Józef Mackiewicz Wileńska powieść kryminalna (1933)

background image

Wileńska powieść kryminalna
Autor: Felicja Romanowska
Sobota, 25 września 2010
Biblioteka dzieł Józefa Mackiewicza

Felicja Romanowska

I.

Dnia 12 maja 1933 r. wróciłem do mego mieszkania
po nocnej obławie na bolszewików, którą
prowadziłem jako kierownik policji tajnej m. Wilna,
wraz z moimi komendantami na Wilno i na
województwo. Obława udała się, złapaliśmy
najobrzydliwszych hersztów: Stefana J., Henryka D.,
oraz Marjana Żeleńskiego. Wyrwałem kontakt
elektryczny, który łączył mnie z biurem. Poczułem
chęć snu. Poszedłem do łazienki i puściłem ukrop do
wanny. Pomału rozbierając się, rozkładałem dłonie
nad parą lecącej do wanny wody. Poczucie, że zaraz
mi będzie ciepło i że potem wyciągnę się w łóżku, sprawiało mi przyjemność.
Nagle usłyszałem podniesiony głoś mej służącej i krzyk na nią mego sekretarza. ,,Coś musiało się
stać" - odrazu pomyślałem sobie. Drzwi otworzyły się pędem. Sekretarz wprost krzyknął:

-Wojewoda!
-

Czego

wojewoda?...

- Krzyczy, wrzeszczy, żeby pan był natychmiast, natychmiast.
Od 20 lat pracuję w policji. Znam się na tem. Czułem, że wyczyściłem Wilno tej nocy. Znowuż
wojewodę znałem jako człowieka zrównoważonego, który nigdy nie podnosił głosu. Zacząłem się
z powrotem zapinać. „Dni 14 godzin 8 szukałem spinek" - przemknęło mi przez głowę zdanie
jakiegoś durnia, który obliczył statystycznie, na co stracił swoje 43-letnie życie. -Zawsze to sobie
przypominam, kiedy szukam spinek. Co mogło się stać wojewodzie? Może komendant policji
wpadł do balji? Jak czytelnik widzi, byłem senny, różne głupie myśli lazły mi do głowy. Wojewoda
nie miał ze mną dotychczas żadnych bezpośrednich stosunków służbowych.
Tymczasem sekretarz posłał po taksówkę, która nie przyjeżdżała. Wojewoda jest w swojem
mieszkaniu prywatnem. Prawie nigdy tam nie chodzę. Nie zapraszają mnie na rauty. Wpadłem
jednak po schodach i już wycierałem nogi w skórę wilczą.
-

„Pan

wojewoda

prosi".

Wszedłem do gabinetu. Wojewoda stał przy biurku zmarszczony i jak mi się wydało, strasznie zły.
Po jego prawej stronie stał komendant policji na województwo wileńskie, po lewej taki sam
komendant na m. Wilno. Mundury. Srebrne guziki. Wszyscy wysokiego wzrostu. Ja tylko wzrostu
małego.
„Panie

Mańkowski"

-

powiedział

wojewoda.

Głos

jego

wydał

mi

się

drwiący.

background image

,,Aresztują

mnie"

--

pomyślałem.

Panie Mańkowski, z wyraźnym wysiłkiem powiedział wojewoda, musi pan mi zaraz pomóc w
bardzo

ważnej,

osobistej,

rodzinnej

sprawie.

- Słucham pana wojewody - powiedziałem. Dlaczego wszyscy stoją? - pomyślałem.
- Nie całą godzinę temu z ogrodu Bernardyńskiego porwano mi córeczkę.
- To się zrobi Panie Wojewodo - odpowiedziałem banalnie. Bo coś we mnie stuknęło - sen mnie
odleciał. Zrozumiałem, że tę sprawę muszę wygrać. Wiedziałem, że moi przełożeni pojęcia o
niczem nie mają. I dlatego poczułem, że moja godzina wybiła. Mój Tulon. Poczułem się
Bonapartem. I dlatego powiedziałem to, czego wobec moich przełożonych dotychczas nigdy
jeszcze

nie

powiedziałem

i

powiedzieć

bym

nie

mógł.

- Będę prosił mego szefa o swobodę działania i trochę czasu dla tej sprawy.

II

Wtedy

jeden

z

komendantów

zabrał

głos.

- Jesteśmy już tutaj od dwudziestu minut. Piastunka pana wojewody, która właściwie jest mamką
jego córeczki, poszła do Bernardyńskiego ogrodu przed godz. 9-tą. Dziecko było uśpione w wózku.
Piastunka postawiła je na gazonie, opodal stacji pomp. Kiedy spostrzegła, że dziecka brak, poczęła
krzyczeć. Zjawił się policjant Małowieski Nr. 2069 i dał znać do komendy policji z prywatnego
aparatu

państwa

Konecznych

przy

ul.

Królewskiej

9.

Ledwie słuchałem tego wykładu któregoś z moich przełożonych.
Oczy me pożądliwie patrzały na telefon, stojący na biurku pana wojewody. Ale się opanowałem,
skłoniłem się, wyszedłem. Przechodząc do wyjścia korytarzem, zawróciłem nagle. Tam, gdzie
podczas rautów jest szatnia. Jest tam okrągły pokój, a w nim telefon. Zamknąłem za sobą drzwi na
klucz.
- Hallo 155. To ty dzieweczko, proszę Iskander z Kaziem, ogród Bernardyński. - Żywo.
W ogrodzie Bernardyńskim spotkałem przedewszystkiem bladą panią. Miała włosy rudawe, trochę
takichże piegów na twarzy. Zęby duże, białe. Ale twarz bladą zupełne. Oczy rozszerzone. Była to
nieszczęśliwa

wojewodzina.

Mamka z miną ogłupiałą. Policjanci wypraszali publiczność z ogrodu od linji placu przed teatrem.
Było ich wielu. Miało się wrażenie, że tam na murawie ujrzy się trupa.
Skłoniłem się wojewodzinie. „Niech pani idzie do domu". Wiedziałem, że mnie nie posłucha.
Zobaczyłem wózek na trawie. Ogromny przodownik leżał na brzuchu. Znałem go. Był to gość
nieznośny i zarozumiały. Teraz pewno miał nadzieje takie same, jak ja.
Badanie śladów na piasku było oczywistym nonsensem. Ludzi było dużo. Sprowadzony
przezemnie pies powąchał daną mu kołderkę, którą wziąłem z wózka.
Wlepiłem w niego oczy. Pies rezolutnie poszedł naprzód z Giermanowiczem.

III.

background image

Zwróciłem

się

teraz

do

wojewodziny.

-

Nie

widziałem

nigdy

córeczki

Pani

Wojewodziny.

Ile

miała

miesięcy?

-

Pięć.

Miała ciągle rozszerzone bezprzytomnie oczy. Widziałem, że nic ciekawego nie otrzymam z tej
indagacji.
Mamka

stała

tuż,

obok.

-

Skąd

jesteście?

-

Z

Krakowa.

-

Jak

to

było?

- A ja postawiłam Agatkę i odeszłam kilka kroków. Wracam, niema. Oglądam się. Na trawniku nie
było nikogo. Zaczęłam krzyczeć. Ludzie się zbiegli. Policjant. Czy nie widzieli. Wszyscy pytali
się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Dziewczyna jąka się.
- Czemu oddaliliście się od dziecka? Widzę, że dziewczyna zdaje sobie sprawę, że to nie pani
domu, że to pyta policja. Widzę, że dziewczyna mniejwięcej rozumie, co to policja.
-

Za

swoją

potrzebą.

Wojewodzina odwraca się nagłym ruchem. Teraz ja rozkazuję. Ruchem wymownym nakazuję
wojewodzinie

milczenie.

-

Wasze

dziecko?

-

Toż

umarło.

-

Z

kim?

-

A

w

Krakowie.

-

Z

kim,

nazwisko?

- Walenty Góral. Od saperów z Kopca Kościuszki. On jeszcze przy wojsku.
- Gracjanowski - mówię do podchodzącego wywiadowcy. - Gracjanowski zaraz do naczelnika
poczty. Ze wszystkich skrzynek wileńskich listy. Adresowaną na imię pana wojewody czy
wojewodziny korespondencję, zatrzymać.

IV.

Pies wyszedł bramą koło Wilenki. Biegnę w tym kierunku. Pies może spłoszyć. Znają go
kryminaliści.

Wysyłając

go,

gram

va

banque.

Wbiegając przez bramę ogrodu Bernardyńskiego na mały skwerek koło kościołów, nie widzę psa.
Widok na dwa mosty i plac metropolitalny mam otwarty. Albo więc poszedł w stronę Bakszty,
Sofjanik, otaczając Sobór, albo na zaułek Bernardyński, czy Ś-to Michalski. Dobry policjant ma
jakieś intuicje, przeczucie, węch, bo ja wiem. Dość, że biegnę pędem na Ś-to Michalski i tu dopiero
podnoszę melonik, który mi się zsunął na czoło i wycieram czoło chustką.
Pies

stoi

przed

domem

Nr.

27.

Giermanowicz ogląda się na mnie. Rozumiemy się. Mały ruch ręką, ale broń Boże nie podnosząc
do góry, tylko tak na poziomie kieszeni. Giermanowicz ciągnie psa dalej. Więc to numer 27-my.
Mam uczucie skomplikowane. Właściwie powinienem podskoczyć do góry z radości. Tu z tego
numeru 27 wzięliśmy dziś niebezpiecznego komunistę, Polaka, do niedawna wierzącego katolika,
niejakiego Marjana Żeleńskiego. Żona jego, którąśmy zostawili, histerycznie nam wymyślała.
Byłby to więc czyn niepoczytalnej kobiety. Prawie napewno, tak! Żona Żeleńskiego mogła znać
wojewodzinę i jej dziecko. Sam dziś w nocy, byłem w tem mieszkaniu, sam słyszałem jej obelgi.
Ostrożnie, spokojnie, mijam Nr. 27. Nie, nie wystawię tu żadnej warty. To histeryczka. Gotowa
zadusić dziecko, jeśli policja zjawi się do niej. Zrobimy to inaczej.

background image

Oglądam się. Widzę, jak jeden z moich wywiadowców podąża za mną. Zatrzymuję się, kaszlę. To
znak.

Za

chwilę

wywiadowca

jest

koło

mnie.

„Uważaj, aby z Nr. 27 nie wywieźli dziecka. W razie czego, aresztuj".
Idę do Sztralla. Telefonuję. Muszę widzieć pewną osobę, z którą mogę się spotkać tylko w
zakonspirowanem mieszkaniu, które jest daleko. To mi jest bardzo niewygodne. Ale znów stawiam
na

jedną

kartę.

Na rogu Sztralla zatrzymuje mnie wywiadowca wysłany na pocztę.
- Panie Naczelniku, naczelnik poczty kazał mi pana szukać. Pan wojewoda prosi.
-

Niech

prosi.

Dobrze.

Pójdę

do

niego.

Póki mi tamtą osobę, potrzebną mi do mieszkania konspiracyjnego znajdą, mogę pogadać z
wojewodą. Trzeba go uprzedzić, iż jeśli sprawa przedłuży się, to nie będzie można mi przerywać
tak co chwila.

V.

Wojewoda:
- Panie Mańkowski, pan kazał zatrzymać moją korespondencję?
-

Tak

jest,

panie

wojewodo.

- Sądzę, że nie mógł pan tego uczynić bez conajmniej mego zezwolenia.
-

Chciałem

otrzymać

to

pozwolenie

ex

post.

- Naczelnik poczty ma ją wysłać za chwilę. Co pan znalazł w ogrodzie?
Na to wszedł urzędnik pocztowy: „Tylko jeden list, panie wojewodo" - powiedział.
Spojrzałem. Był to list w szarej kopercie, zaadresowany wyraźnem pismem, litery kreślone były
szerokiemi

pasmami

atramentu

- Naczelnik kazał powiedzieć, że ten list musiał być wrzucony do skrzynki o 10 godzinie na ul. św.
Anny

-

powiedział

urzędnik.

A więc niedaleko miejsca porwania, pomyślałem i widzę, że wojewoda myśli to samo.
-

Dziękuję

panu

-

mówi

wojewoda

do

urzędnika.

Po

jego

wyjściu,

do

mnie:

- Ten list nie może mieć nic wspólnego ze sprawą. Jest to do mnie list, ściśle osobisty.
A

po

chwili

dodaje:

- To od znanego literata wileńskiego, Kazimierza Leczyckiego.
Patrzę na wojewodę. Widzę jego podbródek świeżo wygolony, jego oczy niebieskie, jego twarz
młodą, przystojną, męską. Patrzę i nie mówię nic. Ale ta chwila jest dla mnie przełomowa.
Gdybym był tylko sługusem, odezwałbym się w tej chwili. Gdybym był efekciarzem, tobym
krzyknął. Ale jestem policjantem i mam nerwy człowieka walki, człowieka przygotowanego do
tego, aby się nie zdradzić w okolicznościach najbardziej nadzwyczajnych. I ja milczę. Bo ja wiem.
Bo ja byłem kolegą szkolnym Kazia Leczyckiego. I znam doskonale jego charakter pisma. I wiem,
że koperta, którą wojewoda w ręku trzyma, nie ma nic wspólnego z pismem Leczyckiego.

VI.

Siedziałem w konspiracyjnem mieszkaniu. Osobie, która tam przyszła, wydałem polecenie pójścia

background image

do mieszkania komunistki Żeleńskiej i wyciągnąć ją pod jakimkolwiek pozorem z domu. Następnie
my, policja, przyjdziemy i przeszukamy, czy niema dziecka ukrytego.
Blum, (ten wywiadowca, który został na Ś-to Michalskim), miał mnie zawiadomić, kiedy moja
wspólniczka

wyjdzie

z

Żeleńską

na

ulicę.

Nie mogłem jednak długo wytrzymać. Sprawa ta mnie rozpaliła. Toteż po pewnym czasie
poszedłem

znów

na

Ś-to

Michalski.

I tu czekało mnie duże rozczarowanie. Blum powiadomił mnie, że znana mu konfidentka, którą
nazywał „młodą żydówką", wyszła ze Ś-to Michalskiego sama i mijając go, rzuciła mu wyraz
„wyjechała”.
Dziwna

sytuacja.

Teraz już mogłem iść do kamienicy. Poszliśmy razem z Blumem.
Zapukaliśmy

do

mieszkania

Żeleńskiej.

Przypadkiem trąciwszy klamkę, skonstatowałem, że mieszkanie było otwarte.
Panował tam nieład. Rzeczy były rozrzucone po rewizji z dzisiejszej nocy. Kilka pokoików i żywej
duszy.
Posłałem Bluma po Giermanowicza z „Iskandrem", sam stanąłem w kuchence, będącej
jednocześnie przedpokojem. Mieszkanie miało jedno wyjście. Szyby niemyte nie wiem ile czasu,
prawie nieprzeźroczyste. Ze schodów dolatywał mnie zapach kleju introligatorskiego, prażonych
jarzyn,

mydlin

i

innych

obrzydliwości.

Blum

nie

wracał.

Nagle usłyszałem z wyższego piętra czyjeś kroki. Szedł mężczyzna ciężko stąpając po
drewnianych,

skrzypiących,

stękających

schodach.

Słyszałem

nietylko

kroki,

lecz

i

gwizd

na

nutę:

Siekiera,

motyka,

piłka,

kleszcze,

Wyjrzałem w momencie, gdy mężczyzna mijał drzwi mojej kuchenki. Był to drab wysoki, ubrany z
wytwornością sutenera. Jakby wyraz zdziwienia przeleciał przez jego twarz. Wydało mi się, że
poszedł dalej już z udawaną obojętnością. Tylko z ostatnich schodów doleciał mnie gwizd:
Siekiera,

motyka,

piłka,

kleszcze.

Jeszcze jakieś dziesięć minut czekania i zjawili się Blum z Giermanowiczem i Iskandrem.
Raz jeszcze kołderka małej wojewodzianki i pies zaczyna węszyć.
Ze środka pokoju stołowego mieszkania komunistów Żeleńskich rusza Iskander na górę. Znów ten
zapach nieznośny „prażonego bobu", zapach latami niewietrzonych mieszkań wileńskich, ser,
szmaty, gnil, klej, wszystko jest w tym smrodzie. Iskander opiera się decydująco przedniemi
łapami

o

drzwi

bez

napisu,

drzwi

prawie

na

poddaszu.

-

Mieszkanie

z

jednem

wejściem,

-

mówi

Giermanowicz.

Pukam, nic. Blum jest człowiekiem, który otwiera wszystkie drzwi. Te są zamknięte na zamek
francuski. Blum otwiera je jakąś blaszką, którą wyjmuje z kieszeni.
Nie mieszkanie, a pokój. Okno ciemne. Brudnawe prześcieradło powieszone na sznurku ma
osłaniać stojące za niem niezasłane łóżko; stół nieheblowany, okruchy chleba i nóż do krajania
chleba.

Na

ćwieku

wisi

eleganckie

damskie

palto.

Podchodzę do palta i ogarnia mnie znowu trochę zdumienie, trochę złość. Palto, najwyraźniej
pachnie perfumami wojewodziny! Tak jest! Przecież oto najdalej 3 godziny mówiłem z nią. Nie
zapominam zapachu perfum. W moim zawodzie jest to konieczne. Tak jest i nie może być żadnej
wątpliwości.

To

perfumy

wojewodziny.

Ten ze swoim listem, ta palto zostawia w jakiejś norze! Z niechęcią oglądam palto…
„Gallerie Lafayette" - czytam - Paris.

No, niema wątpliwości.

Blum wyciąga latarkę elektryczną. Szuka wszędzie. Nie znajdujemy nic. Pościel brudna, trochę
męskiej, ordynarnej bielizny. Podarte skarpetki, jedna elegancka koszula, kupiona u Szumańskich
Nr.

40,

jeszcze

nie

noszona.

Patrzę na moich agentów, chcąc z ich oczu wywołać jakiś plan działania. Ale niestety, widzę, że
obaj wstrzymują ziewania. Na ich twarzach widać straszliwe zmęczenie. Przecież cała ta sprawa
wypadła

po

nocy

całkowicie

bezsennej.

background image

Oczy ludzkie są najlepszem źródłem pomysłów i natchnień, lecz nie wtedy, kiedy są zaspane.
Odwracam więc głowę od zaspanych agentów i kombinuję choć czuję, że i moje nerwy podważone

trochę

zniechęceniem,

trochę

snem.

- Ten typ musiał być z tego mieszkania. Ten gwizdający. Ale do cholery, tu było dziecko i gdzież
się podziało. Na dole go niema, tu go niema. A przecież Iskander jest tak zdecydowany. Złapać
typa... Ba! złapać mogę go tylko ja, bo tylko ja go widziałem. A cóż stało się z tą Żeleńską?
- Zostańcie tu, Blum - do szóstej. O szóstej przyślę wam zmianę. Jeśli nikogo nie będzie,
pójdziecie z tą koszulą do Szumańskiego, sprawdźcie, kto ją kupił.
Wychodzę, starając się nie patrzeć na protestujące oczy sennego Bluma.

VII

Teraz znów na pocztę. Depesze szyfrowe na linje kolejowe z rysopisem Żeleńskiej i rozkazem
zatrzymania takiej kobiety, gdyby jechała z dzieckiem, dziewczynką pięciomiesięczną. Nadziei
mało. Ale jakim sposobem dziecko z domu przy Ś-to Michalskim 27 mogło się wydostać i zginąć?
Nie, nie zasnę. Toż są pierwsze godziny. Wywiadowcy przeważnie śpią. Nie, ja spać nie mogę.
Na placu Katedralnym spotykam jednego z komisarzy, który mi komunikuje, że o porwaniu
dziecka,

już

wie

całe

Wilno.

Idę do „Ziemiańskiej" trochę się pożywić i wypić kieliszek wódki. Pierwsza osoba, która mi się
rzuca tam w oczy, to drogi wogóle, a specjalnie drogi w tej chwili, Kazio Leczycki, zasiadający
przed butelką koniaku. To spotkanie z Kaziem jest pierwszym szczęśliwym ewenementem od
chwili rozpoczęcia śledztwa. Zwykle tak bywa, że nici same lezą do rąk, a tu nic.
Przysiadam

się

do

niego.

-Kaziu,

-

mówię

-

drogi

Kaziu,

znasz

ty

wojewodę?

- Naszego, tego który został mianowany po awansie p. Jaszczołta na ministra spraw wewn. w
gabinecie

p.

Pierackiego?

-

Tego

właśnie.

- Znam doskonale. Uczyłem go przecież historji polskiej i polityki jeszcze w gimnazjum mińskiem.
On

jest

młodszy

odemnie

o

2

klasy.

- Co ty powiesz! - a przecież on nie jest mińszczanin. Nazywa się Lack, to nie jest mińskie
nazwisko.
- Lack, - mówi Kazio, - Lack. Tak on jest z Kalisza.
-

A

jego

żona?

- A bardzo miła. Nazywa się Dziewanowska. Halinka Dziewanowska. Uczyłem ją kiedyś religji i
muzyki. Potem kształciła się w Krakowie. Tam wzięli ślub. I tam urodziła się im córeczka.
-

A

bywasz

u

nich?

- Właściwie pierwszy raz wczoraj wieczorem. Gadaliśmy dość długo. Ja im opowiadałem,
dlaczego

pisałem

„Manekina”.

-

Hm!...

i

długo

im

to

tłumaczyłeś?

-

Dość

długo.

- Nie wybierasz się do nich znowu, nie piszesz do nich czasami?
-

Może

się

wybiorę.

O pisaniu ani słowa. Ale ja i bez tego wiem, że nie pisał. Wiem teraz także, że Leczycki przyszedł
wojewodzie do głowy dlatego, że wieczorem siedział u niego. Byłoby zbyteczne dalej rozpytywać
Leczyckiego. On nigdy nie kłamie, ale z tem wszystkiem o ludziach mówi albo dobrze, albo
przesadnie dobrze.- Dlatego wojewoda nie chciał mi pokazać tamtego listu. - Sprawy amorosa?

background image

- Ale te przecież się wyznaje tajnemu agentowi, jak księdzu na spowiedzi, albo lekarzowi. Ważne
sprawy polityczne? - Chyba to. Ale przecież p. Dobosz ma telefon a inne władze nie potrzebują
także

wrzucać

listów

na

św.

Anny.

-

Dowidzenia

Ci

Kaziu.

Zapłacisz

za

mnie.

Rozumowania moje nabierają trochę cech senności i jak w soczewce zbierają się w konkluzji:
- Przecież ten drab nie uciekł z tego mieszkania. Widać, że zostawił różne rzeczy. Przyjdzie. Blum
go

złapie

i

wkońcu

będziemy

mieli

jakieś

nici.

Nie był on tam meldowany. Lokatorów tego domu znałem napamięć.
I mimo snu, powlokłem się teraz na plac Łukiski w sprawie aresztowań nocnych.

VIII.

Uprzedzam, że to co teraz opowiem, będzie śmieszne. Dla mnie było tylko tragiczne, ale dla
czytelnika śmieszne. Niski wzrost, wielki brzuch, idjotyczny wypadek, to są wszystko rzeczy
predestynowane, aby być tragicznemi dla jednostki, śmiesznemi dla otoczenia.
Przez cały czas wyżej opisanych zajść, mój zastępca, człowiek młody, wesoły i głupi, ale szybko
robiący karjerę, bo bardzo sympatyczny i koleżeński, p. Iwasiewicz, spał po przepracowanej nocy.
Teraz z Łukiszek posłałem mu telefonogram, aby przyszedł na Ś-to Michalski z wywiadowcą, albo
nawet mundurowym, tylko przebranym w cywilne i byle wyspanym, oczywiście.
Na kilka minut przed szóstą, wkraczałem do kamienicy na Ś-to Michalskim. Bluma nie było na
ulicy,

ani

na

schodach.

Włażę

na

dach.

Otwieram drzwi. Blum leży na łóżku i śpi.- Blum - wołam - Blum, psiakrew!
Blum siada na łóżku, potem wstaje. Patrzymy na siebie, potem na pokój.
Palto damskie o zapachu wojewodziny znikło z gwoździa. Znikła też i bielizna i koszula od
Szumańskich

i

wszystko,

cośmy

wydobyli.

-

Będziecie

zwolnieni

ze

służby.

-

Może

mnie

uśpili,

panie

komisarzu?

Nie

słucham

go.

Poczucie nie śmieszności, lecz tragizmu łapie mnie za gardło. Wiem, że to dla wszystkich
śmieszne,

prócz

dla

Bluma

i

mnie.

Na tę scenę włazi roześmiany, w humorze wiosennego słoneczka, sam pan Iwasiewicz.
Pachnie od niego wodą kolońską Dandy d'Orsay. Rączki zaciera jedną o drugą. On tak zawsze,
gotów

przynieść

najlepszą

i

najgorszą

nowinę.

I tu zaczyna się dla czytelnika śmieszność numer 2. Dla mnie tragizm numer 2. Pachnący
Iwasiewicz

mówi:

-

Przynoszę

nowinę,

panie

naczelniku

przynoszę

nowinę.

-

Złą,

czy

dobrą?

Mamka, panie naczelniku, mamka od pana wojewody uciekła: wyszła o 3-ciej i jeszcze jej niema i
nie

będze,

bo

ukradła

broszkę

i

trochę

innej

biżuterji.

-

A-a-a.

Ten okrzyk wyrwał się mi, ale pohamowałem się. Gwizdnęło mi w głowie to „siekiera, motyka,
piłka, kleszcze". Przecie to nie palto wojewodziny tu wisiało, ale palto mamki, podarowane jej
przez

wojewodzinę.

- A-a-a. To, co Iskander znalazł, to może być nie droga porwanego dziecka przed porwaniem, lecz
droga do ogrodu z pałacu. Tutaj na Ś-to Michalskim mieszkał poprostu kochanek piastunki, ten
saper. Dziewczyna wstąpiła najprawdopodobniej do niego przed ogrodem i przed porwaniem.
Dziewczyna była za głupia, aby uczestniczyć w porwaniu dziecka. Co najwyżej mogła być

background image

wciągnięta w tę sprawę. Ale jeśli chodzi o ślady, któremi szedłem; były tropem fałszywym.
Przeszedłem się po pokoju, aby się uspokoić, potem wyciągnąłem notes i napisałem dla
Iwasiewicza

dyspozycje:

1 ) Przeprowadzić śledztwo wśród służby p. wojewody, co wiedzą o zachowaniu się piastunki.
2) Zebrać od policji i konfidentów wiadomości o tem, czy nie przyjechał do Wilna w ostatnich
czasach

na

występy

jakiś

opryszek

krakowski.

3) Zadepeszować do tego oddziału saperów, który stoi na Kopcu Kościuszki w Krakowie z
zapytaniem, czy niema tam żołnierza nazwiskiem Góral Walenty i co się z nim stało.
To uczyniwszy poszedłem spać.

IX.

Nazajutrz

zbudził

mnie

Iwasiewicz.

Depesza

z

Krakowa

nadeszła.

„Saper Góral Walenty zdezerterował w dniu 8 maja 1933 r. o godzinie 6 wieczorem. Wiadomości
szczegółowe

listownie".

Wiadomości z pałacu były następujące Piastunka małej wojewodzianki od kilku dni ginęła po kilka
godzin dziennie. Nie zwracano na to większej uwagi, bo przedtem prowadziła się wzorowo. Stare
palto od pani otrzymała przed dwoma tygodniami. Służba zauważyła, iż palto zginęło, ale daty
ustalić nie było można. Najwyraźniej wszystko wskazywało na to, że piastunka była w kontakcie
ze swoim kochankiem, który, aby ją wyzyskać, uciekł z Krakowa i przyjechał do Wilna.
Jako odpowiedź na ankietę wśród policji, otrzymał Iwasiewicz z III komisarjatu wiadomość, że
dwie noce temu, awanturował się w domu schadzek przy ul. Mostowej 1, jakiś osobnik, mówiący z
krakowska. Zatrzymany jednak nie był. Pozatem żadne raporty na jakiegoś specjalnie
krakowskiego opryszka nie wskazywały i nic nam pod tym względem nie przyniosło poszukiwanie
wiadomości

wśród

naszych

konfidentów.

Pozatem jeszcze w sprawie komunistki Żeleńskiej. Ta znikła bez śladu. Na moje wczorajsze
szyfrowe depesze, odpowiedział tylko posterunek policyjny w Białymstoku, że idąc za
wskazówkami nadesłanego rysopisu wylegitymował panią R. jadącą z Wilna, ale nie z dzieckiem,
tylko z pełnoletnim panem S. Poza tą wiadomością żadnego echa o Żeleńskiej.
Wezwano

mnie

do

pałacu.

Zastałem wojewodę przy biurku, zgnębionego i zmienionego bardzo. Wojewodzina z
podkrążonemi od płaczu oczyma, zdenerwowana, trzęsąca się, przypominała, że niema na świecie
siły większej, niż instynkt macierzyński. Wojewodzina zadała mi kilka pytań, przykładając czasem
chusteczkę do ust, i opuściła pokój dopiero na wyraźną prośbę wojewody.
Wojewoda wtedy dał mi dwie koperty. Pierwsza zawierała list komitetu wykonawczego
komunistycznej partji Białorusi Zachodniej, żądający wypuszczenia z więzinia Stefana J. i Marjana
Żeleńskiego w ciądu tygodnia, w przeciwnym razie dziecko zostanie zabite. Nie było w tym liście
wzmianki, że dziecko zostanie oddane w razie tego wypuszczenia. Na kopercie ołówkiem, widać
przez naczelnika poczty było zaznaczone, że list wrzucony został do skrzynki pocztowej na ulicy
św.

Anny

dzisiejszej

nocy.

Drugi list był wrzucony do skrzynki na kolonji montwiłłowskiej, adresowany do „J. Wielmożnej
Pani

Wojewodziny

Lackowej”.

Oto

jego

treść:

„Szanowna

Pani

!

Chce Pani dziecko swe odzyskać - jest na to sposób. Jeździsz Pani sama autem, proszę wsiąść do
Buicka swego i pojechać na ulicę, o której dowiesz się. Tam Pani dowiesz się, gdzie masz jechać,

background image

albo może odrazu dzieciontko Pani oddamy. Proszę przygotować tylko 5.000 złotych. Pieniądze
niewielkie, a dla Pani nieznaczące, tak że lepiej nic nie mówić, ani policji, ani mężulkowi, bo tak
pani będzie miała dziecko napewno, za co honorem ręczymy, zresztą ono potrzebne nam nie jest, a
sama Pani rozumie, że ryzyko dla Pani wielkie, a my wiemy, że nic Pani nie dostanie. Niech Pani
dziś z domu nie wychodzi i spokojnie czeka, jeśli nie ma złych zamiarów.
Związek

Ludzi

Dobrej

Woli".

- Cóż Pan myśli - przerwał wojewoda moje rozmyślania.
- No cóż - powiedziałem, odrywając oczy od papierów - złodzieje są przyzwoitsi od bolszewików,
to

tak

zawsze.

- Tej bolszewickiej koperty żonie nie pokazałem, ale tę złodziejską czytała i dobrze, że czytała, bo
to jej dodało otuchy. Wierzy, że dziecko jej zwrócą. Oczywiście, gdyby się dowiedziała, że z
dwóch stron otrzymaliśmy takie samo handlowanie życiem dziecka, to nadzieje jej byłyby
mniejsze.
Zacząłem

głośno

myśleć:

- I ci, i tamci piszą, że mają dziecko. Należy się liczyć, że łżą i jedni i drudzy. Złodziejski list
zaufania we mnie nie budzi, ale muszę przyznać, że sprytnie rozwiązali kwestję, która w takich
historjach jest najtrudniejsza dla bandytów, to jest moment wręczenia okupu. Ci sobie wymyślili
sposób zabezpieczający im maksimum bezpieczeństwa... Jestem przekonany, że będą telefonicznie
starali się połączyć z panią wojewodziną. Wezwą ją, aby samochodem pojechała na jakąś ulicę
oddaloną, albo jeszcze pewniej za miasto. Tam wsiądą do samochodu i każą jej jechać z wielką
szybkością w jakimś kierunku. To istotnie, jest dość sprytny sposób pozbycia się policji. W każdym
razie widać, że w ich planach leży opanowanie samochodu; po wywiezieniu wojewodziny za
miasto, na zwrot dziecka tą drogą mało jest nadziei. Ale bolszewicy dają nam tydzień czasu, wobec
tego

tych

kryminalistów

możemy

złapać.

-

Jak

pan

to

zrobi?

- Ile pan ma tutaj aparatów? - spytałem zamiast odpowiedzi.
-

Dwa.

