Widmo nad Innsmouth
I
Zim
ą
z 1927 na 1928 rok przedstawiciele rz
ą
du federalnego
przeprowadzili dziwne i tajemnicze
ś
ledztwo w sprawie pewnych
okoliczno
ś
ci, jakie miały miejsce w starym porcie Innsmouth w
Massachusetts. Po raz pierwszy usłyszano o tym w lutym, kiedy
dokonano całej serii obław i aresztowa
ń
, a nast
ę
pnie spalono i
wysadzono dynamitem — przy zachowaniu odpowiednich
ś
rodków
ostro
ż
no
ś
ci — ogromn
ą
ilo
ść
rozpadaj
ą
cych si
ę
i zjedzonych przez
korniki, najprawdopodobniej opustoszałych domów nad brzegiem morza,
gdzie od dawna nikt nie zagl
ą
dał. Mniej dociekliwi potraktowali to
jako jedn
ą
z wi
ę
kszych akcji w walce z alkoholizmem.
Ci, którzy baczniej
ś
ledzili wszelkie nowiny, dziwili si
ę
tak
olbrzymi
ą
ilo
ś
ci
ą
aresztowanych, tak wielk
ą
sił
ą
zmobilizowan
ą
do
przeprowadzenia tej akcji i tajemnic
ą
, jak
ą
otoczono dalsze losy
wi
ęź
niów. Nie było
ż
adnej rozprawy s
ą
dowej,
ż
adnego sprecyzowanego
oskar
ż
enia; nie widziano te
ż
nikogo ze schwytanych w
ż
adnym z
lokalnych aresztów. Dochodziły jakie
ś
mgliste wie
ś
ci o chorobie i
obozach koncentracyjnych, a potem, o osadzeniu tych wi
ęź
niów w
ró
ż
nych obozach wojskowych, ale nic konkretnego. Innsmouth zostało
prawie całkiem wyludnione i nawet jeszcze teraz niełatwo tam dostrzec
ś
lady budz
ą
cego si
ę
ż
ycia.
Poniewa
ż
spotkało si
ę
to z protestem ró
ż
nych liberalnych organizacji,
po długich i tajemniczych dyskusjach zawieziono niektórych ich
przedstawicieli do kilku obozów i wi
ę
zie
ń
. W konsekwencji
stowarzyszenia te stały si
ę
dziwnie bierne i pow
ś
ci
ą
gliwe.
Dziennikarze zajmowali bardziej zdecydowane stanowisko, ale wszystko
wskazywało na to,
ż
e wi
ę
kszo
ść
z nich w ko
ń
cu zacz
ę
ła współdziała
ć
z
rz
ą
dem. Tylko jedno ilustrowane pismo, zawsze dyskredytowane z powodu
zamieszczania nierzetelnych informacji, wspomniało co
ś
o łodzi
podwodnej, która wystrzeliła torpedy w gł
ą
b rozpadliny morskiej tu
ż
za Diabelsk
ą
Raf
ą
. Fakt ten, o którym przypadkowo usłyszano w
marynarskiej spelunce, zdawał si
ę
raczej mało prawdopodobny, poniewa
ż
ta niska, czarna rafa le
ż
y jakie
ś
półtorej mili od portu Innsmouth.
W całej okolicy i pobliskich miastach bezustannie szeptano na ten
temat, ale nie dzielono si
ę
tymi uwagami z nikim z zewn
ą
trz. Prawie
przez całe stulecie rozprawiano o zamieraj
ą
cym i opustoszałym
Innsmouth i cho
ć
by wymy
ś
lono co
ś
nowego, nie mogłoby to dorówna
ć
temu
koszmarowi, o jakim napomykano i szeptano od lat. Wiele powodów
przyczyniło si
ę
do skryto
ś
ci tutejszych ludzi, tote
ż
nie było sensu
wywiera
ć
na nich presji. Poza tym, tak naprawd
ę
to niewiele
wiedzieli, gdy
ż
rozległe, słone bagniska, puste i bezludne,
odstraszały od Innsmouth okolicznych mieszka
ń
ców, tych od strony
l
ą
du.
Wobec tego ja przełami
ę
ów zakaz mówienia o tej sprawie. Wyniki — a
jestem o tym gł
ę
boko przekonany — s
ą
tak niew
ą
tpliwe,
ż
e napomkni
ę
cie
o tym, co zostało odkryte podczas strasznej obławy w Innsmouth, nie
mo
ż
e przynie
ść
ż
adnej szkody, mo
ż
e tylko wzbudzi
ć
potworn
ą
odraz
ę
. A
to, co zostało odkryte, ró
ż
nie mo
ż
na interpretowa
ć
. Nie mam poj
ę
cia,
jak du
ż
o z tej opowie
ś
ci zostało mi przekazane, ale wiele mam powodów
ku temu, aby gł
ę
biej wnikn
ąć
w t
ę
spraw
ę
. Zetkn
ą
łem si
ę
z ni
ą
znacznie bli
ż
ej, ni
ż
komukolwiek przypadło to w udziale, i wyniosłem
wra
ż
enia, które mog
ą
mnie jeszcze doprowadzi
ć
do nieprzewidzianych
sytuacji.
To wła
ś
nie ja uciekłem w popłochu z Innsmouth we wczesnych godzinach
rannych 16 lipca 1927 roku i to wła
ś
nie moje pro
ś
by, skierowane do
władz o przeprowadzenie
ś
ledztwa i aktywn
ą
działalno
ść
, wyłoniły na
ś
wiatło dzienne wspomniany epizod. Nie miałem nic przeciw temu, by
milcze
ć
, gdy
ż
sprawa była
ś
wie
ż
a i niejasna; teraz jednak, kiedy
nale
ż
y ju
ż
do przeszło
ś
ci, kiedy wygasło zainteresowanie i ciekawo
ść
ludzi, zawładn
ę
ło mn
ą
dziwne pragnienie, aby mówi
ć
o tych strasznych
godzinach w owym widmowym porcie
ś
mierci i blu
ź
nierczej
niesamowito
ś
ci. Samo mówienie o tym pomaga mi odzyska
ć
wiar
ę
w moja
sprawno
ść
umysłow
ą
; upewni
ć
si
ę
,
ż
e nie jestem pierwszym, który uległ
tej zara
ź
liwej, koszmarnej halucynacji. Pomaga mi te
ż
w podj
ę
ciu
decyzji co do pewnego strasznego kroku, jaki mam zrobi
ć
w niedalekiej
przyszło
ś
ci.
Nigdy nawet nie słyszałem o Innsmouth, a
ż
do owego dnia, kiedy
ujrzałem je po raz pierwszy I... jak dot
ą
d... po raz ostatni.
Postanowiłem uczci
ć
moje doj
ś
cie do pełnoletno
ś
ci wycieczk
ą
do Nowej
Anglii — zwiedzanie o charakterze antykwarycznym i genealogicznym —
zaplanowałem jecha
ć
prosto ze starego Newburyport do Arkham, sk
ą
d
wywodziła si
ę
rodzina mojej matki. Nie miałem samochodu, podró
ż
owałem
wi
ę
c poci
ą
giem, trolejbusem i autobusem, staraj
ą
c si
ę
zawsze o jak
najta
ń
szy
ś
rodek lokomocji. W Newburyport poinformowano mnie,
ż
e
najlepiej jecha
ć
do Arkham poci
ą
giem; i dopiero przy kasie biletowej
na stacji, kiedy troch
ę
si
ę
zastanawiałem nad wysok
ą
cen
ą
biletu,
dowiedziałem si
ę
o Innsmouth. Postawny kasjer o bystrym wyrazie
twarzy, którego akcent
ś
wiadczył o tym,
ż
e pochodzi z innych stron,
zdawał si
ę
rozumie
ć
moje oszcz
ę
dno
ś
ciowe zabiegi i zaproponował mi
co
ś
, czego poprzednio
ż
adna z osób, u których si
ę
informowałem, nie
zrobiła.
— Mógłby pan, wydaje mi si
ę
, pojecha
ć
starym autobusem — powiedział z
pewnym wahaniem — tylko
ż
e w tych stronach nikt go nie uznaje. Jedzie
przez Innsmouth — pewnie pan co
ś
o tym słyszał — dlatego ludzie nie
lubi
ą
go. Prowadzi go facet z Innsmouth — Joe Sargent — chyba nie ma
tu w ogóle pasa
ż
erów ani te
ż
w Arkham. Dziwne,
ż
e ten autobus jeszcze
je
ź
dzi. Wydaje mi si
ę
,
ż
e jest tani, ale nigdy nie widuj
ę
w nim
wi
ę
cej ni
ż
dwie, trzy osoby, wył
ą
cznie ludzie z samego Innsmouth.
Odje
ż
d
ż
a z rynku — sprzed drogerii Hammonda — o dziesi
ą
tej rano i o
siódmej wieczorem, o ile si
ę
co
ś
ostatnio nie zmieniło. Wygl
ą
da na
strasznego gruchota, sam nigdy jeszcze nim nie jechałem.
Wtedy to wła
ś
nie po raz pierwszy usłyszałem o Innsmouth. Ka
ż
da
wzmianka o mie
ś
cie, nie zaznaczonym na mapie ani te
ż
nie wspominanym
w ostatnich przewodnikach, wzbudziłaby moje zainteresowanie, a dziwne
aluzje kasjera naprawd
ę
mnie zaciekawiły. Miasto, które mogło rodzi
ć
tak
ą
niech
ęć
okolicznych mieszka
ń
ców, musi by
ć
w jaki
ś
sposób
niezwykłe i warte cho
ć
by zwrócenia na
ń
uwagi turysty. Je
ś
li znajduje
si
ę
po drodze do Arkham, to po prostu wcze
ś
niej wysi
ą
d
ę
. Poprosiłem
kasjera,
ż
eby mi co
ś
opowiedział o tym mie
ś
cie. Zamy
ś
lił si
ę
, po czym
zacz
ą
ł mówi
ć
jakby z poczuciem pewnej wy
ż
szo
ś
ci:
— Innsmouth? No có
ż
, dziwne to miasto, poło
ż
one przy uj
ś
ciu rzeki
Manuxet. Niegdy
ś
było to całkiem du
ż
e miasto, a przed wojna, przed
1812 rokiem, miasto portowe, ale w ci
ą
gu stu lat rozpadło si
ę
. Nie
je
ź
dzi tam teraz kolej... Główna linia nigdy tamt
ę
dy nie prowadziła,
a boczna, z Rowley, została skasowana przed laty.
Jest tam wi
ę
cej pustych domów ni
ż
ludzi, nic si
ę
tam nie robi poza
łowieniem ryb i homarów. A sprzedaj
ą
swoje połowy albo w Arkham, albo
w Ipswich. Niegdy
ś
było tam sporo fabryk, ale nic z nich nie zostało,
jest tylko rafineria złota, pracuj
ą
ca na minimalnych obrotach.
Kiedy
ś
ta rafineria była ogromna, a jej wła
ś
ciciel, stary Marsh, musi
by
ć
bogatszy ni
ż
Krezus. Ale to straszny dziwak, nie rusza si
ę
z
domu. Podobno ma jaka
ś
skórn
ą
chorob
ę
albo te
ż
na stare lata co
ś
go
pokr
ę
ciło i dlatego trzyma si
ę
z dala od ludzi. Jest wnukiem kapitana
Obeda Marsha, zało
ż
yciela rafinerii. Matka jego była cudzoziemk
ą
—
powiadaj
ą
,
ż
e pochodziła z wysp na Morzu Południowym — dlatego zrobił
si
ę
straszny szum, kiedy pi
ęć
dziesi
ą
t lat temu o
ż
enił si
ę
z jaka
ś
dziewczyn
ą
z Ipswich. Zawsze robi si
ę
taki szum, gdy chodzi o ludzi i
Innsmouth, a w tych okolicach ka
ż
dy, w którego
ż
yłach płynie krew
mieszka
ń
ca Innsmouth, stara si
ę
to ukry
ć
. Jednak dzieci i wnuki
Marsha wygl
ą
daj
ą
tak samo jak wszyscy. Kiedy
ś
mi je pokazano, ale
prawd
ę
mówi
ą
c starszych jego dzieci ju
ż
ostatnio si
ę
tu nie spotyka.
Starego nigdy jeszcze nie widziałem.
Ale dlaczego wszyscy maj
ą
tak
ą
niech
ęć
do Innsmouth? Radz
ę
, młody
człowieku, aby
ś
nie zwa
ż
ał no to, co si
ę
tutaj opowiada. Trudno ludzi
nakłoni
ć
,
ż
eby co
ś
mówili, ale jak ju
ż
raz zaczn
ą
, nie ma ko
ń
ca.
Opowiadaj
ą
ró
ż
ne rzeczy o Innsmouth, najcz
ęś
ciej szeptem, i to od stu
lat, a boj
ą
si
ę
, jak chyba niczego na
ś
wiecie. Niektóre ich opowie
ś
ci
mogłyby pana ubawi
ć
— na przykład o kapitanie Marshu, który wszedł w
układy z diabłem i z samego piekła sprowadzał demony do Innsmouth,
albo o oddawaniu czci samemu szatanowi i składaniu strasznych ofiar w
jakim
ś
miejscu koło portu, na które ludzie si
ę
natkn
ę
li podobno w
1845 roku czy mniej wi
ę
cej w tym czasie — ale ja pochodz
ę
z Paton,
Vermont, i w tego rodzaju historie nie wierz
ę
.
Powinien pan jednak posłucha
ć
, co mówi
ą
ludzie, pami
ę
taj
ą
cy dawne
czasy, o czarnej rafie przybrze
ż
nej — nazywaj
ą
j
ą
Diabelsk
ą
Raf
ą
. Od
dawna sterczy nad powierzchni
ą
wody i prawie nigdy si
ę
nie kryje, a
mimo to trudno by j
ą
nazwa
ć
wysp
ą
. Kr
ąż
y opowie
ść
,
ż
e niekiedy wida
ć
na niej cały legion diabłów — wyleguj
ą
si
ę
tam albo te
ż
wlatuj
ą
do
jakich
ś
pieczar na jej szczycie i wylatuj
ą
. Powierzchnia tej rafy
jest nierówna i wyboista, a rozci
ą
ga si
ę
w morze dobr
ą
mil
ę
. Kiedy
ś
,
jak jeszcze przypływały tu statki, marynarze nakładali kawał drogi,
ż
eby j
ą
tylko omin
ąć
.
Oczywi
ś
cie marynarze nie pochodz
ą
cy z Innsmouth. Mieli oni za złe
kapitanowi Marshowi,
ż
e podobno w nocy cumował przy tej rafie, kiedy
była odpowiednia fala. Chyba rzeczywi
ś
cie tak robił, bo
ukształtowanie tej skały jest ciekawe, no i szukał tam zapewne
piratów, a by
ć
mo
ż
e nawet i znajdował. Mówiło si
ę
jednak o jego
kontaktach z diabłami. W sumie, wydaje mi si
ę
,
ż
e to wła
ś
nie kapitan
przyczynił si
ę
do tak złej reputacji rafy.
Działo si
ę
to jeszcze przed wielk
ą
epidemi
ą
w 1846 roku, kiedy to
wywieziono co najmniej połow
ę
mieszka
ń
ców Innsmouth. Nie stwierdzono,
co to była za choroba, prawdopodobnie przywleczono j
ą
statkiem z
innych krajów, mo
ż
e z Chin albo jeszcze z innych stron. Okropne to
było — zupełne szale
ń
stwo, wyczyniano tam takie rzeczy,
ż
e na pewno
nie wszystkie wie
ś
ci o tamtejszych poczynaniach przedostały si
ę
poza
miasto, które zostało w strasznym stanie. Ci ludzie ju
ż
nigdy nie
wrócili, a teraz nie ma tam wi
ę
cej ni
ż
trzystu albo czterystu
mieszka
ń
ców.
Ale najbardziej istotne jest to,
ż
e ludzie czuj
ą
jakie
ś
uprzedzenie
rasowe — i wcale tego nie pot
ę
piam. Sam te
ż
nie cierpi
ę
ludzi z
Innsmouth i nie mam ochoty nawet wybra
ć
si
ę
do tego miasta. My
ś
l
ę
,
ż
e
si
ę
pan orientuje — cho
ć
po pa
ń
skim akcencie wnioskuj
ę
,
ż
e pochodzi
pan z Zachodu — jak cz
ę
ste kontakty miały nasze statki z Nowej Anglii
z rozmaitymi najdziwniejszymi portami w Afryce, Azji, na południowych
morzach i w ró
ż
nych innych cz
ęś
ciach
ś
wiata i jak dziwnych ludzi
czasami stamt
ą
d przywo
ż
ono. Mo
ż
e słyszał pan o Salemie, który
przywiózł sobie Chink
ę
za
ż
on
ę
, a tak
ż
e o tym,
ż
e w okolicy Cape Cod
wci
ąż
jeszcze
ż
yje cała gromada ludzi pochodz
ą
cych z wysp Fid
ż
i.
Mieszka
ń
cy Innsmouth musz
ą
mie
ć
co
ś
wspólnego z tak
ą
przeszło
ś
ci
ą
. To
miasto było zawsze odci
ę
te od reszty okolicy z powodu otaczaj
ą
cych go
bagien i rzek, nie znamy wi
ę
c wszystkich szczegółów tej sprawy. Jest
jednak oczywiste,
ż
e stary kapitan Marsh przywiózł jakie
ś
dziwne
istoty, kiedy trzy jego statki powracały w latach dwudziestych i
trzydziestych. Nie ulega w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e nawet teraz jest co
ś
dziwnego w ludziach mieszkaj
ą
cych w Innsmouth... Nie wiem, jak to
wyja
ś
ni
ć
, ale po prostu skóra człowiekowi cierpnie. Przekona si
ę
pan
po Sargencie, je
ż
eli pojedzie pan jego autobusem. Niektórzy maj
ą
dziwaczne, w
ą
skie głowy, płaskie nosy i wyłupiaste oczy, które wydaj
ą
si
ę
nigdy nie zamyka
ć
, a ich skóra te
ż
jest jaka
ś
inna. Chropawa i
pokryta parchami, szyja pomarszczona i pofałdowana. Bardzo wcze
ś
nie
łysiej
ą
. Najgorzej wygl
ą
daj
ą
starzy, cho
ć
szczerze mówi
ą
c nie
zdarzyło mi si
ę
spotka
ć
naprawd
ę
starego człowieka. Chyba umieraj
ą
spojrzawszy w lustro! Zwierz
ę
ta ich nie znosz
ą
, mieli straszne
kłopoty z ko
ń
mi, zanim nastały samochody.
Nikt z tutejszych ludzi ani te
ż
z Arkham czy Ipswich nie chce mie
ć
z
nimi do czynienia, oni sami te
ż
zreszt
ą
stroni
ą
, kiedy przybywaj
ą
do
miasta albo je
ś
li kto
ś
z zewn
ą
trz próbuje łowi
ć
na ich terenach.
Dziwne,
ż
e taka jest obfito
ść
ryb wokół portu w Innsmouth, a prawie
wcale ich nie ma w okolicznych wodach, ale niech pan spróbuje łowi
ć
u
nich, to zobaczy pan jak
ą
robi
ą
nagonk
ę
na człowieka. Kiedy
ś
przyje
ż
d
ż
ali tutaj poci
ą
giem. Chodzili pieszo do Rowley i tam
wsiadali do poci
ą
gu, kiedy skasowano boczn
ą
lini
ę
, ale teraz
przyje
ż
d
ż
aj
ą
autobusem.
Jest w Innsmouth hotel, nazywa si
ę
Gilman House, ale nie wydaje mi
si
ę
, aby był co
ś
wart. Nie radziłbym si
ę
w nim zatrzymywa
ć
. Lepiej
niech pan tutaj przenocuje i pojedzie sobie jutro rano autobusem o
dziesi
ą
tej. Wieczorem o ósmej jest autobus powrotny do Arkham. Kilka
lat temu zatrzymał si
ę
w tym hotelu pewien inspektor z fabryki i miał
jakie
ś
nieprzyjemne prze
ż
ycia. Zdaje si
ę
,
ż
e gromadzi si
ę
tam dziwny
tłum, bo słyszał jakie
ś
rozmowy w innych pokojach — cho
ć
wi
ę
kszo
ść
była podobno pusta — co go strasznie przeraziło. Była to cudzoziemska
mowa, tak mu si
ę
zdawało, ale najgorszy wydał mu si
ę
jeden głos,
który słycha
ć
było tylko od czasu do czasu. Brzmiał bardzo
nienaturalnie — tak jakby si
ę
przelewał — a inspektor nie miał odwagi
si
ę
rozebra
ć
i pój
ść
spa
ć
. Przeczekał do
ś
witu i z samego rana umkn
ą
ł
stamt
ą
d. Rozmowa toczyła si
ę
przez cał
ą
noc.
Człowiek ten — nazywał si
ę
Casey — opowiadał potem,
ż
e mieszka
ń
cy
Innsmouth bez przerwy go obserwowali, wydawało mu si
ę
,
ż
e nie
spuszczali ze
ń
oka ani na chwil
ę
. Stwierdził,
ż
e rafineria Marsha to
dziwne miejsce — stara budowla przy ni
ż
szych wodospadach na rzece
Manuxet. Wszystko, co mówił, zgadzało si
ę
z tym, co ju
ż
przedtem
słyszałem. Ksi
ę
gi handlowe zaniedbane,
ż
adnych rachunków z
przeprowadzonych transakcji. Zawsze otaczano tajemnic
ą
ź
ródło, z
którego pochodzi złoto Marsha oczyszczane w tej rafinerii. Nie
słycha
ć
było,
ż
eby je sprzedawano, ale par
ę
lat temu wywie
ź
li gdzie
ś
ogromn
ą
ilo
ść
sztab złota.
Niegdy
ś
mówiono,
ż
e marynarze i pracownicy rafinerii sprzedaj
ą
po
cichu jakie
ś
nieznane obce klejnoty, no i
ż
e par
ę
razy widziano
kobiety z rodziny Marsha w takich wła
ś
nie klejnotach. Ludzie
powiadali,
ż
e pewien kapitan Obed skupował je w jakim
ś
poga
ń
skim
porcie, zwłaszcza
ż
e zawsze zamawiał całe stosy szklanych paciorków i
ró
ż
nych
ś
wiecidełek, takich samych, jakie zabierali zwykle marynarze
na handel wymienny. Inni znów przypuszczali, i wci
ąż
tak jeszcze
uwa
ż
aj
ą
,
ż
e znalazł ukryte skarby pirackie na Diabelskiej Rafie.
Stary kapitan nie
ż
yje ju
ż
od sze
ść
dziesi
ę
ciu lat i nie pojawił si
ę
na tych wodach ani jeden wi
ę
kszy statek od czasu Wojny Domowej, a
jednak Marshowie wci
ąż
skupuj
ą
ró
ż
ne miejscowe ozdoby — głównie
szklane i gumowe ozdóbki, tak słyszałem. By
ć
mo
ż
e mieszka
ń
cy
Innsmouth lubi
ą
je nosi
ć
— s
ą
chyba tacy sami jak kanibale znad
Południowego Morza albo dzikusy z Gwinei.
Ta zaraza w czterdziestym szóstym roku zniszczyła chyba najlepszych
ludzi w tym mie
ś
cie. W ka
ż
dym razie teraz wszyscy wygl
ą
daj
ą
podejrzanie, a Marshowie i inni bogacze najgorzej. Jak ju
ż
wspomniałem, w całym mie
ś
cie nie ma wi
ę
cej ni
ż
czterysta osób, cho
ć
powiadaj
ą
,
ż
e wszystkie ulice istniej
ą
jak dawniej. Wydaje mi si
ę
,
ż
e
na południu takich jak oni nazywa si
ę
,,biał
ą
hołot
ą
" — rozpustnicy,
szczwane lisy, robi
ą
jakie
ś
potajemne interesy. Łowi
ą
mnóstwo ryb i
homarów i wywo
żą
ci
ęż
arówkami. Niepoj
ę
te, dlaczego akurat tam
gromadz
ą
si
ę
ryby, a nie gdzie indziej.
Nikt nie jest w stanie wy
ś
ledzi
ć
tych ludzi, a dla przedstawicieli
szkolnictwa czy te
ż
urz
ę
dników skarbowych to zupełny koszmar.
Mieszka
ń
cy Innsmouth nie lubi
ą
, aby obcy w
ś
cibiali nos w ich
ż
ycie.
Słyszałem na własne uszy,
ż
e paru przedstawicieli rz
ą
dowych i
handlowców całkiem tam przepadło, kr
ąż
y te
ż
wie
ść
,
ż
e jeden dostał
pomieszania zmysłów i teraz jest w Danvers. Musieli go czym
ś
bardzo
nastraszy
ć
.
Dlatego wła
ś
nie, na pana miejscu, nie wybierałbym si
ę
tam na noc.
Nigdy tam nie byłem i nie mam na to ochoty, ale s
ą
dz
ę
,
ż
e pobyt w tym
mie
ś
cie za dnia nie mo
ż
e panu zaszkodzi
ć
, cho
ć
tutejsi ludzie i tego
b
ę
d
ą
panu odradza
ć
. Je
ż
eli lubi pan zwiedza
ć
i interesuje si
ę
pan
przeszło
ś
ci
ą
, to Innsmouth
ś
wietnie si
ę
do tego nadaje.
Wobec tego sp
ę
dziłem wieczór w bibliotece publicznej w Newburyport,
ż
eby si
ę
dowiedzie
ć
czego
ś
o Innsmouth. Kiedy próbowałem pyta
ć
miejscowych ludzi w sklepach, restauracjach, gara
ż
ach i stra
ż
y
po
ż
arnej, napotykałem na jeszcze wi
ę
ksz
ą
niech
ęć
, ni
ż
si
ę
spodziewałem, cho
ć
przecie
ż
uprzedzał mnie o tym kasjer na stacji
kolejowej; uznałem,
ż
e nie mam czasu na to, aby przełamywa
ć
t
ę
ich
instynktown
ą
pow
ś
ci
ą
gliwo
ść
. Objawiali jak
ąś
dziwn
ą
nieufno
ść
, tak
jakby ka
ż
dy, kto si
ę
interesuje Innsmouth, budził w nich
podejrzliwo
ść
. Zatrzymałem si
ę
w YMCA, a tamtejszy recepcjonista
najwyra
ź
niej nie radził mi wybiera
ć
si
ę
do tego pos
ę
pnego, chyl
ą
cego
si
ę
do upadku miasta; a pracownicy biblioteki podzielali ten pogl
ą
d.
W oczach ludzi wykształconych Innsmouth było po prostu jaskrawym
przykładem zdegenerowanego miasta.
Znajduj
ą
ce si
ę
na półkach bibliotecznych kroniki historyczne,
dotycz
ą
ce okr
ę
gu Essex, nie obja
ś
niały wiele. Wyczytałem,
ż
e miasto
powstało w 1643 roku, przed Rewolucj
ą
słyn
ę
ło z przemysłu okr
ę
towego,
na pocz
ą
tku dziewi
ę
tnastego wieku było wspaniale prosperuj
ą
cym portem
morskim, a potem o
ś
rodkiem przemysłowym wykorzystuj
ą
cym sił
ę
wodn
ą
rzeki Manuxet. Epidemia i zamieszki w 1846 roku były potraktowane
pobie
ż
nie, tak jakby przynosiły ujm
ę
temu okr
ę
gowi.
Niewiele było zapisów odno
ś
nie schyłku tego miasta, cho
ć
znaczenie
ko
ń
cowego rejestru było niedwuznaczne. Po Wojnie Domowej cały
przemysł ograniczył si
ę
do rafinerii Marsha, a handel sztabami złota
stanowił jedyn
ą
pozostało
ść
wielkiego niegdy
ś
o
ś
rodka handlowego, no
i oczywi
ś
cie w dalszym ci
ą
gu zajmowano si
ę
rybołówstwem. Jednak
ż
e i
rybołówstwo z czasem stało si
ę
mniej opłacalne z powodu spadku cen i
konkurencji coraz liczniejszych korporacji, cho
ć
wci
ąż
połowy wokół
Innsmouth były obfite. Cudzoziemcy rzadko si
ę
tu osiedlali, istniało
jednak dyskretnie zamaskowane
ś
wiadectwo,
ż
e próbowało si
ę
tu
osiedli
ć
kilku Polaków i Portugalczyków, ale przep
ę
dzono ich w
szczególnie drastyczny sposób.
Najbardziej jednak interesuj
ą
ca była pobie
ż
na wzmianka na temat
osobliwych klejnotów niejasno zwi
ą
zanych z Innsmouth. W sposób
oczywisty wywarły one wpływ na cał
ą
okolic
ę
, gdy
ż
zaznaczono,
ż
e
niektóre okazy znajduj
ą
si
ę
w Miskatonic University w Arkham i Sali
Wystawowej Stowarzyszenia Historycznego w Newburyport.
Fragmentaryczne opisy tych przedmiotów potraktowane byty sucho i
prozaicznie, ale dla mnie kryły w sobie jak
ąś
niezaprzeczaln
ą
zagadk
ę
. Było w nich co
ś
tak dziwnego i prowokacyjnego,
ż
e nie mogłem
przesta
ć
o nich my
ś
le
ć
i mimo stosunkowo pó
ź
nej pory postanowiłem
obejrze
ć
miejscowy eksponat — podobno du
ż
y, o dziwnych proporcjach,
najwyra
ź
niej przedstawiaj
ą
cy tiar
ę
— o ile, oczywi
ś
cie, oka
ż
e si
ę
to
mo
ż
liwe.
Bibliotekarz dał mi list polecaj
ą
cy do kustosza wystawy, panny Anny
Tilton, mieszkaj
ą
cej w pobli
ż
u, i po krótkim wyja
ś
nieniu ta starsza,
zacna kobieta zgodziła si
ę
wprowadzi
ć
mnie do zamkni
ę
tego ju
ż
budynku, jako
ż
e godzina była jeszcze wzgl
ę
dnie przyzwoita.
