Poul
Anderson
Ksi yc Łowcy
Przeło ył: Wiktor Bukato
2
Rozdział 1
KSI
YC ŁOWCY
Rzeczywisto ci nie postrzegamy, rzeczywisto jest naszym zamysłem. Odmienne
przypuszczenia mog doprowadzi do katastrofalnych zaskocze . Ten powtarzany
bez ko ca bł d stanowi ródło tragicznej natury historii.
Oskar Haeml,
Betrachtungen uber die menschliche Verlegenheit.
Oba sło ca znikn ły ju za horyzontem. Widniej ce na zachodzie góry stały
si ju fal czerni, nieruchom , jak gdyby dotkn ł ich i zmroził chłód Za wiatu,
gdy jeszcze si wznosiły na pierwsz morsk przeszkod po drodze ku Obietnicy;
ale niebo nad nimi stało purpurowe, ukazuj ce jedynie pierwsze gwiazdy i dwa
małe ksi yce, srebrzyste sierpy w ochrowej obwódce, niczym sama Obietnica. Na
wschodzie niebo pozostało jeszcze bł kitne. Tutaj, niewysoko ponad oceanem,
Ruii ja niał nieomal pełnym blaskiem. Jego pasy błyszczały na tle karmazynowej
po wiaty. Pod ni dr ały wody - wiadectwo wiatru.
A’i’ach te czuł wiatr, chłodny i szemrz cy. Odpowiadał mu najdrobniejszym
włoskiem swego ciała. Potrzebował zaledwie niewielkiego popchni cia, by
utrzymywa stały kurs; wysiłek ten starczał, by da poczucie własnej siły i
jedno ci ze swym Rojem oraz kierunkiem i celem drogi. Otaczały go kuliste ciała
towarzyszy, jarz ce si lekko, nieomal zasłaniaj ce mu widok ziemi, nad któr
płyn li; był spo ród nich najwy ej. Ich zapach ycia stłumił wszystkie inne
niesione przez wiatr, słodkie i mocne, i brzmiał ich wspólny piew, stugłosowego
chóru, aby dusze ich mogły si poł czy i sta jednym Duchem, przedsmakiem
tego, co oczekiwało ich na dalekim zachodzie. Dzi wieczorem, gdy P'a przejdzie
przez tarcz Ruii, powróci Czas Blasku. Ju si wszyscy na to cieszyli.
Tylko A’i’ach nie piewał ani si nie zatracił w marzeniach o ucztowaniu i
miło ci. Był zbyt wiadom tego, co niesie. To, co ludzie przyczepili do jego ciała,
wa yło bardzo niewiele, ale przepełniało mu dusz czym ci kim i surowym.
Cały Rój wiedział o niebezpiecze stwie napa ci i wielu ciskało bro : kamienie do
rzucania lub zaostrzone gał zie, które opadaj z drzew ii - w mackach faluj cych
pod kulami ich ciał. A’i’ach miał stalowy nó - zapłat ludzi za zgod na
obci enie jego ciała. Jednak nie było to w naturze Ludu, by obawia si czego ,
co mo e grozi im w przyszło ci. A’i’ach czuł osobliwe zmiany spowodowane tym,
co działo si wewn trz niego.
Wiedza ta przyszła, sam nie był pewien jak, ale wystarczaj co powoli, by go
nie zaskoczy . Jednak zamiast tego przepełniła go zawzi to . Gdzie w tych
górach i lasach znajdowała si Bestia nosz ca t sam bro co on, znajduj ca si
w nikłym kontakcie typu rojowego - z człowiekiem. Nie potrafił odgadn , co to
mo e zwiastowa , z wyj tkiem jednego: jakie kłopoty dla Ludu. Pytanie ludzi o
to mogło by nierozs dne. Dlatego te postanowił zrobi rzecz obc jego rasie:
postanowił, e sam usunie t gro b .
Poniewa oczy miał umieszczone w dolnej połowie ciała, nie widział
przedmiotu umocowanego na szczycie ani bij cego z niego wiatła. Jego
3
towarzysze mogli to jednak zobaczy , wi c kazał sobie wszystko pokaza , nim
zgodził si to ponie . wiatło było słabe, widoczne tylko w nocy, a i to jedynie na
ciemnym tle, b dzie wi c szukał błysku w ród cieni na powierzchni ziemi. Pr dzej
czy pó niej zobaczy go. Okazja była po temu nie najgorsza teraz, o Czasie
Blasku, gdy Bestie wyrusz , by zabija Lud, o czym wiedziały, licznie
zgromadzony na rozkosze.
A’i’ach za dał no a jako ciekawostki, która mo e si przyda . Chciał
schowa go w gał ziach drzewa, by z nim po wiczy , gdy przyjdzie mu na to
ochota. Czasem która z Osób wykorzystywała znaleziony przedmiot, na
przykład ostry kamie , do jakich dora nych celów, aby na przykład otworzy
str k grzebienio-kwiatu i wypu ci przepyszne nasionka. Mo e za pomoc no a
b dzie mógł robi narz dzia z drewna i mie ich kilka w zapasie.
Zastanowiwszy si nad tym, A’i’ach skonstatował, do czego naprawd słu y
ostrze. Mógł uderza z powietrza, póki Bestia nie zginie... nie, póki nie zginie ta
bestia.
A’i’ach polował...
Kilka godzin przed zachodem sło ca Hugh Brocket i jego ona, Jannika
Rezek, przygotowywali si do nocnej pracy, gdy zjawiła si Chrisoula Gryparis,
mocno spó niona. Burza najpierw zmusiła samolot do l dowania w Enrique, a
potem, zło liwie pr c na zachód, zmusiła go do zatoczenia szerokiego łuku w
czasie lotu do Hansonii. Nawet nie spostrzegła Oceanu Pier cieniowatego i
przeleciała dobre tysi c kilometrów w gł b l du, po czym musiała skr ci na
południe i wróci tyle samo, by dotrze do ich wielkiej wyspy.
- Port Kato wygl da ogromnie odludnie z powietrza - zauwa yła.
Cho z silnym obcym akcentem, jej angielski - j zyk uzgodniony jako wspólny
na tej stacji - był płynny; mi dzy innymi dlatego znalazła si tutaj, by zbada
mo liwo ci znalezienia jakiego zaj cia.
- Bo jest odludny - o wiadczyła Jannika, z własnym obcym akcentem. -
Kilkunastu naukowców, mo e dwa razy tylu praktykantów i par osób personelu
pomocniczego. Dlatego te b dziesz tu szczególnie mile widziana.
- Co, czy by cie si czuli osamotnieni? - zdziwiła si Chrisoula. - Mo na
przecie rozmawia z ka dym po stronie przyplanetarnej, kto ma holokom?
- Owszem albo polecie do miasta słu bowo lub na urlop czy przy innej oka-
zji- wł czył si Hugh. - Ale cho obraz jest stereoskopowy, a d wi k plastyczny,
jest to tylko obraz. Nie mo na go przecie zabra na drinka po rozmowie? Co do
wyjazdów za , to po nich zawsze si jednak wraca do tych samych twarzy.
Placówki naukowe staj si coraz bardziej wyalienowane towarzysko. Sama
zobaczysz, gdy tu przyjedziesz. Ale nie chciałbym - dodał po piesznie - by
odniosła wra enie, e ci zniech cam. Jan ma racj , b dziemy szcz liwi, gdy
zjawi si tu kto nowy.
Jego obcy akcent wynikał z yciorysu. J zyk ojczysty - angielski; Hugh jednak
był Medea czykiem w trzecim pokoleniu, co oznaczało, e jego dziadkowie
opu cili Ameryk Północn tak dawno temu, i j zyk zmienił si podobnie jak
wszystko inne. Chrisoula zreszt nie była w tym wszystkim zorientowana, skoro
4
laserowa wi zka biegła z Ziemi na Kolchid prawie pi dziesi t lat, a statek,
którym tu przyleciała, u piona i nie starzej ca si , był o wiele wolniejszy...
- Tak, z Ziemi! - W głosie Janniki słycha było rado . Chrisoula drgn ła.
- Gdy odlatywałam, na Ziemi było nieciekawie. Mo e pó niej sytuacja si
polepszyła. Prosz was, ch tnie porozmawiam o tym pó niej, ale teraz chciałabym
si zaj przyszło ci .
Hugh poklepał j po ramieniu. Pomy lał, e Chrisoula jest do ładna; z
pewno ci nie dorównywała Jan (niewiele zreszt kobiet mogło si z ni równa ),
ale gdyby ich znajomo miała rozwin si w kierunku łó ka, nie miałby nic
przeciwko temu. Zawsze jaka odmiana.
- Dzi jako szczególnie ci si nie wiodło, co? - mrukn ł. - Najpierw to
opó nienie, póki Roberto... to znaczy dr Venosta nie wróci z obserwacji w terenie,
a dr Feng z O rodka, dok d pojechał z próbkami...
Miał na my li głównego biologa i głównego chemika. Specjalno ci Chrisouli
była biochemia; wszyscy mieli nadziej , e skoro dopiero co przybyła, i to
ostatnim z niecz sto przylatuj cych statków mi dzygwiezdnych, przyczyni si
istotnie do wyja nienia ycia na Medei.
U miechn ła si .
- No, to zaczn od zapoznawania si z innymi, poczynaj c od was - dwojga
miłych osób.
Jannika potrz sn ła głow .
- Przykro mi - rzekła - ale sami jeste my załatani; wkrótce wychodzimy i
mo emy nie wróci przed witem.
- To znaczy... kiedy? Za około trzydzie ci sze godzin? Tak. Czy to nie za
długo jak na wyprawy w... jak to powiedzie ? W tak niesamowitym otoczeniu?
Hugh za miał si .
- Taki jest los ksenologa, a oboje mamy t specjalno - odparł. - Mmm...
my l , e przynajmniej ja znajd troch czasu, by pokaza ci to i owo,
wprowadzi ci we wszystko i w ogóle sprawi , by czuła si jak u siebie w domu.
Poniewa Chrisoula przybyła w tym punkcie cyklu dy urów, gdy wi kszo
ludzi jeszcze spała, skierowano j do kwatery Hugha i Janniki, którzy wcze nie
wstali, by przygotowa si do wyprawy.
Jannika rzuciła mu ci kie spojrzenie. Hugh był pot nie zbudowanym
m czyzn , który obliczał swój wiek na czterdzie ci jeden lat ziemskich:
krzepkiej budowy ciała, o troch niezgrabnych ruchach, z zawi zuj cym si
brzuszkiem; ostre rysy twarzy, jasne włosy, niebieskie oczy; ostrzy ony na
krótko, gładko wygolony, ale niechlujnie ubrany w kurtk , spodnie i wysokie
buty, w stylu górników, w ród których si wychował.
- Ja nie mam czasu - o wiadczyła. Hugh wykonał szeroki gest.
- Jasne, nie przeszkadzaj sobie, kochanie. - Uj ł Chrisoul pod łokie . -
Chod my si przej .
Oszołomiona wyszła z nim z zagraconego baraku. Na podwórzu zatrzymała
si i długo rozgl dała dookoła, jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła Mede .
Port Kato był faktycznie niewielki. Aby nie zakłóca tutejszej ekologii takimi
urz dzeniami, jak o wietlenie ultrafioletowe nad poletkami uprawnymi,
zaopatrywał si we wszystko, co mu potrzebne, w starszych i wi kszych osadach
5
po stronie przyplanetarnej. Poza tym, cho znajdował si w pobli u wschodniego
skraju Hansonii, usytuowano go jednak kitka kilometrów w gł b l du, na
wzniesieniu, by zabezpieczy si przeciwko przypływom Oceanu
Pier cieniowatego, które potrafiły przybiera potworne rozmiary. W ten sposób
przyroda otaczała i przygniatała grup budowli ze wszystkich stron, gdziekolwiek
by spojrzała... czy te słuchała, odczuwała powonieniem, dotykiem, smakiem,
poruszeniem. Przy sile ci enia nieco mniejszej ni na Ziemi jej chód był
cokolwiek skoczny. Wi ksza zawarto tlenu tak e dodawała energii, cho nie
pozbyła si jeszcze zwi zanego z tym podra nienia błon luzowych. Pomimo
usytuowania w strefie tropikalnej powietrze było balsamiczne i niezbyt wilgotne,
poniewa wyspa le ała do blisko strony odplanetarnej. Przesycały je
najró niejsze zapachy, z których tylko kilka z nich przypominało te, które znała,
w rodzaju pi ma czy jodu. D wi ki te były obce; szelesty, tryle, skrzypienia,
mamrotania, które g sta atmosfera jeszcze bardziej wzmacniała.
Sama stacja miała obcy wygl d. Budynki wykonano z tutejszych materiałów,
Według tutejszych projektów; nawet przetwornik energii promienistej nie
przypominał niczego, co widziała na Ziemi. Zwielokrotnione cienie miały dziwny
kolor; wła ciwie to w tym czerwonym wietle aden kolor nie był taki jak zawsze.
Drzewa wznosz ce si nad dachem miały niezwykłe kształty, a ich li cie były
zabarwione na ró ne odcienie oran u, ółci i br zu. Mi dzy drzewami i w ród
gał zi migały niewielkie stworzenia. Pojawiaj ce si co jaki czas w powietrzu
wiec ce pasma nie wygl dały na zwykły kurz.
Niebo miało gł bokie barwy. Nieliczne chmurki otaczał delikatny ró i
złocisto . Podwójne sło ce Kolchida (nagle astronomiczna nazwa „Kastor C"
wydała si zbyt sucha) skłaniało si ku zachodowi. Oba składniki gwiazdy
wieciły tak nikłym blaskiem, e przez krótk chwil mogła patrze na nie
bezpiecznie gołym okiem. Fryksos znajdował si bez mała w najwi kszym
k towym odchyleniu od Helle.
Po przeciwnej stronie królowała na niebie Argo, jak zawsze na stale
skierowanej ku jej stronie Medei. W tym miejscu planeta główna wisiała nisko na
niebie; wierzchołki drzew skrywały cz ciowo spłaszczon tarcz . wiatło dnia
rozja niało nieco jej czerwony ar, który z nadej ciem nocy jeszcze si wzmocni.
Mimo to Argo była olbrzymem, o wielko ci pozornej pi tna cie czy szesna cie
razy wi kszej ni Luna nad Ziemi . Subtelnie zabarwione pasma i plamy na jej
tarczy, nieustannie zmieniaj ce si , były chmurami wi kszymi ni całe
kontynenty oraz tr bami powietrznymi, z których ka da mogłaby połkn cały
ten ksi yc, na powierzchni którego stali.
Chrisoula zadr ała.
- Tu... uderza mnie - wyszeptała - bardziej ni gdziekolwiek, w Enrique czy...
podczas l dowania, e trafiłam do innego miejsca we Wszech wiecie.
Hugh obj ł j r k w talii. Gładkie słowa zawsze przychodziły mu z
trudno ci , wi c powiedział po prostu:
- Bo tu 001 jest inaczej. Wła nie dlatego istnieje Port Kato: by bada
szczegółowo obszar, który przez jaki czas był izolowany. Mówi si , e przesmyk
mi dzy Hansoni i reszt l du znikn ł dopiero pi tna cie tysi cy lat temu. W
ka dym razie tutejsi dromidzi nigdy nie słyszeli o ludziach, zanim my si tu
6
zjawili my. Ouranidzi słyszeli jakie plotki, co mogło mie na nich pewien wpływ,
ale niewielki.
- Dromidzi... ouranidzi... och! - Jako Greczynka natychmiast zrozumiała
znaczenie tych terminów. - Fuksy i baloniki, prawda?
Hugh zmarszczył czoło.
- Prosz ci , to niezbyt miłe arty, nie uwa asz? Wiem, e w mie cie cz sto si
tak o nich mówi, ale moim zdaniem obie rasy zasługuj na godniejsze nazwy.
Pami taj: to istoty inteligentne.
- Przepraszam.
U cisn ł j lekko. - Nic si nie stało, Chris. Jeste tu nowa. Kiedy po pytaniu
zadanym Ziemi czeka si sto lat na odpowied ...
- Tak. Zastanawiałam si , czy to warto: rozmieszcza kolonie tak daleko poza
Układem Słonecznym, po to, by otrzymywa wiedz naukow z takim opó nie-
niem.
- Masz w tej sprawie aktualniejsze dane ni ja.
- No wi c... planetologia, biologia, chemia - wszystkie te nauki wypracowy-
wały sobie nowe pogl dy, gdy odlatywałam, a to dotyczyło ka dej gał zi wiedzy,
od medycyny po regulacj sejsmiczn . - Chrisoula wyprostowała si . - Mo e
kolejnym etapem b dzie wasz przedmiot, ksenologia? Je li potrafimy zrozumie
mózg nieczłowieka... nie, dwa mózgi na tym ksi ycu, a mo e nawet trzy, je li
naprawd istniej tu dwa zupełnie odmienne typy ouranidów, jak słyszałam... -
nabrała oddechu - no to wtedy mo e zyskamy szans zrozumienia nas samych. -
Wydawało mu si , e interesuje j to naprawd , e nie tylko stara si mu sprawi
przyjemno , gdy mówiła dalej: - Czym wy si tu wła ciwie zajmujecie, ty i twoja
ona? W Enrique mówili mi, e to co zupełnie szczególnego.
- W ka dym razie jest to w stadium eksperymentalnym. - Nie chc c
przedobrzy zabrał r k z jej talii. - To skomplikowana sprawa. Mo e raczej
wolałaby wycieczk po naszej metropolii?
- Pó niej sama mog si tu rozejrze , skoro musicie zaj si prac . Ale
zafascynowało mnie to, co słyszałam o waszej pracy. Czytanie my li nieziemców!
- To wcale nie tak. - Chwytaj c nadarzaj c si okazj , wskazał jej ławk przy
baraku maszynowni. - Je li naprawd chcesz posłucha , to usi d my.
W tym momencie ze swego baraku wyszedł botanik. Piet Marais. Ku uldze
Hugha pozdrowił ich tylko, po czym po pieszył dalej. Niektóre ro liny w Hansonii
o tej porze dnia zachowywały si bardzo dziwacznie. Pozostali uczeni znajdowali
si jeszcze w kwaterach, kucharz z pomocnikiem przygotowywali niadanie,
reszta za myła si i przygotowywała do kolejnego okresu dziennego.
- My l , e ci to zdziwiło :- zacz ł Hugh. - Technika elektronicznej
neuroanalizy była na Ziemi dopiero w powijakach, gdy odlatywał twój statek.
Wkrótce potem nast pił jej gwałtowny rozwój i oczywi cie informacje na ten
temat dotarły do nas na długo przed tob . Stosowano j dot d zarówno na
ni szych zwierz tach, jak i na ludziach, wi c było nam niezbyt trudno -
zwa ywszy, e w O rodku mamy paru geniuszy - zaadaptowa j dla dromidów i
ouranidów. W ko cu oba te gatunki maj równie systemy nerwowe, a sygnały s
elektryczne. Szczerze mówi c znacznie trudniej było opracowa program ni sam
7
sprz t. Zajmujemy si tym z Jannik , zbieraj c dane do wiadczalne do
wykorzystania przez psychologów, semantyków i informatyków.
Hm, nie chciałbym, eby mnie le zrozumiała. Ola nas na razie wszystko jest
nieomal spraw przypadku. Mnemoskopia - nieładne słowo, ale jako si przyj ło
- mnemoskopia b dzie pó niej cennym narz dziem w naszej wła ciwej pracy,
polegaj cej na badaniu ycia tubylców, ich my li i uczu , słowem wszystkiego na
ich temat. Niemniej jednak, na razie jest to narz dzie bardzo nowe, bardzo
ograniczone i bardzo nieobliczalne.
Chrisoula pogładziła si po podbródku.
- Powiem ci, co ja wiem, jak mi si zdaje - zaproponowała - a ty mi powiesz, w
czym si pomyliłam.
- Jasne.
Zacz ła pedantycznie:
- Istnieje mo liwo identyfikacji i zapisu wzorów synaptycznych odpowiada-
j cych impulsom motorycznym, doznaniom zmysłowym, ich przetwarzaniu, i na
koniec, teoretycznie, my lom wła ciwym. Badanie jednak polega na mozolnym
zbieraniu danych, ich interpretacji i korelacji owej interpretacji z odruchami
werbalnymi. Wszelkie otrzymane wyniki mo na zmagazynowa w komputerze w
postaci mapy n-wymiarowej, z której da si robi odczyty. Dodatkowe odczyty
mo na uzyska .poprzez interpolacj .
- Fiuu! - gwizdn ł Hugh. - Mów dalej. - Nie pomyliłam si dot d? Tego si nie
spodziewałam.
- No wi c oczywi cie próbujesz w paru słowach naszkicowa to, co jest
potrzebne cho by do cz ciowego wła ciwego opisu wielu tomów matematyki i
logiki symbolicznej. Ale i tak idzie ci lepiej, ni ja mógłbym to zrobi .
- No wi c mówi dalej. Ostatnio opracowano ró ne systemy pozwalaj ce na
dokonywanie odniesie pomi dzy poszczególnymi mapami. Mog one przekształ-
ca wzory reprezentuj ce my li jednego mózgu we wzory my lowe innego.
Równie mo liwa jest bezpo rednia transmisja mi dzy układami nerwowymi.
Wykrywa si wzór, tłumaczy w komputerze i indukuje elektromagnetycznie w
mózgu odbieraj cym. Czy to nie jest telepatia? Hugh zacz ł kr ci głow , ale
ograniczył si do słów:
- Mmmm... w jakiej wyj tkowo prymitywnej postaci. Nawet dwie istoty
ludzkie, które my l w tym samym j zyku i znaj siebie nawzajem na wylot,
nawet on« otrzymuj tylko cz informacji: proste komunikaty z wieloma
zniekształceniami, niskim odst pem psofometrycznym i powolnym tempem
transmisji. A o ile gorzej rzecz si ma w przypadku obcej formy ycia! We my
cho by tylko inny j zyk, pomijaj c budow neurologiczn , metabolizm...
- Ale próbujecie tego nie bez sukcesów, jak słyszałam.
- No, udało si nam uzyska pewien post p na kontynencie w przypadku
zarówno dromidów, jak i ouranidów. Ale wierz mi, słowo „pewien" jest tu wielk
przesad .
- A potem próbujecie tego na Hansonii, gdzie kultura miejscowa musi by
wam całkowicie obca. Wła ciwie to gatunek „ouranid"... Dlaczego? Czy przypad-
kiem nie dodajecie sobie zbytecznej pracy?
8
- Tak... to jest, dodajemy sobie pracy, ale nie jest ona zbyteczna. Widzisz,
wi kszo ze współpracuj cych z nami tubylców sp dziło całe swe ycie w pobli u
ludzi. Wielu z nich jest stałymi obiektami bada : dromidzi dla zapłaty, ouranidzi
za dla satysfakcji psychicznej, zabawy, mo na by rzec. S rasowo wykorzenieni.
Czasem nawet nie maj poj cia, dlaczego ich „dzicy" krewniacy co robi .
Chcieli my sprawdzi , czy mnemoskopia mo e sta si narz dziem poznania
czego wi cej poza neurologi . Do tego celu potrzebne były nam istoty, które s
stosunkowo, hm, nieska one. Pan Bóg jeden wie, ile jest obszarów dziewiczych na
całej półkuli przyplanetarnej. Ale tu oto istniał gotowy Port Kato,
zaprojektowany do intensywnych bada w terenie, który jest zarówno izolowany,
jak i ci le ograniczony. Jan i ja postanowili my, e mo emy z powodzeniem do
naszych programów bada wł czy mnemoskopi .
Wzrok Hugha pow drował ku ogromowi Argo i zatrzymał si na niej.
- Je li o nas chodzi - dodał cicho - jest to sprawa przypadkowa: jeden ze
sposobów wypróbowywanych w celu stwierdzenia, dlaczego tutaj dromidzi i
ouranidzi prowadz ze sob wojn .
- Przecie gdzie indziej te si nawzajem zabijaj , prawda?
- Tak, na wiele sposobów, dla najró niejszych przyczyn, o ile mo emy to
ustali . Dla cisło ci, ja nie popieram pogl du, e na tej planecie tubylcy
zdobywaj , informacje poprzez zjadanie tych, którzy je posiadaj . Po pierwsze,
mógłbym ci pokaza mnóstwo obszarów, gdzie dromidzi i ouranidzi jak si
wydaje yj razem w pokoju. - Wzruszył ramionami. - Ziemskie narody nigdy nie
były identyczne, dlaczego wi c spodziewamy si , e na Medei wsz dzie ma by
jednakowo?
- Na Hansonii wszak e... mówisz, wojna?
- To najlepsze okre lenie, jakie potrafi wymy li . Och, adna ze stron nie ma
jakiego rz du, który mógłby j wypowiedzie . Faktem jednak jest, e przez
ostatnie dwadzie cia lat - czyli tyle, ile obserwuj ich ludzie - dromidzi z tej wyspy
odczuwaj coraz silniejsz dz mordu wobec ouranidów. Chc ich zniszczy !
Ouranidzi s nastawieni pokojowo, ale potrafi si broni , czasem aktywnymi
rodkami w rodzaju zastawiania pułapek. - Hugh skrzywił si . - Widziałem kilka
takich star ; ogl dałem te skutki jeszcze wi kszej liczby innych. Nie jest to
przyjemne. Gdyby my my tu, w Port Kato, mogli po redniczy - przynie pokój
- s dz , e ju to samo usprawiedliwiłoby obecno człowieka na Medei.
Chocia chciał uj j sw yczliwo ci , nie zamierzał jednak gra wi toszka.
Był pragmatykiem, niemniej jednak czasem zastanawiał si , czy człowiek ma
prawo tu przebywa . Długoterminowe badania naukowe były niemo liwe bez
samodzielnie utrzymuj cej si kolonii, co z kolei narzucało jej odpowiedni liczb
ludzi, którzy w wi kszo ci nie byli uczonymi. On na przykład był synem górnika i
dzieci stwo sp dził na prowincji. Prawda, osadnictwo ludzkie na Medei nie miało
zwi ksza swej liczebno ci ponad obecny poziom, a zreszt na wi kszo ci
powierzchni tego ogromnego ksi yca panowały warunki nieodpowiednie dla
ludzi, tak wi c dalszy rozwój kolonizacji był mało prawdopodobny. Ale i tak
tylko ze wzgl du na sw obecno Ziemianie wywarli nieodwracalny wpływ na
obie rasy tubylcze.
9
- Nie mo ecie ich spyta , dlaczego ze sob walcz ? - zastanawiała si
Chrisoula.
Hugh u miechn ł si krzywo.
- O, tak, mo emy spyta . Do tej pory opanowali my tutejsze j zyki do celów
praktycznych. Pytanie tylko: jak gł boko si ga nasze zrozumienie?
Posłuchaj: jestem specjalist od dromidów, Jannika za od ouranidów i oboje
.Usilnie si starali my zdoby przyja niektórych osobników. Mnie jest trudniej,
bowiem dromidzi nie chc przychodzi do Port Kato, dopóki nie maj pewno ci,
e nie natkn si tu na jakiego ouranida. Przyznaj , e byliby wtedy zmuszeni
próbowa go zabi - i przy okazji równie zje : to wa ny akt symboliczny.