- A więc panie wojewodo, niech pan namówi żonę, aby kiedy zadzwonią do niej bandyci, zeczęła
ich błagać, żeby dziecko oddali, przynieśli do pałacu, niech najdłużej ich zatrzyma przy telefonie.
Bo oni spróbują telefonować. Z tego listu wynika, że będą telefonować. Przecież piszą: „niech Pani
z domu nie wychodzi". Niech więc wojewodzina zatrzyma ich przy telefonie, ile będzie miała siły.
Tymczasem kto inny niech zadzwoni do mnie, a ja spędzę dzień dzisiejszy na stacji telefonicznej...
- Rozumiem - powiedział wojewodaja sam będę siedział z żoną i zadzwonię do Pana.
Poszedłem na stację telefoniczną wileńską. Skonstatować, który numer dzwoni, jest tam dość
łatwo. Najwyżej trzeba przejść wzdłuż wszystkich stolików, a ich jest stosunkowo niewiele.
Wojewoda dał mi do dyspozycji swój samochód, który schowałem w garażu pocztowym z
szoferem Giermanowiczem, z psem, Gracjanowskim i Blumem, któremu chciałem wybaczyć, o ile
na

to

zasłuży.

Ale czekałem cały dzień, a telefonu z pałacu nie było, a raczej były, ale nie z oczekiwaną
wiadomością. Wojewoda kilka razy pytał się mnie, czy warto, abym tak dzień tracił bezczynnie.
Bałem się, że ktoś odegrał mój manewr, że ktoś widział samochód, wjeżdżający na pocztę, albo
mnie wchodzącego do centrali telefonów.

X

Ale

o

8

wieczór,

głos

drżący

wojewody

wezwał

mnie:

background image

-

Dzwonią!

Rzuciłem się ku stolikom telefonicznym. Znalazłem odrazu. Ale Boże! cóż za nieszczęście, był to
numer

pewnej

fabryki.

Dojazd autem do fabryki położonej, jak wiadomo o kilka kilometrów za miastem, jest bardzo
trudny, nie mówiąc już o tem, że wymaga conajmniej 20 minut czasu.
Mój plan opierał się na przypuszczeniach, że kryminaliści nie rozporządzają aparatem w żadnem
prywatnem mieszkaniu, że będą dzwonić z budki w jakimś hotelu, czy restauracji. Wtedy byłoby
łatwo ich schwytać, bo wymagałoby to nie więcej, niż 5 minut czasu. Nie przyszło mi do głowy, że
użyją

telefonu

podmiejskiego,

włączonego

do

sieci

miejskiej.

- Psiakrew - zakląłem odruchowo i szybko począłem tłumaczyć wojewodzie:
-

Więc

niech

wojewodzina

wyjeżdża.

Proszę się niczego nie bać. Jedziemy pierwsi na miejsce. Wszystko będzie jak najlepiej. Głową
ręczę

za

bezpieczeństwo.

Podniecony i zdopingowany rozgrywką, która nas czekała za jakieś pół godziny, zawiesiłem
słuchawkę, nie zwracając uwagi na molestujący głos wojewody. Wpadłem do garażu, wydałem
ostatnie zarządzenia, i po pięciu minutach mknęliśmy już w kierunku fabryki, z której pochodził
telefon. Giermanowicz jest jednym z najdzielniejszych szoferów. Zna każdą wyrwę w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów od miasta, i w najgłębszych ciemnościach z zamkniętemi oczyma trafi
do każdego punktu. Blum, upokorzony swoją niefortunną przygodą w zaułku Ś-to Michalskim,
zechce napewno zrehabilitować się. Gracjanowski - ten człowiek djabłu na rogi pójdzie, a nasz
Iskander ma węch jak wszystkie psy policyjne całego świata razem wzięte. Co do mnie, byłem
przekonany, iż trzymam ich już w ręku... Pędziliśmy z szybkością 60 km. na godzinę, ze
zgaszonemi reflektorami, podskakując na wyboistych ulicach Zarzecza, prowadzeni nieomylną
ręką Giermanowicza.

XI.

Gdy wojewoda o godzinie 8 wieczór rzucił zdławionym głosem komisarzowi Mańkowskiemu -
„dzwonią" - wojewodzina, nie panując nad wzruszeniem, trzymała słuchawkę. Dzielna kobieta, dla
której fraszką był skok narciarski 30-metrowy i przelot Fokkerem z Wilna do Krakowa drżała.
- Tak - tak - powtarzała napół przytomnie do telefonu: - rozumiem, rozumiem... Dobrze... Ale
Agatka, Agatka, na miłość boską! Co? Zdrowa, zdrowa, Bogu najwyższemu dzięki! Już, już - za
chwilę

wyruszam.

Jestem

gotowa.

Ze łzami rzuciła się na szyję wojewodzie - Zdrowa i żywa, rozumiesz? O, teraz czuję się silna i
stanowcza.

Jadę.

Niema

chwili

do

stracenia.

-

Gdzież

to

jest?

-

wyszeptał

wojewoda.

- Pół drogi do Nowej Wilejki. Na piątym kilometrze, zaraz za mostem czekają z Agatką. O, Jurku,
jedyny

Jurku...

- Ależ tak nie można, Halinko. Bój się Boga! Ja tracę głowę nie wiem co się ze mną dzieje. Czy
Mańkowski nie zawiedzie? On przecie nie wie, gdzie ty właściwie masz stanąć. Zaczekaj chwilę.
Porozumiem

się

z

nim

dokładniej...

Na molestujący głos wojewody Mańkowski już nie odpowiedział.

- Co robić? Co robić? -- wojewoda biegał po gabinecie, przyciskając dłonie do łomocących skroni:
-

za

żadne

skarby

nie

puszczę

cię

samej

!

-

Jurku,

opamiętaj

się.

Bądź

mężczyzną!.

I wojewodzina zdecydowanym ruchem skierowała się do drzwi. A właśnie ktoś w nie zapukał.

background image

Wojewodzina zetknęła się z wchodzącym radcą Wiktorem Piotrowiczem.
- Pan wojewoda daruje - rzekł radca z teczką pod pachą, skłoniwszy się służbowo: - pan wojewoda
daruje, że go niepokoję o tej porze i wkraczam brutalnie do domu, okrytego smutkiem, obowiązek
jednak państwowy, przed którym muszą ustąpić najboleśniejsze zgoła sprawy osobiste, obowiązek,
powtarzam,

skłania

mnie...

- Jezus Marja! - krzyknął wojewoda, przerywając radcy: - w takiej chwili! Panie radco, panie
Wiktorze

drogi,

niechże

pan

mnie

oszczędza!

Lecz nagle, jakby olśniony, chwycił zdumionego radcę w ramiona i potrząsając nim mocno,
zawołał:
- Sama Opatrzność zsyła nam pana! Halinko, pan Piotrowicz pojedzie z tobą.

XII

Wojewoda słusznie rozumował, że sam towarzyszyć żonie nie może. Porywcy Agatki poznaliby go
odrazu, i mogłoby to skomplikować całą sprawę. Pozwolić zaś wojewodzinie udać się
samochodem na niebezpieczną wyprawę - to przekraczało jego siły. Jednak bandyci zastrzegli
wyraźnie, że wojewodzina musi przybyć na umówione miejsce bez osłony. Jak wybrnąć z trudnej
sytuacji?
Radca Piotrowicz znalazł wyjście. Poinformowany w kilku słowach o co chodzi, wlot ogarnął
położenie. Dopomóc wojewodzinie stało się dla niego nakazem obowiązku.
- Jestem gotów! - zawołał z zapałem: - gdzie auto?
-

Stoi

na

dziedzińcu.

I nim wojewoda zdołał zorjentować się, radca sprężystym krokiem wybiegł z gabinetu.
-

Niechże

pani

wojewodzina

siada

krzyknął

w

progu.

- Broń, broń! - rozległ się za nim zdenerwowany głos wojewody: - może pan nie ma rewolweru?
Ale radca już tych słów nie dosłyszał. Wojewodzina tymczasem szybko pakowała pięć tysięcy
złotych do torebki, nałożyła autookulary i ściągnąwszy mocno paskiem swój płaszcz sportowy,
skakała po dwa stopnie ze schodów, w biegu zapinając rękawiczki.
Dygocący 8-cylindrowy, niezawodny Buick stał na dziedzińcu, zwrócony latarniami na bramę
wjazdową.
- W imię Boże! - wojewoda rozlatanemi rękami pomagał żonie zasiąść przy kierownicy.
- Ruszaj! - dodał odruchowo, lecz raptownie uderzył się w czoło:
-

Ale

gdzież

Piotrowicz?

- Jestem - i głos radcy, jakby zduszony, doleciał niskiem echem z wnętrza samochodu.
Wojewoda

szarpnął

drzwiczki.

W

aucie

nikogo

nie

było.

- Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa - wzdrygnął się wojewoda: - czy ja śnię? Gdzież pan jest?
Przecież

tu

nikogo

niema?

Siedzenie samochodu podniosło się zlekka, ukazując głowę radcy.
- Jestem tutaj. Uważam, że to najpewniejsza kryjówka. Tu mnie nikt z bandytów nie dostrzeże, a ja
mam świetny punkt obserwacyjny. Niech pan wojewoda będzie spokojny. Wszystko w porządku.
Wojewoda po raz pierwszy zapewne dnia tego odetchął z głęboką ulgą.
- Co za genjalny pomysł! Nie zapomnę panu tego do śmierci, drogi, kochany pani Wiktorze.
I mocno uciskając wyciągniętą z pod siedzenia dłoń radcy, rzekł na pożegnanie:
-

A

więc

raz

jeszcze,

w

imię

Boże!

Panie radco, w pańskich rękach los mojej żony. Halinko, czas najwyższy.
Buick bezszelestnie poderwał się z miejsca. Czerwone światełko mignęło w bramie i auto zakręciło

background image

w ulicę Uniwersytecką. Wojewoda ze spuszczoną głową, wolnym krokiem jął wstępować po
schodach pałacu.

XIII

Minąwszy most Zarzeczny, wdarłszy się pod górę za Krzyżem i zostawiwszy za sobą ostatnie
zabudowania miasta, wojewodzina zwiększyła szybkość swego Buicka na szosie nowowilejskiej
do stu kilometrów. Kilka minut dzieliło ją od upragnionego mostu. Zawrotna szybkość stała się
zbawienną dla ukrytego pod siedzeniem radcy: zgięty napół w niewygodnej pozycji, nie zdążył
nawet zdać sobie z niej sprawy, gdy auto zatrzymało się w mocnem szarpnięciu o kilka metrów za
mostem.
Z obu rowów przydrożnych wyłoniło się po dwie postacie: czterech niewyraźnych osobników
otoczyło auto. Jakkolwiek wojewodzina spodziewała się - liczniejszej być może - bandy, efekt był
zbyt silny. Kaszkiety nasunięte na oczy, brudne szaliki na szyjach, owłosione i nieogolone twarze i
te charakterystyczne ruchy zawodowych bandytów - wszystko razem wywołało niespodziewany
wstrząs.
- Panie Wiktorze - krzyknęła dzielna niewiasta, zdradzając tym okrzykiem, że ktoś jeszcze musi
być

w

aucie.

Jeden

z

bandytów

spojrzał

na

nią

podejrzliwie:

- Paniusia, jak widzę, tego.. niebardzo wypełniła nasze warunki? To niedobrze. U nas to tak: albo
wzajemne

zaufanie

i

czysta

gra,

albo...

I ciemna lufa rewolweru zamigotała w świetle samochowych latarni. Wojewodzina krzyknęła po
raz drugi, niemal spazmatycznie. Krzyk ten zmusił radcę do interwencji. Wylazł z pod siedzenia i
otwierając

drzwiczki,

zapytał:

-

Co

się

tu

dzieje?

Dwie

latarki

elektryczne

kazały

mu

zmrużyć

oczy.

A, to pan radca - ozwał się jeden z bandytów: - szanowanie! Gdzież to się radca uplacował?
Wzrok

bandyty

padł

na

podniesione

poduszki

siedzenia.

-

To

tak?

Nie

było

tu

pewnie

wygodnie?

Ordynarny śmiech bandy złowrogim zgrzytem uderzył w uszy radcy i wojewodziny, która zdążyła
już

całkowicie

wrócić

do

równowagi...

- No, szoruj radca pod poduszki, ale migiem! Już cię niema, siup!
Nie pozostało nic innego, jak poddać się presji bandytów. Radca Piotrowicz posłusznie wrócił do
swej

kryjówki

- Ty Józiuk, siadaj sobie wygodnie na poduszkach - rzekł jeden z szajki, jak widać, herszt - tylko
uważaj, żebyś naszego radcy nie uraził. Wiadomo, delikatna osoba.
Gruby śmiech zawtórował tym sławom, herszt zaś zwrócił się do wojewodziny:
- Forsa jest? No, z rączki do rączki! Wojewodzina pośpiesznie oddała torebkę, której zawartość
skrupulatnie

przeliczono.

- Zgadza się. W porządku. Teraz paniusia pozwoli na dół, tak - tutaj - błotka niema, nóżki się nie
ubrudzą.
Wojewodzina

jak

automat

wypełniała

rozkazy

bandy.

- Antek i Franek do środka. Ja siądę przy kierownicy.
Bandyci zajęli miejsca. Nie ulegało wątpliwości, że mieli zamiar porwać auto, zostawiając
wojewodzinę

na

bezludnej

szosie,

w

ciemnościach

nocy.

- Ale dziecko, dziecko? -- jęknęła wojewodzina drżącymi wargami.
- A cóż paniusia myślisz? Za kogo nas masz? My ludzie rzetelne. Mańka, dawaj bachora.
Na te słowa wyłoniła się z rowu postać obdartej dziewczyny, trzymająca przy piersiach niemowlę.

background image

- Widzisz, paniusia. Jeszcze karmili Agatkę, aby głodu nie zaznała. Mańka, siadaj przy mnie.
Szybkim ruchem znalazła się Mańka przy herszcie bandy, który wszedł obecnie w obowiązki
szofera. Auto ruszyło pędem z radcą Piotrowiczem pod siedzeniem.
Oszołomiona i zdezorjentowana całą sceną, która rozegrała się w tempie kinematograficznem,
wojewodzina poczęła rozwijać łachmany, otulające ciałko niemowlęcia. Księżyc wyjrzał właśnie z
za chmur. W jego seledynowem świetle wojewodzina przekonała się z przerażeniem, że nagie
niemowlę

było

płci

męskiej.

Nieszczęśliwa kobieta zemdlona osunęła się do rowu.

XIV.

Panna Felicja Romanowska*) lubiła namiętnie konne wycieczki. Nałoży, bywało, żokejkę, w której
jej tak do twarzy, czarny kubraczek, briczesy w kratkę i buty z ostrogami -dosiędzie rączego konia i
hejże

po

błoniach

z

wiatrem

w

zawody.

Szosa nowowilejska stanowiła jej zwyczajną trasę dla swej .malowniczości w spadach i zakrętach,
odsłaniających wciąz nowe widoki. Wdole wije się Wilenka wartkim nurtem, a w jej falach tłumy
kąpiących się. Po drugiej stronie szosy lasy i zagajniki, tętniące śpiewem ptasząt. Szum wody,
okrzyki pływaków, ptaszęcy świrgot, i powiewy wiatru mieszają się w dźwięczną symfonję, której
przyjemnie posłuchać z góry. Panna Fela, bywało, podjedzie nieraz do urwistego brzegu Wilenki,
przechyli się na siodle i osłaniając dłonią oczy, w które bije blask wody i słońca. zawoła:
-

Hej,

hej,

dobrzy

ludzie,

a

co

wy

tam

robicie?

-

Hej,

hej,

-

odpowiadają

-

kąpiemy

się,

panienko!

- Panie Boże dopomóż! - odkrzyknie im panna Fela i popędzi konika.
Owego pamiętnego dnia majowego, kiedy wojewodzina otrzymała list od „Ludzi dobrej woli",
panna

Romanowska

ruszyła

samotnie

w

dalszą

przejażdżkę.

Wyjechała w godzinach popołudniowych, około ósmej wieczór była w Mickunach, skąd po
krótkim odpoczynku i lekkim posiłku, udała się w drogę powrotną do Wilna.
Noc już prawie zapadła. Tylko księżyc, przedzierając się przez skłębione chmury, zwiastujące
burzę majową, oświetlał niekiedy opustoszałą już o tej porze szosę. Powietrze, naładowane
elektrycznością, ociężało nieco, i spragnione płuca amazonki oddychały coraz trudniej. Koń
niepokoił się, strzygąc od czasu do czasu uszami, jak to zwykle przed burzą bywa. Zwalniał więc
kroku, to też panna Fela musiała go coraz częściej podniecać ostrogami.
Nagle, na ostrym zakręcie, za którym całe pole usiane jest w tem miejscu gliniankami, pełnemi
brudnej i mętnej wody, wierzchowiec panny Feli zaczął parskać i chrapać, najwyraźniej
wyczuwając niebezpieczeństwo. Nie pomogło przyjazne klepanie po jego giętkiej szyi i
zachęcające słowa odważnej amazonki. Koń stanął raptownie, wrywając się kopytami w ziemię i
chrapiąc

nie

miał

zamiaru

iść

dalej.

- Ktoś tu musi być - szepnęła do siebie amazonka, postanawiając zbadać sytuację.
Zeskoczywszy elastycznie z siodła i puszczając luzem wierzchowca, panna Fela przesadziła rów,
nad którym rosły niskie krzewy. Oczom jej przedstawił się dramatyczny widok:
- Panie Wiktorze, co to ma znaczyć?

XV.

background image

Jechaliśmy milcząc. Od Krzywego Koła Chevrolet wojewódzki ześlizgnął się z wyłączonym
motorem, bezszelestnie z gór. Teraz pod górę. Huk motoru rozpraszał moje myśli: Jakiś policjant
zwrócił uwagę na auto bez świateł. Począł dawać znaki, usiłując nas zatrzymać. Zwróciło to uwagę
kilku

przechodniów.

-

Gazu,

Giermanowicz!

Mój dzielny policjant odwrócił się z nad kierownicy i zrobił słuszną uwagę:
- Panie naczelniku, myślę włączyć światła przednie. Nikt nas nie zauważył jak wyjeżdżaliśmy z
miasta. Teraz na szosie dużo chodzi taksówek i autobusów. Auto bez reflektorów więcej zwraca
uwagi,

a

pod

taką

górę

motor

ryczy

jak

piekło.

- Macie słuszność, - odrzekłem. Że też mi to odrazu nie przyszło do głowy. Kiepski ze mnie
policjant. Jechać będziemy mogli prędzej. Zwolna jęły mnie opanowywać refleksje. Świeży wiatr
dmuchał nam w twarze, powiało ciepłem majowej nocy i wilgocią rosy jednocześnie. Usiadłem
wygodniej na poduszkach i poczułem jakby osłabienie w kościach. - Po tylu wrażeniach, po
nieprzespanych nocach. - Auto dudniło a stronami biegły topole, w blaskach reflektorów ich pnie
wyłaniały się nagle, białe, niesamowite, z czarnej czeluści nocy i biegły, biegły. W takich chwilach,
gdy za pół godziny rozegrać się może decydujący moment, najlepiej nie myśleć o niczem, a raczej
myśleć o rzeczach postronnych, błahych. Chwilowe odprężenie nerwów, dobrze zrobi... Chciało mi

*)Autorka zaznacza„ że w rękopisie swojej powieści osobę nadobnej amazonki innem oznaczyła
nazwiskiem, bardziej może znanem osobom występującym w powieści. W ostatniej jednak chwili
doszedł ją gwałtowny sprzeciw tej osoby, która nie życzy sobie przejść do literatury. Panna
Romanowska, chcąc dać przykład wyższości ponad przesądy, która kobiety, zajmujące się
literaturą, cechować powinna, a jeśli chodzi o starszą generację literatek, to wiemy, że cechuje -
odważnie wprowadza siebie samą do zajmującej akcji.

się w tej chwili poprostu marzyć. - Z tego stanu wyrwał mnie dziwny zapach, ostry zapach jakby
perfum.

Pociągnąłem

nosem

kilkakrotnie.

-

Blum,

gdzie

się

pan

tak

uperfumował?!

-

Ja

nie,

panie

naczelniku,

to...

może

fryzjer.

- Dobrze się wam powodzi, jak widzę. W domu brzytwy nie macie?
Ale Blum odwrócił do mnie twarz pełną zakłopotania i wyrzutu zarazem.
-

Panie

naczelniku,

jeszcze

w

domu

przecie

nie

byłem!

- No, no, nagroda nas zato nie minie. - Tak jest panie naczelniku. - Odparł smętnie.
Spojrzałem

po

bokach.

-

Giermanowicz,

minęliśmy

już

Puszkarnię?

- Juuuż! - doleciał mię głos z nad rozdygotanego motoru. Jeszcze jeden zakręt. Auto poszło ciszej.
Wyprostowałem się i rękę machinalnie włożyłem do kieszeni.
- Przyznam, iż nie mam zaufania do belgijskich eNeFów. Piątkę wogóle za broń nie uważam, a
raczej za straszak. Siódemka belgijska często zacina. Używam zawsze automatycznego pistoletu
„Mauser” cal. 765. Ma świetny chwyt, kolbę drewnianą i po wystrzeleniu dziewięciu nabojów
automatycznie nabija magazyn zapasowy. Teraz, ku swemu przerażeniu skonstatowałem: że nie
zabrałem ze sobą drugiego magazynu. Nie było jednak czasu na rozmyślanie.
-

To

tu?

-

Ta

droga

w

prawo

-

szepnął

Gracjanowski.

-

Zgasić

światła.

Czy

daleko

jeszcze

w

bok?

- Możemy zawrócić. Droga miękka, idzie wdół. Pojedziemy bez motoru. Szkoda czasu na piechotę.
- Objaśniał Giermanowicz.

background image

XVI.

Auto zawróciło i po rozmiękłym piasku potoczyło się między gęstym sośniakiem i jedliną.
Otwarłem drzwiczki i stanąłem prawą nogą na stopniu. Jednak piasek głęboki utrudniał jazdę.
Stanęliśmy

w

kotlinie.

Dosyć.

-

Ale

jak

on

stąd

nawróci?

-

wtrącił

Blum.

- Cicho, do djabła! Drzwiczek nie zamykać, żeby nie było trzasku. Maszynę zostawimy. Ja z
Giermanowiczem i z psem przodem, wy z tyłu. - Wydałem te rozkazy szeptem. - Ten szept jednak
raził moje własne ucho, taka cisza śmiertelna panowała wokół. Na niebie zbierały się ciemne
chmury, zwiastując burzę. Postaliśmy chwilę. Nic. Śmiertelna cisza.
-

Za

mną...

Wąwóz stał się jeszcze głębszy. Nad głowami mieliśmy zbitą kopułę liści. Stąpaliśmy jak widma
po głębokim piachu. Nagle - co to ?! - wyraźnie szelest. Gracjanowski zbliżył twarz do mego ucha:
„To nie, to Wilenka, rzeka". - Pomiędzy gęstwiną olch, krzaków leszczyny i młodych świerków
zamajaczyła biała plama fabryki. Gracjanowski wysunął się naprzód, bo znał dobrze miejscowość.
Obeszliśmy dokoła zabudowania. Żywej duszy. Wszędzie ciemno. Pies nie zaszczekał. Iskander
ocierał mi się łbem o kolano, stąpał jak cień, ale nie okazywał zainteresowania. – Tu mieszka do-
zorca.
Leciutko,

stuk,

stuk,

kolbą

rewolweru.

Żadnej

odpowiedzi.

Ach te męczące, męczące, policyjne dobijanie się do drzwi! Wieleż tracić trzeba nam energji,
czasu, wiele wyładować nerwów! A jakiejż wprawy i znajomości ludzkiego głosu, wymaga, ta
prosta na pozór czynność stukania do drzwi. Kto i jak się odezwie. Od tego zależy postępowanie
policji. Albo mówi grzecznie i perswaduje, albo działa terorem, grozi, łomocze i wyłamuje drzwi.
Drugi raz, - mocniej: stuk, stuk. - Wreszcie głos kobiecy: „Kto tam?". Była to żona dozorcy. Długo
trwały pertraktacje, zanim mi otworzyła. W tym czasie Giermanowicz stał od strony rzeki,
Gracjanowki i Blum z drugiej, przy dwóch wejściach. Teraz Iskander węszył zajadle koło drzwi
dozorcy. Żona otworzyła wreszcie. Męża niema, nikogo niema. - Co, dokąd poszedł ? Z wieczora
do Nowej Wilejki. Gospodarza niema. Jest jeden robotnik, śpi w składzie:
- Stary ten człowiek nie umiał nic powiedzieć i wydawał się szczerze zdziwiony naszą wizytą.
Rano

przyjdą

robotnicy,

może

oni

co

widzieli.

-

Nie

było

tu

nikogo?

-

Nie

słychać

było.

-

Gdzie

telefon?

Dozorczyni zaprowadziła nas poprzez ciemne pokoje biura, składy, schody, na górę do kancelarji.
Słaby płomień świecy rzucał fantastyczne cienie. Iskander biegł pierwszy, później dreptała
dozorczyni,

zaczem

ja,

za

mną

Blum.

-

Co

to,

elektryczności

niema

u

was?

-

Pogasła

dlaczeguś

dziś.

-

Hm...

Blum

uważaj.

W kancelarji panował wzorowy porządek. Na biurku stał telefon, a słuchawka… leżała odłożona
na bibule. Jedno okno zlekka uchylone. Otwarłem je i spojrzałem w dół. Nie było wysoko... Oto
wszystko. Robić rewizję, szukać. Poco? Dobry policjant winien mieć intuicję. Intuicja mówiła mi,
żeśmy albo przyjechali zapóźno, albo... Nie, tu stanowczo niema nikogo. Wystarczy spojrzeć na
psa.

Usiadł

i

gryzł

palec

tylnej

nogi.

Jazda stąd! Prędko! Coś mię pchało ku szosie, byle szybciej ! Tylny bieg. Zapalić światła.

background image

XVII.

To, co się stało następnie, przeszło moje wszystkie oczekiwania. Przy wjeździe na szosę
spotkaliśmy postać kobiecą z dzieckiem na ręku. Twarz miała zastygłą w jakiejś niemej rozpaczy, a
na policzkach rozmazane ślady łez. To była wojewodzina. Opowiedziała wszystko. Ach, żeśmy tyle
czasu stracili w tej przeklętej fabryce! Teraz gazu co sił do Nowej Wilejki. Na posterunek! Ani
chwili do stracenia. Jednak około 8-miu minut musiałem zużytkować zanim na posterunku
policyjnym wydałem niezbędne rozkazy. Zatelefonować do Wilna po auto dla wojewodziny; do
komendy powiatowej o zarządzeniu pościgu; do Michaliszek i Świru o zatrzymanie każdego auta
osobowego; bachora przesłać rano do Zakładu Dzieciątka Jezus; dać nam zaraz jednego policjanta
z

karabinem.

- Dowidzenia pani, przepraszam, ani sekundy dłużej na rozmowę!
Giermanowicz zdołał się już wywiedzieć, że w ciągu ostatniej godziny dwa auta przeszły przez
miasteczko,

ale

obydwa

skierowały

się

na

trakt

Połocki.

Boże, cóż za pech, prześladował mię cały dzień dzisiejszy! Teraz przejazd. Pociąg idzie, więc
przejazd zamknięty automatycznie. Motor stoi przed szlabanem i warczy, drży cały, niecierpliwi
się. Sekundy biegną. Zaczynam kląć, co mi się zdarza w chwilach niezwykłego zdenerwowania.
Ten pociąg robi chyba półtora kilometra na godzinę! - Nareszcie! Dwie minuty straty. Prędzej,
prędzej! Wykręcamy po jezdni, podskakujemy na wybojach. Straszny jest ten odcinek drogi.
-

Zaraz

wyjeżdżamy

na

szosę

-

mówi

mundurowy.

Oto drugi przejazd, przelatujemy po szynach. Przed nami, w świetle reflektorów leżała wstęga
szosy, równiutka, prosta linja, ciągnie się gdzieś w tajemniczą nieskończoność i ginie w
ciemnościach.

-

No,

teraz!

Sześćdziesiąt, 70, 80;strzałka szybkości biegnie coraz dalej; dziewięćdziesiąt, sto... samochód
przysiadł jakby do ziemi, wyrzucił kurz z pod opon i poleciał nisko, jak ptak sto dziesięć na
godzinę.

Przechylony

poprzez

karoserję

patrzałem

w

dal.

Nagle Giermanowicz hamuje... Co się stało! Dlaczego wszyscy sięgnęli raptem po rewolwery? Już
widzę dokładnie: przed nami w ciemności, czerwona latarka tylnego światła. Jakieś duże, osobowe
auto stoi na szosie.

XVIII

Muszę

się

przyznać,

z

niekłamaną

dumą,

że w wypadkach, jak teraz, wobec bezpośrednio grożącego niebezpieczeństwa, w oczekiwaniu
stanowczej rozgrywki - opanowuję całkowicie swe nerwy i zdobywam się na zimną krew.
Stałem w samochodzie pochylony nad Giermanowiczem, prawą ręką trzymając za klamkę
drzwiczek

i

szybko

wydałem

rozkazy:

- Nie hamować maszyny! Pełnym gazem naprzód! Wszystkie reflektory! Dziesięć kroków od auta,
stanąć!

Wyskakiwać

na

boki

i

nie

włazić

w

światło!

Żżuchch - ciężko stęknąwszy zarył się Chevrolet o kilka kroków przed tajemniczem autem.
Skoczyłem pierwszy z rewolwerem w ręku, przez rów na pole; za mną Iskander. Giermanowicz

background image

wyłączył motor i skoczył również w prawo. Pozostali w lewo. W ten sposób, sami ukryci w cieniu,
oślepiając spodziewanych bandytów reflektorami, - mieliśmy dokładnie oświetlone pole widzenia.
Nie było najmniejszej wątpliwo ści. Przed nami stał ciężki, wojewódzki Buick.
Ściskałem kolbę rewolweru. Byłem przygotowany na wszystko. Staliśmy tak chwilę, jak
skamieniali w miejscu. Gdzieś z dala, z wilgotnych łąk, odezwał się derkacz, raz i drugi. Ale w
Buicku wojewody panowała cisza. Niema nikogo. Auto najwidoczniej porzucono.
- Zgasić światła -- powiedziałem przygnębionym głosem. - Giermanowicz obejrzyjcie maszynę.
Siadłem

wyczerpany

na

stopniu.

To

te

nieprzespane

noce...

Starszy posterunkowy dotknął motoru. Próbował następnie różnych części, obejrzał koła, wreszcie
zdał

raport:

- Panie naczelniku, zabrakło im benzyny. Przebili opony i kiszki. Motor jeszcze ciepły. Tylko co
zwiali.
W tej chwili przeraźliwa błyskawica rozdarła powietrze, padł grom. Zerwał się nagły wicher i
rozszalała na dobre burza. Deszcz począł lać jak z cebra. - To nas otrzeźwiło. Wleźliśmy pod budę i
jęli rozstrząsać sytuację spokojnie.

XIX

Bandyci zostawili auto i uciekli. Uciec mogli wprost, w lewo, lub wprawo, albo też uszli jakiś
kawał szosą, by następnie skręcić. Poszukiwać ich w tej chwili w najbliższych zaroślach, jest
rzeczą absurdalną. Wszędzie, w tej okolicy rozciągają się wielkie lasy. Łatwiejby znaleźć szpilkę w
stogu siana. - A jak się przedstawia topografja terenu? W lewo od szosy, aż po linję kolejową
Wilno-Zemgale, suchy las szpilkowy, o gęstem podszyciu . W prawo, pola, łąki, rzeka Wilenka,
następnie zbite masy leśne Nadleśnictwa Ławaryskiego. Tak nam objaśniał policjant mundurowy.
-

A

więc?

-

zapytał

Gracjanowski.

- A więc, mogli pójść zarówno w lewo, jak w prawo.
Pełen rezygnacji zapaliłem papierosa, pierwszego od wyjazdu z Wilna i zagłębiwszy się w
poduszkach, udawałem wobec swych podwładnych, że roję jakoweś genjalne plany podczas gdy
właściwie w głowie mojej panowała pustka, zmęczenie, chęć snu i chaos. Co robić? - Blum prosił
służbiście

o

ogień.

Podałem

mu

ogarek.

I oto nas czterech, oficera, i dzielnych wywiadowców, skierował na właściwe tory jeden policjant
mundurowy Komendy Powiatowej. Ten właśnie, któregośmy wzięli z Nowej Wilejki. Nazywał się
Bilunas i znał doskonale miejscowy teren i stosunki. Powiedział tak:
- Ja radzę jechać do Mickun. 'I'am jest „nasz człowiek, trzyma herbaciarnię. On wie dużo. Jeżeli to
jest taka znaczna szajka bandytów, on musi wiedzieć i wskaże. Wszyscy spojrzeli na mnie.
Oczywiście kazałem jechać.

