welonem, które frunęły w moją stro-
nę. Odczuwałam zetknięcie z każdą cienką kopią krajobrazu jak fizyczne
uderzenie po oczach. To, na co patrzyłam, wysyłało ku mnie swoją po-
wierzchnię. Przez chwili pomyślałam, że to nawrót halucynacji narkotycz-
nych sprzed lat, ale potem skoncentrowałam się na tej pomarańczowej
plamie.

To była Ingrid Langholm na drzewie.
Halucynacja? Chyba jednak nie.
Ubrałam się pośpiesznie i poszłam obudzić Tony'ego i Jima

Roseberry'ego. Jeżeli Ingrid spędziła całą noc na drzewie podczas burzy,
to niewątpliwie miała po temu jakieś uzasadnienie.

Kiedy wracaliśmy do domu podtrzymując słaniającą się Ingrid w po-

dartej sukni, Martha Roseberry nie zważając na pogodę wyszła nam w
szlafroku naprzeciw.

Lukrecjusz w swoim płaszczu kąpielowym był tam również.
– Co się stało? – krzyknęła Martha.
– Nawaliło mi przednie koło – jęknęła Ingrid. Dętka.
– Popsuło się koło w jej rydwanie – wyjaśnił po łacinie Jim, pamiętając

o obowiązkach gospodarza.

– Nie miałam latarki... Chciałam wrócić... – i wtedy ten cholerny

lew...

– Lew zapędził ją na drzewo i potem kręcił się w pobliżu.
– Lwy boją się piania koguta – zauważył z miną mędrca Lukrecjusz.
– Co! – zdziwiła się Martha.

background image

– Dlatego uciekł o świcie. Świnie nie znoszą pachnideł i majeranku, a

lwy boją się koguta.

Lukrecjusz przyglądał się biednej Ingrid z ponurą satysfakcją.
Jej wieczorowa suknia była przemoczona i podarta. Makijaż spłynął,

włosy opadły jej na twarz mokrymi kosmykami. Wyglądała jak ostatnia
gałganiara.

W tym momencie twarz Ingrid oderwała się i popłynęła na mnie, po-

tem jeszcze raz i jeszcze raz. Wyglądało to tak, jakby miała nieskończoną
liczbę masek, które kolejno odklejają się i fruną w powietrzu bez straty dla
niej. Martha również z niedowierzaniem przetarła oczy.

Tymczasem Jim był pochłonięty wpatrywaniem się w rozszalałe nie-

bo. Drżącą ręką wskazał w górę. Z chmury szczerzyła się na nas olbrzy-
mia twarz, która zmieniła się w ryczącą paszczy lwa, a potem rozpłynęła
się, kapiąc jak wosk.

– Widzieliście to?
– Czasami na niebie samoczynnie powstają cienkie błony obrazów –

podpowiedział Lukrecjusz.

Jakby tego było mało, dwie sąsiednie jodły nagle stanęły w ogniu. Jim

zbliżył się do Lukrecjusza.

– A w takim razie, co jest powodem tego?
– Wiatr pociera drzewo o drzewo. Zapalają się od tarcia.
Nieustanne smagnięcia wiatru wytrząsały atomy mojego ciała i umy-

słu z taką szybkością, że czułam sil, jakbym całą noc nie spała. Traciłam
gęstość i potrzebowałam jedzenia, żeby zapełnić ubytki. (Jakaś cześć mnie
pytała inną część "Co też mi przychodzi do głowy? Wytrząsać atomy?
Tracić gestość?"1. Moje ręce i nogi drżały. Nie zauważyłam skradającej się
w trawie żmii, dopóki Tony nie ostrzegł mnie okrzykiem.

Natychmiast trąciłam mojego ducha, żeby wprawił w ruch moje cia-

ło. (Co ja plotę?). Lukrecjusz od niechcenia splunął na żmije. Ta w jednej
chwili skręciła się, ugryzła własny ogon i znieruchomiała.

Lukrecjusz zaśmiał się z satysfakcją.
– Na szczęście była z tych, które ludzkie splunięcie zabija.

background image

Chwiałam się na nogach. W piecu zderzających się chmur zbierały się

ziarna ognia. Nagle wystrzelił z nich piorun i uderzył w ziemie całkiem
blisko nas.

– Co się tu u diabła dzieje? – krzyknął Tony.
– Musze szybko coś zjeść – zwróciłam się do Marthy. – Bardzo pro-

szę! Straciłam zbyt wiele atomów i mój duch słabnie.

– Czy zaczęłaś jakąś nową terapie? – spytała Martha z błyskiem zain-

teresowania.

– Lepiej wejdźmy czym prędzej do środka – poradził Jim.
Jedliśmy wafle z syropem klonowym; gładkie atomy syropu sprawia-

ły chyba przyjemność podniebieniu Lukrecjusza. Wkrótce burza zaczęła
się uspokajać.

Jim posyłał mi przez stół złowrogie spojrzenie. – Co się dzieje?

Powiem ci, co się dzieje. Te "błony", które odrywają się od powierzchni i
uderzają o twoje oczy, to sposób, w jaki według naszego przyjaciela dzia-
ła zmysł wzroku. A my widzimy to tak, jakby to się działo naprawdę. I
tak samo jest z całą resztą tych wariactw! Udziela nam się jego widzenie
świata. Jakimś cudem to się... uzewnętrznia. I powiem ci dlaczego. Bo go
podnieciłaś! Tym, jak jesteś ubrana. Albo raczej rozebrana!

– A cóż złego jest w szortach i staniczku? Co innego, gdybym przy-

szła tylko pomalowana.

– Obserwowałem cię przy kolacji. Wywołałaś w nim atak gorączki

miłosnej.

– Co to takiego? – spytała Harmony.
– Czy musimy o tym mówić przy naszym gościu? – powiedziała

uspokajająco Martha.

– A, do diabła z tym. – Mówiłam z głębi siebie. Językiem przycinałam

dźwięki w słowa, kształtowałam je wargami. (Przynajmniej tak to odczu-
wałam.) – Do diabła z moim strojem i moralnością. Ważne jest, czy to, co
się z nami dzieje, jest możliwe?

– To jest jego wyobrażenie o świecie wzięte dosłownie... i doprowa-

dzone do absurdu... Widocznie jakiś uboczny skutek Efektu Roseberry'ego,
którego nie wziąłem pod uwagę. Z Darwinem, a nawet z Gallileuszem,

background image

znajdowaliśmy się generalnie na tej samej długości fali... nowoczesnego
światopoglądu naukowego – plótł Jim.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu.
– Zamiast wiec, żebyś ty pouczał Lukrecjusza, to on dostosowuje rze-

czy do swoich niedowarzonych starożytnych poglądów? No wiesz, tego
już za dużo!

– Przepraszam. Muszę załatwić kilka telefonów.
Harmony posłała mi mordercze spojrzenie i wybiegła za ojcem.

Miałam nadzieje, że ukryte kamery i mikrofony działają i wszystko to
nagrywają. Pod nieobecność Jima Ingrid, zawinięta w zapasowy płaszcz
kąpielowy, piła kubek za kubkiem gorącej kawy. Po chwili Lukrecjusz od-
kaszlnął, pewnie, żeby oczyścić gardło z kleistych atomów.

– Rzeczywiście, musze przyznać, że czułem atak miłosnej gorączki.

Czy nigdy nie osiągniemy stanu równowagi? Czy nigdy nie damy posłu-
chu słowu Mistrza?

– Jakiego Mistrza? – spytała Ingrid.
– Epikura.
– Aha.
– A jednak... jeżeli skoncentrować się na wadach kobiety... niezależ-

nie od tego, jak piękna wydawała się z początku... – Spojrzał przeciągle
na Ingrid, która po nocy na dworze przypominała utopionego szczura.
A ja, ku swojemu rozczarowaniu, zrozumiałam, że ona podziałała na
Lukrecjusza bardziej niż ja.

Może to i lepiej! W przeciwnym razie to ja mogłabym wyglądać teraz

tak jak ona. A jednak żmija skradała się do mnie... Mogłam sobie niemal
wyobrazić jak puchnę i bredzę, a z moich wnętrzności płynie czarna wy-
dzielina... Skąd mi się biorą takie myśli? Nie wolno mi tak myśleć!

Po chwili wrócił Jim, a za nim Harmony.
-Telefon działa. Te małe atomy nadal biegają po drutach. Anomalie

mają charakter czysto lokalny. – Usiadł i początkowo unikał mojego wzro-
ku; dlatego, że go przejrzałam. – Zastanawiałam się, jaki to ma zasięg.

– Ja też – powiedziała Ingrid. – Gdyby był tu zamiast Lukrecjusza

Jezus Chrystus, gdyby to było Jego powtórne przyjście, moglibyśmy

background image

odczuwać radość, pokój i prawdziwą miłość. Przez parę dni. W jednym
małym zakątku świata.

Wspaniale, pomyślałam. Brawo, Ingrid. Naciśnij ten guzik jeszcze

raz. Próbowałam forsować sprawę wskrzeszenia Jezusa, ale ilekroć po-
ruszyłam ten temat, Jim zawsze się wykręcał, aż zaczęłam podejrzewać,
że sam rozpuszczał plotki na ten temat, żeby wyciągnąć z telewizji grubą
forsę dla Instytutu.

Ingrid zaczerwieniła się.
– Modliłam się trochę zeszłej nocy. Stary zwyczaj, dawno zapomnia-

ny. Pomogło mi to doczekać do rana.

Może zresztą nie byłoby to wcale takie piękne! Lukrecjusz był ateistą.

Czy chcielibyśmy, żeby tu latali prawdziwi archaniołowie... i żeby Szatan
we własnej osobie pukał do drzwi?

– Jak już powiedziałem – podjął Jim – jest to problem lokalny.

Rzeczywistość nieco się rozchwiała w sąsiedztwie naszego przyjaciela. Jest
zdecydowanie bardziej plastyczna. Ulega jego wyobraźni, a wyobraźnie
zawsze miał silną! Dlaczego tak się dzieje za wcześnie jeszcze wyrokować.
Zastanowimy się nad tym wspólnie w Instytucie. Zaryzykowałbym, że
jest to funkcja tego, jak daleko zapuszczamy, się w przeszłość. Widocznie
im głębiej sięgamy, tym bardziej naruszamy czasoprzestrzeń. Nie martw-
cie się, wróci do dawnego kształtu.

– Jak on wróci do domu – zauważyła Harmony, dość ponuro.
– Tymczasem będziemy musieli uważać. Starajcie się go nie dener-

wować.

– Kto to jest Jezus Chrystus? – spytał Lukrecjusz.
– Hm. To długa historia – powiedział Jim. – Myślę, że można go na-

zwać nauczycielem. Jak Epikura.

– Był Synem Bożym – wtrąciła Ingrid ze spuszczonymi oczami.
– Bóg? – rozzłościł się Lukrecjusz. – To może i ja jestem bogiem, skoro

mogę wywoływać burze i pioruny? Przecież wykazałem już przekonujące
w swoim poemacie, że to nonsens. Piorun uderza, gdzie chce. Czy urzą-
dzacie sobie ze mnie kpiny?

background image

– Ależ skąd – pośpiesznie zapewnił go Jim. Chodzi o to, że rzeczywi-

stość jest trochę bardziej skomplikowana niż myślałeś, Mistrzu... Spójrzcie
– powiedział siląc się na lekki ton – przejaśnia się. Chodźmy się trochę
przewietrzyć. To nam dobrze zrobi. – Przeszedł na chwili na angielski. –
Wezmę na wszelki wypadek strzelbę myśliwską. Będę udawał, że to laska.
– A po łacinie. – Chyba nie napotkamy więcej lwów, prawda Mistrzu?

Lukrecjusz poczuł się urażony.
– Nie odpowiadam za czyjeś halucynacje. Widzi się czasem dzikie

zwierzęta tam, gdzie ich nie ma, bo umysł jest nieustannie atakowany
przez obrazy; a jeżeli ktoś się boi, bo mu się na przykład w nocy popsuł
rydwan, i myśli o dzikich bestiach, wówczas umysł wybiera spośród tych
obrazów...

– Oczywiście, oczywiście – powiedział Jim. – Nie będziemy myśleć

o lwach, prawda? Nikt z nas! Będziemy myśleć tylko o rzeczach przy-
jemnych, jak kwiaty i poezja. Pójdziemy nad staw, karmić gęsi. To za-
wsze działa kojąco. Weź trochę racuchów dla ptactwa – zwrócił się do
Harmony.

Jim wypchnął nas za drzwi tak gwałtownie, że nie zdążyłam wezwać

z motelu Carla i Muhammeda, ale poszedł z nami Tony z minikamerą
założoną pośpiesznie na jednym ramieniu i mikrofonem kierunkowym na
drugim. Ingrid odłączyła już od nas i Martha kładła ją do łóżka, wyruszy-
liśmy wiec w piątkę: ja, Tony, Lukrecjusz i Jim z córką.

Wiatr ucichł. Chmury szybko się rozpraszały. Kiedy wychodziliśmy z

domu, nagle zaświeciło słońce. Pech chciał, że podniosłam wzrok... i błona
słonecznego kręgu z siłą uderzyła mnie w twarz. Atomy ognia oparzyły
moje gałki oczne.

– Słońce!– wrzasnęłam. – Nie patrzcie w słońce! – Trzeba było całej

minuty, zanim odzyskałam wzrok i jeszcze długo oczy mnie zawodziły;
rozbiegały się i łzawiły. Tony przez chwile mi pomagał, ale go odtrąci-
łam. Chciałam, żeby filmował, a nie prowadził mnie jak kiedyś Antygona
Edypa.

Po drodze do stawu przechodziliśmy przez zagajnik, wilgotny i cie-

pły. Przesiane przez gałęzie słońce było tu całkiem przyjemne. Coś, co
początkowo uznałam za gigantyczną purchawki wyrastającą z mokrej

background image

gleby nagle pękło i wyrzuciło z siebie małe byczące koźle. Maleństwo
chwiejnie podeszło do pobliskiej narośli, z której zaczął wypływać bia-
ły sok. Rozkraczone koźli chwyciło tę narośl pyszczkiem i chciwie ssało.
Rzeczywiście, ssało mleko z piersi ziemi Ta narośl była widocznie sut-
kiem. Co znaczyło, że ta purchawka, teraz rozdarta, była... nie grzybem,
lecz zakorzenionym łonem!

Ze zdumieniem przyglądaliśmy się, jak koźlę rośnie w oczach.

Wkrótce pasło się radośnie na trującym ciemierniku, który wyrósł w po-
bliżu.

Lukrecjusz zmarszczył czoło i cmoknął.
– To dziwne. W waszym starym, rozkładającym się świecie gleba po-

winna rodzić samorzutnie co najwyżej robaki i drobne żyjątka. To jest coś
niezwykłego.

– Nieprawdaż? – wtrącił zgryźliwie Jim.
– Jeżeli ziemia może rodzić kozy, to dlaczego nie lwy? – zauważyła

Harmony. – O rety, tato, wszystko może nam wyskoczyć spod nóg. Ja
się boję. Jednak jakoś dziwnie nie wyglądała na przestraszoną, raczej na...
jakby to powiedzieć... ożywioną.

Lukrecjusz potrząsnął głową.
– Nadal utrzymuj, że lew był halucynacją. Zawsze należy wybierać

najrozsądniejsze wyjaśnienie każdego zjawiska. Chociaż w tym przypad-
ku...

– A, zamknij się – warknął Jim pod nosem. Jednak właśnie wtedy (jak

sobie później uświadomiłam) sprawiał wrażenie dziwnie zadowolonego.
Szliśmy dalej.

Staw otaczały trawniki. Nasza grupka wciąż jeszcze znajdowała się w

cieniu, ale trawnik zalewało jaskrawe światło. Uważałam, żeby nie spoj-
rzeć po raz drugi w pobliże słońca, ale zapamiętałam, że wydało mi się
odległe zaledwie o kilka mil i wcale przy tym nie większe. Nocny deszcz
parował z trawy. W tym momencie widziałam wszystko bardzo wyraź-
nie.

Nad staw zmierzał klucz kanadyjskich gęsi. W jednej chwili leciały

sobie beztrosko, w następnej spadały jak kamienie z nieba na trawę. Pac,
pac. Martwe.

background image

Przez jedną szaloną sekundy myślałam, że to Jim uniósł swoją strzel-

bę i strącił te gęsi w niewiarygodnym i na dodatek bezgłośnym popisie
celności. Ale nie; Jim nadal podpierał się strzelbą, jak starzec laską w za-
gadce Sfinksa.

– A jaka jest przyczyna tego, Mistrzu? – spytał Jim lodowato. –

Lubiłem te ptaki.

Lukrecjusz podrapał się w brodę.
– Widocznie wytworzyła się próżnia. Ziemia przegniła na skutek

nadmiernych deszczów, a teraz jest chłostana słońcem. W rezultacie uno-
szą się trujące opary, wypierając powietrze.

– Ależ tak! Że też na to nie wpadłem! Czy może być inne wyjaśnie-

nie?

Lukrecjusz obserwował całe zdarzenie ze spokojem.
– Musimy wierzyć świadectwu naszych zmysłów interpretowanemu

przez Rozum. Mam jednak pytanie.

– Pytaj.
Pac, pac, pac. Na trawę spadły trzy kaczki-krzywki.
– Posługując się Rozumem odkryłem przyczyna zarazy: śmiercio-

nośne chmury atomów. Jednak różne powietrze w różnych krajach rodzi
charakterystyczne choroby.

I tak elefantiasis spotyka się tylko w Egipcie, podczas gdy wole jest

związane z Attyką. Powiedz mi, jaka jest charakterystyczna choroba tego
kraju, Ameryki?

– Głównie rak i choroby serca – zauważył Tony, który, zdawało się,

był całkowicie zajęty spadającymi ptakami.

– Jezu, po co mu to mówisz? Mistrzu, przyczyną chorób nie są atomy

w powietrzu. To znaczy, najczęściej...

– Może tak jest w okolicy tego lasku – Tony wskazał w górę. – Uwaga,

nastypne ptasie kamikaze.

W tym momencie wzrok mi się zmącił, jakby moje oczy zaatakowały

atomy powodujące katarakt : Usłyszałam krzyk Harmony "Potwór!", po-
tem strzał, a potem głuchy odgłos.

– Na Mojżesza, zabiłeś go – krzyknął Tony.

background image

Mój wzrok wrócił do normy. Jim stał ze strzelbą przy ramieniu.

Harmony zasłaniała dłońmi usta w teatralnej pozie przerażenia; racuszki
się jej rozsypały.

Lukrecjusz leżał na wznak i wyglądał na nieboszczyka.
– Widzieliście tego potwora? – paplała Harmony.– Ział ogniem! Tato

nas uratował!

– Jak to uratował? – spytał Tony. – Kula trafiła Lukrecjusza.
– Co za straszny wypadek – mówił Jim. To okropne. Mam nadzieje,

że masz to wszystko na taśmie.

– Oczywiście, że nie! Patrzyłem w tamtą stron. Żadnego potwora nie

widziałem.

– Był podobny do lwa – powiedziała Harmony. Tylko gorszy. Ział

ogniem. Teraz znikł.

– A ty co widziałaś? – zwrócił się Tony do mnie. Potrząsnęłam gło-

wą.

Miałam bardzo poważne podejrzenie, że Jim Roseberry zabił Tytusa

Lukrecjusza Karusa z premedytacją. Z zawiści, że tak zaćmił jego, Jima
Roseberry'ego.

Zapewne uważał też, że dokonał zabójstwa doskonałego. No bo jak

można być oskarżonym o morderstwo, jeżeli ofiara zmarła przed dwoma
tysiącami lat.

Potem nastąpiło zamieszanie. Pośpieszyliśmy do domu, gdzie Jim

przez dłuższą chwili okupował telefon. Gdy tylko stało się to możliwe,
wezwał z motelu Carla i Muhammeda; w chwilę później rycząc i błyskając
przyjechał buick z kapitanem i porucznikiem policji, wyprzedzając o pierś
mikrobus telewizji.

Jim widocznie zdążył już gdzieś zadzwonić, zanim zawiadomił o wy-

padku policje, bo dwaj oficerowie byli pełni szacunku i zrozumienia, i co
więcej, jeszcze w drodze nad staw stwierdzali, że sprawa wykracza poza
ich kompetencje.

