Juan Ramon Jimenez
Platero y yo (Srebrzynek i ja)
Elegia andaluzyjska z okolic Mogueru
SREBRZYNEK
Srebrzynek jest nieduży, kosmaty i miękki; tak pulchniutki
na zewnątrz, że zdaje się cały z waty, jak gdyby nie miał kości.
Tylko błyszczące dżety jego oczu mają twardość chrabąszczy z czarnego kryształu.
Kiedy puszczam go wolno, odchodzi na łąkę i ciepłym swoim pyskiem - muskając je
zaledwie - pieści kwiatki niebieskie, różowe i żółte.
Przyzywam go łagodnie: Srebrzynku? - i zbliża się do mnie
ZAĆMIENIE
Włożyliśmy odruchowo ręce do kieszeni i poczuliśmy na czole lekkie trzepotanie
orzeźwiającego cienia, tak jak
przy wejściu do gęstego lasu sosnowego. Kury biegły się schronić na osłoniętą
grzędę, jedna po drugiej.
Zewsząd pola i łąki spowiły zieleń w żałobę, jakby przyćmił je fiolet zasłony
wielkiego ołtarza. Widać było
dalekie białe morze i zaświeciło kilka bladawych gwiazd. Cóż za przeobrażenie
białości tarasów! My,
którzyśmy na nich stali, wykrzykiwaliśmy do siebie raz mniej, raz bardziej
zabawne koncepty, mali, ciemni w
tej ciszy tak przytłoczonej zaćmieniem.
Oglądaliśmy słońce, przez co się tylko dało: przez teatralne lornetki, lunety,
butelkę czy szkiełko zakopcone. I
Zewsząd: z belwederku, z drabiny na dziedzińcu, z okna spichrza lub spoza kraty
ogródka, przez jej szyby
purpurowe i niebieskie...
Swoim ukryciem się słońce, które przed chwilą czyniło wszystko dwa, trzy, sto
razy większym i lepszym w
zawiłości odbłysków światła oraz złota, pozostawiło wszystko — bez powolnego
pośrednictwa zmierzchu —
ubogim i sierocym, jakby zmieniało cenny kruszec, a potem srebro, na miedź.
Było miasteczko niby grosz
zaśniedziały, który wyszedł już dawno z obiegu; jakże smutne i małe ulice,
place, wieża, drogi ku wzgórzom!
Srebrzynek tam, na dziedzińcu, zdawał się osłem mniej rzeczywistym, odmiennym, z
wycinanek; innym
osłem...
DRESZCZ
Księżyc idzie wraz z nami, wielki, okrągły, czysty. Na uśpionych już łąkach
czernieją niewyraźnie jakieś
zbłąkane kozy między krzakami jeżyn... Ktoś się ukrywa chyłkiem, gdy
przechodzimy... Ponad płotem ogromny
migdałowiec, śnieżny od kwiecia i miesiąca, ze zwichrzonym białym obłokiem u
wierzchołka, chroni skłutą
gwiazdami marcowymi drogę... Przenikliwy zapach pomarańczy... Wilgoć i cisza...
Wąwóz wiedźm.
- Srebrzynku, jak... z-zimno!
Srebrzynek, może moim, a może własnym strachem zdjęty, kłusuje, wchodzi do
strumienia, depce księżyc i
tłucze go na kawałki. Cóż to za roje róż jasnych i szklistych wplątały się, by
go wstrzymać, w jego kroki?...
I podkurczywszy zad, jakby go chciano dosięgnąć, Srebrzynek truchtem pnie się po
pochyłości, czując już miłe
ciepło - które rzekłbyś, że nigdy nie nadejdzie - zbliżającego się miasteczka.
WARIAT
Wystrojony żałobnie, z nazareńską swą brodą i w małym czarnym kapeluszu,
dziwacznie muszę wyglądać, jadąc
tak wierzchem na miękkiej szarości Srębrzynka.
Kiedy w drodze do winnic przecinam ostatnie ulice, białe od rozsłonecznionego
wapna, gromada zatłuszczonych
i kudłatych Cyganią-tek o ogorzałych, wzdętych brzuchach wystających spod
zielonych, czerwonych i żółtych
łachmanów rusza biegiem za nami, nawołując przeciągłe:
- Wariaat! Wariaat! Wariaat!
...Przede mną pola, już zielone. Naprzeciw niezmiernego i czystego nieba barwy
rozżarzonego indyga oczy moje
- tak daleko od moich uszu! - z dostojeństwem otwierają się, by zawrzeć w swym
spojrzeniu tę bezimienną
łagodność, harmonijną i boską pogodę, która żyje w bezkresie horyzontu...
A tam z dali, z górnych zagonów, dochodzą jeszcze przenikliwe pojedyncze krzyki,
miękko przyćmione,
przerywane, zadyszane, zmęczone:
- Wa...riat! Wa...riat!
JUDASZ
Ależ nie płosz się, chłopie! Co z tobą? Dalej, uspokójże się... To tylko
zabijają Judasza, głuptasku.
Tak, zabijają Judasza. Umieścili jednego w Monturrio, drugiego na Środkowej,
trzeciego tam - na studni Rady
Miejskiej. Dostrzegłem ich wczoraj wieczorem, zawieszonych jakby siłą
nadprzyrodzoną w powietrzu, gdyż w
ciemności nie było widać sznura, co przytrzymywał ich, uczepiony do balkonu. Cóż
to za groteskowe
pomieszanie starych cylindrów i krynolin, masek ministrów i kobiecych rękawów,
pod pogodnymi
gwiazdami! Szczekały zjeżone psiska, nie oddalając się jednak na dobre, a
podejrzliwe konie nie chciały
tamtędy przechodzić...
Teraz dzwony zwiastują, że rozerwała się zasłona wielkiego ołtarza, Srebrzynku.
Nie sądzę, by została w
miasteczku jedna strzelba, co by nie wypaliła do Judasza. Aż tu dochodzi zapach
prochu. I jeszcze jeden
strzał! I jeszcze!
...Tylko że Judaszem, Srebrzynku, jest dziś deputowany albo nauczycielka,
sadownik czy poborca
podatkowy, alkad lub akuszerka. I każdy z mężczyzn, stawszy się znowu dzieckiem
w ten ranek
wielkosobotni, wyładowuje tchórzliwą swą pukawkę przeciw komuś, kto zyskał sobie
jego nienawiść - w
zagmatwaniu bezsensownych i mglistych złud i omamień wiosennych.
ANIOŁ PAŃSKI
Popatrz, Srebrzynku, ile tu zewsząd opada róż dokoła: róże niebieskie, białe
róże, bez koloru...
Pomyślałbyś, że niebo osypało się dziś w różach. O, patrz, jak okrywają mi się
nimi ramiona, ręce, czoło...
Cóż ja pocznę z tyloma różami?
Zdradź, jeśli wiesz - bo ja nie wiem - skąd się bierze ta miękka roślinność,
która koi codziennie krajobraz i
zostawia go lekko zaróżowionym, pobielałym, błękitnym (róże, nowe róże), niby
płótno Fra Angelico, co
niebiosa malował na kolanach?
Z siedmiu krużganków raju rzucają, zda się, te róże na ziemię. Jakby śnieżyca
ciepła i mgliście zabarwiona
kładą się róże na wieży, na dachu, na drzewach. Patrz: wszystko, co mocne, staje
się kruche w ich ozdobie.
Róże, znów róże, nowe róże...
Ma się wrażenie, Srebrzynku, że nasze życie traci swą siłę powszednią, że inna
siła od wewnątrz, bardziej
wzniosła, i ciągła, i czysta, wodotryskami łaski każe wzbić się wszystkiemu ku
gwiazdom, co przebłyskują
już między różami... Róże, znów róże... Twe oczy, których nie widzisz,
Srebrzynku, i które zwracasz
pogodnie ku niebu, to także piękne dwie róże.
KOLEC
Wchodząc na pastwisko koni Srebrzynek zaczął kuleć. Rzuciłem się na ziemię...
- Ależ chłopie, co z tobą?
Pozostawiwszy prawą przednią łapę z lekka uniesioną, zaledwie sięgającą
rozżarzonego piasku drogi, bezsilną i
bezwładną, Srebrzynek pokazywał spód kopyta.
Z większą na pewno troskliwością niż Darbón, jego lekarz, zgiąłem mu łapę i
obejrzałem czerwone strzałki.
Duży zielony kolec zdrowego drzewka pomarańczowego utkwił tam jak okrągły
sztylecik ze szmaragdu.
Wstrząśnięty bólem Srebrzynka wyciągnąłem zły kolec i zaprowadziłem biedaka do
strumienia Lilii Wodnych,
żeby bieżąca woda swym długim czystym językiem polizała mu rankę.
Następnie poszliśmy dalej w stronę białego morsa, przodem ja, on tuż za mną,
kulejąc jeszcze i miękko
poszturchując mnie łbiskiem po plecach.
JASKÓŁKI
Już tu ją widzisz, Srebrzynku, czarniutką i żwawą, w jej szarym gnieździe z
obrazu Dziewicy z Montemayoru, w
jej gnieździe zawsze szanowanym. Biedaczka jest jakby wystraszona. Mam wrażenie,
że pomyliły się tym razem
nieszczęsne jaskółki, tak jak w zeszłym tygodniu pobłądziły kwoczki, pierzchając
do kurnika, gdy słońce
zaćmiło się o drugiej. Naszą wiosnę filutkę skusiło wstawać tego roku wcześniej,
lecz, dygocąc, co rychlej
musiała znowu ukryć wrażliwą swoją nagość w pochmurnym łożu marca. Przykro
patrzeć, jak więdną w pąkach
dziewicze róże ogrodu pomarańczowego.
Srebrzynku, są już jaskółki, a ledwie się je słyszy. Nie tak jak w inne lata,
gdy przez ten pierwszy dzień po
powrocie witały wszystko i ciekawie wszędzie zaglądały, gwarząc bez przerwy swym
utrefionym szczebiotem.
Opowiadały kwiatom, co zobaczyły w Afryce i jak dwukrotnie wędrowały przez
morze, rzuciwszy się na wody
ze skrzydłem zamiast żagla, albo przysiadłszy na linach okrętów; gawędziły o
innych zmierzchach, innych
jutrzenkach, o innych nocach gwiaździstych...
Nie wiedzą teraz, co począć. Latają nieme, oszołomione - tak jak błąkają się
mrówki, jeżeli dziecko zadepcze im
drogę. Brak im śmiałości, by śmignąć tam i z powrotem wzdłuż domów ulicy Nowej,
po uporczywej linii prostej
z ową ozdóbką na końcu; albo zaglądać do swoich gniazd po studniach; albo usiąść
na drutach telegraficznych,
co rozbrzęczały się na wietrze północnym, w tradycyjnym otoczeniu z malowanek,
obok białych izolatorów...
Poumierają z zimna, mój Srebrzynku!
STAJNIA
Gdy o dwunastej idę odwiedzić Srebrzynka, przejrzysty promień południowego
słońca rozpala wielką złotą
plamę na miękkim srebrze jego grzbietu. Pod jego brzuchem, na zieleniącą się
niewyraźnie ciemną ziemię, która
wszystko zaraża szmaragdem, stary dach począł tryskać jasnymi dukacikami z
ognia.
Diana, co wyciągnęła się między nogami Srebrzynka, przyskakuje do mnie w
podrygach, kładzie mi przednie
łapy na piersi i chce liznąć mnie w usta swoim różowym językiem. Wstąpiwszy na
sam szczyt żłobu koza
przygląda mi się zaciekawiona, przechylając zgrabną główkę z jednej strony na
drugą z kobiecą dystynkcją.
Tymczasem Srcbrzynek - który, nim jeszcze wszedłem, zdążył powitać mnie donośnym
rżeniem -usiłuje się
zerwać z postronka, zawzięty i wesoły jednocześnie.
Przez świetlik w dachu, przynoszący tęczowy skarb zenitu, po słonecznym
promieniu na chwilę oddalam się od
tej idylli w górę, do nieba. Potem, wstąpiwszy na kamień, spoglądam ku polom.
Zielona panorama pławi się w barwnym i sennym rozbłysku, a na szczerym błękicie,
zamkniętym w ramach
plugawego muru, ulatuje leniwy i słodki odgłos dzwonu.
DOM NAPRZECIWKO
Jakiż urok, Srebrzynku, miał dla mnie zawsze w dzieciństwie dom naprzeciwko
mojego! Więc najpierw, na
Nadbrzeżnej, dom woziwody Arreburry ze swym dziedzińcem od południa, wiecznie
złoconym przez słońce,
skąd spoglądałem na Huclyę wdrapawszy, się na parkan. Niekiedy pozwalali mi
pójść tam na chwilę, i córka
Arreburry, która wydawała mi się wówczas dorosła kobietą, ł która teraz, już
zamężna, wydaje mi się taka jak
wówczas, darzyła mnie cytrynami i pocałunkami... Później, na ulicy Nowej
(następnie Canoyasa, potem
Braciszka Juana Pereza), dom Don Josego - cukiernika z Sewilli, który olśniewał
mnie złotymi butami z koźlej
skóry, co na agawę ze swego ogródka wsadzał skorupki od jajek, który malował na
kolor kanarkowy w błękitne
paski drzwi do swego przedsionka i który przychodził czasami do mojego domu, a
mój ojciec mu dawał
pieniądze, on zaś rozmawiał zawsze o gaju oliwnym... Ileż marzeń mojemu
dzieciństwu ukołysało to biedne
drzewo pieprzowe, które ze swego balkonu widywałem pełne wróbli nad dachem u Don
Josego! Właściwie były
tam dwa drzewa pieprzowe, nie skojarzyłem ich nigdy: jedno - to, które
dostrzegałem z balkonu jako listowie w
wietrze albo słońcu; drugie - to, które na podwórzu Don Josego mogłem oglądać od
strony pnia...
W jasne wieczory i w deszczowe sjesty, w najdrobniejszych przemianach każdego
dnia lub godziny - jakąż
ciekawą, jak niezwykle podniecającą rzeczą był widoczny od mojej furtki, z mego
balkonu, pośród ciszy ulicy,
ów -dom z naprzeciwka.
MATOŁEK
Kiedy wracaliśmy ulicą Świętego Józefa, mały matołek siedział zawsze na
krzesełku przy drzwiach swojego
domu i patrzył, jak przechodzą inni. Był jednym z tych biednych dzieci, do
których nigdy nie dotrze ani dar
mowy, ani błogosławieństwo łaski; wesołym był dzieckiem -i ponurym widokiem;
wszystkim dla swojej matki -
niczym dla całej reszty.
Pewnego dnia, gdy przetoczył się białą ulicą ów zły czarny wiatr, nie ujrzałem
już chłopca u jego drzwi. Śpiewał
na opuszczonym progu jakiś ptak, a ja przypomniałem sobie Currosa, ojca jeszcze
bardziej niż poetę, który po
stracie jedynego dziecka dopytywał o nie motyla z Galicji:
Volvoreta d'alińas douradas...
—
Mój motylu o skrzydełkach złocistych...
Teraz, gdy nadchodzi wiosna, myślę znów o matołku, co z ulicy Świętego Józefa
powędrował do nieba. Będzie
siedział na swym krzesełku, obok róż niezrównanych, patrząc swymi po raz wtóry
otwartymi oczami, jak
przyjęci do chwały przeciągają w złocie.
SZKARŁATNY KRAJOBRAZ
Widok z wierzchołka... Oto jest zachód, cały okryty purpurą, poraniony własnymi
szybami z kryształu, które ze
wszystkich stron sączą zeń krew. W jego blasku zielony las dziczeje,
poczerwieniały mętnie; a trawy i kwiatki,
spłonione, przezroczyste, nasączają pogodną chwilę balsamem mokrym, przenikliwym
i jasnym.
W uniesieniu trwam pośród zmierzchu. Srebrzynek, z czarnymi oczami objętymi
szkarłatem zachodu, odchodzi
statecznie do kałuży o karminowych, różowych, fioletowych wodach; miękko pogrąża
swój pyszczek w
zwierciadłach, które stają się płynne, gdy on ich dotyka; i zda się, jakby przez
jego ogromną gardziel
przepływała obfitość wód cienistych i krwawych.
Okolica jest dobrze znana, ale pora ją przeistacza i czyni ją pełną dziwów,
pełną zwalisk, monumentalną.
Rzekłbyś, że lada chwila odkryjemy tu jakiś zamek opuszczony... Wieczór się
ciągnie poza własne ramy i
godzina, naznaczona wiecznością, jest nieobjęta, spokojna, niezgłębiona...
- Dalej, Srebrzynku...
PAPUGA
Bawiliśmy się właśnie ze Srebrzynkiem i papugą w ogrodzie mojego przyjaciela,
francuskiego lekarza, kiedy
jakaś młoda kobieta, wzburzona i zatroskana, zeszła do nas po stoku. Zanim
jeszcze dotarła, skłaniając ku mnie
swoją spłoszoną, czarną postać, zapytała błagalnie:
- Paniczu, czy tu jest lekarz?
Za nią nadciągała gromadka umorusanych dzieciaków, które co chwila zerkały
zdyszane na pnącą się drogę; i w
końcu kilku mężczyzn którzy nieśli innego, sinego i mizernego. Był jednym z tych
kłusowników, co
polują na jelenie w rezerwacie Donana. Strzelba, niedorzeczna stara strzelba
powiązana sznurkiem, rozleciała
mu się i myśliwy otrzymał postrzał w ramię.
Mój przyjaciel zbliżył się troskliwie do rannego, zdjął zeń parę nędznych
łachmanów, którymi go okryto, zmył
krew i jął dotykać kości i mięśni. Od czasu do czasu mówił do mnie:
- Ce n'est rien.
Zapadał zmierzch. Od Huelyy napływał zapach mokradła, smoły i ryby. Drzewa
pomarańczowe na tle różowego
zachodu zaokrąglały swe gęste aksamity szmaragdowe. Na jednym z bzów, lila i
zielonym, zielono czerwona
papuga fruwała z gałęzi na gałąź, lustrując nas ciekawie swymi okrągłymi
ślepkami.
Biednemu myśliwemu napełniały się słońcem łzy wyłupiaste; chwilami można było
usłyszeć jego stłumiony
krzyk. A papuga:
- Ce n'est rien!
Mój przyjaciel nakładał rannemu opatrunek i bandaże... A biedak:
- Aaaj!
A papuga wśród bzu:
- Ce n'est rien!.. Ce n'est rien!..
TARAS
Ty, mój Srebrzynku, nie wdrapałeś się nigdy na taras. Nie możesz wiedzieć, jaki
głęboki oddech rozszerza ci
pierś, gdy wychodząc nań z ciemnych drewnianych schodków czujesz się rozżarzony
w pełnym słońcu dnia,
zatopiony w błękicie jakby przy samym boku nieba, oślepiony białością wapna,
którym - wszak wiesz - polewa
się na dachu cegły, by dochodziła czysta do cysterny woda z chmur.
Jakiż wielki jest urok tarasu! Dzwony z wieży dzwonią w naszej piersi, na
poziomie naszego serca, które bije
mocno. Widać daleko wśród winnic, jak lśnią motyki z iskierką srebra i słońca.
Góruje się nad wszystkim: nad
innymi tarasami; nad podwórkami, gdzie niepozorni ludzie trudzą się każdy przy
swoim - siodlarz, malarz,
bednarz...; nad plamami drzew na dziedzińcach, z bykiem lub kozą w ich cieniu;
nad cmentarzem, dokąd
malutki, ścieśniony i czarny podąża niekiedy niepostrzeżony pogrzeb trzeciej
klasy; nad oknem z dziewczyną, co
się czesze beztroska, śpiewając; nad rzeką ze statkiem, który wjeżdża, wjeżdża i
nie może wciąż wjechać; nad
spichrzami, gdzie samotny muzykant wypróbowuje swą trąbkę lub gdzie gwałtowna
miłość, zapamiętała,
skupiona i ślepa, wyczynia swoje igraszki...
Dom zapada się" niby piwnice. Jak dziwne poprzez oszklony daszek patio jest
powszednie życie tam w dole:
słowa, hałasy, sam ogród, tak piękny, jeśli stanąć na jego poziomie; ty też,
Srebrzynku, kiedy pijesz, nie widząc
mnie, z basenu, lub gdy swawolisz jak szalony z wróbelkiem czy może z żółwiem...
POWRÓT
Wracaliśmy obaj, obładowani, z gór. Srebrzynek majerankiem; ja -żółtymi irysami.
Zapadał wieczór
kwietniowy. Wszystko, co na zachodzie grało kryształem złotym, przeistaczało się
w kryształy srebrne, w
świetlistą, gładką alegorię kryształowych lilii. Następnie ogromne niebo było
takie jak przezroczysty szafir,
zmieniający się w szmaragd. Wracałem smutny...
Widoczna teraz ze stoku, uwieńczona lśniącymi kafelkami wieża miasteczka
nabierała w uniesieniu tej czystej
godziny wyglądu monumentalnego. Zdała się z bliska jakby Giraldą oglądana z
daleka i moja tęsknota do miast,
coraz ostrzejsza na wiosnę, znajdowała tu przed nią melancholijną pociechę.
Powrót... Dokąd i skąd? Do czego?... Ale irysy, co podążały wraz ze mną,
pachniały mocniej w ciepłej świeżości
nadciągającej nocy; pachniały wonią przenikliwszą i mniej wyraźną zarazem,
ulatniającą się z kwiatu, kiedy nic
widać już kwiatu, z kwiatu samego zapachu, który z pustego cienia upajał ciało i
duszę.
- Duszo moja, niby ten irys w cieniu! - powiedziałem.
I pomyślałem nagle o Srebrzynku, o którym - choć tam stąpał pode mną, jakby był
własnym mym ciałem -
zdarzyło mi się zapomnieć.
ZAMKNIĘTA FURTA
Zawsze, kiedy szliśmy do Magazynu Dziesięcin, zbaczałem w stronę muru przy ulicy
Świętego Antoniego i
zbliżałem się do zamkniętej kraty, która wychodzi na pola. Przykładałem twarz do
prętów i z pożądliwie
wytrzeszczonymi oczami wypatrywałem na prawo i lewo, czego tylko mój wzrok mógł
dosięgnąć. Od samego
jej progu w ruinie, okrytego pokrzywą i malwami, wybiega ścieżka, co się
zaciera, zstępując, w Las Angustias; a
znów tam wzdłuż nasypu prowadzi w dół szeroka, zapadnięta droga, po której nie
chodziłem ani razu...
