James Redfield
Tajemnica Shambhali
W poszukiwaniu Jedenastego Wtajemniczenia
The Secret of Shambhala
Przekład
Dagmara Chojnacka
Podziękowania
Historia ewolucji ludzkiej świadomości ma wielu bohaterów. Specjalne
podziękowania należą się Larry’emu Dosseyowi za jego pionierską pracę w
zakresie popularyzacji badań nad modlitwą i intencjami; także Marylin Schlitz,
która wciąż dąży do rozwinięcia nowych studiów nad ludzkimi intencjami w
Institute of Noetic Sciences. W sprawach żywienia należy uznać zasługi prac nad
kwasowością i zasadowością prowadzonych przez Theodore’a A. Baroody’ego i
Roberta Younga.
Osobiście muszę podziękować Albertowi Gauldenowi, Johnowi Winthropowi
Austinowi, Johnowi Diamondowi i Claire Zioń, którzy wciąż włączają się do mej
pracy. Przede wszystkim specjalne podziękowania składam Salle Merrill
Redfield, której intuicja i potęga wiary stale przypominają mi o Tajemnicy.
Od autora
Kiedy pisałem Niebiańską przepowiednię i Dziesiąte Wtajemniczenie, byłem
głęboko przekonany, że kultura ludzkości ewoluuje poprzez ciąg wtajemniczeń w
życie i duchowość, wtajemniczeń, które można opisać i udokumentować.
Wszystko, co się wydarzyło od tej pory, jedynie pogłębiło tę wiarę.
Stajemy się w pełni świadomi wyższego duchowego procesu, który kieruje
naszym codziennym życiem. Dzięki temu odchodzimy od materialistycznego
światopoglądu, który redukuje życie do walki o przetrwanie, religię do
kościelnych datków, który podsuwa nam zabawki i rozrywki, by odsunąć od nas
prawdziwy zachwyt nad życiem.
Pragniemy życia pełnego tajemniczych zbiegów okoliczności i nagłych
intuicji, które wskażą nam własną, wyjątkową ścieżkę, popchną do poszukiwań
ciekawych informacji - jakby jakieś przeznaczenie pragnęło się ujawnić. Takie
życie przypomina udział w detektywistycznej powieści, a kolejne znaki prowadzą
nas do odkrywania jednego wtajemniczenia za drugim.
Odkrywamy, że oczekuje nas prawdziwe przeżycie boskości w sobie i jeśli
potrafimy odnaleźć właściwe połączenie, to w naszym życiu pojawia się jeszcze
większa jasność i intuicja. Zaczynamy dostrzegać wizję własnego przeznaczenia,
pewnej misji, którą możemy wypełnić, jeśli tylko nauczymy się przezwyciężać
nawyki, traktować innych z należnym szacunkiem i żyć w zgodzie z własnym
sercem.
Wraz z Dziesiątym Wtajemniczeniem ta wizja objęła także ludzką historię i
kulturę. Na pewnym poziomie wszyscy wiemy, że przybyliśmy do ziemskiego
wymiaru z innego, niebiańskiego miejsca, by wypełnić jeden nadrzędny cel: by
powoli, pokolenie za pokoleniem stworzyć na tej planecie absolutnie duchową
kulturę. I kiedy jeszcze uczymy się pojmować to wspaniałe przesłanie, pojawia
się kolejne, Jedenaste Wtajemniczenie. Nasze myśli i nastawienie sprawiają, że
marzenia się spełniają. Wierzę, że jesteśmy o krok, aby w końcu zrozumieć, że
nasze intencje, modlitwy, myśli, nawet najskrytsze opinie i założenia wpływają
nie tylko na nasz własny życiowy sukces, lecz także na sukces innych ludzi.
Opierając się na własnym doświadczeniu i na tym, co się dzieje wokół,
opisałem w tej książce następny krok w rozwoju naszej świadomości. Jestem
przekonany, iż to wtajemniczenie już się objawia, że wibruje w nocnych
rozmowach o duchowości, że ukryte jest tuż za nienawiścią i lękiem, które wciąż
znaczą nasz czas. Tak jak wcześniej nasza jedyna odpowiedzialność polega na
tym, by żyć zgodnie z tym, co wiemy, a potem tę wiedzę przekazać innym.
Lato 1999
James Redfield
Król Nabuchodonozor popadł w zdumienie i powstał spiesznie.
Zwrócił się do swych doradców, mówiąc:
Czyż nie wrzucilśmy trzech związanych mężów do ognia? (...)
Lecz widzę czterech mężów rozwiązanych,
przechadzających się pośród ognia i nie dzieje im się nic złego;
wygląd czwartego przypomina anioła (...)
Niech będzie błogosławiony Bóg Szadraka, Meszaka i Abed-Nega,
który posłał swego anioła, by uratował swoje sługi.
W Nim pokładali swą ufność (...)
Księga Daniela
(Biblia Tyniecka, S.1037)
Dla Megan i Kelly,
których pokolenie musi się rozwijać świadomie
Pola intencji
Telefon dzwonił, a ja się na niego po prostu patrzyłem. Ostatnią rzeczą,
której teraz potrzebowałem, było kolejne rozproszenie. Próbowałem wypctmąć
dźwięk dzwonka ze świadomości. Spojrzałem przez okno na drzewa i dzikie
kwiaty, starałem się rozpłynąć w jesiennych kolorach lasu otaczającego mój
dom.
Telefon znów zadzwonił, a przed oczyma stanął mi niewyraźny, ale
intensywny obraz osoby, która koniecznie chce ze mną porozmawiać. Szybko
sięgnąłem po słuchawkę.
- Halo.
- To ja, Bill - powiedział znajomy głos. Bill był specjalistą agronomem, który
pomagał mi w ogrodzie. Mieszkał za zakrętem, kilkaset jardów ode mnie.
- Słuchaj, Bill, mogę do ciebie później oddzwonić? Mam ważną sprawę.
- Nie znasz mojej córki Natalie, prawda?
-Przepraszam...?
Bez odpowiedzi.
- Bill?
- Słuchaj - powiedział - moja córka chce z tobą porozmawiać. Myślę, że to
może być ważne. Nie bardzo wiem, skąd, ale ona chyba zna twoje prace. Mówi,
że ma jakieś informacje o miejscu, które cię zainteresuje. Coś położonego na
północy Tybetu? Mówi, że tam ludzie mają jakieś ważne informacje.
- Ile ona ma lat? - spytałem.
Bill zachichotał.
- Ma tylko czternaście, ale ostatnio opowiada dość niezwykłe rzeczy. Miała
nadzieję, że będzie mogła pogadać z tobą dziś po południu, przed meczem piłki
nożnej. Są jakieś szanse?
Już chciałem się wykręcić, ale wcześniejszy obraz zaczął krystalizować się
w moich myślach. Jakbym widział młodą dziewczynę i siebie, rozmawiających
gdzieś w pobliżu źródła, które wytryska niedaleko jej domu.
- Dobrze - powiedziałem. - Może o drugiej?
- Świetnie - odparł Bill.
Idąc na spotkanie, zwróciłem uwagę na budowę nowego domu po drugiej
stronie doliny, na północnym zboczu. To już będzie chyba czterdziesty,
pomyślałem. A wszystko w ciągu ostatnich dwóch lat. Wiedziałem, że zaczęło
być głośno o tej pięknej dolinie w kształcie misy, ale jakoś nie martwiłem się tym,
że miejsce się przeludni, albo że zostaną zniszczone wspaniałe naturalne widoki.
Dolina sąsiadowała z parkiem narodowym, byliśmy dziesięć mil od najbliższego
miasta - zbyt daleko dla większości ludzi. A rodzina, do której należała ziemia i
która teraz sprzedawała wybrane działki pod zabudowę, była zdecydowana, by
utrzymać nieskażony spokój tego miejsca. Każdy dom musiał być niski i ukryty
wśród sosen i drzew gumowca, które znaczyły horyzont.
Bardziej martwiła mnie izolacja moich sąsiadów. Z tego, co wiedziałem, byli
to na ogół indywidualiści, swego rodzaju uciekinierzy od karier w różnych
zawodach, którzy znaleźli sposoby, by móc pracować jako niezależni konsultanci
i podróżować na własnych warunkach. Wolność konieczna, gdy się mieszka tak
daleko, wśród natury.
Wspólną cechą nas wszystkich zdawał się silny idealizm i potrzeba
rozszerzenia granic wykonywanego zawodu o pewną duchową wizję, wszystko w
najlepszych tradycjach Dziesiątego Wtajemniczenia. A jednak niemal wszyscy
mieszkańcy doliny trzymali się na uboczu, zadowalając się skupieniem na swoim
własnym poletku i nie poświęcając większej uwagi społeczności ani potrzebie
zbudowania wspólnej wizji. Było to szczególnie widoczne wśród osób o różnych
orientacjach religijnych. Z jakiegoś powodu dolina przyciągała ludzi
najrozmaitszych wyznań, od katolickich i protestanckich chrześcijan, poprzez
buddystów, wyznawców judaizmu i islamu. I choć nie było między nimi
najmniejszej niechęci, nie było także łączności.
Ten brak poczucia wspólnoty martwił mnie, bo zauważyłem, że niektóre z
naszych dzieci miały podobne problemy jak te mieszkające na przedmieściach:
zbyt wiele czasu spędzanego w samotności, zbyt wiele wideo, zbyt duży nacisk
na wszelkie wzloty i upadki w szkole. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie
brakuje w ich życiu rodziny i społeczności, która pomogłaby odsunąć na bok
szkolne problemy i przywrócić wszystkiemu właściwą perspektywę.
Ścieżka przede mną zwęziła się, musiałem teraz przejść pomiędzy dwoma
wielkimi głazami, za którymi wzniesienie opadało ostro w dół jakieś dwieście
stóp. Za nimi usłyszałem pierwsze odgłosy Źródła Phillipsa, nazwanego tak
przez łowców skór, którzy pierwsi założyli tu obóz pod koniec siedemnastego
wieku. Woda spływała w dół po kilku skalnych półkach i zatrzymywała się leniwie
w jeziorku o średnicy dziesięciu stóp, które kiedyś wykopano ludzkimi rękoma.
Kolejne pokolenia zostawiały tu swoje ślady, takie jak drzewa jabłoni czy
przywiezione głazy w celu wzmocnienia brzegów jeziorka. Podszedłem do wody i
nabrałem jej trochę w dłonie. Pochylając się, odsunąłem pływający patyk. Patyk
popłynął dalej, ale pod prąd, prześlizgnął się wzdłuż skalnego brzegu i nagle
zniknął w jakiejś dziurze.
- Jadowity wąż wodny! - powiedziałem na głos, cofając się o krok. Na czole
poczułem krople potu. Wciąż jeszcze czyhały tu niebezpieczeństwa dzikiej
przyrody, choć może nie były tak wielkie jak za czasów starego Phillipsa kilka
wieków temu, gdy można było stanąć nagle oko w oko z wielkim koguarem
broniącym młodych, albo jeszcze gorzej, z grupą dzikich świń o trzycalowych
kłach, którymi mogły rozorać nogę każdemu, kto dość szybko nie wdrapał się na
drzewo. A jeśli był to szczególnie pechowy dzień, to można się było natknąć na
wściekłego Szerokeza albo Seminola, który miał już dość kolejnych osadników
żywiących się na jego terenach łowieckich... i który mógł być przekonany, że
solidny kęs serca białego człowieka raz na zawsze zatrzyma tę europejską
powódź. Nie, w tamtych czasach biali tak samo jak Indianie narażeni byli na
niebezpieczeństwa, które sprawdzały ich spryt i odwagę.
Przed naszym pokoleniem stoją zupełnie inne problemy, które łączą się z
nastawieniem do życia i ciągłą walką między optymizmem a rozpaczą. Dzisiaj
zewsząd dochodzą głosy o zagładzie, pokazuje się zdarzenia, które dowodzą, że
współczesnego zachodniego stylu życia nie da się utrzymać, że klimat się
ociepla, że zapełniają się arsenały terrorystów, lasy umierają, a technologia
wymyka się spod kontroli i tworzy wirtualny świat, który doprowadza nasze dzieci
do szaleństwa i zagraża, że poniesie nas dalej i dalej w bezcelowy surrealizm.
Temu punktowi widzenia oczywiście sprzeciwiają się optymiści, którzy
uważają, że w historii zawsze było pełno głosicieli zagłady, że wszystkie nasze
problemy można rozwiązać za pomocą tej samej technologii, która tworzy
zagrożenia, i że ludzkość dopiero zaczęła osiągać swój twórczy potencjał.
Zatrzymałem się i znów spojrzałem na dolinę. Wiedziałem, że gdzieś tutaj
obecna jest także Niebiańska Wizja. Uznawała ona rozwój technologii, ale tylko
pod warunkiem, że będzie mu towarzyszyło intuicyjne dążenie do świętości i
optymizm oparty na duchowej wizji, w jakim kierunku ma rozwijać się świat.
Jedno było pewne. Jeśli ci, którzy wierzą w moc wizji, mają coś wskórać, to
muszą zacząć już teraz, kiedy jeszcze wszyscy są pod wrażeniem nowego
tysiąclecia. Fakt, że nadeszło, wciąż mnie zadziwiał. Dlaczego akurat my mamy
to szczęście, by żyć nie tylko podczas zmiany wieków, ale i doczekać nadejścia
nowego tysiąclecia? Dlaczego my? Dlaczego to pokolenie? Miałem uczucie, że
głębsze odpowiedzi są wciąż przed nami.
Przez chwilę rozglądałem się wokół źródła, jakbym oczekiwał, że gdzieś tam
powinna być Natalie. Byłem pewien, że taką miałem intuicję. W moich myślach
pokazała się właśnie tu, przy źródle, tylko ja jakby patrzyłem na nią przez jakieś
okno. Wszystko to nie było zbyt jasne.
Kiedy dotarłem do jej domu, wydawało się, że nikogo tam nie ma. Wszedłem
na taras i głośno zapukałem do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Potem, kiedy
spojrzałem na lewą stronę domu, coś przyciągnęło moją uwagę. Zobaczyłem
nagłą zmianę światła na łące, jakby słońce skryte za chmurą nagle zza niej
wyszło, oświetlając akurat to miejsce. Ale na niebie nie było chmur. Poszedłem w
kierunku polany i zobaczyłem tam dziewczynkę siedzącą na trawie. Była wysoka,
o ciemnych włosach, miała na sobie niebieski strój do piłki nożnej. Kiedy
podszedłem, wzdrygnęła się zaskoczona.
- Nie chciałem cię wystraszyć - powiedziałem.
Przez chwilę patrzyła w bok z nieśmiałością charakterystyczną dla
nastolatek, więc przykucnąłem, by nasze oczy znalazły się na tym samym
poziomie, i przedstawiłem się. Spojrzała na mnie oczyma o wiele starszymi, niż
tego oczekiwałem.
- Nie żyjemy tu według Wtajemniczeń - powiedziała. Zaskoczyła mnie tym. -
Proszę?
- Wtajemniczenia. Nie praktykujemy ich.
- Co masz na myśli?
Patrzyła na mnie surowo. - Mam na myśli to, że do końca ich nie pojęliśmy.
Musimy dowiedzieć się o wiele więcej.
- Cóż, to nie takie proste...
Zamilkłem. Nie mogłem uwierzyć, że czternastolatka mówi do mnie w ten
sposób. Przez chwilę czułem, jak przepływa przeze mnie fala złości. Wtedy
Natalie się uśmiechnęła - nie był to szeroki uśmiech, zaledwie uniesione kąciki
ust, ale jej twarz stała się pogodna. Rozluźniłem się i usiadłem obok niej.
- Wierzę, że Wtajemniczenia są prawdziwe - powiedziałem - ale nie są łatwe.
To wymaga czasu.
Nie poddawała się, - Są jednak ludzie, którzy według nich żyją.
Patrzyłem na nią przez chwilę. - Gdzie? - spytałem.
- W centralnej Azji. W górach Kunlun. Widziałam to na mapie - w jej głosie
brzmiało podniecenie. - Musisz tam pojechać. To ważne. Coś się zmienia.
Musisz tam jechać natychmiast. Musisz to zobaczyć.
Kiedy to mówiła, jej twarz była dojrzała, pełna autorytetu, jakby miała
czterdzieści lat. Zamrugałem, nie wierząc w to, co widzę.
- Musisz tam pojechać - powtórzyła.
- Natalie - powiedziałem. - Nie jestem pewien, o czym ty mówisz. Co to za
miejsce?
Odwróciła wzrok.
- Powiedziałaś, że widziałaś je na mapie. Czy możesz mi pokazać?
Zignorowała moje pytanie, jakby myślała już o czymś innym. - Która... która
godzina? - spytała powoli, jąkając się.
- Kwadrans po drugiej.
- To ja muszę iść.
- Zaczekaj, Natalie, to miejsce, o którym mówiłaś, ja...
- Muszę się spotkać z moją drużyną. Nie chcę się spóźnić.
Teraz mówiła bardzo szybko, a ja starałem się zatrzymać jej uwagę. - Ale co
z tym miejscem w Azji, czy pamiętasz, gdzie to dokładnie jest?
Kiedy odchodząc, spojrzała na mnie przez ramię, zobaczyłem już tylko
czternastoletnią dziewczynkę zajętą myślami o meczu.
Do domu wróciłem całkiem rozkojarzony. O co w tym wszystkim chodzi?
Wbiłem wzrok w biurko, nie mogąc się skupić. W końcu poszedłem na długi
spacer i popływałem w strumieniu. Zdecydowałem, że rano zadzwonię do Billa i
dotrę do sedna tej zagadki. Położyłem się wcześnie spać.
Około trzeciej nad ranem coś mnie obudziło. W pokoju było ciemno. Jedyne
światło sączyło się spod żaluzji w oknach. Nasłuchiwałem uważnie, ale nie było
nic poza zwykłymi odgłosami nocy: chórem cykad, kumkaniem żab w dole
strumienia, gdzieś z oddali dochodziło szczekanie psa. Pomyślałem, aby wstać i
zaryglować drzwi, czego prawie nigdy nie robiłem. Odrzuciłem jednak ten pomysł
i z zadowoleniem wygodnie rozciągnąłem się na łóżku. Już miałem zapaść w
sen, gdy rzucając na pokój ostatnie spojrzenie, zauważyłem coś dziwnego w
pobliżu okna. Spod żaluzji wypływało o wiele więcej światła niż zwykle.
Usiadłem i spojrzałem jeszcze raz. Zdecydowanie na zewnątrz musiało być
jaśniej. Wciągnąłem spodnie, podszedłem do okna i otworzyłem drewniane
okiennice. Wszystko wydawało się normalne. Skąd pochodziło to światło? Nagle
za sobą usłyszałem delikatne pukniecie. Ktoś był w domu.
- Kto tam? - spytałem, zanim zdążyłem pomyśleć.
Cisza.
Wyszedłem z sypialni do hollu prowadzącego do salonu, po drodze myśląc,
jak dostać się do szafy i wyjąć z niej strzelbę na węże. Wtedy przypomniałem
sobie, że klucz do szafy jest w szufladzie komody przy łóżku. Więc szedłem
dalej.
Nagle czyjaś ręka dotknęła mego ramienia.
- Ciiiiii. To ja, Wil.
Rozpoznałem głos i skinąłem głową. Kiedy jednak sięgnąłem do włącznika
światła, powstrzymał mnie, potem przeszedł przez pokój i wyjrzał przez okno.
Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś się w nim zmieniło od czasu, gdy widziałem
go ostatni raz. Poruszał się jakby z mniejszym wdziękiem, a jego ciało wyglądało
zupełnie zwyczajnie, nie było ani trochę tak świetliste jak dawniej.
- Czego szukasz? - spytałem. - Co się dzieje? Wystraszyłeś mnie na śmierć.
Podszedł do mnie bliżej. - Musiałem się z tobą zobaczyć. Wszystko się
zmieniło. Wróciłem tam, gdzie byłem kiedyś.
- Co masz na myśli?
Uśmiechnął się. - Zdaje się, że tak właśnie ma być, ale faktem jest, że już
nie potrafię mentalnie wchodzić do innych wymiarów, tak jak dotąd. Wciąż mogę
do pewnego stopnia podnosić swoją energię, ale jestem teraz na dobre tutaj, w
tym świecie. - Przez chwilę patrzył w bok. - To tak, jakby wszystko, czego
dokonaliśmy, pojmując Dziesiąte Wtajemniczenie, było jedynie przedsmakiem,
wstępem, uchyleniem rąbka tajemnicy, jak to bywa w przypadku doświadczenia
„życia po śmierci”. A teraz się skończyło. Cokolwiek mamy teraz zrobić, musi się
to odbyć tutaj, na Ziemi.
- Ja i tak nie potrafiłem powtórzyć tamtego doświadczenia - stwierdziłem.
Wil spojrzał mi prosto w oczy. - Wiesz, że otrzymaliśmy wiele informacji o
ewolucji ludzkości, o tym, na co zwracać uwagę, o byciu prowadzonym przez
intuicję i zbiegi okoliczności. Zostaliśmy upoważnieni, by utrzymać wizję, my
wszyscy. Tyle, że nie czynimy tego na takim poziomie, na jakim jesteśmy w
stanie. W naszej wiedzy wciąż czegoś brakuje.
Zamilkł na chwilę, potem dodał: - Jeszcze nie jestem pewny dlaczego, ale
musimy pojechać do Azji... gdzieś w pobliże Tybetu. Coś się tam dzieje. Coś, o
czym musimy wiedzieć.
Byłem zaskoczony. Natalie powiedziała to samo.
Wil znów ostrożnie podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
- Czemu ciągle patrzysz przez to okno? - spytałem. - I czemu wślizgnąłeś się
do domu? Dlaczego po prostu nie zapukałeś? Co się dzieje?
- Prawdopodobnie nic - odparł. - Chociaż dziś wydawało mi się, że ktoś mnie
śledzi, ale nie mam pewności.
Podszedł znów blisko mnie. - Nie mogę ci teraz wszystkiego wyjaśnić. Sam
nie jestem pewny, co się dzieje. Jednak jest takie miejsce w Azji, które musimy
odnaleźć. Czy możesz się ze mną spotkać szesnastego w hotelu „Himalaje” w
Katmandu?
- Zaczekaj no chwilkę, Wil! Wil, ja tu mam robotę. Muszę...
Spojrzał na mnie z wyrazem, którego nigdy w życiu nie widziałem na niczyjej
twarzy. Była to mieszanina pragnienia przygody i absolutnego zdecydowania. -
W porządku - powiedział. - Jeśli cię tam nie będzie szesnastego, to cię nie
będzie. Ale jeśli przyjedziesz, pamiętaj, bądź maksymalnie czujny. Coś się
wydarzy.
Rzeczywiście dawał mi wybór, ale równocześnie szeroko się uśmiechał.
Odwróciłem wzrok. Ja nie byłem uradowany. Nie chciałem nigdzie jechać.
Następnego ranka zdecydowałem, że nikomu poza Charlene nie powiem o
tym, gdzie jadę. Jedyny problem był w tym, że Charlene miała teraz zlecenie za
granicą i nie mogłem z nią bezpośrednio porozmawiać. Mogłem jej najwyżej
wysłać e-maila.
Podszedłem do komputera i wysłałem wiadomość, jak zwykle zastanawiając
się przy tym nad bezpieczeństwem Internetu.
Przecież hakerzy potrafią wchodzić do najlepiej strzeżonych systemów rządu
i wielkich korporacji. Jak łatwe musi być przejęcie elektronicznego listu...
Zwłaszcza gdy ma się w pamięci, że Internet powstał przy Departamencie
Obrony jako łącze z ich tajnymi grupami badawczymi na wielkich uniwersytetach.
Czy cały Internet jest monitorowany? Odsunąłem od siebie tę myśl, stwierdzając,
że jest głupia. Przecież mój list jest jednym z dziesiątków milionów. Kto by się
nim interesował?
Kiedy już byłem przy komputerze, zamówiłem lot do Katmandu w Nepalu na
szesnastego i pokój w hotelu „Himalaje”. Będę musiał wyjechać za dwa dni,
myślałem, strasznie mało czasu na jakiekolwiek przygotowania. Pokręciłem
głową. Część mnie była oczywiście zafascynowana pomysłem odwiedzenia
Tybetu. Wiedziałem, że to jeden z najpiękniejszych i najbardziej tajemniczych
krajów świata. Ale był to też kraj pod kontrolą chińskiego rządu i wiedziałem
doskonale, że może tam być niebezpiecznie. Postanowiłem, że posunę się tylko
tak daleko, jak będzie to bezpieczne. Koniec z przygodami ponad moje siły i
ładowaniem się w sytuacje, nad którymi nie mam kontroli.
Wil opuścił mój dom tak szybko, jak się pojawił. Nie powiedział mi nic więcej,
a ja miałem w głowie setki pytań. Co wiedział o tym miejscu w pobliżu Tybetu? I
dlaczego dorastająca dziewczynka też mi kazała tam jechać? Wil był bardzo
ostrożny. Dlaczego? Nie zamierzałem wychylać nosa z Katmandu, zanim się
tego nie dowiem.
Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, starałem się być bardzo czujny podczas lotu
do Frankfurtu, dalej do New Dehli, a w końcu do Katmandu, ale nie zdarzyło się
nic specjalnego. W hotelu „Himalaje” zameldowałem się pod własnym
nazwiskiem, zostawiłem rzeczy w pokoju i poszedłem się rozejrzeć.
Wylądowałem w hotelowym lobby. Siedziałem tam, oczekując, że w każdej chwili
pojawi się Wil, ale nic się nie wydarzyło. Po godzinie pomyślałem, że pójdę na
basen. Na dworze było dość chłodno, ale słońce jasno świeciło i wiedziałem, że
świeże powietrze pomoże mi przyzwyczaić się do wysokości.
Basen znajdował się pomiędzy ułożonymi w kształcie litery L skrzydłami
hotelu. Wokół niego siedziało więcej łudzi, niż mogłem przypuszczać, choć
prawie nikt ze sobą nie rozmawiał. Kiedy zająłem krzesło przy jednym ze
stolików, zauważyłem, że ludzie siedzący wokół - w większości Azjaci, a wśród
nich kilku Europejczyków - musieli być albo bardzo zestresowani, albo tęsknili za
domem. Marszczyli gniewnie brwi, nieprzyjemnie warczeli na hotelową obsługę,
zamawiając drinki i gazety, za wszelką cenę unikali wzrokowego kontaktu.
Powoli wpłynęło to i na mój nastrój. Proszę, no to jestem, myślałem, skulony
w kolejnym hotelu gdzieś w świecie, bez choćby jednej przyjaznej duszy w
pobliżu. Wziąłem głęboki oddech i przypomniałem sobie o napomnieniu Wiła, by
zachować czujność. Wiedziałem, że chodziło mu o subtelne znaki synchronii, o
owe tajemnicze zbiegi okoliczności, które mogą się pojawić ni stąd, ni zowąd i w
ciągu sekundy zmienić kierunek całego życia.
Dostrzeganie tych tajemniczych znaków i postępowanie zgodnie z nimi było
głównym doświadczeniem duchowym, bezpośrednim dowodem na to, że za
ludzkimi losami kryje się coś głębszego. Problemem była dla mnie zawsze
sporadyczna natura owych zjawisk; przez jakiś czas prowadziły nas wyraźnie, a
potem znikały równie szybko, jak się pojawiły.
Kiedy rozglądałem się wokół, mój wzrok padł na wysokiego mężczyznę o
czarnych włosach, który właśnie pojawił się w drzwiach i szedł jakby prosto ku
mnie. Ubrany był w luźne spodnie i stylowy biały sweter, pod pachą miał zwiniętą
gazetę. Przeszedł wzdłuż rzędu krzeseł i usiadł przy stoliku tuż po mojej prawej
ręce. Rozkładając gazetę, rozejrzał się, skinął mi głową i uśmiechnął się szeroko.
Potem zawołał kelnera i zamówił wodę. Wyglądał na Azjatę, ale mówił czystym
angielskim bez śladu akcentu. Kiedy przyniesiono mu wodę, podpisał rachunek i
zaczął czytać. Było w tym człowieku coś niezwykle atrakcyjnego, ale nie
potrafiłem określić dokładnie co. Po prostu promieniował dobrym
samopoczuciem i energią. Od czasu do czasu przerywał czytanie i rozglądał się
wokół z uśmiechem. W pewnej chwili napotkał wzrok skrzywionego dżentelmena,
który siedział na wprost mnie. Spodziewałem się, że ten smutny natychmiast
odwróci wzrok, ale on odwzajemnił uśmiech czarnowłosego mężczyzny i zaczęli
ze sobą rozmawiać. Wydawało mi się, że po nepalsku. W pewnej chwili nawet
wybuchnęli śmiechem. Jakby przyciągnięci ich rozmową ludzie przy kilku
sąsiednich stolikach przyłączyli się, ktoś rzucił jakiś dowcip, i teraz już całe
towarzystwo śmiało się w najlepsze.
Przyglądałem się tej scenie z dużym zainteresowaniem. Coś się tu dzieje,
myślałem. Nastrój wokół nagle uległ zmianie.
- O mój Boże - czarnowłosy mężczyzna zwrócił się teraz do mnie po
angielsku. - Widział pan to?
Rozejrzałem się. Wszyscy wrócili już do czytania, a on pokazywał mi coś w
swojej gazecie, równocześnie przysuwając swoje krzesło bliżej mojego.
- Podano wyniki kolejnych badań nad mocą modlitwy. To fascynujące -
powiedział.
- A co odkryto? - spytałem.
- Studiowano efekty, jakie przynosi modlitwa za ludzi mających problemy ze
zdrowiem. Udowodniono, że pacjenci, za których ktoś regularnie się modli, mają
mniej komplikacji i szybciej wracają do zdrowia, nawet wtedy, gdy nie wiedzą, że
w ich intencji są odmawiane modlitwy. To niepodważalny dowód na to, że moc
modlitwy jest autentyczna. Odkryto jednak coś jeszcze. Najbardziej „efektywne”
modlitwy nie miały formy prośby, ale stwierdzenia faktu.
- Nie bardzo rozumiem, co ma pan na myśli - powiedziałem.
Patrzył na mnie krystalicznie błękitnymi oczami. - Testy przeprowadzono w
dwóch modlących się grupach. Pierwsza po prostu prosiła Boga, czy też boską
moc o interwencję, o pomoc dla chorej osoby. Druga jedynie stwierdzała z wiarą,
że Bóg pomoże choremu. Rozumie pan różnicę?
- Wciąż nie jestem pewien.
- Modlitwa, która prosi Boga o interwencję, zakłada, że Bóg może to uczynić,
ale tylko wtedy, jeśli przychyli się do naszej prośby. Zakłada tym samym, że nie
mamy żadnej innej roli do odegrania, możemy tylko prosić. Ta druga forma
modlitwy przyjmuje, że Bóg jest gotowy i chętny nam pomóc, ale tak ustanowił
prawa ludzkiej egzystencji, że to, czy prośba zostanie spełniona, w pewnym
stopniu zależy od siły naszej wiary, iż tale się stanie. Tak więc modlitwa powinna
być potwierdzeniem, które wyraża owo przekonanie i wiarę. W opisywanych
badaniach właśnie ten rodzaj modlitwy przynosił najlepsze rezultaty.
Skinąłem głową. Zaczynałem wreszcie pojmować.
Mężczyzna odwrócił na chwilę wzrok, jakby się nad czymś zastanawiał,
potem znów się odezwał. - Wszystkie wielkie modlitwy w Biblii to nie prośby, lecz
afirmacje. Proszę sobie przypomnieć Ojcze Nasz: „święć się wola Twoja jako w
niebie tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i wybacz
nam nasze winy”. Nie mówi się „proszę, czy moglibyśmy może dostać trochę
jedzenia” i nie mówi się „prosimy, byś nam wybaczył”. Ta modlitwa jedynie
potwierdza, że tak ma się stać, a my wierząc, iż się stanie, sprawiamy to.
Znów zamilkł, jakby oczekiwał mojego pytania. Wciąż się uśmiechał. I ja
musiałem się uśmiechnąć. Jego dobry humor był zaraźliwy.
- Niektórzy naukowcy wysuwają teorie - mówił dalej - że te wyniki sugerują
coś więcej, coś, co ma głębokie znaczenie dla każdego żyjącego człowieka.
Utrzymują, że jeśli to nasze oczekiwania, nasza wiara sprawia, iż modlitwy się
„sprawdzają”, znaczy to, że każdy z nas przez cały czas wysyła w świat energię
swoich modlitw, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. Czy widzi pan, jak
bardzo jest to prawdziwe? - Tym razem ciągnął dalej, nie czekając na moją
odpowiedź. - Jeśli modlitwa jest afirmacją opartą na naszych oczekiwaniach, na
naszej wierze, to w takim razie wszystkie nasze oczekiwania mają moc modlitwy.
Tak naprawdę wszyscy się cały czas modlimy o jakąś przyszłość dla siebie i
innych, tyle, że nie jesteśmy tego w pełni świadomi. - Spojrzał na mnie, jakby
właśnie zdetonował bombę. - Wyobraża pan sobie, co to znaczy? W tej chwili
nauka potwierdza myśli najbardziej ezoterycznych mistyków wszystkich religii.
Oni wszyscy twierdzili, iż posiadamy mentalny i duchowy wpływ na to, co się
dzieje w naszym życiu. Pamięta pan ewangeliczną przypowieść o wierze
wielkości ziarnka gorczycy, która potrafi przesunąć góry? A jeśli ta umiejętność
to właśnie sekret prawdziwego życiowego sukcesu, sekret tworzenia prawdziwej
wspólnoty? - Zmrużył oczy, jakby wiedział więcej, niż mógł powiedzieć. -
Wszyscy musimy zrozumieć, jak to działa. Najwyższy czas.
Odwzajemniłem jego uśmiech zaintrygowany tym, co powiedział. Byłem
wciąż zdziwiony zmianą atmosfery wokół basenu. W pewnej chwili instynktownie
spojrzałem w lewo, jak to się czasem dzieje, gdy czujemy, że ktoś na nas patrzy.
Rzeczywiście, ktoś z obsługi basenu wpatrywał się we mnie zza wejściowych
drzwi. Gdy nasze oczy się spotkały, mężczyzna szybko odwrócił wzrok i zaczął
iść chodnikiem prowadzącym do windy.
- Przepraszam pana - usłyszałem głos tuż za sobą. Gdy się obejrzałem,
stwierdziłem, że to inny boy hotelowy. - Czy podać panu coś od picia?
- Nie, dziękuję - odarłem. - Jeszcze nie teraz.
Kiedy poszukałem wzrokiem tego pierwszego człowieka, już go nie było.
Jeszcze przez chwilę obserwowałem teren, a kiedy w końcu spojrzałem w prawo,
gdzie siedział mój czarnowłosy rozmówca, jego też nie było. Wstałem i spytałem
mężczyzny przy sąsiednim stoliku, czy nie widział przypadkiem, w którą stronę
odszedł ten pan w białym swetrze z gazetą. Pokręcił głową i odwrócił wzrok.
Przez resztę popołudnia nie wychodziłem z mojego pokoju. Wydarzenia przy
basenie były niejasne. Kim był człowiek, który opowiadał mi o modlitwie? Czy z
tą informacją związana była jakaś synchronia? 1 dlaczego ten facet z obsługi tak
się na mnie gapił? No i gdzie jest Wil?
O zmierzchu, po długiej drzemce, znów wyszedłem. Zdecydowałem się
pójść do oddalonej o kilka przecznic restauracji, o której wcześniej wspominał
jeden z gości.
- Bardzo blisko. Absolutnie bezpiecznie - zapewnił mnie portier, gdy
spytałem go, jak się tam dostać. - Bez problemu.
Wyszedłem z hotelu, na dworze powoli zapadał zmrok. Wciąż rozglądałem
się za Wiłem. Na ulicy był taki tłum, że musiałem się przepychać. W restauracji
wskazano mi niewielki narożny stolik na wolnym powietrzu, tuż przy wysokim,
żelaznym ogrodzeniu, które oddzielało lokal od ulicy. Jadłem powoli obiad i
czytałem angielską gazetę, zajmując stolik przez ponad godzinę.
W pewnej chwili poczułem się nieswojo. Znów wydało mi się, że ktoś się we
mnie wpatruje, tyle że nikogo nie dostrzegłem. Rozejrzałem się po sąsiednich
stolikach, ale nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Wstając, wyjrzałem
przez ogrodzenie na ludzi na ulicy. Nic. Wciąż próbując otrząsnąć się z tego
głupiego uczucia, zapłaciłem rachunek i ruszyłem z powrotem do hotelu.
Kiedy zbliżałem się już do wejścia, kątem oka dostrzegłem sylwetkę
mężczyzny ukrytego za rzędem krzewów o jakieś dwadzieścia stóp ode mnie.
Nasze oczy się spotkały, zrobił krok w moją stronę. Odwróciłem głowę i już
miałem iść dalej, gdy zdałem sobie sprawę, że to ten sam człowiek co wcześniej
przy basenie, tyle że teraz był ubrany w dżinsy i gładką niebieską koszulę. Miał
może trzydzieści lat, lecz bardzo poważne oczy. Ruszyłem przed siebie szybkim
krokiem.
- Proszę pana! - zawołał za mną. Szedłem dalej.
- Proszę - powiedział. - Muszę z panem porozmawiać. Przeszedłem jeszcze
kilka kroków, by znaleźć się w zasięgu wzroku portiera i obsługi hotelu, potem
przystanąłem. - O co chodzi? - spytałem.
Podszedł bliżej, niemal zgiął się w ukłonie. - Jest pan chyba kimś, kogo
miałem tu spotkać. Czy zna pan Wilsona Jamesa?
- Wiła? Oczywiście. Gdzie on jest?
- Nie mógł przyjechać. Poprosił mnie, żebym to ja się z panem spotkał. -
Wyciągnął rękę, którą uścisnąłem z wahaniem, podałem mu swoje imię.
- Ja jestem Yin Doloe - odpowiedział.
- Pracujesz w tym hotelu? - spytałem.
- Nie, przepraszam. Pracuje tu mój znajomy. Pożyczyłem od niego uniform,
żeby się móc rozejrzeć. Chciałem się upewnić, że tu jesteś.
Przyjrzałem mu się bliżej. Instynkt podpowiadał mi, że mówi prawdę. Ale po
co ta cała konspiracja? Dlaczego po prostu nie podszedł do mnie tam, przy
basenie, i nie spytał, jak się nazywam?
- A co zatrzymało Wiła? - spytałem.
- Nie jestem pewien. Poprosił, żebym cię odnalazł i zabrał do Lhasy. Myślę,
że planuje spotkać się z tobą właśnie tam.
Odwróciłem wzrok. Sprawy znów zaczynały wyglądać niewyraźnie.
Spojrzałem na Yina i powiedziałem: - Nie jestem pewien, czy chcę tam jechać.
Dlaczego Wil sam do mnie nie zadzwonił?
- Na pewno miał ważny powód - odparł Yin i podszedł do mnie jeszcze o
krok. - Wil bardzo nalegał, żebym cię do niego przywiózł. On cię potrzebuje. -
Oczy Yina błagały. - Czy możemy wyruszyć jutro?
- Tak - powiedziałem. - Może byś wszedł do hotelu, napijemy się kawy i
pogadamy?
Rozglądał się wokół, jakby się czegoś bał. - Proszę, przyjdę jutro rano, o
ósmej. Wil już załatwił dla ciebie bilet i wizę - uśmiechnął się i pospiesznie
odszedł, zanim zdążyłem zaprotestować.
O 7.55 wyszedłem na ulicę tylko z jednym podróżnym workiem. W hotelu
zgodzono się przechować resztę moich rzeczy. Planowałem wrócić nie dalej jak
za tydzień, jeśli oczywiście nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. W takim
wypadku postanowiłem wracać natychmiast.
Punktualnie o ósmej Yin podjechał starą toyotą i ruszyliśmy w stronę
lotniska. Podczas całej drogi Yin był bardzo serdeczny, ale uparcie twierdził, że
nie wie nic więcej o Wilu. Miałem ochotę opowiedzieć mu o tym, co Natalie
mówiła o tajemniczym miejscu w centralnej Azji i o tym, co Wil powiedział tamtej
nocy w moim domu, choćby po to, by zobaczyć jego reakcję. Jednak
postanowiłem tego nie robić. Pomyślałem, że lepiej bacznie obserwować Yina i
poczekać, co się będzie działo na lotnisku.
Okazało się, że rzeczywiście czekał wykupiony na moje nazwisko bilet na lot
do Lhasy. Rozejrzałem się, chcąc wybadać sytuację. Wszystko wyglądało
najnormalniej w świecie. Yin się uśmiechał, był w świetnym nastroju. Niestety,
nie można było tego powiedzieć o kasjerce. Mówiła bardzo słabo po angielsku i
miała mnóstwo pytań. Kiedy kazała mi po raz kolejny pokazać paszport,
strasznie mnie zdenerwowała i coś niegrzecznie odburknąłem. Wtedy przestała
pracować i wpatrywała się we mnie z takim wyrazem twarzy, jakby miała zamiar
w ogóle odmówić mi wydania tego biletu. W tym momencie do akcji wkroczył Yin.
Zaczął coś do niej mówić łagodnym tonem w jej ojczystym nepalskim. Po kilku
minutach kasjerka się rozluźniła. Co prawda nie zaszczyciła mnie już choćby
spojrzeniem, ale z Yinem rozmawiała bardzo miło, nawet się w pewnej chwili
roześmiała. Kilka minut później mieliśmy już bilety i karty pokładowe i
siedzieliśmy w małej kafejce w pobliżu naszego wejścia do samolotu. Wszędzie
czuć było bardzo silny zapach papierosów.
- Masz w sobie wiele gniewu - powiedział Yin. - I nie używasz zbyt dobrze
swojej energii.
Zaskoczył mnie. - O czym ty mówisz?
Spojrzał na mnie bardzo łagodnie. - Mam na myśli to, że nie pomogłeś tej
kobiecie przy kasie w jej złym nastroju.
Natychmiast zrozumiałem, do czego zmierza. W Peru Ósme Wtajemniczenie
opisywało metodę wspomagania innych i podnoszenia ich energii poprzez
skupianie wzroku na ich twarzy w określony sposób.
- Znasz Wtajemniczenia? - spytałem.
Yin skinął głową, wciąż na mnie patrząc. - Tak - potwierdził. - Jest jednak
coś więcej.
- Pamiętanie o tym, by wysyłać energię nie jest takie proste - powiedziałem,
broniąc się.
Yin odezwał się niezwykle delikatnym tonem: - Musisz jednak zdawać sobie
sprawę, że i tak na nią wpływałeś swoją energią, czy to świadomie, czy nie.
Ważne jest to, w jaki sposób ustawiasz swoje... pole... pole... - Yin z trudem
szukał angielskiego słowa. - Pole intencji - powiedział w końcu. - Wiesz, swoje
pole modlitwy.
Spojrzałem na niego zdziwiony. Yin zdawał się opisywać modlitwę w taki
sam sposób, jak robił to ciemnowłosy mężczyzna przy basenie.
- A o czym dokładnie mówisz? - spytałem.
- Czy byłeś kiedyś w pokoju pełnym ludzi, gdzie energia i nastrój były bardzo
niskie, a potem nagle wszedł ktoś i natychmiast i nastrój, i energia się podniosły?
Tylko przez fakt, że ten ktoś wszedł. Pole energetyczne takiej osoby poprzedza
ją i wpływa na wszystkich innych.
- Tak - potwierdziłem. - Wiem, co masz na myśli. Spojrzał na mnie poważnie.
- Jeśli chcesz znaleźć Shambhalę, to musisz się nauczyć właśnie tego.
Świadomie.
- Shambhalę? O czym ty mówisz? - wybuchnąłem.
Twarz Yina pobladła, wyraźnie się speszył. Potrząsnął głową, jakby sam
siebie ganił za to, że się wygadał i ujawnił coś, czego nie powinien.
- Nieważne - powiedział w końcu. - To nie moja sprawa. To Wil musi ci
wszystko wyjaśnić...
Zaczęła się już ustawiać kolejka do wejścia, więc Yin wstał i zabrał swoje
rzeczy. A ja łamałem sobie głowę, starając się sobie przypomnieć, skąd znam to
słowo. W końcu mi się udało. Shambhala to była mityczna wspólnota opisywana
w buddyjskich księgach tybetańskich. Na tych samych legendach opierały się
historie o krainie Shangri-La.
Spojrzałem na Yina. - To miejsce to mit... prawda? - spytałem.
Ale on tylko podał stewardowi swój bilet i poszedł dalej.
Podczas lotu do Lhasy Yin i ja siedzieliśmy w różnych sektorach samolotu,
co dało mi czas na myślenie. Wiedziałem tylko, że Shambhala miała wielkie
znaczenie dla tybetańskich buddystów. Ich starożytne księgi opisywały ją jako
święte miasto zbudowane z diamentów i złota, pełne mnichów, łamów i adeptów
wiedzy, ukryte gdzieś w przepastnych, nie zamieszkanych rejonach północnego
Tybetu czy Chin. Ostatnio jednak większość buddystów mówiła o Shambhali
jedynie w kategoriach symbolicznych, jako o czymś, co reprezentuje pewien
duchowy stan umysłu, a nie rzeczywiste miejsce. z kieszeni na oparciu siedzenia
wyciągnąłem broszurkę o Tybecie, mając nadzieję, że dowiem się czegoś więcej
o jego geografii. Przeczytałem, że graniczący z Chinami od północy, a z
Nepalem od południa Tybet to wielki płaskowyż i tylko niektóre rejony są
położone niżej niż sześć tysięcy stóp nad poziomem morza. Na jego południowej
granicy leżą Himalaje, w tym Mount Everest, na granicy północnej zaś, już po
stronie chińskiej, znajdują się rozległe góry Kunlun. Między nimi są głębokie
doliny, rwące rzeki i setki mil kwadratowych skalistej tundry. Najżyźniejszy i
najgęściej zaludniony musi być wschodni Tybet. Północ i zachód są górzyste i
dzikie, jest tam tylko kilka dróg, wszystkie żwirowe. Wyglądało na to, że do
zachodniego Tybetu prowadzą tylko dwie główne trasy - droga północna
używana głównie przez ciężarówki i droga południowa, która prowadzi wzdłuż
Himalajów, a uczęszczana jest przez pielgrzymów, którzy chcą dotrzeć do
świętych miejsc jak Mount Everest, jezioro Manasarovar, Mount Kailash i jeszcze
dalej, do tajemniczego Kunlunu.
Podniosłem wzrok znad lektury. Lecieliśmy już na wysokości trzydziestu
pięciu tysięcy stóp i zaczynałem odczuwać wyraźną zmianę temperatury i energii
na zewnątrz. Pode mną wyrastały zamarznięte, skaliste szczyty Himalajów,
obramowane przejrzystym błękitem nieba. Przelecieliśmy właśnie nad samym
szczytem Mount Everestu i znaleźliśmy się nad obszarem Tybetu - krainą
śniegu, dachem świata. Ojczyzną ludzi poszukujących duchowej prawdy. Kiedy
patrzyłem na dół na zielone doliny i skaliste niziny otoczone górami, nie mogłem
powstrzymać zachwytu nad pięknem i tajemniczością tej ziemi. Jaka szkoda, że
znajduje się teraz pod brutalną okupacją totalitarnego rządu Chin. Co ja tu w
ogóle robię? - zastanawiałem się. Odwróciłem głowę i odnalazłem wzrokiem
Yina, który siedział cztery rzędy za mną. Niepokoiło mnie, że był taki skryty.
Znów postanowiłem, że będę bardzo ostrożny. Nie wyjadę nigdzie dalej poza
Lhasę, jeśli nie otrzymam pełnych wyjaśnień.
Kiedy wylądowaliśmy w Lhasie, Yin wciąż odmawiał jakiejkolwiek rozmowy o
Shambhali, powtarzając uporczywie, że wkrótce spotkamy się z Wiłem i on mi
wszystko opowie. Wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy do niewielkiego
hoteliku w pobliżu centrum, gdzie miał na nas czekać Wil. Spostrzegłem, że Yin
mi się przypatruje.
- O co chodzi? - spytałem.
- Tylko sprawdzałem, jak sobie radzisz z wysokością - powiedział. - Lhasa
leży dwanaście tysięcy stóp nad poziomem morza. Przez jakiś czas musisz na
siebie uważać.
Skinąłem głową wdzięczny za jego troskę, ale zwykle łatwo się
przystosowywałem do dużych wysokości. Właśnie miałem to powiedzieć, kiedy
zobaczyłem w oddali olbrzymią, przypominającą fortecę budowlę.
- To jest pałac Potala - powiedział Yin. - Chciałem, żebyś go zobaczył. To był
dom dalajlamy, zanim udał się na wygnanie. Teraz symbolizuje walkę narodu
tybetańskiego z chińską okupacją.
Odwrócił głowę i milczał aż do chwili, gdy taksówka się zatrzymała. Nie
przed samym hotelem, ale jakieś sto stóp dalej, w dole ulicy.
- Wil powinien już tu być - powiedział Yin, otwierając drzwi. - Poczekaj w
samochodzie, a ja pójdę i sprawdzę.
Ale zamiast iść w stronę budynku, zatrzymał się przy taksówce i uważnie
obserwował drzwi hotelu. Dostrzegłem jego wzrok i też spojrzałem w tym
kierunku. Ulica była pełna Tybetańczyków i turystów, ale wszystko wydawało się
w porządku. I wtedy mój wzrok padł na niskiego mężczyznę stojącego za rogiem.
Miał przed sobą jakąś gazetę, ale nie czytał, tylko bacznie przyglądał się okolicy.
Yin spojrzał na samochody zaparkowane na zakręcie po drugiej stronie ulicy.
Jego wzrok zatrzymał się na starym brązowym sedanie, w którym siedziało kilku
mężczyzn w garniturach. Yin powiedział coś szybko do kierowcy taksówki,
wsiadając znów do środka, a ten spojrzał na nas podejrzliwie w lusterku i
podjechał do następnego skrzyżowania. Kiedy przejeżdżaliśmy obok
zaparkowanego sedana, Yin pochylił się nisko, by siedzący w środku nie mogli
go zauważyć.
- O co chodzi? - spytałem.
Yin zignorował moje pytanie i kazał kierowcy skręcić w lewo i wjechać do
centrum.
Chwyciłem go za ramię. - Yin, powiedz mi, co się dzieje. Co to byli za faceci?
- Nie wiem - powiedział - ale Wiła by tam i tak nie było. Jest jeszcze jedno
miejsce, gdzie mógł pójść. Odwróć się i sprawdź, czy nie jesteśmy śledzeni.
Spojrzałem w tył, a Yin dawał taksówkarzowi dalsze wskazówki. Jechało za
nami kilka samochodów, ale w pewnym momencie wszystkie skręciły. Nie
zauważyłem brązowego sedana.
- I co, widzisz coś z tyłu? - spytał Yin, sam się odwracając, by sprawdzić.
- Raczej nie - odparłem.
Miałem go znów zapytać, o co w tym wszystkim chodzi, kiedy zauważyłem,
że ręce mu się trzęsą. Uważnie przyjrzałem się jego twarzy. Była blada i pokryta
kropelkami potu. Zrozumiałem, że jest przerażony. Natychmiast i ja poczułem
zimny dreszcz strachu. Zanim zdążyłem się odezwać, Yin wskazał kierowcy
miejsce, gdzie ma się zatrzymać i dosłownie wypchnął mnie z samochodu razem
z moim podróżnym workiem. Ruszyliśmy szybko niewielką uliczką i skręciliśmy w
wąską alejkę. Przeszliśmy może kilkaset stóp i Yin przywarł do ściany. Ja też.
Bez ruchu wpatrywaliśmy się w ulicę, skąd właśnie przyszliśmy. Żaden z nas nie
powiedział słowa.
Kiedy mogliśmy być prawie pewni, że nikt za nami nie idzie, Yin poprowadził
mnie jeszcze kawałek i zapukał do drzwi jednego z domów. Nikt się nie odezwał,
ale w zupełnej ciszy zamek w drzwiach otworzył się od środka.
- Zaczekaj tu - rzucił Yin. - Zaraz wrócę.
Szybko wszedł do domu i bezszelestnie zamknął drzwi. Kiedy usłyszałem
odgłos przekręcanego zamka, ogarnęła mnie panika. Co teraz? Yin był
przerażony. Czy mnie tu porzucił? Spojrzałem w dół alejki w kierunku hałaśliwej
ulicy. Tego właśnie najbardziej się bałem. Ktoś poszukiwał Yina, a może i Wiła.
Nie miałem pojęcia, w co się znów pakuję! A potem pomyślałem, że może byłoby
lepiej, gdyby Yin zniknął. Wtedy wróciłbym na ulicę i wmieszał się w tłum, a
potem znalazłbym drogę na lotnisko. Mógłbym jedynie wrócić prosto do domu. I
byłbym absolutnie usprawiedliwiony. Nie musiałbym szukać Wiła i wdawać się w
jakąś kolejną awanturę.
Drzwi nagle się otworzyły, Yin wyślizgnął się z nich i zamek znów
przekręcono.
- Wil zostawił wiadomość - powiedział cicho. - Idziemy.
Przeszliśmy jeszcze kawałek, potem przycupnęliśmy między dwoma
pojemnikami na śmieci i Yin otworzył kopertę. Wyjął z niej kawałek kartki.
Patrzyłem, jak czyta. Zdawało mi się, że jego twarz jeszcze bardziej pobladła.
Kiedy skończył, podał mi kartkę.
- Co tam jest? - spytałem, sięgając po nią i w tym momencie rozpoznałem
pismo Wiła:
Yin, jestem przekonany, że zostaniemy wpuszczeni do Shambhali. Ale
muszą iść pierwszy. Jest niezwykle ważne, żebyś przywiózł naszego
amerykańskiego przyjaciela najszybciej, jak tylko możesz. Wiesz, że dakini będą
cię prowadzić.
Wil
Spojrzałem na Yina, który przez chwilę wytrzymał mój wzrok, potem odwrócił
głowę.
- Co to ma znaczyć „wpuszczeni do Shambhali?” On to rozumie dosłownie,
tak? Chyba nie uważa, że to jest realne miejsce?!
Yin wpatrywał się w ziemię. - Oczywiście, że Wil uważa, iż to prawdziwe
miejsce - wyszeptał w końcu.
- A ty? - spytałem.
Odwrócił wzrok z taką miną, jakby na ramionach dźwigał cały świat.
- Tak... tak... - powiedział w końcu - tylko większości ludzi trudno sobie to
miejsce w ogóle wyobrazić, a co dopiero, żeby próbować się tam dostać... Widać
ani ja, ani ty nie możemy... - jego szept zamarł w pół słowa.
- Yin, musisz mi powiedzieć, co się dzieje, rozumiesz? Co robi Wil? Kim są ci
mężczyźni, których widzieliśmy przed hotelem?
Yin patrzył na mnie przez chwilę udręczonym wzrokiem, w końcu niechętnie
powiedział: - Myślę, że to chińscy agenci służb specjalnych.
- Co?!
- Nie wiem, co tu robią. Wygląda na to, że ich uwagę zwróciły te pogłoski o
Shambhali. Wielu tutejszych łamów ma świadomość, że w tym świętym miejscu
zachodzą jakieś zmiany. Dużo się o tym mówi.
- Co się zmienia? Powiedz.
Yin wziął głęboki oddech. - Chciałem, żeby to Wil ci wytłumaczył... ale teraz
to chyba ja muszę spróbować. Musisz zrozumieć, czym jest Shambhala. Ci,
którzy tam mieszkają, to normalni ludzie urodzeni w tym świętym miejscu, ale są
na wyższym stopniu ewolucyjnego rozwoju niż my. Oni pomagają utrzymywać
wizję i energię całego świata.
Pomyślałem w tym momencie o Dziesiątym Wtajemniczeniu. - Czy oni są
pewnego rodzaju przewodnikami duchowymi?
- Nie w takim sensie, jak myślisz - odparł Yin. - Oni nie są jak zmarli
członkowie rodziny czy inne dusze w zaświatach, które pomagają nam z innego
wymiaru. To ludzie, którzy żyją tutaj, na Ziemi. W Shambhali istnieje niezwykła
wspólnota, oni żyją na wyższym stopniu rozwoju. To oni modelują... wymyślają
to, co w pewnym momencie ludzkość osiągnie w rzeczywistości.
- Gdzie jest to miejsce?
- Nie wiem.
- A znasz kogokolwiek, kto je naprawdę widział?
- Też nie. Ale jako chłopiec byłem uczniem wielkiego lamy, który pewnego
dnia ogłosił, że odchodzi do Shambhali i po wielu dniach uroczystości
rzeczywiście odszedł.
- A czy tam dotarł?
- Tego nikt nie wie. Zniknął i nigdy więcej nikt go już nie widział w Tybecie.
- W takim razie nikt nie ma dowodu na to, że miejsce naprawdę istnieje. Nikt
tego nie wie na pewno?
Yin przez chwilę milczał. - Mamy legendy... - wyszeptał w końcu.
- Kto „my”?
Patrzył na mnie wymownie, bez słowa. Zrozumiałem, że obowiązuje go jakiś
nakaz milczenia. - Ja nie mogę ci tego wyjawić - powiedział. - Jedynie przywódca
naszej sekty, lama Rigden, może zdecydować, czy z tobą porozmawia.
- Jakie to legendy?
- Wolno mi powiedzieć ci tylko tyle, że legendy to opowieści pozostawione
przez tych, którzy w przeszłości usiłowali wejść do Shambhali. Legendy mają
setki lat.
Yin zamierzał powiedzieć coś jeszcze, gdy naszą uwagę zwrócił dziwny
dźwięk dobiegający od strony ulicy. Patrzyliśmy uważnie, ale niczego ani nikogo
nie dostrzegliśmy.
- Zaczekaj tu - rzucił Yin.
Znów zapukał do znajomych już drzwi i ponownie zniknął w środku. Tym
razem wrócił bardzo szybko i poprowadził mnie do zaparkowanego z tyłu domu
starego, zardzewiałego dżipa z podartym płóciennym dachem. Otworzył drzwi i
dał mi znak, żebym wsiadł.
- No chodź - ponaglił. - Musimy się spieszyć.
Wezwanie Shambhali
Kiedy Yin wyjeżdżał z Lhasy, siedziałem w milczeniu i zastanawiałem się, co
Wil miał na myśli w swoim liście. Dlaczego zdecydował się jechać sam? I kim byli
owi „dakini”? Już miałem zapytać o to Yina, gdy nagle wojskowy łazik przejechał
skrzyżowanie dosłownie na wprost nas. Aż podskoczyłem na ten widok.
Poczułem, jak po plecach przebiegł mi dreszcz. Co ja wyprawiam? Przed chwilą
widziałem tajnych agentów zaczajonych przed hotelem, w którym miałem się
spotkać z Wiłem. Mogą nas wciąż szukać.
- Zaczekaj, Yin - powiedziałem. - Chcę wracać na lotnisko. To wszystko jest
zbyt niebezpieczne jak na mój gust.
Yin rzucił mi przestraszone spojrzenie. - Ale co z Wiłem? - spytał. - Czytałeś
jego list. On cię potrzebuje.
- No cóż, on jest przyzwyczajony do takich sytuacji. I wcale nie jestem
pewien, czy chciałby, żebym się narażał na takie niebezpieczeństwo.
- I tak już jesteś w niebezpieczeństwie. Musimy się wydostać z Lhasy.
- A gdzie jedziesz? - spytałem.
- Do klasztoru lamy Rigdena, niedaleko Shigatse. Zrobi się późno, zanim
tam dotrzemy.
- A jest tam chociaż telefon?
- Tak - odparł. - Mam nadzieję, że działa.
Skinąłem głową, a Yin skupił się na prowadzeniu.
No dobrze, myślałem. Wcale nie zaszkodzi znaleźć się jak najdalej stąd. A
potem zaplanuję, jak wrócić do domu.
Przez wiele godzin podskakiwaliśmy na strasznie wyboistej drodze,
mijaliśmy ciężarówki i stare samochody. Krajobraz tworzyła mieszanka
paskudnych placów budowy i przepięknych naturalnych widoków. Już po zmroku
Yin wjechał na podwórko niewielkiego betonowego budynku. Ogromny kudłaty
pies, przywiązany do drzwi warsztatu samochodowego, zaczął na nas szczekać
jak opętany.
- Czy to jest siedziba lamy Rigdena? - spytałem.
- Ależ skąd, oczywiście, że nie - powiedział Yin. - Ale znam tu ludzi. Możemy
dostać benzynę i jedzenie. Zaraz wrócę.
Patrzyłem, jak Yin wchodzi po szerokich stopniach i puka do drzwi. Pojawiła
się w nich starsza tybetańska kobieta i natychmiast zamknęła Yina w gorącym
uścisku. Yin wskazał na mnie, uśmiechnął się i coś powiedział. Nie rozumiałem.
Potem skinął na mnie, więc wysiadłem i wszedłem do domu.
Po chwili usłyszeliśmy cichy odgłos hamującego na zewnątrz samochodu.
Yin podskoczył do okna i ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Stanąłem tuż za nim. W
mroku mogłem dostrzec czarny, nie oznakowany samochód stojący po drugiej
stronie drogi, jakieś sto jardów od domu.
- Kto to? - spytałem.
- Nie wiem - powiedział Yin. - Idź do samochodu i przynieś nasze rzeczy.
Tylko pospiesz się.
Spojrzałem na niego zdziwiony.
- W porządku - uspokoił mnie. Idź po rzeczy. Szybko.
Wyszedłem w ciemność i podszedłem do naszego dżipa. Starałem się nie
patrzeć na zaparkowany samochód. Sięgnąłem przez otwarte okno, chwyciłem
mój worek i torbę Yina i szybkim krokiem wróciłem do domu. Yin wciąż patrzył
przez okno.
- O rany! - krzyknął nagle. - Jadą tu!
Blask reflektorów oświetlił okno i samochód podjechał niemal pod same
drzwi. Yin błyskawicznie wyrwał mi swój bagaż i pociągnął mnie za sobą do
tylnego wyjścia. Wybiegliśmy w ciemność.
- Tędy, musimy iść tędy - rzucił Yin, biegnąc w górę krętą ścieżką.
Odwróciłem się i spojrzałem na dom. Ku swemu przerażeniu dostrzegłem
agentów w cywilu, którzy już wyszli z samochodu i teraz otaczali budynek. Z
drugiej strony pojawił się następny samochód, którego wcześniej nie widzieliśmy.
Wyskoczyło z niego jeszcze kilku mężczyzn. Zaczęli biec w górę wzniesienia po
naszej prawej stronie. Zrozumiałem, że jeśli nie zmienimy kierunku, to za chwilę
przetną nam drogę.