Zgromadzona tu kolekcja wygl
ą
dała rzeczywi
ś
cie wspaniale, ale mnie
interesował tylko ten dziwny przedmiot l
ś
ni
ą
cy w rogu szafy
o
ś
wietlonej elektryczn
ą
lamp
ą
. Nie trzeba było specjalnej wra
ż
liwo
ś
ci
na pi
ę
kno, aby to fantastyczne, pełne nieziemskiego splendoru
zjawisko, spoczywaj
ą
ce na purpurowej aksamitnej poduszce, przykuło
mój wzrok. Nawet teraz jeszcze nie potrafi
ę
opisa
ć
tego, co ujrzałem,
cho
ć
miało to wyra
ź
nie kształt tiary, zgodnie z opisem, jaki
przeczytałem. Z przodu była do
ść
wysoka, w obwodzie du
ż
a i dziwnie
nieregularna, jakby przeznaczona dla głowy o osobliwym kształcie
elipsy. Materiał, z którego została wykonana, wskazywał na złoto,
cho
ć
nieziemski połysk mógł równie
ż
ś
wiadczy
ć
o jakim
ś
przedziwnym
stopie z domieszk
ą
równie pi
ę
knego, ale zupełnie nieznanego metalu.
Zachowana była w stanie niemal doskonałym i mo
ż
na by godzinami
studiowa
ć
wprost uderzaj
ą
co niezwykłe i zagadkowe wzory na jej
powierzchni, geometryczne i zwi
ą
zane z morzem — wykute albo odlane w
postaci wypukłej płaskorze
ź
by, a
ś
wiadcz
ą
ce o niewiarygodnym, pełnym
gracji mistrzostwie.
Im dłu
ż
ej si
ę
wpatrywałem, tym bardziej mnie ta rzecz fascynowała, a
do fascynacji doł
ą
czało si
ę
dziwnie niepokoj
ą
ce uczucie, trudne do
okre
ś
lenia czy sklasyfikowania. Pomy
ś
lałem,
ż
e niepokój budzi we mnie
jaka
ś
osobliwo
ść
wykonania tej tiary, pochodz
ą
cej chyba z innego
ś
wiata. Wszystkie dzieła sztuki, jakie dotychczas widziałem,
charakteryzowały si
ę
przynale
ż
no
ś
ci
ą
albo do jakiego
ś
narodu, albo do
jakiej
ś
rasy, albo te
ż
były po prostu nowoczesnym przetworzeniem
znanego kierunku. Ta tiara nie przypominała
ż
adnego ze znanych okazów
sztuki. Najwyra
ź
niej przynale
ż
ała do jakiej
ś
ustalonej techniki
charakteryzuj
ą
cej si
ę
nieprawdopodobn
ą
dojrzało
ś
ci
ą
i perfekcj
ą
, ale
zupełnie obc
ą
zarówno dla sztuki Wschodu, jak i Zachodu, dla sztuki
staro
ż
ytnej, jak i nowoczesnej — nie widziałem jeszcze dot
ą
d niczego
w tym rodzaju ani o niczym podobnym nie słyszałem. Zdawał si
ę
to by
ć
przedmiot pochodz
ą
cy z innej planety.
Wkrótce jednak stwierdziłem,
ż
e mój niepokój miał jeszcze inne
ź
ródło, a były nim obrazkowe i matematyczne wzory na powierzchni
tiary. Wszystkie inne sugerowały jakie
ś
dawne tajemnice i niepoj
ę
te
gł
ę
bie czasu i przestrzeni, za
ś
monotonne, powi
ą
zane z morzem
płaskorze
ź
by były w swej wymowie prawie złowró
ż
bne. Po
ś
ród
płaskorze
ź
b znajdowały si
ę
ba
ś
niowe potwory, odra
ż
aj
ą
ce, groteskowe i
zło
ś
liwe – półryby, pół
ż
aby — które musiały chyba by
ć
powi
ą
zane z
jak
ąś
pseudopami
ę
ci
ą
i zdawały si
ę
przywoływa
ć
dziwne obrazy z
gł
ę
bokich komórek i tkanek, których trwałe funkcjonowanie nale
ż
y do
pierwotnych i straszliwie odległych czasów. Chwilami odnosiłem
wra
ż
enie,
ż
e ka
ż
dy zarys tych blu
ź
nierczych
ż
aboryb przesycony jest
kwintesencj
ą
nieznanego i nieludzkiego zła.
Krótka i prozaiczna historia opowiedziana przez pann
ę
Tilton dziwnie
kontrastowała z ogólnym wra
ż
eniem, jakie sprawiała tiara. W 1873 roku
oddał j
ą
do lombardu na Stale Street za
ś
mieszn
ą
sum
ę
pewien pijany
człowiek z Innsmouth, który wkrótce potem został zabity w jakiej
ś
bójce. Stowarzyszenie nabyło j
ą
wprost od wła
ś
ciciela lombardu i od
razu umieszczona została na wystawie b
ę
d
ą
cej godnym dla niej
miejscem, wraz z informacj
ą
,
ż
e pochodzi prawdopodobnie z Indii
Wschodnich albo Indochin, cho
ć
było to oparte wył
ą
cznie na
przypuszczeniach.
Panna Tilton, porównuj
ą
c wszelkie mo
ż
liwe hipotezy dotycz
ą
ce jej
pochodzenia i obecno
ś
ci w Nowej Anglii, skłonna była wierzy
ć
,
ż
e
stanowiła cz
ęść
łupu pirackiego znalezionego przez kapitana Obeda
Marsha. Pogl
ą
du tego nie podwa
ż
ały bynajmniej bezustanne oferty
Marshów, którzy, z chwil
ą
gdy si
ę
dowiedzieli o jej istnieniu,
natychmiast chcieli j
ą
kupi
ć
proponuj
ą
c wysok
ą
cen
ę
, i po dzi
ś
dzie
ń
powtarzaj
ą
swoj
ą
ofert
ę
mimo zdecydowanej odmowy Stowarzyszenia.
Kiedy wyszli
ś
my z budynku, zacna dama poinformowała mnie,
ż
e historia
pirackiej fortuny Marshów wci
ąż
jeszcze kr
ąż
y w inteligenckich
sferach tego regionu. Je
ś
li za
ś
chodzi o jej własny stosunek do
upiornego Innsmouth — w którym zreszt
ą
jeszcze nigdy nie była — to
czuje odraz
ę
do tej społeczno
ś
ci, która wyzbyła si
ę
wszelkiej
kultury, i zapewniła mnie,
ż
e pogłoski o otaczaniu czci
ą
diabła s
ą
cz
ęś
ciowo usprawiedliwione, bo rozpowszechnił si
ę
tam jaki
ś
tajemniczy kult i pochłon
ą
ł wszystkie ortodoksyjne ko
ś
cioły.
Został nazwany, powiedziała, „Ezoterycznym Porz
ą
dkiem Dagona", i jest
z pewno
ś
ci
ą
wynaturzonym, quasi-poga
ń
skim obrz
ę
dem zapo
ż
yczonym sto
lat temu na Wschodzie, kiedy to łowiska rybne w Innsmouth zacz
ę
ty
zanika
ć
. Trwało
ść
tego kultu w
ś
ród prostych ludzi jest zjawiskiem
naturalnym, jako
ż
e nagle wody przybrze
ż
ne zapełniły si
ę
rybami i
stan ten nadal si
ę
utrzymuje, a wkrótce kult rozprzestrzenił si
ę
w
całym mie
ś
cie, wypieraj
ą
c całkowicie wolnomularstwo, i obrał sobie na
główn
ą
siedzib
ę
star
ą
Maso
ń
sk
ą
Lo
żę
na ulicy New Church Green.
Wszystko to razem stanowiło dla pobo
ż
nej panny Tilton wystarczaj
ą
c
ą
przyczyn
ę
, dla której unikała tego starego miasta, opustoszałego i
ogarni
ę
tego rozkładem; dla mnie stało si
ę
to nowym bod
ź
cem. Moje
architektoniczne i historyczne zainteresowania zostały teraz
wzbogacone o antropologiczne zagadki. Tak byłem podniecony,
ż
e prawie
przez cał
ą
noc nie mogłem zmru
ż
y
ć
oka w moim małym pokoiku w YMCA.
II
Nazajutrz rano, tu
ż
przed godzin
ą
dziesi
ą
t
ą
, stałem z mał
ą
walizk
ą
przed drogeri
ą
Hammonda na Starym Rynku czekaj
ą
c na autobus do
Innsmouth. Kiedy zbli
ż
ał si
ę
czas przyjazdu autobusu, zauwa
ż
yłem,
ż
e
snuj
ą
cy si
ę
tu ludzie szybko gdzie
ś
umykaj
ą
albo przechodz
ą
na drug
ą
stron
ę
placu, koło gospody Ideal Lunch. A wi
ę
c kasjer na stacji
kolejowej nie przesadzał mówi
ą
c o niech
ę
ci miejscowych ludzi do
Innsmouth i jego mieszka
ń
ców. Po chwili pojawił si
ę
na Stale Street
mały rozklekotany wehikuł, ogromnie sfatygowany, brudnoszarego
koloru, zakr
ę
cił i zatrzymał si
ę
tu
ż
koło mnie przy kraw
ęż
niku.
Domy
ś
liłem si
ę
,
ż
e to wła
ś
nie ten autobus, a wkrótce upewniłem si
ę
sprawdziwszy na ledwie czytelnej tablicy na przedniej szybie napis:
Arkham — Innsmouth — Newburyport.
Było w nim tylko trzech pasa
ż
erów — ciemnowłosych, niechlujnych, o
ponurych twarzach, wygl
ą
daj
ą
cych raczej na młodych ludzi — a kiedy
autobus si
ę
zatrzymał, wysiedli niezdarnie i poszli ulic
ą
w
milczeniu, niemal
ż
e ukradkiem. Kierowca tak
ż
e wysiadł i udał si
ę
do
drogerii, by zrobi
ć
tam zakupy. Domy
ś
liłem si
ę
,
ż
e jest to Joe
Sargent, o którym wspominał kasjer; nim jeszcze zdołałem wnikn
ąć
w
jakiekolwiek szczegóły, ogarn
ę
ła mnie nagle awersja do tego
człowieka, niczym wła
ś
ciwie nieuzasadniona. Zrozumiałem niech
ęć
tutejszych ludzi do podró
ż
owania autobusem, którego wła
ś
cicielem i
kierowca jest ten człowiek, albo do odwiedzania miasta, w którym
ż
yje
on i jemu podobni.
Kiedy kierowca wyszedł ze sklepu, przypatrzyłem mu si
ę
uwa
ż
nie,
ż
eby
wykry
ć
ź
ródło owego złego wra
ż
enia, jakie na mnie wywarł. Był
szczupły, przygarbiony, wzrostu około sze
ś
ciu stóp, miał na sobie
obskurne granatowe ubranie, o na głowie mocno zniszczona golfow
ą
czapk
ę
. Miał około trzydziestu pi
ę
ciu lat, ale z powodu gł
ę
bokich
bruzd po bokach szyi wygl
ą
dał na starszego, je
ś
li si
ę
nie patrzyło na
jego ponur
ą
, pozbawiona wyrazu twarz. Miał w
ą
sk
ą
głow
ę
, wyłupiaste
niebieskie oczy, niemal wodniste, które zdawały si
ę
nigdy nie mruga
ć
,
płaski nos, cofni
ę
te czoło i podbródek oraz przedziwnie niezgrabne,
jakby nie wykształcone uszy. Miał du
ż
e, grube wargi i pokryte g
ę
sto
porami zszarzałe policzki, prawie pozbawione zarostu, tylko
gdzieniegdzie wyrastały z nich k
ę
pki rzadkich, jasnych włosów;
miejscami skóra jego była dziwnie chropawa, tak jakby złuszczała si
ę
z powodu jakiej
ś
skórnej choroby. R
ę
ce miał du
ż
e, g
ę
sto usiane
ż
yłami, o dziwnym szaroniebieskim zabarwieniu. Palce jego były
zaskakuj
ą
co krótkie w stosunku do całej budowy ciała i najwyra
ź
niej
podkurczał je,
ż
eby ukry
ć
w ogromnej dłoni. Kiedy tak szedł w stron
ę
autobusu, zauwa
ż
yłem,
ż
e w jaki
ś
szczególny sposób powłóczy nogami i
ż
e ma niespotykanej wielko
ś
ci stopy. Nie mogłem si
ę
nadziwi
ć
,
ż
e
zdołał kupi
ć
buty.
Wszystko było na nim wytłuszczone, a to jeszcze bardziej pot
ę
gowało
moja odraz
ę
. Musiał chyba pracowa
ć
albo bywa
ć
cz
ę
sto w porcie, bo
okropnie cuchn
ą
ł rybami, ale jaka obca krew płyn
ę
ła w jego
ż
yłach,
nie potrafiłem odgadn
ąć
. Nie wygl
ą
dał na Azjat
ę
, Polinezyjczyka,
Lewanty
ń
czyka ani na typ negroidalny, ale rozumiałem, dlaczego ludzie
uwa
ż
ali go za obcego. Ja jednak skłonny byłbym uwa
ż
a
ć
go raczej za
biologicznego degenerata ani
ż
eli obcego.
Kiedy zorientowałem si
ę
,
ż
e b
ę
d
ę
jedynym pasa
ż
erem w tym autobusie,
nie było mi przyjemnie. Nie odpowiadało mi podró
ż
owanie wył
ą
cznie w
towarzystwie tego kierowcy. Nadszedł jednak czas odjazdu, stłumiłem
wi
ę
c niech
ęć
i wsiadłem za tym człowiekiem wr
ę
czywszy mu banknot
jednodolarowy i powiedziawszy jedno tylko słowo „Innsmouth". Spojrzał
na mnie z zaciekawieniem wydaj
ą
c mi w milczeniu czterdzie
ś
ci centów
reszty. Usiadłem po jego stronie, ale daleko, chciałem bowiem podczas
jazdy patrze
ć
na morze.
Wreszcie ów zramolały wehikuł ruszył ze zgrzytem i piskiem i gło
ś
no
turkoc
ą
c mijał stare budynki z cegły na Stale Street w g
ę
stej chmurze
dymu dobywaj
ą
cego si
ę
z rury wydechowej. Zauwa
ż
yłem,
ż
e przechodnie
na ulicy staraj
ą
si
ę
nie patrze
ć
na autobus albo udaj
ą
,
ż
e nie
patrz
ą
. Po chwili skr
ę
cili
ś
my w lewo na High Street, gdzie jezdnia
była ju
ż
gładsza; przemkn
ę
li
ś
my obok dostojnych starych rezydencji
wczesno-republika
ń
skiego okresu i obok jeszcze starszych farm z
okresu kolonialnego, min
ę
li
ś
my Lowel Green i Parker River, po czym
wjechali
ś
my w długi, monotonny pas rozległego nadmorskiego obszaru.
Dzie
ń
był ciepły i słoneczny, jednak
ż
e piaszczysty teren, porosły
turzyc
ą
i karłowatymi drzewami, stawał si
ę
coraz bardziej
opustoszały. Z okna widziałem bł
ę
kitn
ą
wod
ę
i piaszczyste zarysy Plum
Island, a wkrótce zjechali
ś
my prawie na sam brzeg pla
ż
y, gdy
ż
nasza
w
ą
ska droga zboczyła z głównej szosy prowadz
ą
cej do Rowley i Ipswich.
Nie było tu ju
ż
ż
adnych domów, a stan drogi
ś
wiadczył o bardzo
niewielkim ruchu kołowym. Niskie, zniszczone wiatrem i deszczem słupy
telefoniczne miały tylko dwie linie, a co pewien czas przeje
ż
d
ż
ali
ś
my
przez sfatygowane drewniane mostki na małych rzeczkach, które wij
ą
c
si
ę
płyn
ę
ły w gł
ą
b l
ą
du i pot
ę
gowały jeszcze wra
ż
enie pustki tego
terenu.
Gdzieniegdzie wyłaniały si
ę
przed moimi oczami nagie kikuty i
rozpadaj
ą
ce si
ę
resztki fundamentów ponad ruchomymi piaskami,
ś
wiadcz
ą
ce o dawnej tradycji, o jakiej wspomniano w ksi
ąż
ce historii,
któr
ą
czytałem, a mianowicie,
ż
e niegdy
ś
była to
ż
yzna, g
ę
sto
zaludniona kraina. Zmiana nast
ą
piła w okresie epidemii w Innsmouth w
1846 roku, a w
ś
ród mieszka
ń
ców panuje przekonanie,
ż
e ma to zwi
ą
zek z
jakimi
ś
tajemniczymi złymi mocami. Na spustoszenie tego terenu
wpłyn
ą
ł te
ż
bezsensowny wyr
ą
b przybrze
ż
nych lasów, co pozbawiło
ziemi
ę
tak potrzebnej ochrony drzew i dało woln
ą
drog
ę
falom i
piaskom przenoszonym wiatrem.
Posuwaj
ą
c si
ę
dalej stracili
ś
my z oczu Plum Island, a po lewej
stronie roztoczył si
ę
przed nami widok na rozległy Atlantyk. Nasza
w
ą
ska droga zacz
ę
ta si
ę
wspina
ć
stromo, a mnie zacz
ą
ł ogarnia
ć
dziwny
niepokój, kiedy zobaczyłem przed sob
ą
wysok
ą
gra
ń
, na której nasza
wy
ż
łobiona droga si
ę
gała nieba. Wydawało si
ę
,
ż
e autobus b
ę
dzie si
ę
tak wspina
ć
coraz wy
ż
ej, pozostawi za sob
ą
normaln
ą
ziemi
ę
i wzniesie
si
ę
w arkana wy
ż
szych warstw powietrza i tajemniczego nieba. Zapach
morza był teraz prawie złowieszczy, a pochylone mocne plecy
milcz
ą
cego kierowcy i jego w
ą
ska głowa z ka
ż
d
ą
chwil
ą
stawały si
ę
dla
mnie coraz bardziej nienawistne. Kiedy popatrzyłem uwa
ż
niej,
przekonałem si
ę
,
ż
e tył jego głowy jest prawie tak samo pozbawiony
włosów, jak i jego twarz, tylko par
ę
ż
ółtych k
ę
pek wyrasta mu na
szarej, szorstkiej skórze.
I tak wjechali
ś
my na gra
ń
, sk
ą
d roztoczył si
ę
widok na rozległ
ą
dolin
ę
, gdzie rzeka Manuxet ł
ą
czyła si
ę
z morzem na północ od
długiego ła
ń
cucha wzgórz najg
ęś
ciej skupionych w Kingsport Head i
skr
ę
caj
ą
cych w stron
ę
Cape Ann. Na dalekim zamglonym horyzoncie
zdołałem zauwa
ż
y
ć
przyprawiaj
ą
cy o zawrót głowy zarys góry, a na niej
tajemniczy stary dom, o którym kr
ąż
yło tak wiele legend; w tej chwili
cał
ą
moj
ą
uwag
ę
przykuwała bli
ż
sza panorama roztaczaj
ą
ca si
ę
w dole.
Zorientowałem si
ę
,
ż
e przede mn
ą
jest ju
ż
upiorne Innsmouth.
Było to miasto rozległe i g
ę
sto zabudowane, ale ju
ż
z daleka
znamionował je złowieszczy brak
ś
ladów
ż
ycia. Z g
ę
stego skupiska
kominów tylko gdzieniegdzie unosił si
ę
kł
ę
bek dymu, a trzy wysokie
wie
ż
e sterczały na tle morza nagie i nie pomalowane. Jedna z nich na
szczycie si
ę
rozpadała, a tu i ówdzie widniały czarne czelu
ś
cie, w
których niegdy
ś
były pewnie tarcze zegarów. Ogromn
ą
ilo
ść
obwisłych,
spadzistych dachów i spiczastych kalenic najwyra
ź
niej toczyło
robactwo, a kiedy zjechali
ś
my troch
ę
ni
ż
ej, okazało si
ę
,
ż
e wi
ę
kszo
ść
dachów całkiem si
ę
zapadła. Było tam tak
ż
e kilka du
ż
ych kwadratowych
domów w stylu georgia
ń
skim z kopertowymi dachami, kopułami i tarasami
otoczonymi
ż
elazn
ą
balustrad
ą
. Te znajdowały si
ę
z dala od morza i
niektóre zachowały si
ę
jeszcze w całkiem niezłym stanie. Stamt
ą
d
ci
ą
gn
ę
ły si
ę
w stron
ę
l
ą
du nie u
ż
ywane teraz i zarosłem traw
ą
szyny
kolejowe z przechylonymi słupami telegraficznymi, pozbawionymi
drutów, i na pół zatarte
ś
lady starych dróg do Rowley i Ipswich.
Najwi
ę
ksze zniszczenie dało si
ę
zauwa
ż
y
ć
tu
ż
nad morzem, cho
ć
w samym
ś
rodku wypatrzyłem biał
ą
wie
żę
całkiem dobrze zachowanej budowli z
cegieł, która wygadała jak mała fabryka. Przysta
ń
, z dawna zasypana
piaskiem, otoczona była starym, kamiennym falochronem; na nim to
zacz
ą
łem odró
ż
nia
ć
małe figurki siedz
ą
cych rybaków, a na samym ko
ń
cu
fundamenty stoj
ą
cej tu niegdy
ś
latarni morskiej. Od wewn
ą
trz
falochronu utworzył si
ę
piaszczysty cypel, na nim za
ś
spostrzegłem
kilka przysiadłych chat, płaskodenne łodzie i porozrzucane wrzeci
ą
dze
do łowienia homarów. Woda zdawała si
ę
by
ć
gł
ę
boka tylko tam, gdzie
rzeka opływała fabryk
ę
i skr
ę
cała na południe, by poł
ą
czy
ć
si
ę
z
oceanem przy ko
ń
cu falochronu.
Tu i ówdzie sterczały na brzegu ruiny przystani w zupełnym
rozkładzie, który im dalej na południe, tym wi
ę
kszy przybierał
zasi
ę
g. A w gł
ę
bi morza, mimo wysokiego przypływu, dostrzegłem dług
ą
czarn
ą
lini
ę
, nieznacznie unosz
ą
c
ą
si
ę
nad powierzchni
ą
wody, a
kryj
ą
c
ą
w sobie jakie
ś
tajemne zło. Domy
ś
liłem si
ę
,
ż
e musi to by
ć
Diabelska Rafa. Kiedy tak na ni
ą
patrzyłem, doznawałem mieszanych
uczu
ć
; w swej ponuro
ś
ci była odpychaj
ą
ca, a jednocze
ś
nie w jaki
ś
dziwny sposób zdawała si
ę
do siebie przyci
ą
ga
ć
. Zdumiewaj
ą
ce, ale to
drugie odczucie powodowało wi
ę
kszy niepokój.
Nie spotkali
ś
my po drodze ani
ż
ywej duszy, teraz jednak zacz
ę
li
ś
my
mija
ć
opuszczone farmy b
ę
d
ą
ce w ró
ż
nym stadium rozkładu. Potem
zauwa
ż
yłem kilka zamieszkałych domów o potłuczonych szybach
zasłoni
ę
tych ró
ż
nymi szmatami, a za
ś
miecone podwórka pełne były
muszli i
ś
ni
ę
tych ryb. Raz, a mo
ż
e dwa, dostrzegłem apatycznie
wygl
ą
daj
ą
cych ludzi pracuj
ą
cych w pustych ogródkach albo wykopuj
ą
cych
mi
ę
czaki na cuchn
ą
cej rybami pla
ż
y oraz grupki dzieci
przypominaj
ą
cych małpy, które bawiły si
ę
przy obro
ś
ni
ę
tych chwastami
progach domów. Ci ludzie napawali wi
ę
kszym niepokojem ni
ż
wszystkie
ponure domostwa, bo prawie ka
ż
dy spo
ś
ród nich szokował albo wyrazem
twarzy, albo sposobem poruszania si
ę
, co instynktownie budziło we
mnie niech
ęć
, cho
ć
nie potrafiłbym okre
ś
li
ć
przyczyny takiego
stosunku. Przez moment zdawało mi si
ę
,
ż
e charakterystyczna budowa
ich ciała przypomina mi jak
ąś
ilustracj
ę
z ksi
ąż
ki ogl
ą
danej w chwili
przera
ż
enia albo melancholii; ale to pseudo wspomnienie min
ę
ło bardzo
szybko.
W miar
ę
jak autobus zje
ż
d
ż
ał coraz ni
ż
ej, w
ś
ród nienaturalnej ciszy
zacz
ą
ł mnie dochodzi
ć
monotonny szum wodospadu. Po obu stronach drogi
pojawiały si
ę
coraz g
ę
stsze skupiska pochylonych, nie pomalowanych
domów, bardziej przypominaj
ą
cych miejsk
ą
zabudow
ę
. Panorama przed
nami ograniczała si
ę
ju
ż
teraz tylko do ulicznej scenerii, co pewien
czas pojawiały si
ę
ś
lady dawnych chodników wykładanych kostk
ą
lub
cegł
ą
. Oczywi
ś
cie wszystkie domy ziały pustk
ą
, a od czasu do czasu
pojawiały si
ę
wyrwy, w których tylko rozpadaj
ą
ce si
ę
kominy albo na
wpół zawalone piwnice
ś
wiadczyły o tym.
ż
e niegdy
ś
stały tu budynki.
Wsz
ę
dzie natomiast dominował mdły zapach ryb, wprost nie do opisania.
Wkrótce zacz
ę
li
ś
my mija
ć
poprzeczne ulice i skrzy
ż
owania; ulice po
lewej stronie prowadziły ku morzu, były niebrukowane i obskurne,
natomiast biegn
ą
ce w prawo nosiły
ś
lady minionej
ś
wietno
ś
ci. Jak
dot
ą
d jeszcze nie widziałem ani jednego człowieka w tym mie
ś
cie, ale
zacz
ę
ły si
ę
ju
ż
pojawia
ć
pojedyncze oznaki
ż
ycia — gdzieniegdzie
zasłoni
ę
te okna albo stoj
ą
ce na rogu mocno sfatygowane samochody.
Bruk uliczny i chodniki wyłaniały si
ę
coraz wyra
ź
niej, a wi
ę
kszo
ść
domów, cho
ć
była stara — poł
ą
czenie cegły i drzewa z pocz
ą
tku
dziewi
ę
tnastego wieku — nadawała si
ę
jeszcze do zamieszkania. Z
amatorstwa interesowałem si
ę
wszystkim, co stare, i w tym bogactwie
minionej, ale dobrze jeszcze zachowanej przeszło
ś
ci prawie przestałem
reagowa
ć
na obrzydliwy zapach ryb, opu
ś
ciło mnie te
ż
poczucie
zagro
ż
enia i odrazy.
Nie było mi jednak s
ą
dzone dotrze
ć
do celu bez dojmuj
ą
co przykrego
doznania. Autobus podjechał do jakiego
ś
skrzy
ż
owania albo ronda
otoczonego z dwóch stron ko
ś
ciołami, po
ś
rodku którego znajdowały si
ę
błotniste resztki trawnika, przede mn
ą
za
ś
, z prawej strony
skrzy
ż
owania, wyłonił si
ę
ogromny gmach z kolumnami. Niegdy
ś
pomalowany na biało, teraz był szary i obdrapany, a czarnozłote
litery na frontonie tak wyblakły,
ż
e z trudem zdołałem odczyta
ć
napis
„Ezoteryczny Porz
ą
dek Dagona". A wi
ę
c byt to dawny budynek
wolnomularzy, przej
ę
ty teraz przez wyznawców nikczemnego kultu. Kiedy
wyt
ęż
ałem wzrok,
ż
eby odczyta
ć
napis, uwag
ę
moj
ą
zwróciły jakie
ś
ochrypłe tony dzwonu, szybko wi
ę
c odwróciłem si
ę
, by wyjrze
ć
przez
okno, przy którym siedziałem.
D
ź
wi
ę
k dochodził z kamiennego ko
ś
cioła z przysadzista wie
żą
,
pochodz
ą
cego ze znacznie pó
ź
niejszego okresu ni
ż
wi
ę
kszo
ść
okolicznych domów, a zbudowanego w ci
ęż
kim gotyckim stylu z
nieproporcjonalnie wysok
ą
krypt
ą
z okiennicami. Cho
ć
zegar od tej
strony, na któr
ą
patrzyłem, pozbawiony był wskazówek, wiedziałem,
ż
e
te ostre uderzenia dzwonu obwieszczaj
ą
godzin
ę
jedenast
ą
. Nagle
jednak wszelkie poczucie czasu zostało wymazane przez niesłychanie
intensywnie napieraj
ą
cy obraz, który wywołał we mnie paniczny l
ę
k,
nim jeszcze zdołałem poj
ąć
, co oznacza. Drzwi do krypty ko
ś
cioła były
otwarte i ukazywały czarne, kwadratowe wn
ę
trze. Wtem przesun
ę
ła si
ę
tam, albo tak mi si
ę
tylko zdawało, jaka
ś
posta
ć
; w głowie za
ś
witała
mi straszna my
ś
l o zmorze nocnej, co było bulwersuj
ą
ce, bo przecie
ż
pozbawione wszelkiego sensu.
Był to obiekt
ż
ywy — pierwszy poza kierowc
ą
, jaki napotkałem od
chwili, gdy wjechali
ś
my w g
ę
sto zabudowan
ą
cz
ęść
miasta — i gdybym
był w spokojniejszym stanie umysłu, nie wydałoby mi si
ę
to tak
przera
ż
aj
ą
ce. Jak sobie po chwili u
ś
wiadomiłem, musiał to by
ć
niew
ą
tpliwie kapłan; ubrany w jakie
ś
niezwykle szaty, wprowadzone
przez Porz
ą
dek Dagona, który zmodyfikował wszystkie miejscowe
ko
ś
cioły. To, co najprawdopodobniej pod
ś
wiadomie uderzyło mnie ju
ż
w
pierwszej chwili i napełniło takim l
ę
kiem, to była wysoka tiara na
jego głowie; identyczna jak ta, któr
ą
pokazała mi panna Tilton
poprzedniego wieczora. To zapewne ona podziałała na moj
ą
wyobra
ź
ni
ę
i
nadała tak złowieszcze cechy niewyra
ź
nej twarzy i odzianej w dziwne
szaty, powłócz
ą
cej nogami postaci. Wkrótce uznałem,
ż
e nie ma sensu,
aby jakie
ś
rzekome wspomnienie zła wywołało we mnie a
ż
taki wstrz
ą
s.
Czy
ż
nie było to naturalne,
ż
e wyznawcy miejscowego tajemniczego
kultu przej
ę
li w
ś
ród ró
ż
nych symboli to niezwykłe nakrycie głowy,
dobrze znane tutejszej społeczno
ś
ci... mo
ż
e jako trofeum znalezionego
skarbu?