Jakiż magiczny urok ma za żelazną tamą furty ten sam krajobraz i niebo, które
się przedtem obok niej widziało!
To jakby dachem i ścianą złudzenia przysłonił mi się widok wszystkich innych
zjawisk, oprócz tych
dostrzeganych przez zamkniętą kratę... I widać było szosę z mostem i topolami
jak dymy; i piec do wypalania
cegieł, i pagórki Palosu, i parowce Huelvy; a o zmroku - światła mola w Riotinto
i wielki samotny eukaliptus z
Los Arroyos na tle ciemnofiołkowych ostatków zachodu...
Magazynierzy mówili mi ze śmiechem, że do tej furty nie zrobiono klucza... W
moich sennych wędrówkach
poprzez manowiec myśli bez dozoru krata raz wychodziła na przecudne ogrody, a
raz na pola najdziwniejszych
czarów... I tak jak kiedyś spróbowałem, zaufawszy swemu majakowi, spuścić się
lotem z marmurowych
schodów - udawałem się rankiem do furty tysiąc razy, pewien, że lada chwila
odnajdę za nią wszystko, co moja
wyobraźnia dorzucała - kto wie, może świadomie, może nieświadomie - do skarbca
rzeczywistości.
WIOSNA
W moim półśnie porannym psuje mi humor diabelski pisk dzieciaków. W końcu, nie
mogąc spać chwili dłużej,
wyskakuję zrozpaczony z łóżka. Spoglądam na pola przez otwarte okno - i zdaję
sobie wówczas sprawę, że tym,
co powoduje zgiełk, są ptaki.
Wybiegam do ogrodu śpiewając chwałę Bogu za dzień błękitny. Swobodny koncert
dziobków, świeży i bez
końca! Jaskółka trefi, kapryśna, swój świergot na studni; gwiżdże kos na
pomarańczy, co spadła; wilga gaworzy
ognista to na jednym, to na drugim dębie; na wierzchołku eukaliptusa dzwoniec
śmieje się długo i urywanie, a na
wysokiej sośnie bezładnie dyskutują wróble.
Jakiż to ranek! Słońce spuszcza na ziemię swą wesołość srebrną i złotą.
Stukolorowe motyle igrają ze
wszystkich stron: pośród kwiatów; przy domu, raz na zewnątrz - raz wewnątrz; nad
źródłem. Gdzie nie spojrzeć,
wiejska natura budzi się wybuchami, potrzaskiwaniem, wrzeniem życia zdrowego i
młodego.
To jakbyś wszedł do wnętrza wielkiego plastra miodu światła, umieszczonego w
sercu niezmiernej róży
rozpalonej.
CYSTERNA
Spójrz na nią: jest wypełniona przez ostatnie deszcze, Srebrzynku. Nie daje
echa, ani nie widzisz tam, na
jej dnie, tak jak przy niskiej wodzie, skąpanego w słońcu belwederku -
wielobarwnego klejnotu poza
oszklonym żółtymi i niebieskimi szybami daszkiem.
Ty nigdy nie zszedłeś do cysterny, Srebrzynku. Ja - tak; zszedłem, kiedy ją
opróżniono przed łaty. Popatrz:
ma długi chodnik podziemny, zakończony malutką izdebką. Gdym zajrzał do niej,
zgasła mi świeca, a na
ręku usiadła salamandra. Dwa straszne zimna przecięły się w mojej piersi, dwa
miecze skrzyżowane jak
dwa piszczele pod czaszką... Całe miasteczko podkopane jest cysternami i
korytarzami, Srebrzynku.
Największa cysterna to ta z podwórka Wilczego Skoku, na placu starej cytadeli
Zamku. Najładniejsza jest
cysterna mojego domu, która, jak widzisz, ma cembrowinę rzeźbioną w jednym
kawałku białego marmuru.
Podziemna galeria kościoła dochodzi aż do Winnicy z Podporami i tara się otwiera
na pole koło rzeki. Tą,
co wybiega ze szpitala, nikt nie ośmielił się iść aż do końca - bo końca w ogóle
nie ma...
z czasów dzieciństwa przypominam sobie długie deszczowe noce, w które nie dawał
mi zasnąć łkający
rumor wody spływającej z tarasu do cysterny. Rankiem pędziliśmy jak szaleni, aby
zobaczyć, dokąd
dotarła już woda. Jeśli sięgała do wylotu, tak jak dzisiaj - cóż za
oszołomienie, co za krzyki, jakiż podziw!
No tak, Srebrzynku. A teraz podam ci kubeł tej wody świeżej i czystej ; ten
właśnie kubeł, który
wypróżniał jednym tchem Yillegas, biedny Yillegas o ciele do cna przepalonym
przez koniak i przez
wódkę.,.
PARSZYWY PIES
Przychodził niekiedy, chudy i zadyszany, do domku w sadzie. Biedak stąpał zawsze
ukradkiem, przywykły
do łajania i świstu kamieni. Nawet psy pozdrawiały go kłami. I znów oddalał się
w słońcu południa,
niemrawy i smutny, po spadzistości wzgórza.
Tego popołudnia przywlókł się za Dianą. Właśnie gdy wychodziłem, strażnik w
przypływie złości porwał
strzelbę i wypalił do niego. Nie miałem czasu, żeby temu zapobiec. Nieszczęśnik,
z kulą we
wnętrznościach, kręcił się przez chwilę zawrotnie wśród głuchego, przenikliwego
wycia i padł martwy u
stóp akacji.
Srebrzynek patrzył na psa uparcie, uniósłszy głowę. Diana, spłoszona, kryła się
to za jednym, to za drugim
z nas. Strażnik, który poczuł, być może, wyrzuty, tłumaczył się szeroko nie
wiadomo komu, daremnie
udając oburzenie, pragnąc uciszyć swój głos sumienia. Zdawało się, że jakaś
błona okrywa żałobą słońce;
wielka błona, niby ta mała, która zmąciła zdrowe oko zamordowanego psa.
Naciskane wiatrem od morza eukaliptusy płakały coraz to głośniej ku nadchodzącej
burzy, pośród
głębokiej, przytłaczającej ciszy, którą rozpościerała sjesta na złotych jeszcze
polach, ponad umarłym psem.
IDYLLA KWIETNIOWA
Dzieci wraz ze Srebrzynkiem poszły nad Strumień Topoli - i teraz wiodą go
truchtem, wśród igraszek bez sensu
i śmiechów bez umiaru, całego objuczonego żółtymi kwiatami. Gdzieś w dole
złapała ich ulewa (tamta chmura
przelotna, co przysłoniła zieloną łąkę swymi nićmi ze złota i srebra, na których
drżała, niby na lirze płaczu,
tęcza), i przemoczoną sierść ośliska wilgotne dzwonki zraszają wciąż jeszcze
kropelkami.
Idylla świeża, wesoła, sentymentalna! Nawet rżenie Srebrzynka zabarwia się
czułością pod nasyconym przez
deszcz miękkim ciężarem. Raz po raz odwraca głowę i wyszarpuje kwiaty, których
dosięga pyskiem. Śnieżne i
żółte kielichy zwisają mu przez chwilę wśród ślin zielonkawobiałych, by
pociągnąć następnie do objętego
popręgiem brzuszyska. Któż by tak umiał jak ty, mój osiołku, zajadać kwiaty... i
żeby mu nie zaszkodziły!
Niestały wieczór kwietniowy! Żywe i lśniące oczy Srebrzynka odzwierciedlają
godzinę słońca i deszczu, gdy
tam znów na Zachodzie, nad polami San Juan, skrapla ziemię - już postrzępiona -
inna różowa chmurka.
LATA KANAREK
Pewnego dnia zielonożółty kanarek - nie wiem jak ani dlaczego -wyfrunął ze swej
klatki. Stary to był kanarek,
smutna pamiątka po pewnej umarłej; nie wypuściłem go na wolność z obawy, żeby
nie skonał z głodu lub zimna
albo żeby go nie pożarły koty.
Polatywał przez całe rano między granatowcami ogrodu, ku sośnie w pobliżu bramy
i skroś bzy. Przez cały też
poranek zasiadała dzieciarnia na ganku, pochłonięta krótkimi przelotami
jasnożółtego ptaszka. Srebrzynek
używał sobie wolności wśród krzewów różanych, baraszkując z motylem.
Po południu kanarek przeniósł się na dach dużego domu i przycupnąwszy tam na
czas dłuższy, drżał w ciepłym
słońcu chylącym się ku zachodowi. Nagle - nie wiadomo jak ani dlaczego - ukazał
się znowu w klatce, równie
wesoły jak przedtem.
Cóż za rwetes w ogrodzie! Dzieci skakały klaszcząc w dłonie, zaróżowione i
roześmiane jak jutrzenki; Diana,
oszalała, biegła za nimi, poszczekując na własny rozigrany dzwoneczek;
Srebrzynek, zarażony nastrojem, falując
srebrem swego ciała kłaniał się w krąg jak koziołek, wirował w niezgrabnym walcu
i wspięty na przednie łapy
raźno wierzgał w powietrzu jasnym i łagodnym.
ZŁY DUCH
Nagle, samotnym i twardym kłusem, podwójnie brudny w strzelistym tumanie pyłu,
zza rogu Zamurza wyłania
się osioł. W chwilę potem, podciągając opadające spodenki z łachmanów, które nie
osłaniają ich ogorzałych
brzusząt, nadbiegają zadyszane dzieciaki, ciskając weń kamieniami i kijami.
Czarny jest, wielki, stary, kościsty - istny portret dziekana z Hity*; kanciasty
do tego stopnia, że sprawia
wrażenie, jakby się miała ze wszystkich stron podziurawić bezwłosa jego skóra.
Przystaje, pokazuje zębiska
żółte jak ziarna bobu i dziko rży ku górze, z rozmachem, co dziwnie nie pasuje
do jego zaniedbanej starości...
Jakiś zbłąkany osioł? Czy ty go znasz, Srebrzynku? Czego on może chcieć tutaj?
Od kogo tak ucieka cwałem
nierównym, zadyszanym kłusem?
Na jego widok Srebrzynek nastawia najpierw obydwoje uszu, połączonych we wspólny
szpic; następnie
zachowuje jedno sterczące, drugie ma zwieszone; i przysuwa się do mnie, i chce
się ukryć w fosie, i uciekać -
wszystko naraz. Czarny osioł przebiega u jego boku, ociera się o niego, pociąga
go za siodło, obwąchuje, posyła
rżenie ku klasztornemu murowi, wreszcie oddala się kłusem w dół Zamurza.
...Następuje wśród spiekoty dziwna chwila dreszczu - mojego? Srebrzynka? - w
której rzeczy wydają się
skłócone, jak gdyby niski cień czarnego sukna, rozciągniętego naprzeciwko
słońca, ukrył nagle oślepiającą
pustkę rogu uliczki, gdzie upalne powietrze, uspokojone nagle, dusi...
Pomału odgłosy z dali przywracają nas rzeczywistości. Słychać w górze ruchliwy
zgiełk rybnego targowiska:
sprzedawcy, którzy właśnie wrócili z nadbrzeża, zachwalają swe flądry i barweny,
swe ukleje, okonie i kraby.
Słychać dzwon, co obwieszcza poranne kazanie; i gwizdek ostrzącego noże...
Srebrzynek, wzdrygając się jeszcze od czasu do czasu, patrzy na mnie,
onieśmielony, w niemym spokoju, w
którym zastygliśmy obaj nie wiadomo dlaczego...
- Srebrzynku, ja myślę, że ten osioł to nie był osioł...
A Srebrzynek, oniemiały, z miękkim łoskotem wzdryga się znowu od stóp do głowy
jednym raptownym
dreszczem i - spłoszony - spogląda ponuro spode łba w stronę fosy...
* Wielki poeta hiszpańskiego średniowiecza, Juan Ruiz, dziekan z Hity (XIII-XIV
w.), pozostawił w sławnej .Księdze Dobrej Miłości szczegółowy opis swojej
sylwetki fizycznej, do którego Jimenez tu nawiązuje (przyp. tłum.).
WOLNOŚĆ
Moją uwagę, rozproszoną między kwiatami na ścieżce, przykuł zalany światłem
ptaszek, co na wilgotnej
zielonej łące bez przerwy otwierał do lotu swe uwięzione skrzydełka wielobarwne.
Zbliżyliśmy się pomału, ja
pierwszy, tuż za mną Srebrzynek. Mieściło się tam ocienione poidełko i kilku
zdradzieckich chłopaków
zastawiło w nim sieć na ptaki. Nieszczęsny wabik ulatywał ku swemu cierpieniu,
przyzywając niechcący rój
braciszków z nieba.
Poranek był jasny, czysty, przesycony błękitem. Z bliskiego zagajnika sosnowego
opadał świeży koncert
podnieconych radośnie treli; zbliżał się i nie milknąc oddalał w łagodnym,
złocistym wietrze morskim, który
sfalował korony. Biedny niewinny koncert, tak blisko twardego serca!
Dosiadłem Srebrzynka, zagrzałem go nogami i ostrym kłusem wspięliśmy się do
lasku sosnowego. Dotarłszy
pod mroczną kopułę zieleni począłem klaskać, śpiewać, krzyczeć. Srebrzynek,
zachęcony, odzywał się raz po
raz szorstko. A echa, głębokie i dźwięczne, odpowiadały jak na dnie wielkiej
studni. Ptaszki wnet odfrunęły,
śpiewając, do innego zagajnika.
Srebrzynek, pośród zgiełku dalekich przekleństw rozzłoszczonych bachorów,
ocierał włochaty łeb o moją pierś
tak mocno, że aż mi ją skaleczył.
OBLUBIENICA
Czysty wiatr od morza wstępuje po czerwonym stoku, dochodzi do łąki na wzgórzu,
śmieje się pośród
zwiewnych białych kwiatków; aż wreszcie zaplątuje się między zakurzonymi
sosenkami i kołysze, wzdymając je
niby wątłe żagle, rozpalone pajęczyny niebieskie, różowe, ze złota. Cały wieczór
stał się już morskim wiatrem, i
wiatr, i słońce, miłą błogością napełniają mi serce!
Srebrzynek unosi mnie zadowolony, zwinny, rześki. Nic mu, zda się, nie ciążę.
Lekko, jakby to było z powrotem
w dół stoku, wstępujemy na wzgórze. W oddali wstęga morza, lśniąca, bezbarwna,
mieni się
wśród ostatnich sosen, tworząc pozór wyspiarskiego krajobrazu. A na zielonych
łąkach, tam w dole, spętane osły
przeskakują od kępy do kępy.
Zmysłowy dreszcz błądzi poprzez doliny. Nagle Srebrzynek nastawia uszy, rozdyma
wzniesione nozdrza i
podwijając je aż do oczu ukazuje wielkie ziarniska bobu swoich żółtych zębów.
Wdycha zawzięcie, na cztery
strony świata, jakiś upojny zapach, który musi przenikać mu serce. Tak. Już ją
odnalazł, tam, na sąsiednim
wzgórzu, zgrabną i szarą na tle błękitnego nieba - swą ukochaną. Oto podwójne
rżenie, przeciągle i dźwięczne,
mąci głośną pobudką spokój świetlistej chwili, opadając następnie w bliźniaczych
wodospadach.
Musiałem się sprzeciwić czułym instynktom mego biednego Srebrzynka. Piękna
oblubienica widzi go, jak
przechodzi, tak samo smutna jak i on, z oczyskami z gagatu pełnymi barwnych
malowanek... Bezużyteczne
wezwanie tajemne, które brutalnie się toczysz, niby ucieleśniony instynkt,
między stokrotkami!
A Srebrzynek kłusuje nieposłuszny, co chwila usiłując zawrócić; i słyszę wyrzut
w tym wstrzymywanym,
drobniutkim truchciku:
- To być nie może, to być nie może, to być nie może...
PIJAWKA
Zaczekaj. Co to takiego, Srebrzynku? Co tam masz?
Srebrzynek krwawi z pyska. Kaszle i idzie wolno, coraz wolniej. Pojmuję wszystko
w jednej chwili.
Przechodząc tego poranka przez Źródło Sosenki, Srebrzynek popijał zeń; a choć
zawsze pija w
najprzejrzystszym miejscu i z zaciśniętymi zębami, bez wątpienia jakaś pijawka
przyczepiła mu się do języka
albo do podniebienia.
- Zaczekaj, chłopie. Pokaż...
Proszę o pomoc Raposa, kołodzieja, który schodzi po przeciwnej stronie
migdałowców, i we dwóch usiłujemy
otworzyć pysk Srebrzynkowi. Ale zaciska go niby kleszczami. Ze smutkiem
dochodzę do przekonania, że
biedny osiołek jest mniej bystry, niż sobie wyobrażałem... Raposo bierze grubą
tykę, łamie ją na cztery części i
stara się wepchnąć jeden z kawałków między szczęki Srebrzynka. Niełatwe to
przedsięwzięcie. Wspinając się na
tylne łapy Srebrzynek podnosi głowę ku zenitowi, ucieka, kręci się... Na koniec,
w chwili zaskoczenia, kij z
boku wchodzi do pyska. Raposo wsiada na osła i obiema rękami ciągnie za
wystające końce kija ku tyłowi, by
nasz Srebrzynek go nie wyrzucił.
Tak jest, ma tam w środku pełną i czarną pijawkę. Dwiema wiciami winorośli,
połączonymi w nożyce,
wyrywam mu ją szybko. Wygląda jak woreczek barwy czerwonej ochry albo bukłaczek
ciemnego wina; pod
słońce przypomina grzebień indyka podrażnionego czerwoną płachtą. Żeby już
więcej nie wysysała krwi z
żadnego osła, przecinam ją ponad strumieniem, w którym przez chwilę zabarwia
krwią Srebrzynka piankę
drobnego wiru.
TRZY STARUSZKI
Wespnij się na ten wał, Srebrzynku. Dalej - pozwólmy, żeby przeszły trzy biedne
staruszki...
Muszą pochodzić z wybrzeża albo z gór. Spójrz: jedna jest ślepa, a dwie
pozostałe prowadzą ją pod ręce. Idą
pewnie odwiedzić lekarza Don Luisa, albo do szpitala... Popatrz, jak pomalutku
kroczą, ile troski, ile umiaru
wkładają te dwie, które widzą, w swoją czynność. Masz wrażenie, że wszystkie
trzy lękają się jednej śmierci.
Czy widzisz, jak wyciągają naprzód ręce, jakby chciały powstrzymać samo
powietrze, odsuwając z niedorzeczną
pieczołowitością zmyślone niebezpieczeństwo - ba, nawet najlżejsze ukwiecone
gałązki, Srebrzynku?
Oj, bo zlecisz, chłopie... Słuchaj, jakie żałosne mówią słowa. To są Cyganki.
Patrz na ich malownicze stroje,
upstrzone i z falbankami. Widzisz? Idą bez szali, nie postradawszy, mimo wieku,
swojej smukłości.
Poczerniałym, spoconym, brudnym, zagubionym w nasłonecznionym pyle południa,
wciąż jeszcze towarzyszy
chude lecz krzepkie piękno, niby szorstkie i twarde wspomnienie...
Patrz na te trzy, Srebrzynku: z jaką ufnością prowadzą starość ku życiu,
przesycone tą samą wiosną, co
przystroiła osty barwnym kwieciem w rozedrganej słodyczy gorejącego słońca!
WÓZEK
W dużym strumieniu, który deszcz rozlał aż do winnic, spotkaliśmy zaryty stary
wózek, cały schowany pod
ładunkiem trawy i pomarańcz. Obszarpana i brudna dziewczynka płakała wsparta na
jednym z kół, chcąc
naporem drobnej, rozkwitającej piersi pomóc osiołkowi, mniejszemu - niestety! -
i chudszemu niż Srebrzynek. A
osiołek borykał się z wiatrem, usiłując daremnie wyszarpnąć z błota wózek wśród
dźwięku płaczliwego
zawodzenia małej. Próżny był jego wysiłek, jak wysiłki dzielnego dziecka, jak ów
lot wyczerpanych wiatrów
letnich, co spadają w omdleniu między kwiaty.
Pogłaskawszy Srebrzynka zaprzągłem go, jak umiałem, do wózka przed wynędzniałym
osiołkiem. Następnie,
zachęcony moim czułym nakazem, Srebrzynek jednym pociągnięciem wyszarpnął z
grzęzawiska kłapoucha i
wózek - i wywindował ich na zbocze.
Co za uśmiech u dziewczynki! To było tak, jakby słońce wrześniowe, które
wszedłszy między deszczowe
chmury łamało się w żółte kryształy, rozpaliło jej zorzę za usmolonymi łzami.
W swej zapłakanej radości wybrała dla mnie dwie pomarańcze, delikatne, okrągłe,
ciężkie. Przyjąłem je z
wdzięcznością i jedną dałem wątłemu osiołkowi, jako słodką pociechę; a drugą
Srebrzynkowi, jako nagrodę
złotą.
CHLEB
Powiedziałem ci, Srebrzynku, że duszą Mogueru jest wino, prawda? Nie; duszą
Mogueru jest chleb. Moguer jest
niby chleb pszeniczny, biały w środku jak miękisz, złocisty dokoła - o, słońce
barwy miodu! - jak delikatna
skórka.
W południe, kiedy słońce mocniej praży, całe miasteczko poczyna dymić i pachnieć
sosną, pachnieć gorącym
chlebem. Całemu miasteczku otwierają się usta; to jakby wielkie usta, które
jedzą ogromny chleb. Chleb
przyłącza się do wszystkiego: do oliwy i zimnej zupy, do sera, do winogron, aby
im nadać smak pocałunku, do
wina, do rosołu, do szynki, do siebie samego: chleb z chlebem. Może być również
sam, jak nadzieja - lub razem
ze złudzeniem...
Piekarze nadjeżdżają truchtem na swych koniach, zatrzymują się u każdych drzwi
na wpół otwartych, klaszczą w
dłonie i wołają: »Pie-kaaarz!...« Słychać twardy, pieszczotliwy hałas bochenków,
które wpadając do koszy,
unoszonych przez nagie ramiona, uderzają o bułki drożdżowe i obarzanki...
A biedne dzieci natychmiast dzwonią w dzwonki u krat patios lub w kołatki przy
bramach i przeciągle zawodzą
do środka: - Kawałeee-czek chleeeba!...