Dromidzi zgadzaj si , e byłoby to pogwałcenie naszej go cinno ci. Dlatego te ja
musz si z nimi spotyka w ich obozowiskach i schronieniach. Pomimo tego
utrudnienia Jannika jest przekonana, e nie posun ła si dalej ni ja. Oboje
jeste my na równi, w kropce.
- A co mówi tubylcy?
- No, przedstawiciele obu gatunków przyznaj , e kiedy yli ze sob w
zgodzie... nie maj c zbyt wielu bezpo rednich kontaktów, ale interesuj c si sob
nawzajem w znacznym stopniu. Potem za , dwadzie cia-trzydzie ci lat temu,
coraz wi cej dromidów zacz ło traci płodno . Coraz te cz ciej poszczególni
osobnicy umierali nie przechodz c całego cyklu. Przywódcy zadecydowali, e to
wina ouranidów i e nale y ich pozabija .
- Dlaczego?
- Kanon wiary. Brak tu jakiegokolwiek uzasadnienia, które mógłbym rozpo-
zna , cho potrafi si domy li motywów, w rodzaju potrzeby znalezienia kozła
ofiarnego. Nasi patolodzy szukaj prawdziwej przyczyny, ale mo na sobie
wyobrazi , ile czasu to zajmie. A tymczasem napa ci i zabójstwa si mno .
- Chrisoula popatrzyła na pokryty pyłem grunt.
- Mo e ouranidzi te si jako zmienili? Wówczas dromidzi mogliby
wyci gn po pieszny wniosek o post hoc, propter hoc.
- H ?
Gdy przetłumaczyła, Hugh za miał si .
- Boj si , e brak mi ogłady - powiedział. - Pionierzy i traperzy, w ród
Oprych si wychowałem, szanuj wykształcenie - bez niego nie prze yliby my na
Medei - ale sami zbyt wiele go nie maj . Zainteresowałem si ksenologi , bo jako
dzieciak zaprzyja niłem si z jednym dromidem i trwało to przez jego cały cykl -
od okresu e skiego, poprzez m ski, do postseksualnego. Tak egzotyczne ycie
Poci gn ło moj wyobra ni .
Jego próba skierowania rozmowy na tory bardziej osobiste nie powiodła si .
- Co zrobili ouranidzi? - nastawała Chrisoula.
- Och... przyj li now ... nie, nie religi . To sugerowałoby osobny przedział
ycia, prawda? A ouranidzi nie dziel swego ycia. Mo na to nazwa now drog ,
nowym Tao. Składa si na to ostatecznie lot ze wschodnim wiatrem poprzez
ocean, by zgin w chłodzie panuj cym na stronie odplanetarnej. To ma jakie
transcendentalne znaczenie. Nie pytaj mnie, jakie czy dlaczego. Nie potrafi te
zrozumie - ani Jannika - dlaczego dromidzi uwa aj to, co robi ouranidzi, za
10
rzecz straszn . Mam pewne pomysły, ale to tylko hipotezy. Moja ona artuje, e
s to urodzeni fanatycy.
Chrisoula skin ła głow .
- Przepa kulturowa. Powiedzmy, e współczesny materialista o niewielkiej
empatii posiadał wehikuł czasu i udał si do czasów redniowiecza na Ziemi, by
tam dowiedzie si , jakie były powody krucjat czy mahometa skich wi tych
wojen. Wydałyby mu si bezsensowne. Bez w tpienia doszedłby do wniosku, e
wszyscy zainteresowani postradali zmysły, a jedyn mo liw drog do pokoju
było całkowite zwyci stwo jednej strony nad drug . Co, jak si okazało, nie było
prawd .
Hugh u wiadomił sobie, e ta kobieta my li bardzo podobnie do jego ony.
Chrisoula mówiła za dalej:
- Czy nie mogłaby by taka mo liwo , e powodem tych zmian jest człowiek,
cho by po rednio?
- Jest taka mo liwo - przyznał. - Ouranidzi oczywi cie lataj daleko, wi c te
z Hansonii mogły usłysze , z drugiej czy trzeciej r ki, opowie o raju zwi zanym
z lud mi. S dz , e to naturalne uwa a , i raj le y na zachodzie. Nie to, eby kto
z nas próbował nawraca tubylca, ale oni czasem pytali, jakie s nasze pogl dy. A
ouranidzi to urodzeni mitotwórcy, którzy podchwytuj ka dy pogl d. S równie
skłonni do ekstazy, nawet wzgl dem mierci.
- Podczas, gdy dromidzi, jak usłyszałam, potrafi w ci gu nocy wymy li
now , wojownicz religi . Tak wi c na tej wyspie nowa religia okazała si
skierowana przeciwko ouranidom, co? To tragiczne... cho ma wiele wspólnego,
jak s dz , z prze ladowaniami religijnymi na Ziemi.
- W ka dym razie nie mo emy im pomóc, dopóki nie zdob dziemy wi cej
informacji. Jan i ja pracujemy nad tym. Przewa nie przestrzegamy zwykłego
sposobu post powania: badania polowe, obserwacje, wywiady i tak dalej.
Eksperymentujemy równie z mnemoskopi . Dzi zostanie ona poddana
najpowa niejszej jak dot d próbie.
Chrisoula usiadła wyprostowana, spi ta.
- Co b dziecie robi ?
- Prawdopodobnie sko czy si to niepowodzeniem. Sama jeste naukowcem,
wi c wiesz, jak rzadko zdarzaj si prawdziwe momenty przełomowe. My si
tylko wleczemy przed siebie.
Gdy Chrisoula milczała, Hugh nabrał oddechu do dłu szej wypowiedzi.
- Dokładnie mówi c - ci gn ł - Jan wychowuje „dzikiego" ouranida, ja za
„dzikiego" dromida. Namówili my ich do podł czenia im miniaturowych
nadajników mnemoskopowych i pracujemy nad nimi, by rozwin nasze
własne mo liwo ci. Tego, co odbieramy i tłumaczymy, nie ma zbyt wiele. Nasze
oczy i uszy daj nam znacznie wi cej informacji. Ale s to dane szczególne,
uzupełniaj ce.
Jak to wygl da? Och, nasz tubylec ma przyklejony do głowy aparat wielko ci
guzika - o ile w przypadku ouranida mo na mówi o głowie. Energii dostarcza
ogniwo rt ciowe. Aparat nadaje sygnał identyfikacyjny w pa mie radiowym; jego
moc jest rz du mikrowatów, ale wystarczy, by mo na było to odbiera .
11
Transmisja danych potrzebuje oczywi cie szerokiego pasma, nadajemy wi c to
wi zk ultrafioletow .
- Co takiego? - To zaskoczyło Chrisoul . - Czy to nie jest niebezpieczne dla
dromidów? Uczono mnie, e oni, podobnie jak wi kszo zwierz t, musz kry si
podczas wybuchów na sło cu.
- To promieniowanie ma moc bezpieczn , cho by z powodu ogranicze
energetycznych - odrzekł Hugh. - Oczywi cie przekaz mo e si odbywa tylko w
linii wzroku, na odległo kilku kilometrów w powietrzu. Przy tym tubylcy obu
ras twierdz , e potrafi wykry fluorescencj gazu wzdłu toru promieni. Cho
oczywi cie nie ujmuj tego w tych słowach!
Tak wi c Jan i ja polecimy osobnymi grawitolotami. Zawi niemy tak wysoko,
e nie b dzie nas wida , drog radiow wł czymy nadajniki i „dostroimy si " do
naszych obiektów za pomoc wzmacniaczy i komputerów. Jak ju powiedziałem,
do tej pory uzyskiwali my bardzo ograniczone rezultaty; jest to wyj tkowo mało
wydajna telepatia. Dzi wieczór planujemy zintensyfikowa wysiłki, poniewa
zdarzy, si co wa nego.
Nie zapytała od razu, co to b dzie, ale zamiast tego powiedziała:
- A czy próbowali cie nadawania do tubylca zamiast odbioru?
- Co takiego? Nie, nikt jeszcze tego nie próbował. Po pierwsze, nie chcemy, by
wiedzieli, e ich obserwujemy. To prawdopodobnie wpłyn łoby na ich zachowa-
nie. Poza tym adna z ras medea skich nie dysponuje niczym, co cho troch
przypominałoby kultur naukow . W tpi , czy zrozumieliby, o co chodzi.
- Naprawd ? Przy ich wysokim poziomie metabolizmu powiedziałabym, e
powinni my le szybciej od nas.
- Wydaje si , e tak jest, cho nie potrafimy tego zmierzy , dopóki nie
ulepszymy mnemoskopu, tak by umiał odczytywa my li werbalnie. Do tej pory
zidentyfikowali my tylko wra enia zmysłowe. Wró tu za sto lat, to mo e kto ci
odpowie na twoje pytanie.
Rozmowa stała si tak uczona, e Hugh z rado ci przyj ł ukazanie si
ouranida, które j przerwało. Rozpoznał tego osobnika - samic , pomimo tego, e
była wi ksza ni zazwyczaj: jej rozd ta wodorem kula osi gn ła pełne cztery
metry rednicy. To spowodowało, e pokrywaj ca j sier stała si rzadka,
trac c swój perłowy połysk. Mimo to jednak miło było na ni patrze , jak
przelatywała nad wierzchołkami drzew, w poprzek linii wiatru, a potem w dół. Z
chwytnymi wiciami powiewaj cymi u dołu w ró nych konfiguracjach, by ułatwi
kierowanie odrzutowym poruszaniem si w powietrzu, nie zasługiwała wła ciwie
na nazw „lataj cej meduzy" - cho Hugh widywał zdj cia ziemskich „ eglarzy
portugalskich" i uwa ał, e s pi kne. Potrafił zrozumie sympati , jak ta rasa
budziła w Jannice.
Wstał.
- Pozwól, e ci przedstawi jedn z tutejszych osobisto ci - rzekł do Chrisouli.
- Niallah mówi troch po angielsku. Jednak e nie spodziewaj si , e od razu
zrozumiesz jej wymow . Prawdopodobnie przyleciała na mały handelek, zanim
wróci do swej grupy na dzisiejsze wielkie wydarzenie.
Chrisoula uniosła si z miejsca.
- Handelek? Wymiana?
12
- Aha. Niallah odpowiada na pytania, snuje opowie ci, piewa pie ni, pokazuje
manewry, cokolwiek zechcemy. W zamian za to musimy jej gra ludzk muzyk ,
zwykle Schonberga; szaleje za nim.
Przeskakuj c przez skał Erakoum wyra nie ujrzała Sarhoutha na tle
Maurdudeka. Ksi yc zbli ał si ku słonecznej pełni przechodz c przez czerwony
ar planety. Jego tarcza niewielka wobec jej ogromu zdawała si mniejsza dla
oczu ni , plama, która równie pojawiła si w polu widzenia, a jego zimne wiatło
nieomal znikn ło jaki czas temu, gdy ksi yc przechodził ponad jednym z pasów
wyra nie otaczaj cych Mardudeka. Pasy owe po zmroku ja niały; m drcy, tacy
jak Yasari, uwa ali, e odbijaj one wiatło słoneczne.
Przez chwil Erakoum zapatrzyła si w ten widok: kule poruszaj ce si w bez-
kresnej przestrzeni po okr gach wewn trz wi kszych okr gów. Wierzyła, e sama
zostanie m drcem; ale nie b dzie to wkrótce. Czekał j jeszcze drugi okres
rozrodczy, odrzucanie i pilnowanie drugiego segmentu, pomoc w opiece nad
młodymi, które z niego wyjd ; a potem stanie si samcem, którego czekały
obowi zki w zakresie pocz , dopóki ta potrzeba tak samo nie zaniknie i nie
nadejdzie czas spokoju.
Z ukłuciem bólu przypomniała sobie swój pierwszy, bezpłodny rozród.
Segment chodził chwiejnie tu i tam przez jaki czas, dopóki nie upadł i nie umarł,
jak wiele innych, tak wiele. To Latacze spowodowały t kl tw . Musiały to by
one, jak przepowiedział prorok Illdamen. Ich nowa metoda lotu na zachód, gdy
si zestarzej , aby nigdy nie powróci , zamiast opa na ziemi i odda jej, gnij c,
swe szcz tki, jak tego sobie yczy Mardudek, z pewno ci rozgniewała
Czerwonego Stra nika. Na Lud nało ony został obowi zek odwetu za ten grzech
przeciwko naturalnemu porz dkowi rzeczy. Dowodem był fakt, e samice, które
na krótko przed zapłodnieniem zabiły i zjadły Latacza, zawsze wydawały zdrowe
segmenty, które przynosiły ywe potomstwo.
Erakoum przysi gła sobie, e dzi wieczór ona b dzie tak wła nie samic .
Zatrzymała si , by zaczerpn tchu i rozejrze si po okolicy. Tutaj urwiska
stanowiły granice fiordu, w którym woda była o wiele spokojniejsza ni
znajduj ce si poza ni morze, i jaskrawo odbijała wiatło padaj ce ze wschodu.
Ciemna plama zdradzała obecno masy pływaj cych wodorostów. Mo e to
wła nie ro liny r lego rodzaju, w którym p czkuj Latacze w swym ohydnym
dzieci stwie? Z tej odległo ci Erakoum nie potrafiła tego stwierdzi . Czasem
dzielni przedstawiciele jej rasy wyprawiali si na kłodach drewna usiłuj c
dotrze do tych wyl garni i zniszczy je, ale nie udawało si im to i cz sto gin li w
zdradliwych olbrzymich falach.
Na zachodzie wznosiły si poszarpane, pokryte lasem wzgórza, gdzie czaiła si
ciemno . Na tle ich cieni ta czyły błyski złocistych iskier tysi cami, milionami na
całym terenie. Były to ogniste paj czki. Przez ponad sto dni i nocy yły jako jaja,
a potem robaczki gł boko ukryte w podszyciu le nym. Teraz za Sarhouth
przechodził przez Mardudeka dokładnie t drog , na której tajemniczo si
pojawiały. Wypełzały na powierzchni , rozpo cierały skrzydła, które im wyrosły,
i ulatywały, wiec ce, by si rozmna a .
13
Kiedy zdawały si Ludowi tylko przyjemnym dla oczu widokiem. Potem
pojawiła si konieczno zabijania Lataczy... a te gromadziły si stadami, by
erowa na chmarach paj czków. Nisko zawieszone, nieostro ne w swych
swawolach, dawały si łatwiej zaskoczy ni zazwyczaj. Erakoum uniosła
włóczni z grotem z obsydianu; pi innych miała przytroczonych do grzbietu.
Pewna liczba Osób sp dziła ten dzie zastawiaj c sieci i pułapki, ale ona uwa ała
to za niepraktyczne; Latacze to nie zwykły skrzydlaty łup. W ka dym razie ona
chciała cisn włóczni , str ci ofiar i zatopi kły w jej drobnym ciele sama!
Noc wokół niej była pełna szelestów. Napawała si zapachem gleby, ro lin,
gnicia, nektaru, krwi, d e . Ciepło, jakie dawał Mardudek, przes czało si przez
chłodny wietrzyk, omywaj c jej sier . Na wpół dostrze one przemykaj ce si
kształty, na wpół słyszane szelesty w podszyciu to jej towarzysze. Nie zebrali si w
jedn grup , ale poruszali si wedle własnego uznania, trzymaj c si mniej wi cej
w zasi gu słuchu. Ktokolwiek pierwszy zobaczy lub zwietrzy Latacza, da zna
gwizdem.
Erakoum znajdowała si dalej od swoich towarzyszy ni ktokolwiek inny.
Pozostali obawiali si , e promie wiatła strzelaj cy w gór z niewielkiej skorupy
na jej grzbiecie zdradzi ich wszystkich. Ona za nie uwa ała tego za
prawdopodobne, skoro niebieskawa po wiata była tak nieznaczna. Człowiek
zwany Hughem dobrze jej zapłacił w towarach wymiennych za noszenie tego
talizmanu, gdy o to prosił, oraz za pó niejsze omawianie z ni jej prze y . Co do
niej, to odczuwała wówczas mroczny dreszcz, nie przypominaj cy niczego, z
czymkolwiek dotychczas spotkała si na tym wiecie; przychodziła do niej wiedza,
jakby we nie, ale bardziej realna. Korzy ci warte były tej niewielkiej zawady
podczas niektórych łowów... nawet dzisiejszych łowów.
Poza tym... było co , czego nie powiedziała Hughowi, poniewa on te
wcze niej co przed ni zataił. O tym czym dowiedziała si bez słów ze wiec cej
skorupy snów.
Oto pewien Latacz równie miał tak skorup , przez co znajdował si w szcze-
gólnej wi zi z człowiekiem.
Owe wielkie, groteskowe stworzenia szczerze zobowi zywały si do
neutralno ci w konflikcie mi dzy Ludem i Lataczami. Erakoum nie miała im tego
za złe. Ten wiat nie był ich domem i nie mo na było oczekiwa , e mo liwo
wymarcia tutejszych mieszka ców cokolwiek ich obchodzi. Mimo to sprytnie
wydedukowała, e b d chcieli zatai jednoczesne kontakty z przedstawicielami
obu ras.
Skoro Hugh tak chciał, by tej nocy była zwi zana z nim duchem, niew tpliwie
inny człowiek chciał tego samego od jakiego Latacza. Tote ze szczególn
rado ci str ci wła nie tego Latacza. Poza tym szukanie bladego promienia
po ród ognistych paj czków i gwiazd mo e naprowadzi j na trop całej zgrai
nieprzyjaciół. Odpocz wszy ruszyła w gł b l du.
Erakoum polowała.
Przez całe ycie Jannika Rezek t skniła za krajem, w którym nigdy nie
mieszkała.
14
Jej rodzice dopu cili si politycznej obrazy rz du Federacji Dunajskiej, który
poinformował ich, e unikn domu reindoktrynacyjnego, je li zgodz si
dobrowolnie reprezentowa swój kraj w kolejnym transporcie osadników na
Mede . Nie mieli wi c praktycznie wyboru. Niemniej jednak ojciec powiedział jej
pó niej, e tu przed zapadni ciem w sen hibernacyjny my lał o tej ironii, e gdy
si obudzi, aden z jego s dziów nie b dzie ju ył i nikomu ju nie b dzie
zale ało, a nawet nikt nie b dzie pami tał, o co w ogóle szło w tej sprawie. Ju u
celu podró y ojciec dowiedział si , e nawet Federacja Dunajska ju nie istnieje.
Pozostawała w mocy zasada, e z wyj tkiem załóg statków adna osoba nie
miała drogi powrotu. Zbyt drogo kosztowała podró , by sprowadzi na Ziemi
pasa era - bezu ytecznego wyrzutka z przeszło ci. Rodzice Janniki starali si
swoje wygnanie uczyni jak najmniej dotkliwym. Oboje fizycy, spotkali si z
gor cym przyj ciem w Armstrong i jego rolniczym zapleczu. Na ile to było
mo liwe w skromnych warunkach na Medei, powodziło im si dobrze i w ko cu
zdobyli rzadki przywilej. Liczba ludzi mieszkaj cych na Medei osi gn ła prawnie
dopuszczaln granic ; przekroczenie jej spowodowałoby tłok w tych
ograniczonych miejscach, gdzie mo na było y , jak równie zakłócenia w
badanym rodowisku. Aby zrównowa y niepowodzenia rozrodcze, kilku parom
na pokolenie zezwalano na posiadanie trojga dzieci. W ród nich znale li si
rodzice Janniki.
Tote wszyscy, wł czaj c w to przymusowo j sam , uwa ali, e ma szcz liwe
dzieci stwo. Było ono równie wysoce cywilizowane; zapisy molekularne, jakie
zgromadził O rodek, obejmowały wi kszo kultury wytworzonej przez ludzko .
Przemysł rozwin ł si w ko cu w takim stopniu, e lepiej sytuowane rodziny
mogły sobie pozwoli na aparatur odtwarzaj c owe zapisy w takiej stereoskopii
i stereofonii, jaka była potrzebna. Jej rodzice korzystali z tej mo liwo ci, by
złagodzi sw t sknot za ojczyzn , nie zastanawiaj c si nad tym, jakie skutki
mo e to wywrze na młodych sercach. Jannika wychowywała si w ród
o ywionych duchów: stare wie e w Pradze, wiosna w Czeskim Lesie, Bo e
Narodzenie w wiosce, której minione wieki niemal nie tkn ły, sala koncertowa,
gdzie muzyka triumfalnie falowała ponad wi tecznie ubranymi słuchaczami,
których było wi cej ni wszystkich osadników w Armstrong, repliki wydarze ,
które ongi wstrz sały Ziemi , pie ni, wiersze, ksi ki, legendy, ba nie... Czasem
zastanawiała si , czy przypadkiem jej zainteresowanie ksenologi nie zostało
spowodowane przez ouranidów, którzy wygl dali jak lekkie, jasne duszki z bajek.
Dzisiaj, gdy Hugh wyszedł z Chrisoul , stała przez chwil patrz c za nimi.
Pokój momentalnie zrobił si przytłaczaj cy, jakby chciał j stłamsi . Zrobiła
tyle, ile mogła, by stał si bardziej przytulny, rozwieszaj c zasłony, obrazy,
pami tki. Teraz jednak zawalony był sprz tem, a Jannika nie znosiła bałaganu.
Hughowi nie zale ało na porz dku.
Znowu powróciło pytanie: czy w ogóle mu na czym jeszcze zale ało? Gdy si
pobierali, kochali si oczywi cie, ale nawet ona uznała, e było to mał e stwo
w znacznym stopniu z rozs dku. Oboje starali si o wyznaczenie na odległ
placówk , gdzie b d mieli najwi ksze szans dokonania naprawd znacz cych,
oryginalnych odkry . Preferowano mał e stwa, wedle teorii, e mniej b d ich
15
rozprasza sprawy pozanaukowe ni samotnych. Kiedy tym mał e stwom rodziły
pierwsze dzieci, z zasady przenoszono je do miasta.
Oboje wielokrotnie si o to spierali. Nacisk społeczny - uwagi, aluzje,
wstydliwe unikanie tematu - coraz mocniej domagał si , by przyczynili si do
reprodukcji biologicznej kolonii. W ramach zakre lonych liczb mieszka ców
po dane było stworzenie jak najwi kszej puli genetycznej. Poza tym troch ju
Jannika robiła si za stara na macierzy stwo. Hugh bardzo chciał zosta ojcem,
ale z góry przes dzał, e ona zajmie si domem, podczas gdy on pozostanie przy
ich dyscyplinie.
Nie powinna robi mu wymówek, gdy wróci ze swego po wi conego umizgom
spaceru. Za cz sto ostatnio traciła spokój ducha; robiła si z niej istna zło nica, a
Hugh jak huragan wybiegał z baraku lub chwytał butelk whisky i lał j w siebie.
Nie był złym człowiekiem - w gł bi ducha był dobry, spiesznie si poprawiła -
cz sto bezmy lny, ale z dobrymi intencjami. W jej wieku nic lepszego si nie trafi.
Chocia ... Poczuła gor co na policzkach, wykonała gest, jakby chciała
odp dzi wspomnienie, i nie udało si jej. Było to dwa dni temu.
Dowiedziawszy si od AYacha o Czasie Blasku, postanowiła zebra okazy
larw wiec cych uczków. Do tej pory ludzie wiedzieli po prostu, e dorosłe
insektoidy roiły si mniej wi cej co rok. Skoro było to tak wa ne dla mieszka ców
Hansonii, powinna si dowiedzie czego wi cej o tym. Zaobserwowa sama,
poprosi o pomoc biologów, ekologów, chemików... Zapytała Pi ta Maraisa,
dok d ma pój , a on zaofiarował si , e j tam zaprowadzi.
- Powinienem był dawno o tym pomy le - rzekł. - yj c w próchnicy larwy
musz stymulowa wzrost ro lin.
Potrzebna była wilgotniejsza gleba ni ta, która otaczała Port Kato. Udali si
wi c do odległego o kilka kilometrów jeziora. Spacer był łatwy, poniewa
podszycie, mało rozwini te ze wzgl du na g ste listowie drzew, nie utrudniało
marszu. Mi kkie podło e tłumiło odgłos kroków, drzewa tworzyły łukowate
nawy, liczne promienie wiatła słonecznego przenikały przez mrok i zapachy lasu,
by si gn ziemi lub odbi si od malutkich skrzydełek; d wi ki niczym lira
dobywały si z niewidzialnego gardła.
- Jak cudownie - odezwał si po jakim czasie Pi t.
Patrzył na ni , nie przed siebie. Stała si nagle ostro wiadoma jego
jasnowłosej m skiej urody. I jego młodo ci, upomniała siebie sam . Ust pował jej
wiekiem nieomal o dziesi lat, cho był to człowiek dojrzały, rozwa ny,
wykształcony - m czyzna w ka dym calu.
- Tak - wyrwało si jej. - Szkoda, e nie potrafi tego doceni tak jak ty.
- Nie jeste my na Ziemi - zauwa ył. Zdała sobie spraw , e jej odpowied
zabrzmiała mniej wymijaj co, ni sobie tego yczyła.
- Nie u alałam si nad sob - rzuciła szybko. - Nie my l tak, prosz ci . Widz
tu pi kno i oczarowanie, i swobod , o tak, jeste my szcz liwi na Medei. - Próba
miechu: - No, wszak na Ziemi nie mogłabym nic zrobi dla ouranidów, nie?
- Kochasz ich, prawda? - spytał powa nie.
Skin ła głow . Poło ył dło na jej obna onym ramieniu.
- Wiele w tobie miło ci, Janniko.
16
Zmieszana, usiłowała spojrze na siebie z jego punktu widzenia. Oto kobieta
redniego wzrostu, o figurze oszałamiaj cej, doskonale o tym wiedziała; ciemne
włosy do ramion przetykane srebrnymi pasmami (tak by chciała, aby Hugh
przekonywał j , e zbyt wcze nie zacz ła siwie ), wydatne ko ci policzkowe,
zadarty nos, ostry podbródek, cera o barwie ko ci słoniowej. Cho Piet był
kawalerem, m czyzna tak atrakcyjny nie powinien mie trudno ci, mógł
spotyka si z dziewcz tami podczas wyjazdów do miasta i podtrzymywa
znajomo ci przez holokom. Nie powinien tak jej adorowa . Ona sama nie
powinna si na to zgadza . Pewnie, miała kilkakrotnie innych m czyzn, zarówno
przed, jak i po lubie. Nigdy jednak w Port Kato - zbyt łatwo byłoby o
komplikacje, a poza tym sama si Wyciekała, gdy Hugh miał jaki romans na
miejscu. Co gorsza, podejrzewała, e pi t widział w niej nie tylko partnerk do
jednorazowej przygody. Takie rzeczy mog złama ycie.
- Och, spójrz - powiedziała i usun ła si od dotyku, by wskaza skupisko
ostrosłupowych nasienników. Jednocze nie jej umysł przyszedł z pomoc . -
Zapomniałam ci powiedzie ; dzi rozmawiałam z profesorem al-Ghazim. Wydaje
nam si , e poznali my powód metamorfozy i rojenia si wiec cych uczków.
- Co takiego? - zamrugał oczyma. - Nie s dziłem, e kto si tym zajmuje.