Jim kiwał zatroskany głową i mówił, że ze względów czysto nauko-

wych ciało musi być jak najszybciej dostarczone do Instytutu i poddane

background image

dematerializacji, chociaż jako obywatel uważał za swój obowiązek, i tak
dalej.

Kiedy doszliśmy nad staw, stali tam już z noszami ludzie z Instytutu.

Zadawszy kilka rutynowych pytań kapitan i porucznik dali znak, że moż-
na ciało zabrać i odeszli.

Martwy Lukrecjusz odszedł również. Wrócił do swojego czasu, gdzie

już i tak był bliski śmierci. Przez co w starożytności nikt nie zauważy żad-
nej różnicy; może prócz tego, że teraz Lukrecjusz będzie miał dziury w
piersi. Jeżeli rzeczywiście doprowadzony do utraty zmysłów afrodyzja-
kiem zasztyletował się na śmierć, mogło to nie budzić zdziwienia. A może
to morderstwo, popełnione w naszym czasie, stało się przyczyną wersji o
samobójstwie? Nawet, jeżeli nikt w przeszłości nie potrafił znaleźć sztyle-
tu, którego przecież nie było...

Dobra robota, Jim!
Tyle, że na nic się to nie przydało.
Ja to pierwsza zauważyłam, kiedy w ślad za ciałem zmierzaliśmy do

Instytutu i twarz Jima odkleiła się i kilkakrotnie popłynęła w moją stro-
nę.

– Hej! – krzyknął Carl, patrząc ze strachem na moją twarz.
Trąciłam Jima w ramie.
– Czy coś zauważyłeś?
– Chcesz powiedzieć, że efekt się utrzymuje. Hmm, myślałem, że to

zaniknie po jego śmierci...

– Naprawdę?
Zaczerwienił się.
– Widocznie zaniknie dopiero, kiedy pozbędziemy się ciała. A ty

uważaj, co mówisz.

– Nie martw się o mnie.
I tak odprowadziliśmy Lukrecjusza o sześć dni wcześniej niż prze-

widywaliśmy. Odszedł z sali wskrzeszeń przy akompaniamencie wy-
ładowań elektrycznych i małego uderzenia dźwiękowego. A z naszego
programu wyszły nici, pomyślałam.

background image

Ale w drodze powrotnej do domu Roseberry'ego wydało mi się, że

słyszy daleki ryk lwa.

– To tylko grzmot – powiedział Jim uspokajająco i spojrzał w niebo.
Stanął jak wryty, zbladł. Bo z najbliższej chmury patrzyła znajoma

twarz. Usta Lukrecjusza w chmurze otwarły się i bluznęła z nich krew
czerwona jak zachód słońca.

A wiec jednak efekt nie ustąpił. Utrzymywał się. I chyba wiedziałam

dlaczego. To dlatego, że Lukrecjusz umarł tutaj, w teraźniejszości. Jego
duch przepoił już okolicy w sposób aż nadto oczywisty, dzięki efektowi
Roseberry'ego wynikającemu z naruszenia czasoprzestrzeni. Ponieważ
zginął tutaj, wniesione przez niego zmiany zostały tu utrwalone. To, co
Jim odesłał w starożytność było tylko kawałem mięsa.

Teren Instytutu był teraz nawiedzony. Meteorologicznie, optycznie,

psychologicznie nawiedzony.

Rozpętywały się burze. Drzewa stawały w płomieniach. Ptaki spa-

dały z nieba. W powietrzu unosiły się zwidy. W chmurach pojawiały się
twarze. Ludzi ogarniał szał miłosny.

Jedno było pewne: sława Lukrecjusza przetrwała w nowoczesnym

świecie. Dzięki Jimowi. Kilka mil kwadratowych miało niewątpliwie cha-
rakter lukrecjański.

Jak na ironię, sam Lukrecjusz wyśmiewał się z wiary wżycie poza-

grobowe. Co stwierdziłam, Kiedy przeczytałam po wszystkim "O naturze
wszechrzeczy".

Odkryłam również, że nasz Rzymianin nigdy nie wierzył w ziejące

ogniem potwory. "Skoro ogień spala wszystkie znane zwierzęta, nawet
lwy – argumentował wielce rozsądnie – to żadne zwierz nie może ziać
ogniem". W tym miejscu Harmony przesadziła. Co tylko dowodzi, że
spiskowała ze swoim tatusiem. Byli niewątpliwie zachwyceni widząc tę
kózkę rodzącą się z łona purchawki.

W jednym miejscu Strefa Lukrecjusza wykraczała nieco poza teren

Instytutu, obejmując odcinek autostrady stanowej. Ponieważ nie można
bezpiecznie prowadzić, kiedy obrazy biją człowieka po oczach, autostrada
stała się praktycznie nie do użytku. Cześć terenów prywatnych również
została objęta czarami. Jim znalazł się wiec w tarapatach.

background image

Bynajmniej nie z powodu morderstwa. Jak już powiedziałam, nie

można zamordować nieboszczyka, wkrótce jednak musiały go dopaść
pozwy sąsiadów, których nieruchomości straciły na wartości. Nie wspo-
minając o zarządzie dróg, zmuszonym do budowy wielce kosztownego
objazdu.

Ci pracownicy Instytutu, którzy nie uciekli, zajmowali się badaniem

nowego efektu Roseberry'ego, czyli rzeczywistości chaotycznej. Dość
szybko przekonali się, że nawiedzenie blokuje stary efekt Roseberry'ego,
co zatem idzie, w Instytucie nie mogło być dalszych wskrzeszeń.

Pewnego ranka Jim zadzwonił do mnie do telewizji. Wydawał się

przygnębiony.

– Przyszło mi do głowy – powiedział – że moglibyście nakręcić tutaj,

w Strefie Roseberry'ego, pierwszorzędny horror. (Oczywiście, nie używał
nazwy Strefa Lukrecjusza). Mamy tutaj przecież autentyczne fenomeny.

– Myślisz, że ktoś chciałby grać w Strefie, gdzie można zarazić się

plagą albo zostać zwęglonym piorunami?

– To zróbcie tutaj zdjęcia plenerowe i zbudujcie scenariusz wokół tu-

tejszych zjawisk, a potem znajdźcie podobne, a e bezpieczne miejsce dla
aktorów.

– Jego ton był niemal błagalny.
– Czy mi się zdaje, czy słyszę pobrzękiwanie niemal pustej skarbon-

ki?

– Posłuchaj, to wywoła znacznie większe zainteresowanie niż wykła-

dy laureatów. Albo nawet kazanie Jezusa na żywo czy pokazanie, jak idzie
do łazienki.

– Ale teraz nie możemy już zrobić programu z Jezusem. I wcale nie

żałuję. Prawdę mówiąc, sama rozkręciłabym kampanie, żeby do tego nie
dopuścić. Nie, Jim. Ale pozwól, że dam ci z dobrego serca pewną radl.
Uciekaj stamtąd jak najszybciej.

– Co?
– Zwiewaj, póki czas. Wiem, że zamordowałeś Lukrecjusza i jego

Strefa też o tym wie. Ona tylko gra na zwłokę.

background image

To prawda. Prędzej czy później Strefa zgotuje Jimowi jakiś paskudny

koniec. Gorszy niż wszystkie procesy sądowe. Może coś podobnego, co
spotkało Ateńczyków: odrażające wrzody i złośliwe krwotoki złej krwi
spływającej do genitalii, przez co jedni mężczyźni mogli ratować życie tyl-
ko za cenę samokastracji, podczas gdy inni całkowicie zapominali kim są.
Jak opisuje Lukrecjusz w makabrycznym i psychotycznym finale poematu
"O naturze wszechrzeczy".

– Chyba zwariowałaś – powiedział Jim.
Nie, to ty znalazłeś się wśród urzeczywistnionych produktów jego

zwariowanego umysłu. Oczywiście Jim nie chciał słuchać. Był przecież
kustoszem tajemniczego zjawiska natury.

W zasadzie biedny stary Lukrecjusz pragnął w życiu jedynie ciszy i

spokoju. Już samo wskrzeszenie go było czymś dość niemiłosiernym. Ale
wskrzesić go, a potem zamordować, to było już szczególne okrucieństwo.
Nic dziwnego, że Lukrecjusz umierał w ataku wściekłości: był wściekły
na Jima.

W tydzień później żmija ukąsiła Harmony, która jednak przeżyła: na

intensywnej terapii, z dala od Strefy.

W dwa tygodnie potem dom Roseberry'ego spłonął od pioruna. Jim

przeniósł się do Instytutu.

Nie dalej jak wczoraj dowiedziałam się, że Jim zapadł na nieznaną

choroba. Lukrecjańska zaraza nie jest czymś przyjemnym. Ale nie można
powiedzieć, że go nie ostrzegałam.

Przełożył Lech Jęczmyk

background image

smok GaudieGo

(Gaudi Dragon) z "NF" 8/91

Kiedy Johnny Butler i jego siostra Marta przyjechali do Barcelony,

autobusy były obwieszone flagami katalońskimi, a na biurowcach powie-
wały transparenty. Wszędzie widniały żółto-czerwone wstęgi. Kobiety w
najprzeróżniejszym wieku ściskały w rękach pojedyncze szkarłatne róże i
zielone kłosy pszenicy. Uzbrojeni policjanci siedzieli jak czarne roboty w
opancerzonych pojazdach i obserwowali niedzielne tłumy.

– Jaka szkoda, że nie ma słońca – wykrzyknął ich opiekun, Salvador

Miravell, pulchny trzydziestoparoletni mężczyzna z baczkami. – Te hisz-
pańskie gliny by się usmażyły. Upiekłyby się. – Salvador posłał gniew-
ne spojrzenie chłodnemu, szaremu jak ołów kwietniowemu niebu.
Zmieniający się klimat igrał z planetą. – Wieczorem parę osób zginie – za-
pewnił Johnny'ego i Martę. – Ale i tak już niedługo będziemy niezależni.

Angelica Bonaventura, dziewczyna Salvadora, a jednocześnie ich kie-

rowca, roześmiała się. – Czy tak samo jak niedługo skończymy budować
Sagrada Familia?

– Ale przecież skończyliśmy świątynię Gaudiego! Właśnie teraz, dzię-

ki programom komputerowym i holografii! Prawda, Johnny? Musimy tyl-
ko pozbyć się naszego wiruska i wszystko będzie doskonale. Jak inaczej
moglibyśmy w ogóle skończyć coś tak zwariowanego?

– Nie jest skończona – upierała się Angelica. Mała, impulsywna,

dumnie obnosiła górę blond włosów, które mogły być tlenione. Zawsze
roześmiana albo uśmiechnięta. Lubiła się droczyć.

– I nigdy nie mogła być skończona! – zapewnił Salvador.
Angelica spojrzała z uśmiechem na Martę. – Udajemy. Robimy fasza-

dy. – Marta wiedziała, że Angelica celowo źle wymawia słowo "fasada".
Żartowała z FaCADes, Inc., kalifornijskiej firmy, który wysłała Johnny'ego,
aby zlikwidował wspomnianego wirusa.

background image

Czarno-żółte taksówki mijały eleganckiego citroena bzycząc jak osy.

Szerokie aleje biegły w nieskończoność, przypominając wąwozy wysa-
dzane, jak się zdawało Marcie, platanami. Z poobcinanych gałęzi, jeszcze
bezlistne, wyglądały niczym trędowate zbiorowiska kości dinozaurów.
Citroen przejechał przez plac: palmy wznosiły się na piętnaście metrów i
wyżej. Wszędzie róże i flagi katalońskie.

– Szkocja już wkrótce mogłaby się stać niepodległa w ramach

Eurowspólnoty – odezwał się Salvador. – Tak jak Bawaria. I Katalonia;
zobaczycie. Duch Gaudiego będzie spoczywać w spokoju.

– Wewnątrz budynku-widma? – Angelica uśmiechnęła się olśniewa-

jąco. – Salvador chce powiedzieć, że Gaudi to symbol nacjonalizmu kata-
lońskiego. Lubimy się sprzeczać po angielsku, senorita Butler. To język
bardziej stanowczy od katalońskiego. Nasz własny kraik niepodległy? E
tam, Hiszpanie jak zwykle będą kontrolować sytuację.

– Hiszpanie ostrzeliwali nasze miasto ze wzgórz podczas wojny

z Franco – rzekł Salvador mimochodem. – Kilka pocisków wpadło do
Sagrada Familia.

Stare rany, stare krzywdy, pomyślała Marta. Duchy przeszłości.

Johnny opowiedział jej o politycznym aspekcie architektury Gaudiego.
Gaudi był luminarzem renesansu katalońskiego, rozwijającego się w XIX
wieku: renesansu artystycznego, politycznego, a także religijnego.

Polityka nie była mocną stroną Johnny'ego, ale w zeszłym roku spę-

dził w tym mieście dziesięć dni przymierzając się do operacji "Sagrada
Familia". Nawet on się zorientował, że dokończenie tego ogromnego ko-
ścioła (choć tylko w widmowej, holograficznej formie) jest aktem politycz-
nym, aktem koronującym poczucie tożsamości narodowej, dopełniającym
je. Zdaniem Johnny'ego mieszkańcy Barcelony powinni bardziej przejmo-
wać się poziomem morza niż nacjonalizmem.

Angelica zrobiła objazd, aby pochwalić się zadrzewionym Ramblas,

długim ulicznym targiem kwiatów, ptaków i książek. Tłumy, czerwone
róże, flagi. Plakaty komunistyczne i socjalistyczne, anarchistyczne i lin-
gwistyczno-nacjonalistyczne. Marta po raz pierwszy zobaczyła prostytut-
kę, suchą kobietę w czerni, o grubo ciosanej twarzy, wyczekującą przy
krawężniku.

background image

– Rambla – powiedziała Angelica – znaczy otwarty rów do doprowa-

dzania wody ze wzgórz. Nigdy tu przedtem nie byłaś?

– Nie, nigdy nie byłam za granicą. Tylko raz w Meksyku. Johnny

uważał, że przydałyby mi się wakacje; ten kłopot z oprogramowaniem
nie może być poważny. A ja chciałam zobaczyć, jak Gaudi wykorzystuje
ceramikę.

– Jesteście oczywiście bliźniakami.
Oczywiście. Wysokie, rude, piegowate bliźniaki; troszkę niezgrabne.

Kiedy szli gdzieś razem, bezwiednie idąc równo – choć nieco kanciasto –
w nogę, wyglądali jak straż przednia jakiegoś szczepu klonów. Marta nie
lubiła chodzić z Johnnym. Teraz miał na sobie spodnie z demobilu, sztruk-
sową marynarkę i kremowe, skórzane buty, ona więc wybrała niebieskie
dżinsy, tenisówki i ciemnofioletowy sweter.

Z hologramu, który widziała u Johnny'ego, rozpoznała kolumnę

wznoszącą się przed nimi, z której szczytu spiżowa statua Krzysztofa
Kolumba wskazywała ręką na morze. Angelica zwolniła, samochód po-
ruszał się w tempie żółwia. Przypływ! Wezbrane Morze Śródziemne za-
lało esplanadę, omywając samą podstawę kolumny. Wydawało się, że
Kolumb nie wskazuje dalekich lądów, lecz pełnym rozdrażnienia gestem
powstrzymuje wodę. Może poziom oceanu już się ustabilizował i miasto
wcale nie musi się niepokoić. Może.

– Przynajmniej ostatnio owoce morza mamy bliżej. – Angelica poje-

chała w kierunku obiecanej restauracji, od której, jak się okazało, dzieliły
ich całe kilometry. Kiedy już byli na miejscu, musiała przez piętnaście mi-
nut krążyć, żeby znaleźć parking dla citroena. Marcie burczało w brzuchu.
Johnny ostrzegł ją, że Katalończycy jedzą późno, choć obficie. O wpół do
czwartej obiad, o dziesiątej lub jedenastej wieczorem kolację.

Nad płytkim, czarnym kociołkiem gęstej zupy z młodej ośmiornicy,

krewetek, małży i langust Johnny i Salvador omawiali problem wirusa, a
Marta plotkowała z Angelicą.

Ani Salvador, ani Angelica nie byli religijni. Po prostu firma Salvadora,

Elektronika, ustawiała i konserwowała projektory holograficzne w – tu
głęboki oddech – Pokutniczej Świątyni Świętej Rodziny, będącej własno-
ścią utrzymującego ją Duchowego Związku Wyznawców Św. Józefa.

background image

Gaudi był prawdziwym wizjonerem, a jego budynki przypominały

zaczarowane cuda z baśni. Angelica przypuszczała, że był też obłąka-
ny. W 1883 roku, w wieku 31 lat, dostał zamówienie na wybudowanie
Sagrada Familia. W 1910 roku ten zaprzysięgły kawaler przeprowadził się
na miejsce budowy. Porzuciwszy wszystkie inne zamówienia, mieszkał
jak pustelnik w swym warsztacie, stając się coraz bardziej religijny i coraz
bardziej pogrążając się w skomplikowaną symbolikę swego wolno rosną-
cego budynku. Gdy w 1926 roku Gaudi miał 75 lat, zginął pod kołami
trolejbusu, w drodze na nieszpory. Pochowany w krypcie pod swym nie
dokończonym dziełem, Gaudi zabrał do grobu jego dokładne szczegóły
architektoniczne. W niebo strzelało osiem dzwonnic. Jeszcze nie istniały
środkowe wieżyce, które wysokością miały zaćmić nawet te już wybudo-
wane.

Od tego czasu prace postępowały zrywami przy akompaniamencie

zaciekłych sporów o to, jak właściwie powinien wyglądać ostateczny
projekt. Czy ten kościół zostanie kiedykolwiek dokończony? Powiedzmy
na Olimpiadę w Barcelonie w 1992 roku? Nie ma mowy. Na rok 2000?
Niezbyt prawdopodobne.

Na scenie pojawia się FaCADes, Inc. i Johnny.
Kiedy Johnny i Marta byli dziećmi, on chciał zostać architektem, a

ona garncarzem. Jej marzenia spełniły się, jego nie. Odciągnęła go elek-
tronika. Albo może wiedział, że nie ma prawdziwie oryginalnej wizji, tak
jak Gaudi. Johnny zaangażował się w CAD, komputerowe wspomaganie
projektowania, czego efektem był Wielki Pomysł. Niestety, orientacja
Johnny'ego w sprawach pieniężnych dorównywała jego brakowi wyczu-
cia politycznego. Jako rezultat prześlizgiwania się nad WZO (Wielkimi
Zmarnowanymi Okazjami) powstała firma, w której prawie nie miał
udziałów, specjalizująca się w "opakowywaniu" domów i biur, w sy-
mulacje budynków historycznych. Świątynia Kinkakuji, domek Anne
Hathaway, Notre Dame (dopasowane wielkością i nieco zdeformowane
tak, aby zmieściły się na wybranej działce). Zaczęło się szaleństwo. Klienci
mogli dowolnie zmieniać fasady domów, ozdabiając holograficznie funk-
cjonalne pudełka mieszkalne.

background image

Architekci nienawidziliby Johnny'ego, gdyby miał bardziej ekspo-

nowane stanowisko, powiedzmy prezesa FaCADes, ale on był zwykłym
pracownikiem firmy.

A potem nadeszło prestiżowe zamówieniem od Duchowego Związku

Wyznawców Św. Józefa na holograficzne dokończenie dzieła Gaudiego.
Te potężne wieżyce mają jak najszybciej wznieść się nad Barceloną. W
FaCADes szaleli z radości. Johnny zabrał się do roboty.

Istniało kilka koncepcji ostatecznej wersji kościoła. Można by wyświe-

tlić każdą z nich, wszystkie po kolei. W efekcie skończyłoby się kłótnią. W
poniedziałki projektory wyczarowywałyby wersję Cunchillo. We wtorki
wykonanie nieco się od niej różniące. Przecież środkowe wieżyce mogły-
by nawet być wyższe niż zakładał w najśmielszych marzeniach Gaudi.
Sagrada Familia zostałaby kościołem-drapaczem chmur! Ale to groziłoby
zachwianiem proporcji, upodabniając cały zespół do ogromnego, fanta-
zyjnego statku kosmicznego, mającego dolecieć do najbliższej gwiazdy,
autentyczne dzwonnice redukując do pozycji doczepianych zbiorników
paliwa.

Niektórzy liczyli, że pojawienie się pełnego kościoła w formie holo-

gramu przyśpieszy jego wykonanie w kamieniu. Tak czy owak wielkie
dzieło zostanie skończone, przynajmniej psychologicznie.