AGLAE
Jakiś ty dziś prześliczny, Srebrzynku! Przyjdź no tu bliżej... Dobrą szkołę dała
ci tego ranka La Macaria!
Wszystko, co białe, i wszystko, co czarne, lśniące uwydatnia się w tobie jak
dzień i jak noc po deszczu. Aleś ty
ładny, Srebrzynku!
Zawstydzony troszeczkę, Srebrzynek podchodzi do mnie powoli, wilgotny jeszcze od
kąpieli, tak czysty, iż zdaje
się nagą dziewczyną. Rozjaśnił mu się pyszczek niby jutrzenka, a jego wielkie
oczy błyszczą żywo, jakby
najmłodsza 2 Gracji użyczyła im płomienia i blasku.
Mówię to - i w nagłym entuzjazmie braterskim biorę go za głowę, przechylam ją w
serdecznym uścisku,
łaskoczę go... On nie odchodzi i ze spuszczonym wzrokiem łagodnie broni się
uszami; albo uwalnia się krótkim
biegiem, aby przystanąć znów raptownie, jak rozbawiony szczeniak.
- Jakiś ty ładny, chłopie! - powtarzam mu.
A Srebrzynek, podobny biednemu dziecku, co po raz pierwszy włoży nowe ubranie,
nieśmiały biegnie zagadując
do mnie, zerkając na mnie z rozigranymi uszami, aż zatrzymuje się wreszcie, pod
pozorem skubania jakichś
czerwonych dzwonków, u drzwi stajni.
Aglae, dawczyni dobra i piękna, oparta o gruszę, która pyszni się potrójną
koroną liści, gruszek i wróbli,
przygląda się scenie z uśmiechem, prawie że niewidoczna w przejrzystości
porannego słońca.
SOSNA Z LA CORONA
Gdziekolwiek się zatrzymuję, Srebrzynku, mam wrażenie, że zatrzymuję się pod
sosną z La Corona.
Dokądkolwiek przybywam — do miasta, miłości czy sławy - zdaje mi się, że
przybywam do jej pełni zielonej,
rozlanej pod bezkresnym niebem błękitnym z białymi obłokami. Jest okrągłą i
jasną latarnią zdradzieckich mórz
moich marzeń, tak jak nią jest i dla załóg z Mogueru w dzień nawałnicy
przybrzeżnej; jest bezpieczną przystanią
mych najtrudniejszych dni, uczepiona na szczycie dzikiego czerwonego zbocza,
którym ciągną żebracy po
drodze do Sanlicar.
Jakiż się czuję zawsze silny, odpoczywając w cieniu jej wspomnienia! Pozostała
jedyną już rzeczą, która, w
miarę jak rosłem, nie przestawała być wielką, jedyną, która stawała się coraz to
większa. Kiedy obcięli jej ową
gałąź, złamaną przez wichurę, tak się poczułem, jakby wyrwano mi rękę; a gdy
czasem ból jakiś pochwyci mnie
niespodzianie, miewam wrażenie, że zabolało sosnę z La Corona.
Słowo »wielki« pasuje do niej jak do morza, jak do nieba, jak do mojego serca. W
jej cieniu, patrząc na chmury,
wypoczywały przez wieki rasy i plemiona, jak nad wodą, pod niebem, w tęsknocie
mojego serca. Gdy podczas
beztroskiego błądzenia moich myśli przypadkowe obrazy rozmieszczają mi się
dowolnie, albo w owych
momentach, w których rzeczy bywają widziane jak w podwojonej wizji i obok czegoś
innego - ukazuje mi się w
środku zwątpienia, jeszcze bardziej ogromna i rozszumiana, przekształcona w
jakiś obraz wieczności, sosna ze
wzgórz La Corona, wzywając mnie do spoczynku w jej pokoju, jako kres ostateczny
i wieczny mojej wędrówki
przez życie.
DARBÓN
Darbón, lekarz Srebrzynka, jest wielki jak zbożny wół, czerwony jak arbuz. Waży
blisko półtora kwintala. Liczy
sobie, jak twierdzi, równą kopę lat.
Kiedy mówi, nie dostaje mu nut, niby starym fortepianom; innym razem zamiast
słowa wydobywa się zeń łyk
powietrza. I towarzyszą tym potknięciom ciągłe skinienia głową, klepanie się
rękami bez umiaru,
głupkowate wahania ramola, gardłowy charkot i spluwanie do chustki -że nic już
więcej nie trzeba! Prześliczny
mały koncert przed kolacją!
Nie pozostało mu ani jednego zęba i jada prawie wyłącznie miękisz chleba, który
ugniata przedtem w ręku. Robi
kulkę i chap! - do swej czerwonej paszczy. Trzyma ją tam, obracając, przez
godzinę. Potem druga kulka, potem
następna. Żuje dziąsłami i podbródek dochodzi mu wówczas aż do zakrzywionego
nosa.
Powiedziałem, że jest wielki jak zbożny wół. Gdy stoi w drzwiach koło ławki,
zatyka sobą dom. Lecz przy
Srebrzynku rozczula się jak dziecko. A jeśli dostrzeże kwiat albo ptaszka -
wybucha nagle śmiechem otwierając
na oścież usta: wielkim przeciągłym śmiechem, którego szybkości i trwania nie
potrafi uregulować i który
kończy się zawsze łzami. Potem, już rozpogodzony, spogląda długo w stronę
starego cmentarza:
- Moja córeczka, moja biedna córeczka...
DZIECKO I WODA
Wśród jałowej i rozżarzonej słońcem suchości wielkiego, zakurzonego podwórca,
który, choćbyś stąpał nie
wiem jak wolno, okryje cię po oczy białym, drobniutkim pyłem - dziecko obcuje ze
źródłem w szczerej i
uśmiechniętej grupce, każde ze swoją duszą. Nie ma tu wprawdzie wokół ani
jednego drzewa, lecz serce
przechodzącego napełnia się od razu jednym słowem, które oczy znajdują wypisane
na ciemnobłękitnym niebie
wielkimi literami ze światła: Oaza.
Poranek przynosi już upał sjesty i świerszcz piłuje swą oliwkę na dziedzińcu
Świętego Franciszka. Słońce pada
dziecku na głowę, ale ono nic czuje go, pochłonięte wodą. Leżąc na ziemi trzyma
rękę pod naturalnym
wodotryskiem, a woda składa mu na dłoni drżący pałac świeżości i wdzięku, w
który jego czarne oczy wpatrują
się urzeczone. Mówi do siebie, wysmarkuje nos, drapie się tu i ówdzie drugą ręką
pomiędzy łachmanami. Pałac,
zawsze taki sam i w każdej chwili odnawiany, zakołysze się czasem. A dziecko
skupia się wtedy w sobie,
kurczy, napręża, aby nawet to pulsowanie krwi, co jednym poruszeniem któregoś
kryształka zmieni tak czuły
obraz kalejdoskopu, nie pozbawiło wody jej uchwyconej formy pierwotnej.
Nie wiem, czy pojmiesz, Srebrzynku, co ci powiem: ale to dziecko trzyma w swym
ręku moją duszę.
PRZYJAŹŃ
Rozumiemy się świetnie. Pozwalam mu iść zgodnie z jego widzimisię, a on niesie
mnie zawsze tam, dokąd
pragnę.
Wiadomo Srebrzynkowi, że skoro dochodzimy do sosny z La Corona, lubię zbliżyć
się do jej pnia, pogłaskać go
i spojrzeć w niebo poprzez ogromne i jasne listowie; że rozkoszuję się
ścieżynką, która prowadzi wśród murawy
do starego źródła; że jest dla mnie świętem oglądać rzekę ze Wzgórza Sosen,
wyczarowującego swym
wysokorosłym zagajnikiem pejzaż klasyczny. Ponieważ nie obawiam się zdrzemnąć na
jego grzbiecie, moje
przebudzenie otwiera się zawsze na jeden z takich miłych widoków.
Ja postępuję z osiołkiem, jak gdyby to było dziecko. Jeżeli droga staje się
wyboista i męczy go trochę, schodzę,
żeby mu ulżyć. Całuję go, oszukuję, droczę się z nim... On rozumie dobrze, że go
kocham, i nie ma do mnie
urazy. Jest tak podobny do mnie, tak odmienny od innych... aż uwierzyłem w
końcu, że śni moje własne sny.
Srebrzynck ofiarował mi siebie jak namiętny podlotek. Przeciw niczemu nie
protestuje. Wie, że jestem jego
szczęściem. Ucieka wręcz od osłów i ludzi...
PIASTUNKA
Dzieweczka węglarza, ładna i wybrudzona jak moneta, o błyszczących czarnych
oczach i tryskających krwią
wargach umorusanych sadzą, siedzi na dachówce koło drzwi chaty i usypia
braciszka.
Migoce godzina majowa, płomienna i jasna jak słońce od wewnątrz. W roziskrzonym
spokoju słychać kipienie
garnka, który gotuje się gdzieś na polu, odgłos rżenia z Łąki Koni, igraszki
morskiego wiatru w zaroślach
eukaliptusów.
Słodko i z uczuciem węglarka śpiewa:
Śpi dzieciątko moje,
śpiii w pieczy dobrej Pasterkiii...
Przerwa. Wiatr w koronach...
...i kołysząc dziecince?
mama uśnie też krzyneeę...
Wiatr... Srebrzynek, który krąży statecznie pośród zwęglonych sosen, zbliża się
pomalutku... Potem opada na
brunatną ziemię i przy dźwiękach rozlewnych zawodzeń kołysanki usypia tam jak
dziecko.
AKACJA NA DZIEDZIŃCU
Ta akacja, Srebrzynku, to drzewo niegdyś przeze mnie zasadzone -zielony płomień,
co rósł wiosna i co okrywa
nas właśnie obfitym listowiem, wskroś przenikniętym przez gasnące słońce - była,
gdy mieszkałem w tym
domu, już dzisiaj zamkniętym, najlepszą podporą mej poezji. Którakolwiek jej
gałąź, wystrojona szmaragdem
przez kwiecień lub zlotem przez październik, orzeźwiała mi czoło za każdym
przelotnym nawet spojrzeniem jak
najczystsza ręka muzy. Jaka subtelna i smukła, jaka urocza była!
Dziś, Srebrzynku, jest panią prawie całego dziedzińca. Jakaż się stała
prostacka! Nie wiem, czy przypomina
sobie o mnie. Mnie się wydaje już inna. Przez cały ten czas, kiedym ją krył w
zapomnieniu -tak jakby nie istniała
- kształtowała ją wiosna, rok po roku, według własnego kaprysu, nie pytając o
zgodę moich przeżyć.
Dzisiaj nic mi nie mówi, pomimo że jest drzewem, i to drzewem przeze mnie
zasadzonym. Jakiekolwiek bądź
drzewo, Srebrzynku, które gładzimy po raz pierwszy, napełnia serce wzruszeniem.
A drzewo, które kochaliśmy
tak bardzo, które tak dobrześmy znali, nie mówi nam nic, Srebrzynku, gdy-
oglądamy je znowu. To smutne; ale
już na to nie znajdziemy rady. Nie, nie mogę dziś dojrzeć w tym stopieniu się
akacji i zachodu swej zawieszonej
liry. Zgrabna gałązka nie zsyła mi wiersza, wewnętrzny rozblask korony - idei.
Tu, dokąd tyle razy przyszedłem
od życia z ułudą muzykalnej, pachnącej i zwiewnej samotności, czuję się źle,
jest mi zimno i chciałbym odejść,
tak jak wówczas z kasyna lub z apteki, albo z teatru, Srebrzynku.
DZIEWCZYNKA CHORA NA SUCHOTY
Siedziała wyprostowana na swym smutnym krześle, z twarzą matową i bladą jak
zwiędła tuberoza,
pośrodku ubielonej wapnem i zimnej sypialni. Lekarz zalecał jej spacer na pola,
by ją chwyciło słońce tego
mroźnego maja; ale biedaczka nie mogła.
- Kiedy dochodzę do mostu — powiedziała mi - to widzi pan, paniczu, choć on jest
tak bliziutko, tuż obok,
duszę się.
Dziecinny głos, łamiący się i cienki, opadał jej znużony, jak opada czasami
bryza w lecie.
Ofiarowałem jej wówczas Srebrzynka, ażeby się wybrała na niewielki spacer. Gdy
wsiadła na osiołka - cóż
za śmiech na tej ostrej twarzyczce umarłej, calutkiej z czarnych oczu i
śnieżnobiałych zębów!
...Wyglądały przez drzwi kobiety, pragnąc przyjrzeć się nam przechodzącym.
Srebrzynek szedł powoli,
jakby wiedział, że niesie na sobie kruchą lilię z cienkiego kryształu.
Dziewczynka w swej białej,
sznurowanej szkarłatem sukience dziecka Maryi z Montemayoru, przeobrażona przez
gorączkę i nadzieję,
zdawać się mogła aniołem, co przemierzał miasteczko w drodze ku południowemu
niebu.
WUJASZEK OD WIDOCZKÓW
Nagle, bez uprzedzenia, przebija ciszę ulicy suchy warkot bębenka. Potem łamiący
się głos bełkoce zadyszaną i
długą zapowiedź. Słychać prędkie kroki w dole ulicy... Dzieciaki wrzeszczą: -
Wujaszek od widoczków!
Widoki! Widoki!
Na rogu mała zielona skrzynka z czterema czerwonymi chorągiewkami oczekuje już
na stoliku, wystawiając
soczewkę w stronę słońca. Stary wali i wali w bęben. Gromadka malców bez
pieniędzy, z rękami w kieszeni lub
poza plecami, otacza w milczeniu skrzynkę. Wkrótce zjawia się inny, z grosikiem
w dłoni. Idzie naprzód,
przybliża oczy do soczewki...
- A teraz to będzie widać... generała Prima... na jego białym kooo-niuuu -
oznajmia stary przybysz głosem
znudzonym i uderza w bęben.
- Port w Barcelonieee!... - jeszcze raz w bęben.
Nadbiegają inne chłopięta i swą przygotowaną już monetę wyciągają od razu do
starego, wpatrując się weń
zachłannie, gotowe kupić . twór jego fantazji. Dziadek powiada:
- Teraz to się zobaczy... zamek w Hawanieee! - i wali w bęben. Srebrzynek, co
wraz z dziewczynką i psem z
naprzeciwka poszedł
oglądać widoczki, wpycha swe łbisko pomiędzy głowy dzieci, dla zabawy. Dziadzio,
w nagłym przypływie
dobrego humoru, zwraca się doń:
- Dawaj no grosik!
A malcy bez pieniędzy śmieją się wszyscy nieszczerze, spoglądając na starca z
uniżonym naleganiem
przypochlebnym...
RONSARD
Gdy Srebrzynek, uwolniony już od uzdy, poszedł się paść ku śnieżnym stokrotkom
swej łączki, rzuciłem się na
ziemię u stóp sosny, wyjąłem z mauretańskiej torby małą książkę i otworzywszy ją
w założonym miejscu
począłem głośno czytać:
Comme on voit sur la branche au mois de mai la rosę
En są bclle jcuncssc, en są premierę fleur,
Rendre le ciel jaloux de...
W górze, wśród ostatnich gałęzi, podskakuje i piszczy zwinny ptaszek, którego
słońce barwi - razem z całym
zielonym wierzchołkiem wzdychającym - na złoto. Między lotem i szczebiotem
słychać, jak pękają ziarenka,
które ptaszek zjada na śniadanie.
...jaloux dc są vive coulcur...
Rzecz jakaś, ogromna i ciepła, wsuwa się nagle niby żywy dziób okrętu na moje
ramię. To Srebrzynek -
oczarowany bez wątpienia Orfeusza lirą - przychodzi czytać wraz ze mną. Więc
czytamy:
...vive couleur,
Quand 1'aube de ses pleurs au point du jour l'a...
Jednakże ptaszek, który musi trawić bardzo spiesznie, fałszywą nutą przykrywa to
słowo.
Ronsard - zapomniawszy na chwilę o swym sonecie »Quand en son-geant ma follatre
j'accolle...« - zdrowo się
pewnie zaśmiewał tam w piekle...
PRZYDROŻNY KWIAT
Jaki czysty, Srebrzynku, i piękny jest kwiatek przydrożny! Przechodzą opodal
stada - byki, kozy, źrebaki i ludzie
- a on, tak słaby i wątły, stoi wciąż prosty, subtelnie biadoliła, na swoim wale
samotnym - i nie daje się skazić
żadną nieczystością.
Codziennie, gdy na początku wspinaczki skracaliśmy sobie drogę, widywałeś go w
jego zielonym zakątku. Raz
ma u swego boku ptaszka, który odfruwa (po co?) gdy się zbliżamy; to znów, jak
drobny kielich, pełny bywa
przejrzystej wody z letniej chmury; albo przyzwala na rabunek pszczoły lub na
przelotną ozdobę motyla.
Ten kwiat niewiele przetrwa już dni, Srebrzynku, choć jego pamięć może się
uwiecznić. Będzie czas jego niby
dzień twej wiosny, jak jedna wiosna przeze mnie przeżyta...
Czegóż bym nie dał jesieni, Srebrzynku, za czyste piękno tego boskiego kwiatka,
by nam pozostał na co dzień i
zawsze prostym przykładem dla naszego życia.
LORD
Nie wiem, czy ty, Srebrzynku, umiałbyś patrzeć na fotografie. Pokazywałem je
kilku wieśniakom i nic na nich
nic dostrzegali. Więc to jest Lord, Srebrzynku, piesek foksterier, o którym ci
czasem opowiadałem. Popatrz na
niego. Siedzi - widzisz go tutaj? - na jednej z licznych poduszek marmurowego
patio, zażywając zimowego
słońca pośród doniczek z geranium.
Biedny Lord. Przybył z Sewilli w czasie, kiedy tani malowałem. Był biały, prawie
bezbarwny wśród tej powodzi
światła, jędrny i pełny jak udo możnej damy; jak wir w wylocie rynny krągły był
i porywczy. Gdzieniegdzie -
przycupnięte motyle - widniały mu na sierści czarne plamy. Jego oczy błyszczące
były dwoma małymi
bezkresami szlachetnych uczuć...
Miewał odruchy szaleńca. Niekiedy bez powodu zaczyna! krążyć zawrotnie pomiędzy
liliami, co purpurowe,
niebieskie lub żółte od przenikniętych słońcem szyb szklanego daszku (niby
gołębie, które maluje Don Camilo)
przyozdabiają w maju marmurowe patio... Kiedy indziej wspinał się na dachy i
wywoływał piskliwy zgiełk w
jaskółczych gniazdach... La Macaria mydliła go co rano i zawsze był promienny
niby blanki tarasu na tle
bezchmurnego błękitu, Srebrzynku.
Kiedy umarł mój ojciec, spędził całą noc czuwając przy trumnie. Raz, gdy
zachorowała moja matka, położy} się
u stóp jej łóżka i przetrwał tam cały miesiąc nie jedząc ani nie pijąc...
Pewnego dnia przyszli do mego domu powiedzieć, że ugryzł go
wściekły pies. Trzeba go było zawieźć do magazynu na Przyzamczu i przywiązać tam
do drzewa
pomarańczowego, z dala od ludzi.
Spojrzenie, jakie rzucił wstecz przez uliczkę, kiedy go zabierali, przeszywa mi
nadal serce, tak jak i
wówczas, Srebrzynku: podobne światłu gwiazdy umarłej, lecz żywej jeszcze,
przemagającej swą nicość
wzmożoną siłą bolesnego uczucia... Za każdym razem, kiedy zrani mi serce jakieś
fizyczne cierpienie,
wyłania się przede mną - długie jak ścieżka od życia do wieczności, to znaczy do
strumyka do sosny z La
Corona -owo spojrzenie, które Lord pozostawił w nim na zawsze, niby piętno nie
do wymazania.
STUDNIA
Studnia!... Słowo jakże głębokie, jakże czarnozielone, jak świeże, jak
dźwięczne! Zda się słowem,
Srebrzynku, co wirując przewierca ciemną ziemię, nim wreszcie gdzieś nie dotrze
aż do zimnej wody.
Popatrz; figowiec zdobi i rozsadza cembrowinę. Wewnątrz, w zasięgu ręki, rozwija
się między okrytymi
zieloną pleśnią cegłami niebieski kwiat o przenikliwym zapachu. Niżej ma gniazdo
jaskółka. Potem, za
portykiem skostniałego cienia, mieści się szmaragdowy pałac i jezioro, które,
jeśli kamieniem zakłócić jego
spokój, zżyma się gniewne, mrucząc. I niebo - na ostatku.
(Wkracza noc, księżyc zapala się tam na dnie, upiększony wędrówkami gwiazd.
Cisza! Drogami życie
odeszło daleko. Serce studnią wymyka się do głębin. Widać w jej wnętrzu jak
gdyby drugą stronę
zmierzchu. Ma się wrażenie, że z jej wylotu wychynie nagle olbrzym nocy, władca
wszystkich tajemnic
świata... O labiryncie bajeczny, o cienisty i wonny ogrodzie, magiczna komnato
zaczarowana!)
- Srebrzynku, jeśli któregoś dnia rzucę się do tej studni, to wcale nie po to,
wierz mi, żeby się zabić, ale by
prędzej móc pochwycić gwiazdy.
Srebrzynek rży, spragniony i zdyszany. Gnana lękiem, nastroszona i bezgłośna, z
wnętrza studni wylatuje
jaskółka.
WIERZGNIĘCIE
Wyruszaliśmy do folwarku w Montemayor, by ponaznaczać żelazem małe byczki.
Wybrukowane podwórko,
cieniste pod płomiennym i bezkresnym błękitem wieczoru, drżało od rżenia
krzepkich, wesołych rumaków, od
rozigranych śmiechów młodych kobiet, od ostrych, niespokojnych naszczekiwań
psiarni. Srebrzynek
niecierpliwił się w kącie.
- Ależ chłopie - wykrzyknąłem doń - ty naprawdę nie możesz przyłączyć się do
nas! Ty jesteś za malutki!
Ogarnął go taki szał, że poprosiłem Półgłówka, aby wskoczył na niego i zabrał go
z nami.
Przez jaśniejące pola, jakaż wesoła to jazda! Śmiały się do nas żuławy
obramowane złotem, ze słońcem w
potłuczonych swych zwierciadłach, gdzie przeglądały się zamknięte młyny. Za
twardym, zwartym stąpaniem
koników szparko i dźwięcznie brzmiał truchcik Srebrzynka, co go tam musiał
zawzięcie zwielokratniać, jak
kolejka z Riotinto obroty swych kół, by nie zostać samotnie z Półgłówkiem na
drodze.
