Wileńska powieść kryminalna
Autor: Felicja Romanowska
Sobota, 25 września 2010
Biblioteka dzieł Józefa Mackiewicza
Felicja Romanowska
I.
Dnia 12 maja 1933 r. wróciłem do mego mieszkania
po nocnej obławie na bolszewików, którą
prowadziłem jako kierownik policji tajnej m. Wilna,
wraz z moimi komendantami na Wilno i na
województwo. Obława udała się, złapaliśmy
najobrzydliwszych hersztów: Stefana J., Henryka D.,
oraz Marjana Żeleńskiego. Wyrwałem kontakt
elektryczny, który łączył mnie z biurem. Poczułem
chęć snu. Poszedłem do łazienki i puściłem ukrop do
wanny. Pomału rozbierając się, rozkładałem dłonie
nad parą lecącej do wanny wody. Poczucie, że zaraz
mi będzie ciepło i że potem wyciągnę się w łóżku, sprawiało mi przyjemność.
Nagle usłyszałem podniesiony głoś mej służącej i krzyk na nią mego sekretarza. ,,Coś musiało się
stać" - odrazu pomyślałem sobie. Drzwi otworzyły się pędem. Sekretarz wprost krzyknął:
-Wojewoda!
-
Czego
wojewoda?...
- Krzyczy, wrzeszczy, żeby pan był natychmiast, natychmiast.
Od 20 lat pracuję w policji. Znam się na tem. Czułem, że wyczyściłem Wilno tej nocy. Znowuż
wojewodę znałem jako człowieka zrównoważonego, który nigdy nie podnosił głosu. Zacząłem się
z powrotem zapinać. „Dni 14 godzin 8 szukałem spinek" - przemknęło mi przez głowę zdanie
jakiegoś durnia, który obliczył statystycznie, na co stracił swoje 43-letnie życie. -Zawsze to sobie
przypominam, kiedy szukam spinek. Co mogło się stać wojewodzie? Może komendant policji
wpadł do balji? Jak czytelnik widzi, byłem senny, różne głupie myśli lazły mi do głowy. Wojewoda
nie miał ze mną dotychczas żadnych bezpośrednich stosunków służbowych.
Tymczasem sekretarz posłał po taksówkę, która nie przyjeżdżała. Wojewoda jest w swojem
mieszkaniu prywatnem. Prawie nigdy tam nie chodzę. Nie zapraszają mnie na rauty. Wpadłem
jednak po schodach i już wycierałem nogi w skórę wilczą.
-
„Pan
wojewoda
prosi".
Wszedłem do gabinetu. Wojewoda stał przy biurku zmarszczony i jak mi się wydało, strasznie zły.
Po jego prawej stronie stał komendant policji na województwo wileńskie, po lewej taki sam
komendant na m. Wilno. Mundury. Srebrne guziki. Wszyscy wysokiego wzrostu. Ja tylko wzrostu
małego.
„Panie
Mańkowski"
-
powiedział
wojewoda.
Głos
jego
wydał
mi
się
drwiący.
,,Aresztują
mnie"
--
pomyślałem.
Panie Mańkowski, z wyraźnym wysiłkiem powiedział wojewoda, musi pan mi zaraz pomóc w
bardzo
ważnej,
osobistej,
rodzinnej
sprawie.
- Słucham pana wojewody - powiedziałem. Dlaczego wszyscy stoją? - pomyślałem.
- Nie całą godzinę temu z ogrodu Bernardyńskiego porwano mi córeczkę.
- To się zrobi Panie Wojewodo - odpowiedziałem banalnie. Bo coś we mnie stuknęło - sen mnie
odleciał. Zrozumiałem, że tę sprawę muszę wygrać. Wiedziałem, że moi przełożeni pojęcia o
niczem nie mają. I dlatego poczułem, że moja godzina wybiła. Mój Tulon. Poczułem się
Bonapartem. I dlatego powiedziałem to, czego wobec moich przełożonych dotychczas nigdy
jeszcze
nie
powiedziałem
i
powiedzieć
bym
nie
mógł.
- Będę prosił mego szefa o swobodę działania i trochę czasu dla tej sprawy.
II
Wtedy
jeden
z
komendantów
zabrał
głos.
- Jesteśmy już tutaj od dwudziestu minut. Piastunka pana wojewody, która właściwie jest mamką
jego córeczki, poszła do Bernardyńskiego ogrodu przed godz. 9-tą. Dziecko było uśpione w wózku.
Piastunka postawiła je na gazonie, opodal stacji pomp. Kiedy spostrzegła, że dziecka brak, poczęła
krzyczeć. Zjawił się policjant Małowieski Nr. 2069 i dał znać do komendy policji z prywatnego
aparatu
państwa
Konecznych
przy
ul.
Królewskiej
9.
Ledwie słuchałem tego wykładu któregoś z moich przełożonych.
Oczy me pożądliwie patrzały na telefon, stojący na biurku pana wojewody. Ale się opanowałem,
skłoniłem się, wyszedłem. Przechodząc do wyjścia korytarzem, zawróciłem nagle. Tam, gdzie
podczas rautów jest szatnia. Jest tam okrągły pokój, a w nim telefon. Zamknąłem za sobą drzwi na
klucz.
- Hallo 155. To ty dzieweczko, proszę Iskander z Kaziem, ogród Bernardyński. - Żywo.
W ogrodzie Bernardyńskim spotkałem przedewszystkiem bladą panią. Miała włosy rudawe, trochę
takichże piegów na twarzy. Zęby duże, białe. Ale twarz bladą zupełne. Oczy rozszerzone. Była to
nieszczęśliwa
wojewodzina.
Mamka z miną ogłupiałą. Policjanci wypraszali publiczność z ogrodu od linji placu przed teatrem.
Było ich wielu. Miało się wrażenie, że tam na murawie ujrzy się trupa.
Skłoniłem się wojewodzinie. „Niech pani idzie do domu". Wiedziałem, że mnie nie posłucha.
Zobaczyłem wózek na trawie. Ogromny przodownik leżał na brzuchu. Znałem go. Był to gość
nieznośny i zarozumiały. Teraz pewno miał nadzieje takie same, jak ja.
Badanie śladów na piasku było oczywistym nonsensem. Ludzi było dużo. Sprowadzony
przezemnie pies powąchał daną mu kołderkę, którą wziąłem z wózka.
Wlepiłem w niego oczy. Pies rezolutnie poszedł naprzód z Giermanowiczem.
III.
Zwróciłem
się
teraz
do
wojewodziny.
-
Nie
widziałem
nigdy
córeczki
Pani
Wojewodziny.
Ile
miała
miesięcy?
-
Pięć.
Miała ciągle rozszerzone bezprzytomnie oczy. Widziałem, że nic ciekawego nie otrzymam z tej
indagacji.
Mamka
stała
tuż,
obok.
-
Skąd
jesteście?
-
Z
Krakowa.
-
Jak
to
było?
- A ja postawiłam Agatkę i odeszłam kilka kroków. Wracam, niema. Oglądam się. Na trawniku nie
było nikogo. Zaczęłam krzyczeć. Ludzie się zbiegli. Policjant. Czy nie widzieli. Wszyscy pytali
się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Dziewczyna jąka się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Widzę, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to nie pani
domu, że to pyta policja. Widzę, że dziewczyna mniejwięcej rozumie, co to policja.
-
Za
swoją
potrzebą.
Wojewodzina odwraca się nagłym ruchem. Teraz ja rozkazuję. Ruchem wymownym nakazuję
wojewodzinie
milczenie.
-
Wasze
dziecko?
-
Toż
umarło.
-
Z
kim?
-
A
w
Krakowie.
-
Z
kim,
nazwisko?
- Walenty Góral. Od saperów z Kopca Kościuszki. On jeszcze przy wojsku.
- Gracjanowski - mówię do podchodzącego wywiadowcy. - Gracjanowski zaraz do naczelnika
poczty. Ze wszystkich skrzynek wileńskich listy. Adresowaną na imię pana wojewody czy
wojewodziny korespondencję, zatrzymać.
IV.
Pies wyszedł bramą koło Wilenki. Biegnę w tym kierunku. Pies może spłoszyć. Znają go
kryminaliści.
Wysyłając
go,
gram
va
banque.
Wbiegając przez bramę ogrodu Bernardyńskiego na mały skwerek koło kościołów, nie widzę psa.
Widok na dwa mosty i plac metropolitalny mam otwarty. Albo więc poszedł w stronę Bakszty,
Sofjanik, otaczając Sobór, albo na zaułek Bernardyński, czy Ś-to Michalski. Dobry policjant ma
jakieś intuicje, przeczucie, węch, bo ja wiem. Dość, że biegnę pędem na Ś-to Michalski i tu dopiero
podnoszę melonik, który mi się zsunął na czoło i wycieram czoło chustką.
Pies
stoi
przed
domem
Nr.
27.
Giermanowicz ogląda się na mnie. Rozumiemy się. Mały ruch ręką, ale broń Boże nie podnosząc
do góry, tylko tak na poziomie kieszeni. Giermanowicz ciągnie psa dalej. Więc to numer 27-my.
Mam uczucie skomplikowane. Właściwie powinienem podskoczyć do góry z radości. Tu z tego
numeru 27 wzięliśmy dziś niebezpiecznego komunistę, Polaka, do niedawna wierzącego katolika,
niejakiego Marjana Żeleńskiego. Żona jego, którąśmy zostawili, histerycznie nam wymyślała.
Byłby to więc czyn niepoczytalnej kobiety. Prawie napewno, tak! Żona Żeleńskiego mogła znać
wojewodzinę i jej dziecko. Sam dziś w nocy, byłem w tem mieszkaniu, sam słyszałem jej obelgi.
Ostrożnie, spokojnie, mijam Nr. 27. Nie, nie wystawię tu żadnej warty. To histeryczka. Gotowa
zadusić dziecko, jeśli policja zjawi się do niej. Zrobimy to inaczej.
Oglądam się. Widzę, jak jeden z moich wywiadowców podąża za mną. Zatrzymuję się, kaszlę. To
znak.
Za
chwilę
wywiadowca
jest
koło
mnie.
„Uważaj, aby z Nr. 27 nie wywieźli dziecka. W razie czego, aresztuj".
Idę do Sztralla. Telefonuję. Muszę widzieć pewną osobę, z którą mogę się spotkać tylko w
zakonspirowanem mieszkaniu, które jest daleko. To mi jest bardzo niewygodne. Ale znów stawiam
na
jedną
kartę.
Na rogu Sztralla zatrzymuje mnie wywiadowca wysłany na pocztę.
- Panie Naczelniku, naczelnik poczty kazał mi pana szukać. Pan wojewoda prosi.
-
Niech
prosi.
Dobrze.
Pójdę
do
niego.
Póki mi tamtą osobę, potrzebną mi do mieszkania konspiracyjnego znajdą, mogę pogadać z
wojewodą. Trzeba go uprzedzić, iż jeśli sprawa przedłuży się, to nie będzie można mi przerywać
tak co chwila.
V.
Wojewoda:
- Panie Mańkowski, pan kazał zatrzymać moją korespondencję?
-
Tak
jest,
panie
wojewodo.
- Sądzę, że nie mógł pan tego uczynić bez conajmniej mego zezwolenia.
-
Chciałem
otrzymać
to
pozwolenie
ex
post.
- Naczelnik poczty ma ją wysłać za chwilę. Co pan znalazł w ogrodzie?
Na to wszedł urzędnik pocztowy: „Tylko jeden list, panie wojewodo" - powiedział.
Spojrzałem. Był to list w szarej kopercie, zaadresowany wyraźnem pismem, litery kreślone były
szerokiemi
pasmami
atramentu
- Naczelnik kazał powiedzieć, że ten list musiał być wrzucony do skrzynki o 10 godzinie na ul. św.
Anny
-
powiedział
urzędnik.
A więc niedaleko miejsca porwania, pomyślałem i widzę, że wojewoda myśli to samo.
-
Dziękuję
panu
-
mówi
wojewoda
do
urzędnika.
Po
jego
wyjściu,
do
mnie:
- Ten list nie może mieć nic wspólnego ze sprawą. Jest to do mnie list, ściśle osobisty.
A
po
chwili
dodaje:
- To od znanego literata wileńskiego, Kazimierza Leczyckiego.
Patrzę na wojewodę. Widzę jego podbródek świeżo wygolony, jego oczy niebieskie, jego twarz
młodą, przystojną, męską. Patrzę i nie mówię nic. Ale ta chwila jest dla mnie przełomowa.
Gdybym był tylko sługusem, odezwałbym się w tej chwili. Gdybym był efekciarzem, tobym
krzyknął. Ale jestem policjantem i mam nerwy człowieka walki, człowieka przygotowanego do
tego, aby się nie zdradzić w okolicznościach najbardziej nadzwyczajnych. I ja milczę. Bo ja wiem.
Bo ja byłem kolegą szkolnym Kazia Leczyckiego. I znam doskonale jego charakter pisma. I wiem,
że koperta, którą wojewoda w ręku trzyma, nie ma nic wspólnego z pismem Leczyckiego.
VI.
Siedziałem w konspiracyjnem mieszkaniu. Osobie, która tam przyszła, wydałem polecenie pójścia
do mieszkania komunistki Żeleńskiej i wyciągnąć ją pod jakimkolwiek pozorem z domu. Następnie
my, policja, przyjdziemy i przeszukamy, czy niema dziecka ukrytego.
Blum, (ten wywiadowca, który został na Ś-to Michalskim), miał mnie zawiadomić, kiedy moja
wspólniczka
wyjdzie
z
Żeleńską
na
ulicę.
Nie mogłem jednak długo wytrzymać. Sprawa ta mnie rozpaliła. Toteż po pewnym czasie
poszedłem
znów
na
Ś-to
Michalski.
I tu czekało mnie duże rozczarowanie. Blum powiadomił mnie, że znana mu konfidentka, którą
nazywał „młodą żydówką", wyszła ze Ś-to Michalskiego sama i mijając go, rzuciła mu wyraz
„wyjechała”.
Dziwna
sytuacja.
Teraz już mogłem iść do kamienicy. Poszliśmy razem z Blumem.
Zapukaliśmy
do
mieszkania
Żeleńskiej.
Przypadkiem trąciwszy klamkę, skonstatowałem, że mieszkanie było otwarte.
Panował tam nieład. Rzeczy były rozrzucone po rewizji z dzisiejszej nocy. Kilka pokoików i żywej
duszy.
Posłałem Bluma po Giermanowicza z „Iskandrem", sam stanąłem w kuchence, będącej
jednocześnie przedpokojem. Mieszkanie miało jedno wyjście. Szyby niemyte nie wiem ile czasu,
prawie nieprzeźroczyste. Ze schodów dolatywał mnie zapach kleju introligatorskiego, prażonych
jarzyn,
mydlin
i
innych
obrzydliwości.
Blum
nie
wracał.
Nagle usłyszałem z wyższego piętra czyjeś kroki. Szedł mężczyzna ciężko stąpając po
drewnianych,
skrzypiących,
stękających
schodach.
Słyszałem
nietylko
kroki,
lecz
i
gwizd
na
nutę:
Siekiera,
motyka,
piłka,
kleszcze,
Wyjrzałem w momencie, gdy mężczyzna mijał drzwi mojej kuchenki. Był to drab wysoki, ubrany z
wytwornością sutenera. Jakby wyraz zdziwienia przeleciał przez jego twarz. Wydało mi się, że
poszedł dalej już z udawaną obojętnością. Tylko z ostatnich schodów doleciał mnie gwizd:
Siekiera,
motyka,
piłka,
kleszcze.
Jeszcze jakieś dziesięć minut czekania i zjawili się Blum z Giermanowiczem i Iskandrem.
Raz jeszcze kołderka małej wojewodzianki i pies zaczyna węszyć.
Ze środka pokoju stołowego mieszkania komunistów Żeleńskich rusza Iskander na górę. Znów ten
zapach nieznośny „prażonego bobu", zapach latami niewietrzonych mieszkań wileńskich, ser,
szmaty, gnil, klej, wszystko jest w tym smrodzie. Iskander opiera się decydująco przedniemi
łapami
o
drzwi
bez
napisu,
drzwi
prawie
na
poddaszu.
-
Mieszkanie
z
jednem
wejściem,
-
mówi
Giermanowicz.
Pukam, nic. Blum jest człowiekiem, który otwiera wszystkie drzwi. Te są zamknięte na zamek
francuski. Blum otwiera je jakąś blaszką, którą wyjmuje z kieszeni.
Nie mieszkanie, a pokój. Okno ciemne. Brudnawe prześcieradło powieszone na sznurku ma
osłaniać stojące za niem niezasłane łóżko; stół nieheblowany, okruchy chleba i nóż do krajania
chleba.
Na
ćwieku
wisi
eleganckie
damskie
palto.
Podchodzę do palta i ogarnia mnie znowu trochę zdumienie, trochę złość. Palto, najwyraźniej
pachnie perfumami wojewodziny! Tak jest! Przecież oto najdalej 3 godziny mówiłem z nią. Nie
zapominam zapachu perfum. W moim zawodzie jest to konieczne. Tak jest i nie może być żadnej
wątpliwości.
To
są
perfumy
wojewodziny.
Ten ze swoim listem, ta palto zostawia w jakiejś norze! Z niechęcią oglądam palto…
„Gallerie Lafayette" - czytam - Paris.
No, niema wątpliwości.
Blum wyciąga latarkę elektryczną. Szuka wszędzie. Nie znajdujemy nic. Pościel brudna, trochę
męskiej, ordynarnej bielizny. Podarte skarpetki, jedna elegancka koszula, kupiona u Szumańskich
Nr.
40,
jeszcze
nie
noszona.
Patrzę na moich agentów, chcąc z ich oczu wywołać jakiś plan działania. Ale niestety, widzę, że
obaj wstrzymują ziewania. Na ich twarzach widać straszliwe zmęczenie. Przecież cała ta sprawa
wypadła
po
nocy
całkowicie
bezsennej.
Oczy ludzkie są najlepszem źródłem pomysłów i natchnień, lecz nie wtedy, kiedy są zaspane.
Odwracam więc głowę od zaspanych agentów i kombinuję choć czuję, że i moje nerwy podważone
są
trochę
zniechęceniem,
trochę
snem.
- Ten typ musiał być z tego mieszkania. Ten gwizdający. Ale do cholery, tu było dziecko i gdzież
się podziało. Na dole go niema, tu go niema. A przecież Iskander jest tak zdecydowany. Złapać
typa... Ba! złapać mogę go tylko ja, bo tylko ja go widziałem. A cóż stało się z tą Żeleńską?
- Zostańcie tu, Blum - do szóstej. O szóstej przyślę wam zmianę. Jeśli nikogo nie będzie,
pójdziecie z tą koszulą do Szumańskiego, sprawdźcie, kto ją kupił.
Wychodzę, starając się nie patrzeć na protestujące oczy sennego Bluma.
VII
Teraz znów na pocztę. Depesze szyfrowe na linje kolejowe z rysopisem Żeleńskiej i rozkazem
zatrzymania takiej kobiety, gdyby jechała z dzieckiem, dziewczynką pięciomiesięczną. Nadziei
mało. Ale jakim sposobem dziecko z domu przy Ś-to Michalskim 27 mogło się wydostać i zginąć?
Nie, nie zasnę. Toż są pierwsze godziny. Wywiadowcy przeważnie śpią. Nie, ja spać nie mogę.
Na placu Katedralnym spotykam jednego z komisarzy, który mi komunikuje, że o porwaniu
dziecka,
już
wie
całe
Wilno.
Idę do „Ziemiańskiej" trochę się pożywić i wypić kieliszek wódki. Pierwsza osoba, która mi się
rzuca tam w oczy, to drogi wogóle, a specjalnie drogi w tej chwili, Kazio Leczycki, zasiadający
przed butelką koniaku. To spotkanie z Kaziem jest pierwszym szczęśliwym ewenementem od
chwili rozpoczęcia śledztwa. Zwykle tak bywa, że nici same lezą do rąk, a tu nic.
Przysiadam
się
do
niego.
-Kaziu,
-
mówię
-
drogi
Kaziu,
znasz
ty
wojewodę?
- Naszego, tego który został mianowany po awansie p. Jaszczołta na ministra spraw wewn. w
gabinecie
p.
Pierackiego?
-
Tego
właśnie.
- Znam doskonale. Uczyłem go przecież historji polskiej i polityki jeszcze w gimnazjum mińskiem.
On
jest
młodszy
odemnie
o
2
klasy.
- Co ty powiesz! - a przecież on nie jest mińszczanin. Nazywa się Lack, to nie jest mińskie
nazwisko.
- Lack, - mówi Kazio, - Lack. Tak on jest z Kalisza.
-
A
jego
żona?
- A bardzo miła. Nazywa się Dziewanowska. Halinka Dziewanowska. Uczyłem ją kiedyś religji i
muzyki. Potem kształciła się w Krakowie. Tam wzięli ślub. I tam urodziła się im córeczka.
-
A
bywasz
u
nich?
- Właściwie pierwszy raz wczoraj wieczorem. Gadaliśmy dość długo. Ja im opowiadałem,
dlaczego
pisałem
„Manekina”.
-
Hm!...
i
długo
im
to
tłumaczyłeś?
-
Dość
długo.
- Nie wybierasz się do nich znowu, nie piszesz do nich czasami?
-
Może
się
wybiorę.
O pisaniu ani słowa. Ale ja i bez tego wiem, że nie pisał. Wiem teraz także, że Leczycki przyszedł
wojewodzie do głowy dlatego, że wieczorem siedział u niego. Byłoby zbyteczne dalej rozpytywać
Leczyckiego. On nigdy nie kłamie, ale z tem wszystkiem o ludziach mówi albo dobrze, albo
przesadnie dobrze.- Dlatego wojewoda nie chciał mi pokazać tamtego listu. - Sprawy amorosa?
- Ale te przecież się wyznaje tajnemu agentowi, jak księdzu na spowiedzi, albo lekarzowi. Ważne
sprawy polityczne? - Chyba to. Ale przecież p. Dobosz ma telefon a inne władze nie potrzebują
także
wrzucać
listów
na
św.
Anny.
-
Dowidzenia
Ci
Kaziu.
Zapłacisz
za
mnie.
Rozumowania moje nabierają trochę cech senności i jak w soczewce zbierają się w konkluzji:
- Przecież ten drab nie uciekł z tego mieszkania. Widać, że zostawił różne rzeczy. Przyjdzie. Blum
go
złapie
i
wkońcu
będziemy
mieli
jakieś
nici.
Nie był on tam meldowany. Lokatorów tego domu znałem napamięć.
I mimo snu, powlokłem się teraz na plac Łukiski w sprawie aresztowań nocnych.
VIII.
Uprzedzam, że to co teraz opowiem, będzie śmieszne. Dla mnie było tylko tragiczne, ale dla
czytelnika śmieszne. Niski wzrost, wielki brzuch, idjotyczny wypadek, to są wszystko rzeczy
predestynowane, aby być tragicznemi dla jednostki, śmiesznemi dla otoczenia.
Przez cały czas wyżej opisanych zajść, mój zastępca, człowiek młody, wesoły i głupi, ale szybko
robiący karjerę, bo bardzo sympatyczny i koleżeński, p. Iwasiewicz, spał po przepracowanej nocy.
Teraz z Łukiszek posłałem mu telefonogram, aby przyszedł na Ś-to Michalski z wywiadowcą, albo
nawet mundurowym, tylko przebranym w cywilne i byle wyspanym, oczywiście.
Na kilka minut przed szóstą, wkraczałem do kamienicy na Ś-to Michalskim. Bluma nie było na
ulicy,
ani
na
schodach.
Włażę
na
dach.
Otwieram drzwi. Blum leży na łóżku i śpi.- Blum - wołam - Blum, psiakrew!
Blum siada na łóżku, potem wstaje. Patrzymy na siebie, potem na pokój.
Palto damskie o zapachu wojewodziny znikło z gwoździa. Znikła też i bielizna i koszula od
Szumańskich
i
wszystko,
cośmy
wydobyli.
-
Będziecie
zwolnieni
ze
służby.
-
Może
mnie
uśpili,
panie
komisarzu?
Nie
słucham
go.
Poczucie nie śmieszności, lecz tragizmu łapie mnie za gardło. Wiem, że to dla wszystkich
śmieszne,
prócz
dla
Bluma
i
mnie.
Na tę scenę włazi roześmiany, w humorze wiosennego słoneczka, sam pan Iwasiewicz.
Pachnie od niego wodą kolońską Dandy d'Orsay. Rączki zaciera jedną o drugą. On tak zawsze,
gotów
przynieść
najlepszą
i
najgorszą
nowinę.
I tu zaczyna się dla czytelnika śmieszność numer 2. Dla mnie tragizm numer 2. Pachnący
Iwasiewicz
mówi:
-
Przynoszę
nowinę,
panie
naczelniku
przynoszę
nowinę.
-
Złą,
czy
dobrą?
Mamka, panie naczelniku, mamka od pana wojewody uciekła: wyszła o 3-ciej i jeszcze jej niema i
nie
będze,
bo
ukradła
broszkę
i
trochę
innej
biżuterji.
-
A-a-a.
Ten okrzyk wyrwał się mi, ale pohamowałem się. Gwizdnęło mi w głowie to „siekiera, motyka,
piłka, kleszcze". Przecie to nie palto wojewodziny tu wisiało, ale palto mamki, podarowane jej
przez
wojewodzinę.
- A-a-a. To, co Iskander znalazł, to może być nie droga porwanego dziecka przed porwaniem, lecz
droga do ogrodu z pałacu. Tutaj na Ś-to Michalskim mieszkał poprostu kochanek piastunki, ten
saper. Dziewczyna wstąpiła najprawdopodobniej do niego przed ogrodem i przed porwaniem.
Dziewczyna była za głupia, aby uczestniczyć w porwaniu dziecka. Co najwyżej mogła być
wciągnięta w tę sprawę. Ale jeśli chodzi o ślady, któremi szedłem; były tropem fałszywym.
Przeszedłem się po pokoju, aby się uspokoić, potem wyciągnąłem notes i napisałem dla
Iwasiewicza
dyspozycje:
1 ) Przeprowadzić śledztwo wśród służby p. wojewody, co wiedzą o zachowaniu się piastunki.
2) Zebrać od policji i konfidentów wiadomości o tem, czy nie przyjechał do Wilna w ostatnich
czasach
na
występy
jakiś
opryszek
krakowski.
3) Zadepeszować do tego oddziału saperów, który stoi na Kopcu Kościuszki w Krakowie z
zapytaniem, czy niema tam żołnierza nazwiskiem Góral Walenty i co się z nim stało.
To uczyniwszy poszedłem spać.
IX.
Nazajutrz
zbudził
mnie
Iwasiewicz.
Depesza
z
Krakowa
nadeszła.
„Saper Góral Walenty zdezerterował w dniu 8 maja 1933 r. o godzinie 6 wieczorem. Wiadomości
szczegółowe
listownie".
Wiadomości z pałacu były następujące Piastunka małej wojewodzianki od kilku dni ginęła po kilka
godzin dziennie. Nie zwracano na to większej uwagi, bo przedtem prowadziła się wzorowo. Stare
palto od pani otrzymała przed dwoma tygodniami. Służba zauważyła, iż palto zginęło, ale daty
ustalić nie było można. Najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że piastunka była w kontakcie
ze swoim kochankiem, który, aby ją wyzyskać, uciekł z Krakowa i przyjechał do Wilna.
Jako odpowiedź na ankietę wśród policji, otrzymał Iwasiewicz z III komisarjatu wiadomość, że
dwie noce temu, awanturował się w domu schadzek przy ul. Mostowej 1, jakiś osobnik, mówiący z
krakowska. Zatrzymany jednak nie był. Pozatem żadne raporty na jakiegoś specjalnie
krakowskiego opryszka nie wskazywały i nic nam pod tym względem nie przyniosło poszukiwanie
wiadomości
wśród
naszych
konfidentów.
Pozatem jeszcze w sprawie komunistki Żeleńskiej. Ta znikła bez śladu. Na moje wczorajsze
szyfrowe depesze, odpowiedział tylko posterunek policyjny w Białymstoku, że idąc za
wskazówkami nadesłanego rysopisu wylegitymował panią R. jadącą z Wilna, ale nie z dzieckiem,
tylko z pełnoletnim panem S. Poza tą wiadomością żadnego echa o Żeleńskiej.
Wezwano
mnie
do
pałacu.
Zastałem wojewodę przy biurku, zgnębionego i zmienionego bardzo. Wojewodzina z
podkrążonemi od płaczu oczyma, zdenerwowana, trzęsąca się, przypominała, że niema na świecie
siły większej, niż instynkt macierzyński. Wojewodzina zadała mi kilka pytań, przykładając czasem
chusteczkę do ust, i opuściła pokój dopiero na wyraźną prośbę wojewody.
Wojewoda wtedy dał mi dwie koperty. Pierwsza zawierała list komitetu wykonawczego
komunistycznej partji Białorusi Zachodniej, żądający wypuszczenia z więzinia Stefana J. i Marjana
Żeleńskiego w ciądu tygodnia, w przeciwnym razie dziecko zostanie zabite. Nie było w tym liście
wzmianki, że dziecko zostanie oddane w razie tego wypuszczenia. Na kopercie ołówkiem, widać
przez naczelnika poczty było zaznaczone, że list wrzucony został do skrzynki pocztowej na ulicy
św.
Anny
dzisiejszej
nocy.
Drugi list był wrzucony do skrzynki na kolonji montwiłłowskiej, adresowany do „J. Wielmożnej
Pani
Wojewodziny
Lackowej”.
Oto
jego
treść:
„Szanowna
Pani
!
Chce Pani dziecko swe odzyskać - jest na to sposób. Jeździsz Pani sama autem, proszę wsiąść do
Buicka swego i pojechać na ulicę, o której dowiesz się. Tam Pani dowiesz się, gdzie masz jechać,
albo może odrazu dzieciontko Pani oddamy. Proszę przygotować tylko 5.000 złotych. Pieniądze
niewielkie, a dla Pani nieznaczące, tak że lepiej nic nie mówić, ani policji, ani mężulkowi, bo tak
pani będzie miała dziecko napewno, za co honorem ręczymy, zresztą ono potrzebne nam nie jest, a
sama Pani rozumie, że ryzyko dla Pani wielkie, a my wiemy, że nic Pani nie dostanie. Niech Pani
dziś z domu nie wychodzi i spokojnie czeka, jeśli nie ma złych zamiarów.
Związek
Ludzi
Dobrej
Woli".
- Cóż Pan myśli - przerwał wojewoda moje rozmyślania.
- No cóż - powiedziałem, odrywając oczy od papierów - złodzieje są przyzwoitsi od bolszewików,
to
tak
zawsze.
- Tej bolszewickiej koperty żonie nie pokazałem, ale tę złodziejską czytała i dobrze, że czytała, bo
to jej dodało otuchy. Wierzy, że dziecko jej zwrócą. Oczywiście, gdyby się dowiedziała, że z
dwóch stron otrzymaliśmy takie samo handlowanie życiem dziecka, to nadzieje jej byłyby
mniejsze.
Zacząłem
głośno
myśleć:
- I ci, i tamci piszą, że mają dziecko. Należy się liczyć, że łżą i jedni i drudzy. Złodziejski list
zaufania we mnie nie budzi, ale muszę przyznać, że sprytnie rozwiązali kwestję, która w takich
historjach jest najtrudniejsza dla bandytów, to jest moment wręczenia okupu. Ci sobie wymyślili
sposób zabezpieczający im maksimum bezpieczeństwa... Jestem przekonany, że będą telefonicznie
starali się połączyć z panią wojewodziną. Wezwą ją, aby samochodem pojechała na jakąś ulicę
oddaloną, albo jeszcze pewniej za miasto. Tam wsiądą do samochodu i każą jej jechać z wielką
szybkością w jakimś kierunku. To istotnie, jest dość sprytny sposób pozbycia się policji. W każdym
razie widać, że w ich planach leży opanowanie samochodu; po wywiezieniu wojewodziny za
miasto, na zwrot dziecka tą drogą mało jest nadziei. Ale bolszewicy dają nam tydzień czasu, wobec
tego
tych
kryminalistów
możemy
złapać.
-
Jak
pan
to
zrobi?
- Ile pan ma tutaj aparatów? - spytałem zamiast odpowiedzi.
-
Dwa.