Teraz co pewien czas zacz
ę
li si
ę
pojawia
ć
na ulicy młodzi ludzie o
odra
ż
aj
ą
cym wygl
ą
dzie — pojedynczo albo te
ż
w milcz
ą
cych grupkach po
dwie, trzy osoby. Na parterze poniektórych zniszczonych domów
znajdowały si
ę
małe sklepiki o zamazanych szyldach, tu i ówdzie
dostrzegłem zaparkowane ci
ęż
arówki. Szum wodospadu dobiegał coraz
wyra
ź
niej, wkrótce dostrzegłem do
ść
gł
ę
bokie koryto rzeki, a nad ni
ą
szeroki,
ż
elazny most, wychodz
ą
cy na du
ż
y, kwadratowy plac. Kiedy
przeje
ż
d
ż
ali
ś
my z łoskotem przez most, rozejrzałem si
ę
na wszystkie
strony i dostrzegłem budynki fabryczne na porosłym traw
ą
stromym
brzegu rzeki. Poziom wody był bardzo wysoki, po prawej stronie, w
górze rzeki, znajdowały si
ę
dwa wartkie wodospady i co najmniej jeden
z lewej, w dolnym biegu. Tutaj szum był ogłuszaj
ą
cy. Potoczyli
ś
my si
ę
na zaokr
ą
glony plac na drugim brzegu i podjechali
ś
my z prawej strony
przed wysoki, uwie
ń
czony kopuł
ą
budynek z resztkami
ż
ółtej farby i
pozacieranym napisem „Gilman House".
Z przyjemno
ś
ci
ą
wysiadłem i natychmiast udałem si
ę
do obskurnego
hotelu, aby zostawi
ć
tam walizk
ę
. W hallu był tylko jeden pracownik —
starszy m
ęż
czyzna, nie posiadaj
ą
cy wygl
ą
du „człowieka z Innsmouth" —
któremu postanowiłem nie zadawa
ć
ż
adnych pyta
ń
na interesuj
ą
ce mnie
tematy, pami
ę
tałem,
ż
e w tym wła
ś
nie hotelu działy si
ę
dziwne rzeczy,
wedle relacji kasjera ze stacji kolejowej. Wyszedłem zaraz na plac, z
którego autobus ju
ż
zd
ąż
ył odjecha
ć
, i przygl
ą
dałem si
ę
wszystkiemu
dokładnie i wnikliwie.
Z jednej strony tego placu wyło
ż
onego kocimi łbami ci
ą
gn
ę
ła si
ę
w
prostej linii rzeka; z drugiej znajdowało si
ę
półkole budynków z
cegły o spadzistych dachach, zbudowanych najprawdopodobniej około
tysi
ą
c osiemsetnego roku, sk
ą
d rozchodziło si
ę
promieni
ś
cie kilka
ulic na południowy wschód, południe i południowy zachód. Z rzadka
stoj
ą
ce latarnie były raczej niskie, o słabym
ś
wietle, Rad wi
ę
c
byłem,
ż
e zaplanowałem odjazd przed zmrokiem, mimo
ż
e zapowiadała si
ę
jasna, ksi
ęż
ycowa noc. Wszystkie budynki zachowały si
ę
w dobrym
stanie i miały kilka funkcjonuj
ą
cych sklepów; jeden z nich.
spo
ż
ywczy, byt fili
ą
znanej w całej Nowej Anglii firmy, poza tym
znajdowała si
ę
tam sm
ę
tna restauracja, drogeria i biuro centrali
rybnej; na wschodnim kra
ń
cu, przy samej rzece, mie
ś
ciło si
ę
biuro
jedynego funkcjonuj
ą
cego przemysłu w mie
ś
cie — Towarzystwa
Rafineryjnego Marsha. Na ulicach spotkałem w sumie mo
ż
e dziesi
ę
ciu
przechodniów, poza tym w ró
ż
nych miejscach stało kilka samochodów i
ci
ęż
arówek. Nikt nie potrzebował mnie obja
ś
nia
ć
,
ż
e to jest centrum
Innsmouth. Od wschodniej strony prze
ś
witywał niebieskimi barwami
port, na tle którego wyrastały ruiny trzech, niegdy
ś
pi
ę
knych wie
ż
yc,
w georgia
ń
skim stylu. A w kierunku brzegu, po drugiej stronie rzeki,
wznosiła si
ę
biała wie
ż
a, która, jak wywnioskowałem, stanowiła cz
ęść
rafinerii Marsha.
Trudno byłoby mi powiedzie
ć
, jakimi motywami si
ę
kierowałem, ale na
pierwszy plan wybrałem sklep spo
ż
ywczy, którego personel nie
przypominał miejscowych ludzi, i tam postanowiłem si
ę
czego
ś
dowiedzie
ć
. Zastałem tylko siedemnastoletniego chłopca, pracuj
ą
cego w
charakterze subiekta, i przyjemnie mi si
ę
zrobiło na widok jego
o
ż
ywienia i uprzejmo
ś
ci, które obiecywały pogodn
ą
gotowo
ść
informacji. Okazał si
ę
bardzo rozmowny i wkrótce si
ę
dowiedziałem,
ż
e
nie podoba mu si
ę
to miejsce, ma dosy
ć
ci
ą
głego zapachu ryb i
zagadkowych mieszka
ń
ców tego miasta. Rozmowa z ka
ż
dym przybyszem była
dla niego ulg
ą
. Przyjechał tu z Arkham, zamieszkał u rodziny
pochodz
ą
cej z Ipswich, a wyje
ż
d
ż
ał st
ą
d zawsze, gdy tylko miał wolne.
Rodzina jego niech
ę
tnie akceptowała t
ę
prac
ę
w Innsmouth, ale firma
go tu skierowała i nie chciał straci
ć
posady.
Powiedział,
ż
e nie ma tu
ż
adnej biblioteki ani
ż
adnego biura podró
ż
y,
ale zapewne poradz
ę
sobie sam. Ulica, na której obecnie si
ę
znajduj
ę
,
to Federal Street. Na zachód od niej znajduj
ą
si
ę
stare, elegantsze
ulice — Broad, Washington, Lafayette i Adams — na wschód natomiast
jest nadbrze
ż
na dzielnica slumsów. Tam wła
ś
nie, przy Main Street,
spotkam stare ko
ś
cioły georgia
ń
skie, od dawna ju
ż
nieczynne. Lepiej
tam nie rzuca
ć
si
ę
zanadto w oczy, zwłaszcza na północ od rzeki, bo
ludzie s
ą
nastawieni wrogo i strasznie pos
ę
pni. Zdarzyło si
ę
nie raz,
ż
e obcy przybysz znikał tam na zawsze. Pewne miejsca w tamtej okolicy
s
ą
prawie zakazane, o czym przekonał si
ę
na własnej skórze. Na
przykład nie nale
ż
y przechadza
ć
si
ę
w pobli
ż
u rafinerii Marsha ani
koło czynnych ko
ś
ciołów czy te
ż
gmachu z filarami nale
żą
cego do
Porz
ą
dku Dagona na New Church Green. S
ą
to bardzo dziwne ko
ś
cioły —
wszystkie gwałtownie zdezawuowane przez ich sekty posługuj
ą
ce si
ę
przedziwnym ceremoniałem i równie dziwnym strojem duchowie
ń
stwa. Jest
to heretycka i jaka
ś
tajemnicza wiara, charakteryzuj
ą
ca si
ę
dziwnymi
przejawami cudownych przeobra
ż
e
ń
zmierzaj
ą
cych do nie
ś
miertelno
ś
ci
ciała — w pewnym stopniu — na ziemi. Pastor — dr Wallace z Ashbury
M.E. Ko
ś
cioła w Arkham — surowo przestrzegał tego młodego człowieka
przed uczestniczeniem w obrz
ę
dach któregokolwiek ko
ś
cioła w
Innsmouth.
Je
ś
li chodzi o samych mieszka
ń
ców Innsmouth, to wła
ś
ciwie nie
wiedział, co o nich my
ś
le
ć
. Rzadko i tylko ukradkiem pojawiali si
ę
na
ulicach, niczym zwierz
ę
ta
ż
yj
ą
ce w norach, i nie miał poj
ę
cia, w jaki
sposób sp
ę
dzaj
ą
czas, kiedy nie łowi
ą
ryb, a połowy te
ż
odbywały si
ę
u nich bez
ż
adnego planu. S
ą
dz
ą
c po ilo
ś
ci przemycanego alkoholu,
przez wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
dnia le
żą
pewnie w alkoholowym zamroczeniu.
Wszyscy zdaj
ą
si
ę
przynale
ż
e
ć
do jakiej
ś
wspólnoty, rozumiej
ą
si
ę
nawzajem i pogardzaj
ą
reszt
ą
ś
wiata, jak gdyby mieli dost
ę
p do
innych, znacznie wy
ż
szych sfer istnienia. Ich wygl
ą
d — zwłaszcza
tych, którzy maj
ą
nieruchome i nigdy nie zamykaj
ą
ce si
ę
oczy — jest
ju
ż
sam w sobie zaskakuj
ą
cy, a brzmienie ich głosu mocno odra
ż
aj
ą
ce.
Okropne wra
ż
enie robi
ą
ich
ś
piewy w ko
ś
ciołach podczas nocy, a
zwłaszcza w ich główne
ś
wi
ę
ta przypadaj
ą
ce dwa razy do roku, 30
kwietnia i 31 pa
ź
dziernika.
S
ą
miło
ś
nikami wody, pływaj
ą
bardzo cz
ę
sto zarówno w rzece, jak i w
morzu. Powszechne w
ś
ród nich s
ą
wy
ś
cigi pływackie do Diabelskiej Rafy
i ka
ż
dy, kogo tylko spotkamy na ulicy, wydaje si
ę
by
ć
zdolny do tego
wyczerpuj
ą
cego sportu. Je
ś
li si
ę
tak zastanowi
ć
, to wła
ś
ciwie tylko
młodych ludzi dostrzega si
ę
na ulicy, a im starsi, tym ciemniejsz
ą
maj
ą
skór
ę
. Zdarzaj
ą
si
ę
wyj
ą
tki, kiedy nie dostrzega si
ę
odchyle
ń
od
normy, jak na przykład ów starszy ju
ż
pracownik hotelu.
Zastanawiaj
ą
ce, co dzieje si
ę
ze starymi lud
ź
mi, a mo
ż
e „wygl
ą
d
typowy dla Innsmouth" to objawy dziwnej i zdradzieckiej choroby,
które pot
ę
guj
ą
si
ę
w miar
ę
upływaj
ą
cych lat?
Tylko jaka
ś
rzadko spotykana choroba mogła spowodowa
ć
równie wielkie
i zasadnicze zmiany anatomiczne u poszczególnych dorosłych osobników
— zmiany w układzie kostnym, tak podstawowe jak kształt czaszki — ale
znacznie bardziej zaskakuj
ą
ce i wprost niesłychane było pi
ę
tno tej
choroby zaznaczaj
ą
ce si
ę
w ogólnym wygl
ą
dzie. Trudno byłoby wyci
ą
gn
ąć
jakie
ś
konkretne wnioski w tej sprawie, wyja
ś
nił młody sprzedawca, bo
nie sposób pozna
ć
bli
ż
ej tych ludzi, cho
ć
by si
ę
nawet długo w
ś
ród
nich mieszkało.
Był przekonany,
ż
e ludzie o gorszym wygl
ą
dzie ni
ż
ci, których czasem
spotyka si
ę
na ulicach, przebywaj
ą
zamkni
ę
ci w domach. Nieraz słycha
ć
jakie
ś
dziwne odgłosy. Rozpadaj
ą
ce si
ę
nadbrze
ż
ne rudery na północ od
rzeki s
ą
podobno poł
ą
czone ukrytymi lochami stanowi
ą
cymi istne
siedlisko anormalnych zjawisk. Jaka obca krew — je
ż
eli tak jest
istotnie — płynie w
ż
yłach tych ludzi, trudno si
ę
rozezna
ć
. Kiedy
przedstawiciele rz
ą
dowi albo jacy
ś
inni ludzie z zewn
ą
trz przybywaj
ą
do miasta, wtedy starannie ukrywaj
ą
wszystkich, którzy wygl
ą
daj
ą
odra
ż
aj
ą
co.
Nie ma sensu, obja
ś
niał mnie sprzedawca, pyta
ć
tubylców o cokolwiek,
co dotyczy miasta. Jedyny, który byłby tu skory do rozmowy, to
s
ę
dziwy ju
ż
człowiek o normalnym wygl
ą
dzie, mieszkaj
ą
cy w ubogim domu
na północnym skraju miasta. Mo
ż
na go spotka
ć
przy remizie
stra
ż
ackiej, bo ci
ą
gle si
ę
tam snuje. Ten starzec nazywa si
ę
Zadok
Allen, ma dziewi
ęć
dziesi
ą
t sze
ść
lat i jest troch
ę
stukni
ę
ty, a poza
tym to najwi
ę
kszy w mie
ś
cie pijak. Jest dziwny i zagadkowy, ci
ą
gle
ogl
ą
da si
ę
przez rami
ę
, jakby si
ę
czego
ś
obawiał, a kiedy jest
trze
ź
wy, za nic nie mo
ż
na go nakłoni
ć
do rozmowy z obcymi. Nie
potrafi si
ę
jednak oprze
ć
pokusie, je
ś
li kto
ś
mu zaproponuje jego
ulubiona trucizn
ę
, a pijany rozwija opowie
ść
pełn
ą
zdumiewaj
ą
cych
wspomnie
ń
.
A jednak niewiele po
ż
ytecznych wiadomo
ś
ci mo
ż
na od niego uzyska
ć
; we
wszystkich jego opowie
ś
ciach zna
ć
szale
ń
stwo, s
ą
to niepowi
ą
zane
w
ą
tki na temat nieprawdopodobnych cudów i strasznych wydarze
ń
, które
zrodzi
ć
mogła tylko jego nieposkromiona fantazja. Nikt mu nigdy nie
daje wiary, ale mieszka
ń
com Innsmouth nie podoba si
ę
,
ż
e tyle pije i
rozmawia z obcymi: lepiej, aby nie widzieli,
ż
e si
ę
z nim rozmawia.
To od niego najprawdopodobniej wywodz
ą
si
ę
wszystkie najbardziej
niesamowite opowie
ś
ci.
Kilku nietutejszych nieraz donosiło o jakich
ś
strasznych zjawach,
które im si
ę
zdarzyło tu zauwa
ż
y
ć
, ale trudno si
ę
dziwi
ć
,
ż
e
opowie
ś
ci starego Zadoka i widok zniekształconych tubylców wywoływały
takie iluzje. Nikt spo
ś
ród niemiejscowych ludzi nie wychodzi na ulic
ę
wieczorem, bo, jak si
ę
powszechnie uwa
ż
a, byłoby to przejawem braku
rozs
ą
dku. A poza tym wszystkie ulice spowija złowieszczy mrok.
Ilo
ść
ryb jest tu wprost niewiarygodna, ale ludzie maj
ą
z tego coraz
mniejsze korzy
ś
ci. Ponadto ceny spadaj
ą
, a konkurencja ro
ś
nie.
Najlepiej prosperuje oczywi
ś
cie rafineria, której przedstawicielstwo
handlowe mie
ś
ci si
ę
w pobli
ż
u, na placu. Starego Marsha nigdy si
ę
nie
widuje, czasami jednak je
ź
dzi do fabryki w zamkni
ę
tym samochodzie z
zasłoni
ę
tymi oknami.
O wygl
ą
dzie Marsha kr
ążą
najrozmaitsze plotki. Dawniej był to wielki
elegant i podobno jeszcze teraz nosi surdut z epoki edwardia
ń
skiej,
przystosowany do jego dziwnie zdeformowanego ciała. Przedtem jego
synowie prowadzili biuro, ale od pewnego czasu nie pokazuj
ą
si
ę
ju
ż
publicznie i lwi
ą
cz
ęść
pracy przej
ę
ła młodsza generacja. Wygl
ą
d
synów, a tak
ż
e ich sióstr stal si
ę
dziwny, zwłaszcza tych starszych,
i podobno wszyscy jako
ś
zapadaj
ą
na zdrowiu.
Jedna z córek Marsha jest odra
ż
aj
ą
co brzydka, przypomina jakiego
ś
gada, a nosi ogromn
ą
ilo
ść
przedziwnej bi
ż
uterii, podobnie
egzotycznej jak widziana przeze mnie tiara. Młody sprzedawca widział
tiar
ę
kilka razy i słyszał,
ż
e pochodzi z tajemnego łupu albo
pirackiego, albo diabelskiego. Ksi
ęż
a czy te
ż
kapłani — w gruncie
rzeczy nie wiadomo, jak si
ę
ich tutaj zwie — wszyscy nosz
ą
tego
rodzaju ozdob
ę
na głowie, ale niestety niełatwo ich zobaczy
ć
. Innych
egzemplarzy tej tiary młody człowiek nie widział, cho
ć
podobno, wedle
kr
ążą
cych wie
ś
ci, jest ich wiele w Innsmouth.
Marshowie wraz z trzema innymi szlachetnie urodzonymi rodzinami —
Waite'ami, Gilmanami i Eliotami — nie musz
ą
ju
ż
pracowa
ć
. Mieszkaj
ą
w
ogromnych domach na Washington Street i trzymaj
ą
tam podobno w
ukryciu swoich krewnych, którym ze wzgl
ę
dów osobistych nie wolno si
ę
pokazywa
ć
, ale wiadomo
ść
o ich
ś
mierci ogłaszaj
ą
oficjalnie.
Wiele napisów z nazwami ulic zostało zdj
ę
tych, w zwi
ą
zku z czym młody
człowiek naszkicował mi szczegółowy plan najwa
ż
niejszych obiektów w
mie
ś
cie. Stwierdziłem,
ż
e b
ę
dzie mi ogromnie pomocny, i w
ś
ród
serdecznych podzi
ę
kowa
ń
schowałem go do kieszeni. Obskurna
restauracja, któr
ą
po drodze widziałem, nie wydała mi si
ę
zach
ę
caj
ą
ca, wobec tego kupiłem sobie na obiad serowe krakersy i
imbirowe wafle. Postanowiłem obejrze
ć
główne ulice, porozmawia
ć
z
lud
ź
mi przybyłymi do tego miasta, je
ż
eli takich po drodze napotkam, i
wróci
ć
autobusem do Arkham o ósmej wieczorem. Całe miasto było
naznaczone rozkładem i ruin
ą
; nie miałem zainteresowa
ń
socjologicznych, postanowiłem wi
ę
c skupi
ć
si
ę
na zagadnieniach z
zakresu architektury.
I tak rozpocz
ą
łem moj
ą
dokładn
ą
, ale jak
ż
e kłopotliw
ą
w
ę
drówk
ę
po
Innsmouth, w
ą
skimi, do
ść
mrocznymi uliczkami. Min
ą
łem most i
skr
ę
ciłem w stron
ę
szumi
ą
cego wodospadu w dolnym biegu rzeki,
przeszedłem koło rafinerii Marsha, z której, dziwna rzecz, ale nie
dochodziły odgłosy odbywaj
ą
cej si
ę
tam pracy. Stała na kraw
ę
dzi
stromego brzegu rzeki koło mostu, a skrzy
ż
owanie ulic, b
ę
d
ą
ce dawniej
centrum miasta, zostało po Rewolucji zast
ą
pione placem miejskim
istniej
ą
cym do dzisiaj.
Min
ą
wszy w
ą
wóz przy mo
ś
cie na Main Street natkn
ą
łem si
ę
na dzielnic
ę
tak wymarł
ą
,
ż
e przeszył mnie dreszcz przera
ż
enia. Skupisko zapadłych
i rozsypuj
ą
cych si
ę
dachów tworzyło fantastyczn
ą
, poszarpan
ą
lini
ę
horyzontaln
ą
na tle nieba, a ponad ni
ą
wyrastała upiorna,
ś
ci
ę
ta u
góry wie
ż
a starego ko
ś
cioła. W kilku domach na Main Street kto
ś
chyba
mieszkał, ale wi
ę
kszo
ść
była szczelnie zabita deskami. Na bocznych,
pozbawionych chodników ulicach ujrzałem czarne czelu
ś
cie wybitych
okien w pustych ruderach, z których wiele przechyliło si
ę
gro
ź
nie na
osuni
ę
tych fundamentach. Okna te wygl
ą
dały tak upiornie,
ż
e trzeba
było nie lada odwagi, aby i
ść
dalej, w stron
ę
parku. Strach, jaki
budz
ą
opustoszałe domy, pot
ę
guje si
ę
raczej w post
ę
pie geometrycznym
ni
ż
arytmetycznym, jako
ż
e domy mno
żą
si
ę
i tworz
ą
kompletnie
opustoszałe miasto. Na widok niesko
ń
czenie długich ulic
ś
wiec
ą
cych
obł
ę
dn
ą
pustk
ą
i
ś
mierci
ą
i na my
ś
l o ci
ą
gn
ą
cych si
ę
bezkre
ś
nie,
spowitych mrokiem mieszkaniach, które wypełniały tylko paj
ę
czyny i
wspomnienia i nad którymi zawładn
ę
ło teraz robactwo, ogarniał
człowieka l
ę
k i odraza, i chyba nawet najwymy
ś
lniejsza filozofia nie
byłaby w stanie si
ę
im oprze
ć
.
Fish Street była równie opustoszała jak Main Street, ró
ż
niła si
ę
jednak tym,
ż
e zbudowane z cegły i kamienia magazyny zachowały si
ę
w
doskonałym stanie. Water Street była podobna, z t
ą
tylko ró
ż
nic
ą
,
ż
e
w tych miejscach, gdzie znajdowały si
ę
kiedy
ś
zabudowania portowe,
teraz były puste dziury. Nigdzie nie spotkałem
ż
ywej duszy, tylko na
dalekim falochronie siedziało paru rybaków, nie słyszałem te
ż
ż
adnych
odgłosów
ż
ycia poza chlupotem fal w przystani i szumem wodospadu na
rzece Manuxet. To miasto zaczynało mi coraz bardziej działa
ć
na
nerwy, co chwila ogl
ą
dałem si
ę
ukradkiem za siebie przechodz
ą
c przez
rozklekotany most na Water Street. Most na Fish Street, zgodnie z
naszkicowanym planem, był w ruinie.
Na północ od rzeki zna
ć
było
ś
lady n
ę
dznego
ż
ycia — czynne pakownie
ryb na Water Street, tu i ówdzie dymi
ą
ce kominy i połatane dachy,
jakie
ś
nieokre
ś
lone odgłosy, a gdzieniegdzie na ponurych
niebrukowanych uliczkach powłócz
ą
cy nogami ludzie. Mimo to wydało mi
si
ę
tu jeszcze bardziej ponuro ni
ż
w południowej, wymarłej dzielnicy
miasta. Mo
ż
e dlatego,
ż
e ludzie tutaj byli jeszcze bardziej
tajemniczy i nienormalni ni
ż
w centrum miasta; parokrotnie doznałem
jakich
ś
zupełnie fantastycznych skojarze
ń
, których nie potrafiłem
umiejscowi
ć
. Wydawało si
ę
,
ż
e ci ludzie maj
ą
wi
ę
ksza domieszk
ę
obcej
krwi ani
ż
eli mieszka
ń
cy
ś
ródmie
ś
cia — chyba
ż
e wygl
ą
d ,,ludzi z
Innsmouth" miał rzeczywi
ś
cie podło
ż
e chorobowe, a nie był tylko
przejawem obcej krwi: w takim razie w tej dzielnicy choroba była
bardziej zaawansowana ni
ż
gdzie indziej. Szczególnie zaniepokoiły
mnie ledwo słyszalne odgłosy niewiadomego pochodzenia. Powinny
dobywa
ć
si
ę
z zamieszkałych domów, o tymczasem najwyra
ź
niej
dochodziły z domów, których fasady były zabite deskami. Tam rozlegało
si
ę
jakie
ś
skrzypienie, bezładne przemykanie i chrobotanie: mimo woli
pomy
ś
lałem o ukrytych tunelach, o których wspominał młody sprzedawca.
Nagle zacz
ą
łem si
ę
zastanawia
ć
, Jakie brzmienie ma głos tutejszych
mieszka
ń
ców. Do tej pory nie słyszałem jeszcze rozmowy tych ludzi,
ale w ko
ń
cu stwierdziłem,
ż
e nie mam na to najmniejszej ochoty.
Zatrzymałem si
ę
troch
ę
dłu
ż
ej na Main Street i Church Street,
ż
eby
popatrze
ć
na dwa do
ść
ładne, stare, zniszczone ko
ś
cioły i szybko
opu
ś
ciłem t
ę
dzielnic
ę
n
ę
dznych slumsów nad brzegiem rzeki. Nast
ę
pne
kroki powinienem był skierowa
ć
na ulic
ę
New Church Green, ale jako
ś
nie miałem ochoty znale
źć
si
ę
po raz drugi w pobli
ż
u ko
ś
cioła, w
którego krypcie dostrzegłem t
ę
przera
ż
aj
ą
c
ą
posta
ć
ksi
ę
dza czy te
ż
pastora z dziwnym diademem na głowie. Poza tym chłopiec ze
spo
ż
ywczego sklepu przestrzegał mnie,
ż
e w ko
ś
ciołach, a tak
ż
e w
budynku Porz
ą
dku Dagona ludzie obcy nie s
ą
mile widziani.
Wobec tego posuwałem si
ę
w kierunku północnym główn
ą
ulica, po czym
skr
ę
ciłem w gł
ą
b l
ą
du i znalazłem si
ę
w zniszczonej dzielnicy
zamo
ż
nego mieszcza
ń
stwa północnej cz
ęś
ci ulicy Broad, Washington,
Lafayette i Adams, Cho
ć
te wspaniałe stare aleje miały zł
ą
nawierzchni
ę
i były zaniedbane, nie opu
ś
ciło ich jeszcze ocienione
wie
ż
ami dostoje
ń
stwo. Rezydencje jedna za drug
ą
przyci
ą
gały mój
wzrok, wi
ę
kszo
ść
z nich, po
ś
ród pustych dziedzi
ń
ców, była zniszczona
i zabita deskami, ale na ka
ż
dej z tych ulic, w jednej albo dwóch
rezydencjach, wida
ć
było
ś
lady
ż
ycia. Na Washington Street stał rz
ą
d
odremontowanych domów, ze starannie utrzymanymi trawnikami i
ogrodami. Najbardziej okazały — z kwiatowymi tarasami schodz
ą
cymi w
dół a
ż
do Lafayette Street — przynale
ż
ał zapewne do starego Marsha,
chorego wła
ś
ciciela rafinerii.
Wszystkie te ulice zupełnie pozbawione były
ż
ycia, a ju
ż
najbardziej
zdumiewał mnie brak kotów i psów w Innsmouth. Z pewnym te
ż
zdumieniem
i niepokojem zauwa
ż
yłem,
ż
e nawet w najlepiej utrzymanych
rezydencjach wszystkie okna na drugich pi
ę
trach i facjatach były
szczelnie zamkni
ę
te. Ukradkowo
ść
i tajemniczo
ść
władały tym
milcz
ą
cym, wymarłym miastem, a jednocze
ś
nie przez cały czas nie
mogłem si
ę
pozby
ć
uczucia,
ż
e przebiegłe i nigdy nie zamykaj
ą
ce si
ę
oczy
ś
ledz
ą
mnie zewsz
ą
d i czyhaj
ą
.
Dreszcz mn
ą
wstrz
ą
sn
ą
ł, kiedy zegar na wie
ż
y po lewej stronie wybił
godzin
ę
trzecia. Zbyt dobrze pami
ę
tałem ten przysadzisty ko
ś
ciół, z
którego dobiegały te d
ź
wi
ę
ki. Posuwaj
ą
c si
ę
Washington Street w
stron
ę
rzeki znalazłem si
ę
w innej zupełnie cz
ęś
ci dawnej dzielnicy
przemysłowo-handlowej; były tam ruiny fabryki, a tak
ż
e stacji
kolejowej oraz kryty wiadukt kolejowy nad w
ą
wozem znajduj
ą
cym si
ę
po
prawej stronie od miejsca, w którym stałem.
Udałem si
ę
w t
ę
stron
ę
, jednak wiadukt okazał si
ę
niepewny,
zaopatrzony w znak ostrzegawczy, ale podj
ą
łem ryzyko i przeszedłem na
południowy brzeg rzeki, gdzie znowu odnalazłem
ś
lady
ż
ycia.
Tajemnicze, powłócz
ą
ce nogami istoty spogl
ą
dały ukradkiem w moj
ą
stron
ę
, natomiast ludzie o twarzach normalnych patrzyli na mnie zimno
i z ciekawo
ś
ci
ą
. Innsmouth stało si
ę
Ju
ż
nie do zniesienia, udałem
si
ę
wi
ę
c Paine Street w stron
ę
placu w nadziei,
ż
e znajd
ę
tam jaki
ś
pojazd, którym wróc
ę
do Arkham, i nie b
ę
d
ę
ju
ż
czekał na ten
złowieszczy autobus, gdy
ż
jego pora odjazdu wydała mi si
ę
zbyt
odległa.
Wtedy to wła
ś
nie dostrzegłem chyl
ą
c
ą
si
ę
ju
ż
ku ruinie remiz
ę
stra
ż
acka, a w jej pobli
ż
u starego człowieka o czerwonej twarzy,
zmierzwionej brodzie i załzawionych oczach, ubranego w łachmany,
który siedział na ławce i rozmawiał z dwoma stra
ż
akami, wygl
ą
daj
ą
cymi
co prawda normalnie, ale bardzo niechlujnie. Był to niew
ą
tpliwie
Zadok Allen, ten zwariowany, zapijaczony
dziewi
ęć
dziesi
ę
ciosze
ś
cioletni starzec, którego opowie
ś
ci o Innsmouth
i jego tajemniczych losach były tak niewiarygodne i koszmarne.
III
Musiał to chyba sprawi
ć
jaki
ś
przewrotny chochlik albo jakie
ś
sardoniczne przyci
ą
ganie niepoj
ę
tych, tajemniczych sił,
ż
e zmieniłem
plany. Postanowiłem przecie
ż
ograniczy
ć
swoje obserwacje wył
ą
cznie do
architektury i szedłem spiesznie w kierunku placu, aby znale
źć
tam
jaki
ś
ś
rodek lokomocji i wydosta
ć
si
ę
z tego miasta rozkładu i
ś
mierci, ale widok starego Zadoka Allena skierował moje my
ś
li gdzie
indziej i z pewnym wahaniem zwolniłem kroku.