Nagle zagrzmiało coś niby strzał z pistoletu. Srebrzynek otarł się pyskiem o
grzbiet smukłego źrebaka, źrebak
mu odpowiedział gwałtownym wierzgnięciem. Żaden z jeźdźców nie zwrócił był na to
uwagi, lecz ja
natychmiast dostrzegłem, że przednia łapa Srebrzynka jest cała zbroczona krwią.
Zeskoczyłem na ziemię i
posługując się kolcem i włosiem podwiązałem mu pękniętą żyłę. Potem zleciłem
Półgłówkowi, by odprowadził
go stępa do domu.
Opieszali i smutni oddalili się obaj suchym łożyskiem strumienia ku górze do
miasteczka, co chwila
towarzysząc wzrokiem błyskotliwej ucieczce naszej kawalkady...
Gdy wróciwszy z folwarku poszedłem obejrzeć Srebrzynka, zastałem go zbolałym i
markotnym.
- Widzisz teraz - westchnąłem - że ty nigdzie nie możesz chodzić razem z ludźmi?
ASNOGRAFIA
Czytam w pewnym Słowniku: ASNOGRAFlA, sł. łac.: Mówi się tak, ironicznie, w
znaczeniu »opis osła«.
Biedny osioł! Taki dobry, taki szlachetny, taki dowcipny jak ty! Ironicznie...
Dlaczego? Nawet nie
zasługujesz na poważny opis, ty, którego opis na pewno stałby się baśnią
wiosenną? To na człowieka, jeśli
jest dobry, powinno się mówić »osioł«! To na osła, jeśli jest zły, powinno się
mówić »człowiek«!
Ironicznie... O tobie, tak myślącym, przyjacielu starca i dziecka, strumyka i
motyla, słońca i psa, kwiatu i
księżyca, cierpliwym i rozważnym, melancholijnym i życzliwym, Marku Aureliuszu
łąk...
Srebrzynek, który niewątpliwie rozumie, patrzy na mnie badawczo swymi lśniącymi,
łagodnie twardymi
ślepiami, w których drobniutkie i roziskrzone słońce połyskuje na małym,
wypukłym czarnozielonym
firmamencie. Ach, gdyby jego kudłate, idylliczne łbisko wiedziało, że ja oddaję
mu sprawiedliwość, że ja
jestem lepszy od tamtych ludzi, co piszą Słowniki, prawie taki sam dobry jak i
on!
Więc dorzuciłem na marginesie książki: ASNOGRAFIA, znaczenie przenośne: winno
się mówić -
ironicznie, rzecz jasna! - w sensie: »opis głupiego człowieka, który pisuje
słowniki.«
PRZECHADZKA
Napadniętymi drożynami lata, obwieszonymi subtelnym wiciokrzewem, jak nam
pogodnie się idzie! Ja
czytam, śpiewam lub mówię wiersze do nieba. Srebrzynek szczypie skąpą trawę na
ocienionych skarpach,
pokryte pyłem kwiaty malw i rude szczawie. Częściej stoi niż idzie. Ja mu
pozwalam...
Niebo błękitne, błękitne, błękitne, przeszywane uniesieniem moich źrenic, wznosi
się nad przytłoczonymi
owocem migdałowcami do swej najwyższej chwały. Całe pole - milczące, rozżarzone
- błyszczy. Na rzece
biały żagielek zastygł w bezruchu: brak wiatru. W stronie lesistych wzgórz gęste
dymy pożaru wypiętrzają
swe krągłe, czarne chmury.
Ale nasza wędrówka jest bardzo krótka. Jest jakby dzień pogodny i bezbronny
wśród wielorakiego życia.
Ni ku apoteozie nieba, ni do zamorskich krajów, do których biegnie rzeka, ani
nawet ku klęsce płomieni...
Gdy w obłoku pomarańczowej woni daje się słyszeć wesołe dzwonienie norii,
Srebrzynek rży i bryka
wesoło. Cóż za prosta uciecha powszednia! Znalazłszy się u zbiornika napełniam
swój kubek i piję ów
płynny śnieg. Srebrzynek zanurza pysk w cienistej wodzie i pochłeptuje
oszczędnie tu i ówdzie, w
najprzezroczystszym miejscu.
SZARA GODZINA
W przepojonym spokojem i rezygnacją skupieniu półmroków wiejskich jakąż poezją
okrywa się zgadywanie
rzeczy dalekich, niewyraźne wspomnienie czegoś ledwie znanego! Urok to
zaraźliwy, od którego miasteczko
trwa jak gdyby przybite do krzyża bolesnego, długiego zadumania.
W powietrzu snuje się zapach grubego i czystego ziarna, co pod chłodnymi
gwiazdami spiętrza na klepiskach (o,
Salomonie!) swoje widmowe wzgórza żółtawe i miękkie. Parobcy nucą cicho, w
sennym znużeniu. Siedząc na
gankach wdowy myślą o swych umarłych, którzy drzemią tak blisko, tuż za
dziedzińcami. Malcy biegną z
jednego do drugiego cienia, jak pomiędzy drzewami przelatują ptaki.
Wśród posępnego światła, co utrzymuje się na wapnem bielonych fasadach biednych
domów, oblekanych już w
czerwień przez latarnie naftowe, przechodzą zamazane sylwetki, ziemiste,
milczące, smutne -nowy żebrak,
Portugalczyk śpieszący ku karczowisku, może jakiś złodziej - które swym ciemnym,
trwożnym wyglądem
kontrastują z pogodnym spokojem, jaki fioletowy, powolny i mistyczny zmierzch
kładzie na rzeczy znajome...
Uchodzą w dal dzieciaki, a w sekrecie nie oświetlonych drzwi rozpowiada o się o
»tamtych« ludziach, co ponoć
»wydobywają tłuszcz z dzieci, aby wyleczyć córkę króla chorą na suchoty«...
PIECZĄTKA
Tamta miała kształt zegarka, Srebrzynku. Otwierało się srebrne pudełeczko i
ukazywała się przyciśnięta do
poduszki z fioletowym tuszem, niby ptak w swoim gnieździe. Cóż za wrażenie, gdy
po przyłożeniu jej przez
chwilę do mojej białej i lila dłoni pojawiał się tam stempelek:
FRANCISCO RUIZ, Moguer,
Jakże wtedy marzyłem o pieczątce przyjaciela ze szkoły Don Carlosal Z pomocą
drukarenki, którą znalazłem na
górze, w starym gabinecie mego domu, usiłowałem sklecić sobie pieczątkę z
imieniem i nazwiskiem. Ale nie
udała się dobrze, a przede wszystkim trudno nią było coś odbić. Nie to, co tamta
druga, która z taką łatwością
pozostawiała i tu, i ówdzie, na książce, na ścianie, na ciele, wyraźny napis:
FRANCISCO RUIZ, Moguer.
Pewnego dnia przybył do mego domu wraz z Ariasem, złotnikiem Z Sewilli,
komiwojażer od materiałów
piśmiennych. Co za urok linijek, kompasów, barwnych farb i pieczątek! Były
przeróżnych kształtów, każdego
rozmiaru. Oderwałem w mig plombę od skarbonki i za jednego duro, którego tam
znalazłem, zamówiłem
pieczątkę ze swym imieniem, nazwiskiem i nazwą miejscowości. Jakże długo wlókł
się ów tydzień! Jak waliło
mi serce, gdy nadchodziła poczta! Co za okrutne poty, gdy oddalały się w deszczu
kroki listonosza! Na koniec,
pewnego wieczora,
przyniósł mi ją. Był to mały, skomplikowany aparat z ołówkiem, piórem,
inicjałami na lak - czy ja wiem, z
czym jeszcze! A po naciśnięciu sprężynki ukazywał się stempelek, lśniący
nowością, nieskalany.
Może zostało coś nie ostemplowanego w moim domu? Coś, co nie było moje? Jeśli
kto inny poprosił mnie
o pieczątkę - uwaga, bo się zepsuje! - co za trwoga! Następnego dnia z jakim
radosnym pośpiechem
zaniosłem do szkoły wszystko: książki, bluzę, kapelusz, buty, ręce - z napisem:
JUAN RAMÓN JIMENEZ, Moguer.
OSZCZENIONA SUKA
Suka, o której ci mówię, Srebrzynku, to ta od strzelca Lobata. Znasz ją dobrze,
bo spotykaliśmy ją wiele
razy na Drodze Równin... Czy przypominasz sobie? Taka złocista i biała jak
pochmurny zachód majowy...
Urodziła cztery szczeniaki i Salud, mleczarka, zabrała wszystkie do chaty w Las
Madres, gdyż umierało jej
dziecko i Don Luis polecił napoić je rosołem ze szczeniaków. Ty dobrze wiesz,
ile to drogi od domu
Lobata do mostu w Las Madres, jeżeli iść na Las Tablas...
Srebrzynku, powiadają, że suka miotała się jak szalona przez cały ów dzień, to
wchodząc, to wychodząc,
wyzierając na drogi, wdrapując się na wały, obwąchując ludzi... Jeszcze gdy
dzwoniono na Anioł Pański, widział
ją ktoś na workach z węglem koło budki strażnika w Los Hor-nos, smętnie wyjącą
ku zachodowi.
Ty dobrze wiesz, ile jest od ulicy Środkowej do przeprawy w Las Tablas... Cztery
razy pobiegła suka tam i z
powrotem w ciągu nocy, i za każdym razem przyniosła w pysku jednego szczeniaka,
Srebrzynku. A o świcie,
kiedy Lobato wyszedł otworzyć bramę, suka siedziała na progu spoglądając
łagodnie na swego pana, ze
wszystkimi czterema chudymi szczeniątkami przyczepionymi w niezdarnym dreszczu
do jej wymion
zaróżowionych i pełnych.
ONA I MY
Srebrzynku, może to ona odjeżdżała - dokąd? - owym czarnym pociągiem całym w
słońcu, co po wysokim
nasypie, odcinając się na tle białych chmurek, uciekał w stronę północy.
My obaj staliśmy w dole, skryci wśród żółtych i sfalowanych zbóż, skropionych
zewsząd krwią maków, którym
lipiec nakładał już małą koronę z popiołu; a obłoczki pary niebieskiej -
przypominasz to sobie -zasmucały przez
chwilę słońce i kwiaty, staczając się bezwiednie ku nicości...
Główka o jasnych włosach, w czarnym welonie!... Była niby portret złudzenia w
przelotnej ramie okienka.
Mogła sobie pomyśleć: Kim są ten człowiek w żałobie i ten osiołek ze srebra?
I kimże byśmy być mogli! Nami właśnie... prawda, Srebrzynku?
WRÓBLE
Poranek świętego Jakuba, ogarnięty białymi i szarymi chmurami, jest jakby
okutany w bawełnę. Wszyscy
pośpieszyli na mszę. W ogrodzie zostały jedynie wróble, Srebrzynek i ja.
Ach, te wróble! Pod krągłymi chmurami, które od czasu do czasu zrzucają drobne
krople, jakże wlatują i
wylatują z powoju, jak świergocą, jakże się dziobią nawzajem! Jeden spada na
gałąź, odlatuje i pozostawia ją
rozedrganą; inny wypija troszkę nieba z kałuży na cembrowinie studni; tamten
skoczył na daszek przybudówki,
pełen uschniętych prawie kwiatów, które ożywia światło szarego dnia.
Błogosławione ptaki bez ustalonych dni świątecznych! Ze swobodną monotonią
czegoś swojskiego, naturalnego,
nic prócz nieokreślonego szczęścia nie głoszą im dzwony. Zadowolone, bez
fatalnych zobowiązań, bez tych
olimpów i tartarów, co uniesieniem lub trwogą przejmują nieszczęsnych ludzi-
niewolników, bez innej
moralności prócz swej własnej, bez żadnego Boga prócz błękitu, są mymi braćmi,
mymi miłymi braćmi.
Podróżują bez pieniędzy i walizek; zmieniają mieszkanie, kiedy im się podoba;
odgadują strumień, przeczuwają
listowie; wystarczy im rozpostrzeć tylko skrzydła, aby osiągnąć szczęście; nie
wiedzą nic o poniedziałkach ni
sobotach; pluskają się wszędzie, w każdej chwili; kochają miłość bezimienną,
powszechną ukochaną.
A kiedy ludzie - biedni ludzie! - idą w niedzielę na nabożeństwo pozamykawszy
drzwi, one, dając radosny
przykład miłości bez rytuału, nadlatują raptownie ze swym świeżym i wesołym
zgiełkiem do ogrodów
pozamykanych domów, gdzie pewien pan poeta, którego już dobrze znają, i pewien
czuły osiołek - przyłączasz
się do mnie? - wpatrują się w nie po bratersku.
FRASCO YELEZ
Dzisiaj nie można wyjść, Srebrzynku. Właśnie przeczytałem na Placyku Pisarzy
obwieszczenie alkada:
»Wszelaki Brytan, któren przemierzy arterie tego Szlachetnego Grodu Mogueru bez
odnośnego Kapistrum czyli
kagańca, ma zostać rozstrzelanym przez Funkcjonariuszy mej Władzy«.
Z czego wynika, Srebrzynku, że są wściekłe psy w miasteczku, już wczoraj w nocy
słyszałem raz po raz strzały
Straży Miejskiej - tej lotnej nocnej kontroli celnej, jeszcze jednego tworu
»Flaszki« * Yeleza -na Monturrio,
koło Zamku, na Zamurzu.
Lolilla zwana głupią -wrzeszczy wszystkim do drzwi i okien, że nie ma wcale
takowych wściekłych psów i że
obecny alkad, podobnie jak dawny, Vasco, co przebierał półgłówka za ducha, żądny
jest samotności, którą
stwarzają jego strzały, by przemycać swą wódkę z agawy i figi. Ale niechby to
jednak była prawda i niechby cię
ugryzł wściekły pies? Nie chcę nawet myśleć o tym, Srebrzynku.
* Gra słów: »Flasco« znaczy w języku hiszpańskim zarówno: » Franio«; jak: *
flaszka*.
LATO
Ze Srebrzynka sączy się krew, fioletowa i gęsta, od użądleń przez bąki.
Świerszczyk piłuje sosnę, do której
zda się, że nigdy nie dotrzemy. Kiedy otwieram oczy po krótkiej chwili
wszechogarniającego snu,
piaszczysty krajobraz ukazuje mi się biały, zimny w swym rozżarzeniu, widmowy.
Niskie krzewiny czystków usiane są wielkimi mglistymi kwiatami, różami z dymu, z
gazy, z bibułki,
uświetnionymi czterema łzami karminu. Dławiąca mgiełka wybiela karłowate sosny.
Jakiś nigdy nie
widziany ptaszek, żółciutki w czarne centki, milcząco trwa na gałęzi.
Strażnicy sadów pobrzękują blachami z mosiądzu, by przepłoszyć ogoniastych
rabusiów, co się spuszczają
wielkimi błękitnymi stadami na pomarańcze... Kiedy wreszcie wchodzimy w cień
gęstego orzecha, płatam
na części dwa nasze arbuzy, obnażające szron swój purpurowy z orzeźwiającym,
przeciągłym
skrzypieniem. Zjadam owoc pomału, nadsłuchując w oddali nieszporów z miasteczka.
Srebrzynek sączy
cukrzany miąższ swojego, jakby to była woda.
OGIEŃ W LASACH
Dzwon na alarm! Trzy... cztery uderzenia... Ogień!
Porzuciliśmy kolację i ze zdławionym przez czarną czeluść drewnianych schodków
sercem wspięliśmy się
w zadyszanym i niespokojnym milczeniu na taras.
- To gdzieś koło Luceny! - krzyczy w dół schodów Anilla, co już znalazła się na
ich szczycie, nim my
wylegliśmy ku nocy...
Bom, bom, bom, bom! Przy wyjściu na dwór - jakże tu się oddycha! - twarde,
dźwięczne uderzenia dzwonu
nabierają czystości ł młócą uszy, ściskają nam serce.
- Jest wielki, bardzo wielki... To porządny pożar...
Tak. Na czarnym widnokręgu sosen odległy płomień zda się spokojny w swej ostro
zarysowanej
przejrzystości. Jest niby purpurowa i czarna emalia, podobny owemu »Polowanłu«
Piera di Cosimo, gdzie
ogień wyrażono jedynie czystą czernią, czerwienią i bielą. Czasem błyszczy z
większym rozmachem, kiedy
indziej czerwień staje się prawie różowa, koloru wschodzącego księżyca...
Sierpniowa noc jest nieruchoma,
wyniosła; można pomyśleć, że ogień zamarł już w niej na zawsze, jak gdyby
wieczny jej składnik...
Umykająca gwiazda przebiega przez pół nieba i pogrąża się w błękicie nad
klasztorem. Zostaję sam ze
sobą...
Rżenie Srebrzynka gdzieś w dole przywraca mnie rzeczywistości... Wszyscy zeszli
na dół... I czuję pośród
dreszczu, którym rani mnie miękkość nocy zwiastującej już winobranie, jakby
właśnie przeciągnął obok
mnie ów człowiek, co, jak mniemałem w dzieciństwie, podpalał lasy: rodzaj Pepe
el Poilo — moguerski
Oscar Wilde, starszawy już, smagły, z siwymi kędziorami, ze zniewieściałą swą
okrągłością odziana w
czarny surdut oraz spodnie w wielkie białe i jasnobrązowe kraty, spodnie,
których kieszenie pękały od
długich gibraltarskich zapałek.
STRUMIEŃ
Ten wyschnięty dziś strumień, Srebrzynku, którym idziemy na Pastwisko Koni,
mieści się w moich
starych, pożółkłych książkach, raz taki, jakim jest naprawdę, u boku zamulonej
studni pośród łąki, z
makami prześwietlonymi słońcem i opadłymi morelami; kiedy indziej w nadbudowach
i odmianach
alegorycznych, przeniesiony w moim czuciu do miejsc odległych, nie istniejących
lub tylko
podejrzewanych.
Przez niego, Srebrzynku, jak kwiat ostu w promieniach słońca rozbłysła w
uśmiechu moja dziecięca
wyobraźnia wobec czaru pierwszych odkryć, gdy dowiedziałem się, że on, Strumień
Równin, to właśnie
ten sam strumień, co przecina drogę do San Antonio swym zagajnikiem śpiewnych
topoli; że podążając
jego wysuszonym w lecie korytem dochodziło się aż tutaj; że kiedy wrzuciłem zimą
korkową łódeczkę tam,
wśród topoli, docierała aż do tych granatowców, przepłynąwszy pod mostem w Las
Angustias, co był
moim schronieniem, gdy przechodziły byki...
Ileż to czaru w owym fantazjowaniu dziecięcym, Srebrzynku! Czaru, który i ty
może znasz lub dawniej
znałeś. Wszystko przychodzi i odchodzi w rozkosznych zamianach; spogląda się na
wszystko i nie
dostrzega się nic inaczej niż jako przelotne odbitki wyobraźni... Idzie się na
wpół ślepym, patrząc tyleż do
wewnątrz co na zewnątrz, wywracając czasami w cieniu duszy ładunek obrazów życia
lub otwierając do
słońca, niby kwiat oczywisty, i na prawdziwym brzegu składając poezję, której
się nigdy więcej już nie
spotka - poezję duszy oświeconej.
NIEDZIELA
Nawołujące jazgotanie dzwonka, to bliskie, to dalekie, raz po raz brzmi na
niebie świątecznego rana, jak gdyby
cały błękit był z kryształu. A pola, wycieńczone już trochę, zdają się złocić
opadłymi nutkami triumfalnego i
barwnego wzlotu.
Wszyscy, nawet i strażnik, chcąc oglądać procesję ściągnęli do miasteczka.
Jesteśmy sami, Srebrzynek i ja. Co
za spokój! Jaka czystość! Jaka błogość! Pozostawiwszy Srebrzynka na wysokiej
łączce układam się pod sosną -
rój na od ptaków, które nie uciekają - żeby czytać. Omar Chajjam *...
W ciszy, jaka zalega między falami dzwonienia, wrzenia wewnętrzne wrześniowego
ranka nabierają jawności ł
głosu. Złocistoczarne osy szybują wokół szpaleru, obwieszonego zdrowymi gronami
muszkatowymi, a motyle,
które mi się mieszają z kwiatami, wzlatując odnawiają się jakby - w metamorfozie
barw. Samotność jest niby
wielka myśl świetlista.
Od czasu do czasu Srebrzynek przestaje jeść i patrzy na mnie. Od czasu do czasu
przestaję czytać i patrzę na
Srebrzynka...
* Poeta perski (ok. 1050-1123), autor sławnego poematu o przemijaniu uciech
ziemskich »Rubajjat«.
ŚPIEW ŚWIERSZCZA
Srebrzynek i ja, z naszych wędrówek nocnych, dobrze znamy śpiew świerszcza.
Pierwszy śpiew świerszcza, o zmroku, jest niezdecydowany, cichy i szorstki.
Zmienia ton, uczy się od samego
siebie, po trochu zyskuje na sile, ustawia się należycie, jakby poszukiwał
harmonii miejsca i godziny. Nagle,
kiedy już gwiazdy zaświecą na zielonym i przejrzystym niebie, pienie przybiera
melodyjną słodycz swobodnego
dzwoneczka.
Świeże bryzy liliowe wędrują tam i z powrotem; otwierają się szeroko nocne
kwiaty, po równinie błąka się
czysta i boska woń niebie-
skich łąk zespolonych, niebiańskich ł ziemskich. A świerszcza śpiew potężnieje,
wypełnia całe pole, niejako
staje się głosem cienia. Nie waha się już i nie milknie. Jakby tryskając z
siebie samej, każda nuta bliźniaczką jest
innym w braterstwie ciemnych kryształów.
Mijają pogodne godziny. Nie ma wojny na świecie i spokojnie śpi wieśniak, widząc
niebo w wysokiej głębi
swego snu. Może tam, u powojów parkanu, miłość trwa w uniesieniu z oczami
zatopionymi w oczach... Grzędy
fasoli ślą ku miasteczku posłania łagodnej woni, jak ze swobodnej młodzieńczości
naiwnej i nagiej. A zboża
falują, zielone od księżyca, wzdychając na wietrze godziny drugiej, trzeciej,
czwartej... Śpiew świerszcza zagubił
się od tak długiego brzmienia...