- A więc panie wojewodo, niech pan namówi żonę, aby kiedy zadzwonią do niej bandyci, zeczęła
ich błagać, żeby dziecko oddali, przynieśli do pałacu, niech najdłużej ich zatrzyma przy telefonie.
Bo oni spróbują telefonować. Z tego listu wynika, że będą telefonować. Przecież piszą: „niech Pani
z domu nie wychodzi". Niech więc wojewodzina zatrzyma ich przy telefonie, ile będzie miała siły.
Tymczasem kto inny niech zadzwoni do mnie, a ja spędzę dzień dzisiejszy na stacji telefonicznej...
- Rozumiem - powiedział wojewodaja sam będę siedział z żoną i zadzwonię do Pana.
Poszedłem na stację telefoniczną wileńską. Skonstatować, który numer dzwoni, jest tam dość
łatwo. Najwyżej trzeba przejść wzdłuż wszystkich stolików, a ich jest stosunkowo niewiele.
Wojewoda dał mi do dyspozycji swój samochód, który schowałem w garażu pocztowym z
szoferem Giermanowiczem, z psem, Gracjanowskim i Blumem, któremu chciałem wybaczyć, o ile
na
to
zasłuży.
Ale czekałem cały dzień, a telefonu z pałacu nie było, a raczej były, ale nie z oczekiwaną
wiadomością. Wojewoda kilka razy pytał się mnie, czy warto, abym tak dzień tracił bezczynnie.
Bałem się, że ktoś odegrał mój manewr, że ktoś widział samochód, wjeżdżający na pocztę, albo
mnie wchodzącego do centrali telefonów.
X
Ale
o
8
wieczór,
głos
drżący
wojewody
wezwał
mnie:
-
Dzwonią!
Rzuciłem się ku stolikom telefonicznym. Znalazłem odrazu. Ale Boże! cóż za nieszczęście, był to
numer
pewnej
fabryki.
Dojazd autem do fabryki położonej, jak wiadomo o kilka kilometrów za miastem, jest bardzo
trudny, nie mówiąc już o tem, że wymaga conajmniej 20 minut czasu.
Mój plan opierał się na przypuszczeniach, że kryminaliści nie rozporządzają aparatem w żadnem
prywatnem mieszkaniu, że będą dzwonić z budki w jakimś hotelu, czy restauracji. Wtedy byłoby
łatwo ich schwytać, bo wymagałoby to nie więcej, niż 5 minut czasu. Nie przyszło mi do głowy, że
użyją
telefonu
podmiejskiego,
włączonego
do
sieci
miejskiej.
- Psiakrew - zakląłem odruchowo i szybko począłem tłumaczyć wojewodzie:
-
Więc
niech
wojewodzina
wyjeżdża.
Proszę się niczego nie bać. Jedziemy pierwsi na miejsce. Wszystko będzie jak najlepiej. Głową
ręczę
za
bezpieczeństwo.
Podniecony i zdopingowany rozgrywką, która nas czekała za jakieś pół godziny, zawiesiłem
słuchawkę, nie zwracając uwagi na molestujący głos wojewody. Wpadłem do garażu, wydałem
ostatnie zarządzenia, i po pięciu minutach mknęliśmy już w kierunku fabryki, z której pochodził
telefon. Giermanowicz jest jednym z najdzielniejszych szoferów. Zna każdą wyrwę w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów od miasta, i w najgłębszych ciemnościach z zamkniętemi oczyma trafi
do każdego punktu. Blum, upokorzony swoją niefortunną przygodą w zaułku Ś-to Michalskim,
zechce napewno zrehabilitować się. Gracjanowski - ten człowiek djabłu na rogi pójdzie, a nasz
Iskander ma węch jak wszystkie psy policyjne całego świata razem wzięte. Co do mnie, byłem
przekonany, iż trzymam ich już w ręku... Pędziliśmy z szybkością 60 km. na godzinę, ze
zgaszonemi reflektorami, podskakując na wyboistych ulicach Zarzecza, prowadzeni nieomylną
ręką Giermanowicza.
XI.
Gdy wojewoda o godzinie 8 wieczór rzucił zdławionym głosem komisarzowi Mańkowskiemu -
„dzwonią" - wojewodzina, nie panując nad wzruszeniem, trzymała słuchawkę. Dzielna kobieta, dla
której fraszką był skok narciarski 30-metrowy i przelot Fokkerem z Wilna do Krakowa drżała.
- Tak - tak - powtarzała napół przytomnie do telefonu: - rozumiem, rozumiem... Dobrze... Ale
Agatka, Agatka, na miłość boską! Co? Zdrowa, zdrowa, Bogu najwyższemu dzięki! Już, już - za
chwilę
wyruszam.
Jestem
gotowa.
Ze łzami rzuciła się na szyję wojewodzie - Zdrowa i żywa, rozumiesz? O, teraz czuję się silna i
stanowcza.
Jadę.
Niema
chwili
do
stracenia.
-
Gdzież
to
jest?
-
wyszeptał
wojewoda.
- Pół drogi do Nowej Wilejki. Na piątym kilometrze, zaraz za mostem czekają z Agatką. O, Jurku,
jedyny
Jurku...
- Ależ tak nie można, Halinko. Bój się Boga! Ja tracę głowę nie wiem co się ze mną dzieje. Czy
Mańkowski nie zawiedzie? On przecie nie wie, gdzie ty właściwie masz stanąć. Zaczekaj chwilę.
Porozumiem
się
z
nim
dokładniej...
Na molestujący głos wojewody Mańkowski już nie odpowiedział.
- Co robić? Co robić? -- wojewoda biegał po gabinecie, przyciskając dłonie do łomocących skroni:
-
za
żadne
skarby
nie
puszczę
cię
samej
!
-
Jurku,
opamiętaj
się.
Bądź
mężczyzną!.
I wojewodzina zdecydowanym ruchem skierowała się do drzwi. A właśnie ktoś w nie zapukał.
Wojewodzina zetknęła się z wchodzącym radcą Wiktorem Piotrowiczem.
- Pan wojewoda daruje - rzekł radca z teczką pod pachą, skłoniwszy się służbowo: - pan wojewoda
daruje, że go niepokoję o tej porze i wkraczam brutalnie do domu, okrytego smutkiem, obowiązek
jednak państwowy, przed którym muszą ustąpić najboleśniejsze zgoła sprawy osobiste, obowiązek,
powtarzam,
skłania
mnie...
- Jezus Marja! - krzyknął wojewoda, przerywając radcy: - w takiej chwili! Panie radco, panie
Wiktorze
drogi,
niechże
pan
mnie
oszczędza!
Lecz nagle, jakby olśniony, chwycił zdumionego radcę w ramiona i potrząsając nim mocno,
zawołał:
- Sama Opatrzność zsyła nam pana! Halinko, pan Piotrowicz pojedzie z tobą.
XII
Wojewoda słusznie rozumował, że sam towarzyszyć żonie nie może. Porywcy Agatki poznaliby go
odrazu, i mogłoby to skomplikować całą sprawę. Pozwolić zaś wojewodzinie udać się
samochodem na niebezpieczną wyprawę - to przekraczało jego siły. Jednak bandyci zastrzegli
wyraźnie, że wojewodzina musi przybyć na umówione miejsce bez osłony. Jak wybrnąć z trudnej
sytuacji?
Radca Piotrowicz znalazł wyjście. Poinformowany w kilku słowach o co chodzi, wlot ogarnął
położenie. Dopomóc wojewodzinie stało się dla niego nakazem obowiązku.
- Jestem gotów! - zawołał z zapałem: - gdzie auto?
-
Stoi
na
dziedzińcu.
I nim wojewoda zdołał zorjentować się, radca sprężystym krokiem wybiegł z gabinetu.
-
Niechże
pani
wojewodzina
siada
krzyknął
w
progu.
- Broń, broń! - rozległ się za nim zdenerwowany głos wojewody: - może pan nie ma rewolweru?
Ale radca już tych słów nie dosłyszał. Wojewodzina tymczasem szybko pakowała pięć tysięcy
złotych do torebki, nałożyła autookulary i ściągnąwszy mocno paskiem swój płaszcz sportowy,
skakała po dwa stopnie ze schodów, w biegu zapinając rękawiczki.
Dygocący 8-cylindrowy, niezawodny Buick stał na dziedzińcu, zwrócony latarniami na bramę
wjazdową.
- W imię Boże! - wojewoda rozlatanemi rękami pomagał żonie zasiąść przy kierownicy.
- Ruszaj! - dodał odruchowo, lecz raptownie uderzył się w czoło:
-
Ale
gdzież
Piotrowicz?
- Jestem - i głos radcy, jakby zduszony, doleciał niskiem echem z wnętrza samochodu.
Wojewoda
szarpnął
drzwiczki.
W
aucie
nikogo
nie
było.
- Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa - wzdrygnął się wojewoda: - czy ja śnię? Gdzież pan jest?
Przecież
tu
nikogo
niema?
Siedzenie samochodu podniosło się zlekka, ukazując głowę radcy.
- Jestem tutaj. Uważam, że to najpewniejsza kryjówka. Tu mnie nikt z bandytów nie dostrzeże, a ja
mam świetny punkt obserwacyjny. Niech pan wojewoda będzie spokojny. Wszystko w porządku.
Wojewoda po raz pierwszy zapewne dnia tego odetchął z głęboką ulgą.
- Co za genjalny pomysł! Nie zapomnę panu tego do śmierci, drogi, kochany pani Wiktorze.
I mocno uciskając wyciągniętą z pod siedzenia dłoń radcy, rzekł na pożegnanie:
-
A
więc
raz
jeszcze,
w
imię
Boże!
Panie radco, w pańskich rękach los mojej żony. Halinko, czas najwyższy.
Buick bezszelestnie poderwał się z miejsca. Czerwone światełko mignęło w bramie i auto zakręciło
w ulicę Uniwersytecką. Wojewoda ze spuszczoną głową, wolnym krokiem jął wstępować po
schodach pałacu.
XIII
Minąwszy most Zarzeczny, wdarłszy się pod górę za Krzyżem i zostawiwszy za sobą ostatnie
zabudowania miasta, wojewodzina zwiększyła szybkość swego Buicka na szosie nowowilejskiej
do stu kilometrów. Kilka minut dzieliło ją od upragnionego mostu. Zawrotna szybkość stała się
zbawienną dla ukrytego pod siedzeniem radcy: zgięty napół w niewygodnej pozycji, nie zdążył
nawet zdać sobie z niej sprawy, gdy auto zatrzymało się w mocnem szarpnięciu o kilka metrów za
mostem.
Z obu rowów przydrożnych wyłoniło się po dwie postacie: czterech niewyraźnych osobników
otoczyło auto. Jakkolwiek wojewodzina spodziewała się - liczniejszej być może - bandy, efekt był
zbyt silny. Kaszkiety nasunięte na oczy, brudne szaliki na szyjach, owłosione i nieogolone twarze i
te charakterystyczne ruchy zawodowych bandytów - wszystko razem wywołało niespodziewany
wstrząs.
- Panie Wiktorze - krzyknęła dzielna niewiasta, zdradzając tym okrzykiem, że ktoś jeszcze musi
być
w
aucie.
Jeden
z
bandytów
spojrzał
na
nią
podejrzliwie:
- Paniusia, jak widzę, tego.. niebardzo wypełniła nasze warunki? To niedobrze. U nas to tak: albo
wzajemne
zaufanie
i
czysta
gra,
albo...
I ciemna lufa rewolweru zamigotała w świetle samochowych latarni. Wojewodzina krzyknęła po
raz drugi, niemal spazmatycznie. Krzyk ten zmusił radcę do interwencji. Wylazł z pod siedzenia i
otwierając
drzwiczki,
zapytał:
-
Co
się
tu
dzieje?
Dwie
latarki
elektryczne
kazały
mu
zmrużyć
oczy.
A, to pan radca - ozwał się jeden z bandytów: - szanowanie! Gdzież to się radca uplacował?
Wzrok
bandyty
padł
na
podniesione
poduszki
siedzenia.
-
To
tak?
Nie
było
tu
pewnie
wygodnie?
Ordynarny śmiech bandy złowrogim zgrzytem uderzył w uszy radcy i wojewodziny, która zdążyła
już
całkowicie
wrócić
do
równowagi...
- No, szoruj radca pod poduszki, ale migiem! Już cię niema, siup!
Nie pozostało nic innego, jak poddać się presji bandytów. Radca Piotrowicz posłusznie wrócił do
swej
kryjówki
- Ty Józiuk, siadaj sobie wygodnie na poduszkach - rzekł jeden z szajki, jak widać, herszt - tylko
uważaj, żebyś naszego radcy nie uraził. Wiadomo, delikatna osoba.
Gruby śmiech zawtórował tym sławom, herszt zaś zwrócił się do wojewodziny:
- Forsa jest? No, z rączki do rączki! Wojewodzina pośpiesznie oddała torebkę, której zawartość
skrupulatnie
przeliczono.
- Zgadza się. W porządku. Teraz paniusia pozwoli na dół, tak - tutaj - błotka niema, nóżki się nie
ubrudzą.
Wojewodzina
jak
automat
wypełniała
rozkazy
bandy.
- Antek i Franek do środka. Ja siądę przy kierownicy.
Bandyci zajęli miejsca. Nie ulegało wątpliwości, że mieli zamiar porwać auto, zostawiając
wojewodzinę
na
bezludnej
szosie,
w
ciemnościach
nocy.
- Ale dziecko, dziecko? -- jęknęła wojewodzina drżącymi wargami.
- A cóż paniusia myślisz? Za kogo nas masz? My ludzie rzetelne. Mańka, dawaj bachora.
Na te słowa wyłoniła się z rowu postać obdartej dziewczyny, trzymająca przy piersiach niemowlę.
- Widzisz, paniusia. Jeszcze karmili Agatkę, aby głodu nie zaznała. Mańka, siadaj przy mnie.
Szybkim ruchem znalazła się Mańka przy herszcie bandy, który wszedł obecnie w obowiązki
szofera. Auto ruszyło pędem z radcą Piotrowiczem pod siedzeniem.
Oszołomiona i zdezorjentowana całą sceną, która rozegrała się w tempie kinematograficznem,
wojewodzina poczęła rozwijać łachmany, otulające ciałko niemowlęcia. Księżyc wyjrzał właśnie z
za chmur. W jego seledynowem świetle wojewodzina przekonała się z przerażeniem, że nagie
niemowlę
było
płci
męskiej.
Nieszczęśliwa kobieta zemdlona osunęła się do rowu.
XIV.
Panna Felicja Romanowska*) lubiła namiętnie konne wycieczki. Nałoży, bywało, żokejkę, w której
jej tak do twarzy, czarny kubraczek, briczesy w kratkę i buty z ostrogami -dosiędzie rączego konia i
hejże
po
błoniach
z
wiatrem
w
zawody.
Szosa nowowilejska stanowiła jej zwyczajną trasę dla swej .malowniczości w spadach i zakrętach,
odsłaniających wciąz nowe widoki. Wdole wije się Wilenka wartkim nurtem, a w jej falach tłumy
kąpiących się. Po drugiej stronie szosy lasy i zagajniki, tętniące śpiewem ptasząt. Szum wody,
okrzyki pływaków, ptaszęcy świrgot, i powiewy wiatru mieszają się w dźwięczną symfonję, której
przyjemnie posłuchać z góry. Panna Fela, bywało, podjedzie nieraz do urwistego brzegu Wilenki,
przechyli się na siodle i osłaniając dłonią oczy, w które bije blask wody i słońca. zawoła:
-
Hej,
hej,
dobrzy
ludzie,
a
co
wy
tam
robicie?
-
Hej,
hej,
-
odpowiadają
-
kąpiemy
się,
panienko!
- Panie Boże dopomóż! - odkrzyknie im panna Fela i popędzi konika.
Owego pamiętnego dnia majowego, kiedy wojewodzina otrzymała list od „Ludzi dobrej woli",
panna
Romanowska
ruszyła
samotnie
w
dalszą
przejażdżkę.
Wyjechała w godzinach popołudniowych, około ósmej wieczór była w Mickunach, skąd po
krótkim odpoczynku i lekkim posiłku, udała się w drogę powrotną do Wilna.
Noc już prawie zapadła. Tylko księżyc, przedzierając się przez skłębione chmury, zwiastujące
burzę majową, oświetlał niekiedy opustoszałą już o tej porze szosę. Powietrze, naładowane
elektrycznością, ociężało nieco, i spragnione płuca amazonki oddychały coraz trudniej. Koń
niepokoił się, strzygąc od czasu do czasu uszami, jak to zwykle przed burzą bywa. Zwalniał więc
kroku, to też panna Fela musiała go coraz częściej podniecać ostrogami.
Nagle, na ostrym zakręcie, za którym całe pole usiane jest w tem miejscu gliniankami, pełnemi
brudnej i mętnej wody, wierzchowiec panny Feli zaczął parskać i chrapać, najwyraźniej
wyczuwając niebezpieczeństwo. Nie pomogło przyjazne klepanie po jego giętkiej szyi i
zachęcające słowa odważnej amazonki. Koń stanął raptownie, wrywając się kopytami w ziemię i
chrapiąc
nie
miał
zamiaru
iść
dalej.
- Ktoś tu musi być - szepnęła do siebie amazonka, postanawiając zbadać sytuację.
Zeskoczywszy elastycznie z siodła i puszczając luzem wierzchowca, panna Fela przesadziła rów,
nad którym rosły niskie krzewy. Oczom jej przedstawił się dramatyczny widok:
- Panie Wiktorze, co to ma znaczyć?
XV.
Jechaliśmy milcząc. Od Krzywego Koła Chevrolet wojewódzki ześlizgnął się z wyłączonym
motorem, bezszelestnie z gór. Teraz pod górę. Huk motoru rozpraszał moje myśli: Jakiś policjant
zwrócił uwagę na auto bez świateł. Począł dawać znaki, usiłując nas zatrzymać. Zwróciło to uwagę
kilku
przechodniów.
-
Gazu,
Giermanowicz!
Mój dzielny policjant odwrócił się z nad kierownicy i zrobił słuszną uwagę:
- Panie naczelniku, myślę włączyć światła przednie. Nikt nas nie zauważył jak wyjeżdżaliśmy z
miasta. Teraz na szosie dużo chodzi taksówek i autobusów. Auto bez reflektorów więcej zwraca
uwagi,
a
pod
taką
górę
motor
ryczy
jak
piekło.
- Macie słuszność, - odrzekłem. Że też mi to odrazu nie przyszło do głowy. Kiepski ze mnie
policjant. Jechać będziemy mogli prędzej. Zwolna jęły mnie opanowywać refleksje. Świeży wiatr
dmuchał nam w twarze, powiało ciepłem majowej nocy i wilgocią rosy jednocześnie. Usiadłem
wygodniej na poduszkach i poczułem jakby osłabienie w kościach. - Po tylu wrażeniach, po
nieprzespanych nocach. - Auto dudniło a stronami biegły topole, w blaskach reflektorów ich pnie
wyłaniały się nagle, białe, niesamowite, z czarnej czeluści nocy i biegły, biegły. W takich chwilach,
gdy za pół godziny rozegrać się może decydujący moment, najlepiej nie myśleć o niczem, a raczej
myśleć o rzeczach postronnych, błahych. Chwilowe odprężenie nerwów, dobrze zrobi... Chciało mi
*)Autorka zaznacza„ że w rękopisie swojej powieści osobę nadobnej amazonki innem oznaczyła
nazwiskiem, bardziej może znanem osobom występującym w powieści. W ostatniej jednak chwili
doszedł ją gwałtowny sprzeciw tej osoby, która nie życzy sobie przejść do literatury. Panna
Romanowska, chcąc dać przykład wyższości ponad przesądy, która kobiety, zajmujące się
literaturą, cechować powinna, a jeśli chodzi o starszą generację literatek, to wiemy, że cechuje -
odważnie wprowadza siebie samą do zajmującej akcji.
się w tej chwili poprostu marzyć. - Z tego stanu wyrwał mnie dziwny zapach, ostry zapach jakby
perfum.
Pociągnąłem
nosem
kilkakrotnie.
-
Blum,
gdzie
się
pan
tak
uperfumował?!
-
Ja
nie,
panie
naczelniku,
to...
może
fryzjer.
- Dobrze się wam powodzi, jak widzę. W domu brzytwy nie macie?
Ale Blum odwrócił do mnie twarz pełną zakłopotania i wyrzutu zarazem.
-
Panie
naczelniku,
jeszcze
w
domu
przecie
nie
byłem!
- No, no, nagroda nas zato nie minie. - Tak jest panie naczelniku. - Odparł smętnie.
Spojrzałem
po
bokach.
-
Giermanowicz,
minęliśmy
już
Puszkarnię?
- Juuuż! - doleciał mię głos z nad rozdygotanego motoru. Jeszcze jeden zakręt. Auto poszło ciszej.
Wyprostowałem się i rękę machinalnie włożyłem do kieszeni.
- Przyznam, iż nie mam zaufania do belgijskich eNeFów. Piątkę wogóle za broń nie uważam, a
raczej za straszak. Siódemka belgijska często zacina. Używam zawsze automatycznego pistoletu
„Mauser” cal. 765. Ma świetny chwyt, kolbę drewnianą i po wystrzeleniu dziewięciu nabojów
automatycznie nabija magazyn zapasowy. Teraz, ku swemu przerażeniu skonstatowałem: że nie
zabrałem ze sobą drugiego magazynu. Nie było jednak czasu na rozmyślanie.
-
To
tu?
-
Ta
droga
w
prawo
-
szepnął
Gracjanowski.
-
Zgasić
światła.
Czy
daleko
jeszcze
w
bok?
- Możemy zawrócić. Droga miękka, idzie wdół. Pojedziemy bez motoru. Szkoda czasu na piechotę.
- Objaśniał Giermanowicz.
XVI.
Auto zawróciło i po rozmiękłym piasku potoczyło się między gęstym sośniakiem i jedliną.
Otwarłem drzwiczki i stanąłem prawą nogą na stopniu. Jednak piasek głęboki utrudniał jazdę.
Stanęliśmy
w
kotlinie.
Dosyć.
-
Ale
jak
on
stąd
nawróci?
-
wtrącił
Blum.
- Cicho, do djabła! Drzwiczek nie zamykać, żeby nie było trzasku. Maszynę zostawimy. Ja z
Giermanowiczem i z psem przodem, wy z tyłu. - Wydałem te rozkazy szeptem. - Ten szept jednak
raził moje własne ucho, taka cisza śmiertelna panowała wokół. Na niebie zbierały się ciemne
chmury, zwiastując burzę. Postaliśmy chwilę. Nic. Śmiertelna cisza.
-
Za
mną...
Wąwóz stał się jeszcze głębszy. Nad głowami mieliśmy zbitą kopułę liści. Stąpaliśmy jak widma
po głębokim piachu. Nagle - co to ?! - wyraźnie szelest. Gracjanowski zbliżył twarz do mego ucha:
„To nie, to Wilenka, rzeka". - Pomiędzy gęstwiną olch, krzaków leszczyny i młodych świerków
zamajaczyła biała plama fabryki. Gracjanowski wysunął się naprzód, bo znał dobrze miejscowość.
Obeszliśmy dokoła zabudowania. Żywej duszy. Wszędzie ciemno. Pies nie zaszczekał. Iskander
ocierał mi się łbem o kolano, stąpał jak cień, ale nie okazywał zainteresowania. – Tu mieszka do-
zorca.
Leciutko,
stuk,
stuk,
kolbą
rewolweru.
Żadnej
odpowiedzi.
Ach te męczące, męczące, policyjne dobijanie się do drzwi! Wieleż tracić trzeba nam energji,
czasu, wiele wyładować nerwów! A jakiejż wprawy i znajomości ludzkiego głosu, wymaga, ta
prosta na pozór czynność stukania do drzwi. Kto i jak się odezwie. Od tego zależy postępowanie
policji. Albo mówi grzecznie i perswaduje, albo działa terorem, grozi, łomocze i wyłamuje drzwi.
Drugi raz, - mocniej: stuk, stuk. - Wreszcie głos kobiecy: „Kto tam?". Była to żona dozorcy. Długo
trwały pertraktacje, zanim mi otworzyła. W tym czasie Giermanowicz stał od strony rzeki,
Gracjanowki i Blum z drugiej, przy dwóch wejściach. Teraz Iskander węszył zajadle koło drzwi
dozorcy. Żona otworzyła wreszcie. Męża niema, nikogo niema. - Co, dokąd poszedł ? Z wieczora
do Nowej Wilejki. Gospodarza niema. Jest jeden robotnik, śpi w składzie:
- Stary ten człowiek nie umiał nic powiedzieć i wydawał się szczerze zdziwiony naszą wizytą.
Rano
przyjdą
robotnicy,
może
oni
co
widzieli.
-
Nie
było
tu
nikogo?
-
Nie
słychać
było.
-
Gdzie
telefon?
Dozorczyni zaprowadziła nas poprzez ciemne pokoje biura, składy, schody, na górę do kancelarji.
Słaby płomień świecy rzucał fantastyczne cienie. Iskander biegł pierwszy, później dreptała
dozorczyni,
zaczem
ja,
za
mną
Blum.
-
Co
to,
elektryczności
niema
u
was?
-
Pogasła
dlaczeguś
dziś.
-
Hm...
Blum
uważaj.
W kancelarji panował wzorowy porządek. Na biurku stał telefon, a słuchawka… leżała odłożona
na bibule. Jedno okno zlekka uchylone. Otwarłem je i spojrzałem w dół. Nie było wysoko... Oto
wszystko. Robić rewizję, szukać. Poco? Dobry policjant winien mieć intuicję. Intuicja mówiła mi,
żeśmy albo przyjechali zapóźno, albo... Nie, tu stanowczo niema nikogo. Wystarczy spojrzeć na
psa.
Usiadł
i
gryzł
palec
tylnej
nogi.
Jazda stąd! Prędko! Coś mię pchało ku szosie, byle szybciej ! Tylny bieg. Zapalić światła.
XVII.
To, co się stało następnie, przeszło moje wszystkie oczekiwania. Przy wjeździe na szosę
spotkaliśmy postać kobiecą z dzieckiem na ręku. Twarz miała zastygłą w jakiejś niemej rozpaczy, a
na policzkach rozmazane ślady łez. To była wojewodzina. Opowiedziała wszystko. Ach, żeśmy tyle
czasu stracili w tej przeklętej fabryce! Teraz gazu co sił do Nowej Wilejki. Na posterunek! Ani
chwili do stracenia. Jednak około 8-miu minut musiałem zużytkować zanim na posterunku
policyjnym wydałem niezbędne rozkazy. Zatelefonować do Wilna po auto dla wojewodziny; do
komendy powiatowej o zarządzeniu pościgu; do Michaliszek i Świru o zatrzymanie każdego auta
osobowego; bachora przesłać rano do Zakładu Dzieciątka Jezus; dać nam zaraz jednego policjanta
z
karabinem.
- Dowidzenia pani, przepraszam, ani sekundy dłużej na rozmowę!
Giermanowicz zdołał się już wywiedzieć, że w ciągu ostatniej godziny dwa auta przeszły przez
miasteczko,
ale
obydwa
skierowały
się
na
trakt
Połocki.
Boże, cóż za pech, prześladował mię cały dzień dzisiejszy! Teraz przejazd. Pociąg idzie, więc
przejazd zamknięty automatycznie. Motor stoi przed szlabanem i warczy, drży cały, niecierpliwi
się. Sekundy biegną. Zaczynam kląć, co mi się zdarza w chwilach niezwykłego zdenerwowania.
Ten pociąg robi chyba półtora kilometra na godzinę! - Nareszcie! Dwie minuty straty. Prędzej,
prędzej! Wykręcamy po jezdni, podskakujemy na wybojach. Straszny jest ten odcinek drogi.
-
Zaraz
wyjeżdżamy
na
szosę
-
mówi
mundurowy.
Oto drugi przejazd, przelatujemy po szynach. Przed nami, w świetle reflektorów leżała wstęga
szosy, równiutka, prosta linja, ciągnie się gdzieś w tajemniczą nieskończoność i ginie w
ciemnościach.
-
No,
teraz!
Sześćdziesiąt, 70, 80;strzałka szybkości biegnie coraz dalej; dziewięćdziesiąt, sto... samochód
przysiadł jakby do ziemi, wyrzucił kurz z pod opon i poleciał nisko, jak ptak sto dziesięć na
godzinę.
Przechylony
poprzez
karoserję
patrzałem
w
dal.
Nagle Giermanowicz hamuje... Co się stało! Dlaczego wszyscy sięgnęli raptem po rewolwery? Już
widzę dokładnie: przed nami w ciemności, czerwona latarka tylnego światła. Jakieś duże, osobowe
auto stoi na szosie.
XVIII
Muszę
się
przyznać,
z
niekłamaną
dumą,
że w wypadkach, jak teraz, wobec bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa, w oczekiwaniu
stanowczej rozgrywki - opanowuję całkowicie swe nerwy i zdobywam się na zimną krew.
Stałem w samochodzie pochylony nad Giermanowiczem, prawą ręką trzymając za klamkę
drzwiczek
i
szybko
wydałem
rozkazy:
- Nie hamować maszyny! Pełnym gazem naprzód! Wszystkie reflektory! Dziesięć kroków od auta,
stanąć!
Wyskakiwać
na
boki
i
nie
włazić
w
światło!
Żżuchch - ciężko stęknąwszy zarył się Chevrolet o kilka kroków przed tajemniczem autem.
Skoczyłem pierwszy z rewolwerem w ręku, przez rów na pole; za mną Iskander. Giermanowicz
wyłączył motor i skoczył również w prawo. Pozostali w lewo. W ten sposób, sami ukryci w cieniu,
oślepiając spodziewanych bandytów reflektorami, - mieliśmy dokładnie oświetlone pole widzenia.
Nie było najmniejszej wątpliwo ści. Przed nami stał ciężki, wojewódzki Buick.
Ściskałem kolbę rewolweru. Byłem przygotowany na wszystko. Staliśmy tak chwilę, jak
skamieniali w miejscu. Gdzieś z dala, z wilgotnych łąk, odezwał się derkacz, raz i drugi. Ale w
Buicku wojewody panowała cisza. Niema nikogo. Auto najwidoczniej porzucono.
- Zgasić światła -- powiedziałem przygnębionym głosem. - Giermanowicz obejrzyjcie maszynę.
Siadłem
wyczerpany
na
stopniu.
To
te
nieprzespane
noce...
Starszy posterunkowy dotknął motoru. Próbował następnie różnych części, obejrzał koła, wreszcie
zdał
raport:
- Panie naczelniku, zabrakło im benzyny. Przebili opony i kiszki. Motor jeszcze ciepły. Tylko co
zwiali.
W tej chwili przeraźliwa błyskawica rozdarła powietrze, padł grom. Zerwał się nagły wicher i
rozszalała na dobre burza. Deszcz począł lać jak z cebra. - To nas otrzeźwiło. Wleźliśmy pod budę i
jęli rozstrząsać sytuację spokojnie.
XIX
Bandyci zostawili auto i uciekli. Uciec mogli wprost, w lewo, lub wprawo, albo też uszli jakiś
kawał szosą, by następnie skręcić. Poszukiwać ich w tej chwili w najbliższych zaroślach, jest
rzeczą absurdalną. Wszędzie, w tej okolicy rozciągają się wielkie lasy. Łatwiejby znaleźć szpilkę w
stogu siana. - A jak się przedstawia topografja terenu? W lewo od szosy, aż po linję kolejową
Wilno-Zemgale, suchy las szpilkowy, o gęstem podszyciu . W prawo, pola, łąki, rzeka Wilenka,
następnie zbite masy leśne Nadleśnictwa Ławaryskiego. Tak nam objaśniał policjant mundurowy.
-
A
więc?
-
zapytał
Gracjanowski.
- A więc, mogli pójść zarówno w lewo, jak w prawo.
Pełen rezygnacji zapaliłem papierosa, pierwszego od wyjazdu z Wilna i zagłębiwszy się w
poduszkach, udawałem wobec swych podwładnych, że roję jakoweś genjalne plany podczas gdy
właściwie w głowie mojej panowała pustka, zmęczenie, chęć snu i chaos. Co robić? - Blum prosił
służbiście
o
ogień.
Podałem
mu
ogarek.