Wiedziałem,
ż
e ten stary człowiek opowiada tylko tajemnicze,
chaotyczne i niewiarygodne legendy, zostałem te
ż
ostrze
ż
ony,
ż
e
tutejsi ludzie nie lubi
ą
, aby z nim rozmawia
ć
,
ż
e jest to nawet
niebezpieczne, ale to,
ż
e ten wiekowy
ś
wiadek zaniku miasta, a
pami
ę
taj
ą
cy jeszcze najdawniejsze lata, kiedy przypływały tu statki i
pracowały fabryki, działał z tak przyci
ą
gaj
ą
c
ą
sił
ą
, mimo du
ż
ej dozy
rozs
ą
dku nie mogłem si
ę
temu oprze
ć
. Przecie
ż
najdziwaczniejsze i
najbardziej niewiarygodne mity s
ą
cz
ę
sto symbolem lub alegori
ą
opieraj
ą
c
ą
si
ę
na prawdzie, a stary Zadok mógł widzie
ć
to wszystko,
co toczyło Innsmouth przez dziewi
ęć
dziesi
ą
t lat. Ciekawo
ść
okazała
si
ę
silniejsza ni
ż
ostro
ż
no
ść
i w młodzie
ń
czym egotyzmie wyobraziłem
sobie,
ż
e dotr
ę
do samego zal
ąż
ka historii dzi
ę
ki bezładnej,
niezwykłej opowie
ś
ci, do jakiej pobudz
ę
go za pomoc
ą
whisky.
Zdawałem sobie spraw
ę
,
ż
e tam go zagadn
ąć
nie mog
ę
, bo stra
ż
acy
natychmiast to zauwa
żą
i zaoponuj
ą
. Postanowiłem wi
ę
c zdoby
ć
pochodz
ą
cy z przemytu alkohol w miejscu wskazanym przez młodego
sprzedawc
ę
ze sklepu spo
ż
ywczego; powiedział,
ż
e mo
ż
na go tam kupi
ć
w
dowolnej ilo
ś
ci. Potem przejd
ę
si
ę
koło remizy i niby przypadkowo
natkn
ę
si
ę
na Zadoka, kiedy ten zacznie swoj
ą
zwykł
ą
włócz
ę
g
ę
.
Wiedziałem przecie
ż
,
ż
e Zadok jest bardzo niespokojny,
ż
e cz
ę
sto
kr
ąż
y przy remizie stra
ż
ackiej przez par
ę
godzin.
Butelk
ę
whisky zdobyłem bez trudu, cho
ć
wcale nie tanio, na tyłach
obskurnego wielobran
ż
owego sklepu tu
ż
koło placu na Eliot Street.
Brudny facet, którego tam zastałem, nosił
ś
lady ,,człowieka z
Innsmouth", ale na swój sposób był uprzejmy; był pewnie
przyzwyczajony do takiego obyczaju obcych przybyszów — kierowców
ci
ęż
arówek, ludzi, którzy kupowali tu złoto, i temu podobnych — od
czasu do czasu pojawiaj
ą
cych si
ę
w mie
ś
cie. Znalazłszy si
ę
z powrotem
na placu stwierdziłem,
ż
e szcz
ęś
cie mi dopisuje, ledwo bowiem
wyszedłem za róg Gilman House, ujrzałem wysok
ą
, chud
ą
, obszarpan
ą
posta
ć
Zadoka Allena. Zgodnie z powzi
ę
tym planem przyci
ą
gn
ą
łem jego
uwag
ę
wymachuj
ą
c dopiero co zakupion
ą
butelk
ą
. Wkrótce przekonałem
si
ę
,
ż
e pod
ąż
a za mn
ą
, ja za
ś
skr
ę
ciłem w Waite Street, w stron
ę
dzielnicy najbardziej ze wszystkich opustoszałej.
Posługuj
ą
c si
ę
planem narysowanym przez chłopca zmierzałem w stron
ę
bezludnego, południowego brzegu rzeki, który ju
ż
przedtem zwiedziłem.
Tylko na odległym falochronie wida
ć
było paru rybaków; a posun
ą
wszy
si
ę
jeszcze dalej na południe, mogłem ju
ż
by
ć
poza zasi
ę
giem ich
wzroku, usi
ąść
wraz z Zadokiem w pustej przystani i przez nikogo nie
obserwowany wypytywa
ć
go przez czas nieokre
ś
lony. Nim zd
ąż
yłem doj
ść
do Main Street, dobiegło mnie z tyłu ciche i
ś
wiszcz
ą
ce wołanie: —
Hej, panie! — Pozwoliłem mu zbli
ż
y
ć
si
ę
do siebie i poci
ą
gn
ąć
par
ę
łyków z butelki.
Kiedy tak szli
ś
my po
ś
ród wszechobecnego spustoszenia i zrujnowanych w
obł
ę
dny sposób domów, nastawiłem uszy, ale stary człowiek nie był
jeszcze skory do rozmowy. Wreszcie pomi
ę
dzy rozpadaj
ą
cymi si
ę
murami
z cegły ujrzałem rozległy pia
ć
poro
ś
ni
ę
ty traw
ą
, a ci
ą
gn
ą
cy si
ę
w
stron
ę
morza, i dług
ą
, mocno zachwaszczon
ą
przysta
ń
. Kamienne słupy
nad wod
ą
, poro
ś
ni
ę
te mchem, obiecywały wygodne miejsce do siedzenia,
a dzi
ę
ki ruinom magazynów, znajduj
ą
cych si
ę
na północy, mogli
ś
my by
ć
niewidoczni. Tutaj, pomy
ś
lałem, b
ę
dzie idealne miejsce na dług
ą
,
sekretn
ą
pogaw
ę
dk
ę
; tak wi
ę
c poprowadziłem mego współtowarzysza
ś
cie
ż
k
ą
w dół i wybrałem dogodne miejsce do siedzenia po
ś
ród
omszałych kamieni. Powietrze, przesi
ą
kni
ę
te
ś
mierci
ą
i spustoszeniem,
było upiorne, a zapach ryb wprost nie do zniesienia; postanowiłem
jednak,
ż
e nic mnie nie mo
ż
e odstraszy
ć
.
Zostało mi około czterech godzin na rozmow
ę
, bowiem autobus do Arkham
odje
ż
d
ż
ał o ósmej. Zacz
ą
łem wi
ę
c dozowa
ć
alkohol staremu pijaczynie,
a sam pochłania
ć
skromny posiłek. Starałem si
ę
tak dozowa
ć
,
ż
eby nie
przeci
ą
gn
ąć
miary, nie chciałem bowiem, aby gadulstwo pod wpływem
upojenia alkoholem przeszło w zamroczenie. Po upływie godziny nie był
ju
ż
tak milcz
ą
cy, ale ku memu rozczarowaniu wci
ąż
jeszcze omijał moje
pytania na temat Innsmouth i tajemnej przeszło
ś
ci tego miasta.
Mamrotał có
ż
o obecnej sytuacji, wykazywał znajomo
ść
licznych gazet,
zdradzał skłonno
ść
do filozofowania w wiejskim, moralizatorskim
stylu.
Pod koniec drugiej godziny zacz
ą
łem mie
ć
w
ą
tpliwo
ś
ci, czy butelka
whisky wystarczy, i zastanawiałem si
ę
, czy nie zostawi
ć
na chwil
ę
Zadoka i nie pój
ść
po nast
ę
pn
ą
. Wtedy wła
ś
nie nadarzyła si
ę
okazja,
której nie były w stanie stworzy
ć
moje pytania; usłyszawszy
charcz
ą
c
ą
, bezładn
ą
mow
ę
starego człowieka pochyliłem si
ę
do przodu i
zacz
ą
łem si
ę
wsłuchiwa
ć
z napi
ę
t
ą
uwag
ą
. Siedziałem tyłem do morza
cuchn
ą
cego rybami, on za
ś
siedział frontem i nagle, ni st
ą
d, ni
zow
ą
d, jego wzrok pow
ę
drował ku nisko poło
ż
onej odległej linii
Diabelskiej Rafy, wyłaniaj
ą
cej si
ę
wyra
ź
nie i wprost fascynuj
ą
co
spo
ś
ród fal. Widok ten najwyra
ź
niej mu si
ę
nie podobał, bo zacz
ą
ł
sypa
ć
przekle
ń
stwami, a nast
ę
pnie szepta
ć
co
ś
tajemniczym głosem i
ukradkowo rozgl
ą
da
ć
si
ę
na wszystkie strony. Pochylił si
ę
ku mnie,
chwycił gwałtownie za poł
ę
płaszcza i zacz
ą
ł robi
ć
uwagi, nie budz
ą
ce
w
ą
tpliwo
ś
ci.
— Tam si
ę
to wszystko zacz
ę
ło... to przekl
ę
te miejsce, gdzie zaczyna
si
ę
gł
ę
boka woda. Brama do piekieł...
ż
adna linia sondy nie si
ę
gnie.
O. kapitan Obed to zrobił... to on znalazł wi
ę
cej, ni
ż
trzeba, ni
ż
było dobre dla niego na wyspach Morza Południowego.
Wtedy wszystkim
ź
le si
ę
działo. Handel upadł, fabryki przestały si
ę
opłaca
ć
... nawet te nowe... a najlepsi z naszych ludzi zgin
ę
li na
statkach korsarskich w wojnie 1812 roku albo zgin
ę
li na brygu
„Elizy" i płaskodennej łodzi „Ranger" — własno
ść
Gilmana. Obed Marsh
miał trzy pływaj
ą
ce statki — brygantyn
ę
„Columby", bryg „Hetty" i
bark
ę
„Królowa Sumatry". On jeden prowadził handel z Indiami
Wschodnimi i na Pacyfiku, cho
ć
barkentyna „Malajska Młoda Panna"
Esdrasa Martina jeszcze w dwudziestym ósmym ryzykowała.
Nie było drugiego takiego jak kapitan Obed — to diabelskie nasienie!
H
ę
h
ę
! Pami
ę
tam ró
ż
ne rzeczy, mówił,
ż
e wszyscy ludzie, co chodz
ą
do
ko
ś
cioła chrze
ś
cija
ń
skiego, s
ą
głupi,
ż
e znosz
ą
trudy i s
ą
pokorni.
Mówił,
ż
e powinni mie
ć
innych bogów, jak ludzie w Indiach, takich
bogów, co daj
ą
du
ż
o ryb za ich ofiary i odpowiadaj
ą
na modlitwy
ludzi.
Matt Eliot, jego pierwszy oficer, te
ż
mówił du
ż
o, tylko
ż
e był
przeciw ludziom, co robili poga
ń
skie rzeczy. Opowiadał o wyspie na
wschód od Othaheite, gdzie s
ą
kamienne ruiny, starsze ni
ż
wszystko na
ś
wiecie, i
ż
e podobne s
ą
na Ponape, na Karolinach, ale z
wyrze
ź
bionymi twarzami, które wygl
ą
daj
ą
jak te wielkie postacie na
Wschodniej Wyspie. Niedaleko była mała wulkaniczna wyspa, gdzie były
inne ruiny — wszystkie tak zniszczone, jakby stały przedtem pod wod
ą
,
i z obrazkami strasznych potworów.
Tak, panie, Matt mówił,
ż
e mieli tam du
ż
o ryb do łapania i
ś
mieszne
bransolety i naramienniki, i pier
ś
cienie na głowie zrobione z
dziwnego złota, pokryte obrazkami potworów takich jak na ruinach na
małej wyspie — co
ś
jakby ryby podobne do
ż
ab albo
ż
aby podobne do
ryb, a wszystkie narysowane w ró
ż
nych pozach, jakby to byli ludzie.
Nikt od nich nie mógł wydoby
ć
, sk
ą
d to wzi
ę
li, a wszystkie inne ludy
dziwiły si
ę
, jak oni potrafi
ą
łowi
ć
tyle ryb, kiedy wsz
ę
dzie jest
mało. Matt te
ż
si
ę
dziwił i kapitan Obed te
ż
. Obed jeszcze zauwa
ż
ył,
ż
e ró
ż
ni młodzi ludzie znikaj
ą
tam co roku na zawsze. Zauwa
ż
ył te
ż
,
ż
e wszyscy tam wydaj
ą
si
ę
dziwni nawet Kanakom.
Udało si
ę
Obedowi wydosta
ć
prawd
ę
od tych pogan. Nie wiem, jak to
zrobił, ale zacz
ą
ł kupowa
ć
od nich te rzeczy jakby ze złota. Pytał,
sk
ą
d je maj
ą
i czy mog
ą
mie
ć
wi
ę
cej, a
ż
w ko
ń
cu dowiedział si
ę
wszystkiego od ich starego wodza — Walakea, tak go nazywali. Nikt,
tylko Obed mógł uwierzy
ć
staremu diabłowi, ale kapitan mógł
odczytywa
ć
tych ludzi, jakby z ksi
ąż
ek. H
ę
h
ę
! Nikt nie wierzy mi
teraz, kiedy mówi
ę
, i pan te
ż
chyba nie wierzy, młody człowieku, cho
ć
jak si
ę
na pana popatrzy, ma pan takie same bystre oczy jak Obed.
Szept starego człowieka jeszcze bardziej przycichł i stał si
ę
tak
złowieszczy,
ż
e a
ż
dreszcz mnie przeszedł, cho
ć
przecie
ż
wiedziałem,
ż
e jego opowie
ść
jest tylko wytworem fantazji pijaka.
— Tak, panie. Obed wiedział,
ż
e s
ą
rzeczy na ziemi, o jakich ludzie
nigdy nie słyszeli i nie uwierzyliby, jakby usłyszeli. Zdaje si
ę
,
ż
e
ci Kanakowie składali w ofierze uda młodych chłopców i dziewczyn
jakim
ś
bogom, co
ż
yj
ą
pod morzem, i dostawali za to od nich wszystko,
o co poprosili. Spotykali si
ę
z nimi na malej wyspie z dziwnymi
ruinami i chyba te okropne obrazki z
ż
abo-rybimi potworami były
odbiciem tych bogów, jakich tam spotykali. Były to chyba takie
stwory, jak syreny, o których opowiadało. Mieli ró
ż
ne miasta na dnie
morza, a ta wyspa stamt
ą
d si
ę
wysun
ę
ła. Podobno były jeszcze jakie
ś
ż
ywe stwory w kamiennych budowlach, jak si
ę
wyspa wyłoniła na
powierzchni
ę
. St
ą
d Kanakowie wiedz
ą
,
ż
e była przedtem na dnie.
Rozmawiali na migi i od razu nawi
ą
zali z nimi interes.
Te istoty lubi
ą
ofiary z ludzi. Ju
ż
bardzo dawno je dostawały, ale
potem straciły kontakt ze
ś
wiatem. Co robi
ą
z tymi ofiarami, tego to
ja nie wiem i chyba Obed te
ż
nie miał odwagi spyta
ć
. Ale odpowiadało
to poganom, bo przyszły na nich ci
ęż
kie czasy i w rozpaczy szli na
wszystko. Oddaj
ą
pewn
ą
ilo
ść
młodych ludzi tym morskim potworom dwa
razy do roku... w maju i na Wszystkich
Ś
wi
ę
tych... regularnie. Te
potwory zgodziły si
ę
da
ć
za to du
ż
o ryb...
ś
ci
ą
gaj
ą
je z całego
morza... i jeszcze jakie
ś
rzeczy ze złota co jaki
ś
czas.
Jak mówi
ę
, ludzie spotykali te potwory na małej wulkanicznej
wyspie... popłyn
ę
li tam na łodziach ze swoimi ofiarami i przywie
ź
li
ró
ż
ne skarby niby ze złota. Z pocz
ą
tku te potwory nigdy nie
przybywały na główn
ą
wysp
ę
, ale potem i tam si
ę
zjawiły. Chyba
chciały si
ę
spotyka
ć
z lud
ź
mi i w wielkie dni zacz
ę
ły si
ę
przył
ą
cza
ć
do
ś
wi
ę
towania — w
Ś
wi
ę
to Majowe i we Wszystkich
Ś
wi
ę
tych. Bo wie
pan, one mog
ą
ż
y
ć
w wodzie i na powietrzu... chyba to si
ę
nazywa
amfibia. Kanakowie powiedzieli,
ż
e ludzie z innych wysp mogliby ich
wyłapa
ć
, jakby si
ę
o nich dowiedzieli, ale oni powiedzieli na to,
ż
e
si
ę
nie boj
ą
, bo oni by mogli zniszczy
ć
wszystkich ludzi, gdyby
chcieli... gdyby zastosowali takie znaki, jak dawne Stare Bóstwa, nie
wiem jakie. Ale nie chc
ą
i chowaj
ą
si
ę
w wodzie, gdy kto
ś
pojawi si
ę
na wyspie.
Je
ś
li chodzi o ł
ą
czenie si
ę
z tymi
ż
abo-rybami, to Kanakowie tego
unikali, ale potem dowiedzieli si
ę
czego
ś
, co nadało temu inny sens.
Wydaje si
ę
,
ż
e ludzie s
ą
jako
ś
pokrewni tym wodnym bestiom, ze
wszystko, co
ż
ywe, pochodzi spod wody i wystarczy tylko troch
ę
co
ś
zmieni
ć
, a mog
ą
tam wróci
ć
. Te potwory powiedziały Kanakom,
ż
e jak
wymiesza
ć
krew, to dzieci z pocz
ą
tku b
ę
d
ą
wygl
ą
da
ć
całkiem jak
ludzie, dopiero pó
ź
niej b
ę
d
ą
si
ę
zmienia
ć
jak one, a
ż
w ko
ń
cu
przenios
ą
si
ę
do wody i przył
ą
cz
ą
do nich tam w dole. A co wa
ż
ne,
młody człowieku, to jak ju
ż
stan
ą
si
ę
ryb
ą
i pójd
ą
w wod
ę
, nigdy nie
umieraj
ą
. Bo te potwory nigdy nie umieraj
ą
, chyba
ż
e je kto
ś
zabije.
I tak, panie, jak Obed poznał tych wyspiarzy, mieli w sobie ju
ż
du
ż
o
krwi tych potworów spod wody. Jak si
ę
starzeli i było to ju
ż
wida
ć
,
siedzieli w ukryciu, dopóki nie poczuli,
ż
e chc
ą
i
ść
do wody. Jedni
zmieniali si
ę
szybciej, a inni nigdy nie zmieniali si
ę
tak,
ż
eby i
ść
do wody, ale przewa
ż
nie si
ę
zmieniali, tak przynajmniej te potwory
mówiły. Ci, co si
ę
rodzili bardziej do nich podobni, zmieniali si
ę
wcze
ś
niej, a ci, co bardziej byli podobni do ludzi, podobno
ż
yli na
wyspie wi
ę
cej ni
ż
siedemdziesi
ą
t lat, chocia
ż
wypuszczali si
ę
gł
ę
boko
w wod
ę
,
ż
eby spróbowa
ć
. Ci, co ju
ż
weszli pod wod
ę
, zwykle przychodz
ą
w odwiedziny, tak
ż
e człowiek mo
ż
e rozmawia
ć
ze swoim
prapraprapradziadem, co opu
ś
cił ziemi
ę
pi
ęć
set albo wi
ę
cej lat temu.
Wszyscy oni ju
ż
nie my
ś
l
ą
wcale o
ś
mierci — chyba
ż
e gin
ą
na łodziach
w wojnie z innymi wyspiarzami albo jako ofiary dla bogów na dnie
morza, albo od uk
ą
szenia w
ęż
a, plagi, albo jakich
ś
nagłych
dolegliwo
ś
ci czy czego
ś
innego, nim zd
ążą
skoczy
ć
w wod
ę
— tylko
czekaj
ą
na zmian
ę
, co wcale nie wydaje im si
ę
straszne. Uwa
ż
ali,
ż
e
to, co b
ę
dzie potem, b
ę
dzie tak samo dobre, jak to, co zostawi
ą
, i
chyba Obed te
ż
tak pomy
ś
lał, jak si
ę
zastanowił nad tym, co Walakea
mu opowiedział. Walakea jako jeden z niewielu nie miał w sobie rybiej
krwi, był z linii królów, którzy si
ę
ł
ą
czyli tylko z rodzinami królów
na innych wyspach.
Walakea pokazał Obedowi ró
ż
ne obrz
ę
dy i
ś
piewy, jakie dokonywali
razem ze stworami z morza, i pokazał mu niektórych ludzi we wsi, jak
zmieniali ludzkie kształty. Tylko
ż
e nigdy nie pokazał tych, co
wyszli prosto z morza. Na koniec dał mu co
ś
, co było zrobione z
ołowiu czy czego
ś
innego, i powiedział,
ż
e to
ś
ci
ą
ga ryby z ka
ż
dego
miejsca w wodzie, gdzie ryby si
ę
gnie
ż
d
żą
. Trzeba to tylko wrzuci
ć
w
wod
ę
i odprawi
ć
odpowiednie modły. Walakea pozwolił,
ż
eby to
rozrzuci
ć
po całym
ś
wiecie, tak
ż
eby ka
ż
dy mógł znale
źć
ryby i łowi
ć
,
jak b
ę
dzie potrzebował.
Matowi to si
ę
nie podobało i mówił,
ż
eby si
ę
Obed trzymał od wyspy z
daleka. Ale Obed si
ę
tam wyrywał, a jak si
ę
okazało,
ż
e te złote
rzeczy s
ą
tanie, uznał,
ż
e opłaca mu si
ę
tym zaj
ąć
, i tak trwało to
przez par
ę
lat, a
ż
tyle nagromadził,
ż
e mógł zało
ż
y
ć
rafineri
ę
w
starym, zniszczonym młynie Waite'a. Nie sprzedawał tego, bo nie
chciał,
ż
eby ludzie go wypytywali. Jego cała załoga dostawała kawałki
złota i mogła je sprzedawa
ć
, tylko wszyscy musieli obieca
ć
,
ż
e b
ę
d
ą
milcze
ć
. Pozwolił te
ż
swoim kobietom stroi
ć
si
ę
w złoto, takie, co
bardziej pasowało do ludzi.
Ale wró
ć
my do trzydziestego ósmego roku — miałem wtedy siedem lat —
kiedy to Obed zobaczył,
ż
e wszyscy ludzie z wyspy wygin
ę
li w
wyprawach morskich. Chyba inni wyspiarze poj
ę
li, co si
ę
dzieje, i
wzi
ę
li wszystko w swoje r
ę
ce. Pewnie znali stare, magiczne znaki, a
tych tylko te stwory wodne si
ę
bały, jak same mówiły. Co tym Kanakom
przypadnie jeszcze, kiedy morze wyrzuci z siebie jak
ąś
wysp
ę
ze
starymi ruinami, jeszcze sprzed potopu. Były to pobo
ż
ne intencje —
nie zostawili nic na wyspie ani na małej wulkanicznej wyspie, tylko
te ruiny, zbyt pot
ęż
ne,
ż
eby je zburzy
ć
. W niektórych miejscach były
rozrzucone małe kamienie — jak zabawki — a na nich co
ś
, co nazywacie
chyba swastyk
ą
. Mo
ż
e to były znaki Starych Bóstw? Wszystko to
wymazali, nie zostało
ś
ladu po złotych rzeczach, a
ż
aden z Kanaków w
okolicy nie pi
ś
nie o tym słowa. Nawet nie powiedz
ą
,
ż
e na wyspie byli
kiedy
ś
jacy
ś
ludzie.
To, oczywi
ś
cie, mocno dotkn
ę
ło Obeda, bo urwał mu si
ę
taki wspaniały
handel. Dotkn
ę
ło całe Innsmouth, bo wtedy, co miał wła
ś
ciciel statku,
miała i załoga. Wi
ę
kszo
ść
ludzi w mie
ś
cie przyj
ę
ła to potulnie jak
owce, ale było im ci
ęż
ko, bo ryb było coraz mniej, a i fabryki
upadały.
Wtedy Obed zacz
ą
ł wyzywa
ć
ludzi,
ż
e s
ą
t
ę
pe barany,
ż
e si
ę
modl
ą
do
chrze
ś
cija
ń
skiego nieba, a ono im wcale nie pomaga. Powiedział, ze
zna ludzi, którzy si
ę
modl
ą
do bogów, co daj
ą
wszystko potrzebne
ludziom, i powiedział,
ż
e jak grupa ludzi przy nim stanie, to mo
ż
e on
wejdzie w kontakt z takimi mocami,
ż
e b
ę
d
ą
mieli du
ż
o ryb i du
ż
o
złota. Ci, co słu
ż
yli na „Królowej Sumatry" i widzieli wysp
ę
,
wiedzieli, o czym on mówi, i niespieszna im było zbli
ż
a
ć
si
ę
do
morskich stworów, ale ci, co o niczym nie wiedzieli, zaciekawili si
ę
,
co Obed mówi, i zacz
ę
li go pyta
ć
, jak mog
ą
przej
ść
na tak
ą
wiar
ę
, co
da im korzy
ś
ci.
W tym momencie stary człowiek przestał mówi
ć
, co
ś
mamrotał i popadł w
pos
ę
pne, pełne l
ę
ku milczenie; coraz to ogl
ą
dał si
ę
nerwowo za
siebie, to znów wpatrywał si
ę
w odległ
ą
czarn
ą
raf
ę
. Zagadn
ą
łem go,
ale nie odpowiedział, zrozumiałem wi
ę
c,
ż
e musz
ę
mu pozwoli
ć
opró
ż
ni
ć
butelk
ę
. Ta obł
ą
ka
ń
cza opowie
ść
zafascynowała mnie, bo zrozumiałem,
ż
e zawarta jest w niej surowa alegoria, oparta na dziwnym wygl
ą
dzie i
zachowaniu ludzi z Innsmouth i wzbogacona twórcz
ą
fantazj
ą
i
egzotyczn
ą
legend
ą
. Ani przez moment nie wierzyłem,
ż
e opowie
ść
ta
mo
ż
e zawiera
ć
w sobie jakie
ś
rzeczywiste, faktyczne elementy;
jednak
ż
e to sprawozdanie nawi
ą
zywało do autentycznego koszmaru,
cho
ć
by dlatego,
ż
e były w nim wzmianki o niezwykłych klejnotach
pokrewnych tej niesamowitej tiarze, jak
ą
widziałem w Newburyport. By
ć
mo
ż
e ozdoby te pochodz
ą
z jakiej
ś
dziwnej wyspy; mo
ż
liwe te
ż
,
ż
e
niesamowita opowie
ść
jest wymysłem nie
ż
yj
ą
cego ju
ż
Obeda, a nie tego
starego pijaka.
Podałem Zadokowi butelk
ę
, wys
ą
czył j
ą
do dna. Wprost zdumiewaj
ą
ce,
ż
e
mógł pochłon
ąć
a
ż
tyle whisky, a jego głos nadal brzmiał piskliwie i
ś
wiszcz
ą
co, a nie ochryple. Oblizał szyjk
ę
butelki i wsun
ą
ł j
ą
do
kieszeni, po czym zacz
ą
ł si
ę
kiwa
ć
i co
ś
szepta
ć
cicho do siebie.
Pochyliłem si
ę
w jego stron
ę
,
ż
eby wyłowi
ć
jakie
ś
nieartykułowane
słowa, a wtedy wydało mi si
ę
,
ż
e pod brudnymi krzaczastymi w
ą
sami
czai si
ę
sardoniczny u
ś
miech. Tak. rzeczywi
ś
cie wypowiadał jakie
ś
słowa, a ja zaczynałem chwyta
ć
ich sens.
— Biedny Matt... on zawsze był przeciwny, próbował przeci
ą
ga
ć
ludzi
na swoj
ą
stron
ę
, długo rozmawiał z pastorami... na pró
ż
no...
wyp
ę
dzili z miasta pastora ko
ś
cioła parafialnego kongregacjonalistów
i metodystów, nigdy ju
ż
wi
ę
cej nie zobaczyłem wielebnego Babcocka,
pastora metodystów... Gniewnego Jehowy — byłem wtedy mały, ale
słyszałem to, co słyszałem, i widziałem to, co widziałem... Dagon i
Ashtoreth... Belial i Belzebub... złoty cielec i bo
ż
ki Canaan, i
Filistyni... babilo
ń
ska szkarada... Mene, mene tekel, upharsin...
Zamilkł znowu, a jego załzawione niebieskie oczy wzbudziły we mnie
obaw
ę
,
ż
e jest ju
ż
jednak bliski całkowitego zamroczenia. Ale kiedy
go delikatnie potrz
ą
sn
ą
łem za rami
ę
, odwrócił si
ę
w moj
ą
stron
ę
z
zaskakuj
ą
co czujno
ś
ci
ą
i znowu wyrzucił z siebie jakie
ś
tajemnicze
słowa.
— Nie wierzysz mi, co? H
ę
, h
ę
, h
ę
... to powiedz mi, młody człowieku,
po co kapitan Obed i jeszcze dwudziestu innych ludzi pływało ciemn
ą
noc
ą
do Diabelskiej Rafy i
ś
piewało tam co
ś
tak gło
ś
no,
ż
e słycha
ć
ich było w mie
ś
cie, kiedy wiał w t
ę
stron
ę
wiatr? No powiedz, wiesz
po co? A dlaczego Obed ci
ą
gle wrzucał co
ś
w t
ę
wod
ę
po drugiej
stronie rafy, gdzie jest tak gł
ę
boko,
ż
e nie dosi
ę
gniesz tam sond
ą
?
Powiedz mi, co on zrobił z t
ą
rzecz
ą
z ołowiu, co mu dał Walakea? Co,
chłopcze? i co oni tam wozili w majowy wieczór, a potem we Wszystkich
Ś
wi
ę
tych? i dlaczego maj
ą
nowych kapłanów — ci sami faceci, co kiedy
ś
byli marynarzami — i nosz
ą
te dziwne szaty, a głowy przykrywaj
ą
tymi
jakby ze złota rzeczami, co je przywiózł Obed, h
ę
?