XX

Wincenty Bukowski trzymał herbaciarnię w Mickunach od lat 5-ciu. Mówiono o nim, że trudnił się
przemytem, ale niech mu to idzie w niepamięć. Urodzony w Kobylniku, prowadził jakiś czas mały

background image

handelek na Zarzeczu w Wilnie, zwinął go przezornie jeszcze przed kryzysem. Gdzieś w
tajemniczy sposób spławił teścia i kupił kawał gruntu w Mickunach. Spokojny w obejściu,
poważny, ważył każde słowo zanim go z ust wypuścił. Każdego miał w zwyczaju obejrzeć od stóp
do głów. Czynił przytem wrażenie człowieka godnego zaufania, bo w rezultacie mówił prosto i
wyraźnie. -Nie wiem dlaczego, miałem wrażenie, że ten człowiek wie o wszystkiem, choć nas o nic
nie pytał, a tylko słuchał. Kazał podać herbaty. Herbaty - nie wódki. To dobrze świadczyło o jego
intencjach. Sam wypił pół szklanki, otarł pot z pełnego, jak księżyc oblicza i zapytał wreszcie
Bilunasa:

-

Gdzie

stało

auto?

-

Pomiędzy

mniej

więcej

Ulitą

i

Derzelami.

- Aha. - Włożył kapotę. Zmarszczywszy czoło spojrzał przez otwarte okno na niebo, następnie na
zegarek. Za 20-cia dwunasta. Jeszcze raz obrzucił nas wszystkich wzrokiem i spytał po raz drugi:
-

Broń

panowie

macie?

-

Mamy

-

odrzekłem.

-

Aha.

To

idziemy.

- Dokąd? - spytałem, trochę zniecierpliwiony jego kobylnicką flegmą.

Bukowski tylko nasunął czapkę na czoło i zwrócił się do Bilunasa.

- Tylnim chodam.

XXI

Gdyśmy uszli kawał drogi, po rozmiękłym po deszczu gruncie. Odezwał się znów niespodziewanie
Bukowski.
Jeżeli ich niema w Muchnie, tedy są jeszcze w Borkach. Jeśli ni tu, ni tu, znaczysia dali się prosta
leśnym trybam przez błota do Brzeźniaków. Daleka droga. Tam dziś nie zajdziem. Tylko panowie -
zwrócił się nagle w moją stronę - żeb nicht nie wiedział, że ja w ta sprawa zamieszany. Ja ich
znam.
Do miejsca będzie może ze trzy kilometry, aleśmy szli omal godzinę. Na wschodzie niebo jęło się
już różowić, gdy ujrzeliśmy polanę. W kierunku zachodnim, koło rzeki widniały trzy zabudowania.
Bliżej lasu samotna odryna. Nasz przewodnik stanął jak wryty i nakazał milczenie. Spojrzał
dokładnie po okolicy, zatrzymał dłuższy wzrok na odrynie i szepnął:
-

Jest.

-

Poczem

cofnął

się

w

głąb

zarośli.

Zimny, jak ten wiosenny poranek, przeszedł mi dreszcz po kościach. Dreszcz decydującej minuty.
- Baczność chłopcy. Bilunas z karabinem i Blum od strony lasu. Kto będzie uciekał, walić prosto w
łeb.

Psa

trzymajcie

ze

sobą.

-

Panowie,

za

mną.

Nie spojrzałem nawet na twarze towarzyszy. Wiem, że szli wiernie krok w krok. Minąwszy kilka
krzaków leszczyny, ujrzeliśmy wolną przestrzeń, która dzieliła nas od odryny. Zupełnie milcząc
przeszliśmy te kilkanaście metrów do ślepej ściany budynku. Giermanowicz przyłożył ucho. Nic,
cisza.

Czyżby

znowu

fiasko?

- A kto tam? - odezwał się nagle donośny głos, z frontu, od drzwi. Zamarliśmy w bezruchu.
- Kto tam? - Znów ten sam głosi, raczej spokojny i dobrotliwy.

Giermanowicz -- pierwszy ruszył, wyjrzał z za węgła i podszedł do nawpół przymkniętych wierzei.
-

A

pan

kto?

-

zapytał.

-

Ja

stróż

-

odpowiedział

tenże

dobrotliwy

głos.

Znów napróżno! - pomyślałem - psiakre... nagle - traach! Huknął strzał, poczem drugi i chwila
ciszy śmiertelnej. Ktoś zeskoczył z wysoka na trawę. Wypadliśmy z Gracjanowskim jednocześnie z

background image

za rogu. Giermanowicz leżał ukrywszy twarz w dłoniach. Ktoś się nad nim pochylał. Trach! trach!
- dałem dwa strały z odległości trzech kroków. Mignęły w pomroce białka oczu, postać zachwiała
się i runęła jak worek na ziemię. W tej chwili zeskoczyło z siana trzech ludzi.
-

Ręce

do

góry!

--

wrzasnąłem

na

całe

gardło.

Gracjanowski podbiegł i strzelił wprost najbliższemu w piersi. Ten padł szeroko rozmachując
rękami. Ale najbliższy jego towarzysz skoczył jak ryś, porwał wprawnym ruchem wywiadawcę za
gardło i usiłował obalić. W tej chwili drugi strzelił do mnie z obreza. Chybił. Nie zdążył
zarepetować. Porwałem za lufę. Puścił karabin i ścisnął mi prawą rękę z rewolwerem. Dałem strzał
w powietrze, ale jednocześnie uczułem straszne uderzenie butem w brzuch. Nie wypuszczając
karabinu i rewolweru padłem nawznak. Bandyta skoczył do ucieczki. Traach! - piuu! - gwizdnęła
kula. To strzelał Bilunas. Chybił. Traach - piwu! przeleciała druga nademną, ale bandyta już się
skrył w zaroślach. Usiłowałem powstać. W tej chwili nadbiegł Blum. Nie zapomnę nigdy jego
złowrogich oczu, które ujrzałem w ułamku sekundy. Podbiegł z tyłu do walczącego z
Gracjanowskim bandyty, podniósł swą ciężką, niedźwiedzią rękę i trzasł straszliwie kolbą „nagana"
w potylicę czaszki. - Przymknąłem oczy. Po wszystkiem - pomyślałem.
W następnej chwili Blum pomagał mi wstać. Czułem ból w okolicach brzucha, ale przecież nie
byłem nawet ranny. Już mogłem iść od biedy. Gorzej było z Giermanowiczem. Ten miał
postrzelone prawe udo. Gracjanowski z Bilunasem trzymali go popod ręce.
Nagle, ze złożonego w odrynie siana, zsunęła się zwolna, zaczepiając i unosząc ponad kolana
spódnicę, postać dziewczyny. Oparła się milcząc o bierwiona budynku. Patrzała dziwnie na nas,
trochę

zakłopotana,

nachalna

i

wystraszona

jednocześnie.

-

Jak

się

nazywasz?

- Mańka.

XII

Panna Felicja Romanowska, którą zostawiliśmy w chwili, gdy ratowała znalezionego na szosie
nowowilejskiej radcę Piotrowicza, zachowała narazie milczenie o szczegółach nocnego spotkania.
Zresztą, nie interesowało to nikogo, gdyż całe Wilno zelektryzowane było porwaniem małej
Agatki.
Wieść o nieszczęściu, które dotknęło dom wojewody, rozniosła się lotem błyskawicy. Antoni
Wendorf, sekretarz wojewody, telefonował natychmiast do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
skąd postanowiono wysłać specjalnego urzędnika, celem zbadania na miejscu okoliczności, w
jakich porwanie nastąpiło. Urzędnik wydziału sztuki, Tadeusz Łopalewski, na którym spoczywał
obowiązek układania przemówień dla wszystkich wojewodów, przystąpił do skomponowania
odpowiedniej, brzemiennej w myśli mowy, przeznaczonej do wygłoszenia przez wojewodę wobec
urzędników, gdyż nazajutrz mieli się oni stawić w wielkiej sali konferencyjnej z kondolencjami.
- Panowie - powiedział im treściwie wojewoda - wiem, co was tu sprowadza. Dziękuję. Z głębi
zbolałego serca dziękuję, mówiąc wam wszystkim staropolskie Bóg zapłać. Ale, panowie, mój ból
ojcowski i wasze gorące uczucia winny ustąpić przed obowiązkiem obywatelskim i nakazem pracy,
coraz intensywniejszej, coraz bardziej wytężonej pracy! Do pracy więc, panowie, do pracy!
- Do pracy! - pochwycili radośnie urzędnicy, i pokrzepieni na duchu podniosłemi słowy, zabrali się
energicznie do komentowania na najróżniejsze sposoby nieszczęśliwego wypadku.
Plotkom i domysłom nie było końca. Wysuwano najfantastyczniejsze przypuszczenia. Jedni sądzili,
że porwanie ma podłoże wyraźnie romansowe. Inni zastanawiali się, czy nie jest to jakaś grubsza
gra polityczna, od której zależeć może cała karjera lubianego przez wszystkich wojewody. Ma on,
dzięki sympatji, którą się cieszy wśród urzędników, dużo wrogów w Warszawie. Kto wie, czy ktoś

background image

z jego przeciwników politycznych nie umaczał palców w całej aferze. Porwali Agatkę, licząc, że po
tym

fakcie

w

ministerstwie

powiedzą

Lackowi:

- Własnej córki upilnować nie mogłeś, a całego województwa chcesz pilnować? Nie, bratku,..
I

pogonią

w

stan

spoczynku.

- Przeciwnie - gorączkował się radca Hartung: - to właśnie najlepiej świadczy o wojewodzie! Jest
dzień i noc tak zajęty sprawami państwowemi, że czasu nawet nie miał, aby za Agatką patrzeć.
- A na koj czort - wtrącił się naczelnik M. K. Pawlikowski: - na koj czort patrzeć wojewodzie za
dzieckiem?

Cóż

on,

mamka?

niańka,

czy

co?

Naturalnie wspomniano porwanie synka Lindbergha i małego Lejbowicza, przeprowadzono
pomiędzy temi faktami analogję, rzecz prosta nieistotną i zaciemniającą raczej sprawę. Jeden tylko
mały i szustry radca Aleksander Trocki, zwany popularnie wśród kolegów Saszką, nie mówił nic i
chodził z tajemniczą miną: on niby wie, ale nie powie. Palce zaś jego lewej ręki nie przestawały
pieścić odznaki sportowej P.O.S., która widniała w klapie marynarki, zaszczytnie zdobyta po biegu
na

10

kilometrów.

Wszystkie pisma wileńskie wystąpiły z nadzwyczajnemi dodatkami i artykułami na temat porwania
i

nieszczęścia,

które

spadło

na

rodzinę

wojewody

Lacka.

Eugenja Kobylińska Masiejewska, znana poetka, ogłosiła okolicznościowy wiersz. Nosił on tytuł
„Żale

wojewodziny"

z

podtytułem

i

dedykacją:

„Strapionej matce, zespolona z nią w macierzyńskiem uczuciu, wiersz ten "poświęcam".
Wiersz

brzmiał

jak

następuje:

Na

oknie

deszczowa

łuska

Chwieją

się

wgórze

rolety,

A

serce

matki

ból

muska...

Agatko,

gdzie

ty?

Za

oknem

deszcz

pada

skośnie,

Chmurami

mieni

się

szyba...

W

pięciomiesięcznej

swej

wiośnie

Nie

możesz

zginąć

chyba?

Po

szybie

krople

wdół

płyną,

Myśl

pragnie

za

tobą

pobiec...

Gdzie

jesteś

moja

dziecino?

Odpowiedz

matce,

odpowiedz...

Szyba

jest

taka

omglona,

Cień

się

na

niebo

położył...

Z

tęsknoty

mamże

dziś

skonać,

Czy

we

łzach

żyć

wciąż,

o

Boże!

Prawie jednocześnie ukazał się feljeton pióra najznakomitszej literatki wileńskiej Heleny Romer
Ochenkowskiej.
- „Pamiętam - czytano w nim ze wzruszeniem - pamiętam, gdy po raz pierwszy znalazłam się w
Krakowie. Było to w roku 1880. Dziesięcioletnia zaledwie, prześliczna dziewczynka, wywołująca
zachwyty Wyspiańskiego, błąkałam się po ulicach i placach czarownego miasta, i już wówczas •w
rojeniach dziecięcych widziałam swój uroczysty, ogólnopolski pogrzeb na Wawelu.
A idą posępni, a grają im dzwony żałobne - brzmiały mi w uszach nieśmiertelne słowa poety. Ach,
jakże pragnęłam Wawelu! Był to wówczas szczyt moich marzeń. Błąkałam się więc po ulicach,
zachodziłam często do domu państwa Zdziechowskich, gdzie na wspomnieniach pięciu Romerów
spływał nam słodko czas. Gawędziliśmy o Alfredzie Romerze, znakomitym malarzu i rzeźbiarzu; o
Edwardzie, również malarzu; o nieustraszonym Janie, generale dywizji, zmarłym w r. 1869;
nakoniec o Eugenjuszu, geografie, autorze świetnego „Atlasu geograficznego", i Michale,
publicyście... Budziliśmy w duszach naszych wizję Wilna i cudownej kaplicy Romerów w
Trokach...

Niepowrotne,

niezapomniane

chwile...

„I właśnie, gdym tak raz biegła przez Planty z pensji SS. Sakramentek, doszedł mię cichy płacz
dziecięcia. Obejrzałam się dokoła: nikogo wpobliżu nie było. Obejrzałam się raz jeszcze - płacz

background image

coraz wyraźniejszy, jakby zdołu pochodzący. Nachylam się - a w krzakach leży maleńka,
prześliczna dziecina. Porwałam ją w ramiona, osypując pocałunkami. Nagle w alei ukazał się
nienawistny

austrjacki

policjant.

- Co tu panienka robi? - zapytał surowo: - czyje to dziecko?
- Moje! - zawołałam nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, że palnęłam głupstwo: - znalazłam je
właśnie

w

krzakach.

Policjant uśmiechnął się. Musiałam być rozkoszna w swej rozbrajającej naiwności.
-

Psiakrew

-

rzekł

brutalnie

-

znowu

podrzutek!

- Podrzutek? - wyszeptałam w najwyższem zdumieniu, gdyż po raz pierwszy w życiu usłyszałam to
słowo:

-

co

to

znaczy

podrzutek?

- Niech panienka lepiej idzie do szkoły - skarcił mię stróż porządku publicznego, wyrywając z rąk
kwilące niemowlę.... Oddalił się szybko, pozostawiając mię na pastwę pierwszego głębokiego
przeżycia. Zrozumiałam wówczas cały ból matki, której odbierają dziecko, pojęłam tragedję
niewinnej

dzieciny,

rzuconej

gdzieś

w

krzaki...

Chwila ta stanęła mi żywo w pamięci, dzisiaj, gdy dowiedziałam się o ciosie, który poraził miłą i
kochaną panią Halinę Lackową... I jej Agatka, jak tamto dziecię krakowskie, przeżywa swą
pierwszą tragedję opuszczenia i wydarcia z objęć kochającej matki. I ona, skamieniała w boleści
matka, miotana jest tem straszliwem uczuciem krzywdy, jakiej ja doznałam, gdy okrutna ręka
obcego człowieka sięgnęła po maleństwo, które jeszcze przed chwilą tak czule pieściłam"...
Silne wrażenie wywołał również artykuł „Dziennika Wileńskiego".
„Głęboki upadek moralności, rozluźnienie obyczajów, załamanie się życia rodzinnego i zachwianie
podstaw religijno-etycznych - podkreślało to pismo - są dzisiaj objawem nagminnym, panoszącym
się zastraszająco w naszem społeczeństwie. Nie będziemy wskazywali na przyczyny tego
smutnego zjawiska, nie chcąc narażać się na jeszcze jedną konfiskatę. Ale każdy zdrowo myślący
człowiek zrozumie, o co nam chodzi. I bez wytykania palcem wiemy, gdzie szukać źródła zła.
Gdyby nie uczucia humanitarne, które w tej chwili żywimy dla wojewody i jego rodziny,
moglibyśmy zacytować pewne przysłowie. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - głosi stara
narodowa prawda. Sanacja, w przymierzu z Wiślickim zapomniała o niej. Zapomniała, że wszelki
zły czyn człowieka musi się wreszcie przeciw niemu samemu zwrócić, że przekleństwo złego
czynu prędzej czy później z nawiązką na głowę występną spadnie.
Zapewne - porwanie Agatki mrozi nam krew w żyłach i wywołuje okrzyk przerażenia na usta.
Jednakowoż - władza, która faworyzuje Żydów, która tłumi wszelki odruch sumienia narodowego,
wchodząc w konszachty z ciemnemi siłami, czyhającymi na zgubę narodu - władza taka nie zasłu-
guje na współczucie. I gdybyśmy się dowiedzieli, że małą Agatkę porwano na mace (zważmy, że
pascha żydowska przypada w roku bieżącym na dzień 14 maja, porwania zaś dokonano dnia 13-go
zrana), nie zdziwilibyśmy się wcale. Fakt ten potwierdziłby tylko nasze słuszne przewidywania,
którym niejednokrotnie, mimo represji, dajemy na tem miejscu wyraz i dawać go będziemy
nieustraszenie"...

XXIII

Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet, na którego czele stała sprężysta i państwowotwórczo
nastawiona przewodnicząca dt. Z. Rostkowska, postanowił niezwłocznie przystąpić do
odpowiedniego zamanifestowiania swych uczuć kobiecych i obywatelskich. Po dłuższej dyskusji
uznano, że najlepszą formą wyrażenia wojewodzinie symatji i współczucia będzie ofiarowanie jej
portretu porwanej Agatki. Z propozycją wykonania portretu zwrócono się do wybitnego malarza

background image

Kazimierza Kwiatkowskiego. Pewną przeszkodą była nieobecność Agatki, jednakowoż Związek
Kobiet zdołał dyskretnie (pod pozorem zawieszenia fotografji w sali Związku) uprosić
wojewodzinę o podobiznę córeczki, i artysta zabrał się ochoczo do pracy. W kilka dni portret był
gotów. Przedstawiał on, w stylu klasycyzmu wileńskiego, maleństwo siedzące w wózku ze
smoczkiem i buteleczką. Na widok portretu Agatki, naturalnej wielkości i jak żywej, wojewodzina
wybuchnęła

gorącym

płaczem.

- Tyle serca, tyle serca - dziękowała przez łzy, ściskając dłonie zacnych kobiet: - jakże ja wam się
za

to

wszystko

odwdzięczę!

Niemniej żywo na smutne wydarzenie zareagowało Radjo wileńskie. Jego dyrektor p. Witold
Hulewicz odbył niezwłocznie naradę z kierowniczką działu dziecięcego p. Haliną
Hohendlingerówną. Postanowiono ogłaszać codziennie, w godzinach rannych i wieczorem,
wezwania do społeczeństwa, nawołujące do poszukiwań Agatki, prócz tego zorganizowano
specjalną audycję. P. Jerzy Ostrowski, znakomity pedagog, zaproszony w tym celu telegraficznie
do Wilna, miał wypowiedzieć feljeton na temat porywania dzieci w świetle najnowszej pedagogiki,
p. Witold Hulewicz wykonać dialog ze swoją córeczką p.t. „Dziecko pyta - ojciec odpowiada";
następnie p. Halina Hohendlingerówna będzie recytowała wiersze Witolda Hulewicza z cyklu o
dziecku (tom p.t. „Lament królewski"), kończąc recytacje znanym wierszem „Dziecko śpi";
wreszcie p. Stanisław Węsławski, młody muzyk wileński, wykona na fortepianie własne
kompozycje do „Rymów dziecięcych" Iłłakowiczówny, nakoniec prof. dr. Tadeusz Szeligowski
odegra umyślnie skomponowaną symfonję heroiczną. Audycję zamknie gorący apel dyrektora
Hulewicza do wszystkich radjosłuchaczów z prośbą o nadsyłanie listów i uwag w sprawie porwa-
nia Agatki. Listy te, oprawione w piękny album i ofiarowane wojewodzinie, staną się konkretnym
dowodem tego żywego udziału, jaki wzięła rodzina radjosłuchaczów w nieszczęściu, które spadło
na

rodzinę

wojewody.

Projekt środy literackiej, poświęconej dziecku w literaturze polskiej, nie doszedł do skutku ze
względu na oświadczenie pana Jerzego Wyszomirskiego (recenzenta „S ł o w a", który zgóry
zapowiedział swój negatywny stosunek do podobnej imprezy, - natomiast Rada Wileńskich
Zrzeszeń Artystycznych postanowiła w odpowiedni sposób zaznaczyć swoje stanowisko. Zwołane
w lokalu Rady (Ostrobramska 9 m. 4 w podwórzu nalewo, pierwsze piętro) walne zebranie
wszystkich stowarzyszeń, w skład jej wchodzących, powzięło następującą uchwałę:
- Rada Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych, łącząca osiem wileńskich organizacyj (Związek
Zawodowy Literatów Polskich, Wileńskie Towarzystwo Artystów Plastyków, Wileńskie
Towarzystwo Filharmoniczne, Polskie Towarzystwo Muzyki Współczesnej, obie Filje Wileńskie
Związku Artystów Scen Polskich, Koło Miłośników Wilna, Sekcja Artystyczna Towarzystwa
Popierania Przemysłu Ludowego i Towarzystwo Bibljofilów Polskich w Wilnie) - powołana do
stania na straży zagrożonej kultury polskiej na Wileńszczyźnie, znalazłszy się w obliczu
niesłychanego faktu, jaki miał miejsce w dn. 13 maja w ogrodzie Bernardyńskim, pragnąc w
związku z powyższem wyrazić swoje głębokie zaniepokojenie, uchwaliła na walnem zebraniu
zrzeszonych orgarizacyj w dniu 15 maja roku 1933 co następuje:
1. Uznać porwanie córeczki JWPana Wojewody wileńskiego, Agatki Lackówny, za fakt nie
podlegający

najmniejszej

wątpliwości;

2. Uznać w tym fakcie wyraźny zamach na całość i dobro kultury życia rodzinnego w Wilnie;
3. Uznać, że centralne władze państwowe winny bezwzględnie zabronić porywania dzieci w myśl
odnośnych

ustaw

o

opiece

nad

matką

i

dzieckiem;

4. Wyrazić JWPanu Wojewodzie wileńskiemu Jerzemu Lackowi najgłębsze współ czucie i
zapewnienie

najściślejszej

jednomyślności;

5. Przesłać uchwałę niniejszą całej prasie polskiej z prośbą o przedrukowanie.
Prezydjum

R.W.Z.A.:

(-)

Ludomir

Śleńdziński, prezes; (-) Witold Hulewicz, I wiceprezes; (-) Adam Wyleżyński, II. wiceprezes; (-)
Tadeusz Szeligowski, sekretarz generalny; (-) Stanisław Węsławski, skarbnik..
Zdecydowane stanowisko Rady Zrzeszeń odbiło się szerokiem echem w mieście, budząc
powszechne uznanie, największy jednak efekt osiągnęły trzy głosy, które pojawiły się na szpaltach

background image

„Słowa”. Był to artykuł wstępny Cata, notatka Walerjana Charkiewicza i feljeton Jerzego
Wyszomirskiego.

XXIV.

P. Manfred Kridl, profesor estetyki Uniwersytetu Wileńskiego, przeczytawszy to zdanie, zerwał się
z fotela. Spokojny i zrównoważony profesor nie mógł opanować irytacji.
- Nie, - zawołał - to kpiny! Najwyraźniejsze kpiny. Tak dalej być nie może. Trzeba dać szkołę tej
pannicy.
Zdenerwowany w najwyższym stopniu, profesor zbiegł gwałtownie ze schodów, wpadł do trójki
przed

pocztą

i

zażądał

biletu

na

Zwierzyniec.

- Szanowny pan będzie musiał przesiąść się na jedynkę - rzekł uprzejmie konduktor, wydając mu
bilet

przesiadkowy.

- Psiakrew - zaklął automatyczne esteta - przez tę idjotkę pomyliłem linję. Wysiadłszy przy
Rudnickim i oczekując jedynki, profesor ochłonął nieco. Majowy odwieczerz był prześliczny, i
przez okna cukierni widziało się roześmiane twarze kobiece. Sam pan Sebastjan Rudnicki stał w
otwartych drzwiach swego zakładu, z rękami jak zwykle założonemi wtył, zadowolony i życiu
rady. Gromki, odbrzuszny, serdeczny śmiech Kazimierza Kwiatkowskiego słychać było aż na ulicy.
Opowiadał on właśnie zebranemu przy stoliku towarzystwu, jak przyszły do niego baby, aby im
namalować Agatkę. Opowiadanie musiało być wesołe, gdyż towarzystwo raz wraz wybuchało
niepohamowanym

śmiechem.

- A, idź ty - usłyszał jeszcze profesor głośny okrzyk i skoczył do jedynki, która właśnie nadjechała.
Otworzyła

mu

drzwi

sarna

panna

Felicja

Romanowska.

- Wiedziałam, że pan przyjdzie

rzekła z czarującym uśmiechem.

- Wiedziałam -- zgrzytnął profesor, w którym znowu wezbrała irytacja: - ja myślę! Jak ktoś pakuje
kogoś do powieści i każe mu wyprawiać idjotyczne sztuki, musi chyba wiedzieć, co robi. Moja
droga pani, doprawdy nie rozumiem, o co pani chodzi. Siedzę spokojnie w gabinecie, jestem
właśnie po obiedzie, zapalam papierosa, biorę „Słowo"... Czytam. Dochodzę do ostatniego zdania
rozdziału XXIII-go -i nagle muszę się poderwać, wsiąść w trójkę zamiast jedynki i lecieć na zbity
łeb na Zwierzyniec tylko dlatego, że pani zachciało się zrobić ze mnie bohatera rozdziału XXIV-
go. Przyzna pani, że to - mówiąc uprzejmie - nie ma najmniejszego sensu.
Felicja Romanowska uśmiechnęła się raz jeszcze tym uśmiechem, który począł działać na
zirytowanego profesora całkiem estetycznie, i poprosiła do swego buduaru.
- Niechże pan siada, drogi profesorze. O, tu na tapczanie, pod portretem Jamontta. Proszę
papierosa. Napije się pan kawy? Po turecku oczywiście. Sam Genio Dobaczewski nauczył mię ją
przyrządzać. Nie ma pan pojęcia,

jaki to miły człowiek.

- Kto? - spytał w roztargnieniu profesor, siadając na wskazanem miejscu i za ciągając się Złotą
Panią.
- Naturalnie, Dobaczewski. Dr Eugenjusz Dobaczewski. Ależ cóż pana do mnie sprowadza?
Fruziu,

kawy

dla

pana

profesora.

- W jakiż sposób Dobaczewski nauczył panią kawy po turecku? - spytał profesor, odbiegając
zwyczajem

uczonych

od

tematu.

-- Leczyłam się u niego w zeszłym roku na oczy. Byłam wówczas przepracowana po egzaminach
magisterskich. Wzrok miałam osłabiony. Radził właśnie czarną kawę, jak najwięcej czarnej kawy. I
podał przepis kawy po turecku. Istotnie, znakomita. Niechże pan profesor pozwoli - dokończyła

background image

panna Felicja, podając swemu gościowi maleńką filiżankę z gęstym, wonnym napojem, który
wniosła

na

stylowej

tacy

fertyczna

Fruzia.

Oceniwszy bystrem estetycznem spojrzeniem tacę, kawę i Fruzię, profesor przystąpił do rzeczy.
- Proszę pani - zaczął - nic właściwie nie mam (w zasadzie) przeciw piran delicznemu sposobowi
pisania, którym nas pani częstuje w swej powieści, aczkolwiek stwierdzić muszę, że nic w tem
rewelacyjnego niema. Więcej nawet: motywy te są dostatecznie zużyte i zbanalizowane.
Wprowadzenie autora do utworu jako bohatera również trąci myszką. Nie o to mi jednak chodzi.
Panna

Felicja

poruszyła

się

na

swym

pufie.

- Nie zabiorę pani dużo czasu - pośpieszył zapewnić ją profesor: - będę treściwy. Pragnąłbym tylko
zwrócić uwagę pani na pewne niewzruszone prawa estetyki, czy to empirycznej czy
psychologicznej,

których

przekraczać

żadnemu

artyście

niewolno.

- I jakież są to prawa? - spytała panna Felicja, wznosząc oczy dogóry, co było u niej zawsze oznaką
lekkiego

znudzenia.

- Eurytmja, symetrja i proporcja, droga pani. Szczególnie eurytmja, to znaczy ten rytm
wewnętrzny, ta harmonja utajona, a przecie ogarniająca człowieka, ten określony i konieczny
stosunek poszczególnych części składowych dzieła sztuki, bez którego piękno nie jest pięknem.
Umiar, umiar, proszę pani. Wszystko musi być dostrojone, dopasowane, uzgodnione, rozwijające
się drogą naturalną, uwarunkowaną koniecznością, że tak powiem, organiczną.
- Nie dostrzega więc pan eurytmji, jak pan się wyraża, i symetrji w mej powieści?
- Niestety, panno Felicjo, niestety. I zaraz dam pani konkretne przykłady. Czytam powieść pani,
przyznaję, z pewnem zainteresowaniem. Zawszeć to przyjemnie, gdy człowiek natknie się to tu, to
tam na znajomego. Ale kompozycja powieści pani, kompozycja! Niech pani weźmie choćby
„Vorschule der Aesthetik" Fechnera i postudjuje. Każda sytuacja, każda - powtarzam to z
naciskiem - każdy wątek akcji musi być doprowadzony do końca. Dopiero potem wolno pisarzowi
przystąpić do następnej sytuacji, do następnego motywu. Tego wymaga eurytmja i symetrja. Tym -
czasem, co się dzieje u pani? Wręcz przeciwnie. Weźmy naprzykład scenę w Ziemiańskiej, gdy
komisarz Mańkowski rozmawia z Kazimierzem Leczyckim. Rozmawia, rozmawia i wychodzi. A
co

potem

z

Leczyckim?

- Leczycki wyjechał tego dnia do Pragi Czeskiej, gdzie nareszcie wystawili mu „Sztubę".
- Bardzo to piękne. Ale czytelnik nic o tem nie wie. Weźmy inną sytuację. Komisarz Mańkowski
łapie bandytów. Tam kogoś postrzelili, tamten ucieka. Wszystko w porządku, i żadnych zarzutów
scenie tej uczynić nie mogę. Przeciwnie, musiałbym ją nawet pochwalić, ze względu na dynamikę
akcji i żywość batalistyczną. Ale dalej mamy moment, kiedy Mańkowski chwyta tę dziewczynę.
Jakżeż

jej

tam?

-

Mańka.

- Otóż to. Mańkę. Jak się nazywasz? - pyta. - Mańka - mówi ona. W porządku. I nagle, w tem
miejscu buch, jak piorun. Przerywa pani w najbardziej emocjonującym momencie, aby opowiadać
o tem, jakie wrażenia wywołało w Wilnie porwanie Agatki. Owszem, zgadzam się: opis ten jest
potrzebny, Wilno, rzecz prosta, na wiadomość o porwaniu Agatki wywróciło się dogóry nogami.
Jednakże należało naprzód zakończyć z bandytami, i dopiero potem przystąpić do innych
wypadków. Jeszcze jeden przykład. Jedzie pani konno. Spotyka na szosie radcę Piotrowicza. Panie
Wiktorze - pyta pani - co to ma znaczyć?. - I kropka. Nic, nic, ani słówka więcej. A przecie
proporcja i symetrja wymagają, by opisała pani, skąd się tam radca wziął, co się z nim później
stało, jak go pani ostatecznie wyratowała... Czytelnik musi o tem wiedzieć. Nakoniec ostatnia
sytuacja. Zapowiada pani w rozdziale XXIII-cim artykuł Cata - i nagle: ni stąd ni zowąd, wyciąga
mnie pani z domu, po obiedzie, każe na łeb na szyję pędzić tutaj... I po co to wszystko, droga pani?
- Panie profesorze - uśmiechnęła się przewrotnie panna Felicja: - niechźe pan będzie szczery. Niech
pan powie z ręką na sercu: o estetykę i symetrję panu chodzi czy o radcę?
Profesor pokręcił się na tapczanie i zakaszlał, gdyż zaciągnął się był zbyt mocno papierosem.
Spojrzał na autorkę i, widząc jej rozfiglowane oczy, wybuchnął śmiechem.
- Dajmy spokój tej rozmowie - rzekł - widzę, że przed panią nic się nie ukryje. Ale niech na
przyszłość komponuje pani swoją powieść według niewzruszonych zasad estetyki empirycznej.

background image

Albowiem, publiczność...

