Pole walki
[Przełożył: Michał Wroczyński]
1 Panie Renshaw?
Głos recepcjonisty zza biurka dotarł do niego w chwili, kiedy był
już w połowie drogi do windy. Zniecierpliwiony Renshaw odwrócił
się w jego stronę i przełożył torbę podróżną z jednej ręki do
drugiej. Koperta wypchana dwudziesto- i pięćdziesięciodolarowymi
banknotami, którą miał w kieszeni płaszcza, głośno zaszeleściła.
Praca poszła mu bardzo dobrze, a wynagrodzenie było znakomite –
nawet po odjęciu piętnastu procent dla organizacji. W tej chwili
marzył tylko o gorącym prysznicu, szklaneczce ginu z tonikiem i
wygodnym łóżku.
1 O co chodzi?
3 Przesyłka, sir. Może pan pokwitować?
Renshaw podpisał druk i obrzucił bacznym spojrzeniem
prostokątną paczkę. Na przyklejonej etykietce widniały jego
nazwisko i adres wypisane ostrym, pochyłym, ręcznym pismem,
które wydało mu się znajome. Sięgnął po paczkę leżącą na
wykonanym z imitacji marmuru blacie biurka i potrząsnął nią. W
środku coś cicho zagrzechotało.
5 Panie Renshaw, czy mam ją przysłać na górę?
6 Nie trzeba, wezmę ze sobą.
Pakunek miał jakieś siedemdziesiąt centymetrów długości i od
biedy można go było wziąć pod pachę. W windzie położył paczkę na
wysłanej pluszową wykładziną podłodze i do specjalnego nad
rzędem normalnych guzików wsunął klucz; jechał do swego
apartamentu mieszczącego się na dachu wieżowca. Winda ruszyła
łagodnie i cicho. Zamknął oczy; na czarnym ekranie pamięci
ponownie pojawiły się obrazy z wykonanej roboty.
Jak zawsze, wszystko zaczęło się od telefonu Cala Batesa.
„Johnny, czy jesteś dyspozycyjny?”
Dyspozycyjny był dwa razy do roku, a jego minimalna stawka
wynosiła dziesięć tysięcy dolarów. Cieszył się opinią dobrego i
solidnego fachowca, ale tak naprawdę klienci płacili mu za jego
naturę drapieżcy. John Renshaw był ludzkim sępem,
ukształtowanym przez genetykę i środowisko do tego, żeby dwie
rzeczy robić bezbłędnie: zabijać i przetrwać.
Po telefonie Batesa w skrzynce na listy pojawiła się płowo żółta
koperta. Nazwisko, adres, fotografia. Musiał to dokładnie wryć sobie
w pamięć, a następnie spalić kopertę razem z zawartością, popiół
zaś wyrzucić do kosza na śmieci.
Tym razem twarz na zdjęciu należała do biznesmena z Miami,
Hansa Morrisa, założyciela i właściciela fabryki zabawek Morris Toy
Company. Ktoś chciał usunąć go ze swej drogi i przyszedł z tym do
organizacji. Organizacja za pośrednictwem Calvina Batesa zwróciła
się do Johna Renshawa. Trach! Żałobnicy, proszę nie zapominać o
kwiatach.
Drzwi windy rozsunęły się. Podniósł przesyłkę i wyszedł na
korytarz. Otworzył mieszkanie i stanął w progu. O tej porze dnia, o
trzeciej po południu, przestronny salon skąpany był w blasku
kwietniowego słońca. Renshaw tkwił chwilę nieruchomo, radując
oczy tym widokiem, a następnie postawił paczkę na końcu
znajdującego przy drzwiach stołu i poluzował krawat. Później
położył na przesyłce kopertę i ruszył w stronę tarasu.
Rozsunął szklane drzwi i wyszedł na powietrze. Panowało prze-
nikliwe zimno, więc wiatr przewiewał jego cienki płaszcz. Niemniej
Renshaw spoglądał przez chwilę na miasto wzrokiem generała
lustrującego podbitą krainę. Po ulicach, niczym maleńkie żuczki,
sunęły samochody. Daleko, prawie ginąc w złocistej, popołudniowej
mgiełce, lśnił Bay Bridge niczym miraż zrodzony w umyśle
szaleńca. Po stronie wschodniej, niemal całkiem zasłonięte
drapaczami chmur w śródmieściu, tłoczyły się odrażające i brudne
kamienice czynszowe z lasem metalowych anten telewizyjnych na
dachach. Tak, tutaj było zdecydowanie lepiej. Lepiej niż w
rynsztokach.