Przez ostatni rok turyści ściągali do Barcelony oglądać rzeczywistość

i przenikające ją marzenie. A jednak teraz coś jakby plątało się wewnątrz
holograficznych wieżyc, jakiś wolno poruszający się obraz, nie będący
częścią żadnego projektu.

Salvador wzruszył ramionami. – Tam z pewnością coś jest. Myśleliśmy,

że to efekt migotania w hologramie. Może piorun kulisty, przyciągnięty
napowietrznym widowiskiem, działalnością laserów. Ale gdy wyłączamy
hologram, zjawisko znika.

– Musi być błąd w programie sterującym – powiedział Johnny. –

Wirus. Czy można polegać na dostawach energii?

– Są w porządku. Hologram trzyma się absolutnie pewnie. Wygląda

solidnie jak skała. Wydaje się, że po schodach można naprawdę wejść do
wieżyc. Ale wchodzi po nich tylko duch. Tak, będę nazywał to duchem!

background image

Choć dla mnie to raczej niesformy kursor na ekranie komputera, ale tu
mówi się o duchu.

– Duch architekta? – spytał żartobliwie Johnny. – Wywołany faktem

zakończenia budowy? Uszczęśliwiony? Niezadowolony? Wyznawcy chy-
ba nie myślą o zaniechaniu prac?

– Nic tak drastycznego. Nawet patrząc z jednej z prawdziwych

dzwonnic trudno dostrzec, co tam jest. Widzisz coś kątem oka za jednym
z wlotów powietrza. Potem za innym. W głównej wieżycy, w bocznej wie-
ży. Kształt? Nie, chyba nie człowieka. Nie można go zauważyć z ziemi,
więc nie ma żadnych bzdur w mediach. Ani słówka. Wyznawcy zamknęli
chwilowo dla turystów prawdziwe dzwonnice.

– Mnóstwo rozczarowanych Japończyków! – rzekła Angelica. –

Japończycy uwielbiają Gaudiego.

– Czy to nie podejrzane? – zapytał Johnny.
Uśmiechnęła się szeroko. – Że Japończycy uwielbiają Gaudiego?
– Nie, zamknięcie dzwonnic.
Salvador potrząsnął głową. – Wiesz, że prawdziwe dzwonnice są ze

sobą połączone małymi mostkami. W hologramach od dzwonnic także
biegną mostki do wieżyc. Nie możemy przecież pozwolić, żeby nasi tury-
ści stąpali w nicość, prawda? Tak więc dzwonnice są zamknięte z powodu
zakładania barierek zabezpieczających, a prace mają być wykonane... ma-
nana. Oczywiście nie trzeba wspominać, że Wyznawcy założyli te barierki
już przedtem. My je po prostu usunęliśmy. Nikt nie zauważył. Większość
mieszkańców Barcelony wchodzi na dzwonnice raz w życiu albo wcale. –
Salvador zerknął na zegarek. – Zabieram cię na spotkanie z Wyznawcami
o siódmej.

– Czy ty również chciałabyś wybrać się wieczorem do Sagrada

Familia, Marto? – wtrąciła Angelica.

Marta przyjrzała się badawczo ostatniemu soczystemu kąskowi pły-

wającemu w ogromnym garnku zarzueli. Czuła się pełna od nadmiaru
owoców morza, jak gdyby skonsumowała większą część populacji Morza
Śródziemego.

– Jestem trochę zmęczona – przyznała. – Muszę najpierw oswoić się

z Barceloną.

background image

– Świetnie. – Angelica zapaliła papierosa z filtrem. – Jutro pokażę ci

miasto Gaudiego. Pójdziemy piechotą albo weźmiemy taksówkę. Wiesz,
te korki.

Kiedy wyszli z restauracji, Salvador kupił Marcie czerwoną różę i kłos

pszenicy od ulicznego sprzedawcy. Później, w swym pokoju w Cristina
Grand Hotel, rozgrzana po kąpieli Marta usłyszała terkot śmigłowca.
Widziała przez okno, jak przesuwa się nad jej głową, świecąc reflektorem
po ulicach. Zdawało się jej również, że słyszy gdzieś w dali odgłos wy-
strzałów.

– Wyznawcy zabrali cię na kolację? – spytała Johnny'ego przy poran-

nej kawie i bułeczkach w restauracji hotelowej. – O której to było? – Czuła,
że gdzieś jej przepadło pół dnia.

– Hmm... około jedenastej.
– Wcześnie poszłam spać. – Przypomniała sobie. – Słyszałam strzały.
– Nie widziałem żadnych zamieszek. Nie martw się, siostruniu, już po

święcie narodowym. Namiętności opadły. Ten Wyznawca, Montserrat...
niepokoi się, że nasz hologram Sagrada Familia jest oszukiwaniem Boga.
Skrócona pokuta za grzechy. – Johnny głośno łyknął trochę czarnej kawy.
Zawsze głośno łykał kawę, zwykle kiedy była już zimna. – Z drugiej
strony, teraz masa kościołów wprowadza plastykowe skrzynki z elektro-
nicznymi świecami. Wrzuć parę peset do otworu, a zapali się żarówka.
Nawet miga przekonująco i nie kopci. Powiedziałbym, że to samo dotyczy
Sagrada Familia. Nie sądzę, żeby nasza zjawa była znakiem Bożego nieza-
dowolenia... Chyba że Bóg nie może już wznieść się na takie wyżyny jak
w dniach Sodomy i Gomory!

– Zdaje się – ciągnął – że doktor Rubio to mistyk. Mówi, że Gaudi

poszukiwał wyższej geometrii leżącej u podłoża wszechświata i oznacza-
jącej świętość. Z całą pewnością powiększyliśmy geometryczną złożoność
Sagrada Familia. Może zdarzy się jakiś cud przyciągnięty architektonicz-
nym równaniem, które wypisaliśmy światłem w powietrzu? Objawienie
dziewicy? Ach, idzie Angelica.

Dziewczyna Salvadora wpadła do restauracji tryskająca energią,

uśmiechnięta, machając ręką.

background image

Flagi katalońskie zniknęły z autobusów. Po ulicach walało się trochę

czerwono-żółtych plakatów. Zwykły dzień pracy. Ruch uliczny przelewał
się szerokimi, głębokimi wąwozami.

Taksówką jedącą po Diagonal dotarły do Guell Pavilions. Finansista

Guell był największym mecenasem Gaudiego. Niebiesko-zielona mozaika
wywietrzników na dachach nasunęła Marcie pomysł dzbanków zdobio-
nych glazurowaną szachownicą. Gdyby tylko wyszło słońce i odbiło świa-
tło od glazury. Mimo złego światła stała przed smoczą bramą nieruchomo
przez długie minuty. Na bramie rozpostarł się groźny prehistoryczny gad
latający, zesztywniały nie w kamień, a w metal. Właściwie to on stano-
wił bramę: kości skrzydeł, wielkie zwoje kręgów, ogromne zakrzywione
szpony pokryte łuską, rozwarta zębata paszcza, wąski jak sztylet język
skręcający się na zewnątrz jak liść yukki...

– No, no – rzekła po chwili.
– Podoba ci się? – spytała Angelica. – Gaudi w młodości uwielbiał

smoki. Trochę to pogańskie, nie sądzisz?

– Czy na Sagrada Familia są one również?
– Tylko jeden. Coś jakby demon w kształcie smoka podaje anarchiście

bombę. W miarę jak Gaudi robił się pobożny, smok... brakuje mi słowa...
pogrążał się. Chodź, pokażę ci, jak się pogrąża...

Taksówka przywiozła je z powrotem do centrum, wysiadły przed

Casa Battlo. Rozwarte kamienne kości szczęk stanowiły obramowanie dol-
nych okien wykuszowych. Wzdłuż dachu rozłożył się guzowaty kręgo-
słup smoka; dachówki były jego łuskami. Marcie wydawało się, że smok,
jak najdalszy od pogrążania, wyłania się z samej substancji domu, siedzi
na nim jak na grzędzie, gotów do lotu nad miastem.

Paręset metrów dalej blok mieszkalny o nazwie La Pedrera spowijał

falujące urwisko oszklonymi jaskiniami wokół całego rogu ulicy. Wężowe
skręty kamienia przywodziły na myśl ogromnego gada, który chwycił bu-
dynek w kondygnacje zwojów swego ciała.

– To arcydzieło – odezwała się Angelica.
– Mieszkanie tu musi kosztować majątek.
Angelica uśmiechnęła się figlarnie.

background image

– Ach nie, te mieszkania nie były popularne. Nie ma gdzie wywiesić

pościeli ani prania. Balkony mają niedobry kształt, widzisz? To zwario-
wane kute żelazo darło len na strzępy. Więc czynsze są niskie. Duży bank
kupił cały budynek na centrum kulturalne. Ale nie można pozbyć się lo-
katorów.

– No więc La Pedrera jest popularna, czy nie?
Angelica zachichotała. – Ja tylko żałuję z tą pościelą, Marto.
Gdy Amerykanka zachowała obojętną minę, Angelica powtórzyła. –

Żal. Żałowałam. Chodź, możemy wejść na dach. Jest otwarty dla zwiedza-
jących.

W miejscu, gdzie labirynt schodów opasywał dwie przepastne stud-

nie podwórek, dachu strzegły figury potworów. Nieziemskie, kamienne
roboty, niektóre o ceramicznych jaszczurzych skórach, inne w rycerskich
hełmach: kominy, wywietrzniki. Czy stwory chodziły nocą? Czy stąpały
uroczyście po podestach, grając w niesamowite, powolne szachy o zmie-
nionych zasadach geometrii?

– Patrz!
Daleko nad innymi dachami Marta po raz pierwszy ujrzała ciasno

zgrupowane, strzeliste dzwonnice Sagrada Familia. Wydawało się, że te
wysokie chropawe wrzeciona, poznaczone wlotami powietrza na kształt
plastra miodu i zakończone kulistymi kamiennymi kwiatami nie zosta-
ły zbudowane, lecz wyrosły na podobieństwo kolumnowych kaktusów.
Właśnie teraz Johnny sprawdzał tam program.

W tej chwili włączył się większy kościół – jak widmo.
Skupisko wyższych wież górowało nad dzwonnicami. Niektóre wą-

skie, ale dwie miały pokaźniejszy obwód. Marta ochrzciła dwie główne
wieżyce nazwami Duży Chłopak... i Największy Chłopak. Czy gdyby
świeciło słońce, istniałoby niejasne wrażenie nierzeczywistości? Majacząc
na tle szarego nieba, widmowy kościół wydawał się całkowicie material-
ny i rzeczywisty. I całkowicie obcy. Wyobraziła sobie, jak wznosi się w
chmury na językach ognia, dążąc ku niebiosom... – Organowe piszczałki
– mruknęła.

– Tak, jest też zaprojektowany jako instrument muzyczny. – Angelica

wyjaśniła, że dzwonnice miały działać jak pudła rezonansowe dla

background image

dzwonów rurowych. Wloty powietrza obudowane były kamiennymi pły-
tami rezonansowymi. Olbrzymie organy powinny były stanowić kontra-
punkt dla kurantów. Dźwięki dzwonów i głęboki pomruk organów miały
rozchodzić się po Barcelonie, dzięki czemu całe miasto rozbrzmiewałoby
świętą melodią. Taką przynajmniej nadzieję żywił Gaudi.

Znalazłszy się z powrotem na Passeig de Gracia, Angelica zaprowa-

dziła Martę do kawiarni, żeby skusić ją na gorącą czekoladę i rogaliki.

– Dlaczego zostałaś ceramikiem? – spytała Angelica, zanurzając cia-

sto w filiżance. Marta poszła za jej przykładem.

Wkładając rogalik do filiżanki, Marta zagniotła swe silne dłonie w

wyrazistym geście. – Nie potrafię oddać tego słowami. To sprawa fizycz-
na. Oko wewnętrzne, palce... Znam niewidomego ceramika, wyznawcę
Zen; ma na imię Ray. Ray odrzuca wzrok, wzrok, którego nigdy nie miał.
Jego palce dostępują... oświecenia.

– Czy Ray to twój chłopak?
– Wspólnik...
Jego dotyk mnie oświeca, pomyślała Marta. Jego palce znają mnie o

wiele lepiej niż oczy, które patrzą na mnie i widzą tylko Johnny'ego w
żeńskim wydaniu.

– Pokażę ci dzielnicę gotycką. Możemy wziąć sobie tapas na lunch. A

potem pójdziemy do Parku Guell.

Przy katedrze przeszły obok sklepu z zabawkami. Na wystawie obok

półmetrowego hologramu "podstawowej" Sagrada Familia widniał nieco
większy model plastykowy. Portyk poniżej dzwonnic był pyskiem jakie-
goś potwora morskiego o wielu paszczach. Maleńki zgarbiony demon z
malowanego ołowiu stał w progu dzierżąc maczugę. Cała armia minia-
turowych trolli i zwierzołaków zajmowała szachownicę posadzki nawy
pozbawionej dachu. Podobne figurki stąpały po hologramie. Modele
Sagrada Familia stanowiły miejsce akcji jakiejś gry fantasy!

– Co to takiego? – wykrztusiła Marta.
– Nazywa się to Gra Dobra i Zła. Nowość w sklepach. Wyznawcy są

bardzo zaniepokojeni. Mówią, że to bluźnierstwo. Usiłują uzyskać sądo-
wy zakaz sprzedaży. Pozwali do sądu producenta. Dla mnie to śmieszne.

background image

Zewnętrzna fasada była chropowata, z zaciekami, jakby stopiona

czekolada zastygła w zęby, listowie i figurki. Wspinali się po nich grają-
cy na trąbkach aniołowie i święci. Prawem kontrastu fasada wewnętrzna
była surowo geometryczna: półki, nisze i balkony, na których siedziały
demony podobne do pterodaktyli. Martę świerzbiły palce, żeby zgarnąć
anielskiego herolda i pterodemona i by rzucić je do walki przeciw sobie na
planszy nawy, trąbkę przeciw szponom.

– To wszystko jest na odwrót, prawda? Przecież siły sprawiedliwo-

ści powinny być wewnątrz kościoła, a siły zła powinny je atakować z ze-
wnątrz? Kościół jest pełen demonów!

Angelica przyjrzała się bliżej. – Może właściciel sklepu jest ateistą?

Woli więc ustawić figurki właśnie w ten sposób. W zeszłym tygodniu
widziałam w telewizji producenta. Dowodził, że gra pokazuje dzieciom
odwieczną wojnę między Diabłami i Aniołami o władzę nad wszechświa-
tem, a więc rozwija duchowość dziecka. Czy coś takiego. Podobno wersja
plastykowa jest lepsza, mniej ograniczająca. No i tańsza.

– Ostatnio chyba poświęca się Sagrada Familia wiele uwagi.
– Jasne. Oczywiście. Ale to – Angelica machnęła w kierunku wystawy

– jest zdzierstwo.

Marta bawiła się myślą, czy by nie kupić Gry Dobra i Zła w wersji

plastykowej. Nie holograficznej, o nie.

Dotarły do czegoś, co wyglądało na miejsce pamięci wykonane z be-

tonu, wciśnięte między budynki i osłaniane przez samotne młode drzewo
morwowe.

– Widzisz tę tabliczkę na murze? Tłumaczy się to tak: "Nie leży tu ani

jeden zdrajca." Tu właśnie złożono ciała katalońskich patriotów, zabitych,
gdy Hiszpanie przejęli władzę. W tym kościele odprawiamy msze. – Nad
wąską uliczką górowała fasada kościoła. – Typowy barok kataloński.

Marta nie była pewna, czy Angelica mówi o stylu architektonicznym

czy o miejscowych zwyczajach.

Po ośmiornicy przyprawionej papryką, frytkach i piwie złapały tak-

sówkę i pojechały pod górę do Parku Guell, z którego rozciągał się widok na
całe miasto. Disneyowskie stróżówki polukrowane ceramiką prowadziły
do mozaikowych schodów. Zakrzywione boczne ściany były zwieńczone

background image

wystającymi kręgami albo stanowiły zapasowe żebra dinozaura. Znalazły
się wśród krzewów, opuncji i palm.

– Kolejne arcydzieło, kolejne fiasko. To miało być miasteczko-ogród.

Udało się sprzedać tylko parę działek, a jedną kupił sam Gaudi. Więc za-
miast tego jest tylko ogród... – powiedziała Angelica.

Weszły pod most. Kamienne płytki przypominające łuski przecho-

dziły w wielkie poszarpane zęby zwisające nad głową. Równie dobrze
mogły iść przełykiem jakiegoś skamieniałego zwierza z ogromną szyją,
zwieńczonym setkami kłów.

Gdy znów znalazły się na otwartej przestrzeni, Marta podziwiała

zdobione mozaiką ławki, ich giętkie kształty przypominały jej wijącego
się węża. Daleko poniżej wznosił się poprawiony, wykończony kościół.
Morze Śródziemne w dali wcale nie wyglądało groźnie, jak gdyby nie ru-
szyło się ani na centymetr z miejsca, gdzie zawsze było.

Piąta.
– Czas na spotkanie z wielkością – rzekła Angelica. Miała na myśli

kościół, czy brata Marty?

Zanim ich taksówka przemknęła prosto jak bobslej pomiędzy dzie-

siątkami innych po Carrer de Sardenya, żeby wysadzić je przed obrotową
bramą, większy kościół został wyłączony. Stadka ostatnich turystów zmie-
rzały do czekających autokarów. Tyle japońskich twarzy! Ktoś napisał na
ścianie czarną farbą hasło: BAJAD EL VOLUMEN DEL CARILLON.

– Wyciszyć dźwięk dzwonów – przetłumaczyła Angelica. – Gdyby

ziściło się marzenie Gaudiego o wielkich organach, cóż to by był za kon-
cert dla sąsiedztwa!

Marta zapatrzyła się na dzwonnice, Angelica telefonowała ze stró-

żówki.

Gdy Johnny i Salvador spotkali się z obiema kobietami wewnątrz

rozwartej paszczy wieloryba, Johnny miał na sobie dżinsy i czarny sweter.
Musiał przebrać się po śniadaniu. Teraz brat i siostra wyglądali prawie jak
klony.

– Zostało jeszcze trochę światła dziennego – rzekł wesoło. – W każdym

razie reflektory i hologram wszystko doskonale oświetlają. Wybieram się

background image

na polowanie. Idziecie? Przydałoby mi się paru obserwatorów. Salvador
musi zostać na dole do obsługi projektora.

Obaj mężczyźni mieli miniaturowe radia przypięte do kieszeni.

Johnny, uzbrojony dodatkowo w lornetkę i aparat fotograficzny, zapropo-
nował siostrze zapasowe radio. Patrzyła znacząco na jego strój, aż wresz-
cie załapał, o co chodzi, przynajmniej do pewnego stopnia.

– Chłodno. Salvador pożyczył mi sweter. Chodź do środka...
Wzięła radio i szła za nim, mijając gipsowe modele i gabloty z pocz-

tówkami.

W środku było naturalnie tak samo jak na zewnątrz, ponieważ nie

istniał dach. Połowę przestrzeni zajmował labirynt poustawianych na so-
bie ociosanych kamiennych bloków, rusztowań, szop, urządzeń do pod-
noszenia; wszystko wyglądało na porzucone. Zauważyła ołtarz, podobny
do ogromnego namiotu i jakieś urządzenia holograficzne. Technika. Jej
wzrok powędrował w górę po wewnętrznej stronie skorupy. Jak wierny
był ten plastykowy model: wszystkie te półki, nisze; ale nigdzie nie widać
ani jednego pterodemona.

Johnny popatrzył krytycznie w górę, tak jak niegdyś oceniał kosz

w koszykówce. Ciągle zła z powodu podobieństwa ich strojów, Marta
wzdrygnęła się bardziej ze złości niż z niepokoju i spojrzała ponownie w
górę. O tak, Johnny potrafiłby wspiąć się po tych rowkowanych dzwon-
nicach jak lalka z ruchomymi kończynami ubrana w specjalny strój. Dla
niego to i tak tylko pojęcie, schemat. Pewnie widział siebie w roli myszy
ścigającej na ekranie komputera jakąś błędną plamkę, którą trzeba wyma-
zać. Kompetencja, kompetencja.