- No wi c był to... pomysł, który przyszedł mi do głowy, kiedy mój ouranid
zacz ł swoje rozwa ania na temat uczków. On, to znaczy AYach, powiedział mi,
tt czas zjawiska nie zale y ci le od pory roku. Tu w tropikach to nie jest
konieczne, ale wyznacza go Jason, ksi yc - dodała, poniewa nazwa nadana pmz
ludzi najbardziej spo ród wielkich satelitów zbli onemu do planety, przypadkiem
była podobna do słowa przej tego przez ludzi od dromidów w regionie Enrigue,
którym okre lali oni wiatr podobny do sirocco.
- On mówi, e metamorfozy nast puj podczas pewnych tranzytów Jasona
przez tarcz Argo - ci gn ła. - W przybli eniu co czterechsetny, dokładnie za
wst puje to co około stu dwudziestu siedmiu dni medea skich. Tubylcy w tym
regionie s równie wiadomi istnienia i ruchów ciał niebieskich jak gdziekolwiek
indziej. Ouranidzi maj wi to w czasie rojenia si uczków; to ich przysmak. No
wi c to podsun ło mi pomysł i poł czyłam si z O rodkiem z pro b o wyliczenia
astronomiczne. Okazuje si , e miałam racj .
- Wyja nienie astronomiczne dla yj cego pod ziemi robaka? -wykrzykn ł
Marais.
- No, z pewno ci przypominasz sobie, e Jason wzbudza aktywno
elektryczn w atmosferze Argo, podobnie jak Io w przypadku Jowisza... w
Układzie Słonecznym, w którym kr y Ziemia! W naszym przypadku powstaje
wi zka radiowa na jednej z generowanych cz stotliwo ci, taki naturalny maser.
Dlatego do Medei docieraj owe fale tylko wtedy, gdy oba ksi yce znajduj si
na liniach w złów. A nast puje to wła nie w takich odst pach, o jakich wspominał
mój znajomy. I faza te jest odpowiednia.
- Ale czy robaczki s w stanie wykry tak słaby sygnał?
- My l , e jest to oczywiste. Jak to si dzieje, nie potrafi odpowiedzie bez
pomocy specjalistów. Pami taj jednak, e Fryksos i Helle nie powoduj zbyt
wielu zakłóce . Organizmy bywaj fantastycznie czułe. Czy wiesz, e wystarczy
mniej ni pi fotonów, by pobudzi czerwon plamk w twoim oku? S dz , e
17
fale z Argo przenikaj do gleby na gł boko paru centymetrów i zaczynaj
ła cuch reakcji biochemicznych. Nie ma w tpliwo ci, e jest to pozostało
ewolucyjna z czasów, kiedy orbity Jasona i Medei dokładnie odpowiadały porom
roku. Za perturbacje nieustannie powoduj zmiany w ruchu ksi yców, wiesz o
tym.
Milczał przez chwil , nim si odezwał:
- Wiem, e jeste wyj tkowym człowiekiem, Janniko.
Udało si jej odzyska na tyle równowag , by panowa nad przebiegiem
rozmowy, dopóki nie dotarli do jeziora. Tam, przez chwil , znowu odczuła
wstrz s.
Jezioro le ało za zasłon gaju bambusowego, tote dopiero gdy go min li,
zatrzymali si na brzegu wysłanym przypominaj c mech darni o barwie
bursztynu. Nie tkni ta przez człowieka w jej le nym pucharze woda pieniła si ,
bulgotała, pachniała. Delikatne kolory i zapach ywych organizmów nie dra niły
wzroku ni powonienia; tu były normalne... ale teraz przypomniała sobie
srebrzystobł kitny połysk Jeziora Nezyderskiego w Federacji Dunajskiej. Oddech
za wiszczał jej mi dzy z bami.
- Co si stało? - Pi t spojrzał tam, gdzie patrzyła. - Dromidzi?
W pewnej odległo ci pojawiło si kilka owych istot, które przybyły tu, by si
napi . Jannika wpatrywała si w nie, jakby widziała je po raz pierwszy.
Najbli ej była młoda samica, zapewne jeszcze bezpotomna, miała bowiem
sze nóg. Ponad smukłym tułowiem o długim ogonie unosił si centaurowaty tors
zako czony dwoma ramionami, a nad nimi osobliwie lisia głowa, która si gn łaby
Jannice do piersi. Sier dromida połyskiwała czarnoniebiesko w wietle sło c;
Argo skryła si za drzewami.
Trójka czworono nych matek pilnowała znajduj cej si w ród nich ósemki
małych. Jedna para potomstwa wskazywała przez swe rozmiary, e u ich matki
wkrótce znowu wyst pi jajeczkowanie, zapłodnienie w czasie godów, a wkrótce
potem odrzucenie drugiego segmentu i opieka nad nim, a do narodzin. Kolejny
dromid przeszedł ju przez ten etap; chodził na dwóch nogach i przestał by ju
funkcjonaln samic , ale m skie gonady jeszcze si u niego nie rozwin ły.
Nie było ani jednego samca w okresie rozrodczym. Tych zbytnio porywały
dze, niecierpliwo , gwałtowno , by szukali towarzystwa. Natomiast w grupie
znajdowali si trzej osobnicy w wieku postseksualnym; posiwiali, ale mocni i
opieku czy. Ich dwunogi chód, szybki wedle kategorii ludzkich, nie mógł si
jednak równa z błyskawicznie płynnymi ruchami ich towarzyszy.
Wszystkie dorosłe osobniki były uzbrojone w charakterystyczne dla epoki
kamiennej włócznie, toporki i no e; uzbrojenia dopełniały ich własne z by
mi so erców.
Dromidzi znikn li nieomal natychmiast, gdy Jannika ich zobaczyła; nie ze
strachu, ale dlatego, e byli to mieszka cy Medei, których metabolizm i ycie były
szybsze ni jej.
- Dromidzi - wydobyła z siebie.
Pi t przygl dał si jej przez chwil , nim powiedział cicho:
18
- Oni t pi twoich ukochanych ouranidów. Mówisz mi, ze to si nasila tej
nocy, gdy roj si wiec ce uczki. Ale nie wolno ci ich nienawidzi . Dotkn ła ich
tragedia.
- Tak, problem bezpłodno ci, wiem. Ale czemu chc , by razem z nimi gin li
ouranidzi? - Uderzyła pi ci w rozwart dło . - Wracajmy do pracy, zbierajmy
próbki i chod my do domu. Prosz ci , dobrze?
Rozumiał j całkowicie.
...Odrzuciła wspomnienia i zaj ła si przygotowaniami do nocnej wyprawy.
Hugh i Jannika wyruszyli nieco po zachodzie sło ca. migacze odleciały z szu-
mem, osi gn ły redni wysoko i przez chwil kr yły, podczas gdy oboje wy-
szukiwali wła ciwy kierunek i wymieniali przez radio po egnania. Z dołu, w
ostatnich promieniach Kolchidy odbijaj cych si od kadłubów, migacze
wygl dały jak dwie łzy.
- Dobrych łowów, Jan.
- Fe! Nie mów tak.
- Przepraszam - rzekł sztywno i wył czył nadajnik. Jasne, zachował si
nietaktownie, ale czemu ona jest tak cholernie dra liwa?
Niewa ne. Ma wiele pracy. Erakoum obiecała zjawi si o tej porze na
Wzgórzach Katastrofy, jej grupa bowiem wybierała si najpierw na północ,
wzdłu wybrze a, nim skieruje si w gł b l du. Pó niej nie b dzie mo na
przewidzie , gdzie j poniesie. Trzeba szybko odszuka jej nadajnik. migacz
Janniki zgin ł z oczu, kieruj c si w swoj stron . Hugh wł czył pilota
inercyjnego i odchylił si W pasach, by jeszcze raz sprawdzi instrumenty. Robił
to automatycznie, wiedział bowiem, e wszystko jest w porz dku. Jego umysł
bł dził swobodnie.
Widok z kopuły kabiny był tytaniczny. W dole le ały wzgórza skryte w po-
c tkowanych masach cienia, tu i ówdzie przetykane srebrnymi nitkami rzek lub
przerywane rozpadlinami i skarpami. Dziel cy planet na dwie połowy Ocean
Pier cieniowaty zmieniał wschodni horyzont w mas ywego srebra. Na zachod-
nim niebie podwójne sło ce pozostawiło po sobie purpurow po wiat . Nad głow
niebo było ju aksamitnie ciemne, a z ka dym uderzeniem serca pojawiało si na
nim coraz wi cej gwiazd. Hugh dostrzegł par ksi yców tak blisko, e wida było
ich tarcze o wietlone z jednej strony na rdzawo, z drugiej ha biało; dostrzegł te
inne, ukazuj ce si jego oczom jako punkty wiatła na nieboskłonie. Rozpoznał je
dzi ki poło eniu na niebie, na którym pełniły sw wart w ród gwiazdozbiorów.
W dole, nisko nad morzem, arzyła si Argo - nie, raczej wieciła, jej wy sze
chmury bowiem odbijały wiatło dnia niczym pasy jasno ci na ciemnoczerwonym
tle. Jason zbli ał si do tranzytu, a jego rednica k towa przekraczała
dwadzie cia minut łukowych; mimo to Hugh z trudno ci odszukał go w tym
blasku. W polu widzenia pojawiło si wybrze e. Wł czył detektor i ustawił nap d
na swobodne unoszenie si w zawieszeniu. Zapaliła si na zielono lampka;
nawi zał kontakt. Wzniósł pojazd na pełn wysoko trzech kilometrów.
Cz ciowo post pił tak dlatego, e chciał skupi si na napływaj cych danych
encefalicznych i potrzebował du ego marginesu bezpiecze stwa na bł d w
pilota u, a cz ciowo, poniewa chciał znale si poza zasi giem wzroku i słuchu
19
tubylców, by jego obecno nie wpłyn ła na ich post powanie. Zaj wszy
stanowisko, wł czył odbiornik w hełmie i umocował go na głowie; nie wa ył zbyt
wiele. Przekazane, wzmocnione, przetworzone, ponownie wzbudzone - wydarze-
nia w układzie nerwowym Erakoum splotły si z wydarzeniami w jego układzie.
W adnym wypadku nie osi gał w ten sposób pełnej wiadomo ci dromida;
przekaz i tłumaczenie były na to zbyt prymitywne. Hugh całe swe zawodowe ycie
po wi cił na uzyskiwanie mo liwo ci zespolenia si z tym gatunkiem; przy
maksymalnej cierpliwo ci, jak on i Erakoum potrafili utrzyma przez te lata,
doszedł ledwie do etapu interpretacji zebranych sygnałów. Szybko procesów
umysłowych tubylców raczej nie pomagała - poprzez powtarzanie i wzmacnianie -
lecz przeszkadzała. Mo na by spróbowa wyobrazi sobie poprzez pewn
przybli on analogi przysłuchiwanie si szybkiej i prawie niesłyszalnej
rozmowie, gdy gubi si prawie ka de słowo, poniewa prowadzona jest w j zyku,
którego słuchaj cy nie zna. Faktycznie za Hugh w ogóle nie odbierał my li
werbalnych: docierał do niego widok, d wi k, zespół dozna zmysłowych,
wł czaj c w to równie wewn trzne, jak równowaga i głód, a tak e mgliste
napomknienia o zmysłach, których on sam zapewne nie posiadał.
Widział, jak przemyka pod nim ziemia, krzewy, gał zie, stoki, gwiazdy i
ksi yce ponad poszarpanymi kraw dziami; odczuwał ich zmienne kształty i
faktur pod krocz cymi stopami; słyszał przeró ne ciche odgłosy; czuł bogactwo
aromatów. Doznania nadci gały bez przerwy, w wi kszo ci przelotne i
niewyra ne, wystarczaj co silne za , by wyj go z ciała i ci gn na ziemi ku
jedno ci z przemykaj cym w dole stworzeniem.
Najwyra niejsze, chyba dlatego, e w ten sposób ulegały stymulacji jego
własne gruczoły, były emocje, determinacja. Erakoum wyruszyła, by zabi
Latacza.
Zapowiadała si długa i prawdopodobnie m cz ca noc. Hugh spodziewał si ,
e raz czy dwa razy b dzie musiał si gn po lek zast puj cy sen. Ludziom nigdy
nie udawało si odzwyczai od starodawnych rytmów Ziemi. Dromidzi drzemali,
ouranidzi... nili na jawie? Kontemplowali?
Tak jak to si cz sto zdarzało przedtem, pomy lał przez chwil , jak przebiega
kontakt Jan z jej tubylcem. Nigdy nie b d mogli opisa sobie nawzajem swych
dozna .
W gł bi wzgórz Rój A‘i’acha odkrył wielk mnogo gwiezdlików. Pagórki
były rzadziej zalesione od nizin, co pomagało, wietlisty er bowiem rzadko unosił
si wysoko, a lataj c pod koronami drzew. Lud padał ofiar Bestii. Tu za teren
był otwarty, poro ni ty darni i usiany głazami; poznaczony polanami le cymi
w cieniu drzew. Najwi ksz z nich przecinała w ska rozpadlina - blizna
wypełniona ciemno ci .
Niczym niesko czony prysznic iskier gwiezdliki ta czyły, migały,
uskakiwały; nieprzeliczone, przeznaczone jedynie do rozkoszy godów oraz na er
Ludu. Pomimo swej ostro no ci A’i’ach nie potrafił opiera si dłu ej od innych;
nie starał si jednak przyspieszy opadania, wypuszczaj c gaz tak jak wielu
innych. To utrudniłoby pó niej wznoszenie si . Zamiast tego skurczył swe kuliste
ciało i powoli opuszczał si , czasem rozkurczaj c si w zale no ci od zmiennej
20
g sto ci powietrza. Nie u ył te upustu gazu w celu uzyskania nap du. Rytmicznie
pulsuj c, jego syfon współpracował z powiewami wiatru, by nie go zygzakiem z
niewielk szybko ci . Nie miał si gdzie pieszy . Gwiezdlików było wi cej, ni
Rój byłby w stanie zje ; wiele z nich uleci wolno, by zło y jaja na nast pne
niwo.
Znalazłszy si w ród insektoidów A’i’ach wchłon ł ich pierwsz porcj . W
ciele za piewał mu słodki, gor cy aromat. G sto skupiony wokół niego,
podryguj cy obracaj cy si , faluj cy i wymachuj cy ekstatycznie rz skami,
wypełniaj cy niebo muzyk , Lud zapomniał o ostro no ci. Zacz ła si miło . Nie
było to bezcelowe, cho przy braku wody, do której mogłyby wpa , zapylone
nasionka nie zakiełkowałyby. Miło jednoczyła wszystkich. W blasku Ruii pył
ycia unosił si niczym dym; widok, zapach, smak nadały gor czkowo tej
rado ci, któr obudziła gwiezdlikowa uczta. A'i'ach wykrzykn ł raz, potem wiele
razy. Wyszedł poza własne ciało, stał si komórk jednej niebia skiej istoty,
która sama w sobie była huraganem miło ci. Kiedy , gdy poczuje na sobie ci ar
lat, odpłynie na zachód przez morze, ku zimnemu Za wiatowi. Tam, oddaj c
ostatnie ciepło swego ciała, jego dusza otrzyma sw nagrod : Obietnic , e b dzie
ju zawsze tak jak jest teraz, w t krótk noc...
Nagle poraziło go wycie. Spod drzew, na otwarty teren wypadły cienie.
A’i’ach dostrzegł, jak s siedni kul przebiło drzewce włóczni. Trysn ła krew, z
sykiem uszedł gaz: skurczone ciało opadło jak wyschni ty li . Rz ski jeszcze
drgały, gdy Bestia schwyciła je w locie, a jej kły rozdarły je na strz py.
W cisku i chaosie A‘i’ach nie mógł wiedzie , ilu jeszcze zgin ło. Wi kszo
uchodziła jednak wznosz c si poza zasi g pocisków. Ci, którzy byli uzbrojeni,
zacz li zrzuca niesione przez siebie kamienie i gał zie drzew ii. Jednak adna z
Bestii zapewne nie zgin ła od ich ciosów.
A’i’ach rozlu nił mi nie w swym kulistym ciele i natychmiast wystrzelił w
gór . Ju bezpieczny, mógł doł czy do reszty Roju, odlecie , szukaj c miejsca na
nowe wi to. Ale zanadto ogarn ła go w ciekło i al. Jakim zakamarkiem
swego umysłu zastanawiał si nad tym zjawiskiem: zazwyczaj Lud nie
przejmował si zbytnio mierci jednej Osoby. To urz dzenie, które miał na
sobie, te jako wyszeptywane tajemnice...
I miał ze sob nó !
Brawurowo wytryskuj c gaz obrócił si i run ł w dół. Wi kszo Bestii
znikn ła w lesie, kilka jednak pozostało, po eraj c ciała ofiar. A‘i’ach kr ył na
wysoko ci bliskiej granicy rozs dku i szukał okazji. Poniewa nie mógł opa jak
kamie , musiał uda atak na jednego osobnika, potem szybko rzuci si ku
innemu, uderzy , unie si i zaatakowa nast pnego.
Tr cił go słaby promie wiatła dochodz cy z głowy Bestii, która wychyn ła z
cienia, stan ła i spojrzała do góry.
A’i’ach poczuł eksplozj woli. Oto był potwór, który na swój sposób zwi zał
si z lud mi. Je li on sam w ten sposób zdobył swój nó , có dostała tamta istota,
co mogła dosta , by wyrz dzi jeszcze gorsz szkod . Zabicie jej powinno
przynajmniej wstrz sn jej towarzyszami, sprawi , e si opami taj w swych
morderczych zap dach.
21
A’i’ach rzucił si do boju. Dookoła niego gwiezdliki rado nie ta czyły i
parzyły si .
Jannika musiała szuka cał godzin , nim złapała swój kontakt. Ouranid nie
mógł si zobowi za , e w jakiej chwili znajdzie si w okre lonym miejscu. Jej
osobnik po prostu j poinformował, gdy przymocowywała mu nadajnik do ciała,
e jego grupa znajduje si obecnie w okolicy góry MacDonald. Poleciała wi c tam
i przeszukiwała okolic w zapadaj cym zmroku, zanim lampka wska nika nie
zapaliła si na zielono. Uzyskawszy poł czenie, uniosła si na trzy kilometry i
ustawiła autopilota na powolne kr enie. Od czasu do czasu, gdy jej obiekt
przesuwał si na północny wschód, przesuwała rodek zataczanych przez siebie
kr gów.
Poza tym skupiła si na wcieleniu si w swego ouranida. Było to oczywi cie
niemo liwe, ale z tych prób dowiadywała si wi cej, ni uzyskiwała przez słowa.
Odpowiedzi na faktyczne pytania, których zadanie nie przyszłoby jej do głowy.
Obyczaje Ludu, wierzenia, muzyka, poezja, balet powietrzny - wszystko, czego by
nie rozpoznała obserwuj c z zewn trz. A jeszcze gł biej w jej wn trzu - mniej
wyra ne, ale pot niejsze - co , czego nie mogłaby wpisa do raportu naukowego:
uczucie rozkoszy, po dania, wiatru, wietlisto ci, aromatu, chmur, deszczu,
niezmierzonych odległo ci... poczucie wszystkiego, co składa si na bycie
mieszka cem niebios. Niecałkowite, nie, kilka przelotnych wejrze , trudnych do
zapami tania na pó niej, ale przenosz cych j z jej ciała do nowego wiata
l ni cego cudami.
Rozkoszne dr enie podwoiło si jeszcze przez podniecenie A’i’acha. Jej
wra enia dotycz ce jego dozna nigdy jeszcze nie stały si tak silne i wyraziste.
Płyn ła na strumieniach powietrza; zapach ycia i pie posiadły j , stała si
kropl w oceanie pod pot nym Ruii i nie było ju domu, za którym trzeba było
tak beznadziejnie t skni , bo dom znajdował si wsz dzie.
Rój dotarł w ko cu do chmury wiec cych uczków i kosmos Janniki oszalał.
Przez chwil , na wpół przera ona, zacz ła zdejmowa hełm. Rozs dek
powstrzymał jej dło . To, co si działo, stanowiło jedynie skrajny wyraz tego, w
czym ju wcze niej uczestniczyła. Ouranidzi rzadko przyjmowali znaczn ilo
po ywienia od razu; kiedy jednak tak si działo, wpływało to na nich
oszałamiaj co. Odczuwała równie ich podniecenie seksualne; m sko A’i’acha
była zbyt nieziemska, by jej przeszkadza w taki sposób, jak kiedy e sko
Erakoum zakłóciła spokój Hugha, gdy ta została zapłodniona, a potem odrzuciła
swój ostatni człon. Dzisiejszej nocy rozkosz ouranidów si gn ła zenitu.
Poddała si jej, przechodz c z jednego crescendo w drugie. Och, gdyby tu był
z ni m czyzna, ale nie, wtedy byłoby inaczej, zbezcze ciłoby ten wi ty
splendor, Obietnic , Obietnic !
A potem zjawiły si Bestie. Rozp tała si groza. Gdzie rozległ si dziwny głos
wołaj cy o pomst za jej zniszczon błogo .
Krocz c nagim grzbietem pagórka Erakoum my lała, a puls jej stał si lekko
przyspieszony, e dostrzegła w oddali płyn cy z góry słaby promie niebieskiego
wiatła. Nie mogła mie pewno ci z powodu blasku rzucanego przez Mardudeka,
22
ale przepełniona nadziej zmieniła kierunek biegu. Kiedy miała ju za sob
długie przedzieranie si mi dzy głazami i cierniami, po wiata znikn ła. Musiało
by to jakie nocne złudzenie, mo e odbicie wiatła ksi yca od wznosz cych si
oparów. Ta konkluzja nie uspokoiła jej wcale. Latacze to jedno wielkie
niepowodzenie!
Przez to wszystko znalazła si z tyłu, za swoim stadem. Pierwszym dla niej
zwiastunem ataku były wycia towarzyszy. „Hai-ai, hai-ai, hai-ai!" rozlegało si
zewsz d i parskn ła, zaskoczona. Na pewno przyb dzie zbyt pó no, by dopa
swej ofiary. Niemniej jednak pod yła w tamtym kierunku. Je li Latacze nie
trafi (W dobry wiatr, do cignie ich i pod y od jednego schronienia do drugiego,
nie zauwa ona. Mo e nie polec a tak daleko, by nie starczyło jej ju sił na
po cig, dopóki nie trafi na nowe wyrojenie si ognistych paj czków i znów si
opuszcz W dół. Oddech szarpał jej gardziel, skok pagórka atakował stopy
niewidocznymi kamykami, ale pop d pchał j naprzód, a dotarła na miejsce.
Była to polana, jasno o wietlona, cho poprzecinana cieniami, w połowie
przegrodzona niewielk rozpadlin . Ogniste paj czki kr yły na tle mroku lasu
niczym chmura wietlistego pyłu. Kilka samic przycupn ło na murawie i szarpało
resztki swej ofiary. Reszta oddaliła si ci gaj c Lataczy, tak samo jak
zamierzała to Erakoum.
Zatrzymała si na skraju drzew, by odetchn , i zamarła. Główna masa
Lataczy powoli i chaotycznie przenosiła si na zachód, ale kilku z nich pozostało,
by zrzuci sw ałosn bro . Z grzbietu najwy ej lec cego wydobywał si słaby
promie wiatła. Oto znalazła swoj ofiar .
- Ee-ha! -wykrzykn ła, skoczyła naprzód, potrz sn ła włóczni . - Chod e tu,
siewco zła, chod i oddaj ycie! Twoja krew da ycie mojemu nast pnemu
miotowi, to ycie, które odebrałe poprzedniemu!
Nie było to zaskoczenie, ale zrz dzenie losu, kiedy niesamowity kształt
zatoczył kr g i poleciał ku niej. Wi cej rozstrzygnie si tej nocy ni to, które z
nich prze yje. Ona, Erakoum, przej ta Moc , stała si narz dziem Proroka.
Skulona, cisn ła włóczni . Wysiłek przeszedł przez jej wszystkie
mi nie. Zobaczyła, jak oszczep leci niczym zagłada, któr niesie ze sob , ale jej
wróg uchylił si ; chybiła go o palec, a po chwili ju spadał na ni jak pocisk.
Nigdy tego nie robiły! Có to błyszczało w jego podobnych do wodorostów
odnó ach?
Erakoum chwyciła now włóczni ze znajduj cej si na plecach wi zki. Ka dy
w zeł troków miał ust powa od jednego szarpni cia, ale ten nie ust pił, musiała
poci gn jeszcze raz, a tymczasem wróg był coraz wi kszy, coraz bli szy.
Poznała, co trzyma: nóz ludzkiej produkcji, ostry jak wie a klinga z obsydianu,
ale cie szy i mocniejszy. Odsun ła si . Włócznia ju wypl tała si z troków. Nie
było miejsca na rzut. Uderzyła.
Z szale cz rado ci dostrzegła, e ostrze trafiło w cel. Latacz zrobił unik,
nim włócznia przebiła jego ciało, ale krew zmieszana z gazem pokryła pian
gł bok ran w jego boku.
Run ł naprzód i znalazł si w zasi gu jej ramion. Nó uderzał raz za razem.
Erakoum odczuła ciosy, ale jeszcze nie ból. Upu ciła włóczni , uderzyła
23
ramionami, zacisn ła szcz ki. Z by zwarły si na ciele wroga. Przez jej paszcz i
w gł b gardzieli popłyn ła fala siły.
I nagle ziemia umkn ła jej spod tylnych nóg. Upadła na bok, usiłuj c
uchwyci si ramionami i przednimi nogami, ale nie dała rady i przewróciła si .
Kiedy uderzyła o kraw d rozpadliny, stoczyła si w dół po ostrych załomach.
Przez moment widziała nad sob niebo, gwiazdy i ogniste paj czki, o wietlonego
Mardudekiem Latacza, który płyn ł w powietrzu i broczył krwi . Potem
pochłon ła j nico .
Ludzie z Port Kato zasypywali Jannik Rezek i Hugha Brocketa pytaniami,
co ich sprowadziło do domu tak wcze nie i w takim stanie psychicznym. Oboje
unikali pyta i po pieszyli do swej kwatery. W chwil potem zasłonili okna.
Przez jaki czas patrzyli na siebie w milczeniu. Znajomy pokój nie dawał
uspokojenia. O wietlenie przystosowane do ludzkiego wzroku raziło teraz oczy,
powietrze odci te od lasu było bez ycia, słabe odgłosy dochodz ce z zewn trz
jeszcze pogł biały cisz panuj c w rodku.
W ko cu potrz sn ł głow , nie widz c, i odwrócił si od ony.
- Erakoum nie yje - wymamrotał. - Czy kiedy zdołam to poj ?
- Jeste pewien? - wyszeptała.
- Czułem... czułem, jak jej my li si urywaj ... to tak, jakbym sam dostał w
łeb... ale ty tak si troszczyła o swego cennego ouranida...
- A’i’ach jest ranny! Jego lud nie zna medycyny. Gdyby tak nie szalał, e a
musiałam si zdecydowa na poci gni cie ci za sob , zanim rozwalisz swój
migacz...
Jannika urwała, przełkn ła lin , rozwarła zaci ni te pi ci i zdołała
wykrztusi .