Wrócił do mieszkania, zamknął dokładnie prowadzące na taras
drzwi i przeszedł do łazienki, aby wziąć długi, gorący prysznic.
Kiedy czterdzieści minut później z drinkiem w dłoni zasiadł i
zabrał się do oglądania przesyłki, spowijający podłogę dywan koloru
wina był już prawie całkowicie pogrążony w cieniu. Nadchodził
wieczór.
Bomba.
Naturalnie nie była to bomba, ale należało postępować tak, jakby
paczka to właśnie zawierała. Dlatego Renshaw chodził jeszcze
wyprostowany po ziemi i miał się bardzo dobrze, podczas gdy tylu
innych wylądowało w niebie w ogromnym biurze dla bezrobotnych.
Jeśli jednak była to bomba, to na pewno nie zegarowa. Paczka
leżała w całkowitej ciszy; szydercza i enigmatyczna. Tak czy owak,
w obecnych czasach najbardziej prawdopodobny był plastik. Mniej
kapryśny niż całe to zegarowe potomstwo płodzone przez Westclox
i Big Ben.
Renshaw popatrzył na stempel pocztowy. Miami. 15 kwietnia. A
więc sprzed pięciu dni. Zateni to nie bomba z opóźnionym
zapłonem. W przeciwnym razie mogłaby, na przykład, eksplodować
w hotelowym sejfie.
Miami. Tak. I to ostre, pochyłe, ręczne pismo. Na biurku
smagłego biznesmena stała oprawiona w ramkę fotografia:
Staruszka na zdjęciu była jeszcze bardziej smagła, a na głowie
miała typową rosyjską chustkę ściśle otulającą twarz. Na dole
fotografii widniał napis: "Od Twojej najbardziej pomysłowej
dziewczynki - Mama".
Jakiż to najlepszy pomysł, mamusiu? Samodzielnie zastawić
śmiertelną pułapkę?
Założył ręce na piersi i bacznie lustrował pakunek, Nie
zastanawiał się nad nie związanymi z tematem pytaniami; na przy-
kład: w jaki sposób najbardziej pomysłowa dziewczynka Morrisa
znalazła jego adres. To były pytania na później i odpowie na nie Cal
Bates. Teraz zupełnie nieistotne.
Prawie odruchowo wyciągnął z portfela mały, celuloidowy
kalendarzyk i zgrabnie wsunął go pod szpagat obwiązujący
zawiniętą w brązowy papier przesyłkę. Następnie wsunął kartonik
pod taśmę klejącą, która trzymała jedną z zakładek opakowania na
boku pudełka. Róg pod sznurkiem odkleił się bez trudu.
Renshaw dłuższą chwilę obserwował paczkę, po czym pochylił się
nad nią i lekko pociągnął nosem. Tektura, papier, sznurek. Nic
więcej. Obszedł stolik, przykucnął i powtórzył operację na drugim
końcu przesyłki. Szare palce zmierzchu z wolna rozsiewały w
mieszkaniu mrok.
Brązowy papier pod sznurkiem rozchylił się z jednej strony i
Renshaw ujrzał pod spodem matowe, zielone pudełko. Metalowe. Z
zawiasami. Wyciągnął scyzoryk i przeciął szpagat. Kilka ruchów
końcem noża i pokazała się cała skrzyneczka.
Pomalowana była w zielone i czarne plamy, a na wierzchu
widniały białe litery układające się w słowa: WIETNAMSKI KUFEREK
SZEREGOWCA. A poniżej: 20 żołnierzy piechoty, 10 helikopterów, 2
żołnierzy z cekaemami, 2 żołnierzy z bazookami, 2 medyków, 4
jeepy. A dalej: flagi sygnalizacyjne. I jeszcze niżej w rogu: Morris
Toy Company, Miami, Floryda.