Dobrze przynajmniej, że nie umiał zarabiać pieniędzy. Szczerze mó-

wiąc, klepali z Rayem biedę, ale jakoś dawali sobie radę. Niewidomy męż-
czyzna i powielona kobieta: fotokopia swego brata, jakby mama i tata nie
mieli razem tyle genów, żeby starczyło na dwie oddzielne osoby. Rodzice
przez lata ubierali bliźniaki w oszczędnościowym pędzie jednakowo.
Przez jakiś czas, dawno temu, Marta chodziła trzy kroki za Johnnym, ale
w nogę. On się urodził pierwszy; on był oryginałem. Czy mogła coś na to
poradzić, że miała taką samą gestykulację i słabość do lodów z kawałkami
karmelu jak on? Wszystko przez te geny. Czy śniło im się to samo? Czy

background image

myśleli tak samo? To, co działo się w jej umyśle, należało wyłącznie do
niej. Jednak presja świata zewnętrznego ciążyła jej i zmuszała do takich
samych reakcji. Po tym, jak zaczęli chodzić do różnych szkół, polepszyło
się. A Ray cenił ją za to, czego nie widział. Miłość Zen.

Pomyślała, że Johnny to Hiszpania, a ona to Katalonia. Więc jak w

ogóle mógł zrozumieć świątynię Gaudiego? Znalazła się tu na jego koszt,
inaczej w ogóle nie przyjechałaby do Barcelony. Dostały się jej okruchy
jego okruchów z pańskiego stołu. Johnny chyba nie zdawał sobie sprawy,
że spadały mu tylko okruchy. Oświecić go byłoby okrucieństwem. To tak
jakby kopnąć w nos rozochoconego szczeniaka.

Strzałka wskazywała drogę do windy. Przy wejściu do dzwonnicy

kolejna tabliczka: groźny czarny pies zrywający się z łańcucha. Zwierzę
było spuszczane między szóstą po południu a szóstą rano. Wyobraziła
sobie, że duch, którego widywano, to wałęsający się w górze czarny pies.
Oczywiście nie mógł stąpać w powietrzu.

– Dziś nie ma tu żadnych psów – uspokoił ją Johnny. Salvador odszedł

do szopy kryjącej projektor. – Idziesz na górę? – Johnny spytał Angelicę.

– Czemu nie? Właściwie nigdy...
– Tam nie byłam! Tak to jest, jak się mieszka blisko jakiegoś sławnego

obiektu. – Podśmiewając się, Johnny poprowadził obie kobiety po kilku
stopniach do małej windy.

Marta czuła gdzieś w środku uderzenia skrzydeł cichego przerażenia.

Bardzo wąskie kamienne schody wiły się w górę: miejsca starczyło ledwo
tyle, żeby minęły się dwie osoby, z których jedna na wdechu przykleja się
do ściany. Wewnętrzna balustrada wychodziła na przepastny szyb. Oczy
reflektorów patrzyły z samego dna prosto w górę. Ponieważ Marta była
wysoka i chuda, łatwo mogła sobie wyobrazić, jak wychyla się pomię-
dzy kamiennymi słupkami i spada w szyb. Pyski w ścianie zewnętrznej:
wloty powietrza umieszczone co jakiś metr jak obwisłe kamienne wargi
wystarczająco obszerne, aby się przez nie prześliznąć. W gruncie rzeczy
te wloty powietrza były bardzo podobne do zjeżdżalni – pierwszego pół
metra zjeżdżalni – a potem pustka i dopiero daleko w dole ziemia. Gdyby
tak wetknęła głowę i ramiona do takiego pyska, gdyby tak odepchnęła się
stopami... pofrunęłaby w dół; umarłaby.

background image

Uwięziona w sicie, zwężającym się do góry w bardzo wydłużony

stożek. Jak te kamienie mogą trzymać się razem? Dlaczego te wargi nie
odpadły od wlotów? Dlaczego schody nie zawaliły się do środka szybu?
Wiatr wiał przez ściany, napierał na nią.

Gdy tak wchodzili jedno za drugim w tempie nadanym przez

Johnny'ego, Angelica zaczęła pojękiwać.

Dotarli do mostka na wolnym powietrzu prowadzącego do przyległej

dzwonnicy. Poniżej wszędzie wokół rozpościerała się Barcelona. Daleko
poniżej. Marta zauważyła basen na jakimś dachu. Jeziorko na Placa de
Gaudi wydawało się takie płytkie, ledwo na kilka centymetrów. Wszędzie
indziej bezlitośnie twarde płaszczyzny... Spojrzała z mostka ku szczytom
wież, na kuliste obce kwiaty, na wielopłaszczyznowe, nachylone, popę-
kane dachówki. Nawet w gasnącym szarym świetle przemawiał do niej
ich blask. Jeśli ta budowla jest drzewem, to jego kwiatami i owocami, jego
celem i szczytem jest ceramika. Zstępujące mozaikowe litery układały się
w słowa Hosanna i Excelsis. Kamienne bryłki wystawały z dachu jakby
miały dać oparcie dla stóp jakimś samobójczym robotnikom wysokościo-
wym.

Angelica przylgnęła do balustrady mostka. – Zawrót głowy – wy-

jęczała na wpół żartobliwie, na wpół z rozpaczą. – Nogi odmawiają mi
posłuszeństwa. Nie czułam się tak od lat.

– Może lepiej zejdziesz? – zaproponował Johnny.
– Tak! Tak! – Angelica wbiegła do dzwonnicy.
Johnny odczepił swoje radio. – Salvador, włącz reflektory!
Błękitne światło wypełniło dzwonnice, jak gdyby rozlała się w nich

tropikalna laguna. Usłyszeli odległy okrzyk zaskoczenia nagle oświetlonej
Angelici. Po przejściu przez mostek Marta i Johnny skierowali się w górę
przez błękitne światło, wciąż wyżej i wyżej wewnątrz drugiej dzwonnicy.
Zeszli kilka okrążeń, aż przechwycił ich kolejny mostek; chyba prowadzi
z powrotem do poprzedniej dzwonnicy? A może to już następna? Marta
pogubiła się. Nie miała pojęcia, jak dojść do windy. Jak może tu być tyle
schodów, mostków i to tak podobnych do siebie? Czy Johnny prowadził ją
w górę, czy w dół, jemu też ten labirynt nie był zbyt dobrze znany? Nucił
coś pod nosem, zatrzymywał się, wyglądał przez wloty powietrza.

background image

– Tu będzie dobrze. – Powiedział do radia: – Dobra, Salvador, włącz

trzeci hologram. – Zwrócił się do Marty: – Trójka jest najbardziej rozgałę-
ziona. Może popatrz przez ten wlot. Ja skoczę do następnej dzwonnicy.

– Zostawiasz mnie tutaj?
– Dwa punkty widzenia! – Pokazał jej, jak posługiwać się radiem.
Na zewnątrz i powyżej pojawił się, migocząc, większy kościół; wie-

żami godził w chmury i zredukował ich dzwonnicę do rozmiarów pod-
nóżka. Nowa, promieniejąca budowla wyglądała tak realnie: olbrzymie
żyłkowane wieże z na wpół zakrytymi wlotami połączone łukami most-
ków z oryginalną bryłą. Marta zawołała do brata, który nie zdążył jeszcze
odejść. – Spójrz, Johnny, spójrz tam!

Coś złocistego poruszyło się za jedną z framug widmowej wieży-

cy. Johnny szybko zrobił zdjęcie, gdy cel znów częściowo się ukazał.
Częściowo. Marta nie potrafiła zidentyfikować złocistego ducha. Cóż to
jest? A może niczego jednak nie ma? Przecież musiałby stąpać po nierze-
czywistych, holograficznych stopniach.

Johnny rzucił się naprzód, zbiegając ze schodów. Nie, nie naprzód,

ale dookoła, dookoła. Zanim Marta dotarła do rozwidlenia, straciła go z
oczu. Fala błękitnej światłości wylewającej się z szybu nie pozwoliła jej
dostrzec, czy jest na schodach położonych niżej. Krzyknęła: – Którędy,
Johnny?

Jego odpowiedź nadbiegła od płyt rezonansowych sąsiedniej dzwon-

nicy.

– Tędy! Szybko! – Musiał przejść po mostku, więc poszła w jego śla-

dy. Potem zszedł czy wszedł?

– Johnny? – nadała przez radio. – W górę czy w dół?
– Idę w górę.
Zaczęła się wspinać.
Zawahała się przy portalu wiodącym do następnego mostka. Jasność

większego kościoła oślepiała. Szarpało nią nocne powietrze. Iluminacja
dzwonnicy zmieniła wloty w okna o turkusowych witrażach.

Krzyknęła. W przejściu za garbem mostka – smok. Pokryty złoci-

stymi łuskami, ze złoconymi skrzydłami pterodaktyla, ze szponami jak

background image

zakrzywione zęby rdzewiejących wideł porzuconych na polu, z długim
ogonem jak u grzechotnika... Lśniły bursztynowe oczy. Skrzydła szeleści-
ły i pobrzękiwały. Rozwarta paszcza pełna zębów. Wysunęła się z niej
klinga języka smakując powietrze i Martę. Smok wskoczył na mostek. Był
mniej więcej wielkości Angeliki.

Marta rzuciła się z powrotem do dzwonnicy. Uciekała w górę, na-

około, znowu w górę. Jak daleko? Zatrzymała się bez tchu, zmusiła się do
nasłuchiwania.

Zgrzyt, pisk, klekot, łupnięcie. Głośny syk, jak gdyby gdzieś poniżej

uchodziła para. Zjawa była z nią w rzeczywistym budynku! Czarny pies
spuszczony z łańcucha! Ale to nie żaden pies. To smok, smok Gaudiego.
Pradawny wizerunek osadzony na bramie pawilonu, siedzący na dachu
Casa Battlo, pogrążony w parku. Zebrał się w sobie, wyłonił się.

– Johnny – szepnęła do radia.
– Ledwo cię słyszę, siostruniu! Zgubiłem to cholerstwo. – Jego elek-

troniczne słowa odbijały się głośnym echem w ciasnej wieżyczce. Poniżej
syk.

– Na litość boską, mów ciszej. Jest w dzwonnicy razem ze mną.
– Niemożliwe, siostruniu. Żyje w świecie hologramów.
– Mówię ci, że jest tutaj.
– Gdzie jest to tutaj?
– Nie wiem. – Szelest, syk. Musi uciekać: w górę, przez mostek, w dół,

naokoło, w górę.

– Hej, siostruniu, odezwij się! – zaryczało radio, dokładnie określając

jej położenie. Z wściekłością cisnęła to paskudztwo przez balustradę. Głos
Johnny'ego spadał w głąb szybu. Może smok pójdzie za nim. Gdyby ona i
Johnny byli razem, mogliby zmylić smoka rozdzielając się. Smok mógłby
uwierzyć, że są jedną osobą i nie wiedziałby, jak gonić kogoś, kto dowolnie
pojawia się i znika. Robiła z Johnnym takie sztuczki ilekroć w sąsiedztwie
sprowadzał się jakiś nowy dzieciak; w końcu robiło jej się niedobrze od
tej zabawy. Ale nie było tu Johnny'ego, żeby ją powtórzyć. Nocna bryza
szarpała jej ubraniem, wyciągając ku niej palce przez kamień.

Usłyszała syk. Uciekła.

background image

Dyszała, jak po wspinaczce wysoko w górach, gdzie nie można wcią-

gnąć do płuc wystarczającej ilości powietrza. Dzwoniło jej w uszach. Nogi
miała jak z bolącej galarety. Johnny nie potrafiłby utrzymać takiego tem-
pa. Jego czasy koszykówki, gdy tańczył po boisku, dawno przeminęły.
Za dużo czasu spędza przed monitorem komputera. Ale ona utrzymała
kondycję. Nie tylko rąk – ugniataniem gliny, ale i długich nóg – joggin-
giem w czerwonym dresie po drogach obsadzonych sekwojami, między
ociekającymi mgłą stromymi wzgórzami. Tak stromymi, że domy wsparte
na palach wystawały spomiędzy koron sekwoi, jakby pnie drzew stano-
wiły ich przypory.

To jednak nie przygotowało jej mięśni na ucieczkę przez Sagrada

Familia, ucieczkę przed sykiem, klekotem szponów, szelestem skrzydeł.
Opierając się o wlot powietrza, żeby wessać trochę tlenu, spojrzała na ze-
wnątrz i pomyślała, że zwariowała.

Patrzyła w dół na ceramiczne kwiaty w formie krzyża na szczytach

dzwonnic. W dół na kwiaty, w dół. A te dzwonnice to najwyższe szczyty
rzeczywistej Sagrada Familia, właściwego kościoła!

Klatka schodowa, na której się teraz znalazła, nie była tak kręta,

ściana zakrzywiała się łagodniej, framugi dzieliła większa odległość. To
nie żadna dzwonnica. Po przebyciu ćwierci okrążenia, przyklejając się
do kolejnego wlotu spojrzała z otwartymi ustami – na bliźniacze wieże.
Znajdowała się wysoko w Największym Chłopaku, w najwyższej holo-
graficznej wieżycy...

– Nie – szepnęła. – Nie... – Przez chwilę wydawało się, że kamień

pod jej ręką słabnie, że stopień mięknie pod jej tenisówkami. Z uczuciem
mdłości wyobraziła sobie, jak zapada się w kamień, który nagle zmienił
się w wodę, w powietrze i spada z ogromnej wysokości.

– Nie! – krzyknęła. To już inne zaprzeczenie, odmowa zgody na

zdradę widmowego kamienia. Teraz kościół Gaudiego istniał w całości.
Co ten Wyznawca powiedział Johnny'emu? O wyższej geometrii leżącej u
podłoża wszechświata, która jest kwintesencją rzeczywistości? Wszędzie
wokół niej rozpościerało się mistrzowskie równanie Gaudiego: spiral, łu-
ków sznurowych, paraboli obrotowych, wewnętrznych przeciwwag, osi
symetrii, połączeń. Nie miało znaczenia, czy zapisano je w kamieniu czy

background image

w świetle, czy w obu tych substancjach naraz. Większość drogi przez rów-
nanie przeszła bezwiednie, ścigana przez smoka. Dopóki nie zaprzeczy
teraz swej pozycji, równanie ją podtrzyma, wytrzyma pod nią. Nie śmiała
go zaprzeczyć, bo to oznaczało upadek.

Czy Johnny może ją teraz dostrzec przez lornetkę, jak przemierza

holograficzny kościół? Czy może dostrzec potwora, który na nią poluje?
Złocista moc ze szponami i zębami, smok z serca rzeczywistości. Smok...
śmierci?

Syk! Ssssss. Potykając się ruszyła w górę. Ściany zwężały się. Nie ma

już mostków, nie ma już alternatyw. Ostatni zakręt. Stopnie skończyły się
kratą. Za nią tylko szczyt szybu wieży, szczyt pustki, ostateczny stożek
dachu. Tak czy owak krata była zamknięta. Oparła się o nią plecami. Iss.
Ssssss.

– Hosanna! – krzyknęła wyzywająco. – Excelsis! – Zupełnie jak jakiś

fundamentalistyczny fanatyk; poczuła wstyd. Czy hasła mogą uratować
ją przed smokiem? Właśnie wyłonił się zza ostatniego zakrętu na tych
okrutnych zakrzywionych szponach, pomagając sobie skrzydłami ude-
rzającymi miękko w ścianę i wewnętrzną balustradę, z szukającą jej klingą
języka, ssss. Jak mu płoną oczy! Podziwiała go wbrew sobie. Smok rzucił
się na Martę.

Jakimś dziwnym sposobem żyła; jakimś dziwnym sposobem to ona

była smokiem. Wypełniała ją szalona radość. Pomyślała o promienieją-
cych aniołach i mnogości ich lśniących skrzydeł. Pomyślała o wykrzywio-
nych diabłach ze skrzydłami nietoperzy. Smok to ani demon, ani anioł. To
istota, która powstała z ziemi, a nie zeszła z nieba. Nawet diabły przybyły
kiedyś z nieba, z niematerialnego geometrycznego królestwa, domeny
teologii, cybernetyki mózgowej. A smok powstawał ze skały, ziemi, rudy
i gliny. Jego kręgi stanowiły kręgosłup wzgórz, jego żebra ograniczały do-
liny, jego pysk to każda jaskinia. Smok powstał z tej samej gliny, z której
pochodziła rasa ludzka, jeśli na archeozoicznej glinie rzeczywiście odci-
snęła się pierwsza prymitywna matryca reprodukcji, jak twierdzą niektó-
rzy naukowcy. Z tej samej gliny, z jakiej robi się garnki.

Wiedziała, że w pewnym sensie smok wcale jej nie gonił. Przeciwnie,

to ona go wabiła. Uciekając przed smokiem, wymuszając na nim

background image

przemierzenie w pościgu za nią geometrii kościoła, zmusiła go do przeby-
cia całej drogi, do zagonienia jej z sykiem w górę. Smok istniał po to, aby
w panice przed nim zapomniała, że tych wież nie ma. Aby zmieniła myśl
w materię.

Szła, szła, w dół, naokoło, w górę i w dół, dając się prowadzić swym

obolałym nogom. Była tak wysoko, jak tylko się dało; wyżej nie było
już nic. Teraz wracała. Schodziła. Znowu znajdowała się w dzwonnicy,
dzwonnicy zbudowanej z kamienia. Materialnego, choć podziurawionego
na kształt plastra miodu.

W tej chwili wyłączono większy kościół; hologram zniknął. Spojrzała

przez wlot powietrza na otchłań oświetloną błękitnym wyciekiem z
dzwonnic. Nacisnęła guzik wzywający windę. Zjechała. Na dole czekał
Johnny i Angelica.

– Dokąd poszłaś siostruniu? Szukałem cię wszędzie, jak tylko straci-

łem z oczu to straszydło.

– Tam, dokąd poszłam, nie mógłbyś szukać.
– Przysięgam, że sprawdziłem wszystkie dzwonnice. Dlaczego nie

używałaś radia?

– Upuściłam je.
– Cholera. Mogłaś krzyczeć.
– Niegrzecznie jest krzyczeć w kościele – odparła Marta.
– Aha. Bawiłaś się w chowanego, jak w dzieciństwie.
Nie, to nie była ta zabawa, w jaką bawili się przed laty. Źle pamię-

tał. Po co szukać kogoś, kto jest tak podobny do szukającego? Oboje ba-
wili się oszukiwaniem naiwnych. A właściwie po co chować się przed
samym sobą? To było coś zupełnie innego. W końcu została znaleziona
przez dziką energię, która na nią czekała, czekała na kogoś, kogokolwiek
odpowiedniego, żeby wyładować się jak błyskawica na piorunochronie,
błyskawica z abstrakcyjnego nieba, w którym została wyczarowana, wy-
ładować się z powrotem w pozlepianą, żyzną, namacalną ziemię, w swój
żywioł. Ale najpierw wybrany nosiciel musiał się wznieść jak najwyżej.
Nauczyć się stąpać w powietrzu. Teraz, stojąc mocno na ziemi, widziała
smoka w nowym świetle.

background image

– Czego spodziewasz się po zdjęciach? – spytała Angelica.
– Wywołamy je pronto jutro. W razie potrzeby powiększymy kompu-

terowo. Ja nie wiem, co tam było.

– Ale było?
– Jeśli to nie wirus w programie, to najwyżej elektromagnetyczna ha-

lucynacja.

– Co takiego?
– Zdaje się, że istnieje pole elektromagnetyczne związane z hologra-

mem. Może w specjalnych warunkach atmosferycznych. Cała ta pokrywa
chmur, kapryśna pogoda... no wiesz, jeśli przepuści się komuś przez gło-
wę mały prąd, zaczyna mieć przywidzenia.

– Naprawdę?
Ależ Johnny miał zadowoloną minę. – Część mózgu zwana hipokam-

pem jest elektrycznie bardzo niestabilna. Hipokamp to ważne ogniwo
systemu emocjonalnego i pamięciowego. Wystarczy połechtać tę część
elektrycznością i można zobaczyć wszelkiego rodzaju ukryte obrazy, za-
zwyczaj tłumione w podświadomości.

Potwory, archetypy... duchy. Wydawałyby się tak rzeczywiste jak

twoja dłoń. Nie mieliśmy takich problemów z innymi fasadami. Żadnego
ducha Szekspira nawiedzającego domek Anne Hathaway. Ale Sagrada
Familia jest duża. Więcej tu mocy. Przeprowadzimy jutro z Salvadorem
kilka testów, sprawdzimy pole elektromagnetyczne. Jeśli to jest wyjaśnie-
nie, wcale mnie nie dziwi, że nic nie widziałem wyraźnie. Nie znam się na
konwulsjach podświadomości.