Załzawione niebieskie oczy stały si
ę
teraz prawie dzikie i szalone, a
brudna biała broda a
ż
si
ę
zje
ż
yła. Stary Zadok musiał zauwa
ż
y
ć
,
ż
e
si
ę
troch
ę
cofn
ą
łem, i zachichotał zło
ś
liwie.
— H
ę
, h
ę
, h
ę
, h
ę
! A wi
ę
c widzisz? Mo
ż
e chciałby
ś
by
ć
wtedy na moim
miejscu, kiedy noc
ą
patrzyłem daleko w morze ze strychu w moim domu?
Mówi
ę
ci, dzieci dobrze słysz
ą
, a ja łowiłem wszystko, co tylko
plotkowali o kapitanie Ob
ę
dzie i tych ludziach na rafie! H
ę
, h
ę
, h
ę
!
A co na to powiesz, jak kiedy
ś
w nocy wzi
ą
łem lornetk
ę
okr
ę
tow
ą
mojego ojca na strych i zobaczyłem raf
ę
pełn
ą
jakich
ś
postaci, co si
ę
szybko opu
ś
ciły w wod
ę
, jak tylko pokazał si
ę
ksi
ęż
yc? Obed i jego
ludzie byli na łodzi, ale te stwory rzuciły si
ę
do gł
ę
bokiej wody i
ju
ż
nie wyszły... Chciałby
ś
by
ć
wyrostkiem, co siedzi sam na strychu
i widzi co
ś
, co nie ma ludzkich kształtów, co?... h
ę
, h
ę
, h
ę
...
Starzec zaczynał wpada
ć
w histeri
ę
, a mnie ogarn
ą
ł dreszcz
przera
ż
enia. Poło
ż
ył mi na ramieniu swoje s
ę
kate szpony, które
zdawały si
ę
dr
ż
e
ć
, bynajmniej nie z rado
ś
ci.
— A jakby
ś
tak kiedy zobaczył załadowan
ą
łód
ź
Obeda za raf
ą
, a
potem... ju
ż
nast
ę
pnego dnia... dowiedział si
ę
,
ż
e jaki
ś
młody
człowiek znikn
ą
ł z domu? Czy widział kto kiedy skór
ę
albo włosy
Hirama Gilmana, co? Albo Nicka Pierce'a, albo Luelly Waite, Adonirama
Southwicka czy Henry Garrisona? H
ę
, h
ę
, h
ę
, h
ę
... Te stwory mówi
ą
ce
na migi r
ę
kami... one miały prawdziwe r
ę
ce...
Obed wtedy znowu stan
ą
ł na nogi. Ludzie widzieli, jak jego trzy córki
zacz
ę
ły nosi
ć
na sobie złoto, a przedtem tego nie widzieli. No i z
komina rafinerii wylatywał dym. Innym te
ż
zacz
ę
ło si
ę
powodzi
ć
. W
przystani było teraz du
ż
o ryb i tylko niebo wie, jakie ładunki wo
ż
ono
teraz statkami do Newburyport, Arkham i Bostonu. Wtedy Obed uruchomił
star
ą
bocznic
ę
kolejow
ą
przez miasto. Rybacy z Kingsport usłyszeli o
połowach i przypłyn
ę
li słupami, ale wszyscy przepadli. Nikt ich ju
ż
nigdy nie zobaczył. Wtedy to nasi ludzie zorganizowali Ezoteryczny
Porz
ą
dek Dagona i kupili budynek Masonów... h
ę
, h
ę
, h
ę
! Matt Eliot
był masonem i załatwiał sprzeda
ż
, ale potem znikn
ą
ł na zawsze.
Pami
ę
taj, ja nie mówi
ę
,
ż
e Obed chciał zrobi
ć
wszystko tak, jak było
na wyspie Kanaków. I chyba z pocz
ą
tku nie chciał,
ż
eby si
ę
miesza
ć
ze
stworami ani chowa
ć
młodych po to,
ż
eby potem zamieniały si
ę
w ryby i
wiecznie
ż
yły. Chciał,
ż
eby mieli złoto, chciał im dobrze płaci
ć
i
wydaje mi si
ę
,
ż
e wszyscy z pocz
ą
tku byli zadowoleni...
Ju
ż
w czterdziestym szóstym miasto przybrało inny wygl
ą
d i my
ś
lało
inaczej. Za du
ż
o ludzi brakowało... za du
ż
o szalonych modłów na
niedzielnych zgromadzeniach... za du
ż
o rozmów o tej rafie. Kiedy
ś
powiedziałem radnemu Mowry, co widziałem ze strychu, i chyba si
ę
troch
ę
przyczyniłem. Której
ś
nocy Obed i jego ludzie popłyn
ę
li do
rafy i usłyszałem strzały. Nazajutrz Obed i trzydziestu dwóch ludzi
byli w wi
ę
zieniu, a ka
ż
dy si
ę
zastanawiał, co si
ę
ś
wi
ę
ci i o co ich
oskar
ż
aj
ą
. Bo
ż
e, gdyby kto
ś
przewidział... w par
ę
tygodni pó
ź
niej,
kiedy nikt nic nie wrzucał do morza...
Zadok zacz
ą
ł objawia
ć
przera
ż
enie i wyczerpanie, pozwoliłem mu wi
ę
c
milcze
ć
przez chwil
ę
, ale coraz to zerkałem z l
ę
kiem na zegarek.
Zacz
ą
ł si
ę
przypływ, słycha
ć
było łoskot fal. Zadowolony byłem z
tego, bo przy wysokiej wodzie mo
ż
e nie b
ę
d
ą
tak cuchn
ę
ły te ryby.
Znowu wyt
ęż
yłem słuch,
ż
eby zrozumie
ć
co
ś
z szeptu Zadoka.
— Ta straszna noc... widziałem je wtedy. Bytem na strychu... całe
hordy... tłumy... na rafie i płyn
ę
ły do przystani, a tak
ż
e do
Manuxet... Bo
ż
e, co si
ę
tej nocy działo na ulicach Innsmouth...
dobijały si
ę
do naszych drzwi, ale ojciec nie otworzył... potem
wyskoczył przez okno w kuchni ze swoim muszkietem, chciał znale
źć
radnego Mowry i dowiedzie
ć
si
ę
, co on mo
ż
e zrobi
ć
. Całe stosy trupów
i umieraj
ą
cych... strzały i krzyki... wrzaski na Old Square i na Town
Square i na New Church Green... wi
ę
zienie otwarte... proklamacja...
zdrada... nazwano to epidemia, jak zjawili si
ę
ludzie i zobaczyli,
ż
e
brakuje połowy naszych mieszka
ń
ców... nikt nie został, tylko ci, co
si
ę
przył
ą
czyli do Obeda i tych stworów... milczenie... ju
ż
nigdy
wi
ę
cej nie zobaczyłem mojego ojca.
Starzec sapał, pot si
ę
z niego lał strugami. Mocno
ś
cisn
ą
ł mnie za
rami
ę
.
— Wszystko si
ę
wyja
ś
niło rano... ale zostały
ś
lady. Obed bierze
wszystko w swoje r
ę
ce i mówi,
ż
e trzeba du
ż
o zmieni
ć
... one b
ę
d
ą
z
nami w czasie zgromadzenia oddawa
ć
cze
ść
bogom i niektóre domy musz
ą
przyj
ąć
ich jak go
ś
ci... chc
ą
si
ę
z nami miesza
ć
jak z Kanakami, a on
nie uwa
ż
a,
ż
e trzeba ich przed tym powstrzymywa
ć
. Zmienił si
ę
Obed...
oszalał na tym punkcie. Mówi,
ż
e one nam sprowadzaj
ą
ryby i skarby i
powinny dosta
ć
to, czego
żą
daj
ą
...
Na zewn
ą
trz nic si
ę
nie miało zmieni
ć
, tylko trzeba nam unika
ć
obcych, o ile chcemy wiedzie
ć
, co jest dla nas dobre. Wszyscy
musieli
ś
my zło
ż
y
ć
przysi
ę
g
ę
Dagona, a potem jeszcze niektórzy drug
ą
i
trzeci
ą
przysi
ę
g
ę
. Te przysi
ę
gi miały nam szczególnie pomóc, da
ć
specjalne nagrody... złoto i inne rzeczy. Nie ma sensu si
ę
sprzeciwia
ć
, bo tam gł
ę
boko s
ą
ich miliony. Raczej nie powstan
ą
przeciw ludziom,
ż
eby ich zniszczy
ć
, ale jak b
ę
d
ą
zmuszone mog
ą
zrobi
ć
du
ż
o. Nie znamy starych zakl
ęć
, aby si
ę
ich pozby
ć
, jak to
zrobili ludzie z Południowego Morza, a Kanakowle nigdy nie zdradz
ą
swoich sekretów.
Trzeba im składa
ć
ofiary i ró
ż
ne ozdoby dzikusów i dawa
ć
schronienie
w mie
ś
cie, jak b
ę
d
ą
chcieli, a wtedy zostawia nas w spokoju. Nie
trzeba dopu
ś
ci
ć
,
ż
eby obcy co
ś
podpatrzyli i opowiedzieli na
zewn
ą
trz. Wszyscy wierni — Porz
ą
dku Dagona — i dzieci nigdy nie umr
ą
,
tylko wróc
ą
do Matki Hydry i Ojca Dagona, od których wszyscy
pochodzimy... la! la! Cthulhu fhtagn! Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu
R'lyeh wgah-nagl fhtagn...
Stary Zadok zacz
ą
ł najwyra
ź
niej bredzi
ć
; wstrzymałem oddech. Biedak,
jakie
ż
ż
ałosne halucynacje powodował alkohol, a tak
ż
e nienawi
ść
do
rozkładu, obco
ś
ci i chorób w tym płodnym i skłonnym do wyobra
ź
ni
mózgu! Zacz
ą
ł teraz j
ę
cze
ć
, a łzy spływały po gł
ę
bokich bruzdach
policzków a
ż
na sam
ą
brod
ę
.
— Bo
ż
e, ja to wszystko widziałem, miałem pi
ę
tna
ś
cie lat... Mene,
mene, tekel, upharsin!... ludzi, co znikn
ę
li, i tych, co zostali
zabici... a tych, co opowiadali w Arkham albo Ipswich czy gdzie
indziej nazwali wariatami, jak i ty mnie teraz nazywasz... ale Bo
ż
e,
co ja widziałem... i mnie by zabili ju
ż
dawno za to, co wiem, ale
zło
ż
yłem pierwsza i drug
ą
przysi
ę
g
ę
Dagona, wi
ę
c i one mnie chroni
ą
,
chyba
ż
e ich s
ą
d by dowiódł,
ż
e mówi
ę
o znanych mi rzeczach
ś
wiadomie... ale nie zło
żę
trzeciej przysi
ę
gi... za nic w
ś
wiecie...
A potem znowu w czasie Wojny Domowej, kiedy dzieci urodzone w
czterdziestym szóstym zacz
ę
ły dorasta
ć
... to znaczy niektóre. Bałem
si
ę
... nigdy ju
ż
po tej strasznej nocy nie wygl
ą
dałem, nigdy ju
ż
nie
widziałem
ż
adnego z tych stworów... z bliska. Nigdy... Poszedłem na
wojn
ę
i
ż
ebym miał troch
ę
oleju w głowie, to bym nie wrócił i gdzie
ś
si
ę
osiedlił. Ale moi pisali,
ż
e nie jest
ź
le. Chyba to dlatego,
ż
e
po sze
ść
dziesi
ą
tym trzecim były w mie
ś
cie oddziały rz
ą
dowe. Po wojnie
znowu zrobiło si
ę
ź
le. Ludzi było coraz mniej... fabryki i sklepy
pozamykano... statki nie przypływały i przysta
ń
stan
ę
ła... kolej nie
chodziła... ale one... one nie przestały wpływa
ć
do rzeki i
wypływa
ć
... z tej przekl
ę
tej rafy szatana... i coraz wi
ę
cej okien na
poddaszach zabijano deskami i coraz wi
ę
cej hałasów było w domach,
cho
ć
wydawało si
ę
,
ż
e nikogo tam nie ma...
Ludzie w okolicy mówili o nas ró
ż
ne historie, pewnie słyszałe
ś
ich
du
ż
o, skoro mnie pytasz... historie o tym, co czasem udało im si
ę
zobaczy
ć
... i o tych dziwnych skarbach i klejnotach, co sk
ą
d
ś
si
ę
pojawiaj
ą
i jeszcze nie s
ą
stopione... ale nikt nie wie nic
konkretnego. Nikt w nic nie wierzy. Nazywaj
ą
to złotem z łupu
pirackiego i mówi
ą
,
ż
e ludzie z Innsmouth maj
ą
obc
ą
krew albo s
ą
nienormalni czy co
ś
w tym rodzaju. A ci, co tutaj
ż
yj
ą
, zniech
ę
caj
ą
obcych, jak mog
ą
, nie trzeba by
ć
ciekawym, zwłaszcza noc
ą
. Bestie
niszcz
ą
ludzi — konie nie s
ą
mułami — ale jak si
ę
wynosz
ą
, wtedy jest
w porz
ą
dku.
W czterdziestym szóstym kapitan Obed wzi
ą
ł sobie druga
ż
on
ę
, nikt jej
przedtem w mie
ś
cie nie widział. Niektórzy mówi
ą
,
ż
e nie chciał, ale
został przez nich zmuszony, jak ich zaprosił — miał z ni
ą
troje
dzieci — dwoje znikn
ę
ło wcze
ś
nie, a jedna dziewczyna, niepodobna do
nikogo, uczyła si
ę
w Europie. Obed podst
ę
pem wydał j
ą
za m
ąż
w Arkham
za faceta, co niczego nie podejrzewał. Teraz to ju
ż
nikt nie chce
mie
ć
do czynienia z nikim z Innsmouth. Barnabas Marsh, ten, co teraz
prowadzi rafineri
ę
, jest jego wnukiem po pierwszej
ż
onie, syn
Onesiphorusa, najstarszego syna Obeda, ale jego
ż
ona była jedn
ą
z
nich i nigdy jej si
ę
nigdzie nie widziało.
Teraz Barnabas jest ju
ż
zmieniony. Nie mo
ż
e zamkn
ąć
oczu i ma inny
kształt. Mówi
ą
,
ż
e jeszcze nosi ubranie, ale niedługo pójdzie do
wody. Mo
ż
e ju
ż
nawet próbował... czasami id
ą
w wod
ę
na krótko, zanim
pójd
ą
na dobre. Ju
ż
go nikt nie ogl
ą
dał jakie
ś
dziewi
ęć
albo dziesi
ęć
lat. Nie wiem, co czuje jego biedna
ż
ona... ona jest z Ipswich, nie
zlinczowali Barnabasa, jak si
ę
do niej zalecał pi
ęć
dziesi
ą
t lat temu.
Obed... on umarł w siedemdziesi
ą
tym ósmym i całe nast
ę
pne pokolenie
ju
ż
nie istnieje... dzieci z pierwszej
ż
ony nie
ż
yj
ą
, a reszta... Bóg
jeden wie...
Odgłos przypływu stawał si
ę
coraz silniejszy, mijał płaczliwy nastrój
starca, był coraz bardziej zal
ę
kniony i czujny. Co chwila przerywał
opowie
ść
i ogl
ą
dał si
ę
nerwowo przez rami
ę
w stron
ę
rafy, a cho
ć
wszystko, co mówił, wydało mi si
ę
absurdalne, mimo to i ja zacz
ą
łem
si
ę
czujnie rozgl
ą
da
ć
. Zadok dr
ż
ał teraz i jakby starał si
ę
doda
ć
sobie odwagi mówi
ą
c gło
ś
no:
— Hej, ty, czemu nic nie mówisz? Jak by ci si
ę
podobało
ż
ycie w tym
mie
ś
cie, gdzie wszystko gnije i umiera, a potwory czołgaj
ą
si
ę
,
becz
ą
, szczekaj
ą
i podskakuj
ą
w ciemnych piwnicach i na poddaszach,
wsz
ę
dzie, gdzie si
ę
obrócisz? No co? Podobałoby ci si
ę
, jakby
ś
tak co
noc słyszał wycie w ko
ś
ciołach i w budynku Porz
ą
dku Dagona i jakby
ś
wiedział, co oni tam robi
ą
? I jakby
ś
słuchał tego, co robi
ą
tam na
rafie w maju i we Wszystkich
Ś
wi
ę
tych? My
ś
lisz,
ż
e stary zwariował?
No co, mój panie, powiem ci,
ż
e to jeszcze nie najgorsze.
Zadok teraz ju
ż
naprawd
ę
krzyczał, a szale
ń
stwo w jego glosie
poruszyło mnie bardziej, ni
ż
bym sobie tego
ż
yczył.
— Nie wytrzeszczaj na mnie oczu... mówi
ę
ci,
ż
e Obed Marsh jest w
piekle i musi ju
ż
tam zosta
ć
! H
ę
, h
ę
... w piekle, mówi
ę
ci! Nie mo
ż
e
mnie dopa
ść
... niczego nie zrobiłem ani nic nikomu nie
powiedziałem...
Słuchaj, młody człowieku! Nawet jak nikomu nic nie powiedziałem, to
teraz to zrobi
ę
. Sied
ź
cicho i słuchaj... tego jeszcze nikomu nie
powiedziałem... mówiłem,
ż
e ju
ż
nigdy wi
ę
cej nie podgl
ą
dałem po
tamtej nocy... ale ja widziałem wszystko, tak samo jak wtedy!
Chcesz wiedzie
ć
, co jest takie okropne? Najgorsze jest nie to, co te
rybie diabły zrobiły, ale co zrobi
ą
. Przynosz
ą
ze sob
ą
do miasta
ró
ż
ne rzeczy od lat, ale teraz ju
ż
troch
ę
mniej. Domy na północ od
rzeki mi
ę
dzy morzem i Main Street s
ą
ich pełne — tych diabłów i tego,
co ze sob
ą
przynosz
ą
— a jak ju
ż
b
ę
d
ą
gotowe... mówi
ę
, jak ju
ż
b
ę
d
ą
gotowe... słyszałe
ś
kiedy o shoggoth?
Hej, słyszysz mnie? Mówi
ę
ci, wiem, jakie one s
ą
... widziałem je w
nocy, kiedy... eeh! ihaaa!...
O mało nie zemdlałem usłyszawszy krzyk starca pełen nieludzkiego
strachu. Jego oczy wpatrywały si
ę
w cuchn
ą
ce morze, a twarz stała si
ę
mask
ą
przera
ż
enia godn
ą
tragedii greckiej. Szponiaste palce mocno
wpił mi w rami
ę
, ale nie poruszył si
ę
, kiedy odwróciłem głow
ę
,
ż
eby
spojrze
ć
na to, co on widział.
Niczego jednak nie zauwa
ż
yłem, tylko wi
ę
kszy przypływ i
gwałtowniejsze falowanie w jednym miejscu, niezale
ż
nie od długich,
rozproszonych fal przybrze
ż
nych. Wtem Zadok zacz
ą
ł mnie szarpa
ć
,
odwróciłem si
ę
wi
ę
c w jego stron
ę
, trzepotał w l
ę
ku powiekami i
mamrotał co
ś
niewyra
ź
nie. Po chwili zacz
ą
łem łowi
ć
słowa wypowiadane
dr
żą
cym szeptem:
— Uciekaj st
ą
d uciekaj! Zobaczyły nas... uciekaj, jak ci
ż
ycie miłe!
Nie czekaj... one ju
ż
wiedz
ą
... Uciekaj... pr
ę
dko... z tego miasta
Nast
ę
pna ci
ęż
ka fala uderzyła o kruche mury starej przystani, a szept
starca znowu przerodził si
ę
w nieludzki, mro
żą
cy krew w
ż
yłach krzyk:
— Eeh! Ihaaa!...
Nim zd
ąż
yłem pozbiera
ć
rozbiegane my
ś
li, pu
ś
cił moje rami
ę
i rzucił
si
ę
jak oszalały w stron
ę
ulicy, kieruj
ą
c si
ę
na północ, obok ruin
magazynu.
Raz jeszcze spojrzałem na morze, ale nic tam nie zobaczyłem. A kiedy
znalazłem si
ę
na Water Street, nie było ju
ż
nawet
ś
ladu po Zadoku
Allenie.
IV
Nie jestem w stanie opisa
ć
, jaki ogarn
ą
ł mnie nastrój po tym
wyczerpuj
ą
cym epizodzie... szalonym i
ż
ałosnym, groteskowym i
strasznym. Sprzedawca ze spo
ż
ywczego sklepu przygotował mnie na to, a
jednak rzeczywisto
ść
okazała si
ę
zbyt oszałamiaj
ą
ca, pozostawiła mi
zam
ę
t w głowie. Opowie
ść
wydała mi si
ę
dziecinna, a mimo to
chorobliwy niepokój i strach Zadoka udzielił si
ę
i mnie, ł
ą
cz
ą
c si
ę
z
wcze
ś
niejsz
ą
ju
ż
odraz
ą
do tego miasta i jego wyniszczaj
ą
cej
wszystko, niepoj
ę
tej tajemnicy.
Postanowiłem pó
ź
niej zagł
ę
bi
ć
si
ę
w t
ę
opowie
ść
i wyłowi
ć
jakie
ś
ź
ródło historycznej alegorii, teraz jednak chciałem o tym wszystkim
zapomnie
ć
. Zrobiło si
ę
ju
ż
strasznie pó
ź
no, na moim zegarku była
7.15, a autobus do Arkham odje
ż
d
ż
ał z Town Square o ósmej. Starałem
si
ę
wi
ę
c my
ś
le
ć
raczej o rzeczach praktycznych i oboj
ę
tnych szybko
maszeruj
ą
c przez puste ulice w stron
ę
hotelu, w którym zostawiłem
walizk
ę
i w pobli
ż
u którego był przystanek autobusowy.
Cho
ć
złocisty blask pó
ź
nego popołudnia przydawał starym dachom i
rozpadaj
ą
cym si
ę
kominom uroku mistycznego pi
ę
kna i spokoju, co
chwila rozgl
ą
dałem si
ę
na wszystkie strony. Rad byłem,
ż
e si
ę
wkrótce
wydostan
ę
z tego cuchn
ą
cego i strasznego Innsmouth, a jeszcze
bardziej byłbym rad, gdybym mógł znale
źć
jaki
ś
inny
ś
rodek lokomocji
i nie musiał jecha
ć
z tym ponurym kierowc
ą
Sargentem. A jednak nie
pospieszyłem si
ę
, tak jak zamierzałem, bowiem w cichych zaułkach
pełno było ró
ż
nych ciekawych architektonicznych szczegółów, które
warto było zobaczy
ć
; i wydawało mi si
ę
,
ż
e bez trudu pokonam dalsz
ą
drog
ę
w ci
ą
gu pół godziny.
Spojrzawszy na plan, jaki miałem przy sobie, zdecydowałem si
ę
wraca
ć
inn
ą
drog
ą
, wybrałem wi
ę
c Marsh Street zamiast State Street. Na rogu
Fali Street dostrzegłem grupki szepcz
ą
cych co
ś
ukradkiem ludzi, a
kiedy znalazłem si
ę
na Town Square, okazało si
ę
,
ż
e ju
ż
cały tłum
zebrał si
ę
przy drzwiach Gilman House. Odniosłem wra
ż
enie,
ż
e
wszystkie wyłupiaste i nieruchome oczy wpatruj
ą
si
ę
we mnie, gdy
odbierałem w hotelu walizk
ę
. Marzyłem skrycie, aby nikt z tych
odpychaj
ą
cych ludzi nie okazał si
ę
moim współpasa
ż
erem.
Autobus z trzema pasa
ż
erami przytelepał si
ę
jeszcze przed ósm
ą
, a
stoj
ą
cy na chodniku osobnik o złym spojrzeniu zacz
ą
ł co
ś
szepta
ć
niewyra
ź
nie do kierowcy. Sargent wyj
ą
ł worek z poczt
ą
i plik gazet,
po czym wszedł do hotelu; natomiast pasa
ż
erowie — ci sami ludzie,
których widziałem rano, jak wysiedli w Newburyport — potoczyli si
ę
na
chodnik i gardłowym głosem zacz
ę
li rozmawia
ć
z jakim
ś
włócz
ę
g
ą
, przy
czym na pewno nie był to j
ę
zyk angielski. Wsiadłem do autobusu i
zaj
ą
łem to samo miejsce, co poprzednio, a wkrótce zjawił si
ę
Sargent
mamrocz
ą
c co
ś
swoim chrapliwym głosem w sposób szczególnie
odra
ż
aj
ą
cy.
Okazało si
ę
,
ż
e nie mam szcz
ęś
cia. Co
ś
si
ę
popsuło w silniku, mimo
ż
e
przybył tak punktualnie z Newburyport, i nie b
ę
dzie mógł odby
ć
podró
ż
y do Arkham. Nie było mo
ż
liwo
ś
ci naprawy tego wieczora, nie
było te
ż
ż
adnego innego
ś
rodka lokomocji ani do Arkham, ani do nik
ą
d.
Sargent wyraził
ż
al; niestety, musz
ę
przenocowa
ć
w hotelu. Koszt
b
ę
dzie na pewno niewielki, po prostu nie ma innej rady. Oszołomiony
t
ą
nagł
ą
przeszkod
ą
i przera
ż
ony my
ś
l
ą
,
ż
e mam sp
ę
dzi
ć
noc w tym
zrujnowanym i nieo
ś
wietlonym mie
ś
cie, wysiadłem z autobusu i wszedłem
ponownie do hotelu, gdzie ponury i dziwnie wygl
ą
daj
ą
cy recepcjonista,
pracuj
ą
cy na nocn
ą
zmian
ę
, poinformował mnie,
ż
e mog
ę
zaj
ąć
pokój 428
na przedostatnim pi
ę
trze — du
ż
y, ale bez bie
żą
cej wody — opłata
wynosi jeden dolar.
Cho
ć
słyszałem ju
ż
o tym hotelu w Newburyport, podpisałem si
ę
w
rejestrze i zapłaciłem dolara. Ponury recepcjonista wzi
ą
ł moj
ą
walizk
ę
i poprowadził mnie po trzeszcz
ą
cych schodach na trzecie
pi
ę
tro; wszystkie korytarze, które mijali
ś
my, zdawały si
ę
całkowicie
pozbawione
ż
ycia. Mój pokój, mroczny, o dwóch oknach, umeblowany
raczej prymitywnie, wychodził na pos
ę
pne podwórko, otoczone niskimi,
pustymi domami z cegły; z okien roztaczał si
ę
te
ż
widok na zniszczone
dachy ci
ą
gn
ą
ce si
ę
w kierunku zachodnim, a dalej ju
ż
na bagienny
krajobraz. W ko
ń
cu korytarza znajdowała si
ę
łazienka — niezbyt
przyjemny relikt ze star
ą
, marmurow
ą
umywalk
ą
i cynow
ą
wann
ą
, słab
ą
elektryczn
ą
ż
arówk
ą
i zbutwiało drewnian
ą
boazeri
ą
na
ś
cianach.
Było jeszcze widno, wyszedłem wi
ę
c na Town Square,
ż
eby zje
ść
gdzie
ś
obiad; zewsz
ą
d, jak zauwa
ż
yłem, obserwowali mnie przechodnie o
chorobliwym wygl
ą
dzie. Sklep spo
ż
ywczy był ju
ż
zamkni
ę
ty, musiałem
wi
ę
c wst
ą
pi
ć
do restauracji, od której przedtem stroniłem. Obsługiwał
j
ą
pochylony, w
ą
skogłowy m
ęż
czyzna o nieruchomych oczach oraz
dziewczyna z płaskim nosem i niewiarygodnie du
ż
ymi. szorstkimi
r
ę
kami. Z ulg
ą
stwierdziłem,
ż
e jedzenie, jakie tu podawano,
przyrz
ą
dzone było głównie z puszek i torebek. Zjadłem jarzynow
ą
zup
ę
z krakersami, po czym wróciłem do mego pos
ę
pnego pokoju w Gilman
House, wzi
ą
wszy po drodze z rozklekotanego stojaka przy biurku
recepcjonisty wieczorn
ą
gazet
ę
i jakie
ś
upstrzone muchami czasopismo.
Zapadł zmrok, zapaliłem wi
ę
c jedyn
ą
słab
ą
ż
arówk
ę
nad
ż
elaznym
łó
ż
kiem i zabrałem si
ę
do czytania. Starałem si
ę
czym
ś
zaj
ąć
, bo nie
chciałem rozmy
ś
la
ć
nad wynaturzonymi osobliwo
ś
ciami tego starego,
tajemniczego miasta, b
ę
d
ą
c w jego obr
ę
bie. Szalona opowie
ść
pijanego
Zadoka nie obiecywała przyjemnych snów, za wszelk
ą
cen
ę
chciałem
oddali
ć
od siebie wspomnienie jego dzikich, łzawych oczu.
Nie powinienem te
ż
zbytnio zastanawia
ć
si
ę
nad tym, co inspektor z
fabryki opowiadał kasjerowi w Newburyport o Gilman House i słyszanych
tu noc
ą
odgłosach ani o tej twarzy przystrojonej tiar
ą
we wrotach
krypty mrocznego ko
ś
cioła; twarzy, której okropie
ń
stwa nie byłem w
stanie zrozumie
ć
. Pewnie łatwiej byłoby mi oderwa
ć
si
ę
od tych
niepokoj
ą
cych my
ś
li, gdyby w moim pokoju nie cuchn
ę
ło tak strasznie
st
ę
chlizn
ą
, która na dodatek mieszała si
ę
jeszcze z wszechobecnym
rybim smrodem, a wszystko to razem nie pozwalało, niestety, zapomnie
ć
o
ś
mierci i rozkładzie.