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć pudełka, ale natychmiast ją cofnął.
W środku kuferka coś się poruszyło.
Renshaw wyprostował się, po czym nieśpiesznie ruszył w stronę
kuchni i przedpokoju. Pozapalał wszystkie światła.
Wietnamski kuferek kołysał się, a pod nim szeleścił brązowy
papier. Nagle pudełko przechyliło się bardzo mocno i z cichym
stuknięciem spadło na dywan. Wylądowało na boku. Wieczko na
zawiasach uchyliło się na jakieś pięć centymetrów.
W szczelinie pojawiła się malutka, trzycentymetrowej wysokości
sylwetka żołnierza piechoty. Renshaw spoglądał na to nieruchomym
wzrokiem. Nie starał się nawet dociekać, czy to, co widzi, dzieje się
naprawdę, czy jest wyłącznie halucynacją - zastanawiał się tylko,
jakie to będzie miało konsekwencje dla jego przeżycia.
Żołnierze nosili tycie, wojskowe peleryny, hełmy i plecaki polowe.
Na ramionach trzymali maleńkie karabiny. Dwóch spojrzało przez
pokój na Renshawa. Ich oczy, maleńkie jak kulki w długo- pisie,
błyszczały.
Pięciu, dziesięciu, dwunastu; cała dwudziestka. Jeden z nich
gestykulował, wydawał rozkazy pozostałym. Ustawili się w szeregu
w szczelinie, jaka powstała między korpusem pudełka a wieczkiem;
i zaczęli pchać to ostatnie. Szczelina powiększała się.
Renshaw chwycił z kanapy wielką poduszkę i zaczął podchodzić w
ich stronę. Wydający rozkazy oficer odwrócił się do żołnierzy i dał
znak ręką. Szeregowcy zakręcili się w miejscu, pozdejmowali z
ramion karabiny. Rozległy się ciche, delikatne dźwięki wystrzałów,
a Renshaw poczuł się nagle tak, jakby użądlił go rój pszczół.
Cisnął poduszką. Najpierw zmiotła żołnierzy, rozrzucając ich po
podłodze, a następnie trafiła w samo pudełko, które otworzyło się
na oścież. Niczym rój komarów z cichym, wysokim bzyczeniem z
kuferka wyfrunęła chmara miniaturowych helikopterów
pomalowanych na ochronny, zielony kolor.
Do uszu Renshawa dobiegł cichutki dźwięk phut! phut!; z ot-
wartych drzwi helikopterów wystawały cieniutkie jak ostrza szpilek
lufy rozbłyskujące pomarańczowym ogniem. Igiełki bólu przeszyły
mu brzuch, prawą rękę i szyję. Wyciągnął rozwartą dłoń i chwycił
jedną z maszyn - palce poraził straszny ból; trysnęła krew.
Skrzydełka wirnika rozerwały na palcach ciało do kości, zostawiając
pionowe, krwawe pręgi. Pozostałe helikoptery trzymały się w
bezpiecznej odległości, krążąc wokół niego jak gzy. Trafiony
helikopter uderzył z impetem w dywan i znieruchomiał.
Nagły rozdzierający ból w stopie sprawił, że Renshaw wrzasnął.
Jeden z żołnierzy piechoty stał na jego bucie i wbijał mu w kostkę
bagnet. Z dołu na Renshawa patrzyła wykrzywiona w grymasie
twarz ciężko oddychającego szeregowca.
Renshaw kopnął figurkę, która niczym pocisk śmignęła przez cały
pokój i rozmazała się na ścianie. Nie było nawet krwi; tylko gęsta,
purpurowa zawiesina.
Rozległa się cicha, przypominająca kaszlnięcie detonacja i udo
przeszył mu potworny ból. Z kuferka wynurzył się żołnierz
uzbrojony w bazookę. Z wylotu lufy unosił się leniwie czarny
obłoczek dymu. Renshaw spojrzał na nogę i ujrzał wypaloną w
spodniach czarną dziurę o średnicy ćwierćdolarówki. Ciało pod
spodem było zwęglone.
Ten mały skurwiel do mnie strzelił!