XXV

Świt przedostawał się po przez brudne firanki herbaciarni Bukowskiego w Mickunach. Leżałem na
ceratowej kanapce, z gorącym okładem na brzuchu, ćmiąc jednego papierosa za drugim. Z
zadymionego pułapu, zbudzone pierwszemi promieniami słońca, zrywały się coraz nowe stada
much. Ktoś rąbał drzewo na podwórku. Przyszedł Gracjanowski i zmienił mi okład. Kazałem
otworzyć okna. Buchnęło rozkoszną świeżością wiosny, mokrych, po nocnej burzy, liści, powiało
przyjemnym chłodem poranku. Teraz mogłem myśleć raźniej. Oczywiście domyśla się czytelnik,
że

oka

nie

zmrużyłem

tej

nocy.

Co było zrobione źle, a co dobrze? Czy nie popełniłem jakiej gaffy, z punktu widzenia
policyjnego? Ach, niestety - tak. Zaraz, zaraz trzeba sobie to wszystko w głowie uporządkować. -
Narazie posiadam kilka zeznań, z których wynika: Bukowski utrzymuje za wiedzą policji i bez jej
wiedzy, niewątpliwie też, tajemne stosunki ze światem przestępczym: Wiedziało bandzie „Rudego
Griszki", który obrał sobie za punkt oparcia i kryjówkę puszcze Ławaryską. Jednym z etapów jego
zbójeckich wypraw, miejscem narad, oraz prowizorycznem schronieniem - była owa odryna. O tem
też wiedział Bukowski. Nie wiedział tylko, o ostatniej jego wyprawie, szantażu z dzieckiem itd.,
ale ze słów naszych, odrazu się domyślił, że to Griszki robota. - Więc dobrze. Zastaliśmy ich tam,
według przewidywań Bukowskiego, i powinniśmy byli wszystkich aresztować. Tymczasem doszło
do krwawej rozprawy. Naturalnie winę ponosi tu sam Giermanowicz, że za wcześnie wyskoczył i
Gracjanowski, że w chwili, gdy ja krzyknąłem: „ręce dogóry!”, on strzelił do najbliższego bandyty.
W ten sposób zmusił tych trzech do samoobrony. Hm, ale ja strzeliłem pierwszy. Stanowczo jestem
za mało opanowany... A, przecież myślałem i chwaliłem się nawet. Ale zaraz: w rezultacie herszt
bandy zwiał. Jeden jest zabity, uderzony przez Bluma ma pękniętą czaszkę, a strzelany przez
Gracjanowskiego ciężko ranny i majaczy. Ocalał tylko dlatego, że kula, która mogła mu przebić
serce, ugrzęzła w egzemplarzu książki p. t. „Nowe formy Unji Kościelnej", którą bandyta schował
do bocznej kieszeni. Nie mogą złożyć żadnych zeznań. W naszym ręku znajdują się trzy
rewolwery, kij z siekierką„ „obrez”, przy jednym znaleziono dokument na imię Józefa
Ambrożewicza oraz elegancki letni garnitur. To wszystko. Pieniądze pozostały widocznie w ręku
herszta. Lub może zostały gdzie ukryte? Wprawdzie mogłaby o tem poinformować nas owa
Mańka, rzekomo nazwiskiem Pracutówna, rzekomo rodem z Ostrowca koło Gudogaj, rzekomo...
Oto właśnie chodzi, że wszystko to jest „rzekomo", co ona zeznała, a przecież całokształt
informacji polega tylko na jej zeznaniach. Czy można jej wierzyć? Ostatecznie nie jest wcale taka
brzydka... Ach, jaki jestem zmęczony.

XXVI

Przerwał

mi

rozmyślania

Blum.

- Panie naczelniku! Podwody gotowe dla tych rannych bandytów.
-

Dobrze,

jedźcie

z

nimi

i

z

Bilunasem.

-

Rozkaz.

Trzeba i mnie jechać. Czy potrafię z tym obolałym brzuchem kierować autem?

background image

- Kazałem jednak, jeszcze raz zawezwać Mańkę. Może powie teraz coś więcej.
Przyszła zaspana. Jej jasne włosy były w nieładzie, ale w wyrazie twarzy pozbyła się tego trochę
lęku i zakłopotania, które okazywała w chwili aresztowania. Odpowiadała spokojnie. Nie siliła się
nawet na tę sztuczną hardość. Miała niebieskie oczy i zlekka zadarty, kształtny nosek. Ale cóż z
tego

skoro

nie

dodała

nic

do

poprzednich

zeznań.

Opowiedziała, że spotkał ją na ulicy ,,Rudy" i zaproponował udział, w takiej „dziecinnej„ aferze.
Że wytłumaczył jej cały plan szantażu, że można grubo zarobić, że tylko trzeba wytrzasnąć
dziecko. Próbowała przeto „wypożyczyć" jakieś dziecko ze Żłobka p. Brensztejnowej, ale ją stam-
tąd przepędzono. Więc zgłosiła się do Zakładu Dzieciątka Jezus, podała się za matkę, któregoś z
niemowląt, o którem wiedziała, że miesiąc temu zostało podrzucone. Prosiła o dyskrecję i że teraz
lepiej już się powodzi i chce zabrać dziecko do domu. Udało się. - Skąd telefonowali? Nie była
przy telefonie. Pewnie albo z Młyna w Leoniszkach, albo z Kuczkuryszek.
-

Czyj

to

był

pomysł

zaszantażowania

wojewodziny?

-

Musić

samego

Griszki.

-

Jak

dawno

go

znasz?

-

Jeszcze

jak

był

szoferem.

To

ty

nie

byłaś

jego

kochanką?

Wydęła

wargi,

trochę

dumnie

i

figlarnie

jednocześnie:

-

Mam

lepszego.

Dziwna dziewczyna. Nie uroniła ani jednej łzy, nie okazała współczucia, ani strachu na widok
porozbijanych i poranionych swych współtowarzyszy. Na pytanie, czy ją to nic nie obchodzi,
wzruszyła tylko ramionami. Pozatem nie przyznała się do żadnego przestępstwa, ani do kontaktu z
tymi ludźmi. Raz jeden tylko się uśmiechnęła, jak opowiadała, skąd pochodzi eleganckie ubranie
znalezione

na

odrynie.

-Przemilczam

to

opowiadanie.

- To mówisz, że masz przyjaciela, a gdzie on mieszka?
- Pojechał teraz do Kowna.

XXVII

Nić się urwała. Czy bandyci wyżyją, czy umrą, czy Mańka mówi prawdę, czy trochę kłamie, czy
będą stwierdzone personalja, okoliczności, szczegóły - to wszystko ma znaczenie dla policji
likwidującej przestępstwa, ale nie ma nic wspólnego z... porwaniem Agatki. Mańka pójdzie do cen-
tralki, bandyci do szpitala i więzienia, prowadzone będzie żmudne śledztwo, ale Agatki, Agatki...
tajemnica porwania dziecka nie wyświetliła się, nie postąpiła o krok nawet naprzód.
Z ciężkiem westchnieniem zwlekłem się z ceratowej kanapki. Za chwilę siedziałem za kierownicą i
patrzałem jak osobne kamienie szosy, przeistoczyły się w szosy wstęgę, która biegła, biegła,
niknęła pod przedniemi kołami auta. Automatycznie naciskałem gaz. Byle prędzej do Wilna. Teraz
zmęczenie: zdawało mi się, że nieprzespane noce, doznane wrażenia, emocje, szalone zmęczenie
poprostu

paruje

ze

mnie.

Spać.

Ach,

wyspać

się.

Padłem

na

łóżko.

Dzwonek, długi dzwonek telefoniczny. Otwarłem oczy i słyszę wciąż ten dzwonek. Teraz czuję, że
słyszałem go również we śnie. Musiałem długo i mocno spać. Zrywam się na nogi:.
-

Hallo!

Mówi Iwasiewicz. - Panie naczelniku, panie Mańkowski, dodzwonić się do pana niepodobna.
Wojewoda szuka, komendant wojewódzki szuka. Pozatem ważne wiadomości z Lidy...
-

Z

Lidy?!

Co

może

być

z

Lidy?

background image

- Niech pan zaraz przyjedzie do Pałacu. Wszystko się pan dowie.
Oczywiście po upływie pół godziny, nie tylko byłem w Pałacu, ale miałem już zda nie raportu z
całej wyprawy Mickuńskiej poza sobą. Wyjaśniłem wojewodzie, że w myśl poprzednich
przypuszczeń, banda nie miała nic wspólnego z porwaniem dziecka. To był zwyczajny szantaż.
- Oczywiście, pan komendant, - dodałem - zechce wyznaczyć kogoś innego do całkowitej
likwidacji tej kryminalnej afery, o ile (tu się skłoniłem), życzeniem Pana Wojewody pozostaje
chęć, bym nadal kierował sprawą tajemniczego zniknięcia córeczki.
- Więc pan sądzi - wtrącił wojewoda, - że ci bandyci o niczem właściwie nie wiedzą?
-

Absolutnie,

panie

wojewodo!

- Dobrze więc. Hm... trochę pan stracił czasu. No, niechże pan Iwasiewicz powie teraz panu o
swych

nowinach.

Spojrzałem niechętnie w kierunku swego pomocnika. Stał z głową przechyloną na bok, zacierając
ręce. Uśmiech bezdennej i poddańczej uprzejmości zamarł na jego twarzy.
- Tak jest, panie wojewodo... - zaczął,- i później co chwila powtarzał to zdanie. Mówił nie do mnie,
jakkolwiek ja właściwie w pierwszym rzędzie powinienem był o tem wiedzieć. Zwracał się do
wojewody, czasem z lekkiem odchyleniem w kierunku komendanta. - Otóż w czasie gdy bawiłem
na wyprawie w Mickunach, nadszedł telefonogram z Lidy. Tamtejsi wywiadowcy, którzy
roztoczyli baczną uwagę nad osobami przyjeżdżającemi z Wilna, zaobserwowali pewną dziewczy-
nę i jegomościa, przybyłych rannym pociągiem z Wilna. Rysopis się zgadzał. Mamka wojewodziny
i Walenty Góral. Nie aresztowano ich, a w myśl instrukcji, roztoczono tylko baczną obserwację.
Wywiadowcy nie spuszczają z nich oka. - Iwasiewicz mówił zaokrąglonemi zdaniami i zdawało
się,

z

każdem

słowem

stawał

się

bardziej

uprzejmy.

-

Co

pan

na

to?

- Ja, panie wojewodo, jestem zdania, że już tam być powinienem.
- To jest bardzo cenna uwaga, panie Mańkowski. Ale jak pan to zrobi, skoro żaden pociąg w tej
chwili

nie

odchodzi?

.

Przyszła

mi

genjalna

myśl.

Telefon

D.

O.

War.

Interwencja wojewody u władz wojskowych. Wydzielony oddział 5 pułku lotnicze go na
Porubanku. Przecież jeden z tych dzielnych oficerów może mnie odwieźć aeroplanem.

XXVIIII

Wyciągnięty z hangaru wojskowy dwupłatowiec puszczał motor. Aparat zadrżał. Trawa pod
śmigłem poczęła falować i błyskała aksamitnie jak perski kobierzec. Huk i
wiatr. Lotnik usadowił się wreszcie. Huk spotężniał, zawirowała srebrzysta tarcza śruby, jedno,
drugie pchnięcie naprzód, krrr.... aparat pobiegł na kółkach, oderwał się nagle od ziemi,
prowadzony wprawną ręką, niemal pionowo wzleciał w niebiosa, wyprostował, położył na prawe
skrzydło

w

wirażu

i

poleciał

na

południe.

Do Lidy przyleciałem w godzinach południowych. Czekało na mnie auto starościńskie i już byłem
w komendzie policyjnej. Co, gdzie, jak? Proszę o dokładne informacje. - Młody podkomisarz
podskoczył ku mnie z za stołu, z wyciągniętemi rękami. Widocznie poczerwieniał z emocji
udzielenia

mi

jakichś

niezwykłych

nowin.

- Panie komendancie! (tytułował w ten sposób z powodu niezwykłego podniecenia). Mogę Panu
powinszować!

.Pan

aresztował

niejaką

Marję

Pracutównę?!

Tak?

Zdębiałem. Co to ma do rzeczy? Dlaczego takie pytanie zadają mi tu, w Lidzie? Coś w tem musi
być

niezwykłego!

background image

- Mańkę? ! ! Mów pan, na miłość Boga, prędzej, o co chodzi?!!
- Zaraz, zaraz, o wszystkiem się pan dowie. Tu, za drzwiami siedzi piastunka córeczki wojewody.
Ona

wszystko

panu

sama

powie.

- Czyżby wreszcie! Mój Boże! Tylko poco ta lidzka policja wmieszała się w całą sprawę i część
splendoru,

najwidoczniej,

chce

posiąść

dla

siebie.

-

Wprowadzić

prędzej

!

Policjant wprowadził młodą kobietę. Miała twarz czerwoną od płaczu, ubranie w nieładzie. Widać
było, że jest zupełnie złamana na duchu i ciele głębokiem, osobistem nieszczęściem. Opowiadanie
swe przeplatała westchnieniami, ocieraniem łez, rozpaczliwemi okrzykami: „To on mnie do tego
namówił! Bandyta, złodziej ! a wszystko dla tej szantrapy, dla tej złodziejki! -Opowiadanie jej
było, jak już zaznaczyłem, niezmiernie długie, powikłane, pełne niepotrzebnych szczegółów.
Początkowo

drżałem

z

niecierpliwości,

ale...

Mamka małej Agatki wyznała więc, że Walenty Góral był istotnie jej kochankiem. Już od
dłuższego czasu jednak, zabiegał o względy niejakiej Mańki Pracutówny. Do niej przyjeżdżał też
na urlop z Krakowa. Z poprzednią jednak kochanką nie zrywał, ciągnąc z tej znajomości
różnorakie korzyści materjalne. Wynajął rzeczywiście pokój na Św. Michalskim. Tam, zdradzona
została kilkakrotnie Pracutówna. Wymawiał się, że to jego siostra. Niewątpliwie też Mańka
wciągnęła go w świat przestępczy. Może też namawiała do kradzieży.
- Dla niej napewno, a nie dla mnie dodała ze szlochem - zdezerterował z wojska. Teraz widzę jego
cały plan. Namówił mię do okradzenia kochanej mojej pani wojewodziny! Zabrał wszystkie moje
oszczędności, ażeby uciec z tą... z tą... Mańką. Miała przyjechać tu do niego, do Lidy i później
razem uciec. A ja o niczem nie wiedziałam, o, o... ! ! - łkała wycierając oczy rękawem.
- No i co, i co się stało?! - zapytałem gorączkowo.
- Dziś rano dowiedział się, że Mańkę aresztowano. Obebrał mnie ze wszystkiem. Zabrał i
pieniądze, i broszkę, i bieliznę, i ubranie i wszystko. Uciekł!
-

Od

kogo

się

dowiedział?

- Nie wiem, tu przyjeżdżał jakiś z Wilna. Musić z ichnich kto. On powiedział. A później przyszedł
do mnie, niby to żałował i wszystko mnie opowiadał, co i jak było, żeb ja jego została. Ale kiedy
zobaczył,

że

pobiegłam

na

policję,

wtedy

i

sam

uciekł.

Zaczynałem

tracić

cierpliwość.

--

Ale

Agatka,

gdzie

jest

Agatka

?!

Gdzie

dziecko?!

Piastunka

wytrzeszczyła

oczy:

-

Jaż

nie

wiem.

Opadłem

ciężko

na

fotel:

- Więc wy naprawdę nie wiecie nic o porwaniu dziecka?!!
- A nic. Przysiąc mogę! Jak dziecko zginęło wtedy on mnie tem łatwiej namówił, żeby ukraść
broszkę i uciec. - Ciebie - mówił - teraz będą podejrzewać. Jeszcze do kryminału wsadzą. Uciekaj,
a już jak uciekasz, to i broszkę zachwyć ze sobą! Tak mówił.
- A on, on - zapytałem z drżeniem w głosie - czy też nic nie wie? To nie on porwał Agatkę?
- A gdzie tam ! Co takiemu po dziecku. Jemu tylko baby, aby lekka nażywa w głowie.
- A gdzież on, ten Góral teraz? - krzyknąłem omal, do podkomisarza.
- Niestety, zmylił ślady wywiadowców i znikł.

XXIX

Tak oto rozwiały się wszystkie nadzieje. Siedziałem pochylony nad biurkiem, a w głowie mi

background image

huczało,

jak

motor

aeroplanu.

Więc najpewniejsze, zda się, poszlaki porwania - piastunka i jej przyjaciel, okazały się złudne.
Więc oni nic nie mieli wspólnego z Agatką! Więc kto, kto, kto?! - chciało mi się krzyczeć.
Obracałem

nerwowo

palcami

po

stole.

- Co robić? - rzekł grzecznie podkomisarz Winiarski. - Co robić? A ja myślałem, że pana ucieszę
wiadomością. Rozłożył ręce. Będzie jeszcze czas do namysłu. Pójdziemy narazie do
„Winogradowa",

coś

przekąsić.

Poszliśmy.

Jużeśmy sporo wychylili kieliszków, już wskazówki zegara przewaliły za północ, gdy nagle do
restauracji wszedł szybko mundurowy policjant, spojrzał po sali i szybkim krokiem skierował się
między stolikami do podkomisarza.

XXX

Wypadki

następowały

z

szybkością

nakręcanego

filmu.

Tego samego dnia, w którym komisarz Mańkowski odleciał aeroplanem do Lidy, wojewoda Lack
postanowił po obiedzie nie zażywać tradycyjnej drzemki, a udać się do swego gabinetu
służbowego w gmachu województwa. - Może - myślał - załatwienie kilku odleżałych spraw
urzędowych, potrafi rozproszyć ciężkie myśli i skupić wewnętrzną energję ciała. Poszedł pieszo.
Idąc, starał się stąpać na środek płyt chodnika, następnie tylko na szpary; później liczył własne
kroki, ale żadna z tych rozrywek nie dała mu zadowolenia.
W gabinecie wyjął papierosy, jednak troska o los dziecka, stan żony, zdenerwowanie - nie
pozwoliły mu pracować. Parę razy przemierzył pokój i stanął koło okna. Patrzał jak policjant na
rogu Królewskiej spisywał protokuł biednej furmance chłopskiej za nieprzepisową jazdę. Odwrócił
się. Spojrzał przez drugie, otwarte na plac. Milcząco stała Katedra, obstawiona rusztowaniami.
Wciąż to samo.- Z ciężkiem westchnieniem usiadł przy biurku, wyjął poraz dziesiąty anonim
komunistów

i

jeszcze

raz

go

przeczytał.

- Naturalnie szantaż. Ale mamy jeszcze trochę czasu. Może Mańkowski przywiezie co z Lidy....
Przebiegł oczyma pismo: „wypuścić bo zabijemy". Nie, nigdy, nigdy nie poddam się temu
terrorowi! zwłaszcza... że niema najmniejszej pewności, iż oni dziewczynkę porwali... A jutro
znowu raut, ku uczczeniu 29-lecia powstania Komitetu Budowy Pomnika A. Mickiewicza. Ach, te
rauty!
Nagle szybkie kroki dały się słyszeć w przyległym pokoju. Wszedł dyżurny urzędnik.
- Panie wojewodo! Prokurator Glass, w bardzo ważnej sprawie.
Nim wojewoda zdążył odpowiedzieć, prokurator już był w gabinecie. Własnoręcznie zamknął
drzwi

za

urzędnikiem

i

podbiegł

podniecony

do

stołu:

- Panie wojewodo! Pan kazał wypuścić dziś tych groźnych komunistów z Łukiszek?! Dlaczego?!
Bezmierne zdumienie rozlało się na przybladłej twarzy wojewody.

XXXI

O pięć godzin wcześniej, od opisanej wyżej sceny, w służbowym gabinecie naczelnika więzienia

background image

zadźwięczał

telefon.

Władze śledcze nie miały racji, mniemając, iż po aresztowaniu 3 wybitnych komunistów, główny
Komitet "Parfji Zachodniej Białorusi został rozgromiony. Poza Marją Żeleńską, pozostało jeszcze
dwóch wybitnych „techników" partji. Po dwu dniach daremnego wyczekiwania ma efekt listu,
wystosowanego do wojewody, postanowili działać śmiało i energicznie. Z pewnego lokalu, gdzie
znajdowała się wewnętrzna centrala telefoniczna, zadzwonili do naczelnika więzienia.
-

Hallo,

słucham.

- Czy to pan naczelnik? Tu mówi wojewoda. Proszę natychmiast zwolnić komunistów: Henryka
D., Stefana J. i Marjana Żeleńskiego. Bez eskorty. Potrzebni są do wyśledzenia zakonspirowanej
bojówki.. Nasi ajenci czekają ich koło więzienia i pójdą śladem. Tylko zaraz. - Urzędowe, tajne
pismo w tej sprawie przeszlę później, wraz z pismem prokuratora.
- Rozkaz panie wojewodo - odpowiedział naczelnik więzienia.
„Udało się!” zdecydowali komuniści. Żeleńska, nie rozłączywszy się z telefonem więziennym,
warowała przy aparacie. Zaraz będzie sprawdzać - oczekiwano. Naczelnik poprosi numer
wojewody, Żeleńska będzie udawać „miejską”, jeden z komunistów - wojewodę i tym samym
głosem potwierdzi poprzedni rozkaz. Tak to było uplanowane.
Ale

Żeleńska

oczekiwała

daremnie.

-

Czyżby

takim

był

naiwnym?

-

zagadnęła

towarzysza.

Ten wzruszył tylko ramionami. Mijały minuty, kwadranse, godzina – nic. Telefon nie dzwonił.
Zakłopotanie odbiło się na twarzach komunistów. – „Coś w tem musi być. Idźcie towarzyszu i
pilnujcie na rogu Pańskiej, my zaś z towarzyszką Żeleńską jeszcze poczekamy".
Tymczasem naczelnik więzienia czytał coś niecoś o Leonie Daudet i sposobach zwalniania
więźniów przez telefon. Wiedział o tajnikach linij telefonicznych. Postanowił tedy rzeczywiście
sprawdzić, ale:.. z innego aparatu. Zadzwonił.

XXXII

Sekretarz wojewody, Antoni Wendorff był dnia tego wyjątkowo przepracowany. Jutrzejszy raut
wymagał olbrzymiego nakładu energji, sprawności, osobistej inicjatywy, którą lubił był w takich
chwilach błyskać, zdumiewając wokół zdolnościami organizacyjno - towarzyskiemi. Sporządzenie
listy, zaproszenia... Potarł ręką pełne skupienia czoło - „Wojewoda już podpisał. Teraz..." Nagle
zadzwonił

telefon.

-

Czy

mogę

mówić

z

wojewodą?

- Jest w tej chwili na bardzo ważnej konferencji. A kto prosi?
- Tu naczelnik więzienia. Czy to pan Wendorff? W takim razie może zechce pan mnie
poinformawać,

czy

pan

wojewoda

dzwonił

do

mnie?

„Naczelnik więzienia... naczelnik więzienia... Boże, zapomniałem mu wysłać zaproszenie! --
przemknęło lotem błyskawicy przez głowę sekretarza. - Ale olśniła go jasna myśl: niewątpliwie w
tej

właśnie

sprawie

dzwonił

wojewoda;

jak

on

pamięta"!....

- Ależ oczywiście, panie naczelniku, dzwonił, dzwonił naturalnie. Ja bardzo przepraszam... Pan
naczelnik w tej chwili otrzyma zaproszenie honorowe na raut ku uczczeniu 29-tej rocznicy
Powstania Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza w Wilnie
-

Aaa

-

bardzo

dziękuję.

-

Proszę

najuprzejmiej.

-

Dowidzenia.

-Moje uszanowanie Panu Naczelnikowi Komuniści: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński
opuścili więzienie na Łukiszkach punktualnie o godzinie wpół do dwunastej w dzień. Zwolnienie
nastąpiło w sposób zgoła gwałtowny. Za murami uderzyło ich jasne słońce majowego południa. Na

background image

rogu ulicy Pańskiej oczekiwał z niecierpliwocią wysłany „technik" partyjny. Udali się natychmiast
do zakonspirowanego lokalu, nie śledzeni przez żadnego z ajentów policyjnych. Posłano po
Żeleńśką i drugiego towarzysza: Przyniesiono zakąski i pół butelki „wyborowej". Gdy się wszyscy
posilili, wystąpił Henryk D. i przybrawszy pozę mówcy wiecowego zaczął:
- Towarzysze! Pozwolicie, że teraz wyłożę wam cały plan działania...

XXXIII

W kwadrans po opuszczeniu więzienia przez komunistów, naczelnik więzienia otrzymał pięknie
wykonane zaproszenie na raut jutrzejszy. Następnie czekał czas dłuższy, ale zapowiedziany przez
wojewodę papier urzędowy nie nadchodził. Począł się już niecierpliwić. Kilkakrotnie spojrzał na
zegarek. Niezadługo pora obiadowa. Nie chciał jednak opuszczać biura, zanim nie otrzyma pisma,
ewentualnie spodziewał się nowego telefonu od wojewody. Obawiając się jednak trudzić go
osobiście, nie dzwonił poraz drugi. Co robić? Lepiej już do prokuratora.
Prokurator Glass, dowiedziawszy się od naczelnika więzienia, pozwolił sobie przez telefon wyrazić
swoje zdumienie, a nawet zaniepokojenie. Następnie prosił jeszcze raz o powtórzenie treści
rozmowy z wojewodą. Zbiegł ze schodów, wskoczył do taksówki i kazał pojechać do pałacu, ażeby
tego rodzaju sprawy nie wyjaśniać przez telefon. Nie zastawszy wojewody w pałacu, przybył do
urzędu i został wprowadzony do gabinetu. Przez czas dłuższy wpatrywał się wojewoda w oblicze
prokuratora, mrugając zlekka powiekami. Najwidoczniej, ogarnięty zdumieniem, nie mógł w
pierwszej chwili zrozumieć, o co chodzi. Musiał mu prokurator dwa razy opowiadać, co słyszał od
naczelnika więzienia. Opowiedział szczegółowo i treściwie, słusznie kładąc główny nacisk na
rozmowę

telefoniczną

z

Wendorffem.

Kazano natychmiast go wezwać. Gdy ten przybył do gabinetu, wojewoda, spojrzawszy na
wystraszoną i zaaferowaną twarz sekretarza, nie czynił mu nawet wymówek, poprostu ogarnęła go
apatja, kiwnął tylko parę razy głową i wyszeptał zduszonym głosem:
- Ach, panie Antoni, kochany panie Antoni, coś pan narobił... Bój się pan Boga...

XXXIV

-

Psiakrew!

-

zakląłem

w

pasji:

-

Psiakrew!...

Właściwie zakląłem o wiele ordynarniej i w sposób bardziej wymyślny, ale to nie zmienia postaci
rzeczy.
Znów się znajdowałem w swym gabinecie w Wilnie. Moja przyjemna kolacyjka w Lidzie, w
towarzystwie podkomisarza policji została przerwana, jak wiadomo, zjawieniem się policjanta,
który

powiadomił

o

telefonie

z

Wilna.

-

Do

telefonu

proszą

pana

komisarza

Mańkowskiego!...

Telefonował

prokurator

Glass:

- Niech pan natychmiast wraca do Wilna... Co?.. Pociągiem, aeroplanem, pieszo, konno, jak pan
chce!. O dziesiątej najpóźniej oczekuję pana... Nie mogę teraz mówić obszernie.. Otrzyma pan
wyjątkowe pełnomocnictwa.. Akcja zatacza coraz szersze kręgi... Komuniści wystosowali list do

background image

wojewody w znanej sprawie... Dziecko znajduje się u nich... Pan tak przypuszcza?.... Właśnie,
właśnie...

Ale

to

należy

przedstawić

niezwłocznie...

I

oto

jestem

znów

w

Wilnie..

Zmobilizowałem wszystkich agentów, rzucając ich w różnych kierunkach, podług posiadanych
przeze mnie adresów; nawiązałem łączność z komisarzem, przeprowadzającym na zlecenie
prokuratora rewizje w mieszkaniach osób podejrzanych; - telefonowałem na wszystkie strony i sam
przyjmowałem niezliczoną ilość telefonicznych meldunków, - słowem, kręciłem się jak w ukropie.
Nieliczne chwile wytchnienia wypełniałem coraz ordynarniejszemi wymyślaniami, sam zresztą nie
wiem,

pod

czyim

adresem!

.

Byłem wściekły, jak cały legjon szewców, ogarniętych szewską pasją!...
Zwykle, nim się przystąpi do tropienia przestępcy, każdy poważny detektyw odtwarza w swej
wyobraźni obraz zbrodni i opracowuje plan wykrycia z taką ścisłą logiką, że sam prof. Czeżowski
mógłby pozazdrościć! Niezawsze pierwotny plan jest trafny, wówczas uwzględnia się popełnione
błędy i tworzy się nową konstrukcję, również logiczną i konsekwentną w swem rozwinięciu. Ale
jeżeli wszelkie nici rwą się haniebnie i człowiek rozprasza swą uwagę, próbując iść w kilku naraz
sprzecznych ze sobą kierunkach, - zaczyna się skandal i męka.
Znajdowałem się właśnie w takiej denerwującej sytuacji. Pierwotny plan, uwzględniający zbrodnię
mamki, wziął w łeb, - całkiem niepotrzebnie marnowałem czas tropiąc tę głupią babę, która i takby
wpadła w ręce policji. Bandyci, których goniłem jednocześnie, dezorjentowali mnie swoją
bezsensowną akcją i wkońcu wprowadzili mnie na jakieś idjotyczne manowce.
Teraz ci komuniści. Jak oni się przyplątali do całej afery, jaka mogła być ich rola w porwaniu
Agatki, nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem wyraźnej, opracowanej do najmniejszych
szczegółów, koncepcji. To było źle. To zwiastowało klęskę, lub przynajmniej szereg przykrych
niespodzianek. Nie panowałem nad sytuacją. Tak, tak: dziś nie wstydzę się przyznać do tego, bo
sprawa

rzeczywiście

była

niepowszednia.

Płynąłem z prądem. Zjawili się komuniści, więc tropiłem ich, nie wiedząc gdzie zaprowadzi mnie
ten trop. Próbowałem tylko tworzyć choć strzępy jakiej koncepcji, znaleźć jakąś myśl przewodnią.
Jeden miałem niezawodny pewnik: musiała gdzieś być jakaś kobieta. Nie sposób przypuścić, żeby
porywający dziecko, nie mieli do pomocy jakiejś kobiety: mężczyzna gotów jest porwać samego
djabła, ale niańczyć się z bachorem nie zgodzi się za nic. To jedno. Teraz, - jeżeli to jest sprawka
komunistów, wówczas obecność kobiety tem bardziej jest nieunikniona: doświadczenie wykazuje,
że komuniści mają szczególną słabość do płci pięknej, która się staje objektem kolektywizacji.
Kobieta.

Musi

być

kobietą.

Muszę mieć tę kobietę.

XXXV

Dzwonek telefonu. Dlaczego telefon dzwoni nie jednakowo? Czasami jakoś intrygująco-
tajemniczo, jak gdyby chciał już zawczasu przygotować do niespodzianki. Czy może tak się tylko
zdaje?

Nerwy,

psiakrew,

-

nerwy!

-

Hallo!...

Słucham!

-

Panie

naczelniku.

Mówię

od

Rudnickiego...

Iwasiewicz

zniża

głos

prawie

do

szeptu:

-

zdaje

się

jestem

na

tropie...

Na

cały

głos:

- Ach, czy trzeba tłumaczyć, że Gistedt jest wprost świetna!... Zachwycająca! Co? właśnie,
właśnie:

tak

zgrabnej,

.jak

Gabrjelli..

background image

Szeptem

- Ta, u której bywali Henryk D. i jego przyjaciele, siedzi tu... czeka na kogoś.. Milczenie.
- Hallo!.. Hallo!... Do djabła! Co za osioł ten Iwasiewicz!... Nie nauczył się dotychczas treściwego
składania

meldunków!

Kobieta..

Może

ona?!..

Kapelusz,

laska

ze

sztyletem

w

środku,

-

jestem

na

ulicy.

Auto

mknie:..

U Rudnickiego pustki. O tej porze (jest czwarta po południu) prawie nikogo nie bywa. Rozglądam
się. Iwasiewicza niema. Żadnej kobiety. Jakiś pan czyta „ Muchę”. Dwaj inni cicho rozmawiają, - z
wyglądu

to

kupcy.