Poza tym zaniepokoił mnie brak zasuwy przy drzwiach. Były po niej
ś
lady, najwyra
ź
niej niedawno została zdj
ę
ta. Pewnie si
ę
popsuła, jak
zreszt
ą
wi
ę
kszo
ść
rzeczy w tym rozlatuj
ą
cym si
ę
budynku. Rozejrzałem
si
ę
nerwowo i odkryłem zasuw
ę
przy szafie, która wydawała mi si
ę
tej
samej wielko
ś
ci, co zasuwa odj
ę
ta od drzwi. Z
ę
by si
ę
cho
ć
troch
ę
wyzwoli
ć
z niepokoju, jaki mn
ą
zawładn
ą
ł, postanowiłem przykr
ę
ci
ć
t
ę
zasuw
ę
do drzwi za pomoc
ą
podr
ę
cznego przyrz
ą
du spełniaj
ą
cego trzy
funkcje, mi
ę
dzy innymi
ś
rubokr
ę
tu, który zawsze nosiłem przy sobie
wraz z kluczem na kółku. Zasuwa doskonale pasowała do drzwi, doznałem
wi
ę
c prawdziwej ulgi,
ż
e mog
ę
si
ę
poło
ż
y
ć
w zamkni
ę
tym pokoju. Nawet
nie dlatego,
ż
e si
ę
czego
ś
obawiałem, ale po prostu w takim otoczeniu
ka
ż
de zabezpieczenie byłoby mile widziane. Podobne zasuwy znajdowały
si
ę
te
ż
na dwojgu bocznych drzwiach prowadz
ą
cych do s
ą
siednich pokoi
i te równie
ż
natychmiast zaryglowałem.
Nie rozebrałem si
ę
, postanowiłem bowiem czyta
ć
, dopóki nie ogarnie
mnie senno
ść
, i wtedy dopiero si
ę
poło
ż
y
ć
, zdj
ą
wszy tylko marynark
ę
,
kołnierzyk i buty. Wyj
ą
łem z walizki latark
ę
i wło
ż
yłem do kieszeni
spodni,
ż
ebym mógł spojrze
ć
na zegarek, je
ż
eli si
ę
w nocy przebudz
ę
.
A jednak wcale nie byłem senny; pochłoni
ę
ty ró
ż
nymi my
ś
lami
stwierdziłem z niepokojem,
ż
e bezwiednie czego
ś
nasłuchuj
ę
... czego
ś
,
co napełnia mnie l
ę
kiem, a czego nie potrafiłbym okre
ś
li
ć
. Opowie
ść
inspektora chyba jednak bardziej podziałała na moj
ą
wyobra
ź
ni
ę
,
ni
ż
bym si
ę
spodziewał. Znowu usiłowałem czyta
ć
, ale bezskutecznie.
Po pewnym czasie wydało mi si
ę
,
ż
e słysz
ę
skrzypienie schodów i kroki
na korytarzach i zacz
ą
łem si
ę
zastanawia
ć
, czy oznacza to,
ż
e
zajmowane s
ą
te
ż
nast
ę
pne pokoje. Nie dochodziły mnie jednak
ż
adne
inne głosy, natomiast uderzyło mnie,
ż
e skrzypienie jest jako
ś
bardzo
ukradkowe. Nie spodobało mi si
ę
to, wi
ę
c postanowiłem wcale si
ę
nie
kła
ść
do łó
ż
ka. Dziwni ludzie mieszkali w tym mie
ś
cie, no i podobno
coraz to kto
ś
st
ą
d znikał. Czy
ż
by to była jedna z tych ober
ż
y, w
których zabija si
ę
podró
ż
nych dla zdobycia ich pieni
ę
dzy? Na pewno
nie robiłem wra
ż
enia człowieka maj
ę
tnego. A mo
ż
e mieszka
ń
cy tego
miasta s
ą
a
ż
tak wrogo nastawieni do ciekawskich turystów? Czy
ż
by
moje jawne zwiedzanie i cz
ę
ste spogl
ą
danie na map
ę
wzbudziło ich
niech
ęć
? U
ś
wiadomiłem sobie,
ż
e musz
ę
by
ć
w strasznym napi
ę
ciu
nerwowym, skoro ledwo słyszalne skrzypienie schodów pobudziło mnie a
ż
do takich rozwa
ż
a
ń
, ale mimo to
ż
ałowałem,
ż
e nie mam przy sobie
jakiej
ś
broni.
Czuj
ą
c zm
ę
czenie, które nie miało nic wspólnego z senno
ś
ci
ą
,
zamkn
ą
łem drzwi od korytarza, wył
ą
czyłem
ś
wiatło i rzuciłem si
ę
na
twarde, niewygodne łó
ż
ko... w marynarce, kołnierzyku, butach, we
wszystkim, co miałem na sobie. W ciemno
ś
ci nawet najsłabszy odgłos
nocy pot
ę
gował si
ę
wielokrotnie i ogarn
ą
ł mnie jeszcze wi
ę
kszy
niepokój.
Ż
ałowałem,
ż
e zgasiłem
ś
wiatło, a jednocze
ś
nie bytem zbyt
zm
ę
czony,
ż
eby podnie
ść
si
ę
z łó
ż
ka i zapali
ć
. Po dłu
ż
szej,
przygn
ę
biaj
ą
cej przerwie dobiegło mnie skrzypienie schodów, a
nast
ę
pnie ciche, wyra
ź
ne odgłosy, zdaj
ą
ce si
ę
by
ć
potwierdzeniem
wszystkich moich obaw. Nie miałem ju
ż
w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e kto
ś
dobierał
si
ę
do moich drzwi kluczem — ostro
ż
nie, ukradkiem, dla próby.
Przera
ż
enie moje z powodu tak namacalnej grozy było zapewne troch
ę
złagodzone l
ę
kiem, jakiemu ju
ż
wcze
ś
niej uległem. Przez cały czas,
wła
ś
ciwie bez okre
ś
lonej przyczyny, zachowywałem czujno
ść
, co okazało
si
ę
korzystne w tej nowej i naprawd
ę
krytycznej sytuacji, bez wzgl
ę
du
na to, jak si
ę
sprawy dalej potocz
ą
. A jednak przej
ś
cie od przeczucia
grozy do jej urzeczywistnienia było niemałym szokiem i spadło na mnie
jak grom z nieba. Ani przez chwil
ę
nie przypuszczałem, aby to
gmeranie przy moich drzwiach mogło by
ć
tylko omyłk
ą
. Bytem gł
ę
boko
przekonany o złych zamiarach intruza i z kamiennym spokojem czekałem
na jego nast
ę
pne posuni
ę
cie.
Wkrótce ustało to ukradkowe docieranie si
ę
do moich drzwi, usłyszałem
za
ś
,
ż
e kto
ś
otwiera wytrychem przyległy pokój od strony północnej.
Nast
ę
pnie ten kto
ś
zacz
ą
ł próbowa
ć
zamek u drzwi ł
ą
cz
ą
cych si
ę
z moim
pokojem. Zasuwa jednak dobrze trzymała i po chwili usłyszałem
skrzypienie podłogi, kiedy maruder opuszczał pokój. Znowu dobiegło
mnie zgrzytanie zamka, nie budz
ą
ce w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e tym razem odbywa
si
ę
w pokoju od południa. Znowu próba otwarcia drzwi ł
ą
cz
ą
cych si
ę
z
moim pokojem i skrzypienie podczas wychodzenia. Teraz rozległo si
ę
trzeszczenie podłogi w hallu i na schodach prowadz
ą
cych w dół,
zrozumiałem wi
ę
c,
ż
e maruder zniech
ę
cił si
ę
pozamykanymi drzwiami i
odło
ż
ył dalsze poczynania na lepsze lub gorsze czasy, zale
ż
nie od
tego, co poka
ż
e przyszło
ść
.
Gotowo
ść
do podj
ę
cia działania dowodzi tylko,
ż
e pod
ś
wiadomie czego
ś
si
ę
l
ę
kałem i od paru godzin ju
ż
rozwa
ż
ałem mo
ż
liwo
ść
ucieczki. Od
pierwszego momentu czułem,
ż
e to niewidoczne dla mnie gmeranie przy
drzwiach stanowi niebezpiecze
ń
stwo, któremu nie powinienem stawia
ć
czoła, ale ucieka
ć
jak najszybciej. Pozostawało mi tylko jedno —
wydosta
ć
si
ę
z tego hotelu natychmiast, i to nie frontowymi schodami
i nie przez hall.
Wstałem cicho z łó
ż
ka i zapaliwszy latark
ę
chciałem wł
ą
czy
ć
lamp
ę
nad
łó
ż
kiem,
ż
eby powrzuca
ć
wszystkie swoje rzeczy do walizki. Okazało
si
ę
jednak,
ż
e pr
ą
d został wył
ą
czony. Jakie
ś
tajemnicze, złowieszcze
odgłosy przybrały teraz na sile, ale nie mogłem si
ę
zorientowa
ć
, co
to mo
ż
e by
ć
. Kiedy tak stałem zastanawiaj
ą
c si
ę
i wci
ąż
jeszcze
trzymaj
ą
c r
ę
k
ę
na nieczynnym kontakcie, usłyszałem jakie
ś
skrzypni
ę
cie podłogi o pi
ę
tro ni
ż
ej i wydało mi si
ę
,
ż
e wyra
ź
nie
dochodzi mnie echo rozmowy. Po chwili jednak nie byłem ju
ż
pewien,
czy jest to rzeczywi
ś
cie rozmowa, bo jakie
ś
chropawe poszczekiwanie i
rechotliwe pojedyncze sylaby zupełnie nie przypominały ludzkiej mowy.
Wtedy przypomniałem sobie to wszystko, co inspektor słyszał owej nocy
w tym zat
ę
chłym i zapowietrzonym budynku.
Wsun
ą
wszy do kieszeni latark
ę
, nało
ż
yłem kapelusz i na palcach
podszedłem do okien, aby rozwa
ż
y
ć
mo
ż
liwo
ść
ucieczki. Mimo wyra
ź
nych
zalece
ń
urz
ę
dowych odno
ś
nie bezpiecze
ń
stwa, po tej stronie hotelu nie
było
ż
adnego zej
ś
cia na wypadek po
ż
aru, nie pozostawało mi wi
ę
c nic
innego, jak tylko wyskoczy
ć
z drugiego pi
ę
tra wprost na wybrukowane
podwórko. Z prawej i lewej strony przylegały do hotelu jakie
ś
stare
budynki z cegły, których pochyle dachy zapewniały dogodn
ą
mo
ż
liwo
ść
ucieczki. Aby ich dosi
ę
gn
ąć
, musiałbym si
ę
znale
źć
o dwa pokoje
dalej, w jedn
ą
albo w druga stron
ę
, wi
ę
c zacz
ą
łem intensywniej
rozwa
ż
a
ć
swoje mo
ż
liwo
ś
ci.
Nie mogłem wyj
ść
na korytarz, bo natychmiast posłyszano by moje
kroki, nim bym zdołał otworzy
ć
drzwi do podanego pokoju. Mogłem wi
ę
c
jedynie sforsowa
ć
niezbyt solidne drzwi ł
ą
cz
ą
ce si
ę
z moim pokojem i
wywa
ż
y
ć
je ramieniem juk taranem, gdyby zamki i zasuwy stawiały opór.
Wydało mi si
ę
to mo
ż
liwe do wykonania, jako
ż
e wszystko w tym budynku
si
ę
rozpadało; ale zdawałem sobie spraw
ę
,
ż
e nie zdołam tego zrobi
ć
bezszelestnie. Mogłem jedynie liczy
ć
na to,
ż
e szybko si
ę
z tym
uporam i ze zdołam dobiec do okna, nim wrogie siły otworz
ą
wła
ś
ciwe
drzwi wytrychem. Drzwi na korytarz w moim pokoju zabarykadowałem
biurkiem, staraj
ą
c si
ę
to robi
ć
jak najciszej.
Zdawałem sobie spraw
ę
,
ż
e moje szans
ę
s
ą
niewielkie, i byłem
wła
ś
ciwie przygotowany na kl
ę
sk
ę
. Nawet je
ś
li si
ę
przedostan
ę
na
dach, nie rozwi
ąż
e to jeszcze problemu, bo musz
ę
przecie
ż
znale
źć
si
ę
na ziemi i uciec z miasta. Stan opuszczenia i rujnacji przyległych
budynków działał oczywi
ś
cie na moj
ą
korzy
ść
, a tak
ż
e spora ilo
ść
ś
wietlików na dachach ziej
ą
cych ciemno
ś
ci
ą
.
Wedle mojej mapy najdogodniejsza droga, któr
ą
mógłbym si
ę
wydosta
ć
z
miasta, znajdowała si
ę
od południowej strony, wobec tego zerkn
ą
łem na
drzwi pokoju od południa, ale, niestety, otwierały si
ę
w moj
ą
stron
ę
,
w zwi
ą
zku z czym niełatwo byłoby je sforsowa
ć
, jako
ż
e zasuwa była
zamkni
ę
ta i jeszcze dodatkowy zamek. Zrezygnowałem wi
ę
c z tego
kierunku i ostro
ż
nie przysun
ą
łem do drzwi łó
ż
ko,
ż
eby zablokowa
ć
ewentualny atak z tej strony. Drzwi do pokoju od północy otwierały
si
ę
na zewn
ą
trz i cho
ć
były zaryglowane od drugiej strony,
wiedziałem,
ż
e t
ę
dy musi prowadzi
ć
moja droga. Je
ś
li zdołałbym
dotrze
ć
na dachy na Paine Street i stamt
ą
d spu
ś
ci
ć
si
ę
na ziemi
ę
,
uciekłbym przez podwórko i przyległe albo znajduj
ą
ce si
ę
po drugiej
stronie budynki na Washington albo Bates Street, albo te
ż
wydostałbym
si
ę
na Polne Street i stamt
ą
d chyłkiem na Washington Street. W ka
ż
dym
razie starałbym si
ę
jak najszybciej wydosta
ć
z rejonu Town Square.
Wolałbym unikn
ąć
Paine Street ze wzgl
ę
du na znajduj
ą
c
ą
si
ę
tam remiz
ę
stra
ż
acka, która mo
ż
e by
ć
czynna przez cał
ą
noc.
Tak rozmy
ś
laj
ą
c spojrzałem na plugawe morze rozpadaj
ą
cych si
ę
dachów
o
ś
wietlonych teraz ksi
ęż
ycem ju
ż
wkl
ę
słym po pełni. Na prawo
przecinała panoram
ę
czarna linia wywozu, w którym płyn
ę
ła rzeka,
przylegały do
ń
niczym skorupiaki nieczynne fabryki i stacja kolejowa.
Dalej zardzewiałe szyny kolejowe i droga do Rowley wiodły przez
płaskie, bagniste tereny poznaczone wysepkami bardziej suchej ziemi,
porosłej karłowatymi zagajnikami. Po lewej stronie, bli
ż
ej mnie,
krajobraz był poznaczony strumieniami, a droga do Ipswich l
ś
niła
biało w blasku ksi
ęż
yca. Z tej strony hotelu nie mogłem jednak
dojrze
ć
drogi prowadz
ą
cej na południe, do Arkham, na któr
ą
si
ę
zdecydowałem.
Rozwa
ż
ałem, niepewny, kiedy byłoby najlepiej zaatakowa
ć
drzwi
prowadz
ą
ce w północnym kierunku i w jaki sposób mógłbym to zrobi
ć
jak
najciszej, kiedy ustały te dziwne odgłosy na ni
ż
szym pi
ę
trze, a
rozległo si
ę
ci
ęż
kie st
ą
panie po schodach. Przez małe okienko nad
drzwiami zamigotało
ś
wiatło, o po chwili dobiegło skrzypienie podłogi
na korytarzu. Doszły mnie jakie
ś
d
ź
wi
ę
ki, mo
ż
e to nawet były głosy,
po czym rozległo si
ę
mocne pukanie do moich drzwi.
Przez chwil
ę
wstrzymałem oddech i czekałem. Zdawała si
ę
upływa
ć
wieczno
ść
, a mdl
ą
cy zapach ryb tak si
ę
spot
ę
gował,
ż
e prawie stał si
ę
namacalny. Pukanie powtórzyło si
ę
, tym razem dłu
ż
ej i jeszcze
silniejsze. Był ju
ż
najwy
ż
szy czas, aby przyst
ą
pi
ć
do działania,
najpierw odsun
ą
łem zasuw
ę
drzwi do s
ą
siedniego pokoju i przygotowałem
si
ę
do ataku. Teraz ju
ż
rozlegało si
ę
pot
ęż
ne walenie do moich drzwi,
miałem wi
ę
c nadziej
ę
,
ż
e hałas, jaki ja zrobi
ę
, zostanie przez nich
samych zagłuszony. Zacz
ą
łem napiera
ć
lewym ramieniem z całych sił,
nie czuj
ą
c ani bólu, ani strachu. Drzwi stawiły opór wi
ę
kszy, ni
ż
przewidywałem, ale nie poddałem si
ę
. A tymczasem barabanienie do
moich wej
ś
ciowych drzwi nie ustawało.
Nareszcie pokonałem przeszkod
ę
, ale z takim hukiem, ze w korytarzu na
pewno musieli usłysze
ć
. Teraz ju
ż
i oni zacz
ę
li wywa
ż
a
ć
drzwi, a
jednocze
ś
nie brz
ę
czały złowieszczo klucze tak
ż
e i przy drzwiach od
korytarza przyległych pokoi. Pop
ę
dziłem natychmiast i zamkn
ą
łem
zasuw
ę
od wewn
ą
trz, nim jeszcze zdołali otworzy
ć
zamek. Jednak
ż
e
usłyszałem ju
ż
manewrowanie wytrychem w nast
ę
pnym pokoju, z którego
miałem wyskoczy
ć
przez okno na dach.
Ogarn
ę
ła mnie rozpacz, bo znalazłem si
ę
w pułapce. Mój strach si
ę
gał
ju
ż
prawie zenitu, nadaj
ą
c jakie
ś
niepoj
ę
te znaczenie
ś
ladom kurzu
widocznym w
ś
wietle przebłyskuj
ą
cym przez drzwi, do których kto
ś
si
ę
wła
ś
nie dobierał. Prawie
ż
e w bezwiednym odruchu, mimo poczucia
beznadziejno
ś
ci, ruszyłem do nast
ę
pnych drzwi, by je siła otworzy
ć
—
zakładaj
ą
c,
ż
e zewn
ę
trzne drzwi tego trzeciego pokoju podobnie jak i
w poprzednim s
ą
zamkni
ę
te — a nast
ę
pnie zamkn
ąć
zasuw
ę
od wewn
ą
trz,
nim jeszcze kto
ś
zdoła przekr
ę
ci
ć
zamek.
Szcz
ęś
cie mi dopisało, bo nie tylko
ż
e nie były zamkni
ę
te, ale nawet
troch
ę
uchylone. W mgnieniu oka znalazłem si
ę
przy drzwiach
wej
ś
ciowych tego pokoju blokuj
ą
c je ramieniem i kolanem, bo kto
ś
na
nie wła
ś
nie napierał. Drzwi si
ę
zatrzasn
ę
ły, a ja w mig przekr
ę
ciłem
zasuw
ę
, która była w całkiem dobrym stanie. Odetchn
ą
łem z ulg
ą
, a
wtedy stwierdziłem,
ż
e przestano dobija
ć
si
ę
do dwojga s
ą
siednich
drzwi, natomiast rozlega si
ę
łoskot przy wewn
ę
trznych drzwiach
zabarykadowanych łó
ż
kiem. A wi
ę
c gromada moich napastników wtargn
ę
ła
do pokoju od południa i rozpocz
ę
ła atak od wewn
ą
trz. Po chwili
wytrych zazgrzytał w nast
ę
pnych drzwiach od strony północnej, co
uprzytomniło mi,
ż
e niebezpiecze
ń
stwo jest ju
ż
bardzo blisko.
Wewn
ę
trzne drzwi do nast
ę
pnego pokoju były otwarte na o
ś
cie
ż
, nie
miałem jednak czasu na zabezpieczenie drzwi na korytarz. Mogłem
jedynie zamkn
ąć
wewn
ę
trzne drzwi na zasuw
ę
, a tak
ż
e wewn
ę
trzne drzwi
z drugiej strony, jedne zabarykadowa
ć
łó
ż
kiem, drugie biurkiem, a
umywalk
ą
zablokowa
ć
drzwi wej
ś
ciowe. Musiałem zawierzy
ć
takim
prowizorycznym barykadom i wydosta
ć
si
ę
przez okno na dach domu przy
Paine Street. W tym dramatycznym momencie strach, jaki mnie ogarn
ą
ł,
nie wypływał z tego,
ż
e nagle straciłem siły, by si
ę
broni
ć
, ale z
tego,
ż
e nikt spo
ś
ród moich napastników nie wydał z siebie jak dot
ą
d
ludzkiego głosu, dochodziło mnie tylko koszmarne dyszenie, kwiczenie
i ciche poszczekiwanie w dziwnych odst
ę
pach czasu.
Przesun
ą
łem meble i pomkn
ą
łem w stron
ę
okna, a wtedy usłyszałem
bezładn
ą
i szale
ń
cz
ą
gonitw
ę
po korytarzu w stron
ę
pokoju na północ
ode mnie, co
ś
wiadczyło o tym,
ż
e zrezygnowano z napa
ś
ci od południa.
Moi oponenci najwyra
ź
niej skoncentrowali siły przy słabych
wewn
ę
trznych drzwiach otwieraj
ą
cych si
ę
wprost na mnie. A na zewn
ą
trz
ksi
ęż
yc igrał na kalenicy domu znajduj
ą
cego si
ę
poni
ż
ej okna.
Stwierdziłem,
ż
e skok b
ę
dzie wielce ryzykowny, bo dach jest bardzo
spadzisty.
Wybrałem okno bli
ż
sze południowej strony, planuj
ą
c wyskoczy
ć
na dach,
a stamt
ą
d w jakie
ś
najdogodniejsze miejsce. Znalazłszy si
ę
ju
ż
w
którym
ś
z tych rozwalaj
ą
cych si
ę
budynków z cegły musz
ę
wzi
ąć
pod
uwag
ę
po
ś
cig. Miałem jednak nadziej
ę
, ze zanurz
ę
si
ę
w jednym z
licznych wokół podwórka i ziej
ą
cych pustk
ą
drzwi i wymkn
ę
si
ę
na
Washington Street, o potem ju
ż
uciekn
ę
z miasta kieruj
ą
c si
ę
na
południe.
Nagle rozległ si
ę
straszny łoskot u drzwi, które zacz
ę
ły puszcza
ć
w
zawiasach. Moi prze
ś
ladowcy posłu
ż
yli si
ę
wida
ć
jakim
ś
ci
ęż
kim
przedmiotem do wywa
ż
ania. Barykada z łó
ż
ka jednak nawet nie drgn
ę
ła,
miałem wi
ę
c jeszcze jedna szans
ę
,
ż
e zd
ążę
wyskoczy
ć
. Z boku okna
wisiały no grubym pr
ę
cie i mosi
ęż
nych kółkach ci
ęż
kie aksamitne
zasłony, był te
ż
wystaj
ą
cy uchwyt do zewn
ę
trznych okiennic. Otworzyła
si
ę
przede mn
ą
mo
ż
liwo
ść
bezpiecznego skoku. Szybko
ś
ci
ą
gn
ą
łem pr
ę
t
ze wszystkim, zaczepiłem dwa kółka z zasłonami na wystaj
ą
cym uchwycie
i sprawdziwszy,
ż
e wytrzymaj
ą
mój ci
ęż
ar, wyskoczyłem z okna i
spu
ś
ciłem si
ę
po zaimprowizowanej mi
ę
kkiej drabinie pozostawiaj
ą
c za
sob
ą
na zawsze te zwyrodniałe, widmowe kontury Gilman House.
Wyl
ą
dowałem bezpiecznie na obluzowanych łupkach spadzistego dachu i
bez po
ś
lizgni
ę
cia dotarłem do czarnego otworu
ś
wietlika. Spojrzałem
na okno, które pozostawiłem za sob
ą
, ale było w nim jeszcze ciemno,
tylko daleko na północy dostrzegłem po
ś
ród rozpadaj
ą
cych si
ę
kominów
złowieszczy odblask
ś
wiatła z budynku Porz
ą
dku Dagona, ko
ś
cioła
baptystów i kongregacjonalistów, na wspomnienie którego dreszcz mnie
przeszywał. Na podwórku było całkiem ciemno, nadarzała si
ę
wi
ę
c
szansa ucieczki, zanim powstanie alarm na du
żą
skal
ę
. Po
ś
wieciłem
latark
ą
w gł
ą
b
ś
wietlika, ale nie było tam
ż
adnych schodków. Nie
wydawał si
ę
jednak zbyt gł
ę
boki, wskoczyłem wi
ę
c do
ś
rodka na
zapylon
ą
podłog
ę
pełn
ą
porozrzucanych pudełek i beczek.
Było to miejsce upiorne, ale nie poddawałem si
ę
ju
ż
takim nastrojom,
tylko ruszyłem z miejsca w stron
ę
schodów, które odkryłem z pomoc
ą
latarki, zerkn
ą
wszy jednocze
ś
nie na zegarek — wskazywał godzin
ę
druga
po północy. Schody zatrzeszczały, ale wydały mi si
ę
stosunkowo mocne.
Pomkn
ą
łem na dół, min
ą
łem pierwsze pi
ę
tro, które przypominało raczej
stodoł
ę
. Panowała tu kompletna pustka, rozlegało si
ę
tylko echo moich
kroków. W jednym ko
ń
cu korytarza na dole dostrzegłem troch
ę
ja
ś
niejszy prostok
ą
t, przez który prowadziło wyj
ś
cie na Paine Street.
Skierowałem si
ę
w druga stron
ę
i znalazłem tam równie
ż
otwarte drzwi;
po pi
ę
ciu kamiennych schodkach wybiegłem na wybrukowane podwórko
poprzerastane traw
ą
.
Ksi
ęż
yc tutaj nie si
ę
gał, ale wyra
ź
nie widziałem przed sob
ą
drog
ę
i
nie musiałem posługiwa
ć
si
ę
latarka. W niektórych oknach Gilman House
paliło si
ę
słabe
ś
wiatło, wydawało mi si
ę
, ze słysz
ę
wewn
ą
trz jakie
ś
bezładne głosy. Posuwaj
ą
c si
ę
ostro
ż
nie w stron
ę
Washington Street
dostrzegłem po drodze kilka otwartych drzwi. Wybrałem najbli
ż
sze w
nadziei,
ż
e zdołam przej
ść
na drug
ą
stron
ę
. Korytarz spowity był
ciemno
ś
ci
ą
, dotarłem jednak do drugiego ko
ń
ca, ale okazało si
ę
,
ż
e
drzwi wychodz
ą
ce na ulic
ę
s
ą
mocno zaryglowane. Postanowiłem wi
ę
c
spróbowa
ć
w nast
ę
pnym budynku, ale na chwil
ę
przystan
ą
łem.
Z otwartych drzwi Gilman House wynurzył si
ę
tłum jakich
ś
postaci — z
chybocz
ą
cymi latarkami i pokrzykuj
ą
cy chrapliwie, ale na pewno nie w
j
ę
zyku angielskim. Poruszali si
ę
niepewnie, najwyra
ź
niej nie
wiedzieli, gdzie mnie szuka
ć
; mimo to skamieniałem z przera
ż
enia. Nie
widziałem ich wyra
ź
nie, ale ich człapanie i szuranie było nad wyraz
odra
ż
aj
ą
ce. Zdołałem Jednak zauwa
ż
y
ć
,
ż
e jedna z tych postaci miała
na sobie dziwaczne szaty, a na głowie, bez
ż
adnych w
ą
tpliwo
ś
ci,
wysok
ą
, dobrze mi znan
ą
tiar
ę
. Rozproszyli si
ę
po całym dziedzi
ń
cu, a
mnie ogarn
ą
ł jeszcze wi
ę
kszy strach. A je
ż
eli nie zdołam si
ę
wydosta
ć
z tego budynku na ulic
ę
? Odór rybi spot
ę
gował si
ę
, obawiałem si
ę
,
ż
e
zemdlej
ę
. Znowu zacz
ą
łem wymacywa
ć
jakie
ś
wyj
ś
cie na ulic
ę
i
napotkałem drzwi, które otworzyły si
ę
do pustego pokoju z zamkni
ę
tymi
okiennicami. Po
ś
wieciwszy latark
ą
stwierdziłem,
ż
e zdołam je
otworzy
ć
, i po chwili wyskoczyłem na zewn
ą
trz, zamkn
ą
wszy okiennice,
by zatrze
ć
za sob
ą
ś
lady.
Znajdowałem si
ę
teraz na Washington Street; nie dostrzegłem
ż
ywej
duszy ani
ż
adnego
ś
wiatła. zagl
ą
dał tu jedynie ksi
ęż
yc. Z kilku
stron, ale z pewnej odległo
ś
ci, dochodziły mnie jednak chropawe
głosy, kroki i jaki
ś
tupot, który w niczym nie przypominał kroków.
Nie miałem czasu do stracenia. Wskazówki kompasu prowadziły w
kierunku, który obrałem, tote
ż
zadowolony byłem,
ż
e wył
ą
czono na
ulicach
ś
wiatło, jak to si
ę
cz
ę
sto podczas ksi
ęż
ycowych nocy w
biedniejszych okr
ę
gach wiejskich zdarza. Dochodziły te
ż
jakie
ś
odgłosy od południa, ale mimo to nie zrezygnowałem z ucieczki w tym
kierunku. Po drodze b
ę
dzie na pewno niemało wej
ść
do pustych domów, w
których znajd
ę
schronienie, je
ś
li tylko dojrz
ę
ś
cigaj
ą
cych mnie
prze
ś
ladowców.
Posuwałem si
ę
szybko, bezszelestnie, wzdłu
ż
zrujnowanych domów. Bez
kapelusza, rozczochrany po uci
ąż
liwej ucieczce, nie mogłem przyci
ą
ga
ć
niczyjej uwagi. Nawet gdybym przypadkowo napotkał jakiego
ś
przechodnia, pewnie by mnie nie zauwa
ż
ył. Na Bates Street skryłem si
ę
w przepa
ś
cistym westybulu, gdy
ż
pojawiły si
ę
przede mn
ą
dwie
powłócz
ą
ce nogami postacie, ale wkrótce szedłem ju
ż
dalej zbli
ż
aj
ą
c
si
ę
do otwartej przestrzeni, gdzie Eliot Street przecinała uko
ś
nie
Washington Street na skrzy
ż
owaniu. Cho
ć
przedtem nie widziałem tego
miejsca, na mojej mapie wygl
ą
dało ono gro
ź
nie, ksi
ęż
yc z pewno
ś
ci
ą
b
ę
dzie miał tam swobodny dost
ę
p. Nie było jednak sensu zbacza
ć
z
drogi, bo musiałbym okr
ąż
a
ć
nara
ż
aj
ą
c si
ę
, by
ć
mo
ż
e, na jeszcze
wi
ę
ksz
ą
widoczno
ść
, a poza tym to by tylko opó
ź
niło moj
ą
ucieczk
ę
.