I oto nas czterech, oficera, i dzielnych wywiadowców, skierował na właściwe tory jeden policjant
mundurowy Komendy Powiatowej. Ten właśnie, któregośmy wzięli z Nowej Wilejki. Nazywał się
Bilunas i znał doskonale miejscowy teren i stosunki. Powiedział tak:
- Ja radzę jechać do Mickun. 'I'am jest „nasz człowiek, trzyma herbaciarnię. On wie dużo. Jeżeli to
jest taka znaczna szajka bandytów, on musi wiedzieć i wskaże. Wszyscy spojrzeli na mnie.
Oczywiście kazałem jechać.
XX
Wincenty Bukowski trzymał herbaciarnię w Mickunach od lat 5-ciu. Mówiono o nim, że trudnił się
przemytem, ale niech mu to idzie w niepamięć. Urodzony w Kobylniku, prowadził jakiś czas mały
handelek na Zarzeczu w Wilnie, zwinął go przezornie jeszcze przed kryzysem. Gdzieś w
tajemniczy sposób spławił teścia i kupił kawał gruntu w Mickunach. Spokojny w obejściu,
poważny, ważył każde słowo zanim go z ust wypuścił. Każdego miał w zwyczaju obejrzeć od stóp
do głów. Czynił przytem wrażenie człowieka godnego zaufania, bo w rezultacie mówił prosto i
wyraźnie. -Nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że ten człowiek wie o wszystkiem, choć nas o nic
nie pytał, a tylko słuchał. Kazał podać herbaty. Herbaty - nie wódki. To dobrze świadczyło o jego
intencjach. Sam wypił pół szklanki, otarł pot z pełnego, jak księżyc oblicza i zapytał wreszcie
Bilunasa:
-
Gdzie
stało
auto?
-
Pomiędzy
mniej
więcej
Ulitą
i
Derzelami.
- Aha. - Włożył kapotę. Zmarszczywszy czoło spojrzał przez otwarte okno na niebo, następnie na
zegarek. Za 20-cia dwunasta. Jeszcze raz obrzucił nas wszystkich wzrokiem i spytał po raz drugi:
-
Broń
panowie
macie?
-
Mamy
-
odrzekłem.
-
Aha.
To
idziemy.
- Dokąd? - spytałem, trochę zniecierpliwiony jego kobylnicką flegmą.
Bukowski tylko nasunął czapkę na czoło i zwrócił się do Bilunasa.
- Tylnim chodam.
XXI
Gdyśmy uszli kawał drogi, po rozmiękłym po deszczu gruncie. Odezwał się znów niespodziewanie
Bukowski.
Jeżeli ich niema w Muchnie, tedy są jeszcze w Borkach. Jeśli ni tu, ni tu, znaczysia dali się prosta
leśnym trybam przez błota do Brzeźniaków. Daleka droga. Tam dziś nie zajdziem. Tylko panowie -
zwrócił się nagle w moją stronę - żeb nicht nie wiedział, że ja w ta sprawa zamieszany. Ja ich
znam.
Do miejsca będzie może ze trzy kilometry, aleśmy szli omal godzinę. Na wschodzie niebo jęło się
już różowić, gdy ujrzeliśmy polanę. W kierunku zachodnim, koło rzeki widniały trzy zabudowania.
Bliżej lasu samotna odryna. Nasz przewodnik stanął jak wryty i nakazał milczenie. Spojrzał
dokładnie po okolicy, zatrzymał dłuższy wzrok na odrynie i szepnął:
-
Jest.
-
Poczem
cofnął
się
w
głąb
zarośli.
Zimny, jak ten wiosenny poranek, przeszedł mi dreszcz po kościach. Dreszcz decydującej minuty.
- Baczność chłopcy. Bilunas z karabinem i Blum od strony lasu. Kto będzie uciekał, walić prosto w
łeb.
Psa
trzymajcie
ze
sobą.
-
Panowie,
za
mną.
Nie spojrzałem nawet na twarze towarzyszy. Wiem, że szli wiernie krok w krok. Minąwszy kilka
krzaków leszczyny, ujrzeliśmy wolną przestrzeń, która dzieliła nas od odryny. Zupełnie milcząc
przeszliśmy te kilkanaście metrów do ślepej ściany budynku. Giermanowicz przyłożył ucho. Nic,
cisza.
Czyżby
znowu
fiasko?
- A kto tam? - odezwał się nagle donośny głos, z frontu, od drzwi. Zamarliśmy w bezruchu.
- Kto tam? - Znów ten sam głosi, raczej spokojny i dobrotliwy.
Giermanowicz -- pierwszy ruszył, wyjrzał z za węgła i podszedł do nawpół przymkniętych wierzei.
-
A
pan
kto?
-
zapytał.
-
Ja
stróż
-
odpowiedział
tenże
dobrotliwy
głos.
Znów napróżno! - pomyślałem - psiakre... nagle - traach! Huknął strzał, poczem drugi i chwila
ciszy śmiertelnej. Ktoś zeskoczył z wysoka na trawę. Wypadliśmy z Gracjanowskim jednocześnie z
za rogu. Giermanowicz leżał ukrywszy twarz w dłoniach. Ktoś się nad nim pochylał. Trach! trach!
- dałem dwa strały z odległości trzech kroków. Mignęły w pomroce białka oczu, postać zachwiała
się i runęła jak worek na ziemię. W tej chwili zeskoczyło z siana trzech ludzi.
-
Ręce
do
góry!
--
wrzasnąłem
na
całe
gardło.
Gracjanowski podbiegł i strzelił wprost najbliższemu w piersi. Ten padł szeroko rozmachując
rękami. Ale najbliższy jego towarzysz skoczył jak ryś, porwał wprawnym ruchem wywiadawcę za
gardło i usiłował obalić. W tej chwili drugi strzelił do mnie z obreza. Chybił. Nie zdążył
zarepetować. Porwałem za lufę. Puścił karabin i ścisnął mi prawą rękę z rewolwerem. Dałem strzał
w powietrze, ale jednocześnie uczułem straszne uderzenie butem w brzuch. Nie wypuszczając
karabinu i rewolweru padłem nawznak. Bandyta skoczył do ucieczki. Traach! - piuu! - gwizdnęła
kula. To strzelał Bilunas. Chybił. Traach - piwu! przeleciała druga nademną, ale bandyta już się
skrył w zaroślach. Usiłowałem powstać. W tej chwili nadbiegł Blum. Nie zapomnę nigdy jego
złowrogich oczu, które ujrzałem w ułamku sekundy. Podbiegł z tyłu do walczącego z
Gracjanowskim bandyty, podniósł swą ciężką, niedźwiedzią rękę i trzasł straszliwie kolbą „nagana"
w potylicę czaszki. - Przymknąłem oczy. Po wszystkiem - pomyślałem.
W następnej chwili Blum pomagał mi wstać. Czułem ból w okolicach brzucha, ale przecież nie
byłem nawet ranny. Już mogłem iść od biedy. Gorzej było z Giermanowiczem. Ten miał
postrzelone prawe udo. Gracjanowski z Bilunasem trzymali go popod ręce.
Nagle, ze złożonego w odrynie siana, zsunęła się zwolna, zaczepiając i unosząc ponad kolana
spódnicę, postać dziewczyny. Oparła się milcząc o bierwiona budynku. Patrzała dziwnie na nas,
trochę
zakłopotana,
nachalna
i
wystraszona
jednocześnie.
-
Jak
się
nazywasz?
- Mańka.
XII
Panna Felicja Romanowska, którą zostawiliśmy w chwili, gdy ratowała znalezionego na szosie
nowowilejskiej radcę Piotrowicza, zachowała narazie milczenie o szczegółach nocnego spotkania.
Zresztą, nie interesowało to nikogo, gdyż całe Wilno zelektryzowane było porwaniem małej
Agatki.
Wieść o nieszczęściu, które dotknęło dom wojewody, rozniosła się lotem błyskawicy. Antoni
Wendorf, sekretarz wojewody, telefonował natychmiast do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
skąd postanowiono wysłać specjalnego urzędnika, celem zbadania na miejscu okoliczności, w
jakich porwanie nastąpiło. Urzędnik wydziału sztuki, Tadeusz Łopalewski, na którym spoczywał
obowiązek układania przemówień dla wszystkich wojewodów, przystąpił do skomponowania
odpowiedniej, brzemiennej w myśli mowy, przeznaczonej do wygłoszenia przez wojewodę wobec
urzędników, gdyż nazajutrz mieli się oni stawić w wielkiej sali konferencyjnej z kondolencjami.
- Panowie - powiedział im treściwie wojewoda - wiem, co was tu sprowadza. Dziękuję. Z głębi
zbolałego serca dziękuję, mówiąc wam wszystkim staropolskie Bóg zapłać. Ale, panowie, mój ból
ojcowski i wasze gorące uczucia winny ustąpić przed obowiązkiem obywatelskim i nakazem pracy,
coraz intensywniejszej, coraz bardziej wytężonej pracy! Do pracy więc, panowie, do pracy!
- Do pracy! - pochwycili radośnie urzędnicy, i pokrzepieni na duchu podniosłemi słowy, zabrali się
energicznie do komentowania na najróżniejsze sposoby nieszczęśliwego wypadku.
Plotkom i domysłom nie było końca. Wysuwano najfantastyczniejsze przypuszczenia. Jedni sądzili,
że porwanie ma podłoże wyraźnie romansowe. Inni zastanawiali się, czy nie jest to jakaś grubsza
gra polityczna, od której zależeć może cała karjera lubianego przez wszystkich wojewody. Ma on,
dzięki sympatji, którą się cieszy wśród urzędników, dużo wrogów w Warszawie. Kto wie, czy ktoś
z jego przeciwników politycznych nie umaczał palców w całej aferze. Porwali Agatkę, licząc, że po
tym
fakcie
w
ministerstwie
powiedzą
Lackowi:
- Własnej córki upilnować nie mogłeś, a całego województwa chcesz pilnować? Nie, bratku,..
I
pogonią
w
stan
spoczynku.
- Przeciwnie - gorączkował się radca Hartung: - to właśnie najlepiej świadczy o wojewodzie! Jest
dzień i noc tak zajęty sprawami państwowemi, że czasu nawet nie miał, aby za Agatką patrzeć.
- A na koj czort - wtrącił się naczelnik M. K. Pawlikowski: - na koj czort patrzeć wojewodzie za
dzieckiem?
Cóż
on,
mamka?
niańka,
czy
co?
Naturalnie wspomniano porwanie synka Lindbergha i małego Lejbowicza, przeprowadzono
pomiędzy temi faktami analogję, rzecz prosta nieistotną i zaciemniającą raczej sprawę. Jeden tylko
mały i szustry radca Aleksander Trocki, zwany popularnie wśród kolegów Saszką, nie mówił nic i
chodził z tajemniczą miną: on niby wie, ale nie powie. Palce zaś jego lewej ręki nie przestawały
pieścić odznaki sportowej P.O.S., która widniała w klapie marynarki, zaszczytnie zdobyta po biegu
na
10
kilometrów.
Wszystkie pisma wileńskie wystąpiły z nadzwyczajnemi dodatkami i artykułami na temat porwania
i
nieszczęścia,
które
spadło
na
rodzinę
wojewody
Lacka.
Eugenja Kobylińska Masiejewska, znana poetka, ogłosiła okolicznościowy wiersz. Nosił on tytuł
„Żale
wojewodziny"
z
podtytułem
i
dedykacją:
„Strapionej matce, zespolona z nią w macierzyńskiem uczuciu, wiersz ten "poświęcam".
Wiersz
brzmiał
jak
następuje:
Na
oknie
deszczowa
łuska
Chwieją
się
wgórze
rolety,
A
serce
matki
ból
muska...
Agatko,
gdzie
ty?
Za
oknem
deszcz
pada
skośnie,
Chmurami
mieni
się
szyba...
W
pięciomiesięcznej
swej
wiośnie
Nie
możesz
zginąć
chyba?
Po
szybie
krople
wdół
płyną,
Myśl
pragnie
za
tobą
pobiec...
Gdzie
jesteś
moja
dziecino?
Odpowiedz
matce,
odpowiedz...
Szyba
jest
taka
omglona,
Cień
się
na
niebo
położył...
Z
tęsknoty
mamże
dziś
skonać,
Czy
we
łzach
żyć
wciąż,
o
Boże!
Prawie jednocześnie ukazał się feljeton pióra najznakomitszej literatki wileńskiej Heleny Romer
Ochenkowskiej.
- „Pamiętam - czytano w nim ze wzruszeniem - pamiętam, gdy po raz pierwszy znalazłam się w
Krakowie. Było to w roku 1880. Dziesięcioletnia zaledwie, prześliczna dziewczynka, wywołująca
zachwyty Wyspiańskiego, błąkałam się po ulicach i placach czarownego miasta, i już wówczas •w
rojeniach dziecięcych widziałam swój uroczysty, ogólnopolski pogrzeb na Wawelu.
A idą posępni, a grają im dzwony żałobne - brzmiały mi w uszach nieśmiertelne słowa poety. Ach,
jakże pragnęłam Wawelu! Był to wówczas szczyt moich marzeń. Błąkałam się więc po ulicach,
zachodziłam często do domu państwa Zdziechowskich, gdzie na wspomnieniach pięciu Romerów
spływał nam słodko czas. Gawędziliśmy o Alfredzie Romerze, znakomitym malarzu i rzeźbiarzu; o
Edwardzie, również malarzu; o nieustraszonym Janie, generale dywizji, zmarłym w r. 1869;
nakoniec o Eugenjuszu, geografie, autorze świetnego „Atlasu geograficznego", i Michale,
publicyście... Budziliśmy w duszach naszych wizję Wilna i cudownej kaplicy Romerów w
Trokach...
Niepowrotne,
niezapomniane
chwile...
„I właśnie, gdym tak raz biegła przez Planty z pensji SS. Sakramentek, doszedł mię cichy płacz
dziecięcia. Obejrzałam się dokoła: nikogo wpobliżu nie było. Obejrzałam się raz jeszcze - płacz
coraz wyraźniejszy, jakby zdołu pochodzący. Nachylam się - a w krzakach leży maleńka,
prześliczna dziecina. Porwałam ją w ramiona, osypując pocałunkami. Nagle w alei ukazał się
nienawistny
austrjacki
policjant.
- Co tu panienka robi? - zapytał surowo: - czyje to dziecko?
- Moje! - zawołałam nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że palnęłam głupstwo: - znalazłam je
właśnie
w
krzakach.
Policjant uśmiechnął się. Musiałam być rozkoszna w swej rozbrajającej naiwności.
-
Psiakrew
-
rzekł
brutalnie
-
znowu
podrzutek!
- Podrzutek? - wyszeptałam w najwyższem zdumieniu, gdyż po raz pierwszy w życiu usłyszałam to
słowo:
-
co
to
znaczy
podrzutek?
- Niech panienka lepiej idzie do szkoły - skarcił mię stróż porządku publicznego, wyrywając z rąk
kwilące niemowlę.... Oddalił się szybko, pozostawiając mię na pastwę pierwszego głębokiego
przeżycia. Zrozumiałam wówczas cały ból matki, której odbierają dziecko, pojęłam tragedję
niewinnej
dzieciny,
rzuconej
gdzieś
w
krzaki...
Chwila ta stanęła mi żywo w pamięci, dzisiaj, gdy dowiedziałam się o ciosie, który poraził miłą i
kochaną panią Halinę Lackową... I jej Agatka, jak tamto dziecię krakowskie, przeżywa swą
pierwszą tragedję opuszczenia i wydarcia z objęć kochającej matki. I ona, skamieniała w boleści
matka, miotana jest tem straszliwem uczuciem krzywdy, jakiej ja doznałam, gdy okrutna ręka
obcego człowieka sięgnęła po maleństwo, które jeszcze przed chwilą tak czule pieściłam"...
Silne wrażenie wywołał również artykuł „Dziennika Wileńskiego".
„Głęboki upadek moralności, rozluźnienie obyczajów, załamanie się życia rodzinnego i zachwianie
podstaw religijno-etycznych - podkreślało to pismo - są dzisiaj objawem nagminnym, panoszącym
się zastraszająco w naszem społeczeństwie. Nie będziemy wskazywali na przyczyny tego
smutnego zjawiska, nie chcąc narażać się na jeszcze jedną konfiskatę. Ale każdy zdrowo myślący
człowiek zrozumie, o co nam chodzi. I bez wytykania palcem wiemy, gdzie szukać źródła zła.
Gdyby nie uczucia humanitarne, które w tej chwili żywimy dla wojewody i jego rodziny,
moglibyśmy zacytować pewne przysłowie. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - głosi stara
narodowa prawda. Sanacja, w przymierzu z Wiślickim zapomniała o niej. Zapomniała, że wszelki
zły czyn człowieka musi się wreszcie przeciw niemu samemu zwrócić, że przekleństwo złego
czynu prędzej czy później z nawiązką na głowę występną spadnie.
Zapewne - porwanie Agatki mrozi nam krew w żyłach i wywołuje okrzyk przerażenia na usta.
Jednakowoż - władza, która faworyzuje Żydów, która tłumi wszelki odruch sumienia narodowego,
wchodząc w konszachty z ciemnemi siłami, czyhającymi na zgubę narodu - władza taka nie zasłu-
guje na współczucie. I gdybyśmy się dowiedzieli, że małą Agatkę porwano na mace (zważmy, że
pascha żydowska przypada w roku bieżącym na dzień 14 maja, porwania zaś dokonano dnia 13-go
zrana), nie zdziwilibyśmy się wcale. Fakt ten potwierdziłby tylko nasze słuszne przewidywania,
którym niejednokrotnie, mimo represji, dajemy na tem miejscu wyraz i dawać go będziemy
nieustraszenie"...
XXIII
Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, na którego czele stała sprężysta i państwowotwórczo
nastawiona przewodnicząca dt. Z. Rostkowska, postanowił niezwłocznie przystąpić do
odpowiedniego zamanifestowiania swych uczuć kobiecych i obywatelskich. Po dłuższej dyskusji
uznano, że najlepszą formą wyrażenia wojewodzinie symatji i współczucia będzie ofiarowanie jej
portretu porwanej Agatki. Z propozycją wykonania portretu zwrócono się do wybitnego malarza
Kazimierza Kwiatkowskiego. Pewną przeszkodą była nieobecność Agatki, jednakowoż Związek
Kobiet zdołał dyskretnie (pod pozorem zawieszenia fotografji w sali Związku) uprosić
wojewodzinę o podobiznę córeczki, i artysta zabrał się ochoczo do pracy. W kilka dni portret był
gotów. Przedstawiał on, w stylu klasycyzmu wileńskiego, maleństwo siedzące w wózku ze
smoczkiem i buteleczką. Na widok portretu Agatki, naturalnej wielkości i jak żywej, wojewodzina
wybuchnęła
gorącym
płaczem.
- Tyle serca, tyle serca - dziękowała przez łzy, ściskając dłonie zacnych kobiet: - jakże ja wam się
za
to
wszystko
odwdzięczę!
Niemniej żywo na smutne wydarzenie zareagowało Radjo wileńskie. Jego dyrektor p. Witold
Hulewicz odbył niezwłocznie naradę z kierowniczką działu dziecięcego p. Haliną
Hohendlingerówną. Postanowiono ogłaszać codziennie, w godzinach rannych i wieczorem,
wezwania do społeczeństwa, nawołujące do poszukiwań Agatki, prócz tego zorganizowano
specjalną audycję. P. Jerzy Ostrowski, znakomity pedagog, zaproszony w tym celu telegraficznie
do Wilna, miał wypowiedzieć feljeton na temat porywania dzieci w świetle najnowszej pedagogiki,
p. Witold Hulewicz wykonać dialog ze swoją córeczką p.t. „Dziecko pyta - ojciec odpowiada";
następnie p. Halina Hohendlingerówna będzie recytowała wiersze Witolda Hulewicza z cyklu o
dziecku (tom p.t. „Lament królewski"), kończąc recytacje znanym wierszem „Dziecko śpi";
wreszcie p. Stanisław Węsławski, młody muzyk wileński, wykona na fortepianie własne
kompozycje do „Rymów dziecięcych" Iłłakowiczówny, nakoniec prof. dr. Tadeusz Szeligowski
odegra umyślnie skomponowaną symfonję heroiczną. Audycję zamknie gorący apel dyrektora
Hulewicza do wszystkich radjosłuchaczów z prośbą o nadsyłanie listów i uwag w sprawie porwa-
nia Agatki. Listy te, oprawione w piękny album i ofiarowane wojewodzinie, staną się konkretnym
dowodem tego żywego udziału, jaki wzięła rodzina radjosłuchaczów w nieszczęściu, które spadło
na
rodzinę
wojewody.
Projekt środy literackiej, poświęconej dziecku w literaturze polskiej, nie doszedł do skutku ze
względu na oświadczenie pana Jerzego Wyszomirskiego (recenzenta „S ł o w a", który zgóry
zapowiedział swój negatywny stosunek do podobnej imprezy, - natomiast Rada Wileńskich
Zrzeszeń Artystycznych postanowiła w odpowiedni sposób zaznaczyć swoje stanowisko. Zwołane
w lokalu Rady (Ostrobramska 9 m. 4 w podwórzu nalewo, pierwsze piętro) walne zebranie
wszystkich stowarzyszeń, w skład jej wchodzących, powzięło następującą uchwałę:
- Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych, łącząca osiem wileńskich organizacyj (Związek
Zawodowy Literatów Polskich, Wileńskie Towarzystwo Artystów Plastyków, Wileńskie
Towarzystwo Filharmoniczne, Polskie Towarzystwo Muzyki Współczesnej, obie Filje Wileńskie
Związku Artystów Scen Polskich, Koło Miłośników Wilna, Sekcja Artystyczna Towarzystwa
Popierania Przemysłu Ludowego i Towarzystwo Bibljofilów Polskich w Wilnie) - powołana do
stania na straży zagrożonej kultury polskiej na Wileńszczyźnie, znalazłszy się w obliczu
niesłychanego faktu, jaki miał miejsce w dn. 13 maja w ogrodzie Bernardyńskim, pragnąc w
związku z powyższem wyrazić swoje głębokie zaniepokojenie, uchwaliła na walnem zebraniu
zrzeszonych orgarizacyj w dniu 15 maja roku 1933 co następuje:
1. Uznać porwanie córeczki JWPana Wojewody wileńskiego, Agatki Lackówny, za fakt nie
podlegający
najmniejszej
wątpliwości;
2. Uznać w tym fakcie wyraźny zamach na całość i dobro kultury życia rodzinnego w Wilnie;
3. Uznać, że centralne władze państwowe winny bezwzględnie zabronić porywania dzieci w myśl
odnośnych
ustaw
o
opiece
nad
matką
i
dzieckiem;
4. Wyrazić JWPanu Wojewodzie wileńskiemu Jerzemu Lackowi najgłębsze współ czucie i
zapewnienie
najściślejszej
jednomyślności;
5. Przesłać uchwałę niniejszą całej prasie polskiej z prośbą o przedrukowanie.
Prezydjum
R.W.Z.A.:
(-)
Ludomir
Śleńdziński, prezes; (-) Witold Hulewicz, I wiceprezes; (-) Adam Wyleżyński, II. wiceprezes; (-)
Tadeusz Szeligowski, sekretarz generalny; (-) Stanisław Węsławski, skarbnik..
Zdecydowane stanowisko Rady Zrzeszeń odbiło się szerokiem echem w mieście, budząc
powszechne uznanie, największy jednak efekt osiągnęły trzy głosy, które pojawiły się na szpaltach
„Słowa”. Był to artykuł wstępny Cata, notatka Walerjana Charkiewicza i feljeton Jerzego
Wyszomirskiego.
XXIV.
P. Manfred Kridl, profesor estetyki Uniwersytetu Wileńskiego, przeczytawszy to zdanie, zerwał się
z fotela. Spokojny i zrównoważony profesor nie mógł opanować irytacji.
- Nie, - zawołał - to kpiny! Najwyraźniejsze kpiny. Tak dalej być nie może. Trzeba dać szkołę tej
pannicy.
Zdenerwowany w najwyższym stopniu, profesor zbiegł gwałtownie ze schodów, wpadł do trójki
przed
pocztą
i
zażądał
biletu
na
Zwierzyniec.
- Szanowny pan będzie musiał przesiąść się na jedynkę - rzekł uprzejmie konduktor, wydając mu
bilet
przesiadkowy.
- Psiakrew - zaklął automatyczne esteta - przez tę idjotkę pomyliłem linję. Wysiadłszy przy
Rudnickim i oczekując jedynki, profesor ochłonął nieco. Majowy odwieczerz był prześliczny, i
przez okna cukierni widziało się roześmiane twarze kobiece. Sam pan Sebastjan Rudnicki stał w
otwartych drzwiach swego zakładu, z rękami jak zwykle założonemi wtył, zadowolony i życiu
rady. Gromki, odbrzuszny, serdeczny śmiech Kazimierza Kwiatkowskiego słychać było aż na ulicy.
Opowiadał on właśnie zebranemu przy stoliku towarzystwu, jak przyszły do niego baby, aby im
namalować Agatkę. Opowiadanie musiało być wesołe, gdyż towarzystwo raz wraz wybuchało
niepohamowanym
śmiechem.
- A, idź ty - usłyszał jeszcze profesor głośny okrzyk i skoczył do jedynki, która właśnie nadjechała.
Otworzyła
mu
drzwi
sarna
panna
Felicja
Romanowska.
- Wiedziałam, że pan przyjdzie
rzekła z czarującym uśmiechem.
- Wiedziałam -- zgrzytnął profesor, w którym znowu wezbrała irytacja: - ja myślę! Jak ktoś pakuje
kogoś do powieści i każe mu wyprawiać idjotyczne sztuki, musi chyba wiedzieć, co robi. Moja
droga pani, doprawdy nie rozumiem, o co pani chodzi. Siedzę spokojnie w gabinecie, jestem
właśnie po obiedzie, zapalam papierosa, biorę „Słowo"... Czytam. Dochodzę do ostatniego zdania
rozdziału XXIII-go -i nagle muszę się poderwać, wsiąść w trójkę zamiast jedynki i lecieć na zbity
łeb na Zwierzyniec tylko dlatego, że pani zachciało się zrobić ze mnie bohatera rozdziału XXIV-
go. Przyzna pani, że to - mówiąc uprzejmie - nie ma najmniejszego sensu.
Felicja Romanowska uśmiechnęła się raz jeszcze tym uśmiechem, który począł działać na
zirytowanego profesora całkiem estetycznie, i poprosiła do swego buduaru.
- Niechże pan siada, drogi profesorze. O, tu na tapczanie, pod portretem Jamontta. Proszę
papierosa. Napije się pan kawy? Po turecku oczywiście. Sam Genio Dobaczewski nauczył mię ją
przyrządzać. Nie ma pan pojęcia,
jaki to miły człowiek.
- Kto? - spytał w roztargnieniu profesor, siadając na wskazanem miejscu i za ciągając się Złotą
Panią.
- Naturalnie, Dobaczewski. Dr Eugenjusz Dobaczewski. Ależ cóż pana do mnie sprowadza?
Fruziu,
kawy
dla
pana
profesora.
- W jakiż sposób Dobaczewski nauczył panią kawy po turecku? - spytał profesor, odbiegając
zwyczajem
uczonych
od
tematu.
-- Leczyłam się u niego w zeszłym roku na oczy. Byłam wówczas przepracowana po egzaminach
magisterskich. Wzrok miałam osłabiony. Radził właśnie czarną kawę, jak najwięcej czarnej kawy. I
podał przepis kawy po turecku. Istotnie, znakomita. Niechże pan profesor pozwoli - dokończyła
panna Felicja, podając swemu gościowi maleńką filiżankę z gęstym, wonnym napojem, który
wniosła
na
stylowej
tacy
fertyczna
Fruzia.
Oceniwszy bystrem estetycznem spojrzeniem tacę, kawę i Fruzię, profesor przystąpił do rzeczy.
- Proszę pani - zaczął - nic właściwie nie mam (w zasadzie) przeciw piran delicznemu sposobowi
pisania, którym nas pani częstuje w swej powieści, aczkolwiek stwierdzić muszę, że nic w tem
rewelacyjnego niema. Więcej nawet: motywy te są dostatecznie zużyte i zbanalizowane.
Wprowadzenie autora do utworu jako bohatera również trąci myszką. Nie o to mi jednak chodzi.
Panna
Felicja
poruszyła
się
na
swym
pufie.
- Nie zabiorę pani dużo czasu - pośpieszył zapewnić ją profesor: - będę treściwy. Pragnąłbym tylko
zwrócić uwagę pani na pewne niewzruszone prawa estetyki, czy to empirycznej czy
psychologicznej,
których
przekraczać
żadnemu
artyście
niewolno.
- I jakież są to prawa? - spytała panna Felicja, wznosząc oczy dogóry, co było u niej zawsze oznaką
lekkiego
znudzenia.
- Eurytmja, symetrja i proporcja, droga pani. Szczególnie eurytmja, to znaczy ten rytm
wewnętrzny, ta harmonja utajona, a przecie ogarniająca człowieka, ten określony i konieczny
stosunek poszczególnych części składowych dzieła sztuki, bez którego piękno nie jest pięknem.
Umiar, umiar, proszę pani. Wszystko musi być dostrojone, dopasowane, uzgodnione, rozwijające
się drogą naturalną, uwarunkowaną koniecznością, że tak powiem, organiczną.
- Nie dostrzega więc pan eurytmji, jak pan się wyraża, i symetrji w mej powieści?
- Niestety, panno Felicjo, niestety. I zaraz dam pani konkretne przykłady. Czytam powieść pani,
przyznaję, z pewnem zainteresowaniem. Zawszeć to przyjemnie, gdy człowiek natknie się to tu, to
tam na znajomego. Ale kompozycja powieści pani, kompozycja! Niech pani weźmie choćby
„Vorschule der Aesthetik" Fechnera i postudjuje. Każda sytuacja, każda - powtarzam to z
naciskiem - każdy wątek akcji musi być doprowadzony do końca. Dopiero potem wolno pisarzowi
przystąpić do następnej sytuacji, do następnego motywu. Tego wymaga eurytmja i symetrja. Tym -
czasem, co się dzieje u pani? Wręcz przeciwnie. Weźmy naprzykład scenę w Ziemiańskiej, gdy
komisarz Mańkowski rozmawia z Kazimierzem Leczyckim. Rozmawia, rozmawia i wychodzi. A
co
potem
z
Leczyckim?
- Leczycki wyjechał tego dnia do Pragi Czeskiej, gdzie nareszcie wystawili mu „Sztubę".
- Bardzo to piękne. Ale czytelnik nic o tem nie wie. Weźmy inną sytuację. Komisarz Mańkowski
łapie bandytów. Tam kogoś postrzelili, tamten ucieka. Wszystko w porządku, i żadnych zarzutów
scenie tej uczynić nie mogę. Przeciwnie, musiałbym ją nawet pochwalić, ze względu na dynamikę
akcji i żywość batalistyczną. Ale dalej mamy moment, kiedy Mańkowski chwyta tę dziewczynę.
Jakżeż
jej
tam?
-
Mańka.
- Otóż to. Mańkę. Jak się nazywasz? - pyta. - Mańka - mówi ona. W porządku. I nagle, w tem
miejscu buch, jak piorun. Przerywa pani w najbardziej emocjonującym momencie, aby opowiadać
o tem, jakie wrażenia wywołało w Wilnie porwanie Agatki. Owszem, zgadzam się: opis ten jest
potrzebny, Wilno, rzecz prosta, na wiadomość o porwaniu Agatki wywróciło się dogóry nogami.
Jednakże należało naprzód zakończyć z bandytami, i dopiero potem przystąpić do innych
wypadków. Jeszcze jeden przykład. Jedzie pani konno. Spotyka na szosie radcę Piotrowicza. Panie
Wiktorze - pyta pani - co to ma znaczyć?. - I kropka. Nic, nic, ani słówka więcej. A przecie
proporcja i symetrja wymagają, by opisała pani, skąd się tam radca wziął, co się z nim później
stało, jak go pani ostatecznie wyratowała... Czytelnik musi o tem wiedzieć. Nakoniec ostatnia
sytuacja. Zapowiada pani w rozdziale XXIII-cim artykuł Cata - i nagle: ni stąd ni zowąd, wyciąga
mnie pani z domu, po obiedzie, każe na łeb na szyję pędzić tutaj... I po co to wszystko, droga pani?
- Panie profesorze - uśmiechnęła się przewrotnie panna Felicja: - niechźe pan będzie szczery. Niech
pan powie z ręką na sercu: o estetykę i symetrję panu chodzi czy o radcę?