Odwrócił się i wbiegł do przedpokoju, a stamtąd do sypialni. Obok
policzka, mieląc powietrze łopatkami wirnika, przeleciał mu
helikopter. Cichutki terkot CKM-u. Maszyna odleciała.
Pod poduszką trzymał pistolet, magnum, kaliber .44 -
wystarczający, żeby we wszystkim, w co trafi kula, zrobić dziurę
wielkości dwóch pięści. Renshaw na zimno uświadomił sobie, że
czeka go strzelanie do ruchomych celów niewiele większych niż
podrzucane żaróweczki od latarki.
Do pokoju wleciały dwa następne helikoptery. Siedząc jeszcze na
łóżku, Renshaw wypalił z pistoletu i jeden śmigłowiec eksplodował.
To już drugi. Wycelował w trzecią maszynę... nacisnął spust...
Zrobił unik! Cholera jasna, zrobił unik!
Helikopter zatoczył nagle szaleńczą pętlę i z ogromną szybkością
okrążył mu głowę; wirniki bojowej maszyny kręciły się z zawrotną
prędkością. Przez mgnienie oka widoczny był przykucnięty w
otwartych drzwiach helikoptera jeden z żołnierzy obsługujących
CKM. Strzelał krótkimi, morderczymi seriami. Renshaw rzucił się na
ziemię i potoczył.
Oczy! Skurwiel celuje mi w oczy!
Nie wstając z podłogi, oparł się plecami o ścianę. Rewolwer
trzymał przy piersi. Ponownie nadleciał śmigłowiec. Zawisł na
chwilę w powietrzu, po czym najwyraźniej rozpoznawszy wspaniałą,
morderczą broń Renshawa, znurkował i szybko odleciał do salonu.
Renshaw podniósł się. Kiedy stanął na zranionej nodze, twarz
wykrzywił mu grymas bólu. Rana krwawiła. Bo i dlaczego miałaby
nie krwawić? - zadał sobie w duchu pytanie. Nie każdy ma
szczęście zostać trafionym z bazooki, a później móc jeszcze o tym
opowiadać.
A więc to mamusia była tą najbardziej pomysłową dziewczynką?
To ona za tym wszystkim stała.
Ściągnął z poduszki poszewkę, podarł ją na pasy, owinął nimi
ranę, po czym wziąwszy małe lusterko, którego używał do golenia,
zbliżył się do drzwi prowadzących na korytarz. Uklęknął, położył
lusterko na dywanie pod odpowiednim kątem i zerknął w nie.
Rozłożyli się obozem obok kuferka; tak, Renshaw nie miał co do
tego wątpliwości. Miniaturowi żołnierze biegali tu i tam, rozstawiali
namioty. Między nimi jeździły pięciocentymetrowej wysokości
jeepy. Żołnierzem, którego kopnął, zajmował się medyk. Nad
obozem, na wysokości stolika do kawy, krążyło osiem ocalałych
helikopterów.
W pewnym momencie żołnierze dostrzegli lusterko; trzech z nich
uklękło na kolanie i zaczęło strzelać. W chwilę później szkło pękło w
czterech miejscach.
W porządku, w porządku.
Renshaw wrócił do gabinetu i wziął ciężkie, niewiele warte
pudełko z mahoniu, które dostał od Lindy na Gwiazdkę. Zważył je w
ręku, skinął z uznaniem głową, podszedł do drzwi i wychylił się.
Wziął mocny zamach i cisnął pudełkiem jak pitcher szybką piłkę.
Poszybowało wdzięcznym łukiem i trafiło w cel, obalając lilipucie
figurki niczym kręgle. Jeep dwukrotnie przekoziołkował. Renshaw
błyskawicznie podszedł do drzwi salonu i widząc rozciągniętego na
ziemi żołnierza, wymierzył mu straszliwego kopniaka.
Kilkunastu szybko podniosło się z podłogi. Niektórzy uklęknęli i
otworzyli ogień. Inni szukali osłony. Pozostali schronili się w
kuferku.
Renshaw ponownie poczuł w nogach i torsie ukłucia pszczelich
żądeł, ale żaden pocisk nie trafił powyżej klatki piersiowej.