- No, trudno, szkoda si stała i ju . Zastanowimy si nad tym, co nam nie
wyszło i jak zapobiec podobnej tragedii w przyszło ci, czy nie?
- Taak, oczywi cie. - Podszedł do spi arki. - Napijesz si czego ? - zawołał.
Zawahała si .
- Wina.
Nalał jej pełen kieliszek. Jego prawa r ka ciskała szklank whisky, któr od
razu zacz ł pi .
- Czułem, jak Erakoum umiera - powiedział. Jannika usiadła na krze le.
- Tak... a ja czułam, jak A’i’ach odnosi rany, które mog okaza si
miertelne. Usi d , dobrze?
Zrobił to, ci ko, naprzeciwko niej. Ona piła małymi łyczkami ze swojej
szklanki, on wielkimi haustami ze swojej. Nowo przybyli na Mede zawsze
twierdzili, e tutejsze wino i alkohol destylowany maj bardziej osobliwy smak
ni ywno . Jaki poeta wykorzystał to w mro cym krew w yłach poemacie o
izolacji. Kiedy utwór wysłano na Ziemi w biuletynie wiadomo ci, po stu latach
nadeszła odpowied , e nikt na Ziemi nie ma poj cia, co koloni ci widz w tym
wierszydle.
Hugh zgarbił si .
- No, dobrze - burkn ł. - Powinni my porówna nasze obserwacje, zanim
zaczniemy zapomina , i mo e powtórzymy je jutro, maj c czas na przemy lenie. -
24
Si gn ł do rejestratora i wł czył go. Podaj c hasło identyfikacyjne, uczynił to
głuchym tonem.
- Dla nas te tak b dzie lepiej - zwróciła mu uwag Jannika. - Praca, logiczne
my lenie, to odepchnie od nas koszmar.
- Bo to był koszmar... No dobrze! - Odzyskał nieco ze swego wigoru. -
Spróbujmy odtworzy , co si stało.
- Ouranidzi wyruszyli, by łowi wiec ce uczki, a dromidzi, by polowa na
ouranidów. My oboje byli my wiadkami tej walki. Oczywi cie, mieli my
nadziej , ze do tego nie dojdzie - ty chyba modliła si o to, co? - ale wiedzieli my,
e w wielu miejscach rozegraj si bitwy. To, co wstrz sn ło naszymi umysłami,
to fakt, e to wła nie nasi tubylcy starli si w walce, podczas gdy my byli my z
nimi w kontakcie psychicznym.
Jannika przygryzła wargi.
- Gorzej jeszcze - odrzekła. - Tych dwoje d yło do tego starcia. Nie było to
przypadkowe spotkanie, ale pojedynek. Podniosła wzrok. - Ty nigdy nie mówiłe
Erakoum ani innemu dromidowi, e mamy równie kontakty z ouranidami,
prawda?
- Nie, oczywi cie, e nie. Ty zreszt te nie wspominała twojemu ouranidowi
o moim kontakcie. Oboje wiedzieli my dobrze, co oznaczałoby wprowadzenie
takiej zmiennej do podobnego programu.
- Natomiast pozostali członkowie załogi maj na to zbyt ograniczone słownic-
two, w obu j zykach. No, dobrze. Ale mówi ci, e A’i’ach wiedział. Nie
domy lałam si tego, póki nie rozpocz ła si walka, I wtedy wydostało si to na
wierzch moich my li, krzykn ło do mnie, nie słowami, ale nie pozostawiaj c
w tpliwo ci.
- Tak, to samo si wydarzyło mi dzy mn i Erakoum. Mniej wi cej.
- Przyznajmy wi c to, czego nie chcemy przyzna , mój drogi. Nie tylko
odbierali my my li od naszych tubylców, ale te je przekazywali my. Sprz enie
zwrotne.
Potrz sn ł bezsilnie pi ci .
- Có , u diabła, mogło przekaza ten odwrotny komunikat?
- Cho by wi zka radiowa, która ł czy nas z naszymi obiektami. Wzbudzona
modulacja. Wiemy z przykładu larw wiec cych robaczków - a zapewne wiadomo
to i z wielu innych przypadków, o których nigdy nie słyszeli my, bo jak mo na
wszystko wiedzie o całej planecie - e organizmy medea skie potrafi by
ogromnie radioczułe.
- Taak, we my cho by ogromn szybko poruszania si tutejszych zwierz t,
kluczowe molekuły o wiele mniej trwałe ni odpowiednie zwi zki u nas... Hej,
zarazi l Erakoum, i A’i’ach poznali zaledwie odrobin angielskiego, a ju z pew-
no ci nie mieli poj cia o czeskim, w którym to j zyku my lisz, jak sama utrzy-
mujesz. Poza tym zastanów si , z jakim trudem my w ogóle si do nich
dostrajamy, pomimo wszystko, czego si nauczyli my jeszcze na l dzie. Oni nie
maj powodu, by robi to samo, nie maj poj cia o naukowej metodzie. Z
pewno ci uznali, e to jaki nasz kaprys, czar czy co podobnego, jest powodem,
dla którego musz nosi te przedmioty.
Jannika wzruszyła ramionami.
25
- By mo e, gdy jeste my w kontakcie, my limy bardziej w ich j zykach, ni
zdajemy sobie z tego spraw . A przecie oba rodzaje Medea czyków szybciej ni
ludzie my l , obserwuj , ucz si . W ka dym razie, nie twierdz , e ich kontakt z
nami był tak samo dobry, jak nasz z nimi, cho by dlatego, e radio ma znacznie
w sze pasmo. S dz , e to, co od nas odebrali, to doznania podprogowe.
- Chyba masz racj - westchn ł Hugh. - B dziemy musieli wł czy w to
elektroników i neurologów, ale mnie na pewno nie przyjdzie do głowy lepsze
wyja nienie ni twoje.
Pochylił si . Siła, która teraz wibrowała w jego głosie, zamieniła si w lód:
- Ale spróbujmy zobaczy to w kontek cie; w ten sposób mo e odgadniemy,
jakie informacje otrzymywali od nas tubylcy. Jeszcze raz rozwa my, dlaczego
hanso scy dromidzi i ouranidzi walcz ze sob . Głównie chodzi o to, e dromidzi
wymieraj i win za to przypisuj ouranidom. Mo e to nasza wina, Portu Kato?
- Ale sk d - Jannika była zdumiona. - Przecie wiesz, jakie podejmujemy
rodki ostro no ci.
Hugh u miechn ł si smutno.
- My l o ska eniu psychicznym.
- Co takiego? Niemo liwe! Nigdzie indziej na Medei...
- Cicho b d , dobrze? - krzykn ł na ni . - Próbuj przypomnie sobie to, co
odebrałem od mojej przyjaciółki, któr zabił twój przyjaciel.
Na wpół uniosła si , z pobladł twarz , potem znów usiadła i czekała.
Kieliszek z winem dr ał w jej palcach.
- Zawsze wiele paplała o tym, jacy ci ouranidzi s dobrzy, łagodni i
rozwini ci estetycznie - rzucił raczej w ni ni do niej. - Zachłystywała si wprost
t ich now wiar - tym lotem z wiatrem na stron odplanetarn , t mierci z
godno ci , nirwan , nie wiem ju czym jeszcze. Niech diabli porw tych
brudnych plromidów. Umiej tylko roznieca ogie i robi narz dzia, polowa ,
troszczy si o dzieci, y w społeczno ciach, tworzy sztuk i filozofi - tak samo
jak ludzie. Có ci w tym mogłoby zaciekawi ?
No wi c chc ci powiedzie , tak jak ci ju tyle razy mówiłem, e dromidzi te
maj swoj wiar . Gdyby my mieli porównywa , zało yłbym si , e ich wiara jest
o wiele silniejsza i bardziej znacz ca ni wiara ouranidów. Próbuj zrozumie
wiat. Czy nie mo esz mie dla nich cho troch zrozumienia?
Jasne, dromidzi ogromnie szanuj porz dek rzeczy. Kiedy co si psuje - gdy
Zdarza si wielka zbrodnia, grzech czy wstyd - cały wiat doznaje krzywdy. Je li
zło nie zostanie usuni te, wszystko si popsuje. W to wła nie wierz na Hansonii i
jestem przekonany, e poznali prawd .
Wielkopa scy ouranidzi nigdy nie zwracali specjalnie uwagi na przyziemnych
dromidów, ale nie odwrotnie. Ouranidzi s tak samo widoczni jak Argo,
Kolchida, dowolna cz przyrody. W oczach dromidów maj swoje
przeznaczone miejsce i cykl.
I nagle ouranidzi si zmieniaj . Nie oddaj swych ciał ziemi, gdy umieraj ,
tak jak powinno ko czy si ycie... nie, kieruj si na zachód, ponad ocean, ku
owemu nieznanemu miejscu, gdzie co wieczór skrywaj si sło ca. Czy nie
rozumiesz, jak nienaturalnie mogło to wygl da ? To tak, jakby drzewo zacz ło
26
chodzi lub nieboszczyk powstał z grobu. I nie był to pojedynczy wypadek, nie,
powtarzał si rok po roku.
Aborty psychosomatyczne? Sk d mam wiedzie ? Wiem jednak, e dromidzi
s wstrz ni ci do gł bi tym, co robi ouranidzi. Cho jest to głupie, jednak
sprawia im to ból.
Jannika skoczyła na równe nogi; jej kieliszek brz kn ł o podłog .
- Głupie? - krzykn ła. - Ich Tao, ich wizja? Nie, głupie jest to, w co wierz
te... twoje fuksy, tylko e przez t wiar napadaj na niewinne istoty i zjadaj je!
Nie mog si doczeka , kiedy te stwory wymr całkowicie!
On te powstał.
- Nie obchodz ci martwo urodzone dzieci, nie, oczywi cie, e nie - odparł. -
Bo jaki w tobie instynkt macierzy ski, do diabła? Tyle go, co u twoich balonów.
Swobodnie lata , rozsiewa nasiona, zapomnie o nich, a one i tak wykiełkuj ,
p k p knie i Rój przyjmie nowych - i nikogo nic nie obchodzi poza
przyjemno ci .
- Ach, ty... Mo e ty chciałby zosta matk ? - zadrwiła.
Zamachn ł si otwart dłoni ; ledwie unikn ła ciosu. Wstrz ni ci, zamarli
tam, gdzie stali.
Chciał co powiedzie , ale nie mógł. Poci gn ł łyk whisky ze szklanki. Po
chwili odezwała si ona, nieomal bezgło nie:
- Hugh, nasi tubylcy odbierali od nas komunikaty. Nie słowne. Nie wiadome.
Czy przez nich... - zaj kn ła si - my chcieli my si nawzajem pozabija ?
Patrzył na ni przez dłu sz chwil , a w ko cu jednym niezgrabnym gestem
postawił swoj szklank i wyci gn ł do niej ramiona.
- Och, nie, och, nie - wyj kał. Zbli yła si do niego.
Wkrótce poszli do łó ka. Ale nie był zdolny do niczego. Znalazł w apteczce
rodek zaradczy, ale to, co po nim nast piło, równie dobrze mogło rozgrywa si
mi dzy dwiema maszynami. W ko cu Jannika odwróciła si , cicho płacz c, a
Hugh poszedł szuka butelki.
Obudził j wiatr. Le ała przez jaki czas przysłuchuj c si jego dudnieniu o
ciany. Sen odszedł j całkowicie. Otworzyła oczy i spojrzała na zegarek; jego
wiec ca tarcza powiedziała jej, e min ły trzy godziny. Równie dobrze mogła
wsta z łó ka. Mo e uda jej si poprawi nastrój Hugha.
Główny pokój był wci o wietlony. Hugh spał rozci gni ty w fotelu, obok
którego stała butelka. Jak e gł bokie były zmarszczki na jego twarzy.
Jak gło no wistał wiatr. Zapewne czoło burzy, które, jak zapowiadała słu ba
meteorologiczna, miało znajdowa si nad morzem, nagle i nieoczekiwanie
skr ciło w tym kierunku. Meteorologia na Medei nie była jeszcze nauk cisł .
Biedni ouranidzi; ich wi to si nie udało, a oni sami, rozrzuceni po okolicy, byli
w niebezpiecze stwie. Zazwyczaj potrafili lata nawet podczas huraganu, ale
zawsze kilku spotykało nieszcz cie -.uderzenie pioruna, ci niecie o skały czy
zapl tanie w gał ziach drzewa. Chorzy i ranni ucierpi najwi cej.
A'i'ach.
Jannika zacisn ła powieki i usiłowała sobie przypomnie , jak ci kie s jego
rany. Ale wszystko było tak strasznie pomieszane; Hugh odwrócił jej uwag i mo-
27
mentalnie znalazła si poza zasi giem nadajnika. Poza tym A’i’ach i tak nie mógł
by od razu pewien swego stanu. Mo e nie był powa ny. Mo e i był. On sam mógł
ju teraz by martwy albo skazany na mier , je li nie otrzyma pomocy.
Ona była za to odpowiedzialna - mo e nie winna, wedle moralistycznej
definicji, ale odpowiedzialna.
Postanowienie umocniło si w niej. Je li pogoda nie przeszkodzi temu, poleci
go szuka .
Sama? Tak. Hugh by protestował, opó niał, mo e nawet zatrzymał j sił .
Nagrała dla niego wiadomo , zastanowiła si , czy nie jest zbyt bezosobowa, ale
zdecydowała si nie układa czego bardziej uczuciowego. Tak, chciała si
pogodzi i my lała, e on te chce, ale płaszczy si nie b dzie. Znowu wło yła
ubranie polowe, dodała do niego kurtk wkładaj c do kieszeni kilka kostek
koncentratu i wyszła.
Wiatr szalał wokół niej, huu-huu, niczym potop, przez który musiała si
przedziera . Chmury skupiły si ci kie i niskie. Czerwone tam, gdzie kryła si za
nimi Argo. Zdawało si , e olbrzymia planeta przelatuje po ród poszarpanych
zasłon. Na podwórzu wznosiły si tumany kurzu siek c j po skórze. Poza ni na
zewn trz nie było nikogo.
W hangarze wł czyła komputer, by podał jej ostatni prognoz . Była zła, ale
nie przera aj ca, pomy lała. (A je li si rozbije, to co to za strata, dla niej czy
kogokolwiek innego?)
- Wracam na pole bada - powiedziała do mechanika. Próbował j odwie
Od tego zamiaru, ale za dała posłusze stwa stosownie do swego statusu. Nigdy
nie lubiła tego, ale duchy starej ojczyzny nauczyły j , jak si to robi.
- adnych sprzeciwów - rzekła. - Prosz przygotowa si do otwarcia hangaru
i udzielenia mi pomocy, gdyby było trzeba. To rozkaz.
Mały pojazd dygotał i uderzał w grunt. Start wymagał du ej sprawno ci -
miała troch kłopotów, gdy podmuch nieomal j przewrócił - ale gdy znalazła si
w powietrzu, migacz uparcie sun ł naprzód. Uniósłszy si ponad pokryw
Chmur zobaczyła, jak faluje niczym morze, Argo za wystaje jak daleki szczyt, a
gwiazdy i inne ksi yce błyskaj nad głow . Na północy gromadziła si jeszcze
gł bsza i wy sza ciemno - czoło burzy. Pogoda naprawd si pogorszy w ci gu
najbli szych paru godzin. Je li szybko nie wróci, to lepiej si w ogóle nie
wybiera .
Lot na pole bitwy zabrał niewiele czasu. Kiedy pilot inercyjny dowiózł j na
miejsce, zatoczyła kr g, wło yła hełm na głow i wł czyła nadajnik. Jej puls stał
si nieregularny; w ustach zaschło.
- A’i’ach - wyszeptała - b d ywy, prosz ci , b d ywy.
Zapaliło si zielone wiatełko; przynajmniej jego nadajnik znajdował si na
polanie. A on? Musiała sił woli wprowadzi si w stan kontaktu psychicznego.
Słabo , ból, szelest li ci, hałas uderzaj cych o siebie gał zi...
- A’i’ach, wytrzymaj, l duj !
Poryw rado ci. Tak, odebrał jej wezwanie.
L dowanie na pewno b dzie ryzykowne. Pojazd potrafił opuszcza si
pionowo, miał znakomity radar i sonar, komputer i manipulatory, które
samodzielnie przeprowadzały wi kszo manewrów. Niemniej jednak nie było w
28
dole zbyt wiele wolnego miejsca; polan przedzielała na dwie cz ci rozpadlina i
cho otaczaj cy las słu ył jako do dobra zasłona od wiatru, jednak mog si
trafi zło liwe powiewy i zawirowania.
- Bo e, zawierzam ci siebie - powiedziała i raz jeszcze, tak jak wiele razy
poprzednio, pomy lała, jak ci ko Hughowi musi by z jego ateizmem.
Mimo to, je li odczeka jeszcze chwil , straci cał odwag . W dół! Opadanie
było gwałtowniejsze, ni si spodziewała. Najpierw wpadła w kł bowisko chmur,
potem ju była pod nimi, ale w szponach w ciekłego wichru, wreszcie ujrzała,
jak si gaj po ni wierzchołki drzew. Pojazd kołysał si , nurkował, skr cał.
Czy by popełniła niewybaczalne głupstwo? Naprawd nie chciała egna si z
tym yciem...
Udało .si jej jednak i przez wiele minut siedziała bez sił. Kiedy si poruszyła,
uczuła, jak całe jej ciało przenika ból minionego napi cia. Jednak cierpienie
A’i’acha nie opu ciło jej. Powodowana t potrzeb odpi ła pasy i ruszyła
naprzód.
Pot ny łoskot targał otaczaj c j czarn palisad drzew; gał zie j czały,
korony burzyły si niczym piana. Jednak na dole, blisko gruntu, powietrze cho
niespokojne, było jednak cichsze, niemal ciepłe. Niewidoczna Argo barwiła
chmury, co dawało wystarczaj c ilo wiatła, by nie musiała wł cza latarki.
Nie znalazła ani ladu zabitych ouranidów. No, przecie nie mieli ko ci, wi c
dromidzi zjedli ka dy strz p. Có za potworny przes d... Gdzie jest A‘i’ach?
Znalazła go po kilku minutach poszukiwa . Le ał za kolczastym krzewem, w
który wpl tał swe czułki, by si utrzyma na miejscu. Jego ciało wypu ciło cały
gaz i le ało jak pusty worek; oczy jednak błyszczały i był w stanie mówi owym
przenikliwym, dm cym j zykiem swego ludu, który miał swoj melodi , jak
Jannika si o tym przekonała.
- Niech rado tchnie na ciebie. Nie s dziłem, e nadejdziesz. Witaj, samotnie
tu było.
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z dreszczem zgrozy. Ouranidzi nie
znosili długiej rozł ki ze swoim Rojem. Niektórzy ksenolodzy s dzili, e ich
wiadomo jest bardziej zbiorowa ni osobnicza. Jannika odrzucała ten pogl d -
chyba e odnoszono go do innych gatunków spotykanych w innych miejscach
strony przyplanetarnej. ATach miał własn dusz !
Ukl kła.
- Jak si czujesz?
D wi ki jego mowy wymawiała nie lepiej ni on jej, ale ATach nauczył si j
rozumie .
- Czuj si ju lepiej, skoro jeste obok mnie. Utraciłem wiele krwi i gazu, ale
rany si ju zamkn ły. Osłabłszy, usiadłem na drzewie, dopóki Bestie nie odeszły.
Tymczasem podniósł si wiatr. Pomy lałem, e w moim stanie lepiej nie lecie
wraz z nim. Nie mogłem jednak zosta na drzewie, bo i tak wiatr by mnie str cił.
Wypu ciłem wi c reszt gazu i doczołgałem si do tego schronienia.
Jego słowa wyra ały o wiele wi cej ni tylko to suche stwierdzenie. Denotacja
była lakoniczna i spokojna; konotacja ani troch . A’i’ach b dzie potrzebował
przynajmniej całego dnia, by zregenerowa .do wodoru na powtórny wzlot
(dokładny termin zale ał od tego, do jak wielkiej ilo ci pokarmu zdoła dotrze
29
przy swych ranach), o ile jaki drapie ca nie znajdzie go najpierw, co było
zupełnie prawdopodobne. Janika wyobra ała sobie, jaki zalałby j potop
cierpienia, trwogi i m stwa, gdyby miała na sobie hełm.
Wzi ła na r ce sflaczałe ciało. Nie wa yło wiele. W dotyku było ciepłe i jedwa-
biste. A’i’ach pomagał jej w tym, jak potrafił, a mimo to cz jego ciała ci gn ła
si po ziemi, co na pewno było bardzo bolesne.
A musiała sprawi mu jeszcze wi kszy ból, gdy b dzie wci ga fałdy skórne
do wn trza migacza. W rodku nie było wiele wolnego miejsca; A’i’ach został
praktycznie wci ni ty w cz ogonow . Jannika nie przepraszała go, gdy j czał,
ani w ogóle nic nie mówiła, ale piewała mu. Nie znał staro ytnych słów ziemskiej
pie ni, ale poj ł, co chce mu w ten sposób przekaza .
W poje dzie znajdowało si wszystko, co potrzebne do podstawowej pomocy
medycznej dla tubylców - ju przedtem czasem jej udzielała. Rany A‘i’acha nie
były gł bokie, w wi kszo ci jego ciało było bowiem torebk ze skóry; torebka
jednak e została rozdarta w kilku miejscach i cho rozdarcia same si zasklepiły,
lot rozwarłby je na nowo, chyba e by je wzmocniono. Stosuj c miejscowe
znieczulenie i antybiotyki - tyle ju si nauczono o biochemii medea skiej -
Jannika zeszyła rozdarcia.
- No, teraz mo esz odpocz - powiedziała, kiedy ju zako czyła prac ,
zdr twiała, spływaj ca potem i dygocz ca. - Pó niej wstrzykn ci gaz i b dziesz
mógł od razu polecie , je li zechcesz. My l jednak, e post pimy najrozs dniej,
gdy przeczekamy wichur .
Człowiek na miejscu A’i’acha j kn łby:
- Tu jest tak ciasno!
- Tak, rozumiem ci , ale... wło hełm, A‘i’achu. - Pokazała r k . - W ten
sposób zjednoczymy nasze dusze, tak jak ł czyły si one poprzednio. To pomo e
Wyrzuci t niewygod z twych my li. A na tak niewielk odległo , przy nowo
zdobytej wiedzy... - Przej ł j dreszcz. - Kto wie, czego b dziemy si mogli
dowiedzie ?
- Dobrze - zgodził si . - Mo emy mie niezwykłe prze ycia. - Poj cie
odkrywania dla własnej potrzeby było mu obce, ale jego poszukiwania rozkoszy
daleko przekraczały praktyki hedonistyczne.
Ochoczo, mimo całego zm czenia, wsun ła si na miejsce i si gn ła po
urz dzenie, l w tym wła nie momencie rozległ si brz czyk odbiornika, cały czas
wł czonego na fal standardow .
Na wschodzie Argo gro nie spogl dała na zbli aj cy si z północy, przetykany
błyskawicami front burzy. Zgromadzone ju w dole chmury mieniły si
czerwieni i mrokiem. Wiatr zawodził. Pojazd Hugha to opadał w dół, to zrywał
si w gór . Pomimo grzejnika przez daszek kabiny przenikało zimno, jak gdyby
sprowadzone W wiatłem gwiazd i ksi yców.
- Jan, jeste tam? - wołał. - Nic ci si nie stało?
Jej głos był jak przecinaj cy wi zy cios miecza. - Hugh? To ty, kochanie?
- No jasne, a kogo si , u diabła, spodziewała ? Obudziłem si , odtworzyłem
twoje nagranie i... Nic ci nie jest?
30
- Zupełnie nic. Ale nie mam odwagi wystartowa w tak pogod . A tobie nie
wolno tu l dowa , bo teraz jest to ju zbyt niebezpieczne. Zosta w górze te nie
mo esz. Kochany, roztomily, e te przyleciałe !
- Droga moja, jak mogłem, psiakrew, nie przylecie ? Powiedz mi, co si stało.
Wyja niła mu wszystko. Pod koniec opowie ci skin ł głow , która jeszcze troch
bolała od wypitego alkoholu, pomimo tabletki nedoloru.
- Dobrze - powiedział. - Poczekaj na spokojniejsze powietrze, napompuj
swego przyjaciela i wracaj do domu.
Przypomniało mu si co , co go ju od jakiego czasu n kało.
- Zaraz... zastanawiam si ... Jak my lisz, mo e on by wleciał w t rozpadlin i
odzyskał nadajnik Erakoum? Nie mamy ich zbyt wiele, wiesz o tym. - Zamilkł na
chwil . - Chyba dałbym zbyt wiele, gdybym go poprosił, by jej ciało przykrył
ziemi .
W głosie Janniki słycha było współczucie.
- Ja mog to zrobi .
- Nie, nie mo esz. Widziałem wszystko dokładnie oczyma Erakoum, gdy spa-
dała, zanim nie rozbiła sobie czaszki, czy co w tym rodzaju. Nikt nie zejdzie w
dół bez liny zamocowanej na kraw dzi. Nie mógłby potem wróci ! A nawet z lin
ryzyko byłoby szalone. Przecie jej towarzysze nie próbowali nic robi , prawda?
Wahanie:
- Zapytam go. Mo e to zbyt wielkie wymaganie. Nadajnik jest nie
uszkodzony?
- Hm, tak, ale to sprawdz . Odezw si za minut lub trzy. Kocham ci . To
była prawda, wiedział o tym, pomimo tego, ile razy doprowadzała go do
w ciekło ci. eby gdzie tam, w otchłaniach jego osobowo ci, miał chcie jej
mierci, to było nie do pomy lenia. Pod yłby za ni jeszcze przez wi ksz burz
ni ta, po to tylko, by to udowodni .
No wi c mo e wróci do domu ze spokojnym sumieniem i czeka na jej
przybycie, po czym... co? Ta niepewno otwierała w nim pustk .
Jego aparatura zapaliła zielone wiatełko. Dobrze, aparat Erakoum nadawał,
wobec tego był nie uszkodzony i wart odzyskania. Szkoda, e ona sama...
Spr ył si cały. Oddech zaterkotał mu w płucach. Czy wiedział na pewno, e
ona nie yje?
Opu cił hełm na skronie. Dłonie mu dr ały; miał trudno ci w dokonaniu
poł cze . Nacisn ł przeł cznik. Sił woli nat ał percepcj ...
Ból zwijał si jak rozpalone do biało ci druty, siła uchodziła, łagodne fale
nico ci przepływały coraz cz ciej, ale Erakoum nadal si nie poddawała. Ten
w ski pasek nieba, który dostrzegła z miejsca, z którego nie mogła ju poczołga
si dalej, był pełen wiatru... Z wstrz sem powróciła pełna wiadomo . Ponownie
wyczuła obecno Hugha.
- Połamane ko ci, na to wygl da. Powa na utrata krwi. Umrze za kilka
godzin, Jan, je li nie udzielisz jej pierwszej pomocy. Wtedy dotrwa do
chwili, gdy b dziemy mogli przewie j do Port Kato na pełny zabieg.
- Och, mog zszy rany, zabanda owa , zło y ko ci, cokolwiek. Nedolor jest
równie rodkiem znieczulaj cym dla dromidów, prawda? l nawet napicie si
31
wody mo e mie kolosalne znaczenie; na pewno jest odwodniona. Ale jak do niej
dotrze ?