Profesor pokręcił się na tapczanie i zakaszlał, gdyż zaciągnął się był zbyt mocno papierosem.
Spojrzał na autorkę i, widząc jej rozfiglowane oczy, wybuchnął śmiechem.
- Dajmy spokój tej rozmowie - rzekł - widzę, że przed panią nic się nie ukryje. Ale niech na
przyszłość komponuje pani swoją powieść według niewzruszonych zasad estetyki empirycznej.
Albowiem, publiczność...
XXV
Świt przedostawał się po przez brudne firanki herbaciarni Bukowskiego w Mickunach. Leżałem na
ceratowej kanapce, z gorącym okładem na brzuchu, ćmiąc jednego papierosa za drugim. Z
zadymionego pułapu, zbudzone pierwszemi promieniami słońca, zrywały się coraz nowe stada
much. Ktoś rąbał drzewo na podwórku. Przyszedł Gracjanowski i zmienił mi okład. Kazałem
otworzyć okna. Buchnęło rozkoszną świeżością wiosny, mokrych, po nocnej burzy, liści, powiało
przyjemnym chłodem poranku. Teraz mogłem myśleć raźniej. Oczywiście domyśla się czytelnik,
że
oka
nie
zmrużyłem
tej
nocy.
Co było zrobione źle, a co dobrze? Czy nie popełniłem jakiej gaffy, z punktu widzenia
policyjnego? Ach, niestety - tak. Zaraz, zaraz trzeba sobie to wszystko w głowie uporządkować. -
Narazie posiadam kilka zeznań, z których wynika: Bukowski utrzymuje za wiedzą policji i bez jej
wiedzy, niewątpliwie też, tajemne stosunki ze światem przestępczym: Wiedziało bandzie „Rudego
Griszki", który obrał sobie za punkt oparcia i kryjówkę puszcze Ławaryską. Jednym z etapów jego
zbójeckich wypraw, miejscem narad, oraz prowizorycznem schronieniem - była owa odryna. O tem
też wiedział Bukowski. Nie wiedział tylko, o ostatniej jego wyprawie, szantażu z dzieckiem itd.,
ale ze słów naszych, odrazu się domyślił, że to Griszki robota. - Więc dobrze. Zastaliśmy ich tam,
według przewidywań Bukowskiego, i powinniśmy byli wszystkich aresztować. Tymczasem doszło
do krwawej rozprawy. Naturalnie winę ponosi tu sam Giermanowicz, że za wcześnie wyskoczył i
Gracjanowski, że w chwili, gdy ja krzyknąłem: „ręce dogóry!”, on strzelił do najbliższego bandyty.
W ten sposób zmusił tych trzech do samoobrony. Hm, ale ja strzeliłem pierwszy. Stanowczo jestem
za mało opanowany... A, przecież myślałem i chwaliłem się nawet. Ale zaraz: w rezultacie herszt
bandy zwiał. Jeden jest zabity, uderzony przez Bluma ma pękniętą czaszkę, a strzelany przez
Gracjanowskiego ciężko ranny i majaczy. Ocalał tylko dlatego, że kula, która mogła mu przebić
serce, ugrzęzła w egzemplarzu książki p. t. „Nowe formy Unji Kościelnej", którą bandyta schował
do bocznej kieszeni. Nie mogą złożyć żadnych zeznań. W naszym ręku znajdują się trzy
rewolwery, kij z siekierką„ „obrez”, przy jednym znaleziono dokument na imię Józefa
Ambrożewicza oraz elegancki letni garnitur. To wszystko. Pieniądze pozostały widocznie w ręku
herszta. Lub może zostały gdzie ukryte? Wprawdzie mogłaby o tem poinformować nas owa
Mańka, rzekomo nazwiskiem Pracutówna, rzekomo rodem z Ostrowca koło Gudogaj, rzekomo...
Oto właśnie chodzi, że wszystko to jest „rzekomo", co ona zeznała, a przecież całokształt
informacji polega tylko na jej zeznaniach. Czy można jej wierzyć? Ostatecznie nie jest wcale taka
brzydka... Ach, jaki jestem zmęczony.
XXVI
Przerwał
mi
rozmyślania
Blum.
- Panie naczelniku! Podwody gotowe dla tych rannych bandytów.
-
Dobrze,
jedźcie
z
nimi
i
z
Bilunasem.
-
Rozkaz.
Trzeba i mnie jechać. Czy potrafię z tym obolałym brzuchem kierować autem?
- Kazałem jednak, jeszcze raz zawezwać Mańkę. Może powie teraz coś więcej.
Przyszła zaspana. Jej jasne włosy były w nieładzie, ale w wyrazie twarzy pozbyła się tego trochę
lęku i zakłopotania, które okazywała w chwili aresztowania. Odpowiadała spokojnie. Nie siliła się
nawet na tę sztuczną hardość. Miała niebieskie oczy i zlekka zadarty, kształtny nosek. Ale cóż z
tego
skoro
nie
dodała
nic
do
poprzednich
zeznań.
Opowiedziała, że spotkał ją na ulicy ,,Rudy" i zaproponował udział, w takiej „dziecinnej„ aferze.
Że wytłumaczył jej cały plan szantażu, że można grubo zarobić, że tylko trzeba wytrzasnąć
dziecko. Próbowała przeto „wypożyczyć" jakieś dziecko ze Żłobka p. Brensztejnowej, ale ją stam-
tąd przepędzono. Więc zgłosiła się do Zakładu Dzieciątka Jezus, podała się za matkę, któregoś z
niemowląt, o którem wiedziała, że miesiąc temu zostało podrzucone. Prosiła o dyskrecję i że teraz
lepiej już się powodzi i chce zabrać dziecko do domu. Udało się. - Skąd telefonowali? Nie była
przy telefonie. Pewnie albo z Młyna w Leoniszkach, albo z Kuczkuryszek.
-
Czyj
to
był
pomysł
zaszantażowania
wojewodziny?
-
Musić
samego
Griszki.
-
Jak
dawno
go
znasz?
-
Jeszcze
jak
był
szoferem.
To
ty
nie
byłaś
jego
kochanką?
Wydęła
wargi,
trochę
dumnie
i
figlarnie
jednocześnie:
-
Mam
lepszego.
Dziwna dziewczyna. Nie uroniła ani jednej łzy, nie okazała współczucia, ani strachu na widok
porozbijanych i poranionych swych współtowarzyszy. Na pytanie, czy ją to nic nie obchodzi,
wzruszyła tylko ramionami. Pozatem nie przyznała się do żadnego przestępstwa, ani do kontaktu z
tymi ludźmi. Raz jeden tylko się uśmiechnęła, jak opowiadała, skąd pochodzi eleganckie ubranie
znalezione
na
odrynie.
-Przemilczam
to
opowiadanie.
- To mówisz, że masz przyjaciela, a gdzie on mieszka?
- Pojechał teraz do Kowna.
XXVII
Nić się urwała. Czy bandyci wyżyją, czy umrą, czy Mańka mówi prawdę, czy trochę kłamie, czy
będą stwierdzone personalja, okoliczności, szczegóły - to wszystko ma znaczenie dla policji
likwidującej przestępstwa, ale nie ma nic wspólnego z... porwaniem Agatki. Mańka pójdzie do cen-
tralki, bandyci do szpitala i więzienia, prowadzone będzie żmudne śledztwo, ale Agatki, Agatki...
tajemnica porwania dziecka nie wyświetliła się, nie postąpiła o krok nawet naprzód.
Z ciężkiem westchnieniem zwlekłem się z ceratowej kanapki. Za chwilę siedziałem za kierownicą i
patrzałem jak osobne kamienie szosy, przeistoczyły się w szosy wstęgę, która biegła, biegła,
niknęła pod przedniemi kołami auta. Automatycznie naciskałem gaz. Byle prędzej do Wilna. Teraz
zmęczenie: zdawało mi się, że nieprzespane noce, doznane wrażenia, emocje, szalone zmęczenie
poprostu
paruje
ze
mnie.
Spać.
Ach,
wyspać
się.
Padłem
na
łóżko.
Dzwonek, długi dzwonek telefoniczny. Otwarłem oczy i słyszę wciąż ten dzwonek. Teraz czuję, że
słyszałem go również we śnie. Musiałem długo i mocno spać. Zrywam się na nogi:.
-
Hallo!
Mówi Iwasiewicz. - Panie naczelniku, panie Mańkowski, dodzwonić się do pana niepodobna.
Wojewoda szuka, komendant wojewódzki szuka. Pozatem ważne wiadomości z Lidy...
-
Z
Lidy?!
Co
może
być
z
Lidy?
- Niech pan zaraz przyjedzie do Pałacu. Wszystko się pan dowie.
Oczywiście po upływie pół godziny, nie tylko byłem w Pałacu, ale miałem już zda nie raportu z
całej wyprawy Mickuńskiej poza sobą. Wyjaśniłem wojewodzie, że w myśl poprzednich
przypuszczeń, banda nie miała nic wspólnego z porwaniem dziecka. To był zwyczajny szantaż.
- Oczywiście, pan komendant, - dodałem - zechce wyznaczyć kogoś innego do całkowitej
likwidacji tej kryminalnej afery, o ile (tu się skłoniłem), życzeniem Pana Wojewody pozostaje
chęć, bym nadal kierował sprawą tajemniczego zniknięcia córeczki.
- Więc pan sądzi - wtrącił wojewoda, - że ci bandyci o niczem właściwie nie wiedzą?
-
Absolutnie,
panie
wojewodo!
- Dobrze więc. Hm... trochę pan stracił czasu. No, niechże pan Iwasiewicz powie teraz panu o
swych
nowinach.
Spojrzałem niechętnie w kierunku swego pomocnika. Stał z głową przechyloną na bok, zacierając
ręce. Uśmiech bezdennej i poddańczej uprzejmości zamarł na jego twarzy.
- Tak jest, panie wojewodo... - zaczął,- i później co chwila powtarzał to zdanie. Mówił nie do mnie,
jakkolwiek ja właściwie w pierwszym rzędzie powinienem był o tem wiedzieć. Zwracał się do
wojewody, czasem z lekkiem odchyleniem w kierunku komendanta. - Otóż w czasie gdy bawiłem
na wyprawie w Mickunach, nadszedł telefonogram z Lidy. Tamtejsi wywiadowcy, którzy
roztoczyli baczną uwagę nad osobami przyjeżdżającemi z Wilna, zaobserwowali pewną dziewczy-
nę i jegomościa, przybyłych rannym pociągiem z Wilna. Rysopis się zgadzał. Mamka wojewodziny
i Walenty Góral. Nie aresztowano ich, a w myśl instrukcji, roztoczono tylko baczną obserwację.
Wywiadowcy nie spuszczają z nich oka. - Iwasiewicz mówił zaokrąglonemi zdaniami i zdawało
się,
z
każdem
słowem
stawał
się
bardziej
uprzejmy.
-
Co
pan
na
to?
- Ja, panie wojewodo, jestem zdania, że już tam być powinienem.
- To jest bardzo cenna uwaga, panie Mańkowski. Ale jak pan to zrobi, skoro żaden pociąg w tej
chwili
nie
odchodzi?
.
Przyszła
mi
genjalna
myśl.
Telefon
D.
O.
War.
Interwencja wojewody u władz wojskowych. Wydzielony oddział 5 pułku lotnicze go na
Porubanku. Przecież jeden z tych dzielnych oficerów może mnie odwieźć aeroplanem.
XXVIIII
Wyciągnięty z hangaru wojskowy dwupłatowiec puszczał motor. Aparat zadrżał. Trawa pod
śmigłem poczęła falować i błyskała aksamitnie jak perski kobierzec. Huk i
wiatr. Lotnik usadowił się wreszcie. Huk spotężniał, zawirowała srebrzysta tarcza śruby, jedno,
drugie pchnięcie naprzód, krrr.... aparat pobiegł na kółkach, oderwał się nagle od ziemi,
prowadzony wprawną ręką, niemal pionowo wzleciał w niebiosa, wyprostował, położył na prawe
skrzydło
w
wirażu
i
poleciał
na
południe.
Do Lidy przyleciałem w godzinach południowych. Czekało na mnie auto starościńskie i już byłem
w komendzie policyjnej. Co, gdzie, jak? Proszę o dokładne informacje. - Młody podkomisarz
podskoczył ku mnie z za stołu, z wyciągniętemi rękami. Widocznie poczerwieniał z emocji
udzielenia
mi
jakichś
niezwykłych
nowin.
- Panie komendancie! (tytułował w ten sposób z powodu niezwykłego podniecenia). Mogę Panu
powinszować!
.Pan
aresztował
niejaką
Marję
Pracutównę?!
Tak?
Zdębiałem. Co to ma do rzeczy? Dlaczego takie pytanie zadają mi tu, w Lidzie? Coś w tem musi
być
niezwykłego!
- Mańkę? ! ! Mów pan, na miłość Boga, prędzej, o co chodzi?!!
- Zaraz, zaraz, o wszystkiem się pan dowie. Tu, za drzwiami siedzi piastunka córeczki wojewody.
Ona
wszystko
panu
sama
powie.
- Czyżby wreszcie! Mój Boże! Tylko poco ta lidzka policja wmieszała się w całą sprawę i część
splendoru,
najwidoczniej,
chce
posiąść
dla
siebie.
-
Wprowadzić
prędzej
!
Policjant wprowadził młodą kobietę. Miała twarz czerwoną od płaczu, ubranie w nieładzie. Widać
było, że jest zupełnie złamana na duchu i ciele głębokiem, osobistem nieszczęściem. Opowiadanie
swe przeplatała westchnieniami, ocieraniem łez, rozpaczliwemi okrzykami: „To on mnie do tego
namówił! Bandyta, złodziej ! a wszystko dla tej szantrapy, dla tej złodziejki! -Opowiadanie jej
było, jak już zaznaczyłem, niezmiernie długie, powikłane, pełne niepotrzebnych szczegółów.
Początkowo
drżałem
z
niecierpliwości,
ale...
Mamka małej Agatki wyznała więc, że Walenty Góral był istotnie jej kochankiem. Już od
dłuższego czasu jednak, zabiegał o względy niejakiej Mańki Pracutówny. Do niej przyjeżdżał też
na urlop z Krakowa. Z poprzednią jednak kochanką nie zrywał, ciągnąc z tej znajomości
różnorakie korzyści materjalne. Wynajął rzeczywiście pokój na Św. Michalskim. Tam, zdradzona
została kilkakrotnie Pracutówna. Wymawiał się, że to jego siostra. Niewątpliwie też Mańka
wciągnęła go w świat przestępczy. Może też namawiała do kradzieży.
- Dla niej napewno, a nie dla mnie dodała ze szlochem - zdezerterował z wojska. Teraz widzę jego
cały plan. Namówił mię do okradzenia kochanej mojej pani wojewodziny! Zabrał wszystkie moje
oszczędności, ażeby uciec z tą... z tą... Mańką. Miała przyjechać tu do niego, do Lidy i później
razem uciec. A ja o niczem nie wiedziałam, o, o... ! ! - łkała wycierając oczy rękawem.
- No i co, i co się stało?! - zapytałem gorączkowo.
- Dziś rano dowiedział się, że Mańkę aresztowano. Obebrał mnie ze wszystkiem. Zabrał i
pieniądze, i broszkę, i bieliznę, i ubranie i wszystko. Uciekł!
-
Od
kogo
się
dowiedział?
- Nie wiem, tu przyjeżdżał jakiś z Wilna. Musić z ichnich kto. On powiedział. A później przyszedł
do mnie, niby to żałował i wszystko mnie opowiadał, co i jak było, żeb ja jego została. Ale kiedy
zobaczył,
że
pobiegłam
na
policję,
wtedy
i
sam
uciekł.
Zaczynałem
tracić
cierpliwość.
--
Ale
Agatka,
gdzie
jest
Agatka
?!
Gdzie
dziecko?!
Piastunka
wytrzeszczyła
oczy:
-
Jaż
nie
wiem.
Opadłem
ciężko
na
fotel:
- Więc wy naprawdę nie wiecie nic o porwaniu dziecka?!!
- A nic. Przysiąc mogę! Jak dziecko zginęło wtedy on mnie tem łatwiej namówił, żeby ukraść
broszkę i uciec. - Ciebie - mówił - teraz będą podejrzewać. Jeszcze do kryminału wsadzą. Uciekaj,
a już jak uciekasz, to i broszkę zachwyć ze sobą! Tak mówił.
- A on, on - zapytałem z drżeniem w głosie - czy też nic nie wie? To nie on porwał Agatkę?
- A gdzie tam ! Co takiemu po dziecku. Jemu tylko baby, aby lekka nażywa w głowie.
- A gdzież on, ten Góral teraz? - krzyknąłem omal, do podkomisarza.
- Niestety, zmylił ślady wywiadowców i znikł.
XXIX
Tak oto rozwiały się wszystkie nadzieje. Siedziałem pochylony nad biurkiem, a w głowie mi
huczało,
jak
motor
aeroplanu.
Więc najpewniejsze, zda się, poszlaki porwania - piastunka i jej przyjaciel, okazały się złudne.
Więc oni nic nie mieli wspólnego z Agatką! Więc kto, kto, kto?! - chciało mi się krzyczeć.
Obracałem
nerwowo
palcami
po
stole.
- Co robić? - rzekł grzecznie podkomisarz Winiarski. - Co robić? A ja myślałem, że pana ucieszę
wiadomością. Rozłożył ręce. Będzie jeszcze czas do namysłu. Pójdziemy narazie do
„Winogradowa",
coś
przekąsić.
Poszliśmy.
Jużeśmy sporo wychylili kieliszków, już wskazówki zegara przewaliły za północ, gdy nagle do
restauracji wszedł szybko mundurowy policjant, spojrzał po sali i szybkim krokiem skierował się
między stolikami do podkomisarza.
XXX
Wypadki
następowały
z
szybkością
nakręcanego
filmu.
Tego samego dnia, w którym komisarz Mańkowski odleciał aeroplanem do Lidy, wojewoda Lack
postanowił po obiedzie nie zażywać tradycyjnej drzemki, a udać się do swego gabinetu
służbowego w gmachu województwa. - Może - myślał - załatwienie kilku odleżałych spraw
urzędowych, potrafi rozproszyć ciężkie myśli i skupić wewnętrzną energję ciała. Poszedł pieszo.
Idąc, starał się stąpać na środek płyt chodnika, następnie tylko na szpary; później liczył własne
kroki, ale żadna z tych rozrywek nie dała mu zadowolenia.
W gabinecie wyjął papierosy, jednak troska o los dziecka, stan żony, zdenerwowanie - nie
pozwoliły mu pracować. Parę razy przemierzył pokój i stanął koło okna. Patrzał jak policjant na
rogu Królewskiej spisywał protokuł biednej furmance chłopskiej za nieprzepisową jazdę. Odwrócił
się. Spojrzał przez drugie, otwarte na plac. Milcząco stała Katedra, obstawiona rusztowaniami.
Wciąż to samo.- Z ciężkiem westchnieniem usiadł przy biurku, wyjął poraz dziesiąty anonim
komunistów
i
jeszcze
raz
go
przeczytał.
- Naturalnie szantaż. Ale mamy jeszcze trochę czasu. Może Mańkowski przywiezie co z Lidy....
Przebiegł oczyma pismo: „wypuścić bo zabijemy". Nie, nigdy, nigdy nie poddam się temu
terrorowi! zwłaszcza... że niema najmniejszej pewności, iż oni dziewczynkę porwali... A jutro
znowu raut, ku uczczeniu 29-lecia powstania Komitetu Budowy Pomnika A. Mickiewicza. Ach, te
rauty!
Nagle szybkie kroki dały się słyszeć w przyległym pokoju. Wszedł dyżurny urzędnik.
- Panie wojewodo! Prokurator Glass, w bardzo ważnej sprawie.
Nim wojewoda zdążył odpowiedzieć, prokurator już był w gabinecie. Własnoręcznie zamknął
drzwi
za
urzędnikiem
i
podbiegł
podniecony
do
stołu:
- Panie wojewodo! Pan kazał wypuścić dziś tych groźnych komunistów z Łukiszek?! Dlaczego?!
Bezmierne zdumienie rozlało się na przybladłej twarzy wojewody.
XXXI
O pięć godzin wcześniej, od opisanej wyżej sceny, w służbowym gabinecie naczelnika więzienia
zadźwięczał
telefon.
Władze śledcze nie miały racji, mniemając, iż po aresztowaniu 3 wybitnych komunistów, główny
Komitet "Parfji Zachodniej Białorusi został rozgromiony. Poza Marją Żeleńską, pozostało jeszcze
dwóch wybitnych „techników" partji. Po dwu dniach daremnego wyczekiwania ma efekt listu,
wystosowanego do wojewody, postanowili działać śmiało i energicznie. Z pewnego lokalu, gdzie
znajdowała się wewnętrzna centrala telefoniczna, zadzwonili do naczelnika więzienia.
-
Hallo,
słucham.
- Czy to pan naczelnik? Tu mówi wojewoda. Proszę natychmiast zwolnić komunistów: Henryka
D., Stefana J. i Marjana Żeleńskiego. Bez eskorty. Potrzebni są do wyśledzenia zakonspirowanej
bojówki.. Nasi ajenci czekają ich koło więzienia i pójdą śladem. Tylko zaraz. - Urzędowe, tajne
pismo w tej sprawie przeszlę później, wraz z pismem prokuratora.
- Rozkaz panie wojewodo - odpowiedział naczelnik więzienia.
„Udało się!” zdecydowali komuniści. Żeleńska, nie rozłączywszy się z telefonem więziennym,
warowała przy aparacie. Zaraz będzie sprawdzać - oczekiwano. Naczelnik poprosi numer
wojewody, Żeleńska będzie udawać „miejską”, jeden z komunistów - wojewodę i tym samym
głosem potwierdzi poprzedni rozkaz. Tak to było uplanowane.
Ale
Żeleńska
oczekiwała
daremnie.
-
Czyżby
takim
był
naiwnym?
-
zagadnęła
towarzysza.
Ten wzruszył tylko ramionami. Mijały minuty, kwadranse, godzina – nic. Telefon nie dzwonił.
Zakłopotanie odbiło się na twarzach komunistów. – „Coś w tem musi być. Idźcie towarzyszu i
pilnujcie na rogu Pańskiej, my zaś z towarzyszką Żeleńską jeszcze poczekamy".
Tymczasem naczelnik więzienia czytał coś niecoś o Leonie Daudet i sposobach zwalniania
więźniów przez telefon. Wiedział o tajnikach linij telefonicznych. Postanowił tedy rzeczywiście
sprawdzić, ale:.. z innego aparatu. Zadzwonił.
XXXII
Sekretarz wojewody, Antoni Wendorff był dnia tego wyjątkowo przepracowany. Jutrzejszy raut
wymagał olbrzymiego nakładu energji, sprawności, osobistej inicjatywy, którą lubił był w takich
chwilach błyskać, zdumiewając wokół zdolnościami organizacyjno - towarzyskiemi. Sporządzenie
listy, zaproszenia... Potarł ręką pełne skupienia czoło - „Wojewoda już podpisał. Teraz..." Nagle
zadzwonił
telefon.
-
Czy
mogę
mówić
z
wojewodą?
- Jest w tej chwili na bardzo ważnej konferencji. A kto prosi?
- Tu naczelnik więzienia. Czy to pan Wendorff? W takim razie może zechce pan mnie
poinformawać,
czy
pan
wojewoda
dzwonił
do
mnie?
„Naczelnik więzienia... naczelnik więzienia... Boże, zapomniałem mu wysłać zaproszenie! --
przemknęło lotem błyskawicy przez głowę sekretarza. - Ale olśniła go jasna myśl: niewątpliwie w
tej
właśnie
sprawie
dzwonił
wojewoda;
jak
on
pamięta"!....
- Ależ oczywiście, panie naczelniku, dzwonił, dzwonił naturalnie. Ja bardzo przepraszam... Pan
naczelnik w tej chwili otrzyma zaproszenie honorowe na raut ku uczczeniu 29-tej rocznicy
Powstania Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie
-
Aaa
-
bardzo
dziękuję.
-
Proszę
najuprzejmiej.
-
Dowidzenia.
-Moje uszanowanie Panu Naczelnikowi Komuniści: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński
opuścili więzienie na Łukiszkach punktualnie o godzinie wpół do dwunastej w dzień. Zwolnienie
nastąpiło w sposób zgoła gwałtowny. Za murami uderzyło ich jasne słońce majowego południa. Na
rogu ulicy Pańskiej oczekiwał z niecierpliwocią wysłany „technik" partyjny. Udali się natychmiast
do zakonspirowanego lokalu, nie śledzeni przez żadnego z ajentów policyjnych. Posłano po
Żeleńśką i drugiego towarzysza: Przyniesiono zakąski i pół butelki „wyborowej". Gdy się wszyscy
posilili, wystąpił Henryk D. i przybrawszy pozę mówcy wiecowego zaczął:
- Towarzysze! Pozwolicie, że teraz wyłożę wam cały plan działania...
XXXIII
W kwadrans po opuszczeniu więzienia przez komunistów, naczelnik więzienia otrzymał pięknie
wykonane zaproszenie na raut jutrzejszy. Następnie czekał czas dłuższy, ale zapowiedziany przez
wojewodę papier urzędowy nie nadchodził. Począł się już niecierpliwić. Kilkakrotnie spojrzał na
zegarek. Niezadługo pora obiadowa. Nie chciał jednak opuszczać biura, zanim nie otrzyma pisma,
ewentualnie spodziewał się nowego telefonu od wojewody. Obawiając się jednak trudzić go
osobiście, nie dzwonił poraz drugi. Co robić? Lepiej już do prokuratora.
Prokurator Glass, dowiedziawszy się od naczelnika więzienia, pozwolił sobie przez telefon wyrazić
swoje zdumienie, a nawet zaniepokojenie. Następnie prosił jeszcze raz o powtórzenie treści
rozmowy z wojewodą. Zbiegł ze schodów, wskoczył do taksówki i kazał pojechać do pałacu, ażeby
tego rodzaju sprawy nie wyjaśniać przez telefon. Nie zastawszy wojewody w pałacu, przybył do
urzędu i został wprowadzony do gabinetu. Przez czas dłuższy wpatrywał się wojewoda w oblicze
prokuratora, mrugając zlekka powiekami. Najwidoczniej, ogarnięty zdumieniem, nie mógł w
pierwszej chwili zrozumieć, o co chodzi. Musiał mu prokurator dwa razy opowiadać, co słyszał od
naczelnika więzienia. Opowiedział szczegółowo i treściwie, słusznie kładąc główny nacisk na
rozmowę
telefoniczną
z
Wendorffem.
Kazano natychmiast go wezwać. Gdy ten przybył do gabinetu, wojewoda, spojrzawszy na
wystraszoną i zaaferowaną twarz sekretarza, nie czynił mu nawet wymówek, poprostu ogarnęła go
apatja, kiwnął tylko parę razy głową i wyszeptał zduszonym głosem:
- Ach, panie Antoni, kochany panie Antoni, coś pan narobił... Bój się pan Boga...
XXXIV
-
Psiakrew!
-
zakląłem
w
pasji:
-
Psiakrew!...
Właściwie zakląłem o wiele ordynarniej i w sposób bardziej wymyślny, ale to nie zmienia postaci
rzeczy.
Znów się znajdowałem w swym gabinecie w Wilnie. Moja przyjemna kolacyjka w Lidzie, w
towarzystwie podkomisarza policji została przerwana, jak wiadomo, zjawieniem się policjanta,
który
powiadomił
o
telefonie
z
Wilna.
-
Do
telefonu
proszą
pana
komisarza
Mańkowskiego!...
Telefonował
prokurator
Glass:
- Niech pan natychmiast wraca do Wilna... Co?.. Pociągiem, aeroplanem, pieszo, konno, jak pan
chce!. O dziesiątej najpóźniej oczekuję pana... Nie mogę teraz mówić obszernie.. Otrzyma pan
wyjątkowe pełnomocnictwa.. Akcja zatacza coraz szersze kręgi... Komuniści wystosowali list do
wojewody w znanej sprawie... Dziecko znajduje się u nich... Pan tak przypuszcza?.... Właśnie,
właśnie...
Ale
to
należy
przedstawić
niezwłocznie...
I
oto
jestem
znów
w
Wilnie..
Zmobilizowałem wszystkich agentów, rzucając ich w różnych kierunkach, podług posiadanych
przeze mnie adresów; nawiązałem łączność z komisarzem, przeprowadzającym na zlecenie
prokuratora rewizje w mieszkaniach osób podejrzanych; - telefonowałem na wszystkie strony i sam
przyjmowałem niezliczoną ilość telefonicznych meldunków, - słowem, kręciłem się jak w ukropie.
Nieliczne chwile wytchnienia wypełniałem coraz ordynarniejszemi wymyślaniami, sam zresztą nie
wiem,
pod
czyim
adresem!
.
Byłem wściekły, jak cały legjon szewców, ogarniętych szewską pasją!...
Zwykle, nim się przystąpi do tropienia przestępcy, każdy poważny detektyw odtwarza w swej
wyobraźni obraz zbrodni i opracowuje plan wykrycia z taką ścisłą logiką, że sam prof. Czeżowski
mógłby pozazdrościć! Niezawsze pierwotny plan jest trafny, wówczas uwzględnia się popełnione
błędy i tworzy się nową konstrukcję, również logiczną i konsekwentną w swem rozwinięciu. Ale
jeżeli wszelkie nici rwą się haniebnie i człowiek rozprasza swą uwagę, próbując iść w kilku naraz
sprzecznych ze sobą kierunkach, - zaczyna się skandal i męka.
Znajdowałem się właśnie w takiej denerwującej sytuacji. Pierwotny plan, uwzględniający zbrodnię
mamki, wziął w łeb, - całkiem niepotrzebnie marnowałem czas tropiąc tę głupią babę, która i takby
wpadła w ręce policji. Bandyci, których goniłem jednocześnie, dezorjentowali mnie swoją
bezsensowną akcją i wkońcu wprowadzili mnie na jakieś idjotyczne manowce.
Teraz ci komuniści. Jak oni się przyplątali do całej afery, jaka mogła być ich rola w porwaniu
Agatki, nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem wyraźnej, opracowanej do najmniejszych
szczegółów, koncepcji. To było źle. To zwiastowało klęskę, lub przynajmniej szereg przykrych
niespodzianek. Nie panowałem nad sytuacją. Tak, tak: dziś nie wstydzę się przyznać do tego, bo
sprawa
rzeczywiście
była
niepowszednia.
Płynąłem z prądem. Zjawili się komuniści, więc tropiłem ich, nie wiedząc gdzie zaprowadzi mnie
ten trop. Próbowałem tylko tworzyć choć strzępy jakiej koncepcji, znaleźć jakąś myśl przewodnią.
Jeden miałem niezawodny pewnik: musiała gdzieś być jakaś kobieta. Nie sposób przypuścić, żeby
porywający dziecko, nie mieli do pomocy jakiejś kobiety: mężczyzna gotów jest porwać samego
djabła, ale niańczyć się z bachorem nie zgodzi się za nic. To jedno. Teraz, - jeżeli to jest sprawka
komunistów, wówczas obecność kobiety tem bardziej jest nieunikniona: doświadczenie wykazuje,
że komuniści mają szczególną słabość do płci pięknej, która się staje objektem kolektywizacji.
Kobieta.
Musi
być
kobietą.
Muszę mieć tę kobietę.
XXXV
Dzwonek telefonu. Dlaczego telefon dzwoni nie jednakowo? Czasami jakoś intrygująco-
tajemniczo, jak gdyby chciał już zawczasu przygotować do niespodzianki. Czy może tak się tylko
zdaje?
Nerwy,
psiakrew,
-
nerwy!
-
Hallo!...
Słucham!
-
Panie
naczelniku.
Mówię
od
Rudnickiego...
Iwasiewicz
zniża
głos
prawie
do
szeptu:
-
zdaje
się
jestem
na
tropie...
Na
cały
głos:
- Ach, czy trzeba tłumaczyć, że Gistedt jest wprost świetna!... Zachwycająca! Co? właśnie,
właśnie:
tak
zgrabnej,
.jak
Gabrjelli..
Szeptem
- Ta, u której bywali Henryk D. i jego przyjaciele, siedzi tu... czeka na kogoś.. Milczenie.
- Hallo!.. Hallo!... Do djabła! Co za osioł ten Iwasiewicz!... Nie nauczył się dotychczas treściwego
składania
meldunków!