- Yin, zaczekaj - powiedziałem głośnym szeptem. - Oni nas wyprzedzają.
Zatrzymał się i w ciemności zbliżył swoją twarz do mojej.
- Na lewo - szepnął. - Obejdziemy ich.
Kiedy to mówił, dostrzegłem kolejnych agentów biegnących tam, gdzie Yin
chciał iść. Jeśli pójdziemy w lewo, złapią nas na pewno.
Spojrzałem w górę, na najbardziej niedostępną część wzniesienia. Coś
przykuło mój wzrok: wąziutka ścieżka pnąca się stromo w górę była wyraźnie
oświetlona!
- Nie. Musimy iść prosto do góry - powiedziałem niemal instynktownie i
natychmiast ruszyłem w tym kierunku.
Yin przez chwilę się wahał, ale zaraz mnie dogonił. Wdrapywaliśmy się pod
górę, a agenci z prawej strony byli coraz bliżej. Tuż przed szczytem jeden z nich
pojawił się nagle niemal przed nami. Przywarliśmy do ziemi, kryjąc się za
wielkimi głazami. Wyraźnie widziałem, że przestrzeń wokół nas była wciąż
jaśniejsza niż otaczający nas mrok. Agent stał teraz nie dalej niż trzydzieści stóp
od nas. Zrobił kilka kroków przed siebie i było pewne, że za chwilę nas zobaczy. I
wtedy, gdy prawie doszedł na skraj tej dziwnej poświaty, dosłownie sekundy
przed tym, zanim mógł nas dostrzec, nagle się zatrzymał. Po chwili ruszył i znów
stanął, jakby przyszedł mu do głowy jakiś pomysł. Nie zrobił już ani kroku do
przodu, ale odwrócił się na pięcie i szybko zbiegł w dół zbocza.
Po kilku minutach zapytałem Yina szeptem, czy myśli, że ten agent nas
zobaczył.
- Nie - odpowiedział. - Chyba nie. Ruszamy.
Wspinaliśmy się na wzgórze przez następne dziesięć minut.
Zatrzymaliśmy się w końcu na skalistym występie, by raz jeszcze spojrzeć z
góry na dom. Podjeżdżały następne samochody. Był wśród nich stary policyjny
wóz patrolowy z migającym na dachu czerwonym światłem. Ten widok mnie
przeraził. Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości. Ci ludzie nas ścigali.
Yin też nerwowo obserwował dom, ręce znów mu się trzęsły.
- Co oni zrobią z twoimi przyjaciółmi? - spytałem przerażony na myśl, co
mogę usłyszeć w odpowiedzi.
Yin tylko na mnie spojrzał. W oczach miał łzy i wściekłość. Potem bez słowa
ruszył w górę.
Szliśmy jeszcze kilka godzin. Drogę oświetlał nam skąpo księżyc w
pierwszej kwadrze, który od czasu do czasu przesłaniały chmury. Chciałem
wypytać Yina o legendy, o których wcześniej wspominał, ale był wciąż zły i
zamknięty w sobie. Na szczycie kolejnego wzgórza zatrzymał się i oznajmił, że
musimy odpocząć. Usiadłem na ziemi plecami oparty o skałę, a Yin odszedł kilka
kroków dalej i stał w ciemności, odwrócony do mnie tyłem.
- Dlaczego byłeś taki pewien - spytał, nie odwracając się - tam pod domem,
że mamy się wspinać prosto na wzgórze?
Z trudem łapałem oddech. - Coś zobaczyłem... - zacząłem niepewnie. - Ta
ścieżka była jakoś tak... jaśniejsza. Wydało mi się, że to najlepsza droga.
Odwrócił się w końcu, podszedł bliżej i usiadł na ziemi naprzeciw mnie. - Czy
już wcześniej zdarzało ci się widzieć coś podobnego?
Starałem się opanować strach i zdenerwowanie. Serce waliło mi w piersi i
ledwo mogłem mówić. - Tak. Widziałem. Ostatnio nawet kilka razy.
Odwrócił wzrok i znów zamilkł.
- Yin, czy ty wiesz, co się dzieje?
- Legendy by powiedziały, że otrzymujemy pomoc.
- Pomoc? Ale od kogo? Znów odwrócił wzrok.
- Yin, powiedz mi, co wiesz. Nie odezwał się.
- Czy to ci dakini, o których Wił wspominał w liście?
Cisza.
Poczułem, jak wzbiera we mnie gniew. - Yin! Natychmiast mi powiedz, co
wiesz!
Wstał szybko i wbił we mnie wzrok. - O niektórych sprawach nie wolno mi
mówić. Nie rozumiesz tego? Samo wymienianie ich imienia bez należnego
szacunku może sprawić, że oślepniesz albo odbierze ci mowę. To są strażnicy
Shambhali.
Podbiegł do płaskiej skały, rozłożył na niej swoją kurtkę i położył się. Ja też
byłem wykończony, nie mogłem zebrać myśli.
- Musimy się przespać - powiedział Yin. - Proszę cię, jutro dowiesz się
więcej.
Spoglądałem na niego jeszcze przez chwilę, a potem położyłem się pod
skałą, tam, gdzie siedziałem, i natychmiast głęboko zasnąłem.
Obudziły mnie promienie słońca prześwitujące pomiędzy dwoma
ośnieżonymi szczytami widocznymi w oddali. Rozejrzałem się dokoła i
spostrzegłem, że Yina nie ma. Skoczyłem na równe nogi i sprawdziłem w
najbliższej okolicy. Bolało mnie całe ciało. Yina nigdzie nie było.
Cholera, pomyślałem. Nie miałem bladego pojęcia, gdzie jestem. Znów
ogarnął mnie strach. Czekałem jeszcze pół godziny, przyglądając się widocznym
w dole brązowym, skalistym wzgórzom poprzecinanym dolinkami porośniętymi
zieloną trawą. Yin nie wrócił. Znów wstałem i wtedy po raz pierwszy zauważyłem,
że dosłownie o czterysta stóp poniżej wzgórza biegnie kamienista droga.
Chwyciłem swój worek i niemal zbiegłem w dół po skałach. W końcu dotarłem do
drogi i ruszyłem na północ. Z tego, co pamiętałem z mapy, powinien być to
kierunek z powrotem do Lhasy.
Nie uszedłem nawet pół mili, gdy zauważyłem, że jakieś sto kroków za mną
w tym samym kierunku idzie czwórka czy piątka ludzi. Natychmiast zszedłem z
drogi i wdrapałem się na zbocze między skały, tak żeby być niewidocznym, ale
żebym ja mógł ich obserwować, gdy będą mnie mijać. Kiedy podeszli bliżej,
zobaczyłem, że to pewnie rodzina: starszy człowiek, mężczyzna w sile wieku,
kobieta około trzydziestki i dwóch nastoletnich chłopców. Dźwigali duże tobołki, a
młodszy z mężczyzn ciągnął wózek załadowany rzeczami. Wyglądali jak
uchodźcy.
Pomyślałem, żeby do nich podejść i przynajmniej zorientować się, w którą
stronę powinienem iść, ale stwierdziłem, że lepiej tego nie robić. Bałem się, że
później mogą na mnie donieść, tak więc pozwoliłem, żeby przeszli. Odczekałem
jeszcze dwadzieścia minut i ostrożnie ruszyłem za nimi. Przez prawie dwie mile
droga wiła się między skalistymi wzgórzami, aż w końcu w oddali, na szczycie
jednego z nich ujrzałem klasztor. Zszedłem z drogi i poszedłem na skróty,
wdrapując się po zboczu, aż znalazłem się o jakieś dwieście jardów pod
klasztorem. Był zbudowany z piaskowożółtych cegieł, płaski dach pomalowany
był na brązowo. Od głównego budynku odchodziły dwa skrzydła.
Nie dostrzegłem żadnego ruchu i najpierw pomyślałem, że miejsce jest
opustoszałe. Jednak w pewnej chwili drzwi się otworzyły i zobaczyłem mnicha
ubranego w jasnoczerwoną szatę. Obserwowałem, jak zaczął pracować w
ogrodzie położonym na prawo od głównego budynku. Wyglądał nieszkodliwie,
ale wolałem nie ryzykować. Wróciłem na drogę, przeciąłem ją i obszedłem
klasztor szerokim łukiem z drugiej strony. Potem znów wróciłem na drogę.
Zatrzymałem się tylko na chwilę, by zdjąć kurtkę. Słońce stało już wysoko i
zrobiło się ciepło.
Po prawie mili, kiedy droga prowadziła na niewielkie wzniesienie, coś
usłyszałem. Ukryłem się w skałach i nasłuchiwałem. Najpierw myślałem, że to
tylko ptak, ale po chwili rozpoznałem, że ktoś rozmawia. Ale kto?
Bardzo powoli i ostrożnie wdrapałem się wyżej na skały, żeby mieć lepszy
punkt obserwacyjny. Widziałem teraz niewielką dolinę w dole. Serce mi zamarło.
Zobaczyłem skrzyżowanie dróg, przy którym stały zaparkowane trzy wojskowe
dżipy. A przy nich może z tuzin żołnierzy. Rozmawiali i palili papierosy.
Wycofałem się pochylony jak najniżej i wróciłem tą samą drogą aż do miejsca,
gdzie znalazłem schronienie między dwiema skałami.
Ze swojej kryjówki usłyszałem coś jeszcze poza rozmowami przy drogowej
blokadzie. Na początku był to niski dźwięk, który narastał i zmienił się w znajomy
klekotliwy warkot. Helikopter.
Przerażony rzuciłem się biegiem przed siebie wśród skał i kamieni, byle jak
najdalej od drogi. Przeskakując przez niewielki strumyk, poślizgnąłem się na
mokrym kamieniu. Sturlałem się jak worek w dół zbocza, podarłem spodnie i
pokaleczyłem nogę. Podniosłem się jak najszybciej i z trudem utrzymując się na
nogach, biegłem dalej. Szukałem lepszego miejsca na kryjówkę.
Kiedy warkot helikoptera zbliżył się, przywarłem do skałki. Odwróciłem
głowę, by sprawdzić, jak jest daleko. I wtedy ktoś chwycił mnie od tyłu i mocno
pociągnął. Wpadłem do niewielkiej jamy. To był Yin. Leżeliśmy obok siebie bez
ruchu, a wielki helikopter przeleciał tuż nad naszymi głowami.
- To Z-9 - powiedział Yin. Twarz miał zalęknioną, ale widziałem, że jest też
wściekły.
- Dlaczego odszedłeś z miejsca, gdzie spaliśmy? - niemal krzyknął.
- To ty mnie zostawiłeś!
- Nie było mnie dłużej niż godzinę. Powinieneś poczekać.
Moja złość i strach wybuchły równocześnie. - Poczekać?!
Dlaczego mi nie powiedziałeś, że odchodzisz?
Jeszcze nie skończyłem, gdy usłyszałem, że helikopter w oddali zawraca.
- Co teraz zrobimy? - spytałem już spokojniej. - Nie możemy tu przecież
wiecznie leżeć?
- Zawrócimy i pójdziemy do klasztoru. Tam właśnie byłem.
Wstałem ostrożnie i rozejrzałem się co z helikopterem. Na szczęście leciał
teraz dalej na północ. W tym samym momencie moją uwagę zwróciło coś innego.
To był mnich, którego widziałem wcześniej. Szedł w naszym kierunku. Gdy
podszedł bliżej, powiedział coś do Yina po tybetańsku, a potem spojrzał na mnie.
- Proszę, chodź - zwrócił się do mnie po angielsku, chwycił mnie za ramię i
delikatnie pociągnął w kierunku klasztoru.
Kiedy tam dotarliśmy, najpierw przeszliśmy przez boczną bramę na
dziedziniec. Było tam wielu Tybetańczyków z tobołami, wózkami, całym
dobytkiem. Większość wyglądała na bardzo biednych. Potem doszliśmy do
głównego budynku, mnich otworzył ciężkie, drewniane drzwi i poprowadził nas
przez przedsionek, gdzie siedziało jeszcze więcej tubylców. Kiedy
przechodziliśmy, rozpoznałem rodzinę, która minęła mnie wcześniej na drodze.
Patrzyli na mnie przyjaźnie i ciepło.
- Byli tam, żeby cię przyprowadzić do klasztoru - powiedział Yin. - Ale ty zbyt
się bałeś, by to zauważyć i wykorzystać synchronię.
Spojrzał na mnie twardo i znów ruszyliśmy za mnichem, który teraz
wprowadził nas do niewielkiego gabinetu. Były tam półki z książkami, kilka biurek
i młynków modlitewnych. Usiedliśmy wszyscy przy pięknie rzeźbionym,
drewnianym stole. Mnich i Yin wdali się w długą rozmowę po tybetańsku.
- Pozwól, że obejrzę twoją nogę - odezwał się inny mnich, który stanął za
naszymi plecami. Miał przy sobie koszyk wypełniony bandażami i różnej
wielkości buteleczkami. Twarz Yina pojaśniała.
- Wy się znacie? - spytałem Yina.
- Proszę - powiedział mnich, wyciągając do mnie dłoń i składając lekki ukłon.
- Jestem Jampa.
Yin nachylił się do mnie. - Jampa jest z lamą Rigdenem od ponad dziesięciu
lat.
- A kim właściwie jest lama Rigden?
Obaj Yin i Jampa spojrzeli na siebie niepewnie, jakby nie wiedzieli, jak wiele
mogą mi powiedzieć. W końcu odezwał się Yin. - Wspomniałem ci już wcześniej
o legendach. Lama Rigden rozumie te legendy lepiej niż ktokolwiek inny. Jest
jednym z największych ekspertów w sprawach Shambhali.
- Opowiedz mi dokładnie, co się wydarzyło - powiedział Jampa, pochylając
się i nakładając jakąś maść na moją poranioną nogę.
Spojrzałem na Yina, który zachęcał mnie skinieniem głowy.
- Muszę przedstawić wasz przypadek lamie - wyjaśnił Jampa.
Zacząłem mu opowiadać wszystko, co się działo od momentu naszego
przyjazdu do Lhasy. Kiedy skończyłem, Jampa spojrzał na mnie uważnie.
- A zanim przyjechałeś do Tybetu? Co się działo? Opowiedziałem mu więc o
córce mojego sąsiada i o spotkaniu z Wiłem. Jampa i Yin spojrzeli na siebie
wymownie.
- A co myślałeś? - spytał Jampa.
- Myślę, że się po uszy wpakowałem w niezłą kabałę - powiedziałem
szczerze. - Mam zamiar jak najszybciej dostać się na lotnisko.
- Nie, nie to miałem na myśli - Jampa przerwał mi szybko. - Chodziło mi o
dzisiaj rano, kiedy zobaczyłeś, że Yina nie ma. Jak byś opisał stan twego
umysłu...
- To jasne, byłem przerażony. Wiedziałem, że w każdej chwili mogą mnie
dopaść Chińczycy. Starałem się wykombinować, jak wrócić do Lhasy.
Jampa zmarszczył brwi i spojrzał na Yina. - On nic nie wie
0 polach modlitwy - powiedział zdziwiony.
Yin potrząsnął głową i odwrócił wzrok.
- Rozmawialiśmy o tym - wtrąciłem się. - Ale nie rozumiem, co to ma do
rzeczy. Wiesz coś o tych helikopterach? Czy to nas szukają?
Jampa uśmiechnął się tylko i powiedział, żebym się nie martwił, że tu jestem
bezpieczny. Przerwali nam kolejni mnisi, którzy przynieśli zupę, chleb i herbatę.
Kiedy jadłem, umysł mi się trochę przejaśnił i mogłem trzeźwiej spojrzeć na całą
sytuację. Powinienem dowiedzieć się wszystkiego, co się tu dzieje.
1 to natychmiast. Spojrzałem na Jampę twardo, ale on odwzajemnił moje
spojrzenie z niezwykłym ciepłem.
- Wiem, że masz wiele pytań - powiedział. - Pozwól, że wyjaśnię ci tyle, ile
mi wolno. Jesteśmy tu w Tybecie szczególną sektą. Nietypową. Od wielu wieków
wierzymy, że Shambhala jest realnym miejscem na Ziemi. Przechowujemy też
wiedzę ze starych legend. Jest to przekazywana ustnie mądrość stara jak
Kalachakra, która poświęcona jest zespoleniu wszelkiej prawdy... Wielu z
naszych łamów utrzymuje kontakt z Shambhalą poprzez sny. Kilka miesięcy
temu twój przyjaciel Wił zaczął
ukazywać się w snach lamy Rigdena o Shambhali. Krótko po tym Wił
osobiście pojawił się w tym właśnie klasztorze. Lama Rigden zgodził się z nim
rozmawiać i okazało się, że Wil także ma sny o Shambhali.
- Co Wil mu powiedział? - spytałem. - I gdzie teraz jest?
Jampa pokręcił głową. - Obawiam się, że musisz zaczekać, aż się dowiemy,
czy lama Rigden zechce udzielić ci tej informacji osobiście.
Spojrzałem na Yina. Usiłował się uśmiechnąć.
- A co z Chińczykami? - spytałem Jampy. - Co oni mają z tym wspólnego?
Wzruszył ramionami. - Nie wiemy. Może wiedzą coś o tym, co się dzieje. Ale
jest inna ważna sprawa - dodał. - Okazało się, że we wszystkich tych snach
pojawiała się jeszcze jedna osoba. Amerykanin. - Jampa przerwał i delikatnie się
skłonił. - Twój przyjaciel Wil nie był pewien, ale uważał, że to mogłeś być ty.
Wykąpałem się i zmieniłem ubranie w pokoju, który wskazał mi Jampa.
Potem wyszedłem na tylny dziedziniec klasztoru. Kilku mnichów pracowało w
ogrodzie warzywnym, jak gdyby Chińczycy w ogóle nie byli problemem.
Spojrzałem w stronę gór i sprawdziłem niebo. Nigdzie żadnego helikoptera.
- Możemy usiąść na tamtej ławce? - usłyszałem głos za sobą. Odwróciłem
się i ujrzałem idącego w moją stronę Yina.
Skinąłem głową i razem weszliśmy w górę dróżką wzdłuż tarasów, na
których kwitły ozdobne rośliny i rosły warzywa. Doszliśmy do ławki zwróconej w
stronę pięknego buddyjskiego ołtarza. Horyzont za nami wyznaczał szczyt
wielkiej góry, ale przed sobą, na południe, mieliśmy panoramiczny widok
rozciągający się na kilka mil. Widziałem, jak po kamienistych drogach idzie wielu
ludzi, ciągnąc wózki i niosąc tobołki.
- Gdzie jest lama? - spytałem.
- Nie wiem - odparł Yin. - Jeszcze się nie zgodził z tobą spotkać.
- A to dlaczego?
Yin pokręcił głową. - Naprawdę nie wiem. - Myślisz, że on wie, gdzie jest
Wil? Znów zaprzeczył ruchem głowy.
- Myślisz, że Chińczycy jeszcze ciągle nas szukają? - wypytywałem dalej.
Szybko wzruszył ramionami i zapatrzył się w dal. - Przepraszam, że mam
taką niską energię - powiedział w końcu. - Proszę, nie pozwól, żeby to na ciebie
wpłynęło. Chodzi o to, że mój gniew mnie przytłacza. Od 1954 roku Chińczycy
systematycznie niszczą tybetańską kulturę. Spójrz na tych wszystkich ludzi na
drogach. Wielu z nich to rolnicy, którzy muszą się przenosić w inne miejsca z
powodu „ekonomicznych inicjatyw” Chińczyków. Inni to nomadzi, którzy teraz
głodują, bo polityka okupanta zniszczyła ich życie - mówiąc to, Yin zacisnął
dłonie w pięści. - Chińczycy robią to samo, co robił Stalin w Mandżurii,
sprowadzając tysiące imigrantów. W tym wypadku etnicznych Chińczyków
sprowadza się do Tybetu, żeby zmienić równowagę kulturową i wprowadzić
chińskie zwyczaje. Oni żądają, by w naszych szkołach uczono wyłącznie po
chińsku.
- A ci ludzie, których widzieliśmy na dziedzińcu, po co tu przyszli? -
spytałem.
- Lama Rigden i mnisi próbują pomagać ubogim, którzy najgorzej znoszą te
kulturowe zmiany. To dlatego Chińczycy zostawili klasztor w spokoju. Lama
pomaga rozwiązywać problemy, nie podburzając ludzi przeciw nim.
Yin powiedział to w taki sposób, że wyczułem jego żal do lamy o to, że
zgadza się na taką współpracę. Yin natychmiast zaczął się tłumaczyć.
- Nie zrozum mnie źle, nie chciałem sugerować, że lama jest zbyt chętny do
współpracy. Chodzi tylko o to, że to, co robią Chińczycy, jest podłe. - Dłońmi
zwiniętymi w pięści uderzył w kolana. - Na początku wielu ludzi myślało, że
Chińczycy uszanują nasz sposób życia, że będziemy mogli żyć obok narodu
chińskiego, nie tracąc wszystkiego. Ale ten rząd się zawziął, żeby nas zniszczyć.
To zupełnie jasne. Musimy im to utrudnić, jak się da.
- Masz na myśli walkę z nimi? - spytałem. - Yin, wiesz doskonale, że nie
macie szans.
- Wiem, wiem... Tylko nie mogę powstrzymać gniewu, kiedy myślę o tym, co
robią. Pewnego dnia jeźdźcy Shambhali wyruszana nich i zniszczą to diabelskie
nasienie.
- Co?
- To takie proroctwo wśród mojego ludu... - Spojrzał na mnie i pokiwał głową.
- Wiem, że muszę pracować nad swoim gniewem. To niszczy moje pole
modlitwy. - Nagle przerwał, jakby bał się powiedzieć więcej. - Pójdę spytać
Jampę, czy już rozmawiał z lamą. Przepraszam na chwilę - rzucił szybko, skłonił
się lekko i odszedł.
Przez chwilę patrzyłem na tybetański krajobraz, starając się w pełni
zrozumieć spustoszenie, jakie zrobiła tu chińska okupacja. W pewnej chwili
wydało mi się nawet, że znów słyszę helikopter, ale to było zbyt daleko, by mieć
pewność. Wiedziałem, że gniew Yina jest całkowicie usprawiedliwiony i jeszcze
przez jakiś czas rozmyślałem o politycznej sytuacji i losach Tybetu.
Przypomniałem sobie, że dotąd nie zapytałem o telefon. Zastanawiałem się, czy
w ogóle można stąd zamówić rozmowę międzynarodową. Miałem już wstać i
wrócić do środka, ale poczułem się bardzo zmęczony, więc wziąłem kilka
głębokich oddechów i starałem się skupić na pięknie przyrody. Przykryte
śnieżnymi czapami szczyty gór, brązowo-zielone wzgórza były surowe, lecz
malownicze, niebo miało kolor głębokiego błękitu, jedynie na zachodnim
horyzoncie płynęło kilka chmur.
Kiedy spojrzałem w dół, zauważyłem, że kilku mnichów pracujących na
dolnych tarasach z uwagą patrzy w moim kierunku. Obejrzałem się za siebie, by
sprawdzić, czy coś się tam nie dzieje, ale nie dostrzegłem niczego
nadzwyczajnego. Uśmiechnąłem się więc do nich. Po kilku minutach jeden
wszedł po kamiennych schodkach na mój poziom. W ręku niósł koszyk z
narzędziami. Kiedy doszedł do mnie, skłonił się uprzejmie i zaczął spokojnie
wyrywać chwasty z grządki jakieś dwadzieścia stóp po mojej prawej ręce. Kilka
minut później dołączył do niego kolejny mnich, który zaczął tam kopać. Co jakiś
czas odwracali głowy, spoglądali na mnie z zaciekawieniem i skłaniali głowy z
szacunkiem.
Wziąłem jeszcze kilka głębokich oddechów i znów spróbowałem się skupić
na pejzażu. Myślałem o tym, co Yin mówił o polach modlitwy. Obawiał się, że
gniew na Chińczyków obniża jego energię. Co dokładnie miał na myśli?
Zacząłem nagle bardzo wyraźnie odczuwać ciepło i blask promieni słonecznych.
Wypełnił mnie absolutny spokój, jakiego nie czułem od chwili przyjazdu tutaj.
Zamknąłem oczy i wziąłem kolejny głęboki oddech. Wtedy poczułem coś jeszcze
- niezwykły, słodki zapach, jakbym pod nosem miał cały bukiet kwiatów. W
pierwszej chwili pomyślałem, że mnisi ucięli kilka kwitnących roślin i położyli
gdzieś obok mnie. Otworzyłem oczy, ale w pobliżu nie było kwiatów.
Pomyślałem, że to powiew wiatru przyniósł zapach z dalszych klombów, ale nie
czułem najlżejszego nawet wiatru. Za to mnisi odłożyli swoje narzędzia i
wpatrywali się we mnie z na wpół otwartymi ustami, jakby zobaczyli coś
zadziwiającego. Znów obejrzałem się za siebie, starając się odgadnąć, o co im
chodzi. Kiedy mnisi zrozumieli, że przerwali mi medytację, szybko zebrali swoje
rzeczy do koszyków i niemal biegiem ruszyli w dół do klasztoru. Patrzyłem przez
chwilę, jak powiewają ich czerwone szaty, a oni odwracali co chwila głowy, jakby
sprawdzając, czy na nich patrzę.
Kiedy wróciłem do klasztoru, wyczułem dziwną atmosferę. Mnisi krzątali się
wszędzie i poszeptywali między sobą. Przeszedłem przez dziedziniec i udałem
się do swojego pokoju. Zamierzałem znaleźć Jampę i zapytać o telefon. Czułem
się lepiej, ale wciąż wątpiłem w swój zdrowy rozsądek i instynkt
samozachowawczy. Przecież znów pakuję się coraz dalej w kolejną awanturę,
zamiast starać się jak najszybciej wydostać z tego kraju! Kto wie, co Chińczycy
mogą ze mną zrobić, jeśli mnie złapią? Czy wiedzą, kim jestem? Może już być
nawet za późno, żeby wylecieć stąd samolotem. Miałem właśnie wstać i iść
szukać Jampy, kiedy sam wpadł do mojego pokoju.
- Lama zgodził się z tobą rozmawiać! - powiedział podniecony. - To wielki
zaszczyt. Nie martw się, on mówi płynnie po angielsku.
Skinąłem głową. Poczułem lekkie zdenerwowanie. Jampa stal w drzwiach i
patrzył wyczekująco. - Mam cię zaprowadzić. Natychmiast - powiedział.
Wstałem i ruszyłem za Jampą, który prowadził mnie przez kilka wielkich sal
o wysokich sufitach, potem weszliśmy do mniejszego pokoju po drugiej stronie
klasztoru. W środku siedziało pięciu czy sześciu mnichów. W rękach trzymali
modlitewne młynki, na szyjach mieli białe szale. Patrzyli w napięciu, kiedy
podeszliśmy na drugi koniec pokoju. Jampa wskazał, żebym usiadł. Z przeciwnej
strony pokoju pomachał do mnie Yin.
- To pokój powitalny - powiedział Jampa.
Wnętrze wyłożone było drewnem pomalowanym na błękitny kolor. Ściany
zdobiły freski i mandale. Czekaliśmy kilka minut. W końcu wszedł lama. Był
wyższy niż większość mnichów, ale miał na sobie identyczną czerwoną szatę jak
wszyscy. Spojrzał uważnie na każdą z osób po kolei. Potem gestem przywołał do
siebie Jampę. Zetknęli się czołami, lama szepnął coś do ucha Jampy. Jampa
natychmiast się odwrócił i dał znak pozostałym mnichom, by wyszli za nim z
pokoju. Yin też zbierał się do wyjścia, ale jeszcze zdążył skinąć mi
porozumiewawczo głową. Wziąłem to za gest otuchy przed czekającą mnie
rozmową. Kilku mnichów wręczyło mi swoje szale i skłoniło się z szacunkiem.
Kiedy wszyscy wyszli, lama skinął, bym podszedł bliżej. Wskazał mi
maleńkie krzesełko z oparciem po swojej prawicy. Podchodząc, skłoniłem się
lekko.
- Dziękuję za przyjęcie - powiedziałem.
Skinął głową i uśmiechnął się. Przez długą chwilę przyglądał mi się uważnie,
bez słowa.
- Czy mogę zapytać o mojego przyjaciela Wilsona Jamesa? - zacząłem w
końcu. - Gdzie on teraz jest?
- Jakie jest twoje pojmowanie Shambhali? - lama odpowiedział pytaniem na
pytanie.
- Myślę, że zawsze uważałem ją za miejsce mityczne. Fantazję. No, coś
takiego jak Shangri-La.
Przechylił głowę i odparł z przekonaniem. - To prawdziwe miejsce na Ziemi,
które istnieje jako część ludzkiej wspólnoty.
- To dlaczego nikt nigdy nie odkrył, gdzie jest? I dlaczego tyle autorytetów
buddyzmu mówi o Shambhali jedynie jako o sposobie życia, kondycji umysłu?
- Dlatego, że Shambhala reprezentuje pewien sposób bycia i życia. Można
więc o niej mówić w taki właśnie sposób. Ale jest to również rzeczywiste miejsce,
gdzie prawdziwi ludzie osiągnęli ten właśnie poziom współistnienia.
- A pan tam był? - spytałem wprost.
- Nie, jeszcze nie zostałem wezwany.
- To jak pan może być taki pewien?
- Ponieważ wiele razy śniłem o Shambhali jak wielu innych adeptów na
Ziemi. Porównujemy nasze sny, a są one tak podobne, że wiemy, iż musi to być
rzeczywiste, prawdziwe miejsce. Mamy też tajną wiedzę, nasze legendy, które
tłumaczą nasz związek z tą wspólnotą.
- A jaki to związek?
- Mamy zachowywać i przekazywać wiedzę, czekając na czas, gdy
Shambhala ujawni się i stanie się dostępna dla wszystkich.
- Yin powiedział mi, że niektórzy wierzą, iż pewnego dnia nadejdą wojownicy
Shambhali i pokonają Chińczyków.
- Gniew Yina jest dla niego bardzo niebezpieczny.
- A więc nie ma racji?
- On mówi z punku widzenia ludzi, którzy postrzegają zwycięstwo w
kategoriach wojny i fizycznej walki. To, w jaki sposób dokona się ta
przepowiednia, wciąż nie jest wiadome. Najpierw musimy w pełni zrozumieć
Shambhalę. Ale wiemy, że to będzie zupełnie inny rodzaj bitwy.
Ostatnie zdanie zabrzmiało bardzo niejasno, ale lama był tak miły i
wyrozumiały, że czułem jedynie podziw i spokój.
- Wierzymy - mówił dalej lama Rigden - że czas, kiedy tajemnice Shambhali
staną się znane całemu światu, jest już bardzo blisko.
- Lamo, skąd to wiesz?
- Także ze snów. Twój przyjaciel Wił był tutaj, jak już niewątpliwie słyszałeś.
Odczytaliśmy jego przybycie jako niezwykle ważny znak, bo wcześniej o nim
śniliśmy. A on poczuł zapach i usłyszał dźwięk.
Zaskoczyło mnie to. - Jaki zapach?
Lama się uśmiechnął. - Ten sam, który i ty dzisiaj poczułeś. Teraz wszystko
zrozumiałem. To, jak przyglądali mi się mnisi i to, że lama nagle zdecydował się
ze mną rozmawiać.
- Ty też zostałeś wezwany - dodał lama. - Posłanie zapachu to rzecz
niezwykle rzadka. Byłem świadkiem takiego zdarzenia tylko dwa razy w życiu. -
Raz, gdy byłem z moim nauczycielem, a drugi raz, gdy był tu twój przyjaciel Wił.
A teraz to samo wydarzyło się tobie. Nie wiedziałem, czy mam się z tobą
zobaczyć. Mówienie o tych tajemnicach bez poważnego powodu jest bardzo
niebezpieczne. Czy słyszałeś także krzyk?
- Nie - odparłem. - W ogóle nie wiem, o co chodzi.
- To również wezwanie z Shambhali. Po prostu czekaj na wyjątkowy dźwięk.
Kiedy go usłyszysz, sam będziesz wiedział, co to jest.
- Lamo, ale ja nie jestem pewien, czy chcę gdziekolwiek iść. To mi się
wydaje bardzo niebezpieczne. Chińczycy chyba wiedzą, kim jestem. Raczej
chciałbym wrócić do Stanów najszybciej, jak to możliwe. Czy możesz mi
powiedzieć, gdzie znajdę Wiła? Czy jest gdzieś niedaleko?
Lama pokręcił głową. Był bardzo smutny. - Nie, tego nie wiem. Obawiam się,
że Wil postanowił tam iść.
Milczałem. Przez długą chwilę Lama patrzył na mnie uważnie.
- Jest jeszcze coś, o czym musisz wiedzieć - powiedział w końcu. - Ze snów
wynika bardzo jasno, że bez ciebie Wil nie przeżyje tej próby. Żeby jemu się
udało, ty też musisz tam być.
Przeszył mnie lęk. Odwróciłem wzrok. Nie takie wieści chciałem usłyszeć.
- Legendy mówią - ciągnął lama - że w Shambhali każde pokolenie ma swoje
specjalne przeznaczenie, które jest tam powszechnie znane i omawiane. To
samo dotyczy ludzkich kultur poza Shambhalą. Czasami wielką siłę i jasność
można uzyskać, przyglądając się odwadze i przeznaczeniu pokolenia, które było
przed nami.
Nie rozumiałem, o czym on mówi.
- Czy twój ojciec jeszcze żyje? - spytał lama. Zaprzeczyłem ruchem głowy. -
Nie, umarł kilka lat temu.
- A czy był na wielkiej wojnie w latach czterdziestych?
- Tak - odparłem. - Był.
- Czy brał udział w walkach?
- Tak i to przez większość wojny.
- Czy opowiadał ci o swoich najbardziej przerażających przeżyciach?
Jego pytanie przeniosło mnie w przeszłość, w lata mojej młodości.
Przypomniałem sobie rozmowy z ojcem.
- Tak, najbardziej wstrząsnęło nim chyba lądowanie w Normandii w 1944, na
plaży w Omaha.
- A tak - potaknął lama - widziałem wasze amerykańskie filmy o tej bitwie. A
ty widziałeś?
- Tak - odparłem - bardzo mnie poruszyły.
- Mówiły o strachu i o odwadze żołnierzy - ciągnął lama.
- Tak.
- Czy myślisz, że ty mógłbyś dokonać czegoś takiego?
- Nie wiem. Nie pojmuję, jak oni to zrobili.
- Może im było łatwiej, bo to było wyzwanie dla całego pokolenia. Na
pewnym poziomie wszyscy to wyczuwali: ci, którzy się bili, i ci, którzy
produkowali broń, ci, którzy dostarczali żywność. Ratowali świat w czasie
wielkiego zagrożenia. - Przerwał, jakby czekał, że zadam jakieś pytanie, ale ja
tylko na niego patrzyłem. - Wyzwanie twojego pokolenia jest inne - powiedział. -
Wy też musicie ocalić świat, ale musicie to zrobić w inny sposób. Musicie
zrozumieć, że posiadacie w sobie ogromną moc, którą można rozwinąć, o którą
trzeba dbać. To energia, którą zawsze nazywano modlitwą.
- Tak mi mówiono - potwierdziłem. - Ale chyba wciąż nie wiem, jak się nią
posługiwać.
W tym momencie lama uśmiechnął się i wstał, patrząc na mnie z iskierką
rozbawienia w oczach.
- O tak, wiem o tym, wiem. Ale się nauczysz.
Leżałem na posłaniu w swoim pokoju i myślałem o tym, co powiedział mi
lama. Zakończył rozmowę tak nagle, że nie miałem szans zadać mu wszystkich
pytań.
- Teraz idź i odpocznij - powiedział po prostu i dzwoneczkiem wezwał kilku
mnichów. - Porozmawiamy znów jutro.
Później Yin i Jampa kazali mi powtórzyć sobie wszystko, co mówił lama.
Prawda była taka, że rozmowa z nim wzbudziła we mnie więcej wątpliwości, niż
dała odpowiedzi. Wciąż nie wiedziałem, gdzie poszedł Wil, ani co tak naprawdę
oznaczało owo „wezwanie Shambhali”. Wszystko to brzmiało niejasno i
niebezpiecznie.
Yin i Jampa zgodnie odmówili dyskusji o nurtujących mnie pytaniach. Resztę
wieczoru spędziliśmy na jedzeniu i oglądaniu pięknych widoków. Położyliśmy się
wcześnie. Leżałem, wpatrując się w sufit. Nie mogłem zasnąć, w głowie wirowały
mi myśli. Kilka razy odtworzyłem w pamięci wszystko, co się wydarzyło podczas
mojej podróży do Tybetu i w końcu udało mi się zapaść w płytki, niespokojny
sen. Śniło mi się, że biegnę po zatłoczonych uliczkach Lhasy i próbuję się
schronić w jednym z klasztorów. Jednak mnisi przy bramie rzucają mi tylko
spojrzenie i bez słowa zatrzaskują drzwi przed nosem. A żołnierze są tuż za
mną. Biegnę dalej bez tchu po jakichś mrocznych zaułkach i bramach i już
całkowicie tracę nadzieję. I nagle, dobiegając do końca kolejnej uliczki,
spoglądam w prawo i widzę światło podobne do tego, jakie widywałem
wcześniej. Kiedy się tam zbliżam, światło niknie, ale przed sobą mam furtkę.
Żołnierze już wybiegają zza rogu, są tuż za mną, a ja rzucam się do tej furtki i
nagle znajduję się w środku zimowego krajobrazu...
Obudziłem się przerażony. Gdzie ja jestem? Po chwili rozpoznałem pokój,
wstałem i podszedłem do okna. Na wschodzie już się powoli rozwidniało.
Próbowałem strząsnąć z siebie ten sen. Wróciłem do łóżka, ale nie zdołałem
zasnąć, byłem całkowicie rozbudzony.
Włożyłem szybko spodnie, chwyciłem kurtkę i zbiegłem na parter,
przeszedłem przez dziedziniec. Minąłem ogród warzywny i usiadłem na jednej z
ławek z giętego metalu. Kiedy patrzyłem na wschód słońca, usłyszałem za sobą
jakiś dźwięk. Odwróciłem się i zobaczyłem sylwetkę mężczyzny, który szedł w
moją stronę od bram klasztoru. Był to lama Rigden. Wstałem, a on głęboko się
pokłonił.
- Wcześnie wstałeś - powiedział. - Mam nadzieję, że dobrze spałeś?
- Tak - odparłem, patrząc, jak podchodzi do niewielkiego jeziorka i sypie
garść ziaren dla ryb. Woda zawirowała, kiedy rybki podpłynęły do jedzenia.
- A jakie były twoje sny? - spytał, nie patrząc na mnie.
Opowiedziałem mu o pościgu i o tym, jak uratowało mnie światło. Patrzył na
mnie z nieukrywanym zdziwieniem.
- A czy miałeś podobne doświadczenia w normalnym życiu, nie tylko w
snach? - spytał.
- Już kilka razy podczas tej podróży - przyznałem. - Lamo, co się dzieje?
Uśmiechnął się i przysiadł na ławce obok mnie. - Cóż, pomagają ci dakini.
- Nie rozumiem! Kim są dakini? Wil zostawił Yinowi list, w którym wspominał
o dakini, ale ja nigdy wcześniej o nich nie słyszałem.
- To są byty ze świata duchowego. Zwykle pojawiają się jako kobiety, ale
mogą przybrać każdą formę, jaką chcą. Na zachodzie znane są jako anioły, ale
są nawet bardziej tajemnicze, niż większość ludzi może sobie wyobrazić.
Obawiam się, że ich naturę w pełni znają tylko mieszkańcy Shambhali. Legendy
mówią, że dakini poruszają się wraz ze światłem Shambhali.
Zamilkł i spojrzał mi głęboko w oczy. - Zdecydowałeś już, czy odpowiesz na
wezwanie?
- Nawet bym nie wiedział, od czego zacząć...
- Legendy cię poprowadzą. Mówią, że czas, kiedy Shambhala ujawni się
światu, rozpoznamy po tym, iż coraz więcej ludzi zacznie rozumieć, w jaki
sposób żyją jej mieszkańcy, pojmą też prawdę ukrytą w energii modlitwy.
Modlitwa nie jest siłą, która działa tylko wtedy, gdy siądziemy i zdecydujemy się
modlić w jakiejś konkretnej sytuacji. Wtedy modlitwa też działa, oczywiście, ale
działa także kiedy indziej.
- Lamo, czy chodzi ci o stałe pola modlitwy?
- Tak. Wszystko, czego oczekujemy, dobre czy złe, świadome czy
nieświadome, wszystkiemu pomagamy się stać. Nasza modlitwa to energia, czy
też moc, która emanuje z nas we wszystkich kierunkach. U większości ludzi,
którzy rozumują w zwykły sposób, ta energia jest bardzo słaba i sama się znosi.
Ale u innych, którzy zwykle wiele w życiu osiągają, którzy są bardzo twórczy,
odnoszą sukcesy, to pole energii jest silne, choć zwykle jest nieświadome.
Większość takich ludzi ma mocne pole energetyczne dlatego, że dorastali w
warunkach, które nauczyły ich oczekiwać sukcesu i uważać go nawet za coś
całkiem oczywistego. Mieli silne wzorce, które naśladowali. Jednak legendy
mówią, że wkrótce wszyscy pojmą istnienie tej energii i zrozumieją, że
umiejętność jej używania można opanować i rozwinąć. Opowiedziałem ci o tym,
by wytłumaczyć, jak masz odpowiedzieć na wezwanie Shambhali. By odnaleźć
to święte miejsce, musisz systematycznie podnosić swoją energię, aż będziesz
emanował dostateczną twórczą siłą, by móc tam wejść. Legendy opisują, co
należy czynić. Mówią o trzech ważnych krokach. Jest jeszcze czwarty krok, ale
ten w pełni znany jest tylko mieszkańcom Shambhali. To dlatego odnalezienie
Shambhali jest takie trudne. Nawet, jeśli ktoś podniesie i rozwinie swą energię
wedle trzech pierwszych kroków, wciąż będzie potrzebował pomocy, by móc
znaleźć drogę do Shambhali. To dakini muszą otworzyć mu przejście.
- Nazwałeś dakini bytami duchowymi. Czy masz na myśli dusze, które są w
zaświatach i które służą nam za przewodników? - spytałem.
- Nie, dakini to inny rodzaj bytów, które mają strzec ludzi i pomagać im w
duchowym przebudzeniu. One nie są i nigdy nie były istotami ludzkimi.
- Są tym samym co anioły?
Lama się uśmiechnął. - Są tym, czym są. Jedną rzeczywistością. Każda
religia ma dla nich inne imię, tak jak każda religia ma swój sposób na opisywanie
Boga i tego, jak ludzie powinni żyć. Ale w każdej religii doświadczenie Boga, tej
energii miłości, jest dokładnie takie samo. Każda religia ma swoją własną historię
relacji z Bogiem i sposób opowiadania o tym, ale boskie źródło jest tylko jedno.
Tak samo jest z aniołami.
- To ty nie jesteś wyłącznie buddystą?
Lama o mało się nie roześmiał. - Nasza sekta i legendy, których strzeżemy,
mają swoje podłoże w buddyzmie, ale my opowiadamy się za zjednoczeniem, za
syntezą wszystkich religii. Wierzymy, że każda ma swoją prawdę, która powinna
być połączona z pozostałymi. I można to zrobić, nie tracąc podstawowych prawd
i tradycji swojej religii. Ja na przykład mogę się równie dobrze nazwać
chrześcijaninem co żydem czy muzułmaninem. Wierzymy, że ci, którzy żyją w
Shambhali, również pracują nad połączeniem prawd wszystkich religii. Pracują
nad tym w tym samym duchu, w jakim dalajlama dopuszcza do inicjacji
Kalachakry każdego, kto ma szczere serce.
Patrzyłem i słuchałem uważnie, starając się wszystko pojąć.
- Nie próbuj od razu zrozumieć wszystkiego - powiedział lama. - Pamiętaj
tylko, że połączenie wszystkich religijnych prawd jest ważne, jeśli moc energii
modlitwy ma wzrosnąć na tyle, by pokonać niebezpieczeństwa wywoływane
przez tych, którzy się lękają. Pamiętaj też, że dakini są prawdziwe.
- A co sprawia, że nam pomagają? - spytałem.
Lama wziął głęboki oddech, zamyślił się. Wydało mi się, że to pytanie jest
dla niego kłopotliwe.
- Pracowałem całe życie, by zrozumieć ten problem - powiedział w końcu. -■
Ale muszę przyznać, że nadal nie wiem. Myślę, że to wielka tajemnica
Shambhali i nie zostanie zrozumiana, dopóki cała Shambhala nie będzie
zrozumiana.
- Czy uważasz - wtrąciłem - że dakini mi pomagają?
- Tak - odparł z przekonaniem. - I twojemu przyjacielowi Wilowi również.
- A co z Yinem? Co on w tym wszystkim robi?
- Yin poznał twojego przyjaciela tutaj, w klasztorze. Yin także śnił o tobie, ale
w innym kontekście niż ja czy inni lamo-wie. Yin zdobył wykształcenie w Anglii i
zna zachodni sposób życia. Ma być twoim przewodnikiem, choć się przed tym
wzbrania, jak bez wątpienia zauważyłeś. Ale to tylko dlatego, że tak bardzo nie
chce nikogo zawieść. Będzie twoim przewodnikiem i zaprowadzi cię tak daleko,
jak tylko będzie mógł. Znów przerwał i patrzył na mnie wyczekująco.
- A co z chińskim rządem? Z agentami? - spytałem. - Co oni tu robią?
Czemu tak się nami interesują?
Lama spuścił wzrok. - Nie wiem. Wydaje się, że wyczuwają, iż coś się dzieje
z Shambhalą. Zawsze starali się stłumić tybetańską duchowość, ale teraz chyba
odkryli istnienie naszej sekty. Musisz być bardzo ostrożny. Oni się nas bardzo
boją.
Odwróciłem wzrok, wciąż myśląc o Chińczykach.
- Zdecydowałeś się? - spytał w końcu lama.
- Czy pójdę?
Uśmiechnął się wyrozumiale. - Tak.
- Nie wiem. Nie jestem pewien, czy mam odwagę ryzykować, że wszystko
stracę.
Lama tylko patrzył na mnie i kiwał głową.
- Lamo, mówiłeś coś o wyzwaniu dla mojego pokolenia - powiedziałem po
chwili. - Wciąż tego nie rozumiem.
- Druga wojna światowa podobnie jak zimna wojna - zaczął lama - były
wyzwaniami, przed którymi stanęło poprzednie pokolenie. Ogromny postęp
technologii dał narodom do ręki broń do masowego zabijania. W swoim
nacjonalistycznym zapamiętaniu totalitarne siły próbowały podbić demokratyczne
kraje. I to zagrożenie nadal by istniało, gdyby zwykli ludzie nie walczyli i nie ginęli
w obronie wolności, zapewniając światu zwycięstwo demokracji... Jednak twoje
zadanie jest inne niż zadanie twoich rodziców. Misja twojego pokolenia ma
zupełnie inną naturę niż ta, którą miało pokolenie drugiej wojny. Oni walczyli z
tyranią, używając broni i przemocy. Ty musisz walczyć z całym pojęciem wojny i
wrogów. To jednak wymaga takiego samego bohaterstwa. Rozumiesz?
Wydawało się, że to, co zrobili twoi rodzice, było niewykonalne. A jednak
przetrwali. Ty także musisz. Siły totalitaryzmu wcale nie zniknęły; po prostu nie
przejawiają się już w postaci narodów chcących tworzyć imperia. Moce tyranii są
teraz międzynarodowe i działają subtelniej, wykorzystują nasze uzależnienie od
technologii, nasze dążenie i pragnienie wygody, lepszego życia. Ze strachu
usiłują skupić postęp techniczny w rękach nielicznych jednostek tak, by ich
ekonomiczna pozycja była niezachwiana, by mogli kontrolować rozwój świata.
Przeciwstawienie się im za pomocą siły jest niemożliwe. Demokracji trzeba teraz
strzec, wykorzystując następny krok w ewolucji wolności. Musimy używać mocy
naszej wizji i siły oczekiwań, które z nas emanują jako nieprzerwana modlitwa.
To moc silniejsza niż jakakolwiek inna znana ludzkości, musimy ją opanować i
nauczyć się nią posługiwać, zanim będzie za późno. Są znaki, że coś się zmienia
w Shambhali. Ona się otwiera, przesuwa. - Lama wpatrywał się we mnie z
żelazną determinacją. - Musisz odpowiedzieć na wezwanie Shambhali. To
jedyny sposób, by oddać cześć temu, co zrobiło pokolenie twego ojca.
Ta ostatnia uwaga napełniła mnie lękiem.
- Od czego miałbym zacząć? - spytałem.
- Uzupełnić i opanować rozszerzanie swej energii - odparł lama. - To nie
będzie łatwe, bo masz w sobie wiele gniewu i strachu. Ale jeśli będziesz
wytrwały, przejście się ukaże.
- Przejście?
- Tak. Legendy mówią, że istnieje kilka przejść do Shambhali: jedno jest we
wschodnich Himalajach w Indiach, jedno na północnym zachodzie na granicy
Chin, a jedno na dalekiej północy, w Rosji. Znaki poprowadzą cię do właściwego
przejścia. Kiedy wszystko wyda ci się stracone, szukaj pomocy dakini.
Kiedy lama to mówił, z klasztoru wyszedł Yin, niosąc nasze bagaże.
- No dobrze - powiedziałem, czując coraz większy strach. - Spróbuję.
Kiedy to mówiłem, nie mogłem uwierzyć, że te słowa wychodzą z moich ust.
- Nie martw się - powiedział lama Rigden - Yin ci pomoże. Pamiętaj tylko, że
zanim będziesz mógł odnaleźć Shambhalę, musisz najpierw podnieść poziom
energii, która z ciebie emanuje i płynie w świat. Dopóki tego nie zrobisz, nie uda
ci się. Musisz też opanować moc swoich oczekiwań.
Spojrzałem na Yina. Niepewnie się uśmiechał.
- Już czas - powiedział.
Pielęgnowanie energii
Wyszliśmy na zewnątrz. Zobaczyłem starego, brązowego, może
dziesięcioletniego dżipa, zaparkowanego przy drodze. Kiedy podeszliśmy bliżej,
zauważyłem, że były w nim pudła z suchym prowiantem, śpiwory, grube kurtki.
Do bagażnika przytroczonych było kilka zapasowych kanistrów paliwa.
- A skąd się to wszystko wzięło? - spytałem.
Yin mrugnął do mnie. - Przygotowywaliśmy się do tej wyprawy już od dawna.
Z klasztoru lamy Rigdena Yin pojechał kilka mil na północ, a potem skręcił z
szerokiej kamienistej drogi na wąski trakt, niewiele szerszy od ścieżki dla
pieszych. Jechaliśmy kilka mil, nie mówiąc słowa. Prawda była taka, że nie
wiedziałem, co powiedzieć. Zgodziłem się na tę podróż wyłącznie z powodu
tego, co powiedział lama, i tego, co Wił zrobił dla mnie w przeszłości. Jednak
teraz niepokój wywołany tą decyzją zaczynał brać górę. Próbowałem strząsnąć z
siebie strach i skupić się na tym, co mówił lama Rigden. Co miał na myśli
poprzez „opanowanie mocy moich oczekiwań”? Spojrzałem na Yina. Patrzył w
skupieniu na drogę.
- Dokąd jedziemy? - spytałem.
Odpowiedział, nie patrząc na mnie. - To jest skrót do autostrady Przyjaźni.
Musimy pojechać na południowy zachód, do Tingri, niedaleko Mount Everestu.
Podróż zajmie prawie cały dzień. I znajdziemy się na znacznej wysokości.
- Czy ten teren jest bezpieczny?
Yin rzucił mi teraz szybkie spojrzenie. - Będziemy bardzo ostrożni. Musimy
znaleźć pana Hanha.
- A kto to?
- On wie najwięcej o Pierwszym Rozwinięciu energii modlitwy, którego
musisz się nauczyć. Pochodzi z Tajlandii i jest bardzo wykształcony.
- Pokręciłem głową i odwróciłem wzrok. - Nie jestem pewien, czy rozumiem,
o co chodzi w tych „rozwinięciach”. Co to właściwie jest?
- Wiesz, że masz swoje pole energetyczne. Tak? To pole modlitwy, które
przez cały czas z ciebie emanuje.
- No tak.
- I wiesz, że to pole wpływa na świat, na to, co się wydarza? Wiesz, że ono
może być albo małe i słabe, albo rozległe i silne.
- No tak, chyba tak.
- Są bardzo konkretne, precyzyjne metody powiększania i wzmacniania
twojego pola, tak żebyś stał się bardziej twórczy i silniejszy. Legendy mówią, że
w końcu wszyscy ludzie będą wiedzieli, jak to robić. Ale ty musisz się nauczyć
już teraz, jeśli chcesz odnaleźć Shambhalę i pomóc Wilowi.
- A ty umiesz już robić te „rozwinięcia”? - spytałem.
Yin zmarszczył brwi. - Tego nie powiedziałem.
Spojrzałem na niego wymownie. No pięknie! W jaki sposób miałem
opanować coś takiego, skoro nawet Yin miał z tym kłopoty?
Przez wiele godzin jechaliśmy w milczeniu, po drodze pojadając orzechy i
warzywa. Zatrzymaliśmy się tylko raz, żeby zatankować. Dobrze po zmroku
wjechaliśmy do Tingri.
- Tu musimy być bardzo ostrożni - powiedział Yin. - Jesteśmy w pobliżu
klasztoru Rongphu i bazy noclegowej Everestu. Chińczycy obserwują tu turystów
i alpinistów. Zobaczysz tu niesamowite widoki północnej strony Everestu.
Yin skręcił kilka razy i wjechał między stare, drewniane domy. Za nimi stała
prosta chata z glinianych cegieł. Teren wokół domku pana Hanha był pięknie
utrzymany, na wypielęgnowanych klombach i w małych skalnych ogródkach
kwitły kwiaty.
Kiedy podjeżdżaliśmy, przed chatą pojawił się duży mężczyzna w kolorowej,
ręcznie haftowanej szacie. Mógł być po sześćdziesiątce, ale poruszał się jak
osoba znacznie młodsza. Głowę miał ogoloną.
Yin pomachał ręką, gdy mężczyzna mrużąc oczy, próbował rozpoznać, kto
nadjeżdża. Poznał Yina, uśmiechnął się szeroko i podszedł do nas, gdy
wysiadaliśmy z dżipa. Przez chwilę rozmawiali po tybetańsku, potem Yin wskazał
na mnie i powiedział: - To właśnie jest mój amerykański przyjaciel.
Przedstawiłem się Hanhowi, a on skłonił się nieznacznie i uścisnął moją
dłoń.
- Witam. Proszę, wejdźcie.
Kiedy Hanh wrócił do domu, Yin wyjął z dżipa swój plecak. - Weź swój worek
- powiedział.
Wnętrze domku było skromne, ale pełne kolorowych tybetańskich malowideł
i chodników. Weszliśmy do niewielkiego saloniku i stąd mogłem widzieć inne
pomieszczenia. Na lewo była malutka kuchnia i sypialnia, a na prawo pokój, który
wyglądał jak gabinet przyjęć. Na środku stał tam stół do masażu, przy jednej ze
ścian stały szafki z buteleczkami, był też niewielki zlew.
Yin powiedział do Hanha coś po tybetańsku, usłyszałem, że kilkakrotnie
powtórzył moje imię. Hanh pochylił się z uwagą. Rzucił mi uważne spojrzenie i
wziął potężny oddech.
- Jesteś bardzo zalękniony - powiedział Hanh, przypatrując mi się teraz
bardzo dokładnie.
- Żartuje pan? - rzuciłem z kwaśnym uśmiechem.
Hanh roześmiał się z mojego sarkazmu. - Musimy coś z tym zrobić, jeśli
masz wypełnić swoją misję.
Obszedł mnie dookoła, bacznie oglądając moje ciało.
- Mieszkańcy Shambhali - zaczął - żyją w inny sposób niż pozostali ludzie.
Zawsze tak żyli. Przez wieki różnica energii między tymi w Shambhali a zwykłymi
ludźmi była zawsze wielka. Ale w ostatnim czasie reszta ludzkości rozwinęła się i
podniosła swoją świadomość, więc ta różnica się zmniejszyła, ale wciąż jest
duża.
Kiedy Hanh mówił, spojrzałem na Yina. Wydał mi się równie zdenerwowany
jak ja.
Hanh jakby to wyczuł. - Yin jest tak samo pełen lęku jak ty - powiedział. - Ale
on wie, że może poskromić swój strach. Myślę, że ty jeszcze nie zdajesz sobie z
tego sprawy. Musisz zacząć myśleć i działać podobnie jak mieszkańcy
Shambhali. Musisz się najpierw nauczyć pielęgnować, a potem utrzymywać
swoją energię. - Hanh zamilkł na chwilę i znów skupił się na obserwacji mojego
ciała. Uśmiechnął się. - Masz za sobą wiele doświadczeń - powiedział w końcu. -
Powinieneś być silniejszy.
- Może nie pojmuję energii we właściwy sposób? - spytałem.
- Ależ skąd, pojmujesz dobrze - Hanh uśmiechnął się szeroko. - Po prostu
nie chcesz zmienić swojego sposobu życia. Podniecasz się i fascynujesz jakąś
ideą, a potem wolisz dalej żyć nieświadomie, mniej więcej tak, jak żyłeś zawsze.
Ta rozmowa nie przebiegała tak, jakbym sobie tego życzył. Mój strach
zastąpiła teraz narastająca irytacja. Stałem, a Hanh obchodził mnie wkoło
jeszcze kilka razy, wciąż uważnie przypatrując się całemu mojemu ciału.
- Na co pan tak patrzy? - nie wytrzymałem.
- Kiedy oceniam poziom czyjejś energii, zawsze najpierw przyglądam się
postawie - powiedział rzeczowo i spokojnie. - Twoja nie jest taka najgorsza, ale
musiałeś nad tym pracować, prawda?
Ta uwaga była bardzo trafna. Kiedy byłem nastolatkiem, urosłem bardzo
szybko w ciągu jednego roku i w rezultacie strasznie się garbiłem. Zawsze bolały
mnie plecy. Poprawiło mi się dopiero, kiedy zacząłem regularnie co rano
wykonywać kilka podstawowych ćwiczeń jogi.
- Energia wciąż nie płynie zbyt dobrze w górę twojego ciała - zauważył Hanh.
- Może pan to stwierdzić, jedynie na mnie patrząc? - zdziwiłem się.
- I czując cię. Ilość i siłę twojej energii można wyczuć tak samo jak stopień
twojej obecności w pokoju. Z pewnością sam nieraz byłeś świadkiem, że ktoś
wchodzi do pomieszczenia i od razu się czuje, że ma silną obecność, nawet
charyzmę?
- O tak, oczywiście - mówiąc to, natychmiast pomyślałem o mężczyźnie z
hotelu w Katmandu.
- Im więcej ktoś ma energii, tym bardziej inni odczuwają obecność takiej
osoby. Często jest to jednak energia, przez którą popisuje się ego, na początku
wydaje się silna, a potem bardzo szybko się rozprasza. U niektórych osób jest to
prawdziwa i stała energia, która pozostaje niezmienna.
Potaknąłem.
- Na twoją korzyść działa to, że jesteś otwarty - ciągnął dalej Hanh. -
Doświadczyłeś mistycznego otwarcia, nagłego przepływu boskiej energii, coś
takiego zdarzyło ci się w przeszłości, mam rację?
- Tak - potwierdziłem, myśląc o swoim przeżyciu na górskim szczycie w
Peru. Nawet w tej chwili wspomnienie było żywe w mej pamięci. Doszedłem
wtedy do kresu drogi, byłem pewien, że za chwilę zabiją mnie peruwiańscy
żołnierze i wtedy nagle ogarnął mnie nieziemski spokój, a równocześnie euforia,
poczucie lekkości. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem tego, co mistycy
różnych religii nazywają stanem transcendentnym.
- W jaki sposób wypełniała cię wtedy energia? - spytał Hanh. - Jak to się
działo?
- To było jak fala spokoju, cały mój lęk zniknął.
- A jak ta energia się poruszała?
To było zagadnienie, nad którym nigdy się nie zastanawiałem, ale teraz
zacząłem sobie wszystko przypominać. - Wydaje mi się, że ta fala płynęła w górę
mojego kręgosłupa i jakby wychodziła czubkiem głowy... unosiła całe ciało do
góry. Czułem się, jakbym płynął w powietrzu. Tak, jakby jakaś lina ciągnęła mnie
w górę.
Hanh pokiwał głową, potem spojrzał mi w oczy.
- A jak długo to trwało?
- Niedługo - przyznałem. - Ale potem nauczyłem się wdychać w siebie
otaczające mnie piękno, żeby przywołać to uczucie.
- To, czego brakuje w twojej praktyce - powiedział Hanh
- to umiejętność nie tylko „wdychania” energii, ale świadomego
utrzymywania jej na wysokim poziomie. To pierwszy krok, którego musisz się
teraz nauczyć. Musisz sprawić, by energia pełniej w ciebie wpływała. To trzeba
robić w bardzo precyzyjny sposób, biorąc pod uwagę wszystkie inne działania
tak, żeby nie zniszczyć raz nabudowanej energii. - Zamilkł na chwilę.
- Rozumiesz mnie? Całym życiem musisz podtrzymywać wysoką energię.
Musisz być... spójny. - Spojrzał na mnie z chytrym uśmieszkiem. - Musisz żyć
mądrze. No, zjedzmy coś.
Zniknął w kuchni i wrócił z półmiskiem warzyw i miseczką jakiegoś sosu.
Posadził mnie i Yina przy stole i rozdzielił warzywa na trzy miski. Wkrótce stało
się jasne, że jedzenie to część nauki, której mi udzielał.
Zaczęliśmy jeść, a Hanh mówił dalej. - Utrzymywanie wyższej energii w ciele
nie jest możliwe, jeśli ktoś je martwą żywność.
Odwróciłem wzrok i westchnąłem. Jeśli ma to być lekcja zdrowego żywienia,
to może sobie darować.
Moje podejście rozwścieczyło Hanha.
- Czyś ty zwariował? - niemal krzyknął. - Twoje życie może zależeć od tych
informacji, a ty nie robisz najmniejszego wysiłku, żeby się czegoś nauczyć. Co ty
sobie wyobrażasz? Że możesz żyć, jak ci się podoba i dokonywać ważnych
rzeczy?
Zamilkł i spoglądał na mnie z ukosa. Wyczułem, że choć jego gniew był
prawdziwy, to był również częścią całej nauki. Miałem wrażenie, że przekazuje
mi informacje na kilku poziomach. Kiedy na niego spojrzałem, nie potrafiłem się
nie uśmiechnąć. Hanha po prostu nie sposób było nie lubić.