- Twój ouranid mo e j podnie , gdy go nadmuchasz.
- Chyba nie mówisz powa nie! ATach jest ranny, goj mu si rany... A Era-
koum chciała go zabi !
- D enie było wzajemne, prawda?
- No...
- Jan, nie zostawi jej tak. Ona, która biegała swobodnie, le y w grobie, a ta
styczno ze mn , któr odbiera, to dla niej wi cej, ni byłem w stanie sobie
wyobrazi . Zostan tu, dopóki nie b dzie bezpieczna albo dopóki nie umrze.
- Nie, Hugh, nie mo esz. Burza.
- Nie chc ci szanta owa , kochanie. Mówi c szczerze, je li twój ouranid
odmówi, nie b d miał do niego alu. Ale nie mog zostawi Erakoum. Po prostu
nie mog .
- Ja... poznałam ci teraz lepiej... Spróbuj .
A’i’ach nie zrozumiał swej Janniki. Było nie do uwierzenia, e pomoc
Udzielona Bestii przyniesie pokój. Ten stwór był tym, czym był, czyli morderc . A
jednak kiedy Bestie nie były ródłem kłopotów, kiedy były to zwierz ta, które
najbardziej interesowały i cieszyły Lud. On sam pami tał pie ni o ich chy o ci i
ich ogniu. W tamtych utraconych dniach Bestie nazywano Tancerzami Płomienia.
Jego duch nie miał pewno ci, dlaczego ust pił wobec jej pró b. Prawdopodob-
nie dlatego, e uratowała mu ycie, nara aj c własne, co było dla niego
przemo n , now my l . Wielce chciał utrzyma z ni sw jedno , która
wzbogacała jego wiat, i dlatego wahał si z odmówieniem pro bie, która zdawała
si tak wa na, jak jego ch . Przez t jedno , przekazan mu hełmem, zdawało
mu si , e czuje to samo, co ona, gdy woda płyn ła jej z oczu - ... chc naprawi
to, co wyrz dziłam... - i takie uczucie stało si transcendentne, niczym Czas
Blasku, i to wła nie sprawiło, e przystał na jej pro b .
Pomogła mu wydosta si z rzeczy-która-j -przywiozla i wysun ła rurk .
Przez ni pił gaz, powiew nowego ycia. Rany mu dokuczały, gdy jego kuliste
ciało powi kszało si , ale mógł to zignorowa .
Potrzebował jej ci aru, który by utrzymywał go przy ziemi w drodze do
rozpadliny. Palce i czułki splotły si razem, a mimo to wichura o mało ich nie
poniosła. Gdyby napełnił si do całkowitych rozmiarów, łatwo mógłby z ni
ulecie . Powietrze atakowało i wyło, rzucało nim, chciało cisn w ciernie... jak e
strasznie było na ziemi!
A jeszcze gorzej opuszcza si poni ej jej powierzchni. Dr ał, przepełniony
uczuciem, które ledwie rozpoznawał. Gdyby Jannika była z nim w kontakcie,
powiedziałaby mu, e ludzie nazywaj to uczucie przera eniem. Człowiek albo
dromid, opanowany przez nie w takim stopniu, uciekłby od tego miejsca. A’i’ach
za przemienił je w moc pchaj c go naprzód, bo przez nie on te stawał si kim
zupełnie innym.
Na brzegu otoczyła go ramionami tak daleko, jak tylko mogła si gn ,
przyło yła usta do jego sier ci i rzekła:
32
- ycz ci powodzenia, drogi A’i’achu, drogi, dzielny A’i’achu. Powodzenia i
niech ci Bóg zachowa. - Te słowa wypowiedziała we własnym j zyku; gestu te
nie rozpoznał.
Dała mu do trzymania cylinder, który rzucał silny strumie wiatła. Zobaczył,
jak poszarpane zbocze opada w dół, i pomy lał, e je li zostanie o nie rzucony, to
ju po nim. Wówczas jego duch, nie chroniony ciałem, odb dzie straszliw
podró , zanim osi gnie Za wiat - o ile w ogóle go osi gnie, a nie ulegnie
rozerwaniu (porozrzucaniu po wiecie. Szybko, nim zdołały go porwa zm cone
wiatry, rzucił si . w dół ponad kraw dzi . Zmniejszył sw obj to . Zacz ł
opada .
Trwoga, w miar jak zamykały si wokół niego ciany i mrok, była rozkosz ,
jakiej dot d nie zaznał. W sercu czuł płon c wiadomo . O, tak, człowiek
pokazał mu nie znane dot d nieba.
W woni wilgoci wykrył jeszcze ostrzejszy zapach. Pod ył w tym kierunku.
wiatło jego latarki omiotło Besti rozci gni t na ostrym osypisku, dysz c
ci ko i w ciekle patrz c na niego. Za pomoc odrzutu i syfonowania ustawił si
poza jej zasi giem i wypowiedział, tak jak umiał, słowa w j zyku ludzi:
- Sszylesszalem sze uratofffasz
Z gł biny swego miejsca mierci Erakoum spojrzała w gór na Latacza.
Ledwie widziała jego zarysy: wielki, blady ksi yc skryty za jasnym wiatłem.
Zdumienie otrz sn ło j z senno ci. Czy by jej wróg pod ył za ni a tu, na dół,
w swej zło liwo ci?
Dobrze! Umrze w boju, a nie w bólach, które j rozdzierały.
- Chod tu i walcz! - krzykn ła chrapliwie. Gdyby mogła zatopi w nim z by,
wypi ostatni haust jego krwi... Wspomnienie tamtego smaku przeszyło j niczym
słodka błyskawica. Przez te pó niejsze chwile, które nie chciały si sko czy , cały
czas my lała, e gdyby nie wypiła tamtych kropli krwi, ju by nie yła.
Ich cudowne działanie ju zanikło. Poruszyła si , przybieraj c postaw
obronn . Przeszył j ból, a potem nico .
Kiedy si ockn ła, Latacz wci czekał. Poprzez dudnienie w jej uszach
przedzierały si jego słowa: „Sszylesszalem sze uratoffasz".
Ludzka mowa? Wi c to była ta istota, któr ludzie obdarzyli przychylno ci ,
podobnie jak j . Musiała to by ona, cho promie padaj cy z jej głowy został
przy miony wiatłem z jej macek. Czy by Hugh przez cały czas był zwi zany z
nimi obojgiem?
Erakoum próbowała utworzy sylaby nigdy nie przeznaczone dla jej j zyka i
gardła.
- Dzo gdze ? Id zd d, id .
Latacz odpowiedział. Nie potrafiła go zrozumie , tak samo jak on nie
rozumiał tego, co mówiła ona. Z pewno ci przyleciał tu w dół, by si upewni , e
to ona, albo eby naigrawa si z niej, dopóki nie umrze. Erakoum wyci gn ła
słabn ce rami po włóczni . Nie mogła ju jej rzuci , ale...
Z nie wiadomo ci, gdzie mieszkała dusza Hugha, doszła nagle do niej
informacja: On chce ci uratowa .
33
Niemo liwe. Ale... był to przecie Latacz. Na wpół w malignie, Erakoum
pami tała jednak, e Latacze rzadko kiedy potrafiły by tak cierpliwe.
Có gorszego mogło j spotka od mierci? Nic. Legła grzbietem na
odłamkach skalnych. Niech Latacz b dzie jej zgub lub jej Mardudekiem.
Znalazła w sobie odwag , by zaniecha walki.
Kształt zawisł nad ni . Jej sier odebrała niewielkie zawirowania; pomy lała
mgli cie, e jemu te w tym miejscu nie jest łatwo. Buchn ły z niego słowa; chciał
co wyja ni , ale była zbyt cierpi ca i zm czona, by słucha . Otoczyła swój pysk
r kami. Czy zrozumie ten gest?
Mo e. Zbli ył si , z wahaniem. Trwała w nieruchomo ci. Nawet kiedy poczuła
jego macki, nie poruszyła si .
Macki prze lizn ły si po jej ciele, znalazły zaczepienie, zacisn ły si . Poprzez
mgł bólu dojrzała, jak Latacz wypełnia si gazem. Chciał unie j w gór - do
Hugha?
Gdy wzleciał w gór , jej rany od no a otworzyły si i krzykn ła, zanim
straciła przytomno .
Kiedy si ockn ła, le ała na darni, pod porywistym, czerwonym niebem.
Pochylał si nad ni człowiek, mówi c co do małego pudełka, które odpowiadało
głosem Hugha. Za ni le ał Latacz, wypu ciwszy powietrze, trzymaj c si
krzewu. Burza szalała; spadły pierwsze k saj ce krople deszczu.
W tajemny sposób, wła ciwy łowcom, wiedziała, e umiera. Człowiek mógłby
zasklepi te ci cia i ukłucia, ale nie potrafi odda tego, co zostało utracone.
Wspomnienie... to, o czym mawiano, to, czego sama przelotnie posmakowała...
„Krew Latacza. Ona mnie uratuje. Krew Latacza, je li mi j da". Nie była
pewna, czy powiedziała to na głos, czy jej si tak wydawało. Znowu zapadła w
mrok.
Kiedy si z niego jeszcze raz wynurzyła, Latacz znajdował si obok niej,
zasłaniaj c jej ciało przed wiatrem. Człowiek ostro nie nacinał no em jedn z
jego macek. Latacz wsun ł mack mi dzy kły Erakoum. Gdy deszcz rozszalał si
na dobre, zacz ła pi .
Podwójny wschód sło ca zawsze jest uroczy.
Jannika celowo opó niła wie ci dla Hugha. Chciała mu zrobi niespodziank ,
najlepiej kiedy przestanie martwi si o swego dromida. A wi c pora ju
nadeszła; Erakoum zostanie przez par dni w szpitalu w Port Kato, co powinno
by interesuj cym do wiadczeniem dla wszystkich zainteresowanych, ale
wyzdrowieje. A’i’ach ju doł czył do swego Roju.
Kiedy Hugh obudził si ze swego długiego snu po czuwaniu u „ło a chorej",
Jannika zaproponowała piknik o wicie i uj ło j to, jak szybko si zgodził.
Pojechali migaczem w znane im miejsce na nadmorskich skałach, rozło yli
jedzenie i zacz li wygl da wschodu sło c.
Zrazu jedynymi wiatłami była Argo, gwiazdy i para ksi yców. Powoli niebo
rozja niło si , ocean zal nił srebrem na bł kicie, Fryksos i Helle zakr yły wokół
wielkiej planety. Pie ni natury rozległy si w powietrzu przesi kni tym aromatem
kwiatu plamkowca, podobnym do fiołków.
34
- Dostałam wiadomo z O rodka - o wiadczyła, trzymaj c go za r k . - To
ju pewne. Szybko rozwi zano sprawy chemiczne, po tej dodatkowej wskazówce
o o ywiaj cym wpływie krwi.
Obrócił si .
- Co takiego?
- Niedostatek manganu - odparła. - Pierwiastek ladowy w biologii
medea skiej, ale wa ny dla ycia, szczególnie dromidów i ich rozrodczo ci... i naj-
wyra niej dla czego innego u ouranidów, skoro gromadz go w takim stopniu.
Okazuje si , e brakuje go na Hansonii. Ouranidzi, udaj cy si na zachód, by tam
umrze , znacznie zmniejszali jego zawarto w ekologii. Rozwi zanie jest proste.
Nie potrzebujemy zmienia wiary ouranidów. Tymczasem mo emy przygotowa
koncentrat manganowy i da go dromidom. Na dłu sz met za mo na
wydobywa rud manganu tam, gdzie jest jej du o, i rozproszy w postaci pyłu
po całej wyspie. Twoi przyjaciele b d yli, Hugh.
Milczał przez jaki czas. Potem... mógł j tym zaskoczy , ów syn górnika z
prowincji, powiedział:
- To wspaniale. Rozwi zanie techniczne. Ale gorycz nie zniknie w ci gu
jednego dnia. Nie b dzie szybkiego happy endu. Mo e w ogóle go nie zobaczymy,
ty i ja. - Przyci gn ł j do siebie. - Ale, cholera jasna, spróbujmy!
35
Rozdział 2
POD POSTACI CIAŁA
Moru wiedział, co to bro . W ka dym razie ro li przybysze wielokrotnie
demonstrowali swoim przewodnikom, czego te owe przedmioty noszone przez
nich u pasa potrafi dokona przy akompaniamencie błysku i wybuchu płomieni.
Nie zdawał sobie jednak sprawy, i male kie aparaty pojawiaj ce si w dłoniach
przybyszów, gdy mówili własnym j zykiem, to nadajniki. Zapewne my lał, e s
to fetysze.
St d te , gdy Moru zabił Donliego Sairna, stało si to na oczach ony
Donliego.
Był to przypadek. Z wyj tkiem umówionych okresów nadawania rano i wie-
czorem dwudziestoo miogodzinnego dnia planety biolog Sairn, podobnie jak jego
towarzysze, ł czył si tylko ze swym komputerem. Poniewa jednak o enił si
niedawno i młoda para była beznadziejnie szcz liwa, Evalyth nastawiała
odbiornik na fal m a, kiedy tylko mogła oderwa si od własnych zaj .
l nie był to jaki wyj tkowy zbieg okoliczno ci, e w krytycznym momencie
równie go „podsłuchiwała": własne obowi zki nie absorbowały jej zanadto.
Jako militech wyprawy - a funkcj t powierzono jej, poniewa pochodziła z na
wpół barbarzy skich regionów planety Kraken, gdzie przedstawiciele obu płci
maj równe szans wyuczenia si sztuk wojennych przydatnych w prymitywnych
rodowiskach - nadzorowała budow osiedla, potem za zorganizowała rygory-
stycznie przestrzegany system wart. Jednak e mieszka cy Lokonu byli tak
przyja nie nastawieni do przybyszów, jak im na to pozwalała sytuacja, w której
ka da ze stron niewiele wiedziała o drugiej. Instynkt i do wiadczenie podpowia-
dały Evalyth, e rezerwa Loko czyków maskuje jedynie ich przestrach, podziw, a
mo e i t skne nadzieje na przyja . Kapitan Jonafer zgadzał si z t opini .
Skoro wi c stanowisko Evalyth okazało si w ten sposób ciepł posadk , starała
si dowiedzie jak najwi cej o pracy Donliego, by mu pomaga , kiedy wróci z
nizin.
Poza tym niedawne badanie lekarskie potwierdziło, e jest w ci y. Nie powie
mu o tym, zadecydowała, jeszcze nie, przez te setki kilometrów, tylko dopiero
wtedy, gdy b d znów razem. Tymczasem za wiadomo , ze razem pocz li nowe
ycie, sprawiła, i Donli stał si dla niej gwiazd przewodni .
W to popołudnie, gdy miał zgin jej m , weszła do laboratorium
biologicznego pogwizduj c. Na zewn trz ostre wiatło słoneczne rzucało złotawe
błyski, odbijaj c si od pylistego gruntu, od cian prefabrykatowych budynków
skupionych wokół l dowiska wahadłowca, który przetransportował ludzi i sprz t
z orbity, po której kr ył Nowy wit, od stoj cych migaczy i grawisani
u ywanych do celów komunikacyjnych na wyspie - jedynej nadaj cej si do
zamieszkania cz ci tej planety - a tak e od m czyzn i kobiet. Za palisad za
wierzchołki drzew owocowych, prze wituj ce ciany lepianek, szmer głosów i
szelest kroków, gorzki zapach palonego drewna - wszystko to zdradzało, e
mi dzy baz i jeziorem Zelo rozci gało si kilkutysi czne miasto
36
Laboratorium biologiczne zajmowało wi cej ni połow baraku, w którym
mieszkali Sairnowie. Na wygody nie mo na było liczy w sytuacji, gdy planety
nale ce ongi do imperium galaktycznego odwiedzały jedynie statki nielicznych
ras walcz cych o powrót do cywilizacji. Evalyth jednak wystarczało, e był to ich
własny dom. Gdy spotkała Donliego na Krakenie, uj ł j przede wszystkim t
wesoło ci , z jak on, człowiek z Athei, o której powiadano, e zachowała lub
odzyskała prawie wszystkie udogodnienia, jakimi w czasach wietno ci dyspono-
wała Stara Ziemia, przystał na ycie w jej ubogiej, smutnej ojczy nie.
Siła ci enia wynosiła tu 0,77 G, mniej ni dwie trzecie tego, do czego
nawykła. Łatwo przeciskała si w ród kł bowiska aparatury i pojemników z
okazami. Evalyth była przystojn , dobrze zbudowan młod kobiet , mo e o zbyt
mocnej sylwetce jak na gusta wi kszo ci m czyzn spoza własnej rasy. Tak jak jej
rodacy miała jasne włosy, a nogi i przedramiona pokryte zawiłym tatua em; tak
jak oni nosiła u pasa miotacz słu cy wielu ju pokoleniom wojowników. Jednak
poza tym odrzuciła tradycyjny strój Krake czyków na rzecz prostych
kombinezonów stanowi cych odzie członków wyprawy.
Jak e przyjemnie chłodne i ciemne było wn trze baraku! Westchn ła z
rozkosz , usiadła i wł czyła odbiornik. Serce jej lekko drgn ło, gdy zacz ł si
formowa trójwymiarowy obraz i rozległ si głos Donliego:
- ... wydaje si , e to potomek koniczyny.
W powietrzu widniał obraz ro liny z potrójnymi zielonymi li mi, g sto
rozsianej w ród miejscowej czerwonawej pseudotrawy. Obraz powi kszał si , w
miar jak Donli zbli ał nadajnik, aby komputer mógł zanotowa wszystkie
szczegóły do pó niejszej analizy. Evalyth zmarszczyła czoło staraj c si
przypomnie sobie, co... A, tak. Koniczyna to kolejna forma ycia, któr , zanim
zapadła Długa Noc, człowiek przeniósł ze Starej Ziemi na wi cej planet, ni
ktokolwiek obecnie pami tał. Cz sto Owe formy ycia zmieniały si nie do
poznania; przez tysi ce lat ewolucja przystosowała je do obcych warunków albo
te mutacje i znos genetyczny zadziałały nieomal losowo na niewielkie populacje
wst pne. Nikt na Krakenie nie wiedział, e tamtejsze sosny, mewy i rizobakterie
to zmutowani przybysze, dopóki na planet nie przybyła ekspedycja Donliego i
ich nie zidentyfikowała. Nie oznaczało to, e oraczy ktokolwiek z tej cz ci
galaktyki zdołał ju dotrze z powrotem do Starej Ziemi. Al,e banki danych na
Athei wyładowane były informacjami, podobnie jak kochana k dzierzawa głowa
Donliego...
W polu widzenia pojawiła si jego olbrzymia dło , zbieraj ca okazy. Evalyth
poczuła nagle ochot , by j pocałowa . Cierpliwo ci, cierpliwo ci, napominała
młod on słu bista cz jej osobowo ci. Mamy tu pracowa . Odkryli my
kolejn zaginion koloni , jak dot d w najgorszym stanie, cofni t do skrajnego
prymitywizmu. Do nas nale y doradzenie Komisji, czy warto tu wysła misj
cywilizacyjn , czy te szczupłe zasoby Zjednoczonych Planet przerzuci gdzie
indziej, a tutejszych mieszka ców pozostawi w n dzy jeszcze przez dwie cie,
trzysta lat. Aby sporz dzi uczciwy raport, musimy si im przyjrze , ich kulturze,
ich planecie. Dlatego siedz tu na barbarzy skim pogórzu, a on wyruszył do
d ungli, w której roi si od gotowych na wszystko dzikusów. Błagam ci ,
kochanie, ko cz szybko i wracaj.
37
Usłyszała słowa Donliego wypowiadane w dialekcie nizinnym, który był
zwyrodniał postaci j zyka loko skiego wywodz cego si z kolei od anglijskiego.
Nale cy do ekspedycji j zykoznawcy pracowali intensywnie przez kilka tygodni,
by go rozwikła , po czym cała załoga została poddana szkoleniu domózgowemu.
Niemniej jednak Evalyth z podziwem obserwowała, jak szybko jej m opanował
odmian , któr posługiwali si le ni biegacze - zaledwie po kilku dniach rozmów z
nimi.
Czy nie zbli amy si do wła ciwego miejsca, Moru? Mówiłe , e to jest
w pobli u naszego obozu.
Jeste my prawie na miejscu, przybyszu z chmur.
W głowie Evalyth zad wi czał cichy sygnał alarmowy. O co tu chodziło?
Chyba Donli nie wybrał si sam na przechadzk z jednym z krajowców?
Loko czyk Rogar ostrzegał przed zdradzieck natur tubylców zamieszkuj cych
tamte tereny. Ale, prawd mówi c, nie dalej jak wczoraj przewodnicy, ryzykuj c
ycie, uratowali Haimiego Fiella, gdy ten wpadł do szybko płyn cej rzeki...
Obraz zakołysał si , gdy Donli poruszył dłoni , w której trzymał
komunikator. Evalyth poczuła lekki zawrót głowy. Od czasu do czasu w polu
widzenia pojawiał si szerszy widok: drzewa stłoczone w ród łowieckiego szlaku,
rdzawe listowie, brunatne pnie i gał zie, czaj ce si za nimi cienie, sporadyczne
okrzyki jakich niewidocznych zwierz t. Nieomal czuła gor c i ci k od wilgoci
atmosfer , nieprzyjemny odór d ungli. Ta planeta - która zatraciła sw nazw
pozostaj c jedynie wiatem, jej mieszka cy bowiem zd yli ju zapomnie , czym
w rzeczywisto ci s gwiazdy - nie za bardzo nadawała si do kolonizacji.
Zrodzone na niej organizmy cz sto były szkodliwe dla człowieka, a zawsze
zawierały zbyt mało składników dla od ywczych. Z pomoc przywiezionych
przez siebie ro lin i zwierz t człowiekowi udało si tu przetrwa , cho z
trudno ci . Pierwsi osadnicy bez w tpienia zamierzali poprawi ten układ;
nadszedł jednak kryzys - znaleziono liczne dowody na to, e osada została
pociskami zrównana z ziemi , a wi kszo jej mieszka ców zgin ła - do
odbudowy za zabrakło rodków; cud prawdziwy, e w ogóle pozostali tu przy
yciu jacy ludzie.
- Tutaj, przybyszu z chmur.
Rozchwiany obraz uspokoił si . Szum ciszy nadajnik przekazywał z d ungli
do kabiny.
Nic nie wi
- powiedział w ko cu Donli.
Chod za mn . Poka
Donli umie cił nadajnik w rozwidleniu drzewa. Obraz przedstawiał jego i
Moru id cych przez ł k . Przewodnik wygl dał jak dziecko u boku kosmicznego
podró nika: si gał mu ledwie do ramienia. To „dziecko" miało wszak e ju wiele
za tob ; ciało Moru pokryte było bliznami, a jaka dawna rana sprawiła, e
utykał na praw nog . Twarz kryła si pod grzyw włosów i krzaczastym
zarostem. Moru, który nie mógł polowa , i by utrzyma rodzin , zastawiał
jedynie pułapki i łowił ryby, ył w jeszcze wi kszej n dzy ni jego
współplemie cy. Z pewno ci uznał, e szcz cie si do u miechn ło, gdy w
pobli u wioski wyl dował migacz, a ci, którzy nim przylecieli, zaoferowali Moru
38
niesłychane bogactwa za to, by przez tydzie czy dwa oprowadzał ich po okolicy.
Donli pokazywał ju Evalyth słomian chat Moru: n dzny dobytek, kobiet
zniszczon ci k prac , pozostałych przy yciu synów, którzy w wieku siedmiu
czy o miu lat miejscowych, czyli dwunastu-trzynastu standardowych, wygl dali
jak zasuszone karły.
Rogar był zdania - na ile mo na było s dzi , nikt bowiem dot d nie opanował
j zyka loko skiego w stopniu doskonałym - e mieszka cy nizin nie byliby tacy
ubodzy, gdyby mniej w nich było okrucie stwa znajduj cego wyraz w nieustan-
nych walkach plemiennych. Evalyth pomy lała jednak, e w ko cu jakie mog
oni stanowi zagro enie?
Rynsztunek Moru składał si z przepaski na biodrach, z opasuj cego całe
ciało sznura słu cego do przygotowywania potrzasków, obsydianowego no a i
worka z tkaniny, tak jednak g stej i przetłuszczonej, e w razie potrzeby mógł
słu y ta bukłak. Innym m czyznom z jego gromady, mog cym bra udział w
łowach i uczestniczy w podziale łupów po walce, powodziło si wyra nie lepiej.
Wygl dem jednak nie ró nili si zbytnio od Moru; ludno wyspy, nie maj c do
miejsca do ekspansji, prze ywała wyra ny kryzys genetyczny.
Skarlały m czyzna pochylił si rozsuwaj c dło mi gał zie krzewu.
- Tutaj - mrukn ł i ponownie si wyprostował.
Evalyth dobrze znała dz wiedzy gorej c w sercu Donliego. A jednak jej
m obrócił si , u miechn ł prosto do obiektywu nadajnika i odezwał si w
j zyku atheja skim:
- Kochanie, je li teraz odbierasz, chciałbym si tym podzieli z tob . Mo e to
gniazdo ptaka.
Przypomniała sobie do niejasno, e fakt istnienia ptaków mógłby by
ekologicznie wa n informacj . Ale w tej chwili liczyło si dla niej tylko to, co
Donli do niej powiedział.
„O, tak, o, tak!" - chciała wykrzykn . Ale w tamtej ekipie były tylko dwa
Odbiorniki i jej m nie miał ze sob adnego z nich.
Widziała, jak kl ka w wysokiej ro linno ci o dziwnym zabarwieniu. Widziała,
jak si ga z t swoj łagodno ci , której ju miała okazj do wiadcza , do wn trza
krzaka i rozsuwa jego gał zki.
Widziała, jak Moru skoczył mu na kark. Dzikus opasał Donliego nogami.
Lew r k chwycił go za włosy i zadarł mu głow go góry. W prawej pojawił si
nó .
Krew buchn ła gdzie spod szcz ki Donliego. Nie mógł krzykn - nikt by nie
mógł z poder ni tym gardłem. Bulgotał tylko i skrzeczał, a Moru wci poszerzał
ci cie. Donli na o lep si gn ł po bro . Moru upu cił nó i schwycił go za ramiona;
obaj upadli spleceni w u cisku. Donli rzucał si i tarzał w kału ach własnej krwi.
Moru nie zwalniał uchwytu. Krzew poruszył si i skrył obu, a w ko cu Moru
wstał, cały czerwony od krwi, ociekaj cy krwi , dysz cy, a Evalyth zacz ła
krzycze do znajduj cego si obok niej nadajnika, na cały wszech wiat, i wci
jeszcze krzyczała i wyrywała si , gdy chcieli j odci gn od widoku ł ki, na
której Moru kroił ciało Donliego, a wreszcie co j ukłuło chłodem i stoczyła si
na dno wszech wiata, w którym wszystkie gwiazdy zgasły na zawsze.
39
Nie, oczywi cie, e nic nie wiedzieli my - wycedził Haimie Fiell przez
zaci ni te z by - dopóki nas nie ostrzegli cie. Donli i tamten stwór oddalili si
o wiele kilometrów od naszego obozu. Dlaczego nie kazali cie nam ruszy
natychmiast na pomoc?