- Pan Iwasiewicz zostawił dla pana kartkę... - panna Zosia wyciąga rękę z małą kopertą do biletów
wizytowych.
Rozrywam kopertę. Serwetka z bibułki, wymiętoszona, podarta na zgięciu.
Z

trudem

odczytuję:

„Wyszła r..zem z artystą R. Ja.imowiczem. Idą w...erunku Zamkowej, zdaje s… na Ostrobramską,
tak

w...oskuję

z

ich

rozmowy".

Szereg liter nie do odczytania: zamiast nich - dziura. Wszystko można zrozumieć, ale nazwisko
artysty,

nazwisko!

O

kim

właściwie

mowa?

Wiem, że istnieje malarz Roman Jakimowicz, mieszkający na Piwnej, ale jest też i rzeźbiarz Rafał
Jachimowicz, mieszkający na Bazyljańskiej. Który z nich mógł się spotkać z domniemaną
komunistką?
- Jak wyglądała ta pani i artysta, który był z nią?
Zosia

nie

wiele

wie.

Rozumiem:

flirtowała

z

Iwasiewiczem!

I który z nich? Jakimowicz czy Jachimowicz? Do stu piorunów: Jakimowicz czy Jachimowicz??..
Tracę panowanie nad sobą... Ten Jachimowicz!... Cóż to za ananas! Nawet nazwisko
splagjatował!.. Jak to Śleńdziński może tolerować!..

XXXVI

Znów w swoim gabinecie.. Znów telefony, meldunki... Chaos w głowie. Rewizje przeprowadzone
w mieszkaniu... nie dały pozytywnych wyników... Iwasiewicz nie daje znaku życia.. Agenci gadają
bzdurstwa - byle gadać i wykazać się nadzwyczajną gorliwością... Ze wszystkich stron pytania: co i
jak? Wojewoda, starosta, prokurator, komendant policji.. Co mogę im powiedzieć?... Piekło,
jakiego

już

dawno

w

Wilnie

nie

było!..

Znów

telefon.

- Tak, to ja.. Rozkaz panie prokuratorze.. Co-o?.. Ależ to niemożliwe!.. Nie, nie dlatego. Owszem,
wiem dobrze o jej znajomości z komunistami, ale... Przecież to będzie djabelska awantura!... Pan
prokurator jest zbyt łaskaw dla mnie, ale szczerze wolałbym polecić komu innemu.. Zresztą, czy
nie lepiejby było wziąć pod obserwację... Rozkaz będzie wykonany!... Niezwłocznie zamelduję.
Gdy opuściłem słuchawkę telefonu i przypadkowo spojrzałem na ścianę, gdzie wisiało lustro,
zobaczyłem przekrzywioną, spoconą, niesamowitą twarz.. Byłem to ja.
- Mańkowski! - jesteś skończonym osłem, że nawarzyłeś takiego piwa! - krzyknąłem w kierunku
lustra! - sam przecież meldowałeś o stosunkach pani Ofenkowskiej z komunistami, masz za to!...
Teraz będziesz miał przyjemność zaaresztowania tej pani i odprowadzenia na Łukiszki! .. Ciekaw
jestem,

jak

się

wywiążesz

z

tej

zaszczytnej

misji!..

Doprawdy, czułem szczerą nienawiść do tej głupiej małpy, którą widziałem w lustrze. Życzyłem jej
jak

najgorzej!...

background image

Z trudem zapanowałem nad nerwami... Do licha! Przecież to prawdziwy obłęd. Meldunki moje
były jak najściślejsze i dobrze uzasadnione, - dowodem ta decyzja prokuratora, kto wie, może już
mam największy atut w ręku i zakończę wreszcie tę denerwującą grę.
Trudno służba, to nie są żarty...

XXXVII

Z uczuciem dawno niedoznawanego lęku posuwałem się do góry po schodach pewnego domu. Na
bilecie wizytowym, przybitym do drzwi, odczytałem nazwisko znanej wileńskiej literatki. Za
drzwiami

rozległo

się

chrapliwe

szczekanie

psa.

Zadzwoniłem...

Drzwi otwarła sama pani Helena Ofenkowska, ubrana w ładną suknię wizytową. Widocznie miała
gdzieś

wyjść.

-

Przepraszam

panią

bardzo...

Jestem

Mańkowski.

- Ach, wiele słyszałam o panu. Miło mi pana poznać... Pan prawdopodobnie chce... posłyszeć moje
zdanie o porwaniu Agatki? Coprawda, ja już się wypowiedziałam w prasie, ale chętnie podzielę się
z

panem

swemi

spostrzeżeniami

- Co za sprytna niewiasta, - pomyślałem. - Właściwie pomyślałem: Co za spryt!.. Komuniści nie są
jednak

tak

głupi.

jeżeli

obdarzyli

swem

zaufaniem!

- Pani! - rzekłem tonem oficjalnym: - Przychodzę do pani w sprawie służbowej. Mam polecenie od
prokuratora...
Zakrztusiłem

się

nieco;

później

-

jednym

tchem:

- Mam rozkaz zaaresztowania pani ze względu na stosunki z komunistami!..
Pani Ofenkowska nagle zbladła, później zrobiła się niepokojąco czerwona. Binokle na nosie
zadygotały ze wściekłości. Mimowoli obejrzałem się naokoło. Wszędzie pełno było różnych
drobiazgów: porcelanowych, drewnianych („regjonalnych"), glinianych, na kanapie leżał stos
kolorowych poduszek, - przedmiotów jednak ciężkich nie zauważyłem. Odetchnąłem z ulgą.
Pani Ofenkowska zmierzyła mnie od stóp do głowy piorunującym wzrokiem:
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, jakie ja mam stosunki? Bez żartów, mój panie!.. Prędzej pan
wyleci ze swej posadki, prędzej wojewodę wyrzucą na łeb na szyję z województwa, niż stanie się
mnie jaka krzywda!.. Ministrowie kark sobie skręcą, wszystkim oczy wydrapię...
- Ten program, proszę pani, jest mi bardzo dobrze znany! Właśnie przyjaciele pani pragną szczerze,
aby pozlatywali ze swych stanowisk wojewodowie i ministrowie!.. Nie mogę się wdawać w
dyskusję z panią. Czy zechce pani ulec woli prawa, czy też mam zastosować wobec pani środki
represyjne?..
Pani Ofenkowska zamyśliła się. Nagle uśmiech rozjaśnił jej twarz:
- Proszę pana, czy mnie posadzą do prawdziwego więzienia? Na Łukiszki?
- Tak, proszę pani... Stąd, jak pani wie, bardzo niedaleko.

- To doskonale! Sławo daję, to jest wprost świetne!.. Pan się dziwi?.. Ach, to jest takie proste!..
Widzi pan, ja jestem tak sławna, że wszyscy dostają z zazdrości prawdziwego obłędu, - Hulewicz
naprzykład... Każdy z tych pigmejów, tych komarów, tych... już nie powiem lepiej !.. stara się mi
dokuczyć. Moje najlepsze dzieła bywają przemilczane w prasie...
- Przepraszam, sam czytałem bardzo pochlebne artykuły Walerjana Charkiewicza i Wandy
Dobaczewskiej...
-

Ach,

to

żmije,

jadowite

żmije!..

Wyobraź pan sobie: artykuły, rzeczywiście pisali, ale nie chcieli zawiesić mego portretu w Związku
Literatów! Czy to nie skandal? Portret prezydenta Mościckiego jest, marszałka Raczkiewicza - też,
ale

mego

nie

powiesili!..

- Przepraszam bardzo, niech się pani pośpieszy. Ja jestem tak zajęty...

background image

-

Jedna

chwila,

jedna

chwileczka

tylko!..

Nucąc jakąś wesołą melodję, pani Ofenkowska pakowała walizkę. Zauważyłem jakiś gruby tom:
-

Pani

bierze

książki?

- Tak. To Urke-Nachalnik. Rozumie pan, dlaczego ja się cieszę ze swego aresztu?- Posiedzę trochę
i napiszę takie dzieło, że cała Polska zdębieje!.. Jeżeli taki zbój, jak Urke potrafił zdobyć rozgłos,
to

przy

moim

talencie...

Czy

pan

czytał

moje

dzieła?..

-

Ja

bardzo

panią

przepraszam...

-

Już,

już!

Caca,

Caca!

- Co, pani chce zabierać ze sobą to pasku... tego pieska, chciałem powiedzieć ?
- A jakże inaczej? Bez Cacy ja się nie ruszę wcale!
- Proszę pani, ja bardzo wątpię, żeby naczelnik więzienia zgodził się...
- Ja nie będę go się pytała!.. Co znowu! Nawet Gorgonowa ma pieska Kropelkę w więzieniu, a ja
nie mogę mieć?.. A zresztą, ja do Cacy nie mam zaufania: ona wiosną za dużo pozwala sobie!.. Już
wyrzuciłam jedną służącą, bo nie dopilnowała. Okropne to było zdarzenie! Pan Brensztejn może to
panu

opowiedzieć:

on

widział!..

-

Już

nie

protestuję...

Pani Helena Ofenkowska wzięła na smyczę Cacę, ja uprzejmie zabrałem walizkę, zdumiona
służąca

zamknęła

za

nami

drzwi...

Kilkadziesiąt kroków i oto pani Ofenkowska, Caca i ja stanęliśmy u wrót więziennych...
Trzy godziny.... Tylko trzy godziny. Ale to była już nie wieczność cała, lecz dwie wieczności!.. To
było

nie

piekło,

lecz

piekło

w

kwadracie!..

Przyznam się szczerze, iż zaraz po odprowadzeniu pani Ofenkowskiej do więzienia, uciekłem nie
czekając nawet na zakończenie niezbędnych formalności. Tak byłem szczęśliwy, że bez awantur
załatwiłem sprawę aresztu, iż nie chciałem, aby się coś popsuło. Miałem przeczucie....
Ledwie przyszedłem z powrotem do bistra, aby się dowiedzieć o nowych meldunkach, już
naczelnik więzienia telefonował do mnie, jak sam zaznaczał, po raz trzeci:
- Panie, - krzyczał mi w ucho wściekłym głosem: - Panie!
-

Co

panu

jest,

panie

naczelniku?

- Co jest? Co jest? To - że ja obłędu dostanę! Pani Ofenkowska traktuje mnie, jakgdyby to ja byłem
więźniem, a ona naczelnikiem więzienia! Krzyczy, hałasuje, żąda czegoś, okropność... Co ja mam z
nią

robić?...

- Niech pan naczelnik uspokoi ją i uwzględni jej prośby, jeżeli są możliwe do wykonania...
Po

półgodzinie:

- Panie, wojewoda nie chce przyjąć mojej dymisji, niech chociaż pan wstawi się za mną, bo
oszaleję!..
-

Co

się

stało?..

- Pani Ofenkawska zażądała, żeby ją posadzono dla studjów do wspólnej celi. Chciała obserwować
typy kryminalne. Posadziłem do celi z kryminalistkami. Pani Ofenkowska zaczęła się rozpytywać,
gdzie i jak która pracuje i wiele zarabia. Powstała bójka... Lekarz opatrunek zrobił…
- Co też pan zrobił najlepszego? Niech pan posadzi panią Ofenkowską do przestępczyń co się
zowie,

-

te

ciekawsze

dla

literatów....

Po

godzinie:

- Pan ze mnie kpi! Ja nie pozwolę tak żartować! Pan jeszcze popamięta mnie!
-

Panie

naczelniku,

co

się

stało

nowego?

- Nowego! Niech pana djabli wezmą z tem nowem! Posłuchałem pana: posadziłem Ofenkowską z
morderczyniami, a teraz mam piekło. Caca zachowała się nieprzyzwoicie, więc jedna aresztantka
sprawiła jej tęgie lanie. Bójka powstała, co za potworna bójka!..
- Niech pan posadzi naszą literatkę z jakąś ideową komunistką....
Nie będę opowiadać, co było dalej.. Koszmar, istny koszmar!. W każdej celi, do której trafiała pani
Ofenkowska, powstawały niebywałe awantury z niesamowitych wprost powodów.
Nie wiem, jakby się skończyła ta cała sprawa, bo chyba naczelnik więzienia dostałby pomieszania
zmysłów, ja zaś palnąłbym sobie w łeb, - gdyby nie interwencja Związku Literatów, na czele z

background image

Witoldem

Hulewiczem.

Zarząd Związku zaznaczył, że aczkolwiek pani Helena Ofenkowska nie jest członkiem Związku
jednak staje w jej obronie i gwarantuje, że posądzona o współudział z komunistami jest
najzaszczytniej znaną patrjotką, jeśli zaś zawierała znajomości z komunistami, to tylko przez
nieświadomość.
Na tem się zakończyła awantura z panią Heleną Ofenkowską.

XXXVIII.

Tymczasem upłynęło sporo dni. Areszty i rewizje nie dały pożądanego rezultatu. Główni
prowodyrzy i ci trzej, co uciekli z więzienia, jakby się pod ziemię zapadli. Mojem zdaniem system
masowych aresztów nie prowadzi do celu. Kierownicy ruchu komunistycznego konspirują się
świetnie. Zauważyłem to teraz, że wydają z lekkiem sercem na łup policji drobne pionki, szere-
gowców, osobiście zaś rozporządzają tysiącznemi środkami, aby ujść bezpiecznie przed pościgiem.
Przedewszystkiem- pieniądze. Dużo pieniędzy. Kiedyś próbowałem w tej sprawie wystosować cały
memorjał do władz przełożonych. Poddałem w nim krytyce i rewizji dotychczasowy system walki
z konspiracją komunistyczną. W odpowiedzi otrzymałem zlecenie likwidacji drobnej afery
kryminalnej

w

Wołożynie...

Teraz więc czyniłem wszystko, co mi nakazywano, nie bawiąc się w mędrkowanie. Moje specjalne
pełnomocnictwa i kompetencje, jakie uzyskałem dla odszukania porwanej córeczki wojewody -
zda

się

zostały

zawieszone.

Całkowicie

pochłonięty

wie zapomniałem. Bo czyż miało to jaki związek? Tylko dlatego, że wojewoda otrzymał wówczas
ów list anonimowy? -W prawdziwość jego treści nie wierzyłem ani przez jedną sekundę.
Wojewoda nie wierzył zdaje się również. Ale była to ostatnia nadzieja, ostatnia nić, łącząca nas z
porwaniem dziecka. Jakże złudna i naiwna! Tamte prysły, ledwieśmy je chcieli ująć wprawną ręką
śledztwa. Ta - rozpływa się sama w bezowocnych poszukiwaniach i aresztach.
W ciągu całego tego okresu nie komunikowałem się wcale z wojewodą. W końcu zadzwonił do
mnie.

Nie

zastał

w

domu

i

wyznaczył

audjencję.

Gdy przybyłem, słuchał z roztargnieniem raportu o aferze komunistycznej, rysując ołówkiem
wzory

na

bibule.

-

Skończyłem.

- Wojewoda milczał przez czas dłuższy, nie patrząc na mnie. Pozwoliłem sobie na delikatne
chrząknięcie. Wówczas spojrzał nagle na kalendarz, a następnie prosto w oczy:
- Panie Mańkowski. Czy pamięta pan, że pojutrze upływa termin dwutygodniowy, wyznaczony
nam

wówczas

w

anonimowym

liście

komunistów?

-W

istocie,

panie

wojewodo,

tak

jest,

ale...

-

Co

ale?

- Chciałem nadmienić, panie wojewodo, że ci komuniści są już na wolności?..
- Więc co pan chciał nadmienić?

XXXIX.

background image

Wracałem tak pochłonięty własnemi myślami, iż omal nie wpadłem pod autobus. Ładna historja:
kierownik służby śledczej -roztargniony. Takiego sam wylałbym na zbity łeb. Ale cóż, wojewoda
miał rację. Od tego przecież jestem, by coś wykombinować ułożyć plan, skonstruować jakąś tezę,
działać,

działać

przedewszystkiem.

Wróciłem do domu rzucając palto na krzesło i natychmiast zauważyłem na biurku list. Adres na
kopercie wypisany literami drukowanemi. - Aha, anonim. W samą porę! choć to. - Gorączkowo
rozerwałem.
Znów rzekomo z ramienia Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi. Komitet Wykonawczy
Partji zawiadamiał, że jakkolwiek, wojewoda nie usłuchał poprzedniego listu, komuniści sami
zdołali się wydostać z murów więzienia: Mogliby obecnie zrobić wszystko, co się im podoba z
porwanem dzieckiem, jednak z pewnych względów gotowi są do pertraktacyj. Do pertraktacji nie z
wojewodą, a ze mną, z Mańkowskim. O ile żądaniom ich stanie się zadość - gotowi zwrócić
Agatkę. W tym celu mam przy być dziś o pierwszej w nocy do hotelu Sokołowskiego. Wynająć
numer na nazwisko Karpińskiego i oczekiwać telefonu. Dalej następowały stereotypowe
wymagania, żebym nie próbował ich schwytać i przywoływać do pomocy policji, bo skończy się
ze

mną

bardzo

źle.

List przeczytałem dwa razy. Trzeba było rozważyć okoliczności: pochodził z tego samego źródła -
to pewne. Dalej - w jakim celu został wysłany? Oni porwali dziecko, czy nie oni. 80 procent na sto,
że nie oni. - Albo drogą szantażu, chcą wymusić jakieś nowe żądania, albo... dokonać na moją
osobę

zamachu.

Więc

iść

czy

nie

iść?

Nie dlatego żebym się bał. O, nie. Zupełnie szczerze przyznaję, że się nie bałem, tylko jako oficer
śledczy, musiałem rozważyć każdy krok, każde najdrobniejsze postanowienie. - Więc szantaż czy
zamach? Może być jedno i drugie. Z 80-ciu pozostałych procentów 40 przemawia za szantażem, 40
za zamachem. Jeżeli szantaż - to iść, jeżeli zamach - nie. Ale istnieje jeszcze 20 procent
możliwości, że posiadają Agatkę. Daje więc razem 60 przeciwko 40-tu, żeby iść. - Trzeba być
ścisłym w swoich obliczeniach: Teraz, zawiadomić wojewodę, czy nie? - Myślałem nad tem całe
trzy minuty. Postanowiłem nie zawiadamiać. Dalej kwestja ochrony osobistej: zapowiedzieli
telefon, więc spotkanie nie nastąpi w hotelu. Wyznaczą jakieś miejsce. Nie znając tego miejsca,
trudno organizować obławę. - Spojrzałem na zegarek piętnaście po piątej. Zadzwoniłem do urzędu
- Czy jest Blum? Do aparatu. Blum, pojedziecie najbliższym autobusem do Nowej Wilejki. Tam
ucharakteryzujecie się na prowincjonalnego kupca. Pierwszym pociągiem z powrotem do Wilna.
Wynająć konną dorożkę i zajechać do hotelu Sokołowskiego. Macie tam jaki paszport? co?
Szymanowski. Niech będzie Szymanowski. Nie zapomnieć walizek. Broń też. Stanąć w numerze
na

pierwszem

piętrze.

Już,

robić.

-

Rozkaz.

-

Poproście

teraz

aspiranta

Iwasiewicza.

-

Słucham.

- Panie Iwasiewicz: Gracjanowski i trzech wywiadowców. Pan osobiście dyżuruje całą noc przy
aparacie w urzędzie. -Pięciu mundurowych i pościgówka. Schować w bramie. Czekać telefonu i
rozkazów koło 1-szej w nocy.

XL.

Miałem dużo czasu. Poszedłem się przejść. Ciągnęło mię coś do ogrodu Bernardyńskiego. Tu
porwano Agatkę. Tak, właśnie tu. Zdawało mi się teraz, że było to dawno, bardzo dawno.
Pochłaniała mnie myśl o dzisiejszej nocy. Dokuczliwa, jątrząca myśl. Czyżbym był

background image

zdenerwowany? Nie, swoim zwyczajem muszę tę myśl odpędzić i zająć się czemś błahem,
powszedniem.

Dać

głowie

wypocząć

i

rozerwać

umysł.

Szum Wilenki dobrze mi zrobił. Nie mogłem się jednak przełamać, by co chwila nie patrzeć na
zegarek.

Co

za

głupie

podniecenie.

Wieczorny chłód idący od rzeki orzeźwiał. Kolację zjadłem z apetytem w „Ziemiańskiej",
wypiwszy zamiast wódki, dwa kieliszki francuskiego wina. - Już 11-ta!
Powróciłem do domu. Własny gabinet wydał mi się dziwnie przytulny. Obrzuciłem wszystko
dokoła spojrzeniem, jakbym się z nim żegnał. Et, śmieszne przypuszczenie. Ale! zapomniałem o
najważniejszem!
Zawiadomiłem stację telefoniczną, żeby natychmiast zanotowała numer telefonu, który zadzwoni
do hotelu Sokołowskiego, wzywający Karpińskiego. - To już zdaje się wszystko.
Opatrzyłem swój 9-ciostrzałowy mauser. Wsadziłem zapasowy magazyn do kieszeni i do palta
ręczny

granat.

Bóg

raczy

wiedzieć...

O dwunastej byłem w hotelu. Przez ostrożność nie zapytałem o Szymanowskiego, zresztą
przeczytałem to nazwisko na tablicy. Dziwnie obcy i wstrętny jest numer hotelowy. Co robić w
przeciągu długiej, długiej godziny... Otwarłem okno i patrzałem, jak zwolna zamierał ruch miejski
na

ulicy

Niemieckiej.

Nagle: stuk, stuk, do drzwi. Skoczyłem. Z gotowym rewolwerem podszedłem.
-

Kto

tam?

To nic, to tylko portjer przyszedł mnie zawiadomić, że wzywa telefon...
-

Hallo,

słucham.

-

Czy

to

ajent

Karpiński?

Jak

Boga

kocham,

znam

ten

głos!

- Proszę natychmiast udać się na ulicę Zawalną, róg Nowogródzkiej. Tam stoi taksówka numer 44.
Pamiętać,

wyraźnie:

44.

Wsiąść,

szofer

zawiezie.

Rozmowa skończona. - Ależ ja znam ten głos! - Prędko, prędko. Boże, jak ta „miejska"... Aha już:
-

Proszę

panią,

jaki

numer

dzwonił?

-

prędko!

-

Sto

pięćdziesiąt

pięć,

-

urząd

śledczy,

proszę

pana.

Słuchawka wypadła mi z ręki. - Zdębiałem.

XLI

Oczywiście w tej chwili zadzwoniłem do urzędu. Iwasiewicz tkwił przy telefonie i służbiście się
zameldował. Cała tajemnica, która wydała mi się przed sekundą tak niesamowitą, okazała się
zwyczajnym

trikiem

w

grze

moich

przeciwników.

-

Kto

dzwonił

przed

chwilą

do

hotelu

Sokołowskiego?

-

Ja,

-

odpowiedział

mi

spokojny

głos

Iwasiewicza.

Zaczynałem się już domyślać, a Iwasiewicz potwierdził te domysły. Mianowicie o godz. 12 w nocy
zadzwonił doń głos męski, rzekomo z Komendy Policji. Podyktował rozkaz i kazał go
przetelefonować punktualnie o godzinie 1-szej pod wiadomym adresem i nazwiskiem. Nie znalazł
w tem nic nadzwyczajnego, nic nie podejrzewał, więc wykonał rozkaz. - Odpowiedziałem tylko:
- Jesteś pan człowiekiem sumiennym, ale naiwnym. - Zaczem, w krótkich słowach wyjaśniłem całą
aferę.
- Niech się pan orjentuje, - dodałem - Mam przy sobie Bluma i ryzykuję... niech mi pan nie
przerywa swojemi obawami... ryzykuję udać się na miejsce. Po 20 minutach niech pan wysunie
pościgówkę na róg Trockiej i Zawalnej, z Gracjanowskim i kilku ludźmi. Samemu proszę czekać
dalszych

rozkazów.

background image

Jak to dobrze, że czułem się znów, jak to mówią, „w sosie". Wszelkie obawy, zdenerwowanie
opadło

ze

mnie.

Działać!

- Proszę poprosić pana Szymanowskiego - zwróciłem się do portjera. Ale obok wysunęła się postać
nieznajomego.

Spojrzałem...

- Blum! Nie poznałem was. Świetnie. Pójdzie pan - mówiłem szeptem -- zaułkiem Lidzkim i
wyjdzie na róg Zawalnej. Tam musi być w pobliżu samochód. Proszę wszystko obserwować.
Zobaczy pan mnie. Ja pójdę od Zawalnej. W razie czego śpieszyć na pomoc i alarmować. Nasza
pościgówka

zaraz

będzie

na

rogu

Trockiej.

Blum wyszedł. Zaczekałem, aż trzasnęły za nim ciężkie drzwi hotelowe. Zapłaciłem rachunek i
ruszyłem żwawym krokiem w kierunku przeznaczenia. Kroki te głośnem echem odbijały na pustej
ulicy. Skręciłem na Zawalną, idąc lewą stroną. Nagle ujrzałem tylne czerwone światełko
samochodu. Nie stał jednak po stronie ulicy Nowogródzkiej, a po przeciwnej, koło „Baru
Handlowego". Podszedłem spokojnie, tylko trochę, troszeczkę, biło mi serce. Kolbę rewolweru
ściskałem w kieszeni. Taksówka, ale... nie był to numer 44-ty. To był numer 167-my. Wewnątrz
zamkniętej landoletty spał pomocnik. Szofer ziewał na przedniem siedzeniu.
--

Czy

nie

byto

tu

taksówki

numer

44?

- Była, ot co tylko pojechała, może parę sekund temu, może pół minuty.

XLII

Aspirant Iwasiewicz wydał zaraz odnośne polecenia. Po dwudziestu minutach auto pościgowe
ruszyło i stanęło na rogu Tockiej i Zawalnej, gasząc wszystkie światła. Gracjanowski przechadzał
się po chodniku. Wszyscy zachowywali ciszę, ale czas upływał. Żadnego sygnału. Niebo się zlekka
zaróżowiło.

Przecież

to

najkrótsze

noce.

Aspirant Iwasiewicz, zdenerwowany incydentem z telefonem, niespaną nocą, a najbardziej
uwagami swego zwierzchnika, krążył po pokoju, oglądając własne paznokcie. Później usiadł,
próbował czytać gazetę. Nie szło. Godziny mijały. Zegar uderzył dwa razy. Druga. „Zdrzemnąć się
czy co?” - pomyślał. Ale i sen się go nie imał. Wpół do trzeciej. Za kwadrans trzecia. Jasno, dzień
się

robi.

-

„Co

jest,

u

djabła!".

Piętnaście minut po trzeciej. Dłużej czekać nie podobna. Zawołał dyżurnego przodownika i
posadził koło telefonu. Włożył pośpiesznie palto i prawie pobiegł na róg Trockiej i Zawalnej.
Zdaleka

już

ujrzał

pościgówkę.

Zwolnił

kroku.

-

Co

jest?

- Nic niema, panie aspirancie. Ruszył z trzema ludźmi na róg Nowogródzkiej. Nie był to dzień
rynkowy. Sklepy, bramy, obydwa w tem miejscu położone „Bary" spały jeszcze w blaskach
budzącego się dnia. Tylko nieliczni sprzedawcy jarzyn kręcili się koło swych bud. Tu i ówdzie
przejechała furmanka chłopska, wóz ciężarowy, dorożka lub taksówka na dworzec. Pozatem cisza i
spokój. Obok otwarła się brama i wylazł pierwszy stróż z miotłą. Powiódł zaspanym wzrokiem,
zepchnął czapkę na oczy przed ukośnemi promieniami słońca i jął się zamiatania.
- Co będziem tu stali, panie aspirancie, -- odezwał się wcale nieprzepisowo Gracjanowski.
Najwidoczniej

był

zdenerwowany.

„,Porwali

go"

pomyślał

Iwasiewicz,

- „ani chybił, porwali. Ale gdzież jest Blum, w takim razie?.”
- Zaraz szukać taksówki numer 44-ry. Zatelefonować do wszystkich komisarjatów i na powiat.
Adresu szofera nie było się trudno dowiedzieć. Mieszkał na Łosiówce.

background image

XLIII

Jakież

zdumienie

ogarnęło

Iwasiewicza,

gdy o godzinie w pół do szóstej rano przybyli do mieszkania szofera Kiercewicza, właściciela
taksówki numer 44-ry! - Kiercewicz spał w najlepsze i długo nie mógł się zorjentować, o co
chodzi. Bardziej sprytna, młoda jego żona wyjaśniła, że mąż jej już piąty dzień nie wyjeżdża, bo
taksówka

stoi

w

remoncie.

- Ot, jechał na dniach, z gośćmi do Słomianki, do Werek w nocy. Jeden siond za kierownica,
niedarmo

pjany.

Jak

dał

się

ob

drzewa...

-

Dobrze,

dobrze,

ale

gdzie

jest

taksówka!

- Toż mówia w remoncie, na Mickiewicza, koło mostu, tam w warsztatach
-

Wam

musieli

skraść

taksówkę!

-

zawołał

Iwasiewicz.

Szofer wtedy oprzytomniał. Nie zważając na molestowanie żony, ubrał się prędko, wciągnął długie
buty,

i

siadł

razem

do

auta

policyjnego.

Pomknęli z Łosiówki wprost na Mickiewicza pod 66-ty, do warsztatu. Kiercewicz przez całą drogę
nic nie mówił. Obawa utraty samochodu, utraty kawałka chleba, długi zaciągnięte wobec
przedstawicielstwa, weksle, terminy, żona, dziecko w domu - te trapiące myśli opadły jego, tak
nagle wyrwaną ze snu, głowę. Iwasiewicz też doń nie zagadywał, nie pytał. Poco? Zaraz się
wszystko

wyjaśni.

Warsztat

był

już

otwarty.

Na dziedzińcu, na drewnianych kozłach stała karoserja taksówki numer 44-ry. Podwozie było
całkowicie rozebrane. Nikt jej stąd nie ruszał od 5-ciu dni.

XLIV.

W godzinę potem Iwasiewicz zdał dokładny raport władzy przełożonej o wszystkiem co zaszło.
Przedsięwzięte zastały należne środki i cała policja, zarówno miejska, jak i powiatowa postawiona
na

nogi.

- Tylko żadnych informacyj prasie! - zakonkludował komendant wojewódzki.
Aspirant Iwasiewicz przespał się trochę w południe i wieczorem zjawił się do biura.
-

Co

nowego?

- Nic takiego, panie aspirancie! - zameldował dyżurny. - Tylko tu ot meldunek. Właściciel hotelu
Sokołowskiego zawiadomił 1-szy komisarjat, że wczoraj w dzień zatrzymał się u niego jakiś
kupiec z prowincji, nazwiskiem Szymanowski. Wyszedł o 1-szej w nocy zostawił walizki i dziś do
wieczora więcej nie powrócił.

XLV

background image

Była zupełnie ciemno. Ocknąłem się i doprawdy nie wiedziałem, czy się obudziłem, czy śnię, czy
coś innego się ze mną dzieje. Może już umarłem? Przedtem nim zacząłem myśleć, począłem czuć.
To były niepowiązane wrażenia, nici wyobraźni biegnącej kędyś w przestrzeń, później się one
plątały, wałkowały, tworzyły chaotyczny splot i zapadały w czarną otchłań. Dlaczego? Nie
odczuwałem wyraźnego bólu fizycznego. Nie bolała mię specjalnie ani głowa, ani tułów, ani
kończyny. Raczej ciało wraz z mózgiem i nerwami tworzyło jedną obolałą całość. Próbowałem
naprzemian zamykać otwierać powieli, ale wrażenie wzrokowe było jednakie: nieprzenikniona
ciemność. - Jak długo to trwało? Jak dawno jestem tu, gdzie jestem?
Wreszcie przyszła myśl, a z nią pierwsze wrażenie świadomości. I w tej chwili ból stał się bardziej
dojmujący, chłód dokuczliwiej przenikał, charakterystyczne łamanie w kościach, jak w gorączce.
Wtedy się poruszyłem i wtedy doznałem czegoś najgorszego: rozpacz! To jest takie uczucie
bezpowrotnie utraconej przeszłości, coś co powrócić nie może, czego naprawić nie podobna.
Wyraża się ono w jednem westchnieniu: „Ach, Boże, pocóż..."

W odpowiedzi na to westchnienie ktoś się poruszył w pobliżu.
Zamarłem. Wstrzymałem oddech. Nic. Cicho. Ciemno. Znów leżałem przez czas dłuższy. Gdym
otworzył oczy, zdało mi się jakoby dookoła było nieco jaśniej. Może wzrok już przywykł do tej
ciemnicy. Teraz uczyniłem nad sobą wielki wysiłek, postanowiłem skupić myśl i zdać sobie sprawę
z

sytuacji.

Przedewszystkiem,

gdzie

jestem?