Poklepał mnie po ramieniu i odwzajemnił uśmiech.
- Większość ludzi - zaczął znowu - jest w młodości pełna energii i
entuzjazmu, a potem dochodzą do wieku średniego i zaczynają się powoli
zapadać i zwalniać, ale udają, że tego nie widzą. No bo przecież wszyscy ich
przyjaciele też zwalniają, za to dzieci są aktywne, tak więc spędzają coraz więcej
czasu, siedząc i jedząc to, co im smakuje... I po jakimś czasie zaczynają
narzekać i mieć problemy, na przykład z trawieniem albo ze skórą. Kładą to na
karb wieku, ale pewnego dnia pojawia się poważna choroba, która nie chce
zniknąć. Wtedy zwykle idą do lekarza, który nie zajmuje się ich stresem, tylko
przepisuje lekarstwa. I czasem to pomaga, a czasem nie. A potem, kiedy mijają
kolejne lata, zapadają na jakąś chorobę, która staje się coraz poważniejsza, i
wtedy zdają sobie sprawę, że umierają. Jedynym pocieszeniem jest dla nich to,
że myślą, iż to co im przytrafia się w końcu wszystkim, że to nieuniknione.
Straszne, że taki spadek energii przydarza się nawet ludziom, którzy uważają się
za bardzo „uduchowionych”... - Pochylił się do mnie i rozejrzał wokół, jakby
sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje. - To dotyczy również niektórych bardzo
szanowanych łamów. Chciałem się roześmiać, ale się powstrzymałem.
- Jeśli dążymy do wyższej energii, a równocześnie spożywamy jedzenie,
które nas z tej energii okrada, to nigdzie nie dojdziemy. Musimy brać pod uwagę
wszystkie energie, którym po prostu pozwalamy przeniknąć do naszego pola,
zwłaszcza zjedzenia, i wystrzegać się wszystkiego, co złe, jeśli nasze pole
energetyczne ma być silne. - Przysunął się do mnie jeszcze bliżej. - To bardzo
trudne dla większości ludzi, bo jesteśmy uzależnieni od jedzenia, które zwykle
spożywamy, a ogromna część tych pokarmów to prawdziwe trucizny.
Odwróciłem wzrok.
- Wiem, wiem, że na świecie krąży bardzo wiele sprzecznych informacji na
temat jedzenia - mówił dalej Hanh. - Ale wśród nich jest też prawda. Każdy musi
to sam zbadać, zobaczyć to z szerszej perspektywy. Jesteśmy bytami
duchowymi, które pojawiły się na tym świecie, by podnosić poziom swej energii.
A jednak większość rzeczy, które tu znajdujemy, służy głównie zmysłowym
przyjemnościom i rozrywce, i większość żywi się naszą energią i popycha nas ku
fizycznemu rozkładowi. Jeśli ktoś naprawdę wierzy, że jest bytem
energetycznym, to musi zmniejszyć swój dostęp do tych pokus... Kiedy spojrzysz
wstecz na ewolucję, zobaczysz, że od samego początku musieliśmy próbować
różnego pożywienia metodą prób i błędów, i zrozumieć, które pokarmy są dla
nas dobre, a które nas zabijają. Zjesz tę roślinę, przeżyjesz, zjesz tamtą
umrzesz. W tym momencie ewolucji zrozumieliśmy, co nas fizycznie zabija, ale
dopiero teraz zaczynamy zdawać sobie sprawę, jakie jedzenie może nam
zapewnić długowieczność i wysoki poziom energii, a jakie nas po prostu
„zużywa”.
Przerwał na chwilę, jakby chciał się upewnić, czy go rozumiem.
- W Shambhali to rozumieją. Wiedzą, kim naprawdę jesteśmy jako ludzie.
Wyglądamy, jakbyśmy składali się jedynie z materii, z ciała i krwi, ale w gruncie
rzeczy jesteśmy przecież zbiorem atomów! Czystą energią! Wasza zachodnia
nauka potwierdziła ten fakt. Kiedy spojrzymy na poziom atomów, najpierw
widzimy cząsteczki, a potem, na wyższych poziomach, nawet te cząsteczki
znikają i zostaje czysta energia, która wibruje na pewnych częstotliwościach. I
jeśli z tej perspektywy spojrzymy na to, co jemy, zrozumiemy że to, co wkładamy
do naszego ciała, bezpośrednio wpływa na poziom owych wibracji. Niektóre
pokarmy podwyższają energię i wibracje, a inne zmniejszają. Prawda jest tak
prosta... Wszystkie choroby są skutkiem spadku poziomu wibracji, a kiedy
energia spada do pewnego poziomu, istnieją naturalne siły, które są tak
zaprogramowane, by niszczyć nasze ciała.
Spojrzał na mnie tak, jakby powiedział coś niezwykle głębokiego.
- Masz na myśli, niszczyć fizycznie? - spytałem.
- Oczywiście. Spójrz na to znów z szerszej perspektywy. Kiedy coś umiera,
pies potrącony przez samochód albo człowiek po długiej chorobie, poszczególne
komórki ciała natychmiast tracą swoje wibracje i chemicznie stają się bardzo
kwaśne. Ten poziom zakwaszenia jest z kolei sygnałem dla mikrobów, które
mamy na ziemi, dla wirusów, dla bakterii i grzybów, że nadszedł czas, by
zdekomponować tę materię. To jest ich zadanie w świecie fizycznym, po to
istnieją. By zwrócić fizyczne ciało ziemi. Powiedziałem wcześniej - ciągnął - że
kiedy przez to, co jemy, spada poziom energii w naszych ciałach, to czyni nas
podatnymi na choroby. To działa w ten sposób: kiedy coś jemy, pożywienie
zostaje strawione, przechodzi przez procesy metabolizmu, a w naszym ciele
pozostają odpady. Te odpady mają albo odczyn zasadowy, albo kwaśny, to
zależy od pokarmu. Jeśli jest to odczyn alkaliczny, czyli zasadowy, nasz
organizm bardzo łatwo się ich pozbywa i zużywa przy tym niewiele energii.
Jednak jeśli te odpady są kwaśne, to system krwionośny i limfatyczny ma wielkie
problemy, by je usunąć, zostają więc jako złogi w naszym organizmie, przyjmują
krystaliczne formy o niskiej wibracji, tym samym tworzą blokady i obniżają
poziomy wibracji naszych komórek. Im więcej w ciele takich kwaśnych odpadów,
tym bardziej kwaśne stają się całe tkanki. I zgadnij, co wtedy? - Rzucił mi znów
to swoje dramatyczne spojrzenie. - Pojawia się taki czy inny mikrob i od razu
wyczuwa ten cały kwas i mówi sobie „O! To ciało jest gotowe, żeby je rozłożyć!”
Pojmujesz to? Kiedy jakikolwiek organizm umiera, bardzo szybko materia staje
się wysokokwasowa i zostaje skonsumowana, rozłożona przez mikroby. Jeśli za
życia zaczynamy przypominać taką kwaśną materię, czy też stan śmiertelny, to
stajemy się celem ataku mikrobów. Wszystkie ludzkie choroby to właśnie skutek
takich ataków.
Musiałem przyznać, że to, co mówił Hanh, miało sens. Jakiś czas temu w
Internecie natknąłem się na naukowe materiały o odczynie ph naszego ciała. Co
więcej, jakby intuicyjnie sam o tym wiedziałem.
- Twierdzisz więc, że to, co jemy, bezpośrednio może nas narażać na
choroby? - spytałem.
- Tak, nieodpowiednie jedzenie może obniżyć poziom naszych wibracji do
tego stopnia, że siły natury rozpoczynają proces przywracania naszego ciała
ziemi.
- A co z chorobami, których nie wywołują żadne mikroby?
- Wszystkie choroby tak czy inaczej pojawiają się poprzez działanie
mikrobów. To potwierdzają właśnie wasze, zachodnie badania. Odkryto rozmaite
mikroby, które teraz kojarzy się z zatorami naczyń krwionośnych przy chorobach
wieńcowych, a nawet z tworzeniem złośliwych nowotworów. Ale pamiętaj,
mikroby po prostu robią to, co mają do zrobienia. To dieta może stworzyć
kwasowe środowisko, które jest prawdziwą przyczyną choroby.
Zrobił sobie krótką przerwę, ale po chwili znów się odezwał:
- Pomyśl nad tym. Musisz to w pełni pojąć. My, ludzie, znajdujemy się albo w
stanie zasadowym, alkalicznym, to znaczy mamy wysoką energię, albo jesteśmy
w stanie kwasowym, który daje sygnał żyjącym w nas mikrobom, albo tym w
najbliższym otoczeniu, że jesteśmy gotowi do rozkładu. Choroba to dosłownie
gnicie jakiejś części naszego ciała, bo mikroby dostały sygnał, że jest to już
martwa materia.
Znów spojrzał na mnie, jakby dzielił się ważnym sekretem.
- Przepraszam, że mówię tak bez ogródek. Ale nie mamy zbyt wiele czasu.
Jedzenie, które spożywamy, decyduje o tym, w którym z tych stanów jesteśmy.
Zwykle pokarmy, które pozostawiają najwięcej kwasowych odpadów, są ciężkie,
przegotowane, zmienione chemicznie, słodkie. Na przykład mięsa, słodycze,
mąki, makarony, alkohol, kawa, a nawet słodsze owoce. Pokarmy zasadowe są
zwykle bardziej zielone, świeższe i bardziej „żywe”, jak na przykład świeże
warzywa, jarzyny, sałaty czy rośliny strączkowe, owoce takie jak awokado,
pomidory, grejpfruty, cytryny. To bardzo proste. Jesteśmy energetycznymi bytami
w energetycznym świecie. Wy, tam na Zachodzie, mogliście dorastać, myśląc, że
gotowane czy smażone mięso, albo chemicznie zmienione i przetworzone
jedzenie jest dla was dobre. Ale teraz już wiadomo, że taka żywność tworzy
środowisko powolnego rozkładu, które z czasem zbiera swoje żniwo... Wszystkie
straszne choroby, które prześladują ludzkość: arterioskleroza, wylewy, artretyzm,
AIDS, a zwłaszcza nowotwory istnieją dlatego, że zanieczyszczamy nasze ciała,
co z kolei sygnalizuje mikrobom, że jesteśmy gotowi do rozkładu, dekompozycji,
do śmierci. Zawsze się zastanawiano, dlaczego niektórzy ludzie narażeni na
działanie tych samych mikrobów nie zapadają na takie same choroby co inni.
Różnica polega na innym środowisku wewnątrz ich ciała. Dobra wiadomość jest
taka, że nawet jeśli mamy wysoki odczyn kwasowości w organizmie i zaczynamy
się rozkładać, to można ten proces odwrócić, jeśli poprawimy sposób żywienia,
zmienimy odczyn na zasadowy i tym samym podwyższymy poziom
energetycznych wibracji.
Teraz mówiąc, wymachiwał rękoma, wzrok mu płonął, co chwila mrugał z
przejęcia.
- Jeśli chodzi o zasady utrzymania zdrowego, pełnego energii ciała, to ciągle
tkwimy w średniowieczu! Istoty ludzkie powinny żyć ponad sto pięćdziesiąt lat.
Ale jemy w ten sposób, że natychmiast zaczynamy sami siebie niszczyć.
Gdziekolwiek spojrzysz, widzisz ludzi, którzy na twoich oczach się rozkładają!
Jednak wcale nie musi tak być. - Zatrzymał się, by nabrać powietrza. - W
Shambhali jest zupełnie inaczej.
Po chwili Hanh zaczął przechadzać się wokół mnie, znów z uwagą oglądając
moje ciało.
- No więc teraz już wiesz - zakończył. - Legendy mówią, że ludzie najpierw
poznają prawdziwą naturę pożywienia i nauczą się, co powinni jeść. Potem, jak
mówią legendy, będziemy mogli w pełni się otworzyć na wewnętrzne źródła
energii, które jeszcze bardziej podniosą nasze wibracje. - Znów usiadł na krześle
przy stole i spojrzał na mnie. - Bardzo dobrze znosisz wysokość, na której
jesteśmy, ale mimo to chciałbym, żebyś teraz odpoczął.
- To by było miłe - powiedziałem. - Jestem wykończony.
- Tak - przyznał Yin. - Mieliśmy bardzo długi dzień.
- Upewnij się, żeby oczekiwać snu - powiedział Hanh, prowadząc mnie do
sypialni.
- Oczekiwać snu?
- O tak, masz więcej mocy, niż myślisz.
Roześmiałem się.
Obudziłem się nagle i spojrzałem przez okno. Słońce stało już wysoko na
niebie. Nie miałem snów. Włożyłem buty i poszedłem do saloniku. Hanh i Yin
siedzieli przy stole i rozmawiali.
- Jak spałeś? - spytał Hanh.
- W porządku - odparłem i opadłem na wolne krzesło. - Ale nie miałem snów,
a przynajmniej ich nie pamiętam.
- To dlatego, że masz za mało energii - powiedział Hanh trochę nieobecnym
głosem, bo znów intensywnie wpatrywał się w moje ciało. Zauważyłem, że
skupia się szczególnie na tym, w jaki sposób siedzę.
- Na co teraz patrzysz? - spytałem.
- Czy zawsze w ten sposób wstajesz rano? - odpowiedział pytaniem.
Podniosłem się z krzesła. - O co chodzi?
- Po przebudzeniu trzeba najpierw obudzić swoje ciało i zacząć akceptować
energię, zanim zrobi się cokolwiek innego.
Hanh stanął naprzeciw mnie w szerokim rozkroku z dłońmi na biodrach.
Szybko zsunął stopy razem i uniósł ramiona. Całe jego ciało uniosło się jednym
płynnym ruchem, aż stał na czubkach palców z rękoma wyprostowanymi nad
głową i złączonymi dłońmi.
Zamrugałem. W ruchu jego ciała było coś niezwykłego, ale nie mogłem sobie
uświadomić, co. Wydawało się, jakby unosił się nad ziemią, w ogóle nie
używając mięśni. Trudno mi było skupić na nim wzrok. Kiedy znów odzyskałem
ostrość widzenia, Hanh stał z promiennym, szerokim uśmiechem. I znów jego
ciało wykonało kilka niezwykle płynnych ruchów, jakby szedł, a może płynął w
moim kierunku. Znów zamrugałem.
- Większość ludzi budzi się powoli - powiedział Hanh. - A potem się snują i w
końcu dodają sobie siły filiżanką kawy lub herbaty. Idą do pracy, w której znów
się snują, albo używają tylko niektórych partii swoich mięśni. Wzorce się ustalają,
i tak, jak powiedziałem, na drodze, którą przez nasze ciała płynie energia, tworzą
się blokady. Żeby pobierać całą dostępną energię, musisz się najpierw upewnić,
że twoje ciało jest całkowicie otwarte. Robisz to, poruszając każdym mięśniem,
co rano zaczynając od centrum ciała. Wskazał na punkt tuż poniżej swojego
pępka. - Jeśli skupisz się na ruchu od tego miejsca, to twoje mięśnie będą wolne,
by móc działać na najwyższym poziomie koordynacji. To podstawowa zasada
wszystkich sztuk walki i sztuki tańca. Możesz nawet stworzyć swoje własne
ruchy.
To powiedziawszy, rozpoczął serię ruchów, których nie widziałem wcześniej
nigdy w życiu. Przypominało to układy, jakie można zaobserwować w tai chi.
Hahn wykonywał teraz jakąś bardzo skomplikowaną odmianę tych ruchów.
- Twoje ciało - rzucił - samo będzie wiedziało, jak się poruszać, żeby się
rozluźnić i zlikwidować swoje blokady.
Stanął na jednej nodze, pochylił się do przodu i wykonał zamach rękoma,
jakby gotował się do rzutu piłeczką softballową, tyle że w czasie tego ruchu jedna
z jego dłoni omal nie dotknęła podłogi. A potem wykonał w miejscu szybki obrót
na drugiej nodze. Nie zauważyłem, jak zmienia się jego środek ciężkości, znów
miałem wrażenie, jakby płynął w powietrzu.
Potrząsnąłem głową i próbowałem skupić wzrok, ale on nagle znieruchomiał,
jakby fotograf zatrzymał jego ruch w stop-klatce. Wydawało się to fizycznie
niewykonalne. W następnej chwili znów szedł w moim kierunku.
- Jak ty to robisz? - spytałem.
- Zaczynałem powoli, pamiętałem o podstawowych zasadach. Jeśli twój ruch
zaczyna się od środka ciała, a ty oczekujesz, że energia przez ciebie przepłynie,
to będziesz się poruszać z coraz większą i większą lekkością. Oczywiście, żeby
to opanować, musisz umieć się otwierać na całą boską energię, która w tobie
jest. - Zamilkł i spojrzał na mnie. - Czy dobrze pamiętasz swoje mistyczne
doświadczenie?
Pomyślałem znów o Peru i przeżyciach na górskim szczycie.
- Dość dobrze, tak mi się wydaje.
- To świetnie, wyjdźmy na dwór.
Yin dołączył do nas z uśmiechem. Wyszliśmy za Hanhem do niewielkiego
ogródka, po kilku schodach dotarliśmy na otwartą przestrzeń porośniętą brązową
trawą. Było tu też kilka wielkich, postrzępionych głazów. Skały miały na sobie
niezwykle ciekawy deseń czerwonych i brązowych pasków i plam. Przez dziesięć
minut Hanh prowadził mnie przez kilka ruchów, które sam wykonywał wcześniej,
a potem wskazał mi miejsce, żebym usiadł na ziemi. Sam usiadł po mojej prawej
ręce. Yin przysiadł za nami. Poranne słońce obmywało ciepłym, żółtym światłem
górskie szczyty widoczne w oddali. Uderzyło mnie ich piękno.
- Legendy mówią - zaczął Hanh - że otwieranie się na wyższą energię to
umiejętność, którą w pewnym momencie posiądą wszyscy ludzie. To się zacznie
od wiedzy, że taki poziom świadomości jest możliwy do osiągnięcia. Wtedy
przejdziemy do zrozumienia wszystkich faktów związanych z pielęgnowaniem i
utrzymywaniem wyższych poziomów energii. - Przerwał i spojrzał na mnie. - Ty
już znasz podstawy, ale musisz rozwinąć swoje zmysły. Legendy mówią, że
najpierw trzeba się uspokoić i rozejrzeć wokół siebie. Większość z nas rzadko się
dokładnie przygląda temu, co nas otacza. Otoczenie jest zwykle jedynie tłem dla
tego, co akurat zaprząta nasz umysł. Musimy pamiętać, że wszystko we
wszechświecie żyje, jest pełne duchowej energii i jest częścią Boga. Musimy
świadomie poprosić o połączenie z tym boskim źródłem wewnątrz nas. Jak już
wiesz, oznaką tego, że łączymy się z tą energią, jest poczucie piękna. Zadawaj
sobie zawsze pytanie: Jak pięknie wszystko wygląda? Nieważne, jakie się
wydaje na początku, zawsze możemy ujrzeć więcej piękna, jeśli spróbujemy.
Poziom piękna, które widzimy, jest miarą boskiej energii, którą otrzymujemy.
Hanh dał mi trochę czasu, bym patrzył, naprawdę patrzył na wszystko, co
mnie otacza.
- Kiedy już zaczniemy ustanawiać połączenie - powiedział po chwili - i
doświadczać wewnątrz siebie boskiej energii, wszystko, co dostrzegamy, wydaje
się mieć mocniejszą obecność. Zauważamy wyjątkowe kształty i kolory
poszczególnych rzeczy. Kiedy tak się stanie, możemy wdychać jeszcze więcej
energii. Bo widzisz, w rzeczywistości ta energia pochodzi nie tylko z tego, co nas
otacza, choć oczywiście można wchłaniać ją bezpośrednio z niektórych roślin
czy świętych miejsc. Święta energia pochodzi głównie z połączenia się z tym, co
boskie w nas samych. Wszystko wokół, i to, co stworzyła natura, i to, co stworzył
człowiek, czyli kwiaty, skały, trawa, góry, sztuka, już jest majestatycznie piękne i
obecne w sposób, którego człowiek nie jest w stanie odebrać. Kiedy otwieramy
się na boską energię, jedynie podnosimy swoje wibracje. Dzięki temu podnosimy
też możliwości swojej percepcji, żeby móc ujrzeć świat taki, jaki rzeczywiście
jest. Rozumiesz to? Ludzie już żyją w świecie niebywałej piękności, koloru,
formy. Niebo jest właśnie tutaj. My tylko nie potrafiliśmy jeszcze dostatecznie
otworzyć się na energię, by to zobaczyć.
Słuchałem go zafascynowany. Teraz było to dla mnie jaśniejsze niż
kiedykolwiek wcześniej.
- Skup się na pięknie - polecił Hanh - i zacznij wdychać w siebie energię.
Wziąłem głęboki oddech.
- A teraz, oddychając, zauważ, czy piękno nie staje się wyrazistsze...
Znów spojrzałem na skały i góry i ku mojemu zaskoczeniu dopiero teraz
spostrzegłem, że najwyższy ze szczytów widocznych w oddali to Mount Everest.
Z jakiegoś powodu wcześniej nie rozpoznałem jego kształtu.
- Tak, tak dobrze, patrz na Everest - prowadził mnie Hanh.
Kiedy wpatrywałem się w masyw, zauważyłem też, że pokryte śniegiem
skalne tarasy mają kształt schodów, które prowadzą na szczyt w kształcie
korony. To jeszcze wyostrzyło moją percepcję i w tej chwili najwyższa góra
świata wydała mi się bardzo bliska, była jakby częścią mnie, tak jakbym mógł
wyciągnąć rękę i jej dotknąć.
- Ciągle oddychaj - przypomniał Hanh. - Twoje wibracje i percepcja jeszcze
się podniosą. Wszystko stanie się jasne; błyszczące, jakby rozświetlone od
środka.
Wziąłem kolejny oddech i zacząłem się fizycznie czuć lżejszy. Bez trudu
całkowicie wyprostowałem plecy. To nie do wiary, ale czułem się dokładnie tak,
jak podczas mojego doświadczenia w Peru!
Hanh kiwał głową z aprobatą. - Pamiętaj, twoja umiejętność postrzegania i
odbierania piękna to znak, że wypełnia cię boska energia. Ale są też inne znaki...
Poczujesz się lżejszy. Energia przepłynie przez ciebie i uniesie cię tak, jak sam
powiedziałeś, jakby lina ciągnęła cię do góry... Poczujesz też głębszą mądrość,
wiedzę o tym, kim jesteś i co robisz. Otrzymasz intuicje i sny o tym, co cię czeka
na ścieżce życia. - Zamilkł i spojrzał na moje ciało. Siedziałem prosto bez
najmniejszego wysiłku. - A teraz przejdziemy do części najważniejszej -
powiedział Hanh. - Musisz się nauczyć, jak utrzymywać tę energię, jak sprawić,
by wciąż przez ciebie płynęła. Tutaj musisz użyć mocy swoich oczekiwań, mocy
energii swojej modlitwy.
I znów pojawiło się to słowo „oczekiwanie”. Nigdy wcześniej nie słyszałem,
by używano go w takim kontekście.
- Ale jak mam to zrobić? - spytałem zbity z tropu. Moje ciało straciło energię,
a kształty i kolory wokół pobladły.
Hanh wybuchnął głośnym śmiechem. Kilka razy próbował się powstrzymać,
ale w końcu zatoczył się na trawę i skręcał w nie kontrolowanych spazmach.
Parę razy udało mu się odzyskać powagę, ale kiedy tylko na mnie spojrzał,
natychmiast znów zaczynał się śmiać. Słyszałem też, jak za moimi plecami
chichocze Yin.
W końcu Hanh wziął kilka głębokich oddechów i po chwili się uspokoił.
- Bardzo cię przepraszam - powiedział. - Ale miałeś tak niesamowicie
komiczną minę! Ty naprawdę nie wierzysz, że masz jakąkolwiek moc, prawda?
- Nie o to chodzi - zaprotestowałem. - Nie wiedziałem tylko, co masz na
myśli przez „oczekiwania”.
Hanh wciąż się uśmiechał. - Przecież zawsze masz w sobie jakieś
oczekiwania wobec życia, prawda? No choćby to, iż spodziewasz się, że słońce
wzejdzie. Spodziewasz się, że twoja krew będzie krążyć, tak?
- Oczywiście.
- Cóż, ja tylko proszę, żebyś stał się świadomy swoich oczekiwań. To jedyny
sposób, żeby utrzymać i poszerzyć ten wyższy poziom energii, którego właśnie
doświadczyłeś. Musisz się nauczyć, by oczekiwać tego poziomu w swoim życiu.
Trzeba to robić z premedytacją, świadomie. To jedyny sposób, by osiągnąć
Pierwsze Rozwinięcie energii. Chcesz znowu spróbować?
Odwzajemniłem jego uśmiech i spędziliśmy kilka minut, znów oddychając i
nabudowując energię. Kiedy widziałem już wyższy poziom piękna, do którego
doszedłem wcześniej, dałem Hanhowi znak skinieniem głowy.
- Teraz - powiedział - musisz oczekiwać, że energia, która cię wypełnia, dalej
będzie cię wypełniać i wypływać z ciebie we wszystkich kierunkach. Zwizualizuj
sobie, że tak się dzieje.
Starałem się utrzymać poziom energii tak, jak mówił Hanh.
- A to wypływanie? - spytałem. - Skąd mam wiedzieć, że to się naprawdę
dzieje?
- Sam to poczujesz. Na razie tylko wizualizuj.
Wziąłem kolejny oddech i wyobraziłem sobie, że energia wypełnia mnie, a
potem emanuje we wszystkie strony świata.
- Wciąż nie wiem, czy to się naprawdę dzieje - powtórzyłem. Hanh spojrzał
na mnie z lekką niecierpliwością. - Wiesz, że energia z ciebie wypływa, bo się
utrzymuje, to znaczy kolory i kształty wciąż widzisz wyraźniej, czujesz, jak
energia cię wypełnia, a potem się przelewa i wypływa na zewnątrz.
- Ale jakie to uczucie? - spytałem.
Spojrzałem znów na góry, wyobrażając sobie, że strumień energii emanuje
ze mnie w ich kierunku. Nadal były piękne, ale teraz stały się też niezwykle
pociągające. I wtedy poczułem niesamowity przypływ emocji, przypomniałem
sobie, co dokładnie czułem w Peru.
Hanh pokiwał głową.
- Oczywiście! - powiedziałem. - Oznaką tego, że energia wypływa, jest
uczucie miłości!
Hanh uśmiechnął się szeroko. - Tak, miłość jest uczuciem, które pozostaje z
tobą tak długo, jak energia twojej modlitwy emanuje na świat. Musisz
pozostawać w stanie miłości.
- To raczej idealistyczne podejście dla zwykłego człowieka
- powiedziałem.
Hanh zachichotał. - Ale ja cię nie uczę, jak być zwykłym człowiekiem. Ja ci
mówię, jak być na skraju ewolucyjnego skoku. Ja ci mówię, jak być bohaterem.
Pamiętaj, że musisz oczekiwać, iż boska energia wypełni cię i wypłynie z ciebie
jak z naczynia, które się przelewa. Kiedy stracisz połączenie, przypomnij sobie to
uczucie miłości. Staraj się świadomie przywołać ten stan. - Znów zamrugał
oczami. - Twoje oczekiwania to klucz do tego, czy uda ci się utrzymać to
doświadczenie. Musisz najpierw sobie zwizualizować, że tak się dzieje. Musisz
wierzyć, że będzie ci ono dostępne w każdej sytuacji. To oczekiwanie i
doświadczenie należy pielęgnować i powtarzać każdego dnia.
Skinąłem głową.
- A teraz - powiedział - czy rozumiesz wszystkie kroki, o których mówiłem?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ciągnął dalej:
- Kluczem do tego jest sposób, w jaki się budzisz rano. To dlatego kazałem
ci iść spać, żebym mógł zobaczyć, jak wstajesz. To trzeba robić świadomie, z
dyscypliną. Budź swoje ciało na przypływ energii w taki sposób, jak ci
pokazałem. Zaczynaj ruch z centrum ciała, natychmiast czuj energię. Oczekuj jej
natychmiast. Poza tym jedz tylko pożywienie, które jest wciąż żywe, a po
niedługim czasie wewnętrzna boska energia z większą łatwością będzie
wypełniać twoją istotę. Codziennie poświęć czas, by nasycić się tą energią. Budź
się ruchem. Pamiętaj o wszystkich oznakach. Wizualizuj, że przepełnia cię
energia, a potem, że wypływa z ciebie na świat. Rób to, a osiągniesz Pierwsze
Rozwinięcie. Będziesz wtedy w stanie nie tylko doświadczać energii od czasu do
czasu, ale pielęgnować ją i utrzymywać na wyższym poziomie.
Skłonił się nisko i nie mówiąc nic więcej, odszedł w kierunku domu. Yin i ja
ruszyliśmy za nim. Kiedy weszliśmy, Hanh już szykował prowiant i układał go w
dużym koszu.
- A co z przejściem? - spytałem.
Spojrzał na mnie uważnie. - Jest wiele przejść.
- Chciałem zapytać, czy wiesz, gdzie możemy znaleźć wejście do
Shambhali?
- Na razie poznałeś jedno Rozwinięcie swojej energii modlitwy. Teraz musisz
się nauczyć, co robić z tą energią, która z ciebie wypływa. A jesteś bardzo
uparty, do tego podatny na strach i gniew. Będziesz musiał się uporać z tymi
emocjami, zanim dostaniesz się w ogóle w pobliże Shambhali.
To mówiąc, Hahn skinął na Yina, wręczył mu koszyk, a potem wyszedł do
drugiego pokoju. świadoma czujność
Podszedłem do dżipa. Czułem się wspaniale. Powietrze było rześkie, a
szczyty górskie widoczne z każdej strony wciąż wydawały się jaśnieć. Obaj
wsiedliśmy do samochodu i Yin ruszył.
- Wiesz, gdzie teraz jechać? - spytałem.
- Wiem, że musimy się kierować na północny zachód Tybetu. Według legend
tam jest najbliższe przejście. Lama Rigden powiedział, że ktoś musi nam je
wskazać. - Yin zamilkł i spojrzał na mnie uważnie. - Już czas, żebym ci
powiedział o moim śnie...
- Tym, o którym wspominał lama Rigden? - spytałem. - O tym śnie, który był
o mnie?
- Tak, w tym śnie razem podróżujemy przez Tybet i szukamy przejścia, ale
nie możemy go znaleźć. Jedziemy bardzo daleko, kręcimy się w kółko, w końcu
się gubimy. Jednak w chwili największego zwątpienia spotykamy kogoś, kto wie,
gdzie powinniśmy pojechać.
- I co dalej?
- Sen się skończył.
- A kim była ta osoba? Czy to był Wil?
- Nie, nie wydaje mi się.
- A jak myślisz, co ten sen oznacza?
- Oznacza, że musimy być bardzo czujni.
Przez kilka chwil jechaliśmy w milczeniu, potem spytałem: - Czy w północno-
zachodnim Tybecie stacjonuje wielu chińskich żołnierzy?
- Zazwyczaj nie - odparł Yin. - Z wyjątkiem granicy i baz wojskowych.
Problemem będzie przejechanie najbliższych trzystu czy czterystu mil, żeby
minąć Mount Kailash i jezioro Manasarovar. Tam jest kilka wojskowych
posterunków.
Cztery godziny jechaliśmy bez przeszkód, trochę po kamienistych drogach,
trochę po ubitych traktach. Bez problemu dotarliśmy do Sagi i wjechaliśmy, jak
powiedział Yin, na południową drogę prowadzącą do zachodniego Tybetu.
Mijaliśmy głównie duże ciężarówki transportowe albo miejscowych
Tybetańczyków w starych samochodach lub na wozach. Na postojach dla
ciężarówek zauważyłem kilku obcokrajowców, autostopowiczów.
Po kolejnej godzinie jazdy Yin skręcił z głównej szosy na drogę, która
wyglądała na trakt dla koni. Dżip podskakiwał i przechylał się w głębokich
koleinach.
- Zwykle na szosie stoi w tym miejscu chiński patrol - wytłumaczył Yin. -
Musimy go objechać.
Wjeżdżaliśmy na spore wzniesienie, a kiedy już byliśmy niemal na szczycie,
Yin zatrzymał samochód i podprowadził mnie na skraj urwiska. Pod nami,
kilkaset stóp w dole mogłem dostrzec dwie duże wojskowe ciężarówki z
chińskimi znakami. Prawie tuzin żołnierzy stało przy drodze.
- Niedobrze - powiedział Yin. - Na tym skrzyżowaniu zazwyczaj stoi tylko
kilku żołnierzy. Być może wciąż nas szukają.
Starałem się nie dopuścić do siebie strachu i utrzymać wysoki poziom
energii. Wydało mi się, że kilku żołnierzy podniosło głowy i spoglądają w naszą
stronę, więc przywarłem nisko do ziemi.
- Coś się dzieje - szepnął Yin.
Kiedy znów spojrzałem na drogę, wojskowi przeszukiwali samochód
terenowy, który właśnie nadjechał. Jasnowłosy mężczyzna w średnim wieku stał
z boku i odpowiadał na ich pytania. W samochodzie była jeszcze jedna osoba.
Ledwo słyszeliśmy, jak blondyn zwracał się do niej w jakimś europejskim języku,
wydawało mi się, że w holenderskim.
- Dlaczego ich zatrzymano? - spytałem Yina.
- Nie wiem. Może nie mają odpowiednich zezwoleń, a może zadali
nieodpowiednie pytanie...
Ociągałem się, żałując, że nie mogę im pomóc.
- Proszę cię - szepnął Yin - musimy jechać.
Wróciliśmy do dżipa i Yin ostrożnie zjechał w dół drugą stroną wzgórza. Tu
wjechaliśmy na kolejny wąski trakt i skręciliśmy w prawo, oddalając się od
skrzyżowania, ale wciąż trzymaliśmy się kierunku na północny zachód.
Przejechaliśmy tą drogą kolejne pięć mil, zanim znów znaleźliśmy się na głównej
drodze i dotarliśmy do Zongba, małego miasteczka, w którym było kilka hoteli i
sklepów. Miasteczko było pełne ludzi. Chodzili, prowadzili jaki i inne zwierzęta,
obok nas przejechało kilka dużych, terenowych samochodów.
- Tutaj jesteśmy tylko kolejnymi pielgrzymami, którzy jadą na Mount Kailash -
powiedział Yin. - W tłumie będziemy mniej widoczni.
Nie byłem jednak spokojny. Rzeczywiście, jakieś pół mili dalej chiński
wojskowy samochód wjechał na drogę tuż za nami. Poczułem kolejne ukłucie
strachu. Yin skręcił w boczną uliczkę, wojskowy łazik wyprzedził nas, pojechał
prosto i zniknął nam z oczu.
- Musisz być silny - powiedział Yin. - Czas, żebyś się nauczył Drugiego
Rozwinięcia.
Przeprowadził mnie kolejny raz przez Pierwsze Rozwinięcie, aż do
momentu, kiedy mogłem już zwizualizować i poczuć energię emanującą ze mnie
na zewnątrz.
- Teraz, kiedy energia z ciebie wypływa, musisz tak ustawić to pole energii,
by wywołało konkretny efekt.
Ta uwaga mnie zafascynowała. - Ustawić pole?
- Tak. Możemy skierować swoje pole energetyczne, by wpływało na świat w
określony sposób. Robimy to, wykorzystując swoje oczekiwania. Już raz to
zrobiłeś, pamiętasz? Hanh uczył cię, byś oczekiwał, że energia będzie z ciebie
emanowała. Teraz musisz „ustawić” swoje pole na inne oczekiwania i zrobić to z
pełną kontrolą i dyscypliną. Inaczej cała twoja energia bardzo szybko może
zostać zniszczona przez strach i złość.
Spojrzał na mnie z takim smutkiem, jakiego jeszcze u niego nie widziałem.
- Co się stało? - spytałem.
- Kiedy byłem mały, widziałem jak chiński żołnierz morduje mojego ojca. Od
tego czasu bardzo się ich boję i z całego serca ich nienawidzę. I muszę ci coś
wyznać, sam jestem w połowie Chińczykiem... To jest dla mnie najgorsze. To
właśnie wspomnienia i poczucie winy niszczą moją energię tak, że zwykle
spodziewam się najgorszego. Przekonasz się, że na tych wyższych poziomach
energetycznych nasze pola modlitwy działają bardzo szybko i sprowadzają
dokładnie to, czego oczekujemy. Jeśli się boimy, sprowadzają to, czego się
boimy. Kiedy nienawidzimy, przynoszą to, co jest powodem nienawiści... Na
szczęście, kiedy wpadniemy w takie negatywne oczekiwania, nasze pola
modlitwy rozpraszają się dość szybko, bo tracimy wtedy połączenie z boskim
źródłem energii i już nie emanuje z nas miłość. Mimo to oczekiwanie pełne lęku
może wciąż mieć wielką moc. To dlatego musisz koniecznie kontrolować swoje
myśli i to, czego się spodziewasz, oraz świadomie ustawiać swoje pole.
Uśmiechnął się w końcu i dodał. - Ponieważ ty nie nienawidzisz chińskiego
wojska tak bardzo jak ja, masz przewagę. Ale i tak jest w tobie wiele strachu i
zdaje mi się, że jesteś też zdolny do wielkiego gniewu... dokładnie jak ja. Może
dlatego jesteśmy razem...
Ruszyliśmy. Patrzyłem wprost na drogę i rozmyślałem o tym, co powiedział
Yin. Nie wierzyłem, że nasze myśli mogą mieć taką moc. Przerwało mi nagłe
szarpnięcie dżipem. Yin zahamował i stanął przed rzędem zakurzonych
budynków.
- Dlaczego stajesz? - spytałem. - Czy w ten sposób nie zwrócimy na siebie
uwagi?
- Tak - odparł. - Ale musimy zaryzykować. Wojsko ma wszędzie szpiegów,
nie mamy jednak wyboru. Nie jest bezpiecznie zapuszczać się do zachodniego
Tybetu tylko jednym samochodem. Nie ma tam gdzie zrobić napraw, gdyby coś
wysiadło. Musimy znaleźć jeszcze kogoś, kto z nami pojedzie.
- A jeśli na nas doniosą?
Yin spojrzał na mnie przerażony. - Tak się nie stanie, jeśli znajdziemy
właściwych ludzi. Uważaj na swoje myśli! Mówiłem ci, że musimy wokół siebie
zbudować właściwe pole. To naprawdę bardzo ważne.
Chciał już wysiadać z samochodu, ale się zawahał. - W tym względzie
musisz sobie radzić lepiej ode mnie, bo inaczej nie mamy szans. Skup się i
ustaw swoje pole na rten brel.
Przez chwilę milczałem. - Rten brel A co to takiego?
- To tybetańskie słowo na określenie synchronii, jedności. Musisz ustawić
swoje pole tak, by sprowadzić właściwe intuicje i zbiegi okoliczności, które nam
pomogą.
Yin spojrzał szybko na budynek i wysiadł z dżipa. Ruchem dłoni pokazał, że
ja mam się nie ruszać.
Czekałem ponad godzinę, obserwując przechodzących Tybetańczyków. Od
czasu do czasu trafiał się ktoś, kto wyglądał na Hindusa albo Europejczyka. W
pewnej chwili wydało mi się nawet, że w oddali dostrzegłem tego Holendra,
którego widzieliśmy zatrzymanego przez patrol na skrzyżowaniu. Wytężyłem
wzrok, ale nie miałem pewności, czy to on.
Gdzie jest Yin? - zastanawiałem się. Tylko tego brakuje, żebyśmy się znów
rozdzielili. Wyobraziłem sobie, że muszę jechać przez to miasto sam, zagubiony,
nie mając pojęcia co dalej. Co bym wtedy zrobił?
W końcu Yin wyszedł na zewnątrz. Zatrzymał się i przez chwilę ostrożnie
rozglądał na boki, zanim podszedł do dżipa.
- Znalazłem dwie osoby, które znam - oznajmił, wdrapując się za kierownicę.
- Myślę, że się nadają. - Starał się mówić z przekonaniem, ale ton głosu zdradzał
jego wątpliwości.
Uruchomił silnik i ruszyliśmy. Pięć minut później minęliśmy niewielką
restaurację skleconą z falistej blachy. Yin zaparkował samochód około dwustu
stóp od tej konstrukcji. Znalazł świetną kryjówkę za kilkoma starymi cysternami.
Byliśmy już teraz na przedmieściach miasteczka i ulica była prawie opustoszała.
Restauracja składała się z jednego pomieszczenia z sześcioma chwiejącymi się
stolikami. Wąski, wyszorowany do czysta bar dzielił nas od części kuchennej, w
której pracowało kilka kobiet. Jedna z nich zauważyła, że siadamy i podeszła do
stolika.
Yin powiedział coś szybko po tybetańsku, zrozumiałem słowo oznaczające
zupę. Kobieta skinęła głową i spojrzała na mnie.
- To samo - powiedziałem do Yina. Zdjąłem kurtkę i powiesiłem na oparciu
krzesła. - A, i jeszcze wodę - dodałem.
Yin przetłumaczył, kobieta uśmiechnęła się i odeszła.
Yin spoważniał. - Czy zrozumiałeś wszystko, o czym mówiłem wcześniej?
Musisz koniecznie ustawić pole, które sprowadzi większą synchronię.
Skinąłem głową. - Dobrze, ale jak się ustawia pole?
- Pierwsza rzecz, którą musisz zrobić, to upewnić się, że zbudowałeś
Pierwsze Rozwinięcie. Bądź pewien, że energia cię wypełnia i emanuje na świat.
Sprawdź wszystkie znaki. Potem ustaw swoje oczekiwanie na to, że ta energia
ma być stała, silna. A teraz musisz zacząć oczekiwać, że twoje pole modlitwy
zadziała tak, że sprowadzi jedynie właściwe myśli i wydarzenia konieczne, by
wypełniło się twoje prawdziwe przeznaczenie. Żeby ustawić wokół siebie takie
pole, musisz się utrzymywać w stanie ciągłej czujności.
- Na co mam być czujny?
- Na synchronię. Musisz utrzymywać się w stanie, w którym cały czas
szukasz następnej wskazówki, informacji, zbiegu okoliczności, który pomoże ci
wypełnić przeznaczenie. Czasem synchronia pojawia się niezależnie od tego, co
robisz, ale możesz sprawić, by pojawiała się o wiele częściej, jeśli ustawisz stałe
pole, wciąż jej oczekując.
Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni po notes. Choć wcześniej tego nie
robiłem, teraz pomyślałem, że powinienem zapisać to, co powiedział Yin. Wtedy
przypomniałem sobie, że zostawiłem notes w samochodzie.
- Jest zamknięty - powiedział Yin, wręczając mi kluczyki. - Nie odchodź
nigdzie dalej.
Poszedłem prosto do dżipa i znalazłem notes. Właśnie miałem wracać, gdy
usłyszałem dźwięk samochodów podjeżdżających pod restaurację. Wycofałem
się z powrotem za cysterny i ostrożnie wyjrzałem. Przed restauracją stały dwie
szare ciężarówki. Wyglądały na chińskie. Wyszło z nich pięciu czy sześciu cywili.
Weszli do środka. Ze swojego miejsca mogłem przez okna obserwować wnętrze.
Cywile ustawili wszystkich, którzy byli w środku wzdłuż ściany i zaczęli ich
przeszukiwać. Starałem się dostrzec Yina, ale nigdzie go nie widziałem. Czyżby
zdążył uciec?
Podjechał kolejny samochód i wysiadł z niego wysoki, szczupły oficer w
wojskowym mundurze. To z pewnością był dowódca. Przy drzwiach zatrzymał
się, zajrzał tylko do środka, ale nie wchodził. Zaczął się bacznie rozglądać po
obu stronach ulicy, jakby coś wyczuwał. Odwrócił się w moją stronę. Szybko
przywarłem za cysterną, serce waliło mi w piersiach. Po chwili zaryzykowałem i
wyjrzałem. Chińczycy wyprowadzali wszystkich na zewnątrz i kazali im wsiadać
do samochodów. Yina między nimi nie było. Jedna z ciężarówek odjechała, a
oficer mówił coś do pozostałych cywili. Kazał im chyba przeszukać ulicę.
Znowu się schowałem i wziąłem głęboki oddech. Wiedziałem, że jeśli tu
zostanę, to tylko kwestia czasu, zanim mnie znajdą. Szukając wyjścia,
zauważyłem wąską alejkę, która prowadziła za cysternami na inną ulicę.
Wskoczyłem do dżipa, wrzuciłem luz i dzięki łagodnemu spadkowi alejki
wjechałem w nią bez uruchamiania silnika. Zaraz za zakrętem skręciłem.
Włączyłem silnik, ale nie miałem pojęcia, gdzie jechać. Chciałem tylko jak
najszybciej znaleźć się jak najdalej od tych Chińczyków.
Minąłem kilka przecznic i skręciłem w lewo w wąską uliczkę, przy której stało
już tylko kilka domów. Jeszcze trochę, a zupełnie wyjadę z miasta. Po jakiejś mili
zjechałem z drogi i zaparkowałem za kilkoma zwalistymi głazami. Każdy był
wielkości sporego domku.
I co teraz? Byłem zupełnie zagubiony, nie miałem bladego pojęcia, gdzie
jechać, co robić. Ogarniała mnie wściekłość i poczucie bezsilności. Yin powinien
mnie przygotować na taką możliwość. Pewnie w mieście ktoś, kogo on zna, mógł
mi pomóc, ale jak miałem kogokolwiek znaleźć? Na głazie na prawo ode mnie
przysiadło stado wron, a potem nagle poderwały się, nadleciały nad dżipa i
zatoczyły kilka kółek, głośno kracząc. Wyjrzałem przez okno. Byłem pewien, że
coś musiało wystraszyć ptaki, ale nikogo nie zauważyłem. Po kilku minutach
wrony wciąż kracząc, odleciały na zachód. Ale jedna została. Usiadła na
kamieniu i patrzyła w moją stronę. To dobrze, pomyślałem.
To może być znak. Może powinienem tu zostać, aż nie zdecyduję, co dalej
robić.
Na tylnym siedzeniu znalazłem suszone owoce i kilka krakersów. Jadłem je
bezmyślnie, popijając wodą z bukłaka. Wiedziałem, że muszę opracować jakiś
plan. Przyszło mi do głowy, żeby pojechać tą drogą dalej na zachód, ale
zrezygnowałem z tego pomysłu. Zaczynał mnie ogarniać wielki strach i chciałem
już tylko tego, na co byłem zdecydowany od początku: zapomnieć o całej tej
awanturze, dostać się z powrotem do Lhasy, a potem na lotnisko. Wiedziałem,
że pamiętam część drogi i zakrętów, ale dużej części musiałbym się domyśleć.
Nie mogłem uwierzyć, że w klasztorze lamy Rigdena, a potem w domu Hanha
nawet nie spróbowałem zapytać o telefon i zadzwonić do kogoś, żeby
przygotować sobie plan odwrotu!
Kiedy tak rozmyślałem, serce mi nagle zamarło. Usłyszałem daleki odgłos
samochodu nadjeżdżającego w moim kierunku. Najpierw chciałem natychmiast
zapalić silnik, wrócić na szosę i szybko uciec, ale zdałem sobie sprawę, że ten
pojazd zbliża się zbyt szybko. Chwyciłem więc w popłochu bukłak z wodą i torbę
zjedzeniem, wyskoczyłem z samochodu, podbiegłem do najdalszego z głazów i
ukryłem się w miejscu, gdzie sam byłem niewidoczny, ale mogłem obserwować
drogę.
Pojazd zwolnił. Kiedy niemal się ze mną zrównał, rozpoznałem terenowy
samochód wcześniej zatrzymany przez drogowy patrol. Kierowcą był jasnowłosy
mężczyzna, którego przesłuchiwali chińscy żołnierze. Obok niego siedziała
kobieta. Zatrzymali samochód i zaczęli rozmawiać. Już chciałem do nich
podejść, ale natychmiast sparaliżował mnie lęk. A jeśli żołnierze powiedzieli im o
nas i kazali dać sobie znać, gdy tylko nas zobaczą? Czy ci ludzie by mnie
wydali?
Kobieta uchyliła drzwi, jakby chciała wysiąść. Wciąż rozmawiali. Czy
zauważyli mojego dżipa? Myśli przelatywały mi przez głowę jak szalone.
Zadecydowałem, że jeśli kobieta podejdzie zbyt blisko, to po prostu poderwę się i
zacznę biec. W ten sposób zobaczą tylko dżipa, nie mnie, a ja zdążę stąd uciec,
zanim nadjadą żołnierze. Z tą myślą raz jeszcze spojrzałem na samochód. Oboje
patrzyli teraz w kierunku głazów, twarze mieli zafrasowane. Spojrzeli na siebie
bez słowa, a potem kobieta zdecydowanym ruchem zatrzasnęła drzwi i szybko
odjechali na zachód. Widziałem, jak wjeżdżają na niewielkie wzgórze i po chwili
zniknęli mi z oczu. Poczułem nagły zawód. A może byli w stanie mi pomóc?
Chciałem już nawet pobiec do dżipa i dogonić ich, ale zrezygnowałem. Lepiej nie
kusić losu. Bardziej roztropnie będzie trzymać się pierwszego planu i znaleźć
drogę powrotną do Lhasy, a potem do domu.
Po półgodzinie wróciłem do dżipa i zapaliłem silnik. Wrona, która wciąż
siedziała na głazie, poderwała się teraz i kracząc głośno, odleciała w kierunku,
gdzie zniknął samochód Holendrów. A ja wybrałem kierunek przeciwny i
pojechałem z powrotem do miasta. Kilka razy skręcałem w małe, boczne uliczki,
mając nadzieję ominąć główną szosę i restaurację. Przejechałem tak kilka mil i
chyba minąłem miasto. Znalazłem się na niewielkim wzgórzu, skąd miałem
szerszy widok na inne drogi.
Zamarłem! Nie tylko w dole, o niecałą milę ode mnie, dwunastu żołnierzy
blokowało drogę, ale cztery wielkie wojskowe ciężarówki i dwa dżipy jechały
prosto w moim kierunku. Błyskawicznie zawróciłem i pojechałem z powrotem,
mając cichą nadzieję, że mnie nie dostrzegli. Stwierdziłem, że powinienem
jechać jak najdalej na zachód, a potem skręcić na południe i dopiero potem na
wschód. Może jest tu na tyle dużo bocznych dróg, że jakoś dojadę nimi do
Lhasy?
Przeciąłem teraz główną szosę i wjechałem w boczną drogę. Kierowałem się
na południe. Jednak po kolejnym zakręcie zdałem sobie sprawę, że kompletnie
się pogubiłem i jadę w złym kierunku. Niechcący znów znalazłem się na głównej
szosie. I zanim zdążyłem się zatrzymać i zawrócić, byłem o jakieś sto jardów od
chińskiego patrolu! Wszędzie było pełno żołnierzy. Zjechałem szybko na
pobocze, zaciągnąłem ręczny hamulec, a potem opuściłem się maksymalnie w
dół na siedzeniu.
No i co teraz? Więzienie? Co oni mi zrobią? Czy myślą, że jestem
szpiegiem? Po chwili stwierdziłem z ulgą, że Chińczycy w ogóle nie zwracają na
mnie uwagi, chociaż dżip był doskonale widoczny. Mijały mnie stare samochody,
wozy, a nawet piesi, a żołnierze zatrzymywali wszystkich po kolei i kazali im się
legitymować, sprawdzali dokumenty, czasem przeszukiwali ludzi i bagaże. A na
mnie nie zwracali uwagi!
Spojrzałem na prawo i dopiero wtedy zobaczyłem, że w panice zatrzymałem
samochód tuż przy podjeździe, który prowadził do niewielkiego murowanego
domu, stojącego kilkaset stóp dalej. Po lewej stronie domu był nieduży trawnik
porośnięty bujną, niestrzyżoną trawą, a za nim biegła już inna ulica.
W tym momencie nadjechała duża ciężarówka, zatrzymała się na poboczu
tuż przede mną i zasłoniła mi widok na patrol. Za chwilę niebieska toyota ostro
zahamowała przed ciężarówką. Potem usłyszałem głośną rozmowę i krzyki po
chińsku. Toyota cofnęła, jakby kierowca chciał zawrócić, ale błyskawicznie
otoczyli ją żołnierze. Nie widziałem, co się dzieje, wciąż słyszałem ostre chińskie
okrzyki, przerywane pełnymi lęku prośbami po angielsku, ale z holenderskim
akcentem.
- Proszę, nie - błagał głos. - Przykro mi. Jestem tylko turystą, tylko turystą. O,
tu mam zezwolenie na jazdę po tej drodze.
Podjechał jeszcze jeden samochód. Serce podskoczyło mi do gardła. To był
ten sam chiński oficer, którego wcześniej widziałem w restauracji. Zsunąłem się
jeszcze niżej, prawie pod kierownicę, żeby mnie nie zauważył, kiedy przechodził
obok.
- Pokaż dokumenty! - wrzasnął do Holendra czystą angielszczyzną.
W tym momencie coś po prawej stronie zwróciło moją uwagę. Delikatnie
wyjrzałem przez okno od strony pasażera. Podjazd przed stojącym w głębi
domem zdawał się skąpany w jasnej poświacie. To było identyczne światło jak
to, które widziałem podczas naszej pieszej ucieczki w góry. Dakini.
Dżip stał pochylony, więc tylko zwolniłem ręczny hamulec, delikatnie
skręciłem w prawo i zjechałem w dół. Wstrzymałem oddech. Minąłem dom,
przejechałem przez trawnik i dostałem się na tylną uliczkę. Natychmiast
skręciłem w lewo, po jakiejś mili znów w lewo. Teraz wyjeżdżałem z miasta tą
samą drogą, którą jechałem już wcześniej. Dziesięć minut później byłem z
powrotem przy wielkich głazach i znów zastanawiałem się, co robić. I wtedy w
dole szosy, w kierunku zachodnim, znowu usłyszałem głośne krakanie wrony.
Tym razem bez namysłu zdecydowałem się ruszyć w tym kierunku, czyli
dokładnie tam, gdzie mogłem jechać od samego początku.
Droga prowadziła dość ostro w górę, skręcała łukiem i dalej prosto
przecinała skalistą równinę. Jechałem tak kilka godzin, aż popołudniowe światło
zaczęło gasnąć. Nigdzie nie było ani samochodów, ani ludzi, prawie żadnych
domów. Pół godziny później zrobiło się zupełnie ciemno. Zacząłem się rozglądać
za miejscem, gdzie mógłbym zjechać na noc. Zauważyłem wąską żwirową drogę
po prawej stronie głównej szosy. Zwolniłem i lepiej się jej przyjrzałem. Tuż przy
skręcie na tę drogę coś leżało. Wyglądało jak porzucone ubranie. Zatrzymałem
dżipa i przez okno poświeciłem latarką. To była kurtka. Moja kurtka! Zostawiłem
ją w restauracji tuż przed tym, zanim przyjechali Chińczycy.
Z uśmiechem zgasiłem latarkę. To Yin musiał ją tutaj zostawić. Wysiadłem z
samochodu, podniosłem kurtkę, a potem z wyłączonymi światłami pojechałem
dalej żwirową dróżką. Droga wiodła lekko w górę prawie pół mili i dochodziła do
niewielkiego domku i obory. Jechałem bardzo ostrożnie. Zza płotu przyglądało mi
się ciekawie kilka kóz. Na ganku domu zauważyłem mężczyznę siedzącego na
stołku. Zatrzymałem dżipa. On wstał. Rozpoznałem sylwetkę. To był Yin.
Wyskoczyłem z wozu i podbiegłem do niego. Zamknął mnie w mocnym uścisku,
szeroko się uśmiechał.
- Cieszę się, że jesteś - powiedział. - Widzisz, mówiłem, że otrzymujesz
pomoc.
- Prawie mnie złapali - odparłem. - Ale jak ty się im wymknąłeś?
Na jego twarz powrócił nerwowy wyraz. - Kobiety w restauracji były bardzo
sprytne. Pierwsze zobaczyły Chińczyków i ukryły mnie... w piecu. Tam na
szczęście nikt nie zajrzał.
- Czy tym kobietom coś grozi? - spytałem.
Spojrzał mi w oczy, ale przez długą chwilę nic nie mówił.
- Nie wiem - szepnął w końcu. - Wielu ludzi płaci wysoką cenę za to, że nam
pomagają.
Odwrócił wzrok i wskazał na samochód. - Pomóż mi przynieść prowiant,
przygotujemy coś do jedzenia.
Yin rozpalił ogień i dopiero wtedy opowiedział, że kiedy Chińczycy już poszli,
wrócił do domu swoich znajomych, a oni podwieźli go do tego starego
gospodarstwa i radzili tu zaczekać, aż nie załatwią drugiego samochodu.
- Wiedziałem, że możesz spanikować, poddać się lękowi i starać się dostać
z powrotem do Lhasy - dodał Yin. - Ale wiedziałem też, że jeśli zdecydujesz się
kontynuować naszą podróż, to w pewnym momencie postanowisz pojechać
znów na północny zachód. To jest jedyna droga w tym kierunku, więc położyłem
przy niej twoją kurtkę, mając nadzieję, że to ty pierwszy ją zauważysz, nie
wojsko.
- To było spore ryzyko - powiedziałem.
Skinął tylko głową i włożył warzywa do grubego, mosiężnego garnka, w
którym było tylko kilka cali wody. Powiesił garnek na metalowym haku nad
ogniem, żeby warzywa doszły na parze.
To, że znów byłem z Yinem, uspokoiło mnie. Kiedy siedzieliśmy przy
palenisku na starych, powyginanych krzesłach, powiedziałem: - Muszę ci się
przyznać, że rzeczywiście chciałem stąd zwiać. Myślałem, że to moja jedyna
szansa na przeżycie.
Opowiedziałem mu dokładnie wszystko, co się wydarzyło, wszystko, z
wyjątkiem tego, że na podjeździe przed domem w miasteczku znów zobaczyłem
światło. Kiedy mówiłem, jak schowałem się za wielkie głazy i nadjechał terenowy
samochód, Yin wyprostował się na krześle.
- Jesteś pewien, że to był ten sam samochód, który widzieliśmy na
skrzyżowaniu przy blokadzie? - spytał z niedowierzaniem.
- Absolutnie, widziałem ich - potwierdziłem.
Yin miał zrozpaczoną minę. - Chcesz powiedzieć, że po raz drugi zobaczyłeś
ludzi, których widzieliśmy wcześniej, i nie porozmawiałeś z nimi?! - Był chyba
autentycznie zły. - Nie pamiętasz, co ci opowiadałem o moim śnie, o tym, że
spotykamy w nim kogoś, kto może nam pomóc odnaleźć przejście do
Shambhali?
- Nie chciałem ryzykować, przecież mogli mnie zadenuncjować -
zaprotestowałem.
- Co?! - Patrzył na mnie przez chwilę z niedowierzaniem, a potem pochylił
się do przodu i ukrył twarz w dłoniach.
- Byłem przerażony - tłumaczyłem. - Nie mogłem uwierzyć, że się sam
wkopałem w taką sytuację. Chciałem się tylko stamtąd wydostać. I przeżyć.
- Posłuchaj mnie teraz bardzo uważnie - powiedział Yin. - Twoje szanse na
wydostanie się z Tybetu są w tej chwili naprawdę marne. Twoją jedyną szansą
na przetrwanie jest dążenie naprzód, a żeby móc to zrobić, musisz po prostu
używać synchronii.
Odwróciłem głowę. Wiedziałem, że prawdopodobnie ma rację.
- Powiedz mi dokładnie, co się stało, kiedy ten samochód podjechał -
powiedział Yin cicho. - Każdą twoją myśl, każdy szczegół.
Powiedziałem mu, że gdy samochód się zatrzymał, poczułem straszny lęk.
Opisałem, że kobieta zachowywała się tak, jakby chciała wysiąść, ale zmieniła
zdanie i odjechali.
Yin pokiwał głową ze smutkiem. - Zniszczyłeś synchronię, niewłaściwie
używając swojego pola modlitwy. Nastawiłeś je na oczekiwania pełne lęku,
spodziewałeś się najgorszego i w ten sposób wszystko zatrzymałeś.
Uciekłem wzrokiem w bok.
- Pomyśl o tym, co się działo - ciągnął dalej Yin - kiedy usłyszałeś, że coś
nadjeżdża. Miałeś do wyboru: albo pomyśleć o tym jako o potencjalnym
zagrożeniu, albo jako o nadchodzącej pomocy. I oczywiście musiałeś wziąć pod
uwagę obie możliwości. Ale kiedy już rozpoznałeś samochód, powinno ci to coś
podpowiedzieć. Już sam fakt, że ten sam pojazd widzieliśmy wcześniej na
skrzyżowaniu, jest bardzo ważny, co więcej, to przecież ci sami ludzie stworzyli
sytuację, która odwróciła wtedy uwagę wojska i pomogła nam uciec. Z tego
punktu widzenia oni już raz ci pomogli i oto nadarzała się okazja, by znów
uzyskać pomoc.
Kiwałem głową. Miał rację. Skopałem to. Yin patrzył chwilę w dal, zatopiony
w myślach. Po chwili znów się odezwał: - Kompletnie straciłeś swoją energię i
pozytywne oczekiwania. Pamiętasz, co ci mówiłem w restauracji? Ustawianie
pola na synchronię to sprawa świadomego kontrolowania swoich myśli,
oczekiwań. Bardzo łatwo dyskutować o synchronii, ale jeśli nie uzyskasz takiego
stanu umysłu, że pole modlitwy będzie ci pomagać, to będziesz tylko od czasu
do czasu dostrzegał przebłyski zbiegów okoliczności. Nic więcej. Oczywiście w
niektórych sytuacjach to zupełnie wystarczy i nawet przez pewien czas te zbiegi
okoliczności mogą cię prowadzić, ale w pewnym momencie zgubisz drogę.
Jedynym sposobem, by zapewnić stały poziom synchronii, jest pozostawać w
stanie, w jakim twoje pole modlitwy powoduje, że synchronia płynie w twoim
kierunku. I to jest stan świadomej czujności.
- Wciąż nie jestem pewien, jak mam osiągnąć taki stan umysłu...
- W każdej chwili trzeba wciąż pamiętać, by być czujnym. Trzeba sobie
wizualizować, że twoja energia jak posłaniec emanuje w świat i przyciąga do
ciebie z powrotem tylko właściwe intuicje, właściwe zdarzenia. Musisz
oczekiwać, że w każdej chwili się wydarzą, objawią. Ustawiamy nasze pola na
synchronię, będąc czujni i otwarci, zawsze spodziewamy się kolejnego
znaczącego spotkania. Za każdym razem, kiedy zapominasz utrzymywać ten
stan pozytywnego oczekiwania, musisz sam się na tym przyłapać i przypomnieć
sobie... Ale im dłużej pozostajesz w takim stanie umysłu, tym bardziej podnosi
się poziom synchronii. I w końcu, jeśli wciąż utrzymujesz wysoką energię, stan
świadomej czujności stanie się twoim naturalnym nastawieniem do życia.