Znowu jest! O, pienie świerszcza o świcie, kiedy przejęci dreszczem wracamy ze
Srebrzynkiem do łóżka
poprzez ścieżki białe od rosy! Opada księżyc rudawy i senny. Już śpiew pijany
jest księżycem, upojony
gwiazdami, romantyczny, obfity, tajemny... Wtedy to wielkie, żałosne chmurzyska,
obrzeżone fioletem
błękitnawym ł smutnym, wydobywają dzień z morza, pomalutku...
WALKI BYKÓW
Czy wiesz, Srebrzynku, po co przychodziły te dzieci? Chciały zobaczyć, czy im
pozwolę uprowadzić ciebie, aby
mogły wieczorem, podczas corridy, prosić wraz z tobą o klucz od zagrody dla
byków. Ale się nie trwóż! Już ja
im powiedziałem, żeby nie śmiały nawet o tym myśleć... One szalały, Srebrzynku!
Całe miasteczko jest przejęte
walką byków.
Kapela rżnie od świtu - zmęczona już i rozstrojona - przed tawernami; wozy i
konie ciągną tam i z powrotem, w
górę lub w dół ulicy Nowej. Tuż za nami, w zaułku, przygotowują Kanarka, ów
żółty powóz, który tak się
podoba dzieciakom, dla grupy toreadorów. Ogródki ogołocone są z kwiatów dla
»prezydentek«. Żal bierze
patrzeć na młodych chłopaków, jak się niezdarnie wałęsają po ulicach w swoich
szerokich kapeluszach i w
bluzach, z cygarem, pachnący stajnią i wódką.
Kolo drugiej, Srebrzynku, w tym momencie nasłonecznionej samotności, w tej
jasnej próżni dnia, kiedy właśnie
się stroją matadorzy i »prezydentki« - ty i ja, wymknąwszy się boczną furtką,
podążymy zaułkiem na pola, tak
jak zeszłego roku...
Jakie piękne są pola w te dni świąteczne, w które wszyscy je opuszczają!
Zaledwie w jednej z młodych winnic
lub w ogrodzie jakiś staruszek nachyla się nad zielonymi gronami, nad czystą
strugą wody.... W dali, ponad
miasteczkiem, niby błazeński wieniec unosi się skłębiona wrzawa, oklaski, muzyka
z placu walki byków;
wszystko to niknie, w miarę jak odchodzimy, pogodni, w stronę morza...
A dusza, Srebrzynku, czuje się prawdziwą królową tego, czym owładnęła mocą
swojego uczucia: panią
wielkiego, zdrowego ciała Natury, dającego każdemu, kto na to zasługuje,
posłuszne widowisko swego
wiecznego, promiennego piękna.
BURZA
Trwoga. Wstrzymany oddech. Zimny pot. Okropne, niskie niebo dławi brzask. (Nie
ma którędy uciec). Cisza...
Miłość ustaje. Truchleje wina. Wyrzut zamyka oczy. Jeszcze ciszej...
Grzmot, głuchy, przewalający się, nieprzerwany, jak ziewnięcie, co nie kończy
się wcale, jak ogromny ładunek
głazów, co by runął z zenitu na miasteczko, toczy się długo przez opustoszały
ranek. (Nie ma którędy uciec).
Wszystko, co słabe - kwiaty i ptaki - ulatnia się z życia.
Nieśmiało strach spogląda przez wpółotwarte okno na Boga, który rozbłyska
tragicznie. Tam na wschodzie,
między strzępami chmur, widać posępne malwy i róże, splamione, zimne, już nie
mogące przezwyciężyć czerni.
Poczta z godziny szóstej, co wydaje się czwartą, dudni za rogiem w ulewie;
woźnica śpiewa, żeby zagłuszyć lęk.
Pusty wóz z winobrania przebiega pośpiesznie.
Anioł Pański! Anioł Pański, twardy i opuszczony, szlocha między grzmotami.
Ostatni Anioł Pański świata?... I
chciałoby się, by to dzwonienie umilkło już prędzej, albo nie, żeby trwało dziś
dłużej, o wiele dłużej, póki nie
zdławi szaleństwa. I chodzi się z kąta w kąt, i łka się, i nie wie się, czego
się pragnie...
(Nie ma którędy uciec). Struchlały serca. Dzieci krzyczą ze wszystkich stron...
- Cóż będzie ze Srebrzynkiem, tak samotnym w bezbronnej stajni na dziedzińcu?
NOKTURN
Z odświętnego miasteczka, rozjaśnionego czerwono aż ku niebu, dochodzą tęskne,
ochrypłe walce w łagodnym
powiewie wiatru. Wieża -surowa, mroczna, milcząca i sina - widnieje na wędrownym
kręgu błękitnym,
fiołkowym, żółtoszarym... A tam, poza ciemnymi magazynami przedmieścia, opadły
księżyc złoty i senny
zachodzi samotnie nad rzeką.
Pole zostało samo ze swymi drzewami i z cieniem swoich drzew. Dochodzą urywane
śpiewy świerszczy,
somnambuliczny szept ukrytych wód, łagodna wilgoć, jakby się rozpuściły
gwiazdy... Srebrzynek zarżał smętnie
z ciepłego wnętrza swej stajni.
Koza też jeszcze nie śpi, jej dzwonek wydzwania uparcie, żywo rozkołysany, potem
coraz wolniej. W końcu
milknie... Z dala, od strony Montemayoru, rży inny osioł... Po nim jeszcze inny,
gdzieś w Valle-juelo... Szczeka
pies...
Noc jest tak jasna, że widać kolory kwiatów w ogrodzie, niby w dzień. Tuż przy
ostatnim domu na Źródlanej,
pod czerwoną, chwiejącą się latarnią, skręca za róg samotny człowiek... Czy to
ja? Nie. W wonnym półmroku
rajskim - ruchomym i złotym - który stworzyły wspólnie bez i księżyc, cień i
bryza, wsłuchuję się w swe serce
głębokie i niepowszednie...
Kula obiega kręgiem, zroszona potem i miękka...
SARITO
Podczas winobrania, kiedy w szkarłatny wieczór znalazłem się w winnicy nad
strumieniem, powiedziały mi
kobiety, że jakiś młody Murzyn o mnie pyta.
Ja szedłem w stronę klepiska, a on schodził już ku mnie ścieżynką.
- Sarito!
Był to Sarito, służący Rozaliny, mojej portorykańskiej narzeczonej. Umknął
chyłkiem z Sewilli, by się potykać z
bykami po miasteczkach, i ciągnął teraz na piechotę z Niebla, głodny i bez
pieniędzy, przerzuciwszy przez ramię
jaskrawoczerwony krótki płaszcz torera.
Winobrańcy spoglądali nań spode łba, ze źle ukrywaną pogardą. Kobiety go
unikały, bardziej ze względu na
mężczyzn, niźli z własnego przekonania. Przedtem, idąc przez wytłaczalnłę, pobił
się już z jakimś chłopcem,
który naderwał mu zębami ucho.
Ja uśmiechałem się doń i mówiłem do niego uprzejmie. Sarito, nie mając odwagi
pogładzić mnie samego,
głaskał Srebrzynka, który wałęsał się w pobliżu skubiąc winogrona - i patrzył
zarazem na mnie wzrokiem
pełnym szlachetności.
MIEJSKI PARK
Ponieważ przyjechaliśmy do dużego miasta, zapragnąłem, by Srebrzynek zobaczył
park... Zbliżamy się
pomalutku wzdłuż sztachet, w miłym cieniu okrytych jeszcze listowiem akacji i
platanów. Kroki Srebrzynka
rozbrzmiewają na wielkich, lśniących od wody płytach świeżo podlanych, miejscami
niebieskich od nieba,
miejscami białych od opadłych już kwiatów, które, zroszone, wydają mgliście
słodkie, delikatne wonie. Jakaż
świeżość i zapach wydobywają się z ogrodu — przesyconego tak samo wodą - przez
kolejne prześwity
ociekającego bluszczu ogrodzenia! Wewnątrz bawią się dzieci. Wśród białego
falowania przeciąga wrzaskliwy,
rozdzwoniony spacerowy wózek z fioletowymi chorągiewkami i zielonym baldachimem;
statek sprzedawcy
orzechów, zdobny granatem i złotem, z nawleczonymi na liny ziemnymi orzeszkami,
ze swym dymiącym
kominem; dziewczynka z balonami - olbrzymim, lotnym, napowietrznym gronem,
szmaragdowym, niebieskim i
szkarłatnym; sprzedawca wafli, przytłoczony ciężarem czerwonej blaszanki... Na
niebie, w gąszczu tkniętej
jesienną chorobą zieleni, gdzie, lepiej teraz widoczne, trwają dzielnie palma i
cyprys, zapłonął żółtym blaskiem
księżyc nad różowymi chmurkami.
Kiedy jestem już w bramie i gdy zamierzam wejść do ogrodu, zwraca się do mnie ów
niebieski człowiek, który
go strzeże ze swoją żółtą laską i swoim wielkim zegarkiem ze srebra:
- Osieł nie może wejść, pse pana.
- Osioł? Jaki znów osioł? - powiadam spoglądając na coś hen poza Srebrzynkiem,
zapomniawszy, rzecz jasna, o
jego zwierzęcym kształcie.
- Jakiż osieł ma być, pse pana; jakiż osieł ma byyyć...!
Wtenczas powracam znów do rzeczywistości, a ponieważ Srebrzynek nie może wejść,
bo jest osłem, ja, będąc
człowiekiem, nie chcę już wejść do ogrodu - i wyruszam wraz z nim z powrotem
wzdłuż ogrodzenia, czule go
głaszcząc i zagadując go o czym innym...
KSIĘŻYC
Srebrzynek wypił sobie właśnie dwa kubły usianej gwiazdami wody ze studni na
dziedzińcu i powracał do
stajni, niemrawy i roztargniony, wśród wybujałych słoneczników. Ja czekałem nań
koło bramy, oparty o
biały narożnik i ogarnięty ciepłym zapachem heliotropu.
Ponad daszkiem, wilgotnym od mgieł wrześniowych, spały dalekie pola,
przysyłające mocne oddechy
sosen. Wielkie czarne chmurzysko, niby ogromna kura, co składa właśnie złote
jajo, złożyła księżyc na
wzgórzu.
Rzekłem do księżyca:
...Ma sola
ha questa luna m ciel,
che da nessuno cadcr
fu vista mai se non in sogno.
Srebrzynek wpatrywał się zachłannie w jego tarczę i z głuchym, twardym łoskotem
potrząsał jednym
uchem. Wpatrzywszy się potem we mnie zadumany, potrząsał drugim.
UCIECHA
Srebrzynek bawi się z piękną białą suką Dianą, co przypomina półksiężyc, ze
starą szarą kozą, z dzieciakami...
Pobrzękując lekkim dzwoneczkiem Diana, wytworna i gibka, skacze przed ośliskiem
i udaje, że chce go ugryźć
w pysk. A Srebrzynek, nastawiwszy uszy w szpic jak liście agawy, szarżuje głową
łagodnie i turla ją po
ukwieconej trawie.
Koza idąc u boku Srebrzynka ociera się o jego nogi, pociąga zębami za końce jego
ładunku sitowia. Z
goździkiem albo stokrotką w pysku staje naprzeciw niego, trąca go w czoło i
podskakuje potem, i beczy
radośnie, przymilna niby kobieta...
Pośród dzieci Srebrzynek służy za zabawkę. Z jakąż cierpliwością znosi ich psie
figle! Jakże wolniutko stąpa,
zatrzymując się, udając głuptasa, byle nie pospadały! I jak je straszy,
rozpoczynając nagle upozorowanego kłusa!
O, popołudnia jasne moguerskiej jesieni! Gdy przejrzyste powietrze
październikowe zaostrza klarowne dźwięki,
unosi się z doliny sielankowa radość szczekania i dzwonków, rżeń, pobekiwań i
śmiechów dziecięcych...
PRZELATUJĄ KACZKI
Poszedłem dać wody Srebrzynkowi. Z ciszy dziedzińca, pośród pogodnej nocy,
pełnej wędrówek obłoków ł
gwiazd, słychać tam w górze nieustanne przeciąganie wyraźnych gwizdów.
To kaczki. Lecą w głąb lądu, uciekając przed burzą morską. Co pewien czas,
jakbyśmy wznieśli się ku nim lub
jakby one spuściły się niżej, dochodzą nas najlżejsze szelesty ich skrzydeł, ich
dziobów; podobnie w polu
słychać wyraźnie rozmowę kogoś, kto idzie daleko...
Srebrzynek raz po raz przerywa picie i wznosi głowę (tak jak ja, tak jak kobiety
Milleta) ku gwiazdom z łagodną
tęsknotą bez granic...
MAŁA DZIEWCZYNKA
Mała dzieweczka była uciechą Srebrzynka. Gdy szła ku niemu ścieżką obrośniętą
bzami w swym białym
ubranku i kapelusiku ze słomy ryżowej, wzywając go przymilnie: - Srebrzynku,
Srebrzyneczkuuu! - oślisko
chciało się urwać z postronka, i fikało jak dziecko, i rżało jak szalone.
Ona w ślepym zaufaniu przechodziła pod nim tam i z powrotem, potrącała go stopą,
wkładała rękę - tę lilię
śnieżnobiałą — do różowego pyska oblankowanego wielkimi żółtymi zębami; albo
ujmując go za uszy, których
pozwalał jej dosięgnąć, nazywała go wszelkimi pieszczotliwymi odmianami jego
imienia: Srebrzynek!
Srebrzynisko! Srebrzyniątkol Srebrzyneczek!
Przez długie dni, w ciągu których dziewczynka żeglowała w swej białej kołysce z
prądem rzeki ku śmierci, nikt
nie pamiętał o Srebrzynku. Ona wśród majaczenia przyzywała go smutnie:
Srebrzyneczkuuu . W ciemnym i
pełnym westchnień domu słychać było niekiedy dalekie, żałosne wołanie
przyjaciela. O, melancholijne lato!
Ileż przepychu włożył Bóg w ów dzień pogrzebu! Miesiąc złotoróżowy, wrzesień ten
sam co teraz, chylił się był
ku końcowi. Jak rozbrzmiewał z cmentarza głos dzwonu na zachodzie niebieskim, na
drodze do chwały!...
Wróciłem poprzez opłotki, zgaszony, samotny; wszedłem do domu od strony
dziedzińca i uciekając przed
ludźmi udałem się do stajni, gdzie siadłem przy Srebrzynku, by pomyśleć.
PASTUSZEK
Na wzgórzu, które fiołkowa godzina czyni cienistym i trwożnym, pastuszek, czarny
na tle seledynowych
kryształów zachodu, gwiżdże na swej fujarce pod migotaniem gwiazdy wieczornej.
Uwikłane wśród kwiatów,
które, gdy ich nie widać, pachną coraz to mocniej (aż im ów zapach odtwarza
kształty w cieniu, gdzie
przycupnęły zgubione), dzwonią przejrzyste i łagodne dzwonki zatrzymanego stada,
rozproszonego przez chwilę
u wejścia do wsi, w dobrze znajomej stronie.
.— Panicu, zęby ten osielek beł mój...
Brzdąc, bardziej ogorzały i bardziej sielski w tej niepewnej godzinie, piętrzący
w bystrych źrenicach przelotne
odbłyski chwili, mógłby być jednym z młodziutkich żebraków, których uwiecznił na
płótnie Bartolome Esteban,
nasz dobry Sewilczyk.*
Dałbym mu tego osła... Ale cóż bym ja począł bez ciebie, Srebrzynku?
Księżyc, który wstępuje okrągły ponad pustelnię Montemayoru, rozlewa się miękko
na łące, gdzie błądzą
jeszcze niewyraźne dzienne jasności. A ukwiecona ziemia zdaje się teraz z
marzenia, z jakiejś koronki
pierwotnej i pięknej. A skały są większe, bliższe i smutniejsze. I bardziej
płacze woda niewidocznego
strumyka...
Pastuszek krzyczy, zachłanny, już z daleka:
- Ej, zęby ten osiełek beł mój!...
* Murillo (przyp. llum.)
KANAREK UMIERA
Popatrz, Srebrzynku: dziś o świcie kanarek dzieci umarł w swej srebrnej klatce.
Prawda, że biedak już był
bardzo stary... Ostatnią zimę, pamiętasz to dobrze, spędził w milczeniu, z głową
ukrytą w piórkach. A gdy
nadeszła wiosna i kiedy słońce w ogród zmieniło pokój na oścież otwarty, gdy
najpiękniejsze róże rozkwitły na
patio, on chciał także uświetnić nowe życie i zaśpiewał; ale głos jego był
kruchy i astmatyczny niby głos
pękniętego fletu.
Najstarsze z dzieci, to, któremu zlecono nad nim pieczę, widząc go martwym na
dnie klatki wykrzyknęło
gwałtownie, ze łzami:
- Przecie mu nic nie brakło, ni jedzenia, ni wody!
Nie. Nie brakło mu nic, Srebrzynku. Umarł, no bo już tak - powiedziałby
Campoamor, ów inny stary kanarek...
Srebrzynku, czy jest może raj dla ptaków? Czy jest może sad zielony wśród
błękitnego nieba, cały w kwieciu
złocistych róż, z duszami ptaszków niebieskich, różowych, białych i żółtych?
Słuchaj: tej nocy ty, ja i dzieci zaniesiemy martwego ptaszka do ogrodu. Księżyc
jest teraz w pełni i w jego
bladym srebrze biedny śpiewak na białej dłoni Blanki wyda się zwiędłym płatkiem
żółtego irysa. I pochowamy
go w grządce wielkiego krzaku róży.
Na wiosnę, mój Srebrzynku, każdy z nas ujrzy na pewno, jak dawny ptaszek
wyfrunie z płatków różanych.
Wtedy wonne powietrze rozśpiewa się znowu całe; i będzie w kwietniowym słońcu
czarodziejskie błądzenie
niedostrzegalnych skrzydeł, i niepojęta struga czystych treli z płynnego złota.
WZGÓRZE
Nic widziałeś mnie nigdy, Srebrzynku, wyciągniętego na wzgórzu, romantycznego i
klasycznego jednocześnie?
Wędrują byki, psy, kruki, a ja nie ruszam się, nawet nie patrzę. Zapada noc i
tylko wtedy odchodzę, gdy mnie
mój cień opuszcza. Nie pomnę, kiedy się tam znalazłem po raz pierwszy, i wątpię
wręcz, czy stało się to
kiedykolwiek. Już wiesz, o jakim wzgórzu mowa? O tym niskim pagórku czerwonym,
który się wznosi jak tors
mężczyzny i kobiety ponad starą winnicą Cabana.
Na nim przeczytałem wszystko, co przeczytałem, i przemyślałem wszystkie swoje
myśli. We wszystkich
muzeach widziałem ten swój portret, malowany przeze mnie samego: ja, ubrany na
czarno, wyciągnięty na
piasku, plecami do siebie, to znaczy do ciebie czy do każdego, kto patrzy - ze
swą myślą swobodną między
oczami i zachodem słońca. Wołają mnie - czy nie przyjdę jeść albo spać - z domu
w La Pia. Sądzę, że idę, ale
nie wiem, czy tam pozostaję. I jestem pewien, Srebrzynku, że teraz nie jestem tu
z tobą, ni kiedy indziej
gdziekolwiek bym nie był, ani w grobie po śmierci, tylko na wzgórzu czerwonym,
klasycznym i romantycznym
jednocześnie, patrzący z książką w ręku, jak słońce zachodzi nad rzeką.
JESIEŃ
Słońcu, Srebrzynku, nie chce się już wychodzić ze swych prześcieradeł i rolnicy
wstają wcześniej od niego.
Prawda to, że jest nagie i że bywa
chłodno.
Jak dmucha wicher północny! Przyjrzyj się spadłym na ziemię gałązkom: wiatr jest
tak ostry, taki prosty, że
wszystkie leżą równolegle, czubkami ku południowi.
Ciągnie pług, niby szorstkie narzędzie wojny, do swej radosnej pracy dla pokoju;
a na rozmokłej dróżce żółte
drzewa, pewne, że się znów zazielenia, oświetlają żywo z jednej i z drugiej
strony blaskiem łagodnych ognisk
jasnozłotych nasz przyśpieszony marsz.
UWIĄZANY PIES
Przyjście jesieni jest dla mnie tym uwiązanym psem, mój Srebrzynku, który
szczeka przeciągle i czysto w
samotności dziedzińca, podwórka czy ogrodu, co po południu zaczynają przenikać
zimnem i smutkiem...
Zawsze, gdziekolwiek bym nie był, Srebrzynku, w te dni, które stają się coraz
bardziej żółte, słyszę owego psa
uwiązanego, szczekającego ku zachodowi słońca.
Jego szczekanie, bardziej niż cokolwiek innego, przysparza mi radości. Są to
chwile, kiedy całe życie uchodzi w
oddalającym się złocie, jak serce skąpca w ostatniej uncji skarbu, co przepada.
A złoto ledwie istnieje, chciwie
skupione w duszy i rozsyłane przez nią we wszystkie strony - tak jak dzieci
chwytają słońce kawałkiem lusterka
i przenoszą je na ocienione ściany, łącząc w jednym obrazie wizerunek motyla i
suchego liścia.
Czeredy wróbli i kosów podrywają się z gałęzi na gałąź pomarańczowego drzewa lub
akacji, coraz wyżej
wstępując wraz ze słońcem. Słońce staje się różowe i lila... Piękno uwiecznia
przelotną chwilę bez tętna, niby
umarłą na zawsze, lecz jeszcze żywą. A pies przenikliwie i zajadle szczeka na
piękno, czując, być może, jak ono
umiera...
ŻÓŁW GRECKI
Znaleźliśmy go, brat mój i ja, wracając pewnego południa wąskim zaułkiem ze
szkoły. Był wówczas sierpień (to
niebo ciemnobłąkitne, nieledwie czarne, Srebrzynku!), i żebyśmy się zbytnio nic
zgrzali, prowadzono nas
tamtędy, bo wypadało bliżej... Przebywał bezbronny pośród trawy przy ścianie
spichrza, taki sam prawie jak
ziemia, chroniony trochę przez cień Kanarka, starego żółtego powozu, który gnił
w owym kącie. Zatrwożeni
podnieśliśmy go z pomocą służącej i weszliśmy do domu zdyszani, wołając: - Żółw!