Ze wzgl du na to, co pokazywał komunikator - odrzekł kapitan Jonafer. -
Sairna nie mo na ju było uratowa . A wy mogli cie wpa w zasadzk , mogli
was
z tyłu zaatakowa strzałami i spycha coraz gł biej po tych w skich cie kach.
Najlepiej było zosta na miejscu i czeka na pojazd pilnuj c jeden drugiego.
Fiell spojrzał gdzie poza posta kapitana, pot nego, siwowłosego
m czyzny; wzrokiem pow drował za drzwi baraku dowództwa, ku palisadzie i
widokowi bezlitosnego nocnego nieba.
Ale co ten mały potwór robił, kiedy... - zamilkł nagle.
Pozostali przewodnicy uciekli - równie po piesznie wtr cił Jonafer - gdy
tylko wyczuli wasz gniew. Sam pan tak mówił. Otrzymałem wła nie raport od
Kallamana; jego zespół poleciał migaczem do wioski. Mieszka cy uciekli. Cała
wie jest opuszczona; z pewno ci obawiaj si naszej zemsty. Cho w ich przy-
padku przeprowadzka to nic wielkiego: cały dobytek bierze si na plecy, a nowy
dom mo na uple przez jeden dzie .
Evalyth pochyliła si do przodu.
- Przesta cie unika szczerych odpowiedzi - powiedziała. - Co takiego Moru
zrobił z Donlim, czemu mo na byłoby zapobiec, gdyby cie przybyli na czas?
Fiell w dalszym ci gu patrzył gdzie poza ni . Kropelki potu wyst piły mu na
czoło.
Nic takiego - wymamrotał. - Nic wa nego... wobec samego morderstwa.
Miałem zapyta pani , poruczniku Sairn - odezwał si Jonafer - jaki yczy
sobie pani obrz dek pogrzebowy? Czy mamy prochy pochowa tutaj, rozsypa
w przestrzeni kosmicznej, czy zawie na wasz planet ?
Evalyth zwróciła twarz w jego kierunku.
Nigdy nie wyra ałam zgody na kremacj - powoli cedziła słowa.
Nie, ale... Niech pani b dzie rozs dna. Najpierw otrzymała pani rodek
nasenny, potem uspokajaj cy, a my w tym czasie odnale li my zwłoki. Upłyn ł
ju
pewien czas. Nie mamy adnych przyrz dów do, hm, zabiegów kosmetycznych,
ani
zb dnego miejsca w komorach chłodniczych, a w tej temperaturze...
Evalyth była jak ot piała od chwili, gdy wypuszczono j z izby chorych.
Jeszcze niezupełnie do niej dotarło, e Donliego ju nie ma. Zdawało jej si , e za
chwil panie w drzwiach, opromieniony wiatłem słonecznym, i zawoła do niej ze
miechem w głosie, i pocieszy po tym bezsensownym koszmarze, jaki niedawno
prze yła. Wiedziała, e stan ten wywołały rodki psychotropowe, i przeklinała
dobr wol lekarza.
Nieomal z rozkosz powitała powolny przypływ gniewu. Oznaczało to, e
lekarstwo przestawało działa . Wieczorem b dzie ju zdolna do płaczu.
40
- Kapitanie - rzekła. - Widziałam, jak zgin ł. Widziałam ju w yciu wiele
trupów, a niektóre z nich potwornie zmasakrowane. Na Krakenie nie ukrywamy
prawdy. Podst pem wydarł mi pan moje prawo do uło enia mał onka w trumnie
i zamkni cia mu oczu. Ale nie oddam panu prawa do sprawiedliwo ci. dam,
aby powiedział mi pan dokładnie, co si stało. Pi ci Jonafera zacisn ły si na
blacie biurka.
Nie wiem, czy b d w stanie to powiedzie .
Ale pan powie, kapitanie.
- Dobrze! Dobrze! - wrzasn ł Jonafer. Słowa padały mu z ust jak pociski. -
Widzieli my wszystko, przekazane przez komunikator. Tamten rozebrał
Donliego,
zawiesił go za nogi na drzewie i wypu cił cał krew do tego swego worka. Wyci ł
mu genitalia i wrzucił do rodka, do krwi. Otworzył ciało i wyci ł serce, płuca,
w trob , nerki, tarczyc , gruczoł krokowy, trzustk i wszystko te wrzucił do
worka,
po czym uciekł do lasu. Dziwi si pani, e nie chcieli my pokaza pani tego, co
zostało z ciała?
- Loko czycy ostrzegali nas przed mieszka cami d ungli - powiedział Fiell
martwym głosem. - Trzeba było ich słucha . Ale były to takie ałosne karzełki. I
wyci gn ły mnie z rzeki. Kiedy Donli mówił o ptakach - opisał je, wie pani, i
zapytał, czy co takiego si tu spotyka - Moru powiedział, e s , ale rzadkie i
płochliwe; grupa ludzi by je na pewno spłoszyła, ale gdyby jeden z nim poszedł, to
on, Moru, znalazłby gniazdo i mo e nawet zobaczyliby ptaka. Moru powiedział
„dom", ale Donli uznał, e chodziło o gniazdo. Tak nam przynajmniej mówił.
Rozmawiał wtedy z Moru na uboczu, tak e widzieli my ich, ale nie słyszeli. Mo e
to powinno było nas ostrzec, mo e trzeba było zapyta innych z tego plemienia.
Ale nie widzieli my powodu... to znaczy, Donli był wi kszy, silniejszy, uzbrojony
w miotacz. Jaki dzikus odwa yłby si go zaatakowa ? A zreszt przecie odnosili
si do nas przyja nie, nawet z rado ci , kiedy przezwyci yli pierwszy strach. I
okazali tyle samo ochoty do dalszych kontaktów, co wszyscy inni tu w Lokonie, i...
- głos uwi zł mu w gardle.
- Czy zgin ła bro lub narz dzia? - spytała Evalyth.
Nie - odparł Jonafer. - Mam tu wszystko, co pani m miał przy sobie.
Mo e pani to od razu zabra .
Nie s dz - powiedział Fiell - by chodziło o akt nienawi ci. Moru musiał si
powodowa jakim zabobonem.
Jonafer skin ł głow .
- Nie mo emy przykłada do niego naszej miary.
- A wi c jak ? - odparowała Evalyth. Mimo to, e wiedziała, i znajduje si
'pod działaniem silnych rodków uspokajaj cych, dziwiła si swemu spokojnemu
tonowi. - Niech pan pami ta, e pochodz z Krakena. Nie pozwol na to, by
dziecko Donliego przyszło na wiat i wzrastało wiedz c, e jego ojciec został
zamordowany, a nikt nie próbował wymierzy mordercy sprawiedliwo ci.
Nie mo e si pani m ci na całym plemieniu - powiedział Jonafer.
Nie mam zamiaru. Ale, kapitanie, załoga naszej ekspedycji pochodzi z kilku
ró nych planet, na których istniej odr bne systemy społeczne.
41
Regulamin wyra nie stwierdza, e b dzie si respektowa podstawowe zasady
moralne obowi zuj ce ka dego członka załogi. Prosz o zwolnienie z obowi zków
do czasu, gdy pochwyc morderc mojego m a i wymierz mu sprawiedliwo .
Jonafer pochylił głow .
- Musz na to przysta - powiedział cicho. Evalyth podniosła si z miejsca.
- Dzi kuj panom - powiedziała. - Prosz mi wybaczy , ale chciałabym od
razu przyst pi do poszukiwa .
... Póki jeszcze działa jak maszyna, póki jest pod wpływem rodków
medycznych.
Na suchszych, chłodniejszych wy ynach rolnictwo przetrwało upadek reszty
cywilizacji. Pola i sady, pracowicie uprawiane za pomoc neolitycznych narz dzi,
dostarczały rodków do ycia kilku wioskom rozrzuconym wokół stolicy -
Lokonu.
Miejscowa ludno powierzchowno ci przypominała mieszka ców d ungli.
Nic dziwnego; niewielu osadników prze yło, by da pocz tek tutejszej populacji.
Mieszka cy pogórza byli jednak lepiej od ywieni, bardziej wyro ni ci, wyprosto-
wani, nosili tuniki z ró nobarwnej tkaniny i sandały. Bogatsi uzupełniali strój
złot i srebrn bi uteri . Włosy upinano, zarost golono. Ludzie st pali miało, nie
obawiaj c si , jak dzikus! z lasu, ci głych zasadzek. Gaw dzili wesoło.
Co prawda dotyczyło to tylko ludzi wolnych. Cho antropologowie z Nowego
witu ledwie zacz li zgł bia tajniki miejscowej kultury, od razu stało si
oczywiste, e Loko czycy maj liczn klas niewolników. Niektórzy usługiwali w
domu, inni trudzili si w pocie i znoju na polach, w kamieniołomach i kopalniach,
pod biczem nadzorców i stra ołnierzy, których miecze i ostrza włóczni wykute
były ze staro ytnego metalu Imperium. Nie był to jednak dla przybyszów z
Kosmosu aden szczególny wstrz s; widziano ju gorsze rzeczy ni niewolnictwo.
Banki danych wspominały o prehistorycznych pa stwach, jak Ateny, Indie
Ameryka.
Evalyth kroczyła po kr tych, pełnych kurzu uliczkach, mi dzy jaskrawo
pomalowanymi cianami sze ciennych domów bez okien, zbudowanych z nie
wypalonej cegły. Mijaj cy j ludzie z gminu pozdrawiali j z szacunkiem. Cho
nikt ju si nie obawiał, e przybysze maj złe zamiary, to jednak Evalyth
górowała nawet nad najwy szymi Loko czykami, włosy jej miały barw metalu,
a oczy nieba, u pasa nosiła błyskawice - a kto tam wiedział, jak jeszcze
nadprzyrodzona moc rozporz dzała.
Dzi jednak skłaniali si przed ni nawet dostojnicy i ołnierze, a niewolnicy
padali na twarze. Gdzie st pn ła, cichł rozgwar codziennego dnia; gdy mijała
stragany na rynku, ustawał handel, a dzieci umykały do swych zabaw. Szła przed
siebie w milczeniu współbrzmi cym z milczeniem jej duszy. Groza zapanowała
pod sło cem i niegowym sto kiem góry Burus. Lokon wiedział ju bowiem, e
człowiek z gwiazd zgin ł z r ki dzikusa z nizin - ale co z tego wyniknie?
Wiadomo musiała ju jednak dotrze do Rogara, który oczekiwał jej w
swym domu przy jeziorze Zelo, nie opodal wi tego Miejsca. Rogar nie był ani
42
królem, ani prezydentem, ani najwy szym kapłanem, ale wszystkim po trochu.
To on głównie kontaktował si z przybyszami.
Jego domostwo było typowe; wi ksze ni domy innych Loko czyków, ale
skarlałe jakby wobec przyległych murów. Otaczały one pełen budynków teren, na
który przybyszom wst p był wzbroniony. U bramy stali zawsze stra nicy w
szkarłatnych szatach i groteskowo rze bionych drewnianych hełmach. Dzisiaj
było ich dwakro wi cej ni zwykle, a kilku nast pnych strzegło wej cia do domu
Rogara. Od tafli jeziora, tak jak od polerowanej stali na plecach stra ników,
odbijało si wiatło słoneczne. Drzewa na brzegach stały równie sztywno jak oni.
Ochmistrz Rogara, gruby stary niewolnik, rozpłaszczył si w bramie, gdy
zbli yła si Evalyth.
- Je li niewiasta z niebios raczy pod y za mn , marnym robakiem, Klev
Rogar oczekuje... - Stra nicy pochylili przed ni ostrza włóczni. Ich oczy, szeroko
otwarte, zdradzały przera enie.
Tak jak inne domy, ten równie zwrócony był do wewn trz. Rogar siedział na
podwy szeniu w sali otwieraj cej si na podwórze. Wchodz cemu z jasnego
dworu zdawało si , e wewn trz jest dwukrotnie ciemniej ni w rzeczywisto ci.
Evalyth ledwie dostrzegała freski na cianach czy wzór dywanu; zreszt arty-
stycznie były one prymitywne. Cał uwag skupiła na Rogarze. Nie uniósł si z
miejsca; tutaj nie okazywano w ten sposób szacunku. Zamiast tego skłonił
posiwiał głow nad splecionymi dło mi. Ochmistrz wskazał jej ławk , a kucharz
postawił obok niej czar z herbat ziołow . Potem obaj znikn li.
B d pozdrowiony, Klev - Evalyth wypowiedziała formuł powitaln .
B d pozdrowiona, niewiasto z niebios.
Ju tylko, we dwoje, osłoni ci przed okrutnymi promieniami sło ca,
zachowali rytualny okres milczenia. Potem za :
- To straszne, co si wydarzyło, niewiasto z niebios - powiedział Rogar. -
Mo e tego nie wiesz, ale moje białe szaty i nagie stopy to oznaka ałoby, jak po
bliskim mi zmarłym.
- To dobrze - odparła Evalyth. - Zapami tamy to. Dostoje stwo Rogara
znikn ło gdzie nagle.
Pojmujesz, e nikt z nas nie miał nic wspólnego z t zbrodni , nieprawda ?
Dzicy to równie nasi wrogowie. To plugastwo. Nasi przodkowie pochwycili kilku
i zatrzymali jako niewolników, ale poza tym do niczego si oni nie nadaj .
Ostrzegałem twoich przyjaciół, by nie szli po ród tych, których nie
poskromili my.
Taka była ich wola - odparła Evalyth. - A teraz moj wol jest zemsta za
zabicie m a. - Nie wiedziała, czy w ich j zyku istnieje wyraz „sprawiedliwo ”.
Niewa ne. W wyniku działania rodków, które wzmagały logiczne my lenie,
jednocze nie tłumi c emocje, posługiwała si j zykiem loko skim wystarczaj co
dobrze jak na swe potrzeby.
- Mo emy wysła ołnierzy i pomóc ci zabi tylu dzikusów, ilu zechcesz -
zaproponował Rogar.
- Nie ma potrzeby. Z t broni , któr nosz u boku, sama potrafi zniszczy
wi ksz ich liczb ni cała wasza armia. Potrzebuj twej rady i pomocy w innej
sprawie. Jak mog znale tego, który zabił mego m a?
43
Rogar zmarszczył czoło.
Dzicy potrafi znika bez ladu w d ungli, niewiasto z niebios.
Czy jednak potrafi znika przed oczami innych dzikich?
Ach! Sprytnie pomy lane, niewiasto z niebios. Owe plemiona nieustannie
rzucaj si sobie nawzajem do gardła. O ile uda si nam dotrze do którego , jego
.łowcy wkrótce dowiedz si dla ciebie, dok d umkn ło plemi mordercy. - Mars
na jego czole pogł bił si . - Ale on z pewno ci odł czył si od nich, by si ukry
do czasu, gdy odejdziecie z naszym ziem. Odnalezienie jednego człowieka mo e
okaza si niemo liwe. Ludzie z nizin umiej si z konieczno ci kry .
Co to znaczy: z konieczno ci?
Rogar dał po sobie pozna , e dziwi go ignorancja Evalyth w sprawie, która
jest dla niego oczywista.
Jak to? Wyobra sobie człowieka, który wyszedł na łowy - powiedział. -
Nie zawsze chodzi si polowa w wi kszej grupie; hałas i wo mog odstraszy
zwierzyn , wi c cz sto człowiek udaje si sam do d ungli. A tam mo e zaczai si
na niego kto z innego plemienia. Człowiek zabity w zasadzce to taka sama
korzy , jak człowiek zabity w otwartej walce.
Sk d te nieustanne wojny?
Rogar wygl dał na coraz bardziej zaskoczonego.
A sk d by wzi li ludzkie ciało?
Przecie go nie zjadaj ?
- Nie, oczywi cie, e nie, chyba e w razie potrzeby. Ale, jak ci wiadomo,
potrzeba taka cz sto si pojawia. Wojny tocz głównie po to, by zabija ; łupy te
si przydadz , ale nie s głównym powodem walk. Zabójca staje si wła cicielem
zwłok i oczywi cie rozdziela je wył cznie mi dzy swych najbli szych. Nie ka dy
ma szcz cie w boju. Dlatego ci, którym nie udało si zabi w bitwie, mog
chodzi na łowy osobno, po dwóch czy trzech, w nadziei, i znajd pojedynczego
człowieka x innego plemienia, l dlatego mieszka cy nizin nauczyli si dobrze
chowa .
Evalyth nie poruszyła si ani nie odezwała słowem. Rogar zaczerpn ł gł boko
powietrza i kontynuował wyja nienia.
- Niewiasto z niebios, kiedy usłyszałem zł nowin , długo rozmawiałem z
lud mi
:0d was. Powiedzieli mi o tym, co zobaczyli z daleka za pomoc tych cudownych
urz dze , które macie. St d te jest dla mnie jasne, co si wydarzyło. Ten
przewodnik... jak e si on nazywa? Tak, Moru... no wi c on jest kalek . Nie mo e
my le o zabiciu człowieka inaczej jak przez zdrad . Kiedy dostrzegł okazj ,
postanowił j wykorzysta . - Pozwolił sobie na u miech. - To by si nigdy nie
wydarzyło na pogórzu - o wiadczył. - Nie wywołujemy wojen; walczymy tylko
wtedy, gdy zostaniemy zaatakowani. Nie polujemy te na ludzi jak na zwierz ta.
Nasza rasa, podobnie jak wasza, jest cywilizowana. -Wargi jego rozchyliły si ,
ukazuj c ol niewaj co białe z by. - Ale, niewiasto z niebios, twój m został
zabity. Proponuj , aby go pom ci nie tylko na zabójcy, je li go złapiemy, ale na
całym jego plemieniu, które z pewno ci mo emy odnale , tak jak mówiła . To
nauczy wszystkich dzikusów, by odczuwali strach przed lepszymi od siebie.
Potem mo emy podzieli si ich ciałami: połowa dla waszych ludzi, a połowa dla
44
moich. Evalyth była w stanie odczuwa tylko intelektualne zaskoczenie. A mimo
to miała takie wra enie, jakby przed chwil zrobiła krok w przepa . Patrzyła
przez cienie w surow twarz starca i po długiej chwili usłyszała własny szept:
Wy... tutaj... te ... zjadacie... ludzi?
Niewolników - odrzekł Rogar. - Nie wi cej, ni zachodzi konieczno .
Jeden wystarczy dla czterech chłopców.
Dło Evalyth opadła na r koje broni. Rogar zerwał si na równe nogi prze-
ra ony.
- Niewiasto z niebios - wykrzykn ł - wyja niałem ci, e jeste my cywilizo
wani! Nie musisz si obawia ataku ze strony kogokolwiek z nas! My... my...
Wstała równie , góruj c nad nim wzrostem. Czy odczytał wyrok w jej
spojrzeniu? Czy odczuwał trwog tak e w imieniu swych współplemie ców? Kulił
si pod jej wzrokiem, pocił i dygotał.
- Niewiasto z niebios, uwierz mi, nie masz w Lokonie wrogów... nie, teraz
poka ci, zabior ci do wi tego Miejsca, nawet je li nie została wtajemniczo
na... z pewno ci bowiem jeste cie równi bogom, z pewno ci bogowie si -nie
rozgniewaj ... Chod , poka ci, jak to jest, udowodni , e nie mamy woli ani
potrzeby by waszymi wrogami...
I oto brama, któr Rogar otworzył przed ni w pot nym murze. Oto
spojrzenia zaszokowanych stra ników i gło ne przyrzeczenia wielu ofiar w celu
ułagodzenia gniewu Pot g. Oto rozci gaj cy si za bram kamienny chodnik,
rozgrzany i dudni cy głucho pod stopami. Oto wyszczerzone bo ki stoj ce wzdłu
głównej wi tyni. Oto dom akolitów d wigaj cych całe brzemi pracy, skulonych
teraz w przera eniu na widok ich pana wprowadzaj cego obc osob . Oto baraki
niewolników.
- Spójrz, niewiasto z niebios, traktujemy ich dobrze, czy nie? Musimy
gruchota im stopy i dłonie, gdy wybieramy ich w wieku dzieci cym do tej słu by.
Pomy l, jakim zagro eniem byłyby inaczej setki młodych chłopców i m czyzn
zgromadzonych w tym miejscu. Ale traktujemy ich po ludzku, dopóki s
spokojni.
Czy nie poro li tłuszczem? Ich własny wi ty Pokarm jest szczególnie godzien
szacunku: ciała m czyzn wszelakiego stanu, którzy polegli w kwiecie wieku.
Uczymy ich, e nadal b d y w tych, dla których ich zabijamy. Wi kszo z nich
oswoiła si z t my l , wierz mi, niewiasto z niebios. Zapytaj ich sama... cho
pami taj, e z czasem t piej nic nie robi c rok za rokiem. Zabijamy ich szybko,
czysto, na pocz tku ka dego lata... nie wi cej, ni potrzeba dla ka dego rocznika
chłopców wkraczaj cych w wiek m ski, nie wi cej. A jest to pi kny rytuał, po
którym nast puje wiele dni ucztowania i zabaw. Rozumiesz teraz, niewiasto z nie-
bios? Nie masz si czego obawia z naszej strony. Nie jeste my dzikusami walcz -
cymi, napadaj cymi i czyhaj cymi w zasadzkach po to, by zdoby ciało ludzkie
Jeste my cywilizowani... nie bogom podobni, jak wy, nie, tego nie o mieliłbym si
powiedzie , nie gniewaj si ... ale cywilizowani - i z pewno ci godni waszej
przyja ni, czy nie tak? Czy nie tak, niewiasto z niebios?
Chena Darnard, kierowniczka zespołu antropologii kulturalnej, poleciła
swemu komputerowi sprawdzi bank danych. Tak jak inne, jej komputer był
45
przeno ny, zespoły pami ci bowiem pozostawały na pokładzie Nowego witu. W
tej chwili statek znajdował si po drugiej stronie planety i przesyłanie informacji
ł czami zabierało uchwytny przeci g czasu.
Chena usadowiła si wygodnie w fotelu i spojrzała uwa nie na siedz c po ;
drugiej stronie biurka Evalyth. Krakenka była tak spokojna, e a nienaturalna, i
mimo e z pewno ci kr
ce w jej systemie krwiono nym medykamenty
Szachowały jak sił działania. Bez w tpienia Evalyth pochodziła z arystokracji
tamtej wojowniczej społeczno ci. Poza tym na ró nych planetach mog istnie
dziedziczne ró nice fizjologiczne i psychologiczne. Niewiele o tym wiedziano poza
przypadkami skrajnymi, jak Gwydion... i ta planeta? Ale i tak, pomy lała Chena,
byłoby lepiej, gdyby Evalyth dała upust swemu wstrz sowi i smutkowi.
Kochanie, czy jeste pewna tego, co ustaliła ? - spytała, jak potrafiła
najłagodniej. - Chc przez to powiedzie , e cho tylko ta wyspa nadaje si do
zamieszkania, ma ona znaczne rozmiary, ł czno jest prymitywna, a moja grupa
ustaliła istnienie dziesi tków prymitywnych kultur.
Wypytywałam Rogara ponad godzin - odparła Evalyth tym samym
bezbarwnym głosem, patrz c tym samym bezbarwnym wzrokiem co poprzednio.
- Znam ró ne techniki przesłuchania... a on był porz dnie poruszony. Powiedział
mi wszystko. Sami Loko czycy nie s tak zacofani jak ich technika. Od wieków
ju yj maj c pod bokiem zagra aj ce ich granicom dzikie plemiona. Zmusiło
ich to do utworzenia porz dnego systemu wywiadowczego. Rogar dokładnie mi
opisał jego funkcjonowanie. Wiele to nie pomo e, ale sprawia, e Loko czycy
nie le wiedz , co si wokół nich dzieje. Cho obyczaje plemienne znacznie si od
siebie ró ni , kanibalizm wyst puje powszechnie, l dlatego nikomu z nich nie
przyszło do głowy, by nam o tym powiedzie . Uznali, e my zdobywamy
ludzkie mi so własnymi sposobami.
Wyst puje, hm, dowolno w tych metodach?
O, tak. W Lokonie tuczy si do tego celu niewolników. Ale wi kszo
mieszka ców nizin jest na to zbyt biedna. Niektórzy uciekaj si do wojen i mor-
dów. U innych rozstrzyga si to wewn trz plemienia przez zbrojne pojedynki.
Albo... jakie to ma znaczenie? Wa ne jest, e w całej zamieszkanej cz ci planety,
Oboj tnie w jaki sposób, chłopcy doznaj inicjacji przez jedzenie ciała dorosłego
m czyzny.
Chena przygryzła wargi.
Có takiego, na Chaos, mogło by tego przyczyn ? - Komputer! Sprawdziłe ?
Tak - odparł mechaniczny głos dochodz cy z pudełka stoj cego na biurku. -
Dane o kanibalizmie ludzkim s stosunkowo nieliczne, poniewa samo zjawisko
jest rzadko ci . Na wszystkich planetach dot d nam znanych jest on zakazany i
tak było w ci gu ich dziejów, cho czasem uznaje si go za wybaczalny jako
rodek nadzwyczajny w sytuacji, gdy nie ma innego sposobu przetrwania.
Zdarzały si bardzo ograniczone formy czego , co mo na by nazwa
kanibalizmem rytualnym, jak na przykład wzajemne wypijanie niewielkich ilo ci
krwi podczas lubowania braterstwa w klanie Fałkenów z Lochlanny...
To mo esz pomin - rzekła Chena. Napi cie w gardle sprawiło, e głos jej
nabrał ni szych tonów. - Tylko e tutaj, jak si wydaje, degeneracja posun ła si
46
tak szybko, e... A je li to nie degeneracja? Mo e nawrót? Jak to było na Starej
Ziemi?
Informacje s fragmentaryczne. Poza tym, co zagin ło podczas Długiej Nocy,
wiedza o tamtym okresie ucierpiała jeszcze z tego wzgl du, e ostatnie społecze -
stwa prymitywne na Ziemi znikn ły przed pocz tkami lotów mi dzygwiezdnych.
Pozostały jednak pewne dane zebrane przez staro ytnych historyków i uczonych.
Otó kanibalizm wyst pował czasami jako cz ceremonii przewiduj cej
ofiar z człowieka. Zazwyczaj w takim przypadku ofiary nie jedzono. Jednak w
nielicznych religiach ciała, czy te ich pewne fragmenty, zjadała czy to wybrana
klasa osób, czy te cała społeczno . Powszechnie uznawano to za teofagi . l tak
Aztekowie z Meksyku corocznie składali w ofierze Swym bogom tysi ce ludzi.
Prowokowało to wybuchy wojen i buntów, dzi ki czemu z kolei pó niejsi
europejscy naje d cy z łatwo ci znale li miejscowych sprzymierze ców.
Wi kszo je ców po prostu zabijano, a ich serca bezpo rednio składano w
ofierze bogom. Ale przynajmniej w jednym kulcie ciała dzielono w ród
wyznawców.
Kanibalizm mógł wyst powa równie pod postaci czarów. Zjadaj c
jakiego człowieka nabierało si jego cnót. Taki był główny motyw ludo erstwa w
Afryce i Polinezji. Obserwatorzy z tamtych czasów stwierdzali, e ludzkie mi so
stanowiło smakołyk, ale to łatwo poj , szczególnie gdy dotyczyło to obszarów
ubogich w białko.