Legendy mówią, że wszystkie Rozwinięcia Energii w pewnym momencie staną
się naszą drugą naturą. Będziemy je ustawiać co rano tak automatycznie, jak
dzisiaj się ubieramy. To jest miejsce, do którego musisz dojść: stan umysłu, w
którym przez cały czas masz pozytywne oczekiwania.
Przerwał i patrzył na mnie dłuższą chwilę.
- Kiedy usłyszałeś nadjeżdżający samochód, natychmiast się wystraszyłeś. Z
tego, co opowiadasz, tych dwoje poczuło, że powinni się zatrzymać przy
kamieniach, choć prawdopodobnie nie mieli pojęcia dlaczego. Ale kiedy
całkowicie poddałeś się strachowi, myśląc, że oni są niebezpieczni, twoje pole
zadziałało na zewnątrz i oni odczuli jego skutki. Twoje pole przeniknęło do ich pól
energetycznych i wtedy prawdopodobnie poczuli, że coś jest nie w porządku, że
coś źle robią, więc szybko odjechali.
To, co mówił Yin, z jednej strony brzmiało nieprawdopodobnie, ale z drugiej
czułem, że to prawda.
- Opowiedz więcej o tym, jak nasze pole wpływa na innych ludzi -
poprosiłem.
Yin potrząsnął głową. - Za bardzo wybiegasz do przodu. Skutki działania
naszego pola na innych to już Trzecie Rozwinięcie. Na razie skup się na tym,
żebyś umiał ustawić swoje pole na synchronię i nie myśleć negatywnie. Masz
tendencję do oczekiwania najgorszego. Pamiętasz, jak szliśmy do lamy Rigdena,
a ja zostawiłem cię samego? Spotkałeś wtedy grupę uchodźców, którzy by cię
zaprowadzili prosto do klasztoru, gdybyś tylko z nimi porozmawiał. Ale ty
oczywiście wymyśliłeś sobie, że oni na pewno na ciebie doniosą. I przegapiłeś
synchronię. Negatywne oczekiwania to już u ciebie prawie nawyk.
Patrzyłem na niego bez słowa. Czułem się zmęczony. Uśmiechnął się i
więcej nie wspominał o moich błędach. Przez większość wieczoru rozmawialiśmy
o Tybecie, wyszliśmy też na zewnątrz, żeby popatrzeć na gwiazdy. Niebo było
czyste, ale w powietrzu czuło się przymrozek. Nad nami błyszczały najjaśniejsze
gwiazdy, jakie w życiu widziałem. Powiedziałem o tym Yinowi.
- Oczywiście, że są wielkie i jasne - potwierdził. - Przecież stoisz na dachu
świata.
Następnego ranka spałem długo, po przebudzeniu wykonałem z Yinem serię
ćwiczeń tai chi. Czekaliśmy z niecierpliwością na znajomych Yina, ale się nie
pojawili. Stwierdziliśmy, że trudno, musimy zaryzykować i mimo wszystko jechać
jednym samochodem. Załadowaliśmy dżipa i wyruszyliśmy równo w samo
południe.
- Coś się musiało stać - powiedział Yin, odwracając się do mnie. Starał się
dzielnie trzymać, ale doskonale widziałem, że jest zmartwiony.
Jechaliśmy znów główną szosą. Gęsta mgła spowijała wszystko wokół i
zasłaniała widok na góry.
- Chińczykom będzie nas trudniej zauważyć - skomentował to Yin.
- To dobrze - potwierdziłem.
Zastanawiałem się, skąd Chińczycy wiedzieli, że zatrzymaliśmy się w tej
małej restauracji w Zongba. Spytałem Yina, co o tym myśli.
- Jestem pewien, że to była moja wina - powiedział od razu. - Mówiłem ci, ile
do nich czuję nienawiści i jak się ich boję. Jestem przekonany, że to moje pole
modlitwy ściągnęło to, o co prosiłem, o czym myślałem.
Popatrzyłem na niego z niesmakiem. Tego było już za wiele.
- Chcesz powiedzieć, że dlatego, że ty się bałeś, twoja energia powędrowała
sobie w świat i przyprowadziła do nas Chińczyków?
- Nie, nie chodzi tylko o strach - odparł Yin zupełnie poważnie. - Wszyscy się
przecież czegoś boimy. Nie to miałem na myśli. Chodziło mi o to, że pozwoliłem,
by mój umysł stworzył z tego strachu wizję tego, co może się stać, co Chińczycy
mogą zrobić. Od tak dawna obserwuję, co wyprawiają w Tybecie, znam
dokładnie ich metody. Wiem, jak zmuszają ludzi do posłuszeństwa przez
zastraszenie. I pozwoliłem sobie w myślach zobaczyć, jak po nas przychodzą. To
była taka krótka wizja, ale nie zrobiłem nic, by ją zrównoważyć czymś
pozytywnym... A powinienem był przyłapać się na tych myślach i wyobrazić
sobie, że Chińczycy nie będą już występować przeciw nam, i potem utrzymać to
oczekiwanie. I nie chodzi o to, że mój strach ich „przyprowadził”, jak
powiedziałeś. W swojej podświadomości utworzyłem bardzo wyraźny obraz,
bardzo konkretne oczekiwanie, że oni wejdą i nas zaaresztują. I to był problem.
Bo jeśli zbyt długo utrzymujesz negatywną wizję, to może się ona zrealizować.
Wciąż byłem sceptycznie nastawiony do takiego myślenia. Czy to może być
prawda? A jednak od dłuższego czasu obserwowałem, że ludziom, którzy bardzo
się boją jakiegoś konkretnego zdarzenia - na przykład obrabowania domu albo
zapadnięcia na jakąś chorobę, albo utraty ukochanej osoby - wydarza się
dokładnie właśnie to. Czy chodzi o to samo zjawisko, które opisywał Yin?
Przypomniałem sobie, jak w Zongba, kiedy Yin poszedł załatwiać drugi
samochód, ja wyobraziłem sobie, co by było, gdyby on nie wrócił. Widziałem
siebie, jak jadę sam, kompletnie zagubiony. I dokładnie tak się stało! Przebiegł
mnie dreszcz. Robiłem te same błędy co Yin.
- Czy to znaczy, że wszystkie złe rzeczy, które nas spotykają, to skutek
naszych własnych myśli? - spytałem.
Yin zmarszczył brwi. - Oczywiście, że nie. Wiele spraw się wydarza zupełnie
naturalnie, jako normalna kolej rzeczy. Żyjemy wśród innych ludzi. Ich
oczekiwania i działania też na nas wpływają. Jednak mamy pewien twórczy
wpływ na rzeczywistość, czy chcemy w to wierzyć, czy nie. Musimy się
przebudzić i zrozumieć, że w kategoriach energii modlitwy oczekiwanie jest
oczekiwaniem niezależnie od tego, czy jego źródłem jest wiara czy strach. W
moim wypadku po prostu nie pilnowałem się dostatecznie. Mówiłem ci już, że
moja nienawiść do Chińczyków to poważny problem.
Odwrócił głowę, nasze oczy się spotkały.
- Pamiętaj też, co ci mówiłem - dodał - że na tych wyższych poziomach
energetycznych skutek działania twojego pola modlitwy jest bardzo szybki. W
zwyczajnym świecie ludzie mają zwykle mieszane uczucia: pozytywne obrazy,
obrazy powodowane strachem i obrazy sukcesu. One się w sumie nawzajem
znoszą i ich efekt jest niewielki. Ale na wyższych poziomach możemy bardzo
szybko wpłynąć na to, co się dzieje, mimo że taka wizja powodowana strachem i
tak w pewnym momencie zniszczy siłę naszego pola. Kluczem jest to, żebyś
zawsze był pewien, iż twój umysł jest skupiony na pozytywnej ścieżce życia, a
nie na jakichś oczekiwaniach pełnych strachu. Dlatego Drugie Rozwinięcie jest
takie ważne. Bo jedno wynika z drugiego: jeśli cały czas będziemy w stanie
świadomej czujności i będziemy oczekiwać kolejnej synchronii, to nasz umysł
będzie nastawiony pozytywnie i nie dopuści do siebie lęku ani wątpliwości.
Rozumiesz, co mam na myśli?
Skinąłem głową, ale nic nie odpowiedziałem.
Yin znów skupił się na prowadzeniu. - Musimy tej siły użyć właśnie teraz.
Bądź tak czujny, jak tylko potrafisz. W tej mgle możemy nie zauważyć wozu tych
Holendrów, a nie wolno nam ich przeoczyć. Jesteś pewien, że kierowali się w tę
stronę?
- Tak - rzuciłem krótko.
- Więc jeśli zatrzymali się na noc tak jak my, to nie mogą być zbyt daleko.
Jechaliśmy wciąż na północny zachód. I choć starałem się, jak mogłem, nie
potrafiłem bez przerwy utrzymywać tego stanu świadomej czujności, który
opisywał Yin. Coś było nie tak... Yin to zauważył i od czasu do czasu spoglądał
na mnie z uwagą. W końcu nie wytrzymał i zapytał wprost:
- Jesteś pewien, że oczekujesz całego procesu synchronii?
- No tak... chyba tak - odparłem. - Tak mi się wydaje.
Lekko zmarszczył brwi i dalej rzucał mi od czasu do czasu badawcze
spojrzenia. Wiedziałem, o co mu chodzi. Najpierw w Peru, a potem w
Apallachach, podczas zdobywania Dziesiątego Wtajemniczenia doświadczyłem
procesu synchronii. Każdy z nas, w każdym momencie życia, ma w sobie
główne, zasadnicze pytanie o swoje życie, coś, do czego zmierza, co pragnie
zgłębić akurat w danej sytuacji. W naszym przypadku pytanie brzmiało: jak
możemy odnaleźć najpierw furgonetkę Holendrów, a potem Wiła i przejście do
Shambhali.
Idealna sytuacja wygląda tak, że kiedy rozpoznamy to główne pytanie,
otrzymamy pomoc, jakąś intuicję co do tego, jak na owo pytanie odpowiedzieć.
Na przykład pojawi się nam wizja, że gdzieś idziemy, że coś robimy albo że
rozmawiamy z kimś nieznajomym. I znów - w idealnej sytuacji - jeśli podążymy
za tą intuicją, to pojawią się zbiegi okoliczności, które z kolei dostarczą nam
informacji dotyczących naszego pytania. I ta synchronia prowadzi nas dalej
właściwą nam drogą... która z kolei wiedzie do kolejnego pytania.
- A co o procesie synchronii mówią legendy? - spytałem.
- Mówią, że ludzkość w końcu zrozumie, iż moc modlitwy może naprawdę
wpłynąć na bieg naszego życia. Używając siły oczekiwań, możemy o wiele
częściej sprowadzać proces synchronii... Musimy jednak przez cały czas
zachowywać czujność, przez cały czas oczekiwać kolejnej intuicji. Czy teraz
świadomie oczekujesz intuicji?
- Niczego się jeszcze nie doczekałem - odparłem.
- Ale czy się jej spodziewasz? - naciskał Yin.
- Sam już nie wiem... Chyba rzeczywiście nie myślałem
0 intuicjach.
Yin skinął głową. - Musisz pamiętać, że to też jest częścią ustawiania
twojego pola modlitwy na synchronię. Musisz być czujny i oczekiwać,
spodziewać się, że objawi się cały proces: pytanie, intuicja i postępowanie
zgodnie z nią, szukanie zbiegów okoliczności. Przypominaj sobie, żeby cały czas
oczekiwać tego wszystkiego, a kiedy to osiągniesz, twoja energia podąży przed
tobą i pomoże sprowadzić cały nurt wydarzeń.
Błysnął krótkim uśmiechem, który chyba miał mnie podnieść na duchu.
Wziąłem kilka głębokich oddechów. Poczułem, jak powraca moja energia.
Nastrój Yina był zaraźliwy. Moja czujność faktycznie się wyostrzyła.
Odwzajemniłem jego uśmiech.
1 po raz pierwszy dostrzegłem, kim Yin jest naprawdę. Czasami był tak
pełen strachu jak ja, jeszcze częściej był aż nazbyt uparty, ale całym sercem
oddany tej misji i tak bardzo, bardzo pragnął, żeby się nam udało. Kiedy o tym
myślałem, zapadłem w rodzaj płytkiej drzemki, czy też transu. Zobaczyłem Yina i
siebie, jak idziemy nocą przez piaszczysto-skaliste wydmy, gdzieś w pobliżu
rzeki. W oddali była jakaś poświata... Tak, to było ognisko, chcieliśmy do niego
dojść. Yin prowadził, a ja byłem szczęśliwy, że za nim idę.
Spojrzałem na Yina. Wpatrywał się we mnie z uwagą. Zrozumiałem, coś się
właśnie stało.
- Myślę, że nareszcie coś mam - powiedziałem. - Myślałem o nas, widziałem,
jak idziemy w kierunku ogniska. Czy to może coś znaczyć?
- To tylko ty możesz wiedzieć.
- Ale nie wiem. I jak mam się dowiedzieć?
- Jeśli twoja wizja była prowadzącą intuicją, to powinna mieć coś wspólnego
z szukaniem tego holenderskiego samochodu. Kto siedział przy ognisku? Jakie
miałeś uczucia?
- Nie wiem, kto tam był. Ale bardzo chcieliśmy dotrzeć do tego ogniska. Czy
tu gdzieś w pobliżu może być piaszczysta okolica?
- Przez następne sto mil są tu tylko skały i piasek - odparł Yin z uśmiechem.
Wzruszyłem ramionami. - A rzeka? Czy jest tu blisko jakaś rzeka?
Oczy Yina pojaśniały. - Tak, tak. Zaraz za następnym miasteczkiem,
Paryang, jakieś sto pięćdziesiąt mil stąd.
Zamilkł, ale szeroko się uśmiechał.
- Musimy być czujni - powtórzył po raz nie wiem który. - To nasz jedyny trop.
Jechaliśmy ostro i już o zachodzie słońca dotarliśmy do Paryang. Minęliśmy
miasto, nie zatrzymując się, i jechaliśmy główną drogą jeszcze około piętnastu
mil. Potem Yin skręcił w boczny trakt. Było już prawie ciemno, ale pół mili przed
nami widać było rzekę.
- Na głównej drodze jest tu posterunek. Musimy go objechać - wyjaśnił Yin.
W miarę jak dojeżdżaliśmy do rzeki, droga zwężała się i stała się straszliwie
wyboista.
- A to co takiego? - spytał Yin, zatrzymując dżipa i cofając go.
Po naszej prawej stronie, między skałami, stał ledwo widoczny,
zaparkowany samochód. Opuściłem szybę, żebyśmy mieli lepszy widok.
- To nie jest ich samochód - powiedział Yin. - To wyraźnie niebieska toyota
Land Cruiser.
Wytężałem wzrok. - Poczekaj - przypomniałem sobie. - To właśnie ją
widziałem przy blokadzie, kiedy się rozdzieliliśmy i o mało mnie nie złapali.
Yin wyłączył światła. Otuliła nas ciemność. - Podjedźmy jeszcze kawałek -
zaproponował, włączając silnik.
Przejechaliśmy po kamienistych wybojach kolejne kilkaset stóp.
- Patrz! - wskazałem na lewo.
Stała tam furgonetka. Nikogo nie było w pobliżu. Już miałem wyskoczyć z
dżipa, kiedy Yin nagle ruszył i zaparkował dopiero o kilkaset jardów dalej w
miejscu niewidocznym z drogi.
- Lepiej ukryć nasz samochód - rzucił, zamykając dżipa. Wróciliśmy do
miejsca, gdzie stała furgonetka i rozglądaliśmy się wokół.
- Ślady stóp prowadzą w tym kierunku - powiedział Yin, wskazując na
południe.
- Chodźmy.
Szedłem za nim pomiędzy wielkimi skałami i piaszczystymi wydmami. Drogę
oświecał nam księżyc w trzeciej kwadrze. Po jakichś dziesięciu minutach marszu
Yin spojrzał na mnie i pociągnął nosem. Ja też to poczułem; zapach dymu.
Szliśmy w ciemnościach kolejne pięćdziesiąt jardów, zanim zobaczyliśmy
ognisko. Siedzieli przy nim przytuleni do siebie mężczyzna i kobieta. To była
para Holendrów, których widziałem w furgonetce. Rzeka płynęła tuż za nimi.
- I co teraz robimy? - szepnąłem.
- Musimy jakoś dać o sobie znać - powiedział Yin. - Lepiej ty to zrób, to mniej
się przestraszą.
- Ale przecież nawet nie wiemy, kim oni są - wciąż się wzbraniałem.
- No dalej, idź i powiedz im, że tu jesteśmy - ponaglał mnie Yin.
Przyjrzałem się im bardziej uważnie. Byli ubrani w spodnie z demobilu i
grube bawełniane bluzy. Wyglądali na zwykłych turystów przemierzających
Tybet.
- Witam! - powiedziałem na cały głos. - Miło was widzieć.
Yin spojrzał na mnie spode łba.
Oboje zerwali się na równe nogi i uważnie wypatrywali, jak wychodzę z
ciemności. Uśmiechając się szeroko, wystartowałem bez ogródek: -
Potrzebujemy waszej pomocy.
Yin wyłonił się tuż za mną, lekko się skłonił i powiedział: - Przepraszamy, że
przeszkadzamy, ale szukamy naszego przyjaciela, Wilsona Jamesa. Mamy
nadzieję, że możecie nam pomóc.
Oboje byli w szoku, chyba nie mogli uwierzyć, że tak po prostu pojawiliśmy
się przed nimi. Kobieta pierwsza musiała zrozumieć, że jesteśmy niegroźni i
zaproponowała nam miejsce przy ognisku.
- Nie znamy Wilsona Jamesa - powiedziała po chwili. - Ale człowiek, z
którym mamy się tu w nocy spotkać, zna go. Słyszałam, jak wymieniał jego imię.
Jej towarzysz potwierdził to skinieniem głowy. Był bardzo zdenerwowany. -
Mam nadzieję, że Jacob nas znajdzie. Jest już wiele godzin spóźniony - dodał.
Miałem mu właśnie powiedzieć, że widzieliśmy drugi samo-chód
zaparkowany niedaleko stąd, kiedy twarz mężczyzny nagle zamarła z
przerażenia. Wzrok miał utkwiony w coś za moimi plecami. Instynktownie się
odwróciłem. Wydmy ożyły odgłosem samochodów, świateł i głosami
pokrzykujących po chińsku. Jechali w naszym kierunku. Mężczyzna skoczył na
równe nogi i błyskawicznie zgasił ogień. Chwycił bagaże i wraz z kobietą pobiegli
w ciemność.
- Ruszaj! - krzyknął do mnie Yin, starając się ich dogonić.
Jednak zniknęli nam z oczu. Yin dał w końcu za wygraną.
Światła za nami zbliżały się niebezpiecznie blisko. Przycupnęliśmy nad samą
rzeką.
- Chyba spróbuję się przedostać do naszego dżipa - szepnął Yin. - Jeśli
mamy szczęście, to go jeszcze nie znaleźli. A ty idź w górę rzeki jakąś milę i
staraj się zwiększyć dystans do tych samochodów. Dojdziesz do starej drogi,
która prowadzi do brzegu rzeki. Nasłuchuj. Stamtąd cię zabiorę.
- Ale dlaczego nie mogę iść z tobą? - spytałem.
- Bo to zbyt niebezpieczne. Jeden człowiek może się przemknąć, ale dwóch
zauważą.
Zgodziłem się, choć niechętnie. Przy blasku księżyca przyświecając sobie
latarką tylko w razie konieczności, zacząłem się przedzierać przez skały i
występy. Wiedziałem, że plan Yina jest szalony, ale to rzeczywiście była nasza
jedyna szansa. Zastanawiałem się, czego mogliśmy się dowiedzieć, gdybyśmy
porozmawiali dłużej z parą Holendrów albo z tym trzecim mężczyzną.
Po dziesięciu minutach wytężonego marszu musiałem się na chwilę
zatrzymać. Byłem zziębnięty i zmęczony.
Przed sobą usłyszałem chrzęst kamyków. Wytężyłem słuch. Ktoś szedł.
Pomyślałem, że to z pewnością Holendrzy. Powoli posuwałem się do przodu w
ciemności, aż niemal zrównałem się z tym dźwiękiem. Dwadzieścia stóp ode
mnie, z boku, dostrzegłem sylwetkę jednej osoby. Mężczyzny. Wiedziałem, że
muszę się odezwać albo za chwilę stracę go z oczu.
- Czy... czy jesteś Holendrem? - wyjąkałem, myśląc, że to może być facet,
na którego czekała tamta para.
- Kto to? - padło pytanie.
- Jestem Amerykaninem. Spotkałem twoich przyjaciół.
Odwrócił się i patrzył na mnie, gdy z trudnością przedzierałem się po skałach
w jego kierunku. Był młody, miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. I był
przerażony.
- Gdzie widziałeś moich przyjaciół? - zapytał drżącym głosem.
Dopiero kiedy się zbliżyłem, zrozumiałem, jak bardzo się boi. Fala paniki
przebiegła także przez moje ciało, ale starałem się jednak utrzymać energię.
- W dole rzeki - odpowiedziałem. - Powiedzieli, że na ciebie czekają.
- Czy byli tam Chińczycy? - spytał.
- Tak, ale wydaje mi się, że twoim znajomym udało się uciec.
Był coraz bardziej przerażony.
- Powiedzieli mi - rzuciłem szybko - że ty znasz człowieka, którego szukam,
Wilsona Jamesa.
Cofnął się o kilka kroków. - Muszę się stąd wydostać - powiedział i odwrócił
się, chcąc odejść.
- Już cię widziałem - próbowałem dalej - zatrzymał cię patrol w Zongba.
- Tak - potwierdził. - Ty też tam byłeś?
- W samochodzie niedaleko za tobą. Przesłuchiwał cię chiński oficer.
- Zgadza się - odparł, nerwowo rozglądając się na wszystkie strony.
- A co z Wiłem? - spytałem znowu, ze wszystkich sił starając się zachować
spokój. - Wilson James. Czy go znasz? Czy mówił ci cokolwiek o przejściu?
Młody człowiek nie odpowiedział ani słowem. Oczy miał zaślepione
strachem. Odwrócił się na pięcie i pobiegł przez skały w górę rzeki. Biegłem za
nim przez chwilę, ale wkrótce zniknął w ciemnościach. W końcu stanąłem i
spojrzałem w kierunku, gdzie była zaparkowana furgonetka i nasz dżip. Z oddali
widziałem wciąż światła i słyszałem niewyraźne ludzkie głosy.
Zawróciłem i szedłem dalej, zdając sobie doskonale sprawę, że straciłem
wielką szansę. Nie uzyskałem od niego informacji. Próbowałem otrząsnąć się z
tej porażki. Ważniejsze teraz było znalezienie Yina i wydostanie się stąd. W
końcu dotarłem do tej starej drogi i kilka minut później usłyszałem
nadjeżdżającego dżipa.
Zaraźliwa świadomość
Próbowałem jakoś rozprostować ciało w ciasnym dżipie. Byłem kompletnie
wykończony i zastanawiałem się, skąd Yin ma jeszcze siły, żeby prowadzić.
Wiedziałem, że mieliśmy prawdziwe szczęście. Tak, jak przypuszczał Yin,
wojsko nie było zbyt dobrze zorganizowane i nie chciało im się przykładać do
pościgu. Przy furgonetce Holendrów postawili tylko jednego strażnika, a reszta
rozeszła się na wszystkie strony. W ogóle nie zauważyli naszego dżipa. Yin
zdołał zapalić silnik, nie robiąc zbyt wielkiego hałasu i jakoś przejechał między
nimi, odnalazł starą drogę i zabrał mnie znad rzeki. Jechał teraz z wyłączonymi
światłami i z nosem niemal przyklejonym do szyby, starając się w ciemności
zobaczyć drogę. Na chwilę odwrócił się do mnie.
- Ten młody Holender naprawdę nic ci nie powiedział?
- Zgadza się - potwierdziłem. - Był za bardzo przerażony. Po prostu zwiał.
Yin potrząsał głową z dezaprobatą. - To znów moja wina, moja wina.
Gdybym tylko powiedział ci o następnym Rozwinięciu Energii, o Trzecim, miałbyś
większe szanse, żeby wydobyć od niego informacje.
Już otworzyłem usta, by zapytać, o co mu chodzi, ale niecierpliwie machnął
ręką. - Pamiętaj tylko, w jakim punkcie jesteś - powiedział z naciskiem. -
Doświadczyłeś Pierwszego Rozwinięcia: łączysz się z energią i pozwalasz, by
przez ciebie płynęła, wizualizując, że tworzy pole energetyczne, które wypływa z
ciebie i poprzedza cię, gdziekolwiek jesteś. Drugie Rozwinięcie, tak, jak ci
tłumaczyłem, to ustawienie pola w ten sposób, by pomagało spełnić się biegowi
twego życia. Żeby to zrobić, masz być cały czas czujny i tego oczekiwać.
Natomiast Trzecie Rozwinięcie to takie ustawienie pola energetycznego, by
działało na zewnątrz i podnosiło poziom wibracji innych ludzi. Kiedy twoje pole
dosięga innych, oni czują nagły przypływ duchowej energii, jasność, intuicję i
wtedy jest im o wiele łatwiej udzielić ci właściwej informacji.
I znów doskonale wiedziałem, o co mu chodzi. W Peru, pod okiem ojca
Sancheza i Wiła nauczyłem się wysyłać energię innym ludziom. To była nowa
etyczna postawa w stosunku do innych. Teraz Yin wyjaśniał, jak to robić bardziej
skutecznie.
- Wiem, co masz na myśli - powiedziałem. - Nauczono mnie, że na twarzy
każdego człowieka można ujrzeć wyraz jego wyższego, ja”. Jeśli będziemy
zwracać się właśnie do tego wyższego „ja” danej osoby, to nasza energia
pomoże jej wznieść się na wyższy poziom samoświadomości.
- Tak - potwierdził Yin - ale ten efekt można pogłębić, kiedy się wie, jak
rozszerzać swoje pole w sposób, o którym mówią legendy. Trzeba oczekiwać, że
nasze pole wyjdzie przed nas i podniesie wibracje danej osoby na odległość,
nawet zanim będziemy na tyle blisko, żeby w ogóle zobaczyć jej twarz.
Rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- Popatrz na to w ten sposób: jeśli naprawdę praktykujesz Pierwsze
Rozwinięcie, to wypełnia cię energia i dzięki temu widzisz świat bardziej zbliżony
do tego, jaki jest naprawdę, to znaczy kolorowy, wibrujący, przepiękny, jak jakiś
magiczny las albo wielobarwna pustynia. A teraz, żeby prawidłowo wykonać
Trzecie Rozwinięcie, musisz sobie świadomie wyobrazić, zwizualizować, że
twoja energia wypływa z ciebie, dosięga innych ludzi i podnosi ich wibracje tak,
że oni także zaczynają widzieć świat taki, jaki jest. I kiedy to się stanie, oni będą
umieli zwolnić, poczuć synchronię. Jeśli odpowiednio się ustawi swoje pole, to o
wiele łatwiej jest zauważyć wyraz wyższego "ja" na twarzach innych ludzi.
Zamilkł i spojrzał na mnie tak, jakby coś zupełnie innego przyszło mu nagle
do głowy.
- Pamiętaj też, że są pułapki, których trzeba unikać, kiedy kogoś „podnosisz”
energetycznie. Każda twarz to zbiór cech, to jak... jak taki kleks atramentowy w
testach psychologicznych, kiedy patrzysz, może ci się skojarzyć w różny sposób.
Możesz w czyjeś twarzy zobaczyć gniew ojca, który cię ranił, albo beztroskę
matki, która o ciebie nie dbała, albo twarz kogoś, kto ci zagrażał. To jest
projekcja z twojej przeszłości, percepcja stworzona przez jakąś traumatyczną
sytuację, która jednak wpływa na to, jakich reakcji oczekujesz od takiej osoby
teraz. I kiedy widzisz kogoś, kto choćby trochę przypomina ci kogoś innego, kto
cię skrzywdził, podświadomie oczekujesz, że ta osoba zachowa się tak samo. To
jest bardzo ważny problem. Trzeba go zrozumieć i ciągle na niego uważać.
Musimy się wznieść ponad oczekiwania, podejrzenia, które podpowiada nam
przeszłość, ponad nasze dotychczasowe doświadczenia. Rozumiesz?
Szybko skinąłem głową. Z niecierpliwością oczekiwałem dalszego ciągu.
- A teraz przypomnij sobie dokładnie, co się wydarzyło w hotelu w
Katmandu. Musimy się temu bliżej przyjrzeć. Czy sam nie mówiłeś, że ten
nieznajomy zmienił nastrój wszystkich ludzi przy basenie, kiedy tylko tam usiadł?
Znów potaknąłem, wracając myślami do tamtej chwili. Było dokładnie tak, jak
mówił Yin. Ten facet przyniósł ze sobą zupełnie nowy nastrój, nawet zanim
jeszcze powiedział choćby słowo.
- Tak się stało - ciągnął Yin - bo jego pole już było ustawione tak, by
przeniknąć pola pozostałych ludzi i dać im dawkę dobrego nastroju. Przypomnij
sobie, co dokładnie wtedy czułeś.
Odwróciłem wzrok, starając się odtworzyć tę chwilę. W końcu powiedziałem:
- Wszyscy wokół przeszli jakby od irytacji i niezadowolenia do stanu umysłu, w
którym byli bardziej otwarci i rozmowni. Trudno to wytłumaczyć...
- To jego energia otworzyła was na poznanie czegoś nowego - powiedział
Yin - zamiast pozostawania w nudzie, otępieniu czy cokolwiek tam jeszcze
czuliście.
Yin rzucił mi krótkie spojrzenie znad kierownicy.
- Ale oczywiście - mówił dalej - mogło być odwrotnie. Gdyby ten nieznajomy
nie był na tyle silny, nie miał tak wysokiej energii, kiedy usiadł nad tym basenem,
mógł zostać pokonany przez niską energię wszystkich pozostałych i ściągnięty
do waszego poziomu. Tak właśnie stało się z tobą, kiedy spotkałeś tego młodego
Holendra. On był przerażony, a jego strach wpłynął na ciebie. Pozwoliłeś, żeby
zwyciężyły jego emocje... Bo widzisz, pola energetyczne nas wszystkich
mieszają się ze sobą, nachodzą na siebie, a zwyciężają najsilniejsze. To
podświadoma dynamika, która charakteryzuje ludzki świat. Nasza energia, nasze
oczekiwania - nieważne, jakie są - ale oddziałują na zewnątrz i wpływają na
nastrój i nastawienie innych ludzi. Poziom ludzkiej świadomości, oczekiwania,
które są z tym związane, to wszystko jest zaraźliwe... Ten fakt wyjaśnia wielką
tajemnicę zachowania tłumu, kiedy porządni ludzie pod wpływem kilku takich,
którzy czują wielki strach albo gniew, mogą się stać uczestnikami linczów,
zamieszek albo popełniać niegodne czyny. To tłumaczy także, dlaczego działa
hipnoza i dlaczego filmy i telewizja mają tak wielki wpływ na ludzi o słabej woli.
Pole modlitwy każdego człowieka nachodzi na pola innych ludzi, tworząc w ten
sposób wszystkie normy, grupy społeczne, nacjonalizmy i nienawiści etniczne.
Yin się uśmiechnął. - Kultura jest zaraźliwa. Wystarczy pojechać do obcego
kraju, by zobaczyć, że ludzie nie tylko inaczej tam myślą, ale też inaczej czują,
mają inne nastroje, nastawienie. To rzeczywistość, którą musimy zrozumieć i nad
nią zapanować. Musimy pamiętać, by świadomie używać Trzeciego Rozwinięcia.
Kiedy na przykład rozmawiasz z ludźmi i czujesz, że zaczynasz przejmować ich
nastrój, że poddajesz się ich oczekiwaniom, musisz świadomie napełnić się
energią i wizualizować jej działanie na zewnątrz aż do chwili, gdy ogólny nastrój
się podniesie. Gdybyś umiał tak postąpić z tym młodym Holendrem, może byś
się dowiedział czegoś o Wilu.
Byłem pod wrażeniem. Wydawało się, że Yin doskonale opanował tę wiedzę.
- Yin - powiedziałem - jesteś uczonym.
Jego uśmiech zgasł.
- Niestety, jest różnica pomiędzy wiedzą o tym, jak to wszystko działa-odparł
smutno-a tym, czy jest się w stanie to zrobić...
Musiałem spać kilka godzin, bo kiedy się obudziłem, słońce już było na
niebie, a dżip stał zaparkowany na płaskim miejscu w oddali od drogi.
Przeciągnąłem się i znów opadłem na siedzenie. Przez kilka minut gapiłem się
na skaliste wzgórza i widoczną w dole szosę. Szedł po niej człowiek prowadzący
konia i przejechał niewielki wóz. Poza tym droga była pusta. Niebo było
krystalicznie czyste, gdzieś z tyłu słyszałem świergot ptaka. Wziąłem oddech.
Napięcie z poprzedniego dnia trochę ustąpiło.
Yin poruszył się powoli, a potem usiadł i spojrzał na mnie z uśmiechem.
Wysiadł z samochodu, przeciągnął się, z tylnego siedzenia wyjął turystyczny
palnik i postawił na nim garnek z wodą na owsiankę i herbatę. Dołączyłem do
niego i tak jak poprzednio starałem się dotrzymać mu kroku w wykonywaniu
układu trudnych ćwiczeń tai chi.
Za sobą usłyszeliśmy odgłos bardzo szybko jadącego samochodu.
Przyczailiśmy się za skałą. Minął nas niebieski Land Cruiser. Rozpoznaliśmy go
równocześnie.
- To ten młody Holender - powiedział Yin, biegnąc do dżipa. Szybko
chwyciłem kuchenkę i wrzuciłem ją do tyłu. Wskoczyłem do wozu, kiedy Yin już
zawracał, by wjechać na drogę.
- Przy tej prędkości trudno go będzie dogonić - jęknął Yin, ruszając pełnym
gazem.
Wjechaliśmy najpierw na niewielkie wzniesienie, potem w dół, w wąską
dolinę. W końcu na moment udało nam się dostrzec ten samochód, jak pędził
kilkaset jardów przed nami.
- Musimy go dosięgnąć naszym polem modlitwy - stwierdził Yin.
Wziąłem głęboki oddech. Wyobraziłem sobie moje pole energetyczne
wypływające na drogę i doganiające Land Cruisera, a potem działające na
młodego mężczyznę. Wyobraziłem sobie, że najpierw zwalnia, a potem się
zatrzymuje. Ale kiedy przesyłałem ten obraz, samochód jeszcze przyspieszył,
zupełnie się od nas oddalając. Nie rozumiałem.
- Co ty najlepszego wyrabiasz?! - wrzasnął Yin.
- Używam mojego pola, żeby go zatrzymać.
- Nie wolno używać energii w ten sposób - powiedział szybko. - To przynosi
odwrotny skutek.
Patrzyłem na niego zbity z tropu.
- A ty co robisz, kiedy ktoś manipulacją chce cię do czegoś zmusić? - spytał
już spokojniej.
- Stawiam opór - odpowiedziałem bez wahania.
- No właśnie. Na poziomie podświadomości ten chłopak czuje, że ktoś chce
mu kazać, co ma robić. Czuje, że jest manipulowany i to mu podpowiada, że
cokolwiek jest z tyłu za nim, nie przyniesie niczego dobrego. To wzbudza w nim
jeszcze większy lęk i dodaje mu motywacji do ucieczki. Jedyne, co wolno nam
zrobić, to wyobrazić sobie, że nasza energia do niego dociera i podnosi poziom
jego wibracji. To mu pozwoli przezwyciężyć strach i wejść w kontakt z intuicjami
jego wyższego ja”, a to z kolei może sprawić, że będzie się nas mniej bał i może
nawet zaryzykuje rozmowę. Tylko tak możemy się posłużyć energią modlitwy. Bo
gdybyśmy zrobili cokolwiek innego, to by zakładało, że wiemy, co jest dla niego
najlepsze, a to wie tylko on sam. A może przecież być tak, że kiedy już nawet
dodamy mu energii, jego wyższa intuicja podpowie mu, żeby nas unikał i uciekał
z tego kraju. Na to też musimy być otwarci. I jedyne, co możemy uczynić, to
pomóc mu podjąć własną decyzję z możliwie najwyższego poziomu energii.
Mijaliśmy szeroki zakręt, niebieski Land Cruiser zupełnie zniknął nam z oczu.
Yin zwolnił. Z prawej strony odchodziła od szosy boczna droga, która wydała mi
się wyjątkowo wyrazista.
- Tędy! - rzuciłem zdecydowanie.
Yin skręcił. Sto jardów dalej, u podnóża niewielkiego wzgórza było szerokie,
ale płytkie rozlewisko rzeki. W środku stał samochód Holendra i buksował w
miejscu, rozpryskując na boki błoto. Ugrzązł. Mężczyzna dostrzegł nas i otworzył
drzwi, gotowy do ucieczki. Ale kiedy mnie rozpoznał, zgasił silnik i wysiadł prosto
w sięgającą kolan wodę. Kiedy podjeżdżaliśmy, Yin spojrzał na mnie znacząco.
Zrozumiałem, że przypomina mi, żebym użył energii. Skinąłem głową.
- Możemy ci pomóc - powiedziałem do młodego człowieka.
Przez chwilę przyglądał się nam podejrzliwie, ale rozluźniał się coraz
bardziej, kiedy wraz z Yinem wysiedliśmy i zaczęliśmy pchać jego samochód,
każąc mu zapalić silnik. Koła przez chwilę kręciły się w miejscu, opryskując nas
błotem, ale w końcu samochód wydostał się z dziury i przejechał na drugą stronę
rzeki. Pojechaliśmy za nim. Młody mężczyzna patrzył na nas przez chwilę, jakby
zastanawiając się, czy jednak nie odjechać, ale wysiadł i podszedł do nas.
Przedstawiliśmy mu się. Powiedział, że ma na imię Jacob.
Kiedy rozmawialiśmy, zacząłem szukać na jego twarzy najgłębszego
wyrazu, jaki mogłem dostrzec. Jacob co chwila potrząsał głową, wciąż
przerażony, wypytywał nas kim jesteśmy i co wiemy o jego znajomych, których
zgubił.
- Nawet nie wiem, po co przyjechałem do Tybetu - powiedział w końcu. -
Zawsze uważałem, że to zbyt niebezpieczne. Ale moi przyjaciele nalegali, żebym
z nimi pojechał. Nie mam pojęcia, dlaczego się zgodziłem. Mój Boże, tam było
pełno chińskich żołnierzy. Skąd mogli wiedzieć, że akurat tam się mamy
spotkać?
- A czy pytałeś o drogę kogoś nieznajomego? - przerwał mu Yin.
Spojrzał na nas zaskoczony. - No tak. Myślicie, że powiedzieli wojsku?
Yin skinął głową bez słowa, a Jacob był chyba coraz bardziej przerażony.
Rozglądał się nerwowo na wszystkie strony.
- Jacob - spytałem spokojnie. - Muszę to wiedzieć. Czy spotkałeś Wilsona
Jamesa?
Ale on jakby nie słyszał. - Skąd wiecie, czy Chińczycy nie są teraz tuż za
nami?
Starałem się spotkać jego wzrok i w końcu udało mi się sprawić, że na mnie
spojrzał. - To bardzo ważne, Jacob. Czy widziałeś Wiła? Wygląda na
Peruwiańczyka, ale mówi z amerykańskim akcentem.
Jacob wciąż był zdezorientowany, - A dlaczego to ważne? Ważne jest, żeby
się stąd wydostać.
Słuchaliśmy cierpliwie, jak Jacob rzuca różne pomysły, gdzie możemy
przeczekać, zanim Chińczycy nie opuszczą tego rejonu, albo jeszcze lepiej, jak
powinniśmy na wariata przejechać Himalaje i uciec do Indii. Kiedy mówił, cały
czas wizualizowałem, że moja energia go dosięga. Szukałem w jego twarzy
oznak spokoju i mądrości, skupiałem się zwłaszcza na oczach. W końcu zaczął
na mnie patrzeć.
- Czemu chcesz odnaleźć tego człowieka? - spytał nagle.
- To mój przyjaciel. Może potrzebować naszej pomocy. To właśnie on
poprosił mnie, żebym przyjechał do Tybetu.
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby bardzo starał się skupić.
- Tak - powiedział w końcu. - Spotkałem twojego przyjaciela. W holu hotelu w
Lhasie. Siedzieliśmy naprzeciw siebie i zaczęliśmy rozmawiać o chińskiej
okupacji Tybetu. Od dawna jestem o to wściekły na Chińczyków i wydaje mi się,
że przyjechałem tu głównie po to, żeby coś zrobić, sam nie wiem co, cokolwiek.
Wil powiedział, że widział mnie tego dnia już trzy razy w różnych miejscach w
hotelu, i że to miało coś znaczyć. Nie miałem pojęcia, o czym mówi.
- A czy wspomniał ci coś o miejscu zwanym Shambhala?
- spytałem.
Jacob spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem. - Nie dosłownie. Coś
powiedział przy okazji tego, że Tybet nie będzie wolny do czasu, aż Shambhala
nie zostanie zrozumiana. Coś w tym rodzaju.
- A czy mówił coś o przejściu?
- O przejściu? Nie, nie sądzę. Nie pamiętam dobrze tej rozmowy. Zresztą,
była bardzo krótka.
- A może wspomniał coś o tym, gdzie ma zamiar jechać?
- spytał Yin.
Jacob myślał chwilę w skupieniu. - Zdaje mi się, że wymienił miejsce o
nazwie Dormar, tak... myślę, że to właśnie ta nazwa... i mówił coś jeszcze... a że
są tam ruiny klasztoru.
Spojrzałem na Yina.
- Znam to miejsce - powiedział szybko. - To daleko na północnym zachodzie.
Cztery albo i pięć dni drogi. Będzie ciężko... i zimno.
Sama myśl o tak dalekiej podróży w najdziksze zakątki Tybetu sprawiła, że
moja energia prysnęła w mgnieniu oka.
- Chcesz jechać z nami? - Yin spytał Jacoba.
- O nie, nie. Muszę się stąd jak najszybciej wydostać.
- Jesteś pewien? Akurat teraz Chińczycy są bardzo aktywni.
- Nie, nie mogę - powiedział Jacob, odwracając wzrok.
- Jestem ostatni, tylko ja zostałem, żeby powiadomić nasz rząd i kazać
szukać moich przyjaciół, oczywiście jeśli sam znajdę pomoc.
Yin napisał coś na kartce papieru i wręczył ją Jacobowi.
- Znajdź telefon i zadzwoń pod ten numer - powiedział.
- Podaj moje imię i numer, na który do ciebie można będzie zadzwonić.
Kiedy cię sprawdzą, oddzwonią do ciebie i powiedzą ci, co masz robić.
Yin wytłumaczył jeszcze Jacobowi, jak może najbezpieczniej wrócić do Sagi.
Odprowadziliśmy go do samochodu. Kiedy już wsiadł, odwrócił się jeszcze do
mnie: - Powodzenia... Mam nadzieję, że odnajdziesz swojego przyjaciela.
Skinąłem głową.
- Jeśli go znajdziesz - dodał Jacob - to może się okaże, że właśnie tylko po
to przyjechałem do Tybetu, co ty na to? Żebym mógł pomóc.
Uruchomił silnik, rzucił nam ostatnie spojrzenie i odjechał. Yin i ja wróciliśmy
szybko do dżipa. Kiedy wracaliśmy na główną drogę, zauważyłem, że Yin się
uśmiecha.
- Myślę, że teraz zrozumiałeś Trzecie Rozwinięcie, czy tak? - spytał. -
Pomyśl o wszystkich jego aspektach.
Patrzyłem na niego przez chwilę, zastanawiając się nad tym pytaniem.
Kluczem do tego Rozwinięcia była myśl, że nasze pola energetyczne mogą
dawać siłę innym ludziom, podnosić ich na wyższy poziom świadomości, gdzie
mogą wejść w kontakt ze swymi intuicjami. To, co było w tym wszystkim dla mnie
najbardziej fascynujące i wykraczało poza to, czego się dowiedziałem w Peru, to
idea, że nasze pole niejako wychodzi przed nas, rozprzestrzenia się dokoła i że
można go używać, by podnieść nastrój innych osób, choć wcale z nimi nie
rozmawiamy, nawet nie musimy widzieć ich twarzy! Wystarczy, że w pełni
zwizualizujemy sobie, iż tak się dzieje i że będziemy tego oczekiwać.
Oczywiście trzeba absolutnie zrezygnować z chęci kontrolowania innych, bo
wtedy energia zadziała odwrotnie, o czym sam się najlepiej przekonałem, kiedy
starałem się zmusić Jacoba, by zatrzymał samochód. To wszystko powiedziałem
Yinowi.
- To, co opisałeś, to zaraźliwy aspekt ludzkiego umysłu - odparł. - W pewnym
sensie wszyscy dzielimy umysły. Oczywiście, mamy nad sobą kontrolę i możemy
się z takiego „wspólnego” umysłu wycofać, odciąć się, myśleć niezależnie. Ale
jak ci to już mówiłem wcześniej, przeważający wśród ludzi pogląd na świat
tworzy zwykle gigantyczne pole przekonań i oczekiwań. Kluczem do rozwoju
ludzkości jest to, by była dostateczna liczba osób, które potrafią „nadawać”
wyższe oczekiwania miłości, emitować je do tego wspólnego pola. Taki wysiłek
pozwala nam budować coraz wyższe poziomy energii i inspirować się wzajemnie
do osiągania największych możliwości.
Yin zamilkł na chwilę, rozluźnił się i uśmiechnął do mnie.
- Kultura i społeczność Shambhali - powiedział w końcu - jest zbudowana
wokół takiego właśnie pola.
Nie mogłem nie odwzajemnić jego uśmiechu. Ta podróż zaczynała mieć
sens, choć jeszcze nie potrafiłem ująć tego w słowa.
Dwa kolejne dni minęły gładko. Ani śladu wojska. Wciąż trzymając się
południowej szosy, kierowaliśmy się na północny zachód, przekroczyliśmy
kolejną rzekę w pobliżu szczytu Mayun-La, na wysokim, górskim przesmyku.
Krajobraz był niesamowity - po obu stronach drogi wyrastały pokryte lodem
szczyty gór. Pierwszą noc spędziliśmy w Hor Qu w opuszczonym przydrożnym
domu, o którego istnieniu wiedział wcześniej Yin. Następnego ranka
wyruszyliśmy w kierunku jeziora Mana-sarovar.
Kiedy zbliżaliśmy się do jeziora, Yin powiedział: - Tutaj znów musimy być
bardzo ostrożni. Jezioro i leżąca dalej Mount Kailash to główne cele wypraw ludzi
z całego regionu: z Indii, Nepalu, Chin i oczywiście Tybetu. To miejsce jest
święte, jak żadne inne. Będzie tu wielu pielgrzymów i wiele chińskich patroli.
Kilka mil później Yin zjechał na starą boczną drogę i w ten sposób
objechaliśmy jeden z posterunków. Dojrzałem w oddali jezioro. Spojrzałem na
Yina, a on się uśmiechnął. Widok był nieprawdopodobnie pięlcny: wśród
brązowooliwkowych skał połyskiwała turkusowa perła. Wszystko otoczone
ośnieżonymi górami. Yin wskazał jeden ze szczytów - to był Kailash.
Kiedy podjechaliśmy bliżej jeziora, widziałem wyraźnie grupy pielgrzymów
stojące nad wodą wokół wysokich masztów udekorowanych sztandarami.
- Co to jest? - spytałem Yina.
- Flagi modlitewne - odparł. - Umieszczanie flag symbolizujących modlitwy to
tradycja, którą mamy w Tybecie od stuleci. Flagi zostawia się, by łopotały na
wietrze, a to wysyła zawarte w nich modlitwy prosto do Boga. Modlitewne flagi
daje się także w prezencie.
- Ajakie to modlitwy?
- Modlitwy o to, by wśród całej ludzkości zapanowała miłość.
Milczałem.
- Cóż za ironia, prawda? - spytał Yin. - Cała kultura Tybetu jest zbudowana
wokół życia duchowego. Jesteśmy chyba najbardziej religijnym z narodów. I
zostaliśmy zaatakowani przez najbardziej ateistyczny rząd na Ziemi, przez
władze Chin. To idealny kontrast, który świat powinien dostrzec. Przetrwa i
zwycięży tylko jedna wizja.
Nie rozmawiając więcej, przejechaliśmy przez kolejne niewielkie miasteczko,
a potem dotarliśmy do Darchen, miasta najbliższego Mount Kailash. Tam dwóch
mechaników, których znał Yin, sprawdziło naszego dżipa przed dalszą podróżą.
Rozłożyliśmy się na noc z innymi pielgrzymami tak blisko świętej góry, jak tylko
mogliśmy bez wzbudzania podejrzeń. Nie mogłem oderwać oczu od oblodzonych
szczytów.
- Z tego miejsca Kailash wygląda jak piramida - powiedziałem.
Yin potaknął. - A wiesz, co to oznacza? Że ma moc.
Kiedy słońce spływało za horyzont, obserwowaliśmy niewiarygodny wręcz
widok. Cudowny zachód wypełnił niebo warstwami brzoskwiniowych chmur, a w
tym samym momencie słońce, choć już za horyzontem, wciąż oświetlało szczyt
Kailash, zmieniając jego ośnieżone zbocza w feerię żółci i oranży.
- Od tysięcy lat - powiedział Yin - wszyscy wielcy władcy przemierzali tysiące
mil na koniach lub w lektykach, by podziwiać te właśnie widoki Tybetu. Uważano,
że pierwsze światło poranka i ostatnie światło dnia mają ogromną moc
odmładzania i zsyłania wizji.
Kiwałem tylko głową niezdolny, by oderwać wzrok od tego magicznego
światła. Czułem się pełen siły i niemal spokojny. Rozciągające się u stóp góry
doliny i niskie wzgórza skąpane były w układających się naprzemiennie
warstwach cienia i ja-snobrązowych odblasków, tworząc niesamowity kontrast ze
skąpanymi wciąż w słońcu wysokimi szczytami, które zdawały się świecić od
środka. W swym pięknie ten widok był wręcz nierealny i po raz pierwszy pojąłem,
dlaczego Tybetańczycy są tak uduchowionym narodem. Samo tylko światło tej
ziemi wiodło ich wprost do pełniejszej świadomości.
Wczesnym rankiem następnego dnia znów byliśmy w drodze i po pięciu
godzinach dotarliśmy do przedmieść Ali. Niebo było zachmurzone, temperatura
gwałtownie spadała. Yin wykonał kilka skrętów w niemal nieprzejezdne,
wąziutkie uliczki, by ominąć centrum miasta.
- To jest teraz głównie teren Chińczyków - powiedział. - Są tu bary i kluby ze
striptizem dla wojska. Najlepiej tak przejechać, żeby nikt nas nie zauważył.
Kiedy znów wjechaliśmy na porządną drogę, byliśmy już na północnych
przedmieściach. W pewnej chwili dostrzegłem nowo wybudowany biurowiec,
przed którym stało kilka nowych ciężarówek. Ale w pobliżu nikogo nie było. Yin
zauważył budynek w tym samym momencie i szybko skręcił z drogi w jakiś stary
podjazd. Stanął.
- To zupełnie nowy chiński budynek - powiedział. - Nie wiedziałem, że tu jest.
Patrz uważnie, czy ktokolwiek stamtąd nas obserwuje, kiedy będziemy
przejeżdżać.
W tym momencie zerwał się nagły wiatr i zaczął padać gęsty śnieg, co nam
pomogło. Kiedy jechaliśmy, uważnie obserwowałem budynek i podjazd.
Większość okien była zasłonięta.
- Co tu jest? - spytałem.
- Myślę, że stacja wydobycia ropy, ale kto to wie?
- Co jest z pogodą?
- Wygląda na to, że idzie burza. To może nam pomóc.
- Myślisz, że mogą nas szukać nawet tutaj? - spytałem. Spojrzał na mnie z
głębokim smutkiem, który w mgnieniu oka zmienił się we wściekły gniew.
- To jest miasto, gdzie zamordowano mojego ojca - powiedział tylko.
Potrząsnąłem głową. - To straszne, że musiałeś na to patrzeć...
- To doświadczenie tysięcy Tybetańczyków - rzucił, wpatrując się w drogę
przed sobą.
Aż czułem jego nienawiść.
Po chwili się otrząsnął. - Ważne, by o tym nie myśleć. Musimy unikać takich
obrazów. Zwłaszcza ty. Uprzedzałem cię wcześniej, że ja mogę nie dać rady,
żeby kontrolować swój gniew. Ty musisz być w tej kwestii lepszy ode mnie,
żebyś mógł jechać dalej nawet sam, jeśli będzie trzeba.
- Co?
- Posłuchaj mnie uważnie - powiedział. - Musisz dokładnie zrozumieć swoją
pozycję. Opanowałeś trzy pierwsze rozwinięcia. Jesteś w stanie utrzymywać
ciągły, wysoki poziom energii i tworzyć silne pole, ale tak jak ja wciąż jeszcze
wpadasz w strach lub gniew. Jest jeszcze kilka rzeczy, które mogę ci powiedzieć
o tym, jak ugruntować emitowanie energii.
- Co rozumiesz przez ugruntowanie?
- Musisz lepiej ustabilizować wypływającą z ciebie energię, tak by
emanowała na świat z całą mocą niezależnie od tego, w jakiej jesteś sytuacji.
Kiedy to opanujesz, wszystkie trzy rozwinięcia, które już znasz, staną się dla
ciebie stałym stanem umysłu, sposobem życia.
- Czy to jest już Czwarte Rozwinięcie? - spytałem.
- To tylko początek Czwartego. To, co ci za chwilę powiem, jest ostatnią
informacją, którą jak dotąd mamy o rozwinięciach. Reszta Czwartego
Rozwinięcia jest w pełni znana tylko tym, którzy są w Shambhali. W idealnej
sytuacji rozwinięcia powinny pracować razem w następujący sposób: twoja
energia modlitwy powinna pochodzić z twojego wewnętrznego połączenia z
boskim źródłem i emanować z ciebie, wypływać na zewnątrz i sprowadzać
oczekiwaną przez ciebie synchronię, a także podnosić każdego, kogo dosięgnie,
na poziom jego wyższego,ja”. W ten sposób energia potęguje tajemniczą
ewolucję naszego życia, podnosi naszą świadomość i pozwala wypełniać nasze
indywidualne misje na tej planecie. Niestety, na tej drodze napotykamy wyboje,
wyzwania, które przynoszą ze sobą strach, który z kolei sprowadza zwątpienie i
w ten sposób niszczy nasze pola energetyczne. Co gorsza, strach może
wywołać negatywne obrazy, złe oczekiwania, co z kolei może sprowadzić na nas
dokładnie to, czego się boimy. Teraz musisz się koniecznie nauczyć, jak
kotwiczyć, czyli ugruntować swą wyższą energię, żebyś częściej i dłużej umiał
pozostawać w pozytywnym nurcie. Problem ze strachem - mówił dalej Yin -
polega na tym, że działa bardzo perfidnie i bardzo szybko się w nas wkrada.
Widzisz, lęk zawsze powoduje powstanie obrazu czegoś, czego nie chcemy.
Boimy się porażki, boimy się tego, że zawiedziemy swoją rodzinę, że się
ośmieszymy, że utracimy wolność albo kogoś, kogo kochamy, albo nawet własne
życie. Podstępne jest to, że kiedy zaczynamy czuć taki lęk, bardzo często
zmienia się on w gniew czy złość i wtedy używamy tego gniewu, by zebrać siły i
walczyć przeciw każdemu, kto w naszym pojęciu stanowi zagrożenie. A
kiedykolwiek czujemy strach lub gniew, musimy zdawać sobie sprawę, że te
emocje pochodzą z jednego źródła: z tych aspektów naszego życia, które za
wszelką cenę chcemy utrzymać. Legendy mówią, że skoro strach i gniew
pochodzą z troski o to, że możemy coś utracić, jedynym sposobem, by uniknąć
tych emocji, jest bycie „oderwanym”, obojętnym na wszelkie skutki wydarzeń.
Byliśmy teraz daleko na północ od miasta, a śnieg padał jeszcze mocniej.
Yin wytężał wzrok, by widzieć drogę i tylko od czasu do czasu rzucał mi szybkie
spojrzenia.
- Weź na przykład nasz przypadek - powiedział. - Szukamy Wiła i przejścia
do Shambhali. Legendy by powiedziały, że aby ustawić nasze pola tak, by
oczekiwać odpowiednich intuicji i wydarzeń, które nas poprowadzą, powinniśmy
całkowicie odciąć się od tego, jaki nasze poszukiwanie będzie miało skutek.
Dokładnie to miałem na myśli, kiedy cię ostrzegałem, żebyś nie przywiązywał tak
wielkiej wagi do tego, czy Jacob się zatrzyma czy nie. Idea „oderwania” jest
wielkim przesłaniem Buddy i darem dla ludzkości od wszystkich religii Wschodu.
Tak, znałem to pojęcie, ale w tej chwili miałem kłopoty, by docenić jego
wartość.
- Yin - zaprotestowałem - jak można się zupełnie odciąć? To brzmi dla mnie
jak bajka o wieży z kości słoniowej. To, czy pomożemy Wilowi, może być
przecież sprawą życia lub śmierci. Jak możemy się o to nie martwić?
Yin zjechał na pobocze i stanął. Widoczność była w tej chwili bliska zeru.
- Nie powiedziałem, że nie trzeba się martwić - mówił spokojnie dalej. -
Powiedziałem, by nie być przywiązanym do żadnego z możliwych rozwiązań. To,
co w życiu dostajemy, jest i tak zawsze trochę inne niż to, czego chcemy. Bycie
oderwanym oznacza zrozumienie, że zawsze istnieje jakiś wyższy cel, który
można odnaleźć w każdym wydarzeniu, w każdym rozwiązaniu. Zawsze możemy
znaleźć ukryte dobrodziejstwo, pozytywne znaczenie, na którym można budować
dalej.
Skinąłem głową. Ten koncept znałem już z Peru.
- Rozumiem wartość ogólnego postrzegania świata w ten sposób -
powiedziałem - ale czy nie istnieją jednak pewne granice? A co, jeśli grozi nam
śmierć lub tortury? Bardzo ciężko jest się od czegoś takiego „oderwać” albo
dostrzec w tym ukryte dobrodziejstwo.
Yin spojrzał na mnie twardo. - A co, jeśli owe tortury zawsze są rezultatem
tego, że nie jesteśmy dostatecznie „oderwani” podczas zdarzeń, które prowadzą
do takiej krytycznej sytuacji? Nasze legendy mówią, że kiedy w pełni oduczymy
się przywiązania, nasza energia pozostanie wciąż na tyle silna, by unikać takich
wyjątkowo negatywnych wydarzeń. Jeśli będziemy cały czas silni, jeśli zawsze
będziemy oczekiwać tylko pozytywnych rzeczy, to niezależnie od tego, co już się
wydarzyło, zaczynają dziać się cuda.
Nie mogłem w to uwierzyć. - Chcesz powiedzieć, że każde zło, które nas
spotyka, pochodzi stąd, że nie wykorzystaliśmy jakiejś synchronii, jakiejś
możliwości, by go uniknąć?
Tym razem Yin spojrzał na mnie z uśmiechem. - Tak, dokładnie to
powiedziałem.
- Ależ to straszne. Czy to nie obarcza winą kogoś, kto na przykład jest
śmiertelnie chory? Czy to nie znaczy, że jest chory, bo „nie wykorzystał” okazji,
by znaleźć sposób na swoje uzdrowienie?
- Nie. Nie ma winy. Każdy robi przecież wszystko, co może. Ale to, co ci
powiedziałem, to prawda, którą musimy zaakceptować, jeśli mamy osiągnąć
wyższe poziomy energii modlitwy. Musimy utrzymywać nasze pola na tak
wysokim poziomie, jaki tylko jest możliwy, a żeby to uczynić, musimy zawsze
wierzyć, z całą mocą, że zostaniemy ocaleni. Czasem się zdarzy, że coś nam
umknie - kontynuował. - Ludzka wiedza jest niedoskonała, możemy nawet zginąć
lub zostać poddani torturom z powodu braku właściwych informacji. Ale prawda
jest taka, że gdybyśmy mieli całą wiedzę, którą ludzkość kiedyś w końcu
posiądzie, bylibyśmy zawsze wyprowadzani z groźnych sytuacji. A największą
moc osiągamy, zakładając, że już tak się dzieje. To jest sposób na to, by być
„oderwanym”, a także otwartym i budować silne pole oczekiwań.
To wszystko zaczynało mieć sens. Yin mówił, że musimy założyć, iż proces
synchronii zawsze uchroni nas przed złem, że zawczasu będziemy wiedzieć, jaki
wykonać ruch, bo taka zdolność jest naszym ostatecznym przeznaczeniem. Jeśli
więc uwierzymy w to już teraz, to prędzej czy później stanie się to oczywistością
dla wszystkich ludzi.
- Wszyscy wielcy mistycy - zaczął znów Yin - mówią, że ważne jest działanie
z perspektywy absolutnej wiary. W waszej zachodniej Biblii apostoł Jan opisuje
skutki takiej wiary. Wsadzono go do kotła z wrzącym olejem i nic mu się nie
stało. Inni byli rzucani na pożarcie głodnym lwom, a jednak ocaleli. Czy to mogą
być tylko mity?
- Jak silna musi być nasza wiara, by osiągnąć aż taki poziom obojętności na
zagrożenie? - spytałem.
- Musimy osiągnąć poziom bliski temu, jaki mają mieszkańcy Shambhali -
odparł Yin. - Czy nie widzisz, jak to wszystko doskonale do siebie pasuje? Jeśli
energia naszych oczekiwań jest dostatecznie silna, to oczekujemy synchronii i
równocześnie wysyłamy energię innym, tak by oni także mogli oczekiwać
synchronii. I ogólny poziom energii wciąż się podnosi. A poza tym nie zapominaj,
że są jeszcze dakini...
Szybko odwrócił wzrok wyraźnie przerażony, że znów wymienił imię tych
istot.
- No i co z dakini? - spytałem.
Milczał.
- Yin - naciskałem. - Musisz mi powiedzieć, co miałeś na myśli. Jaką rolę
grają w tym wszystkim dakini?