Zapewne odległość była już zbyt duża. Nieważne; i tak nie miał
zamiaru się wycofywać. Właśnie tak.
Kolejny jego strzał chybił - cele były tak cholernie małe - ale
następny pocisk trafił żołnierza.
Helikoptery przypuściły następną, dziką szarżę: Tym razem
maleńkie pociski trafiły go w twarz; nad i pod oczyma. Strącił
dłonią jedną maszynę, a po sekundzie drugą. Z bólu świeczki
stanęły mu przed oczyma.
Ocalałe śmigłowce utworzyły dwie grupy i w popłochu odleciały.
Renshawowi krew zalała oczy. Otarł ją przedramieniem. Zamierzał
właśnie oddać kolejny strzał, ale się powstrzymał. Żołnierze, którzy
schronili się w kuferku, wytaszczali z niego coś... Coś, co wyglądało
jak...
Powietrze przecięła z trzaskiem błyskawica ognia i od ściany po
lewej stronie Renshawa odprysnął kawał drewna.
...wyrzutnia rakiet!
Strzelił, chybił, odwrócił się na pięcie i czmychnął do łazienki w
drugim końcu korytarza. Zatrzasnął za sobą drzwi, przekręcił
zasuwę. Z lustra popatrzył nań oszołomionym, nawiedzonym
wzrokiem rozpalony walką Indianin. Po twarzy, z ranek nie
większych niż okruchy pieprzu, spływały mu strużki czerwieni. Z
policzka zwisał płatek skóry. Na karku paliło głębokie przecięcie.
Przegrywam!
Przeciągnął drżącą dłonią po v0łosach. Drogę do drzwi
wyjściowych miał odciętą. Do telefonu i do kuchni też. Dysponowali
tą przeklętą wyrzutnią rakiet. Bezpośredni celny strzał z całą
pewnością roztrzaskałby mu głowę.
Cholera jasna, tego nawet nie było w spisie na pudełku!
Brał właśnie głęboki oddech, ale gwałtownie, ze świstem wypuścił
powietrze z płuc i głośno chrząknął. Coś z okropnym trzaskiem
rąbnęło w drzwi łazienki i w drewnie pojawiła się dziura wielkości
pięści. Opalone brzegi dymiły. Przez chwilę na po- strzępionych
krawędziach drewna tańczyły niewielkie płomyki... kolejny błysk...
kolejny pocisk. W drzwiach powstała jeszcze większa dziura, a na
dywanik posypały się płonące drzazgi. Zdusił je nogą, ale przez
wybity otwór z wściekłym warkotem wleciały dwa helikoptery.
Mikroskopijne kule z CKM-u trafiły Renshawa w tors.
Z głośnym jękiem rozpaczy gołą ręką strącił jedną maszynę,
znów głęboko raniąc sobie palce. Prawem ostatniej szansy chwycił
ciężki ręcznik kąpielowy i chlasnął nim w drugi samolocik. Ma-
szyna wirując spadła na podłogę, a Renshaw zgniótł ją nogą.
Oddychał ciężko i chrapliwie. Oko zalewał mu strumień gorącej i
piekącej krwi. Starł ją ręką.
Cholera, to chyba trochę nauczy ich rozumu.
Faktycznie, najwyraźniej nauczyło. Przez kwadrans nic się nie
działo. Renshaw siedział na skraju wanny i gorączkowo myślał. Na
pewno musi istnieć jakieś wyjście z tego ślepego zaułka. Musi
istnieć. Gdyby tylko znalazł sposób, aby zajść ich od tyłu...
Odwrócił się i popatrzył na niewielkie okienko nad wanną. Istniał
sposób. Oczywiście, że istniał.
Jego wzrok padł z kolei na stojący na apteczce pojemnik z
benzyną do zapalniczek. Sięgnął po niego, ale w tej samej chwili
usłyszał szelest.
Błyskawicznie odwrócił się w stronę drzwi i uniósł magnum..: ale
to był tylko skrawek papieru wsunięty pod dolną szczelinę w
drzwiach. Szczelinę, która, jak ponuro skonstatował, była za wąska
nawet na to, żeby któryś z nich zdołał się tamtędy przecisnąć.