Zdaje mi się, że w jakowejś wilgotnej piwnicy. Czuć tu tęchlizną, zimnym murem piaskiem i
spirytusem. - Po drugie jestem skrępowany. Poruszyłem ramionami. Tak, mocno związany
sznurami. Dalej ciało jest straszliwie obolałe, czyli musiałem być pobity. Więc jak to było? Naraz
przypomniałem

sobie

wszystko.

Rozmawiam z szoferem. Ten proponuje, że dogoni taksówkę numer... zaraz, jakiż to był numer..
aha - 44-ty. Ja stoję i waham się. Jestem niezdecydowany. Raptem słyszę czyjeś głosy, dochodzące
z Baru. Odwracam się w tamtym kierunku. Drzwi się uchylają. Widzę postaci, ilu - nie pamiętam.
Widzę, jak przez mgłę, wnętrze Baru, słabo oświetlone, zadymione. Idą ku mnie wyziewy alkoholu
i

mięsnych

potraw.

Wtedy właśnie ktoś mnie uderzył w tył głowy, bardzo silnie. Tracę przytomność, w chwili, gdy
wiele rąk wyciągniętych... Ale dlaczego się tak stało?- Już, już wiem. Telefon, komuniści, Agatka,
wojewoda. Wiem wszystko teraz, prócz dwóch najważniejszych rzeczy : jak długo tu leżę i co się
teraz

ze

mną

stanie.

Z głębi piwnicy dochodzi szmer. Może to mysz. Regularny szmer, jakieś tarcie. Nie odzywam się i
czuwam. Tarcie chwilami milknie, ale po pewnym czasie słyszę je jeszcze wyraźniej.

XLVI

Poszukiwania w ciągu dwóch dni nie dały rezultatu pozytywnego. W kilku miejscach na prowincji
zatrzymano samochody, wszelako nie miały one nic wspólnego ze zniknięciem wybitnego oficera
służby

śledczej

Mańkowskiego.

Nazajutrz wyświetlano tajemniczą historję niejakiego Szymanowskiego, który się był zatrzymał w
hotelu Sokołowskiego. Otwarto pozostawione przezeń walizki i okazało się, że są wypchane
papierami, przeważnie najtańszą makulaturą gazet. Dowód osobisty, dostarczony przez portjera do
urzędu śledczego, nietrudno było rozeznać. Faktem jest, że równocześnie z Mańkowskim zginął
bez

wieści

starszy

posterunkowy

służby

śledczej

Blum.

Zostali porwani, czy też zabici? Oto jest pytanie, które sobie zadawano w urzędach policyjnych.
Wojewoda dowiedział się o całej sprawie w południe i wykazał wielką dozę opanowania.
Zawezwał też odpowiedzialne jednostki władz bezpieczeństwa publicznego i odbył z niemi długą
konferencję. Pan wojewoda łaskawie wyraził zdanie, iż jego przekonaniem obydwaj

background image

funkcjonarjusze policji nie zostali zabici, lecz porwani. Przedewszystkiem nie znaleziono zwłok,
powtóre sam efekt morderstwa jest bez porównania bardziej znikomy, niż możliwość szantażu,
wysuwania żądań, dyktowania warunków. A do tego właśnie dążą komuniści. Niestety, musiał
przyznać, iż zaczęło się od porwania jego córeczki, ale widzimy w tem pewien system, pewien
plan, groźne memento. Nie była porwana Agatka, córka Jerzego Lacka, ale córka wojewody
wileńskiego, wysokiego urzędnika państwa. Istnieje absolutnie wyraźna łączność pomiędzy
smutnym wypadkiem w ogrodzie Bernardyńskim i tajemniczem zniknięciem urzędnika i
funkcjonarjusza

władz

bezpieczeństwa

województwa.

W ten mniej więcej sposób zobrazował wojewoda sytuację, a zebrani na konferencji panowie,
przekonani słusznie druzgocącą logiką zwierzchnika, uznali niezbity dowód dalekiego zasięgu III-
ciej

Międzynarodówki

i

jej

groźnych

ajentów.

Nazajutrz wpłynął na ręce wojewody trzeci zkolei anonim, pisany przez Komitet Wykonawczy
Komunistycznej Partji Zachodniej Białorusi, który całkowicie potwierdzał tezy, przyjęte przez
czynniki miarodajne. W liście tym, Komitet, powiadamiając o porwaniu dwóch urzędników policji,
stawiał cały szereg żądań. Wspominał o córce wojewody, groził, domagał się, wysunął drugą listę
aresztowanych komunistów którzy mieli być zwolnieni itd.

XLVII

Komunista

Henryk

D.

był

nieuchwytny…

Zakrystjan kościoła Św. Teresy przy Ostrej Bramie wyszedł dnia tego do ogrodu poklasztornego,
aby obejrzeć powierzone jego pieczy grządki warzywne. Nocy poprzedniej przeszła ponad Wilnem
nawałnica. Lało jak z cebra. Burza, połączona z gradem, wichurą, deszczem. Wiele szkód
poczyniła w polu, i w lesie, i w ogrodach, i w sadach. Zaniepokojony tem zakrystjan Lucjan
Wilczyński czynił słusznie, oglądając grzędy jarzyn. Przeczucie wyrządzonego zła nie omyliło go.
Tam, gdzie wczoraj jeszcze słały się szmaragdowym kobiercem subtelne kity marchwi, tam w tej
chwili ział otwór pusty, woda doń ,w nocy już spłynęła, dziwny i głęboki. Nawpół zasypany
ziemią, ale sterczały zeń jakoweś cegły czy kamienie. Wziął do rąk łopatę i chciał grzędę naprawić.
Ledwo jednak stanął mocno nogą, aż się zapadł po sam brzuch. Ze strachu pośpiesznie zarobił znak
Krzyża Św. i gramolił się z powrotem. Znów zapadł był wyżej kolan. To go zastanowiło. „To może
skarb jaki"! Przebiegła myśl kusicielska. Odpędził ją jednak wnet, ale kopał już w głąb, sam sobie
nie

zdając

sprawy,

dlaczego

to

czynił.

Łopata natrafiła na mur. Cegła średniowieczna. Runęło przed nim trochę czarnej ziemi, otworzył
się chodnik w głąb. Człowiek zgięty, mógł weń się wgramolić od biedy. – „Tfu, na stare lata taka
ciekawość!” -splunął Wilczyński, ale się już nie cofał. Schylony w pałąk czołgał się w głąb lochu.
Pod nogami twarda ziemia. Nad głową sklepienie z cegieł. Nawprost czarna czeluść lochu. Postąpił
parę kroków --zdjął go strach, niesamowity strach przed czemś okropnem, nadprzyrodzonem już
się nie zdążył przeżegnać i biegł, gramolił się, lazł, po przez wilgotną ziemię, z powrotem ku
górze, ku słońcu, ku światłu i starczym truchcikiem wprost do plebanji, by zawiadomić proboszcza.

XLVIII

background image

Znów zapadłem w półsen. Koszmarne godziny wlekły się w mroku piwnicznym, a żaden odgłos
nie dochodził z zewnątrz. Gdy się ocknąłem, po raz już nie wiem który, nie słyszałem szmeru i
tarcia, natomiast najwyraźniej obok szelest czyichś kroków. Ktoś potrącił nogą butelkę. Poczułem
niewysłowione pragnienie. Dźwięk szkła zbudził we mnie jedną tylko szaloną chęć: pić! Musiałem
ciężko westchnąć, bo w następnej sekundzie wionął ku mnie oddech ludzki i zduszony głos
zapytał:
-

Kto

tu

leży?

Boże!!! To głos Bluma! Nie wierzyłem własnym uszom, a czytelnik zrozumie chyba radość;
wszystkie jasności nadziei, błysły w obolałej głowie! Byłem znów przytomny. Powracałem do
życia.
- Blum, to wy? Tu ja, Mańkowski. Blum porwał mnie w swe silne ręce. Drgającemi ze wzruszenia
palcami rozwiązywał, szarpał więzy, targał mnie niemiłosiernie, wreszcie kawałkiem znalezionego
szkła przepiłował sznury. Później podtrzymał mię, abym nie upadł, taki byłem wyczerpany.
-

Gdzie

my

jesteśmy?

- My, panie naczelniku, w piwnicy tego przeklętego Baru, na rogu Zawalnej i Lidzkiego zaułka. To
znana „truszczoba". Porwali nas tej nocy, teraz musi być wieczór, albo i druga noc. Przez tyle
godzin nie dali ani jeść, ani kropli wody, tfy! Przeklęte bolszewiki! - Zgrzytnął zębami. - Pan zna
przecież ten bar? To jest melina kryminalna i polityczna. Zawsze mamy ją na oku, ale w ostatnich
czasach, jakoś głucho. Mnie, panie naczelniku, - mówił tajemniczo - zdaje się, że któryś z na
szych, z urzędu... z tym właścicielem Chajkinem wszedł w kombinację. To źle dla nas. Tak nigdy
tu

nas

nie

znajdą...

-

A

jak

wyście

tu

trafili?

- Zwyczajnie. Szedłem według rozkazu zaułkiem Lidzkim. Ostrożnie i „spluwę" miałem gotową.
Sam nie wiem, jak to się stało, że nie zauważyłem zasadzki w bramie. Wyskoczyli. Jeden dał w łeb
z tyłu. Straciłem przytomność, alem ją zaraz od zyskał. Zapóźno jednak, by się bronić. Tych
drabów było sporo. Jeden taki silny żydłak, że samemu ledwo dałbym radę, choć pan naczelnik
wie,

że

ja

też

nie

chory...

-

Wiem,

wiem.

- Zarzucili mi na głowę jakiś worek, w usta wepchnęli szmatę. Miarkowałem jednak wszystko i
wiem,

że

jesteśmy

w

tym

barze.

-

A

jakeście

zdołali

się

uwolnić

z

więzów?

- Zwyczajnie, panie naczelniku. Rzucili mnie na jakieś ostre kanty. Tarłem tak długo sznurem o
wystający

kamień,

przepiłowałem

sznur.

Teraz zaczęliśmy się naradzać co robić i jak stąd uciec. Była to bardzo głęboka piwnica. Zapewne
miała ongiś okna u góry, zwyczajnie, jak w suterynie, ale teraz zasypane ziemią od zewnątrz. Prócz
tego zabite deskami od wewnątrz. Żadnej broni, żadnego narzędzia. Blum macał po ścianach,
dotykał przedmiotów, obejrzał wszystko. Oczywiście, główną uwagę skupiliśmy na drzwi. Były
zamknięte na klucz, możliwe, że na zasuwę, ale pozatem nie przedstawiały nic specjalnego. O
rozbiciu zamka mowy być nie mogło, zbyt mocne też, by je wyłamać. Straciłem nadzieję, ale Blum
majstrował długo koło zawiasów. Wprawdzie były po przeciwnej stronie, temniemniej wszakże,
przy użyciu nadzwyczajnej siły fizycznej może dałyby się wysadzić. Byle tylko zamek był nieco
ruchomy, byle się dały trochę przekręcić ukosnie. Wkońcu Blum znalazł na ziemi krótki kawałek
żelaza. Ja miałem podsadzać drzwi od dołu, przy pomocy tej prowizorycznej dźwigni, zaś Blum,
zmobilizowawszy
wszystkie siły, pchał drzwi ku górze i nazewnątrz.

XLIX

background image

O tej samej mniej więcej porze, a byto to (o czem Mańkowski nie mógł wiedzieć) jedenasta w
nocy, przed Bar na rogu Zawalnej i Lidzkiego zajechała taksówka nr 167 i wysiadło z niej czterech
ludzi, z których trzech było Żydów, a jeden Polak. Weszli śmiało do baru, każdy wypił przed
bufetem kieliszek wódki, zagryzł śledziem i pokolei znikał niepostrzeżenie w dalszych
apartamentach restauracji. Jeden i drugi gabinet były zajęte. Dochodziły z nich wesołe głosy,
pijackie pomruki, drażniący wyuzdaniem śmiech kobiet, krzyki i brzęk szkła. Ale przybyli nie
zwracali na to uwagi, nie zachodzili do żadnego gabinetu, nie szukali znajomych. Chyłkiem
przemykali się pomiędzy stolikami w kierunku, gdzie małe drzwi prowadziły na korytarz, a z
tamtych

do

mieszkania

Lejby

Chajkina.

Ostatni pokój urządzony był również na podobieństwo „gabinetu" czwartorzędnej restauracji.
Ceratowa kanapka, trzy krzesła i stół zasłany papierem. Na ścianie nie odstępny oleodruk z
jeleniem Schwarzwaldu czy Tyrolu. Tym razem krzeseł było o wiele ponad przepisową liczbę
trzech. Krzeseł było osiem, wszystkie zajęte i dwóch ludzi siedziało prócz tego na kanapce.
Przeważnie Żydzi. Wśród nich nasi znajomi: Henryk D., Stefan J. i Marjan Żeleński. - Okno
prowadzące na podwórko, szczelnie zasłonięte szmatami. - Zebrani powitali hucznie wchodzących.
Snać oczekiwano ich dawno, a bawiono się wesoło i opijano jakoweś „zwycięstwo".
Teraz czternastu ludzi zasiadło ciasnem kołem wokół brudnego stołu.
Pokój miał dwoje drzwi. Jedne, przez które weszli przybyli, prowadziły na korytarz i do
restauracji. Otworzyły się niebawem i na progu ukazała się postać samego Lejby Chajkina.
Przyniósł najtańsze piwo „Pupko. Browar Lidzki", szklanki, wódkę z czerwoną etykietką i zakąski.
Dał znać, że wszystko spokojnie, poczem otworzył drugie drzwi. Wionęło stamtąd piwniczną
wilgocią. Spojrzał w dół na schody. Zamknął z powrotem i wrócił na swe stanowisko za bufetem.
Wówczas powstał z nad stołu towarzysz Henryk D. i jak wtedy, gdyśmy go słyszeli mówiącego w
ścisłem gronie, po ucieczce z więzienia, odezwał się swym inteligenckim, czystym akcentem,
jakby przemawiał zgoła na jakowymś wiecu akademickim, a nie w melinie czwartorzędnej
restauracji na rogu Lidzkiego zaułka. Odezwał się i zamilkł, aż nastała zupełna cisza. Powiódł po
zebranych oczyma, zatrzymał' wzrok na barczystym, krępym żydzie; który zamarł posłusznie z
ogonkiem śledzia w zębach, i głosem donośnym podjął na nowo przemowę:
-

Towarzysze!..

Ani ja, ani Blum nie znaliśmy oczywiście rozkładu piwnicy, schodów, ani całego labiryntu
wewnętrznych pomieszczeń domu. Około godziny pracowaliśmy nad wysadzeniem drzwi z
zawiasów. Udało się. Górny zawias zeskoczył. Mogliśmy przez ukośny stwór przepchnąć się od
biedy. Mnie poszło łatwo. Blum ze względu na swą tuszę, pchał się całą siłą, rozdarł ubranie,
poranił twarz, palce, omal nie zwichnął nogi, ale się w końcu przepchał. - Natrafiliśmy dalej na
ślepy mur, zaś na lewo wiodły wąskie kamienne schodki z żelazną balustradą. Ciemność wszędzie
nieprzenikniona. Jednakże teraz dochodził nas wyraźnie, acz przygłuszony, gwar głosów męskich.
Stąpając możliwie najciszej, pięliśmy się w górę po schodkach. Po piętnastu stopniach zakręcały.
Teraz rozmowy na górze słychać już było lepiej, tuż przed nami. Tu znaczy muszą być jakieś drzwi
zamknięte. Tak też było w istocie. Jeszcze dziesięć stopni i oto wymacałem ostrożnie framugi
drzwi. Ze szpary u dołu błysk światła lampy. Wewnątrz musi być dużo ludzi, słychać chrząkanie,
wytarcie nosa w palce, czasem brzęk naczynia, ale nadewszystko jeden wyraźny głos męski, który,
mówi,

mówi,

mówi.

Przytknąłem ucho. Na chwilę zapomniałem o beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajduję,
przejściach doby ubiegłej, o strasznem niebezpieczeństwie, które nam grozi, bo to, co usłyszałem,
pochłonęło całą moją uwagę.

background image

L

Proboszcz kościoła św. Teresy popijał smaczną kawusię (dużo śmietanki, mało kawy, czyli kawusia
przewrotna, jak mawia J. M. rektor Parczewski), gdy przerażony zakrystjan zaalarmował go
wiadomością o niezwykłem odkryciu lochów w ogrodzie kościelnym.
- Wilczyńsiu kochany - skarcił go z uśmiechem zacny proboszcz: - jakże można straszyć ludzi?!
No, i cóż wielkiego? Loch czy poprostu jakaś dziura w ziemi. Małoż to tego w Wilnie? A ty zaraz o
upiorach, kościotrupach i bazyliszku, niczem pan profesor Limanowski. Ej, Wilczyńsiu, czasby
zmądrzeć

na

stare

lata...

Zrzędząc dobrotliwie, jak to miał we zwyczaju, proboszcz skierował się do ogrodu.
- Pokaż mi przynajmniej, jak ten loch wygląda. Oj, fantasto, fantasto!
Pobieżne oględziny miejsca nadwerężyły sceptycyzm księdza proboszcza.
- No, no - mruczał do siebie, wydostawszy się po krótkiej penetracji z podziemia: - w samej rzeczy,
ktoby się tego spodziewał... Co się dzieje w tem Wilnie, co się dzieje! Tyle lat człowiek tu siedzi,
każdy kamuszek - zda się - napamięć umie, i ot, patrzaj - jaka siurpryza. Dalibóg, niezwyczajny to
loch. I kości są i skrzynka jakaś zamczysta... Nic, tylko nowe odkrycie. Wiesz co, Wilczyńsiu?
Biegnij ty do pana konserwatora Lorentza... Pamiętasz, młodzieńki taki różowy na twarzy, co
przychodził wciąż do nas, kiedy pan Słonecki kościół restaurował. Pamiętasz? Wypić, jak
słyszałem, także potrafi. Biegnij do niego, do województwa, i powiedz co i jak.
W godzinę niespełna potem do ogrodu kościelnego przybyła komisja z konserwatorem Lorentzem
na czele. Był prof. Limanowski, prof. Morelowski, znakomity historyk sztuki, p. starosta grodzki
Kowalski jako reprezentant władzy administracyjnej, p. Marjan Szydłowski, dyrektor PAT-a, na
koniec dwaj malarze - panowie Jerzy Hoppen i Kazimierz Kwiatkowski z watmanem, sangwiną,
kredkami i sztalugami celem poczynienia in flagranti odpowiednich rysunków. Po chwili stawił się
również p. Jan Bułhak, profesor fotagrafiki U. S. B., z aparatem i kliszami.
Cudowny dzień majowy, odświeżony wczorajszą burzą i jakby wymyty ulewnym deszczem,
promieniał niewysłowionym urokiem wiosny. Perliste krople drżały jeszcze na trawach, zwilżając
rosistością obuwie Komisji przedzierającej się przez krzewy i grzędy w kierunku zionącego
tajemnicą lochu. Nie trzeba dodawać, w jakim nastroju członkowie komisji poczęli zstępować do
podziemia. Dwa uczucia ożywiały jednozgodnie wszystkich: korne uwielbienie wobec nowego
odkrycia, które być może stanie się epokowem w dziejach Wilna; i szlachetna duma, wypełniająca
serca, że to oni przyczynią się swym pietyzmem, i skromnym wysiłkiem do wydobycia najaw
tajemnicy przeszłości, zaklętej w tym oto lochu. Nawet profesor Limanowski, zwykle rozmowny i
wybuchliwy, powściągnął tym razem swój temperament. Dostojny czar, powaga i majestat miejsca
ogarnęły wszechwładnie członków komisji. Przesunąwszy się kolejno przez otwór, który przed
paru godzinami wciągnął był swym lejem zakrystjana, komisja stłoczyła się w zamkniętej na
kształt piwnicy ciasnej przestrzeni. Zaświeciły latarki elektryczne, i oczom badaczów ukazał się
ów wąski chodnik, który tak przeraził Wilczyńsia. Chodnik był niski, ciasny i wąski: tylko na
czworakach

można

było

posuwać

się

nim.

- Trzebaby tu Iskandera - szepnął rozważnie starosta: - mam przeczucie, że to wszystko wiąże się
jakoś

ze

sprawą

nie

odżałowanej

Agatki.

- Cóż pan starosta nazywa ją nieodżałowaną? - obruszył się szeptem profesor Morelowski. - Jakby
już była na tamtym świecie. Poza tem, nic to jedno z drugiem wspólnego mieć nie może. Sądząc z
wyglądu i techniki wypalania cegły, przejście pochodzi niewątpliwie z wieku XIV, z czasów,
przypuszczam, Świdrygiełły. Wnioskując zaś z twardości i masywności odkopanej przez
zakrystjana ziemi, zaglądano tu po raz ostatni w wieku XVII, kto wie, czy nie podczas najazdów
Chowańskiego. W jakiż więc, pytam, sposób można by tu ukryć Agatkę?
- Pan profesor ma dobre oko - rzekł z uznaniem i podziwem p. Bułhak, stojąc na górze przechylony
nad czarną głębią otworu: - że też odrazu pan profesor określił epokę! Istotnie, przypominam sobie,

background image

że w starych kronikach wyczytałem kiedyś o lochach, w których kryli się zakonnicy podczas
napadów moskiewskich. Nie zwróciłem jednak na to większej uwagi. Czyżby to właśnie były te
lochy?
- Panie profesorze, - odrzekł nie bez dumy profesor Morelowski: - dla historyka sztuki wystarczy
pomacanie z zamkniętemi oczyma jednej cegły, aby zrekonstruować epokę. Niedaleko szukając,
proszę wspomnieć historję gobelinów: po jednej nitce doszedłem wówczas do kłębka.
- Panowie tu gadu-gadu – przerwał sprężyście starosta: - a czas ucieka. Należy działać.
- Tak, tak. Co racja, to racja - przytwierdził dyrektor PAT-a, - ja z panami nie pójdę. Zwróćcie
panowie uwagę na to, co mówi zakrystjan, że w korytarzyku, zaraz naprawo znajdują się szczątki
ludzkie

i

jakaś

skrzynia

żelazna.

Po krótkiej naradzie zdecydowano ustawić się na czworakach w następującym porządku: w
awangardzie prof. Morelowski, udzielający w miarę posuwania się informacyj historycznych; za
nim prof. Limanowski, aby odpowiednio interpretować otrzymywane informacje; potem
konserwator Lorentz, dwaj malarze, wreszcie zamykający pochód starosta z rewolwerem. Profesor
Bułhak musiał niestety pozostać, gdyż w pośpiechu zapomniał był magnezji, ciemności zaś w
lochu panowały tak gęste, iż pięć latarek elektrycznych, umocowanych na czołach badaczów,
zaledwie oświetlało tył każdego z nich. Tylko latarka profesora Morelowskiego rzucała snop
światła w czarną czeluść korytarzyka. Posadzka jego na szczęście była ceglasta, wędrówka więc
nie nastręczała trudności. Jednakowoż czołganie się na czworakach męczyło. Ciężkie, woniejące
stęchlizną powietrze, uderzało do głowy niczem mocne, omszałe wino.
- Posuwamy się w kierunku południowo - zachodnim - informował wódz wyprawy: - uwaga!
Chodnik zwęża się do wymiarów średniego tułowia męskiego. Głowy niżej...
W tej chwili doleciał uszu wszystkich stłumiony głos, jakby krótkie wycie czy też przeciągły ryk
zwierzęcy. Profesor Limanowski zatrzymał się raptownie, uderza jąc w latarkę konserwatora.
Kanserwator zaklął zcicha, powtórzył automatycznie ruch profesora. Ruch ten prawem inercji
odezwał

się

na

malarzach,

dosięgnął

starosty.

- Czort wie, co takiego! - wyrwało się z ust Kazimierza Kwiatkowskiego: -któż tam bałagani się!
- W kierunku południowo - zachodnim? - wykrzyknął tymczasem z entuzjastycznem zdumieniem
profesor Limanowski: - czy słyszycie panowie ten ryk? Grodno leży na południowy zachód od
Wilna! Czy wiecie, jaki jest herb Grodna? Czy słyszeliście o grodzieńskim jeleniu. Jeleń nas
wzywa.

Jesteśmy

na

drodze

do

miasta

Batorego...

- Cholera - stękał Kwiatkowski: - mało mi latarki do mózgu nie wbił. Grodno nie Grodno, hajda
dalej.
Pochód

rozpoczął

się

na

nowo.

- Stop, panowie - odezwał się w pewnej chwili prof. Morelowski: - wkraczamy, zdaje się, w wiek
XIII. Cegła wydaje się coraz starsza, bardziej zwarta w swej strukturze i zamiast cementu spajana
zwykłem

wapnem.

O,

a

to

co

takiego?

Światło latarki profesora padło na głuchą ścianę: korytarz skończył się.
- Musimy zbadać mur. Przypuszczam, że znajdziemy w nim słabsze miejsce, które da się rozwalić.
Niepodobna,

by

lochy

urwały

się

tutaj.

Obracając na wszystkie strony głową, aby oświetlać w ten sposób mur, i dotykając go lewą ręką,
gdyż prawą, stojąc na czworakach musiał się podpierać, profesor zawołał nareszcie:
- Głową muru nie przebiję. Ale na szczęście jest tu luka. Trzeba podkopać.
- Czemże będziemy kopali? - zatroskał się konserwator: - nie wzięliśmy żadnych narzędzi.
- Nicby to nie pomogło. Niema miejsca na kilof - uspokajał prof. Morelowski - tu właściwie
trzebaby

jamniczki.

- A mówiłem, żeby wziąć Iskandera! - zawołał starosta, i po chwili namysłu dodał: - ja sądzę, że
tylko naparłszy kolejno jeden na drugiego od końca, wspólnym wysiłkiem rozwalimy ścianę.
- Dobrze panu staroście mówić, kiedy pan ostatni w szeregu : - zaoponował profesor Morelowski:
Cała siła parcia skoncentruje się w ten sposób na mnie.
- Ale niema innej rady, profesorze, - krzyknął niecierpliwy Kwiatkowski: no, panowie! Raa-zom!
I nim profesor zdążył zorientować się, starosta wparł się w Kwiatkowskiego, Kwiatkowski w

background image

Hoppena, Hoppen w Lorentza, Lorentz w Limanowskiego, a Limanowiski całą siłą rozpędu w
przewodnika wyprawy. Rozległ się głuchy trzask spadających cegieł, wzbił się tuman pyłu. Mur
nadspodziewanie ustąpił, i oczom wyprawy przedstawił się niezwykły widok.

LI.

W widoku tym zorjentowali się nieodrazu, stłukła się bowiem latarka profesora Morelowskiego.
Fakt ten jest zrozumiały, zważywszy, iż pchnięcie w mur, spowodowane wysiłkiem pięciu tęgich
mężczyzn, było dość znaczne. Na krótką więc chwilę zapanowała ciemność, gdyż następne latarki,
umocowane na głowach pozostałych badaczów, oświetlały jak się rzekło, zaledwie tyły każdego z
nich. Na szczęście korytarz w tem miejscu rozszerzył się nieco, i profesor Limanowski,
wysunąwszy się naprzód, mógł ustawić się obok profesora Morelowskiego. Jego też latarka
poczęła pełzać migotliwem światłem po wyrwie, uczynionej w murze. Profesor Morelowski
wyciągnął się tymczasem na podłodze, przykładając głowę do zimnych cegieł, co sprawiło mu
niejaką

ulgę.

- Moi panowie - odezwał się profesor Limanowski - mam wrażenie, że przebity przez nas mur nie
pochodzi z XIII-go wieku, jak utrzymywał szanowny kolega. Wątpię, czy przy największym
wysiłku

dalibyśmy

radę

średniowiecznym

murom.

- Istotnie - wtrącił się konserwator Lorentz - mam pewne doświadczenie w dziedzinie murów.
Rozwalać średniowieczne budowle niełatwo. W zeszłym roku, podczas robót konserwatorskich na
zamku trockim, gdy trzeba było zburzyć część starożytnych fundamentów, musieliśmy używać
dynamitu. I to ledwie, ledwie wysadziliśmy je w powietrze.
- A pocoście wysadzali fundamenty - zapytał żywo profesor Morelowski, w którym instynkt
historyka sztuki i kult zabytków wziął górę nad cierpieniem fizycznem: - niszczyć średniowieczne
fundamenty

to

barbarzyństwo.

Potem - wyjaśnił konserwator -zrekonstruowaliśmy w toku następnych prac fundament,
przywracając mu pierwotny wygląd. Chodziło nam tylko o wzmocnienie go za pomocą żelbetonu.
Stosowaliśmy tę samą metodę, którą obecnie stosuje Wąsowicz i Pekszo przy wzmacnianiu
kolumn

bazyliki.

- Oni jednakże nie burzą kolumn

zauważył Jerzy Hoppen.

- Nie mogą, aczkolwiek przyśpieszyłoby to niezmiernie tempo pracy. Nie mogą, gdyż w razie
zburzenia kolumn, runąłby dach bazyliki. W Trokach było co innego. Mieliśmy do czynienia tylko
ze starym fundamentem, pozbawionym ścian i wiązadeł dachu. Zamiast podlewać go betonem,
prościej

było

zburzyć

go,

wlać

beton

w

grunt

i nanowo wznieść fundament ściśle według pierwotnego wzoru.
- Panowie tu gadu-gadu - doleciał ztyłu, dudniąc głucho, głos Kazimierza Kwiatkowskiego - a ja
nic stąd nie widzę. Profesor Limanowski przypiął się do otworu i nikomu zajrzeć nie pozwala. Co
tam

profesor

znalazł

ciekawego?

- Proszę panów - zawołał profesor Limanowski, otrzeźwiony z ekstazy usłyszaną uwagą: - mur,
który przebiliśmy nie jest wcale średniowieczny. To najzwyklejsza pruska ścianka, kto wie, czy nie
wczoraj wzniesiona. Kolega Morelowski grubo się pomylił. Przekonajcie się panowie, i zobaczcie
pokolei,

co

jest

poza

wyrwą.

W samej rzeczy była to pruska ściana, zbudowana lekko na jedną cegłę, przetykaną drewnianemi,
dość zresztą cienkiemi, belkami. Nie ulegało wątpliwości, że jest świeżutka.
- Znaczy się - powiedział Kazimierz Kwiatkowski: - znaczy się tu są albo byli ludzie.
- W ciemności, moi panowie, może się człowiek omylić - bronił się profesor Morelowski: - latarka

background image

zgasła

mi

przecie.

- Nie kłóćmy się, panowie: - łagodził starosta: - ja chcę też zobaczyć.
Z trudem, tłocząc się na wąskiej przestrzeni, przeciskając się i cofając, ustępując sobie wzajemnie
miejsca, badacze pokolei wsuwali głowy z latarkami do otworu. Snop światła padał wewnątrz,
ukazując izbę piwniczną, której podłoga znajdowała się na poziomie znacznie niższym niż
korytarzyk.
Na środku jej stał duży stół, przykryty. Dookoła niego kilkanaście krzeseł. Całość czyniła wrażenie
oficjalne, urzędowe i sztywne, przypominając stół posiedzeń w wielkiej sali konferencyjnej
województwa. Manewrując odpowiednio latarkami, można było obejrzeć ściany i wszystkie kąty
tej osobliwej piwnicy. Nalewo od widza, przy ścianie wznosiła się wielka szafa bibljoteczna.
- Najwyraźniej gdańska, zastosowana do potrzeb bibljotecznych - zwrócił uwagę profesor
Morelowski,

zaglądając

przez

głowę

konserwatora.

Jednakże uwaga jego przeszła bez echa, gdyż badacze byli nadto zaabsorbowani niezwykłością
widoku: czegoś podobnego nie spodziewali się nigdy w tych starożytnych podziemiach z czasów
Świdrygiełły.
W lewym i prawym rogu piwnicy, naprzeciwko widza stały figury, na środku muru znajdowały się
ciężkie, żelazne, zamczyste drzwi, wiodące, jak widać, do dalszych ubikacyj. Na ścianie z prawej
strony wisiało kilkanaście portretów, które trudno było rozpoznać w niepewnem świetle latarek. U
pułapu

nad

stołem

wisiała

lampa.

- Tu musi być elektryczność - szepnął starosta, i - rzecz dziwna - na słowo „elektryczność" ogarnął
badaczów lęk. Dotychczas byli nieustraszeni, opanowani twórczą ciekawością przeniknięcia
tajemnicy lochów. Znalazłszy się w obliczu dziwacznej, nieznajdującej żadnego logicznego
uzasadnienia, piwnicy, doznali nagle owego wstrząsu psychicznego, który atakuje człowieka w
przeczuciu

niebezpieczeństwa

czy

nieszczęścia.