Westchnął głęboko. - Mówię tylko to, co sam rozumiem. Legendy mówią, że
dakini są w pełni pojmowane tylko przez tych, co są w Shambhali, i że musimy
być bardzo ostrożni. Nie mogę nic więcej powiedzieć.
Patrzyłem na niego ze złością. - No cóż, przekonamy się o tym później,
prawda, kiedy już odnajdziemy Shambhalę? - spytałem z przekąsem.
Spojrzał na mnie z wielkim smutkiem. - Powtarzałem ci już tyle razy, że
miałem zbyt wiele złych doświadczeń z chińskim wojskiem. Moja nienawiść i
gniew niszczą moją energie. I jeśli w jakimkolwiek momencie zauważę, że cię
powstrzymuję, to będę cię musiał opuścić, a ty będziesz musiał iść sam.
Przyglądałem mu się, nie chcąc nawet myśleć o takiej ewentuakiości.
- Pamiętaj - mówił dalej - co ci mówiłem o byciu oderwanym i o tym, że
trzeba ufać, iż zawsze zostaniesz ocalony z każdego niebezpieczeństwa.
Milczał przez chwilę, a potem zapalił silnik i ruszył w padający śnieg.
- Możemy się założyć - powiedział w końcu - że twoja wiara zostanie
poddana próbie.
Przejście
Jechaliśmy na północ jeszcze przez czterdzieści minut, a potem Yin skręcił
w wysłużoną drogę dla ciężarówek i skierował się w stronę wysokiego łańcucha
górskiego oddalonego o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści mil. Padał coraz
gęstszy śnieg. Najpierw cicho, a potem coraz głośniej, przez liałas naszego
silnika zaczął się przebijać niski, wibrujący dźwięk.
Kiedy stał się rozpoznawalny, równocześnie spojrzeliśmy na siebie.
- Helikoptery! - krzyknął Yin, natychmiast zrobił ostry skręt, zjechał z traktu i
wjechał między skały. Dżip niebezpiecznie się przechylił. - Wiedziałem. Znają
jakiś sposób, żeby latać nawet przy takiej pogodzie.
- Co znaczy, że wiedziałeś?
W miarę, jak warkot nad nami narastał, wydało mi się, że słyszę dwa silniki.
Jeden krążył dokładnie nad nami.
- To moja wina! - Yin przekrzykiwał hałas. - Musisz uciekać! Natychmiast!
- Co?! - wrzasnąłem. - Zwariowałeś?! Gdzie pójdę?
Teraz łcrzyczał mi prosto do ucha: - Nie zapomnij, bądź ciągle czujny!
Słyszysz? Idź ciągle na północny zachód, do Dormaru! Musisz się dostać do
Kunlunu!
Jednym zwinnym ruchem otworzył drzwi po mojej stronie i wypchnął mnie na
zewnątrz. Wylądowałem na obu nogach, a potem sturlałem się kilka stóp w dół
po śniegu. Usiadłem i próbowałem zlokalizować dżipa, ale on już odjeżdżał, a
zamieć śnieżna utrudniała widok. Przebiegła mnie fala czystego przerażenia.
W tym momencie moją uwagę zwrócił jakiś ructi po prawej strome. Dziesięć
stóp ode mnie poprzez padający śnieg ledwo widziałem sylwetkę mężczyzny. Był
wysoki, ubrany w czarne spodnie ze skóry jaka, w owczą kurtkę i czapę. Stał bez
ruchu i patrzył na mnie, ale jego twarz była częściowo zakryta wełnianą chustą.
Rozpoznałem te oczy. Skąd je znałem? Po kilku sekundach spojrzał w górę, w
kierunku helikoptera, który zatoczył łuk i odleciał.
Nagle z kierunku, w którym odjechał dżip, dobiegły trzy czy cztery wybuchy.
Tak silne, że posypały się na mnie odłamki skał i fala śniegu, a powietrze
wypełniło się duszącym dymem. Wstałem i kuśtykając, próbowałem uciekać, a
kolejne mniejsze eksplozje odbijały się echem wokół mnie. Powietrze pełne było
teraz jakiegoś duszącego gazu. Zaczęło mi się kręcić w głowie.
Usłyszałem muzykę, jeszcze zanim kompletnie oprzytomniałem. Klasyczny
chiński kompozytor, którego już kiedyś słyszałem. Otrząsnąłem się i rozbudziłem.
Stwierdziłem, że jestem w wytwornej sypialni urządzonej w chińskim tradycyjnym
stylu. Usiadłem na rzeźbionym łożu i odrzuciłem jedwabną narzutę. Ubrany
byłem tylko w szpitalną koszulę. Zostałem wykąpany. Pokój miał co najmniej
dwadzieścia stóp na dwadzieścia, a każdą ścianę zdobił inny fresk. Przez szparę
w drzwiach spoglądała na mnie chińska kobieta.
Drzwi otworzyły się szeroko i do pokoju wszedł wyprostowany jak struna
wysoki oficer w pełnym umundurowaniu. Przebiegł mnie dreszcz. To był ten sam,
którego w cywilu widziałem już kilkakrotnie. Serce waliło mi w piersi. Starałem się
podnieść swoją energię, ale widok tego oficera całkiem mnie powalił.
- Dzień dobry - powitał mnie grzecznie. - Jak się pan czuje?
- Zważywszy, że zostałem zagazowany, to całkiem nieźle - odparłem.
Uśmiecłmął się. - To szybko mija i nie ma skutków ubocz-nych, zapewniam
pana.
- Gdzie jestem? - spytałem.
- W Ali. Lekarze pana zbadali, nic panu nie jest. Ale muszę panu zadać kilka
pytań. Dlaczego podróżuje pan w towarzystwie Yina Doloe’a i dokąd jechaliście?
- Chcieliśmy zwiedzić niektóre ze starych klasztorów.
- Dlaczego?
Zdecydowałem nic więcej mu nie mówić. - Bo jestem turystą. Mam wizę.
Dlaczego zostałem napadnięty? Czy amerykańska ambasada wie o tym, że
jestem zatrzymany?
Uśmiechnął się zimno i spojrzał mi głęboko w oczy. - Jestem pułkownik
Chang. Nikt nie wie, że pan tu jest, i jeśli złamał pan nasze prawo, nikt nie może
panu pomóc. A pan Doloe to przestępca, członek nielegalnej religijnej
organizacji, która dopuszcza się oszustwa na terenie Tybetu.
Jakby spełniały się moje najgorsze lęki.
- Nic o tym nie wiem - odparłem. - Chciałbym do kogoś zadzwonić.
- Dlaczego Yin Doloe i inni szukają Shambhali?
- Nie wiem, o czym pan mówi.
Zrobił krok w moim kierunku. - Kim jest Wilson James?
- To mój przyjaciel - powiedziałem.
- Czy on jest w Tybecie?
- Tak myślę, ale go nie widziałem.
Chang spojrzał na mnie z wyraźnym niesmakiem i nie mówiąc nic więcej,
odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Jest niedobrze, myślałem, bardzo niedobrze. Już miałem wstać z łóżka,
kiedy wróciła pielęgniarka z tuzinem żołnierzy. Jeden z nich pchał przed sobą
urządzenie, które wyglądało jak ogromne żelazne płuco, tyle że było o wiele
większe i stało na wysokich, szerokich nogach. Najwyraźniej tak je
skonstruowano, by można je było nasunąć na kogoś, kto leży w łóżku. Zanim
zdołałem cokolwiek powiedzieć, żołnierze przytrzymali mnie i naprowadzili
machinę nad moje ciało. Pielęgniarka włączyła urządzenie, które wydało cichy
pomruk. Prosto w twarz zaświeciło mi jasne światło. Nawet z zamkniętymi
oczyma czułem, jak to punktowe światło porusza się od prawej do lewej strony
mojej głowy, jak skaner w fotokopiarce. Kiedy tylko maszyna się zatrzymała,
żołnierze zsunęli ją ze mnie i wywieźli z pokoju. Pielęgniarka została jeszcze
chwilę i przyglądała mi się.
- Co... co to było? - wyjąkałem.
- To tylko encefalograf - powiedziała niepewną angiel-szczyznEi, po czym
pochyliła się nad jedną z szuflad komody i wyjęła moje ubranie. Wszystkie rzeczy
zostały wyprane i troskliwie złożone.
- Ale po co to było? - nalegałem.
- Żeby wszystko sprawdzić, żeby się upewnić, że nic panu nie jest.
W tej chwili drzwi znów się otworzyły i wrócił pułkownik Chang. Wziął stojące
pod ścianą krzesło i ustawił je obok mojego łóżka.
- Może powinienem panu uświadomić, jak wygląda sytuacja - powiedział,
siadając na krześle. Wydawał się zmęczony. - W Tybecie jest wiele religijnych
sekt i wielu z ich wyznawców stara się robić wrażenie na reszcie świata, że są
tylko wierzącymi ludźmi, prześladowanymi przez Chińczyków. Sam muszę
przyznać, że nasza wczesna polityka w latach pięćdziesiątych i podczas
rewolucji kulturalnej była dość ostra, ale w ostatnich latach to się radykalnie
zmieniło. Staramy się być tak tolerancyjni, jak tylko można, biorąc pod uwagę
fakt, że oficjalną polityką rządu chińskiego jest ateizm. Te sekty powinny jednak
pamiętać, że zmienił się także Tybet. Mieszka tu teraz wielu Chińczyków, wielu
mieszkało tu od zawsze, i oczywiście wielu nie jest buddystami. Musimy wszyscy
żyć tu razem. Nie ma mowy o tym, by Tybet kiedykolwiek powrócił pod władanie
łamów. Czy rozumie pan, o czym mówię? Świat się zmienił. Nawet gdybyśmy
chcieli dać Tybetowi wolność, to przecież nie byłoby w porządku wobec
mieszkających tu Chińczyków.
Czekał chwilę, aż coś na to odpowiem, a ja rozważałem, czy nie
przypomnieć mu o polityce Chin polegającej na osiedlaniu tu Chińczyków, by
osłabić kulturę Tybetu. Ale zamiast tego powiedziałem: - Myślę, że oni chcą tylko
bez przeszkód wyznawać swoją religię.
- Zezwoliliśmy na to do pewnego stopnia, ale im nie można ufać. Kiedy
myślimy, że wiemy, kto stoi na czele danej grupy, wszystko się zmienia. Myślę,
że udało nam się osiągnąć całkiem dobre stosunki z częścią buddyjskiej religijnej
hierarchii, ale są wciąż tybetańscy separatyści w Indiach, potem ta następna
grupa, do której należy pan Doloe, ta sekta, która wyznaje jakiś tajemniczy ustny
przekaz i rozpowszechnia wszystkie te informacje o Shambhali. To przeszkadza
ludziom spokojnie żyć. W Tybecie jest wiele do zrobienia. Ludzie tu są bardzo
biedni. Trzeba podnieść jakość życia. - Spojrzał na mnie i rzucił mi krótki
uśmiech. - Dlaczego oni tak poważnie traktują tę legendę o Shambhali? Przecież
to infantylne jak bajka dla dzieci.
- Tybetańczycy wierzą, że istnieje inna, bardziej duchowa rzeczywistość
poza naszym fizycznym światem, który możemy widzieć, i że Shambhala, choć
znajduje się tu, na Ziemi, należy do rzeczywistości duchowej. - Nie wierzyłem
własnym uszom, że w ogóle zacząłem z nim tę rozmowę!
- Jak mogą myśleć, że takie miejsce naprawdę istnieje? - pytał z uśmiechem.
- Przeczesaliśmy każdą piędź Tybetu z powietrza za pomocą satelity i niczego
nie znaleźliśmy.
Milczałem.
- Czy wie pan, gdzie to miejsce ma niby być? - naciskał.
- Czy to dlatego pan tu przyjechał?
- Strasznie chciałbym wiedzieć, gdzie to jest - powiedziałem - albo chociaż,
co to jest, ale obawiam się, że niestety nie wiem. Ale też nie chcę się narażać
chińskim władzom.
- Słuchał uważnie, więc mówiłem dalej. - Tak naprawdę, to cholernie się boję
tej sytuacji i najchętniej bym stąd natychmiast wyjechał.
- Ależ nie, my chcemy tylko, żeby pan podzielił się z nami tym, co pan wie -
powiedział. - Jeśli takie miejsce istnieje, jeśli to jakaś ukryta kultura, to chcemy o
niej wiedzieć. Proszę podzielić się z nami swoją wiedzą i pozwolić, że my z kolei
pomożemy panu. Może dojdziemy do jakiegoś kompromisu.
Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem powiedziałem wprost: - Chcę się
skontaktować z ambasadą amerykańską, jeśli pan pozwoli.
Starał się ukryć zniecierpliwienie, ale widziałem je wyraźnie w jego oczach.
Wpatrywał się we mnie jeszcze przez chwilę, potem podszedł do drzwi i odwrócił
głowę.
- To nie będzie konieczne. Jest pan wolny.
Kilka minut później szedłem uliczkami Ali, szczelnie zapinając kurtkę. Śnieg
już nie padał, ale było bardzo zimno. Wcześniej zostałem zmuszony do ubrania
się w obecności pielęgniarki, potem wyprowadzono mnie z budynku. Idąc,
sprawdzałem zawartość swoich kieszeni. O dziwo, wszystko było na miejscu:
nóż, portfel, niewielka torebka migdałów.
Czułem się zmęczony, w głowie mi się kręciło. Czy to ze zdenerwowania? A
może jednak był to skutek działania gazu? A może wysokość? Starałem się
otrząsnąć i wziąć w garść.
Ali było nowoczesnym miastem. Ulice były pełne zarówno Tybetańczyków,
jak i Chińczyków. Wszędzie dużo pojazdów. Dobrze utrzymane budynki i sklepy
mogły wprawić w konsternację, jeśli porównało się je z fatalnymi drogami i
warunkami życia, które widzieliśmy, jadąc tutaj. Rozglądałem się wokół, ale na
razie nie dostrzegłem nikogo, kto na oko mógłby mówić po angielsku. Po
przejściu kilku przecznic zacząłem się czuć coraz dziwniej, a w głowie kręciło mi
się mocniej. Musiałem przysiąść na skraju chodnika na starym murku.
Narastający strach zmienił się niemal w panikę. Co mam teraz zrobić? Co się
stało z Yinem? Dlaczego ten chiński pułkownik tak po prostu pozwolił mi odejść?
To wszystko nie trzymało się kupy.
W tym momencie w myślach pojawił się przede mną wyraźny obraz Yina.
Odebrałem to jak upomnienie. Pozwoliłem sobie na zupełny spadek energii.
Strach mnie przytłaczał, a ja zapomniałem, żeby cokolwiek z tym zrobić.
Wziąłem głęboki oddech i spróbowałem podnieść poziom energii.
Kilka minut później poczułem się lepiej. Mój wzrok padł na duży budynek
stojący kilka przecznic dalej. Przy wejściu miał chiński znak, którego nie umiałem
odczytać, ale kiedy skupiłem się na kształcie budynku, miałem wyraźne
wrażenie, że musi to być jakaś noclegownia albo hotel. Poczułem błysk nadziei.
Może będzie tam telefon, a może nawet inni zagraniczni turyści, z którymi
będę się mógł porozumieć albo do nich przyłączyć?
Wstałem i ruszyłem w tym kierunku, wciąż uważnie obserwując ulice. Kilka
minut później byłem już niedaleko tiotelu Słiing Shui, ale poczułem obawę.
Rozejrzałem się ostrożnie wokół. Wyglądało na to, że jednak nikt mnie nie śledzi.
Kiedy byłem już niemal przy drzwiach, usłyszałem hałas. Coś upadło w śnieg.
Rozejrzałem się. Stałem na ulicy dokładnie naprzeciw niewielkiego przejścia
między budynkami. Byłem sam, nie licząc kilku starszych osób idących w
przeciwnym kierunku dość daleko ode mnie. Znów usłyszałem hałas. Dźwięk był
teraz bliżej mnie. Spojrzałem pod nogi i dostrzegłem niewielki kamyk, który
wyleciał z przejścia i wylądował w śniegu. Postąpiłem krok naprzód, by lepiej
zajrzeć w to miejsce. Wszedłem w ciemne przejście. Starałem się przyzwyczaić
oczy do braku światła.
- To ja - powiedział jakiś głos.
Natychmiast rozpoznałem Yina. Wbiegłem głębiej. Stał przytulony do ściany.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - spytałem.
- Wcale nie wiedziałem - padła odpowiedź. - Po prostu zgadywałem.
Osunął się wzdłuż ściany i usiadł na ziemi. Zauważyłem, że jego kurtka ma
spalone plecy. Kiedy poruszył ręką, na ramieniu zobaczyłem plamę krwi.
- Jesteś ranny! Co się stało?
- Nie jest tak źle. Zrzucili ładunek wybuchowy i uderzyłem o skały, kiedy
wyrzuciło mnie z dżipa. Ale udało mi się stamtąd odczołgać, zanim wylądowali.
Widziałem, jak cię zabierają i ładują do ciężarówki, która tam podjechała.
Pomyślałem, że jeśli się wydostaniesz, to skierujesz się do największego hotelu.
A co się z tobą działo?
Opowiedziałem mu o przebudzeniu w chińskiej sypialni, o tym, jak pułkownik
mnie przesłuchiwał, a potem wypuścił.
- Dlaczego wypchnąłeś mnie z dżipa? - spytałem na koniec.
- Już ci mówiłem - odparł Yin. - Nie umiem kontrolować swoich oczekiwań
zrodzonych ze strachu. Moja nienawiść do Chińczyków jest zbyt wielka. Tak
silna, że oni są w stanie mnie wyśledzić... - zamilkł na chwilę. - Ale dlaczego cię
wypuścili?
- Nie wiem - odparłem.
Yin poruszył się lekko i natychmiast skrzywił z bólu. - Pewnie dlatego, że
Chang czuje, iż ciebie też będzie umiał wyśledzić.
Potrząsnąłem głową. Czy to mogła być prawda?
- On oczywiście nie ma pojęcia, jak to się dzieje - mówił Yin - ale kiedy
spodziewasz się, że nadejdą żołnierze, twoje oczekiwanie daje mu podświadomy
znak, by udać się tam, gdzie jesteś. On pewnie uważa, że ma taką wyjątkową
moc. - Spojrzał na mnie poważnie. - Musisz się uczyć na moich słabościach.
Musisz zapanować nad swoimi myślami.
Yin patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, a potem trzymając się za chore
ramię, wyprowadził mnie tym wąskim przejściem na podwórko między
budynkami. Doszliśmy do domu, który wyglądał na opuszczony.
- Musimy znaleźć dla ciebie lekarza - powiedziałem.
- Nie - odparł zdecydowanie. - Posłuchaj. Nic mi nie będzie. Znam tu ludzi,
którzy mi pomogą. Ale nie będę mógł jechać z tobą do ruin starego klasztoru.
Musisz tam dotrzeć sam.
Odwróciłem wzrok. Czułem, jak puchnie we mnie strach. - Chyba nie dam
rady - powiedziałem cicho.
Yin wyraźnie się przestraszył. - Kontroluj strach! Pamiętaj o filozofii
„oderwania”. Jesteś potrzebny, by pomóc odnaleźć Shambhalę. Musisz jechać
dalej.
Z trudem usiadł. Grymas bólu wykrzywił jego twarz, kiedy próbował się
przysunąć bliżej mnie. - Nie rozumiesz, jak wiele Tybetańczycy wycierpieli? A
jednak czekają na dzień, aż Sham-bhala stanie się znana całemu światu. -
Zmrużył oczy, kiedy odnalazł mój wzrok. - Pomyśl, jak wiele osób pomagało
nam, byśmy dostali się aż tutaj. Wielu z nich ryzykowało dosłownie wszystkim.
Niektórzy są może teraz w więzieniu albo nawet zostali zastrzeleni.
Wyciągnąłem dłoń i podsunąłem mu przed oczy. Silnie drżała. - Popatrz na
mnie - powiedziałem. - Z trudem się mogę ruszać.
Yin przeszył mnie wzrokiem. - A nie wydaje ci się, że twój ojciec też był
przerażony, kiedy desantował się i biegł po plaży we Francji? Że nie był
przerażony tak jak cała reszta? Ale zrobił to! A gdyby tego nie zrobił? I gdyby
wszyscy inni też nic nie zrobili? Wojna mogła być przegrana. Wolność wszystkich
ludzi mogła zostać utracona. My tu, w Tybecie, utraciliśmy naszą wolność, ale to,
co się dzieje w tej chwili dotyczy nie tylko Tybetu. Tu chodzi o coś więcej niż
Tybet, niż ja i ty. Tu chodzi o to, co musi się wydarzyć, by wszystkie poświęcenia
wszystkich pokoleń łudzi nie poszły na marne. Zrozumienie Shambha-li,
nauczenie się, jak używać pól modlitwy właśnie w tym momencie historii to
następny krok w ewolucji ludzkości. To ogromne zadanie dla całego naszego
pokolenia. Jeśli nam się nie uda, to zawiedziemy wszystkich, którzy byli przed
nami.
Yin skrzywił się z bólu i odwrócił wzrok. Jego oczy napełniły się łzami.
- Ja bym pojechał, gdybym mógł - dodał. - Ale myślę, że teraz ty jesteś
naszą jedyną szansą.
Usłyszeliśmy warkot silników i zobaczyliśmy przejeżdżające dwie duże
ciężarówki pełne wojska.
- Nie wiem, gdzie mam iść - powiedziałem.
- Klasztor nie jest aż tak daleko - odparł Yin. - Można tam dotrzeć w ciągu
jednego dnia. Mogę załatwić kogoś, kto cię zawiezie.
- I co miałbym tam robić? Sam wcześniej powiedziałeś, że będę poddany
próbie. Co miałeś na myśli?
- By odnaleźć przejście, będziesz musiał w pełni pozwolić boskiej energii,
aby przez ciebie przepływała, i ustawić swoje pole w ten sposób, jak się uczyłeś.
I pamiętać, że to pole cię poprzedza i ma wpływ na to, co się wydarza. Ale
najważniejsze, kontroluj swój strach i zrodzone z niego obrazy. I bądź
„oderwany”. Wciąż boisz się tego, co nastąpi. Nie chcesz utracić życia.
- Oczywiście, że nie chcę stracić życia! - prawie krzyknąłem. - Mam po co
żyć!
- Tak, tak, wiem - powiedział uspokajająco. - Ale to są bardzo niebezpieczne
myśli. Musisz porzucić wszelkie myśli o porażce. Ja tego nie potrafię, ale myślę,
że ty możesz to zrobić. Musisz być pewien, z całą mocą, że zostaniesz
uratowany, że ci się uda.
Przerwał, żeby sprawdzić, czy zrozumiałem.
- Coś jeszcze? - spytałem.
- Tak - powiedział. - Jeśli wszystko inne zawiedzie, intensywnie myśl o tym,
że Shambhala ci pomaga. Szukaj...
Przerwał, ale wiedziałem już, co miał na myśli.
Następnego ranka siedziałem w szoferce starej ciężarówki z napędem na
cztery koła, wciśnięty między pasterza i jego czteroletniego synka. Yin wiedział
dokładnie, co zrobić. Mimo bólu przeprowadził mnie bezpiecznie tylnymi
podwórkami do starego domu z palonej cegły, gdzie dano nam gorący posiłek i
miejsce do spania. Yin długo w noc rozmawiał z kilkoma mężczyznami. Mogłem
tylko przypuszczać, że byli to członkowie tajnej sekty Yina, ale nie zadawałem
pytań. Wstaliśmy bardzo wcześnie, a kilka minut później stara farmerska
ciężarówka podjechała pod dom i musiałem do niej wsiąść.
Jechaliśmy teraz po pokrytej śniegiem żwirowej drodze, która prowadziła
coraz wyżej w góry. Samochód podskakiwał na wybojach. Mijaliśmy zakręt, skąd
widać było miejsce, w którym pożegnałem się z Yinem. Poprosiłem kierowcę,
żeby zwolnił. Chciałem tam spojrzeć. Ku memu przerażeniu, cały teren w dole
pełen był wojskowych pojazdów i żołnierzy.
- Zaczekaj - powiedziałem kierowcy. - Yin może potrzebować naszej
pomocy. Musimy się zatrzymać.
Stary człowiek potrząsnął głową. - Trzeba jechać! Trzeba jechać!
On i jego synek mówili coś do siebie po tybetańsku, spoglądając na mnie od
czasu do czasu, jak gdyby wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałem. Mężczyzna
przyspieszył, szybko minęliśmy przesmyk i teraz zjeżdżaliśmy w dół. w żołądku
poczułem skurcz strachu. Byłem rozdarty - co robić? A jeśli Yin uciekł i teraz
mnie potrzebuje? Z drugiej strony - mówiłem sobie - wiem doskonale, czego
chciałby Yin. Upierałby się, żebym jechał dalej. Starałem się utrzymać energię,
ale w duchu zastanawiałem się również, czy te wszystkie historie o przejściu i o
Shambhali nie okażą się tylko legendą. A nawet, gdyby były prawdą, to dlaczego
właśnie mnie, a nie komuś innemu pozwolono by tam wejść? Dlaczego ja, a nie
ktoś taki jak Jampa, albo lama Rigden? Nic tu nie miało sensu.
Otrząsnąłem się z tych myśli i starałem się trzymać wysoki poziom energii,
wpatrując się w pokryte śniegiem szczyty. Przyglądałem się wszystkiemu
dokładnie, gdy przejeżdżaliśmy przez kilka małych miasteczek. W końcu, po
zjedzeniu zimnej zupy i suszonych pomidorów, zapadłem w długi sen. Kiedy się
obudziłem, było już późne popołudnie, a z nieba padały znów duże płatki śniegu,
wkrótce pokrywając drogę świeżą warstwą bieli. Teren wciąż się wznosił, czułem,
jak powietrze robi się coraz rzadsze. Przed nami rozciągał się kolejny masyw
wysokich szczytów.
To musi być już masyw Kunlunu, pomyślałem, ten, o którym wspominał Yin.
Cały czas nie mogłem do końca uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z
drugiej strony wiedziałem, że tak jest i że jestem teraz sam, stoję twarzą w twarz
z całą ogromną siłą Chińczyków, z ich wojskiem i ateickim sceptycyzmem.
Z tyłu usłyszałem głęboki warkot helikoptera. Serce zaczęło mi mocniej bić,
ale utrzymałem czujność.
Kierowca zdawał się nie zwracać uwagi na to zagrożenie i jechał spokojnie
przez następne trzydzieści minut, potem uśmiechnął się i wskazał przed siebie.
Przez padający wciąż śnieg zobaczyłem ciemniejszy zarys wielkiej kamiennej
budowli stojącej niemal na szczycie jednego z pierwszych zboczy. Kilka ścian z
lewej strony budowli było zawalonych. Za plecami klasztoru wyrastały ogromne
włócznie pokrytych śniegiem skał. Klasztor miał wysokość trzech lub nawet
czterech pięter, mimo że jego dach dawno już przegnił i zapadł się. Uważnie
wypatrywałem jakiegokolwiek śladu ludzi, jakiegoś ruchu. Nie dostrzegłem
niczego. Klasztor zdawał się zupełnie opuszczony i to od bardzo dawna.
U stóp góry, jakieś pięćset stóp pod klasztorem, furgonetka zatrzymała się i
kierowca wskazał na zrujnowaną budowlę. Zawahałem się, patrzyłem na sypiący
ciężko śnieg. Znów wskazał ręką. Jego podniecona twarz ponaglała mnie do
otworzenia drzwi.
Sięgnąłem do tyłu po plecak, który przygotował dla mnie Yin. Wysiadłem i
ruszyłem w górę zbocza. Temperatura cały czas spadała, ale miałem nadzieję,
że w namiocie i w śpiworze nie zamarznę na śmierć. Co jednak z wojskiem?
Patrzyłem, jak furgonetka znika mi z oczu. Nasłuchiwałem przez chwilę, ale
dochodził do mnie tylko świst wiatru.
Rozejrzałem się wokół i znalazłem stare kamienne schody prowadzące do
klasztoru. Zacząłem wspinaczkę. Po przejściu prawie połowy drogi zatrzymałem
się i spojrzałem na południe. Ze swego miejsca widziałem jedynie rozciągające
się wokół białe góry.
Kiedy dotarłem do klasztoru, stwierdziłem, że nie został zbudowany na
odrębnym szczycie, lecz stał na wielkim skalnym tarasie przylegającym do
zbocza za jego tylną ścianą. Ścieżka wiodła wprost do otworu w murze, gdzie
kiedyś były główne drzwi. Ostrożnie wszedłem do środka. Na gołej ziemi leżały
porozrzucane ogromne, gładkie kamienie. Stałem u szczytu długiego korytarza,
który biegł wzdłuż całej budowli.
Idąc tym korytarzem, minąłem kilka pokoi, które znajdowały się po obu
stronach. W końcu doszedłem do większej komnaty, która miała drzwi
wychodzące na tyły klasztoru. Pół tylnej ściany było zawalone, na zewnątrz
leżały ogromne kamienie, niektóre wielkości stołowych blatów. W pobliżu tej
zawalonej ściany kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Zamarłem. Co to mogło
być? Ostrożnie podszedłem do wyrwy w murze i rozejrzałem się na zewnątrz we
wszystkich kierunkach. Od tylnych drzwi do litej skały było może ze sto stóp. W
pobliżu nie było nikogo.
Kiedy tak się rozglądałem, znów kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch. Tym
razem dalej, prawie przy samej ścianie góry. Przebiegł mnie dreszcz. Co się tu
dzieje? Co widzę? Pomyślałem, żeby chwycić swój bagaż i uciekać w dół, ale
postanowiłem, że zostanę. Byłem zdecydowanie przerażony, ale o dziwo, moja
energia nadal pozostawała na wysokim poziomie.
Wytężyłem wzrok i podszedłem w kierunku, skąd pochodził ruch. Kiedy tam
dotarłem, niczego nie znalazłem. Skalna ściana poorana była podłużnymi
bruzdami, jedna była nawet tak duża, że wyglądała jak wejście do jaskini. Kiedy
zbadałem ją bliżej, okazało się jednak, że miała tylko kilka stóp głębokości i była
zbyt płytka, by ktoś mógł się w niej ukryć, do tego pełna śniegu. Szukałem wokół
śladów stóp, ale choć śnieg był głęboki, widziałem jedynie własne ślady.
Śnieg padał teraz o wiele mocniej, więc wróciłem do klasztoru i znalazłem
róg komnaty, który wciąż miał nad sobą kawałek dachu i mogłem się tam ukryć
przed śniegiem i wiatrem. Poczułem nagły głód, więc pogryzając marchewki,
wydostałem z bagażu niewielki gazowy palnik i podgrzałem trochę zupy z
suszonych warzyw, którą Yin dla mnie zapakował. Kiedy zupa się grzała, ja
rozmyślałem o swojej sytuacji. Do zmroku została jeszcze tylko godzina, a ja nie
miałem pojęcia, co tu robię. Przeszukałem plecak i nie znalazłem w nim żadnej
latarki. Dlaczego Yin o tym nie pomyślał? Gazu w palniku nie starczy na całą
noc; muszę znaleźć jakieś drewno albo wyschnięte łajno jaka.
Umysł już mi płata figle, myślałem. Co się może wydarzyć, jeśli spędzę tu
noc w całkowitych ciemnościach? A jeśli te stare mury zaczną się walić pod
naporem wiatru? I kiedy tylko o tym pomyślałem, usłyszałem łoskot w oddalonej
części klasztoru. Wróciłem do korytarza i na moich oczach ogromny głaz upadł
na ziemię.
- O Jezu! - powiedziałem na głos. - Muszę stąd uciekać.
Wyłączyłem palnik, szybko pozbierałem resztę rzeczy i tylnym wyjściem
wybiegłem w śnieżną zamieć. Szybko zrozumiałem, że muszę znaleźć kryjówkę,
podbiegłem więc do skalnej ściany z nadzieją, że może wcześniej przeoczyłem
jakąś jaskinię albo jakiś większy nawis, pod którym będę mógł się schronić.
Jednak żadna z bruzd nie była na tyle duża. Wiatr zawodził. W pewnym
momencie wielka śnieżna czapa oderwała się od skały i wylądowała u moich
stóp. Spojrzałem w górę na tony śniegu, które pokrywały zbocze nade mną. A
jeśli tędy zejdzie lawina? W wyobraźni zobaczyłem toczący się w dół śnieg.
I znowu, kiedy tylko o tym pomyślałem, usłyszałem głuchy łoskot nad sobą,
po prawej stronie. Złapałem plecak i zacząłem biec z powrotem w kierunku
klasztoru akurat w momencie, gdy powietrze wypełnił huk silny jak grzmot i o
pięćdziesiąt stóp dalej zwalił się śnieg. Biegłem najszybciej, jak mogłem. W
połowie drogi przerażony upadłem w zaspę. Dlaczego to wszystko się dzieje? I
wraz z tym pytaniem na myśl przyszedł mi Yin. Mówił: „Na tych poziomach
energii skutek twoich oczekiwań jest natychmiastowy. Będziesz poddany próbie”.
Usiadłem. Oczywiście! To właśnie był test. Nie kontrolowałem obrazów
wywołanych strachem. Pobiegłem do klasztoru i zaszyłem się w środku.
Temperatura wciąż spadała i wiedziałem, że muszę zaryzykować i zostać
wewnątrz. Rozkładając znów rzeczy, wyobrażałem sobie, że kamienie spokojnie
stoją na swoim miejscu.
Zadrżałem z zimna. A teraz, myślałem, muszę coś zrobić z tym zimnem.
Wyobraziłem sobie, że siedzę przy ciepłym ognisku. Opał. Tak, muszę znaleźć
jakiś opał.
Wyszedłem rozejrzeć się po reszcie klasztoru. Doszedłem jednak tylko do
połowy korytarza, kiedy stanąłem jak wryty. Poczułem dym. Dym z palonego
drewna. Co teraz? Powoli szedłem dalej, zaglądając do wszystkich pokoi, ale nic
nie znalazłem. Kiedy został mi już tylko jeden pokój, ostrożnie zajrzałem do
środka. W rogu paliło się ognisko i leżał stos drzewa.
Zatrzymałem się i rozejrzałem dokoła. Nikogo nie było. Ten pokój miał
jeszcze jedne drzwi prowadzące na zewnątrz i dość duży kawałek ocalałego
dachu. Poczułem przyjemne ciepło. Kto rozpalił ognisko? Wyszedłem dziurą po
tylnych drzwiach i wyjrzałem na dwór. Żadnych śladów na śniegu. Właśnie się
odwracałem, żeby wrócić do środka, kiedy w cieniu drzwi dostrzegłem wysoką
postać. Starałem się skupić na niej wzrok, ale o dziwo, mogłem ją zobaczyć
jedynie, gdy patrzyłem kątem oka. Zdałem sobie sprawę, że to ten sam
mężczyzna, którego widziałem przez padający śnieg, gdy Yin wypchnął mnie z
dżipa. Znów spróbowałem spojrzeć prosto na niego, ale zniknął. Przeszedł mnie
dreszcz. Nie wierzyłem własnym oczom.
Ostrożnie przeszedłem przez drzwi i rozejrzałem się po obu stronach
korytarza, ale nic nie zobaczyłem. Znów pomyślałem o tym, by uciec z klasztoru i
zbiec na dół, ale wiedziałem, że temperatura spada zbyt gwałtownie i jeśli to
zrobię, to pewnie zamarznę na śmierć. Jedynym wyjściem było przeniesienie
rzeczy i spędzenie nocy przy ognisku. Tak też zrobiłem, w czasie tej
przeprowadzki wciąż nerwowo zaglądając we wszystkie kąty.
Kiedy tylko usiadłem, podmuch wiatru rozwiał płomień i rozsypał wszędzie
popiół. Patrzyłem, jak ogień wije się i przygasa, a potem na nowo się pali.
Wyobraziłem sobie ognisko i ono się zmaterializowało. Nie mogłem jednak
uwierzyć w to, by moje pole energetyczne było aż takie silne. Istniało tylko jedno
wytłumaczenie. Otrzymałem pomoc. Postać, którą zobaczyłem, to dakini.
Choć brzmiało to niesamowicie, jednak to stwierdzenie mnie uspokoiło.
Dorzuciłem drew do ogniska i skończyłem jeść zupę, a potem rozwinąłem
śpiwór. Po chwili już leżałem i zapadałem w głęboki sen.
Kiedy się obudziłem, rozejrzałem się wokół w panice. Ognisko zgasło, na
zewnątrz zaczynało świtać. Śnieg padał tak mocno jak poprzedniej nocy. Coś
mnie obudziło. Ale co? Usłyszałem niski dźwięk nadlatujących w moim kierunku
helikopterów. Podskoczyłem na równe nogi i zebrałem rzeczy. W kilka sekund
helikoptery były tuż nade mną, ich warkot łączył się z jękiem szalejącego wiatru.
Nagle połowa klasztoru zaczęła się trząść i zapadać do środka. Wznosiły się
tumany przesłaniającego widok pyłu. Niemal po omacku dotarłem do tylnego
wyjścia i wybiegłem jak oszalały, porzucając sprzęt. Zamieć wciąż przesłaniała
widok, ale wiedziałem, że jeśli będę biegł dalej w tym kierunku, to znajdę się przy
skalnej ścianie, którą badałem wczoraj.
Nie ustawałem, aż zobaczyłem skalistą skarpę. Była dokładnie naprzeciw
mnie, jakieś pięćdziesiąt stóp, ale wiedziałem, że
II uu-rinni-7rt»AmM w nikłym świetle świtu nie powinna być tak wyraźnie
widoczna. Wyglądało to tak, jakby góra była skąpana w delikatnej bursztynowej
poświacie, zwłaszcza w pobliżu jednej z większych szczelin, tej, którą widziałem
wcześniej. Patrzyłem jeszcze chwilę i zrozumiałem, co to oznacza. Z nową siłą
pobiegłem w kierunku światła, a klasztor zapadał się w gruzy za moimi plecami.
Kiedy dotarłem do skały, helikoptery były chyba dokładnie nade mną. Resztki
murów klasztoru runęły z hukiem, skalna płyta, na której stał, zatrzęsła się, a ze
szczeliny w zboczu góry posypał się śnieg i odkrył większe wejście. To jednak
była jaskinia!
Potykając się, zrobiłem krok do środka i znalazłem się w zupełnej ciemności.
Posuwałem się po omacku, rękoma wyczuwając skały. Dotarłem do tylnej ściany
jaskini i tu znalazłem drugie wyjście. Było niskie, miało mniej niż pięć stóp.
Pochyliłem się i niemal wczołgałem w nie, widząc daleko przed sobą maleńki
promyk światła. Z trudem posuwałem się do przodu.
W pewnej chwili potknąłem się o duży kamień i runąłem jak długi, ocierając
boleśnie łokieć i ramię, ale oddalający się, lecz wciąż słyszalny warkot
helikopterów popychał mnie naprzód. Otrząsnąłem się z bólu i dalej
przesuwałem się w kierunku światła. Po przejściu kilkuset stóp wciąż widziałem
maleńki prześwit, ale wcale się do niego nie zbliżyłem. Szedłem tak
niestrudzenie przez ponad godzinę, wymacując rękami drogę, prowadzony przez
wątłe, odległe światełko. W końcu światło zaczęło się zbliżać i kiedy doszedłem
do niego na odległość może dziesięciu stóp, uderzył mnie nagle powiew ciepłego
powietrza i słodki zapach, który czułem w klasztorze Rigdena. I gdzieś w oddali
usłyszałem głośny, melodyjny ludzki okrzyk, który wibrował w moim ciele,
przynosząc wewnętrzne ciepło i uczucie euforii. Czyżby to był dźwięk, o którym
mówił lama Rigden? Wołanie Shambhali.
Wdrapałem się po kilku ostatnich kamieniach i wystawiłem głowę przez
otwór. Przede mną rozciągał się zupełnie nieprawdopodobny widok. To była
ogromna, kwitnąca dolina, a nad nią kryształowo czyste, błękitne niebo. Dolinę
otaczały monumentalne, pokryte śniegiem górskie szczyty. W jasnych
promieniach słońca wszystko to było urzekająco piękne. Powietrze było rześkie,
ale nie mroźne, a wszędzie wokół rosły zielone rośliny. Przede mną zbocze
wzgórza łagodnie schodziło ku dolinie.
Kiedy wydostałem się z jaskini i zacząłem schodzić w dół, energia tego
miejsca przytłoczyła mnie do tego stopnia, że miałem trudności ze skupieniem
wzroku. W oczach wirowały mi kolory i błyski światła, opadłem na kolana. Nie
kontrolując własnego ciała, zacząłem się staczać po zboczu. Toczyłem się,
toczyłem i toczyłem, niemal w półśnie, tracąc zupełnie poczucie czasu.
Wejście do Shambhali
Czułem, jak ktoś mnie dotyka, jak ludzkie ręce owijają mnie w coś, a potem
gdzieś niosą. Czułem się bezpieczny, a nawet szczęśliwy. Po chwili znów
doszedł mnie ten słodki zapach, ale teraz był wszechobecny, wypełniał moją
świadomość.
- Postaraj się otworzyć oczy - usłyszałem kobiecy głos.
Usiłując skupić wzrok, rozpoznałem sylwetkę bardzo wysokiej kobiety, miała
chyba sześć i pół stopy wzrostu. Przytykała do mojej twarzy czarkę.
- Proszę - powiedziała. - Wypij to.
Otworzyłem usta i skosztowałem ciepłej, smacznej zupy z pomidorów, cebuli
i jakiejś odmiany słodkich brokułów. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że
wyostrzyło mi się poczucie smaku. Mogłem precyzyjnie odróżnić każdy składnik
zupy, każdy posmak. Wypiłem prawie całą czarkę i w ciągu kilku sekund w
głowie mi się przejaśniło i mogłem świadomie się zastanowić, gdzie jestem.
Byłem w domu albo w czymś, co służyło za dom. Było tu ciepło, leżałem na
posłaniu przykrytym zielononiebieską tkaniną. Podłoga była z gładkich,
brązowych, kamiennych kafelków, wszędzie stały rośliny w ceramicznych
doniczkach. A jednak nad sobą miałem niebieskie niebo i kilka zwisających,
dużych gałęzi drzew. Ten dom najwyraźniej nie miał dachu ani zewnętrznych
ścian!
- Powinieneś się teraz poczuć lepiej, ale musisz oddychać - kobieta mówiła
biegłą angielszczyzną.
Patrzyłem na nią jak urzeczony. Wyglądała na Azjatkę, była ubrana w
kolorową, haftowaną, uroczystą tybetańską szatę i miękkie domowe obuwie.
Sądząc po głębi jej spojrzenia i rozwagi w głosie, powinna mieć około
czterdziestu lat, ale jej ciało i ruchy nadawały jej o wiele młodszy wygląd. I choć
to ciało było idealnie proporcjonalne i pięknie ukształtowane, to każda jego część
była wyjątkowo duża.
- Musisz oddychać - powtórzyła. - Wiem, że wiesz, jak to robić, bo inaczej
nie byłoby cię tutaj.
W końcu zrozumiałem, o co jej chodzi i zacząłem wdychać piękno
wszystkiego, co mnie otacza i wyobrażać sobie wypełniającą mnie energię.
- Gdzie jestem? - spytałem po chwili. - Czy to jest Shambhala?
Uśmiechnęła się potwierdzająco i nie mogłem uwierzyć, jak jej twarz jest
piękna. Emanowała z niej lekka poświata.
- Tylko część - powiedziała. - To, co my nazywamy pierścieniami Shambhali.
Dalej na północ są świątynie.
Powiedziała mi, że ma na imię Ani, ja też jej się przedstawiłem.
- Opowiedz, jak się tu dostałeś - poprosiła.
W trochę nieskładny sposób przedstawiłem całą historię, począwszy od
rozmowy z Natalie i Wiłem, wspomniałem o Wtajemniczeniach, opowiedziałem o
podróży do Tybetu, o tym, jak spotkałem Yina i lamę Rigdena i jak usłyszałem o
legendach, a w końcu o tym, jak znalazłem przejście. Wspomniałem jej nawet o
tym dziwnym świetle, które czasem widziałem, a które uważałem za pomoc
dakini.
- A czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś? - spytała.
Patrzyłem na nią przez chwilę. - Wiem jedynie, że to Wił poprosił mnie,
żebym tu przyjechał i że znalezienie Shambhali było dla wszystkich bardzo
ważne. Powiedziano mi, że jest tu wiedza, która jest nam koniecznie potrzebna.
Skinęła głową i w zamyśleniu odwróciła wzrok.
- Gdzie się nauczyłaś tak wspaniale mówić po angielsku? - spytałem. Znów
poczułem osłabienie.
Uśmiechnęła się. - Mówimy tu wieloma językami.
- A czy spotkałaś człowieka o nazwisku Wilson James?
- Nie - odparła. - Ale są inne przejścia, które prowadzą do pierścieni. Może
gdzieś tam jest. - Mówiąc to, podeszła do doniczek i przysunęła jedną z roślin
blisko mnie. - Myślę, że powinieneś chwilę odpocząć. Staraj się wchłonąć trochę
energii z tych roślin. Wprowadź w swoje pole intencję, że ich energia cię zasila, a
potem uśnij.
Zamknąłem oczy i wykonując jej polecenia, po chwili odpłynąłem w sen. Po
jakimś czasie obudził mnie syczący dźwięk. Kobieta znów stała naprzeciw mnie.
Usiadła na brzegu posłania.
- Co to za hałas? - spytałem.
- Dochodzi tu z zewnątrz - odparła.
- Przez szkło?
- To nie jest szkło. To pole siłowe, które wygląda jak szkło, ale nie można go
stłuc. W zewnętrznych kulturach jeszcze go nie wynaleziono.
- Jak to jest zrobione? Elektronicznie?
- Po części, ale musimy w tym procesie uczestniczyć mentalnie.
Spojrzałem na krajobraz otaczający dom. Pośród łagodnych pagórków i
zielonych łąk, aż do płaskiej części doliny widziałem podobne „mieszkadła”, które
miały przezroczyste ściany zewnętrzne, tak jak dom Ani. Ale były też domy
zbudowane z drewna w typowym tybetańskim stylu. Wszystkie idealnie
wkomponowane w krajobraz.
- A te domy, o tam, mają inną architekturę?
- Wszystkie są zbudowane za pomocą pola energii - odparła. - My już nie
używamy drewna ani metali. Za pomocą pól tworzymy to, co jest nam potrzebne.
Słuchałem zafascynowany. - A co z całym wewnętrznym wyposażaniem, a
woda, prąd?
- Mamy wodę, ale ona powstaje bezpośrednio z pary w powietrzu, a pola
zasilają wszystko inne, czego potrzebujemy.
Patrzyłem na zewnątrz, wciąż nie mogąc uwierzyć. - Opowiedz mi o tym
miejscu? Ile osób tu mieszka?
- Tysiące. Shambhala jest bardzo duża.
Podniosłem się i postawiłem stopę na ziemi, ale natychmiast zakręciło mi się
w głowie, świat przed oczyma zaczął wirować. Ani sięgnęła za posłanie i podała
mi czarkę z zupą.
- Wypij, a potem znów wdychaj energię roślin - powiedziała.
Posłuchałem i po chwili poczułem się lepiej. W miarę jak wdychałem
powietrze, wszystko wydało mi się jeszcze wyraźniejsze i piękniejsze niż
przedtem, nie wyłączając Ani. Jej twarz stała się jeszcze jaśniejsza, jakby
świeciła od środka, dokładnie tak, jak w przeszłości widywałem to u Wiła.
- Mój Boże - powiedziałem, rozglądając się wokół.
- Tutaj jest o wiele łatwiej podnieść swój poziom energii niż w kulturach
zewnętrznych - zauważyła. - Dlatego, że wszyscy dają energię wszystkim i
ustawiają pole na wyższy poziom rozwoju.
Słowa „wyższy poziom rozwoju” powiedziała z naciskiem, jakby miały
specjalne znaczenie. Nie mogłem oderwać oczu od otoczenia. Każda rzecz - od
roślin w doniczkach, poprzez kamienną podłogę, aż po bujną zieleń na zewnątrz
- wszystko wydawało się jaśnieć od środka.
- To po prostu niewiarygodne - wyjąkałem. - Jakbym był w filmie
fantastycznonaukowym...
Spojrzała na mnie z powagą. - Większość fantastyki naukowej jest prorocza.
To, co widzisz, to po prostu postęp. Jesteśmy ludźmi takimi jak ty i rozwijamy się
w taki sam sposób, w jaki wy w zewnętrznych kulturach w pewnym momencie
będziecie się także rozwijać, jeśli przestaniecie sami siebie sabotować.
W tym momencie do pokoju wszedł młody, może czternastoletni chłopiec.
Skinął mi głową i powiedział: - Pema znów cię wzywa.
Ani odwróciła się do niego. - Tak, słyszałam. Czy możesz przynieść moją
kurtkę i jeszcze jedną dla naszego gościa?
Nie mogłem oderwać oczu od chłopca. Jego zachowanie było o wiele
bardziej dojrzałe, niż na to wyglądał, a poza tym wydał mi się znajomy. Kogoś mi
przypominał, ale nie pamiętałem kogo.
- Czy możesz iść z nami? - spytała Ani, przerywając moje spojrzenie. - Może
być ważne, żebyś to zobaczył.
- Gdzie idziemy?
- Do domu sąsiadów. Tylko coś sprawdzimy. Pema myśli, że kilka dni temu
poczęła dziecko i chce, żebym ją obejrzała.
- Jesteś lekarzem?
- Nie mamy tu właściwie lekarzy, bo już nie ma tu chorób, jakie ty znasz.
Nauczyliśmy się, jak utrzymywać energię ponad poziomem choroby. Ja
pomagam ludziom w sprawdzaniu zdrowia, w rozwijaniu energii i utrzymywaniu
tego stanu.
- Dlaczego powiedziałaś, że to może być dla mnie ważne?
- Dlatego, że akurat w tej chwili tu jesteś. - Spojrzała na mnie, jakbym był
wyjątkowo tępy. - Z pewnością rozumiesz proces synchronii...?
Chłopiec wrócił i zostaliśmy sobie przedstawieni. Miał na imię Tashi. Wręczył
mi jasną kurtkę. Wyglądała dokładnie tak jak zwyczajna kurtka, z wyjątkiem
szwów. Po prostu w ogóle nie miała szwów. Tak, jakby kawałki materiału były do
siebie przytknięte. I ku memu zdziwieniu, choć materiał w dotyku do złudzenia
przypominał bawełnę, kurtka prawie nic nie ważyła.
- Jak one zostały zrobione? - spytałem.
- To też są pola siłowe - powiedziała Ani, po czym ona i Tashi z lekkim
świstem wyszli prosto przez ścianę.
Chciałem zrobić to samo, ale odbiłem się jak od twardego pleksiglasu.
Chłopiec się roześmiał. Z kolejnym świstem Ani wróciła do pokoju. Też się
uśmiechała.
- Przepraszam, powinnam ci powiedzieć, co masz robić. Musisz sobie
wyobrazić, że pole się przed tobą otwiera. Po prostu musisz tego chcieć.
Spojrzałem na nią sceptycznie.
- W myślach zobacz, jak się otwiera i zwyczajnie przejdź.
Zrobiłem, jak kazała, i ruszyłem do przodu. I naprawdę zobaczyłem, że pole
się otwiera. Wyglądało to jak zawirowanie, jak drganie ciepłego powietrza, które
czasem można obserwować nad rozgrzaną słońcem asfaltową drogą. Z takim
samym świstem jak oni przedostałem się na drugą stronę. Ani wyszła tuż za
mną. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Gdzie ja jestem?
Idąc za Tashim, podążaliśmy krętą ścieżką, która stopniowo schodziła w dół
wzgórza. Kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że dom Ani jest prawie zupełnie
ukryty wśród drzew, a potem moją uwagę zwróciło coś innego. Obok domu stała
kwadratowa, czarna metalowa skrzynka wielkości dużej walizki.
- Co to jest? - spytałem Ani.
- To nasz zasilacz mocy - powiedziała. - Pomaga nam ogrzewać albo
klimatyzować dom i ustawiać nasze pola.
Byłem zupełnie zbity z tropu. - Co to znaczy, że wam pomaga?
Szła wciąż przede mną, schodziliśmy ze zbocza. Teraz zwolniła tak, żebym
mógł się z nią zrównać.
- Zasilacz mocy przy domu sam z siebie niczego nie tworzy. On tylko
podnosi pole modlitwy, które już znasz, na wyższy poziom, żebyśmy mogli
stwarzać to, co jest nam potrzebne.
Spojrzałem na nią z ukosa.
- Dlaczego wydaje ci się to takie niewiarygodne? - spytała Ani z uśmiechem.
- Mówiłam ci, że to tylko postęp.
- Sam nie wiem - odparłem. - Przez cały czas, kiedy próbowałem odnaleźć
Shambhalę, chyba nie bardzo się zastanawiałem nad tym, jak ona może
wyglądać. Myślę, że wyobrażałem sobie, że spotkam grupę wielkich łamów
pogrążonych w głębokiej medytacji... A to jest cała kultura z własną technologią.
To fantastyczne...
- To nie technologia jest ważna. Istotne jest to, w jaki sposób używamy
technologii, by pomagała rozwijać nasze umysłowe możliwości.
- Co masz na myśli?
- To wszystko nie jest aż tak niesamowite czy obce, jak ci się wydaje. My
jedynie odkryliśmy lekcje, jakich udzieliła historia. Kiedy przyjrzysz się bliżej
historii człowieka, to zobaczysz, że teclmologia zawsze była tylko prekursorem
tego, co można uzyskać jedynie za pomocą ludzkiego umysłu. Tylko pomyśl. W
całej historii ludzie tworzyli technologie, by zwiększyć możliwości swojego
działania i żyć wygodniej. Na początku to były tylko garnki, żeby w nich trzymać
jedzenie, czy narzędzia, by nimi kopać ziemię, potem powstały bardziej
skomplikowane domy i budowle. By te wszystkie rzeczy stworzyć, kopaliśmy
minerały i topiliśmy je, by robić narzędzia, które wcześniej powstały w naszej
wyobraźni. Chcieliśmy szybciej podróżować, więc wynaleźliśmy koło, a potem
rozmaite pojazdy. Chcieliśmy latać, więc zbudowaliśmy samoloty. Chcieliśmy się
szybciej porozumiewać na wielkie odległości, o każdej porze, więc wynaleźliśmy
druty i telegrafy, telefony, radia i telewizję, by widzieć, co się dzieje w innych
miejscach.
Spojrzała na mnie pytająco. - Widzisz już wzór? Ludzie wynaleźli
technologię, bo chcieli dotrzeć do różnych miejsc i połączyć się z innymi ludźmi,
a w sercu wiedzieli, że jest to osiągalne. Technologia była zawsze jedynie
początkiem tego, co potrafimy zrobić sami, o czym wiedzieliśmy, że jest naszym
prawem. Prawdziwa rola technologii polega na tym, że ona buduje w nas wiarę,
że sami potrafimy to wszystko osiągnąć naszą wewnętrzną mocą. Tak więc już
we wczesnej historii Shambhali zaczęliśmy tak rozwijać technologię, by służyła
rozwojowi ludzkiego umysłu. Zrozumieliśmy prawdziwy potencjał naszych pól
modlitwy i zaczęliśmy tak dostosowywać technologię, by wzmacniała te pola. Tu,
w pierścieniach, wciąż używamy tych wzmacniaczy, ale jesteśmy już niemal
gotowi do tego, żeby je wyłączyć i posługiwać się tylko polami modlitwy, by
otrzymywać wszystko, czego potrzebujemy, lub co chcemy robić.
Chciałem zadać jej więcej pytań, ale kiedy wyszliśmy zza zakrętu, po prawej
stronie zobaczyłem szeroki strumień. A inny dźwięk - rwącej, spadającej wody -
odbijał się echem z oddali.
- Co to za dźwięk? - spytałem.
- Tam na górze jest wodospad. Czujesz, że powinieneś go zobaczyć?
Nie bardzo rozumiałem, o co jej chodzi.
- To znaczy, czy mam taką intuicję? - spytałem.
- Oczywiście, że tak - odparła z uśmiechem. - My żyjemy według intuicji.
Taslii zatrzymał się i spoglądał na nas. Ani zwróciła się do niego: - Czy
możesz pójść przodem i powiedzieć Pemie, że zaraz będziemy?
Uśmiechnął się i szybko pobiegł przed siebie.
My wdrapaliśmy się na skaliste zbocze po prawej, zbliżając się do
strumienia. Przeszliśmy między gęstymi krzewami i drzewami, aż znaleźliśmy się
na samym skraju wody. Strumień miał około dwudziestu pięciu stóp szerokości i
rwący nurt. Przez gałęzie widziałem, jak w oddali woda znika za skalnym
progiem. Ani skinęła, bym szedł za nią. Szliśmy wzdłuż strumienia, minęliśmy
kilka większych skał, aż znaleźliśmy się dokładnie nad wodospadem. Woda
spadała pięćdziesiąt stóp w dół do dużego jeziora.
Jakiś ruch przyciągnął mój wzrok, więc podszedłem na sam skraj
wodospadu i spojrzałem w dół. Ku memu zdziwieniu przez bryzgi wody i mgiełkę
unoszącą się nad jeziorem, na jego drugim brzegu zobaczyłem dwoje idących ku
sobie ludzi. Oboje otoczeni byli miękkim, różowobiałym światłem. I choć to
światło nie było zbyt jasne, to było nieprawdopodobnie gęste, zwłaszcza wokół
ich ramion i bioder. Wytężyłem wzrok, by dokładniej zobaczyć sylwetki obojga, i
wtedy zdałem sobie sprawę, że są nadzy.
- A więc po to mnie tu sprowadziłeś? Żebym to zobaczyła? - spytała
rozbawiona Ani.
Aleja nie mogłem oderwać oczu od tego, co się działo. Wiedziałem, że
obserwuję pola energetyczne mężczyzny i kobiety. Kiedy zbliżyli się do siebie,
ich pola się zlały, a oni się objęli. Aż w końcu zobaczyłem formujące się bardzo,
bardzo powoli trzecie światło, w połowie wysokości ciała kobiety. Po kilku
minutach rozłączyli się, a kobieta położyła dłoń na swoim brzuchu. Maleńkie
światełko stawało się coraz jaśniejsze, a oni znów się objęli i teraz chyba
rozmawiali, ale nic nie słyszałem przez huk wodospadu. I nagle obie postacie po
prostu zniknęły.
- Kto to był? - spytałem.
- Nie rozpoznałam ich - powiedziała Ani. - Ale pewnie gdzieś tu mieszkają.
- To... to wyglądało, jakby poczęli dziecko. Myślisz, że tego chcieli?
Ani zachichotała. - Nie jesteś w zewnętrznych kulturach. Oczywiście, że
chcieli począć. Na tych poziomach energii i intuicji sprowadzanie duszy na
Ziemię to bardzo świadomy i rozważny proces.
- Ale w jaki sposób tak po prostu zniknęli?
- Przybyli tu, projektując się mentalnie przez pole podróży. Urządzenie
wzmacniające pozwala nam to robić. Odkryliśmy, że to samo pole
elektromagnetyczne, które na przykład przesyła obraz telewizyjny, może być
użyte, by połączyć przestrzeń jakiegoś oddalonego miejsca z przestrzenią, w
której jesteśmy. Kiedy to robimy, możemy zobaczyć każde miejsce, które
chcemy, albo wejść do niego, używając wzmocnionego pola modlitwy. W
zewnętrznych kulturach naukowcy, którzy wymyślili teorię tuneli
czasoprzestrzennych, pracują tak naprawdę nad takim rozwiązaniem, tylko nie
są jeszcze w pełni świadomi, do czego ich odkrycie może prowadzić.
Słuchałem jej w napięciu, starając się ogarnąć wszystkie te informacje.
- Wydajesz się przytłoczony - powiedziała Ani. Potaknąłem i zdobyłem się na
uśmiech.
- Chodź, zaprowadzę cię do Pemy.
Dom, do którego przyszliśmy, był taki jak dom Ani, z tą różnicą, że przylegał
do zbocza wzgórza i był inaczej umeblowany. Na zewnątrz zauważyłem
identyczną „czarną skrzynkę”. Weszliśmy przez pole siłowe, jak przedtem.
Czekał na nas Tashi i kobieta, która przedstawiła mi się jako Pema.
Pema była jeszcze wyższa od Ani i szczuplejsza. Miała kruczoczarne, długie
włosy. Ubrana była w długą, białą suknię. Uśmiechała się, ale wyczułem, że coś
jest nie tak. Poprosiła Ani o rozmowę na osobności i obie zniknęły w innym
pokoju. Ja i Tashi zostaliśmy w salonie. Już miałem go zapytać, jaki Pema ma
problem, gdy w powietrzu tuż za sobą poczułem jakby prąd elektryczny.
Odwróciłem się i zobaczyłem drgające powietrze jak przy przechodzeniu przez
„ściany”, tyle że tym razem pole otworzyło się na środku pokoju! Zamrugałem,
chcąc zrozumieć, co się dzieje. Przez ten otwór, zupełnie jak przez okno,
zobaczyłem zieloną łąkę. Po chwili przez tę „furtkę” do pokoju wszedł
mężczyzna.
Tashi wstał i przedstawił nas sobie. Mężczyzna miał na imię Dorjee.
Uprzejmie skinął mi głową i spytał, gdzie jest Pema. Tashi wskazał w stronę
sypialni.
- Co to było? - spytałem Tashiego, kiedy Dorjee wyszedł. Patrzył na mnie z
uśmiecham. - Mąż Pemy przybył ze swojej farmy. Czy w zewnętrznych kulturach
nie potraficie tego?
Opowiedziałem mu pokrótce o mitach, przekazach i historiach o joginach,
którzy potrafią się przenosić w odległe miejsca. - Osobiście nigdy czegoś takiego
nie widziałem - dodałem, starając się przyjść do siebie po szoku. - Jak to się
dokładnie robi?
- Wizualizujemy miejsce, do którego chcemy się przenieść, a wzmacniacz
pomaga nam stworzyć okno, przejście do tego miejsca. Tworzy też przejście
powrotne w odwrotnym kierunku. Dlatego widzieliśmy, gdzie on jest, zanim się
jeszcze pojawił.
- Wzmacniacz to ta czarna skrzynka na zewnątrz, tak?
- Zgadza się.
- I wy wszyscy potraficie to robić?
- Tak. A naszym przeznaczeniem jest, by robić to bez wzmacniacza.
Zamilkł i przyglądał mi się przez chwilę, po czym spytał: - Czy możesz mi
opowiedzieć o kulturze, z której przybywasz, tej w zewnętrznym świecie?
Zanim zdążyłem otworzyć usta, z pokoju obok usłyszeliśmy głos, który
stwierdził: - To znowu się wydarzyło.