Angelica przechyliła głowę. – Więc jeśli aparat uchwycił jakiś obraz,

macie do czynienia z wirusem. Jeśli nie.. – popukała się w głowę.

Marta słuchała z niesmakiem. – Czy wymyśliłeś tę hipotezę o elek-

tryczności mózgu, zanim tu przylecieliśmy?

Johnny uśmiechnął się szeroko. – Jako możliwość. FaCADes musi

wiedzieć. Nie możemy pozwolić, żeby u naszych klientów straszyło.

Ale elektroniczny duch nie mógłby sprawić, aby istota ludzka cho-

dziła po niebie. Nie, Johnny, niczego nie widziałeś wyraźnie, pomyślała.
A już na pewno nie widziałeś mnie w żadnej z dzwonnic – bo mnie tam po

background image

prostu nie było. W ich kierunku śpieszył przez zaśmieconą nawę Salvador,
udając, że podnosi do ust kufel piwa...

W tydzień później na pokładzie samolotu Pan Am lecącego do domu

Johnny powiedział: – Obawiam się, że nie były to wspaniałe wakacje, sio-
struniu, skoro większość czasu przesiedziałaś osowiała w Cristina Gran.
Nawet kiedy wyszło słońce. Nazajutrz po wspinaczce wewnątrz dzwonnic
pogoda poprawiła się. Przyszła wiosna – nie, pełne lato. Barcelona zaczęła
się piec i prażyć. Rynsztoki wydzialały odór.

– Nie byłam osowiała. Skupiałam się.
– Tak? Pierwszy raz słyszę o skupianiu się. Biedna Angelica myślała,

że się gniewasz; uznała, że jej nie lubisz. Powiedziałem, że złapałaś jakie-
goś robaka, pewnie z owoców morza.

– Widziałam wszystko, co miałam zobaczyć.
Zdjęcia były do wyrzucenia. Równie dobrze można było je zrobić

wprost pod słońce. Nawet komputer nie mógł się zorientować, co na nich
jest. Jeśli zaś chodzi o pola elektromagnetyczne, to może zniosła je aż do
następnej pory roku nagła zmiana pogody? Johnny i Salvador nie wykry-
li żadnych nieprawidłowości. Johnny wchodził na dzwonnice przez pięć
dalszych wieczorów – na próżno. Wydawało się, że problem zniknął.

– Nie byłaś nawet w muzeum Picassa.
– Trochę chodziłam.
– Akurat. Przeraziłaś się tej strzelaninki? Czy pobyt w obcym mieście

to taki wstrząs?

– Widziałam go, Johnny, uwierz mi. Widziałam.
Nosiła w sobie smoka. Kiedy wróci do zamglonych sekwoi, pokaże

swemu niewidomemu kochankowi.

Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

background image

hydrauLik stanLeya kubricka

("Plumbing Stanley Kubrick" - ukończona 27 stycznia 2000 roku po-

prawiona wersja "Moich przygód ze Stanleyem Kubrickiem", ponownie
uzupełniona 8 marca 2000 roku. Tekst ukazał się w The New York Review
of Science Fiction.)

Przełożyła Paulina Braiter

Przez niemal dwadzieścia lat Stanleya Kubricka nawiedzała okre-

sowa obsesja dotycząca filmu science fiction, opowiadającego o dziecku-
robocie. Pierwotnie zatytułowany Supertoys (Superzabawki),otrzymał
później nazwę AI (Sztuczna inteligencja). Inspiracją do niego stało się
krótkie opowiadanie Briana Aldissa "Super-Toys Last All Summer Long",
po raz pierwszy opublikowane w Harper's Bazaar w 1969, roku nie tylko
pierwszego lądowania na Księżycu, ale też wejścia na ekrany 2001: ody-
seja kosmiczna.

Ja sam w sześćdziesiątym dziewiątym roku byłem młodym wy-

kładowcą, prowadzącym zajęcia z literatury na kilku uniwersytetach w
Tokio. Oglądając film z ciasnego fotela w zatłoczonym japońskim kinie,
jakże podziwiałem wolne przestrzenie orbitalnego Hiltona Kubricka i
zmierzającego na Jowisza statku Discovery – nie zapominając też o roz-
machu wizji reżysera i Arthura C. Clarke'a.

Siedem lat później zostałem zawodowym pisarzem science fiction.

Na początku 1990 roku w moim domku w małej angielskiej wiosce sześć-
dziesiąt mil od Londynu zadzwonił telefon. To był asystent Stanleya
Kubricka, Tony Frewin. Przedstawił mi się i oznajmił, że Stanley chce ze
mną rozmawiać. Czemu akurat ze mną? Okazało się, że Tony zadzwonił
do różnych specjalistycznych księgarzy SF z pytaniem, kogo uważają za
autora obdarzonego wieloma błyskotliwymi pomysłami i w rezultacie do
rąk Stanleya trafiło kilka zbiorów moich opowiadań, takich jak Slow Birds
i Evil Water.

background image

Tony zaproponował, że szofer zawiezie mnie i (odwiezie z powrotem)

do rezydencji tuż obok St. Albans, dwadzieścia mil na północ od Londynu,
w której Stanley przebywał od lat niemal odcięty od świata, daleko od
Hollywood. Tak się składa, że St. Albans, rzymskie miasto Verulamium,
które Boadicea spaliła do gołej ziemi, to miejsce mojego urodzenia, choć
wychowałem się w północno-wschodniej Anglii. Przed wizytą powinie-
nem przeczytać opowiadanie, które zostanie natychmiast dostarczone ku-
rierem na motorze. (Wkrótce miałem się przekonać, że Stanley na całe lata
może stracić zainteresowanie projektem, gdy jednak znów przyciągnie on
jego uwagę, wszystko musi dziać się natychmiast.) Ponieważ nie zdołałem
wyciągnąć żadnych dalszych informacji, które pozwoliłyby zorientować
się, na czym polegałaby moja wizyta, i czułem pewną obawę, przypo-
minającą lęk przed wtargnięciem do jaskini lwa, postanowiłem pojechać
własnym samochodem. Kilka godzin później pojawił się kurier i wręczył
mi paczkę, zawierającą dziesięć kartek cieniutkiego faksowego papieru z
tekstem "Super-Toys Last All Summer Long", spłowiałych i wyblakłych,
jakby wydobyto je ze starej teczki. Czytałem nowinki w pismach SF, toteż
wiedziałem, że północnoirlandzki pisarz Bob Shaw pracował niedawno ze
Stanleyem nad "projektem fantastyczno-naukowym". To musiało być to.
Bob był wynalazcą fikcyjnego "szkła retrospektywnego", pozwalającego
właścicielom oglądać we własnych oknach widoki z przeszłości. Opuścił
nękany walkami Ulster i przeniósł się do północno-zachodniej Anglii, sto
pięćdziesiąt mil koleją od St. Albans.

Akcja opowiadania Aldissa, które, w zależności od punktu widze-

nia, można uznać za wewnętrznie sprzeczne bądź wieloznaczne, toczyła
się w przeludnionym społeczeństwie przyszłości. Wprowadzono w nim
ścisłą kontrolę urodzin i rozmnażać można się było tylko w razie wygra-
nej na cotygodniowej loterii organizowanej prze Ministerstwo Populacji.
Bezdzietna Monica od lat marzy o zdobyciu licencji. W tymczasowym
zastępstwie dziecka sprawia sobie syntetycznego malca, Davida, wypo-
sażonego w misia-robota. Żałosny zagubiony David dręczy się pytaniami,
czy jest prawdziwy i czy mamusia naprawdę go kocha, podczas gdy pro-
stoduszny interaktywny miś wspomaga go idiotycznymi poradami.

Uzbrojony we wskazówki pozwalające dotrzeć do rezydencji, w kilka

dni później skręciłem z głównej drogi za St. Albans i zagłębiłem się w

background image

prywatny park, w którym przycupnęła miniwioska domków, pierwotnie
wzniesionych dla pracowników przez poprzedniego właściciela majątku,
milionera i hodowcę koni wyścigowych, Jima Joela. Stanley kupił od nie-
go rezydencję liczącą sobie od pięćdziesięciu do stu pokojów – opinie w
tej materii różnią się między sobą – i otaczającą ją ziemię. Jechałem półmi-
lową drogą, mijając wybiegi i pastwiska. W końcu dotarłem do skromnej
bramy. Nacisnąwszy przycisk interkomu przedstawiłem się Tony'emu.
Szczęknął zamek i brama otworzyła się natychmiast. Mijając gęste krzewy
podjechałem pod domek ogrodnika, stojący obok bramy, która prowa-
dziła na wysypany żwirem dziedziniec, naprzeciw pozbawionego koni
zespołu stajni przed rezydencją.

Tony, autor książki One Hundred Years of Science Fiction Illustration,

1840-1940, opublikowanej w 1974 roku, współpracował ze Stanleyem pod-
czas kręcenia Odysei kosmicznej, a później został jego osobistym asysten-
tem. Okazał się przyjaznym, wesołym kompanem o szerokich, bogatych
zainteresowaniach, darzącym żywą niechęcią Edith Sitwell (przypadko-
wo pogrzebaną w wiosce tuż obok mojej).

Moje wspomnienia owego pierwszego spotkania ze Stanleyem roz-

pływają się pośród wspomnień innych niekończących się spotkań, pozo-
stało mi jednak (ponieważ jego wygląd nigdy się nie zmieniał) wrażenie
niedbale odzianej postaci, przymkniętych, ukrytych za okularami oczu,
wyraźnych zakoli, potarganej brody, workowatych spodni, kurtki z wie-
loma kieszeniami, z których sterczały długopisy i wysłużonych sporto-
wych butów, a także osobliwego i cierpkiego poczucia humoru i zdolności
całkowitego skupienia się na danym temacie oraz błyskawicznego prze-
skakiwania z jednego zagadnienia na drugie.

Nigdy nie opanowałem topografii choćby fragmentu parteru, lecz

wśród labiryntu korytarzy kryło się tam minikino, w którym Stanley
mógł w spokoju na osobności studiować najnowsze produkcje filmowe,
wielki pokój komputerowy, gdzie dwa koty, nigdy nieoglądające światła
słonecznego, krążyły bez przerwy niczym upiorne widma, sala kontroli
napisów (tak przynajmniej nazwałem ją w duchu, ale o tym później), sala
bilardowa pozbawiona stołu do bilardu i oddana we władanie książkom
i fotelom, gdzie Stanley i ja urządzaliśmy sobie wielogodzinne burze mó-
zgów, od czasu do czasu wyprawiając się do jednej z bliźniaczych toalet

background image

w mrocznym korytarzu – i znacznie weselsza olbrzymia kuchnia, wycho-
dząca na patio i ogród, gdzie miałem zjeść pierwszy z wielu lunchów ze
Stanleyem, stanowiących preludium do dyskusji w sali bilardowej.

Na ów pierwszy lunch składały się chińskie potrawy na wynos, do-

starczone z pobliskiego Harpenden przez włoskiego szofera Emilia d'A-
lessandro, którego miałem wkrótce poznać bardzo dobrze, i który stał się
moim przewodnikiem po kapryśnym świecie Stanleya oraz, przy kilku
okazjach, zaworem bezpieczeństwa. Tony natomiast poinstruował mnie
co do zasad ustanowionych po to, by nie zakłócać szczęścia Stanleya,
takich jak "nigdy nie wspominać Mechanicznej pomarańczy, chyba że
Stanley pierwszy poruszy ten temat". Jeśli nie musiałem wiedzieć, co pla-
nuje Stanley, Tony także tego nie wiedział, nawet jeśli w istocie w pełni
orientował się w zamiarach szefa. ("Nie mam pojęcia, stary", mawiał nie-
odmiennie.)

Podczas pierwszego spotkania Stanley wspomniał przelotnie o kilku

moich opowiadaniach. Ponieważ nie widziałem jeszcze filmu Pełny ma-
gazynek (Full Metal Jacket), który wszedł na ekrany trzy lata wcześniej,
lecz wciąż nie trafił do rozpowszechniania na kasetach i był dostępny je-
dynie w wypożyczalniach (staranne planowanie ekonomiczne dystrybucji
filmów także stanowiło obsesję Stanleya), dał mi taśmę. A także Pinokia
Carlo Collodiego, opowieści o marionetce, która pragnęła stać się praw-
dziwym chłopcem, lecz wciąż popadała w tarapaty, i Mind Children
Hansa Moraveca, rzecz o sztucznej inteligencji. Sam film miał być barwną
"robocią" wersją Pinokia, wyrastającą z opowiadania Aldissa, lecz główny
wątek jakoś nie chciał się rozwijać. Wyglądało na to, że Aldiss pracował
nad nim około roku 1982 i ponownie niedawno. (Później Tony wspomniał,
że Aldiss został zwolniony za to, że przesyłał faksem "banalne bzdety".)
Następnie zaangażowano Boba Shawa, który przetrwał zaledwie sześć ty-
godni. Historia zaczęła się rozgałęziać, pojawił się motyw powodzi, która
zalewa Nowy Jork na skutek globalnego ocieplenia, i które z kolei po-
woduje wcześniejsze nadejście epoki lodowcowej, lecz Stanley nie życzył
sobie, bym zapoznawał się z materiałami poprzedników, wyjąwszy opo-
wiadanie źródłowe. Zamiast tego chciał, abym napisał oryginalny tekst
liczący sobie 12 000 wyrazów i zrobił cokolwiek zechcę z pierwotnym
opowiadaniem Aldissa i wszelkimi dotychczasowymi pomysłami. Gdy

background image

wspomniałem, że Aldiss mnie nie znosi, Stanley odparł lekceważąco: "Nie
przejmuj się nim. To opowiadanie należy do mnie." (Wzburzony Aldiss
powiedział potem w wywiadzie do jakiegoś fanzinu: "Nie tylko sukinsyn
mnie wylał, ale w dodatku zatrudnił mojego wroga." Potem przeląkłszy
się niedyskrecji zakrzyczał naczelnego pisma, zmuszając go do wycofania
numeru i ponownego wydrukowania odpowiednich stron.)

W trakcie rozmowy Stanley odkrył, że popieram Partię Pracy, wów-

czas pozostającą od jedenastu lat w opozycji, a zwłaszcza działaczy skrajnej
lewicy, takich jak Tony Benn i Ken Livingstone – miłośnik kijanek i science
fiction; przeprowadzałem z nim wywiad na Worldconie w Brighton – i że
kandydowałem nawet do parlamentu z jej ramienia. (Zamiast ubiegać się
o wybór, jak w Ameryce, w Wielkiej Brytanii ludzie stają do walki, choć
elektorat nie wykorzystuje już przy tym sposobności obrzucenia ich zgni-
łymi jajami.) Stanley z niedowierzaniem przyjął moje poglądy polityczne.
"Jeśli laburzyści kiedykolwiek zwyciężą, opuszczę kraj." Obawiał się, że
zrujnują go dodatkowe podatki od luksusu – choć w istocie nigdy nie opu-
ścił Anglii, bez wątpienia dlatego, że Nowa Partia Pracy, wybrana w 1997
roku, nie miała już nic wspólnego z socjalizmem.

I tak, w marcu 1990, zostałem wynajęty za dwadzieścia tysięcy dola-

rów do napisania dwunastu tysięcy słów. Trzy tygodnie później wysłałem
pocztą owoc mojej pracy i Stanley zażyczył sobie ponownego spotkania.
Złudzenia, że udało mi się stworzyć nadającą się do czegokolwiek historię,
zniknęły jak sen w kilka minut po przybyciu do rezydencji i rozpoczęciu
kolejnego lunchu, złożonego z chińskich dań na wynos. Moje opowiada-
nie do niczego nie mogło się przydać – pa, pa, opowiadanko, rach-ciach,
już nigdy nie ujrzysz światła dziennego – ale Stanleyowi spodobało się
to, jak je napisałem. Czy zechciałbym pracować z nim nad pomysłami na
stałe? Warner Brothers zadzwonią do mnie z propozycją.

Warner Brothers rzeczywiście zadzwonili następnego ranka, zamiast

jednak złożyć propozycję wynagrodzenia, której oczekiwałem, niespo-
dziewanie spytali, ile chciałbym dostawać tygodniowo.

– Nie wiemy, jak pana zaszeregować. Co z pana ceną? Jest pan z tych

niskich? Z tych wysokich? Pośrodku? – (W istocie mam metr sześćdziesiąt
pięć.)

background image

– Będę musiał to przemyśleć – odparłem i natychmiast zadzwoniłem

do Boba Shawa. Bob to stary przyjaciel, wiele razy spotykaliśmy się nad
kuflem piwa na brytyjskich konwentach SF, gdzie Bob wygłaszał swe
żartobliwe "Poważne Przemowy Naukowe", podczas których widownia
nieodmienne turlała się ze śmiechu. Wysoki i rosły, lecz bardziej nieśmia-
ły, niż mogłoby się wydawać, Bob został zwolniony już po połowie swej
krótkiej pracy dla Stanleya za to, że ośmielił się bez pytania wyskoczyć
na konwent. Ludzie pracujący dla Stanleya muszą oddawać mu się cał-
kowicie, ciałem i duszą. Zatrudniony ponownie, Bob wytrzymał jeszcze
tylko trzy tygodnie. Powiedział, że po prostu nie potrafił znieść stałych
przeskoków myślowych i życzył mi więcej szczęścia. Warner zapropono-
wał mu sześćset dolarów tygodniowo i dodatkowo premię, czterdzieści
tysięcy, gdyby jego pomysły zamieniły się w scenariusz. Jego agent na-
tychmiast przyjął zaproponowane warunki, bo Bob potrzebował gotówki.
W porównaniu z dwudziestoma tysiącami za opowiadanie sześćset dola-
rów tygodniowo wydało mi się raczej niską sumą, toteż oddzwoniłem do
Warnerów i oznajmiłem, że muszę uwzględnić to, ile mógłbym zarobić,
gdybym poświęcił tydzień na napisanie opowiadania, które sprzedałbym
później pismu Omni płacącemu około półtora tysiąca; do tego doszłyby
jeszcze opłaty za przedruki i tłumaczenia, na które z oczywistych powo-
dów nie mogłem liczyć, gdybym pisał wyłącznie dla Stanleya. W godzinę
później zadzwonił telefon: Stanley polecił producentowi zaproponować
mi trzy tysiące dolarów tygodniowo, bo chciał, żebym zaczął możliwie jak
najszybciej; marchewka w postaci premii miała wynieść sto tysięcy.

Jeszcze przez osiem miesięcy, od maja 1990 do stycznia 1991 miałem

być umysłowym niewolnikiem Stanleya Kubricka. Co rano pisałem sceny
i koło południa przesyłałem je faksem, by wieczorami prowadzić długie
telefoniczne dyskusje, albo też Emilio zabierał mnie z domu tak, bym zja-
wił się w porze lunchu, po którym czekało mnie popołudnie wypełnione
umysłową gimnastyką ze Stanleyem.

Ponieważ Bob Shaw mieszkał dalej niż ja, musiał dojeżdżać na na-

rady pociągiem. Bob wyznał mi w sekrecie, że zawsze wybierał pociąg
przyjeżdżający godzinę wcześniej, niż zapowiadał, żeby przed pojawie-
niem się Emilia dodać dobie animuszu kilkoma solidnymi szklaneczkami
whisky w barze na dworcu w St. Albans (cała sprawa wydała się, kiedy

background image

pewnego dnia Emilio, ciekaw, jakim cudem Bob potrafi tak szybko zejść
z peronu, podejrzał go i odkrył prawdę). Ja sam byłem bardziej szczery
– oznajmiłem, że potrzebuję nieco alkoholu w sali napisowej, by przygoto-
wać się do narady. W sali tej królował Leon Vitali. Leon, świecący ogoloną
czaszką, grał lorda Bullingdona w Barrym Lyndonie, później wyjechał do
Szwecji w nadziei zostania nowym Bergmanem, a po powrocie zatrudnił
się u Stanleya. Stanley, absolutny perfekcjonista, czuwał nad wszystkimi
wersjami językowymi swych filmów we wszystkich krajach na Ziemi. Jeśli
film miał być wyświetlany na Węgrzech z węgierskimi napisami, wszyst-
kie napisy musiały zostać zatwierdzone przez wynajętego specjalistę, któ-
ry zaświadczał, że wiernie oddają treść. Dylemat odpowiedniego koreań-
skiego tłumaczenia tytułu Full Metal Jacket całymi tygodniami zaprzątał
umysły wszystkich w rezydencji.