Jedyny zarejestrowany przypadek systematycznego ludo erstwa nie
zwi zanego z obrz dami wyst pował w ród Indian Carib. Jedli oni ludzi, bo
ludzkie mi so bardziej im smakowało. Szczególnie odpowiadały im małe dzieci i
cz sto brali w niewol kobiety u ywaj c ich do celów rozpłodowych. Synów tych
niewolnic kastrowano, by byli posłuszni i by ich mi so było lepsze. Głównie ze
wzgl du na odraz do takich praktyk Europejczycy wybili Caribów do
ostatniego.
Komputer zako czył przekazywanie danych. Chena skrzywiła si .
- Rozumiem tych Europejczyków - stwierdziła.
Evalyth sprzed kilku dni uniosłaby w tym momencie brwi w zdziwieniu; teraz
jednak twarz jej pozostała tak martwa jak głos.
Czy nie powinna by obiektywn uczon ?
Tak. Z pewno ci . Ale istnieje taka rzecz jak ocena warto ci. A oni zabili
Donliego.
Nie oni. Jeden z nich. Znajd go.
On jest tylko wytworem swej kultury, kochanie, jest ska ony jak jego rasa. -
Chena zaczerpn ła tchu usiłuj c mówi spokojnie. - Bez w tpienia to ska enie
stało si podstaw zachowa - powiedziała. - Jestem pewna, e powstało ono w
Lokonie. Promieniowanie kulturalne zawsze emanuje od ludów bardziej
rozwini tych do zacofanych. A na pojedynczej wyspie po upływie wieków
nikomu nie udało si uj zarazie. Pó niej Loko czycy zracjonalizowali te
praktyki i nadali im wymy ln posta . Dzicy za pozostawili swe okrucie stwo w
nagiej formie. Ale |czy to człowiek z pogórza, czy z nizin, jego ycie zawsze b dzie
oparte na tej formie judzkiej ofiary.
47
- Czy mo na ich tego oduczy ? - spytała Evalyth, nie okazuj c jednak
gł bszego zainteresowania t spraw .
- Owszem. Z czasem. W teorii. Ale, hm... wiem dosy o tym, co zdarzyło si na
Starej Ziemi i gdzie indziej, kiedy społecze stwa rozwini te chciały zreformowa
społecze stwa prymitywne. Cała struktura uległa zagładzie. Tak musiało si sta .
Pomy l o tym, co b dzie, gdy naka emy tym ludziom zrzec si ich rytuału
inicjacji. Nie usłuchaj . Nie mog . Musz mie wnuki. Wiedz , e ich syn nie
stanie si m czyzn , dopóki nie zje ciała ludzkiego. B dziemy musieli sił
wywrze nacisk, wi kszo z nich zabi , a z reszty uczyni pos pnych
niewolników. A gdy nast pny rocznik chłopców faktycznie dojrzeje bez
magicznego pokarmu... co wtedy? Potrafisz sobie wyobrazi t demoralizacj , to
poczucie kompletnej ni szo ci, ten al po utracie tradycji, która stanowi j dro
osobistej to samo ci wszystkich ludzi? Zaiste, bardziej humanitarne byłoby
zbombardowa wysp i zniszczy tu całe ycie.
Chena potrz sn ła głow .
- Nie - głos jej stał si szorstki. - Je li chcieliby my to załatwi porz dnie,
nale ałoby działa stopniowo. Mogliby my wysła misjonarzy. Posługuj c si ich
nauk i przykładem mo e udałoby si gdzie po dwóch czy trzech pokoleniach,
skłoni tubylców do pierwszych prób zaniechania tego obyczaju... A na to nas nie
sta . I długo nie b dzie sta , skoro w galaktyce jest tyle planet o wiele bardziej
godnych tej mizernej pomocy, któr mo emy zaoferowa . Mam zamiar zgłosi
wniosek o pozostawienie mieszka ców tej planety samym sobie.
Evalyth przygl dała si jej w milczeniu. Dopiero po pewnej chwili spytała:
- Czy powodem tej decyzji nie s czasem twoje własne odruchy?
- Owszem - przyznała Chena. - Nie potrafi przezwyci y odrazy. A przecie ,
jak sama to podkre liła , mam podobno otwarty umysł. Wi c nawet je li Komisja
postanowi zwerbowa misjonarzy, w tpi , czy jej si to powiedzie. - Zawahała si .
- l ty te , Evalyth...
Krakenka wstała z miejsca.
- Moje odczucia nie maj tu adnego znaczenia - odparła. - Wa ny jest mój
obowi zek. Dzi kuj ci za pomoc. - Obróciła si na pi cie i marszowym krokiem
wyszła z domku.
Chemiczne zabezpieczenia zaczynały ju p ka . Evalyth stała przez chwil
przed niewielkim budyneczkiem, który do niedawna był domem dla niej i
Donliego; bała si wej do rodka. Sło ce stało nisko, tote w baraku pełno było
cieni. Nad głow bezszelestnie kr ył stwór o błoniastych skrzydłach i w owym
ciele. Zza palisady dochodziły odgłosy kroków, słowa wypowiadane w obcym
j zyku, la wodzenie piszczałek. W powietrzu pojawił si chłód. Zadr ała. W domu
b dzie zbyt pusto
Kto nadchodził. Z daleka rozpoznała Alsabet Mondain z planety
Nuevamerica. Wysłuchiwanie jej głupich kondolencji składanych w jak
najlepszych zamiarach byłoby jeszcze gorsze ni wej cie do domu. Evalyth
pokonała trzy ostatnie schodki i zasun ła za sob drzwi.
Donli ju tu nie przyjdzie. Nigdy.
48
Ale okazało si , e w rodku go nie brakuje. Raczej było go za pełno: fotel, w
którym lubił siadywa czytaj c ów wy wiechtany tomik poezji, których nie
potrafiła zrozumie i dra niła si z nim z tego powodu, stół, przez który posyłał
jej toasty i pocałunki, szafa, w której wisiało jego ubranie, para zdartych pantofli,
łó ko - wszystko krzyczało nim. Evalyth szybko przeszła do cz ci laboratoryjnej
i zasun ła kotar oddzielaj c j od cz ci mieszkalnej. Hałas wywołany
zasuwaniem zdawał si monstrualny w ciszy wieczoru.
Zacisn ła powieki i pi ci i stała dysz c ci ko. Nie rozklej si , przyrzekła
sobie. Zawsze mówiłe , e kochasz mnie za moj sił - poza wielu innymi cechami
wartymi grzechu, dodawałe zawsze z tym swoim lekkim u mieszkiem, ale tamto
jeszcze pami tam - i nie mam zamiaru pozbywa si czegokolwiek, za co mnie
kochałe .
Musz si wzi do roboty, zwróciła si teraz do dziecka Donliego. Dowództwo
wyprawy z pewno ci post pi według rekomendacji Cheny i zwinie kramik. Nie
ma za wiele czasu na pomszczenie twojego ojca.
Nagle otworzyła oczy. Co ja wyprawiam? - pomy lała oszołomiona. -
Rozmawiam z trupem i płodem?
Wł czyła wietlówk i podeszła do komputera. Nie ró nił si niczym od
innych przeno nych systemów. Donli go u ywał. Nie potrafiła jednak oderwa
oczu od charakterystycznych zadrapa i wygi prostopadło ciennej obudowy,
podobnie zreszt jak i od mikroskopu Donliego, analizatorów chemicznych,
wska nika chromosomów, okazów biologicznych... Usiadła. Nie odmówiłaby sobie
szklaneczki czego mocniejszego, ale potrzebna jej była jasno umysłu.
- Wł cz si ! - rozkazała.
Zapłon ł ółty wska nik zasilania. Evalyth poci gn ła si za podbródek
szukaj c Odpowiednich słów.
- Stawiam zadanie - powiedziała w ko cu. - Chodzi o odnalezienie tubylca z
nizin, który spo ył kilka kilogramów ciała i krwi osobnika nale cego do naszej
grupy, po czym znikn ł w d ungli. Zabójstwo miało miejsce przed około
sze dziesi cioma godzinami. Jak mo na go odnale ?
Odpowiedzi był ledwie słyszalny szum. Wyobraziła sobie kolejne poł czenia:
z maserem w wahadłowcu, nast pnie poza niebem - z najbli szym ł czem
orbitalnym, potem nast pnym i nast pnym wokół wzd tego brzucha planety,
obok arłocznego sło ca i nieludzkich planet, a w ko cu impulsy dotr do
statku-bazy, gdzie trafi do sztucznego mózgu, który skieruje pytanie do
odpowiedniego banku danych; nast pnie do skanerów, których energia
rezonansowa przebiegała od jednej odkształconej cz stki do drugiej identyfikuj c
wi cej informacji, ni warto było liczy , danych zebranych z setek czy tysi cy
całych planet, danych zachowanych sprzed kl ski Imperium i pó niejszych
mrocznych wieków, danych si gaj cych czasów Starej Ziemi, która mo e ju
nawet nie istniała. Odepchn ła od siebie owe my li i zat skniła za drogim,
surowym Krakenem. Polecimy tam, przyrzekła dziecku Donliego. Zamieszkasz
tam, z dala od tych wszystkich maszyn, i doro niesz tak, jak to sobie zamy lili
bogowie.
- Pytanie - odezwał si mechaniczny głos. - Jakiego pochodzenia była ofiara
zabójstwa? Evalyth musiała zwil y wargi, nim była w stanie odpowiedzie :
49
- Był to mieszkaniec Athei, Donli Sairn, twój pan.
- W takim razie istnieje mo liwo odnalezienia poszukiwanego tubylca.
Nast pi teraz obliczenia szansy. Czy mam tymczasem poda powody, dla
których uznano, e istnieje taka mo liwo ?
- T-tak.
- Struktura biochemiczna Athei rozwijała si w sposób zbli ony do Ziemi -
powiedział głos - i osadnicy wczesnego okresu nie mieli trudno ci z zaprowadze-
niem tam ziemskich gatunków ro lin i zwierz t. Z tego te powodu otaczało ich
przyjazne rodowisko, w którym ludno wkrótce osi gn ła liczb wystarczaj co
wysok , by nie obawia si zmian rasowych poprzez mutacje lub znos genetyczny.
Poza tym nie wyst powały adne czynniki wymuszaj ce dobór naturalny, który
mógłby spowodowa zmiany. St d te współczesny mieszkaniec Athei niewiele
ró ni si od swego przodka - kolonisty z Ziemi; i dlatego dokładnie znamy jego
cechy fizjologiczne i biochemiczne.
Taka sytuacja miała najcz ciej miejsce na wi kszo ci planet
skolonizowanych, co do których zachowały si zapisy. Tam za , gdzie pojawiły si
ludzkie mutacje, stało si tak głównie dlatego, e pierwsi osadnicy stanowili grupy
ci le dobrane. Dobór losowy oraz ewolucyjne przystosowanie do nowych
warunków rzadko dawały radykalne zmiany biotypu. Na przykład krzepko
przeci tnego Krake czyka jest rezultatem działania stosunkowo wysokiej siły
ci enia; jego masywna budowa pomaga mu znosi chłód, natomiast jasna cera
przydaje si w przypadku wiatła słonecznego tak ubogiego w promienie
ultrafioletowe. Ale jego przodkowie mieli ju cechy wrodzone przydatne do ycia
na takiej planecie. Odchylenia od tamtej normy nie s skrajne. Nie przes dzaj
one o zdolno ci do ycia na innych podobnych do Ziemi planetach ani o
mo liwo ci płodzenia dzieci z ich mieszka cami.
Czasem jednak pojawiały si wi ksze odchylenia. Jak si wydaje, ich
powodem były niewielkie rozmiary pierwszej grupy osadników, odmienne od
ziemskich warunków na planecie albo te obie te przyczyny razem. Kolonia
mogła by nieliczna, poniewa wi kszej liczby ludzi planeta nie byłaby w stanie
wy ywi , albo te liczba osadników zmalała w wyniku akcji zbrojnych w okresie
zagłady Imperium. W pierwszym wypadku zwi kszyła si mo liwo
wyst powania niepo danych mutacji genetycznych; w drugim, powodem
pojawienia si znacznej liczby mutantów w ród dzieci tych, którzy prze yli, było
promieniowanie. Zmiany dotycz nie tyle podstaw anatomicznych, co drobnych
cech zwi zanych z przemian endokrynologiczn i enzymatyczn , która ma
wpływ na fizjologi i psychik danej rasy. Jednym ze znanych przykładów mo e
by reakcja mieszka ców Gwydiona na nikotyn i niektóre indole, a tak e
zapotrzebowanie Ifrian na ladowe ilo ci ołowiu. Czasem takie ró nice powoduj ,
e mieszka cy dwóch ró nych planet nie mog ze sob pocz potomstwa.
Mimo e tutejsza planeta została dot d zbadana jedynie bardzo pobie nie... -
słowa te wyrwały Evalyth zadumy, w jak wprowadził j wykład komputera - ...
niektóre fakty nie ulegaj w tpliwo ci. Niewielu ziemskim gatunkom udało si tu
zaaklimatyzowa . Z pewno ci na pocz tku hodowano te i inne, które jednak
wymarły, gdy utracono baz techniczn potrzebn do ich utrzymania. St d te
tutejszy człowiek musiał wykorzystywa miejscowe formy ycia jako główne
50
ródło po ywienia. Owo ycie nie zawiera wielu składników wa nych dla
człowieka. Na przykład wydaje si , e jedynym ródłem witaminy C s ro liny
przywiezione z Ziemi; Sairn zaobserwował, e tubylcy spo ywaj wielkie ilo ci
trawy i li ci pochodz cych z tych gatunków, a zdj cia fluoroskopowe wykazały, e
taki sposób od ywiania w powa nym stopniu zmienił wygl d ich przewodu
pokarmowego. Nie udało si nikogo z nich skłoni do oddania próbek skóry, krwi,
liny i tym podobnych, nawet ze zwłok. - Boj si czarów, pomy lała ponuro
Evałyth, tak, i do tego ju si cofn li. Jednak intensywna analiza mi sa zwierz t
spo ywanych tu najcz ciej wykazała niedostatek trzech podstawowych
aminokwasów, przystosowanie si za człowieka do tej sytuacji musiało
spowodowa powa ne zmiany na poziomie komórkowym i podkomórkowym.
Prawdopodobny rodzaj i zasi g tych zmian da si obliczy .
- Obliczenia s ju gotowe. - W momencie gdy komputer ponownie prze-
mówił, Evalyth schwyciła oparcie fotela i wstrzymała oddech. - Istnieje do
wysokie prawdopodobie stwo powodzenia. Ciało mieszka ca Athei stanowi tu
element obcy. Metabolizm sobie z nim poradzi, ale ciało spo ywaj cego je tubylca
b dzie wydziela pewne zwi zki chemiczne, a te nadadz charakterystyczny
zapach jego skórze i oddechowi, podobnie jak moczowi i kałowi. Istnieje powa na
szansa, e b dzie go mo na odszuka za pomoc zmodyfikowanej metody
Freeholdera w promieniu nawet kilku kilometrów jeszcze po upływie
sze dziesi ciu czy siedemdziesi ciu godzin. Poniewa jednak cz steczki
omawianych zwi zków przez cały czas ulegaj rozpadowi i rozproszeniu, zaleca
si szybkie działanie.
Odnajd morderc Donliego. Wokół Evalyth rozszalała si ciemno .
- Czy zamówi dla ciebie organizmy i zada im wła ciwy program poszuki-
wa ? - zapytał głos. - Mo esz je otrzyma w ci gu około trzech godzin.
- Tak - wyj kała. - Och, prosz ... czy masz jeszcze jakie rady?
- Ten człowiek nie powinien zosta zabity od razu, nale y go tu sprowadzi na
badania, cho by tylko po to, by udało si wykona naukowe zadania wyprawy.
Oto przemawia maszyna, wykrzykn ła w my lach Evalyth. Zaprojektowano
j tak, by słu yła badaniom. Nic poza tym. Ale nale ała do niego. A jej odpowied
była tak podobna do tego, co powiedziałby Donli, e Evalyth nie potrafiła dłu ej
powstrzyma łez.
Jedyny wielki ksi yc wzeszedł nieomal w pełni wkrótce po zachodzie sło ca.
Przy mił blask wi kszo ci gwiazd; d ungla w dole sk pana była w srebrnej
po wiacie przetykanej czerni . Na niewidocznym kra cu wiata unosił si
nierealny nie ny sto ek góry Burus. Przycupni t na grawisaniach Evalyth
opływał wiatr pełen woni wilgotnych i gryz cych; zdawał si zimny, cho nie był, i
chichotał za jej plecami. Co kilka minut rozlegało si jakie skrzeczenie; co
krakało w odpowiedzi.
Popatrzyła spode łba na indykatory poło enia wiec ce na tablicy
sterowniczej. Niech to Chaos, Moru musi by w tym rejonie! Nie mógłby uciec
pieszo z doliny w tym czasie, a sprawdziła ju prawie cał dolin . Je li sko cz si
jej uczki, a nie znajdzie Moru, czy mo e zało y , e on nie yje? Ale przecie i
51
tak znalazłoby si jego ciało? Chyba e le y gdzie gł boko zakopane. O, tu b dzie
dobrze. Unieruchomiła grawisanie, zdj ła ze stojaka kolejn fiolk i wstała, by j
opró ni .
uczki wyleciały w wielkiej masie, drobne jak dym unosz cy si w wietle
ksi yca. Kolejne niepowodzenie?
Nie! Chwileczk ! Chyba skupiaj si w ledwie widoczne pasmo i znikaj w
dole! Serce jej łomotało, gdy patrzyła na indykator. Jego neu rodetektorowa
antena nie kołysała si ju bez celu, ale wskazywała prosto na zachodni
południowy zachód, odchylenie trzydzie ci dwa stopnie poni ej poziomu. Tylko
skupisko uczków mogło spowodowa takie jej zachowanie. A jedynie ta
konkretna mieszanina cz stek, na jak uczki zostały uczulone, w koncentracji
kilku na milion lub wi kszej, zmusiłaby je do skupienia si na ródle emisji.
- Jaaaaa - nie zdołała powstrzyma tego jastrz biego okrzyku. Potem jednak
zagryzła wargi, a po podbródku pociekł jej nie zauwa ony strumyczek krwi.
Dalej prowadziła sanie w milczeniu.
Miała do pokonania ledwie kilka kilometrów. Zatrzymała si przed polan . W
porastaj cej j wybujałej ro linno ci połyskiwały kału e spienionej wody.
Otaczaj ce polan drzewa wygl dały jak lity mur. Evalyth zsun ła z hełmu na
oczy okulary noktowizyjne. Dostrzegła stoj cy na polanie szałas, po piesznie
upleciony z p dów i gał zi, oparty o dwa najwy sze drzewa, których gał zie miały
go chroni przed wykryciem z powietrza. uczki wlatywały do szałasu.
Evalyth opu ciła sanie na metr nad ziemi i ponownie wstała. W jej lewej
dłoni znalazł si wyci gni ty z kabury ogłuszacz, prawa spoczywała na r koje ci
miotacza.
Z szałasu wygramolili si dwaj synowie Moru. uczki wirowały wokół nich
jak mgła zamazuj ca ich sylwetki. Oczywi cie, poj ła Evalyth, osi gaj c mimo to
z powodu wstrz su wy szy stopie nienawi ci, mogłam si domy li , e to oni
b d po era . Chłopcy bardziej ni inni przypominali gnomy: wychudłe ko czy-
ny, wielkie głowy, wyd te brzuchy typowe dla niedo ywienia. Krake scy chłopcy
w ich wieku byliby dwukrotnie wi ksi i znacznie bardziej zaawansowani w pro-
cesie dojrzewania. Te nagie ciała nale ały do dzieci, cho ich groteskowo miała
w sobie co ze staro ci.
Za chłopcami wyszli rodzice, zignorowani przez op tane obsesj uczki.
Matka zawodziła; Evalyth rozpoznała kilka słów.
- Co si stało, co to za paskudztwo... och, pomocy... - Ale wzrok Evalyth
spoczywał tylko na Moru.
Kiedy ku tykaj c wychodził z szałasu, pochylony, by zmie ci si w otworze
wej ciowym, wydał si Evalyth jakim ogromnym chrz szczem spełzaj cym z
kupy gnoju. Poznałaby jednak zawsze t kudłat głow , cho teraz jej własny
mózg rozpadał si na kawałki. Moru miał w r ku kamienny nó , zapewne ten
sam, którym pokroił Donliego. Zabior mu go, wraz z r k , która go trzyma,
łkała. B dzie ył, a ja rozczłonkuj go własnor cznie, w chwilach przerwy za
b dzie patrzył, jak obdzieram ze skóry jego odra aj cy pomiot.
Przez jej my li przebił si krzyk kobiety. Kobieta dostrzegła metalowy pojazd
i stoj c na jego platformie olbrzymk , której czaszka i oczy połyskiwały w ksi -
ycowym wietle.
52
- Przyszłam po ciebie, który zabiłe mego m a - rzekła Evalyth. Matka
ponownie krzykn ła i rzuciła si , zasłaniaj c chłopców. Ojciec usiłował zabiec jej
drog , ale chroma stopa zawin ła si pod nim i upadł w kału . Kiedy usiłował si
wygramoli z błota, Evalyth strzeliła z ogłuszacza do kobiety. Nie rozległ si
aden d wi k; kobieta osun ła si i le ała bez ruchu.
- Uciekajcie! - krzykn ł Moru. Rzucił si w kierunku sani. Evalyth
przekr ciła dr ek sterowniczy. Pojazd .łukiem wzniósł si lec c w stron
chłopców. Strzeliła do nich z góry, gdzie Moru nie mógł jej dosi gn .
Ukl kł przy najbli szym, wzi ł jego ciało w ramiona i spojrzał w gór .
Ksi yc bezlito nie o wietlał jego twarz.
- I co jeszcze mo esz mi uczyni ? - zawołał Moru.
Evalyth ogłuszyła i jego, wyl dowała, zeszła z platformy i skr powała cał
czwórk . Ładuj c ciała na sanie stwierdziła, e s l ejsze, ni si spodziewała.
Pot wyst pił jej na całym ciele, a kombinezon przylgn ł jej do skóry. Zacz ła
dygota , jakby w gor czce. Szumiało jej w uszach.
- Powinnam była was zabi - rzekła. Zdawało jej si , e własny głos brzmi
jako odległe, nieznajome. A jeszcze gdzie dalej w jej umy le powstało pytanie,
po co w ogóle przemawia do nieprzytomnych, i to we własnym j zyku.
- Szkoda, e zachowali cie si wła nie w ten sposób. To sprawiło, e
przypomniałam sobie, co powiedział komputer: e przyjaciele Donliego
potrzebuj was do bada . To chyba zbyt wielka okazja, by j przepu ci . Po tym,
co zrobili cie, mo emy, zgodnie z prawem Zjednoczonych Planet, uwi zi was i
nikt si nie b dzie rozczulał nad waszym losem.
Och, nie potraktuj was po barbarzy sku. Kilka próbek tkanek, wiele testów,
pod znieczuleniem, je li b dzie trzeba, nic bolesnego, nic poza badaniem
klinicznym, tak szczegółowym, jak pozwoli na to wyposa enie. I na pewno dadz
wam lepiej je , ni dot d jedli cie, i na pewno medycy znajd w was jakie
choroby, które b d mogli wyleczy . A w ko cu. Moru, wypuszcz twoj on i
dzieci.
Spojrzała mu prosto w przera aj c twarz.
- Ciesz si - rzekła - e dla was, którzy nie pojmujecie, co si dzieje, b dzie to
nieprzyjemne prze ycie. A kiedy ju sko cz . Moru, za dam, aby przynajmniej
ciebie mi oddali. Tego nie mog mi odmówi . Przecie wasze plemi faktycznie
was wyp dziło. Prawda? Obawiam si , e moi koledzy nie dopuszcz , bym zrobiła
co wi cej poza zabiciem ciebie, ale z tego nie zrezygnuj .
Zwi kszyła moc silnika i odleciała w kierunku Lokonu, jak mogła najszybciej,
aby przyby tam, póki jeszcze wystarczało jej tak niewiele.
I dni bez niego, i wci dni bez niego.
Nadej cie nocy przyjmowała bez oporów. Je li nie zm czyła si prac do
wyczerpania, zawsze mogła wzi tabletk . Donli rzadko powracał w jej snach.
Ale musiała te przetrwa i dni, i wtedy nie mogła utopi ich w rodkach
nasennych.
Na szcz cie przygotowania do drogi powrotnej wymagały znacznego nakładu
pracy, poniewa wyprawa nie była zbyt liczna, a do odjazdu pozostało niewiele
czasu. Sprz t trzeba było rozmontowa , zapakowa , przetransportowa wahad-
53
łowcem na pokład statku, a tam zło y w magazynach. Sam Nowy wit wymagał
wielu przygotowa , jego liczne systemy trzeba było wł czy na nowo i skontrolo-
wa . Wyszkolenie militechniczne umo liwiało Evalyth wykonywanie funkcji
mechanika, nawigatora wahadłowca czy szefa ekipy załadowczej. Poza tym
wszystkim nadal pełniła obowi zki zwi zane z ochron terenu bazy.
Kapitan Jonafer robił jej z tego powodu delikatne wymówki.
- Po co to wszystko, poruczniku? Miejscowi boj si nas jak ognia. Słyszeli ju
o tym, co pani zrobiła - a te wszystkie przeloty po niebie, praca robotów i
ci kiego sprz tu, reflektory po zapadni ciu zmroku... Z trudno ci udaje mi si
wyperswadowa im porzucenie własnego miasta!
- No to niech porzucaj - warkn ła. - Kogo to obchodzi?
- Nie przylecieli my tu po to, by im zaszkodzi , poruczniku.
- Nie. Jednak moim zdaniem, kapitanie, oni by nam z przyjemno ci
zaszkodzili, gdyby my dali im cho najmniejsz okazj . Prosz sobie wyobrazi ,
jak wspaniałe przymioty musi posiada pa skie ciało.
Jonafer westchn ł i ust pił. Kiedy jednak odmówiła przyj cia Rogara podczas
nast pnego przylotu z orbity na planet , zobowi zał j do tego rozkazem i polecił
zachowywa si przyzwoicie.
Klev wszedł do cz ci mieszcz cej laboratorium biologiczne - nie chciała
wpu ci go do strefy mieszkalnej - trzymaj c w obu r kach dar: miecz wykuty z
metalu Imperium. Wzruszyła ramionami; bez w tpienia jakie muzeum z przy-
jemno ci go we mie.
- Połó na podłodze - poleciła.
Poniewa zajmowała jedyne w tym pomieszczeniu krzesło, Rogar stał. W
swojej szacie wygl dał na małego i starego.
- Przyszedłem - wyszeptał - by powiedzie , e mieszka cy Lokonu raduj si ,
i niewiasta z niebios wykonała sw zemst .
- Wykonuje j - poprawiła.
Nie potrafił spojrze jej w oczy. Ponuro spogl dała na jego wyblakłe włosy.