Na papierze widniało tylko jedno, napisane maleńkimi literkami
słowo:
Kapitulacja
Renshaw uśmiechnął się posępnie i do kieszeni na piersi wsunął
pojemnik z benzyną do zapalniczek. Na apteczce leżał ogryzek
ołówka. Szybko napisał nim na kartce inne słówko i wsunął ją pod
drzwi.
DUPKI
W powietrzu pojawił się nagle grad pocisków rakietowych, więc
Renshaw się cofnął. Rakietki łukiem przeleciały przez wybitą w
drzwiach dziurę i eksplodowały w jasnobłękitnych kafelkach
powyżej wieszaka na ręczniki; zamieniając elegancką, wytworną
glazurę w księżycowy krajobraz. Zasłonił ręką twarz przed gradem
rozpalonych szrapneli. W koszuli na plecach pojawiły się palące
żywym ogniem dziurki.
Ruszył się, kiedy kanonada ustała. Stanął na krawędzi wanny i
otworzył okienko. Popatrzyły nań zimno gwiazdy. Okno było
wąskie, a za nim ciągnął się również bardzo wąski gzyms. Ale nie
było czasu myśleć.
Wychylił się mocno. Zimny wiatr smagnął pokaleczoną twarz i
szyję niczym otwarta dłoń. Opierając ciężar ciała na rękach,
wysunął się tak daleko, że aż zaczął tracić równowagę, i popatrzył
w dół. Czterdzieści pięter. Z tej wysokości ulica miała szerokość
torów dziecięcej kolejki. Jasne, migające światła miasta lśniły
szaleńczo jak porozrzucane brylanty.
Ze złudną łatwością wytrenowanego gimnastyka Renshaw
uklęknął na parapecie. Gdyby w tej chwili przez dziurę w drzwiach
wleciał do łazienki któryś z przypominających osy helikopterów,
jeden strzał w jego wypięty tyłek wystarczyłby, żeby Renshaw
rozpoczął długi, pełen wrzasku lot ku ziemi.
Ale żadna maszyna się nie pojawiła. Przekręcił się i wysunął
nogę. Chwycił za biegnący nad głową okapik. Po chwili stał już na
występie po zewnętrznej ścianie wieżowca.
Nie myśląc o przyprawiającej o zawrót głowy przepaści pod
stopami, nie myśląc, co by się stało, gdyby jego śladem poleciał
któryś helikopter, Renshaw ruszył do miejsca, gdzie zbiegały się
ściany budynku.
Pięć metrów... trzy... jeden. Przystanął. Przyciskał klatkę
piersiową do muru, rozpostarł ręce na jego szorstkiej powierzchni.
W kieszeni koszuli czuł pojemnik z benzyną, a za paskiem spodni
uspokajający ciężar zatkniętego tam magnum.
Teraz tylko przekroczyć ten cholerny załom.
Ostrożnie przesunął stopę za róg i oparł na niej ciężar ciała.
Zbiegające się pod kątem prostym ściany naciskały na brzuch i
klatkę piersiową jak ostrza brzytwy. Przed nosem miał
rozsmarowane na murze ptasie guano. Jezu Chryste, jak mogą
latać na tej wysokości! - pomyślał idiotycznie.
Poślizgnęła mu się lewa stopa.
Przez dziwaczny, trwający nieskończone wieki ułamek sekundy,
chwiał się na krawędzi, wymachując rozpaczliwie prawą ręką, żeby
złapać równowagę. Po chwili ściskał już obiema rękami schodzące
się ściany niczym najczulszy kochanek i ciężko dyszał.
Niebawem przesunął za załom drugą stopę.
Dziesięć metrów przed sobą miał balkon prowadzący do jego
własnego salonu.
Wstrzymując oddech, ruszył ostrożnie w tamtą stronę.
Dwukrotnie nadchodziły silne podmuchy wiatru, które ż łatwością
mogły strącić go z gzymsu, więc musiał przystawać.
W końcu zacisnął dłonie na kutej w żelazie, pełnej ornamentów
balustradzie tarasu.