Kartka wisząca w tym samym pokoju głosiła: "Tu nie pozwalamy,

by problemy zmieniały się w katastrofy" – bowiem zdarzało się, że per-
fekcja czasem zawodziła. Z początku Stanley dopytywał się, czy alkohol
nie zamąci mi w głowie, zapewniłem go jednak, że moje procesy myślo-
we absolutnie wymagają piwa. Odtąd, gdy oznajmiano moje przybycie,
z krótkofalówki dobiegał często przyjazny trzask: "Kubeł piwa dla Iana!"
Ponieważ rezydencja była dość spora, pracownicy często porozumiewa-
li się ze Stanleyem przez krótkofalówkę. Któregoś dnie niemal godzinę
przesiedziałem gawędząc z Tonym i Leonem i sącząc Grolscha, gdy nagle
do środka wszedł Stanley i zmierzył nas groźnym wzrokiem.

– Mieliście mnie informować, kiedy zjawi się Ian.
– Masz wyłączoną krótkofalówkę, Stanley.
Stanley prowadził mnie do kuchni, aby przygotować lunch, czy też

– w jego przypadku – śniadanie. Po ponad dwudziestu latach mieszkania
w Wielkiej Brytanii Stanley wciąż sypiał zgodnie z czasem amerykańskim,
chyba że gorączkowa praca nad filmem zakłócała jego rozkład dnia. Lubił
też co dzień jeść to samo, póki mu się nie znudziło. Po kilku tygodniach
chińskich dań na wynos, podawanych w foliowych pojemniczkach, nasta-
ła era wynajętych w mieście specjalistycznych kucharzy wegetariańskich.
Po jakimś czasie Stanley zorientował się, że niezbyt dobrze gotują, sami
nie są wegetarianami, a do tego kradną z zamrażarek. Potem nadszedł

background image

czas wielkich steków z łososia, które Stanley osobiście dusił w mleku w
mikrofalówce. Bardzo się szczycił tą umiejętnością.

Kiedy jedliśmy, telewizor w kuchni był nieodmiennie nastawiony

na CNN i stanowił tło i bodziec do rozmowy. Długie przestronne po-
mieszczenie ozdobiono wielkimi bukietami, stanowiącymi ulubiony te-
mat obrazów żony Stanleya, Christiane. Te obrazy były naprawdę pięk-
ne, niemal dorównujące Bonnardowi pełnią życia, wyczuciem kolorów
i światła. Wisiały w kuchni i w salonie. Gdy Christiane wpadła kiedyś
na lunch, wypłynął temat Mechanicznej pomarańczy. Kubrick przeniósł
się do Anglii dlatego, że wydawała mu się znacznie bezpieczniejsza niż
Nowy Jork (mimo to, gdy pewnego dnia w rezydencji złożył wizytę miej-
scowy policjant, Stanley próbował wyciągnąć z niego informację, jak szyb-
ko mógłby w razie potrzeby dotrzeć do niego uzbrojony patrol; policjant
zdołał uniknąć dokładnej odpowiedzi). Po brytyjskiej premierze, w 1971
roku, Mechaniczna pomarańcza, pełna ostrej przemocy i agresji, doczeka-
ła się kilku przypadków naśladownictwa ze strony chuliganów przebra-
nych w stroje podobne do filmowych. Wywołało to wielki szum w prasie
i falę oskarżeń dzieła Kubricka o inspirowanie napadów. Akurat wtedy
Christiane dostała propozycję urządzenia wystawy, z której dochód miał
być przeznaczony na cele dobroczynne i zgodziła się pod warunkiem, że
dziennikarze skoncentrują się na sztuce i dobroczynności i nie będą pytali
o film. Oczywiście jeden z nich zapytał i wykorzystał jej jeden jedyny ko-
mentarz jako nagłówek: MÓJ MĄŻ NIE JEST POTWOREM, TWIERDZI
ŻONA TWÓRCY MECHANICZNEJ POMARAŃCZY. Wszystko to było
bardzo nieprzyjemne. Stanley zabronił dalszych pokazów kinowych i nie
zgodził się na edycję kasetową w Wielkiej Brytanii. Uprzedzony przez
Tony'ego nie wspomniałem, że podobno pirackie kopie z duńskimi napi-
sami są stale dostępne w Londynie, w okolicach stacji Camden Town.

Następny przystanek: sala bilardowa. Nawet zwykłe rozmowy ze

Stanleyem były nieco denerwujące, bo potrafił nagle zmienić temat, jakby
zapomniał o sprawach, które pochłaniały go jeszcze minutę temu, bądź
stracił zainteresowanie nimi. Gdy omawialiśmy zarys akcji filmu, przesko-
ki te stawały się więcej niż gwałtowne, wręcz trójwymiarowe – zupełnie
jakbyśmy trafiali do przestrzeni myślowej, rządzącej się escherowskimi
prawami. W jednej chwili: "A gdyby nasz miś miał kieszeń jak kangur, w

background image

której mógłby przechowywać różne rzeczy?" W następnej: "A zatem, czy
Partia Pracy natychmiast po objęciu władzy zacznie sztucznie kierować
kursem walut?" Po kilku minutach polityki: "Mniejsza o misia, co powiesz
na kawiarnię, w której spotykają się inne roboty?" W końcu uznałem,
że zamiarem Stanleya, zamierzonym bądź czysto instynktownym, było
podtrzymywanie gorączkowego poziomu dyskusji całymi godzinami,
nieważne jak wyczerpujące mogło się to okazać – dla niego był to sposób
motywowania mnie, a może i jego samego, do lepszej pracy. Po czymś
takim pracujący z nim ludzie czuli się zupełnie wypluci. Jeśli w rezultacie
mózgi zamieniały im się w galaretę, jak się to zdarzyło z moim przy kilku
okazjach, Stanley sprawiał wrażenie szczerze zdumionego. Tak naprawdę
nie wiedział czego chce, i właśnie ja, niczym jasnowidz i wróżbita, mia-
łem to odgadnąć. Potrafił jednak z bezlitosną logiką odnajdować luki w
proponowanych mu cudownych scenach; małe szczeliny, które mogły
błyskawicznie rozszerzyć się w przepaści nie do pokonania.

Nasze narady przypominały budowę chwiejnego zamku z drewnia-

nych klocków albo domku z kart, który często walił się w gruzy pod koniec
popołudnia, właśnie gdy miałem nadzieję odjechać z zadaniem napisania
na następnych ranek wymyślonych już scen, na podstawie bazgrołów w
notatniku. Jerome Bixby napisał kiedyś historię zatytułowaną "To w s p a
n i a ł e życie" o dziecku obdarzonym ponadzmysłowymi zdolnościami,
potrafiącym sprawiać, że jego życzenia stawały się rzeczywistością i zmu-
szać rodziców i otoczenie do spełniania wszelkich kaprysów. Czasami czu-
łem się, jakbym został uwięziony w pokoju owego dziecka, choć Stanley
był znacznie przyjemniejszym kompanem niż tamten upiorny chłopczyk;
ciepłym i poczciwym niczym wielki włochaty miś, choć jego łapy kryły
w sobie szpony, które potrafiły pochwycić cię i wycisnąć tak, że stawa-
łeś się mokrą szmatą. Owszem, to dlatego, że pragnął najlepszego, chciał
więcej i więcej, wierzył, że bezlitosne zgłębianie czegoś, co podpowiada
mu instynkt, przyniesie w końcu owoce. Czy to nie Stanley nakręcił pięć-
dziesiąt osiem razy scenę z Jackiem Nicholsonem przechodzącym przez
ulicę w Lśnieniu, w nadziei, jak sam mi powiedział, że w końcu wydarzy
się coś ciekawego? W obliczu podobnej determinacji absolutnie musiałem
zachować własną tożsamość – gdybym ją stracił, oznaczałoby to koniec
z nowymi błyskotliwymi pomysłami – od razu więc ustawiłem kordon

background image

bezpieczeństwa, wyraźnie dając do zrozumienia, że będę pracował tylko
w dni powszednie, co wywołało serię tyrad Stanleya o związkach zawo-
dowych i umowach o pracę. W tle wciąż czyhały kij i marchewka (choć
sięgnięcie po któreś z nich mogłoby katastrofalnie wpłynąć na moje zdol-
ności twórcze). Pewnego razu, gdy problem z akcją przekształcił się wła-
śnie w katastrofę, Stanley zmierzył mnie poważnym spojrzeniem.

– Jest w tym dla ciebie mnóstwo pieniędzy, Ian – rzekł czyniąc aluzję

do niebotycznej premii.

Zdenerwowany ostatnim sporem i sugestią, że może mógłbym

przepracować cały weekend i w ogóle nie kłaść się do łóżka, odpaliłem:
– Nie masz po co grozić mi pieniędzmi, one nie są dla mnie motywacją. –
Laburzysta kontratakuje!

Stanley zamarł, przyglądając mi się w oszołomieniu.
Do piątej po południu obaj potrafiliśmy być kompletnie wyczerpani.

Chwiejnym krokiem zmierzaliśmy w stronę sali kontroli napisów, w któ-
rej Stanley spojrzał tępo na Leona.

– Wiesz, gdzie jest Leon?.
– To ja jestem Leon – odparł Leon.
Nawet gdy główny wątek nie załamał się nagle, poranne przekształ-

cenie notatek w scenę mogło stanowić problem. Czasami moje zapiski,
absolutnie wierne, składały się ze zdań w stylu: "Ona mówi <Bla-bla>, a
on na to <Bla-bla>", bo ani Stanley, ani ja nie mieliśmy najbledszego po-
jęcia, co postaci mogłyby rzec w takiej sytuacji, choć wiedzieliśmy, że coś
powiedzieć muszą.

Aby zachować nastrój, dialogi robotów musiały być bardzo proste i

dosłowne. Film miał opowiadać o sztucznej inteligencji, lecz nie wystę-
pował w nim błyskotliwy cybernetyczny intelekt przewyższający ludzki.
Musiałem oglądać Petera Sellersa grającego niedorozwiniętego, podobne-
go do dziecka ogrodnika w Wystarczy być.

Hej-ho: "Jesteś piękna. Mam czystego fiuta." ("Tak już lepiej", powie-

dział przez telefon Stanley.)

"Jesteś boska. Mogę wsiąść do twojego samochodu?" ("Przestań pisać

dialogi! Po prostu to opisz!") ("Nie, pisz wyłącznie dialogi!") Sam zaczy-
nałem się czuć jak oszalały robot, "autopisarz", do którego wprowadzono

background image

sprzeczne ze sobą programy. Czy skończę tak jak HAL, tracąc kontrolę
nad swym umysłem i językiem?

Czasem Stanley z zadowoleniem przyjmował materiały, które mu

faksowałem. "Świetnie ci idzie, Ian. Pisz dalej. Bóg z tobą." To właśnie
wtedy wprowadziłem do historii seksrobota płci męskiej, który miał to-
warzyszyć Davidowi i misiowi w ich podróżach fizycznych i duchowych.
Sztuczny chłopiec i robomiś byli przecież naiwni i niezręczni, mimo obse-
sji Davida dotyczącej stania się prawdziwym chłopcem.

– Potrzebujemy tu – oznajmił Stanley – jakiegoś twardziela, który by

pomógł.

– Co powiesz na robota-żigolaka? – zaproponowałem i natychmiast

dopisałem odpowiednie sceny.

– Chyba właśnie straciliśmy dziecięcy rynek – odpowiedział Stanley

– ale co tam.

Innymi razy robił mi wyrzuty przez telefon. "Zupełnie jakbyś pisał

filmy klasy B przeznaczony dla kretynów", było jednym z najgorszych.
Oznaczało to, że następnego dnia czeka nas kolejna narada. Po serii scen,
które mnie wydawały się całkiem w porządku, lecz zostały poddany bez-
względnej krytyce, Stanley zadzwonił i przyznał: – Dzisiaj czyta mi się
całkiem nieźle.

– Może to nie przypadek? – podsunąłem.
– Wiem, że próbujesz zamącić mi w głowie – padła odpowiedź.
A zatem przejrzał mnie! Moje sceny czytały się świetnie, dlatego że

okazałem się wyjątkowo przebiegły, z rozmysłem pisząc bzdury tylko po,
by zaskoczyć go całymi stronicami wspaniałości. Zapewne miała to być
moja własna wersja kija i marchewki.

Oczywiście teksty, które znalazły uznanie, równie dobrze mogły

doprowadzić do kolejnej narady, bo skoro zamknąłem już jeden aspekt,
powinniśmy zaatakować tę historię od innej strony.

Czasami czułem się, jakbym co rano zaczynał pisać zupełnie nowe

opowiadanie, które następnie musiałem porzucić wieczorem po to, by rano
rozpocząć kolejne. Dla autora jest to wysoce irytująca sytuacja, choć kiedyś,
gdy próbowałem bronić jakiejś sceny, Stanley powiedział mi: "Problem z
wami pisarzami jest taki, że uważacie, iż wasze słowa są nieśmiertelne."

background image

No cóż, na wewnętrznej stronie drzwi rezydencji wisiała tabliczka z napi-
sem: NIE WYPUSZCZAĆ PSÓW (chodziło o trzy bądź cztery identyczne
złote retrievery, z których każdy miał własną poduszkę pod kuchennym
stołem). Gdy tego popołudnia szykowałem się do wyjścia, Stanley stanął
przy drzwiach i warknął: "Powinni tu dopisać: I PISARZY!" Na szczęście
Tony zdążył mi już opowiedzieć ulubiony dowcip reżyserów. ("Głupia
europejska starletka przybywa do Hollywood i postanawia przespać się
z kimś dla kariery. Z kim?" "Z portierem studia?" domyślałem się. Tony
uśmiechnął się szeroko. "Nie, jeszcze gorzej. Ze scenarzystą.") Lekceważąc
status pisarzy, Stanley na swój własny wyjątkowy sposób przejmował się
bardzo losem zwierząt. Choć uważałem, że koty z pokoju komputerowe-
go cierpią, nie mogąc zapuścić się do ogrodu, Stanley obawiał się, że złote
retrievery nie poznałyby ich i rozdarły na strzępy. No i przynajmniej koty
piły najlepszą wodę Evian. Gdy przechodziliśmy przez pokój komputero-
wy, zauważył, że ich miska jest pusta i bezzwłocznie uzupełnił zawartość
z najbliższej butelki. Ponieważ jednak nie zadał sobie dość trudu, by się
schylić, doszczętnie zalał podłogę. Emilio wspomniał mi, że w przeszłości
dochodziło do ostrych kłótni, gdy Stanley sam karmił zwierzęta, używa-
jąc do tego celu najlepszej porcelany Spode. "Nie użyłeś chyba porcelany,
Stanley!" "Ja chcę tylko dać im to, co najlepsze", protestował. Obowiązek
karmienia psów spadł więc na barki Emilia. Robił to co rano, nawet w
Boże Narodzenie. Była to sytuacja dość kłopotliwa, ponieważ mieszkał
w północnym Londynie, daleko od rezydencji, jednakże alternatywa pro-
wadziła do prawdziwej katastrofy. Trzeci kot mieszkał na stałe na górze,
w klimatyzowanych pomieszczeniach o temperaturze około dwudziestu
stopni. Emilio co rano pracowicie wysypywał kuwetę świeżo ściętą trawą
z ogrodu, by kot mógł się wytarzać, a następnie odkurzał dywan.

"Kiedy Stanley uznał, że ptaki żyjące na terenie posiadłości umierają

z głodu", opowiadał Emilio, "zaczął wyrzucać przez okna całe bochenki
chleba. Wkrótce ptaki tak bardzo utyły, że ledwie mogły fruwać. Aż w
końcu jeden tłusty szpak wpadł do kominka. Rzeczone palenisko było
akurat zabite deskami. Za nimi ptak trzepotał się rozpaczliwie. Wkrótce
problem zmierzał już wprost ku kosztownej katastrofie, Stanley bowiem
zaczął dzwonić do organizacji ochrony i opieki nad zwierzętami w Wielkiej
Brytanii i Ameryce.

background image

– Posłuchaj – rzekł Emilio – potrzebuję tylko piły i przezroczystego

foliowego worka. Przetnę deski, podstawię worek pod dziurę, ptak zoba-
czy światło i wskoczy do torby.

– No nie wiem – oparł Stanley. – Mógłbyś zrobić mu krzywdę.
– Ale przecież – wykrzyknął Emilio – zanim dodzwonisz się do ko-

goś, padnie z wyczerpania!

Mimo głębokich wątpliwości Stanley zgodził się, by Emilio zrealizo-

wał swój plan. Wkrótce ptak znalazł się w worku, który Emilio podstawił
pod nos właścicielowi.

– No i co , Stanley? Chcesz zadzwonić na Harley Street i poszukać

ptasiego psychiatry?

– Może rzeczywiście... – zaczął Stanley.
Emilio pospiesznie wystawił worek za najbliższe okno i otworzył.

Ptak z ciężkim łopotem poleciał na trawnik, gdzie rzucił się na czekające
bochny chleba.

Projekt na wiele dni trafił na boczny tor, gdy zadzwoniono z Warnera

z informacją, że kot z piętra zdechł. Rozpacz po śmierci kota to coś zu-
pełnie zrozumiałego, odniosłem jednak wrażenie, iż to sama wytwórnia
zarządziła żałobę. Pamiętam, jak Emilio przyznał kiedyś, że zbudował
trumnę rozmiarów retrievera i schował na terenie posiadłości – tak na
wszelki wypadek.

O, biedny Emilio, którego największym marzeniem było przejść na

emeryturę i zamieszkać w winnicy na południe od Monte Cassino. Kiedy
po pięciu dniach służby zdezerterował z włoskiej armii, wyruszył do
Londynu i poprzez pracę w garażu trafił do zespołu kierowców wyścigo-
wych, w którym objeżdżał nowe modele. W tym samym zespole jeździli
Emerson Fittipaldi i James Hunt. Wygryziony z pracy, zdołał zaczepić
się w przemyśle lodziarskim w Walii; potem wrócił do Londynu i zaczął
pracować w przedsiębiorstwie taksówkowym, z którego trafił do Stanleya
kręcącego wówczas Mechaniczną pomarańczę. Stanley zauważył, że
nowy kierowca gotów jest pracować dzień i noc, toteż zwolnił swojego
starzejącego się szofera i wkrótce Emilio stał się kimś więcej, niż wska-
zywałaby na to jego funkcja. Niski, żylasty i ciemnowłosy, od wielu lat

background image

kierował przyziemnymi sprawami w rezydencji i był jedną z głównych
osób pilnujących, by katastrofy przeradzały się w zwykłe problemy.

Kiedy Stanley kogoś sobie cenił, ofierze trudno było uciec i żyć wła-

snym życiem. Choć Emilio mieszkał w północnym Londynie, stale pozo-
stawał w kontakcie. W jego domu zainstalowano specjalną linię telefonicz-
ną – angielska żona Emilia nie pozwalała Stanleyowi dzwonić na zwykły
domowy numer, bo stawał się zbyt wymagający.

Pewnego dnia Emilio wiózł mnie autostradą M1 grafitowym

Mercedesem do rezydencji.

– Ian – powiedział. – Stanley zadzwonił do mnie w niedzielne popo-

łudnie, choć obiecał, że w niedziele nie będzie mnie niepokoił. "Potrzebuję
sznurka, Emilio", oznajmił. Stanley lubi wiązać różne rzeczy sznurkiem,
ale, Ian – ciągnął dalej Emilio – ja dobrze o tym wiem. Mówię wiec: "Stanley,
gdzie jesteś?" "W pokoju komputerowym." "W porządku, Stanley. Widzisz
ścianę z regałem? Na środkowej półce, pośrodku, leży kłębek sznurka."
"Widzę" "Zaczekaj! Podejdź prosto do półki, wróć tu ze sznurkiem i po-
wiedz mi, że go masz." Ian – dodał triumfalnie Emilio – przewidziałem
podobne sytuacje. Trzymam sznurek w każdym pokoju. Ukryłem też
wszędzie dodatkowe kłębki, na wszelki wypadek!

Zawsze można sobie jakoś poradzić.
Ten akurat mercedes nie był oryginalnym modelem z szyberdachem.