Kobieta..
Może
ona?!..
Kapelusz,
laska
ze
sztyletem
w
środku,
-
jestem
na
ulicy.
Auto
mknie:..
U Rudnickiego pustki. O tej porze (jest czwarta po południu) prawie nikogo nie bywa. Rozglądam
się. Iwasiewicza niema. Żadnej kobiety. Jakiś pan czyta „ Muchę”. Dwaj inni cicho rozmawiają, - z
wyglądu
są
to
kupcy.
- Pan Iwasiewicz zostawił dla pana kartkę... - panna Zosia wyciąga rękę z małą kopertą do biletów
wizytowych.
Rozrywam kopertę. Serwetka z bibułki, wymiętoszona, podarta na zgięciu.
Z
trudem
odczytuję:
„Wyszła r..zem z artystą R. Ja.imowiczem. Idą w...erunku Zamkowej, zdaje s… na Ostrobramską,
tak
w...oskuję
z
ich
rozmowy".
Szereg liter nie do odczytania: zamiast nich - dziura. Wszystko można zrozumieć, ale nazwisko
artysty,
nazwisko!
O
kim
właściwie
mowa?
Wiem, że istnieje malarz Roman Jakimowicz, mieszkający na Piwnej, ale jest też i rzeźbiarz Rafał
Jachimowicz, mieszkający na Bazyljańskiej. Który z nich mógł się spotkać z domniemaną
komunistką?
- Jak wyglądała ta pani i artysta, który był z nią?
Zosia
nie
wiele
wie.
Rozumiem:
flirtowała
z
Iwasiewiczem!
I który z nich? Jakimowicz czy Jachimowicz? Do stu piorunów: Jakimowicz czy Jachimowicz??..
Tracę panowanie nad sobą... Ten Jachimowicz!... Cóż to za ananas! Nawet nazwisko
splagjatował!.. Jak to Śleńdziński może tolerować!..
XXXVI
Znów w swoim gabinecie.. Znów telefony, meldunki... Chaos w głowie. Rewizje przeprowadzone
w mieszkaniu... nie dały pozytywnych wyników... Iwasiewicz nie daje znaku życia.. Agenci gadają
bzdurstwa - byle gadać i wykazać się nadzwyczajną gorliwością... Ze wszystkich stron pytania: co i
jak? Wojewoda, starosta, prokurator, komendant policji.. Co mogę im powiedzieć?... Piekło,
jakiego
już
dawno
w
Wilnie
nie
było!..
Znów
telefon.
- Tak, to ja.. Rozkaz panie prokuratorze.. Co-o?.. Ależ to niemożliwe!.. Nie, nie dlatego. Owszem,
wiem dobrze o jej znajomości z komunistami, ale... Przecież to będzie djabelska awantura!... Pan
prokurator jest zbyt łaskaw dla mnie, ale szczerze wolałbym polecić komu innemu.. Zresztą, czy
nie lepiejby było wziąć pod obserwację... Rozkaz będzie wykonany!... Niezwłocznie zamelduję.
Gdy opuściłem słuchawkę telefonu i przypadkowo spojrzałem na ścianę, gdzie wisiało lustro,
zobaczyłem przekrzywioną, spoconą, niesamowitą twarz.. Byłem to ja.
- Mańkowski! - jesteś skończonym osłem, że nawarzyłeś takiego piwa! - krzyknąłem w kierunku
lustra! - sam przecież meldowałeś o stosunkach pani Ofenkowskiej z komunistami, masz za to!...
Teraz będziesz miał przyjemność zaaresztowania tej pani i odprowadzenia na Łukiszki! .. Ciekaw
jestem,
jak
się
wywiążesz
z
tej
zaszczytnej
misji!..
Doprawdy, czułem szczerą nienawiść do tej głupiej małpy, którą widziałem w lustrze. Życzyłem jej
jak
najgorzej!...
Z trudem zapanowałem nad nerwami... Do licha! Przecież to prawdziwy obłęd. Meldunki moje
były jak najściślejsze i dobrze uzasadnione, - dowodem ta decyzja prokuratora, kto wie, może już
mam największy atut w ręku i zakończę wreszcie tę denerwującą grę.
Trudno służba, to nie są żarty...
XXXVII
Z uczuciem dawno niedoznawanego lęku posuwałem się do góry po schodach pewnego domu. Na
bilecie wizytowym, przybitym do drzwi, odczytałem nazwisko znanej wileńskiej literatki. Za
drzwiami
rozległo
się
chrapliwe
szczekanie
psa.
Zadzwoniłem...
Drzwi otwarła sama pani Helena Ofenkowska, ubrana w ładną suknię wizytową. Widocznie miała
gdzieś
wyjść.
-
Przepraszam
panią
bardzo...
Jestem
Mańkowski.
- Ach, wiele słyszałam o panu. Miło mi pana poznać... Pan prawdopodobnie chce... posłyszeć moje
zdanie o porwaniu Agatki? Coprawda, ja już się wypowiedziałam w prasie, ale chętnie podzielę się
z
panem
swemi
spostrzeżeniami
- Co za sprytna niewiasta, - pomyślałem. - Właściwie pomyślałem: Co za spryt!.. Komuniści nie są
jednak
tak
głupi.
jeżeli
obdarzyli
ją
swem
zaufaniem!
- Pani! - rzekłem tonem oficjalnym: - Przychodzę do pani w sprawie służbowej. Mam polecenie od
prokuratora...
Zakrztusiłem
się
nieco;
później
-
jednym
tchem:
- Mam rozkaz zaaresztowania pani ze względu na stosunki z komunistami!..
Pani Ofenkowska nagle zbladła, później zrobiła się niepokojąco czerwona. Binokle na nosie
zadygotały ze wściekłości. Mimowoli obejrzałem się naokoło. Wszędzie pełno było różnych
drobiazgów: porcelanowych, drewnianych („regjonalnych"), glinianych, na kanapie leżał stos
kolorowych poduszek, - przedmiotów jednak ciężkich nie zauważyłem. Odetchnąłem z ulgą.
Pani Ofenkowska zmierzyła mnie od stóp do głowy piorunującym wzrokiem:
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie ja mam stosunki? Bez żartów, mój panie!.. Prędzej pan
wyleci ze swej posadki, prędzej wojewodę wyrzucą na łeb na szyję z województwa, niż stanie się
mnie jaka krzywda!.. Ministrowie kark sobie skręcą, wszystkim oczy wydrapię...
- Ten program, proszę pani, jest mi bardzo dobrze znany! Właśnie przyjaciele pani pragną szczerze,
aby pozlatywali ze swych stanowisk wojewodowie i ministrowie!.. Nie mogę się wdawać w
dyskusję z panią. Czy zechce pani ulec woli prawa, czy też mam zastosować wobec pani środki
represyjne?..
Pani Ofenkowska zamyśliła się. Nagle uśmiech rozjaśnił jej twarz:
- Proszę pana, czy mnie posadzą do prawdziwego więzienia? Na Łukiszki?
- Tak, proszę pani... Stąd, jak pani wie, bardzo niedaleko.
- To doskonale! Sławo daję, to jest wprost świetne!.. Pan się dziwi?.. Ach, to jest takie proste!..
Widzi pan, ja jestem tak sławna, że wszyscy dostają z zazdrości prawdziwego obłędu, - Hulewicz
naprzykład... Każdy z tych pigmejów, tych komarów, tych... już nie powiem lepiej !.. stara się mi
dokuczyć. Moje najlepsze dzieła bywają przemilczane w prasie...
- Przepraszam, sam czytałem bardzo pochlebne artykuły Walerjana Charkiewicza i Wandy
Dobaczewskiej...
-
Ach,
to
są
żmije,
jadowite
żmije!..
Wyobraź pan sobie: artykuły, rzeczywiście pisali, ale nie chcieli zawiesić mego portretu w Związku
Literatów! Czy to nie skandal? Portret prezydenta Mościckiego jest, marszałka Raczkiewicza - też,
ale
mego
nie
powiesili!..
- Przepraszam bardzo, niech się pani pośpieszy. Ja jestem tak zajęty...
-
Jedna
chwila,
jedna
chwileczka
tylko!..
Nucąc jakąś wesołą melodję, pani Ofenkowska pakowała walizkę. Zauważyłem jakiś gruby tom:
-
Pani
bierze
książki?
- Tak. To Urke-Nachalnik. Rozumie pan, dlaczego ja się cieszę ze swego aresztu?- Posiedzę trochę
i napiszę takie dzieło, że cała Polska zdębieje!.. Jeżeli taki zbój, jak Urke potrafił zdobyć rozgłos,
to
przy
moim
talencie...
Czy
pan
czytał
moje
dzieła?..
-
Ja
bardzo
panią
przepraszam...
-
Już,
już!
Caca,
Caca!
- Co, pani chce zabierać ze sobą to pasku... tego pieska, chciałem powiedzieć ?
- A jakże inaczej? Bez Cacy ja się nie ruszę wcale!
- Proszę pani, ja bardzo wątpię, żeby naczelnik więzienia zgodził się...
- Ja nie będę go się pytała!.. Co znowu! Nawet Gorgonowa ma pieska Kropelkę w więzieniu, a ja
nie mogę mieć?.. A zresztą, ja do Cacy nie mam zaufania: ona wiosną za dużo pozwala sobie!.. Już
wyrzuciłam jedną służącą, bo nie dopilnowała. Okropne to było zdarzenie! Pan Brensztejn może to
panu
opowiedzieć:
on
widział!..
-
Już
nie
protestuję...
Pani Helena Ofenkowska wzięła na smyczę Cacę, ja uprzejmie zabrałem walizkę, zdumiona
służąca
zamknęła
za
nami
drzwi...
Kilkadziesiąt kroków i oto pani Ofenkowska, Caca i ja stanęliśmy u wrót więziennych...
Trzy godziny.... Tylko trzy godziny. Ale to była już nie wieczność cała, lecz dwie wieczności!.. To
było
nie
piekło,
lecz
piekło
w
kwadracie!..
Przyznam się szczerze, iż zaraz po odprowadzeniu pani Ofenkowskiej do więzienia, uciekłem nie
czekając nawet na zakończenie niezbędnych formalności. Tak byłem szczęśliwy, że bez awantur
załatwiłem sprawę aresztu, iż nie chciałem, aby się coś popsuło. Miałem przeczucie....
Ledwie przyszedłem z powrotem do bistra, aby się dowiedzieć o nowych meldunkach, już
naczelnik więzienia telefonował do mnie, jak sam zaznaczał, po raz trzeci:
- Panie, - krzyczał mi w ucho wściekłym głosem: - Panie!
-
Co
panu
jest,
panie
naczelniku?
- Co jest? Co jest? To - że ja obłędu dostanę! Pani Ofenkowska traktuje mnie, jakgdyby to ja byłem
więźniem, a ona naczelnikiem więzienia! Krzyczy, hałasuje, żąda czegoś, okropność... Co ja mam z
nią
robić?...
- Niech pan naczelnik uspokoi ją i uwzględni jej prośby, jeżeli są możliwe do wykonania...
Po
półgodzinie:
- Panie, wojewoda nie chce przyjąć mojej dymisji, niech chociaż pan wstawi się za mną, bo
oszaleję!..
-
Co
się
stało?..
- Pani Ofenkawska zażądała, żeby ją posadzono dla studjów do wspólnej celi. Chciała obserwować
typy kryminalne. Posadziłem do celi z kryminalistkami. Pani Ofenkowska zaczęła się rozpytywać,
gdzie i jak która pracuje i wiele zarabia. Powstała bójka... Lekarz opatrunek zrobił…
- Co też pan zrobił najlepszego? Niech pan posadzi panią Ofenkowską do przestępczyń co się
zowie,
-
te
są
ciekawsze
dla
literatów....
Po
godzinie:
- Pan ze mnie kpi! Ja nie pozwolę tak żartować! Pan jeszcze popamięta mnie!
-
Panie
naczelniku,
co
się
stało
nowego?
- Nowego! Niech pana djabli wezmą z tem nowem! Posłuchałem pana: posadziłem Ofenkowską z
morderczyniami, a teraz mam piekło. Caca zachowała się nieprzyzwoicie, więc jedna aresztantka
sprawiła jej tęgie lanie. Bójka powstała, co za potworna bójka!..
- Niech pan posadzi naszą literatkę z jakąś ideową komunistką....
Nie będę opowiadać, co było dalej.. Koszmar, istny koszmar!. W każdej celi, do której trafiała pani
Ofenkowska, powstawały niebywałe awantury z niesamowitych wprost powodów.
Nie wiem, jakby się skończyła ta cała sprawa, bo chyba naczelnik więzienia dostałby pomieszania
zmysłów, ja zaś palnąłbym sobie w łeb, - gdyby nie interwencja Związku Literatów, na czele z
Witoldem
Hulewiczem.
Zarząd Związku zaznaczył, że aczkolwiek pani Helena Ofenkowska nie jest członkiem Związku
jednak staje w jej obronie i gwarantuje, że posądzona o współudział z komunistami jest
najzaszczytniej znaną patrjotką, jeśli zaś zawierała znajomości z komunistami, to tylko przez
nieświadomość.
Na tem się zakończyła awantura z panią Heleną Ofenkowską.
XXXVIII.
Tymczasem upłynęło sporo dni. Areszty i rewizje nie dały pożądanego rezultatu. Główni
prowodyrzy i ci trzej, co uciekli z więzienia, jakby się pod ziemię zapadli. Mojem zdaniem system
masowych aresztów nie prowadzi do celu. Kierownicy ruchu komunistycznego konspirują się
świetnie. Zauważyłem to teraz, że wydają z lekkiem sercem na łup policji drobne pionki, szere-
gowców, osobiście zaś rozporządzają tysiącznemi środkami, aby ujść bezpiecznie przed pościgiem.
Przedewszystkiem- pieniądze. Dużo pieniędzy. Kiedyś próbowałem w tej sprawie wystosować cały
memorjał do władz przełożonych. Poddałem w nim krytyce i rewizji dotychczasowy system walki
z konspiracją komunistyczną. W odpowiedzi otrzymałem zlecenie likwidacji drobnej afery
kryminalnej
w
Wołożynie...
Teraz więc czyniłem wszystko, co mi nakazywano, nie bawiąc się w mędrkowanie. Moje specjalne
pełnomocnictwa i kompetencje, jakie uzyskałem dla odszukania porwanej córeczki wojewody -
zda
się
zostały
zawieszone.
Całkowicie
pochłonięty
wie zapomniałem. Bo czyż miało to jaki związek? Tylko dlatego, że wojewoda otrzymał wówczas
ów list anonimowy? -W prawdziwość jego treści nie wierzyłem ani przez jedną sekundę.
Wojewoda nie wierzył zdaje się również. Ale była to ostatnia nadzieja, ostatnia nić, łącząca nas z
porwaniem dziecka. Jakże złudna i naiwna! Tamte prysły, ledwieśmy je chcieli ująć wprawną ręką
śledztwa. Ta - rozpływa się sama w bezowocnych poszukiwaniach i aresztach.
W ciągu całego tego okresu nie komunikowałem się wcale z wojewodą. W końcu zadzwonił do
mnie.
Nie
zastał
w
domu
i
wyznaczył
audjencję.
Gdy przybyłem, słuchał z roztargnieniem raportu o aferze komunistycznej, rysując ołówkiem
wzory
na
bibule.
-
Skończyłem.
- Wojewoda milczał przez czas dłuższy, nie patrząc na mnie. Pozwoliłem sobie na delikatne
chrząknięcie. Wówczas spojrzał nagle na kalendarz, a następnie prosto w oczy:
- Panie Mańkowski. Czy pamięta pan, że pojutrze upływa termin dwutygodniowy, wyznaczony
nam
wówczas
w
anonimowym
liście
komunistów?
-W
istocie,
panie
wojewodo,
tak
jest,
ale...
-
Co
ale?
- Chciałem nadmienić, panie wojewodo, że ci komuniści są już na wolności?..
- Więc co pan chciał nadmienić?
XXXIX.
Wracałem tak pochłonięty własnemi myślami, iż omal nie wpadłem pod autobus. Ładna historja:
kierownik służby śledczej -roztargniony. Takiego sam wylałbym na zbity łeb. Ale cóż, wojewoda
miał rację. Od tego przecież jestem, by coś wykombinować ułożyć plan, skonstruować jakąś tezę,
działać,
działać
przedewszystkiem.
Wróciłem do domu rzucając palto na krzesło i natychmiast zauważyłem na biurku list. Adres na
kopercie wypisany literami drukowanemi. - Aha, anonim. W samą porę! choć to. - Gorączkowo
rozerwałem.
Znów rzekomo z ramienia Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi. Komitet Wykonawczy
Partji zawiadamiał, że jakkolwiek, wojewoda nie usłuchał poprzedniego listu, komuniści sami
zdołali się wydostać z murów więzienia: Mogliby obecnie zrobić wszystko, co się im podoba z
porwanem dzieckiem, jednak z pewnych względów gotowi są do pertraktacyj. Do pertraktacji nie z
wojewodą, a ze mną, z Mańkowskim. O ile żądaniom ich stanie się zadość - gotowi zwrócić
Agatkę. W tym celu mam przy być dziś o pierwszej w nocy do hotelu Sokołowskiego. Wynająć
numer na nazwisko Karpińskiego i oczekiwać telefonu. Dalej następowały stereotypowe
wymagania, żebym nie próbował ich schwytać i przywoływać do pomocy policji, bo skończy się
ze
mną
bardzo
źle.
List przeczytałem dwa razy. Trzeba było rozważyć okoliczności: pochodził z tego samego źródła -
to pewne. Dalej - w jakim celu został wysłany? Oni porwali dziecko, czy nie oni. 80 procent na sto,
że nie oni. - Albo drogą szantażu, chcą wymusić jakieś nowe żądania, albo... dokonać na moją
osobę
zamachu.
Więc
iść
czy
nie
iść?
Nie dlatego żebym się bał. O, nie. Zupełnie szczerze przyznaję, że się nie bałem, tylko jako oficer
śledczy, musiałem rozważyć każdy krok, każde najdrobniejsze postanowienie. - Więc szantaż czy
zamach? Może być jedno i drugie. Z 80-ciu pozostałych procentów 40 przemawia za szantażem, 40
za zamachem. Jeżeli szantaż - to iść, jeżeli zamach - nie. Ale istnieje jeszcze 20 procent
możliwości, że posiadają Agatkę. Daje więc razem 60 przeciwko 40-tu, żeby iść. - Trzeba być
ścisłym w swoich obliczeniach: Teraz, zawiadomić wojewodę, czy nie? - Myślałem nad tem całe
trzy minuty. Postanowiłem nie zawiadamiać. Dalej kwestja ochrony osobistej: zapowiedzieli
telefon, więc spotkanie nie nastąpi w hotelu. Wyznaczą jakieś miejsce. Nie znając tego miejsca,
trudno organizować obławę. - Spojrzałem na zegarek piętnaście po piątej. Zadzwoniłem do urzędu
- Czy jest Blum? Do aparatu. Blum, pojedziecie najbliższym autobusem do Nowej Wilejki. Tam
ucharakteryzujecie się na prowincjonalnego kupca. Pierwszym pociągiem z powrotem do Wilna.
Wynająć konną dorożkę i zajechać do hotelu Sokołowskiego. Macie tam jaki paszport? co?
Szymanowski. Niech będzie Szymanowski. Nie zapomnieć walizek. Broń też. Stanąć w numerze
na
pierwszem
piętrze.
Już,
robić.
-
Rozkaz.
-
Poproście
teraz
aspiranta
Iwasiewicza.
-
Słucham.
- Panie Iwasiewicz: Gracjanowski i trzech wywiadowców. Pan osobiście dyżuruje całą noc przy
aparacie w urzędzie. -Pięciu mundurowych i pościgówka. Schować w bramie. Czekać telefonu i
rozkazów koło 1-szej w nocy.
XL.
Miałem dużo czasu. Poszedłem się przejść. Ciągnęło mię coś do ogrodu Bernardyńskiego. Tu
porwano Agatkę. Tak, właśnie tu. Zdawało mi się teraz, że było to dawno, bardzo dawno.
Pochłaniała mnie myśl o dzisiejszej nocy. Dokuczliwa, jątrząca myśl. Czyżbym był
zdenerwowany? Nie, swoim zwyczajem muszę tę myśl odpędzić i zająć się czemś błahem,
powszedniem.
Dać
głowie
wypocząć
i
rozerwać
umysł.
Szum Wilenki dobrze mi zrobił. Nie mogłem się jednak przełamać, by co chwila nie patrzeć na
zegarek.
Co
za
głupie
podniecenie.
Wieczorny chłód idący od rzeki orzeźwiał. Kolację zjadłem z apetytem w „Ziemiańskiej",
wypiwszy zamiast wódki, dwa kieliszki francuskiego wina. - Już 11-ta!
Powróciłem do domu. Własny gabinet wydał mi się dziwnie przytulny. Obrzuciłem wszystko
dokoła spojrzeniem, jakbym się z nim żegnał. Et, śmieszne przypuszczenie. Ale! zapomniałem o
najważniejszem!
Zawiadomiłem stację telefoniczną, żeby natychmiast zanotowała numer telefonu, który zadzwoni
do hotelu Sokołowskiego, wzywający Karpińskiego. - To już zdaje się wszystko.
Opatrzyłem swój 9-ciostrzałowy mauser. Wsadziłem zapasowy magazyn do kieszeni i do palta
ręczny
granat.
Bóg
raczy
wiedzieć...
O dwunastej byłem w hotelu. Przez ostrożność nie zapytałem o Szymanowskiego, zresztą
przeczytałem to nazwisko na tablicy. Dziwnie obcy i wstrętny jest numer hotelowy. Co robić w
przeciągu długiej, długiej godziny... Otwarłem okno i patrzałem, jak zwolna zamierał ruch miejski
na
ulicy
Niemieckiej.
Nagle: stuk, stuk, do drzwi. Skoczyłem. Z gotowym rewolwerem podszedłem.
-
Kto
tam?
To nic, to tylko portjer przyszedł mnie zawiadomić, że wzywa telefon...
-
Hallo,
słucham.
-
Czy
to
ajent
Karpiński?
Jak
Boga
kocham,
znam
ten
głos!
- Proszę natychmiast udać się na ulicę Zawalną, róg Nowogródzkiej. Tam stoi taksówka numer 44.
Pamiętać,
wyraźnie:
44.
Wsiąść,
szofer
zawiezie.
Rozmowa skończona. - Ależ ja znam ten głos! - Prędko, prędko. Boże, jak ta „miejska"... Aha już:
-
Proszę
panią,
jaki
numer
dzwonił?
-
prędko!
-
Sto
pięćdziesiąt
pięć,
-
urząd
śledczy,
proszę
pana.
Słuchawka wypadła mi z ręki. - Zdębiałem.
XLI
Oczywiście w tej chwili zadzwoniłem do urzędu. Iwasiewicz tkwił przy telefonie i służbiście się
zameldował. Cała tajemnica, która wydała mi się przed sekundą tak niesamowitą, okazała się
zwyczajnym
trikiem
w
grze
moich
przeciwników.
-
Kto
dzwonił
przed
chwilą
do
hotelu
Sokołowskiego?
-
Ja,
-
odpowiedział
mi
spokojny
głos
Iwasiewicza.
Zaczynałem się już domyślać, a Iwasiewicz potwierdził te domysły. Mianowicie o godz. 12 w nocy
zadzwonił doń głos męski, rzekomo z Komendy Policji. Podyktował rozkaz i kazał go
przetelefonować punktualnie o godzinie 1-szej pod wiadomym adresem i nazwiskiem. Nie znalazł
w tem nic nadzwyczajnego, nic nie podejrzewał, więc wykonał rozkaz. - Odpowiedziałem tylko:
- Jesteś pan człowiekiem sumiennym, ale naiwnym. - Zaczem, w krótkich słowach wyjaśniłem całą
aferę.
- Niech się pan orjentuje, - dodałem - Mam przy sobie Bluma i ryzykuję... niech mi pan nie
przerywa swojemi obawami... ryzykuję udać się na miejsce. Po 20 minutach niech pan wysunie
pościgówkę na róg Trockiej i Zawalnej, z Gracjanowskim i kilku ludźmi. Samemu proszę czekać
dalszych
rozkazów.
Jak to dobrze, że czułem się znów, jak to mówią, „w sosie". Wszelkie obawy, zdenerwowanie
opadło
ze
mnie.
Działać!
- Proszę poprosić pana Szymanowskiego - zwróciłem się do portjera. Ale obok wysunęła się postać
nieznajomego.
Spojrzałem...
- Blum! Nie poznałem was. Świetnie. Pójdzie pan - mówiłem szeptem -- zaułkiem Lidzkim i
wyjdzie na róg Zawalnej. Tam musi być w pobliżu samochód. Proszę wszystko obserwować.
Zobaczy pan mnie. Ja pójdę od Zawalnej. W razie czego śpieszyć na pomoc i alarmować. Nasza
pościgówka
zaraz
będzie
na
rogu
Trockiej.
Blum wyszedł. Zaczekałem, aż trzasnęły za nim ciężkie drzwi hotelowe. Zapłaciłem rachunek i
ruszyłem żwawym krokiem w kierunku przeznaczenia. Kroki te głośnem echem odbijały na pustej
ulicy. Skręciłem na Zawalną, idąc lewą stroną. Nagle ujrzałem tylne czerwone światełko
samochodu. Nie stał jednak po stronie ulicy Nowogródzkiej, a po przeciwnej, koło „Baru
Handlowego". Podszedłem spokojnie, tylko trochę, troszeczkę, biło mi serce. Kolbę rewolweru
ściskałem w kieszeni. Taksówka, ale... nie był to numer 44-ty. To był numer 167-my. Wewnątrz
zamkniętej landoletty spał pomocnik. Szofer ziewał na przedniem siedzeniu.
--
Czy
nie
byto
tu
taksówki
numer
44?
- Była, ot co tylko pojechała, może parę sekund temu, może pół minuty.
XLII
Aspirant Iwasiewicz wydał zaraz odnośne polecenia. Po dwudziestu minutach auto pościgowe
ruszyło i stanęło na rogu Tockiej i Zawalnej, gasząc wszystkie światła. Gracjanowski przechadzał
się po chodniku. Wszyscy zachowywali ciszę, ale czas upływał. Żadnego sygnału. Niebo się zlekka
zaróżowiło.
Przecież
to
najkrótsze
noce.
Aspirant Iwasiewicz, zdenerwowany incydentem z telefonem, niespaną nocą, a najbardziej
uwagami swego zwierzchnika, krążył po pokoju, oglądając własne paznokcie. Później usiadł,
próbował czytać gazetę. Nie szło. Godziny mijały. Zegar uderzył dwa razy. Druga. „Zdrzemnąć się
czy co?” - pomyślał. Ale i sen się go nie imał. Wpół do trzeciej. Za kwadrans trzecia. Jasno, dzień
się
robi.
-
„Co
jest,
u
djabła!".
Piętnaście minut po trzeciej. Dłużej czekać nie podobna. Zawołał dyżurnego przodownika i
posadził koło telefonu. Włożył pośpiesznie palto i prawie pobiegł na róg Trockiej i Zawalnej.
Zdaleka
już
ujrzał
pościgówkę.
Zwolnił
kroku.
-
Co
jest?
- Nic niema, panie aspirancie. Ruszył z trzema ludźmi na róg Nowogródzkiej. Nie był to dzień
rynkowy. Sklepy, bramy, obydwa w tem miejscu położone „Bary" spały jeszcze w blaskach
budzącego się dnia. Tylko nieliczni sprzedawcy jarzyn kręcili się koło swych bud. Tu i ówdzie
przejechała furmanka chłopska, wóz ciężarowy, dorożka lub taksówka na dworzec. Pozatem cisza i
spokój. Obok otwarła się brama i wylazł pierwszy stróż z miotłą. Powiódł zaspanym wzrokiem,
zepchnął czapkę na oczy przed ukośnemi promieniami słońca i jął się zamiatania.
- Co będziem tu stali, panie aspirancie, -- odezwał się wcale nieprzepisowo Gracjanowski.
Najwidoczniej
był
zdenerwowany.
„,Porwali
go"
–
pomyślał
Iwasiewicz,
- „ani chybił, porwali. Ale gdzież jest Blum, w takim razie?.”
- Zaraz szukać taksówki numer 44-ry. Zatelefonować do wszystkich komisarjatów i na powiat.
Adresu szofera nie było się trudno dowiedzieć. Mieszkał na Łosiówce.
XLIII
Jakież
zdumienie
ogarnęło
Iwasiewicza,
gdy o godzinie w pół do szóstej rano przybyli do mieszkania szofera Kiercewicza, właściciela
taksówki numer 44-ry! - Kiercewicz spał w najlepsze i długo nie mógł się zorjentować, o co
chodzi. Bardziej sprytna, młoda jego żona wyjaśniła, że mąż jej już piąty dzień nie wyjeżdża, bo
taksówka
stoi
w
remoncie.
- Ot, jechał na dniach, z gośćmi do Słomianki, do Werek w nocy. Jeden siond za kierownica,
niedarmo
pjany.
Jak
dał
się
ob
drzewa...
-
Dobrze,
dobrze,
ale
gdzie
jest
taksówka!
- Toż mówia w remoncie, na Mickiewicza, koło mostu, tam w warsztatach
-
Wam
musieli
skraść
taksówkę!
-
zawołał
Iwasiewicz.
Szofer wtedy oprzytomniał. Nie zważając na molestowanie żony, ubrał się prędko, wciągnął długie
buty,
i
siadł
razem
do
auta
policyjnego.
Pomknęli z Łosiówki wprost na Mickiewicza pod 66-ty, do warsztatu. Kiercewicz przez całą drogę
nic nie mówił. Obawa utraty samochodu, utraty kawałka chleba, długi zaciągnięte wobec
przedstawicielstwa, weksle, terminy, żona, dziecko w domu - te trapiące myśli opadły jego, tak
nagle wyrwaną ze snu, głowę. Iwasiewicz też doń nie zagadywał, nie pytał. Poco? Zaraz się
wszystko
wyjaśni.
Warsztat
był
już
otwarty.
Na dziedzińcu, na drewnianych kozłach stała karoserja taksówki numer 44-ry. Podwozie było
całkowicie rozebrane. Nikt jej stąd nie ruszał od 5-ciu dni.
XLIV.
W godzinę potem Iwasiewicz zdał dokładny raport władzy przełożonej o wszystkiem co zaszło.
Przedsięwzięte zastały należne środki i cała policja, zarówno miejska, jak i powiatowa postawiona
na
nogi.
- Tylko żadnych informacyj prasie! - zakonkludował komendant wojewódzki.
Aspirant Iwasiewicz przespał się trochę w południe i wieczorem zjawił się do biura.
-
Co
nowego?
- Nic takiego, panie aspirancie! - zameldował dyżurny. - Tylko tu ot meldunek. Właściciel hotelu
Sokołowskiego zawiadomił 1-szy komisarjat, że wczoraj w dzień zatrzymał się u niego jakiś
kupiec z prowincji, nazwiskiem Szymanowski. Wyszedł o 1-szej w nocy zostawił walizki i dziś do
wieczora więcej nie powrócił.
XLV
Była zupełnie ciemno. Ocknąłem się i doprawdy nie wiedziałem, czy się obudziłem, czy śnię, czy
coś innego się ze mną dzieje. Może już umarłem? Przedtem nim zacząłem myśleć, począłem czuć.
To były niepowiązane wrażenia, nici wyobraźni biegnącej kędyś w przestrzeń, później się one
plątały, wałkowały, tworzyły chaotyczny splot i zapadały w czarną otchłań. Dlaczego? Nie
odczuwałem wyraźnego bólu fizycznego. Nie bolała mię specjalnie ani głowa, ani tułów, ani
kończyny. Raczej ciało wraz z mózgiem i nerwami tworzyło jedną obolałą całość. Próbowałem
naprzemian zamykać otwierać powieli, ale wrażenie wzrokowe było jednakie: nieprzenikniona
ciemność. - Jak długo to trwało? Jak dawno jestem tu, gdzie jestem?
Wreszcie przyszła myśl, a z nią pierwsze wrażenie świadomości. I w tej chwili ból stał się bardziej
dojmujący, chłód dokuczliwiej przenikał, charakterystyczne łamanie w kościach, jak w gorączce.