- Skoro niewiasta z niebios... mogła... tak łatwo... znale tych, których
szukała... zatem zna prawd mieszkaj c w sercach Loko czyków: e nigdy nie
zamierzali my uczyni krzywdy jej ludowi.
Nie wygl dało na to, e Rogar czeka na odpowied .
Zacisn ł splecione palce.
- Dlaczego tedy porzucacie nas - mówił dalej. - Kiedy przybyli cie tu, kiedy
poznali my was, a wy zacz li cie mówi nasz mow , przyrzekli cie tu pozosta
przez wiele ksi yców, a potem przysła innych, by nauczyli nas i handlowali z
nami. Nasze serca rozradowały si . Nie tylko z powodu tych towarów, które
kiedy zechcieliby cie nam sprzeda , ani z powodu tego, e wasi m drcy powie-
dzieliby nam, jak sko czy z głodem, chorobami, niebezpiecze stwami i
cierpieniami. Nie, nasza rado i wdzi czno wynikała głównie z widoku tych
cudów, jakie roztoczyli cie przed nami. Nagle wiat, który był tak mały, stał si
tak rozległy. A teraz odchodzicie. Pytałem, gdy si odwa yłem, a ci spo ród
waszych, którzy zechcieli odpowiedzie , mówili, e nikt \u ju nie powróci.
Czym e was obrazili my, niewiasto z niebios, i jak mo emy to naprawi ?
54
- Mo ecie przesta traktowa waszych współbraci jak zwierz ta - wycedziła
Evalyth.
- Dowiedziałem si ... jako ... e przybysze z gwiazd mówi , i to, co dzieje si
w wi tym Miejscu, jest złe. Ale my robimy to tylko raz w yciu, niewiasto z nie-
bios, i tylko dlatego, e musimy!
- Nie ma takiej potrzeby. Rogar upadł przed ni na kolana.
- Mo e tak jest z przybyszami z gwiazd - rzekł błagalnie - ale my jeste my
jedynie lud mi. Je li nasi synowie nie zdob d m sko ci, nie poczn własnych
dzieci i wówczas ostatni z nas umrze na tym wiecie mierci, a nie b dzie nikogo,
kto by mu otworzył czaszk i wypu cił dusz ... - Odwa ył si unie na ni wzrok.
To, co zobaczył na jej twarzy, sprawiło, e zaskowyczał i wycofał si tyłem na
czworakach pod pal ce promienie sło ca.
Pó niej Chena Darnard odszukała Evalyth. Zrobiły sobie drinka i zacz ły
rozmawia najpierw unikaj c wła ciwego tematu, a w ko cu Chena powiedziała
wprost:
- Troch ostro potraktowała wodza, nieprawda ?
- Sk d... ach, tak. - Krakenka przypomniała sobie, e rozmowa z Rogarem
została nagrana do pó niejszej analizy, jak robiono zawsze, kiedy było to
mo liwe.
- A co miałam zrobi , pocałowa go w te ludo ercze usta?
- Nie. - Chena skrzywiła si . - Chyba nie.
- Na oficjalnym zaleceniu, by da sobie spokój z t planet , twój podpis jest na
samej górze.
- Tak, ale... teraz ju nie wiem. Wtedy poczułam odraz . Teraz te czuj . Ale...
widziałam, jak personel medyczny bierze w obroty tych twoich wi niów. A ty to
widziała ?
- Nie.
- Powinna . Jak si kul ze strachu, wrzeszcz i wyci gaj do siebie ramiona,
kiedy przywi zuj ich w laboratorium, a potem jak tul si do siebie w celi.
- Przecie chyba nie czuj bólu ani nie ponosz adnego uszczerbku, prawda?
- Oczywi cie, e nie. A1e czy uwierz tym, którzy ich pojmali? Nie mo na ich
u pi chemicznie do bada , je li wyniki maj by zgodne ze stanem faktycznym.
Ich obawa przed czym całkowicie nieznanym... W ka dym razie, Evalyth, byłam
zmuszona przerwa obserwacje. Dłu ej ju nie mogłam. - Chena długo patrzyła
na drug kobiet . - Ale ty mogłaby pój popatrze .
Evalyth potrz sn ła głow .
- Nie zamierzam napawa si widokiem cierpienia. Zastrzel morderc , bo
wymaga tego mój honor rodowy. Reszta mo e sobie odej wolno, nawet chłopcy.
Nawet pomimo tego, co jedli. - Nalała sobie mocnego drinka i wychyliła jednym
haustem. Alkohol zapiekł j w przełyku.
- Szkoda, e chcesz tego - rzekła Chena. - Donliemu by si to nie podobało.
Cz sto cytował pewne porzekadło, podobno bardzo stare - on mieszkał w
moim mie cie, nie zapominaj, i znam go... znałam go dłu ej ni ty, kochanie.
Słyszałam, jak mówił kiedy , dwa, mo e trzy razy: Czy nie nale y oszcz dza
nieprzyjaciół, skoro dzi ki temu mog sta si przyjaciółmi?
55
- Pomy l o jadowitych owadach - odparła Evalyth. - Z nimi nie zawiera si
przyja ni. Rozdeptuje si je.
- Ale człowiek robi to, co robi, bo taki jest, bo takim uczyniło go otoczenie. -
Ton Cheny stał si natarczywy, pochyliła si , by pochwyci dło Evalyth, która
nie odpowiedziała na ten gest. - Czym e jest człowiek, jedno ycie, wobec tych
wszystkich, którzy yj i yli przed nim? Kanibalizm nie byłby obecny na całej
wyspie, w ród wszystkich poza tym całkowicie odmiennych grup, gdyby nie był
najgł biej zakorzenionym imperatywem kulturowym ze wszystkich, jakie cechuj
t ras .
Evalyth u miechn ła si poprzez narastaj cy gniew.
- A có to jest za szczególna rasa - e go zaakceptowała? A mo e by tak
przyzna i mnie przywilej działania zgodnie z moimi imperatywami
kulturowymi? Wracam do domu, by wychowa dziecko Donliego z dala od tej
waszej cywilizacji bez charakteru. Nie b dzie wyrastał w poha bieniu, poniewa
jego matka była zbyt słaba, by dochodzi sprawiedliwo ci za mier jego ojca. A
teraz wybacz mi, ale musz jutro wcze nie wsta , aby zabra na statek kolejny
ładunek.
Wykonanie tego zadania wymagało wielu godzin pracy; Evalyth wróciła na
planet dopiero pod wieczór. Czuła si nieco bardziej zm czona ni zwykle, nieco
spokojniejsza. Bolesna rana zadana tym, co si stało, goiła si . Przez głow
przemkn ła jej my l, oderwana, lecz nie szokuj ca, nie wiarołomna: Jestem
jeszcze młoda. Którego dnia przyjdzie inny m czyzna. Ale nie b d ci przez to
mniej kocha , drogi mój.
Buty jej zanurzyły si w pyle. Baza została ju cz ciowo opró niona ze
sprz tu i odpowiedniej cz ci załogi. Pod ółciej cej niebem cicho zapadał
wieczór. Tylko kilka osób poruszało si w ród maszyn i pozostałych baraków.
Lokon był pogr ony w ciszy - tak jak zwykle w ostatnich dniach. Z rado ci
powitała odgłos swych kroków na schodach prowadz cych do baraku Jonafera.
Siedział czekaj c na ni , pot ny i nieruchomy za swym biurkiem.
- Zadanie wykonane bezawaryjnie - zaraportowała.
- Prosz usi
- powiedział.
Usłuchała. Milczenie przeci gało si . W ko cu przemówił; usta ledwie si
poruszały w zesztywniałej twarzy:
- Zespół kliniczny zako czył badania wi niów.
Nie wiedzie czemu, był to dla niej szok. Evalyth rozpaczliwie szukała
wła ciwych słów.
- Czy to nie za szybko? To znaczy... no, nie mamy za wiele sprz tu i tylko paru
ludzi, którzy potrafi dostrzec trudniejsze sprawy, a i bez Donliego, który jako
specjalista od biologii ziemskiej... Czy dokładniejsze badanie, a do poziomu
chromosomów, je li nie dalej... co , co przydałoby si antropofizjologom... czy nie
powinno trwa dłu ej?
- Słusznie - odparł Jonafer. - Nie znaleziono nic szczególnie wa nego. Mo e by
i znaleziono, gdyby zespół Udena wiedział, czego szuka . W takim wypadku
mogliby formułowa hipotezy i sprawdza je w kontek cie całego organizmu, po
czym uzyska jakie poj cie o badanych jako o funkcjonuj cych istotach. Ma
56
pani racj , Donli Sairn miał ow intuicj zawodow , która mogłaby wskaza im
drog . Bez tego, a tak e bez jakich wyra nych wskazówek oraz bez pomocy tych
nie wiadomych, przera onych dzikusów musieli bł dzi i próbowa prawie na
lepo. Istotnie, ustalili kilka osobliwo ci układu trawiennego, ale nic takiego, do
czego nie mo na byłoby doj na podstawie analizy ekologicznej otoczenia.
- To dlaczego zaniechali bada ? Odlatujemy najwcze niej za tydzie .
- Zrobili to na moje polecenie, po tym, jak Uden pokazał mi, co si dzieje, i za-
powiedział, e ko czy badania, czy tego chc , czy nie.
- Co...? Ach, tak. - Na twarzy Evalyth pojawił si wyraz pogardy. - My li pan
o torturach psychicznych.
- Tak. Widziałem t wychudzon kobiet przypi t pasami do stołu. Jej
głowa, jej ciało pokryte były sieci przewodów prowadz cych do zgromadzonych
wokół niej liczników, które szcz kały, szumiały i błyskały wiatełkami. Nie
dostrzegła mnie; o lepił j strach. Mo e wyobra ała sobie, e wypompowuj z
niej dusz . A mo e było to dla niej co jeszcze gorszego, bo nie wiedziała, co si z
ni dzieje? Widziałem w celi jej dzieci, jak trzymały si za r ce. Nic innego im nie
pozostało, by mogły si uchwyci , w ich całym wszech wiecie. Niedługo osi gn
wiek dojrzały; jaki wpływ wywrze to wszystko na ich rozwój psychoseksualny?
Widziałem, jak obok nich le ał ich ojciec, u piony lekarstwami, bo chciał,
pi ciami wybi sobie dziur w cianie. Uden i jego pomocnicy mówili, e wiele
razy chcieli si z nimi zaprzyja ni - ale bezskutecznie. Oczywi cie wi niowie
wiedz , e znajduj si w mocy tych, którzy ich nienawidz , a nienawi ta si ga
a po grób.
Jonafer zamilkł na chwil .
- Wszystko ma jakie granice przyzwoito ci, poruczniku - zako czył - nawet
nauka i kara. Szczególnie kiedy okazuje si , e szans na odkrycie czego
niezwykłego s niewielkie. Nakazałem przerwanie bada . Chłopcy i ich matka
zostan jutro odwiezieni w rodzinne okolice i uwolnieni.
- Dlaczego nie dzisiaj? - spytała Evalyth, przewiduj c, jaka b dzie odpowied .
- Miałem nadziej - powiedział Jonafer - e zgodzi si pani uwolni równie
m czyzn .
- Nie.
- W imi Boga...
- Pa skiego Boga. - Evalyth odwróciła wzrok. - Nie sprawi mi to przyje-
mno ci, kapitanie. Zaczynam ałowa , e musz to zrobi . Ale chodzi o to, e
Donii nie zgin ł w uczciwej walce czy podczas kłótni, tylko e zar ni to go jak
prosiaka. To jest to zło w kanibalizmie: e człowiek staje si jedynie zwierz ciem
dostarczaj cym mi sa. Nie przywróc mu ycia, ale jako wyrównam rachunek
traktuj c ludo erc jedynie jako niebezpieczne zwierz , które nale y zastrzeli .
- Rozumiem. - Jonafer równie długo wygl dał przez okno. W blasku
zachodz cego sło ca jego twarz stała si wykut z br zu mask . - No wi c - rzekł
chłodno na koniec - zgodnie z Kart Przymierza oraz statutem naszej wyprawy
nie mam wyboru. Ale nie pozwol na adne upiorne obrz dy, a poza tym
wszystko musi pani przeprowadzi własnor cznie. Wi zie zostanie pani dostar-
czony do budynku po zachodzie sło ca. Zlikwiduje go pani natychmiast i we mie
udział w kremacji zwłok.
57
Dłonie Evalyth spotniały.
- Nigdy jeszcze nie zabiłam bezbronnego człowieka.
- Ale on to zrobił! - brzmiała odpowied .
- Zrozumiałam, kapitanie - odpowiedziała.
- Bardzo dobrze, poruczniku. Je li pani chce, prosz i do stołówki na
kolacj . Nikomu ani słowa. Cała sprawa odb dzie si o... - spojrzał na zegarek,
dostosowany do długo ci miejscowej doby - o dwudziestej szóstej.
Evalyth na pró no starała si przełkn t sucho , któr miała w gardle.
- Czy nie zbyt pó no? - spytała.
- To specjalnie - odrzekł. - Chc , aby cały obóz spał. - Napotkał jej wzrok. - l
chc da pani czas na zmian decyzji.
- Nie! - Zerwała si na równe nogi i ruszyła do drzwi. Jego głos cigał j .
- Donli by te pani o to prosił.
Nadeszła noc i wypełniła pokój. Evalyth nie wstała, by zapali wiatło.
Wygl dało to tak, jakby krzesło, ongi ulubione przez Donliego, nie chciało jej
pu ci .
W ko cu przypomniała sobie o lekarstwach. Miała jeszcze kilka tabletek. Po
za yciu jednej z nich łatwo b dzie wykona egzekucj . Na pewno Jonafer poleci
da co Moru na uspokojenie cho teraz, zanim go tu przyprowadz . Dlaczego
wi c nie miałaby sobie pomóc w ten sposób?
Nie byłoby to słuszne.
Dlaczego nie?
Nie wiem. Nic ju nie rozumiem.
A kto rozumie? Tylko jeden Moru. On wie, dlaczego zamordował i
po wiartował człowieka, który mu zaufał. Evalyth stwierdziła, e na jej ustach
zago cił niewidoczny w ciemno ciach zm czony u miech. Niezawodnym
przewodnikiem Moru były jego przes dy. Teraz ju zobaczył u swoich dzieci
pierwsze oznaki dojrzało ci. Powinno go to cho troch pocieszy .
Dziwne, e ten przełom endokrynologiczny, zwi zany z nadej ciem dorosło ci,
pojawił si w warunkach przera aj cego stresu. Raczej mo na by tu si
spodziewa pewnego opó nienia. Co prawda przez jaki czas je ców karmiono
znacznie bardziej racjonalnie, a lekarze zapewne uwolnili ich od najró niejszych
chronicznych infekcji. Ale i tak wszystko to było dziwne. Poza tym nawet
normalne dzieci w normalnych warunkach nie ujawni nieomylnych oznak
zewn trznych w tak krótkim czasie. Donli na pewno by próbował to rozgry .
Prawie widziała go, jak siedzi marszcz c brwi, pocieraj c czoło, u miechaj c si
półg bkiem z powodu przyjemno ci, jakiej mu ten problem dostarczał.
Nieomal słyszała, jak mówiłby do Udena przy piwie i papierosie:
„Spróbuj sam nad tym pogłówkowa . Mo e co wykombinuj ".
„Jak? - zapytałby lekarz. - Jeste specjalist w biologii ogólnej. Nie mam nic
do ciebie, ale szczegółowa fizjologia człowieka to nie twoja specjalno ".
„Mmmm... tak i nie. Do mnie nale y badanie gatunków pochodzenia
ziemskiego i to, jak si przystosowały do warunków na nowych planetach.
Dziwnym trafem człowiek to jeden z takich gatunków"
58
Ale Donliego nie było, a nikt poza nim nie był do kompetentny, by podj
jego prac ... by go cho w cz ci zast pi - ale uciekała od tej my li, podobnie jak
od innej, dotycz cej tego, co j czeka wkrótce. Wszystkie swe my li skupiła na
jednej kwestii: e nikt z zespołu Udena nie próbował wykorzysta wiedzy
Donliego. Jak zauwa ył Jonafer, gdyby Donli ył, mo e podsun łby jaki pomysł,
nieortodoksyjny a wnikliwy, który mógłby doprowadzi do odkrycia tego, co było
do odkrycia, o ile w ogóle co było. Uden i jego asystenci to rutyniarze; nawet im
nie przyszło do głowy poleci komputerowi Donliego, by przeczesywał swe banki
danych w poszukiwaniu jakich istotnych informacji. Dlaczego mieliby to robi ,
skoro problem ten rozpatrywali z czysto medycznego punktu widzenia. No i
przecie nie byli okrutni. Cierpienia psychiczne, jakie zadawali badanym,
powodowały, e unikali czegokolwiek, co mogłoby spowodowa konieczno
dalszych bada . Donli od samego pocz tku zabrałby si do tego inaczej.
Nagle mrok zg stniał. Eyalyth z trudem oddychała. W pokoju było zbyt
gor co i cicho; czekanie te si zbytnio przeci gało. Musi co zrobi , bo inaczej
siła woli te j zawiedzie i nie b dzie w stanie poci gn za spust.
Wstała z trudem i powlokła si do laboratorium. wietlówka o lepiła j na
moment. Podeszła do komputera.
- Wł cz si ! - poleciła.
Odpowiedziało jej jedynie wiatełko zasilania. Okna były nadal całkowicie
czarne. Chmury na niebie bez reszty zasłaniały ksi yc i gwiazdy.
- Jakie... - z gardła jej dobył si tylko dziwaczny skrzekot. Pomogła sobie,
my l c z rozrzewnieniem: we si w gar , głupia bekso, albo nie jeste
odpowiedni matk dla dziecka, które w sobie nosisz, l mogła ju zada pytanie.
- Jakie mo e by biologiczne wytłumaczenie zachowania si ludzi na tej
planecie?
- Te sprawy najłatwiej wyja ni w kategoriach psychologicznych i
antropologii kulturalnej - odrzekł głos.
- M-mo e - powiedziała Evalyth. - A mo e nie. - Uszeregowała kilka my li i
ustawiła je niewzruszenie po ród innych, szalej cych w jej głowie.
- Mo liwe, e tubylcy ulegli jakiej degeneracji i nie s ju wła ciwie lud mi. -
Chciałabym, eby Moru nie był człowiekiem. - Sprawd wszystkie dane o nich,
mi dzy innymi wyniki obserwacji klinicznych przeprowadzonych na czworgu z
nich w ci gu ostatnich kilku dni. Porównaj z podstawowymi danymi dotycz cymi
Ziemi: Podaj wszystkie hipotezy, które wydaj si uzasadnione. - Zawahała si . -
Poprawka. Podaj wszystkie hipotezy, które s mo liwe; wszystko, co nie
sprzeciwia si w sposób oczywisty ustalonym faktom. Uzasadnione hipotezy
zostały ju wykorzystane.
Maszyna zaszumiała. Evalyth zacisn ła oczy i uchwyciła si brzegu biurka.
Pomó mi, Donli, prosz ci .
Do jej uszu dobiegł głos, gdzie z drugiego kra ca wieczno ci:
- Jedynym elementem behawiorystycznym, którego, jak si wydaje, nie mo na
łatwo wyja ni za pomoc domniema dotycz cych warunków rodowiskowych
oraz wydarze historycznych, jest kanibalistyczny rytuał dorosło ci. Według
opinii komputera antropologicznego mogło si to wywodzi z rytuału ofiarnego,
59
podczas którego na ołtarzu składano człowieka. Lecz ten sam komputer notuje
nast puj ce nielogiczno ci w tej hipotezie:
Na Starej Ziemi religie ofiarne wi zały si normalnie ze społecze stwami rol-
niczymi, które znacznie bardziej były uzale nione od trwałej urodzajno ci i
pogody ni łowieckie. Ale nawet i dla nich ofiary z ludzi okazywały si w ko cu
niekorzystne, jak wyra nie dowodzi przykład Azteków. Lokon w pewnym stopniu
zracjonalizował praktyki ludo ercze wi
c je z systemem niewolniczym i w ten
sposób minimalizuj c ich wpływ na ogóln sytuacj . Jednak w ród mieszka ców
nizin s one powa nym złem, ródłem nieustannego zagro enia, powodem
wydatkowania wysiłku i zasobów, które s konieczne do przetrwania. Nie wydaje
si mo liwe, aby ów obyczaj, gdyby tylko został przyj ty za przykładem Lokonu,
mógł si utrzyma w cho jednym z tych plemion. A jednak si utrzymuje. St d
te musi mie jakie racjonalne uzasadnienie i problem polega na tym, by je
odszuka .
Metody zdobywania ofiar s najró niejsze, ale wymagania zawsze te same.
Według Loko czyków potrzebne jest jedno ciało dorosłego człowieka, które
wystarcza, by czterej chłopcy uzyskali dojrzało . Zabójca Donliego Sairna nie
mógł unie całego ciała. To, co zabrał, daje wiele do my lenia.
Mo na zatem uzna , e na tej planecie pojawił si syndrom dipteroidalny.
Gdzie indziej zjawisko to nie wyst puje w ród wy szych zwierz t, ale teoretycznie
jest mo liwe. Mogła je wywoła modyfikacja chromosomu Y. Łatwo jest
przeprowadzi badanie na wykrycie owej modyfikacji, a tym samym potwierdzi
t hipotez .
Głos zamilkł. Evalyth słyszała, jak krew dudni jej w yłach.
- O czym ty mówisz?
- O zjawisku stwierdzonym na kilku planetach w ród ni szych zwierz t -
wyja nił komputer. Nie wyst puje ono cz sto i dlatego nie jest szeroko znane.
Jego nazwa pochodzi od terminu „diptera" - łaci skiej nazwy muchówek na
Starej Ziemi.
Ol niło j nagle jak błyskawic .
- Muchówki - oczywi cie! Komputer rozpocz ł wyja nienia.
Jonafer osobi cie przyprowadził Moru. Dzikus miał r ce zwi zane za plecami,
a kapitan wr cz przytłaczał go wzrostem Mimo to jednak, a tak e mimo
zadanych sobie obra e Moru szedł, cho ku tykaj c, do równo.
Chmury rozwiewały si ; białym lodowym blaskiem zaja niał ksi yc. Z
miejsca obok drzwi, gdzie stała, Evalyth si gała wzrokiem do granic bazy - do
z batej jak pita palisady, nad któr , niczym szubienica, unosił si samotny d wig.
Robiło si zimno; wszak planeta zbli ała si do jesieni. Zerwał si słaby wiatr,
który zawodził unosz c niewielkie tumany pyłu, ta cz ce jak małe diabełki.
Odgłos kroków Jonafera słycha było z daleka.
Dostrzegł j i zatrzymał si . Moru te stan ł.
- I co stwierdzono? - zapytała. Kapitan skin ł głow .
- Uden zabrał si do pracy zaraz po tym, jak si pani z nim poł czyła - od-
rzekł. - Badanie jest bardziej skomplikowane, ni twierdził pani komputer... ale
60
on był przyzwyczajony do sprawno ci Donliego, a nie Udena. Uden sam nigdy by
na to nie wpadł. Owszem, hipoteza jest prawdziwa.
- W jaki sposób?
Moru stał czekaj c, podczas gdy nad nim przelatywały słowa w j zyku,
którego nie rozumiał.
- Nie jestem lekarzem. - Jonafer zachowywał oboj tny ton głosu. - Ale z tego,
co powiedział mi Uden, wynika, e uszkodzenie chromosomu powoduje, i m skie
gruczoły płciowe nie s w stanie samoistnie osi gn dojrzało ci. Potrzeba im
dodatkowych hormonów - Uden wymienił testosteron, androsteron i nie
pami tam co jeszcze - aby zapocz tkowa seri zmian, które w efekcie przynios
dojrzało . Bez tego chłopcy skazani s na bezpłodno . Uden uwa a, e po
zbombardowaniu kolonii pozostało niewielu yj cych, w takim stopniu pozbawio-
nych rodków do ycia, e uciekli si do kanibalizmu, by przetrwa przez
pierwsze pokolenie czy dwa. W tych warunkach mutacja, która inaczej uległaby
samoistnej eliminacji, umocniła si i przeszła na wszystkich potomków.
- Rozumiem - skin ła głow Evalyth.
- Chyba pojmuje pani, co to znaczy - rzekł Jonafer. - Nie b dzie problemu z
wykorzenieniem tych praktyk. Po prostu powiemy im, e mamy nowy, lepszy,
wi ty Pokarm i udowodnimy to za pomoc kilku tabletek. Pó niej mo na b dzie
zaprowadzi hodowl zwierz t typu ziemskiego, które dostarcz , czego b dzie
trzeba. A na koniec nasi genetycy z pewno ci naprawi ten uszkodzony
chromosom Y.
Dłu ej nie był w stanie si hamowa . Jego usta otworzyły si , niczym rana
przecinaj ca na wpół widoczn twarz. Rzucił chrapliwie:
- Powinienem wysławia pani pod niebiosa za to, e uratowała pani od
zagłady cały lud. Nie potrafi . Niech ju pani ko czy, co pani miała zrobi ,
dobrze? Evalyth podeszła do Moru, który zadr ał, lecz wytrzymał jej wzrok.
- Nie dał mu pan nic na uspokojenie - stwierdziła zdumiona.
- Nie - powiedział Jonafer. - Nie b d pani ułatwiał. - Splun ł.
- To dobrze. - Zwróciła si do Moru w jego j zyku: - Zabiłe mego m a. Czy
b dzie słuszne, je li ja zabij ciebie?
- B dzie słuszne - odrzekł, prawie tak samo spokojnie jak ona. - Dzi kuj ci,
e pozwolono odej mojej onie i synom. - Milczał przez krótk chwil . -
Słyszałem, e wasz lud potrafi przechowywa ciało przez wiele lat, tak eby si nie
zepsuło. B d rad, je li zachowasz moje dla swoich synów.
- Im ono nie b dzie potrzebne - rzekła Evalyth. - Ani synom twoich synów. W
słowach Moru pojawił si niepokój.
- Czy wiesz, czemu zabiłem twego m a? On był dla mnie dobry, był jak bóg.
Ale jestem chromy. Nie widziałem innej drogi zdobycia tego, co musieli mie moi
synowie, i to pr dko; inaczej byłoby za pó no i nigdy nie staliby si m czyznami.
- On mnie nauczył - powiedziała - co to znaczy by m czyzn . - Obróciła si
w stron Jonafera, który stał w napi ciu, nie rozumiej c, o co chodzi. -
Dokonałam ju zemsty - powiedziała w j zyku Donliego.
- Co takiego? - pytanie Jonafera zabrzmiało jak echo słów Evalyth.
- Kiedy dowiedziałam si o syndromie dipteroidalnym - rzekła - wystarczyło-
by mi tylko zachowa to w tajemnicy. Moru, jego dzieci, jego cała rasa
61
pozostałaby zwierzyn łown przez wieki, mo e na zawsze. Siedziałam chyba z
pół godziny ciesz c si moj zemst .
- A potem? - spytał kapitan.
- Doznałam satysfakcji i mogłam pomy le o sprawiedliwo ci - odparła
Evalyth.
Wydobyła nó . Moru wyprostował plecy. Stan ła za nim z tyłu i przeci ła mu
wi zy.
- Wracaj do domu - powiedziała. - I pami taj o nim.