Postanowiłem wi
ę
c
ś
miało i otwarcie przekroczy
ć
plac na
ś
laduj
ą
c
powłóczysty krok mieszka
ń
ców Innsmouth, w nadziei,
ż
e nikogo, a
przynajmniej nikogo spo
ś
ród moich prze
ś
ladowców, nie spotkam po
drodze.
Nie orientowałem si
ę
, jak szeroki zakres ma po
ś
cig ani te
ż
jaki mu
przy
ś
wieca cel. Miasto zdawało si
ę
by
ć
niezwykle o
ż
ywione, ale byłem
przekonany,
ż
e wie
ść
o mojej ucieczce z Gilman House jeszcze si
ę
daleko nie rozniosła. Wkrótce musz
ę
si
ę
przedosta
ć
z Washington
Street na jaka
ś
inn
ą
ulic
ę
prowadz
ą
c
ą
na południe, gdy
ż
tajemnicza
gromada z hotelu bez w
ą
tpienia posuwa si
ę
za mn
ą
. Zostawiłem na pewno
ś
lady na zakurzonej podłodze w ostatnim budynku, odkryj
ą
wi
ę
c, w jaki
sposób wydostałem si
ę
na t
ę
ulic
ę
.
Tak jak si
ę
spodziewałem, cały plac zalany był ksi
ęż
ycem; po
ś
rodku
dostrzegłem co
ś
w rodzaju skwerku ogrodzonego
ż
elazn
ą
balustrad
ą
. Na
szcz
ęś
cie nikogo w pobli
ż
u nie było, ale od strony Town Square
dochodziło jakie
ś
dziwne buczenie czy te
ż
warkot. South Street była
szeroka i lekko opadała ku morzu, które było st
ą
d widoczne w całej
swej rozci
ą
gło
ś
ci. Miałem nadziej
ę
,
ż
e nikt mnie nie obserwował,
kiedy przechodziłem w pełnym blasku ksi
ęż
yca. Posuwałem si
ę
bez
przeszkód, nie słycha
ć
było, aby kto
ś
mnie szpiegował. Rozejrzawszy
si
ę
, bezwiednie zwolniłem kroku na chwil
ę
i zerkn
ą
łem w stron
ę
morza,
które, roz
ś
wietlone ksi
ęż
ycem, wygl
ą
dało wspaniale. W dali, za
falochronem, rysowała si
ę
niezbyt wyra
ź
nie ciemna linia Diabelskiej
Rafy, która mimo woli przypominała mi straszne opowie
ś
ci, jakie tu
usłyszałem — opowie
ś
ci, w których ta postrz
ę
piona skała stanowiła
prawdziwe wrota do królestwa niepoj
ę
tej grozy i nienormalnych
zjawisk.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, dostrzegłem na rafie migotanie
ś
wiatła. Nie myliłem si
ę
, nie było to złudzenie. Ogarn
ą
ł mnie l
ę
k,
niepohamowany i straszny. Wszystkie muskuły napr
ęż
yły si
ę
do
ucieczki, powstrzymała mnie tylko pod
ś
wiadoma ostro
ż
no
ść
i prawie
ż
e
hipnotyczne zafascynowanie. Co gorsza, rozbłysło te
ż
ś
wiatło z
wyniosłej kopuły Gilman House, skierowane na północny wschód, cała
seria analogicznych błysków, o innej cz
ę
stotliwo
ś
ci, które mogły by
ć
tylko sygnałami porozumiewawczymi.
Znowu zdałem sobie spraw
ę
, jak bardzo jestem tutaj na widoku,
ruszyłem wi
ę
c szybszym krokiem pozoruj
ą
c powłóczenie nogami, ale nie
spuszczaj
ą
c oka z tej diabelskiej, złowieszczej rafy, dopóki mogłem
j
ą
widzie
ć
. Nie miałem poj
ę
cia, co to wszystko oznacza, chyba
ż
e
miało zwi
ą
zek z dziwnymi obrz
ę
dami odbywaj
ą
cymi si
ę
na rafie albo te
ż
z jakim
ś
statkiem, który tam przycumował i z którego wyszła grupa
ludzi. Skr
ę
ciłem w lewo obok zapuszczonego trawnika, wci
ąż
jednak
zerkałem w stron
ę
oceanu l
ś
ni
ą
cego w letniej po
ś
wiacie ksi
ęż
yca i
obserwowałem tajemnicze błyski niezrozumiałych dla mnie
ś
wiateł
ostrzegawczych.
Wtedy to wła
ś
nie zawładn
ę
ło mn
ą
chyba najwi
ę
ksze przera
ż
enie,
przestałem nad sob
ą
panowa
ć
i pop
ę
dziłem jak oszalały na południe
obok ziej
ą
cych czerni
ą
drzwi i okien spogl
ą
daj
ą
cych jak rybie oczy na
tej pustynnej, koszmarnej ulicy. Kiedy spojrzałem uwa
ż
niej, okazało
si
ę
,
ż
e morze pomi
ę
dzy raf
ą
i brzegiem bynajmniej nie jest puste.
Wypełniał je g
ę
sty rój jakich
ś
postaci płyn
ą
cych w stron
ę
miasta;
mimo du
ż
ej odległo
ś
ci i b
ą
d
ź
co b
ą
d
ź
zaledwie przelotnego spojrzenia,
zauwa
ż
yłem,
ż
e podskakuj
ą
ce głowy i uderzaj
ą
ce w wod
ę
ramiona s
ą
mi
dziwnie obce, o wynaturzonych kształtach, których nie potrafiłbym
okre
ś
li
ć
ani z cał
ą
ś
wiadomo
ś
ci
ą
do niczego zakwalifikowa
ć
.
Zwolniłem szale
ń
czy p
ę
d, nim jeszcze znalazłem si
ę
przed jakim
ś
budynkiem, poniewa
ż
od lewej strony usłyszałem larum zorganizowanego
po
ś
cigu. Na Federal Street rozległy si
ę
kroki i jakie
ś
gardłowe
głosy, dochodził te
ż
warkot motoru. W jednej chwili mój plan uległ
całkowitej zmianie, bo je
ż
eli droga na południe została zablokowana,
to musz
ę
znale
źć
jaki
ś
inny sposób ucieczki z Innsmouth. Wsun
ą
łem si
ę
w jakie
ś
otwarte drzwi, zadowolony,
ż
e min
ą
łem o
ś
wietlon
ą
ksi
ęż
ycem
otwart
ą
przestrze
ń
, zanim moi prze
ś
ladowcy nadci
ą
gn
ę
li równoległ
ą
ulic
ą
.
Kolejne spostrze
ż
enie było mniej pocieszaj
ą
ce. Po
ś
cig odbywał si
ę
nast
ę
pn
ą
ulic
ą
; co prawda nie pod
ąż
ali za mn
ą
bezpo
ś
rednio i jak
dot
ą
d mnie nie dostrzegli, ale zastosowali konsekwentny plan odci
ę
cia
mi drogi. Mogło to oznacza
ć
, ze na wszystkich drogach wyj
ś
ciowych z
miasta rozstawili patrole, nie wiedzieli bowiem, któr
ą
wybior
ę
. Wobec
tego musz
ę
ucieka
ć
z dala od wszystkich dróg, ale jak to zrobi
ć
,
skoro cały okoliczny teren to bagna poprzecinane licznymi rzekami?
Zm
ą
ciło mi si
ę
w głowie, zarówno od poczucia beznadziejno
ś
ci, jak i
nagłego, spot
ę
gowanego przypływu rybiego smrodu.
Przypomniałem sobie o nieczynnej linii kolejowej do Rowley, która
miała mocne podkłady i zaro
ś
ni
ę
ta była traw
ą
, a prowadziła na
północny zachód od zdewastowanej stacji nad brzegiem w
ą
wozu. w którym
płyn
ę
ła rzeka. Istniała mo
ż
liwo
ść
,
ż
e nie uwzgl
ę
dni
ą
jej w swoim
planie po
ś
cigu, gdy
ż
opustoszały, pozarastany dzik
ą
ró
żą
teren
wydawał si
ę
nie do przebycia i było najmniej prawdopodobne, aby go
wybrał uciekinier. Wyra
ź
nie widziałem ten teren z okna hotelu i
orientowałem si
ę
, gdzie si
ę
znajduje. Znaczna cz
ęść
linii kolejowej
była niestety widoczna z drogi prowadz
ą
cej do Rowley, a tak
ż
e z wy
ż
ej
poło
ż
onych miejsc w samym mie
ś
cie, ale mog
ę
przecie
ż
skry
ć
si
ę
w
ś
ród
zaro
ś
li i czołgaj
ą
c si
ę
wydosta
ć
z tego miasta. W ka
ż
dym b
ą
d
ź
razie
była to dla mnie jedyna szansa ucieczki i nie pozostawało mi nic
innego, jak przyst
ą
pi
ć
do działania natychmiast.
W gł
ę
bi korytarza, w którym znalazłem schronienie, raz jeszcze
przyjrzałem si
ę
mapie przy
ś
wietle latarki. Najpierw nale
ż
ało si
ę
przedosta
ć
do stacji kolejowej, co było nie lada problemem; uznałem,
ż
e najbezpieczniej b
ę
dzie pój
ść
na Babson Street, potem na zachód do
Lafayette, dalej ju
ż
drog
ą
okr
ęż
n
ą
, a nie przecina
ć
placu, tak jak to
zrobiłem przed chwil
ą
. Potem z kolei trzeba si
ę
skierowa
ć
na północ i
zachód kr
ę
t
ą
drog
ą
przez ulice Lafayette, Bates, Adams i Bank — przy
czym ta ostatnia ci
ą
gn
ę
ła si
ę
wzdłu
ż
brzegu rzeki — i tak mo
ż
e zdołam
dotrze
ć
do nieczynnej, prawie ju
ż
w całkowitej ruinie stacji, któr
ą
widziałem z okna. Wybrałem prost
ą
drog
ę
do Babson Street, poniewa
ż
nie miałem ochoty przemierza
ć
otwartej przestrzeni ani te
ż
kierowa
ć
si
ę
na zachód ulic
ą
tak szerok
ą
jak South Street.
Rozejrzawszy si
ę
jeszcze raz uwa
ż
nie, przeszedłem na praw
ą
stron
ę
,
aby dosta
ć
si
ę
do Babson Street przez nikogo nie zauwa
ż
ony. Na
Federal Street wci
ąż
było gwarno, a kiedy si
ę
obejrzałem, wydało mi
si
ę
,
ż
e błysn
ę
ło
ś
wiatło tu
ż
koło budynku, przez który si
ę
przedostałem. Chc
ą
c jak najszybciej wydosta
ć
si
ę
z Washington Street
ruszyłem biegiem w nadziei,
ż
e nikt mnie tu nie dostrze
ż
e. Na
nast
ę
pnym rogu Babson Street ku memu przera
ż
eniu zobaczyłem,
ż
e jeden
z domów jest zamieszkany, o czym
ś
wiadczyły zasłony w oknach, ale w
ż
adnym nie paliło si
ę
ś
wiatło, udało mi si
ę
wi
ę
c przej
ść
obok
spokojnie.
Na Babson Street, krzy
ż
uj
ą
cej si
ę
z Federal Street, prze
ś
ladowcy
mogli mnie łatwo zauwa
ż
y
ć
, posuwałem si
ę
wi
ę
c tu
ż
przy samym murze
pochylonych i nierówno stoj
ą
cych budynków, dwukrotnie zatrzymuj
ą
c si
ę
w pustych drzwiach, gdy wydało mi si
ę
,
ż
e hałas si
ę
wzmaga. Przede
mn
ą
znowu otwierała si
ę
wolna przestrze
ń
o
ś
wietlona ksi
ęż
ycem, ale
nie musiałem jej przemierza
ć
. Kiedy zatrzymałem si
ę
po raz drugi,
zauwa
ż
yłem,
ż
e odgłosy tym razem dochodz
ą
z innego kierunku, i
ujrzałem mkn
ą
cy przez otwart
ą
przestrze
ń
motocykl wprost ku Eliot
Street, krzy
ż
uj
ą
cej si
ę
z Babson i Lafayette.
Kiedy tak patrzyłem dławi
ą
c si
ę
nagłym i silnym powiewem rybiego
smrodu, zobaczyłem gromad
ę
dzikich, skulonych postaci zmierzaj
ą
cych
wielkimi susami i powłócz
ą
cym krokiem w tym samym kierunku; była to
wi
ę
c grupa maj
ą
ca pełni
ć
stra
ż
przy drodze do Ipswich, b
ę
d
ą
cej
przedłu
ż
eniem Eliot Street. Dwie postacie miały na sobie lu
ź
ne szaty,
a na głowach diademy l
ś
ni
ą
ce w po
ś
wiacie ksi
ęż
yca. Chód tych postaci
był tak dziwny,
ż
e a
ż
zimny dreszcz mnie przeszedł, miałem nawet
wra
ż
enie,
ż
e nie id
ą
, a podskakuj
ą
.
Ruszyłem dalej dopiero wtedy, gdy cała ta gromada znikn
ę
ła mi z pola
widzenia. Skr
ę
ciłem w Lafayette i min
ą
łem szybko Eliot Street bacz
ą
c,
czy jacy
ś
spó
ź
nieni prze
ś
ladowcy nie zmierzaj
ą
w tym kierunku. Od
strony Town Square dochodziły rechocz
ą
ce i gwarne głosy, ale na
nikogo si
ę
nie natkn
ą
łem. Najbardziej si
ę
obawiałem przej
ś
cia przez
szerok
ą
i o
ś
wietlon
ą
ksi
ęż
ycem South Street z widokiem na morze,
musiałem jednak podda
ć
si
ę
ci
ęż
kiej próbie. Tutaj mogli mnie łatwo
wy
ś
ledzi
ć
, nawet ci, którzy pilnowali Eliot Street, te
ż
mogli mnie tu
wypatrzy
ć
. Postanowiłem zwolni
ć
tempo i przej
ść
powłócz
ą
c nogami jak
tubylcy.
Kiedy znowu roztoczył si
ę
przede mn
ą
widok na morze — tym razem z
prawej strony — postanowiłem nie patrze
ć
w tym kierunku, ale nie
mogłem si
ę
powstrzyma
ć
i zerkn
ą
łem w bok, nie zapominaj
ą
c o
powłóczeniu nogami. Niestety, nie zobaczyłem statku, a łudziłem si
ę
,
ż
e przypłyn
ą
ł. Zauwa
ż
yłem natomiast mał
ą
łód
ź
wiosłow
ą
płyn
ą
c
ą
do
opuszczonej przystani, a zapełnion
ą
czym
ś
, przykrytym brezentem.
Wio
ś
larze, cho
ć
z daleka niezbyt dokładnie widoczni, wygl
ą
dali jednak
odra
ż
aj
ą
co. Dostrzegłem te
ż
paru pływaków; na dalekiej, czarnej rafie
ś
wieciło teraz słabe, ale jednostajne
ś
wiatełko, ju
ż
nie migaj
ą
ce
ostrzegawczo, o do
ść
dziwnym kolorze, którego nie potrafiłbym
okre
ś
li
ć
. Ponad spadzistymi dachami, na prawo ode mnie jarzyła si
ę
wysoka kopuła Gilman House, poza tym jednak panowała kompletna
ciemno
ść
. Zapach ryb, złagodzony na moment łaskaw
ą
bryz
ą
, znowu
uderzył mnie w nozdrza z cał
ą
sił
ą
.
Nim zd
ąż
yłem przej
ść
ulic
ę
, usłyszałem gwar na Washington Street od
strony północnej. Dotarli wła
ś
nie do otwartej przestrzeni, sk
ą
d
ujrzałem niepokoj
ą
cy obraz morza rozjarzonego ksi
ęż
ycem. Znajdowali
si
ę
ju
ż
całkiem blisko, a widok ich zwierz
ę
co wynaturzonych twarzy i
pochylonych postaci posuwaj
ą
cych si
ę
jakim
ś
nieludzkim krokiem, a
przypominaj
ą
cych gromad
ę
psów, zupełnie mnie przeraził. Jeden z nich
poruszał si
ę
zupełnie jak małpa, dotykaj
ą
c długimi r
ę
koma ziemi;
jaki
ś
inny w lu
ź
nych szatach i z tiar
ą
na głowie — zdawał si
ę
posuwa
ć
skokami. To wła
ś
nie t
ę
gromad
ę
widziałem wtedy na podwórzu Gilman
House, byli najbli
ż
si mego tropu. Poniektórzy patrzyli w moj
ą
stron
ę
,
co mnie napełniło strasznym l
ę
kiem, jeszcze bardziej wi
ę
c zacz
ą
łem
udawa
ć
to ich powłóczenie nogami. Do dzi
ś
nie wiem, czy rzeczywi
ś
cie
mnie wtedy dostrzegli. Je
ż
eli tak było, to moja strategia ich
zmyliła, bo nie zmienili swojego kursu, tylko posuwali si
ę
dalej,
rechotliwie bełkoc
ą
c, a tak obrzydliwie,
ż
e nie mogłem si
ę
w tym
rozezna
ć
.
Znalazłszy si
ę
znów w mroku, zacz
ą
łem biec truchtem obok pochylonych
domów spogl
ą
daj
ą
cych pustymi oknami w ciemn
ą
noc. Przeszedłem na
drug
ą
stron
ę
ulicy, skr
ę
ciłem na najbli
ż
szym rogu w Bates Street,
kryj
ą
c si
ę
w cieniu budynków od południowej strony. Min
ą
łem dwa domy,
w których zna
ć
było
ś
lady
ż
ycia, w jednym paliło si
ę
nawet
ś
wiatło w
górnych oknach, ale nie natkn
ą
łem si
ę
na
ż
adn
ą
przeszkod
ę
. Kiedy
skr
ę
ciłem na Adams Street, poczułem si
ę
troch
ę
bezpieczniej, ale
wkrótce zamarłem, bo tu
ż
przede mn
ą
wytoczył si
ę
z drzwi jaki
ś
człowiek. Zbyt był jednak pijany, aby mógł stanowi
ć
dla mnie
zagro
ż
enie, i tak dotarłem bezpiecznie do magazynów składowych na
Bank Street, b
ę
d
ą
cych w zupełnej ruinie.
Na tej wymarłej ulicy ci
ą
gn
ą
cej si
ę
wzdłu
ż
rzeki wszystko wydawało
si
ę
zastygłe, a szum wodospadów zagłuszał moje kroki. Do stacji
musiałem przebiec jeszcze kawałek drogi, za
ś
mury wielkich magazynów
wygl
ą
dały straszniej ni
ż
mieszkalne domy. Nareszcie ujrzałem przed
sob
ą
star
ą
stacj
ę
z arkadami — a wła
ś
ciwie jej n
ę
dzne resztki — i
ruszyłem prosto w kierunku szyn zaczynaj
ą
cych si
ę
no drugim jej
ko
ń
cu.
Były zardzewiałe, cho
ć
jeszcze w niezłym stanie, podkłady przegniły,
ale nie wszystkie. Po takiej drodze ogromnie trudno było porusza
ć
si
ę
swobodnie, a tym bardziej biec, ale jako
ś
sobie radziłem. Przez
pewien czas szyny prowadziły przez długi, kryty most nad zawrotnej
gł
ę
boko
ś
ci przepa
ś
ci
ą
. Moje dalsze kroki uzale
ż
nione były od stanu
mostu. Je
ż
eli oka
ż
e si
ę
to mo
ż
liwe, przejd
ę
po nim, a je
ś
li b
ę
dzie w
bardzo złym stanie, musz
ę
podj
ąć
ryzyko dalszej w
ę
drówki ulic
ą
i
przedosta
ć
si
ę
przez najbli
ż
szy, nieuszkodzony most przy
autostradzie.
Ten ogromny stary most, długi jak stodoła, ja
ś
niał widmowo w blasku
ksi
ęż
yca i stwierdziłem,
ż
e par
ę
kroków dalej podkłady s
ą
całkiem
solidne. Wszedłem przy
ś
wiecaj
ą
c sobie latark
ą
i omal nie zwaliła mnie
z nóg chmara nietoperzy, która zerwała si
ę
z gło
ś
nym trzepotem. W
połowie drogi znajdowała si
ę
gro
ź
na wyrwa mi
ę
dzy podkładami, na widok
której zawahałem si
ę
, czy zdołam j
ą
pokona
ć
, jednak
ż
e zaryzykowałem,
wykonałem desperacki skok, który na szcz
ęś
cie si
ę
udał.
Z rado
ś
ci
ą
powitałem ksi
ęż
yc, kiedy wreszcie wydostałem si
ę
z tego
makabrycznego tunelu. Stare szyny przecinały River Street na
przeje
ź
dzie kolejowym i natychmiast skr
ę
cały w pole, na którym ju
ż
coraz słabiej czuło si
ę
ten niezno
ś
ny zapach ryb. G
ę
ste poszycie
chwastów i dzikiej ró
ż
y kryło mnie całkowicie, ale ubranie miałem w
strz
ę
pach. Rad jednak byłem,
ż
e si
ę
tutaj znalazłem, bo w razie
pogoni, miałem tu dobre schronienie. Byłem
ś
wiadomy,
ż
e wi
ę
ksza cz
ęść
trasy, któr
ą
przemierzałem, musiała by
ć
widoczna z drogi prowadz
ą
cej
do Rowley.
Wkrótce pojawiły si
ę
bagna, a przez nie wiodła jedna tylko
ś
cie
ż
ka na
niskim, trawiastym nasypie, ale zaro
ś
la nie były tu ju
ż
tak g
ę
ste.
Natkn
ą
łem si
ę
teraz na co
ś
w rodzaju wyspy troch
ę
wy
ż
ej poło
ż
onej,
któr
ą
szyny przecinały w płytkim, otwartym wykopie, zaro
ś
ni
ę
tym
krzakami i je
ż
ynami. Bardzo si
ę
ucieszyłem,
ż
e przynajmniej tutaj
mog
ę
si
ę
skry
ć
, bo wedle tego, co widziałem z okna hotelu, w tym
miejscu szosa do Rowley biegła bardzo blisko. Na ko
ń
cu wykopu szyny
przecinały
ś
cie
ż
k
ę
i zbaczały na bezpieczn
ą
odległo
ść
. Tymczasem
jednak musiałem zachowa
ć
daleko id
ą
c
ą
ostro
ż
no
ść
. Byłem pewien,
ż
e
jak do tej pory szyny kolejowe nie zostały obj
ę
te patrolem.
Nim zanurzyłem si
ę
w wykop kolejowy, obejrzałem si
ę
za siebie, ale
nie dostrzegłem moich prze
ś
ladowców. Stare wie
ż
yce i dachy Innsmouth
wspaniale i nieziemsko l
ś
niły w magicznym
ż
ółtym
ś
wietle ksi
ęż
yca i
mimo woli pomy
ś
lałem, jak pi
ę
knie musiały wygl
ą
da
ć
w dawnych dniach,
nim miasto zostało okryte mrokiem tajemnicy. Ale kiedy spojrzałem w
gł
ą
b l
ą
du, uwag
ę
moj
ą
przykuło co
ś
, co mnie zaniepokoiło, i przez
chwil
ę
zastygłem w bezruchu. Zobaczyłem — a mo
ż
e tylko tak mi si
ę
zdawało — jakby jakie
ś
dziwne falowanie daleko na południu; doszedłem
do wniosku,
ż
e na poziomie drogi do Ipswich wyłania si
ę
z miasta
jaka
ś
ogromna horda. Odległo
ść
była du
ż
a, nie mogłem wi
ę
c nic dojrze
ć
dokładnie, ale nie podobał mi si
ę
wygl
ą
d tej poruszaj
ą
cej si
ę
kolumny. Był to ruch zanadto rozfalowany, a odblask zbyt jaskrawy w
promieniach zachodz
ą
cego ksi
ęż
yca. Odnosiłem wra
ż
enie,
ż
e słysz
ę
te
ż
jakie
ś
odgłosy — mimo
ż
e wiatr wiał w przeciwnym kierunku — odgłosy
zwierz
ę
cego skrobania i wrzasków jeszcze gorszych ni
ż
te, które
niedawno słyszałem. Przez głow
ę
przemkn
ę
ły mi najrozmaitsze domysły,
niezbyt przyjemne. Mimo woli pomy
ś
lałem o tych najprzeró
ż
niejszych
typach ludzkich w Innsmouth, ukrytych podobno w rozpadaj
ą
cych si
ę
ju
ż
starych kanałach przy nadbrze
ż
u. Pomy
ś
lałem te
ż
o grupie pływaków,
których dostrzegłem na morzu. Szacuj
ą
c t
ę
gromad
ę
widoczn
ą
z daleko,
jak równie
ż
wszystkie te, które pokrywały teraz okoliczne drogi,
doszedłem do wniosku,
ż
e liczba
ś
cigaj
ą
cych mnie jest o wiele za du
ż
a
jak na tak wyludnione miasto.
Sk
ą
d wzi
ę
ły si
ę
te wielkie tłumy? Czy
ż
by stare, niezaplombowane
kanały zapełnione były pokr
ę
tnym, nie przynale
żą
cym do
ż
adnej
kategorii i przez nikogo nie podejrzewanym
ż
yciem? A mo
ż
e
rzeczywi
ś
cie jaki
ś
niewidzialny statek przywiózł cały legion
nieznanych przybyszów na t
ę
piekieln
ą
raf
ę
? Kim s
ą
wobec tego?
Dlaczego si
ę
tutaj znale
ź
li? Je
ż
eli taka kolumna obcych przybyszów
grasowała na drodze do Ipswich, to czy patrole na innych drogach te
ż
zostały wzmocnione?
Wszedłem w zaro
ś
la wykopu kolejowego i posuwałem si
ę
powolnym
krokiem, gdy nagle znowu spowił mnie ci
ęż
ki, odra
ż
aj
ą
cy zapach ryb.
Czy
ż
by wiatr zmienił kierunek na wschodni, wiej
ą
cy wprost od morza w
stron
ę
miasta? Pewnie tak, bo teraz usłyszałem jakie
ś
gardłowe
pomruki z tamtej wła
ś
nie strony, dot
ą
d zupełnie cichej. Dochodziły
mnie jeszcze inne odgłosy — co
ś
w rodzaju zbiorowego trzepotania i
tupotu, które pobudzały wyobra
ź
ni
ę
do granic wytrzymało
ś
ci. Nie
mogłem si
ę
pozby
ć
jakich
ś
pozbawionych logiki my
ś
li na temat tej
nieprzyjemnie faluj
ą
cej kolumny na drodze do Ipswich.
Po chwili smród i gwar nasiliły si
ę
jeszcze bardziej, wi
ę
c
zatrzymałem si
ę
dr
żą
c na całym ciele, rad,
ż
e mam kryjówk
ę
w wykopie.
Przypomniałem sobie,
ż
e wła
ś
nie tutaj droga do Rowley podchodzi
bardzo blisko do starej linii kolejowej, tu
ż
przed skrzy
ż
owaniem i
zakr
ę
tem na zachód. Co
ś
si
ę
poruszało wzdłu
ż
tej drogi, poło
ż
yłem si
ę
wi
ę
c płasko, a
ż
przejdzie i zniknie. Wdzi
ę
czny byłem niebiosom,
ż
e te
kreatury nie maj
ą
ze sob
ą
psów do tropienia — pewnie zreszt
ą
byłoby
to niemo
ż
liwe na terenie tak cuchn
ą
cym rybami. Przycupn
ą
wszy po
ś
ród
krzaków w piaszczystym dole czułem si
ę
raczej bezpieczny, cho
ć
wiedziałem,
ż
e moi prze
ś
ladowcy b
ę
d
ą
przechodzi
ć
naprzeciwko mnie w
odległo
ś
ci nie wi
ę
kszej ni
ż
pi
ęć
dziesi
ą
t metrów. Mog
ę
ich zobaczy
ć
,
ale oni mnie nie zauwa
ż
a, chyba ze przez jaki
ś
niefortunny przypadek.
A jednak wzdragałem si
ę
przed ich widokiem. Widziałem przed sob
ą
z
bliska o
ś
wietlony ksi
ęż
ycem teren, przez który b
ę
d
ą
przechodzi
ć
, i
pomy
ś
lałem,
ż
e to miejsce mo
ż
e ulec bezpowrotnemu ska
ż
eniu. S
ą
to,
by
ć
mo
ż
e, najbardziej zwyrodniałe istoty miasta Innsmouth, których
lepiej byłoby nie zachowa
ć
w pami
ę
ci.
Smród stał si
ę
nie do zniesienia, a hałas był nieprzerwanym
harmiderem rechotu, ujadania i poszczekiwania, co wzi
ą
wszy razem
bynajmniej nie przypominało ludzkiej mowy. Czy
ż
by to rzeczywi
ś
cie
były głosy
ś
cigaj
ą
cych mnie prze
ś
ladowców? A mo
ż
e jednak maj
ą
ze sob
ą
psy? Nie udało mi si
ę
zauwa
ż
y
ć
ż
adnych zwierz
ą
t w Innsmouth. Trzepot
i szuranie niemal mnie ogłuszały, uznałem,
ż
e chyba nie zdołam
spojrze
ć
na te zdegenerowane stwory. Postanowiłem przez cały czas
trzyma
ć
oczy zamkni
ę
te, dopóki wszystkie te odgłosy nie oddal
ą
si
ę
na
zachód. Horda znajdowała si
ę
ju
ż
w pobli
ż
u — powietrze przesycone
było ich ostrym warczeniem, a ziemia a
ż
si
ę
trz
ę
sła od kroków
stawianych w niespotykanym rytmie. Dech mi prawie zaparło i cał
ą
sił
ą
woli nie otwierałem oczu.
Nawet teraz nie mog
ę
powiedzie
ć
, czy to, co nast
ą
piło, było straszn
ą
rzeczywisto
ś
ci
ą
, czy te
ż
koszmarn
ą
halucynacj
ą
. Pó
ź
niejsza
działalno
ść
rz
ą
du — na skutek moich pełnych przera
ż
enia pró
ś
b —
potwierdza straszn
ą
prawd
ę
. Ale czy
ż
halucynacja nie mo
ż
e si
ę
zdarzy
ć
pod wpływem hipnotycznego czaru, jaki rzuca to stare, widmowe miasto?