Bezszelestnie wspiął się na nią i zeskoczył na podłogę balkonu.
Rozsuwane szklane drzwi od strony pokoju do połowy tylko były
zasłonięte grubymi kotarami i dzięki temu mógł ostrożnie zajrzeć
do środka.
Nad bezpieczeństwem kuferka czuwało czterech żołnierzy, którym
asystował helikopter. Reszta oddziału skupiła się zapewne przy
wyrzutni rakiet pod drzwiami łazienki.
W porządeczku. Teraz wejść jak włamywacz. Wykończyć tych
przy kuferku i w te pędy do drzwi wyjściowych. Szybko do taksówki
i na lotnisko. Do Miami, gdzie należy odnaleźć najbardziej
pomysłową dziewczynkę Morrisa. Pomyślał sobie, że może spalić jej
twarz miotaczem ognia. Byłaby to przepyszna zemsta.
Ściągnął koszulę i z rękawa oderwał długi pas materiału. Resztę
niepotrzebnej już koszuli rzucił na dół; opadała w luźnych splotach.
Zdjął plastikową zatyczkę z pojemnika z benzyną i wepchnął do
środka materiał, zostawiając tylko piętnastocentymetrową na-
sączoną końcówkę.
Wyjął z kieszeni zapalniczkę, wziął głęboki wdech i pokręcił
kciukiem kółko. Przytknął płomyk do gałganka. Kiedy szmatka
zajęła się ogniem, z rozmachem otworzył rozsuwane drzwi i
wskoczył do pokoju.
Pilot helikoptera zareagował natychmiast, pikując na niego jak
kamikaze. Ale Renshaw gnał już po dywanie, rozsiewając wokół
krople płynnego ognia. Nawet nie czuł przeszywającego bólu w
ramieniu, kiedy ostrza obracającego się wirnika rozdarły mu skórę.
Malutkie figurki wskoczyły do kuferka.
Później wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Renshaw cisnął pojemnikiem z benzyną. Opakowanie
eksplodowało kulą ognia w kształcie grzyba. W następnym ułamku
sekundy był już odwrócony plecami i sadził do drzwi wyjściowych.
Nigdy się nie dowiedział, co go trafiło.
Huknęło tak, jakby z ogromnej wysokości spadła stalowa szafa
pancerna. Ów grzmot rozniósł się po całym wieżowcu; stalowa
konstrukcja budynku zadrżała i wpadła w rezonans niczym
kamerton.
Drzwi apartamentu Renshawa, wyrwane z futryny i zawiasów,
wyrżnęły z impetem w przeciwległą ścianę.
Idąca pod rękę ulicą para popatrzyła akurat w tej chwili do góry i
ujrzała olbrzymi biały snop ognia, jakby sto dział pancernika oddało
jednocześnie salwę.
8 Komuś musiało nieźle wysadzić korki - stwierdził chłopak. -
Myślę...
9 A to co takiego? - zapytała dziewczyna.
Furkocząc i falując w powietrzu, coś powoli opadało prosto na
nich. Chłopak wyciągnął rękę.
10 Jezu, koszula jakiegoś faceta. Podziurawiona i zakrwawiona.
12 Wcale mi się to nie podoba - odparła nerwowo dziewczyna. -
Ralph, wezwij taksówkę, dobrze? Jeśli naprawdę coś się tutaj
wydarzyło, zacznie nas maglować policja, a ja nie mam
ochoty, żeby widziano nas razem.
Chłopak rozejrzał się, dostrzegł taksówkę, gwizdnął. Zapaliły się
światła hamulcowe i para pobiegła przez jezdnię w stronę
czekalącego auta.
Za nimi, niewidoczny w mroku, opadł łagodnie obok resztek
koszuli Johna Renshawa niewielki skrawek papieru. Ostrym,
pochyłym ręcznym pismem ktoś napisał:
Hej, dzieciaki! To specjalny
Wietnamski kuferek!
(Działa przez czas ograniczony)
! wyrzutnia rakietowa
20 pocisków ziemia-powietrze klasy Twister
1 bomba nuklearna w zmniejszonej skali
KONIEC
Przepisywał i skanował: Mando
www.StephenKing.one.pl