Wtedy się poruszyłem i wtedy doznałem czegoś najgorszego: rozpacz! To jest takie uczucie
bezpowrotnie utraconej przeszłości, coś co powrócić nie może, czego naprawić nie podobna.
Wyraża się ono w jednem westchnieniu: „Ach, Boże, pocóż..."
W odpowiedzi na to westchnienie ktoś się poruszył w pobliżu.
Zamarłem. Wstrzymałem oddech. Nic. Cicho. Ciemno. Znów leżałem przez czas dłuższy. Gdym
otworzył oczy, zdało mi się jakoby dookoła było nieco jaśniej. Może wzrok już przywykł do tej
ciemnicy. Teraz uczyniłem nad sobą wielki wysiłek, postanowiłem skupić myśl i zdać sobie sprawę
z
sytuacji.
Przedewszystkiem,
gdzie
jestem?
Zdaje mi się, że w jakowejś wilgotnej piwnicy. Czuć tu tęchlizną, zimnym murem piaskiem i
spirytusem. - Po drugie jestem skrępowany. Poruszyłem ramionami. Tak, mocno związany
sznurami. Dalej ciało jest straszliwie obolałe, czyli musiałem być pobity. Więc jak to było? Naraz
przypomniałem
sobie
wszystko.
Rozmawiam z szoferem. Ten proponuje, że dogoni taksówkę numer... zaraz, jakiż to był numer..
aha - 44-ty. Ja stoję i waham się. Jestem niezdecydowany. Raptem słyszę czyjeś głosy, dochodzące
z Baru. Odwracam się w tamtym kierunku. Drzwi się uchylają. Widzę postaci, ilu - nie pamiętam.
Widzę, jak przez mgłę, wnętrze Baru, słabo oświetlone, zadymione. Idą ku mnie wyziewy alkoholu
i
mięsnych
potraw.
Wtedy właśnie ktoś mnie uderzył w tył głowy, bardzo silnie. Tracę przytomność, w chwili, gdy
wiele rąk wyciągniętych... Ale dlaczego się tak stało?- Już, już wiem. Telefon, komuniści, Agatka,
wojewoda. Wiem wszystko teraz, prócz dwóch najważniejszych rzeczy : jak długo tu leżę i co się
teraz
ze
mną
stanie.
Z głębi piwnicy dochodzi szmer. Może to mysz. Regularny szmer, jakieś tarcie. Nie odzywam się i
czuwam. Tarcie chwilami milknie, ale po pewnym czasie słyszę je jeszcze wyraźniej.
XLVI
Poszukiwania w ciągu dwóch dni nie dały rezultatu pozytywnego. W kilku miejscach na prowincji
zatrzymano samochody, wszelako nie miały one nic wspólnego ze zniknięciem wybitnego oficera
służby
śledczej
Mańkowskiego.
Nazajutrz wyświetlano tajemniczą historję niejakiego Szymanowskiego, który się był zatrzymał w
hotelu Sokołowskiego. Otwarto pozostawione przezeń walizki i okazało się, że są wypchane
papierami, przeważnie najtańszą makulaturą gazet. Dowód osobisty, dostarczony przez portjera do
urzędu śledczego, nietrudno było rozeznać. Faktem jest, że równocześnie z Mańkowskim zginął
bez
wieści
starszy
posterunkowy
służby
śledczej
Blum.
Zostali porwani, czy też zabici? Oto jest pytanie, które sobie zadawano w urzędach policyjnych.
Wojewoda dowiedział się o całej sprawie w południe i wykazał wielką dozę opanowania.
Zawezwał też odpowiedzialne jednostki władz bezpieczeństwa publicznego i odbył z niemi długą
konferencję. Pan wojewoda łaskawie wyraził zdanie, iż jego przekonaniem obydwaj
funkcjonarjusze policji nie zostali zabici, lecz porwani. Przedewszystkiem nie znaleziono zwłok,
powtóre sam efekt morderstwa jest bez porównania bardziej znikomy, niż możliwość szantażu,
wysuwania żądań, dyktowania warunków. A do tego właśnie dążą komuniści. Niestety, musiał
przyznać, iż zaczęło się od porwania jego córeczki, ale widzimy w tem pewien system, pewien
plan, groźne memento. Nie była porwana Agatka, córka Jerzego Lacka, ale córka wojewody
wileńskiego, wysokiego urzędnika państwa. Istnieje absolutnie wyraźna łączność pomiędzy
smutnym wypadkiem w ogrodzie Bernardyńskim i tajemniczem zniknięciem urzędnika i
funkcjonarjusza
władz
bezpieczeństwa
województwa.
W ten mniej więcej sposób zobrazował wojewoda sytuację, a zebrani na konferencji panowie,
przekonani słusznie druzgocącą logiką zwierzchnika, uznali niezbity dowód dalekiego zasięgu III-
ciej
Międzynarodówki
i
jej
groźnych
ajentów.
Nazajutrz wpłynął na ręce wojewody trzeci zkolei anonim, pisany przez Komitet Wykonawczy
Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi, który całkowicie potwierdzał tezy, przyjęte przez
czynniki miarodajne. W liście tym, Komitet, powiadamiając o porwaniu dwóch urzędników policji,
stawiał cały szereg żądań. Wspominał o córce wojewody, groził, domagał się, wysunął drugą listę
aresztowanych komunistów którzy mieli być zwolnieni itd.
XLVII
Komunista
Henryk
D.
był
nieuchwytny…
Zakrystjan kościoła Św. Teresy przy Ostrej Bramie wyszedł dnia tego do ogrodu poklasztornego,
aby obejrzeć powierzone jego pieczy grządki warzywne. Nocy poprzedniej przeszła ponad Wilnem
nawałnica. Lało jak z cebra. Burza, połączona z gradem, wichurą, deszczem. Wiele szkód
poczyniła w polu, i w lesie, i w ogrodach, i w sadach. Zaniepokojony tem zakrystjan Lucjan
Wilczyński czynił słusznie, oglądając grzędy jarzyn. Przeczucie wyrządzonego zła nie omyliło go.
Tam, gdzie wczoraj jeszcze słały się szmaragdowym kobiercem subtelne kity marchwi, tam w tej
chwili ział otwór pusty, woda doń ,w nocy już spłynęła, dziwny i głęboki. Nawpół zasypany
ziemią, ale sterczały zeń jakoweś cegły czy kamienie. Wziął do rąk łopatę i chciał grzędę naprawić.
Ledwo jednak stanął mocno nogą, aż się zapadł po sam brzuch. Ze strachu pośpiesznie zarobił znak
Krzyża Św. i gramolił się z powrotem. Znów zapadł był wyżej kolan. To go zastanowiło. „To może
skarb jaki"! Przebiegła myśl kusicielska. Odpędził ją jednak wnet, ale kopał już w głąb, sam sobie
nie
zdając
sprawy,
dlaczego
to
czynił.
Łopata natrafiła na mur. Cegła średniowieczna. Runęło przed nim trochę czarnej ziemi, otworzył
się chodnik w głąb. Człowiek zgięty, mógł weń się wgramolić od biedy. – „Tfu, na stare lata taka
ciekawość!” -splunął Wilczyński, ale się już nie cofał. Schylony w pałąk czołgał się w głąb lochu.
Pod nogami twarda ziemia. Nad głową sklepienie z cegieł. Nawprost czarna czeluść lochu. Postąpił
parę kroków --zdjął go strach, niesamowity strach przed czemś okropnem, nadprzyrodzonem już
się nie zdążył przeżegnać i biegł, gramolił się, lazł, po przez wilgotną ziemię, z powrotem ku
górze, ku słońcu, ku światłu i starczym truchcikiem wprost do plebanji, by zawiadomić proboszcza.
XLVIII
Znów zapadłem w półsen. Koszmarne godziny wlekły się w mroku piwnicznym, a żaden odgłos
nie dochodził z zewnątrz. Gdy się ocknąłem, po raz już nie wiem który, nie słyszałem szmeru i
tarcia, natomiast najwyraźniej obok szelest czyichś kroków. Ktoś potrącił nogą butelkę. Poczułem
niewysłowione pragnienie. Dźwięk szkła zbudził we mnie jedną tylko szaloną chęć: pić! Musiałem
ciężko westchnąć, bo w następnej sekundzie wionął ku mnie oddech ludzki i zduszony głos
zapytał:
-
Kto
tu
leży?
Boże!!! To głos Bluma! Nie wierzyłem własnym uszom, a czytelnik zrozumie chyba radość;
wszystkie jasności nadziei, błysły w obolałej głowie! Byłem znów przytomny. Powracałem do
życia.
- Blum, to wy? Tu ja, Mańkowski. Blum porwał mnie w swe silne ręce. Drgającemi ze wzruszenia
palcami rozwiązywał, szarpał więzy, targał mnie niemiłosiernie, wreszcie kawałkiem znalezionego
szkła przepiłował sznury. Później podtrzymał mię, abym nie upadł, taki byłem wyczerpany.
-
Gdzie
my
jesteśmy?
- My, panie naczelniku, w piwnicy tego przeklętego Baru, na rogu Zawalnej i Lidzkiego zaułka. To
znana „truszczoba". Porwali nas tej nocy, teraz musi być wieczór, albo i druga noc. Przez tyle
godzin nie dali ani jeść, ani kropli wody, tfy! Przeklęte bolszewiki! - Zgrzytnął zębami. - Pan zna
przecież ten bar? To jest melina kryminalna i polityczna. Zawsze mamy ją na oku, ale w ostatnich
czasach, jakoś głucho. Mnie, panie naczelniku, - mówił tajemniczo - zdaje się, że któryś z na
szych, z urzędu... z tym właścicielem Chajkinem wszedł w kombinację. To źle dla nas. Tak nigdy
tu
nas
nie
znajdą...
-
A
jak
wyście
tu
trafili?
- Zwyczajnie. Szedłem według rozkazu zaułkiem Lidzkim. Ostrożnie i „spluwę" miałem gotową.
Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyłem zasadzki w bramie. Wyskoczyli. Jeden dał w łeb
z tyłu. Straciłem przytomność, alem ją zaraz od zyskał. Zapóźno jednak, by się bronić. Tych
drabów było sporo. Jeden taki silny żydłak, że samemu ledwo dałbym radę, choć pan naczelnik
wie,
że
ja
też
nie
chory...
-
Wiem,
wiem.
- Zarzucili mi na głowę jakiś worek, w usta wepchnęli szmatę. Miarkowałem jednak wszystko i
wiem,
że
jesteśmy
w
tym
barze.
-
A
jakeście
zdołali
się
uwolnić
z
więzów?
- Zwyczajnie, panie naczelniku. Rzucili mnie na jakieś ostre kanty. Tarłem tak długo sznurem o
wystający
kamień,
aż
przepiłowałem
sznur.
Teraz zaczęliśmy się naradzać co robić i jak stąd uciec. Była to bardzo głęboka piwnica. Zapewne
miała ongiś okna u góry, zwyczajnie, jak w suterynie, ale teraz zasypane ziemią od zewnątrz. Prócz
tego zabite deskami od wewnątrz. Żadnej broni, żadnego narzędzia. Blum macał po ścianach,
dotykał przedmiotów, obejrzał wszystko. Oczywiście, główną uwagę skupiliśmy na drzwi. Były
zamknięte na klucz, możliwe, że na zasuwę, ale pozatem nie przedstawiały nic specjalnego. O
rozbiciu zamka mowy być nie mogło, zbyt mocne też, by je wyłamać. Straciłem nadzieję, ale Blum
majstrował długo koło zawiasów. Wprawdzie były po przeciwnej stronie, temniemniej wszakże,
przy użyciu nadzwyczajnej siły fizycznej może dałyby się wysadzić. Byle tylko zamek był nieco
ruchomy, byle się dały trochę przekręcić ukosnie. Wkońcu Blum znalazł na ziemi krótki kawałek
żelaza. Ja miałem podsadzać drzwi od dołu, przy pomocy tej prowizorycznej dźwigni, zaś Blum,
zmobilizowawszy
wszystkie siły, pchał drzwi ku górze i nazewnątrz.
XLIX
O tej samej mniej więcej porze, a byto to (o czem Mańkowski nie mógł wiedzieć) jedenasta w
nocy, przed Bar na rogu Zawalnej i Lidzkiego zajechała taksówka nr 167 i wysiadło z niej czterech
ludzi, z których trzech było Żydów, a jeden Polak. Weszli śmiało do baru, każdy wypił przed
bufetem kieliszek wódki, zagryzł śledziem i pokolei znikał niepostrzeżenie w dalszych
apartamentach restauracji. Jeden i drugi gabinet były zajęte. Dochodziły z nich wesołe głosy,
pijackie pomruki, drażniący wyuzdaniem śmiech kobiet, krzyki i brzęk szkła. Ale przybyli nie
zwracali na to uwagi, nie zachodzili do żadnego gabinetu, nie szukali znajomych. Chyłkiem
przemykali się pomiędzy stolikami w kierunku, gdzie małe drzwi prowadziły na korytarz, a z
tamtych
do
mieszkania
Lejby
Chajkina.
Ostatni pokój urządzony był również na podobieństwo „gabinetu" czwartorzędnej restauracji.
Ceratowa kanapka, trzy krzesła i stół zasłany papierem. Na ścianie nie odstępny oleodruk z
jeleniem Schwarzwaldu czy Tyrolu. Tym razem krzeseł było o wiele ponad przepisową liczbę
trzech. Krzeseł było osiem, wszystkie zajęte i dwóch ludzi siedziało prócz tego na kanapce.
Przeważnie Żydzi. Wśród nich nasi znajomi: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński. - Okno
prowadzące na podwórko, szczelnie zasłonięte szmatami. - Zebrani powitali hucznie wchodzących.
Snać oczekiwano ich dawno, a bawiono się wesoło i opijano jakoweś „zwycięstwo".
Teraz czternastu ludzi zasiadło ciasnem kołem wokół brudnego stołu.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne, przez które weszli przybyli, prowadziły na korytarz i do
restauracji. Otworzyły się niebawem i na progu ukazała się postać samego Lejby Chajkina.
Przyniósł najtańsze piwo „Pupko. Browar Lidzki", szklanki, wódkę z czerwoną etykietką i zakąski.
Dał znać, że wszystko spokojnie, poczem otworzył drugie drzwi. Wionęło stamtąd piwniczną
wilgocią. Spojrzał w dół na schody. Zamknął z powrotem i wrócił na swe stanowisko za bufetem.
Wówczas powstał z nad stołu towarzysz Henryk D. i jak wtedy, gdyśmy go słyszeli mówiącego w
ścisłem gronie, po ucieczce z więzienia, odezwał się swym inteligenckim, czystym akcentem,
jakby przemawiał zgoła na jakowymś wiecu akademickim, a nie w melinie czwartorzędnej
restauracji na rogu Lidzkiego zaułka. Odezwał się i zamilkł, aż nastała zupełna cisza. Powiódł po
zebranych oczyma, zatrzymał' wzrok na barczystym, krępym żydzie; który zamarł posłusznie z
ogonkiem śledzia w zębach, i głosem donośnym podjął na nowo przemowę:
-
Towarzysze!..
Ani ja, ani Blum nie znaliśmy oczywiście rozkładu piwnicy, schodów, ani całego labiryntu
wewnętrznych pomieszczeń domu. Około godziny pracowaliśmy nad wysadzeniem drzwi z
zawiasów. Udało się. Górny zawias zeskoczył. Mogliśmy przez ukośny stwór przepchnąć się od
biedy. Mnie poszło łatwo. Blum ze względu na swą tuszę, pchał się całą siłą, rozdarł ubranie,
poranił twarz, palce, omal nie zwichnął nogi, ale się w końcu przepchał. - Natrafiliśmy dalej na
ślepy mur, zaś na lewo wiodły wąskie kamienne schodki z żelazną balustradą. Ciemność wszędzie
nieprzenikniona. Jednakże teraz dochodził nas wyraźnie, acz przygłuszony, gwar głosów męskich.
Stąpając możliwie najciszej, pięliśmy się w górę po schodkach. Po piętnastu stopniach zakręcały.
Teraz rozmowy na górze słychać już było lepiej, tuż przed nami. Tu znaczy muszą być jakieś drzwi
zamknięte. Tak też było w istocie. Jeszcze dziesięć stopni i oto wymacałem ostrożnie framugi
drzwi. Ze szpary u dołu błysk światła lampy. Wewnątrz musi być dużo ludzi, słychać chrząkanie,
wytarcie nosa w palce, czasem brzęk naczynia, ale nadewszystko jeden wyraźny głos męski, który,
mówi,
mówi,
mówi.
Przytknąłem ucho. Na chwilę zapomniałem o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduję,
przejściach doby ubiegłej, o strasznem niebezpieczeństwie, które nam grozi, bo to, co usłyszałem,
pochłonęło całą moją uwagę.
L
Proboszcz kościoła św. Teresy popijał smaczną kawusię (dużo śmietanki, mało kawy, czyli kawusia
przewrotna, jak mawia J. M. rektor Parczewski), gdy przerażony zakrystjan zaalarmował go
wiadomością o niezwykłem odkryciu lochów w ogrodzie kościelnym.
- Wilczyńsiu kochany - skarcił go z uśmiechem zacny proboszcz: - jakże można straszyć ludzi?!
No, i cóż wielkiego? Loch czy poprostu jakaś dziura w ziemi. Małoż to tego w Wilnie? A ty zaraz o
upiorach, kościotrupach i bazyliszku, niczem pan profesor Limanowski. Ej, Wilczyńsiu, czasby
zmądrzeć
na
stare
lata...
Zrzędząc dobrotliwie, jak to miał we zwyczaju, proboszcz skierował się do ogrodu.
- Pokaż mi przynajmniej, jak ten loch wygląda. Oj, fantasto, fantasto!
Pobieżne oględziny miejsca nadwerężyły sceptycyzm księdza proboszcza.
- No, no - mruczał do siebie, wydostawszy się po krótkiej penetracji z podziemia: - w samej rzeczy,
ktoby się tego spodziewał... Co się dzieje w tem Wilnie, co się dzieje! Tyle lat człowiek tu siedzi,
każdy kamuszek - zda się - napamięć umie, i ot, patrzaj - jaka siurpryza. Dalibóg, niezwyczajny to
loch. I kości są i skrzynka jakaś zamczysta... Nic, tylko nowe odkrycie. Wiesz co, Wilczyńsiu?
Biegnij ty do pana konserwatora Lorentza... Pamiętasz, młodzieńki taki różowy na twarzy, co
przychodził wciąż do nas, kiedy pan Słonecki kościół restaurował. Pamiętasz? Wypić, jak
słyszałem, także potrafi. Biegnij do niego, do województwa, i powiedz co i jak.
W godzinę niespełna potem do ogrodu kościelnego przybyła komisja z konserwatorem Lorentzem
na czele. Był prof. Limanowski, prof. Morelowski, znakomity historyk sztuki, p. starosta grodzki
Kowalski jako reprezentant władzy administracyjnej, p. Marjan Szydłowski, dyrektor PAT-a, na
koniec dwaj malarze - panowie Jerzy Hoppen i Kazimierz Kwiatkowski z watmanem, sangwiną,
kredkami i sztalugami celem poczynienia in flagranti odpowiednich rysunków. Po chwili stawił się
również p. Jan Bułhak, profesor fotagrafiki U. S. B., z aparatem i kliszami.
Cudowny dzień majowy, odświeżony wczorajszą burzą i jakby wymyty ulewnym deszczem,
promieniał niewysłowionym urokiem wiosny. Perliste krople drżały jeszcze na trawach, zwilżając
rosistością obuwie Komisji przedzierającej się przez krzewy i grzędy w kierunku zionącego
tajemnicą lochu. Nie trzeba dodawać, w jakim nastroju członkowie komisji poczęli zstępować do
podziemia. Dwa uczucia ożywiały jednozgodnie wszystkich: korne uwielbienie wobec nowego
odkrycia, które być może stanie się epokowem w dziejach Wilna; i szlachetna duma, wypełniająca
serca, że to oni przyczynią się swym pietyzmem, i skromnym wysiłkiem do wydobycia najaw
tajemnicy przeszłości, zaklętej w tym oto lochu. Nawet profesor Limanowski, zwykle rozmowny i
wybuchliwy, powściągnął tym razem swój temperament. Dostojny czar, powaga i majestat miejsca
ogarnęły wszechwładnie członków komisji. Przesunąwszy się kolejno przez otwór, który przed
paru godzinami wciągnął był swym lejem zakrystjana, komisja stłoczyła się w zamkniętej na
kształt piwnicy ciasnej przestrzeni. Zaświeciły latarki elektryczne, i oczom badaczów ukazał się
ów wąski chodnik, który tak przeraził Wilczyńsia. Chodnik był niski, ciasny i wąski: tylko na
czworakach
można
było
posuwać
się
nim.
- Trzebaby tu Iskandera - szepnął rozważnie starosta: - mam przeczucie, że to wszystko wiąże się
jakoś
ze
sprawą
nie
odżałowanej
Agatki.
- Cóż pan starosta nazywa ją nieodżałowaną? - obruszył się szeptem profesor Morelowski. - Jakby
już była na tamtym świecie. Poza tem, nic to jedno z drugiem wspólnego mieć nie może. Sądząc z
wyglądu i techniki wypalania cegły, przejście pochodzi niewątpliwie z wieku XIV, z czasów,
przypuszczam, Świdrygiełły. Wnioskując zaś z twardości i masywności odkopanej przez
zakrystjana ziemi, zaglądano tu po raz ostatni w wieku XVII, kto wie, czy nie podczas najazdów
Chowańskiego. W jakiż więc, pytam, sposób można by tu ukryć Agatkę?
- Pan profesor ma dobre oko - rzekł z uznaniem i podziwem p. Bułhak, stojąc na górze przechylony
nad czarną głębią otworu: - że też odrazu pan profesor określił epokę! Istotnie, przypominam sobie,
że w starych kronikach wyczytałem kiedyś o lochach, w których kryli się zakonnicy podczas
napadów moskiewskich. Nie zwróciłem jednak na to większej uwagi. Czyżby to właśnie były te
lochy?
- Panie profesorze, - odrzekł nie bez dumy profesor Morelowski: - dla historyka sztuki wystarczy
pomacanie z zamkniętemi oczyma jednej cegły, aby zrekonstruować epokę. Niedaleko szukając,
proszę wspomnieć historję gobelinów: po jednej nitce doszedłem wówczas do kłębka.
- Panowie tu gadu-gadu – przerwał sprężyście starosta: - a czas ucieka. Należy działać.
- Tak, tak. Co racja, to racja - przytwierdził dyrektor PAT-a, - ja z panami nie pójdę. Zwróćcie
panowie uwagę na to, co mówi zakrystjan, że w korytarzyku, zaraz naprawo znajdują się szczątki
ludzkie
i
jakaś
skrzynia
żelazna.
Po krótkiej naradzie zdecydowano ustawić się na czworakach w następującym porządku: w
awangardzie prof. Morelowski, udzielający w miarę posuwania się informacyj historycznych; za
nim prof. Limanowski, aby odpowiednio interpretować otrzymywane informacje; potem
konserwator Lorentz, dwaj malarze, wreszcie zamykający pochód starosta z rewolwerem. Profesor
Bułhak musiał niestety pozostać, gdyż w pośpiechu zapomniał był magnezji, ciemności zaś w
lochu panowały tak gęste, iż pięć latarek elektrycznych, umocowanych na czołach badaczów,
zaledwie oświetlało tył każdego z nich. Tylko latarka profesora Morelowskiego rzucała snop
światła w czarną czeluść korytarzyka. Posadzka jego na szczęście była ceglasta, wędrówka więc
nie nastręczała trudności. Jednakowoż czołganie się na czworakach męczyło. Ciężkie, woniejące
stęchlizną powietrze, uderzało do głowy niczem mocne, omszałe wino.
- Posuwamy się w kierunku południowo - zachodnim - informował wódz wyprawy: - uwaga!
Chodnik zwęża się do wymiarów średniego tułowia męskiego. Głowy niżej...
W tej chwili doleciał uszu wszystkich stłumiony głos, jakby krótkie wycie czy też przeciągły ryk
zwierzęcy. Profesor Limanowski zatrzymał się raptownie, uderza jąc w latarkę konserwatora.
Kanserwator zaklął zcicha, powtórzył automatycznie ruch profesora. Ruch ten prawem inercji
odezwał
się
na
malarzach,
aż
dosięgnął
starosty.
- Czort wie, co takiego! - wyrwało się z ust Kazimierza Kwiatkowskiego: -któż tam bałagani się!
- W kierunku południowo - zachodnim? - wykrzyknął tymczasem z entuzjastycznem zdumieniem
profesor Limanowski: - czy słyszycie panowie ten ryk? Grodno leży na południowy zachód od
Wilna! Czy wiecie, jaki jest herb Grodna? Czy słyszeliście o grodzieńskim jeleniu. Jeleń nas
wzywa.
Jesteśmy
na
drodze
do
miasta
Batorego...
- Cholera - stękał Kwiatkowski: - mało mi latarki do mózgu nie wbił. Grodno nie Grodno, hajda
dalej.
Pochód
rozpoczął
się
na
nowo.
- Stop, panowie - odezwał się w pewnej chwili prof. Morelowski: - wkraczamy, zdaje się, w wiek
XIII. Cegła wydaje się coraz starsza, bardziej zwarta w swej strukturze i zamiast cementu spajana
zwykłem
wapnem.
O,
a
to
co
takiego?
Światło latarki profesora padło na głuchą ścianę: korytarz skończył się.
- Musimy zbadać mur. Przypuszczam, że znajdziemy w nim słabsze miejsce, które da się rozwalić.
Niepodobna,
by
lochy
urwały
się
tutaj.
Obracając na wszystkie strony głową, aby oświetlać w ten sposób mur, i dotykając go lewą ręką,
gdyż prawą, stojąc na czworakach musiał się podpierać, profesor zawołał nareszcie:
- Głową muru nie przebiję. Ale na szczęście jest tu luka. Trzeba podkopać.
- Czemże będziemy kopali? - zatroskał się konserwator: - nie wzięliśmy żadnych narzędzi.
- Nicby to nie pomogło. Niema miejsca na kilof - uspokajał prof. Morelowski - tu właściwie
trzebaby
jamniczki.
- A mówiłem, żeby wziąć Iskandera! - zawołał starosta, i po chwili namysłu dodał: - ja sądzę, że
tylko naparłszy kolejno jeden na drugiego od końca, wspólnym wysiłkiem rozwalimy ścianę.
- Dobrze panu staroście mówić, kiedy pan ostatni w szeregu : - zaoponował profesor Morelowski:
Cała siła parcia skoncentruje się w ten sposób na mnie.
- Ale niema innej rady, profesorze, - krzyknął niecierpliwy Kwiatkowski: no, panowie! Raa-zom!
I nim profesor zdążył zorientować się, starosta wparł się w Kwiatkowskiego, Kwiatkowski w
Hoppena, Hoppen w Lorentza, Lorentz w Limanowskiego, a Limanowiski całą siłą rozpędu w
przewodnika wyprawy. Rozległ się głuchy trzask spadających cegieł, wzbił się tuman pyłu. Mur
nadspodziewanie ustąpił, i oczom wyprawy przedstawił się niezwykły widok.
LI.
W widoku tym zorjentowali się nieodrazu, stłukła się bowiem latarka profesora Morelowskiego.
Fakt ten jest zrozumiały, zważywszy, iż pchnięcie w mur, spowodowane wysiłkiem pięciu tęgich
mężczyzn, było dość znaczne. Na krótką więc chwilę zapanowała ciemność, gdyż następne latarki,
umocowane na głowach pozostałych badaczów, oświetlały jak się rzekło, zaledwie tyły każdego z
nich. Na szczęście korytarz w tem miejscu rozszerzył się nieco, i profesor Limanowski,
wysunąwszy się naprzód, mógł ustawić się obok profesora Morelowskiego. Jego też latarka
poczęła pełzać migotliwem światłem po wyrwie, uczynionej w murze. Profesor Morelowski
wyciągnął się tymczasem na podłodze, przykładając głowę do zimnych cegieł, co sprawiło mu
niejaką
ulgę.
- Moi panowie - odezwał się profesor Limanowski - mam wrażenie, że przebity przez nas mur nie
pochodzi z XIII-go wieku, jak utrzymywał szanowny kolega. Wątpię, czy przy największym
wysiłku
dalibyśmy
radę
średniowiecznym
murom.
- Istotnie - wtrącił się konserwator Lorentz - mam pewne doświadczenie w dziedzinie murów.
Rozwalać średniowieczne budowle niełatwo. W zeszłym roku, podczas robót konserwatorskich na
zamku trockim, gdy trzeba było zburzyć część starożytnych fundamentów, musieliśmy używać
dynamitu. I to ledwie, ledwie wysadziliśmy je w powietrze.
- A pocoście wysadzali fundamenty - zapytał żywo profesor Morelowski, w którym instynkt
historyka sztuki i kult zabytków wziął górę nad cierpieniem fizycznem: - niszczyć średniowieczne
fundamenty
to
barbarzyństwo.
Potem - wyjaśnił konserwator -zrekonstruowaliśmy w toku następnych prac fundament,
przywracając mu pierwotny wygląd. Chodziło nam tylko o wzmocnienie go za pomocą żelbetonu.
Stosowaliśmy tę samą metodę, którą obecnie stosuje Wąsowicz i Pekszo przy wzmacnianiu
kolumn
bazyliki.
- Oni jednakże nie burzą kolumn
zauważył Jerzy Hoppen.
- Nie mogą, aczkolwiek przyśpieszyłoby to niezmiernie tempo pracy. Nie mogą, gdyż w razie
zburzenia kolumn, runąłby dach bazyliki. W Trokach było co innego. Mieliśmy do czynienia tylko
ze starym fundamentem, pozbawionym ścian i wiązadeł dachu. Zamiast podlewać go betonem,
prościej
było
zburzyć
go,
wlać
beton
w
grunt
i nanowo wznieść fundament ściśle według pierwotnego wzoru.
- Panowie tu gadu-gadu - doleciał ztyłu, dudniąc głucho, głos Kazimierza Kwiatkowskiego - a ja
nic stąd nie widzę. Profesor Limanowski przypiął się do otworu i nikomu zajrzeć nie pozwala. Co
tam
profesor
znalazł
ciekawego?
- Proszę panów - zawołał profesor Limanowski, otrzeźwiony z ekstazy usłyszaną uwagą: - mur,
który przebiliśmy nie jest wcale średniowieczny. To najzwyklejsza pruska ścianka, kto wie, czy nie
wczoraj wzniesiona. Kolega Morelowski grubo się pomylił. Przekonajcie się panowie, i zobaczcie
pokolei,
co
jest
poza
tą
wyrwą.
W samej rzeczy była to pruska ściana, zbudowana lekko na jedną cegłę, przetykaną drewnianemi,
dość zresztą cienkiemi, belkami. Nie ulegało wątpliwości, że jest świeżutka.
- Znaczy się - powiedział Kazimierz Kwiatkowski: - znaczy się tu są albo byli ludzie.
- W ciemności, moi panowie, może się człowiek omylić - bronił się profesor Morelowski: - latarka
zgasła
mi
przecie.
- Nie kłóćmy się, panowie: - łagodził starosta: - ja chcę też zobaczyć.
Z trudem, tłocząc się na wąskiej przestrzeni, przeciskając się i cofając, ustępując sobie wzajemnie
miejsca, badacze pokolei wsuwali głowy z latarkami do otworu. Snop światła padał wewnątrz,
ukazując izbę piwniczną, której podłoga znajdowała się na poziomie znacznie niższym niż
korytarzyk.
Na środku jej stał duży stół, przykryty. Dookoła niego kilkanaście krzeseł. Całość czyniła wrażenie
oficjalne, urzędowe i sztywne, przypominając stół posiedzeń w wielkiej sali konferencyjnej
województwa. Manewrując odpowiednio latarkami, można było obejrzeć ściany i wszystkie kąty
tej osobliwej piwnicy. Nalewo od widza, przy ścianie wznosiła się wielka szafa bibljoteczna.
- Najwyraźniej gdańska, zastosowana do potrzeb bibljotecznych - zwrócił uwagę profesor
Morelowski,
zaglądając
przez
głowę
konserwatora.
Jednakże uwaga jego przeszła bez echa, gdyż badacze byli nadto zaabsorbowani niezwykłością
widoku: czegoś podobnego nie spodziewali się nigdy w tych starożytnych podziemiach z czasów
Świdrygiełły.