Mamy żółwia! Potem
opłukaliśmy go, gdyż był bardzo brudny, i wtedy wyszły na wierzch, jak z
kalkomanii, rysunki złote i czarne.
Don Joauin de la Oliva, Zielony Ptak i inni, którzy usłyszeli nowinę, oznajmili
nam, że ten żółw to żółw grecki.
Później, kiedy u jezuitów uczyłem się przyrody, znalazłem go namalowanego w
książce, zupełnie takiego
samego jak nasz, opatrzonego tą samą nazwą; i zobaczyłem go zabalsamowanego w
dużej witrynie, z karteczką,
na której też widniała owa nazwa. A więc nie ulega wątpliwości, Srebrzynku, że
to żółw grecki.
Żyje tu nadal od tamtych dni. Jako dzieci wyczynialiśmy z nim różne świństwa:
huśtaliśmy go na trapezie,
rzucaliśmy Lordowi, trzymaliśmy przez całe dni do góry nogami... Pewnego dnia
Głuszuś strzelił prosto w
niego, byśmy się przekonali, jaki jest twardy. Śrut odskoczył i jedno z ziaren
zabiło biednego białego gołąbka,
który właśnie popijał był sobie pod gruszą.
Mijają miesiące i miesiące, a on nie pokazuje się na oczy. Któregoś dnia zjawia
się nagle na węglu, nieruchomy,
niby martwy. Innym znów razem - w ścieku... Czasem gniazdo z pustymi jajami jest
znakiem jego obecności w
jakimś miejscu. Jada z kurami, z gołębiami, z wróblami, a tym, co mu najbardziej
smakuje, są pomidory.
Niekiedy, wiosną, obejmuje dziedziniec w swe władanie i zdaje się wówczas, że ze
swej suchej starości,
samotnej i wieczystej, wypuścił nową gałąź; że wydał siebie samego na świat Boży
na nowe stulecie.
WIECZÓR PAŹDZIERNIKOWY
Minęły wakacje i wraz z pierwszymi żółtymi liśćmi dzieci wróciły do szkoły.
Samotność. Domowe słońce, tak
samo pełne opadłych liści, wydaje się puste. Złudzenie podchwytuje dźwięki
dalekich krzyków, jasnego śmiechu
z oddali...
Na krzaki róż, jeszcze rozkwitłe, pomału opada zmierzch. Od lśnień wieczoru
zajmują się ostatnie róże - i ogród,
wznosząc swój płomień woni ku pożarowi zachodu, pachnie cały spalonymi różami.
Cisza.
Srebrzynek, jak ja znudzony, nie wie, co robić. Pomalutku podchodzi do mnie,
waha się chwilę i w końcu,
nabrawszy zaufania, sucho i twardo stąpając po cegłach przedsionka wkracza wraz
ze mną do domu.
ANTONIA
Strumień niósł tyle wody, że żółte irysy, wierna złota ozdoba jego brzegów w
lecie, topiły się w rozsypce i
rozproszeniu, ofiarowując swe piękno - płatek po płatku - ogromnemu, na oślep
rwącemu nurtowi. Którędyż się
przeprawi Antonilla w tym swoim niedzielnym stroju? Podłożone przez nas kamienie
utonęły w błocie.
Dziewczyna poszła dalej w górę rzeczki, ku wałowi topoli, żeby zobaczyć, czy nie
da się tamtędy. Nie dało się...
Wtedy wytwornie zaofiarowałem jej Srebrzynka.
Gdy do niej przemówiłem, Antonilla zapłoniła się cała i jej rumieniec rozlał się
aż po piegi, które skraplały
naiwnością otoczkę jej szarego spojrzenia. Potem, parsknąwszy nagłym śmiechem,
przypadła do drzewa.
Zdecydowała się w końcu. Cisnęła prędko na trawę różową chustkę wełnianą,
podbiegła kawałek i zwinna jak
charcica rozkraczyła się na grzbiecie Srebrzynka, zwieszając po obu stronach
jędrne łydki, co nie podejrzewaną
swą dojrzałością zaokrąglały czerwone i białe paski grubych pończoch.
Srebrzynek pomyślał przez chwilę - i jednym susem zarył się na drugim brzegu.
Następnie, ponieważ Antonilla,
pomiędzy której rumieńcem i mną był już strumień, nacisnęła mu piętami
brzuszysko, puścił się raźnym kłusem
po równinie wśród złocistego i srebrnego śmiechu podrzucanej dziewczyny
smagłolicej.
...Pachniało irysami, wodą, miłością. Niby różany wieniec z kolcami owijał się
dokoła mej myśli ów wiersz,
który Szekspir wypowiedzieć kazał Kleopatrze:
O happy horse, to bear the weight of Anthony.
- Srebrzynku! - zawołałem nań w końcu, rozdrażniony, porywczy i zakłopotany.
ZAPOMNIANE GRONO
Po długich deszczach październikowych, w chórze niebiańskim dnia pogodnego
poszliśmy wszyscy do winnic.
Srebrzynek niósł podwieczorek i kapelusze dziewczynek w jednym zagłębieniu
plecionej sakwy, a w drugim, dla
przeciwwagi, delikatną, białą i różową niby kwiat jabłoni, Blankę.
Co za czar odrodzonego pola! Pędziły wezbrane strumienie, ziemia była miękko
zaorana, a na przybrzeżnych
topolach, obrębionych wciąż jeszcze złotem, porozsiadały się już czarne ptaki.
Nagle dziewczynki, jedna za drugą, puściły się biegiem krzycząc:
— Grooono! Grooono!
Na starym szczepie, którego długie, poplątane wici ukazywały jeszcze kilka
sczerniałych i karminowych liści,
jaskrawe słońce rozpalało zdrowe, przejrzyste, bursztynowe grono, siejące blaski
jak kobieta w swej jesieni.
Każdy pragnął je mieć! Wiktoria, która zerwała grono, broniła go za swymi
plecami; lecz skoro tylko poprosiłem
o nie, dziewczynka, z tą dobrowolną uległością, jaką okazują mężczyźnie podlotki
stające się kobietami, oddała
mi je chętnie.
Grono miało pięć wielkich jagód. Jedną dałem Wiktorii, jedną Blance, jedną Loli,
jedną Pepie - wszystkim
dziewczynkom - a ostatnią, wśród powszechnego śmiechu i oklasków, Srebrzynkowi,
który pochwycił ją
gwałtownie swymi ogromnymi zębami.
ADMIRAŁ
Ty go nie znałeś. Zabrali go, zanim ty przyszedłeś. Nauczyłem się odeń
szlachetności. Jak widzisz, tabliczka z
imieniem Admirała wisi ciągle nad jego dawnym żłobem, na którym spoczywa jego
siodło, jego wędzidło i
uzda.
Cóż za wrażenie, kiedy wszedł po raz pierwszy na dziedziniec, Srebrzynku!
Pochodził z łęgów nadmorskich i
wraz z nim przybywał do mnie ładunek siły, zapału, wesela. Jakiż był ładny!
Każdego ranka, bardzo wcześnie,
wyruszaliśmy razem w dół rzeki i galopowaliśmy po mokradłach wzbijając w
powietrze stada sojek, co
plądrowały tam między zamkniętymi młynami. Potem wspinałem się gościńcem i
wjeżdżałem twardym,
drobnym truchcikiem przez ulicę Nową.
Pewnego zimowego wieczora zjawił się w moim domu monsieur Dupont, ten od
magazynów w San Juan, ze swą
szpicrutą w ręku. Pozostawił na stoliku w salonie kilka banknotów i poszedł z
Laurem w stronę dziedzińca.
Potem, już po zmierzchu, widziałem przez okno — jakby we śnie - monsieur Duponta
z Admirałem
zaprzężonym do jego charret, zdążających wśród deszczu w górę ulicy Nowej.
Nie wiem, przez ile dni miałem ściśnięte serce. Trzeba było wezwać lekarza i
dali mi bromu i eteru, i bodaj
czegoś tam jeszcze; aż wreszcie czas, który wszystko zaciera, wymazał mi go z
pamięci, jak niegdyś wymazał
mi Lorda - i dziewczynkę również, Srebrzynku.
Tak, Srebrzynku. Co za świetnymi przyjaciółmi bylibyście wy obaj, Admirał i ty!
WINIETA
Srebrzynku, na wilgotnych i pulchnych równoległych skibach świeżo zaoranej
ciemnej roli, którędy znów
przebiega leciutka ruń zieleni z poruszonych nasion, słońce, którego bieg jest
już tak krótki, rozsiewa o
zachodzie bezmierne strugi łagodnego złota. Lękające-się zimna ptaki odlatują
wielkimi podniebnymi stadami
ku Moro. Najlżejszy powiew wiatru obnaża całe gałęzie z ostatnich żółtoszarych
liści.
Pora zaprasza do zajrzenia sobie w duszę, Srebrzynku. Teraz będziemy mieli
innego przyjaciela - nową książkę,
wybraną i szlachetną. A cały krajobraz pojawi się nam otwarty przed otwartą
książką, sprzyjając swą nagością
natężonej i bezkresnej myśli samotnej.
Spójrz, Srebrzynku, na to drzewo, co zielone i rozszemrane okrywało jeszcze
przed niecałym miesiącem naszą
sjestę. Dziś, opuszczone, skarlałe i suche, z czarnym ptakiem wśród liści, które
mu zostały, odcina się na tle
mrocznej i żółtej raptowności spiesznego zachodu.
ŁUSKA
Za ulicą Młyńską, Srebrzynku, Moguer jest innym miasteczkiem. Tam się zaczyna
dzielnica marynarzy. Ludzie
wyrażają się w odmienny sposób, używają terminów morskich, obrazów malowniczych
i swobodnych.
Mężczyźni chadzają lepiej ubrani, mają ciężkie łańcuchy i palą dobre cygara lub
długie fajki. Jakaż różnica
między człowiekiem suchym, wstrzemięźliwym i prostym z dzielnicy Kołodziejów,
Raposem na przykład, i
człowiekiem wesołym, smagłym i jasnowłosym, takim Pikonem -znasz go przecie - z
ulicy Nadbrzeżnej!
Granadilla, córka zakrystiana od Świętego Franciszka, jest z ulicy Korali. Niech
tylko przyjdą któregoś dnia
goście, porzuca natychmiast kuchnię kipiąc swą błyskotliwą, malowniczą gwarą.
Służące, z których jedna jest z
La Friseta, druga z Monturrio, a jeszcze inna z Los Hornos, słuchają jej
osłupiałe. Opowiada o Kadyksie, o
Tarifie, o Isla; mówi o przemycanym tytoniu, o płótnach angielskich, o
jedwabnych pończochach, o srebrze, o
złocie... Potem wychodzi kołysząc dumnie biodrami i postukując obcasikami, ze
swą wiotką i zgrabną
figurką owiniętą w subtelną czarną chustkę z pienistej koronki...
Służące, pozostawszy same, komentują jej barwne słowa. Widzę Montemayor, jak
patrzy pod słońce na rybią
łuskę, zakrywając lewe oko dłonią... Kiedy ją pytam, co robi, odpowiada mi, że w
rybiej łusce widzi Matkę
Boską z Karmelu pod łukiem tęczy, w jej rozchylonym, haftowanym płaszczu; Matkę
Boską z Karmelu,
patronkę marynarzy; że to jest prawda, że to jej powiedziała Granadilla...
PINITO
Teen!... Teen!... Teen!... Głupciejszy od Pinitaaa!
Wyleciało mi niemal z pamięci, kim był Pinito. Teraz, Srebrzynku, w tym łagodnym
słońcu jesieni, które czyni
wały z czerwonego piasku pożarem bardziej szkarłatnym niż gorącym, głos tego
malca sprawia, że widzę nagle,
jak nadchodzi ku nam, wspinając się po stoku z ładunkiem poczerniałych wici,
nieszczęsny Pinito.
Pojawia się w mojej pamięci i znów się zamazuje. Zaledwie mogę go sobie
przypomnieć. Widzę go przez
chwilę, wysuszonego, smagłego, zwinnego, ze śladami minionej urody na brudnej
brzydocie; ale gdy chcę lepiej
utrwalić jego obraz, wymyka mi się zupełnie, niby sen o poranku, i nie wiem już
nawet, czy jego właśnie miałem
na myśli... Może to on biegł prawie nagi ulicą Nową pewnego mokrego
przedpołudnia, obrzucany kamieniami
przez dzieciaki, albo w zimnym zmierzchu wracał koło płotów starego cmentarza, z
opuszczoną głową i
potykając się co chwila, do Wiatraka, do swej piwnicy zajmowanej bez czynszu
razem z obcymi żebrakami, w
sąsiedztwie zdechłych psów i stosów śmieci?
- ...glupciejszy od PinitaaaL. Teeen.
Czego bym nie dał, Srebrzynku, żeby choć raz porozmawiać wtedy z Pinitem! Biedak
umarł, jak powiada
Macaria, po pijackiej orgii w domu »Las Colillas« - »Niedopałków« * - w fosie
Zamku, dawno już temu, kiedy
byłem jeszcze dzieciakiem takim jak ty teraz, Srebrzynku. Ale czyżby był głupi?
Jaki, jakiż on był?
Srebrzynku, skoro on umarł, a ja nie dowiedziałem się, jaki był naprawdę, wiesz
tyle przynajmniej, że według
tego malca, syna matki, która go niewątpliwie znała, ja jestem głupszy od
Pinita.
* ftNicdopałki* ~ hiszp. Las Colillas; przezwisko dwu niewiast lekkich
obyczajów, o których nowa także \r innych miejscach książki
(przyp. tlum.).
RZEKA
Popatrz, Srebrzynku, co uczyniły z rzeki kopalnie, obojętność i złe serce!
Zaledwie tu i ówdzie czerwonawa jej
woda, pośród fioletowego i żółtego błota, pochwyci zachodzące słońce; a jej
łożyskiem płynąć mogą prawie
wyłącznie łódeczki do zabawy. Cóż za ubóstwo!
Niegdyś wielkie statki winiarzy, lugry, brygi, feluki - »Wilk«, »Młoda Heloiza«,
»Święty Kajetan«, co należał
do mojego ojca i którym dowodził biedny Quintero, »Gwiazda« mojego stryja, którą
dowodził Picón - znaczyły
się na niebie San Juan wesołą plątaniną swoich masztów. (Ach, te ich wielkie
maszty, wprawiające w osłupienie
dzieciaki!) Albo szły do Malagi, do Kadyksu, do Gibraltaru, głęboko zanurzone
pod tak ogromnym ładunkiem
wina... Wśród nich gmatwały falowanie łajby, ze swoimi oczami, swymi świątkami,
swymi nazwami
namalowanymi na zielono, na niebiesko, na biało, na żółto, na karminowo... A w
górę rzeki, do miasteczka,
rybacy wwozili sardynki, ostrygi, węgorze, języki morskie, kraby... Miedź z
Riotinto pozatruwała
wszystko. I nie to jest najgorsze, że się żywią biedacy swoim nędznym
dzisiejszym połowem, odtrąconym
ze wstrętem przez bogatych... Ale lugry, brygi, feluki - wszystko poprzepadało.
Cóż za ubóstwo! Nie widzi już Chrystus wysokiej wody przypływów! Pozostał tylko,
jak słabiutka niteczka
krwi umarłego, niby obdarty i chudy żebrak, ów anemiczny nurt rzeki barwy
zardzewiałego żelaza:
podobny czerwonemu zachodowi, na tle którego »Gwiazda«, ogołocona z lin, rej i
masztów, zbutwiała i
czarna, godząca w niebo mrocznym kilem wyszczerbionym, odcina się jak szkielet
ryby swą wypaloną
masą, pośród której igrają, jak w moim biednym sercu niepokoje, dzieciaki
karabinierów.
OWOC GRANATU
Jaki piękny jest ten owoc granatu, Srebrzynku! Pochodzi od Aguedilli, wybrany
wśród najlepszych z jej
ogrodu koło strumienia Mniszek. Żaden owoc nie przywodzi mi na myśl, tak jak on,
świeżości wody, która
go żywi. Tryska zdrowiem świeżym i mocnym. Zjemy go sobie?
Srebrzynku, jaki przyjemny jest gorzki i suchy smak nieustępliwej skóry, twardej
i przyrośniętej niby
korzeń do ziemi! A teraz pierwsza słodycz - zorza zmieniona w mały rubin -
poprzyczepianych do tej skóry
ziaren... I już kolej, Srebrzynku, na zwarty, jędrny, apetyczny miąższ z jego
delikatnymi przesłonkami,
wyborny skarbiec jadalnych ametystów, soczystych i krzepkich, jak silne serce
młodzieńczej królowej.
Ależ jest pełny, Srebrzynku! Masz, jedz! Ale wyśmienity! Z jakąż uciechą
pogrążają się zęby w tej
dojrzałości radosnej i czerwonej! Zaczekaj, bo nie mogę mówić. Smak doznaje
podobnego wrażenia jak
oko zagubione w labiryncie niespokojnych barw kalejdoskopu. No, skończyłem!
Ja już nie mam granatów, Srebrzynku. Ty nie widziałeś tych z podwórza przy
składach wina na ulicy
Kwiatów. Chadzaliśmy tam wieczorami... Przez obalone płoty widać było dziedzińce
domów ulicy Korali,
każdy wabiący swoistym urokiem, dalej pola i rzekę. Dobiegały nas dźwięki trąbek
karabinierów, odgłosy
kuźni w górach... Było to jakby odkrycie nowej części miasteczka, która nic była
moją, w całej krasie jej
zwykłej, codziennej poezji. Zachodziło już słońce i owoce granatu zapalały się,
niby skarby przebogate, tuż
obok pogrążonej w burym cieniu studni, której cembrzynę kruszył figowiec pełen
jaszczurek...
Granat - twój owoc, Moguerze, ozdoba twojego herbu! O, granaty otwarte ku słońcu
purpurowego zachodu!
Granaty z Ogrodu Mniszek, z Wąwozu Gruszy, z Sabariego, w tych głębokich,
cichych dolinach ze
strumieniami, w tafli których różowe niebo, tak samo jak w mojej myśli,
utrzymuje się długo, długo, do samej
głębi nocy!
LIPIANI
Odsuń się na bok, Srebrzynku, pozwól przejść dzieciom ze szkoły. Jest, jak
wiesz, czwartek, a więc ściągnęły na
pola. W niektóre dni prowadzi je Lipiani na grunty ojca Castellano, w inne do
mostu w Las Angustias, kiedy
indziej jeszcze - do La Pilą. Dziś łatwo poznać, że Lipiani jest w dobrym
humorze, bo, jak widzisz, przywiódł je
aż do Pustelni.
Niekiedy nawiedzała mnie myśl, że Lipiani mógłby cię »odczłowieczyć« (wszak
wiesz, co znaczy »odoślić«
dziecko w pojęciu naszego alkada), ale obawiam się, czy nie umarłbyś z głodu. Bo
biedny Lipiani, pod pozorem
braterstwa w Bogu i że niby »pozwólcie dziatkom zbliżyć się do mnie«, co on
tłumaczy na swój sposób, skłania
każde dziecko do dzielenia z nim swego podwieczorku w czasie popołudniowych
spacerów na pola, które
urządza jak najczęściej; i tak oto sam zjada sobie trzynaście połówek.
Spójrz, jacy wszyscy kroczą zadowoleni! Dzieci — niby źle odziane serduszka
czerwone i tętniące, przeniknięte
płomienną siłą tego radosnego i uroczego popołudnia październikowego. Lipiani,
kołyszący swą miękką
okrągłość w obcisłym ubraniu w kraty koloru cynamonu, ze swą wielką siwawą
brodą, uśmiechniętą do
zapowiedzi biesiady pod sosną... Pole pod jego krokami drga niby metal
wielobarwny, niby ten wielki dzwon, co
teraz, gdy już oddzwonił nieszpory, pobrzękuje nadal ponad miasteczkiem -
zielony bąk przeogromny - na złotej
wieży, skąd spogląda na morze.
PRZYZAMCZE
Jakie piękne jest niebo tego wieczoru, Srebrzynku, w swym metalicznym blasku
jesiennym, niby szeroki miecz z
szczerego złota! Lubię przychodzić tutaj, bowiem z pustkowia zbocza widać dobrze
zachody słońca, i nikt nam
nie przeszkadza, ani my nie niepokoimy nikogo...
Jest tu zaledwie jeden dom - o, tamten białoniebieski, między magazynami i
brudnymi murami, obrzeżonymi
przez pokrzywy i dzikie chrzany; rzekłbyś, że nikt w nim nie mieszka. To nocny
przybytek »Colilii« i jej córki,
tych białych, dorodnych niewiast, identycznych bez mała, wiecznie ubranych na
czarno. W tej fosie umarł
Pinito, spędziwszy tam aż dwa dni przez nikogo nie zauważony. Tu umieszczono
armaty, gdy ściągnęli
artylerzyści. Don Ignacia widywałeś też przecie, jak zawsze pewnego siebie, z
jego ładunkiem przemycanej
wódki. Wchodzą tędy ponadto byki z Las Angustias i dlatego nie ma tu nawet
dzieciaków.
...Przez łuk mostu nad fosą spójrz na winnicę, czerwona i podupadłą, z piecami
do wypalania cegieł i fioletową
rzeką gdzieś w głębi. Spójrz na samotne mokradła. Popatrz, jak zachodzące
słońce, co się objawia purpurowe i
wielkie niby bóstwo widzialne, przyciąga ku sobie uniesienie wszystkiego - i
zanurza się w smudze morza za
Huelvą, w zupełnej ciszy, którą mu okazuje świat, czyli Moguer ze swoją niziną,
i ty, i ja, mój Srebrzynku.
STARY PLAC WALKI BYKÓW
Raz jeszcze, mój Srebrzynku, przebiega w nieuchwytnym przebłysku moją pamięć ów
obraz starego placu do
walk byków, który spłonął pewnego popołudnia... w..., który spłonął, bo ja wiem
kiedy...