- Tfu ty czort - przerwał milczenie Kazimierz Kwiatkowski: - omamienie czy co? Gdzie my
właściwie

jesteśmy?

- Przepraszam bardzo, moi panowie, ale rozmowa wasza wydaje mi się bezprzedmiotową. Musimy
radzić, jak znaleźć wyjście z sytuacji - rzekł pojednawczo Lorentz.
- Wyjście? - Kazimierz Kwiatkowski roześmiał się na całe gardło: - leziem z powrotem. Tylko już
teraz pan starosta na przodku, a profesor Morelowski będzie zamykał pochód.
- Bez żartów, panie Kazimierzu skrzywił się w mdłym blasku profesor Morelowski: - sprawa jest
całkiem

poważna.

Tu

trzeba

radzić.

-

Tak

radźcież

sami.

I

malarz

przystąpił

najspokojniej

do

zapalania

papierosa.

- Bój się Boga! - wykrzyknął profesor Morelowski: - tu mogą być jakieś gazy!
Słowa profesora zagłuszył niespodziewany głos. Dobiegał on wyraźnie z poza owych żelaznych
drzwi w piwnicy, i przypominał ni to krótkie wycie, ni to przeciągły syk. Dreszcz przeniknął
członków

komisji

badawczej.

Jeden

Kwiatkowski

nie

stracił

kontenansu.

- Ot, panie profesorze, i pański jeleń zadowcipkował, zabierając się filozoficznie do zapalenia
papierosa. Zapałka trzasnęła sucho, papieros rozżarzył się. Żaden wybuch nie nastąpił.
- No, panowie, powiedzcie, gdzie my jesteśmy - powtórzył pytanie niewzruszony malarz: - w pół
drogi do Grodna, czy może już pod Grodnem samem. Co, panie profesorze?
W samej rzeczy, niełatwo było określić, gdzie znajdowała się wyprawa. Poczęto sprawdzać
zegarki. Okazało się, że upłynęła godzina przeszło od chwili, gdy panowie zagłębili się w
podziemia.
- Godzina? - zastanowił się Kwiatkowski : - tak na czworakach leząc, ile przejść w godzinę można?
Jak

pan

sądzi,

panie

profesorze?

Prof. Morelowski, do którego było skierowane pytanie, zamyślił się:
- Przypuszczam, - rzekł po chwili że szliśmy w tempie dość szybkiem. Może pięć - sześć
kilometrów

na

godzinę.

- Na czworakach to? na kolanach? Aj da profesor! Ja choć portki mam na kolanach całkiem

background image

podarte,

nie

wiem,

czy

i

kilometr

przeszedłem.

Obserwacja Kwiatkowskiego była słuszna. Nie sposób, aby sześciu ludzi, posuwając się z trudem
na czworakach, w ciemnym i wąskim korytarzu, uszło ponad kilometr.
- Uuuu - i znowu stłumiony ryk rozległ się echem z poza drzwi.
Panowie

nastawili

uszu.

-- Nie - krzyknął nagle starosta, powziąwszy ostateczną decyzję: - tak nie można! Róbcie, co
chcecie,

a

ja

lezę.

I odważnie począł przeciskać się przez wyrwę w murze.

LII.

Nie będę oczywiście przytaczał całej rozwlekłej mowy, słyszanej przezemnie pode drzwiami. (Nie
potrafiłbym nawet odtworzyć całej tej demagogji). Wspomnę jedynie o faktach najistotniejszych,
dotyczących bezpośrednio sprawy, prowadzonego śledztwa, no i... Agatki.
Przedewszystkiem więc Henryk D. (poznałem go odrazu po głosie) wykładał plan akcji
terorystycznej. 'Twierdził, że dotychczasowa działalność demonstracyjna, jest niejako platoniczną i
do celu nie prowadzi. Wydawanie konspiracyjnych druków, odezw, broszurek, wywieszanie
transparentów - dobre było kiedyś. Dziś nikogo nie bierze. Wszyscy mają tego dość. Dlatego to
właśnie przed kilku laty powstał projekt wydawania literatury komunistycznej legalnie. Pod
płaszczykiem problemów społeczno-literackich, nowych prądów ideologicznych, uprawiano
agitację, celem zbolszewizowania społeczeństwa i to tego bardziej wartościowego, „wierchuszek"
jak

ich

nazywają

w

Moskwie,

inteligencji

i

młodzieży.

- Ale cóż zrobić - mówił - kiedy i tego nikt już czytać nie chce.
Tłumów na ulicę wyprowadzić nie sposób. Ostatnie nadużycia, kradzieże, obracanie gotówką
partyjną na cele prywatne, tak zraziło warstwy robotnicze do partji, że nikt nam nie wierzy. -
Pozostał

zatem

tylko

system

teroru.

Zabijanie, strzelanie z ukrycia nie daje odpowiedniego efektu.- „Łatwo jest wziąć na swój rachunek
jakiegoś zabitego policjanta. Ale gdzie dowód, że uczynili to nasi bojowcy". - Każda banda
terorystyczna może się do tego przyznać, nawet kryminalna".
„I oto niewidzialna, tajemnicza ręka wskazała nam kierunek, olśniła pomysłem, ktoś nieznany
porwał

dziecko

wojewody...

Omal nie spadłem po tych słowach ze schodów. Najważniejsza, rewelacyjna wiadomość! Trąciłem
nieznacznie

Bluma

w

bok.

- Słyszycie, słyszycie wyraźnie!.... to nie oni porwali Agatkę!
Słuchałem

dalej.

„A więc postanowiliśmy wyzyskać porwanie dziecka na swój rachunek, dalej porywać własnemi
rękami, wybitnych urzędników, działaczy, polityków itd. Będziemy żądać okupu, grozić,
wymuszać i trzymając nóż na gardłach ofiar - dyktować warunki jakie się spodoba.
Obecnie posiadamy w swem ręku wybitnego urzędnika policji i groźnego wywiadowcę. Wiecie,
jak

mieliśmy

tego

dokonać"...

Dowiedziałem się przeto całej prawdy; oto w obawie, aby nie aresztowano szofera, podano
umyślnie fałszywy numer 44ty. Taksówka z naklejonym numerem 167 stała przed barem, a szofer
powiedział, że widział, jak tamta odjechała. Ja miałem wsiąść i doganiać. Wtedy by mnie złapano.
Punktem zbornym był las w Ponarach. Tam oczekiwało właśnie tych czterech przybyłych
- Ponieważ wahałem się i nie siadłem do taksówki, przeto porwano mnie do baru, a tamci nie
doczekawszy

wrócili.

background image

- Co teraz z nim zrobimy? - Usłyszałem głos i przyznam szczerze, że oczekiwałem z niekłamaną
ciekawością

na

odpowiedź.

-

Ach,

tysiące

mam

projektów!

-

odparł

Henryk

D.

„Ładna

perspektywa"

pomyślałem

-

A

kogo

teraz

porwiemy?

- Co znaczy kogo! - odezwał się jakiś żyd. - Po mojemu tylko prezesa Izby Skarbowej
Ratyńskiego.
Ale

skarcił

go

głos

Henryka

D.

- Co wam jest, towarzyszu! Przecież to największy wróg burżuazyjnego, kapitalistycznego Wilna.
Dopieroby się cieszyli ziemianie, kupcy, rzemieślnicy, przemy słowcy...
Nagle

stało

się.

Blum, podsłuchując pod drzwiami, w nader niewygodnej pozie, osunął się nagle; nie znalazł dla
nogi oparcia i z hałasem począł spadać ze schodów. Głosy odrazu umilkły. W następnej sekundzie
zgrzytnął klucz i snop jasnego światła oślepił mnie zupełnie. Jakieś ręce porwały mnie za gardło i
ścisnęły mocno. Tymczasem Blum skoczył na nogi i całem ogromnem cielskiem, jak taranem,
uderzył w ciżbę komunistów. W powietrzu mignęły pięście. Osaczyli go. Bronił się, odpychał,
deptał, walił na oślep i przedzierał się ku następnym drzwiom. Wiedziałem, że jeśli uda się mu
wydostać - jesteśmy obaj uratowani. Osobiście byłem zbyt wyczerpany i słaby, aby stawić opór. -
Stefan J. zastąpił mu drogę, ale Blum pchnął go ze straszną siłą, otworzył drzwi i przeskoczył do
korytarza. Zdala słyszałem stuk potrącanych mebli, gdzieś spadły talerze, krzyki, brzęk rozbitej
szyby. -Blum wypadł na ulicę.

LIII.

Nadzieje zawiodły. Dowiedziałem się później, że Blum odrazu zaalarmował całą ulicę, że wołał
policji. Musiało jednak upłynąć kilkanaście minut, zanim przybyła pomoc. Tymczasem zamknięto
lokal. Mnie ponownie związano, wsadzono brudną szmatę do ust i wszyscy komuniści wybiegli,
niosąc mnie na rękach, na korytarz. Okazało się, że lokal miał trzy wejścia. Jedno od Zawalnej,
drugie od Zaułku Lidzkiego, trzecie zaś prowadziło z tyłu na małe podwórze. Tam pomiędzy
składami, całym labiryntem małych domków, podwórek, ogródków, dostaliśmy się w małą uliczkę.
Nie mogłem się zorjentować w topografji. Znajdowaliśmy się w dzielnicy pomiędzy Zawalną,
Niemiecką i Rudnicką. Typowe ghetto wileńskie. Ciemności sprzyjały ucieczce. W pewnem
miejscu, przez dziurę w parkanie, dostaliśmy się do małego budynku. Tam mnie ukryto. - Leżałem
z jakąś godzinę. Liczyłem uderzenia własnego serca, wytężałem słuch. Każdy szmer budził
nadzieję. Może już idzie ratunek? Ale cisza panowała piekielna. Później przyszli moi oprawcy i
wynieśli, zupełnie inną drogą na ulicę. Była to Rudnicka. Stał kryty samochód. Wtłoczono mnie do
środka. Zauważyłem, że pięciu pozostałych przy mnie komunistów było bardzo zdenerwowanych,
(reszta rozbiegła się po wyjściu z baru),choć nic prawie ze sobą nie rozmawiali. Pojechaliśmy.
Teraz znów zawiązano mi oczy. Starałem się pamiętać kierunek. Wbrew oczekiwaniom, jazda
trwała bardzo krótko. Kilka minut zaledwie... Gdzie to mogło być? - myślałem. - Bosaki,
Bazyljańska, Ostrobramska?

LIII.

background image

Znalazłszy się w tajemniczym piwnicznym gabinecie, starosta począł przedewszystkiem szukać
kontaktu elektrycznego. Dostrzegł go przy drzwiach żelaznych, z po za których dochodził ów
niezrozumiały ryk. Oślepiające światło zalało gabinet. Może pięćset, może tysiąc świec liczyła
żarówka,

umieszczona

u

pułapu.

- Trudno przypuścić - pomyślał starosta - żeby oryginalni właściciele tej ubikacji byli abonentami
elektrowni. Napewno kradną światło, a inżynier Glatman ani domyśla się tego.
- Hej, panowie - zwrócił się głośno do towarzyszy - właźcie! Tu wcale nie straszno.
Członkowie wyprawy pokolei ładowali się do piwnicy. Nareszcie można było usiąść wygodnie i
rozprostować zmęczone czołganiem się nogi. Przyjemne uczucie spoczynku ogarnęło wszystkich.
Niepokój zniknął, jakby go kto ręką odjął. W rogu, na etażerce zauważono papierosy, całe kolekcje
monopolowe. Zapalono więc Triumf, Złotą Panią, najprzedniejsze Egipskie i Sfinksy. Aromatyczne
wyroby Państwowego Monopolu wprawiły wszystkich w znakomity nastrój.
- Co to jest jednak dobry papieros - zauważył starosta, puszczając kłęby wonnego dymu: --
człowiek czuje się jak nowonarodzone dziecię. Odświeżony, rześki, pełen ochoty do życia i
radości. Niemasz, proszę panów, wyższej rozkoszy nad smaczny papieros.
- Szczególnie papieros monopolowy, dodał profesor Limanowski, zaciągając się Egipskim: - i, co
najważniejsze, bezustnikowy, w samospalającej się bibułce. Ekstaza obejmuje człowieka.
- Tak, tak - przywtórzył pan Jerzy Hoppen: - i pomyśleć, że mając tak znakomite, własne wyroby
tytoniowe, tylu ludzi pali u nas szwarcówki. Ale z nami tak zawsze: cudze chwalimy, swego nie
znamy,

sami

nie

wiemy

co

posiadamy.

- Niestety, ma pan rację - pokiwał melancholijnie głową profesor Morelowski: -- to największa
nasza wada narodowa, specjalnie, powiedziałbym, rozpleniona w Wilnie. Dziwne to miasto, które
nigdy nie umiało ocenić ani swych wartości materjałowych, ani duchowych, ani też ludzi pracu-
jących

dla

niego.

Niewdzięczne,

powiedziałbym,

miasto.

Coś jakby smutek, coś jakby gorycz zabarwiło słowa profesora, i lekki cień padł na chwilę na całe
towarzystwo, rozparte wygodnie dookoła stołu. Krótkie milczenie przerwał Kazimierz
Kwiatkowski:
- Ruszajmy jednak dalej. Albo chodźmy spowrotem, bo tutaj nic nie wysiedzimy. - Zaraz, zaraz -
zakrzątnął się starosta: - musimy zbadać tylko, gdzie właściwie jesteśmy.
Już pobieżna lustracja pokoju udowodniła niezbicie, że jest on kryjówką komunistyczną. Na
ścianie wisiały portrety Lenina, "Trockiego, Dąbala, Brunona Jasieńskiego, Jana Kapały, Stalina,
Marxa i wielu innych znakomitych działaczów komunizmu. Biblioteka wypełniona była
publikacjami bolszewickiemi, a pod stołem leżały sterty ulotek, odezw i broszur wywrotowych.
- Jaczejka, jak pragnę zdrowia, jaczejka! - wykrzyknął uradowany starosta: i powiedzcie panowie,
czy los nam nie sprzyja? A mówiłem, żeby wziąć Iskandra! Kto miał rację? Takie odkrycie, takie
fenomenalne odkrycie! Co znaczą wszystkie Barbary wobec tego jądra zarazy komunistycznej, na
które natrafiliśmy. Oj, weźmiemy się, weźmiemy do likwidacji!
I starosta uderzył się w piersi. W tym momencie za drzwiami rozległ się znowu ów tajemniczy
głos, o którym panowie, zajęci obserwacjami, zapomnieli zupełnie.
-

Co

to

może

być?

-

zapytał

konserwator.

Starosta przyłożył ucho do drzwi.

- Wszyscy zastygli w oczekiwaniu.

Nasłuchawszy się, zbliżył się starosta na palcach i z palcem na ustach do towarzyszy.
- Niepotrzebnie rozmawialiśmy tak głośno - rzekł szeptem: - rozmowa mogła nas zdradzić: Jak
myślicie,

panowie,

co

nam

wypada

czynić?

- Poprostu zapytać, kto tam - palnął Kazimierz Kwiatkowski. I w samej rzeczy, była to jedyna
zdrowa rada, wkroczyć bowiem do następnej ubikacji nie było sposobu, gdyż ciężkie, żelazne,
zamknięte

na

wszystkie

spusty

drzwi

broniły

dostępu.

- Chyba, że tak - zgodził się starosta i przytknąwszy usta do dziurki od klucza zapytał:
-

Kto

tam?

background image

- To ja, Mańkowski. Ratunku. Starosta odskoczył w najwyższej konsternacji.
- Moi panowie, moi panowie - począł wyrzucać z siebie gwałtownie, biegając tam i spowrotem po
tej piwnicy, gdzie spotykały ich jedna za drugą niespodzianki: - tam jest Mańkowski. Słyszycie?
Mańkowski ! A mówiłem, że trzeba Iskandra, że to ma związek z Agatką! Nie chcieliście słuchać.
Świdrygiełło był wam w głowie. Radźcież teraz, lecz pamiętajcie, że niema chwili do stracenia.
I nie czekając na opinję towarzyszów, starosta natychmiast począł wydawać dyspozycje:
- Panie Kazimierzu, pan jest najsilniejszy z nas wszystkich. Niech pan momentalnie wraca na
powierzchnię ziemi tą samą drogą, którą przyszliśmy. Niech pan telefonuje do policji i do wydziału
śledczego. Kilku wywiadowców, kilku mundurowych. Odpowiednie narzędzia do wywalania
drzwi, instrumenty do rozpruwania kas ogniotrwałych, ewentualnie, gdyby nie znalazło się tego
pod ręką, to paczkę wytrychów. Ostatecznie nabój dynamitu. Zaklinam pana na wszystko, niech się
pan

śpieszy.

Co było robić? Istotnie, ratowanie Mańkowskiego stało się najpilniejszem zadaniem, i malarz, acz
niezbyt chętnie, zapaliwszy latarkę, przecisnął się przez otwór i zniknął w czeluściach korytarza.
Starosta

rozpoczął

tymczasem

krótką

indagację

Mańkowskiego.

- Hallo, panie Mańkowski! Tu mówi starosta grodzki Kowalski! Skąd się pan tu wziął?
- Poznaję pana po głosie, panie starosto - usłyszeli panowie stłumiony przez żelazne drzwi krzyk
nieszczęsnego poszukiwacza Agatki: - skąd się pan tu wziął? Czy pana starostę porwali również
komuniści?

.

- Na miłość boską, nie krzycz pan tak, panie Mańkowski! Krzyk może nas zdradzić!
- Niech się pan nie obawia -- wrzeszczał Mańkowski: - nikogo tu niema. Ci dranie zamknęli mnie,
a sami poszli. Z rozmowy wywnioskowałem, że posiedzenie ich odbędzie się dopiero wieczorem.
A

teraz

która

godzina,

bo

mi

zabrali

zegarek?

Była godzina 11 zrana. Czasu więc dość. Wyjaśniwszy w kilku słowach Mańkowskiemu sytuację,
starosta skolei dowiedział się od niego, jak wsadzony z zawiązanemi oczyma i kneblem w ustach
do auta, został przewieziony w kierunku, jak przypuszczał, Ostrobramskiej, jak go wyniesiono z
samochodu, prowadzono wdół po schodach w piwnicach, jak wreszcie uwolnionego z pęt,
umieszczono w tym oto pokoju, gdzie się obecnie znajduje. Jest tu całkiem wygodnie: kanapa, stół,
światło elektryczne, butelka piwa, trochę jedzenia i kilka numerów „Izwiestij". Wychodząc i
zaryglowując drzwi, komuniści mówili coś o wieczornem posiedzeniu. - Mamy więc dużo czasu
przed sobą - powiedział jeden z nich, i stąd Mańkowski wnosił, że nieprędko powrócą. Tak
brzmiała

jego

relacja.

- To pan więc tak ryczał? - zapytał jeszcze starosta.
-

A

ja.

Nie

mogłem

już

z

nudów

wytrzymać.

Sytuacja wyjaśniała się potrochu. Pozostawała jednak kwestja najważniejsza: jaką ma łączność
korytarz, odkryty przez zakrystjana, z tą kryjówką komunistów, do której trafił Mańkowski i na
którą natknęła się przypadkowo wyprawa konserwatorska: - Była to rzeczywiście zagadka.
- Gdzież my, u djabła jesteśmy? rzucił pytanie profesor Limanowski, pytanie, które tylokrotnie
powracało

na

usta

członków

wyprawy.

Z rozwiązaniem zagadki pośpieszył konserwator Lorentz. Milczał on dotychczas, lecz widać było,
że myśl jego intensywnie pracuje. Usłyszawszy, że Mańkowski mówił o ulicy Ostrobramskiej i o
prowadzeniu go wdół, po schodach i piwnicach, konserwator uderzył się w czoło.
-

Sprawa

jest

całkiem

jasna

-

powiedział.

Wszyscy panowie zwrócili na niego pytające spojrzenia.

LIV.

background image

Informacje

konserwatora

Lorentza

były

treściwe

i

ścisłe.

Przypomniał on sobie pewien fakt, który miał miejsce za czasów urzędowania w Wilnie
konserwatora Jerzego Remera, a który skojarzył teraz trafnie z sytuacją, w jakiej znalazł się
Mańkowski

i

wyprawa.

Otóż, konserwator Remer, badając kiedyś zabytki ulicy Ostrobramskiej, natrafił w pewnym domu,
położonym w pobliżu ulicy Kolejowej, na pracownię stolarską. Mieściła się ona w podwórzu, w
suterenie, która łączyła się z piwnicą. Przy bliższych oględzinach piwnicy stwierdził konserwator
Remer, że łączy się ona skolei z lochem, oględziny zaś lochu dały zdumiewający rezultat: oto cała
sieć tajemniczych przejść, korytarzy i przechodów prowadziła z niego na wszystkie strony. Nie
ulegało wątpliwości, że pod ulicą Ostrobramską znajduje się labirynt lochów. Konserwator Remer
zamierzał był przeprowadzić szczegółowe badania tych lochów. Zwołano komisję specjalistów i
rozpoczęto prace przedwstępne. Jednakże zaniechano, gdyż rzeczoznawcy architekci orzekli, że
rozkopywanie lochów może zagrozić całości domów, położonych wzdłuż Ostrobramskiej:
zawalenie się ich byłoby nieuniknionem następstwem owych prac konserwatorsko - badawczych.
Komisja więc postanowiła zamurować piwnicę stolarza i wzbronić do niej dostępu.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa, loch odkryty przez zakrystjana był jedną z odnóg
tamtych lochów. Komuniści zaś musieli wiedzieć o piwnicy stolarza i w jakiś sposób urządzili tam
swoją

jaczejkę.

Wyjaśnienie konserwatora Lorentza było niezmiernie przekonywujące. Starosta zdecydował, że
należy natychmiast osaczyć dom przy ul. Ostrobramskiej i z dwóch stron zaatakować komunistów
wówczas, gdy, zbiorą się oni, jak mówił Mańkowski, na wieczorne posiedzenie.
Wyprawa więc opuściła podziemia, zdecydowawszy, że Mańkowski powinien w nich pozostać, aby
komuniści nie domyślili się, że są zdemaskowani. Tymczasem spenetruje się dom przy ulicy
Ostrobramskiej, obsadzi się go agentami, ustawi się oddział policji w ogrodzie kościelnym przy
wejściu

do

lochu

i

wieczorem

ujmie

się

całą

bandę.

Plan ten wykonano sprawnie. Szybko przeprowadzone śledztwo ujawniło, że stolarz oddawna już
wyniósł się ze swej piwnicy, w której mieszkali obecnie, jak oświadczył dozorca domu, jacyś
bezrobotni. Dozorcę aresztowano. Wyśpiewał odrazu prawdę. Sam był w zmowie z komunistami.
Pokazał wywiadowcom piwnicę, tajne przejście do lochu i całe urządzenie przemyślnie
zbudowanej

pod

ziemią

kryjówki.

Wieczorem, gdy komuniści zaczęli schodzić się pojedyńczo na zebranie i gdy za ostatnim z nich
zamknęły się drzwi piwnicy silny oddział policji wkroczył do kryjówki, drugi zaś jednocześnie
uderzył

od

ogrodu

kościelnego.

Banda dostała się w ręce sprawiedliwości. Ani jeden nie uciekł. Mańkowskiego wyzwolono
nareszcie, i mógł on przystąpić do dalszych poszukiwań Agatki.

LV.

Mańkowski czuł się doszczętnie zgnębiony ciągłem niepowodzeniem. Niedość, że błąkał się po
fałszywych drogach - on, wytrawny i doświadczony detektyw, rutynowany policjant, bystry
psycholog i znawca świata przestępczego, ale nadobitek taka kompromitacja, obrzydliwy
„wpadunek", ośmieszający go i jako oficera policji i jako człowieka. Znaleźć się w rękach kilku
komunistycznych chłystków, dać się związać, wywieźć, wpakować do lochu... Był to wypadek w
jego karjerze policyjnej nienotowany. Mógłby przecie siedzieć w tym lochu Bóg wie, jak długo,
gdyby nie zbieg okoliczności, gdyby nie burza, która wytworzyła wyrwę w ogrodzie kościelnym i
wciągnęła w przypadkowy otwór zakrystjana. Mogli go w tym lochu zabić, i niktby się o tem nigdy
nie

dowiedział.

background image

- Zabić? - pomyślał Mańkowski: -czort wie, czy nie byłoby to lepiej. Nie obnosiłbym po śmierci
mojej

hańby.

Dzielny komisarz był, jak widzimy, bliski rozpaczy. Objektywnie jednak sądząc, nie miał racji,
niesłusznie potępiał siebie i wyolbrzymiał swoją klęskę. Naturalnie, sytuacja jego nie należała do
przyjemnych. Trzeba wszakże przyznać, że zrobił co mógł, że wykazał dużo inicjatywy i energji,
no, a jeśli powinęła mu się noga i dał się złapać komunistom - trudno: koń ma cztery dogi i też się
potknie, cóż dopiero człowiek. Mańkowski w przypływie pesymizmu sądził siebie nadto surowo.
Przesadzał. Najlepszym dowodem tego, iż nie stracił zaufania swych władz, było wezwanie, które
natychmiast po uwolnieniu się z piwnicy, otrzymał od wojewody.
- Drogi panie - telefonował ojciec Agatki - cieszę się z całego serca, że się pan odnalazł. Byłem
bardzo przejęty losem pana. Tu Agatka, myślałem, ginie; tu znowu Mańkowski. A do tego -
wczoraj, niech pan sobie wyobrazi, zawieruszył się gdzieś na kilka godzin p. Jerzy Wyszomirski.
Wyszedł z domu do redakcji, miał rychło powrócić. Czekano na niego z obiadem kilka godzin, a
jego niema. Telefonują do redakcji - wyszedł oddawna. Cała „Smorgonja" mało nie zwarjowała.
Wie pan przecie, jakie naprężenie i zdenerwowanie panuje w mieście.
Proszono chłopaków z „Pionów”, aby pośredniczyli w pertraktacjach z komunistami. Maśliński i
Putrament już się ugodzili. Tymczasem Wyszomirski przez roztargnienie, zamiast do domu wpadł
do Stanisława, wie pan - Nowa Gospoda, róg Niemieckiej i Trockiej - spotkał się tam z profesorem
Iwonem Jaworskim i doktorem Kenigsbergiem. Jak zamknęli się we trzech w gabinecie i zaczęli
mówić o polityce - ta, powiadam panu, zapomnieli o Bożym świecie. Kenigsberg dostał ataku
serca. Jak nic, przejechałby się na tamten świat. Trzeba go było wodą odlewać. Rozumie pan, co
się działo... Alarm w całem mieście - niech Pan Bóg broni. Ach, panie Mańkowski, panie
Mańkowski! Naprawdę, ja odchodzę od zmysłów. Niechże pan ratuje! Proszę do mnie natychmiast.
Po wysłuchaniu tej nieco przydługiej i chaotycznej opowieści, Mańkowski, ucieszony, że
wojewoda darzy go nadal całkowitą ufnością, pośpieszył do pałacu.
Wszedł, jak zazwyczaj, bez meldowania. Minął szereg sal reprezentacyjnych i nie pukając do
drzwi, wkroczył do gabinetu. Wojewody nie było w pokoju. Mańkowski usiadł przy biurku, zapalił.
Wzrok jego padł na dużą fotografję Agatki, stojącą w pięknej ramce na biurku. Bukiet
niezapominajek

moknął

obok

w

wazoniku.

Wziąwszy fotografję, komisarz począł wpatrywać się w nią odruchowo.
- Biedactwo ty moje, dziecino kochana! Gdzieś nam się podziała? W którą stronę, w którąś się
krainę udała? Psiakrew - zmonitował się nagle - zaczynam cytować Kochanowskiego. Obłęd, na
miły

Bóg,

obłęd...

Począł nerwowo biegać po pokoju i jego wzrok uderzył o inną fotografję Agatki, wiszącą na
ścianie. Odwrócił się, i na przeciwległej ścianie dostrzegł znowu powiększone portretowo zdjęcie
Agatki.
Chciał uniknąć widoku tej dziecięcej twarzyczki, w której spojrzeniu czytał wyraźnie bolesny
wyrzut. Ale wielkie oczy Agatki prześladowały go. Party niezrozumiałym nakazem, musiał
wpatrywać

się

w

nie,

jak

zahipnotyzowany.

- Boże mój ! - krzyknął nagle i przeraził się własnego głosu: - czy ja śnię? Nie, postokroć nie! Ależ
tak! Napewno. Napewno! To nie ulega najmniejszej wątpliwości!
Olśniony niespodziewaną ideą, którą podsunęła mu fotografja dzieciątka, wybiegł jak warjat z
pokoju, nie czekając na wojewodę.

LVI.

Doktor Eugenjusz Iszora, wybitny specjalista chorób dziecięcych, powstawał właśnie z lekkiej

background image

drzemki poobiedniej, gdy Mańkowski zakręcił tak mocno dzwonkiem, że go omało nie urwał.
- Doktora! Doktora! Czy doktor w domu? - zawrzeszczał komisarz, wpadając w palcie i kapeluszu
do

salonu.

-

Jestem

Mańkowski.

-

Aaa.

- Pan wie kim jestem, a ja wiem, że pan jest, a raczej pan był lekarzem domowym p.p.
wojewodostwa,

lekarzem

Agatki.

-

Tak

jest.

- Proszę pana, panie doktórze, tajemnicze zniknięcie Agatki, o którem mówi całe miasto, znajduje
się

w

pańskich

rękach,

zależy

od

pana.

Dr. Iszora patrzył na szefa wileńskiej policji tajnej zaciekawionym, ale jakimś spokojnym
wzrokiem.
-- A wie pan, że ja wiedziałem, że pan się do mnie zwróci.
Teraz

zkolei

zdziwił

się

Mańkowski.

-

Wiedział

pan,

a..

dlaczego?

-

Właśnie

dlatego,

dlaczego

pan

dziś

przychodzi?

-

A

z

czem

ja

przychodzę?

-

Pan

pewno,

przed

chwilą

oglądał

fotografję

dziecka.

-

Taak.

-

I?

-

I?

Obaj

panowie

spojrzeli

na

siebie.

- Doszedł pan do przekonania, że Agatka nie jest dzieckiem swoich rodziców, nie jest podobna ani
do

wojewody,

ani

do

wojewodziny.

-

Tak

jest

panie

doktorze,

właśnie.

- Mogę tylko potwierdzić pańskie przy puszczenia. Gorzej, kilkakrotnie brałem słuchawkę do ręki,
mówiłem pański numer telefonu, a potem ją odkładałem. Walczył we mnie lekarski obowiązek
dyskrecji,

z

chęcią

przyjścia

panu

z

pomocą.

- A więc stąd te dzwonki w moim telefonie, po których nikt się nie zgłaszał.
- Może. Panie komisarzu, ja na pańskie pytanie odpowiadać teraz muszę. Powiem panu odrazu
wszystko, co wiem o tem. Ojciec i matka nie zdają sobie sprawy, że to nie ich dziecko. A jednak od
pierwszego dnia, kiedy mię do niego zawezwano, zapadło mi to podejrzenie. Potem ? ? robiłem
różne obserwacje. Utwierdziły mi one w mojem przekonaniu. Oczywiście, nauka nie daje nam tu
całkowitej pewności. Ale ja tę pewność noszę w sobie. Agatka, to dziecko jakichś tatarów
krymskich, czy może litewskich. Jestem tego tak pewny, jak tego, że widzę tu pana.
Mańkowski odzyskał spokój, kryminaliści, bolszewicy, Henryk D., Mańka, zajścia z panią
Ofenkowską, wszystko to odeszło na plan dalszy. Teraz przybliżała się ku niemu albo prawdziwa
tragedja,

albo

jakaś

pustka,

być

może

komiczna

pustka.

- Wojewoda tego nie wie, nie spostrzega, nie domyśla się?
- Nie, jestem tego zupełnie pewny, ani on, ani co ciekawsze, matka.
- Więc cóż to jest, co to może być - Widzi pan, mnie to dziwiło, że wojewodzina miała takie
zdrowe dziecko. Nie chcę panu tu opowiadać różnych spostrzeżeń naszej wiedzy, ale taka kobieta,
jak wojewodzina, musiałaby, mojem zdaniem, albo mieć bardzo słabowite dziecko, albo wprost
wydać je martwe. Rozumie pan, że to są rzeczy niemiłe do opowiadania. Mówię z obowiązku, w
przekonaniu, że to panu coś pomoże. Zresztą już nic więcej nie wiem. Wojewodzina przyjechała tu
z Agatką, uważała ją za swoje dziecko. Wojewoda również. Oto wszystko, czem mogę panu służyć.
Mogę zawiadomić wojewodę o naszej rozmowie i powtórzyć jemu także, jej treść.
- Nie, to zbyteczne.

background image

LVIII.