W lewym i prawym rogu piwnicy, naprzeciwko widza stały figury, na środku muru znajdowały się
ciężkie, żelazne, zamczyste drzwi, wiodące, jak widać, do dalszych ubikacyj. Na ścianie z prawej
strony wisiało kilkanaście portretów, które trudno było rozpoznać w niepewnem świetle latarek. U
pułapu
nad
stołem
wisiała
lampa.
- Tu musi być elektryczność - szepnął starosta, i - rzecz dziwna - na słowo „elektryczność" ogarnął
badaczów lęk. Dotychczas byli nieustraszeni, opanowani twórczą ciekawością przeniknięcia
tajemnicy lochów. Znalazłszy się w obliczu dziwacznej, nieznajdującej żadnego logicznego
uzasadnienia, piwnicy, doznali nagle owego wstrząsu psychicznego, który atakuje człowieka w
przeczuciu
niebezpieczeństwa
czy
nieszczęścia.
- Tfu ty czort - przerwał milczenie Kazimierz Kwiatkowski: - omamienie czy co? Gdzie my
właściwie
jesteśmy?
- Przepraszam bardzo, moi panowie, ale rozmowa wasza wydaje mi się bezprzedmiotową. Musimy
radzić, jak znaleźć wyjście z sytuacji - rzekł pojednawczo Lorentz.
- Wyjście? - Kazimierz Kwiatkowski roześmiał się na całe gardło: - leziem z powrotem. Tylko już
teraz pan starosta na przodku, a profesor Morelowski będzie zamykał pochód.
- Bez żartów, panie Kazimierzu skrzywił się w mdłym blasku profesor Morelowski: - sprawa jest
całkiem
poważna.
Tu
trzeba
radzić.
-
Tak
radźcież
sami.
I
malarz
przystąpił
najspokojniej
do
zapalania
papierosa.
- Bój się Boga! - wykrzyknął profesor Morelowski: - tu mogą być jakieś gazy!
Słowa profesora zagłuszył niespodziewany głos. Dobiegał on wyraźnie z poza owych żelaznych
drzwi w piwnicy, i przypominał ni to krótkie wycie, ni to przeciągły syk. Dreszcz przeniknął
członków
komisji
badawczej.
Jeden
Kwiatkowski
nie
stracił
kontenansu.
- Ot, panie profesorze, i pański jeleń zadowcipkował, zabierając się filozoficznie do zapalenia
papierosa. Zapałka trzasnęła sucho, papieros rozżarzył się. Żaden wybuch nie nastąpił.
- No, panowie, powiedzcie, gdzie my jesteśmy - powtórzył pytanie niewzruszony malarz: - w pół
drogi do Grodna, czy może już pod Grodnem samem. Co, panie profesorze?
W samej rzeczy, niełatwo było określić, gdzie znajdowała się wyprawa. Poczęto sprawdzać
zegarki. Okazało się, że upłynęła godzina przeszło od chwili, gdy panowie zagłębili się w
podziemia.
- Godzina? - zastanowił się Kwiatkowski : - tak na czworakach leząc, ile przejść w godzinę można?
Jak
pan
sądzi,
panie
profesorze?
Prof. Morelowski, do którego było skierowane pytanie, zamyślił się:
- Przypuszczam, - rzekł po chwili że szliśmy w tempie dość szybkiem. Może pięć - sześć
kilometrów
na
godzinę.
- Na czworakach to? na kolanach? Aj da profesor! Ja choć portki mam na kolanach całkiem
podarte,
nie
wiem,
czy
i
kilometr
przeszedłem.
Obserwacja Kwiatkowskiego była słuszna. Nie sposób, aby sześciu ludzi, posuwając się z trudem
na czworakach, w ciemnym i wąskim korytarzu, uszło ponad kilometr.
- Uuuu - i znowu stłumiony ryk rozległ się echem z poza drzwi.
Panowie
nastawili
uszu.
-- Nie - krzyknął nagle starosta, powziąwszy ostateczną decyzję: - tak nie można! Róbcie, co
chcecie,
a
ja
lezę.
I odważnie począł przeciskać się przez wyrwę w murze.
LII.
Nie będę oczywiście przytaczał całej rozwlekłej mowy, słyszanej przezemnie pode drzwiami. (Nie
potrafiłbym nawet odtworzyć całej tej demagogji). Wspomnę jedynie o faktach najistotniejszych,
dotyczących bezpośrednio sprawy, prowadzonego śledztwa, no i... Agatki.
Przedewszystkiem więc Henryk D. (poznałem go odrazu po głosie) wykładał plan akcji
terorystycznej. 'Twierdził, że dotychczasowa działalność demonstracyjna, jest niejako platoniczną i
do celu nie prowadzi. Wydawanie konspiracyjnych druków, odezw, broszurek, wywieszanie
transparentów - dobre było kiedyś. Dziś nikogo nie bierze. Wszyscy mają tego dość. Dlatego to
właśnie przed kilku laty powstał projekt wydawania literatury komunistycznej legalnie. Pod
płaszczykiem problemów społeczno-literackich, nowych prądów ideologicznych, uprawiano
agitację, celem zbolszewizowania społeczeństwa i to tego bardziej wartościowego, „wierchuszek"
jak
ich
nazywają
w
Moskwie,
inteligencji
i
młodzieży.
- Ale cóż zrobić - mówił - kiedy i tego nikt już czytać nie chce.
Tłumów na ulicę wyprowadzić nie sposób. Ostatnie nadużycia, kradzieże, obracanie gotówką
partyjną na cele prywatne, tak zraziło warstwy robotnicze do partji, że nikt nam nie wierzy. -
Pozostał
zatem
tylko
system
teroru.
Zabijanie, strzelanie z ukrycia nie daje odpowiedniego efektu.- „Łatwo jest wziąć na swój rachunek
jakiegoś zabitego policjanta. Ale gdzie dowód, że uczynili to nasi bojowcy". - Każda banda
terorystyczna może się do tego przyznać, nawet kryminalna".
„I oto niewidzialna, tajemnicza ręka wskazała nam kierunek, olśniła pomysłem, ktoś nieznany
porwał
dziecko
wojewody...
Omal nie spadłem po tych słowach ze schodów. Najważniejsza, rewelacyjna wiadomość! Trąciłem
nieznacznie
Bluma
w
bok.
- Słyszycie, słyszycie wyraźnie!.... to nie oni porwali Agatkę!
Słuchałem
dalej.
„A więc postanowiliśmy wyzyskać porwanie dziecka na swój rachunek, dalej porywać własnemi
rękami, wybitnych urzędników, działaczy, polityków itd. Będziemy żądać okupu, grozić,
wymuszać i trzymając nóż na gardłach ofiar - dyktować warunki jakie się spodoba.
Obecnie posiadamy w swem ręku wybitnego urzędnika policji i groźnego wywiadowcę. Wiecie,
jak
mieliśmy
tego
dokonać"...
Dowiedziałem się przeto całej prawdy; oto w obawie, aby nie aresztowano szofera, podano
umyślnie fałszywy numer 44ty. Taksówka z naklejonym numerem 167 stała przed barem, a szofer
powiedział, że widział, jak tamta odjechała. Ja miałem wsiąść i doganiać. Wtedy by mnie złapano.
Punktem zbornym był las w Ponarach. Tam oczekiwało właśnie tych czterech przybyłych
- Ponieważ wahałem się i nie siadłem do taksówki, przeto porwano mnie do baru, a tamci nie
doczekawszy
wrócili.
- Co teraz z nim zrobimy? - Usłyszałem głos i przyznam szczerze, że oczekiwałem z niekłamaną
ciekawością
na
odpowiedź.
-
Ach,
tysiące
mam
projektów!
-
odparł
Henryk
D.
„Ładna
perspektywa"
–
pomyślałem
-
A
kogo
teraz
porwiemy?
- Co znaczy kogo! - odezwał się jakiś żyd. - Po mojemu tylko prezesa Izby Skarbowej
Ratyńskiego.
Ale
skarcił
go
głos
Henryka
D.
- Co wam jest, towarzyszu! Przecież to największy wróg burżuazyjnego, kapitalistycznego Wilna.
Dopieroby się cieszyli ziemianie, kupcy, rzemieślnicy, przemy słowcy...
Nagle
stało
się.
Blum, podsłuchując pod drzwiami, w nader niewygodnej pozie, osunął się nagle; nie znalazł dla
nogi oparcia i z hałasem począł spadać ze schodów. Głosy odrazu umilkły. W następnej sekundzie
zgrzytnął klucz i snop jasnego światła oślepił mnie zupełnie. Jakieś ręce porwały mnie za gardło i
ścisnęły mocno. Tymczasem Blum skoczył na nogi i całem ogromnem cielskiem, jak taranem,
uderzył w ciżbę komunistów. W powietrzu mignęły pięście. Osaczyli go. Bronił się, odpychał,
deptał, walił na oślep i przedzierał się ku następnym drzwiom. Wiedziałem, że jeśli uda się mu
wydostać - jesteśmy obaj uratowani. Osobiście byłem zbyt wyczerpany i słaby, aby stawić opór. -
Stefan J. zastąpił mu drogę, ale Blum pchnął go ze straszną siłą, otworzył drzwi i przeskoczył do
korytarza. Zdala słyszałem stuk potrącanych mebli, gdzieś spadły talerze, krzyki, brzęk rozbitej
szyby. -Blum wypadł na ulicę.
LIII.
Nadzieje zawiodły. Dowiedziałem się później, że Blum odrazu zaalarmował całą ulicę, że wołał
policji. Musiało jednak upłynąć kilkanaście minut, zanim przybyła pomoc. Tymczasem zamknięto
lokal. Mnie ponownie związano, wsadzono brudną szmatę do ust i wszyscy komuniści wybiegli,
niosąc mnie na rękach, na korytarz. Okazało się, że lokal miał trzy wejścia. Jedno od Zawalnej,
drugie od Zaułku Lidzkiego, trzecie zaś prowadziło z tyłu na małe podwórze. Tam pomiędzy
składami, całym labiryntem małych domków, podwórek, ogródków, dostaliśmy się w małą uliczkę.
Nie mogłem się zorjentować w topografji. Znajdowaliśmy się w dzielnicy pomiędzy Zawalną,
Niemiecką i Rudnicką. Typowe ghetto wileńskie. Ciemności sprzyjały ucieczce. W pewnem
miejscu, przez dziurę w parkanie, dostaliśmy się do małego budynku. Tam mnie ukryto. - Leżałem
z jakąś godzinę. Liczyłem uderzenia własnego serca, wytężałem słuch. Każdy szmer budził
nadzieję. Może już idzie ratunek? Ale cisza panowała piekielna. Później przyszli moi oprawcy i
wynieśli, zupełnie inną drogą na ulicę. Była to Rudnicka. Stał kryty samochód. Wtłoczono mnie do
środka. Zauważyłem, że pięciu pozostałych przy mnie komunistów było bardzo zdenerwowanych,
(reszta rozbiegła się po wyjściu z baru),choć nic prawie ze sobą nie rozmawiali. Pojechaliśmy.
Teraz znów zawiązano mi oczy. Starałem się pamiętać kierunek. Wbrew oczekiwaniom, jazda
trwała bardzo krótko. Kilka minut zaledwie... Gdzie to mogło być? - myślałem. - Bosaki,
Bazyljańska, Ostrobramska?
LIII.
Znalazłszy się w tajemniczym piwnicznym gabinecie, starosta począł przedewszystkiem szukać
kontaktu elektrycznego. Dostrzegł go przy drzwiach żelaznych, z po za których dochodził ów
niezrozumiały ryk. Oślepiające światło zalało gabinet. Może pięćset, może tysiąc świec liczyła
żarówka,
umieszczona
u
pułapu.
- Trudno przypuścić - pomyślał starosta - żeby oryginalni właściciele tej ubikacji byli abonentami
elektrowni. Napewno kradną światło, a inżynier Glatman ani domyśla się tego.
- Hej, panowie - zwrócił się głośno do towarzyszy - właźcie! Tu wcale nie straszno.
Członkowie wyprawy pokolei ładowali się do piwnicy. Nareszcie można było usiąść wygodnie i
rozprostować zmęczone czołganiem się nogi. Przyjemne uczucie spoczynku ogarnęło wszystkich.
Niepokój zniknął, jakby go kto ręką odjął. W rogu, na etażerce zauważono papierosy, całe kolekcje
monopolowe. Zapalono więc Triumf, Złotą Panią, najprzedniejsze Egipskie i Sfinksy. Aromatyczne
wyroby Państwowego Monopolu wprawiły wszystkich w znakomity nastrój.
- Co to jest jednak dobry papieros - zauważył starosta, puszczając kłęby wonnego dymu: --
człowiek czuje się jak nowonarodzone dziecię. Odświeżony, rześki, pełen ochoty do życia i
radości. Niemasz, proszę panów, wyższej rozkoszy nad smaczny papieros.
- Szczególnie papieros monopolowy, dodał profesor Limanowski, zaciągając się Egipskim: - i, co
najważniejsze, bezustnikowy, w samospalającej się bibułce. Ekstaza obejmuje człowieka.
- Tak, tak - przywtórzył pan Jerzy Hoppen: - i pomyśleć, że mając tak znakomite, własne wyroby
tytoniowe, tylu ludzi pali u nas szwarcówki. Ale z nami tak zawsze: cudze chwalimy, swego nie
znamy,
sami
nie
wiemy
co
posiadamy.
- Niestety, ma pan rację - pokiwał melancholijnie głową profesor Morelowski: -- to największa
nasza wada narodowa, specjalnie, powiedziałbym, rozpleniona w Wilnie. Dziwne to miasto, które
nigdy nie umiało ocenić ani swych wartości materjałowych, ani duchowych, ani też ludzi pracu-
jących
dla
niego.
Niewdzięczne,
powiedziałbym,
miasto.
Coś jakby smutek, coś jakby gorycz zabarwiło słowa profesora, i lekki cień padł na chwilę na całe
towarzystwo, rozparte wygodnie dookoła stołu. Krótkie milczenie przerwał Kazimierz
Kwiatkowski:
- Ruszajmy jednak dalej. Albo chodźmy spowrotem, bo tutaj nic nie wysiedzimy. - Zaraz, zaraz -
zakrzątnął się starosta: - musimy zbadać tylko, gdzie właściwie jesteśmy.
Już pobieżna lustracja pokoju udowodniła niezbicie, że jest on kryjówką komunistyczną. Na
ścianie wisiały portrety Lenina, "Trockiego, Dąbala, Brunona Jasieńskiego, Jana Kapały, Stalina,
Marxa i wielu innych znakomitych działaczów komunizmu. Biblioteka wypełniona była
publikacjami bolszewickiemi, a pod stołem leżały sterty ulotek, odezw i broszur wywrotowych.
- Jaczejka, jak pragnę zdrowia, jaczejka! - wykrzyknął uradowany starosta: i powiedzcie panowie,
czy los nam nie sprzyja? A mówiłem, żeby wziąć Iskandra! Kto miał rację? Takie odkrycie, takie
fenomenalne odkrycie! Co znaczą wszystkie Barbary wobec tego jądra zarazy komunistycznej, na
które natrafiliśmy. Oj, weźmiemy się, weźmiemy do likwidacji!
I starosta uderzył się w piersi. W tym momencie za drzwiami rozległ się znowu ów tajemniczy
głos, o którym panowie, zajęci obserwacjami, zapomnieli zupełnie.
-
Co
to
może
być?
-
zapytał
konserwator.
Starosta przyłożył ucho do drzwi.
- Wszyscy zastygli w oczekiwaniu.
Nasłuchawszy się, zbliżył się starosta na palcach i z palcem na ustach do towarzyszy.
- Niepotrzebnie rozmawialiśmy tak głośno - rzekł szeptem: - rozmowa mogła nas zdradzić: Jak
myślicie,
panowie,
co
nam
wypada
czynić?
- Poprostu zapytać, kto tam - palnął Kazimierz Kwiatkowski. I w samej rzeczy, była to jedyna
zdrowa rada, wkroczyć bowiem do następnej ubikacji nie było sposobu, gdyż ciężkie, żelazne,
zamknięte
na
wszystkie
spusty
drzwi
broniły
dostępu.
- Chyba, że tak - zgodził się starosta i przytknąwszy usta do dziurki od klucza zapytał:
-
Kto
tam?
- To ja, Mańkowski. Ratunku. Starosta odskoczył w najwyższej konsternacji.
- Moi panowie, moi panowie - począł wyrzucać z siebie gwałtownie, biegając tam i spowrotem po
tej piwnicy, gdzie spotykały ich jedna za drugą niespodzianki: - tam jest Mańkowski. Słyszycie?
Mańkowski ! A mówiłem, że trzeba Iskandra, że to ma związek z Agatką! Nie chcieliście słuchać.
Świdrygiełło był wam w głowie. Radźcież teraz, lecz pamiętajcie, że niema chwili do stracenia.
I nie czekając na opinję towarzyszów, starosta natychmiast począł wydawać dyspozycje:
- Panie Kazimierzu, pan jest najsilniejszy z nas wszystkich. Niech pan momentalnie wraca na
powierzchnię ziemi tą samą drogą, którą przyszliśmy. Niech pan telefonuje do policji i do wydziału
śledczego. Kilku wywiadowców, kilku mundurowych. Odpowiednie narzędzia do wywalania
drzwi, instrumenty do rozpruwania kas ogniotrwałych, ewentualnie, gdyby nie znalazło się tego
pod ręką, to paczkę wytrychów. Ostatecznie nabój dynamitu. Zaklinam pana na wszystko, niech się
pan
śpieszy.
Co było robić? Istotnie, ratowanie Mańkowskiego stało się najpilniejszem zadaniem, i malarz, acz
niezbyt chętnie, zapaliwszy latarkę, przecisnął się przez otwór i zniknął w czeluściach korytarza.
Starosta
rozpoczął
tymczasem
krótką
indagację
Mańkowskiego.
- Hallo, panie Mańkowski! Tu mówi starosta grodzki Kowalski! Skąd się pan tu wziął?
- Poznaję pana po głosie, panie starosto - usłyszeli panowie stłumiony przez żelazne drzwi krzyk
nieszczęsnego poszukiwacza Agatki: - skąd się pan tu wziął? Czy pana starostę porwali również
komuniści?
.
- Na miłość boską, nie krzycz pan tak, panie Mańkowski! Krzyk może nas zdradzić!
- Niech się pan nie obawia -- wrzeszczał Mańkowski: - nikogo tu niema. Ci dranie zamknęli mnie,
a sami poszli. Z rozmowy wywnioskowałem, że posiedzenie ich odbędzie się dopiero wieczorem.
A
teraz
która
godzina,
bo
mi
zabrali
zegarek?
Była godzina 11 zrana. Czasu więc dość. Wyjaśniwszy w kilku słowach Mańkowskiemu sytuację,
starosta skolei dowiedział się od niego, jak wsadzony z zawiązanemi oczyma i kneblem w ustach
do auta, został przewieziony w kierunku, jak przypuszczał, Ostrobramskiej, jak go wyniesiono z
samochodu, prowadzono wdół po schodach w piwnicach, jak wreszcie uwolnionego z pęt,
umieszczono w tym oto pokoju, gdzie się obecnie znajduje. Jest tu całkiem wygodnie: kanapa, stół,
światło elektryczne, butelka piwa, trochę jedzenia i kilka numerów „Izwiestij". Wychodząc i
zaryglowując drzwi, komuniści mówili coś o wieczornem posiedzeniu. - Mamy więc dużo czasu
przed sobą - powiedział jeden z nich, i stąd Mańkowski wnosił, że nieprędko powrócą. Tak
brzmiała
jego
relacja.
- To pan więc tak ryczał? - zapytał jeszcze starosta.
-
A
ja.
Nie
mogłem
już
z
nudów
wytrzymać.
Sytuacja wyjaśniała się potrochu. Pozostawała jednak kwestja najważniejsza: jaką ma łączność
korytarz, odkryty przez zakrystjana, z tą kryjówką komunistów, do której trafił Mańkowski i na
którą natknęła się przypadkowo wyprawa konserwatorska: - Była to rzeczywiście zagadka.
- Gdzież my, u djabła jesteśmy? rzucił pytanie profesor Limanowski, pytanie, które tylokrotnie
powracało
na
usta
członków
wyprawy.
Z rozwiązaniem zagadki pośpieszył konserwator Lorentz. Milczał on dotychczas, lecz widać było,
że myśl jego intensywnie pracuje. Usłyszawszy, że Mańkowski mówił o ulicy Ostrobramskiej i o
prowadzeniu go wdół, po schodach i piwnicach, konserwator uderzył się w czoło.
-
Sprawa
jest
całkiem
jasna
-
powiedział.
Wszyscy panowie zwrócili na niego pytające spojrzenia.
LIV.
Informacje
konserwatora
Lorentza
były
treściwe
i
ścisłe.
Przypomniał on sobie pewien fakt, który miał miejsce za czasów urzędowania w Wilnie
konserwatora Jerzego Remera, a który skojarzył teraz trafnie z sytuacją, w jakiej znalazł się
Mańkowski
i
wyprawa.
Otóż, konserwator Remer, badając kiedyś zabytki ulicy Ostrobramskiej, natrafił w pewnym domu,
położonym w pobliżu ulicy Kolejowej, na pracownię stolarską. Mieściła się ona w podwórzu, w
suterenie, która łączyła się z piwnicą. Przy bliższych oględzinach piwnicy stwierdził konserwator
Remer, że łączy się ona skolei z lochem, oględziny zaś lochu dały zdumiewający rezultat: oto cała
sieć tajemniczych przejść, korytarzy i przechodów prowadziła z niego na wszystkie strony. Nie
ulegało wątpliwości, że pod ulicą Ostrobramską znajduje się labirynt lochów. Konserwator Remer
zamierzał był przeprowadzić szczegółowe badania tych lochów. Zwołano komisję specjalistów i
rozpoczęto prace przedwstępne. Jednakże zaniechano, gdyż rzeczoznawcy architekci orzekli, że
rozkopywanie lochów może zagrozić całości domów, położonych wzdłuż Ostrobramskiej:
zawalenie się ich byłoby nieuniknionem następstwem owych prac konserwatorsko - badawczych.
Komisja więc postanowiła zamurować piwnicę stolarza i wzbronić do niej dostępu.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, loch odkryty przez zakrystjana był jedną z odnóg
tamtych lochów. Komuniści zaś musieli wiedzieć o piwnicy stolarza i w jakiś sposób urządzili tam
swoją
jaczejkę.
Wyjaśnienie konserwatora Lorentza było niezmiernie przekonywujące. Starosta zdecydował, że
należy natychmiast osaczyć dom przy ul. Ostrobramskiej i z dwóch stron zaatakować komunistów
wówczas, gdy, zbiorą się oni, jak mówił Mańkowski, na wieczorne posiedzenie.
Wyprawa więc opuściła podziemia, zdecydowawszy, że Mańkowski powinien w nich pozostać, aby
komuniści nie domyślili się, że są zdemaskowani. Tymczasem spenetruje się dom przy ulicy
Ostrobramskiej, obsadzi się go agentami, ustawi się oddział policji w ogrodzie kościelnym przy
wejściu
do
lochu
i
wieczorem
ujmie
się
całą
bandę.
Plan ten wykonano sprawnie. Szybko przeprowadzone śledztwo ujawniło, że stolarz oddawna już
wyniósł się ze swej piwnicy, w której mieszkali obecnie, jak oświadczył dozorca domu, jacyś
bezrobotni. Dozorcę aresztowano. Wyśpiewał odrazu prawdę. Sam był w zmowie z komunistami.
Pokazał wywiadowcom piwnicę, tajne przejście do lochu i całe urządzenie przemyślnie
zbudowanej
pod
ziemią
kryjówki.
Wieczorem, gdy komuniści zaczęli schodzić się pojedyńczo na zebranie i gdy za ostatnim z nich
zamknęły się drzwi piwnicy silny oddział policji wkroczył do kryjówki, drugi zaś jednocześnie
uderzył
od
ogrodu
kościelnego.
Banda dostała się w ręce sprawiedliwości. Ani jeden nie uciekł. Mańkowskiego wyzwolono
nareszcie, i mógł on przystąpić do dalszych poszukiwań Agatki.
LV.
Mańkowski czuł się doszczętnie zgnębiony ciągłem niepowodzeniem. Niedość, że błąkał się po
fałszywych drogach - on, wytrawny i doświadczony detektyw, rutynowany policjant, bystry
psycholog i znawca świata przestępczego, ale nadobitek taka kompromitacja, obrzydliwy
„wpadunek", ośmieszający go i jako oficera policji i jako człowieka. Znaleźć się w rękach kilku
komunistycznych chłystków, dać się związać, wywieźć, wpakować do lochu... Był to wypadek w
jego karjerze policyjnej nienotowany. Mógłby przecie siedzieć w tym lochu Bóg wie, jak długo,
gdyby nie zbieg okoliczności, gdyby nie burza, która wytworzyła wyrwę w ogrodzie kościelnym i
wciągnęła w przypadkowy otwór zakrystjana. Mogli go w tym lochu zabić, i niktby się o tem nigdy
nie
dowiedział.
- Zabić? - pomyślał Mańkowski: -czort wie, czy nie byłoby to lepiej. Nie obnosiłbym po śmierci
mojej
hańby.
Dzielny komisarz był, jak widzimy, bliski rozpaczy. Objektywnie jednak sądząc, nie miał racji,
niesłusznie potępiał siebie i wyolbrzymiał swoją klęskę. Naturalnie, sytuacja jego nie należała do
przyjemnych. Trzeba wszakże przyznać, że zrobił co mógł, że wykazał dużo inicjatywy i energji,
no, a jeśli powinęła mu się noga i dał się złapać komunistom - trudno: koń ma cztery dogi i też się
potknie, cóż dopiero człowiek. Mańkowski w przypływie pesymizmu sądził siebie nadto surowo.
Przesadzał. Najlepszym dowodem tego, iż nie stracił zaufania swych władz, było wezwanie, które
natychmiast po uwolnieniu się z piwnicy, otrzymał od wojewody.
- Drogi panie - telefonował ojciec Agatki - cieszę się z całego serca, że się pan odnalazł. Byłem
bardzo przejęty losem pana. Tu Agatka, myślałem, ginie; tu znowu Mańkowski. A do tego -
wczoraj, niech pan sobie wyobrazi, zawieruszył się gdzieś na kilka godzin p. Jerzy Wyszomirski.
Wyszedł z domu do redakcji, miał rychło powrócić. Czekano na niego z obiadem kilka godzin, a
jego niema. Telefonują do redakcji - wyszedł oddawna. Cała „Smorgonja" mało nie zwarjowała.
Wie pan przecie, jakie naprężenie i zdenerwowanie panuje w mieście.
Proszono chłopaków z „Pionów”, aby pośredniczyli w pertraktacjach z komunistami. Maśliński i
Putrament już się ugodzili. Tymczasem Wyszomirski przez roztargnienie, zamiast do domu wpadł
do Stanisława, wie pan - Nowa Gospoda, róg Niemieckiej i Trockiej - spotkał się tam z profesorem
Iwonem Jaworskim i doktorem Kenigsbergiem. Jak zamknęli się we trzech w gabinecie i zaczęli
mówić o polityce - ta, powiadam panu, zapomnieli o Bożym świecie. Kenigsberg dostał ataku
serca. Jak nic, przejechałby się na tamten świat. Trzeba go było wodą odlewać. Rozumie pan, co
się działo... Alarm w całem mieście - niech Pan Bóg broni. Ach, panie Mańkowski, panie
Mańkowski! Naprawdę, ja odchodzę od zmysłów. Niechże pan ratuje! Proszę do mnie natychmiast.
Po wysłuchaniu tej nieco przydługiej i chaotycznej opowieści, Mańkowski, ucieszony, że
wojewoda darzy go nadal całkowitą ufnością, pośpieszył do pałacu.
Wszedł, jak zazwyczaj, bez meldowania. Minął szereg sal reprezentacyjnych i nie pukając do
drzwi, wkroczył do gabinetu. Wojewody nie było w pokoju. Mańkowski usiadł przy biurku, zapalił.
Wzrok jego padł na dużą fotografję Agatki, stojącą w pięknej ramce na biurku. Bukiet
niezapominajek
moknął
obok
w
wazoniku.
Wziąwszy fotografję, komisarz począł wpatrywać się w nią odruchowo.
- Biedactwo ty moje, dziecino kochana! Gdzieś nam się podziała? W którą stronę, w którąś się
krainę udała? Psiakrew - zmonitował się nagle - zaczynam cytować Kochanowskiego. Obłęd, na
miły
Bóg,
obłęd...
Począł nerwowo biegać po pokoju i jego wzrok uderzył o inną fotografję Agatki, wiszącą na
ścianie. Odwrócił się, i na przeciwległej ścianie dostrzegł znowu powiększone portretowo zdjęcie
Agatki.
Chciał uniknąć widoku tej dziecięcej twarzyczki, w której spojrzeniu czytał wyraźnie bolesny
wyrzut. Ale wielkie oczy Agatki prześladowały go. Party niezrozumiałym nakazem, musiał
wpatrywać
się
w
nie,
jak
zahipnotyzowany.
- Boże mój ! - krzyknął nagle i przeraził się własnego głosu: - czy ja śnię? Nie, postokroć nie! Ależ
tak! Napewno. Napewno! To nie ulega najmniejszej wątpliwości!
Olśniony niespodziewaną ideą, którą podsunęła mu fotografja dzieciątka, wybiegł jak warjat z
pokoju, nie czekając na wojewodę.
LVI.
Doktor Eugenjusz Iszora, wybitny specjalista chorób dziecięcych, powstawał właśnie z lekkiej
drzemki poobiedniej, gdy Mańkowski zakręcił tak mocno dzwonkiem, że go omało nie urwał.
- Doktora! Doktora! Czy doktor w domu? - zawrzeszczał komisarz, wpadając w palcie i kapeluszu
do
salonu.
-
Jestem
Mańkowski.
-
Aaa.
- Pan wie kim jestem, a ja wiem, że pan jest, a raczej pan był lekarzem domowym p.p.
wojewodostwa,
lekarzem
Agatki.
-
Tak
jest.
- Proszę pana, panie doktórze, tajemnicze zniknięcie Agatki, o którem mówi całe miasto, znajduje
się
w
pańskich
rękach,
zależy
od
pana.
Dr. Iszora patrzył na szefa wileńskiej policji tajnej zaciekawionym, ale jakimś spokojnym
wzrokiem.
-- A wie pan, że ja wiedziałem, że pan się do mnie zwróci.
Teraz
zkolei
zdziwił
się
Mańkowski.
-
Wiedział
pan,
a..
dlaczego?
-
Właśnie
dlatego,
dlaczego
pan
dziś
przychodzi?
-
A
z
czem
ja
przychodzę?
-
Pan
pewno,
przed
chwilą
oglądał
fotografję
dziecka.
-
Taak.
-
I?
-
I?
Obaj
panowie
spojrzeli
na
siebie.
- Doszedł pan do przekonania, że Agatka nie jest dzieckiem swoich rodziców, nie jest podobna ani
do
wojewody,
ani
do
wojewodziny.
-
Tak
jest
panie
doktorze,
właśnie.
- Mogę tylko potwierdzić pańskie przy puszczenia. Gorzej, kilkakrotnie brałem słuchawkę do ręki,
mówiłem pański numer telefonu, a potem ją odkładałem. Walczył we mnie lekarski obowiązek
dyskrecji,
z
chęcią
przyjścia
panu
z
pomocą.
- A więc stąd te dzwonki w moim telefonie, po których nikt się nie zgłaszał.
- Może. Panie komisarzu, ja na pańskie pytanie odpowiadać teraz muszę. Powiem panu odrazu
wszystko, co wiem o tem. Ojciec i matka nie zdają sobie sprawy, że to nie ich dziecko. A jednak od
pierwszego dnia, kiedy mię do niego zawezwano, zapadło mi to podejrzenie. Potem ? ? robiłem
różne obserwacje. Utwierdziły mi one w mojem przekonaniu. Oczywiście, nauka nie daje nam tu
całkowitej pewności. Ale ja tę pewność noszę w sobie. Agatka, to dziecko jakichś tatarów
krymskich, czy może litewskich. Jestem tego tak pewny, jak tego, że widzę tu pana.
Mańkowski odzyskał spokój, kryminaliści, bolszewicy, Henryk D., Mańka, zajścia z panią
Ofenkowską, wszystko to odeszło na plan dalszy. Teraz przybliżała się ku niemu albo prawdziwa
tragedja,
albo
jakaś
pustka,
być
może
komiczna
pustka.