Tashi i ja spojrzeliśmy na siebie.
Po kilku minutach Ani wyprowadziła Pemę i jej męża z sypialni. Wszyscy
usiedli w salonie razem z nami.
- Byłam pewna, że jestem w ciąży - powiedziała Pema. - Widziałam przecież
energię, natychmiast ją poczułam, a potem, po kilku minutach, zniknęła. To musi
być przez tę przemianę.
Tashi wpatrywał się w nią w skupieniu, widocznie zafascynowany tym, co
ona mówi.
- Jak myślisz, co się stało? - spytałem.
- Intuicja nam mówi - powiedziała Ani - że to jakiś rodzaj równoległej ciąży i
że dziecko odeszło gdzie indziej.
Dorjee i Pema patrzyli na siebie przez długą chwilę.
- Znowu spróbujemy - powiedział Dorjee. - To niemal nigdy nie zdarza się
dwukrotnie w jednej rodzinie.
- Musimy już iść - powiedziała Ani, wstając i obejmując kolejno każde z nich.
Tashi i ja wyszliśmy za nią przez pole siłowe.
Wciąż byłem przytłoczony nowymi wrażeniami. W pewnym sensie tutejsza
kultura wydawała się zwyczajna; pod innymi względami - zupełnie fantastyczna,
nierealna. Starałem się to wszystko uporządkować w myślach, kiedy Ani
prowadziła nas na piękny skalny taras położony jakieś dwanaście jardów dalej.
Widać było z niego całą zieloną dolinę.
- Jak to możliwe, że w tym miejscu Tybetu jest tak ogromny obszar z
umiarkowaną temperaturą? - wyrwało mi się.
Ani znów się uśmiechnęła. - Kontrolujemy temperaturę za pomocą naszych
pól. Dla ludzi, którzy nie mają wystarczająco wysokiej energii, jesteśmy
niewidzialni, tak jak cała Shambhala. Choć legendy mówią, że to się zacznie
zmieniać, kiedy będzie się zbliżała przemiana.
Byłem zaszokowany.
- Wy znacie legendy? - spytałem.
Ani potaknęła. - Oczywiście. To przede wszystkim w Shambhali są
przechowywane, tak zresztą jak wiele innych historycznych przepowiedni. My
pomagamy w przedostaniu się duchowej informacji do zewnętrznych kultur.
Wiedzieliśmy też, że to tylko kwestia czasu, zanim zaczniecie nas odnajdywać.
- Masz na myśli mnie? - spytałem.
- Nie, każdego, kto przychodzi z zewnętrznych kultur. Wiedzieliśmy, że w
miarę, jak rośnie ogólny poziom waszej energii i świadomości, zaczniecie
traktować Shambhalę poważnie, jako coś realnego, i wtedy niektórzy z was będą
w stanie tu przyjść. Tak mówią legendy. Że w czasie przemiany, czy też
„przesunięcia” Shambhali nadejdą ludzie z zewnętrznych kultur. I nie tylko
pojedynczy adepci ze Wschodu, którzy od wieków nas odnajdywali, ale także
ludzie z Zachodu, którzy otrzymają pomoc, by się tu dostać.
- Mówisz, że legendy przepowiadają przemianę, przesunięcie. Co to
oznacza?
- Legendy podają że kiedy zewnętrzne kultury zaczną pojmować wszystkie
kroki rozwijania pola modlitwy, nauczą się, jak się łączyć z boską energią,
napełniać się nią z miłością, jak ustawiać swoje pola, by sprowadzały proces
synchronii i podnosić energię innych ludzi, i jak kotwiczyć swoje pole poprzez
filozofię „oderwania” od doczesnych lęków. Wtedy wszystko inne, co robimy tu, w
Shambhali, stanie się powszechnie znane.
- Czy mówisz o pozostałej części Czwartego Rozwinięcia?
Spojrzała na mnie uważnie. - Oczywiście. W końcu po to właśnie tu
przyszedłeś, prawda?
- Czy możesz mi powiedzieć, co to jest?
Potrząsnęła głową. - Musisz tę wiedzę zdobywać krok po kroku. Najpierw
musisz w pełni zdać sobie sprawę z tego, dokąd podąża ludzkość. Ale pojąć nie
intelektualnie, lecz zobaczyć to i odczuć. Bo Shambhala to model tej przyszłości.
Słuchałem, kiwając głową.
- Już czas, aby świat się dowiedział, do czego są zdolne istoty ludzkie, w
jakim kierunku podąża ewolucja. I kiedy już w pełni to zrozumiesz, będziesz mógł
jeszcze mocniej rozwinąć swoje pole, staniesz się jeszcze silniejszy. - Po chwili
dodała: - Musisz jednak pamiętać, że ja też nie mam pełnej informacji o
Czwartym Rozwinięciu. Będę mogła przeprowadzić cię przez kilka następnych
kroków, ale jest jeszcze wiedza dostępna tylko tym, którzy są w świątyniach.
- Czym są te świątynie? - spytałem.
- Są sercem Shambhali. Mistycznym miejscem, które sobie wyobrażałeś. To
tam dokonuje się prawdziwa praca Shambhali.
- Gdzie one są?
Wskazała na północ, ku drugiej stronie doliny, na dziwną, okrągłą grupę gór
widocznych w oddali.
- Tam, za tymi szczytami - powiedziała.
Kiedy rozmawialiśmy, Tashi milczał, słuchał uważnie każdego naszego
słowa. Ani spojrzała na niego i zmierzwiła mu dłonią włosy.
- Zgodnie z moją intuicją Tashi powinien już być powołany do świątyń... ale
zdaje się, że jego bardziej interesuje życie w twoim świecie.
Obudziłem się nagle cały spocony. Śniło mi się, że idę przez świątynie z
Tashim i kimś jeszcze. Że jestem na skraju zrozumienia całego Czwartego
Rozwinięcia. Idziemy przez labirynt kamiennych budowli, w większości koloru
piaskowego brązu, ale w oddali widzę świątynię, która ma odcień jakby
niebieskawy. Przed nią stoi ktoś ubrany w oficjalny, uroczysty strój tybetański.
Wtedy zaczynam uciekać przed tym wysokim chińskim oficerem, który mnie
przesłuchiwał. On ściga mnie przez labirynt świątyń, które są niszczone,
zmieniają się w gruzy. Nienawidzę go za to, co robi.
Usiadłem i starałem się skupić myśli. Ledwo pamiętałem, jak wróciliśmy do
domu Ani. Teraz byłem w jednej z jej sypialni. Był ranek. Naprzeciw łóżka
siedział Tashi i patrzył na mnie w skupieniu.
Wziąłem głęboki oddech i starałem się uspokoić.
- Co się stało? - spytał Tashi.
- Tylko przerażający sen.
- Czy opowiesz mi o zewnętrznych kulturach?
- A nie możesz tam po prostu przejść przez to okno, tunel czasoprzestrzenny
czy jak wy to nazywacie?
Potrząsnął głową. - Nie, to niemożliwe, nawet w świątyniach. Moja babcia
miała intuicję, że to będzie kiedyś możliwe, ale na razie to się nikomu nie udało
ze względu na różnice w poziomie energii. Ci w świątyniach potrafią widzieć to,
co się dzieje w zewnętrznych kulturach, ale to wszystko.
- Twoja mama chyba wiele wie o zewnętrznym świecie?
- Nasze informacje pochodzą od tych, którzy przebywają w świątyniach. Oni
często tu wracają, zwłaszcza kiedy czują, że ktoś jest gotów, by się do nich
przyłączyć.
- Przyłączyć?
- Prawie każdy tutaj ma nadzieję, że uda mu się zdobyć miejsce w
świątyniach. To największy zaszczyt, a także możliwość, by wpływać na kultury
zewnętrzne.
Kiedy Tashi mówił, jego głos i dojrzałość przypominała kogoś co najmniej
trzydziestoletniego. Mimo że był wysoki, dziwne było tego wszystkiego słuchać,
bo miał twarz czternastolatka.
- A ty? - spytałem. - Ty też chcesz się znaleźć w świątyniach?
Uśmiechnął się i rzucił okiem w stronę drugiego pokoju, jakby nie chciał, by
matka go słyszała. - Nie. Wciąż myślę o tym, by jakoś dostać się do
zewnętrznych kultur. Czy mi o nich opowiesz?
Przez pół godziny opowiedziałem mu tyle, ile zdołałem o tym, jak w tej chwili
wygląda świat: jak żyje większość ludzi, co zwykle jedzą, o walce, by wprowadzić
demokrację na całym świecie, o korumpującym wpływie, jaki pieniądze mają na
rządy, o problemach z zanieczyszczeniem środowiska. Tashi nie był ani
zawiedziony, ani przerażony, wręcz przeciwnie, chłonął to wszystko z
entuzjazmem.
Ani wyczuła zapewne, że toczy się tu jakaś ważna rozmowa, weszła do
sypialni i zatrzymała się. Żadne z nas nie powiedziało słowa, opadłem z
powrotem na poduszki. Spojrzała na mnie z troską.
- Trzeba ci podwyższyć energię - stwierdziła. - Chodź ze mną.
Ubrałem się, poszedłem do salonu, gdzie na mnie czekała i razem
wyszliśmy na tyły domu. Rosły tu wielkie drzewa oddalone od siebie o trzydzieści
stóp. Między nimi była gęsta trawa i tuziny jakichś roślin, które wyglądały jak
ogromne szparagi. Ani poradziła, żebym rozruszał ciało, więc spróbowałem
ćwiczeń, które wykonywałem z Yinem.
- A teraz usiądź tutaj - powiedziała, kiedy skończyłem. -
1 podnieś swoją energię.
Usiadła przy mnie, a ja zacząłem głęboko oddychać i skupiać się na
otaczającym mnie pięknie. Wizualizowałem, jak wypełnia mnie energia. Wlcrótce
kształty i kolory stały się o wiele wyraźniejsze.
Spojrzałem na Ani i dostrzegłem na jej twarzy wyraz głębokiej mądrości.
- Teraz jest lepiej - powiedziała. - Wczoraj, kiedy odwiedzaliśmy Pemę,
jeszcze nie całkiem byłeś tu z nami. Pamiętasz w ogóle, co się działo?
- Pewnie - odparłem. - Chyba większość...
- A pamiętasz, co się stało, kiedy Pema myślała, że zaszła w ciążę?
- Tak.
- W jednej chwili wydawało się, że dziecko już jest, a potem zniknęło.
- Jak myślisz, co się stało? - spytałem.
- Nikt tak naprawdę nie wie. Te zniknięcia zdarzają się już od bardzo dawna.
Właściwie to się zaczęło ode mnie, czternaście lat temu. W tym czasie byłam
pewna, że jestem w ciąży z bliźniakami, dziewczynką i chłopcem. A potem w
jednej chwili jedno z dzieci zniknęło. Urodziłam Tashiego, ale do dziś mam
uczucie, że to drugie gdzieś żyje... Od tamtej pory wielu parom przydarza się
dokładnie to samo. Są absolutnie pewni, że poczęli, a potem stwierdzają, że łono
jest puste. Wszyscy potem szczęśliwie mają inne dzieci, ale nigdy nie
zapominają, co się stało. To zjawisko powtarza się regularnie w całej Shambhali
od czternastu lat. - Przerwała na chwilę, potem mówiła dalej:
- To ma coś wspólnego z przemianą, a może nawet z twoją obecnością tutaj.
Odwróciłem wzrok. - Nic o tym nie wiem.
- A nie masz żadnej intuicji?
Myślałem przez chwilę i wtedy przypomniał mi się dzisiejszy sen. Już miałem
jej o nim powiedzieć, ale sam nie wiedziałem, co oznaczał, więc zdecydowałem
się jednak nic nie mówić.
- Nie, raczej nie mam żadnych intuicji - powiedziałem.
- Tylko bardzo wiele pytań. Skinęła głową i czekała.
- Jak funkcjonuje wasza gospodarka? Co ludzie robią ze swoim czasem?
- Jesteśmy już na poziomie, na którym nie musimy używać pieniędzy -
tłumaczyła Ani. - Poza tym nie budujemy ani niczego nie wytwarzamy jak w
zewnętrznych kulturach. Dziesiątki tysięcy lat temu przybyliśmy z cywilizacji,
które musiały wytwarzać rzeczy potrzebne do życia, tak jak teraz wy. Ale jak już
mówiłam, stopniowo zrozumieliśmy, że prawdziwym przeznaczeniem technologii
jest takie jej wykorzystanie, by rozwijała nasze możliwości umysłowe i duchowe.
Dotknąłem delikatnego rękawa mojej kurtki. - To znaczy, że wszystko, co
macie, jest w gruncie rzeczy polem siłowym?
- Dokładnie tak.
- A co sprawia, że to się nie... rozlatuje.
- Raz stworzone pola trwają tak długo, aż energia nie zostanie zaburzona
przez jakiś negatywny wpływ.
- A jedzenie?
- Jedzenie można otrzymywać dokładnie tak samo, ale stwierdziliśmy, że
najlepiej jest samemu uprawiać rośliny w naturalny sposób. Jadalne rośliny
odpowiadają na naszą energię, a potem zwracają ją nam z powrotem.
Oczywiście, by utrzymać życiowe wibracje, nie musimy dużo jeść. Większość
tych, którzy są w świątyniach, w ogóle nie je.
- A co z zasilaniem? Skąd czerpią moc wasze wzmacniacze?
- Energia jest wszędzie. Dawno temu wymyśliliśmy urządzenie działające na
zasadzie procesu, który ty mógłbyś nazwać zimną fuzją. Ono dało
nieograniczoną energię naszej cywilizacji, uwolniło nas też od zatruwania
środowiska, poza tym umożliwiło zautomatyzowanie produkcji wszystkich dóbr. I
stopniowo cały nasz czas zaczęliśmy poświęcać rozwojowi duchowemu,
percepcji synchronii, odkrywaniu nowych prawd naszego istnienia i
przekazywaniu tych informacji innym.
Kiedy to mówiła, zdałem sobie sprawę, że opisuje przyszłość ludzkości, o
jakiej mówiło Dziewiąte i Dziesiąte Wtajemniczenie.
- W miarę, jak rozwijaliśmy się duchowo, tutaj, w Shambhali - ciągnęła dalej
Ani - zaczęliśmy rozumieć, że celem ludzkości jest stworzenie kultury, która jest
duchowa we wszystkich aspektach. Wtedy też pojęliśmy, że mamy w sobie moc,
która pomoże nam w wykonywaniu wszystkiego. Nauczyliśmy się Rozwinięć
Energii i użyliśmy ich, by jeszcze bardziej udoskonalić technologię, tak by
wspomagała naszą twórczą moc. W tej chwili żyjemy wśród natury, a jedyną
technologią, jaka jeszcze pozostała, są te wzmacniacze, które pomagają nam w
mentalnym tworzeniu wszystkiego, co jest nam potrzebne.
- Czy cała ta ewolucja odbywała się właśnie tutaj, w tym miejscu? -
spytałem.
- Ależ skąd, wcale nie. Shambhala przenosiła się wiele razy.
To stwierdzenie mnie zaszokowało. Chciałem wiedzieć więcej.
- A więc - mówiła Ani - nasze legendy są bardzo stare i pochodzą z wielu
źródeł. Wszystkie mity o Atlantydzie czy hinduskie legendy o Meru wywodzą się
z cywilizacji, które naprawdę istniały w przeszłości, kiedy następowała również
wczesna ewolucja Shambhali. Najtrudniejszym krokiem był moment rozwinięcia
naszej technologii, bo żeby w pełni używać technologii jedynie w celu
duchowego rozwoju, każdy musiał dojść do takiego punktu, w którym duchowe
poznanie jest dla niego ważniejsze od pieniędzy i kontroli nad innymi. To zabiera
trochę czasu, bo ludzie, którzy wciąż zamknięci są w swoim lęku i myślą, że
osobiście muszą manipulować rozwojem ludzkości, bardzo często pragną
używać zdobyczy techniki w negatywny sposób, by uzyskać kontrolę nad innymi.
W wielu wczesnych cywilizacjach kilku takich „kontrolerów” starało się
wykorzystać maszyny wzmacniające energię po to, by śledzić i kontrolować myśli
innych ludzi. Często takie próby kończyły się wojnami i masową zagładą, i
ludzkość musiała zaczynać wszystko od początku. Zewnętrzne kultury stoją
przed tym problemem właśnie teraz. Są tacy, którzy chcą kontrolować wszystkich
przy użyciu kamer, satelitów, implantów elektronicznych i skanerów fal
mózgowych.
- Czy cokolwiek zostało po tych cywilizacjach, o których mówisz? Dlaczego
nie odnaleziono żadnych śladów?
- Zostały pogrzebane przez ruchy płyt tektonicznych i lodowce. A poza tym,
kiedy cywilizacja dochodzi do punktu, w którym dobra materialne są tworzone
mentataie, to jeśli coś pójdzie nie tak i fala negatywnych myśli obniży energię,
wszystkie te dobra po prostu znikają.
Wziąłem oddech i wzruszyłem ramionami. Wszystko, co mówiła, miało sens,
ale równocześnie było trudne do uwierzenia. Co innego hipotetycznie myśleć o
ludzkiej cywilizacji, która rozwija się w duchową kulturę, a co innego znaleźć się
nagle w kulturze, która już ten poziom osiągnęła!
Ani przysunęła się bliżej mnie. - Pamiętaj proszę, że to, do czego doszliśmy,
to naturalna kolej rzeczy, kolejny etap ewolucji. Wyprzedzamy was, to prawda,
ale dzięki temu, do czego my już doszliśmy, wam w zewnętrznych kulturach
będzie o wiele łatwiej.
Przerwała, a mnie udało się uśmiechnąć.
- Twoja energia ma się teraz o wiele lepiej - powiedziała.
- Chyba nigdy w życiu nie czułem się tak przytomnie. Potaknęła. - Tak, jak ci
mówiłam, to poziom energii, który utrzymują wszyscy w Shambhali. On jest
zaraźliwy. Jest tu tak wielu ludzi, którzy wiedzą, w jaki sposób podnosić swoją
energię i wysyłać ją innym, że daje to zwielokrotniony efekt, gdzie każdy pobiera
pole modlitwy od innych i wysyła je dalej. Rozumiesz, jak ono wtedy rośnie?
Wszystkie oczekiwania i pragnienia każdego człowieka należącego do tej kultury
płyną razem i tworzą jedno ogromne pole modlitwy. Ogólny poziom, jaki osiągają
poszczególne kultury, jest prawie wyłącznie zależny od tego, w jakim stopniu
członkowie tej kultury świadomi są po pierwsze, istnienia pól modlitwy, a po
drugie, jak dalece potrafią je rozwijać. Kiedy rozwinięcia są praktykowane,
poziom energii wydatnie się podnosi. Gdyby wszyscy w zewnętrznych kulturach
wiedzieli, jak budować w sobie energię i wysyłać ją na świat, gdyby rozwinięcia
energii potraktowali jako rzecz najważniejszą, mogliby osiągnąć poziom, jaki
mamy tu, w Shambhali, o tak! - mówiąc to, pstryknęła palcami. Po chwili dodała:
- Nad tym właśnie pracujemy w świątyniach. Używamy naszych pól modlitwy, by
podnieść poziom świadomości w kulturach zewnętrznych. Robimy to już od
tysięcy lat.
Uważnie słuchałem jej słów, po czym poprosiłem: - Powiedz mi wszystko, co
wiesz o Czwartym Rozwinięciu.
Zamilkła na dłuższą chwilę, przypatrując mi się bardzo uważnie.
- Wiesz, że musisz postępować krok po kroku - odparła w końcu. -
Otrzymałeś pomoc, ale żeby się tu dostać, musiałeś znać trzy pierwsze
rozwinięcia i część czwartego. Teraz powinieneś się zatrzymać, by w pełni pojąć,
jak dokładnie te rozwinięcia działają. Kiedy jedno z rozwinięć jest opanowane,
energia takiej osoby sięga dalej i staje się silniejsza. Dzieje się tak dlatego, że
kiedy wysyłasz energię w świat, by sprowadzić synchroniczne doświadczenia, a
także podnieść poziom innych ludzi, i kiedy kotwiczysz tę energię wiarą i
oderwaniem od lęku, to pozwalasz, by wypełniał się boski plan, a im bardziej
potrafisz myśleć i działać w harmonii z tym planem, tym większa staje się twoja
siła. Rozumiesz? To jak wbudowany system bezpieczeństwa, jak już bez
wątpienia zauważyłeś. Bóg nie da ci mocy, jeśli nie jesteś w zgodzie z intencjami
wszechświata.
Dotknęła mojego ramienia. - Tak więc teraz powinieneś przede wszystkim
wyjaśnić sobie, zrozumieć, w jakim kierunku ma podążać ludzkość, w jaki sposób
musi się rozwinąć cała ludzka kultura. Już czas, by to nastąpiło. To dlatego ty i
inni w końcu widzicie i rozumiecie Shambhalę. To następny krok Czwartego
Rozwinięcia: prawdziwe zrozumienie przeznaczenia ludzkości. Już wiesz, jak
opanowaliśmy technologię i sprawih-śmy, że służy naszemu wewnętrznemu
rozwojowi duchowemu. To doświadczenie dalej rozwija twoją energię, bo teraz ty
też już możesz ustawić swoje pole modlitwy na takie oczekiwanie. Ważne, byś
rozumiał, jak to działa. Wiesz już, jak wysyłać swoje pole energetyczne przed
siebie, na zewnątrz, wiesz, jak je ustawić, by podwyższyć energię i synchronię u
siebie i innych. Rozwiniesz swoje pole o kolejny stopień, jeśli będziesz
wizualizował nie tylko to, że podwyższasz energię innych, by mieli dostęp do
wyższych intuicji, ale jeśli zrobisz to z przekonaniem, do czego te wszystkie
intuicje, twoje i ich, mają ostatecznie prowadzić, a mianowicie do idealnej
duchowej kultury, takiej, jaką poznałeś w Shambhali. Kiedy to zrobisz, pomożesz
innym odnaleźć role, jakie mają do odegrania w tej ewolucji.
Skinąłem głową, niecierpliwie oczekując dalszych informacji.
- Nie spiesz się - ostrzegła Ani. - Jeszcze nie widziałeś wszystkiego, nie
poznałeś do końca naszego życia tutaj. Nie tylko opanowaliśmy technologię, ale
przede wszystkim przebudowaliśmy cały nasz świat w ten sposób, by skupić się
całkowicie na duchowej ewolucji... na tajemnicach istnienia... na samym procesie
życia.
Proces życiowy
Tuż za domem Ani i Tasłiiego skręciłem w lewą odnogę ścieżki, która
prowadziła niemal milę pod górę między drzewami i skałami. Ani nagle urwała
naszą rozmowę, mówiąc, że musi zrobić pewne przygotowania, o których opowie
mi później. Zdecydowałem się więc iść na samotny spacer.
Kiedy patrzyłem na zielone liście, w głowie kłębiły mi się setki pytań. Ani
powiedziała, że muszę zrozumieć, jak Sham-bliala stworzyła kulturę skupioną na
procesie życia. Co to znaczy?
Kiedy głowiłem się nad tym pytaniem, zobaczyłem idącego w moim kierunku
mężczyznę. Był starszy, mógł mieć około pięćdziesiątki, szedł szybkim,
sprężystym krokiem. Kiedy się zbliżył, jego oczy spoczęły na mnie przez chwilę,
a potem minął mnie bez słowa. Kątem oka dostrzegłem, że raz się odwrócił i na
mnie popatrzył. Poszedłem jeszcze trochę dalej, zły na siebie, że się nie
zatrzymałem i nie porozmawiałem z nim. W końcu zawróciłem i skierowałem się
w jego stronę, mając nadzieję, że go dogonię. Zobaczyłem tylko, jak znika za
kolejnym zakrętem. Kiedy znalazłem się na tym zakręcie, jego już nie było.
Byłem zawiedziony, więc wróciłem do domu i więcej o tym nie myślałem.
Ani powitała mnie „w drzwiach”, wręczając parę dżinsów i koszulę.
- Będzie ci to potrzebne - powiedziała.
- Niech zgadnę... użyłaś swojego pola, by to zrobić?
Skinęła głową. - Zaczynasz nas rozumieć. Usiadłem na krześle i spojrzałem
na nią. Wcale nie czułem, żebym cokolwiek rozumiał.
- Przybył ojciec Tasłiiego - powiedziała.
- Gdzie jest?
- W pokoju, z synem - wskazała w kierunku sypialni.
- Skąd przybył?
- Był przez jakiś czas w świątyniach.
Aż podskoczyłem na krześle. - Czy on dopiero co tu wszedł?
■- Tak, chwilę przed tobą.
- To chyba minąłem się właśnie z nim na ścieżce za domem.
Ani potaknęła. - Myślę, że jest tu, żeby nas przygotować.
- Na co?
- Na przemianę. On uważa, że zbliża się chwila, gdy Shambhala się
przemieści.
Już miałem jej zadać kolejne pytanie, gdy zauważyłem, że patrzy gdzieś w
dal i jest głęboko pogrążona w myślach.
- A więc widziałeś ojca Tashiego na ścieżce? - spytała po chwili.
Potwierdziłem.
- W takim razie wiadomość, jaką przynosi, musi być ważna także dla ciebie.
Musimy być nadzwyczaj świadomi całego procesu, który tu zachodzi.
Patrzyła na mnie wyczekująco.
- Skoro mówisz o procesie... wcześniej wspomniałaś proces życiowy -
powiedziałem. - Czy możesz mi wyjaśnić, co dokładnie mieszkańcy Shambhali
przez to rozumieją?
- Spójrzmy na cały obraz tego, w jaki sposób społeczność może się rozwijać,
kiedy już zacznie podnosić poziom swej energii. Pierwsze, co nastąpi, to ludzie,
którzy tworzą technologie, zaczną tworzyć ją coraz lepszą, bardziej wydajną i
zautomatyzowaną. W ten sposób dobra materialne, jakich potrzebuje ta
społeczność, będą w coraz większym stopniu tworzone przez maszyny, przez
roboty. To już się dzieje niemal w każdej dziedzinie przemysłu w kulturach
zewnętrznych i jest to rozwój pozytywny, mimo że jest wyjątkowo niebezpieczny.
Może bowiem umieścić zbyt wielką siłę i wpływy w rękach kilku jednostek lub
korporacji, chyba że się go zdecentralizuje. Poza tym powoduje utratę miejsc
pracy i wiele osób musi się przystosować i znaleźć inne sposoby zarabiania na
życie. Jednak te zagrożenia łagodzi fakt, że kiedy produkcja dóbr zostaje
zautomatyzowana, cała gospodarka zaczyna się zmieniać w kierunku usług i
dostarczania informacji, a to, że ludzie otrzymują właściwą informację we
właściwym czasie, sprawia, że z konieczności stają się bardziej wyczuleni na
intuicje, bardziej czujni i skupieni na percepcji synchronii. W miarę, jak rośnie
duchowa wiedza, a ludzie stają się bardziej świadomi swych twórczych mocy,
które mogą osiągnąć dzięki polom modlitwy, technologia rozwija się o kolejny
krok. To moment, kiedy w waszym świecie zostaną odkryte wzmacniacze fal
myślowych, tak by ludzie mentalnie mogli tworzyć wszystko, czego potrzebują.
Kiedy to się stanie, cywilizacja będzie mogła się skupić wyłącznie na sprawach
duchowych, na tym, co my nazywamy procesem życiowym. W Shambhali
znajdujemy się właśnie w tym punkcie i do niego dąży cała ludzka kultura. Całe
nasze społeczeństwo jest świadome szerszej rzeczywistości ducha. W pewnym
momencie każda kultura musi zrozumieć, że jesteśmy bytami duchowymi i że
nasze ciała to jedynie atomy wibrujące w specyficzny sposób, a poziom tych
wibracji można podwyższyć w miarę, jak rośnie nasze połączenie z boską
energią i moc modlitwy. My w Shambhali w pełni pojmujemy ten fakt, rozumiemy
też, że przyszliśmy tutaj z czysto duchowego wymiaru po to, by czegoś dokonać.
Przyszliśmy tu z misją, by cały świat doprowadzić do pełnej duchowej
świadomości, pokolenie po pokoleniu, i że musimy to czynić na tyle świadomie,
jak tylko potrafimy. To dlatego w pełni uczestniczymy w procesie życiowym od
samego jego początku, a tak naprawdę, jeszcze przed narodzinami.
Spojrzała na mnie, by sprawdzić, czy rozumiem, a potem mówiła dalej.
- Zawsze istnieje intuicyjny związek pomiędzy matką, ojcem a jeszcze nie
narodzonym dzieckiem.
- Jaki związek? - spytałem.
- Tutaj każdy wie, że dusze zaczynają się kontaktować z przyszłymi
rodzicami jeszcze przed poczęciem - powiedziała z uśmiechem. - Ujawniają
swoją obecność, zwłaszcza matce. To część procesu, który ma zdecydować o
tym, czy przyszli rodzice będą tymi właściwymi.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
- To już się również dzieje w zewnętrznych kulturach - powiedziała Ani. -
Tylko że dopiero teraz ludzie zaczynają o tym otwarcie mówić i rozwijać swoje
intuicje. Spytaj kilku matek i posłuchaj, co ci powiedzą. Taka sama intuicja jest
zaangażowana w małżeństwo. W miarę jak ludzie uczą się świadomie szukać
życiowych partnerów, oczywiście podstawową miarą jest uczucie, ale to nie
jedyny czynnik. Intuicyjnie wiemy także, jak nasze życie będzie wyglądało u boku
akurat tej osoby. Bierzemy pod uwagę to, całkiem świadomie czy nie, czy życie z
tą osobą pozwoli nam na dalszy rozwój, na wyjście poza poglądy i przekonania,
w jakich wzrastaliśmy. Czy rozumiesz, do czego zmierzam? Wybór
odpowiedniego życiowego partnera jest bardzo ważny z punktu widzenia
ewolucji. Bo w miarę, jak się rozwijamy duchowo, ludzkim przeznaczeniem jest
dobierać się w pary świadomie, by założyć dom lub związek, który będzie
reprezentował prawdziwszy sposób życia w porównaniu do tego, jaki wiodło
poprzednie pokolenie. Intuicyjnie wiemy, że powinniśmy zbudować życie, które
doda coś do mądrości, jaką zastaliśmy w świecie, na który przyszliśmy.
Rozumiesz? A potem, kiedy przychodzą do nas intuicje o dziecku, które chce się
nam urodzić, zawsze przynoszą pytania: Dlaczego to dziecko chce się urodzić w
naszej rodzinie? Kim zechce zostać, kiedy dorośnie? W jaki sposób poszerzy
rozumienie świata, które w nas znalazło?
- Chwileczkę - przerwałem. - Czy nie powinniśmy być bardzo ostrożni, kiedy
tak zakładamy, że wiemy, kim nasze dziecko chce być? A jeśli się mylimy i
staramy się przymusić dziecko do naszej własnej wizji, która wcale nie musi być
dla niego dobra? Moja mama uważała na przykład, że powinienem zostać
kaznodzieją i się myliła.
- Oczywiście, masz rację, to tylko intuicje. Rzeczywistość może co najwyżej
być zbliżona do tego, co myślimy. Nigdy nie będzie identyczna. Przez całe wieki
aranżowano małżeństwa i zmuszano dzieci, by wykonywały zawody wybrane dla
nich przez rodziców. To było jedynie błędne wykorzystanie prawdziwej intuicji.
Możemy się uczyć na ich błędach. Nie dostajemy ostatecznej wiedzy o naszych
dzieciach, nie wolno nam też sprawować nad nimi całkowitej kontroli. My jedynie
dostajemy intuicje, szerokie obrazy tego, co mogą chcieć uczynić ze swoim
życiem. Założę się, że twoja mama wcale tak bardzo się wobec ciebie nie myliła.
Roześmiałem się. Oczywiście, Ani miała rację.
- Widzisz więc, do czego to wszystko zmierza. Wiemy, że kiedy matka i
ojciec starają się intuicyjnie odgadnąć, w jaki sposób dziecko wykorzysta
mądrość, którą wśród nich znajdzie i rozwinie ją dalej, to z kolei jeszcze nie
narodzona dusza robi to samo i dzięki swej Wizji Narodzin wie, co pragnie
osiągnąć. Potem następuje proces zapłodnienia.
Ani patrzyła na mnie przez chwilę. - Pamiętasz parę, którą widzieliśmy przy
wodospadzie?
- Oczywiście.
- I co o tym myślisz?
- To wydawało się bardzo „celowe”.
- Masz rację, tak właśnie było. Kiedy para decyduje się już spróbować
zapłodnienia i chce sprowadzić na świat duszę, którą intuicyjnie wyczuła, sam
fizyczny akt jest pewnego rodzaju połączeniem ich pól energetycznych, co w
bardzo realny sposób otwiera bramę do nieba i pozwala tej duszy przeniknąć do
naszego wymiaru.
Myślałem o tym, co zobaczyłem przy wodospadzie. Rzeczywiście, energie
tej pary zlały się i widziałem, jak zaczyna rosnąć nowa energia.
- W materialistycznym światopoglądzie zewnętrznych kultur - mówiła dalej
Ani - akt seksualny został zredukowany do czystej biologii, do fizycznej
czynności. Tutaj jednak znamy duchową energię tego, co się wtedy dzieje. Dwie
osoby łączą swoje pola energetyczne w jedno, a dziecko jest efektem tego
połączenia. Wasza nauka woli myśleć o poczęciu jako o przypadkowej
kombinacji genów i rzeczywiście tak to wygląda, jeśli obserwować proces w
laboratoryjnych warunkach, w probówce. Jednak tak naprawdę to geny matki i
ojca łączą się w taki sposób, by powstało dziecko, które jest w jak najlepszej
synchronii z przeznaczeniem całej trójki. Pojmujesz? Dziecko ma swoje
zaplanowane przeznaczenie, które wizualizuje sobie w przedna-rodzeniowej
wizji, a geny łączą się tak, by dać temu dziecku cechy i talenty potrzebne do
zrealizowania tej wizji. Naukowcy w zewnętrznych kulturach wkrótce znajdą
sposób, by to potwierdzić. To dlatego sztuczna manipulacja genami przez
lekarzy i naukowców jest tak niebezpieczna. Pomoc w zwalczeniu choroby to
jedno, ale zmiana genów po to, by zwiększyć talent czy inteligencję tylko dlatego,
że takie są zachcianki czyjegoś ego, może być fatalne. Podobne praktyki
wystarczyły, by doprowadzić do zagłady niektóre wcześniejsze cywilizacje.
Chodzi o to - mówiła dalej - że tutaj, w Shambhali, traktujemy proces rodzicielski
bardzo poważnie. W swej idealnej postaci wygląda to tak, że intuicje rodziców i
dziecka są ze sobą zgodne i dają dziecku najlepsze przygotowanie do tego, by
osiągnęło zamierzony cel swojego życia.
Jej słowa przypomniały mi o problemie znikających w Shambhali poczęć.
- A co się dzieje z poczętymi duszami, które tu, u was, znikają? - spytałem.
Wzruszyła bezradnie ramionami i spojrzała na zamknięte drzwi sypialni
Tashiego. - Nie wiem, ale być może dowiemy się czegoś od ojca Tashiego.
Przyszło mi do głowy kolejne pytanie. - Nie bardzo rozumiem, kto z was idzie
do świątyń, a kto zostaje w pierścieniach?
Roześmiała się. - Tak, to może być trudne. Nasza kultura jest podzielona
między tych, którzy nauczają, i tych, którzy zostają wezwani do świątyń. Ale
wielu z tych, którzy są w świątyniach, co kilka dni wraca tutaj, by utrzymywać
związki, zwłaszcza jeśli mają dzieci. I to może się zmienić w każdej chwili,
wszystko zależy od intuicji. Ci, którzy pracują w świątyniach, mogą wrócić, by
nauczać, ci zaś, którzy dotąd nauczali, mogą iść do świątyń. To wszystko jest
bardzo płynne, zgodne z synchronią.
Przerwała, więc skinieniem głowy poprosiłem, by mówiła dalej.
- Następnym krokiem w procesie życiowym jest pomoc dziecku w
przebudzeniu. Pamiętasz zapewne, że każdy z nas do pewnego stopnia
zapomina o tym, dlaczego przyszedł na Ziemię, o tym, co miał uczynić ze swoim
życiem, tak więc dziecko musi poznać okoliczności i wydarzenia, jakie
towarzyszyły jego narodzinom. Bardzo ważne jest, aby ukazać dziecku kontekst
jego życia, by wiedziało, co się działo przed jego pojawieniem się, i jakie jest w
tym wszystkim jego miejsce. W to wchodzi historia całej rodziny, kilka pokoleń
wstecz. My mamy to nagrane na urządzeniu przypominającym wasze taśmy
wideo, tylko że zapis jest elełctroniczny. Na przykład Taslii mógł zobaczyć, jak
jego przodkowie do siedmiu pokoleń wstecz opowiadają o swoim życiu, o tym, co
chcieliby zmienić, co zrobiliby inaczej. To są niezwykle ważne informacje, jakie
młody człowiek może otrzymać od krewnych. To pomaga młodzieży wyznaczyć
kurs ich własnego życia, kiedy mogą się uczyć na błędach i budować na
mądrości tych, którzy byli przed nimi. Tashi nauczył się wiele od swoich
przodków, choć jego ulubioną krewną jest jego babcia.
Byłem pod wrażeniem. - Nagrywanie krewnych to kapitalny pomysł.
Ciekawe, dlaczego my nie znajdujemy na to czasu...
- Nie robicie tego, bo wy wciąż odkładacie myślenie o śmierci na ostatnią
chwilę, a potem często jest już za późno. Poza tym życie w zewnętrznych
kulturach wciąż jest jeszcze za bardzo skupione na aspekcie materialnym, a nie
na procesie życiowym. Ale z czasem stanie się to łatwiejsze, w miarę jak się
nauczycie podtrzymywać poziom wibracji i rozwijać pola modlitwy. W tej chwili
wciąż jeszcze sprowadzacie życie do przyziemności, zwyczajności, a przecież
jest to niezwykle tajemniczy proces zdobywania wiedzy.
Spojrzała na mnie tak, jakby za tym ostatnim zdaniem kryło się głębsze
znaczenie.
- Ty sam musisz zwalczyć to nastawienie i skupić się na samym procesie
tego, co ci się wydarza. Odnalazłeś Shambhalę w chwili, gdy jest ona gotowa do
zmiany. Przybył ojciec Tashiego, by porozmawiać z nim o jego przyszłości i o
sytuacji w świątyniach. A jednak Tashi nie ma intuicji, że powinien iść do
świątyni. Jest raczej zainteresowany dostaniem się do twojego świata. I w
samym środku tej sytuacji ty się nagle pojawiasz. To wszystko coś oznacza.
Jakby na podkreślenie ostatnich słów Ani oboje usłyszeliśmy dochodzący z
oddali, ledwo słyszalny, huczący dźwięk. Szybko ucichł.
Ani była zaskoczona. - Niczego takiego w życiu nie słyszałam.
Po plecach przeszedł mi dreszcz. - Myślę, że to mógł być helikopter -
powiedziałem.
Już miałem jej opowiedzieć o swoim dzisiejszym śnie, ale zanim zdążyłem
się odezwać, Ani znów zaczęła mówić.
- Musimy się spieszyć - powiedziała. - Musisz dokładnie wiedzieć, kim
jesteśmy, poznać kulturę, którą stworzyliśmy. Mówiłam ci już o tym, jak ważne
jest, by młodzi ludzie zrozumieli dziedzictwo przeszłych pokoleń, które żyły tu
przed nimi. Tu, w zewnętrznych pierścieniach, dzieci stają się świadome tej
historii bardzo wcześnie, w miarę jak budzi się w nich własna duchowość i
zaczynają rozumieć, czego przyszły dokonać.
Ani uniosła palec. - Każdy tutaj wie, że ludzki świat ewoluuje poprzez kolejne
pokolenia. Jedno pokolenie ustala pewien sposób życia i pokonuje swoje
problemy, po nim przychodzi następne, które rozszerza widzenie i rozumienie
świata. Niestety w zewnętrznych kulturach ta ewolucja dopiero od niedawna jest
traktowana poważnie. O wiele częściej zdarza się, że rodzice chcą, by ich dzieci
były dokładnie takie jak oni, żeby widziały świat w ten sam sposób, miały takie
same poglądy. W pewnym sensie takie pragnienie jest naturalne, bo wszyscy
chcemy, żeby nasze dzieci były potwierdzeniem wyborów, jakich sami
dokonaliśmy. Często jednak proces ewolucji prowadzi do konfliktów. Rodzice
krytykują zainteresowania dzieci, dzieci zaś krytykują przestarzałe poglądy i
sposób życia rodziców. I to też jest częścią procesu: dzieci patrzą na rodziców i
myślą „do pewnego stopnia podoba mi się, jak żyją, ale niektóre rzeczy
zrobiłbym inaczej”. Wszystkie dzieci czują, czego brakuje w życiu ich rodziców.
W końcu jest to część całego systemu: wybraliśmy naszych rodziców także po
to, by zdać sobie sprawę z tego, czego brakuje, co trzeba dodać do ludzkiego
rozumienia świata. A zaczynamy od tego, że jesteśmy niezadowoleni z tego, co
znajdujemy w naszym wspólnym życiu z rodzicami. Tyle, że nie musi to wcale
prowadzić do konfliktów. Bo kiedy wiemy, na czym polega proces życiowy,
możemy w nim uczestniczyć świadomie. Rodzice mogą być otwarci na krytyczne
uwagi dzieci i wspierać ich marzenia. Oczywiście, żeby to zrobić, sami rodzice
muszą stać się bardziej elastyczni w swoim myśleniu i rozwijać się wraz ze
swymi dziećmi, a to niekiedy bywa trudne.
Już to słyszałem. Ani robiła wszystko, by jak najlepiej wyjaśnić mi proces
ewolucji. Zadałem jej jeszcze kilka pytań, na które szczegółowo odpowiadała
przez kolejne dziesięć minut. Wytłumaczyła mi, że kiedy już dzieci zrozumieją
historię rodziny, następnym krokiem jest nauczenie ich, jak rozwijać twórcze pole
modlitwy - dokładnie tak, jak ja się tego uczyłem. Potem znajdują swój własny
sposób na uczestniczenie w ewolucji kultury - albo nauczają w zewnętrznych
pierścieniach, albo używają swojego pola modlitwy w świątyniach.
- W pewnym momencie tak samo będzie wyglądało życie również w
kulturach zewnętrznych - dodała Ani. - Niektórzy poświecą się uczeniu dzieci, a
inni będą pracować w różnych instytucjach, które będą prowadziły ludzką kulturę
w kierunku duchowego ideału.
Chciałem ją bardziej szczegółowo wypytać o to, co się dzieje w świątyniach,
kiedy drzwi się otworzyły. Pojawił się Tashi, a za nim jego ojciec.
- Ojciec chce z tobą rozmawiać - powiedział Tashi, patrząc na mnie.
Starszy mężczyzna skłonił się lekko, a Tashi nas sobie przedstawił. Potem
oboje usiedli przy stole. Ojciec Tashiego miał na sobie tradycyjne spodnie z
owczej skóry i kamizelkę tybetańskiego pasterza, tyle że jego ubranie było
nienagannie czyste i jaśniejsze w kolorze. Był dość niski, mocno zbudowany,
patrzył na mnie łagodnymi oczyma z wyrazem chłopięcej ciekawości.
- Wiesz, że Shambhala będzie przechodziła przemianę? - spytał.
Spojrzałem na niego, potem na Ani. - Wiem tylko tyle, co mówią stare
legendy.
- Legendy mówią - odparł ojciec Tashiego - że w dokładnie wyznaczonym
momencie ewolucji Shambhali i zewnętrznych kultur wydarzy się wielka
przemiana. Może się ona dokonać tylko pod warunkiem, że poziom świadomości
w zewnętrznych kulturach osiągnie określony punkt. A kiedy tak się stanie,
Shambhala się przesunie.
- Gdzie przesunie? - spytałem. - Czy to wiadomo?
Uśmiechnął się. - Nikt dokładnie nie wie.
Z jakiegoś powodu jego oświadczenie napełniło mnie dziwnym niepokojem,
poczułem też lekki zawrót głowy. Przez chwilę nie mogłem skupić wzroku, nie
widziałem wyraźnie.
- Wciąż jeszcze nie jest dość silny - skomentowała Ani.
Ojciec Tashiego spojrzał na mnie z uwagą. - Przybyłem tu, bo miałem
intuicję, że Tashi podczas przemiany powinien dołączyć do nas w świątyniach.
Legendy mówią, że będzie to czas wielkich możliwości, ale także wielkiego
niebezpieczeństwa. Na jakiś czas przerwane zostanie to, nad czym pracujemy w
świątyniach. Nie będziemy już mogli tak bardzo pomagać. - Spojrzał teraz na
syna. - To stanie się wtedy, gdy sytuacja w zewnętrznych kulturach osiągnie
punkt krytyczny. W ukrytej historii ludzkości ludzie wiele już razy rozwijali się
duchowo do tego pimktu, a potem gubili drogę i znowu cofali się do niewiedzy.
Błędnie wykorzystywali technologie, zakłócali naturalny bieg ewolucji. Na
przykład teraz w zewnętrznych kulturach niektórzy zaburzają naturalny proces
produkcji żywności i sztucznie manipulują genetyką nasion, by miały
nadzwyczajne właściwości. A czynią to, by opanować i kontrolować rynek.
Dokładnie to samo dzieje się w przemyśle farmaceutycznym, kiedy jakiś znany
ziołowy lek, dostępny wszystkim za darmo, jest genetycznie zmieniany, by lepiej
się sprzedawał. Takie manipulacje mogą mieć fatalne skutki dla zdrowia, bo
zaburzają energetyczny system ciała. To samo dotyczy nasion naświetlanych
promieniowaniem radioaktywnym, dodawania chloru i innych substancji do wody
pitnej, że już nie wspomnę o tak zwanych narkotykach rekreacyjnych.
Równocześnie technologia przekazu osiągnęła punkt, w którym media mogą
mieć niebywały wpływ. Jeśli będą służyły jedynie interesom wielkich koncernów i
skorumpowanych polityków, to mogą wykreować zupełnie wypaczony i
nienaturalny obraz rzeczywistości, a co za tym idzie mogą taką rzeczywistość
stworzyć. W miarę jak koncerny się łączą, by móc kontrolować coraz większą
część technologii i atakować ludzi coraz większą ilością reklam, tworząc za ich
pomocą sztuczne, fałszywe potrzeby, problem będzie narastał. Kluczowe jest
jednak to, jaką władzę i kontrolę mają rządy, nawet w krajach demokratycznych.
Powołując się na konieczność walki z handlarzami narkotyków czy terrorystami,
rządy coraz bardziej i bardziej ingerują w prywatność zwykłych ludzi. Już teraz
coraz mniej jest transakcji gotówkowych, a płatności kartami czy przelewami
można monitorować. Tak samo jak monitorowany jest Internet. Następnym
krokiem będzie wprowadzenie społeczeństwa „bezgotówkowego” całkowicie
kontrolowanego przez centralną władzę. Taki pęd w kierunku bezdusznej,
scentralizowanej władzy w wysoko rozwiniętym technologicznie, niemal
wirtualnym świecie odciętym od naturalnych procesów, gdzie żywność, woda i
sposób życia jest trywializowany, wypaczony, prowadzi do nieszczęścia. Kiedy
zdrowie jest narażane przez kolejny komercyjny proces technologiczny niszczący
żywność, przez nowe choroby i nowe lekarstwa, rezultatem tego będzie
Armagedon. Tak się już zdarzało wielokrotnie w prehistorii ludzkości. I może się
zdarzyć znowu, tylko że tym razem na wiele większą skalę.
Uśmiechnął się do Ani. - Ale tak nie musi się stać. Jesteśmy teraz o jeden
mały krok, który trzeba zrobić w poziomie świadomości, żeby przejść przez punkt
krytyczny. Gdybyśmy tylko mogli w pełni zrozumieć, że jesteśmy istotami
duchowymi w duchowym świecie, wtedy żywność, zdrowie, technologie, media i
rządy - wszystko by pełniło swoją właściwą funkcję w ewolucji i ulepszaniu
świata. Jednak aby tak się stało, rozwinięcie pól modlitwy musi zostać całkowicie
zrozumiane w kulturach zewnętrznych. Ludzie muszą się tam dowiedzieć i
zrozumieć to, co my robimy w świątyniach. Przesunięcie się, transformacja
Shambhali jest częścią tego procesu, ale szansę trzeba wykorzystać.
Teraz spojrzał głęboko w oczy Tashiego. - By tak się stało, twoje pokolenie
musi dołączyć do poprzednich dwóch i stworzyć zintegrowane pole modlitwy,
takie, które będzie zawierało ostateczną jedność wszystkich religii.
Tashi wydawał się zakłopotany. Ojciec przysunął się bliżej niego.
- Na całym świecie pokolenie urodzone w pierwszych dekadach
dwudziestego wieku, które nasz przyjaciel z Zachodu nazwałby pokoleniem
drugiej wojny światowej, posłużyło się technologią i swoją odwagą, by ratować
demokrację i wolność przed zagrożeniem dyktatorów, którzy chcieli stworzyć
imperia. Wygrali, a potencjału technologicznego użyli do dalszej budowy
światowej ekonomii. A potem przybyła na Ziemię kolejna generacja, którą
Amerykanie nazywają pokoleniem wyżu demograficznego. Ich intuicje mówiły, że
skupianie się jedynie na materializmie, na technice, nie jest całkiem w porządku.
Że powstaje zbyt dużo zanieczyszczeń, że zbyt silny jest wpływ wielkich
korporacji na rządy, a ludzie zbyt mocno kontrolowani są przez służby specjalne.
Ten krytycyzm był naturalnym sposobem, w jaki nowe pokolenie rozwijało się i
szło do przodu. Wyrastali w materializmie albo w niektórych krajach w samym
tylko pragnieniu dóbr materialnych i zaczęli na to reagować, głośno wyrażać
swoje zdanie, że życie polega na czymś więcej. Że istnieje także duchowy cel
istnienia, który można prześledzić w historii ludzkości. To właśnie stało za
wszystkim, co się działo na Zachodzie w latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych: odrzucenie pozycji wyznaczonej przez status materialny,
odkrywanie i rozumienie innych religii, popularność filozofii, wybuch wolnego
myślenia w Ruchu Rozwoju Ludzkiego Potencjału. To był efekt całej serii intuicji i
wtajemniczeń, które wskazywały. że życie to coś więcej niż znany nam
materialistyczny punkt widzenia.
Spojrzał na mnie i lekko mrugnął, jakby wiedział doskonale o wszystkich
moich doświadczeniach z Wtajemniczeniami w Peru.
- Te intuicje pokolenia wyżu były bardzo ważne - mówił dalej - bo zaczęły
umieszczać technologie i dostatek materialny w pewnej perspektywie i
przyczyniły się do zrozumienia, że teclmologia rozwija się po to, by wspierać
kulturę, w której nie musimy już jedynie walczyć o przetrwanie, lecz możemy
także skupić się na rozwoju duchowym.
Zrobił sobie chwilę przerwy. - A teraz, licząc od późnych lat
siedemdziesiątych i przez lata osiemdziesiąte pojawiła się nowa generacja, której
zadaniem jest dalsze rozwinięcie kultury na Ziemi - wymownie spojrzał na
Tashiego. - Ty i twoi rówieśnicy jesteście ostatnimi przedstawicielami tej
generacji. Czy rozumiesz, jaką naukę przynosicie światu?
Kiedy Tashi zastanawiał się nad odpowiedzią, i ja zacząłem rozważać to
pytanie. Synów i córki pokolenia wyżu zwykle opisywano jako generację
odreagowującą idealizm swoich rodziców poprzez o wiele bardziej praktyczne
nastawienie do świata, a przede wszystkim jako generację ponad wszystko
kochającą rozwój technologiczny.
Wszyscy troje popatrzyli na mnie, jakby słyszeli moje myśli. Tashi nawet
kiwał głową na znak, że się ze mną zgadza.
- Czuliśmy, że technologia ma duchowy cel - powiedział.
- Teraz - zaczął znów jego ojciec, patrząc na nas wszystkich - czy widzicie,
jak te wszystkie trzy generacje się dopełniają? Ci, którzy żyli w czasie drugiej
wojny, walczyli przeciw tyranii i udowodnili, że demokracja nie tylko może
kwitnąć w nowoczesnym świecie, lecz także rozwinąć się w wielu krajach i
połączyć światową gospodarkę. Ale właśnie w czasie, gdy gospodarka kwitła,
nadeszło pokolenie wyżu, by powiedzieć, że jednak istnieją problemy, że
zanieczyszczamy naturalne środowisko i gubimy kontakt z naturą, a także z
rzeczywistością duchową, która istnieje, tylko trzeba spojrzeć głębiej, poza
materialną historię. A teraz przyszła kolejna generacja, by znów się skupić na
gospodarce, by przemienić technologie w ten sposób, żeby mogły świadomie
wspomagać nasze umiejętności umysłowe i duchowe tak, jak to stało się tutaj, w
Shambhali, zamiast pozwolić, by technika wpadła w ręce tych, którzy użyją jej
wyłącznie po to, żeby ograniczyć wolność innych ludzi i sprawować nad nimi
kontrolę.
- Tyle, że ta nowa generacja nie jest w pełni świadoma tego, co robi -
wtrąciłem.
- Nie, jeszcze nie całkiem - odparł. - Ale ich samoświadomość i intuicja z
każdym dniem rozwija się coraz bardziej. Musimy ustawić pole modlitwy tak, by
niosło ich we właściwym kierunku. To musi być ogromne i mocne pole, bo młode
pokolenie musi nam pomóc w zjednoczeniu religii... To bardzo ważne, bo zawsze
znajdą się ludzie gotowi manipulować młodymi, by kusić ich do błędnego użycia
technologii lub wykorzystać ich poczucie wyobcowania.
W tym momencie wszyscy usłyszeliśmy niski dźwięk heH-kopterów, jeszcze
niezbyt głośny, gdzieś z oddali.
- Rozpoczyna się przemiana - powiedział spokojnie ojciec Tashiego, patrząc
na syna. - Trzeba się zająć wieloma przygotowaniami. Chciałem ci tylko
przypomnieć, że pokolenie, które reprezentujesz, musi teraz pomóc światu w
przejściu tego zakrętu. Ty osobiście masz do odegrania ważną rolę w
rozszerzaniu na zewnętrzne kultury tego, co robimy w Shambhali. Jednak sam
musisz zadecydować o tym, co powinieneś zrobić.
Chłopak odwrócił głowę. Ojciec podszedł do niego i przez chwilę obejmował
go ramieniem. Potem ucałował Ani i opuścił dom.
Tashi patrzył za nim przez chwilę, po czym samotnie wrócił do swojego
pokoju.
Wyszedłem za Ani do ogrodu za domem. W głowie miałem mnóstwo pytań. -
Dokąd poszedł ojciec Tashiego? - zacząłem.
- Przygotowuje się do przemiany - odpowiedziała Ani, odwzajemniając moje
spojrzenie. - To może nie być łatwe. Na jakiś czas możemy zostać rozdzieleni,
rozproszeni. Wiele osób powraca teraz ze świątyń, by pomóc.
Potrząsnąłem z niedowierzaniem głową. - Co się właściwie może stać?
- Tego nikt nie wie - odparła. - Legendy nie podają szczegółów. Wszystko co
wiemy, to tyle, że nastąpi przemiana.
Ta niepewność znów wpłynęła na obniżenie mojej energii. Usiadłem ciężko
na jednej z ławek. Ani przysiadła obok mnie. - Wiem, co ty masz robić -
powiedziała. - Ty musisz dalej szukać reszty Czwartego Rozwinięcia, a wszystko
inne jakoś samo się rozwiąże.
Skinąłem głową bez przekonania.
- Skup się na tym, czego się tutaj nauczyłeś. Widziałeś, w jaki sposób musi
się rozwinąć i zmienić technologia, zacząłeś już rozumieć, jak nasza kultura
przede wszystkim skupia się na procesie życiowym, na cudzie narodzin i
świadomym rozwoju. Wiesz już, że takie nastawienie jest źródłem największej
inspiracji i daje najwięcej radości. W porównaniu z tym materialistyczne życie w
zewnętrznych kulturach wygląda blado. Jesteśmy istotami duchowymi i nasze
życie musi się toczyć wokół tajemnic rodziny i talentów, i poszukiwania
osobistego przeznaczenia. Wiesz już teraz, jak taka kultura wygląda, jak
człowiek się w niej czuje. Legendy mówią, że jeśli ktoś wie z całą pewnością, w
jaki sposób kultury mogą ewoluować, to niezwykle rozwija się jego pole modlitwy,
ma większą moc. I kiedy teraz będziesz się łączył ze źródłem energii, które jest w
tobie, i będziesz sprawiał, by ta energia emanowała na świat, przyciągając
synchronię i pomagając innym ludziom być w tej synchronii, będziesz to mógł
robić z silniejszym oczekiwaniem, bo już wiesz z całą pewnością, do czego ten
proces prowadzi, co jest na końcu drogi, jeśli będziemy temu procesowi wierni i
będziemy unikać lęku i nienawiści.
Miała rację. Wszystkie Rozwinięcia składały się teraz dla mnie w spójną
całość.
- Ale przecież nie widziałem jeszcze wszystkiego - powiedziałem.
Spojrzała mi głęboko w oczy. - Nie. Teraz musisz starać się pojąć resztę
Czwartego Wtajemniczenia, bo jest jeszcze więcej wiedzy. Twoje pole modlitwy
może się stać jeszcze silniejsze.
W tym momencie znów doszedł do nas warkot helikopterów. Ten dźwięk
napełnił mnie złością. Wydawało się, jakby się zbliżały. Jak to możliwe? Skąd
mogli wiedzieć, gdzie jest Shambłiala?
- Do diabła z nimi - syknąłem przez zęby i zobaczyłem wyraz przerażenia na
twarzy Ani.
- Masz w sobie wiele gniewu - powiedziała.
- No cóż, trudno się nie wściekać, kiedy się wie, co wyrabiają chińskie
wojska.
- Gniew to u ciebie nawyk. Jestem pewna, że ostrzegano cię, jaki przynosi
skutek.
Przypomniało mi się wszystko, co usiłował mi wytłumaczyć Yin. - Tak, wiem,
tylko wciąż nad tym nie panuję.
Widziałem, że jest wyraźnie zaniepokojona. - Musisz nad tym zapanować -
powiedziała po chwili. - Ale nie miej o to do siebie pretensji, bo to tylko wysyła
negatywną modlitwę, która utrzymuje cię w stanie, w jakim jesteś. Z drugiej
strony nie możesz ignorować swojej złości. Musisz być tego problemu świadomy,
pamiętać o nim, być przytomnym i ustawiać swoje pole modlitwy na pozytywne
oczekiwanie, że przełamiesz w sobie ten nawyk.
Wiedziałem doskonale, że to dla mnie nie lada zadanie i będę się musiał
porządnie nad nim napocić.
- Co mam więc robić teraz? - spytałem.
- AjakmyśHsz?
- Mam iść do świątyń?
- A czy taka jest twoja intuicja?
Znów pomyślałem o swoim śnie i tym razem w końcu jej o nim
opowiedziałem. Oczy Ani zrobiły się okrągłe.
- Śniłeś, że idziesz do świątyń z Tashim? - spytała.
- No tak.
- No cóż - odparła surowo - a nie wydaje ci się, że powinieneś mu o tym
powiedzieć?
Podszedłem do pokoju Tasliiego i dotknąłem ściany.
- Wejdź - powiedział i w tym momencie ukazało się przejście.
Tasłii leżał wyciągnięty na łóżku. Natychmiast się podniósł i wskazał krzesło.
Usiadłem naprzeciw niego. Przez chwilę milczał, jakby na ramionach dźwigał
cały świat. W końcu powiedział z westchnieniem:
- Ciągle nie wiem, co powinienem zrobić.
- A jak myślisz?
- No nie wiem, jestem zdezorientowany. Nie mogę myśleć o niczym innym
tylko o tym, jak się dostać do zewnętrznych kultur. Mama mówi, że muszę
znaleźć swoją własną drogę. Szkoda, że nie ma tu mojej babci.
- A gdzie jest twoja babcia?
- Jest gdzieś w świątyniach.
Długo patrzyliśmy na siebie bez słowa, aż w końcu Tashi powiedział: -
Żebym tylko mógł zrozumieć ten sen... Wyprostowałem się na krześle. - Jaki
sen?
- Jestem z jakąś grupą ludzi, innych niż tutaj. Nie widzę ich twarzy, ale wiem,
że wśród nich jest moja siostra... - przerwał na chwilę. - Widzę też jakieś miejsce
nad wodą. Wiem, że w końcu dostałem się do zewnętrznych kultur...
- Ja też miałem sen - powiedziałem. - Byłeś w nim ze mną. Byliśmy w jednej
ze świątyń... takiej niebieskiej... i tam spotkaliśmy jeszcze kogoś...
Przez twarz Tashiego przebiegł cień uśmiechu.
- Co chcesz powiedzieć? - spytał. - Że jednak powinienem iść do świątyń,
zamiast starać się dostać do zewnętrznych kultur?
- Nie - odparłem. - Nie to miałem na myśli. Sam mi powiedziałeś, że wszyscy
uważają, iż przejście do zewnętrznego świata przez świątynie jest niemożliwe. A
jeśli to nieprawda?
Jego twarz się rozjaśniła. - To znaczy, żeby iść do świątyń i właśnie stamtąd
próbować przedostać się do zewnętrznych kultur? Patrzyłem na niego bez słowa.
- Tak, to musi być to - powiedział w końcu, wstając. - Więc może jednak
zostałem wezwany, mimo wszystko.
Energia zła
Kiedy tylko wyszliśmy z sypialni, dźwięk helikopterów się nasilił. Ani ze
schowka wyjęła trzy wyładowane plecaki. Wręczyła je nam, dodając do tego
kurtki. Zauważyłem, że były „normalnie” zrobione, miały szwy, były z materiału.
Już miałem o to zapytać, ale Ani pospiesznie wyprowadziła nas z domu i
skierowała na ścieżkę po lewej stronie.
Kiedy szliśmy, Ani zrównała się z Tashim. Słyszałem, jak mówił jej o swojej
decyzji pójścia do świątyń. Warkot helikopterów zbliżał się coraz bardziej, a
błękitne niebo pokryła teraz gruba warstwa chmur.
W pewnej chwili spytałem Ani, dokąd idziemy.
- Do jaskiń - odparła. - Będzie ci potrzeba trochę czasu na przygotowania.