Nie wiem także, jak wyglądał od wewnątrz... Zachowałem wspomnienie, że oglądałem
- a może to było na
obrazku, jednym z tych, co się mieściły w czekoladzie, którą mi dawał Manolo
Flórez - kilka małych i szarych
płaskonosych psiaków, jak gdyby z twardej gumy, wyrzuconych w powietrze przez
czarnego byka... I ta pustka
okrągła, Zupełna, z wysoką, bardzo zieloną trawą... Wiem tylko, jaki był od
zewnątrz, a więc z góry, czyli to, co
nie było placem... Ale nie było tam ludzi... Ja biegałem dokoła po sosnowych
stopniach, łudząc się, że jestem na
prawdziwym placu do walk byków, takim jak te z obrazków; a o zmroku, przesyconym
padającą z góry wodą,
wszedł mi na zawsze do duszy daleki krajobraz czarnej, soczystej zieleni, w
cieniu - albo nie, w chłodzie
chmurzyska, z horyzontem gajów sosnowych odcinającym się na tle wątłej jasności,
wstydliwej i białej, hen, od
strony morza...
Nic więcej... Ile czasu tam byłem? Kto mnie zabrał? Kiedy to się zdarzyło? Nie
wiem, ani nikt nie wyjaśnił mi
tego, Srebrzynku... Ale wszyscy odpowiadają, gdy o tym mówię:
- Tak; plac na Przyzamczu, który się spalił... Wtedy istotnie przybywali
toreadorzy do Mogueru...
ECHO
Miejsce jest tak opustoszałe, że ma się wrażenie, jak gdyby zawsze przebywał w
nim ktoś. Wracając z lesistych
wzgórz myśliwi wydłużają tutaj kroki ł wstępują na przydrożne wały, ażeby dalej
móc dosięgnąć wzrokiem.
Powiadają, że podczas wypraw w te strony spędzał tu noce bandyta Parralcs...
Skała zwrócona jest ku wschodowi, i w górze o zmroku odcina się niekiedy jakaś
odłączona od stada koza na tle
żółtego księżyca. Na łące sadzawka, którą wysusza jedynie sierpień, chwyta
strzępy żółtego, seledynowego,
różowego nieba, ślepa już prawie od mnóstwa kamieni, rzucanych przez dzieciaki z
wierzchołka do żab, albo
żeby poderwać znieruchomiałą wodę w ogłuszającym rozprysku.
...Zatrzymałem Srebrzynka na zakręcie drogi, obok świętojańskiego drzewa, które
zamyka z tamtej strony łąkę -
drzewa całego w czerni od wygiętych bułatów suchego owocu. I osłaniając usta
ręką zawołałem ku skale: -
Srebrzynku!
- Srebrzynku! - zabrzmiała szorstka odpowiedź, zmiękczona lekko pod wpływem
bliskości wody.
Srebrzynek raptownie odwrócił głowę, poderwał ją do góry, naprężył kark i
zadrżał, zrywając się do ucieczki.
- Srebrzynku! - zawołałem znów do skały.
Skała odpowiedziała znów: - Srebrzynku!
Srebrzynek spojrzał na mnie, popatrzył na skałę i podwinąwszy wargę wypuścił ku
zenitowi swe nie kończące
się rżenie.
Skała zarżała przeciągle i głucho, rżeniem towarzyszącym jego rżeniu, lecz z
przedłużonym finałem.
Srebrzynek zarżał ponownie.
Ponownie zarżała skała.
Wówczas Srebrzynek, ogarnięty zaciekłym, uporczywym wzburzeniem, sposępniał
nagle niby dzień pochmurny
i jął zataczać karkiem koliska po ziemi, gotów zerwać nagłówek uzdy, uciec,
porzucić mnie samego - aż go
uprowadziłem pomału, szepcąc doń cicho, i stopniowo to jego rżenie pozostało już
tylko samotnym jego
rżeniem, pośrodku dzikich figowców.
PRZERAŻENIE
Był to posiłek dzieci. Senna lampa rozlewała swe zaróżowione, ciepłe światło na
śnieżnym obrusie, a czerwone
gcranie i rumiane jabłka barwiły mocną, szorstką wesołością ową prosta idyllę
niewinnych buziaków.
Dziewczynki jadły jak kobiety; chłopcy dyskutowali jak niektórzy mężczyźni. W
głębi, dając białą pierś
maleństwu, młoda, jasnowłosa i piękna matka patrzyła na nich z uśmiechem. W
oknie ogrodu jasna noc
ugwieżdżona dygotała z zimna, przejrzysta.
Nagle Blanka, jak wątła błyskawica, wymknęła się z ramion matki. Zapanowała
raptowna cisza, a potem, wśród
trzasku padających krzeseł, wszyscy rzucili się za nią z gwałtownym zgiełkiem,
patrząc ze strachem ku oknu.
Głuptas Srebrzynek! Przytknąwszy do szyby swe białe, duże łbisko, powiększone
przez cień, szkło i trwogę,
wpatrywał się spokojny i smutny w tę słodką jadalnię oświetloną.
STARE ŹRÓDŁO
Białe niezmiennie, na tle niezmiennie zielonych sosen; różowe lub niebieskie,
ale wciąż białe, o świcie; złote lub
lila, ale wciąż białe, z wieczora; zielone lub błękitne, ale wciąż białe, wśród
nocy. To Stare Źródło, Srebrzynku,
gdzie tyle razy widziałeś mnie przystającego na tak długo, zamyka w sobie, niby
zwornik sklepienia lub
grobowiec, całą elegię świata, czyli świadomość prawdziwego życia.
W nim zobaczyłem Partenon, Piramidy i wszystkie katedry. Za każdym razem, gdy
jakieś źródło, jakieś
mauzoleum, jakiś portyk, nie dawały mi zasnąć natarczywym nieprzemijaniem swego
piękna - przeplatała się w
moim śnie na jawie ich wizja z obrazem Starego Źródła.
Od niego wyszedłem ku wszystkiemu. Od wszystkiego wróciłem do niego. Jest w taki
sposób na swym miejscu,
tak harmonijna prostota je uwiecznia, kolor i światło należą doń tak zupełnie,
że można by bez mała zaczerpnąć
zeń do ręki, niby wodę, całe bogactwo nurtu swego życia. Namalował je Bócklin na
tle Grecji; Luis z Leonu
stworzył jego przekład; Beethoven zalał je wesołym płaczem; Michał Anioł
przekazał Rodinowi.
Jest kolebką i chwilą zaślubin; jest piosnką i sonetem; jest rzeczywistością i
uciechą; jest śmiercią.
Martwe jest tu, Srebrzynku, dzisiejszej nocy, niby ciało z marmuru pośród bieli
i ciemni tej rozszumianej zieleni;
martwe - sączy mi z duszy strumienie mojej wieczności.
DROGA
Ileż liści spadło ubiegłej nocy, Siebrzynku! To jakby wszystkie drzewa,
stanąwszy do góry nogami, koronę
miały przy ziemi, a korzenie w niebie... widocznie pragną zasadzić się na nim...
Spójrz na tamtą topolę: wygląda
jak Lucia, dziewczyna-akrobatka z cyrku, gdy rozpuści ognistą czuprynę na
dywanie i unosi złączone swoje
wysmukłe, śliczne nogi, które wydłuża szary trykot.
Teraz, Srebrzynku, z nagości smutnych gałęzi ptaki będą nas widzieć wśród
złocistych liści, tak jak my
widywaliśmy je na wiosnę wśród zielonych. Łagodna pieśń, którą przedtem szumiały
liście w górze, w jakież
suche, przyziemne modły przeradza się dziś na dole!
Widzisz w polu, Srebrzynku, jak wszędzie pełno suchych liści? Gdy wrócimy tu w
przyszłą niedzielę, nie
ujrzysz ani jednego. Nie wiem, gdzie umierają. Ptaki, w swojej miłości wiosny,
musiały zdradzić im tajemnicę
tego pięknego umierania w ukryciu, którego my nie zaznamy - ni ty, ani ja, mój
Srebrzynku...
ZBIEGŁY BYK
Gdy ze Srebrzynkiem docieram do sadu pomarańczowego, cień leży ciągle w dolinie,
białej od oszronionych
»lwich pazurów«. Słońce nie rozzłociło jeszcze lśniącego, bezbarwnego nieba, na
którym krzaczaste wzgórze
kreśli najsubtelniejsze ze swoich janowców. Od czasu do czasu miękki łopot,
szeroki i rozległy, każe mi
podnieść oczy. To szpaki, które długimi stadami wracają do gajów oliwnych,
przestawiając swe szyki w
idealnych ewolucjach.
Uderzam w dłonie. Echo... Manuel!... Nikogo... Nagle gwałtowny tumult, potężny i
skłębiony. Serce bije
przeczuciem nie mniejszych rozmiarów. Ukrywam się ze Srebrzynkiem w gąszczu
starego figowca.
Tak, oto się zbliża. Czerwony byk, pan poranka, przeciąga węsząc, rycząc,
tarmosząc dla kaprysu wszystko, co
napotka. Przystaje raptem na wzgórzu i napełnia dolinę aż po zenit zawodzeniem
krótkim i strasznym. Szpaki
polatują nadal bez trwogi na różowym niebie ze zgiełkiem zagłuszanym przez bicie
mojego serca.
W tumanie pyłu, który wynurzające się słońce zabarwia nam teraz miedzią,
pomiędzy agawami byk zbiega do
studni. Pije przez chwilę, a potem - hardy, waleczny, większy niż całe pole -
odchodzi z rogami obwieszonymi
strzępami winorośli w górę stoku, ku lesistym wzniesieniom, i gubi się wreszcie
między mymi chciwymi oczami
i olśniewającą jutrzenką ze szczerego już złota.
IDYLLA LISTOPADOWA
Gdy Srebrzynek o zmroku wraca z pola ze swym miękkim ładunkiem gałązek sosnowych
dla pieca, niemal że
znika pod rozległą, bezwładną zielenią. Krok jego, drobniutki i równomierny jak
stąpanie cyrkowej panienki po
drucie, jest wytworny i rozigrany... Zdaje się, że nie idzie. Uszy w szpic,
rzekłby kto - ślimak pod swoim
domkiem.
Te zielone gałązki - te, co dawniej u drzewa miały na sobie wiatr i słońce,
ptaszyny, księżyc, kruki (o zgrozo,
one też tam były, Srebrzynku!) - zwisają ci teraz biedne aż ku blademu pyłowi
wyschniętych ścieżyn zmierzchu.
Zimna słodycz liliowa obejmuje wszystko. A w polu, które skłania „się już ku
grudniowi, wzruszająca pokora
objuczonego osła zaczyna, jak przed rokiem, wydawać się boską...
BIAŁA KLACZ
Smutno mi, Srebrzynku... Pomyśl: gdy przechodziłem ulicą Kwiatów, już przy
głównej bramie, w tym samym
miejscu, gdzie piorun zabił dwa bliźniaki, leżała martwa biała klacz Głuszusia.
Kilka półnagich dziewczątek
przystanęło dokoła w milczeniu.
Szwaczka Purita, skoro mnie tam zobaczyła, powiedziała mi, że Głuszuś
wyprowadził tego rana klacz poza
miasteczko, bo miał już dosyć jej karmienia. Wszak wiesz, że biedaczka była tak
samo stara jak Don Julian, i tak
samo kaleka. Nie widziała i nie słyszała, zaledwie mogła się ruszyć...
Koło południa klacz była z powrotem u bramy swego pana. On, rozsierdzony, porwał
kij, ażeby przegnać ją
razami. Nie odchodziła. Wtedy ubódł ją kosą. Nadciągnęli wnet ludzie i - wśród
kpin i wśród przekleństw -
pobiegła klacz w górę ulicy, potykając się, kulejąc. Dzieciaki puściły się za
nią z kamieniami i z krzykiem...
Padła w końcu na ziemię i tam ją dobili. Jakiś odruch współczucia zatrzepotał
ponad nią: - Dajcie jej umrzeć w
spokoju! - tak jakbyśmy ty i ja z nimi stali; lecz był to motyl pośród huraganu.
Kiedy ją zobaczyłem, kamienie leżały jeszcze u jej boku, tak samo zimnej jak
one. Miała jedno oko zupełnie
otwarte: ślepe za jej życia -teraz, gdy była martwa, wyglądało, jakby patrzyło.
Jej białość stanowiła to wszystko,
co pozostało ze światła na ciemnej ulicy, nad którą wieczorne niebo, bardzo
wysokie w chłodzie zimowego
zmierzchu, kłębiło się lekkimi różowymi chmurkami.
CYGANIE
Przypatrz się jej, Srebrzynku! Na nikogo nie bacząc, wyprostowana dumnie,
przewiewnie ubrana, schodzi oto
ulicą w słabym słońcu koloru miedzi. Jak pysznie zdobi przejrzałą jej piękność,
niby dąb jeszcze krzepką, ta
żółta chustka związana w talii - zimą! - i spódnica niebieska w groszki, z
falbankami! Idzie do magistratu prosić
o pozwolenie na rozbicie obozu, za cmentarzem, jak zawsze. Wszak przypominasz
sobie plugawe namiociska
Cyganów z ich ogniskami, ich wabiącymi oczy kobietami, ich półżywymi
kłapouszkami skubiącymi śmierć,
dokoła.
Osły, Srebrzynku! Drżeć teraz będą osiołki z La Friseta, czując Cyganów ze swych
dziedzińców w dole. Ja mogę
być spokojny o Srebrzyn-ka, bo żeby dotrzeć do jego stajni, musieliby Cyganie
przeskoczyć pół miasteczka; bo,
ponadto, strażnik Rengel lubi mnie i lubi jego. Ale, chcąc go postraszyć, mówię
doń żartem, nadając swemu
głosowi ponure i głuche brzmienie:
- Do środka, Srebrzynku, do środka! Zamykam furtę podwórza, bo jeszcze mi ciebie
zabiorą!
Srebrzynek, pewien, że go nie skradną Cyganie, przeszedłszy truchtem przez
furtę, która zamyka się za nim z
twardym chrzęstem żelaza i szyb, pędzi w podskokach jak strzała z marmurowego
podwórka do kwiatowego
patio, a stamtąd na dziedziniec, w swojej krótkiej ucieczce zdzierając - co za
brzydal! - gałązki niebieskiego
powoju.
PŁOMIEŃ
Podejdź bliżej, Srebrzynku. No, śmiało... Tutaj nie trzeba przestrzegać
etykiety! Zarządca czuje «ię szczęśliwy u
twego boku, bo jest twym przyjacielem. Jego pies Ali? Wszak wiesz, ze ciebie
kocha. A ja -nie warto nawet
mówić, Srebrzynku!... Jak zimno musi być w sadzie pomarańczowym! Słyszysz
przecie Raposa: daj Boże, żeby
nam nie zwarzyło tej nocy wielu pomarańczy!
Nie podoba ci się ogień, Srebrzynku? Nie sądzę, żeby ciało jakiejkolwiek bądź
nagiej kobiety mogło się mierzyć
z buchającym płomieniem. Bo jakież rozpuszczone włosy, jakie ramiona, jakie nogi
wytrzymałyby porównanie z
tymi ogniowymi nagościami? Nie ma, być może, doskonalszego przejawu Natury niż
ogień. Dom jest
zamknięty, na zewnątrz noc i samotność; a jednak o ile bliżej jesteśmy Natury,
Srebrzynku, niż samo pole - tu, w
tym oknie otwartym na żar jaskini plutońskicj! Ogień jest światem ukrytym
wewnątrz domu. Czerwony i bez
końca, jak krew ze zranionego ciała, grzeje nas i dodaje nam mocy wszystkimi
zawartymi we krwi
wspomnieniami.
Srebrzynku, jaki piękny jest ogień! Popatrz: Ali, parząc się nim nie-ledwie,
wpatruje się weń żywymi, szeroko
otwartymi oczami. Co za uciecha! Jesteśmy ogarnięci tańcami złota i tańcami
cieni. Cała izba już pląsa, kurczy
się, olbrzymieje, niby Rosjanie w przysiadach. Ileż kształtów wykluwa się zeń w
nieustającym czarze: gałęzie i
ptaki, lew i woda, zarośla i róża! Popatrz: my sami tańczymy, chcąc nic chcąc,
na ścianie, na suficie, na
podłodze.
Co za szaleństwo, upojenie, co za chwała! Sama miłość zda ci się tutaj śmiercią,
mój Srebrzynku.
STARE OŚLISKO
Ja nie mogę stąd odejść, Srebrzynku. Któż go tutaj, biedaka, zostawił, bez
schronienia i bez przewodnika?
Pewnie wyszedł z zagrody umierających zwierząt. Sądzę, że nas nie słyszy ani nas
nie widzi. Zauważyłeś go
przecie tego ranka, tu, na tym samym wale, pod kłębami obłoków, z jego nędzą
suchą i mroczną -na której w
żywe wyspy skupiły się muchy - zalaną blaskiem przez promienne słońce. Obcy
czarowi zimowego piękna
zataczał smutnie opieszałe kręgi, jak gdyby stracił po drodze busole. Potem,
kulawy na cztery nożyska, powracał
jeszcze raz w to samo miejsce. Tyle że się przekręcił w drugą stronę. Bo tego
ranka spoglądał na zachód, a teraz
patrzy prosto ku wschodowi.
Jakąż kulą u nogi jest starość, Srebrzynku! Ot i masz tu przed sobą biednego
przyjaciela, który, choć wolny, ani
myśli odchodzić, nawet gdy zbliża się ku niemu wiosna. Albo pewnie jest martwy,
tak jak Becąuer - i jednak
trzyma się nadal na nogach?* Jakieś dziecko mogłoby odrysować ten jego
znieruchomiały kontur wśród
wieczornego nieba.
No i widzisz... Chciałem go popchnąć, a on się nie rusza... Ani nie zwraca uwagi
na wołania... Sądziłbyś, że
agonia zakorzeniła go w ziemi...
...Srebrzynku, on umrze z zimna na tym wale wysokim, tej nocy, wskroś
przeniknięty przez wicher północny...
Nie, nie potrafię stąd odejść; nie wiem, co robić, Srebrzynku...
* Autor nawiązuje tu do słów ftPorąue cl muerto csta en pie«, kończących XLVI
poemat zbiorku »Rimas« Gustavo Adolfo Becquera (1836-70),
największego liryka hiszpańskiego XIX wieku. (przyp- tlum.).
BRZASK
Podczas zimowych opieszałych brzasków, kiedy czujne koguty widząc pierwsze róże
poranka pozdrawiają je z
galanterią, Srebrzynek, syty snu, poczyna rżeć przeciągle. Jakże miłe jest jego
dalekie przebudzenie w tym
świetle bladoniebieskim, które wchodzi szparami sypialni! Ja, również łaknący
brzasku, wybiegam myślą do
słońca ze swego miękkiego łóżka.
I myślę o tym, czym byłby biedny Srebrzynek, gdyby, miast w ręce poety, trafił w
ręce jednego z węglarzy,
którzy przed świtem jeszcze, po twardym szronie opustoszałych dróg, idą kraść
sosny na wzgórzach; albo w ręce
któregoś z umorusanych Cyganów, co pacykują osiołki i co im dają arszenik lub
wbijają im szpilki do uszu, żeby
prosto do góry sterczały.
Srebrzynek rży znowu. Czyżby wiedział, że o nim myślę? Że mnie obchodzi? W
czułej poświacie brzasku jego
wspomnienie jest mi równie mile jak sam poranek. I, Bogu dzięki, ma on stajnię
ciepłą i miękka niby kolebka,
przygarniającą go jak moja myśl.
REKONWALESCENCJA
Z rozjaśnionego słabym, żółtym światłem pokoju rekonwalescenta, tak miękkiego od
obić i dywanów, słyszę
przechodzące nocną ulicą - niby we śnie spowitym w opary gwiazd - lekkie osiołki
powracające z pola, gromady
dziatwy, co bawi się i krzyczy.
Nietrudno mi odgadnąć ciemnoszare łby osłów przy delikatnych główkach dzieci,
które tam pośród rżenia
wyśpiewują kolędy srebrzystymi, dźwięcznymi głosikami. Czuć, że miasteczko jest
owionięte dymem
smażonych kasztanów, wyziewem stajni, tchnieniem spokojnych ognisk...
I wylewa się moja dusza-oczyścicielka, jak gdyby potok wód niebiańskich
wytrysnął z cienistej skały serca.
Zmierzch odkupienia! Pora poufna, zimna i ciepła jednocześnie, pełna bezmiarów
jasności!
Dzwony, tam w górze, na zewnątrz, dzwonią pomiędzy gwiazdami. Zachęcony
Srebrzynek rży w swojej stajni,
która w tej chwili bliskiego nieba zda się gdzieś bardzo daleko... A ja, słaby,
wzruszony, samotny, naśladuję
swyrn łkaniem płacz Fausta...
BOŻE NARODZENIE
Wielkie ognisko w polu!... Jest wieczór wigilijny i wątłe, matowe słońce ledwie
oświetla to zimne niebo bez
chmur, barwy szarej zamiast błękitnej, z nieokreślonym żółtym odcieniem na
zachodzie. Naraz wybucha
przenikliwy trzask zielonych gałązek, co poczynają płonąć; za nim dym gęsty i
biały jak gronostaj, a w końcu
płomień, który przegania dym i napełnia powietrze czystymi, przenikliwymi
jęzorami, co się wydają je lizać.
Płomień na wietrze! Duszki zaróżowione, żółte, lila, zielone, świdrują
tajemnicze, niskie niebo i gubiąc się nie
wiadomo gdzie, zostawiają wśród chłodu zapachy rozżarzonych węgli. O pole -
cieple teraz, w grudniu!
Czułości pełna zimo! O wigilio szczęśliwych!
Bliskie krzewiny czystków roztapiają się. Widziany przez gorące powietrze
krajobraz drży i nabiera czystości,
jakby był z wędrownego kryształu. A dzieciaki zarządcy, które dziś w domu nie
obchodzą Gwiazdki, gamą się
smutne do święta płomieni, by sobie ogrzać zesztywniałe dłonie; i sieją w żar
ogniska żołędzie, kasztany, które
pękają tam z trzaskiem wystrzału.
I weselą się potem, i przeskakują nad ogniem, który już noc zabarwiła
czerwienią, i śpiewają:
...Podążaj, Maryjo, śpiesz, Józefie, śpiesz...
Ja przyprowadzam i daję im Srebrzynka, żeby się z nim pobawiły.
ULICA NADBRZEŻNA
Tu, w tym dużym domostwie, dzisiaj koszarach policji, urodziłem się, mój
Srcbrzynku. Jakże mi się podobał w
dzieciństwie, jak mi się wówczas wydawał bogaty ten balkon mauretański w stylu
mistrza Garcia, z gwiazdami
różnobarwnych szybek! Spójrz przez sztachety, Srebrzynku; śnieżyste i lila bzy
oraz niebieskie dzwonki
zwisając zdobią jeszcze drewnianą, poczerniałą dziś kratę w głębi patio,
będącego rozkoszą moich lat
najwcześniejszych.