Podczas realizacji Lśnienia przez kilka tygodni ulubionym pożywieniem
Stanleya stały się Big Maki. Pewnego dnia, kiedy Stanley jechał z Emiliem,
skończył hamburgera, zgniótł papier, dostrzegł otwarty szyberdach i wy-
rzucił śmieci. Wiatr oczywiście natychmiast wepchnął je z powrotem. –
Kurwa – rzucił Stanley. – Ten wóz do niczego się nie nadaje. Żart, czy
wyraz szczerej niechęci?

Czy Stanley aby nieco nie oderwał się od rzeczywistości? Kiedy

Emilio wiózł go na targi komputerowe w Londynie, Stanley zdumiał
się: – Czemu na drodze jest tyle samochodów? – Bo ludzie jadą do pra-
cy, Stanley. – Dlaczego nie pracują w domach? – A czemu ty siedzisz w
swoim samochodzie? Natomiast białe porsche Stanleya przez niemal trzy
lata stało nietknięte, bo Emilio odmówił jego prowadzenia. Kiedy Stanley
przeprowadził się do rezydencji z domu w pobliżu Pinewood Studios,

background image

poprosił do siebie Emilia. – Posłuchaj, nie chcę, żeby jacyś tragarze doty-
kali moich rzeczy. Niech to trwa nawet dwa tygodnie. Wypożycz kogoś
z ekipy, ale przenieś wszystko sam. Dobrze? Z powodu drobnych prze-
szkód, takich jak przepisy związkowe, Emilio nie mógł rzecz jasna zatrud-
nić nikogo z ekipy zdjęciowej, toteż własnoręcznie przemieścił całe tony
śmieci Stanleya – i uszkodził sobie kręgosłup. Porsche, samochód o ni-
skim zawiezieniu, długo stał nieużywany, choć Emilio co tydzień włączał
silnik, by podładować akumulator i sprawdzić czy wszystko działa. W
końcu do rezydencji dotarł list z brytyjskiego przedstawicielstwa Porsche:
"Szanowny Panie Kubrick. Z przykrością stwierdzamy, że naraża pan na
uszkodzenie produkt naszej firmy, nie poddając go regularnym przeglą-
dom..." Dzierżąc w dłoni pismo Stanley stanął przed Emiliem. – Czemu
narażasz porsche, Emilio? – O co ci chodzi, Stanley? – Piszą tu, że narażasz
moje porsche. – Ale przecież nikt z niego nie korzysta! Próbuję oszczę-
dzać twoje pieniądze, Stanley. Oszczędzić ci minimalnej opłaty czterystu
funtów za dokonanie przeglądu, którego samochód i tak nie potrzebuje!
– No, nie wiem. Piszą tu... Emilio wyrwał mu list i pobiegł zadzwonić do
dyrektora brytyjskiego przedstawicielstwa firmy Porsche. – Zna pan moje
nazwisko? – spytał. – Byłem kolegą z drużyny Emersona Fittipaldiego! –
Emilio został rozpoznany. – A wie pan, ile po trzech latach wasze porsche
ma na liczniku? Trzy tysiące mil! Czy to coś panu mówi? – Nie korzystacie
z niego. Dyrektor brytyjskiego przedstawicielstwa Porsche musiał osobi-
ście napisać do Stanleya, nim katastrofa z powrotem przekształciła się
w zwykły problem. Na szczęście Emilio miał poczucie humoru i potrafił
docenić urok absurdu. Kiedy w siedemdziesiątym trzecim roku Stanley
kręcił w Irlandii Barry'ego Lyndona, członkowie wielkiej ekipy zaczęli na-
wiązywać romanse z miejscowymi pannami. Ponieważ w Irlandii sprze-
daż środków antykoncepcyjnych była zakazana, należało natychmiast
sprowadzić większą ich ilość. Emilio, który sam był włoskim katolikiem,
w ogóle nie znał się na takich sprawach. Nieświadom tego, co ma dostar-
czyć, został wysłany do Anglii, by przywieźć wielkie zapakowane pudło.
Gdy zmierzając z powrotem do Irlandii przeszedł przez elektroniczną
bramkę na lotnisku Heathrow, niosąc ze sobą tysiące zapakowanych w
folię aluminiową prezerwatyw, rozpętało się piekło. – Proszę to odło-
żyć! Co pan ma w tym pudle? – Nie wiem – odparł Emilio. Pospiesznie

background image

odprowadzono go na bok, oczyszczono teren z ludzi. Sprowadzono saper-
skiego robota. Robot delikatnie wyciął dziurę w pudle, ostrożnie sięgnął
do środka i uniósł... prezerwatywę.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Oprócz Emilia. – Przepraszam, co

to jest?

– Leci pan do Irlandii i nie wie pan, co to jest? – Naprawdę nie wiem

– zaprotestował Emilio. – Co to?

Tak dobrze dogadywałem się z Emiliem podczas naszych regular-

nych wycieczek do rezydencji, że specjalnie dla mnie uruchomił wreszcie
porsche. Zacząłem nawet uczyć się od niego włoskiego. – Stanley e nostro
zio – powtarzaliśmy chórem. Stanley to nasz wuj. To właśnie Emilio roz-
wiązał dręczącą mnie zagadkę: jakim cudem Stanley ma zawsze na sobie
dokładnie to samo ubranie, które choć pomięte, wcale nie jest brudne.
Okazało się, że kiedy Stanley natrafił na coś co mu odpowiadało, kupo-
wał wiele egzemplarzy. W istocie nie miał na sobie tej samej marynarki i
spodni, lecz identyczne sztuki w tym samym stadium zużycia. Natomiast
obszarpane adidasy stanowiły jedyną parę. Był do nich głęboko przywią-
zany. Christiane próbował kiedyś poprawić jego wizerunek kupując nowe
buty. Stanley założył je z obowiązku kilka razy, po czym błagalnie popro-
sił Emilia: – Zgub je gdzieś, dobrze?

Stanley uwielbiał zdobywać rzeczy (i ludzi).
– Wiesz, co stanowi esencję kręcenia filmów? – spytał mnie kiedyś.

– Kupowanie mnóstwa rzeczy. Z winy Partii Pracy nic, co można było
kupić w Wielkiej Brytanii, nie działało jak należy, toteż wolał robić swe
zakupy w odległych miejscach, takich jak Dusseldorf czy Kalifornia.
Dowiedziałem się, że gdy w Anglii kręcono Full Metal Jacket, samolot
dostarczył z Kalifornii pełną plastikową replikę wietnamskiej dżungli.
Następnego ranka Stanley zjawił się na planie, rzucił okiem i rzekł: – Nie
podoba mi się. Pozbądźcie się jej.

Technicy podzielili się drzewami, które znacznie ożywiły ogrody w

północnym Londynie. Zamiast nich dostarczono prawdziwą dżunglę,
żywe palmy wykopane z korzeniami w Hiszpanii.

Może dlatego, że tak często zjawiał się u nas porsche, do naszego domu

włamali się złodzieje. Nic wielkiego; włamywacze musieli posprzątać, aby

background image

móc cokolwiek ukraść. Poszukując jednak opakowania dla skradzionych
magnetowidów, zabrali mi rzecz bezcenną – płócienną torbę, w której
woziłem do Stanleya rosnące sterty wzajemnie sprzecznych wydruków.
Włamywacze uprzejmie ułożyli wydruki na podłodze, nie miałem jednak
torby. Na szczęście odkryłem świetny egzemplarz w sklepie Bootsa. Był
to darmowy prezent, dołączany do każdej zakupionej wody po goleniu
French Caractere, kosztującej piętnaście funtów. Osobiście nie znoszę wód
po goleniu, ale butelka mogła posłużyć jako podręczny prezent. Kiedy na-
stępnym razem odwiedziłem Stanleya, torba zachwyciła go. Stanley lubił
torby niemal tak jak sznurek. Podczas kolejnej wizyty podziwiał ją jeszcze
bardziej. – To świetna torba, Ian.

– Nie dostaniesz jej – odparłem – dopóki nie kupisz butelki francu-

skiej wody po goleniu. Natychmiast podniósł słuchawkę.

– Tony, zadzwoń do Bootsa w St.Albans. Polecenie zostało wykona-

ne. W magazynie mieli jeszcze dwie butelki wody i tyleż toreb. – Kup
obydwie, Tony. Natychmiast jedź do St.Albans i zdobądź je. W pół godzi-
ny później Tony dostarczył na naradę w eks sali bilardowej dwie butelki
wody po goleniu i dwie torby. Stanley radośnie rozdarł foliowe opakowa-
nie i poklepał zakup. Dwa miesiące później butelki i torby wciąż leżały
w tym samym miejscu na dywanie. Choć byłem laburzystą, podobało mi
się to spełnianie wszystkich zachcianek. Pewnego dnia, dyskutując o za-
lanym Nowym Jorku zastanawiałem się głośno, jakie pomniki widać z
okien domu towarowego Macy's. Po chwili Tony podawał już Stanleyowi
słuchawkę. Po długiej stronie czekał rzecznik prasowy Macy'ego.

– Mówi Stanley Kubrick. Chciałbym, żeby podszedł pan do okna i

powiedział mi, co pan widzi. Opis okazał się niezadowalający. – W tym
właśnie problem z akcją afirmatywną – mruknął Stanley. – Zatrudniają
kretynów. Bezzwłocznie zadzwonił do nowojorskiego biura Warner Bros.
i kazał im wysłać fotografa, który porobi zdjęcia wokół Macy'ego. Odbitki
miały trafić do nas natychmiast ekspresem lotniczym. Podczas mojej na-
stępnej wizyty zdjęcia już czekały. Poświęciliśmy im pełne trzydzieści
sekund. Dwa miesiące później wciąż leżały rozłożone w tej samej pozycji.
Jakąż zachłanną sroką był Stanley! Chwytał wszystko, o czym tylko wspo-
mniałem. Miałem książkę, dotyczącą postępowań karnych i wykonywa-
nia kar śmierci na zwierzętach. Musiał ją pożyczyć. Odpusty papieskie;

background image

i już faksowałem mu informacje. Napisałem wówczas powieść zatytuło-
waną Inquisitor, której akcja działa się w szalonej odległej przyszłości, w
świecie Warhammera 40 000 firmy Games Workshop. Natychmiast zażą-
dał wydruku. – Kto wie, Ian? – zastanawiał się w głos. – Może to mój
następny film? Załatwiłem z Games Workshop, aby wysłano mu próbki
gier i grafik. Zdobyłem mu też portfolio przedstawiające potwory, dzieła
malarza fantasy Iana Millera. Wszystko, wcześniej czy później, mogło stać
się wodą na jego młyn. Być może to, co mnie zdawało się kaprysem, w
istocie było perfekcjonizmem nakazującym zbadać wszelkie możliwe tro-
py. – Potrzebny nam niesamowity krajobraz. – Surrealistyczny, jak Max
Ernst? Tony natychmiast pomknął mercedesem na Charing Cross Road
w Londynie z zadaniem kupienia w księgarnie artystycznej Zwemmera
wszystkich dostępnych książek, dotyczących Maxa Ernsta. Zabrałem swo-
je papiery i przez kilka dni pisałem surrealistycznie, przesyłając wszystko
faksem. – To tylko kobieta w wazonie z kwiatami – westchnął Stanley. –
Daj sobie spokój.

Po kilku miesiącach pracy nad tym projektem kupiłem sobie nowy

samochód, którym pojechałem do rezydencji, bo po tej akurat naradzie
miałem ruszać wprost do Cambridge, gdzie byłem gościem na konwencie
(za wiedzą i zgodą Stanleya). Stanley poprosił, bym otworzył drzwiczki
tak, aby mógł powąchać wnętrze. Uwielbiał zapach nowych samocho-
dów.

– Merc się starzeje – oznajmił zwracając się do Tony'ego i Leona. –

Będziemy musieli nakręcić niedługo nowy film, chłopcy. A potem Tony
się zgubił. Wydawnictwo Warner Books przygotowało piękny zbiór ob-
razów Christiane. Lecz Stanleyowi nie spodobała się okładka, choć mnie
wydawała się świetna. Tony natychmiast wyruszył mercedesem do od-
ległego o ponad pięćset kilometrów Edynburga, aby dopilnować zmia-
ny oprawy. Późnym wieczorem zadzwonił zdenerwowany – w połowie
drogi przez pustkowia hrabstwa Northumberland zabrakło mu benzyny.
Co ma robić? Było zbyt daleko, by wysłać mu na pomoc Emilia. Kolejna
katastrofa.

I znowu: wszystkie moje teksty pisałem na Amstradzie PCW, używa-

jącym trzycalowych dyskietek. Komputer Stanleya czytał tylko dyskietki
trzy i pół calowe. Byliśmy elektronicznie niedopasowani. Kupiłem sobie

background image

zwykłego peceta, lecz Stanley zabronił używać mi nowej maszyny abym
przypadkiem nie stracił ani fragmentu cennego tekstu. Ponieważ nie był w
stanie stale śledzić rosnącego stosu faksów i ponieważ wyglądało na to, że
zaczynamy do czegoś dochodzić, w lipcu potrzeba przesłania wszystkich
moich plików na jego twardy dysk stawała się paląca. Wówczas przypo-
mniałem sobie o moim starym dobrym przyjacielu, Dave'ie Langfordzie,
wydawcy wielokrotnie nagradzanego i słynącego ze swego dowcipu
biuletynu science fiction zatytułowanego Ansible i znanym cyber guru
firmy zajmującej się oprogramowaniem dla pisarzy, a mieszczącej się w
Reading, mieście w połowie drogi między Londynem a Oksfordem, w
którym Oscar Wilde odbywał wyrok ciężkich robót. Tak, oczywiście, za-
świergotał Dave, potrafi skonwertować pliki z dyskietki PCW na dyskiet-
kę IBM-owską i przesłać je Stanleyowi. Minął miesiąc. Drugiego sierpnia
Irak najechał Kuwejt, w pięć dni później Ameryka rozpoczęła w Arabii
Saudyjskiej operację Pustynna Tarcza. Stanleya, , jak przystało na reży-
sera Dr Strangelove'a, pochłonęło całkowicie zagadnienie psychologii
Saddama Husajna i strategii globalnej. . – Czeka nas prawdziwa awantura
iracka – prorokował nad resztkami łososia. Pod koniec sierpnia odbył się
Światowy Konwent Science Fiction w Hadze. Zajmowałem się tam przyję-
ciem dla członków organizacji Science Fiction Writers of America – byłem
przecież europejskim redaktorem ich biuletynu i najbliższym Holandii
przedstawicielem. Odpowiednio wcześniej zarezerwowałem sobie ty-
dzień bezpłatnego urlopu. Stanley zgodził się uprzejmie. Po konwencie
Sunday Times doniósł, że Aldiss odegrał na scenie misia robota. Stanley
się wściekł. – On chyba oszalał!

Leon zadzwonił i poinformował mnie, że Stanley nie czeka na mój

codzienny faks; zamiast tego udał się na strzelnicę poćwiczyć celność.

– Czy wziął ze sobą model mojej osoby?
– Nie – padła pocieszająca odpowiedź. – Tylko dwóch poprzednich

współpracowników.

Nadszedł październik: łagodna woń owoców i chłodne noce.

Siedzieliśmy w kuchni nad resztkami łososia. Otwarte drzwi wychodzi-
ły na zalane słońcem patio, gdy nagle dostrzegłem siedzącą na posadzce
pszczołę. – Na podłodze jest pszczoła – uprzedziłem.

background image

– Czy mnie użądli? – spytał natychmiast Stanley.
Fakt własnej śmiertelności martwił go. To dlatego nigdy nie latała sa-

molotem, choć kiedyś zdobył licencję pilota. Doświadczenie to przekona-
ło go, jak niebezpieczne może być latanie. Wstałem, by uważnie obejrzeć
pszczołę – sprawiała wrażenie wyczerpanej. – Nie zabijaj jej, Ian! Siadaj!.
– Pewnie sądził, że każdy lewicowy laburzysta bez litości rozdeptuje
owady. – Sam ja wyniosę – oświadczył odważnie. Wkrótce znalazł krysz-
tałową miseczkę i kartkę papieru, i manewrując nimi umieścił pszczołę
pod szkłem. – Zostań tu – polecił, na wypadek, gdybym zakradł się za
nim, knując przeciw pszczole. Po chwili z dumną miną wrócił z ogrodu. –
Znalazłem jej dobre miejsce.

Wówczas podkusił mnie złośliwy diabeł. – Wiesz – rzekłem. – Noce

są już mroźne.

– Chcesz powiedzieć, że pszczoła mogłaby umrzeć? – To możliwe,

Stanley. Zwłaszcza na dworze.

– Przez ciebie czuję się winny. Natychmiast skierował się do ogro-

du, ściskając w dłoniach szklaną miseczkę i kartkę papieru, podczas gdy
ja spokojnie oglądałem CNN. Minęło wiele minut. W końcu zjawił się z
pszczołą pod szkłem.

– Znalazłem ją. Jak sądzisz, co jedzą pszczoły?
– Może miód? – podsunąłem.
Najechaliśmy zatem spiżarnię i znaleźliśmy wielki słój miodu. Stanley

wzniósł z niego istny wulkan tuż obok pszczoły. Potem musieliśmy już tyl-
ko zwiedzić nieużywane pokoje w poszukiwaniu miejsca, gdzie pszczoła
będzie mogła spokojnie przezimować na swej kartce obok miodu. Dopiero
gdy spoczęła tam bezpiecznie, mogliśmy powrócić do problemów małe-
go zagubionego chłopca-robota i jego misia. Poczynania Saddama wciąż
zaprzątały umysł Stanleya. Jeśli zaatakuje Izrael gazami bojowymi, czy w
odwecie Izrael zrzuci bombę jądrową na Bagdad?

To Emilio trzymał mnie za rękę (oczywiście w przenośni – prowadzi

bardzo bezpiecznie), gdy rosnące wymagania dotyczące narad zaczęły
coraz poważniej naruszać mój spokój domowy. Dwa razy w tygodniu,
świetnie. Trzy razy, no dobrze. Cztery razy w tygodniu to już przesada.
Zamęt zaczynał mnie wykańczać. Kiedy dało mu się wolną rękę, Stanley

background image

stopniowo stawał się coraz bardziej wymagający, póki nie wypruł z czło-
wieka żył, zostawiając wyschnięte truchło. Wkrótce składałbym mu wi-
zyty codziennie. – Musisz mu powiedzieć, Ian – oznajmił Emilio. – Bądź
stanowczy.

I tak odmówiłem przyjazdu na naradę. Kiedy zjawiłem się następ-

nym razem, Stanley rzekł żałośnie: – Sądziłem, że lubisz tu przyjeżdżać.

– Owszem – odparłem. – Musiałem tylko nabrać nieco pewności sie-

bie.

– Ian, jesteś bardzo pewny siebie – odrzekł Stanley, choć wcale się taki

nie czułem. I podjęliśmy pracę. Faksowałem, wysyłałem pliki. Dyskietki
krążyły między mną, a Davem, który je konwertował i dalej, do Stanleya.
Wkrótce jednak zaczął tworzyć się Trójkąt Bermudzki, z wierzchołka-
mi w St.Albans, w moim domu na północy i w Reading na wschodzie
– w strefie tej dyskietki i teksty mogły zaginąć, co stanowiło eufemizm
na to, że Stanley je gubił. Katastrofa zaatakowała na początku listopada.
Pewnego ranka siedziałem za biurkiem, przywołując słowa, które mógł-
bym przefaksować, kiedy zadzwonił Tony z informacją, że Stanley zgubił
kolejną dyskietkę Dave'a. Nie chcą przerywać pracy bezmyślnie podałem
mu numer telefonu Dave'a. Był to głupi błąd zważywszy, iż chodziło o
zastrzeżony numer, przeznaczony wyłącznie dla przyjaciół. Powód był
prosty: Dave jest głuchy. Mój wysoki głos z łatwością przechodzi przez
wzmacniacz telefoniczny, Tony jednak przemawia w bardziej zrelakso-
wany sposób, czyniąc długie, enigmatyczne przerwy między zdaniami
– podczas gdy ze swej strony Dave wyraża się tonem niezwykle kapry-
śnym. Tony uznał, iż Dave to świr i zadzwonił przerażony, że w charakte-
rze pośrednika zatrudniam wariata. Wkrótce potem zatelefonował Dave i
objechał mnie za to, że zdradziłem jego numer jakiejś dziwacznej osobie,
której nie może zrozumieć. Zadzwoniłem do Tony'ego i zabroniłem mu
dalszego korzystania z numeru Dave'a. Jeśli zaszłaby potrzeba nawiąza-
nia łączności, musiało się to dziać za moim pośrednictwem, bo tylko mnie
Dave mógł zrozumieć. Stanleya zaintrygowała i zaniepokoiła osoba nie-
zwykłego komputerowego magika z trąbką przy uchu, przez którego ręce
przechodziły święte dyskietki.