Schodziliśmy w dół skalistą ścieżką która przecinała gołe zbocze, a
prowadziła na drugą stronę płaskowyżu. Tu Ani skierowała nas do niewielkiego
wąwozu. Przykucnęliśmy, nasłuchując. Helikoptery przez chwilę krążyły nad
skałami, a potem poleciały naszym śladem i w końcu znalazły się nad naszymi
głowami.
Ani była na przerażona.
- Co się dzieje?! - wrzasnąłem.
Nie odpowiedziała, tylko wyszła z wąwozu i skinęła, żebyśmy szli za nią.
Biegliśmy może milę przez płaskowyż aż do kolejnych wzgórz. Tu zatrzymaliśmy
się, czekając. I znów helikoptery krążyły przez chwilę i nadleciały wprost na nas.
Uderzył nas powiew lodowatego powietrza. Niemal zwalił mnie z nóg. W tym
momencie zniknęły wszystkie nasze ubrania. Zostały tylko grube kurtki.
- Myślałam, że tak właśnie może się stać - powiedziała Ani, wyciągając z
plecaków inne rzeczy.
Ja wciąż miałem na sobie buty, ale obuwie Ani i Tashiego zniknęło.
Wręczyła synowi parę skórzanych butów, sama też włożyła podobne. Kiedy
skończyliśmy się ubierać, wdrapaliśmy się na zbocze, znajdując drogę między
skałami. Wyszliśmy na bardziej płaski teren. Zaczął padać gęsty śnieg,
temperatura wyraźnie spadała. Wydawało się przez chwilę, że helikoptery
zgubiły nas.
Spojrzałem na jeszcze przed chwilą zieloną dolinę. Śnieg pokrywał już
niemal wszystko, a rośliny zaczynały więdnąć z zimna.
- To skutek energii tych żołnierzy - powiedziała Ani. - Niszczą pole naszego
środowiska.
Spojrzałem tam, skąd dochodził warkot helikopterów i ponownie poczułem
falę gniewu. Helikoptery natychmiast zawróciły i znów leciały na nas.
- Idziemy! - krzyknęła Ani.
Przysunąłem się bliżej niewielkiego ogniska. Czułem chłód poranka. Szliśmy
jeszcze godzinę, a noc spędziliśmy w małej jaskini. Mimo kilku warstw grubych
ubrań wciąż było mi zimno. Tashi siedział skulony obok mnie, Ani wyglądała na
zamrożony świat. Śnieg padał od wielu godzin.
- Wszystko zniknęło - powiedziała Ani. - Nie ma już nic oprócz lodu.
Przysunąłem się do otworu jaskini i też wyjrzałem. Tam, gdzie była pełna
drzew dolina z tysiącem domów, teraz nie było nic oprócz śniegu i strzępiastych
gór. Tu i ówdzie widziałem jeszcze pochylone pnie drzew, ale nigdzie nie
dostrzegłem choćby plamki koloru. Wszystkie domy po prostu zniknęły, a rzeka,
która płynęła środkiem doliny, zamarzła.
- Temperatura musiała spaść o kilkadziesiąt stopni - zauważyła Ani.
- Co się właściwie stało? - spytałem.
- Kiedy Chińczycy nas znaleźli, ich oczekiwania zimnego klimatu, którego się
tu spodziewali, zaburzyły stworzone przez nas pole, które utrzymywało
umiarkowaną temperaturę. Normalnie siła pól dostarczanych przez tych, którzy
są w świątyniach, powinna być tak duża, by w ogóle nie dopuścić tu Chińczyków,
ale ci ze świątyń wiedzieli, że nadszedł czas przemiany.
- Co? Wpuścili tu Chińczyków specjahiie?
- To był jedyny sposób. Skoro ty i inni, którzy przyszli przed tobą, mieli być
wpuszczeni, nie było możliwości, by powstrzymać żołnierzy. Nie jesteś jeszcze
dość silny, by pozbyć się z umysłu wszystkich negatywnych myśli. I Chińczycy
przyszli tu za tobą.
- To znaczy... że to moja wina? - jęknąłem.
- Ale to w porządku. To część przemiany.
Nie pocieszyła mnie. Wróciłem do ogniska, Ani za mną. Tashi przygotował
zupę z suszonych warzyw.
- Musisz wiedzieć - powiedziała Ani - że mieszkańcom Shambhali nic się nie
stało. Oczekiwaliśmy tego. Wszyscy, którzy tu byli, mają się dobrze. Ze świątyń
przybyło dość osób, by przeprowadzić ich przez okna przestrzenne do nowego,
bezpiecznego miejsca. Legendy dobrze nas przygotowały. - Wskazała dłonią na
dolinę. - Ty musisz się skupić na tym, co robisz. Ty i Tashi musicie się dostać do
świątyń i nie dać się pojmać żołnierzom. To, co Shambhala czyni dla reszty
ludzkości, musi się stać znane.
Umilkła, bo oboje usłyszeliśmy odległy warkot helikoptera. Dźwięk słabł, aż
zupełnie ucichł.
- Musisz być bardziej ostrożny. Myślałam, że wiesz o tym, by nie dopuszczać
do umysłu negatywnych obrazów, a szczególnie myśli pełnych nienawiści czy
pogardy.
Wiedziałem, że Ani ma rację, ale wciąż nie byłem pewien, jak dać sobie z
tym radę.
Spojrzała na mnie twardo. ■- Prędzej czy później będziesz musiał poradzić
sobie z tym gniewem.
Właśnie miałem zadać jej pytanie, kiedy przez wejście do jaskini zobaczyłem
kilka tuzinów ludzi schodzących po oblodzonym zboczu po naszej prawej stronie.
Ani wstała i spojrzała na Tashiego. - Nie mamy już czasu - powiedziała -
Muszę iść. Muszę pomóc tym ludziom znaleźć przejście. Twój ojciec na mnie
czeka.
- Nie możesz iść z nami? - spytał Tashi, przysuwając się do niej bliżej.
Widziałem, że chłopiec ma łzy w oczach. Ani patrzyła na niego, a potem
znów spojrzała na idących zboczem ludzi.
- Nie mogę - odparła, przytulając mocno syna. - Moje miejsce jest tutaj,
muszę pomagać przy przemianie. Ale nie martw się, znajdę cię, gdziekolwiek
będziesz. - Podeszła do wyjścia jaskini i odwróciła się. - Wszystko będzie dobrze
- powiedziała. - Bądźcie jednak ostrożni. Nie utrzymasz wysokiego poziomu
energii, jeśli dasz się ponieść złości. Nie wolno ci mieć wrogów. - Zamilkła,
spojrzała na mnie i powiedziała coś, co słyszałem tak wiele razy podczas tej
podróży. - I pamiętaj - pouczyła mnie z uśmiechem - otrzymujesz pomoc.
Tashi spojrzał przez ramię i uśmiechnął się do mnie. Brnęliśmy przez gęsty
śnieg. Robiło się coraz zimniej, walczyłem, by utrzymać energię. Żeby dostać się
do szczytów, za którymi były świątynie, musieliśmy najpierw zejść ze zbocza, na
którym byliśmy, przeciąć zmrożoną dolinę, potem wspiąć się niemal pionowo na
przeciwległe zbocze. Bez większych przeszkód zeszliśmy już w dół jakieś ćwierć
mili, ale teraz stanęliśmy na brzegu urwiska. Pod nami była ściana o wysokości
prawie pięćdziesięciu stóp.
Tashi znów się odwrócił i spojrzał na mnie. - Musimy się ześlizgnąć. Nie ma
innej drogi.
- To zbyt niebezpieczne - zaprotestowałem. - Tuż pod śniegiem mogą być
ostre skały. Jeśli zaczniemy zjeżdżać, stracimy kontrolę, możemy się poranić...
Moja energia gwałtownie spadała.
Taslii uśmiecłmął się nerwowo. - Nic nie szkodzi - powiedział. - Można się
bać. Tylko utrzymuj wizualizację pozytywnego zakończenia. Tak naprawdę to
strach może nawet sprowadzić dakini bliżej.
- Zaczekaj - powiedziałem. - Nikt mi o tym wcześniej nie wspominał. Co
masz na myśli?
- Czy do tej pory nikt ci niespodziewanie, w cudowny sposób nie pomagał?
- Yin mówił, że to Shambhala mi pomaga.
- I?
- Nie rozumiem związku. Staram się dowiedzieć, co sprawia, że dakini nam
pomagają.
- To wiedzą jedynie ci w świątyniach. Ja wiem tylko, że strach zawsze
przybliża dakini, jeśli mimo lęku potrafimy do pewnego stopnia wciąż utrzymać
wiarę. To nienawiść je odpycha.
Tashi delikatnie pchnął mnie na skraj urwiska i zaczęliśmy zjeżdżać w dół po
miękkim śniegu. Stopą uderzyłem w skałę, co obróciło całe ciało. Zacząłem
szaleńczą jazdę głową w dół. Wiedziałem, że jeśli głową uderzę w skałę, będzie
po mnie. Na szczęście mimo strachu udało mi się utrzymać obraz bezpiecznego
lądowania. Wraz z tą myślą zaczęło mnie ogarniać dziwne uczucie, przepełnił
mnie całkowity spokój. Przerażenie minęło. Po chwili uderzyłem w ziemię na dole
urwiska i powoli potur-lałem się już po płaskim, aż się zatrzymałem. Tashi
uderzył w moje plecy. Leżałem przez chwilę z zamloiiętymi oczyma. Otwierałem
je powoli, przypominając sobie inne groźne chwile w moim życiu, kiedy nagle
ogarniał mnie niewytłumaczalny spokój.
Tashi gramolił się ze śnieżnej zaspy. Uśmiechnąłem się do niego.
- Co? - spytał.
- Ktoś tu był.
Tashi wstał, otrzepał śnieg z ubrania i ruszył przed siebie. - Widzisz, co się
dzieje, kiedy myślisz pozytywnie? Siła, którą na jakiś czas może dać gniew, jest
niczym w porównaniu z tą tajemnicą.
Potaknąłem. Miałem nadzieję, że potrafię o tym pamiętać.
Przez dwie godziny szliśmy w poprzek doliny. Przekroczyliśmy zamarzniętą
rzekę i teraz wchodziliśmy na wzniesienie u podnóża stromych gór. Śnieg padał
coraz mocniej.
Nagle Tashi stanął. - Tam w górze przed nami coś się poruszyło -
powiedział.
Wytężyłem wzrok. - Co to było?
- Wyglądało jak człowiek, chodź.
Wspinaliśmy się dalej. Szczyt góry zdawał się być jakieś dwa tysiące stóp
ponad nami.
- Gdzieś musi być przełęcz. Nie damy rady wspiąć się na sam szczyt.
Usłyszeliśmy przed sobą dźwięk spadających skał i śniegu. Spojrzeliśmy po
sobie i powoli ruszyliśmy w górę, omijając wielkie głazy. Kiedy wyszliśmy zza
ostatniego z nich, zobaczyliśmy mężczyznę, który otrząsał z siebie śnieg.
Wyglądał na wycieńczonego. Jedno kolano miał obwiązane bandażem
przesiąkniętym krwią. Nie wierzyłem własnym oczom. To był Wil.
- W porządku - rzuciłem szybko Tashiemu. - Znam go.
Szybko ruszyłem w jego stronę. Wil usłyszał kroki i rzucił się w bok, gotów
pomimo rannej nogi szybko zbiec wąską ścieżką.
- To ja! - krzyknąłem.
Wil na chwilę stanął, a potem znów upadł w śnieg. Miał na sobie grubą białą
kurtkę i ocieplane spodnie.
- Najwyższy czas - powiedział z uśmiechem. - Spodziewałem się ciebie
wcześniej.
Tashi podbiegł i patrzył na nogę Wiła. Przedstawiłem ich sobie. Tak szybko,
jak mogłem, opowiedziałem Wilowi wszystko, co się ze mną działo: jak
spotkałem Yina, uciekałem przed Chińczykami, jak się uczyłem rozwinięć energii,
a w końcu jak odnalazłem przejście i dotarłem do pierścieni Shambhali.
- Nie wiedziałem, gdzie mam cię szukać. - Teraz wszystko zniszczone. To
przez Chińczyków.
- Wiem - powiedział Wil. - Już się na nich natknąłem.
Wil opowiedział nam o swoich doświadczeniach. Tak jak ja rozwinął własną
energię modlitwy, jak mógł, i został wpuszczony do Sliambliali. Był w innej części
pierścieni, gdzie pewna rodzina przekazywała mu wiedzę o legendach.
- Do świątyń bardzo ciężko się dostać - powiedział na koniec. - Zwłaszcza
teraz, kiedy nadchodzi chińskie wojsko. Musimy być absolutnie pewni, że nie
dopuszczamy do siebie negatywnej modlitwy.
- Pod tym względem nie idzie mi najlepiej - odparłem.
Spojrzał na mnie ostro, zmartwiony. - Przecież po to byłeś z Yinem. Czy on
ci nie pokazał, co się może stać?
-■ Myślę, że wiem, jak unikać ogólnych obrazów wywołanych lękiem. To
moja złość na Chińczyków wciąż mi przeszkadza.
Wil był teraz jeszcze bardziej zaniepokojony i już miał coś powiedzieć, kiedy
usłyszeliśmy zbliżający się warkot helikopterów. Zaczęliśmy wspinać się pod
górę, klucząc pomiędzy skałami i głębokimi zaspami. Śnieg był świeży,
niestabilny. Przez dwadzieścia minut szliśmy, nic nie mówiąc. Wiatr się wzmagał,
śnieg sypał prosto w oczy.
Wil zatrzymał się i opadł na jedno kolano. - Słuchajcie - wyszeptał. - Co to?
- Znowu helikopter - powiedziałem, walcząc z irytacją.
I rzeczywiście helikopter wynurzył się z niskich chmur i leciał wprost na nas.
Lekko utykając, Wil dalej wspinał się po oblodzonym zboczu, ale ja jeszcze
chwilę stałem w miejscu, bo usłyszałem coś poza warkotem helikoptera. To
brzmiało jak pociąg towarowy.
- Uważaj! - krzyknął Wil znad mojej głowy. - To lawina!
Starałem się uskoczyć w bok, ale było za późno. Spadający śnieg całym
ciężarem uderzył mnie w twarz i przewrócił na plecy. Turlałem się i zjeżdżałem w
dół zbocza, czasem byłem całkowicie przykryty lawiną czasem jechałem na
powierzchni spadającej śnieżnej masy. Po czasie, który wydał mi się
wiecznością, w końcu się zatrzymałem. Byłem całkowicie uwięziony, moje ciało
w wykręconej pozycji tkwiło w śniegu. Chciałem wziąć oddech, ale nie było
powietrza. Wiedziałem, że za chwilę umrę.
Nagle ktoś pochwycił moje wyciągnięte ramię i zaczął mnie odkopywać.
Czułem, że więcej osób kopie wokół mnie i w końcu moja głowa była wolna.
Złapałem powietrze, wolną ręką otarłem śnieg z oczu. Spodziewałem się
zobaczyć Wiła. Jednak zamiast niego ujrzałem tuzin chińskich żołnierzy. Jeden z
nich wciąż trzymał moją drugą rękę, a z oddali w moim kierunku nadchodził
pułkownik Chang. Bez słowa pokazał żołnierzom, że mają mnie przenieść do
helikoptera.
Spuszczono sznurową drabinkę, kilku żołnierzy zwinnie wdrapało się na
pokład, zrzucili stamtąd uprząż, w którą mnie zapięto. Pułkownik dał rozkaz i
sprawnie wciągnięto mnie na pokład. Za mną wszedł on i pozostali żołnierze. W
kilka minut już stamtąd odlatywaliśmy.
Stałem, wyglądając przez niewielkie okienko dużego, ocieplanego
wojskowego namiotu. Doliczyłem się co najmniej siedmiu dużych namiotów i
trzech małych, składanych domków, które można łatwo przenieść samolotem. W
środku obozu szumiał generator na ropę, a z lewej strony widziałem kilka
stojących helikopterów. Śnieg przestał padać, ale na ziemi leżała już warstwa
dwunastu czy czternastu cali. Próbowałem dojrzeć, co jest na prawo. Po linii
górskich szczytów i ich odległości poznałem, że przywieźli mnie nie dalej jak do
centrum doliny. Wył nocny wiatr, łopocząc zewnętrznymi połami namiotu.
Kiedy przyjechaliśmy, nakarmiono mnie, zmuszono do wzięcia letniego
prysznica. Dano mi grube wojskowe spodnie i ocieplaną bieliznę. Przynajmniej
było mi ciepło.
Odwróciłem się i spojrzałem na uzbrojonego Chińczyka strzegącego wyjścia
z namiotu. Jego oczy śledziły każdy mój ruch przeszywającym, lodowatym
spojrzeniem, które mroziło mi duszę. Zmęczony usiadłem na jednej z
wojskowych pryczy ustawionych w rogu. Starałem się ogarnąć swoje położenie,
ale w ogóle nie mogłem myśleć. Byłem odrętwiały, przerażony, tak przerażony,
że wiedziałem, iż zupełnie straciłem czujność. Nie potrafiłem zrozumieć,
dlaczego tak się czuję. Takiego ataku paraliżującej paniki chyba dotąd jeszcze
nigdy nie doświadczyłem.
Starałem się wziąć głęboki oddech i podnieść swoją energię, ale też się nie
udało. Goła żarówka wisząca u sufitu namiotu dawała mdłe, mrugające światło,
które tworzyło makabryczne cienie. Nigdzie wokół siebie nie potrafiłem dostrzec
nic pięknego. Poła namiotu odchyliła się, a wartownik stanął na baczność.
Pułkownik Chang wszedł do środka, zdjął grubą kurtkę i skinął żołnierzowi.
Potem skierował się do mnie. Odwróciłem wzrok.
- Musimy porozmawiać - powiedział, przysuwając sobie składane krzesło.
Usiadł jakieś cztery stopy ode mnie. - Muszę dostać odpowiedzi na swoje
pytania. Teraz. - Przez chwilę zimno się we mnie wpatrywał. - Co tu robisz?
Postanowiłem, że będę mówił prawdę na tyle, na ile mogę. - Studiuję
tybetańskie legendy. Już panu mówiłem.
- Nie. Ty szukasz tu Shambhali. Milczałem.
- Czy to tutaj? - spytał. - Czy to w tej dolinie? Żołądek skurczył mi się ze
strachu. Co on zrobi, jeśli mu nie odpowiem?
- A pan tego nie wie? - spytałem.
Uśmiechnął się kwaśno. - Przypuszczam, że ty i reszta twojej nielegalnej
sekty uważa, że to Shambhala. - Wyglądał na zdziwionego, jakby nagle coś mu
się przypomniało. - Zauważyliśmy tu innych ludzi, ale udało im się zgubić nas w
tym śniegu. Gdzie oni są? Dokąd poszli?
- Nie wiem - odparłem. - Nie wiem nawet, gdzie my jesteśmy.
Pochylił się do mnie. - Znaleźliśmy też szczątki roślin, które jeszcze
niedawno kwitły. Jak to możliwe? Jak mogły tu w ogóle rosnąć?
Patrzyłem na niego bez słowa.
Rzucił mi zimny, krótki uśmiech. - Ile naprawdę wiesz o tych legendach
Shambhali?
- Trochę - wyjąkałem.
- A ja wiem bardzo dużo. Masz pojęcie? Do tej pory zdobyłem dostęp do
starożytnych pism i muszę przyznać, że jako mitologia są uroczo frapujące. Sam
pomyśl: idealne społeczeństwo składające się z oświeconych ludzi, którzy są o
wiele bardziej zaawansowani umysłowo niż jakakolwiek inna kultura na tej
planecie. Znam też całą resztę, ten pomysł, że osobniki z Sliambhali w jakiś
sposób posiadają sekretną moc dobra, które przenika do reszty ludzkości i
popycha ją w tym samym kierunku. Fascynujące, prawda? Starożytne mity, które
nawet można docenić, jeśli o to chodzi... gdyby nie były takie niebezpieczne i
zwodnicze dla obywateli Tybetu. Nie wydaje ci się, że gdyby coś takiego
naprawdę istniało, już dawno byśmy to odkryli? Bóg, duch, to wszystko dziecinne
mrzonki. Weź choćby tybetański mit o dakini, pomysł, że to anielskie istoty, które
się z nami kontaktują i mogą nam pomagać.
- A w co pan wierzy? - przerwałem mu, próbując rozładować sytuację.
Wskazał palcem swoją głowę. - Ja wierzę w moc umysłu. To dlatego
powinieneś ze mną rozmawiać, pomóc nam. Najbardziej interesują nas
zagadnienia mocy psychicznych, zwiększony zasięg fal mózgowych i to, jak
mogą one oddziaływać na urządzenia elektroniczne i ludzi na duże odległości.
Ale nie myl tego z duchowością. Siły umysłu to naturalne zjawisko, którego
można dowieść i badać je metodami naukowymi.
Zakończył zdanie gniewnym ruchem ręki, który spowodował kolejny skurcz
strachu w moim żołądku. Wiedziałem, że ten człowiek jest niezwykle
niebezpieczny i całkowicie bezlitosny. Patrzył na mnie, ale moją uwagę zwróciło
coś przy ścianie namiotu za jego plecami, dokładnie po przeciwnej stronie drzwi,
przy których stał strażnik. To miejsce nagle stało się jaśniejsze. Żarówka nad
nami słabiutko drgnęła, więc wziąłem to, co zobaczyłem, za przypływ mocy z
generatora.
Pułkownik wstał i zrobił kilka kroków w moją stronę. Był coraz bardziej zły. -
Myślisz, że uśmiecha mi się podróżowanie aż tutaj, na to pustkowie? Nie
pojmuję, jak ktokolwiek mógł tu w ogóle przeżyć. Ale my nie odejdziemy.
Powiększymy obóz, aż będzie tu dość wojska, by przeczesać całą dolinę.
Ktokolwiek się tu ukrywa, zostanie odnaleziony, a wtedy rozprawimy się z nim
surowo. - Posłał mi wymuszony półuśmiech. - Ale nasi przyjaciele zostaną
równie hojnie nagrodzeni. Rozumiemy się?
I w tym momencie przeszyła mnie kolejna fala strachu, ale tym razem był to
inny strach. To był lęk zmieszany z pogardą. Zaczynałem nienawidzić ogromu
zła, jakie ten człowiek w sobie miał. Spojrzałem znów za niego, na to miejsce,
które wydało mi się jaśniejsze, ale było tam teraz pusto i ciemno. Jasność
zniknęła. Poczułem się całkowicie opuszczony.
- Dlaczego pan to robi? - spytałem. - Tybetańczycy mają prawo do swoich
religijnych wierzeń. Pan chce zniszczyć ich kulturę. Jak pan może to robić? -
Czułem, jak gniew mnie wzmacnia.
Ale mój wybuch tylko dodał mu energii.
- O! Masz nawet własne zdanie - zasyczał. - Ich strata, że są tacy naiwni.
Wydaje ci się, że to, co robimy, jest jakieś wyjątkowe. Twój rząd też pracuje nad
sposobami, by was kontrolować. Na przykład implanty, czipy elektroniczne, które
można umieszczać w ciałach żołnierzy albo osób, które sprawiają kłopoty. A to
nie wszystko - teraz już prawie krzyczał. - Wiadomo już, że kiedy człowiek myśli,
to na zewnątrz promieniuje specyficzny wzór jego fal mózgowych. Wszystkie
rządy pracują nad urządzeniami, które będą umiały zidentyfikować te fale,
zwłaszcza złe myśli skierowane przeciw władzy.
To wyznanie całkowicie mnie zmroziło. Mówił przecież o takim niewłaściwym
wykorzystaniu wzmocnionych fal mózgowych, przed którym ostrzegała mnie Ani,
a które doprowadziło do zagłady wcześniejsze cywilizacje.
- A wiesz, dlaczego te wasze tak zwane demokratyczne rządy to robią? -
ciągnął dalej. - Bo boją się ludzi o wiele bardziej niż my. Nasi obywatele wiedzą,
że rolą władzy jest rządzić. Wiedzą, że pewne wolności muszą być ograniczone.
Wasi ludzie uważają, że mogą sami sobą kierować. Cóż, nawet jeśli to była
prawda w przeszłości, to teraz, w technicznie rozwiniętym świecie, gdzie bomba
wielkości walizki może zniszczyć całe miasto, tak już być nie może. Z taką
wolnością ludzkość nie przetrwa. I społeczeństwa trzeba kontrolować, trzeba
nimi kierować dla ludzkiego dobra. To dlatego ta legenda Shambhali jest tak
niebezpieczna. Opiera się na absolutnym samostanowieniu o swoim losie.
Kiedy mówił, wydawało mi się, że słyszę, jak poły namiotu za mną się
otwierają, ale się nie odwróciłem. Całkowicie skupiłem się na tym, w co ten
człowiek wierzy. Oto wyrażał największą z nowoczesnych tyranii. Im dłużej
mówił, tym bardziej rosła moja odraza do niego.
- Nie rozumie pan jednak - przerwałem mu - że ludzie mogą mieć
wewnętrzną motywację, by tworzyć dobro.
Roześmiał się cynicznie. - Chyba w to nie wierzysz? Nic w historii nie
wskazuje na to, by ludzie byli inni niż tylko samolubni i chciwi.
- Gdyby miał pan własną duchowość, umiałby pan dostrzec dobro - także
podniosłem głos.
- Nie! - warknął, prawie krzycząc. - Duchowość jest problemem. Tak długo,
jak istnieją religie, nie może być jedności między ludźmi. Nie rozumiesz tego?
Każda instytucja religijna to jak nieusuwalna zapora na drodze rozwoju. Każda
religia walczy z innymi. Chrześcijanie spędzają cały czas i tracą pieniądze, chcąc
nawrócić wszystkich na swoją doktrynę. Żydzi chcą pozostać w izolacji w swoim
marzeniu o narodzie wybranym. Muzułmanie myślą, że chodzi o braterstwo i
zbiorową siłę, i świętą nienawiść. A my, tu na Wschodzie, my jesteśmy najgorsi.
My odrzucamy prawdziwy świat na rzecz wymyślonego wewnętrznego życia,
którego nikt nie rozumie. W tym całym chaosie i metafizyce nikt nie może się
skupić na rozwoju, na polepszeniu sytuacji ubogich, na tym, by każde
tybetańskie dziecko dostało wykształcenie. Ale nie martw się - ciągnął. - Już my
dopilnujemy, by rozwiązać ten problem. A wy nam pomogliście. Od chwili, kiedy
Wilson James odwiedził cię w Stanach, śledziliśmy każdy wasz ruch i całej tej
holenderskiej grupy. Wiedziałem, że tu przyjedziesz, że zostaniesz w to
wmieszany.
Musiałem wyglądać na zaskoczonego.
- O tak, wiemy o tobie wszystko - mówił tymczasem pułkownik. - W Ameryce
mamy o wiele większą swobodę działania, niż możesz sobie wyobrazić. Wasze
służby umieją monitorować Internet. A myślisz, że my tego nie potrafimy? Ty i ta
sekta nigdy mnie nie zwiedziecie. Jak myślisz, jak nam się udało wyśledzić cię
przy tej pogodzie? To dzięki mocy umysłu. Mojego umysłu. Samo do mnie
przyszło to, gdzie jesteś. Nawet kiedy się zgubiliśmy w tej dziczy, ja wiedziałem.
Czułem twoją obecność. Na początku mogłem lepiej iść śladem twojego kolegi
Yina. Ale teraz twoim. To nie wszystko. Już nawet nie muszę posługiwać się
swoim instynktem, żeby cię odnaleźć. Mam ze-skanowane twoje fale mózgowe.
Najpierw nie mogłem skojarzyć, o co mu chodzi, ale potem przypomniałem
sobie pobyt w chińskim domu w Ali, gdzie mnie zabrano uśpionego gazem.
Żołnierze nasunęli na mnie wtedy jakąś maszynę. Poczułem nową falę strachu,
ale natychmiast zmieniłem ją w jeszcze głębszy gniew.
- Jesteś szalony! - wrzasnąłem.
- Masz rację, dla ciebie jestem wariatem. Ale to ja jestem przyszłością. - Stał
teraz nade mną z czerwoną twarzą, dosłownie kipiał złością. - Co za duma
niewinność! Powiesz mi wszystko! Rozumiesz! Wszystko!
Wiedziałem, że nie przekazałby mi tych wszystkich informacji, gdyby
planował mnie kiedykolwiek wypuścić, ale w tej chwili było mi wszystko jedno.
Rozmawiałem z potworem i wypełniała mnie nieopanowana wściekłość. Już
miałem wykrzyczeć swoją pogardę, kiedy jakiś głos z drugiej strony namiotu
zawołał: - Nie rób tego! To cię osłabia!
Pułkownik natychmiast się odwrócił, poszedłem za jego wzrokiem. Przy
drzwiach pojawił się jeszcze jeden wartownik, a u jego boku, opierając się o
niewielki stolik, stał Yin. Strażnik popcłmął go na podłogę. Przypadłem do niego,
a pułkownik powiedział coś do strażników i szybko wyszedł. Yin był posiniaczony
i pokaleczony.
- Yin, nic ci nie jest? - spytałem, pomagając mu wstać i przejść do pryczy.
- W porządku - powiedział, pociągając mnie, żebym usiadł obok niego. -
Przyszli po nas, jak tylko odjechałeś. - Jego oczy błyszczały z podniecenia. -
Powiedz, co się działo? Znalazłeś Shambhalę?
Spojrzałem mu w oczy i przytknąłem palec do ust. - Pewnie nas tu posadzili
razem, żeby się dowiedzieć, o czym mówimy - wyszeptałem. - Założę się, że
mają tu założony pod-słuch. Nie powinniśmy mówić.
- Musimy zaryzykować. Chodź tu, bliżej grzejnika, on hałasuje. No powiedz,
co się stało.
Przez następne pół godziny opowiadałem mu wszystko o świecie, jaki
odnalazłem w Shambhali, a potem, najcichszym szeptem, wspomniałem o
świątyniach.
Oczy mu się rozszerzyły. - Więc nie znalazłeś całości Czwartego
Rozwinięcia?
- Jest w świątyniach - szepnąłem.
Opowiedziałem mu też o Tashim i Wilu, i o tym, co Ani mówiła o
konieczności poznania pracy w świątyniach.
- I co jeszcze ci powiedziała? - dopytywał Yin.
- Mówiła, że nie wolno nam mieć wrogów - odparłem.
Yin skrzywił się z bólu. - Ale ty właśnie dokładnie to robisz z pułkownikiem -
powiedział po chwili. - Używałeś swojego gniewu i pogardy, żeby poczuć się
silniejszym. Ja popełniłem te same błędy. Miałeś szczęście, że cię od razu nie
zabił.
Skuliłem się, wiedząc, że nie kontrolowałem swoich emocji.
- Nie pamiętasz już, jak twoje negatywne oczekiwania ode-pcłmęły tę
holenderską parę, a ty straciłeś ważną synchronię? Wtedy bałeś się, że może
zrobią ci coś złego. Oni wyczuli twoje negatywne oczekiwanie i sami zaczęli
myśleć, że zostając w tamtym miejscu, robią coś niedobrego, więc odjechali.
- Tak, tak, pamiętam.
- Każde negatywne założenie czy oczekiwanie - mówił Yin - jakie mamy
wobec innego człowieka, to modlitwa, która emanuje z nas i tworzy taką
rzeczywistość w tej osobie. Pamiętaj, że nasze umysły się łączą, nasze myśli i
oczekiwania emanują na zewnątrz i wpływają na innych, a oni zaczynają myśleć
w taki sam sposób jak my. I to właśnie robiłeś z pułkownikiem. Oczekiwałeś, że
on będzie zły.
- Zaczekaj. Przecież ja go tylko widziałem takiego, jaki jest.
- Naprawdę? A jaką jego część widziałeś? Jego ego czyjego wyższe,
duchowe,Ja”?
Yin miał rację. Przecież uczyłem się tego w Dziesiątym Wtajemniczeniu.
Tak, ale nie umiałem tej wiedzy wykorzystać.
- Kiedy przed nim uciekałem - powiedziałem - on był w stanie mnie śledzić.
Powiedział, że umie to robić swoim umysłem i intuicją.
- A czy ty nie myślałeś o nim? Nie spodziewałeś się, że będzie cię szukał?
- Pewnie tak.
- Nie pamiętasz? Dokładnie tak samo było wcześniej ze mną. A teraz ty
robisz to samo. Twoje oczekiwania tworzyły w umyśle Changa obraz tego, gdzie
jesteś. To była myśl na poziomie ego, ale mogła mu się pojawić, bo ty tego
oczekiwałeś, tak naprawdę to modliłeś się, by cię znalazł. Jeszcze nie
pojmujesz? - mówił dalej Yin. - Przecież tyle razy o tym rozmawialiśmy. Nasze
pole modlitwy bez przerwy oddziałuje na świat, wysyła nasze oczekiwania, a jeśli
one dotyczą drugiej osoby, to skutek jest niemal natychmiastowy. Na szczęście,
jak ci już tłumaczyłem, taka negatywna modlitwa nie jest tak silna jak pozytywna,
bo wtedy od razu odcinasz się od energii wyższego,ja”, ale wciąż może
wywoływać skutki. To jest proces ukryty pod waszą złotą zasadą.
Przez chwilę patrzyłem na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Zabrało mi
dobrą minutę, by skojarzyć, do czego się odnosił: do biblijnego nakazu, by nie
czynić innym tego, czego nie chciałbyś, by inni czynili tobie. Nie bardzo jednak
widziałem związek. Porosiłem, by wytłumaczył.
- Ta reguła brzmi tak - kontynuował Yin - jakby trzeba jej przestrzegać, bo
tworzy dobre społeczeństwo. Zgadza się? W sensie etycznym. Ale prawdą jest
też, że za tą mądrością kryje się prawdziwie duchowa, energetyczna, karmiczna
przyczyna, która sięga o wiele dalej. Należy przestrzegać tej reguły, bo ona
dotyczy cię osobiście, - Zrobił dramatyczną pauzę, potem dodał: - Bardziej
rozwinięta wersja tej zasady powinna brzmieć tak: nie czyń drugiemu, czego nie
chcesz, by czynił on tobie, bo tak, jak traktujesz innych i jak o nich myślisz, oni w
identyczny sposób będą traktować ciebie. Modlitwa, którą wysyłasz wraz ze
swoim uczuciem czy działaniem, wywołuje w nich dokładnie to, czego się
spodziewasz.
Skinąłem głową. Zaczynałem pojmować.
- w przypadku pułkownika, to jeśli zakładasz, że on jest zły, energia twojej
modlitwy emanuje na zewnątrz, działa na jego energię i wydobywa jego
skłonności. Tak więc zaczyna zachowywać się tak, jak ty tego oczekujesz, jest
zły, bezwzględny. A ponieważ on nie ma połączenia z boską energią, więc
energia jego ego jest słaba i podatna na wpływy. Gra rolę, której się po nim
spodziewasz. Pomyśl, jak to wygląda w szerszej skali. Ten efekt obecny jest
wszędzie. Pamiętaj, że my, ludzie, podzielamy swoje poglądy i nastawienia. One
są bardzo zaraźliwe. Kiedy patrzymy na innych i ferujemy sądy, myślimy na
przykład, że ktoś jest gruby albo chudy, jest nieudacznikiem czy źle się ubiera,
albo jest brzydki, w rzeczywistości wysyłamy naszą energię tym ludziom i oni
często zaczynają sami źle myśleć o sobie. Bierzemy udział w czymś, co można
jedynie nazwać energią zła. To zaraza negatywnej modlitwy.
- Co więc powinniśmy robić? - zaprotestowałem. - Czy nie wolno widzieć
rzeczy takimi, jakie są?
- Oczywiście, że powinniśmy widzieć rzeczy takimi, jakie są, ale potem
musimy natychmiast zmienić swoje oczekiwania z tego co jest, na to, co może
być. W przypadku pułkownika powinieneś był zdać sobie sprawę z tego, że
chociaż zachowuje się jak ktoś zły, odcięty całkowicie od duchowości, to jego
wyższe,ja” może w mgnieniu oka ujrzeć światło. I takie musisz mieć oczekiwanie,
bo wtedy naprawdę wysyłasz swoją energię modlitwy, by podnieść jego energię i
świadomość w tym właśnie kierunku. Musisz utrzymywać taką myślową
dyscyplinę zawsze, niezależnie od tego, co widzisz.
Znów zrobił dramatyczną pauzę, do tego się uśmiechał, co było dość
dziwne, biorąc pod uwagę naszą sytuację i siniaki na jego twarzy.
- Bili cię? - spytałem.
- Nie robili nic, czego bym sam od nich nie chciał - powiedział,
przypieczętowując tym swoją naukę. - Czy już rozumiesz, jakie to ważne? -
spytał z powagą. - Nie możesz iść dalej w opanowaniu Rozwinięć Energii, aż
tego nie pojmiesz. Gniew zawsze będzie pokusą. Daje dobre samopoczucie.
Twoje ego myśli wtedy, że stajesz się silniejszy. Ale musisz być od niego
sprytniejszy. Nie osiągniesz najwyższych poziomów twórczej energii tak długo,
aż nie nauczysz się unikać wszelkiej negatywnej modlitwy. Tam na zewnątrz jest
już dostatecznie wiele zła, nie trzeba się do niego świadomie dokładać. I to jest
wielka prawda, która stoi za tybetańską zasadą współczucia.
Odwróciłem wzrok, wiedząc, że to, co mówił Yin, jest prawdą. Znów
poddałem się nawykowi złości. Dlaczego wciąż od nowa to robię?
Yin spojrzał mi w oczy.
- A oto zwieńczenie tej myśli. Korygując jakiś szkodliwy nawyk, w twoim
przypadku gniew i pogardę, konieczne jest, żeby nie wysyłać negatywnej
modlitwy na temat własnych możliwości. Rozumiesz, co mam na myśli? Kiedy
krytykujmy samych siebie, mówiąc na przykład „nie umiem sobie dać rady z tym
problemem”, albo,Już zawsze taki będę”, tak naprawdę modlimy się o to, by się
nie zmienić. Musimy utrzymywać wizję, że znajdziemy wyższą energię i
zwalczymy swoje nawyki. Musimy sami siebie podnieść na wyższy poziom
własną energią modlitwy. - Położył się znów na pryczy. - To jest lekcja, której ja
sam musiałem się nauczyć. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tej wyrozumiałości i
spokoju, z jakim lama Rigden traktował chiński rząd. Oni niszczyli nasz kraj i
chciałem po prostu, żeby zniknęli. Nigdy nie znałem bliżej żadnego żołnierza, by
móc spojrzeć mu w oczy, żeby zobaczyć w Chińczykach ludzi spętanych
systemem tyranii. Kiedy w końcu spojrzałem ponad ich ego, ponad ich
warunkowanie, mogłem nareszcie się nauczyć nie dodawać już do energii zła
swoimi negatywnymi myślami. W końcu mogłem utrzymać wyższą wizję dla nich
i dla siebie samego. Być może dlatego, że mnie się udało, mogę teraz utrzymać
wizję, że tobie też się uda.
Obudziłem się wraz z pierwszymi odgłosami obozu. Ktoś przetaczał beczki
albo duże pojemniki. Wstałem szybko, ubrałem się i spojrzałem w stronę drzwi.
Poprzednich strażników zastąpiło dwóch nowych żołnierzy. Patrzyli na mnie
zaspanym wzrokiem. Podszedłem do okna. Dzień był ciemny, zacłmiurzony,
wiatr wył nieustannie. W jednym z namiotów zauważyłem jakiś ruch. Wyszedł z
niego pułkownik. Kierował się w naszą stronę.
Podszedłem do pryczy, na której spał Yin. Był odwrócony plecami, próbował
dalej spać. Twarz miał spuchniętą, zmrużył oczy, kiedy chciał na mnie spojrzeć.
- Wraca pułkownik - powiedziałem.
- Pomogę na tyle, na ile będę mógł - obiecał. - Ale to ty musisz teraz wysłać
mu zupełnie inne pole modlitwy. To twoja jedyna szansa.
Poły namiotu otwarły się, żołnierze stanęli na baczność. Pułkownik wszedł i
gestem kazał im czekać na zewnątrz. Spojrzał na Yina tylko raz, a potem zbliżył
się do mnie.
Oddychałem głęboko i starałem się rozwinąć swoje pole najbardziej, jak
mogłem. Wizualizowałem, że energia wypływa ze mnie i skupiłem się na tym,
żeby widzieć w nim nie oprawcę, ale zalęknioną duszę.
- Chcę wiedzieć, gdzie są te świątynie - powiedział cichym, złowieszczym
głosem, zdejmując płaszcz.
- Może je pan zobaczyć tylko wtedy, kiedy pana energia będzie dostatecznie
wysoka - wypowiedziałem głośno pierwszą myśl, która przyszła mi do głowy.
Wydawał się zbity z tropu. - O czym ty mówisz?
- Mówił mi pan, że wierzy w moc umysłu. A jeśli jedną z jego możliwości jest
podnoszenie poziomu energii?
- Jakiej energii?
- Powiedział pan, że fale mózgowe są prawdziwe i że można nimi
manipulować za pomocą różnych urządzeń. A co jeśli można nimi także
manipulować od wewnątrz poprzez intencje, można je wzmocnić, podnosząc
poziom swojej energii?
- Ale jak to możliwe? - spytał. - Nic podobnego nie zostało nigdy wykazane
przez naukę.
Nie mogłem uwierzyć. Wydawało się, że zaczął otwierać umysł. Skupiłem się
na wyrazie jego twarzy, który świadczył, że poważnie zastanawia się nad tym, co
powiedziałem.
- To naprawdę jest możliwe - kontynuowałem. - Fale mózgowe, a może jakiś
inny rodzaj fal, które mają większy zasięg, mogą zostać wzmocnione do takiego
poziomu, że można wpływać na to, co się dzieje.
Ożywił się. - Chcesz powiedzieć, że wiesz, jak używać fal mózgowych, by
sprawić, że coś się stanie?
Kiedy to mówił, znów zobaczyłem poświatę za jego plecami, przy tylnej
ścianie namiotu.
- Tak - odpowiedziałem - ale można sprowadzić tylko takie rzeczy, które
zgadzają się z kierunkiem, w jakim ma podążać nasze życie. Inaczej energia w
pewnym momencie zanika.
- W jakim „życie ma podążać”? - spytał, mrużąc oczy.
Obszar z tyłu namiotu stawał się coraz jaśniejszy, nie mogłem się
powstrzymać, by nie spoglądać w tamtą stronę. Odwrócił się i też tam popatrzył.
- Na co tak patrzysz? - zapytał. - Powiedz, co miałeś na myśli, mówiąc że
życie „ma podążać w jakimś kierunku”. Uważam się za człowieka wolnego. Mogę
zrobić ze swoim życiem, co chcę.
- Tak, to oczywiście prawda, ale zawsze jest taki kierunek, który wydaje się
najlepszy, który daje więcej satysfakcji niż inne, bardziej inspiruje, prawda?
Nie wierzyłem własnym oczom, jak bardzo przestrzeń za jego plecami
jaśniała, ale nie ważyłem się patrzeć wprost na nią.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział.
Był zbity z tropu, ale ja skupiałem się cały czas na tej części jego twarzy,
która wciąż słuchała.
- Jesteśmy wolni - powiedziałem - ale jesteśmy również częścią planu, który
pochodzi z wyższej części nas samych, z którą możemy się połączyć. Nasze
prawdziwe, ja” jest o wiele większe, niż myślimy.
Patrzył na mnie bez słowa. Gdzieś głęboko w świadomości chyba mnie
rozumiał.
Strażnicy stojący na dworze załomotali w poły namiotu. Dopiero wtedy
zdałem sobie sprawę, że wiatr zmienił się w zamieć. Słychać było łoskot
przewracanego w całym obozie sprzętu. Jeden z żołnierzy otworzył namiot i
krzyczał coś głośno po chińsku. Pułkownik pobiegł w jego stronę. Zobaczyłem,
że wichura wyrywa z ziemi kolejne namioty. Pułkownik odwrócił się. spojrzał na
mnie i Yina i wtedy potężny podmuch wiatru uniósł lewą cześć naszego namiotu i
rozdarł ją na pół, przykrywając pułkownika i strażników masztami i płótnem i
powalając ich na ziemię.
We mnie i Yina też uderzył wiatr.
- Yin! - krzyknąłem. - To dakini!
Yin podniósł się z trudem. - To twoja szansa! Uciekaj!
- Chodź - powiedziałem, łapiąc go za ramię. - Przecież możemy iść razem.
Odepchnął mnie. - Ja nie dam rady. Tylko bym cię opóźniał.
- Uda nam się - błagałem.
Krzyczał przez wyjący wiatr. - Zrobiłem, co do mnie należało. Teraz ty
musisz zrobić swoje. Wciąż nie znamy reszty Czwartego Rozwinięcia.
Skinąłem głową, uścisnąłem go szybko, chwyciłem gruby płaszcz
pułkownika i wybiegłem przez dziurę w namiocie w szalejącą zamieć.
Uznając światło
Odbiegłem na północ jakieś sto stóp i dopiero wtedy się zatrzymałem, żeby
spojrzeć w kierunku obozu. Wciąż słyszałem dźwięk rozrzucanego sprzętu
miotanego wiatrem oraz odgłosy krzyków.
Przede mną rozciągała się czysta, niezmącona biel. Z trudem brnąłem w
kierunku gór, gdy nagle usłyszałem za sobą wrzask pułkownika.
- Znajdę cię! - Jego wściekły głos przenosił się ponad wiatrem. - Nie uda ci
się!
Szedłem dalej, najszybciej jak mogłem w tym głębokim śniegu. Pokonanie
stu jardów zabrało mi piętnaście minut. Na szczęście wiatr nie ustawał,
wiedziałem, że minie trochę czasu, zanim Chińczycy będą mogli uruchomić
helikoptery.
Usłyszałem cichy dźwięk. Najpierw pomyślałem, że to wiatr, ale dźwięk
stopniowo narastał. Pochyliłem się. Ktoś wołał moje imię! W końcu zobaczyłem
sylwetkę brnącą przez śnieżną zamieć. To był Wil.
Uścisnęliśmy się. - Boże, jak się cieszę, że cię widzę. Jak mnie znalazłeś?
- Obserwowałem, w którym kierunku odleciał helikopter. I szedłem w tą
stronę tak długo, aż zobaczyłem obóz. Byłem tu całą noc. Gdybym nie miał ze
sobą swojej turystycznej kuchenki, zamarzłbym na śmierć. Starałem się
wykombinować, jak cię stamtąd wydostać. Na szczęście zamieć rozwiązała
problem. Chodź, musimy znów próbować dotrzeć do świątyń.
Zawahałem się.
- O co chodzi? - spytał Wił.
- Tam został Yin - odparłem. - Jest ranny.
Wil myślał przez chwilę, kiedy obaj patrzyliśmy na obóz. - Zorganizują pościg
- powiedział w końcu. - Nie możemy tam wrócić. Będziemy musieli postarać się
pomóc mu później. Jeśli stąd nie uciekniemy i nie znajdziemy świątyń, zanim
zrobi to pułkownik, to wszystko stracone.
- A co się stało z Tashim? - spytałem.
- Rozdzieliła nas lawina. Ale widziałem go potem z daleka, jak samotnie
wspinał się na górę.
Szliśmy dwie godziny, i co dziwne, kiedy tylko oddaliliśmy się od obozu
Chińczyków, wiatr zaczął słabnąć, choć śnieg wciąż mocno padał. W czasie
marszu powtórzyłem Wilowi wszystko, co Yin mówił w namiocie i co się stało
podczas rozmowy z pułkownikiem.
W końcu doszliśmy do tego samego miejsca, gdzie złapała nas lawina.
Obeszliśmy je i wspinaliśmy się coraz wyżej po zboczu. Nie rozmawialiśmy. Wil
prowadził w górę przez kolejne dwie godziny. W końcu zatrzymaliśmy się na
odpoczynek. Usiedliśmy za wielką śnieżną zaspą. Patrzyliśmy na siebie przez
chwilę, obaj ciężko oddychając. Wil uśmiechnął się i zapytał:
- Czy teraz wreszcie rozumiesz, o czym mówił Yin? Milczałem. Choć na
własne oczy widziałem, jak to zadziałało w przypadku pułkownika, wciąż trudno
było mi w to uwierzyć.
- Pozwalałem sobie na negatywną modlitwę - powiedziałem w końcu. -
Dzięki temu pułkownik mógł mnie śledzić.
- Nie możemy iść dalej, aż obaj nie będziemy absolutnie pewni, że umiemy
tego uniknąć - powiedział Wil. - Nasza energia musi być na niezmiennie wysokim
poziomie, jeśli mamy przejść przez pozostałą część Czwartego Rozwinięcia.
Musimy bardzo uważać, by nie wizualizować zła w ludziach, którzy się boją.
Musimy patrzeć na nich realistycznie i zachować ostrożność, ale jeśli
zatrzymamy się na ich zachowaniu albo wyobrazimy sobie, że mają zamiar nas
skrzywdzić, to tylko doda energii ich paranoi i naprawdę może im przyjść do
głowy zrobienie tego, czego się spodziewamy. To dlatego tak bardzo jest ważne.
by nie pozwolić swojemu umysłowi wyobrażać sobie złych rzeczy, które
ewentualnie mogą się nam przytrafić. Bo to modlitwa, która rzeczywiście tworzy
takie wydarzenia.
Kiwałem głową, wiedząc jednak, że w duchu wciąż opieram się tej koncepcji.
Bo jeśli to prawda, to składa na nas wielki ciężar pilnowania każdej swojej myśli.
Powiedziałem Wilowi o swoich obawach.
Niemal się roześmiał. - Oczywiście, że musimy kontrolować każdą myśl. I
trzeba to tak robić, żeby nie pominąć jakiejś ważnej intuicji. Wystarczy więc
pamiętać o świadomej czujności i zawsze wizualizować, że podnosi się nasza
świadomość. Legendy mówią o tym bardzo wyraźnie. By jak najlepiej
utrzymywać rozwinięcia swojej energii modlitwy, nigdy nie wolno używać tej
energii w sposób negatywny. Nie możemy posunąć się dalej, zanim nie
nauczymy się całkowicie unikać tego problemu.
- Ile legend ci opowiedziano? - spytałem.
Odpowiadając na moje pytanie. Wił zaczął opisywać swoje doświadczenia i
przygody bardziej szczegółowo, niż mógł to zrobić kiedykolwiek wcześniej.
- Kiedy się pojawiłem w twoim domu - zaczął - byłem oszołomiony tym, że
moja energia spadła tak nisko w porównaniu do poziomu, jaki miała, kiedy
zdobywaliśmy Dziesiąte Wtajemniczenie. Zacząłem mieć powracające myśli o
Tybecie, aż w końcu znalazłem się w klasztorze lamy Rigdena, gdzie poznałem
Yina i usłyszałem o ich snach. Nie wszystko rozumiałem, ale sam miałem
podobne sny. Wiedziałem, że ty też jesteś tego częścią i masz tutaj coś do
zrobienia. Wtedy właśnie zacząłem studiować legendy i uczyć się Rozwinięć
energii modlitwy. Byłem przygotowany, by spotkać się z tobą w Katmandu, ale
zauważyłem, że Chińczycy mnie śledzą, więc wysłałem po ciebie Yina. Musiałem
wierzyć, że w końcu jakoś się odnajdziemy.
Wil przerwał na chwilę, wyciągnął z plecaka biały podkoszulek i zaczął
zmieniać opatrunek na kolanie. Patrzyłem na nie kończące się białe szczyty,
które wznosiły się za nami. Na chwilę chmury się rozstąpiły i poranne słońce
stworzyło zapierający dech obraz błyszczących wierzchołków gór i cienistych
przełęczy. Ten widok napawał zachwytem i w jakiś dziwny sposób zacząłem się
tutaj czuć jak w domu, jakby jakaś część mojego,Ja” w końcu zrozumiała tę
ziemię.
Kiedy znów spojrzałem na Wiła, wpatrywał się we mnie intensywnie.
- A może - powiedział - powinniśmy powtórzyć sobie wszystko, co legendy
mówią o polu modlitwy? Musimy zrozumieć, jak to wszystko się ze sobą łączy.
Potaknąłem.
- Zaczyna się od tego - mówił dalej Wil - że zdajemy sobie w pełni sprawę z
tego, iż energia naszej modlitwy jest rzeczywista, że emanuje z nas i wpływa na
świat. Kiedy to już pojmiemy, możemy zrozumieć, że to pole, ten efekt, jaki
wywołujemy w świecie, może zostać rozszerzone. I wtedy zaczynamy od
Pierwszego Rozwinięcia. Najpierw musimy polepszyć,jakość” energii, którą
fizycznie pobieramy. Ciężkie i sztucznie przetworzone pokarmy budują w naszym
ciele kwasowe złogi w strukturach komórkowych, co obniża nasze wibracje i w
końcu powoduje choroby. Żywe pokarmy mają natomiast odczyn zasadowy i tym
samym podwyższają nasze wibracje. Im czyściej wibrujemy, tym łatwiej jest się
nam połączyć z subtelnymi energiami, które są nam dostępne. Legendy mówią,
że nauczymy się nieustannie wdychać, pobierać ten wyższy rodzaj energii, gdy
jako wyznacznik potraktujemy podwyższoną wrażliwość na piękno. Im wyższy
jest poziom naszej energii, tym więcej piękna postrzegamy. Możemy się nauczyć
wizualizować, jak ta energia po wypełnieniu nas „przelewa” się na zewnątrz i
emanuje na świat. Znakiem, że tak się naprawdę dzieje, jest z kolei to, że
odczuwamy stan bezwarunkowej miłości. Jesteśmy więc połączeni z
wewnętrznym źródłem energii, jak się tego nauczyliśmy w Peru. Ale teraz wiemy
również, że wizualizując, iż ta energia jest polem, które wykracza poza nasze
ciało, poprzedza nas, gdziekolwiek pójdziemy, możemy ją wciąż utrzymywać na
wysokim poziomie. Drugie Rozwinięcie zaczyna się od tego, że ustawiamy owo
rozszerzone pole modlitwy tak, by wzmocniło działanie synchronii w naszym
życiu. Czynimy to, pozostając wciąż w stanie świadomej czujności i oczekiwania
na kolejną intuicję czy zbieg okoliczności, które skieruje nasze życie we właściwą
stronę. To oczekiwanie pozwala na wysyłanie naszej energii jeszcze dalej i czyni
ją jeszcze silniejszą, bo teraz łączymy swoje intencje z wyższym procesem
rozwoju i ewolucji wpisanym w wszechświat. Trzecie Rozwinięcie wymaga
kolejnego oczekiwania, a mianowicie że nasze pole modlitwy działając na
zewnątrz, podnosi poziom energii innych ludzi, pomaga im połączyć się z boskim
pierwiastkiem w sobie i z intuicjami ich wyższego,ja”. To oczywiście zwiększa
prawdopodobieństwo, że otrzymamy od nich intuicyjne informacje, które pozwolą
nam jeszcze bardziej podnieść poziom naszej synchronii. To jest właśnie etyka
międzyludzka, o której uczyliśmy się w Peru, ale teraz wiemy już, w jaki sposób
używać pola modlitwy, by była silniejsza. Czwarte Rozwinięcie zaczyna się od
tego, że uczymy się, jak ważne jest kotwiczenie i utrzymywanie poziomu
emanacji naszej energii, mimo sytuacji wywołujących gniew czy strach. Żeby to
osiągnąć, musimy zawsze utrzymywać odpowiednie nastawienie, być niejako
oderwanym od skutków zdarzeń, które następują, mimo że oczekujemy, by cały
proces trwał dalej. Musimy zawsze szukać pozytywnego znaczenia i zawsze,
zawsze oczekiwać, że zostaniemy ocaleni bez względu na to, co się akurat
dzieje. Taka postawa pozwala się skupiać na przepływie energii i chroni przed
zatrzymywaniem się na negatywnych obrazach tego, co może się stać, jeśli się
nam nie uda. Mówiąc ogólnie, kiedy zauważymy, że do głowy przychodzi nam
negatywny obraz czy myśl, musimy rozstrzygnąć, czy jest to intuicyjne
ostrzeżenie, a jeśli tak, to musimy podjąć odpowiednie kroki. Zawsze jednak
powinniśmy powracać do oczekiwania, że wyższa synchronia przeprowadzi nas
przez ten problem. To kotwiczy nasze pole, nasz przepływ energii, silnym
oczekiwaniem, które zawsze nazywane było wiarą. Reasumując, w pierwszej
części Czwartego Rozwinięcia chodzi o to, jak przez cały czas utrzymywać silną
energię. Kiedy to opanujemy, możemy iść dalej i jeszcze bardziej tę energię
rozszerzyć. Następny krok Czwartego Rozwinięcia zaczyna się wtedy, gdy
rzeczywiście oczekujemy, iż ludzki świat może się rozwinąć w kierunku ideału
opisanego przez Dziesiąte Wtajemniczenie, a zrealizowanego w Shambhali. By
w tym kierunku wysyłać i umacniać swoją energię, trzeba w to naprawdę mocno
wierzyć. To dlatego zrozumienie Shambhali jest tak ważne. Wiedza o tym, że w
Shambhali osiągnięto ten poziom, wzmacnia naszą wiarę, nasze oczekiwanie, że
reszta ludzkości też może to uczynić. Możemy się spodziewać, że ludzie opanują
technologie i użyją ich w służbie naszego duchowego rozwoju, a potem zaczną
się skupiać na samym procesie życiowym, na prawdziwym celu naszej
obecności tutaj, na tej planecie, a jest nim stworzenie na Ziemi kuhury, która jest
świadoma naszej roli w duchowej ewolucji i uczy tego swoje dzieci. Przerwał i
patrzył na mnie przez chwilę.
- A teraz nadchodzi część najtrudniejsza - powiedział. - By rozwinąć się
jeszcze bardziej, musimy uczynić coś więcej, niż tylko myśleć pozytywnie i
unikać obrazów negatywnych wydarzeń. Musimy także powstrzymać wszelkie
negatywne myśli dotyczące innych ludzi. Jak sam się niedawno przekonałeś,
kiedy strach zmienia się w gniew i zaczynasz myśleć o innych jak najgorzej,
emanuje z ciebie negatywna modlitwa, która może wywołać u tych ludzi właśnie
takie zachowania, jakich się po nich spodziewasz. To dlatego, kiedy nauczyciele
oczekują od swoich uczniów świetnych wyników, zwykle je otrzymują, ale kiedy
oczekują złych, to też staje się prawdą. Większość ludzi wierzy, że niedobrze jest
mówić źle o innych, ale myśleć, owszem, można. Teraz już wiemy, że tak nie
jest, myśli też mają znaczenie.
Kiedy Wil to powiedział, przypomniałem sobie niedawne wypadki strzelaniny
w szkołach w Stanach. Powiedziałem o tym Wilowi.
- Dzieciaki wszędzie na Ziemi mają w tej chwili większą moc niż kiedykolwiek
przedtem - odparł. - Nauczycielom nie wolno ignorować sprzeczek czy
konfliktów, jakie zawsze zdarzały się w szkołach. Kiedy niektóre dzieci
wyszydzają inne, robią z nich kozły ofiarne, to te „ofiary” podatne są na
negatywną modlitwę bardziej niż przedtem. I czasem gwałtownie wybuchają. To
nie dotyczy jedynie dzieci; tak się dzieje w całej ludzkiej kulturze. Jedynie
rozumiejąc skutek wywoływany przez pola modlitwy, możemy ogarnąć to, co się
dzieje. Wszyscy stajemy się stopniowo coraz silniejsi i jeśli nie nauczymy się
kontrolować swoich oczekiwań, możemy niechcący robić innym krzywdę.
Wil przestał mówić i uniósł brew. - I tak chyba doszliśmy do punktu, w którym
teraz jesteśmy - zakończył.
Skinąłem głową. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo mi go brakowało.
- A jaki według legend jest kolejny etap? - zapytałem.
- To coś, co mnie osobiście najbardziej fascynuje - odparł. - Legendy mówią,
że nie możemy dalej rozwijać swoich pól, jeśli w pełni nie pojmiemy i nie uznamy
istnienia dakini.
Szybko opowiedziałem mu o wszystkich swoich doświadczeniach z
tajemniczymi postaciami i pojawianiem się światła, które przydarzały mi się od
chwili przyjazdu do Tybetu.
- Miałeś takie przygody już przed Tybetem - stwierdził Wil.
Miał rację. Podczas poszukiwań Dziesiątego Wtajemniczenia pomagały mi
dziwne zjawiska świetlne.
- Zgadza się - potwierdziłem. - Kiedy razem byliśmy w Apallachach.
- W Peru też.
Wytężyłem pamięć, ale nic takiego nie mogłem sobie przypomnieć.
- Sam mi opowiadałeś, jak stałeś na rozstaju dróg i nie wiedziałeś, którą
wybrać - powiedział. - I wtedy jedna z nich wydała ci się jakby rozświetlona,
błyszcząca, i to ją wybrałeś.
- A tak, rzeczywiście - odparłem. Teraz wyraźnie to widziałem. - Myślisz, że
to były dakini?
Wil wstał i zaczął zakładać plecak.
- O tak - odparł. - To te świetlne zjawiska, które nas prowadzą.
Byłem zaszokowany. To by znaczyło, że kiedykolwiek zdarza nam się
widzieć jakieś rozświetlone miejsce, obiekt albo drogę, która wydaje się
jaśniejsza i bardziej pociągająca, albo książkę, która nagle przyciąga naszą
uwagę, to działanie tych istot.
- Co jeszcze legendy mówią o dakini? - spytałem.
- że są takie same w każdej kulturze, w każdej religii, niezależnie od tego,
jak je nazywamy.
Rzuciłem mu pytające spojrzenie.
- Możemy je zwać aniołami - mówił dalej Wil - ale nieważne, czy są nazwane
aniołami czy dakini, są to te same istoty... i dokładnie tak samo działają.
Chciałem mu zadać następne pytanie, ale Wil szybko ruszył pod górę,
szukając przejścia tam, gdzie leżało mniej śniegu. Poszedłem za nim, a do głowy
przychodziły mi tuziny pytań. Nie chciałem kończyć tej rozmowy.
W pewnej chwili Wil odwrócił się przez ramię i spojrzał na mnie. - Legendy
mówią, że te istoty pomagały ludziom od początku świata, i jest o nich mowa w
mistycznych tekstach wszystkich religii. Zgodnie z tym, co mówią legendy, każdy
z nas zacznie je stopniowo postrzegać. Jeśli rzeczywiście uznamy ich istnienie,
to dakini dadzą się lepiej poznać.
Wypowiedział słowo „uznamy” w taki sposób, jakby miało ono specjalne
znaczenie.
- Jak mamy to zrobić? - spytałem, wspinając się na skałkę, która przecinała
drogę.