Srcbrzynku, na tym rogu ulicy Kwiatów przystawali wieczorami marynarze w
ubraniach z niebieskiego płótna
najprzeróżniejszych odcieni, w bluzach pasiastych jak pole w październiku.
Pamiętam, że zdawali mi się
ogromni; że między ich nogami, rozstawionymi zwyczajem marynarskim, widziałem
tam w dole rzekę, jej
równoległe smugi wody i moczarów, pierwsze błyszczące, a drugie wysuszone i
żółte; z leniwą łódką wśród
czaru bocznego ramienia rzeki; z gwałtownymi plamami czerwieni w zachodniej
części nieba... Potem mój
ojciec przeniósł się na ulicę Nową, bo marynarze chodzili zawsze z nożem w ręku,
bo dzieci rozbijały co nocy
latarnię przedsionka i dzwonek - i ponieważ na rogu wiały zewsząd silne wiatry.
Z belwederku jest widok na morze. I nigdy się nie zatrze w mej pamięci obraz
nocy, kiedy zaprowadzono nas,
wszystkie dzieci, na górę, wylęknione i drżące, żeby pokazać nam okręt
angielski, który płonął wśród piasków
ujścia rzeki...
ZIMA
Bóg jest w swoim pałacu kryształowym. Chcę powiedzieć, Srebrzynku, że pada
deszcz. Pada. I ostatnie już
kwiaty, które pozostawiła jesień uparcie przyczepione do bezkrwistych gałązek,
pokrywają się diamentami. W
każdym diamencie jest niebo i pałac kryształowy, i Bóg. Spójrz na tę różę: ma w
środku inną różę z wody i jeśli
nią potrząsnąć - widzisz? - opada z niej błyszczący nowy kwiat, jakby jej dusza,
pozostawiając ją zwiędłą i
smutną na podobieństwo mojej.
Woda deszczu jest chyba tak samo wesoła jak i słońce. Bo spójrz, jakie
uszczęśliwione pędzą pod nią dzieci,
rześkie, zdrowe, rumiane, z obnażonymi nogami. Spójrz, jak wróble wpadają
wszystkie nagłą zgiełkliwą
gromadą między bluszcz, do szkoły, Srebrzynku, mówiąc słowami twego lekarza
Darbona.
Pada deszcz. Dziś nie idziemy na pola. Jest dzień dla kontemplacji. Patrz, jak
odpływa woda rynnami na dachu.
Spójrz, jak się myją akacje, już czarne, lecz jeszcze trochę złociste; jak znów
począł żeglować po rowie
dziecinny okręcik, który osiadł był wczoraj na trawie. A teraz, w tym momencie
wątłego słońca, patrz, jaki
piękny łuk tęczy wybiega sponad kościoła, aby zamrzeć wśród mglistej łryzacji
tuż u naszego boku.
PRZEJRZYSTA NOC
Białe, blankami obrzeżone tarasy odcinają się sucho na pogodnym firmamencie,
niebieskim, mroźnym i
gwiaździstym. Cichy północny wiatr głaszcze, rześki, przenikliwą świeżością.
Wszyscy mają wrażenie, że im zimno, i kryją się po domach, zamykając drzwi. My,
mój Srebrzynku, będziemy
sobie szli powoli - ty ze swą derką oraz moim pledem, ja ze swą duszą - poprzez
czyste, opustoszałe miasteczko.
Jakaż siła wewnętrzna wznosi mnie ku górze, jakbym był wieżą z nie ociosanych
głazów o szczycie z lotnego
srebra? Spójrz, ile gwiazd! Od ich mnogości dostaje się zawrotu głowy. Można by
nazwać niebo światem
małych dzieci, co odmawia do ziemi rozżarzony różaniec idealnej miłości.
Srebrzynku, mój Srebrzynku! Dałbym ja całe swe życie i pragnąłbym, żebyś ty
chciał dać swoje, za czystość tej
głębokiej nocy stycznia, iskrzącej się, samotnej, wyrazistej!
WIENIEC Z PIETRUSZKI
Zobaczymy, kto dobiegnie pierwszy!
Nagrodą była książka z obrazkami, którą właśnie dostałem poprzedniego dnia z
Wiednia.
- Zobaczymy, kto pierwszy dobiegnie do fiołków!... Raz... dwa... trzy!
Popędziły dziewczynki w radosnym białoróżowym zamieszaniu, wyzłacanym przez
słońce. Przez chwilę słychać
było wśród tej ciszy, którą niemy wysiłek ich piersi rozchylał w łonie poranka,
powolne wydzwanianie godziny
przez zegar na wieży miasteczka, wątłe bzyczenie komara na usianym niebieskimi
irysami wzgórku sosen,
przepływanie wody w rozlewisku strumienia... Właśnie dziewczynki dopadały do
pierwszego drzewka
pomarańczowego, kiedy Srebrzynek, który tam leniuchował, ogarnięty zabawą
przyłączył się do nich w szybkim
biegu. One, żeby nie przegrać, nie mogły się sprzeciwić, ani nawet roześmiać...
Pokrzykiwałem do nich:
- Oj, bo wygra Srebrzynek! Bo wygra Srebrzynek! Rzeczywiście, Srebrzynek dobiegł
między fiołki przed
wszystkimi,
zarył się tam i począł tarzać się w piasku.
Zadyszane dziewczynki wróciły protestując, podciągając pończochy i odgarniając
włosy:
- To się nie liczy! To się nie liczy! Nie! Nie! Nie, słyszysz?!
Powiedziałem im, że bieg wygrał Srebrzynek i że sprawiedliwość kazała
wynagrodzić go w jakiś sposób. No
dobrze, ponieważ Srebrzynek nie umie czytać, zachowa się książeczkę dla innego
wyścigu. Ale Srebrzynkowi
nagrodę dać trzeba. One, upewnione już co do książki, skakały i śmiały się
zarumienione: - Tak! Tak! Tak!
Wtedy, wspomniawszy, jak to się dzieje ze mną, pomyślałem, że dla Srebrzynka
najlepszą nagrodą będzie sam
jego wyczyn, podobnie jak i dla mnie bywają nią moje wiersze. Wziąwszy więc
trochę pietruszki ze skrzynki
przy drzwiach zarządczyni, uplotłem wieniec i włożyłem mu go na głowę - zaszczyt
przelotny, lecz najwyższy -
jak Lacedemończykowi.
MONS URIUM
Dziś - El Monturrio. Czerwone pagórki, z dnia na dzień coraz uboższe wskutek
rozkopywania przez piaskarzy;
pagórki, co widziane od strony morza wydają się ze złota i które Rzymianie
nazwali w ten pełen blasku i
wyniosły sposób. Przez Monturrio, szybciej niźli przez cmentarz, idzie się do
wiatraka. Ze wszystkich stron
wyłaniają się tam ruiny, a w tamtejszych winnicach kopacze wydobywają kości,
monety i dzbany.
Kolumb nie podnosi mnie zbytnio na duchu, Srebrzynku. Choć nawet i zatrzymał się
w moim domu, choć i
przyjął komunię u Świętej Klary, choć z jego czasów jest ta palma czy tamto
hospicjum... Jest blisko i nie
odchodzi daleko, znasz zresztą dwa podarki, jakie nam przywiózł z Ameryki. Tymi,
których tak lubię odczuwać
pod stopami, niby nasz mocny korzeń, są Rzymianie: ci, co nam„zostawili betonowy
mur zamku, którego żaden
kilof, żaden cios nie rozkruszy, w który nie można było wbić chorągiewki na
szczycie wieży, Srebrzynku...
Przenigdy nic zapomnę dnia, kiedy malutki jeszcze dowiedziałem się o tej nazwie:
Mons Urium. Od razu
uszlachetnił mi się El Monturrio na zawsze. Moja tęsknota za czymś lepszym, tak
gorzka w tym biednym
miasteczku, znalazła oto rozkoszną ułudę. Bo komuż teraz miałem zazdrościć? Jaki
zabytek starożytności, jaka
ruina - katedra czy zamek - mogły odtąd na dłużej utrzymać moją myśl ponad
zmierzchami złudzenia?
Nagle znalazłem się jakby na niewyczerpanym skarbcu. Moguer -góra złotego żużla,
Srebrzynku; możesz żyć i
umierać szczęśliwy.
WINO
Srebrzynku, powiedziałem ci, że duszą Mogueru jest chleb. Nie. Moguer jest niby
kielich z jasnego i grubego
kryształu, co pod błękitem okrągłego nieba cały rok wyczekuje na swe złociste
wino. Z nadejściem września -
byleby diabeł nie zamącił święta - napełnia się ten kielich winem aż po brzegi.
I przelewa się bez mała zawsze,
jak szczodrobliwe serce.
Całe miasteczko pachnie nam wówczas winem, bardziej lub mniej szlachetnym, i
pobrzękuje szkłem. To jakby
słońce ofiarowało się za darmo w płynnej krasie, z chęci zamknięcia się w
przejrzystym kręgu śnieżnobiałego
miasteczka, gwoli wprawienia go w radosny nastrój. Wszyściutkie domy, na każdej
ulicy, kiedy zachód dotyka
ich słońcem, są jak butelki na półkach u Juanita Miguela albo u Rojalisty.
Przypominam sobie »Źródło gnuśności« Turnera, którego cytrynowa żółtość zdaje
się cała namalowana młodym
winem. Podobnie Moguer, źródło wina, co, niby krew, bez końca wylewa się z
każdej jego rany; krynica
smutnej radości, która jak słońce kwietniowe tryska w górę ku wiośnie co roku,
ale opada codziennie...
KARNAWAŁ
Jaki ładny jest dziś Srebrzynek! Mamy karnawałowy poniedziałek i dzieci, które
poprzebierały się jaskrawo za
toreadorów, pajaców i majos, włożyły nań rząd mauretański, cały bogato obszywany
czerwonymi, zielonymi,
białymi i żółtymi arabeskami. Deszczowa woda, słońce i zimno. Okrągłe kolorowe
papierki toczą się równolegle
po chodniku na ostrym wietrze wieczoru, a skostniałe już maski robią z czego się
da kieszenie dla ukrycia
zsiniałych swych rąk.
Kiedy dotarliśmy do placu, kilka przebranych za wariatki kobiet w długich
białych koszulach, z czarnymi
rozpuszczonymi włosami uwieńczonymi girlandami z zielonych liści, porwało
Srebrzynka w środek swego
zgiełkliwego chóru i — połączone rękami - dalejże krążyć wokół niego!
Srebrzynek, zakłopotany, nastawia uszy, podnosi głowę i niby skorpion osaczony
przez ogień, podrażniony
próbuje wymknąć się którędyś. Jest jednak taki malutki, że wariatki nie czują
przed nim obawy i krążą nadal,
śmiejące się, rozśpiewane, wokół niego. Dzieciaki, dojrzawszy go w niewoli, rżą,
żeby i on zarżał. Cały plac stał
się już głośnym koncertem trąbek, rżeń, śmiechów, piosenek, bębenków,
moździerzy...
Na koniec Srebrzynek, po męsku, zdecydowany, przerywa łańcuch i chroni się ku
mnie truchtem, popłakując,
ogołocony ze swego wytwornego przyodziewku. Tak jak ja nic chce mieć nic
wspólnego z karnawałami. Nie
nadajemy się do takich rzeczy...
W STRONIE WIATRAKA
Jakże wielka wydała mi się wówczas, Srebrzynku, ta sadzawka, jaki wyniosły
tamten cyrk z rudego piasku! Czy
to w tej wodzie przeglądały się owe chmurne sosny, napełniając sny moje
wizerunkiem swojego piękna? Czy to
właśnie ten balkon, skąd niegdyś zobaczyłem najświetlistszy krajobraz mego
życia, pośród niewysłowionej
muzyki słońca?
Tak, są nadał Cyganki i odradza się lek przed bykami. Jest tu również, jak
zawsze, pewien samotny człowiek -
może ten sam, może inny - jakiś Kain pijany, który, gdy przechodzimy, mówi
rzeczy bez sensu, spoglądając na
drogę swoim jedynym okiem, by się przekonać, czy nie nadchodzą ludzie - i
wycofując się natychmiast... Jest
opuszczenie, jest i elegia, lecz tamto jakże nowe, a ta jak zachwaszczona!
Nim zobaczyłem ją znowu w niej samej, zdało mi się, Srebrzynku, że oglądam tę
stronę, czar mojego
dzieciństwa, na jednym z płócien Courbeta i na innym Bócklina. Blask jej
pragnąłem namalować zawsze -
czerwonej w świetle jesiennych zachodów, skłonionej nisko swoimi sosnami ku
kryształowym zwierciadłom
sadzawki, która się wgryza w piasek... Lecz pozostało jedynie wspomnienie,
obramowane dzikimi chrzanami...
Wspomnienie, co już nie przetrwa natarczywości spojrzeń - jak bibułka sąsiedztwa
lśniącego płomienia - w
magicznym słońcu mojego dzieciństwa.
WIEŻA
Nie, ty nie możesz wejść na wieżę. Jesteś za duży. Gdyby to była sewilska
Giralda!
Tak bym się cieszył, gdybyś wszedł! Z balkonu koło zegara widziałbyś śnieżne
tarasy miasteczka, ich monteras
z kolorowych szyb i ukwiecone doniczki pomalowane indygiem. Potem z tej
galeryjki od południa, którą
roztrzaskał wielki dzwon, gdy go wciągali, oglądałbyś dziedziniec Zamku i El
Diezmo, a podczas przypływu
ujrzałbyś morze. Wyżej, od samych dzwonów, dostrzegłbyś cztery wioski oraz
pociąg idący do Sewilli, i pociąg
z Riotinto, i Dziewice ze Skały. Następnie trzeba uczepić się żelaznej bariery,
i wtedy dotkniesz nóg Świętej
Joanny, ugodzonej piorunem; a twoja głowa wysuwająca się przez otwór kaplicy
wśród kafelków białych i
niebieskich, na których słonce załamuje się złotem, wywoła osłupienie dzieci
pochłoniętych zabawą w byka na
placu Kościelnym, skąd nadleci ku tobie, ostry i jasny, ich krzyk dzikiej
radości.
Z ilu triumfów musisz zrezygnować, biedny Srebrzynku! Twe życie jest takie
proste jak owa króciutka droga, co
prowadzi na stary nasz cmentarz.
OSŁY PIASKARZA
Popatrz, Srebrzynku, na osły Quemada: umęczone, powolne, ze swym kopiastym,
czerwonym ładunkiem
wilgotnego piachu... Wbito im weń -niby w serce - zielony kij z dzikiej oliwki,
którym je biją...
MADRYGAŁ
Spójrz na niego Srebrzynku. Trzykrotnie - niby konik cyrkowy po swym torze -
okrążył cały ogród, biały
jak lekka fala samotna w łagodnym morzu światła - i znowu zniknął za murem.
Wyobrażam go sobie na
krzaku dzikiej róży, tam, z drugiej strony; widzę go niemal poprzez wapno.
Spójrz, bo już jest z powrotem.
Naprawdę to dwa motyle. Jeden biały - on; a drugi czarny - jego cień.
Są, mój Srebrzynku, piękności tak świetne, że inne próżno chciałyby je zaćmić.
Jak na twym pyszczku
oczy są czarem największym, gwiazda jest nim wśród nocy, róża i motyl wśród
ogrodu rankiem.
Srebrzynku, jak ładnie lata! Z jaką radością musi się unosić! To tak jak dla
mnie, szczerego poety, uciecha
wiersza. Cały, aż po swą duszę, zagłębił się w locie; zda się, że więcej nic nie
obchodzi go w świecie,
chciałem powiedzieć - w ogrodzie.
Cicho, Srebrzynku... Patrz jeszcze. O, jak rozkosznie tak lecieć, bez skazy i
czystym!
ŚMIERĆ
Znalazłem Srebrzynka wyciągniętego na swym słomianym łożu; oczy miał smutne i
łagodne. Podszedłem doń,
przemówiłem, pogłaskałem go i chciałem, żeby się podniósł...
Biedak poruszył się cały gwałtownie i ukląkł na jedną z przednich łap. Nie
mógł... Wtedy położyłem mu znów
łapę na ziemi, raz jeszcze pogłaskałem go z czułością i kazałem wezwać jego
lekarza.
Stary Darbón, ledwie go ujrzał, wciągnął głęboko swe bezzębne wargi i
przekrwioną swą głową pokołysał nad
piersią, niby wahadłem.
- Nic dobrego, hę?
Nie wiem, co odpowiedział... Że wykańcza się biedak... Nic... Że jakiś tam
ból... Że jakiś zły korzeń... Ziemia
pomiędzy trawą...
W południe Srebrzynek nie żył. Mięciutki brzuszek wydął mu się jak kula ziemska,
a jego łapy, sztywne i
odbarwione, sterczały prosto ku niebu. Kręcona sierść była podobna do włosów
starych lalek, do owych kłaków
stoczonych przez mole, co wypadają z zakurzoną melancholią, jeśli przesunąć po
nich dłonią...
Po stajni pogrążonej w ciszy, rozjarzając się za każdym razem, gdy przefruwał
przez słoneczny promień, bujał
tam i z powrotem piękny motyl trójkolorowy.
NOSTALGIA
Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda? Prawda, że widzisz, jak się pogodnie śmieje
jasna i zimna woda z norii w
ogrodzie, lub jak w ostatnim odblasku dnia zapobiegliwe pszczoły fruwają wokół
lila i zielonego rozmarynu,
różowego i złotego od słońca, które wciąż jeszcze rozpłomienia wzgórze?
Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?
Prawda, że widzisz kłapouszki praczek, jak przeciągają czerwonym zboczem Starego
Źródła, zmęczone, okulałe,
smutne wśród bezkresnej czystości, co czyni niebo i ziemię jednym kryształem
blasku?
Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?
Prawda, że widzisz, jak śmigają dzieci, zarumienione, między zaroślami, którym
pośród gałązek przycupnęły
własne ich kwiaty - lekki rój niewyraźnych białych motyli nakrapianych karminem?
Srebrzynku, ty widzisz nas, prawda?
Srebrzynku, prawda, że ty nas widzisz? Tak, ty mnie widzisz. A ja myślę, że
słyszę... o, tak, ja słyszę, tam, na
bezchmurnym zachodzie, rozrzewniające całą dolinę winnic twoje przeciągle
rżenie...
MELANCHOLIA
Tego popołudnia poszedłem z dziećmi odwiedzić mogiłę Srebrzynka, która znajduje
się w Ogrodzie Szyszek, u
stóp okrągłej sosny-opiekunki. Dokoła kwiecień przystroił mokrą ziemię wielkimi
żółtymi irysami.
Tam w górze, na zielonej kopule zabarwionej błękitem nieba, śpiewały dzwońce - i
ich perliste trele, ozdobne,
roześmiane, rozchodziły się w złotym powietrzu ciepłego popołudnia niby jasny
sen o nowej miłości.
Dzieci, w miarę jak się zbliżały, przestawały krzyczeć. Spokojne i poważne, z
błyszczącymi oczami utkwionymi
w moich oczach, zasypywały mnie mnóstwem niespokojnych pytań.
- Srebrzynku, przyjacielu! - powiedziałem ziemi. - Jeżeli, tak jak myślę,
znajdujesz się teraz na łące niebios i
niesiesz na swym włochatym grzbiecie młodzieńcze anioły, czy aby mnie nie
zapomniałeś? Powiedz mi,
Srebrzynku, pamiętasz mnie jeszcze?
I jakby w odpowiedzi na moje pytanie lekki biały motyl, którego przedtem nie
dostrzegłem, począł fruwać
uparcie - niby dusza - z irysów na irysy.
SREBRZYNEK Z KARTONU
Srebrzynku, gdy przed rokiem wyszły w świat, między ludzi, fragmenty książki,
którą pisałem na twoją
pamiątkę, pewna twoja i moja przyjaciółka darowała mi tego Srebrzynka z kartonu.
Spójrz, czy widzisz go
stamtąd? Jest na wpół biały i na wpół srebrzysty. Ma czarne jak smoła ślepia,
czerwony i czarny pysk. Na
glinianej podstawce niesie w sześciu doniczkach kwiaty z różowej, żółtej i
białej bibułki; porusza głową i
kroczy po zabarwionej indygiem desce, osadzonej na czterech niezgrabnych
koliskach.
Wspominając ciebie, Srebrzynku, nabrałem sympatii dla tego osiołka-zabawki.
Każdy, kto wchodzi do
mego gabinetu, pozdrawia go z uśmiechem: - Srebrzynku! A jeżeli kto nie wie i
pyta, co to takiego, mówię
mu: - To Srebrzynek... I tak bardzo przyzwyczaiłem się do imienia i uczucia, że
teraz, choćbym nawet sam
został z drewnianym osiołkiem, wierzę, że to ty jesteś, i pieszczę go swymi
oczyma.
Ty? O, jak zdradziecka jest pamięć ludzkiego serca! Ten Srebrzynek z kartonu
wydaje mi się dziś bardziej
Srebrzynkiem niż ty sam, mój Srebrzynku.
DO SREBRZYNKA W NIEBIE NAD MOGUEREM
Miły Srebrzynku kłusaczku, osiołku mój, który tylekroć nosiłeś moją duszę -
tylko duszę! - po owych wklęsłych
dróżkach pośród dzikich figowców, malw i powojów! Dla ciebie ta książka, która
mówi o tobie, teraz, gdy już
potrafisz ją zrozumieć.
Podąża ku twej duszy, pasącej się dziś w raju, poprzez duszę naszych krajobrazów
moguerskich, która też
pewnie wstąpiła do nieba wraz z twoją; i unosi na papierowym grzbiecie moją
duszę, co wędrując wśród
kwitnących cierni ku swemu wniebowstąpieniu staje się z każdym dniem coraz
lepsza, coraz czystsza, coraz
spokojniejsza.
Tak. Ja wiem, że gdy powolny i zamyślony zbliżam się o zmierzchu poprzez samotny
zagajnik wilg i kwiatów
pomarańczy do sosny, co tam kołysze twoją śmierć - ty, Srebrzynku, szczęśliwy na
swej łące róż wieczystych,
widzisz mnie, jak przystaję nad żółtymi kiściami irysów, które wytrysły z twego
rozpadniętego serca.