– Kim jest ten Dave Ansible? – spytał.

background image

– Ansible – odparłem – to fantastyczne urządzenie do natychmiasto-

wej komunikacji międzygwiezdnej, wymyślone przez Ursulę K. LeGuin.
Nazwa ansible stanowi anagram słowa lesbian (lesbijka).

– Naprawdę? – odparł Stanley. – Ufasz temu Dave'owi Ansiblowi?

To brzmi jak przydomek kowboja. – Powierzyłbym mu własne życie –
poprzysiągłem.

– I nasze dyskietki – mruknął. Paranoja pogłębiała się. Stanley nale-

gał, bym przekazał Dave'owi, że gdy tylko skopiuje dyskietki, musi ska-
sować cały nasz tekst z komputera. Dave przystał na to niechętnie. Jakiś
tydzień później Stanley zadzwonił i przyznał, że zgubił kolejną dyskietkę.
Czy zechcę poprosić Dave'a, aby przysłał mu kopię? Dave spełnił prośbę
i Stanley zaczął brykać.

– Jak Dave Ansible może przysłać mi kopię, skoro skasował pliki?
Lekko zirytowany Dave wyjaśnił, że aby uniknąć opóźnienia wyka-

sował pliki z twardego dysku przy użyciu pracochłonnego, skompliko-
wanego procesu. Nie popełni już tego błędu i nie okaże się pomocny. – A
jeśli – dopytywał się Stanley – on sprzedaje nasze materiały wschodnioeu-
ropejskim pisarzom science fiction?

Czy ktokolwiek poza mną i Stanleyem zdołałby pojąć bibliotekę

Babel, krążącą tam i z powrotem na faksach i dyskietkach? Nieważne. –
Ian, powiedz Dave'owi Ansiblowi, że musi pozbyć się tekstów z twardego
dysku kompresując go. Ponieważ w owym czasie pracowałem wyłącznie
na PCW, nie rozumiałem, o co chodzi. Stanley zaczął na wpół żartobliwe
wspominać o porannym najeździe na Reading mercedesem i przymuso-
wym skompresowaniu twardego dysku Dave'a. Dave zbuntował się w ob-
liczu wciągającego go wiru paranoi i zaparł jak muł. Czemu miałby cier-
pieć? Czy ja pracowałem w zamkniętym bankowym skarbcu i wysyłałem
dyskietki chronionymi konwojami? Czy Stanley naprawdę leżał nocami
i nie mógł zasnąć, zamartwiając się o kilka skasowanych plików? O tak.
– Oczywiście, że może skompresować swój twardy dysk – poinformował
mnie Stanley. – Opowiada ci bzdury! Spytaj go, czy kiedykolwiek słyszał
o... Norton Utilities!

Stopniowo coraz większą część czasu, który miałem przeznaczać

na pisanie, zajmowały mi tajemnicze negocjacje i modły do komputerów

background image

bóstw, o których wówczas w ogóle nie słyszałem. Aby uniknąć bombar-
dowania Reading głowicą Norton Utilities, Dave napisał własny pro-
gram i skompresował duchy skasowanych plików, odsyłając je w nicość.
Katastrofa zmalała do rozmiarów zwykłego problemu.

W końcu, pod koniec roku, Stanley polecił mi zapisać całą historię na

dziewięćdziesięciu stronach. Zgodnie z jego życzeniem miałem ominąć
część, w mojej opinii najlepszych, kawałków. – Mam nadzieję, że zawrzesz
w tym trochę uczucia, Ian – rzekł poufale. – Dopraw swoje słowa dobrym
środkiem nawilżającym – brzmiała bezcenna porada, rzadko udzielana
skromnym pisarzom. Czasami podczas pracy nad projektem odnosiłem
wrażenie, że tworzona przez nas historia jest idiotyczna i być może długa
przerwa po Full Metal Jacket i nieskończone wariacje na temat Supertoys
biorą się z tego, że Stanley obawia się znów wkroczyć na ring, zdominowa-
ny obecnie przez reżyserów w typie Stevena Spielberga. O dziwo jednak,
otrzymane dziewięćdziesięciostronicowe opowiadanie czytało się całkiem
nieźle i przynajmniej w końcu miało jakiś sens. Stanley z każdym dniem
bardziej pogrążał się w żałobie. Rozstanie było rozkosznie smutne; doko-
nało się w melancholijny, lecz cywilizowany sposób: przez telefon. Kilka
tygodni później Stanley przypomniał sobie o faksie, który kupił specjalnie
po to, aby mi wypożyczyć i przysłał Emilia, by go odebrał. Wróciłem do
własnej pracy. Minęły trzy miesiące. Właśnie kiedy uznałem, że mogę już
bezpiecznie podnosić słuchawkę, zadzwonił Stanley.

– Ian, pamiętasz to opowiadanie, które mi napisałeś? – Jak mógłbym

zapomnieć?

– No cóż – ciągnął dalej. – Zgubiłem je.
– Zgubiłeś je – powtórzyłem jak ogłuszony. Przez chwilę zastanawia-

łem się gorączkowo. – Masz je też na dyskietce. – Ja, no... zapisałem coś na
tej dyskietce.

– Zapisałeś na dyskietce – wymamrotałem. – To właśnie ty powtarza-

łeś zawsze, żebym zapisywał wyłącznie na czystych dyskietkach. I nie, nie
miał tekstu na twardym dysku.

Dostarczyłem mu drugi wydruk i dyskietkę. – To – oznajmił Stanley

– jest jedno z najwspanialszych opowiadań tego świata. Mógłbyś napi-

background image

sać krótkie streszczenie, które pokazywałbym ludziom? I nie zapomnij o
nawilżaniu.

Zostałem ponownie wynajęty na tydzień, by napisać dwadzieścia

stron. Emilio wrócił z faksem. Przesyłałem teksty i dyskietki. – Jest świet-
ny – oznajmił Stanley dostawszy tekst, po czym wymówił fatalne słowa:
– Może trochę przy nim podłubię... W ciszy upłynął rok. Dryń! Stanley
nagle przypomniał sobie o projekcie i odkrył, że znów zgubił wszystkie
materiały. Natychmiast zjawił się Emilio. – Co Stanley robił przez ostatni
rok? – spytałem.

– Głównie siedział w pokoju i patrzył, jak zdycha jego pies. Jeśli jego

pies mógł umrzeć, to samo mogło spotkać kiedyś Stanleya. Z Kalifornii
sprowadzono specjalne pigułki, mające utrzymać zwierzę przy życiu. – Ja
też musiałem siedzieć w tym pokoju – dodał Emilio. – Pies cuchnął. Nie
mógł jeść przez ostatnie dziesięć dni. Nie mógł się wysrać. Stanley wciąż
karmił go cudownymi pigułkami.

Kiedy nastał kryzys, o ósmej rano, Emilio pospiesznie obudził

Stanleya. – Stanley, wstawaj. – Czemu musi umierać akurat teraz? – po-
skarżył się Stanley. Niewątpliwie Stanley nie mógł wyłącznie opiekować
się psem Niczym żongler miał w powietrzu jeszcze wiele piłek, jak ciem-
na gwiazda otoczona licznymi satelitami, ukrytymi przed sobą wzajem-
nie, lecz utrzymywanymi na orbicie potężną siłą przyciągania. Cały czas
trwały przecież przygotowania do realizacji Oczu szeroko zamkniętych
na podstawie Traumnovelle Arthura Schnitzlera – książki, którą Stanley
interesował się od końca lat sześćdziesiątych. Oba projekty finansowała
wytwórnia Warner Brothers.

Emilio oznajmił: – Ian, złożyłem w końcu Stanleyowi wymówienie.

Odchodzę.

– Co takiego? – krzyknąłem. – Tak... złożyłem trzyletnie wymówie-

nie.

– Trzyletnie, co?
Minął kolejny rok i znów zadzwonił telefon. Stanley nie mógł się już

doczekać chwili, gdy rozpocznie pracę na projektem. Na nieszczęście (te-
raz chórem) Zgubił Wszystkie Materiały.

background image

Stanley puszczał mimo uszu odliczanie Emilia. Jeszcze tylko rok,

Stanley. Sześć miesięcy. Trzy miesiące. – Musisz mnie wysłuchać, Stanley.
Musisz się przygotować.

Stanley nie chciał słuchać. Nadeszła godzina zero; Emilio sprzedał

już swój dom. Stanley nie zgodził się go puścić i wynajął dom, w którym
Emilio zamieszkał na kolejnych sześć miesięcy. Aż wreszcie, po długim
oczekiwaniu, zdołał umknąć do swej winnicy. Na początku 1994 roku, bry-
tyjski grafik Fangorn, którego praca widniała na okładce mojej powieści
Inquisitor ze świata Games Workshop, został wynajęty na dwa i pół roku
przez Stanleya. Miał mu przesyłać faksem futurystyczne wizje świata AI.
Ponieważ Fangorn (w istocie nazywa się Chris Baker) miał uczestniczyć w
kolejnym Światowym Konwencie Science Fiction, tym razem w Glasgow,
w 1995 roku, Stanley uprzedził go, że może tam spotkać pewnego pisarza
sf i jeśli do tego dojdzie, nie wolno mu ze mną rozmawiać. Jak zawsze
paranoja! A może ścisły podział ról? Składamy układankę w ciemnościach
i tylko Stanley ma noktowizor. Gdy pewien pisarz sf dyskretnie sprowa-
dził na złą drogę eleganckiego młodego Fangorna, ten zachował milcze-
nie godne dżentelmena. Także w 1994 roku Szkotka Sara Maitland, której
opowiadania ujawniają mroczny aspekt dziecięcych bajek, takich jak "Jaś i
Małgosia", została wciągnięta na pokład. Aż do drugiej połowy 1995 roku
miała nadawać projektowi cech feministyczno-bajkowych. Choć pytała
Stanleya, kto jeszcze pracował nad sagą, nie uzyskała odpowiedzi i do-
wiedziała się dopiero po jego śmierci. Przy niej Stanley zawsze posługiwał
się terminem Pinokio.

Na tym samym konwencie Bob Shaw zaręczył się z długoletnią przy-

jaciółką, bogatą amerykańską wdową, Nancy Tucker. Działo się to pod-
czas niezwykle romantycznego zachodu słońca (zarówno w przenośni
jak i dosłownie), nieco przypominającego film Kokon. Żona Boba, Sadie,
zmarła nagle w 1991 roku; Bob usiłował zapić się na śmierć, potem za-
chorował na raka i przez rok dochodził do siebie. Niestety, ledwie bramy
szczęścia otwarły się przed nim ponownie, sam Bob także umarł w lutym
1996 roku. Tymczasem Fangorn prawie zamieszkał u Stanleya. W końcu
jednak i on zakończył współpracę, gdyż rozpoczęła się już realizacja Oczu
szeroko zamkniętych i Stanley nie mógł równocześnie żonglować oboma
projektami.

background image

Przez całe lata dziewięćdziesiąte w prasie i internecie pojawiało się

wiele mylnych informacji (bądź wymysłów). Stanley miał rozpocząć krę-
cenie biografii Coco Chanel. Był w Bratysławie i właśnie zaczynał zdjęcia
do filmu dziejącego się tuż po upadku komunizmu, a przedstawiającego
losy chłopca i młodej kobiety – wiadomość ta niezwykle zaskoczyła szefa
Słowackiej Komisji Medialnej, na którego przypadkiem natknąłem się na
konwencie w pobliskich Morawach, chyba że gość także podpisał zobo-
wiązanie do milczenia, albo po prostu kłamał. Magicy od efektów spe-
cjalnych z Hollywood zbudowali chłopca-robota, bo Stanley miał właśnie
rozpocząć kręcenie AI w Irlandii. (I może rzeczywiście roboci chłopiec do
dziś dnia leży gdzieś w kącie sali bilardowej, udowodniwszy wcześniej
Stanleyowi, że prawdziwym kluczem do powstania AI jest animacja kom-
puterowa).

Na razie, odstawiwszy AI na boczny tor, Stanley zajął się niezwykle

długą realizacją równoległego projektu, Oczu szeroko zamkniętych. Plotki
w Internecie głosiły, że zgodził się zrobić ten film dla Warnera po to, by
wytwórnia wyłożyła potężne sumy pieniędzy potrzebne do nakręcenia AI
i zrealizowania jego prawdziwego marzenia. A potem Stanley umarł.

Patrząc z perspektywy czasu przyznaję, że może sztuczna inteligencja

– czy raczej ograniczona inteligencja – ma szansę stać się tematem jednej
z najwspanialszych opowieści tego świata. Stanley pieścił ją i pielęgnował
od samego początku. Wytwórnia Warnera wkrótce podjęła próby wyko-
rzystania zgromadzonych materiałów i pojawiły się ekscytujące pogłoski,
że reżyserem filmu zostanie Steven Spielberg. AI Stanleya Kubricka re-
żyserowane przez Stevena Spielberga będzie już niewątpliwie innym fil-
mem od tego, który stworzyłby sam Stanley. Lecz nawet zza grobu wciąż
może rzucić swój cień. W marcu 2000 roku na ekrany kin ponownie weszła
Mechaniczna pomarańcza, aby uczcić pierwszą rocznicę śmierci Stanleya.
Kto wie, czy na drugą bądź trzecią rocznicę...

Spoglądając wstecz, wciąż odczuwam wielką sympatię dla Stanleya

– a może, podobnie jak mały zagubiony chłopiec-robot, nadal nie do-
strzegam, co jest prawdziwe, a co nie. Krótko po śmierci Stanleya byłem
gościem na Euroconie zorganizowanym w Niemczech, w Dortmundzie,
i udzieliłem tamtejszej telewizji wywiadu na temat Stanleya. Nakręcono
go na ulicy przed centrum konwentowym. Na samym skraju krawężnika

background image

nakreślono kreskę, na której miałem stać wyprostowany jak świeca (trud-
ne zadanie po wysokoprocentowych powitaniach), w przeciwnym razie
przejeżdżające mercedesy pozbawiłyby mnie tyłka. Ostry wiatr wiał mi
prosto w oczy; kolejny sprytny manewr pozycyjny ze strony niemieckich
oficerów śledczych. Do czasu, gdy miałem określić, co właściwie czuję do
Stanleya, oczy łzawiły mi jak wściekłe, wyglądało więc na to, że go opła-
kuję. Czy było to prawdziwe? Z pewnością takim się wydawało. Po cichej
śmierci Stanleya w gazetach i pismach ukazała się cała seria wspomnień
– tak wielu, że w Alex Ross w New Yorkerze sparodiował je w zabawnym
artykule "Stanley Kubrick was my friend too" (Stanley Kubrick był także
moim przyjacielem) (2 sierpnia 1999). Całe mnóstwo ludzi zaczęło nagle
twierdzić, że znało "prawdziwego Stanleya" i hałaśliwie podnosić głowy
– czasami z wręcz niesmacznym zapałem, tak jak w przypadku Frederica
Raphaela, który pracował nad scenariuszem Oczu szeroko zamkniętych.
Stanley zazwyczaj wykorzystywał ludzi i wyciskał z nich wszystkie soki.
Gdy opadła pierwsza fala podniecenia, często budziło to w nich głębo-
ką niechęć. Ale też, jako prawdziwy obsesyjny artysta, czemu nie miałby
tego robić? Szwagier Stanleya w rozmowie ze mną podsumował kiedyś
stosunek jego do tych ludzi, zwłaszcza Frederica Raphaela, posługując się
pewną analogią: "Kogo wzywasz, jeśli chcesz coś naprawić? Hydraulika!".
(Bardzo zirytowało go, że Raphael w swych wspomnieniach Eyes wide
open (Oczy szeroko otwarte) błędnie opisał bliźniacze ubikacje jako rzędy
pisuarów, jakby w domu mieściła się toaleta publiczna). Ludziom o wy-
bujałym ego nie podobało się, że są traktowani jak hydraulicy, jednakże
póki Stanley żył wszyscy milczeli, bo zawsze istniała szansa dalszego za-
robku. Ja sam, w odróżnieniu od innych wynajętych hydraulików, nigdy
nie podpisałem zobowiązania do zachowania tajemnicy. Prawdopodobnie
Stanley po prostu o nim zapomniał, bo zanadto spieszno mu było do roz-
poczęcia pracy nad AI. Kiedy pod koniec przeciągających się prac nad
Oczami szeroko zamkniętymi medialna gorączka zaczęła wzrastać, po-
stanowiłem napisać pierwszą wersję tego wspomnienia i jesienią przed
śmiercią Stanleya zaproponowałem ją pismu The New Yorker. New
Yorker uczynił z tego wiodący temat, dostarczyłem im poprawiony tekst,
ponownie przełożono datę premiery Oczu szeroko zamkniętych. Czas
płynął statecznie, gdy nagle Stanley umarł. New Yorker zawiadomił mnie

background image

pocztą elektroniczną, że nie będą mogli wykorzystać mojego artykułu, bo
jak dla nich śmierć Stanleya nastąpiła "zbyt nagle" – rozumowanie dość
osobliwe; sam uznałbym posiadanie pod ręką gotowego wspomnienia ra-
czej za atut. Spytali jednak, czy mogliby wykorzystać kilka fragmentów w
swym dziale "Talk of the Town". Fragmenty owe rzeczywiście ukazały się
błyskawicznie, poddane poważnym przeróbkom redakcyjnym – po cóż,
na Boga, zmienili "szpaki" na "wróble"? Czy w Ameryce nie ma szpaków?
Zapłacili mi też, zarówno honorarium za wykorzystane kawałki, jak i so-
wite odszkodowanie za rezygnację z całego tekstu, który, po wymianie
licznych e-maili, sprzedałem w końcu Playboyowi, gdzie ukazała się jakaś
połowa oryginalnego wspomnienia. Wkrótce po tym w New Yorkerze
pospiesznie wydrukowano fragment Oczu szeroko otwartych Frederica
Raphaela; by zacytować recenzję z The Daily Telegraph, "lekkich prze-
myśleń wykraczających poza wymiar parodii", powstałych na podstawie
zaledwie kilku spotkań ze Stanleyem. Najwyraźniej Oczy szeroko za-
mknięte stanowiły atrakcyjniejszy temat, niż AI, trzeba jednak przyznać,
że Raphael i jego agent szybko się uwinęli. Paskudny numer ze strony
New Yorkera, ale przynajmniej Playboy zachował się przyzwoicie.

I oto wreszcie macie przed sobą całe wspomnienie, uzupełnione o kil-

ka późniejszych refleksji. Ponieważ zaś tymczasem zdążyłem się zapoznać
z licznymi innymi wspomnieniami, widzę jasno, że potraktowałem swą
współpracę ze Stanleyem jako surrealistyczną komedię – stworzoną przez
niewątpliwie najlepszego reżysera. Bez wątpienia nawet po wielu miesią-
cach nie poznałem całego Stanleya. Teraz, gdy nie istnieje już przeszkoda
w postaci jego awersji do autoreklamy, rodzina może w końcu, za pośred-
nictwem starannie przygotowanych wywiadów telewizyjnych i wypowie-
dzi na łamach Sight and Sound, przedstawić normalną, ciepłą, uczuciowa
stronę Stanleya, barwniejszą, lżejszą wersję życia w Childwickbury. W
jednym z wywiadów wyczytałem, że Christiane drażnią ludzie, porów-
nujący Stanleya do pluszowego misia. A niech to!

Wciąż czuję smutek, że odszedł. Jednak AI najprawdopodobniej tra-

fi wreszcie na ekrany – fantastyczno-naukowe ukoronowanie twórczości

background image

Kubricka. Jeśli Spielberg zechce, jest w stanie nakręcić go tak, jak zrobiłby
to Stanley, choć z pewnością z mniejszą ilością ujęć.

Krótsza wersja tego wspomnienia pojawiła się w piśmie Playboy.
Ian Watson


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Watson, Ian Powolne Ptaki i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania
Steinbeck John Kasztanek i inne opowiadania

więcej podobnych podstron