Wil przystanął, żebym mógł się z nim zrównać. - Według legend musimy w
pełni uznać, że one są obecne. A to jest bardzo trudne zadanie dla naszych
racjonalnych, nowoczesnych umysłów. Co innego myśleć, że dakini, czy też
anioły, to fascynujący temat, a zupełnie co innego spodziewać się, że będą
naprawdę postrzegane w naszym życiu.
- I co w związku z tym mamy robić?
- Być bardzo wyczulonym na każdy najmniejszy błysk jasności.
- A więc jeśli utrzymamy wysoką energię i uznamy dakini, to będziemy
zauważać więcej takich świetlnych zjawisk?
- Masz rację - potwierdził. - Trudno jest przede wszystkim nauczyć się
dostrzegać subtelne, delikatne zmiany w natężeniu światła wokół nas. Ale im
bardziej to ćwiczymy, tym więcej widzimy.
Myślałem o tym, co właśnie powiedział, i jak dotąd wszystko rozumiałem, ale
wciąż miałem pytania. - A co w przypadkach
- spytałem - kiedy dakini czy anioły interweniują, pomagają nam, mimo że
ani się ich nie spodziewamy, ani ich nie „uznajemy”? Bo tak właśnie mnie się
zdarzyło.
Opowiedziałem Wilowi o postaci, która pojawiła się u mego boku, kiedy Yin
wypchnął mnie z dżipa na północ od Ali, a potem znów, kiedy w cudowny sposób
pojawiło się ognisko w ruinach klasztoru, zanim wszedłem do Shambhali.
Wil kiwał głową. - Wygląda na to, że twój anioł stróż się ukazał. Legendy
mówią że każdy z nas ma własnego.
Spojrzałem na niego wymownie.
- A więc to prawda - powiedziałem w końcu. - Każdy z nas ma swojego
anioła stróża.
Tysiąc myśli naraz kołatało mi po głowie. Prawdziwość tych istot nigdy nie
była dla mnie jaśniejsza.
- Co jednak sprawia - pytałem dalej - że czasami nam pomagają, a innym
razem nie?
Wil znów uniósł brew. - To - powiedział - jest tajemnica, którą mamy tutaj
odkryć.
Dochodziliśmy już niemal do szczytu. Za naszymi plecami słońce
przedzierało się przez grubą warstwę chmur. Robiło się cieplej.
- Powiedziano mi - zaczął Wil, zatrzymując się niedaleko szczytu - że
świątynie są po drugiej stronie tego grzbietu. - Milczał przez chwilę, potem dodał:
- To może być najtrudniejsze zadanie.
Jego słowa zabrzmiały groźnie.
- Dlaczego? Co masz na myśli?
- Musimy połączyć wszystkie Rozwinięcia i utrzymywać naszą energię na
najwyższym możliwym poziomie. Legendy mówią że tylko przy odpowiednio
wysokim poziomie energii można zobaczyć świątynie.
Dokładnie w tym momencie usłyszeliśmy w oddali dźwięk helikopterów.
- I nie zapominaj, czego się właśnie nauczyłeś - przypomniał Wil. - Jeśli
zaczniesz myśleć o tym, jakie złe jest chińskie wojsko, jeśli poczujesz gniew albo
odrazę, to natycłuniast musisz skupić swoją uwagę na duszy każdego
indywidualnego żołnierza. Wizualizuj, że twoja energia emanuje z ciebie i
dosięga ich pól energetycznych, że podwyższa poziom ich energii i umożliwia
łączność z wewnętrznym światłem, tak by mogli odkryć swoje wyższe intuicje.
Jeśli zrobisz inaczej, to wyślesz do nich modlitwę, która da im więcej energii do
czynienia zła.
Potaknąłem i spuściłem głowę. Tym razem byłem zdecydowany utrzymać
swoje pozytywne pole.
- A teraz idź dalej, uznaj dakini i oczekuj światła.
Spojrzałem w górę na leżący wprost przed nami szczyt. Wil skinął głową i
ruszył. Kiedy weszliśmy na grzbiet, po drugiej stronie nie zobaczyliśmy niczego,
poza kolejnymi ośnieżonymi górami i dolinami. Dokładnie rozglądaliśmy się po
okolicy.
- Tam! - wrzasnął radośnie Wil, wskazując na lewo.
Wytężyłem wzrok. Coś zdawało się świecić na krawędzi grzbietu. Kiedy
jednak próbowałem skupić na tym wzrok, wszystko, co mogłem dostrzec, to tyle,
że tamten obszar wydawał się jaśniejszy. Ale kiedy znów spojrzałem, tym razem
kątem oka, byłem pewien, że całe to miejsce wydziela światło, drga i błyszczy.
- Idziemy - zakomenderował Wil.
Podał mi rękę, kiedy przedzieraliśmy się przez gęsty śnieg, idąc do miejsca,
które spostrzegł. W miarę, jak podchodziliśmy bliżej, światło się nasilało. Przed
nami wyrastał rząd ogromnych, postrzępionych skalnych wież, które z daleka
wyglądały tak, jakby do siebie przylegały. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej,
stwierdziliśmy, że jedna z nich jest lekko odsunięta, co pozostawia wąskie
przejście, którym można się dostać na drugą stronę grzbietu. Kiedy się tam
znaleźliśmy, okazało się, że są tam kamienne schodki, wykute w skale, które
prowadzą w dół góry. Schody także zdawały się jaśnieć i nie było na nich śniegu!
- Dakini pokazują nam, którędy mamy iść - powiedział Wil i zdecydowanie
pociągnął mnie za sobą.
Przecisnęliśmy się przez przesmyk i zaczęliśmy schodzić w dół. Po obu
stronach schodków wznosiły się ogromne, nagie skalne ściany. Przesłaniały
niemal całe światło. Schodziliśmy ponad godzinę, aż ostatnie skały rozstąpiły się
ponad naszymi głowami.
Kilka jardów dalej podłoże się wyrównało, a schody się skończyły. Mieliśmy
przed sobą płaski taras, który otaczał skalną ścianę po lewej stronie.
- Tędy - powiedział Wił i wskazał ręką.
Dwieście jardów przed nami stał klasztor, całkowicie zrujnowany, jakby miał
tysiące lat. W miarę, jak do niego podchodziliśmy, robiło się coraz cieplej, a nad
skałami podnosiła się mgła. Tuż przed klasztorem taras zmieniał się w szeroką
skalną półkę, która wcinała się w zbocze góry. Weszliśmy w ruiny i ostrożnie
szukaliśmy drogi wśród zwalonych ścian i wielkich kamieni, aż w końcu
wyszliśmy po drugiej stronie budowli.
I tu stanęliśmy jak wryci. Skaliste podłoże, po którym szliśmy, zmieniło się w
podłogę z gładkich, precyzyjnie ułożonych kamieni w kolorze jasnego bursztynu.
Spojrzałem na Wiła, ale on patrzył prosto przed siebie. Przed nami stała
nienaruszona, ogromna świątynia wysoka na pięćdziesiąt stóp i dwa razy tak
szeroka. Była koloru rdzawego brązu, tylko w miejscach, gdzie stykały się ze
sobą ogromne kamienie, z których była zbudowana, przeświecała szarość. Z
przodu miała gigantyczne, dwuskrzydłowe drzwi, wysokie na prawie piętnaście
stóp.
We mgle otaczającej świątynię coś się poruszyło. Spojrzałem na Wiła, ale
tylko skinął głową, żebym szedł za nim. Zatrzymaliśmy się jakieś dwadzieścia
jardów od budowli.
- Co to był za ruch? - spytałem.
Wskazał głową przed siebie. Niecałe dziesięć stóp przed nami jakby coś
stało. Wytężyłem wzrok i w końcu byłem w stanie rozróżnić bardzo niewyraźny
zarys ludzkiej sylwetki.
- To musi być jeden z adeptów, którzy mieszkają w świątyniach - powiedział
spokojnie Wił. - Ta osoba wibruje wyżej od nas, to dlatego widzimy tylko
zamazany kształt.
W tym momencie kształt ten zbliżył się do drzwi świątyni i zniknął. Wił
pierwszy ruszył do drzwi. Wyglądały na zrobione z jakiegoś kamienia, ale kiedy
Wił pociągnął za rzeźbioną gałkę, otworzyły się płynnie, jakby nic nie ważyły. w
środku była wielka, okrągła sala. Kamienne schody schodziły tarasowo w dół,
otaczając płaski okrąg na samym jej środku, jakby scenę. W połowie odległości
od tej sceny zobaczyłem kolejną postać, ale tym razem widziałem ją wyraźnie.
Odwróciła się, żebyśmy mogli zobaczyć twarz. To był Tashi. Wil już do niego
szedł. Zanim jednak dotarłem do Tashiego, w powietrzu, tuż ponad środkiem
sali, otworzyło się przestrzenne okno. Obraz w nim powoli nabierał ostrości,
całkowicie skupiając naszą uwagę. Stał się tak jasny, że już nie widzieliśmy
Tashiego, który był po drugiej stronie sali. Był to obraz Ziemi widzianej z
kosmosu.
Scena zmieniała się w krótkich migawkach - zobaczyliśmy jakieś miasto,
gdzieś w Europie, potem wielkie centrum miejskie w Stanach, a w końcu
podobne w Azji. W każdej scenie wyraźnie widać było ludzi idących po
zatłoczonych ulicach, a nawet kilka wnętrz biur i innych miejsc pracy. Kiedy
sceny pokazywały kolejne miasta w różnych zakątkach Ziemi, widoczne było, że
rozmawiający ze sobą czy pracujący ludzie powoli podnoszą poziom swojej
energii.
Oglądaliśmy i słyszeliśmy sytuacje, w których ludzie idąc za swoimi
intuicjami, zmieniali wykonywane zawody, a w rezultacie stawali się silniejsi,
tworzyli nowe, efektywniejsze technologie i sprawniejsze usługi.
Obserwowaliśmy też sceny z ludźmi, którzy wciąż żyją w strachu, opierają się
zmianom i starają się zdobyć oraz zachować kontrolę.
Potem ukazała się sala konferencyjna jakiegoś instytutu badawczego. Grupa
kobiet i mężczyzn prowadziła zajadłą dyskusję. W miarę, jak to oglądaliśmy,
zaczynało być jasne, o co chodzi. Większość z tych ludzi była za połączeniem
się wielkich koncernów komputerowych i komunikacyjnych oraz
międzynarodowej grupy służb specjalnych. Przedstawiciele tych służb tłumaczyli,
że walka z terroryzmem wymaga dostępu do każdego połączenia telefonicznego,
włączając w to komunikację internetową, a w każdym komputerze powinny
zostać zamontowane tajne urządzenia identyfikacyjne tak, aby można było do
nich wejść i monitorować osobiste pliki.
Ale to jeszcze nie było wszystko. Chcieli zwiększenia systemów kontroli.
Kilkoro z tych ludzi zastanawiało się nawet, że jeśli problem wirusów
komputerowych się nasili, to trzeba będzie objąć kontrolą cały Internet, włączając
wszystkie połączone z nim usługi i gospodarkę. Dostęp powinien być
monitorowany dzięki specjalnym numerom identyfikacyjnym, które byłyby
konieczne przy wszelkich transakcjach i handlu elektronicznym.
Ktoś rzucił pomysł, że taki nowy system identyfikacyjny mógłby być
bezpieczny, jeśli opierałby się na skanerach źrenicy oka albo linii papilarnych, a
może nawet na jakimś urządzeniu odczytującym wprost fale mózgowe. Dwie
inne osoby, kobieta i mężczyzna, zaczęli z zapałem agitować przeciwko takim
systemom. Jedno z nich przytoczyło nawet księgę Apokalipsy i wspomniany w
niej znak bestii. Kiedy tak słuchaliśmy i oglądaliśmy to wszystko, zauważyłem, że
widzę też to, co jest za oknem owej sali konferencyjnej. Jakiś samochód
przejeżdżał ulicą. W dali widziałem kaktusy i ciągnącą się po horyzont pustynię.
Spojrzałem na Wiła.
- Ta dyskusja odbywa się dokładnie w tej chwili gdzieś na Ziemi - powiedział.
- Wygląda mi to na południowo-zachodnie Stany.
Tuż za stołem, przy którym siedziała dyskutująca grupa, dostrzegłem coś
jeszcze. Przestrzeń stawała się jakby większa... nie - stawała się jaśniejsza.
- Dakini! - powiedziałem do Wiła.
Obserwowaliśmy, jak rozmowa zaczyna się zmieniać. Tych dwoje, którzy
wytaczali argumenty przeciw nowym systemom kontroli, skupiało teraz większą
uwagę całej grupy. Ich przeciwnicy zaczęli się zastanawiać.
Nagle przerwała nam nagła wibracja, która zatrzęsła ścianami i podłogą
świątyni. Pobiegliśmy z Wiłem w kierunku drugich drzwi, po przeciwnej stronie
sali. W tumanach kurzu i pyłu z trudem widać było drogę. Za sobą słyszeliśmy
odgłos walących się ścian, spadających kamieni. Kiedy byliśmy jakieś trzydzieści
stóp od drzwi, te otwarły się i przeszła przez nie postać, której jednak nie
widzieliśmy wyraźnie.
- To pewnie był Tashi - powiedział Wil, podbiegając do drzwi.
Ledwo zdążyliśmy przez nie wybiec, kiedy kolejny potężny wstrząs wypełnił
powietrze. To stary zrujnowany klasztor, przez który tu przyszliśmy, zapadał się,
tworząc lawinę pyłu i kamieni. A ponad tym wszystkim słychać było warkot
helikopterów.
- Pułkownik chyba znów nas ściga - powiedziałem. - Tym razem mam w
myślach tylko pozytywne obrazy, więc jak on to robi?
Wil spojrzał na mnie zdziwiony, a ja przypomniałem sobie, że przecież sam
Chang mówił mi, iż dysponuje taką techniką, przed którą nigdy nie ucieknę.
Zeskanował mój mózg.
Szybko opowiedziałem o tym Wilowi i zakończyłem propozycją: - Może
powinienem iść w innym kierunku, odciągnąć żołnierzy od świątyń.
- Nie - powiedział Wil. - Ty musisz być tutaj. Będziesz potrzebny. Musimy
tylko trzymać się przed wojskiem i odnaleźć Tashiego.
Biegliśmy kamienną dróżką, minęliśmy kilka kolejnych świątyń, w pewnym
momencie mój wzrok zatrzymał się na drzwiach po lewej stronie.
Wil odwrócił się i to zauważył.
- Dlaczego tak patrzysz na te drzwi? - spytał.
- Sam nie wiem - odparłem. - Zwróciły moją uwagę. Rzucił mi wymowne
spojrzenie.
- No dobra, dobra - powiedziałem. - Lepiej to sprawdźmy. Wbiegliśmy do
środka. Była tu kolejna okrągła sala, tym razem jeszcze większa, mogła mieć
nawet sto stóp średnicy. I znów ponad pustym okręgiem pośrodku unosiło się
okno przestrzenne. Natychmiast zobaczyłem Tashiego, siedział po prawej
stronie o kilka jardów dalej. Skinąłem na Wiła.
- Widzę go - powiedział i ruszył w niemal całkowitej ciemności w kierunku
chłopca.
Tashi odwrócił się i zobaczył nas. Uśmiechnął się z ulgą i ponownie skupił
się na oglądaniu sceny widocznej przez okno. Tym razem widać było typowy
pokój nastolatka: plakaty, piłki, różne gry, porozrzucane ubrania. W kącie nie
pościelone łóżko. na stole nie dojedzona pizza na zamówienie, wciąż w pudełku.
Po drugiej stronie stołu około piętnastoletni chłopak pracował nad czymś, nad
jakimś aparatem, z którego wystawały przewody. Miał na sobie tylko szorty, był
bez koszuli. Twarz miał zagniewaną i zaciętą.
Teraz scena w oknie przestrzennym ukazała inny pokój, gdzie inny
nastolatek, ubrany w bawełnianą bluzę i dżinsy, siedział na łóżku i patrzył na
telefon. Wstał i kilka razy przeszedł po pokoju, a potem znów usiadł. Miałem
wrażenie, że walczy z podjęciem jakiejś decyzji. W końcu chwycił słuchawkę i
wybrał numer.
W tym momencie okno poszerzyło się tak, że mogliśmy widzieć obie sceny
naraz. Ten pierwszy chłopak, bez koszuli, odebrał telefon. Rozmawiali. Ten w
bluzie o coś błagał, przekonywał, a ten pierwszy robił się coraz bardziej zły. W
końcu ten bez koszuli rzucił słuchawką, wrócił do stołu i znów zaczął majstrować
przy swoim urządzeniu. Ten w bluzie narzucił płaszcz i pospiesznie wybiegł z
pokoju. Po kilku minutach chłopak przy stole usłyszał pukanie do drzwi, podszedł
do nich i otworzył. Za drzwiami stał ten, z którym rozmawiał przez telefon.
Gospodarz chciał przed nim zatrzasnąć drzwi, ale tamten zdołał wejść do środka.
Cały czas mówił coś do niego, jakby prosił, i pokazywał na urządzenie na stole.
Drugi chłopak odepclmął go od stołu, wyciągnął z szuflady broń i wymierzył w
gościa. Ten cofhął się o krok, ale nie przestał prosić. Ten z bronią wybucłmął
gniewem, mocno pchnął kolegę na ścianę i przyłożył mu lufę pistoletu do skroni.
W tym momencie w przestrzeni za nimi oboma zauważyłem wyraźną
zmianę. Zaczynało się tam robić coraz jaśniej. Spojrzałem na Tashiego, nasze
oczy przez moment się spotkały, potem obaj wróciliśmy do sceny. Obaj
wiedzieliśmy, że znów jesteśmy świadkami działania dakini.
Teraz jeden z chłopców wciąż o coś błagał, a ten drugi trzymał go
przypartego do ściany. Chłopak z bronią zaczął się powoli rozluźniać. W końcu
rzucił pistolet, puścił kolegę i opadł ciężko na brzeg łóżka. Ten drugi usiadł na
krześle naprzeciw niego.
Teraz mogliśmy już słyszeć szczegóły rozmowy. Stało się jasne, że chłopiec,
który miał broń, bardzo chciał być zaakceptowany przez rówieśników w szkole, a
nie był. Wielu uczniów chodziło na zajęcia pozalekcyjne, należało do drużyn
sportowych, rozwijało swoje zdolności, ale on nie miał dość pewności siebie,
żeby dotrzymać im kroku. Żartowali sobie z niego, nazywali go nieudacznikiem, a
on naprawdę czuł, że jest nikim... Ta sytuacja przepełniła go złością i fałszywym
poczuciem siły. I zdecydował, że się zemści. To urządzenie, nad którym
pracował, to była bomba.
I znów, podobnie jak przedtem, podskoczyliśmy, cała budowla się zatrzęsła.
Rzuciliśmy się do drzwi i ledwo przez nie przebiegliśmy, połowa świątyni zawaliła
się tuż za naszymi plecami.
Tashi dał znak, żeby biec za nim. Zatrzymaliśmy się dopiero po kilkuset
jardach przyjakiejś ścianie.
- Czy widzieliście ludzi w świątyni? - spytał Tashi.
- Tych, którzy wysyłali chłopcom energię modlitwy? Obaj z Wiłem
zaprzeczyliśmy.
- Były ich tam setki - powiedział Tashi. - Pracowali nad problemem gniewu
młodzieży.
- Co dokładnie robili? - spytałem.
Tashi przysunął się bliżej. - Rozszerzali swoją energię, wizualizowali, że
chłopcy, których widzieliście, wznoszą się na poziom wyższych wibracji, by móc
pokonać strach i złość i znaleźć swoje wyższe intuicje do rozwiązania sytuacji.
To energia ze świątyni pomogła jednemu z tych chłopców znaleźć najlepsze,
najbardziej przekonujące słowa. W przypadku tego drugiego dodatkowa energia
modlitwy podniosła go do poziomu tożsamości ponad i poza owo społeczne,ja”
odrzucone przez kolegów. Przestał czuć, że aby być kimś, potrzebuje ich
akceptacji. To złagodziło jego gniew.
- I to samo robiono w tej pierwszej świątyni? - zapytałem.
- Pomagano przeciwstawić się tym, którzy chcieli wszystko kontrolować?
Wil spojrzał na mnie. - Ludzie w świątyniach wysyłają pole modlitwy
skierowane na pomoc wszystkim: w tym wypadku zmniejszało ono poziom lęku
tych, którzy naciskali na zwiększenie systemów kontroli i pomogło tym, którzy się
temu opierali, by znaleźli odwagę sprzeciwienia się nawet tak ogromnej
organizacji.
Tashi potakiwał. - Powinniśmy byli to zobaczyć, bo to są niektóre z
kluczowych sytuacji, które trzeba wygrać, jeśli duchowa ewolucja ma się dalej
toczyć, jeśli mamy przejść przez ten krytyczny punkt w historii.
- A co z dakini? - spytałem. - Co one robiły?
- Także pomagały podnosić poziom energii - powiedział Tashi.
- No tak - nalegałem - ale wciąż nie wiemy, co sprawia, że spieszą z
pomocą. Ci w świątyniach robili coś innego, czego też jeszcze nie znamy.
W tym momencie kolejny hałas wypełnił powietrze i zawaliła się druga
połowa świątyni.
Tashi aż mimowolnie podskoczył i natychmiast ruszył z miejsca.
- Chodźmy - powiedział. - Musimy znaleźć moją babcię.
Tajemnica Shambhali
Przez wiele godzin chodziliśmy po świątyniach, szukając babci Tashiego i
wciąż starając się wyprzedzać chińskie wojska. Obserwowaliśmy pracę w
świątyniach. W każdej z nich przyglądano się jakimś krytycznym sytuacjom w
kulturach zewnętrznych.
Jedna ze świątyń skupiała się na innych problemach związanych z
młodzieżą - z gwałtownym wzrostem przemocy spowodowanej filmami i
brutalnymi grami wideo, które tworzą złudzenie, że w gniewie można popełniać
akty przemocy, a potem je po prostu wymazywać bez żadnych konsekwencji. Ta
fałszywa rzeczywistość leżała u źródeł używania broni w szkołach.
Widzieliśmy, jak każdemu z twórców takich gier wysyłano energię, która
pozwalała im spojrzeć na wszystko z wyższej perspektywy, tak że mogli
przemyśleć, jaki wpływ ich gry mają na dzieci. W tym samym czasie podnoszono
też poziom energii rodziców, by mogli dostrzec, co robią ich dzieci i znaleźć
więcej czasu, by stworzyć im inną rzeczywistość.
W innej świątyni skupiano się nad trwającą aktualnie dyskusją w medycynie
nad podejściem prewencyjnym, alternatywnym
- podejściem, które okazało się skuteczne w walce z wieloma chorobami i w
przedłużaniu życia. Jednak „strażnicy medycyny”, czyli rozmaite organizacje w
różnych krajach, szefowie instytutów badawczych i klinik, agencje rządowe
przyznające ogromne finansowe dotacje, a także koncerny farmaceutyczne
- wszyscy oni wciąż opierali się na osiemnastowiecznym założeniu, że
należy leczyć symptomy choroby, niewiele uwagi poświęcając jej zapobieganiu.
Atakowali więc przeróżne mikroby, uszkodzone geny i komórki nowotworowe - a
i tak większość twierdziła, że te problemy są nieodwracalnym skutkiem procesu
starzenia. Zgodnie z tą tezą ogromna większość dotacji trafiała do wielkich
instytucji badawczych, które szukały „magicznych kul”: leków, które można
opatentować i sprzedawać, a które zabijają mikroby, niszczą złośliwe komórki
albo prze-programowujągeny. Prawie w ogóle nie kierowano pieniędzy na
badania, które odkryłyby, jak wzmocnić system odpornościowy i zapobiec takim
chorobom.
W jednej ze scen obserwowaliśmy ogromną konferencję, na której byli
przedstawiciele wielu dziedzin medycyny. Niektórzy naukowcy dowodzili, że jeśli
kiedykolwiek mamy rozwiązać zagadkę ludzkich chorób, włączając w to
problemy z krążeniem, nowotwory czy przewlekłe choroby, takie jak artretyzm
lub stwardnienie rozsiane, to cała medycyna musi zmienić swoje podejście. Ci
naukowcy tłumaczyli - tak jak Hanh tłumaczył to mnie i Yinowi - że prawdziwą
przyczyną wszelkich chorób jest zanieczyszczanie naturalnego środowiska
ludzkiego organizmu przez pokarm i inne toksyny, które zmieniają ciało ze
zdrowego, pełnego energii, zasadowego stanu młodości w ociężały, pozbawiony
energii stan kwasowy, co z kolei tworzy środowisko, w którym doskonale
rozwijają się mikroby i zaczynają proces dekompozycji. Każde schorzenie -
mówili - jest skutkiem tego powolnego rozkładu naszych komórek przez mikroby,
ale one nie atakują nas bez przyczyny. To pokarmy, które spożywamy, sprzyjają
takiej sytuacji.
Inni uczestnicy konferencji z trudem przyjmowali takie tezy. Uważali, że to
coś bardziej poważnego musi być przyczyną choroby. Bo jakże ludzkie
dolegliwości mogłyby mieć taki prosty powód? Byli związani z „przemysłem
ochrony zdrowia”, gdzie miliony ludzi wydaje miliardy dolarów na kosztowne
lekarstwa i skomplikowane operacje. Wysokiej rangi urzędnicy obecni w sali
obrad musieli mieć pewność, że te wydatki są konieczne. Niektórzy nawet
bardzo mocno popierali propozycję, która w wielu krajach była już bliska
akceptacji, by w ciele każdego człowieka zainstalować czip elektroniczny, na
którym zapisywano by wszelkie informacje o stanie zdrowia. Chodziło o ten sam
patent kontroli i identyfikacji, którego pragnęły również służby specjalne. Byli
oddani temu programowi. Od jego powodzenia zależały ich pozycje i kariery. W
grę wchodziło ich własne życie. A poza tym osobiście uwielbiali to, co jedzą. Jak
mogliby zalecać, żeby ludzie zmieniali dietę w taki sposób, jakiego sami nie
mogli sobie wyobrazić? Nie, nie, nie mogą tego zaakceptować.
Mimo to lekarze i naukowcy optujący za nowym podejściem wciąż dowodzili
swoich racji. Wiedzieli, że ogólny klimat sprzyja zmianie poglądów. Zobaczcie,
jak zniszczono lasy zwrotnikowe po to, by wypasać tam bydło na mięso dla
zachodnich krajów - mówili - dopiero teraz ludzie uświadamiają sobie, co zrobili.
Wykorzystywali także fakt, że pokolenie wyżu demograficznego osiągało właśnie
wiek, w którym zaczynają atakować choroby, a widzieli już, jak medycyna
zawiodła ich rodziców. Szukali nowych rozwiązań. Widzieliśmy, jak konflikt w sali
konferencyjnej powoli słabnie. Ci, którzy namawiali do podejścia alternatywnego,
zdobywali słuchaczy.
W innej świątyni byliśmy świadkami podobnej debaty, ale wśród prawników.
Grupa adwokatów ponaglała, by przedstawiciele ich zawodu zaczęli wymagać od
siebie przestrzegania etyki. Przez lata wielu uczciwych prawników przyglądało
się z boku, jak ich koledzy prokurowali sprawy, namawiali świadków do
ukrywania prawdy, manipulowali dowodami i omoty-wali przysięgłych. Teraz
powstał ruch na rzecz podwyższenia zawodowych standardów. Niektórzy
prawnicy dowodzili, iż trzeba zrozumieć szerszą wizję tego, co robią, że trzeba
zrozumieć prawdziwą rolę prawników: zmniejszanie konfliktów, a nie
wywoływanie ich.
W podobny sposób w innych świątyniach rozpatrywano korupcję polityczną
w różnych krajach. Widzieliśmy sceny, w których urzędnicy państwowi w
Waszyngtonie debatowali za zamkniętymi drzwiami nad tym, czy popierać
reformę finansowania kampanii wyborczych. Dyskutowano, czy partie polityczne
powinny mieć możliwość otrzymywania nieograniczonych darowizn od różnych
grup interesów, a potem wykorzystywania tych pieniędzy na produkcję
politycznych reklam telewizyjnych, które wypaczają prawdę. Taka finansowa
zależność od wielkich korporacji oczywiście zobowiązuje polityków danej partii
do późniejszych „przysług”. I o tym wiedzą wszyscy. Politycy nie zgadzali się z
argumentami reformatorów, iż demokracja nigdy nie osiągnie swego ideahi, jeśli
będzie się opierała na zmanipulowanych telewizyjnych reklamach wyborczych, a
nie na publicznych debatach, podczas których obywatele sami mogą osądzać
prawdomówność, szczerość oraz sprawność kandydata i kierując się intuicją,
oddać na niego głos.
W miarę jak przechodziliśmy do kolejnych świątyń, stało się dla mnie jasne,
że każda z nich skupia się na jakiejś dziedzinie życia. Widzieliśmy, jak wielu
światowych przywódców pełnych lęku, w tym także ci z chińskiego rządu,
otrzymują ze świątyń pomoc, by móc przyłączyć się do globalnej społeczności,
wprowadzić zmiany socjalne i gospodarcze. W każdym przypadku obszar za
plecami obserwowanych przez nas ludzi zaczynał w pewnej chwili jaśnieć, a ci
najbardziej zalęknieni, którzy działali tak, by manipulacją i kontrolą zapewnić
sobie zyski czy władzę, zaczynali być bardziej otwarci na dyskusję.
Kiedy tak przemierzaliśmy labirynt świątyń w poszukiwaniu babci Tashiego,
cały czas powracały do mnie te same pytania. Co tu się tak naprawdę dzieje?
Jaki jest z związek pomiędzy dakini, czy też aniołami, a działaniem Rozwinięć pól
modlitwy? Co wiedzą ci w świątyniach, czego my nie wiemy?
W pewnym momencie staliśmy w takim punkcie, że przed nami świątynie
ciągnęły się całymi kilometrami, jak okiem sięgnąć. Ścieżki rozchodziły się w
każdą stronę, a w tle wciąż słychać było helikoptery. Kiedy tam staliśmy, kolejna
świątynia, jakieś pięćset stóp za nami, legła w gruzach.
- Co się dzieje z ludźmi w świątyniach, kiedy one się zawalają? - spytałem
Tashiego.
Patrzył na tuman pyłu unoszący się ponad ruiną. - Nie martw się, nic im nie
jest. Potrafią się przenosić w inne miejsca i są niewidoczni. Problem jest w tym,
że ich praca wysyłania energii zostaje przerwana.
Spojrzał na nas obu. - Jeśli oni nie będą mogli pomagać, to kto to zrobi?
Wil podszedł do Tashiego. - Musimy się zdecydować, w którą stronę
idziemy. Nie mamy wiele czasu.
- Moja babcia gdzieś tu jest - odparł spokojnie Tashi. - Ojciec mi mówił, że
jest w jednej z centralnych świątyń.
Spojrzałem na ogrom kamiennych budowli. - Ale tu nie ma fizycznego
środka, centrum, przynajmniej ja nie widzę.
- Ojciec nie to miał na myśli - powiedział Tashi. - Chodziło mu o to, że babcia
jest w świątyni, która skupia się na centralnych, kluczowych zagadnieniach
ludzkiej ewolucji. - Mówiąc to, Tashi ogarniał wzrokiem bezmiar świątyń.
- Ty widzisz tutejszych ludzi lepiej od nas - powiedziałem. - Czy nie możesz
kogoś zapytać, gdzie mamy iść?
- Próbowałem już z nimi rozmawiać, ale moja energia jest zbyt słaba. Może
gdybym mógł tu pobyć trochę dłużej...
Tashi nie zdążył dokończyć zdania, bo właśnie runęła kolejna świątynia, tym
razem o wiele bliżej.
- Musimy wyprzedzać energię wojska - przypomniał Wil.
- Zaczekaj chwilkę - powiedział Tashi - chyba coś widzę.
Wciąż patrzył na labirynt świątyń. Ja też je obserwowałem, ale niczego
nowego nie dostrzegłem. Kiedy spojrzałem na Wiła, tylko wzruszył ramionami.
- Gdzie? - spytałem Tashiego.
Ale on już ruszył ścieżką odchodzącą w prawo, kiwnął tylko na nas, byśmy
szli za nim.
Szliśmy szybkim krokiem przez dwadzieścia minut i zatrzymaliśmy się przed
świątynią, której architektura przypominała pozostałe, tyle że ta była znacznie
większa, a ciemnobrązowe kamienie miały lekko błękitny odblask.
Tashi stał bez ruchu i wpatrywał się w wielkie, masywne drzwi.
- Tashi, o co chodzi? - spytał Wil.
Daleko za nami znów usłyszeliśmy liuk i runęła kolejna świątynia.
Tashi odwrócił się do mnie. - Ta świątynia w twoim śnie, ta, w której kogoś
spotykasz... Czy nie mówiłeś, że była niebieska?
Spojrzałem ponownie na budowlę. - Tak. Taka właśnie była!
Wil podszedł do drzwi i popatrzył na nas pytająco. Tashi skinął głową i Wil
pchnął ogromne skrzydło drzwi. Świątynia była pełna ludzi. Oczywiście, tak jak
wcześniej, widziałem zaledwie nikłe zarysy postaci. Jednak tym razem wszyscy
byli w ruchu, otaczali nas, i poczułem się skąpany w uczuciu czystej radości.
Teraz miałem wrażenie, że zgromadzeni zwracają się ku środkowi świątyni. Ja
też skierowałem tam wzrok. Zobaczyłem, jak przedtem, otwierające się okno
przestrzenne. Zaczęliśmy oglądać różne sceny ze środkowego wschodu Stanów,
potem z Watykanu i z Azji. Wszystkie ukazywały rozwijający się dialog pomiędzy
największymi religiami. Oglądaliśmy sytuacje, które pokazywały, jak rośnie
tolerancja. W chrześcijaństwie, zarówno w tradycji katolickiej, jak i protestanckiej
zaczynano rozumieć, że prawdziwe jądro doświadczenia religijnego i w
chrześcijaństwie, i w religiach Wschodu, w judaizmie i w islamie, polega
dokładnie na tym samym. Tyle tylko, że każda religia podkreśla inny aspekt
mistycznego kontaktu z Bogiem.
Religie Wschodu koncentrują się na świadomości, na doświadczeniu światła,
poczuciu jedności ze wszechświatem, uwolnieniu się od pożądań ego i na
szczególnym „oderwaniu”. Islam akcentuje uczucie jedności, które pochodzi ze
wspólnego doświadczania religii i z mocy, jaką daje zbiorowe działanie. Judaizm
podkreśla wagę tradycji opartej na szczególnym związku z Bogiem, który bierze
się z doświadczenia bycia wybranym, i to, że każda żywa istota jest
odpowiedzialna za postęp w ewolucji ludzkiej duchowości.
Chrześcijaństwo kładzie nacisk na ideę, że duch manifestuje się w istotach
ludzkich nie tylko jako stan podwyższonej świadomości bycia częścią Boga, lecz
także jako wyższe,Ja”
- jakbyśmy się stawali rozszerzoną wersją tego, kim jesteśmy, bardziej pełni,
zdolni, wiedzeni wewnętrzną mądrością, która prowadzi nas do działania, tak
jakby poprzez nasze oczy patrzyła ludzka osoba Boga - Chrystus.
W scenie przed sobą widzieliśmy skutki tej nowej tolerancji i jedności. Coraz
więcej wagi przykładano do samego doświadczenia połączenia z Bogiem, a nie
do różnic w ideach. Widoczna była rosnąca wola, by rozwikłać konflikty etniczne i
religijne, osiągnąć lepsze porozumienie pomiędzy przywódcami religijnymi i
nowe zrozumienie tego, jak wielką moc może mieć modlitwa, jeśli wszystkie
religie połączą swoje pola.
Patrząc na to, zrozumiałem w pełni, co lama Rigden i Ani mówili o
połączeniu się religii, że będzie to znak, iż tajemnice Shambhali stają się znane.
W tym momencie scena w oknie przestrzennym uległa zmianie. Widać było teraz
grupę ludzi, którzy rozmawiali i radośnie świętowali narodziny dziecka. Wszyscy
się uśmiechali i podawali sobie noworodka z rąk do rąk. Ludzie ci bardzo się od
siebie różnili, jakby każdy był innej narodowości. Miałem wrażenie, że mają także
różne pochodzenie religijne. Kiedy przyjrzałem się uważniej, rozpoznałem
rodziców dziecka. Wydali mi się znajomi. Wiedziałem, że to nie mogą być oni, ale
twarze tej pary bardzo przypominały Pemę i jej męża. Wytężałem wzrok, bo
miałem uczucie, że to, co w tej chwili widzimy, ma ogromną wagę. O co
chodziło?
Scena znów się zmieniła. Teraz widać było typowy tropikalny rejon
południowo-wschodniej Azji, a może były to Chiny. Tak jak przedtem widok
przeszedł do sceny w domu, gdzie kilka osób, różniących się wyglądem, po kolei
brało na ręce nowo narodzone dziecko i gratulowało rodzicom.
- Nie rozumiesz, co teraz widzimy? - spytał Tashi. - To tam właśnie wędrują
zaginione poczęcia. Przechodzą do różnych rodzin na całym świecie. To musi
być proces channelingu. W jakiś sposób te dzieci najpierw zdobywają wyższą
genetycznie energię Shambhali, a potem przechodzą dalej.
Wił stał zamyślony, po chwili odwrócił się do nas.
- To jest ta przemiana, transformacja - powiedział. - To o tym mówiły
legendy. Shambhala nie przenosi się do jakiegoś jednego miejsca; jej energia
przemieszcza się do wielu różnych miejsc na całym globie.
- Co? - zapytałem.
Tashi spojrzał na mnie z uśmiechem. - Znasz legendę, która mówi, że
pewnego dnia wojownicy Shambhali przybędą ze wschodu i zwyciężą moce zła, i
stworzą idealne społeczeństwo? To nie dzieje się za pomocą mieczy i koni. To
się dzieje dzięki naszym rozwiniętym polom energii, w ten sposób wiedza
Shambhali dociera do świata. I jeśli wszyscy ludzie wszystkich religii, którzy
mocno wierzą w połączenie z boskim źródłem, będą unikać negatywnej modlitwy
i pracować razem, to możemy użyć rozwinięć modlitwy, by przejąć rolę, jaką
teraz odgrywa Sham-bhala.
- Ależ my nie znamy wszystkiego, co oni tu robią - powiedziałem. - Nie
znamy reszty tajemnicy!
W chwili, kiedy to powiedziałem, scena w oknie przestrzennym znów się
zmieniła. Teraz widzieliśmy ogrom ośnieżonych gór i grupę chińskich
helikopterów lecących w naszą stronę. Kiedy helikoptery się zbliżały, kolejne
świątynie waliły się w gruzy, i najpierw przybierały postać starych ruin, a potem
całkowicie zmieniały się w pył. Scena pokazywała teraz na zewnątrz budowlę, w
której byliśmy, po chwili przeniosła się do środka. Zobaczyliśmy samych siebie
stojących w świątyni, a wokół nas były już nie mgliste zarysy postaci, ale
wyraźne obrazy ludzi. Wielu z nich miało na sobie bogate, uroczyste szaty
tybetańskich mnichów, ale wielu było ubranych inaczej. Niektórzy nosili szaty
różnych wschodnich religii, inni byli w tradycyjnych strojach hasydzkich żydów, a
jeszcze inni byli w sutannach i mieli krzyże chrześcijaństwa. Również wielu było
ubranych jak muzułmańscy mułłowie. Co ciekawe, jedna z kobiet przypominała
mi moją sąsiadkę z doliny, gdzie mieszkam. Zatrzymałem na niej dłużej wzrok.
Nagle w moich myślach pojawił się obraz domu. Był bardzo wyraźny: góry
widziane z frontowego okna domu, a potem ten sam widok od strony strumienia.
Pomyślałem o smaku jego wody. Wyobraziłem sobie, że pochylam się nad
strumieniem i piję.
Znów usłyszeliśmy warkot helikopterów, bardzo blisko, i dźwięk rozpadania
się innej świątyni. Tasłii odwrócił się do nas i podszedł na prawo. W
przestrzennym oknie mogliśmy obserwować, co robi. Stał naprzeciw jednej z
tybetańskich mniszek.
- Kto to jest? - spytałem Wiła.
- To pewnie jego babcia - powiedział.
Najwyraźniej rozmawiali ze sobą, ale nie słyszałem słów. W końcu uściskali
się i Tashi pospiesznie wrócił do nas.
Wciąż obserwowałem go w „oknie”, ale kiedy znalazł się z nami, scena
zniknęła. Okno wciąż tam było, ale obraz stał się zamazany, jak w telewizorze
nastawionym na nie istniejący kanał.
Tashi promieniał. - Nie rozumiesz? - spytał. - To jest właśnie świątynia, w
której obserwowano ciebie i Wiła przez cały czas, kiedy próbowaliście odnaleźć
Shambhalę. To ci ludzie używali swoich pól modlitwy, by wam pomóc. Bez nich
nikogo z nas by tu nie było.
Rozejrzałem się i stwierdziłem, że nie mogę już dostrzec nawet zarysów
postaci.
- Gdzie oni poszli!? - wrzasnąłem.
- Musieli odejść - powiedział Tashi, który teraz wpatrywał się w puste okno
unoszące się nad środkiem sali. - Teraz nasza kolej.
W tym momencie potężny huk zatrząsł świątynią i kilka kamieni potoczyło się
ze ścian na zewnątrz.
- To żołnierze - stwierdził Tashi. - Są już tutaj.
Spoglądał w stronę, skąd dochodził warkot helikopterów.
Nagle okno przestrzenne rozjaśniło się i widzieliśmy w nim teraz, jak
Chińczycy wysiadają z helikopterów przed świątynią. Na przodzie szedł
pułkownik Chang i wydawał polecenia. Wyraźnie widać było jego twarz.
- Musimy podnieść jego energię za pomocą naszych pól - powiedział Wil.
Tashi skinął głową i szybko przeprowadził nas przez kolejne Rozwinięcia.
Wizualizowaliśmy, że nasza energia wypełnia nas, potem wypływa na zewnątrz i
dosięga pól chińskich żołnierzy, zwłaszcza Changa, podnosząc ich na poziom
wyższej świadomości i intuicji. Obserwowałem w ołcnie twarz Changa. Zatrzymał
się i spojrzał w górę, jakby czuł energię. Szukałem na jego twarzy wyrazu
wyższego,ja” i dostrzegłem lekką zmianę w jego oczach, a może nawet i
półuśmiech. Rozglądał się po swoich oddziałach.
- Skupcie się na jego twarzy - powiedziałem. - Na jego twarzy.
Kiedy to zrobiliśmy, znów się zatrzymał. Jeden z żołnierzy, najwyraźniej
zastępca, podszedł do niego i zaczął o coś pytać. Przez chwilę Chang ignorował
młodszego oficera, ale powoli podwładnemu udało się pozyskać jego uwagę.
Wskazywał teraz na świątynię, w której byliśmy. Na twarz Changa powrócił
zacięty wyraz. Kazał żołnierzom iść za sobą, a sam ruszył w naszym kierunku.
- Nie działa - powiedziałem.
Wil spojrzał na mnie. - Nie ma tu dakini.
- Musimy już iść! - krzyknął Tashi.
- Ale jak? Gdzie? - spytał Wil.
Tashi odwrócił się do nas. - Musimy przejść przez okno przestrzenne.
Babcia powiedziała, że tak możemy się przedostać do zewnętrznych kultur. Uda
nam się tylko wtedy, jeśli otrzymamy pomoc z tego miejsca, gdzie idziemy, gdy
tam, po drugiej stronie, podniesie się poziom energii.
- Co miała na myśli, mówiąc „pomoc”? - spytałem. - Kto ma pomóc?
Tashi potrząsnął głową. - Nie wiem.
- No cóż, musimy spróbować - krzyknął Wil. - Teraz!
Tashi wyglądał na zdezorientowanego.
- W jaki sposób przechodziliście przez te okna u siebie, w pierścieniach? -
zapytałem.
- Tam mieliśmy wzmacniacze energii - odparł. - Nie jestem pewien, czy
potrafię to zrobić bez nich.
Dotłaiąłem jego ramienia. - Ani mówiła, że wszyscy w pierścieniach są u
progu radzenia sobie bez technologii. Myśl. Jak to zrobić?
Tashi wciąż się wahał. - Nie wiem, naprawdę. To było takie, no,
automatyczne... - zastanawiał się chwilę. - Myślę, że po prostu oczekiwaliśmy, że
to się stanie, i po prostu to się natychmiast działo.
- Zrób tak, Tashi - powiedział Wil, wskazując na okno. - Zrób to teraz.
Widziałem, że Tashi całkowicie się koncentruje. Po chwili spojrzał na mnie. -
Muszę wiedzieć, gdzie chcę się przenieść, żebym mógł to zwizualizować. Gdzie
mamy iść?
- Zaczekaj - powiedziałem. - A ten sen, który miałeś? Czy nie było w nim
wody?
Tashi myślał przez chwilę. - Tak, to było miejsce, z którego wypływała
woda... może to była studnia albo...
- Źródło?! - krzyknąłem. - Źródło z otoczonym kamieniami jeziorkiem?
Wpatrywał się we mnie intensywnie. - Tak myślę.
Spojrzałem na Wiła. - Wiem, gdzie to jest. To źródło na północnym zboczu
doliny, tam gdzie mieszkam. To tam musimy iść.
W tym momencie świątynia znów się gwałtowanie zatrzęsła. Moje myśli
zapełniły obrazy walących się ścian i wybuchy, i musiałem całą siłą woli wyrzucić
je z umysłu, a zamiast tego wyobrazić sobie, że udaje nam się uciec. Czułem się
jak mój ojciec walczący w bitwie, na którą wcale nie chciał iść, ale której nie mógł
uniknąć, bo stawka była zbyt wysoka. Tyle że teraz była to bitwa umysłu.
- Skupcie się! - wrzasnąłem przez huk. - Co robimy?
- Najpierw wizualizujemy, dokąd chcemy iść - powiedział Tashi. - Opisz nam
to miejsce.
Jak najszybciej przekazałem im każdy szczegół: górską ścieżkę, drzewa,
sposób, w jaki płynie woda, kolor liści o tej porze roku. Potem wszyscy
próbowaliśmy pomóc Tashiemu, który koncentrował się na tym obrazie. W
pewnej chwili scena w oknie pokazała dokładnie miejsce, które opisałem.
Wyraźnie widzieliśmy źródło.
- Jest! To jest to! - krzyknąłem uradowany.
Wil zwrócił się do Tashiego. - I co teraz? Twoja babcia mówiła, że
potrzebujemy pomocy.
Przez okno zobaczyliśmy niewyraźnie jakąś postać, wszyscy skupiliśmy się
na tym zamazanym obrazie. Starałem się rozpoznać, kto to jest. To był ktoś
młody, może w wieku Tashiego. W końcu obraz zrobił się wyraźny i poznałem,
kto to.
- To Natalie, córka mojego sąsiada! - krzyknąłem, przypominając sobie moją
pierwszą intuicję o niej. To był obraz tej sceny!
Tashi uśmiecłmął się szeroko. - To moja siostra! Kolejny ogromny fragment
świątyni spadł z liukiem na ziemię.
- Ona nam pomaga! - krzyknął Wil, popychając nas wszystkich w kierunku
okna. - Idziemy!
Z charakterystycznym świstem Tashi wszedł do środka, Wil za nim. Kiedy ja
podchodziłem do przestrzennego okna, zawaliła się tylna ściana budowli, a po
drugiej stronie stał pułkownik Chang. Odwróciłem się, spojrzałem na niego, a
potem wszedłem w okno.
Jego twarz wciąż miała ten zacięty wyraz. Wyciągnął zza pasa
krótkofalówkę.
- Wiem, gdzie idziesz! - krzyknął za mną, a reszta świątyni waliła się w
gruzy. - Wiem!
Kiedy przeszedłem przez okno, moje stopy wylądowały na znajomej ziemi,
na twarzy poczułem ciepłe powietrze. Wróciłem do domu.
Rozejrzałem się wokół. Tashi i Natalie stali razem, patrzyli sobie w oczy i
bardzo szybko rozmawiali. Ich twarze jaśniały, jakby właśnie coś odkryli. Wil stał
obok nich. Był tu też Bill, ojciec Natalie, i kilku innych sąsiadów, w tym ojciec
Brannigan i Sri Devo, i Julie Carmichael, i protestancki pastor. Wszyscy byli
lekko zszokowani.
Pierwszy podszedł do mnie Bill.
- Nie mam pojęcia, skąd się wziąłeś, ale dzięki Bogu, że jesteś.
Wskazałem na duchownych. - Co oni tu robią?
- Natalie kazała im przyjść. Mówiła o legendach i uczyła nas, jak tworzyć
pola modlitwy, takie różne rzeczy. Twierdziła, że to wszystko po prostu jej się
zjawiło. Mówiła, że widzi, co się z tobą dzieje. Poza tym zauważyliśmy, że ktoś
obserwuje twój dom.
Spojrzałem w górę zbocza i już miałem coś powiedzieć, ale Bill był szybszy.
- Natalie powiedziała też coś strasznie dziwnego. Powiedziała, że ma brata. Co
to za dzieciak, z którym teraz rozmawia?
- Później ci wytłumaczę - powiedziałem. - A kto obserwuje mój dom?
Bill nie odpowiedział, bo patrzył, jak Wil i cała reszta idą w naszą stronę.
Wtedy usłyszeliśmy odgłos samochodów. Pod mój dom zajechała niebieska
furgonetka. Wysiadło z niej dwóch ludzi, zauważyli nas i podeszli do skraju
skarpy jakieś sto stóp nad nami.
- To chińskie służby specjalne - powiedział Wil. - Chang ich pewnie
zawiadomił. Musimy stworzyć pole.
Spodziewałem się, że duchowni zapytają, o co chodzi, ale tylko zgodnie
skinęli głowami. Natalie prowadziła nas przez Rozwinięcia. Tashi stał u jej boku.
- Zacznij od energii stwórcy - mówiła. - Poczuj ją w sobie, niech napełni twoje
ciało. Pozwól, by wypłynęła przez czubek twojej głowy i przez twoje oczy. Niech
emanuje na świat jako ciągłe pole modlitwy, aż będziesz widzieć jedynie piękno i
czuć tylko miłość. W stanie podwyższonej czujności oczekuj, że pole to zasili
duchowe pole tych stojących na skarpie ludzi, dając im dostęp do wyższych
intuicji.
Mężczyźni na skarpie patrzyli złowieszczo i zaczęli schodzić ścieżką w
naszą stronę.
Tashi spojrzał na Natalie i skinął głową.
- Teraz - powiedziała - możemy dać moc aniołom.
Spojrzałem na Wiła. - Co?
- Najpierw - ciągnęła Natalie - musisz się upewnić, że twoje pole jest
całkowicie ustawione na to, by wejść w pola tych mężczyzn. Zobacz, jak to się
dzieje. To nie są wrogowie, to są ludzie, dusze, które się boją. Teraz musisz w
pełni uznać anioły i bardzo wyraźnie zwizualizować, że podchodzą do tych
mężczyzn. Teraz, z całą mocą swojego oczekiwania, wizualizuj, że anioły
wzmacniają twoje pole modlitwy. Poproś, aby dodały energii wyższemu „ja” tych
mężczyzn daleko mocniej, niż my jesteśmy w stanie sami to zrobić, aby wzniosły
tych mężczyzn do poziomu świadomości, w którym zło jest niemożliwe.
Wpatrywałem się w tych dwóch na zboczu, szukałem jaśniejszego miejsca,
które wskazywałoby na obecność dakini. Wytężałem wzrok, ale niczego nie
widziałem.
- To nie działa - powiedziałem do Wiła.
- Patrz! - krzyknął cicho. - Tam w górze, na prawo. Teraz powoli dostrzegłem
zbliżające się światło, po chwili zrozumiałem, że otacza ono postać, która idzie w
stronę mężczyzn. Człowiek otoczony światłem miał na sobie... mundur
okręgowego szeryfa.
- Kim jest ten facet? - spytałem Bila. - Wygląda znajomo.
- Poczekaj - rzucił Wil. - To nie jest człowiek.
Z zapartym tchem patrzyłem, jak szeryf rozmawia z tamtymi dwoma. Światło
otoczyło ich i w końcu odwrócili się i zaczęli iść w kierunku swojego samochodu.
I choć szeryf nie ruszył się z miejsca, to światło rozciągnęło się i cały czas ich
otaczało, aż dosięgło także samochodu. Szybko odjechali.
- Rozwinięcia zadziałały - stwierdził Wil.
Nie słuchałem go jednak, wzrok miałem utkwiony w szeryfie, który teraz
odwrócił się twarzą do nas. Był wysoki, miał czarne włosy. Gdzie ja go już
wcześniej widziałem?
Dotarło to do mnie dopiero, gdy znów się odwrócił i odszedł. To był ten sam
człowiek, którego spotkałem nad basenem w hotelu w Katmandu, ten, który
pierwszy opowiedział mi o badaniach nad modlitwą, i ten sam, którego
widywałem chwilami przy kilku innych okazjach, ten, którego Wil nazwał moim
aniołem stróżem.
- One zawsze występują jako ludzie, jeśli jest to konieczne - powiedział
Tashi, który podszedł teraz do mnie razem z Natalie.
- Właśnie ukończyliśmy Czwarte Rozwinięcie - dodał Tashi. - Nareszcie
znamy tajemnicę Shambhali. Teraz możemy zacząć robić to samo, co robiono w
Shambhali. Oni przyglądali się światu, znajdowali kluczowe sytuacje i pomagali
im nie tylko mocą własnych pól modlitwy, lecz także mocą sfer anielskich. Taka
jest rola aniołów, wzmacnianie mocy.
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Dlaczego to nie podziałało, kiedy
usiłowaliśmy zatrzymać Changa, tuż przed tym, zanim przeszliśmy przez okno?
- Bo nie znałem ostatniego kroku - przyznał Tashi. - Nie rozumiałem do
końca, co robiono w świątyniach, zanim nie porozmawiałem z Natalie.
Dawaliśmy Changowi energię, co było konieczne, ale nie wiedzieliśmy, że mamy
przywołać anioły, by wzmocniły naszą energię i zainterweniowały. Trzeba zacząć
od pełnego uznania aniołów, ale potem, na tych poziomach energii, musimy
upoważnić je do działania. Musimy to zrobić z pełną świadomością i intencją.
Poprosić je, by przyszły.
Tashi zamilkł i w zamyśleniu spoglądał na horyzont. Na jego twarzy błąkał
się uśmiech.
- O co chodzi, Tashi? - spytałem.
- To Ani i reszta tych z Shambhali - powiedział. - Łączą się z nami. Czuję ich.
- Poprosił wszystkich o uwagę. - Jest jeszcze coś, co możemy zrobić. Możemy
poprosić anioły, by cały czas strzegły tej doliny.
Znów podążaliśmy za Natalie, która prowadziła nas przez proces ustawiania
specjalnego pola, które miało sięgać we wszystkich kierunkach aż po szczyty
porośniętych drzewami grzbietów, obejmować całą dolinę. Następnie prowadziła
nas przez proces „upoważniania”, proszenia aniołów, by nas chroniły.
- Zwizualizujcie anioła, który stoi na każdym z tych szczytów - powiedziała. -
Shambhala zawsze była strzeżona. My też możemy być chronieni.
Przez kilka minut wszyscy skupialiśmy się na górach. Potem Tashi i Natalie
zaczęli z ożywieniem rozmawiać. Przysłuchiwaliśmy się temu. Mówili o innych
dzieciach, które przeszły przez Shambhalę przed narodzeniem, i o tym, że
muszą się obudzić, gdziekolwiek są. Powiedzieli, że dzieci, które teraz
przychodzą na świat, mają większą moc niż kiedykolwiek przedtem. Są większe,
mocniejsze, bardziej inteligentne w zupełnie nowy sposób. Śpiewają, tańczą,
uprawiają więcej sportowych dyscyplin, komponują, piszą. Coraz więcej z nich
rozwija swe talenty w o wiele młodszym wieku, niż to się działo w poprzednich
pokoleniach. Jest tylko jeden problem. Siła ich oczekiwań jest o wiele większa,
jednak nie umieją w pełni kontrolować skutków swoich myśli, ale mogą się
nauczyć, w jaki sposób działają pola modlitwy. A my możemy im pomóc.
Duchowni wraz z Tashim i Natalie skierowali się w stronę domu jej ojca,
Billa. Młodzi wciąż z ożywieniem rozmawiali.
Przez chwilę ogarnęły mnie wątpliwości. Mimo tego wszystkiego, czego się
nauczyłem, wciąż nie mogłem uwierzyć, że ludzie mogą „upoważniać” anioły do
działania.
- Naprawdę myślisz, że możemy wzywać anioły, by pomagały nam i innym?
- spytałem Wiła. - Czy to możliwe, byśmy mieli aż taką moc?
- To nie takie proste - odparł. - Ktoś, kto ma negatywne intencje, nawet nie
ma co próbować. To w ogóle nie działa, jeśli nie jesteśmy w pełni połączeni z
energią stwórcy i nie wysyłamy swojej energii, by pomagała innym. Jeśli w grę
wchodzi choćby najmniejszy cień ego albo gniew, to cała energia znika i anioły
nie mogą odpowiedzieć. Rozumiesz, o czym mówię? Jesteśmy wysłannikami
Boga. Możemy uznawać i utrzymywać wizję boskich zamiarów i jeżeli naprawdę
jesteśmy w zgodzie z jego wolą, to będziemy mieć dość energii modlitwy, by
skierować anioły do działania.
Potaknąłem. Wiedziałem, że ma rację.
- Rozumiesz, co my tu mamy? - spytał. - Wszystkie te informacje, to przecież
Jedenaste Wtajemniczenie. Wiedza o polach modlitwy posuwa ludzką kulturę o
krok naprzód. Kiedy zrozumieliśmy Dziesiąte, że celem naszego istnienia na tej
planecie jest stworzenie idealnej duchowej kultury dzięki urzeczywistnieniu wizji,
wciąż czegoś jeszcze brakowało. Nie wiedziehśmy, w jaki sposób tę wizję
utrzymać. Nie znaliśmy szczegółów, jak używać naszej wiary i oczekiwań na
poziomie energetycznym. Teraz wiemy. Dała nam to rzeczywistość Shambhali,
tajemnica pól modlitwy. Możemy teraz utrzymywać wizję duchowego świata i
działać tak, by przez naszą twórczą energię tę wizję urzeczywistnić. Ludzka
kultura nie rozwinie się dalej, dopóki świadomie nie użyjemy tej mocy w służbie
duchowej ewolucji. Musimy robić to, co czyniono w świątyniach, czyli
metodycznie ustawiać swoje pola modlitwy na wszelkie te kluczowe sytuacje,
które mogą wprowadzić zmiany. Prawdziwa rola mediów, zwłaszcza telewizji,
polega na wskazywaniu głównych problemów. Musimy zauważyć każdą
dyskusję, każdą naukową debatę, każdą walkę, która toczy się pomiędzy
mrokiem i światłem, i poświęcić czas, by użyć swojego pola.
Rozejrzał się wokół. - Możemy to robić w małych społecznościach, w
kościołach, w grupach przyjaciół, na całym świecie. A gdyby tak moc wszystkich
religii połączyć w jedno gigantyczne, jednorodne pole modlitwy? W tej chwili to
pole jest podzielone, a nawet niszczone przez nienawiść i negatywną modlitwę.
Dobrzy ludzie pozwalają, by ich myśli zasilały zło, myśląc, że to nie ma
znaczenia. Ale gdyby to się zmieniło? Gdybyśmy ustawili pole większe, niż świat
to dotąd widział, pole ogarniające całą planetę, by podnieść na wyższy poziom
tych wszystkich, którzy chcą mieć władzę i kontrolę nad innymi? Gdyby grupa
reformatorów w każdej profesji, w każdym zawodzie, umiała to zrobić? Gdyby
świadomość tego pola miała taki ogromny zasięg?
Wil zatrzymał się na chwilę. - I gdybyśmy wszyscy naprawdę wierzyli w
anielskie istoty - ciągnął dalej - i wiedzieli, że mamy naturalne prawo, by je prosić
o interwencję? Nie ma takiej sytuacji, na którą wtedy nie moglibyśmy wpłynąć.
Nowe milenium może wyglądać całkiem inaczej od mijającego. Bylibyśmy
prawdziwymi wojownikami Shambhali wygrywającymi bitwę o to, jak ma
wyglądać przyszłość.
Przestał mówić i spojrzał na mnie poważnie. - To prawdziwe wyzwanie tego
pokolenia. Jeśli nam się nie uda, to wszystkie poświęcenia poprzednich pokoleń
pójdą na marne. Możemy nie przetrwać skutków wyniszczenia środowiska albo
zdradzieckich działań „kontrolerów”. Ważne jest - mówił dalej - by zacząć od
stworzenia „sieci” świadomego myślenia. Od połączenia ze sobą wojowników...
Każda osoba, która wie, powinna się połączyć ze wszystkimi, których zna, a
którzy chcą wiedzieć.
Milczałem. Słowa Wiła sprawiły, że pomyślałem o Yinie i wszystkich ludziach
żyjących pod chińską tyranią. Co się z nim stało? Nie dałbym rady bez jego
pomocy. Powiedziałem Wilowi, o czym myślę.
- Wciąż jeszcze możemy go odnaleźć - odparł. - Pamiętaj, że telewizja to
tylko pierwszy krok w doskonaleniu oka umysłu. Postaraj się odnaleźć obraz
tego, gdzie jest Yin.
Potaknąłem. Starałem się, by zupełnie wyciszyć swój umysł, i myśleć tylko o
Yinie. Zamiast niego pojawiła mi się twarz pułkownika Changa. Wzdrygnąłem
się. Powiedziałem Wilowi, co się stało.
- Przypomnij sobie, jak pułkownik wyglądał tam w górach, kiedy zaczynał się
budzić. Znajdź ten wyraz w obrazie jego twarzy.
Odnalazłem to w umyśle i nagle obraz zmienił się i zobaczyłem Yina w
więziennej celi, otoczonego przez straże.
- Widzę Yina - powiedziałem, rozwijając energię modlitwy i wzywając na
pomoc wyższe sfery, aż obszar wokół Yina stał się jaśniejszy. Wtedy
zwizualizowałem, że światło się rozszerza i obejmuje wszystkich, którzy go
trzymają w więzieniu.
- Ujrzyj anioła u boku Yina - podpowiedział Wil - i u boku pułkownika.
Skinąłem głową. Myślałem o tybetańskiej regule współczucia. Wil uniósł
brew i uśmiechnął się, gdy wciąż skupiałem się na obrazach. Yin będzie
bezpieczny. Tybet w końcu będzie wolny. Tym razem nie miałem wątpliwości.