Aczkolwiek informacje, otrzymane od d-ra Iszory mogły najzdrowszego człowieka przyprawić o
zawrót głowy, do tego bowiem stopnia były fantastyczne i nieprawdopodobne, wyszedłem od
niego w bajecznym humorze. Wiedziałem, że rozwiązanie tajemnicy jest już tylko kwestją najbliż-
szych dni. Z właściwą mi szybkością myślenia i asocjacyj, stworzyłem plan operacyjny. Jego
zasadnicze

przesłanki

przedstawiały

się

mniej

więcej

tak:

- Tatarskie dziecko. Oni o tem nie wiedzą. A więc odmieniec. Podrzutek. W jaki sposób można
podrzucić dziecko, by znalazcy takiego dziecka nie wiedzieli, że to obce?
-

Jadę

do

Krakowa!

I ta decyzja wprawiła mię w tak świetny humor, że ani spostrzegłem się, jak zacząłem
pogwizdywać:
-

Pojedziemy

do

Krakowa,

rym

cym

cym...

Zaszedłem pełen najlepszych myśli do Ziemiańskiej, wypiłem z redaktorem Stanisławem Kodziem
jeden i drugi kieliszek, przeprosiłem mecenasa Szyszkowskiego, że nie mogę przyjąć jego inwitacji
do stoliku z braku czasu - załatwiłem się raz-dwa w domu z walizką, i byłem punktualnie o
godzinie 23 na dworcu, aby zająć miejsce pociągu warszawskim. Przed odjazdem wysłałem
wojewodzie krótki liścik: proszę o spokój i zimną krew.
Noc podróży przeleciała jak z bicza strzelił. Zamknąłem się w osobnym przedziale, wyciągnąłem
zmęczone i niewyspane od tylu dni ciało, i ani obejrzałem się, kiedy pociąg stanął na dworcu
warszawskim. Pokrzepiony snem, wyszedłem na miasto. Od roku nie byłem w Warszawie. Co za
zmiany, co za zmiany! Jakże rośnie i rozwija się nasza Warszawka! Ruch całkiem europejski,
kobiety zawsze prześliczne, gmachy i budowle wyrastają jak grzyby po deszczu. Bank na rogu
Jerozolimskich i Nowego Świata zaimponował mi nie na żarty. To samo gmach telefonów na
Poznańskiej. A IPS! kawiarnia i sale wystawowe. Rozpęd i twórczość w każdym calu .
Wzmocniony na duszy temi widokami i pełen otuchy, siadałem do pociągu krakowskiego.
- Jeszcze jakieś dziesięć godzin - myślałem - i będziesz jednym z najpopularniejszych ludzi w
Polsce.

Ja

ci

to

powiadam,

Mańkowski.

Wiedząc, że jutrzejszy dzień wymagać będzie wielkiego wysiłku i napięcia nerwów postanowiłem
zmusić się do snu, aby czuć się nazajutrz w najlepszej formie.

LIX

Kraków!
Kocham tę krawędź kościoła Panny Marji, która za mgłą ulicy Florjańskiej wita cię kiedy nocnym
kurjerem

przyjedziesz

przed

świtem

do

Krakowa.

Ale

na

rozkosze

artystyczne

czasu

nie

miałem.

W godzinę po przyjeździe siedziałem w kawiarni ,,Grand" i zajadałem okrągłe bułki, jakich w
Wilnie

niema

i

zapijałem

się

białą

kawą.

Przedemną siedział mój kolega po fachu, urzędnik policyjny krakowski.
- Panie doktorze, mówił do mnie, tak jakbym był Iszorą i leczył dzieci, - panie doktorze, syczało
ciągle koło mnie, aż mi się zdawało, że to dlatego, że przyjechałem w sprawie kliniki położniczej.
Prędko, prędko przeglądałem spis personelu kliniki, w której około 6 miesięcy temu pani Halinie

background image

Lackowej

urodziła

się

Agatka.

Poczułem, że złe czasy, wpadunki, nieudane telefony już minęły. To tak, jak z weną i deweną.
Teraz

czułem,

że

mam

wenę.

Otóż

i

macie.

Anna Girlej, wyznanie mahometańskie, lat 34, zawód lekarz ginekolog.
- Panie doktorze! mówi do mnie ten krakowski urzędnik, - ja mam stosunki w tej klinice. Stamtąd
wzywaliśmy pielęgniarkę do Gorgonowej, kiedy miała Kropelkę. Ta Anna Girlej jest zastępcą
lekarza. To mała klinika. Zresztą pan doktór sam łaskawie osądzi.
Wiedziałem, że sam osądzę. Ta Anna jest matką Agatki? Podsunęła własne dziecwo wojewodzinie.
W klinikach to jest możliwe. Dzieci po urodzeniu, zostawiane są we wspólnej sypialce, bielizna ta
sama. Jak można odróżnić swego bachora od jednocześnie narodzonego cudzego.
Godzina

była

ciągle

wczesna.

-

Proszę

zadzwonić

do

kliniki,

zapytać

o

Annę

Girlej.

Urzędnik

wraca.

- Pani Girlej dziś nie dyżurowała. Jest w domu: Salwator Gontyna 12.
Za 10 minut sam wspinam się na pagórek Salwatorski. Pachną krzewy w ogrodach tej kolonji
urzędniczej. Zdumione widokiem wczesnego przechodnia, do tego nieznajomego, psy rzucają się
na

kraty,

któremi

otoczone

ogródki.

Otóż i wielka aleja, wiodąca na kopiec Kościuszki. Otóż i Gontyna 12.
Otwiera mi służąca. Ze swego miejsca w przedpokoju widzę lustro w drugim pokoju, a w nim
szatynkę siedzącą na krześle. Widzę, że ma cerę normalną, że jest przystojna, ale widzę także oczy
skośne,

zdradzające

pochodzenie.

Widzę także, że szatynka nie wie, iż obserwuję ją w lustrze.
Podaję służącej swój bilet. Alfred Mańkowski, szef policji tajnej m. Wilna. Służąca niesie bilet
swej

pani.

Nie! niema wątpliwości. Sekundę, ale ta sekunda była taka, że czuję, jak przez palto zabiło mi
serce. Sekundę, czy część sekundy, ale widziałem strach bezzębny w tych oczach, widziałem
rozpaczliwe

skrzywienie

tych

ust.

Wchodzę

bez

pytania.

Przedemną

opanowana,

spokojna,

dostojna

szatynka.

-

Może

pani

łaskawie...

Chcę powiedzieć „oddalić służącą". Ale widzę w jej oczach, że to zbyteczne. Służąca wychodzi.
Pani

Girlej

zamyka

drzwi.

- Pani zapewne domyśla się w jakiej sprawie przychodzę.
-

Nie,

nie

mam

pojęcia.

- Pani, mojem zadaniem jest sprawę wyjaśnić. Bądźmy szczerzy. Pani w dniu 1 grudnia 1932 r.
zamieniła dziecko pani Lackowej, obecnej wojewodziny wileńskiej, podsuwając jej własną
córeczkę. Następnie pani to dziecko porwała z Wilna. Nasze poszukiwania nie dały rezultatu, bo
zawsze
jest trudno wynaleźć złoczyńcę, jeśli się ma do czynienia ze złoczyńcą z przypadku, z czynem
kogoś, kto cieszy się szacunkiem, kto nie należy do sfery ludzi podejrzanych. Wtedy wszystkie
metody policyjne zwykle zawodzą. Ale teraz wiemy, że to pani.
- Panie doktorze - mówi do mnie panna Girlej, - ja w dniu 1 grudnia byłam w klinice i właśnie
obsługiwałam panią Lackową. Nie mogłam więc właśnie w tym czasie urodzić dziecka. To raz.
Następnie wiem z gazet o porwaniu dziecka, było to 12 maja 1933 r. W tym to dniu u nas w Kra-
kowie urodził się synek hrabiny Chreptowiczowej i ja byłam przy tem obecna. To dwa. Po trzecie,
gdyby śledztwo policyjne istotnie szło tym trybem, o którym pan mówi, to mi bardzo łatwo będzie
dowieść,

że

nigdy

dziecka

nie

miałam.

To

trzy.

- Pani pamięta połóg pani Lackowej? kto był wtedy jeszcze w klinice?
-

Nie

pamiętam.

-

Zaraz

pojedziemy

do

kliniki.

-

Była

moja

siostra.

Patrzę

na

pannę

Girlej.

-

Gdzie

jest

teraz

pani

siostra?

background image

-

W

Paryżu.

- Pani siostra jest panną, pani jej dziecko oddała wojewodzinie, podczas, gdy dziecko wojewodziny
zmarło.
- Nie panie, moja siostra jest mężatką, nazywa się Wierigin Korszun. Wyszła zamąż za emigranta
rosyjskiego, człowieka zamożnego. W klinice urodziło się jej dziecko, które żyje i jest u rodziców
w Paryżu. Zgodzi się pan, że byłoby absurdem przypuszczać, aby ktoś chciał zamienić dziecko
swoje

na

cudze.

-

To

młoda

osoba

pani

siostra?

-

Lat

28.

-

Pani

koresponduje

z

nią?

-

Tak.

- Młode matki wysyłają zawsze fotgrafje swych pociech. Może pani mi pokaże fotografję dziecka
pani

Wierigin

Korszun.

- Proszę pana doktora - tu panna Girlej podniosła głos - pan mnie indaguje w sprawie, która niema
żadnego sensu. Sądzę, że dostatecznie panu sprawę wyjaśniłam. A teraz muszę iść do kliniki.
- Aby sobie przypomnieć, kto był w klinice 1 grudnia. Zapomniała pani przecież o rodzonej
siostrze. Nie będzie to tak łatwo proszę pani. Ja nakaz aresztowania pani mam przy sobie. *)
Ale znów poczułem, że mam wenę. Oto na biurku panny Girlej, leży pocztówka z marką francuską.
Odwracam ją, znajduję fotografję bobaska na ręku młodej, bardzo przystojnej, wystrojonej kobiety
o skośnych oczach. Twarz bobaska nic mi nie mówi

*) Nie była to prawda.

coprawda, ale tak już jestem nastrojony, że czuję, że to dziecko wojewody.
Panna

Girlej

patrzy

na

mnie

nieruchomo.

-

A

to

co?

- ..Cukierki, które dostałam od Kriwoszejewa w Warszawie Niemcy chcieli zjeść na granicy... -
czytam

maczkiem

napisane

wyrazy

po

rosyjsku.

- To jest dziecko wojewody, -. mówię. Widzę, że teraz panna Girlej spojrzała na mnie z wyraźną
pogardą.
- Ale panie, moja siostra jest Tatarką i to dziecko ma wyraźnie tatarskie rysy. Patrzę raz jeszcze,
rzeczywiście – tu w tych małych oczkach... Ach Boże! Podnoszę na pannę Girlej twarz z
uśmiechem, zrazu zawstydzonym, potem triumfującym, potem się kłaniam, potem pytam drwiąco:
-

Pani

wie,

czemu

się

kłaniam?

- Niech Pan tego dowiedzie. Przed sądami francuskiemi niech pan tego dowiedzie.
- Przecież to jest Agatka na fotografii, porwana Agatka. Zaraz mogę pani dostarczyć fotografje z
Wilna. Pani siostra ją porwała. Przyjechała za jakimś paszportem.
- Ale we Francji - odpowiada mi panna Girlej - są biegli. Ci biegli będą rozstrzygać, czy to dziecko
wojewody,

czy

mojej

siostry.

Prawda, zapomniałem o biegłych i o sprawiedliwości za pomocą biegłych. To istotnie może do
niczego

nie

doprowadzić.

- Zresztą - kończy panna Girlej, z dziwną siłą - to nie jest dziecko pani wojewodziny.
Znów

patrzę

na

nią

zdziwiony.

-

Więc

cóż

wojewodzinie

po

cudzem

dziecku?

- Niech pani jej odda własne, albo niech pani powie, że ono umarło.
- Ja mówię, - poprawiła się panna Girlej, że dziecko na fotografji jest dzieckiem mojej siostry.
- Tak jest, proszę pani, to jest Agatka, dziecko pani siostry, ale gdzie jest dziecko wojewodziny?
Umarło?

żyje?

- Nie wiem tego, niech pan je szuka, przecież zostało porwane.
-

Porwane

przez

pani

siostrę.

- Nie.

background image

LX.

Widziałem, że rozmowa z upartą Anną Girlej nie doprowadzi do niczego. Nie pod legało dla mnie
żadnej wątpliwości„ iż jej siostra, pani Wierigin - Korszun porwała Agatkę, która - również
niewątpliwe - była jej najrodzeńszą córką. Ale gdzie jest autentyczne dziecko wojewodziny?
Anna Girlej musi o tem wiedzieć. Z jej zachowania się, z pewności siebie, ze wzmianki o
francuskim sądzie przysięgłych, z całej jej efronterji wnioskuję nieomylnie, że jest w posiadaniu
tajemnicy. Jednak wydobyć ją z niej niema sposobu. Kazać aresztować? Na jakiej podstawie? Na
podstawie tego, że ma fotografję siostry z Agatką na rękach? Śmieszne. Nie mogę kompromitować
się.
I oto doszedłem do smutnego spostrzeżenia, że w chwili, gdy wszystkie nici zbiegły się już w
mych rękach, fatalny los plątał je znowu i rozpraszał. Na moment pod dałem się przygnębieniu.
Lecz

trzeba

przecie

działać.

Co mi pozostawało? W Krakowie nic nie osiągnę. Jedno tylko nasuwało się wyjście: jechać do
Paryża. Rozmówić się z panią Wierigin - Korszun. Wyjaśnić skomplikowaną sytuację. Zażądać
dziecka wojewodziny, jeśli je ma. Dowiedzieć się, gdzie ono ewentualnie przebywa. Czy żyje?
Tak. Tylko podróż do Paryża mogła przynieść rozwiązanie tej nieprawdopodobnej historji.

LXI.

Państwo Wierigin - Korszun zajmowali wspaniały apartament przy avenue George V, naprzeciwko
ambasady hiszpańskiej. Dzielnica, w której mieszkali - ów kompleks eleganckich avenues i
bogatych pałaców pomiędzy placem Concorde, Champs Elysees, Łukiem Tryumfalnym i Sekwaną
- dzielnica świadczyła, że państwo Wierigin - Korszun należą, jeśli nie do arystokracji, to do
plutokracji

wysokiej

marki.

Znaleźć ich pałacyk nie było trudno: panna Girlej bynajmniej nie ukrywała ich adresu.
Przebrany, odświeżony, ogolony i w miarę możności dystyngowany - zadzwoniłem około południa
do

pałacu.

Francuszczyzna moja jest mocno kulawa, z wysiłkiem więc wytłumaczyłem lokajowi, że
chciałbym rozmówić się z jego panią. Niebardzo rozumiał, o co mi chodzi, to też uważałem, że
najstosowniej będzie dać mu bilet wizytowy. Napisałem na nim przezornie po polsku: „Od panny
Girlej

z

Krakowa".

Wpuszczono mię odrazu i pani Wierigin - Korszun wyszła do salonu na moje spotkanie. Z
uśmiechem

podała

rękę

i

rzekła

po

polsku:

Witam pana. Polszczyzna moja nie jest doskonała. Tyle lat jednak mieszkałam w Rosji, na
Kaukazie... Teraz we Francji.. Daruje mi pan, jeśli popełnię jaki błąd.
- Co znowu! Mówi pani przepięknie. Nie przypuszczałbym nigdy, sądząc z wymowy, że pani jest
cudzoziemką.
- Dziękuję panu za łaskawą uprzejmość. Proszę, niech pan siada. I co pana sprowadza do nas aż z
Wilna?.
Zdębiałem. Skąd ta piękna kobieta może wiedzieć, że jadę z Wilna? Przecie na wizytówce podałem
Kraków.

background image

Pani Wierigin - Korszun domyśliła się z wyrazu mojej twarzy, że jestem zdziwiony.
- Poprostu otrzymałam wczoraj od siostry wyczerpujący list i informacje o panu. Oczywiście
pocztą

lotniczą.

Pan

zapewne

jechał

koleją?

W słowach jej zadźwięczała ironja, i to ukłuło mię niby żądło żmii. Ale opanowałem się
natychmiast, i z twarzą zupełnie obojętną, nawet lekceważącą, powiedziałem:
- Skoro pani wie, nie będziemy owijali sprawy w bawełnę. Prosto więc, że tak powiem, z mostu.
Gdzie

dziecko

wojewody?

Pani

Wierigin

-

Korszun

wstała.

- Proszę za mną, - rzekła krótko. Byłem nieco oszołomiony szybkością decyzji i zupełnym brakiem
sprzeciwu.. Przygotowywałem się do ciężkiej walki, tymczasem wszystko idzie jak po maśle.
Udałem się za piękną gospodynią. Minęliśmy kilka wytwornych pokojów, rozkoszny buduar, i oto
- oczom moim ukazał się oczekiwany, a przecie niespodziewany widok. Pokój dziecinny - jasny,
biały, pełen słońca i wesela. Na olbrzymim, miękkim dywanie dwa cudowne dzieciątka
pięciomiesięczne

w

asyście

dwóch

sympatycznych

niań.

- To jest wasza, a właściwie moja Agatka. A to jest nasz, a właściwie wasz Ali.
- Ali? - pomyślałem, i dreszcz przebiegł mię od stóp do głów: - więc wojewodzina miała synka?
Więc

już

zdążyli

zrobić

tu

z

niego

tatarczuka?

Przyjrzałem się uważnie dwojgu dzieciom. Bawiły się w najlepsze, ani przypuszczając, jakie walki
i niepokoje wzbudziły swemi maleńkiemi, różowemi osóbkami. Jakiż kontrast w ich twarzyczkach,
i rysach! Czarna, skośnooka, mongolska Agatka i jasnowłosy, błękitnooki, słowiański Ali ! Nawet
ślepy nie zawahałby się i wskazał na niego, jako na synka wojewodziny...
Usiadłem. Czułem, że mi się w głowie kręci. Mam Agatkę w rękach, znam Alego, mam
sprawczynię wszystkich perypetyj. I, dalibóg, nic z tego nie rozumiem. Tak byłem wstrząśnięty
doznanem wrażeniem, że nie zdołałem powstrzymać przekleństwa.
- Psiakrew! I po djabła pani dwoje dzieci! Co za awantury pani wyprawia! Pani Wierigin - Korszun
uśmiechnęła

się

czarująco:

- Mogę to panu wyjaśnić. Proszę do jadalni. Jest właśnie godzina lunchu. Spożyje pan z nami
śniadanie. Kieliszek wina dobrze panu zrobi. Pozna pan mego męża. Pomówimy.
I pięknym ruchem skierowała się do drzwi, a widząc, że ociągam się i nie mogę oderwać oczu od
dwojga

dzieci,

dodała

z

nieporównanym

wdziękiem:

- O, niech się pan nie obawia! Dzieci napewno nam nie uciekną.
Tyle gracji i subtelnej ironii brzmiało w jej słowach, że musiałem roześmiać się serdecznie.
- Ależ z pani ziółko - rzekłem niezbyt dwornie i z głową spuszczoną powlokłem się za tą niezwykłą
kobietą do jadalni.

LXIII

Cheri - zwróciła się pani Wierigin-Korszun do wchodzącego mężczyzny-drogi Izmaelu, oto pan
Alfred Mańkowski, detektyw z Wilna, który przyjechał do nas w odwiedziny.
Powiedziała te słowa po francusku. - Pan wybaczy, ale mąż mój nie zna języka polskiego. Pochodzi
z Tatarów rosyjskich, z Kaukazu. Ja jestem natomiast Tatarka polska. Jeśli panu nie zrobi różnicy,
będziemy

mówili

po

rosyjsku.

Skłoniłem głowę na znak zgody, i wymieniłem mocny shackhand z Izmaelem Wierigin-
Korszunem.
- Ależ nazwisko! - zaświtała mi nagle w mózgu dziwna asocjacja - Korszun! Nic dziwnego, że
porwali

tego...

czort

bierz,

jak

jego

tam?

-

Alego...

background image

I

z

uśmiechem

zająłem

wskazane

miejsce.

Śniadanie było doskonałe. Narodowe potrawy tatarskie, jak szaszłyk i kumys, zakrapiane Moulin
au vent, harmonijnie przeplatały się ze smakowitym pate de foie gros i krzepiącem nerwy vin
tonique. Usiłowałem kilkakrotnie w ciągu śniadania nawiązać rozmowę o Alim i Agatce, jednak
bezskutecznie.
- O, nie teraz - przerywali mi uprzejmie państwo Korszunowie - nie psujmy sobie apetytów. Przy
papierosach

i

owocach

będziemy

mieli

czas

na

rozmowę.

Dałem więc spokój, delektując się potrawami. Muszę wyznać szczerze, że jestem nielada
smakosżem i rozkosze podniebienia cenię nade wszystko. Z pisarzy francuskich zawsze najwyżej
stawiałem Brillan Savarin`a, wielkiego znawcę kuchni. Moim podwładnym powtarzałem nieraz, że
wykwintna kuchnia jest dowodem najwyższej kultury. A taki Blum, naprzykład, nigdy nie miał
zmysłu smaku. Jemu wystarczała kiełbasa z kapustą. I dlatego pozostał osłem...
Śniadanie tedy wprawiło mię w różowy humor. Z lekkim szmerkiem wstaliśmy od stołu, by przejść
do pięknie urządzonej palarni. Pani domu opuściła nas, zapowiadając butelkę koniaku.
Zaciągnęliśmy

się

cygarami.

- I tak - rozpoczął Wierigin Korszun, po rosyjsku - i tak, opowiem panu całą historję, która wydaje
się

nieprawdopodobna,

a

przecie

jest

prosta.

Nie będę przytaczał dosłownie długiej opowieści Korszuna. Oto jej, że tak powiem, esencja:
Wierigin Korszun ma brata. Jest ich tylko dwóch z rodu, ongi rozgałęzionego wielce. Ojca nie mają
oddawna. Ze starszego pokolenia Korszunów pozostał tylko stryj, fenomenalny bogacz, posiadacz
akcyj T-wa Naftowego Baku, które szczęśliwym trafem wymienił jeszcze za czasów Kiereńskiego
na akcje Standart Oil Company, i dzięki tej tranzakcji nietylko nie stracił majątku, lecz pomnożył
go stokrotnie. Olbrzymie dobra w Brazylji z plantacjami kawy...
- Palą nią teraz w piecach - przebiegło mi przez głowę.
...Olbrzymie dobra w Brazylji, udział w kopalniach diamentów w Afryce południowej, majątki na
południu Francji, willa w Amalfi, tereny łowieckie na Polesiu, pałac w Paryżu...
- Może pan sobie wyobrazić - informował pan Korszun.
-

Pytanie!

-

pomyślałem,

pochylając

głowę

z

uznaniem.

Otóż, trzeba trafu, że stryj umarł miesiąc temu. Ale dwa lata przed śmiercią sporządził był
testament. Olbrzymi swój majątek zapisuje nie żadnemu z dwóch braci Korszunów, ale temu
synowi jednego z nich, który pierwszy przyjdzie na świat. Korszunowie byli wówczas jeszcze
kawalerami. Dowiedziawszy się o oryginalnym (rozumie pan, stary dziwak) zapisie pożenili się
nagwałt. Śluby ich były niemal tego samego dnia. I rozpoczął się osobliwy wyścig: kto pierwszy
będzie miał syna? Pani Korszun, matka Agatki, poczuła się matką równocześnie z bratową. To było
straszne. Sytuacja niesłychanie nerwowego oczekiwania. Syn czy córka? A jeżeli dwóch synów
jednego dnia? A jeżeli dwie córki? - Coś okropnego... Wreszcie przychodzi rozwiązanie w owej
klinice

krakowskiej,

gdzie

siostra

Korszunowej

jest

lekarzem..

Niech mi pan wierzy - rzekł z powagą pan lzmael - niech mi pan wierzy, pod słowem honoru: o
zamianie dzieci nic nie wiedzieliśmy. Zrobiła to bez wiedzy mojej żony Anna, która wiedziała o
testamencie stryja. To ona podmieniła dziecko nasze i wojewodziny wileńskiej, która
niewiarogodnym zbiegiem okliczności, o tej samej godzinie powiła synka. Anna chciała nam oddać
przysługę. Pragnęła, by nasz synek dziedziczył po stryju. Co do nas, byliśmy przekonani, że on jest
naszym oryginalnym synem. Jedno, co nas stropiło - to jego słowiański typ. Ale, myśleliśmy... Kra-
ków, Polska, Słowianie - może przez zapatrzenie? Zresztą, powiem szczerze: nie
przywiązywaliśmy do tego żadnej wagi. Chodziło wszak o olbrzymi majątek. Zna pan wasze
przysłowie: jak się zwał, tak się zwał, - byle się dobrze miał.
Opowiadanie pana Korszuna wyjaśniało sprawę. Z dalszego jego ciągu okazało się, że brat miał na
szczęście córeczkę. Wszystko ułożyło się najpomyślniej. Stryj umarł przed miesiącem. Mały Ali
został spadkobiercą. Jedno tylko zastrzeżenie: do czasu dojścia do pełnoletniości, Ali nie może roz-
porządzać

fortuną.

Opiekunem

jej

jest

jego

ojciec.

- Rozumie pan - zakończył Korszun - że dopóki Ali nie osiągnie dwudziestego pierwszego roku
życia, oddać go wojewodzie nie mogę w żadnym wypadku. To moje niewzruszone postanowienie.

background image

Zdziwiło mnie nieco, że człowiek porywający cudze dzieci, może z takim spokojem o tem mówić i
jeszcze

dodawać

coś

o

nierwzruszonem

postanowieniu.

- Drogi panie - rzekłem znienacka - wystarczy, abym treść pańskiego zwierzenia zameldował
policji,

i

Ali

będzie

już

w

moich

rękach.

- Osmanie - zwrócił się nagle po rosyjsku Korszun do lokaja, który stał cały czas przy drzwiach, a
na którego obecność nie zwróciłem uwagi: - Osmanie, o czem mówiliśmy z tym panem?
- O, - rzekł Osman - polowania na Polesiu są pełne przygód i niespodzianek: O, takich żubrów jak
w

puszczy

białowieskiej

niema

na

całym

świecie!

-

A

ten

pan?

- O, - powiedział Osman, wznosząc oczy dogóry - o, ten pan dużo pił, smacznie pił. Osman
przynosił

trzy

butelki

koniaku.

Wściekłość

moja

nie

miała

granic.

- To jest nikczemność! - krzyknąłem, porywając się z fotela.
- Myślałem, że będziemy przyjaciółmi. - odpowiedział spokojnie Korszun: -niechże pan łaskawie
usiądzie. Niech pan pamięta przytem, że oprócz Osmana, który jest świadkiem naszej rozmowy,
jest sąd francuski i rzeczoznawcy. Pan tu jest człowiekiem nieznanym. A ja mam miljony.
Usiadłem. Co miałem począć? Ten człowiek mówił prawdę. Siłą nicbym nie zyskał.
- Dobrze, - powiedziałem, opanowując się: - rozmawiajmy w dalszym ciągu. Teraz, niech mi pan
wytłumaczy, dlaczego, mając Alego, porwaliście jeszcze Agatkę? Wojewodzina przyzwyczaiła się
do

niej,

wierzyła,

że

to

jej

rodzone

dziecko...

- Ma pan trochę racji - usłyszałem w odpowiedzi: - nie powiem, żebyśmy byli całkiem w porządku,
porywając Agatkę. Ale, niech pan zrozumie serca rodzicielskie. Przecież to nasze dziecko! To też,
kiedy Anna po pewnym czasie zakomunikowała nam, że zamieniła dzieci, żona moja nie mogła
znaleźć spokoju. Jadę do Wilna – co począć? Musiałem zezwolić. Ali przyniósł nam płakała -
wyproszę, a jak nie dadzą skradnę moją córkę. - Cóż miałem pomiljony, jednakowoż nie samemi
miljonami człowiek żyje. Serce ma też swoje prawa - zakończył Korszun z westchnieniem.
- I ukradła - krzyknąłem - ukradła. - Tak jest. Pojechała do Wilna. Kilka dni mieszkała u Georges`a,
obserwując życie wojewodostwa. Chodziła do Bernardyńskiego ogrodu. Gdy niańka oddaliła się
raz - porwała. Siadła w samolot. Przyleciała do Paryża. Trzeba przyznać, że to odważna kobieta.
Myślałem, że rozszarpię tego człowieka, który umiał o sprawach czułych i tragicznych mówić z
niezamąconym

spokojem.

-

Cóż

będzie

teraz?

-

zapytałem

w

pasji.

- Jak pan już wie, oddać Alego nie możemy. Zresztą, pokochaliśmy go jak własne dziecko.
Przemiły brzdąc. Oddamy go, gdy skończy lat dwadzieścia jeden, wówczas nie będzie już nam
potrzebny. Agatki również nie możemy oddać - jest niezaprzeczoną naszą własnością.
-

A

więc?

Pan

kpi,

mój

panie

!

- Mam wyjście z sytuacji. Niech wojewoda z żoną przyjadą do nas. Powiedzmy - w roli guwernera
i bony do Alego, aby nie wzbudzić podejrzeń. Pozwolimy im opiekować się dzieckiem, jak tylko
zapragną. Mogą nawet osiąść z chłopcem w Brazylji na plantacjach kawy. Prócz tego
wynagrodzenie miesięczne... no, niech będzie 50.000 franków. Myślę, że wystarczy? Ile też,
ciekaw

jestem,

otrzymuje

pan

Lack

jako

wojewoda?

- Panie, dość żartów - rzekłem surowo - rodzeni rodzice jako guwernerzy! Wojewoda wileński z
pałacu reprezentacyjnego do pokoju dziecinnego w charakterze metra! Czy pan zwarjował, mówiąc
poprostu?
- Ani trochę. Niema innej rady. Zresztą niech pan zważy: 50.000 miesięcznie i plantacje kawy, i syn
odzyskany. Tylko oczywiście, nikt nie może wiedzieć o tem, że Ali jest synem Lacka.
Wychowanek, pojmuje pan, wy-cho-wa-nek! To jest conditio sine qua non.
- I pan ośmiela się jeszcze stawiać warunki? - powiedziałem z gorzkim uśmiechem.
-

Trudno.

Powtarzam:

niema

innego

wyjścia.

Pan

Korszun

powstał.

- Najlepiej będzie, - oświadczył, -jeśli pan przedstawi całą sprawę swoim mocodawcom. Niech oni
zadecydują. Proszę mi wierzyć: pragnieniem mojem jest, byśmy jak najszybciej doszli do

background image

porozumienia.
Wyszedłem od Korszunów jak podcięty. Takiego pecha nigdy w życiu nie miałem. Wróciwszy do
hotelu z głową napęczniałą ciężkiemi myślami, przystąpiłem do
pisania szczegółowej relacji, którą tegoż jeszcze dnia wysłałem do Wilna.
Powieść

niniejsza

może

zakończyć

się

w

dwojaki

sposób:

albo:

W dwa tygodnie po opisanej rozmowie odbywał się w Wilnie uroczysty raut pożegnalny.
albo:
Do pałacu Reprezentacyjnego w końcu lipca wojewoda Lack sprosił całe Wilno na chrzciny
odzyskanego syna Jerzego, Józefa, Stanisława, Walerjana Lacka.

Koniec.

Nasz Czas


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Droga donik±d, JÓZEF MACKIEWICZ
Autorzy polskich powieści kryminalnych milicyjnych
Józef Mackiewicz Prawda w oczy nie kole (1942)
Józef Mackiewicz Redaktor Bogdam Mackiewicz
EBERHARDT GRZEGORZ JÓZEF MACKIEWICZ GROŹNY ŚWIADEK HISTORII
Józef Mackiewicz Ponary Baza
Józef Mackiewicz Prowokacja
Stanko Lasić Poetyka powieści kryminalnej Próba analizy strukturalnej notatka
Józef Mackiewicz Nudis Verbis (1939 1949) 2
Anna Domogalla Rosyjska powieść kryminalna XX i XXI wieku
Ebooks Pl Wielki Zapomniany Józef Mackiewicz Michnik Szechter Kłamstwo Polityka Książki
Józef Mackiewicz Katyń zbrodnia bez sądu i kary
Józef Mackiewicz Dymy nad Katyniem (1947)
Józef Mackiewicz Ostatnia ziemska posiadłość Puszkinów (1935)
Jak Roman Kluska budował ITI Kto się wstydzi Romana Dmowskiego Józef Mackiewicz

więcej podobnych podstron