- Wojewoda tego nie wie, nie spostrzega, nie domyśla się?
- Nie, jestem tego zupełnie pewny, ani on, ani co ciekawsze, matka.
- Więc cóż to jest, co to może być - Widzi pan, mnie to dziwiło, że wojewodzina miała takie
zdrowe dziecko. Nie chcę panu tu opowiadać różnych spostrzeżeń naszej wiedzy, ale taka kobieta,
jak wojewodzina, musiałaby, mojem zdaniem, albo mieć bardzo słabowite dziecko, albo wprost
wydać je martwe. Rozumie pan, że to są rzeczy niemiłe do opowiadania. Mówię z obowiązku, w
przekonaniu, że to panu coś pomoże. Zresztą już nic więcej nie wiem. Wojewodzina przyjechała tu
z Agatką, uważała ją za swoje dziecko. Wojewoda również. Oto wszystko, czem mogę panu służyć.
Mogę zawiadomić wojewodę o naszej rozmowie i powtórzyć jemu także, jej treść.
- Nie, to zbyteczne.
LVIII.
Aczkolwiek informacje, otrzymane od d-ra Iszory mogły najzdrowszego człowieka przyprawić o
zawrót głowy, do tego bowiem stopnia były fantastyczne i nieprawdopodobne, wyszedłem od
niego w bajecznym humorze. Wiedziałem, że rozwiązanie tajemnicy jest już tylko kwestją najbliż-
szych dni. Z właściwą mi szybkością myślenia i asocjacyj, stworzyłem plan operacyjny. Jego
zasadnicze
przesłanki
przedstawiały
się
mniej
więcej
tak:
- Tatarskie dziecko. Oni o tem nie wiedzą. A więc odmieniec. Podrzutek. W jaki sposób można
podrzucić dziecko, by znalazcy takiego dziecka nie wiedzieli, że to obce?
-
Jadę
do
Krakowa!
I ta decyzja wprawiła mię w tak świetny humor, że ani spostrzegłem się, jak zacząłem
pogwizdywać:
-
Pojedziemy
do
Krakowa,
rym
cym
cym...
Zaszedłem pełen najlepszych myśli do Ziemiańskiej, wypiłem z redaktorem Stanisławem Kodziem
jeden i drugi kieliszek, przeprosiłem mecenasa Szyszkowskiego, że nie mogę przyjąć jego inwitacji
do stoliku z braku czasu - załatwiłem się raz-dwa w domu z walizką, i byłem punktualnie o
godzinie 23 na dworcu, aby zająć miejsce pociągu warszawskim. Przed odjazdem wysłałem
wojewodzie krótki liścik: proszę o spokój i zimną krew.
Noc podróży przeleciała jak z bicza strzelił. Zamknąłem się w osobnym przedziale, wyciągnąłem
zmęczone i niewyspane od tylu dni ciało, i ani obejrzałem się, kiedy pociąg stanął na dworcu
warszawskim. Pokrzepiony snem, wyszedłem na miasto. Od roku nie byłem w Warszawie. Co za
zmiany, co za zmiany! Jakże rośnie i rozwija się nasza Warszawka! Ruch całkiem europejski,
kobiety zawsze prześliczne, gmachy i budowle wyrastają jak grzyby po deszczu. Bank na rogu
Jerozolimskich i Nowego Świata zaimponował mi nie na żarty. To samo gmach telefonów na
Poznańskiej. A IPS! kawiarnia i sale wystawowe. Rozpęd i twórczość w każdym calu .
Wzmocniony na duszy temi widokami i pełen otuchy, siadałem do pociągu krakowskiego.
- Jeszcze jakieś dziesięć godzin - myślałem - i będziesz jednym z najpopularniejszych ludzi w
Polsce.
Ja
ci
to
powiadam,
Mańkowski.
Wiedząc, że jutrzejszy dzień wymagać będzie wielkiego wysiłku i napięcia nerwów postanowiłem
zmusić się do snu, aby czuć się nazajutrz w najlepszej formie.
LIX
Kraków!
Kocham tę krawędź kościoła Panny Marji, która za mgłą ulicy Florjańskiej wita cię kiedy nocnym
kurjerem
przyjedziesz
przed
świtem
do
Krakowa.
Ale
na
rozkosze
artystyczne
czasu
nie
miałem.
W godzinę po przyjeździe siedziałem w kawiarni ,,Grand" i zajadałem okrągłe bułki, jakich w
Wilnie
niema
i
zapijałem
się
białą
kawą.
Przedemną siedział mój kolega po fachu, urzędnik policyjny krakowski.
- Panie doktorze, mówił do mnie, tak jakbym był Iszorą i leczył dzieci, - panie doktorze, syczało
ciągle koło mnie, aż mi się zdawało, że to dlatego, że przyjechałem w sprawie kliniki położniczej.
Prędko, prędko przeglądałem spis personelu kliniki, w której około 6 miesięcy temu pani Halinie
Lackowej
urodziła
się
Agatka.
Poczułem, że złe czasy, wpadunki, nieudane telefony już minęły. To tak, jak z weną i deweną.
Teraz
czułem,
że
mam
wenę.
Otóż
i
macie.
Anna Girlej, wyznanie mahometańskie, lat 34, zawód lekarz ginekolog.
- Panie doktorze! mówi do mnie ten krakowski urzędnik, - ja mam stosunki w tej klinice. Stamtąd
wzywaliśmy pielęgniarkę do Gorgonowej, kiedy miała Kropelkę. Ta Anna Girlej jest zastępcą
lekarza. To mała klinika. Zresztą pan doktór sam łaskawie osądzi.
Wiedziałem, że sam osądzę. Ta Anna jest matką Agatki? Podsunęła własne dziecwo wojewodzinie.
W klinikach to jest możliwe. Dzieci po urodzeniu, zostawiane są we wspólnej sypialce, bielizna ta
sama. Jak można odróżnić swego bachora od jednocześnie narodzonego cudzego.
Godzina
była
ciągle
wczesna.
-
Proszę
zadzwonić
do
kliniki,
zapytać
o
Annę
Girlej.
Urzędnik
wraca.
- Pani Girlej dziś nie dyżurowała. Jest w domu: Salwator Gontyna 12.
Za 10 minut sam wspinam się na pagórek Salwatorski. Pachną krzewy w ogrodach tej kolonji
urzędniczej. Zdumione widokiem wczesnego przechodnia, do tego nieznajomego, psy rzucają się
na
kraty,
któremi
otoczone
są
ogródki.
Otóż i wielka aleja, wiodąca na kopiec Kościuszki. Otóż i Gontyna 12.
Otwiera mi służąca. Ze swego miejsca w przedpokoju widzę lustro w drugim pokoju, a w nim
szatynkę siedzącą na krześle. Widzę, że ma cerę normalną, że jest przystojna, ale widzę także oczy
skośne,
zdradzające
pochodzenie.
Widzę także, że szatynka nie wie, iż obserwuję ją w lustrze.
Podaję służącej swój bilet. Alfred Mańkowski, szef policji tajnej m. Wilna. Służąca niesie bilet
swej
pani.
Nie! niema wątpliwości. Sekundę, ale ta sekunda była taka, że czuję, jak przez palto zabiło mi
serce. Sekundę, czy część sekundy, ale widziałem strach bezzębny w tych oczach, widziałem
rozpaczliwe
skrzywienie
tych
ust.
Wchodzę
bez
pytania.
Przedemną
opanowana,
spokojna,
dostojna
szatynka.
-
Może
pani
łaskawie...
Chcę powiedzieć „oddalić służącą". Ale widzę w jej oczach, że to zbyteczne. Służąca wychodzi.
Pani
Girlej
zamyka
drzwi.
- Pani zapewne domyśla się w jakiej sprawie przychodzę.
-
Nie,
nie
mam
pojęcia.
- Pani, mojem zadaniem jest sprawę wyjaśnić. Bądźmy szczerzy. Pani w dniu 1 grudnia 1932 r.
zamieniła dziecko pani Lackowej, obecnej wojewodziny wileńskiej, podsuwając jej własną
córeczkę. Następnie pani to dziecko porwała z Wilna. Nasze poszukiwania nie dały rezultatu, bo
zawsze
jest trudno wynaleźć złoczyńcę, jeśli się ma do czynienia ze złoczyńcą z przypadku, z czynem
kogoś, kto cieszy się szacunkiem, kto nie należy do sfery ludzi podejrzanych. Wtedy wszystkie
metody policyjne zwykle zawodzą. Ale teraz wiemy, że to pani.
- Panie doktorze - mówi do mnie panna Girlej, - ja w dniu 1 grudnia byłam w klinice i właśnie
obsługiwałam panią Lackową. Nie mogłam więc właśnie w tym czasie urodzić dziecka. To raz.
Następnie wiem z gazet o porwaniu dziecka, było to 12 maja 1933 r. W tym to dniu u nas w Kra-
kowie urodził się synek hrabiny Chreptowiczowej i ja byłam przy tem obecna. To dwa. Po trzecie,
gdyby śledztwo policyjne istotnie szło tym trybem, o którym pan mówi, to mi bardzo łatwo będzie
dowieść,
że
nigdy
dziecka
nie
miałam.
To
trzy.
- Pani pamięta połóg pani Lackowej? kto był wtedy jeszcze w klinice?
-
Nie
pamiętam.
-
Zaraz
pojedziemy
do
kliniki.
-
Była
moja
siostra.
Patrzę
na
pannę
Girlej.
-
Gdzie
jest
teraz
pani
siostra?
-
W
Paryżu.
- Pani siostra jest panną, pani jej dziecko oddała wojewodzinie, podczas, gdy dziecko wojewodziny
zmarło.
- Nie panie, moja siostra jest mężatką, nazywa się Wierigin Korszun. Wyszła zamąż za emigranta
rosyjskiego, człowieka zamożnego. W klinice urodziło się jej dziecko, które żyje i jest u rodziców
w Paryżu. Zgodzi się pan, że byłoby absurdem przypuszczać, aby ktoś chciał zamienić dziecko
swoje
na
cudze.
-
To
młoda
osoba
pani
siostra?
-
Lat
28.
-
Pani
koresponduje
z
nią?
-
Tak.
- Młode matki wysyłają zawsze fotgrafje swych pociech. Może pani mi pokaże fotografję dziecka
pani
Wierigin
Korszun.
- Proszę pana doktora - tu panna Girlej podniosła głos - pan mnie indaguje w sprawie, która niema
żadnego sensu. Sądzę, że dostatecznie panu sprawę wyjaśniłam. A teraz muszę iść do kliniki.
- Aby sobie przypomnieć, kto był w klinice 1 grudnia. Zapomniała pani przecież o rodzonej
siostrze. Nie będzie to tak łatwo proszę pani. Ja nakaz aresztowania pani mam przy sobie. *)
Ale znów poczułem, że mam wenę. Oto na biurku panny Girlej, leży pocztówka z marką francuską.
Odwracam ją, znajduję fotografję bobaska na ręku młodej, bardzo przystojnej, wystrojonej kobiety
o skośnych oczach. Twarz bobaska nic mi nie mówi
*) Nie była to prawda.
coprawda, ale tak już jestem nastrojony, że czuję, że to dziecko wojewody.
Panna
Girlej
patrzy
na
mnie
nieruchomo.
-
A
to
co?
- ..Cukierki, które dostałam od Kriwoszejewa w Warszawie Niemcy chcieli zjeść na granicy... -
czytam
maczkiem
napisane
wyrazy
po
rosyjsku.
- To jest dziecko wojewody, -. mówię. Widzę, że teraz panna Girlej spojrzała na mnie z wyraźną
pogardą.
- Ale panie, moja siostra jest Tatarką i to dziecko ma wyraźnie tatarskie rysy. Patrzę raz jeszcze,
rzeczywiście – tu w tych małych oczkach... Ach Boże! Podnoszę na pannę Girlej twarz z
uśmiechem, zrazu zawstydzonym, potem triumfującym, potem się kłaniam, potem pytam drwiąco:
-
Pani
wie,
czemu
się
kłaniam?
- Niech Pan tego dowiedzie. Przed sądami francuskiemi niech pan tego dowiedzie.
- Przecież to jest Agatka na fotografii, porwana Agatka. Zaraz mogę pani dostarczyć fotografje z
Wilna. Pani siostra ją porwała. Przyjechała za jakimś paszportem.
- Ale we Francji - odpowiada mi panna Girlej - są biegli. Ci biegli będą rozstrzygać, czy to dziecko
wojewody,
czy
mojej
siostry.
Prawda, zapomniałem o biegłych i o sprawiedliwości za pomocą biegłych. To istotnie może do
niczego
nie
doprowadzić.
- Zresztą - kończy panna Girlej, z dziwną siłą - to nie jest dziecko pani wojewodziny.
Znów
patrzę
na
nią
zdziwiony.
-
Więc
cóż
wojewodzinie
po
cudzem
dziecku?
- Niech pani jej odda własne, albo niech pani powie, że ono umarło.
- Ja mówię, - poprawiła się panna Girlej, że dziecko na fotografji jest dzieckiem mojej siostry.
- Tak jest, proszę pani, to jest Agatka, dziecko pani siostry, ale gdzie jest dziecko wojewodziny?
Umarło?
żyje?
- Nie wiem tego, niech pan je szuka, przecież zostało porwane.
-
Porwane
przez
pani
siostrę.
- Nie.
LX.
Widziałem, że rozmowa z upartą Anną Girlej nie doprowadzi do niczego. Nie pod legało dla mnie
żadnej wątpliwości„ iż jej siostra, pani Wierigin - Korszun porwała Agatkę, która - również
niewątpliwe - była jej najrodzeńszą córką. Ale gdzie jest autentyczne dziecko wojewodziny?
Anna Girlej musi o tem wiedzieć. Z jej zachowania się, z pewności siebie, ze wzmianki o
francuskim sądzie przysięgłych, z całej jej efronterji wnioskuję nieomylnie, że jest w posiadaniu
tajemnicy. Jednak wydobyć ją z niej niema sposobu. Kazać aresztować? Na jakiej podstawie? Na
podstawie tego, że ma fotografję siostry z Agatką na rękach? Śmieszne. Nie mogę kompromitować
się.
I oto doszedłem do smutnego spostrzeżenia, że w chwili, gdy wszystkie nici zbiegły się już w
mych rękach, fatalny los plątał je znowu i rozpraszał. Na moment pod dałem się przygnębieniu.
Lecz
trzeba
przecie
działać.
Co mi pozostawało? W Krakowie nic nie osiągnę. Jedno tylko nasuwało się wyjście: jechać do
Paryża. Rozmówić się z panią Wierigin - Korszun. Wyjaśnić skomplikowaną sytuację. Zażądać
dziecka wojewodziny, jeśli je ma. Dowiedzieć się, gdzie ono ewentualnie przebywa. Czy żyje?
Tak. Tylko podróż do Paryża mogła przynieść rozwiązanie tej nieprawdopodobnej historji.
LXI.
Państwo Wierigin - Korszun zajmowali wspaniały apartament przy avenue George V, naprzeciwko
ambasady hiszpańskiej. Dzielnica, w której mieszkali - ów kompleks eleganckich avenues i
bogatych pałaców pomiędzy placem Concorde, Champs Elysees, Łukiem Tryumfalnym i Sekwaną
- dzielnica świadczyła, że państwo Wierigin - Korszun należą, jeśli nie do arystokracji, to do
plutokracji
wysokiej
marki.
Znaleźć ich pałacyk nie było trudno: panna Girlej bynajmniej nie ukrywała ich adresu.
Przebrany, odświeżony, ogolony i w miarę możności dystyngowany - zadzwoniłem około południa
do
pałacu.
Francuszczyzna moja jest mocno kulawa, z wysiłkiem więc wytłumaczyłem lokajowi, że
chciałbym rozmówić się z jego panią. Niebardzo rozumiał, o co mi chodzi, to też uważałem, że
najstosowniej będzie dać mu bilet wizytowy. Napisałem na nim przezornie po polsku: „Od panny
Girlej
z
Krakowa".
Wpuszczono mię odrazu i pani Wierigin - Korszun wyszła do salonu na moje spotkanie. Z
uśmiechem
podała
rękę
i
rzekła
po
polsku:
Witam pana. Polszczyzna moja nie jest doskonała. Tyle lat jednak mieszkałam w Rosji, na
Kaukazie... Teraz we Francji.. Daruje mi pan, jeśli popełnię jaki błąd.
- Co znowu! Mówi pani przepięknie. Nie przypuszczałbym nigdy, sądząc z wymowy, że pani jest
cudzoziemką.
- Dziękuję panu za łaskawą uprzejmość. Proszę, niech pan siada. I co pana sprowadza do nas aż z
Wilna?.
Zdębiałem. Skąd ta piękna kobieta może wiedzieć, że jadę z Wilna? Przecie na wizytówce podałem
Kraków.
Pani Wierigin - Korszun domyśliła się z wyrazu mojej twarzy, że jestem zdziwiony.
- Poprostu otrzymałam wczoraj od siostry wyczerpujący list i informacje o panu. Oczywiście
pocztą
lotniczą.
Pan
zapewne
jechał
koleją?
W słowach jej zadźwięczała ironja, i to ukłuło mię niby żądło żmii. Ale opanowałem się
natychmiast, i z twarzą zupełnie obojętną, nawet lekceważącą, powiedziałem:
- Skoro pani wie, nie będziemy owijali sprawy w bawełnę. Prosto więc, że tak powiem, z mostu.
Gdzie
dziecko
wojewody?
Pani
Wierigin
-
Korszun
wstała.
- Proszę za mną, - rzekła krótko. Byłem nieco oszołomiony szybkością decyzji i zupełnym brakiem
sprzeciwu.. Przygotowywałem się do ciężkiej walki, tymczasem wszystko idzie jak po maśle.
Udałem się za piękną gospodynią. Minęliśmy kilka wytwornych pokojów, rozkoszny buduar, i oto
- oczom moim ukazał się oczekiwany, a przecie niespodziewany widok. Pokój dziecinny - jasny,
biały, pełen słońca i wesela. Na olbrzymim, miękkim dywanie dwa cudowne dzieciątka
pięciomiesięczne
w
asyście
dwóch
sympatycznych
niań.
- To jest wasza, a właściwie moja Agatka. A to jest nasz, a właściwie wasz Ali.
- Ali? - pomyślałem, i dreszcz przebiegł mię od stóp do głów: - więc wojewodzina miała synka?
Więc
już
zdążyli
zrobić
tu
z
niego
tatarczuka?
Przyjrzałem się uważnie dwojgu dzieciom. Bawiły się w najlepsze, ani przypuszczając, jakie walki
i niepokoje wzbudziły swemi maleńkiemi, różowemi osóbkami. Jakiż kontrast w ich twarzyczkach,
i rysach! Czarna, skośnooka, mongolska Agatka i jasnowłosy, błękitnooki, słowiański Ali ! Nawet
ślepy nie zawahałby się i wskazał na niego, jako na synka wojewodziny...
Usiadłem. Czułem, że mi się w głowie kręci. Mam Agatkę w rękach, znam Alego, mam
sprawczynię wszystkich perypetyj. I, dalibóg, nic z tego nie rozumiem. Tak byłem wstrząśnięty
doznanem wrażeniem, że nie zdołałem powstrzymać przekleństwa.
- Psiakrew! I po djabła pani dwoje dzieci! Co za awantury pani wyprawia! Pani Wierigin - Korszun
uśmiechnęła
się
czarująco:
- Mogę to panu wyjaśnić. Proszę do jadalni. Jest właśnie godzina lunchu. Spożyje pan z nami
śniadanie. Kieliszek wina dobrze panu zrobi. Pozna pan mego męża. Pomówimy.
I pięknym ruchem skierowała się do drzwi, a widząc, że ociągam się i nie mogę oderwać oczu od
dwojga
dzieci,
dodała
z
nieporównanym
wdziękiem:
- O, niech się pan nie obawia! Dzieci napewno nam nie uciekną.
Tyle gracji i subtelnej ironii brzmiało w jej słowach, że musiałem roześmiać się serdecznie.
- Ależ z pani ziółko - rzekłem niezbyt dwornie i z głową spuszczoną powlokłem się za tą niezwykłą
kobietą do jadalni.
LXIII
Cheri - zwróciła się pani Wierigin-Korszun do wchodzącego mężczyzny-drogi Izmaelu, oto pan
Alfred Mańkowski, detektyw z Wilna, który przyjechał do nas w odwiedziny.
Powiedziała te słowa po francusku. - Pan wybaczy, ale mąż mój nie zna języka polskiego. Pochodzi
z Tatarów rosyjskich, z Kaukazu. Ja jestem natomiast Tatarka polska. Jeśli panu nie zrobi różnicy,
będziemy
mówili
po
rosyjsku.
Skłoniłem głowę na znak zgody, i wymieniłem mocny shackhand z Izmaelem Wierigin-
Korszunem.
- Ależ nazwisko! - zaświtała mi nagle w mózgu dziwna asocjacja - Korszun! Nic dziwnego, że
porwali
tego...
czort
bierz,
jak
jego
tam?
-
Alego...
I
z
uśmiechem
zająłem
wskazane
miejsce.
Śniadanie było doskonałe. Narodowe potrawy tatarskie, jak szaszłyk i kumys, zakrapiane Moulin
au vent, harmonijnie przeplatały się ze smakowitym pate de foie gros i krzepiącem nerwy vin
tonique. Usiłowałem kilkakrotnie w ciągu śniadania nawiązać rozmowę o Alim i Agatce, jednak
bezskutecznie.
- O, nie teraz - przerywali mi uprzejmie państwo Korszunowie - nie psujmy sobie apetytów. Przy
papierosach
i
owocach
będziemy
mieli
czas
na
rozmowę.
Dałem więc spokój, delektując się potrawami. Muszę wyznać szczerze, że jestem nielada
smakosżem i rozkosze podniebienia cenię nade wszystko. Z pisarzy francuskich zawsze najwyżej
stawiałem Brillan Savarin`a, wielkiego znawcę kuchni. Moim podwładnym powtarzałem nieraz, że
wykwintna kuchnia jest dowodem najwyższej kultury. A taki Blum, naprzykład, nigdy nie miał
zmysłu smaku. Jemu wystarczała kiełbasa z kapustą. I dlatego pozostał osłem...
Śniadanie tedy wprawiło mię w różowy humor. Z lekkim szmerkiem wstaliśmy od stołu, by przejść
do pięknie urządzonej palarni. Pani domu opuściła nas, zapowiadając butelkę koniaku.
Zaciągnęliśmy
się
cygarami.
- I tak - rozpoczął Wierigin Korszun, po rosyjsku - i tak, opowiem panu całą historję, która wydaje
się
nieprawdopodobna,
a
przecie
jest
prosta.
Nie będę przytaczał dosłownie długiej opowieści Korszuna. Oto jej, że tak powiem, esencja:
Wierigin Korszun ma brata. Jest ich tylko dwóch z rodu, ongi rozgałęzionego wielce. Ojca nie mają
oddawna. Ze starszego pokolenia Korszunów pozostał tylko stryj, fenomenalny bogacz, posiadacz
akcyj T-wa Naftowego Baku, które szczęśliwym trafem wymienił jeszcze za czasów Kiereńskiego
na akcje Standart Oil Company, i dzięki tej tranzakcji nietylko nie stracił majątku, lecz pomnożył
go stokrotnie. Olbrzymie dobra w Brazylji z plantacjami kawy...
- Palą nią teraz w piecach - przebiegło mi przez głowę.
...Olbrzymie dobra w Brazylji, udział w kopalniach diamentów w Afryce południowej, majątki na
południu Francji, willa w Amalfi, tereny łowieckie na Polesiu, pałac w Paryżu...
- Może pan sobie wyobrazić - informował pan Korszun.
-
Pytanie!
-
pomyślałem,
pochylając
głowę
z
uznaniem.
Otóż, trzeba trafu, że stryj umarł miesiąc temu. Ale dwa lata przed śmiercią sporządził był
testament. Olbrzymi swój majątek zapisuje nie żadnemu z dwóch braci Korszunów, ale temu
synowi jednego z nich, który pierwszy przyjdzie na świat. Korszunowie byli wówczas jeszcze
kawalerami. Dowiedziawszy się o oryginalnym (rozumie pan, stary dziwak) zapisie pożenili się
nagwałt. Śluby ich były niemal tego samego dnia. I rozpoczął się osobliwy wyścig: kto pierwszy
będzie miał syna? Pani Korszun, matka Agatki, poczuła się matką równocześnie z bratową. To było
straszne. Sytuacja niesłychanie nerwowego oczekiwania. Syn czy córka? A jeżeli dwóch synów
jednego dnia? A jeżeli dwie córki? - Coś okropnego... Wreszcie przychodzi rozwiązanie w owej
klinice
krakowskiej,
gdzie
siostra
Korszunowej
jest
lekarzem..
Niech mi pan wierzy - rzekł z powagą pan lzmael - niech mi pan wierzy, pod słowem honoru: o
zamianie dzieci nic nie wiedzieliśmy. Zrobiła to bez wiedzy mojej żony Anna, która wiedziała o
testamencie stryja. To ona podmieniła dziecko nasze i wojewodziny wileńskiej, która
niewiarogodnym zbiegiem okliczności, o tej samej godzinie powiła synka. Anna chciała nam oddać
przysługę. Pragnęła, by nasz synek dziedziczył po stryju. Co do nas, byliśmy przekonani, że on jest
naszym oryginalnym synem. Jedno, co nas stropiło - to jego słowiański typ. Ale, myśleliśmy... Kra-
ków, Polska, Słowianie - może przez zapatrzenie? Zresztą, powiem szczerze: nie
przywiązywaliśmy do tego żadnej wagi. Chodziło wszak o olbrzymi majątek. Zna pan wasze
przysłowie: jak się zwał, tak się zwał, - byle się dobrze miał.
Opowiadanie pana Korszuna wyjaśniało sprawę. Z dalszego jego ciągu okazało się, że brat miał na
szczęście córeczkę. Wszystko ułożyło się najpomyślniej. Stryj umarł przed miesiącem. Mały Ali
został spadkobiercą. Jedno tylko zastrzeżenie: do czasu dojścia do pełnoletniości, Ali nie może roz-
porządzać
fortuną.
Opiekunem
jej
jest
jego
ojciec.
- Rozumie pan - zakończył Korszun - że dopóki Ali nie osiągnie dwudziestego pierwszego roku
życia, oddać go wojewodzie nie mogę w żadnym wypadku. To moje niewzruszone postanowienie.
Zdziwiło mnie nieco, że człowiek porywający cudze dzieci, może z takim spokojem o tem mówić i
jeszcze
dodawać
coś
o
nierwzruszonem
postanowieniu.
- Drogi panie - rzekłem znienacka - wystarczy, abym treść pańskiego zwierzenia zameldował
policji,
i
Ali
będzie
już
w
moich
rękach.
- Osmanie - zwrócił się nagle po rosyjsku Korszun do lokaja, który stał cały czas przy drzwiach, a
na którego obecność nie zwróciłem uwagi: - Osmanie, o czem mówiliśmy z tym panem?
- O, - rzekł Osman - polowania na Polesiu są pełne przygód i niespodzianek: O, takich żubrów jak
w
puszczy
białowieskiej
niema
na
całym
świecie!
-
A
ten
pan?
- O, - powiedział Osman, wznosząc oczy dogóry - o, ten pan dużo pił, smacznie pił. Osman
przynosił
trzy
butelki
koniaku.
Wściekłość
moja
nie
miała
granic.
- To jest nikczemność! - krzyknąłem, porywając się z fotela.
- Myślałem, że będziemy przyjaciółmi. - odpowiedział spokojnie Korszun: -niechże pan łaskawie
usiądzie. Niech pan pamięta przytem, że oprócz Osmana, który jest świadkiem naszej rozmowy,
jest sąd francuski i rzeczoznawcy. Pan tu jest człowiekiem nieznanym. A ja mam miljony.
Usiadłem. Co miałem począć? Ten człowiek mówił prawdę. Siłą nicbym nie zyskał.
- Dobrze, - powiedziałem, opanowując się: - rozmawiajmy w dalszym ciągu. Teraz, niech mi pan
wytłumaczy, dlaczego, mając Alego, porwaliście jeszcze Agatkę? Wojewodzina przyzwyczaiła się
do
niej,
wierzyła,
że
to
jej
rodzone
dziecko...
- Ma pan trochę racji - usłyszałem w odpowiedzi: - nie powiem, żebyśmy byli całkiem w porządku,
porywając Agatkę. Ale, niech pan zrozumie serca rodzicielskie. Przecież to nasze dziecko! To też,
kiedy Anna po pewnym czasie zakomunikowała nam, że zamieniła dzieci, żona moja nie mogła
znaleźć spokoju. Jadę do Wilna – co począć? Musiałem zezwolić. Ali przyniósł nam płakała -
wyproszę, a jak nie dadzą skradnę moją córkę. - Cóż miałem pomiljony, jednakowoż nie samemi
miljonami człowiek żyje. Serce ma też swoje prawa - zakończył Korszun z westchnieniem.
- I ukradła - krzyknąłem - ukradła. - Tak jest. Pojechała do Wilna. Kilka dni mieszkała u Georges`a,
obserwując życie wojewodostwa. Chodziła do Bernardyńskiego ogrodu. Gdy niańka oddaliła się
raz - porwała. Siadła w samolot. Przyleciała do Paryża. Trzeba przyznać, że to odważna kobieta.
Myślałem, że rozszarpię tego człowieka, który umiał o sprawach czułych i tragicznych mówić z
niezamąconym
spokojem.
-
Cóż
będzie
teraz?
-
zapytałem
w
pasji.
- Jak pan już wie, oddać Alego nie możemy. Zresztą, pokochaliśmy go jak własne dziecko.
Przemiły brzdąc. Oddamy go, gdy skończy lat dwadzieścia jeden, wówczas nie będzie już nam
potrzebny. Agatki również nie możemy oddać - jest niezaprzeczoną naszą własnością.
-
A
więc?
Pan
kpi,
mój
panie
!
- Mam wyjście z sytuacji. Niech wojewoda z żoną przyjadą do nas. Powiedzmy - w roli guwernera
i bony do Alego, aby nie wzbudzić podejrzeń. Pozwolimy im opiekować się dzieckiem, jak tylko
zapragną. Mogą nawet osiąść z chłopcem w Brazylji na plantacjach kawy. Prócz tego
wynagrodzenie miesięczne... no, niech będzie 50.000 franków. Myślę, że wystarczy? Ile też,
ciekaw
jestem,
otrzymuje
pan
Lack
jako
wojewoda?
- Panie, dość żartów - rzekłem surowo - rodzeni rodzice jako guwernerzy! Wojewoda wileński z
pałacu reprezentacyjnego do pokoju dziecinnego w charakterze metra! Czy pan zwarjował, mówiąc
poprostu?
- Ani trochę. Niema innej rady. Zresztą niech pan zważy: 50.000 miesięcznie i plantacje kawy, i syn
odzyskany. Tylko oczywiście, nikt nie może wiedzieć o tem, że Ali jest synem Lacka.
Wychowanek, pojmuje pan, wy-cho-wa-nek! To jest conditio sine qua non.
- I pan ośmiela się jeszcze stawiać warunki? - powiedziałem z gorzkim uśmiechem.
-
Trudno.
Powtarzam:
niema
innego
wyjścia.
Pan
Korszun
powstał.
- Najlepiej będzie, - oświadczył, -jeśli pan przedstawi całą sprawę swoim mocodawcom. Niech oni
zadecydują. Proszę mi wierzyć: pragnieniem mojem jest, byśmy jak najszybciej doszli do
porozumienia.
Wyszedłem od Korszunów jak podcięty. Takiego pecha nigdy w życiu nie miałem. Wróciwszy do
hotelu z głową napęczniałą ciężkiemi myślami, przystąpiłem do
pisania szczegółowej relacji, którą tegoż jeszcze dnia wysłałem do Wilna.
Powieść
niniejsza
może
zakończyć
się
w
dwojaki
sposób:
albo:
W dwa tygodnie po opisanej rozmowie odbywał się w Wilnie uroczysty raut pożegnalny.
albo:
Do pałacu Reprezentacyjnego w końcu lipca wojewoda Lack sprosił całe Wilno na chrzciny
odzyskanego syna Jerzego, Józefa, Stanisława, Walerjana Lacka.
Koniec.
Nasz Czas