Miejsca takie maj
ą
dziwne wła
ś
ciwo
ś
ci, a spu
ś
cizna obł
ą
ka
ń
czej
legendy mo
ż
e działa
ć
na wyobra
ź
ni
ę
nie tylko jednego człowieka,
zwłaszcza po
ś
ród wymarłych, cuchn
ą
cych ulic, zbutwiałych dachów i
krusz
ą
cych si
ę
wie
ż
yc. Czy
ż
nie jest to mo
ż
liwe,
ż
e
ź
ródło obecnego,
a tak zara
ź
liwego szale
ń
stwa czai si
ę
w gł
ę
biach tego widma, jakie
roztacza si
ę
nad Innsmouth? Któ
ż
mo
ż
e by
ć
pewien rzeczywisto
ś
ci po
wysłuchaniu opowie
ś
ci starego Zadoka Allena? Funkcjonariusze rz
ą
dowi
nie znale
ź
li biednego Zadoka ani nawet
ż
adnego po nim
ś
ladu. Gdzie
ko
ń
czy si
ę
szale
ń
stwo, a zaczyna rzeczywisto
ść
? Czy
ż
nie jest
mo
ż
liwe,
ż
e nawet ten mój ostatni strach i wizje były po prostu
złudzeniem?
Musz
ę
jednak opowiedzie
ć
, co widziałem, jak mi si
ę
zdaje, owej nocy w
blasku szyderczego ksi
ęż
yca na drodze do Rowley, tu
ż
na wprost
siebie, kiedy le
ż
ałem po
ś
ród krzaków dzikiej ró
ż
y, w pustym wykopie
kolejowym. Oczywi
ś
cie nie dotrzymałem postanowienia,
ż
e nie otworz
ę
oczu. Z góry było to skazane na niepowodzenie, bo kto by ule
ż
ał z
zamkni
ę
tymi oczami, kiedy cały legion pochylonych, ujadaj
ą
cych
stworów nieznanego pochodzenia przesuwał si
ę
z rozgło
ś
nym trzepotem
zaledwie w odległo
ś
ci pi
ęć
dziesi
ę
ciu metrów?
Wydawało mi si
ę
,
ż
e jestem przygotowany na najgorsze, i rzeczywi
ś
cie
powinienem by
ć
, zwa
ż
ywszy na to, co ju
ż
przedtem widziałem. Inni moi
prze
ś
ladowcy byli niesamowicie wynaturzeni, nie powinienem wi
ę
c mie
ć
oporów, aby zobaczy
ć
równie
ż
i te postacie, w których nie było nawet
ś
ladu normalno
ś
ci. Nie otworzyłem jednak oczu, dopóki nie rozległ si
ę
ochrypły jazgot na wprost mnie. Zdałem sobie spraw
ę
,
ż
e długi sznur
tych stworów musi by
ć
widoczny w miejscu, gdzie zbocze wykopu ł
ą
czy
si
ę
z drog
ą
przecinaj
ą
c
ą
trakt, wtedy ju
ż
nie potrafiłem si
ę
oprze
ć
pokusie, bez wzgl
ę
du na to, jaka potworno
ść
objawi mi łypi
ą
cy
po
żą
dliwym okiem ksi
ęż
yc.
Był to koniec — koniec wszystkiego, co pozostało mi w
ż
yciu na tej
ziemi, koniec spokoju i wiary w integralno
ść
przyrody z ludzkim
umysłem. Wszystko, co mogłem sobie wyobrazi
ć
— nawet to, co
zawdzi
ę
czam obł
ą
ka
ń
czej opowie
ś
ci Zadoka w sensie dosłownym — nie
dałoby si
ę
porówna
ć
z t
ą
demoniczn
ą
, blu
ź
niercz
ą
wprost
rzeczywisto
ś
ci
ą
, jak
ą
ujrzałem, czy te
ż
wydawało mi si
ę
,
ż
e ujrzałem.
Na razie tylko o tym wspominam, pó
ź
niej musz
ę
opisa
ć
ju
ż
bez osłonek.
Mo
ż
liwe to, aby nasza planeta spłodziła co
ś
takiego i aby ludzkie oko
naprawd
ę
ogl
ą
dało to, co dotychczas znane było tylko rozgor
ą
czkowanej
fantazji i nie maj
ą
cej znaczenia legendzie?
A jednak widziałem ich, ci
ą
gn
ą
cych niezliczonym strumieniem — w
ś
ród
trzepotu, podskoków, rechotania i beczenia — przy widmowym ksi
ęż
ycu w
groteskowej, zło
ś
liwej sarabandzie niesamowitej nocnej mary.
Niektórzy mieli po głowie wysokie tiary z tego nieznanego biało-
złotego metalu... inni jakie
ś
dziwne szaty... a jeden, id
ą
cy na
czele, ubrany był w niesamowity, czarny płaszcz i spodnie w paski,
miał te
ż
filcowy kapelusz zatkni
ę
ty na czym
ś
, co pozbawione było
kształtu, a co miało by
ć
głowa.
Dominował w
ś
ród nich kolor szarozielony, cho
ć
brzuchy mieli białe.
Ich ciała były l
ś
ni
ą
ce i o
ś
lizgłe, na grzbietach mieli łuski. Nie
wydaje si
ę
, aby mogli mie
ć
cokolwiek wspólnego z antropologi
ą
, za
ś
ich głowy przypominały ryby, mieli te
ż
wielkie, wyłupiaste oczy,
wiecznie otwarte. Po bokach szyi widniały ruchome skrzela, a ich
długie szpony poł
ą
czone były błona pławn
ą
. Podskakiwali
nieregularnie, czasem na dwóch ko
ń
czynach, czasem na czterech.
Zadowolony byłem, ze nie maj
ą
ich wi
ę
cej. Ich rechot i ujadanie,
maj
ą
ce spełnia
ć
rol
ę
artykułowanej mowy, robiły o wiele gorsze
wra
ż
enie, ani
ż
eli pozbawione wyrazu twarze.
Cho
ć
były to straszliwe potwory, nie wydawały mi si
ę
obce. Zbyt
dobrze wiedziałem, czym s
ą
... bo czy
ż
pami
ęć
o tej złowieszczej
tiarze w Newburyport nie była jeszcze
ś
wie
ż
a? Kiedy zobaczyłem te
blu
ź
niercze
ż
aboryby, ohydnie ukształtowane —
ż
ywe i straszne —
zrozumiałem, co ten przygarbiony, z tiar
ą
na głowie kapłan w mrocznej
krypcie ko
ś
cioła mi przypominał. Ich liczebno
ść
była nieodgadniona.
Wydawało mi si
ę
,
ż
e s
ą
ich całe tabuny, bo przecie
ż
moje przelotne
spojrzenie mogło obj
ąć
tylko niewielka ich cz
ą
stk
ę
. Po chwili
wszystko znikn
ę
ło mi z oczu, bo, na szcz
ęś
cie, zemdlałem po raz
pierwszy w
ż
yciu.
V
Lekki deszczyk przywrócił mnie do przytomno
ś
ci w zaro
ś
ni
ę
tym g
ą
szczem
wykopie kolejowym. Nastał ju
ż
dzie
ń
i kiedy chwiejnym krokiem
wydostałem si
ę
na drog
ę
, w bagnie nie zna
ć
ju
ż
było
ż
adnych
ś
ladów.
Przyprawiaj
ą
cy o mdło
ś
ci zapach ryb znikn
ą
ł, rozpadaj
ą
ce si
ę
dachy
Innsmouth i pochylone strzeliste wie
ż
e majaczyły szaro
ś
ci
ą
na
południowo-wschodnim widnokr
ę
gu, ale na całym tym pustym
słonobagnistym terenie nie wypatrzyłem
ż
ywej duszy. Mój zegarek
jeszcze chodził; okazało si
ę
,
ż
e min
ę
ło ju
ż
południe. Cała ta
koszmarna rzeczywisto
ść
, z któr
ą
si
ę
zetkn
ą
łem, wydawała mi si
ę
teraz
niejasna, ale czułem,
ż
e u jej podło
ż
a le
ż
y jakie
ś
straszne zło.
Postanowiłem ucieka
ć
od tego nieszcz
ę
snego Innsmouth, uprzednio
jednak sprawdziłem, czy przy tak nadwer
ęż
onych siłach jestem zdolny
do dalszej w
ę
drówki. Cho
ć
byłem słaby, głodny, przera
ż
ony i
oszołomiony, stwierdziłem,
ż
e mog
ę
jednak i
ść
dalej; i tak ruszyłem
błotnist
ą
drog
ą
do Rowley. Nim zapadł wieczór, dotarłem do wsi, w
której mnie nakarmiono, a tak
ż
e godziwie odziano. Zd
ąż
yłem na
wieczorny poci
ą
g do Arkham i nast
ę
pnego dnia odbyłem dług
ą
i powa
ż
na
rozmow
ę
z urz
ę
dnikami pa
ń
stwowymi; potem powtórzyłem wszystko w
Bostonie. Zasadnicze elementy tych rozmów znane s
ą
ogółowi, ja za
ś
,
dla odzyskania równowagi,
ż
yczyłbym sobie, aby ju
ż
nic wi
ę
cej nie
było do powiedzenia. Jakie
ś
szale
ń
stwo chyba mnie ogarnia, a
jednocze
ś
nie jeszcze wi
ę
kszy l
ę
k... mo
ż
e nawet co
ś
jeszcze bardziej
niepoj
ę
tego.
Nietrudno sobie wyobrazi
ć
,
ż
e zrezygnowałem z dalszej wytyczonej
trasy podró
ż
y, A tak bardzo liczyłem na ciekawe doznania widokowe z
dziedziny architektury i dawnej przeszło
ś
ci. Nie miałem te
ż
ju
ż
odwagi ogl
ą
da
ć
tego dziwnego klejnotu, jaki podobno znajdował si
ę
w
Miskatonic University Museum. Urozmaiciłem sobie jednak pobyt w
Arkham zebraniem genealogicznych notatek, które od dawna mnie
interesowały; były to, co prawda, bardzo pobie
ż
ne dane, ale mogły mi
si
ę
przyda
ć
pó
ź
niej, kiedy znajd
ę
czas na ich zestawienie i
skodyfikowanie. Opiekun Stowarzyszenia Historycznego — pan E. Lapman
Peabody — uprzejmie słu
ż
ył mi pomoc
ą
i wyraził niezwykłe
zainteresowanie, kiedy powiedziałem mu,
ż
e jestem wnukiem Elizy Orne
z Arkham, która urodziła si
ę
w 1867 roku i po
ś
lubiła Jamesa
Williamsona z Ohio maj
ą
c lat siedemna
ś
cie.
Mój wuj, a brat mojej matki, był prawdopodobnie w Arkham wiele lat
temu w tej samej sprawie co ja; a rodzina mojej babki była zdaje si
ę
przedmiotem miejscowego zainteresowania. Pan Peabody powiedział,
ż
e
wiele mówiono na temat mał
ż
e
ń
stwa jej ojca, Benjamina Orne, tu
ż
po
Wojnie Domowej, poniewa
ż
zdziwienie budzili przodkowie jego wybranki.
Była podobno sierot
ą
po Marshach z New Hampshire, a kuzynk
ą
Marshów z
Essex Country, ale uczyła si
ę
we Francji i raczej nie znała swojej
rodziny. Prawny opiekun ulokował jej pieni
ą
dze w bosto
ń
skim banku,
które były przeznaczone na jej utrzymanie, a tak
ż
e francuskiej
guwernantki. Nikt w Arkham nie znał nazwiska tego opiekuna, o którym
z czasem
ś
lad zagin
ą
ł, i guwernantka przej
ę
ła jego rol
ę
na zasadzie
polubownej umowy. Francuzka, nie
ż
yj
ą
ca ju
ż
od dawna, milczała na ten
temat, a podobno wiedziała znacznie wi
ę
cej, ni
ż
mówiła.
Najbardziej jednak zdumiewał wszystkich fakt.
ż
e nie mo
ż
na było
umiejscowi
ć
rodziców tej młodej dziewczyny — Enoch i Lydia (z domu
Meserve) Marsh — w
ś
ród znanych rodzin w New Hampshire. Wielu
przypuszczało,
ż
e była córk
ą
którego
ś
z tych gło
ś
nych Marshów, miała
bowiem tak charakterystyczne dla nich oczy. Jeszcze wi
ę
kszym
zaskoczeniem była jej wczesna
ś
mier
ć
przy urodzeniu mojej babki —
która była jej jedynym dzieckiem. Maj
ą
c ju
ż
ustalony, niezbyt
przyjemny stosunek do samego nazwiska Marsh, niech
ę
tnie przyj
ą
łem
wiadomo
ść
,
ż
e przynale
ż
y ono do genealogicznego drzewa moich
przodków. Nie sprawiło mi te
ż
przyjemno
ś
ci, kiedy pan Peabody
napomkn
ą
ł,
ż
e i ja mam oczy Marshów. Ale wdzi
ę
czny mu byłem za
wszystkie informacje, które z pewno
ś
ci
ą
oka
żą
si
ę
dla mnie
po
ż
yteczne. Wzi
ą
łem te
ż
ze sob
ą
swoje notatki, a tak
ż
e wykaz
przepisanych z ksi
ą
g danych odno
ś
nie rodziny Orne'ów.
Prosto z Bostonu pojechałem do domu, do Toledo, a potem sp
ę
dziłem
miesi
ą
c w Maumee,
ż
eby przyj
ść
do siebie po tej strasznej przygodzie.
We wrze
ś
niu pojechałem do Oberlin, na ostatni rok studiów, i a
ż
do
czerwca pochłoni
ę
ty byłem nauk
ą
i ró
ż
nymi innymi sprawami, tylko od
czasu do czasu wizyty przedstawicieli rz
ą
dowych w zwi
ą
zku z kampani
ą
,
rozpocz
ę
t
ą
na skutek mojego zeznania, przypominały mi o tym, co
prze
ż
yłem. Mniej wi
ę
cej w połowie czerwca, a w rok po pobycie w
Innsmouth, sp
ę
dziłem tydzie
ń
u rodziny matki w Cleveland; tam
sprawdziłem moje genealogiczne dane z ró
ż
nymi notatkami,
wiadomo
ś
ciami przekazanymi ustnie i tym, co pozostało w spadku, chc
ą
c
sporz
ą
dzi
ć
dokładniejszy wykres.
Nie było to zadanie przyjemne, gdy
ż
atmosfera w domu Williamsonów
zawsze mnie przytłaczała. Panowało tam jakie
ś
niezdrowe napi
ę
cie i
moja matka nigdy nie zach
ę
cała mnie do odwiedzania jej rodziców,
kiedy jeszcze byłem dzieckiem, natomiast ch
ę
tnie widziała u nas w
Toledo swego ojca. Urodzona w Arkham babka wydawała mi si
ę
dziwna,
prawie
ż
e mnie przera
ż
ała i wcale nie bolałem nad tym, kiedy całkiem
znikn
ę
ła. Miałem wtedy osiem lat i mówiono,
ż
e zrozpaczona uciekła z
domu po samobójstwie mojego wuja Douglasa, a jej najstarszego syna.
Zastrzelił si
ę
po podró
ż
y do New England, tej wła
ś
nie podró
ż
y, o
której wspomniano mi w Stowarzyszeniu Historycznym w Arkham.
Był podobny do babki i te
ż
go nie lubiłem. Mieli jakie
ś
dziwne
spojrzenie, nigdy nie mru
ż
yli oczu i czułem si
ę
w ich obecno
ś
ci
nieswojo. Moja matka i wuj Walter wygadali inaczej. Przypominali
ojca, ale ju
ż
biedny kuzyn Lawrence — syn wuja Waltera — był niemal
wiernym wizerunkiem babki; z powodu złego stanu zdrowia umieszczono
go na stałe w zamkni
ę
tym sanatorium w Canton. Od czterech lat go nie
widziałem, ale wuj wspominał kiedy
ś
,
ż
e stan jego zdrowia i umysłu
jest bardzo niedobry. To zmartwienie stało si
ę
zapewne przyczyn
ą
ś
mierci jego matki przed dwoma laty.
Tylko wi
ę
c dziadek i jego owdowiały syn mieszkali teraz w Cleveland,
ale wspomnienie przeszło
ś
ci ci
ąż
yło nad ich domem. Wci
ąż
nie lubiłem
tego miejsca i starałem si
ę
jak najszybciej przeprowadzi
ć
tam mój
wywiad. Ró
ż
ne dokumenty i to, co zostało przekazane ustnie, w du
ż
ej
mierze uzupełnił jeszcze opowiadaniem dziadek, ale je
ś
li chodzi o
wie
ś
ci na temat Orne'ów, musiałem głównie polega
ć
na wuju Walterze,
który przedstawił mi całe swoje zbiory w postaci notatek, listów,
wycinków, fotografii i miniatur, wszystkiego, co otrzymał w spadku.
Kiedy przegl
ą
dałem listy i zdj
ę
cia, jakie pozostały po Orne'ach,
przeraziłem si
ę
swoimi przodkami. Jak ju
ż
wspomniałem, babka i wuj
Douglas zawsze wywoływali we mnie jaki
ś
niepokój, ale teraz, kiedy
patrzyłem na ich fotografie, budziła si
ę
we mnie odraza, byli jacy
ś
zupełnie inni. Z pocz
ą
tku nie mogłem tego zrozumie
ć
, ale stopniowo
zacz
ą
łem pod
ś
wiadomie porównywa
ć
, cho
ć
za wszelka cen
ę
starałem si
ę
odrzuci
ć
nawet najl
ż
ejsze przypuszczenie. Tak charakterystyczny wyraz
ich twarzy miał teraz dla mnie zupełnie inn
ą
wymow
ę
ni
ż
dawniej, a
gdybym si
ę
gł
ę
biej nad tym zastanowił, na pewno napełniłoby to mnie
panicznym l
ę
kiem.
Najwi
ę
kszego szoku doznałem jednak wtedy, kiedy wuj pokazał mi
bi
ż
uteri
ę
Orne'ów, przechowywano w depozycie w banku. Niektóre rzeczy
były misternie i ciekawie wykonane, lecz w jednej szkatułce
znajdowały si
ę
klejnoty mojej tajemniczej prababki, a wuj nie miał
ochoty jej otwiera
ć
. Powiedział,
ż
e s
ą
dziwaczne i brzydkie i jak si
ę
orientuje, nikt ich nigdy nie nosił, cho
ć
babka lubiła na nie czasem
popatrze
ć
. Wi
ą
zała si
ę
z nimi jaka
ś
legenda,
ż
e przynosz
ą
nieszcz
ęś
cie, a francuska guwernantka prababki powiadała,
ż
e nie
nale
ż
y ich nosi
ć
w Nowej Anglii, bezpiecznie mo
ż
na je tylko zakłada
ć
w Europie.
Odwijaj
ą
c te klejnoty powoli i niech
ę
tnie wuj ostrzegał mnie,
ż
e b
ę
d
ę
zaskoczony ich niespotykanym i odra
ż
aj
ą
cym wygl
ą
dem. Arty
ś
ci i
archeologowie, którzy je widzieli, ocenili wysoko ich mistrzowsk
ą
robot
ę
i niezwykły egzotyzm, ale nie potrafili okre
ś
li
ć
, z jakiego
materiału zostały wykonane, ani te
ż
zakwalifikowa
ć
do jakiejkolwiek
znanej na
ś
wiecie tradycyjnej sztuki. Znajdowały si
ę
tam dwie
bransoletki, tiara i co
ś
w rodzaju broszy, na której wyryta była
płaskorze
ź
ba z motywami tak wymy
ś
lnymi,
ż
e trudno było na nie
patrze
ć
.
Przez cały czas trzymałem na wodzy uczucia, ale twarz zdradziła
narastaj
ą
ce we mnie przera
ż
enie. Wuj zaniepokoił si
ę
moim wygl
ą
dem i
przestał odwija
ć
klejnoty. Na moj
ą
pro
ś
b
ę
w ko
ń
cu jednak odwin
ą
ł je
wszystkie, ale bardzo niech
ę
tnie. Spodziewał si
ę
,
ż
e oka
żę
zdumienie
na widok tiary, nie spodziewał si
ę
jednak mojej reakcji. Ja zreszt
ą
te
ż
nie, bo wydawało mi si
ę
,
ż
e jestem przygotowany na to, co
zobacz
ę
. Ja natomiast, nie powiedziawszy ani słowa, zemdlałem,
podobnie jak rok temu w wykopie kolejowym, ukryty w g
ę
stwinie dzikich
ró
ż
.
Od tego dnia
ż
ycie moje stało si
ę
jedn
ą
wielk
ą
udr
ę
k
ą
, pełn
ą
l
ę
ku i
nieustannych rozwa
ż
a
ń
. Ju
ż
sam nie wiedziałem, ile w tym wszystkim
jest szkaradnej prawdy, a ile szale
ń
stwa. Moja prababka wywodziła si
ę
z Marshów nieznanego pochodzenia, za
ś
pradziadek mieszkał w Arkham...
a czy to Zadok nie powiedział,
ż
e córka Obeda Marsha i jego
ż
ony-
potwora została wydana podst
ę
pnie za m
ąż
za młodego człowieka z
Arkham? i co miała znaczy
ć
uwaga starego pijaka o podobie
ń
stwie moich
oczu do oczu kapitana Obeda? Tak
ż
e w Arkham kustosz Stowarzyszenia
Historycznego powiedział,
ż
e mam oczy Marshów. Czy
ż
by Obed Marsh był
moim prapradziadkiem? Kim wobec tego była... albo czym... moja
praprababka? Mo
ż
e to jednak jest jakie
ś
szale
ń
stwo? Te biało-złote
klejnoty mógł przecie
ż
kupi
ć
ojciec mojej prababki od jakiego
ś
marynarza z Innsmouth. A spojrzenie wytrzeszczonych oczu babki i
wuja, który popełnił samobójstwo, mogło by
ć
tylko moj
ą
fantazj
ą
...
czyst
ą
fantazj
ą
. rozbudzon
ą
pobytem w Innsmouth, który takim mrokiem
spowił moj
ą
wyobra
ź
ni
ę
. Ale dlaczego wuj popełnił samobójstwo
prze
ś
ledziwszy losy naszych przodków w Nowej Anglii?
Przez ponad dwa lata walczyłem z tymi my
ś
lami i nawet z pewnym
powodzeniem. Ojciec załatwił mi posad
ę
w zakładzie ubezpiecze
ń
i
zatopiłem si
ę
w pracy biurowej bez reszty. Jednak
ż
e zim
ą
1930-1931
zacz
ę
ły mnie nawiedza
ć
straszne sny. Z pocz
ą
tku tylko co pewien czas
i niezbyt wyra
ź
nie, ale w miar
ę
mijaj
ą
cych tygodni zacz
ę
ty wyst
ę
powa
ć
coraz cz
ęś
ciej i coraz wyrazi
ś
ciej. Otwierały si
ę
przede mn
ą
ogromne
połacie wody, a ja zdawałem si
ę
w
ę
drowa
ć
po
ś
ród zatopionych,
tytanicznych portyków i labiryntów o pokrytych wodorostami
cyklopowych murach, maj
ą
c za współtowarzyszy jakie
ś
groteskowe ryby.
Potem zacz
ę
ły si
ę
pojawia
ć
inne postacie, a ja budziłem si
ę
zdj
ę
ty
niesamowitym l
ę
kiem. Podczas snu zupełnie si
ę
ich nie obawiałem —
byłem jednym spo
ś
ród nich; miałem ich nieczłowieczy wygl
ą
d,
poruszałem si
ę
w wodzie na ich sposób i zanosiłem modły w ich
ś
wi
ą
tyniach na dnie morza.
Działo si
ę
w tych snach o wiele wi
ę
cej, ni
ż
zdołałem zapami
ę
ta
ć
, ale
byłoby to wystarczaj
ą
ce, aby mnie uzna
ć
za obł
ą
kanego albo geniusza,
gdybym kiedykolwiek o
ś
mielił si
ę
to opisa
ć
. Co
ś
naprawd
ę
strasznego
usiłowało wywrze
ć
na mnie swój wpływ, czułem to, wyrwa
ć
mnie z
normalnego
ż
ycia i wci
ą
gn
ąć
w niepoj
ę
t
ą
otchła
ń
mroku i nieznanego
ś
wiata. Miało to na mnie wr
ę
cz okropny wpływ. Coraz bardziej
podupadałem na zdrowiu, co odbijało si
ę
te
ż
na moim wygl
ą
dzie, a
ż
w
ko
ń
cu zmuszony byłem zrezygnowa
ć
z pracy i
ż
y
ć
spokojnie, w
odosobnieniu, jak inwalida. Na skutek wyczerpania nerwowego chwilami,
jak zauwa
ż
yłem, nie mogłem zamkn
ąć
oczu.
Wtedy gor
ą
czkowo zacz
ą
łem si
ę
przegl
ą
da
ć
w lustrze. Nie jest
przyjemnie obserwowa
ć
zmiany, jakie czyni choroba, ale w moim
przypadku miało to podło
ż
e o wiele bardziej skomplikowane. Zauwa
ż
ył
to tak
ż
e mój ojciec, bo zacz
ą
ł mi si
ę
coraz cz
ęś
ciej przygl
ą
da
ć
z
wyrazem zdumienia i l
ę
ku na twarzy. Co si
ę
ze mn
ą
dzieje? Czy
ż
bym
zaczynał by
ć
podobny do babki i wuja Douglasa?
Której
ś
nocy
ś
niło mi si
ę
,
ż
e spotkałem si
ę
z moj
ą
babk
ą
na dnie
morza. Mieszkała w fosforyzuj
ą
cym pałacu o wielu tarasach, otoczonym
ogrodem jakby zara
ż
onych tr
ą
dem koralowych krzewów i groteskowych
wieloramiennych kryształowych kwiatów. Powitała mnie serdecznie, cho
ć
równie dobrze mógł to by
ć
u
ś
miech ironiczny. Zmieniła si
ę
— jak
wszyscy w wodzie — i oznajmiła mi,
ż
e nigdy nie umarła. Wybrała si
ę
natomiast tam, gdzie syn jej wszystkiego si
ę
dowiedział, a potem
przeniosła si
ę
do
ś
wiata, którego cudami — przeznaczonymi tak
ż
e i dla
niego — wzgardził, zabijaj
ą
c si
ę
z pistoletu. Ten
ś
wiat przeznaczony
jest tak
ż
e i dla mnie — nie zdołam przed nim uciec. Nigdy nie umr
ę
,
zawsze b
ę
d
ę
ż
ył w
ś
ród tych, którzy
ż
yli ju
ż
wtedy, kiedy jeszcze
człowieka nie było na ziemi.
Spotkałem tak
ż
e jej babk
ę
. Od osiemdziesi
ę
ciu tysi
ę
cy lat Pth'thya-
i'yi
ż
yje w Y'ha-nthlei i tam wła
ś
nie udała si
ę
po
ś
mierci Obeda
Marsha. Y'ha-nthlei nie zostało zburzone przez ludzi
ż
yj
ą
cych na
ziemi, cho
ć
strzelali siej
ą
c w morzu
ś
mier
ć
. Zostało uszkodzone, ale
nie uległo zniszczeniu. Jego mieszka
ń
cy s
ą
niezniszczalni, cho
ć
czasem zdarza si
ę
,
ż
e paleogeniczne czary dawno zapomnianych starych
Bóstw obejmuj
ą
nad nimi władz
ę
. Obecnie spoczywaj
ą
, ale którego
ś
dnia, o ile nie zapomn
ą
, znowu powstan
ą
, aby zło
ż
y
ć
danin
ę
Wielkiemu
Cthulhu, jakiej
żą
da. Ich nowe miasto b
ę
dzie wi
ę
ksze ni
ż
Innsmouth.
Zaplanowali,
ż
e si
ę
rozprzestrzeni
ą
, a na razie wybudowali sobie to
miasto przej
ś
ciowo, na drugie musza jeszcze zaczeka
ć
. Za
ś
mier
ć
ludzi
na ziemi, do której si
ę
przyczyniłem, musz
ę
ponie
ść
kar
ę
, ale nie
b
ę
dzie ci
ęż
ka. W tym
ś
nie ujrzałem po raz pierwszy Shoggothy, ale w
tym momencie obudziłem si
ę
z przera
ź
liwym krzykiem. Kiedy spojrzałem
w lustro tego ranka, nie miałem ju
ż
w
ą
tpliwo
ś
ci,
ż
e całkiem
przybrałem wygl
ą
d mieszka
ń
ca Innsmouth.
Dotychczas nie odebrałem sobie
ż
ycia jak wuj Douglas. Kupiłem
pistolet automatyczny i nawet ju
ż
si
ę
przymierzałem, ale nawiedzaj
ą
ce
mnie ostatnio sny powstrzymywały mnie od tego kroku. Moje napi
ę
cie
nerwowe i l
ę
k słabn
ą
powoli, czuj
ę
, jak nieznane gł
ę
bie mórz
przyci
ą
gaj
ą
mnie do siebie, ju
ż
si
ę
ich nie boj
ę
. Słysz
ę
i wykonuj
ę
w
snach dziwne rzeczy, a budz
ę
si
ę
zachwycony, nie w l
ę
ku. Nie wierz
ę
,
abym musiał czeka
ć
na całkowit
ą
przemian
ę
jak inni. Je
ś
libym czekał,
ojciec zamkn
ą
łby mnie pewnie w zakładzie, tak jak zamkni
ę
to biednego
kuzyna. Oszałamiaj
ą
ce, niesłychane i wspaniałe rzeczy oczekuj
ą
mnie
tam, w gł
ę
binach, i wkrótce postaram si
ę
je odnale
źć
. lä — R'lyehl
Cthulhu fhagn! lä lä! Nie, ja si
ę
nie zabij
ę
, nic mnie do tego nie
skłoni!
Zorganizuj
ę
ucieczk
ę
mego kuzyna z tego domu szale
ń
ców w Cantonie i
obaj wybierzemy si
ę
do spowitego cudown
ą
tajemnic
ą
Innsmouth.
Popłyniemy do rafy i zanurzymy si
ę
w czarn
ą
otchła
ń
, dotrzemy do
usianego kolumnami miasta Cyklopów Y'ha-nthlei i w tej siedzibie
Morskich Istot b
ę
dziemy mieszka
ć
w chwale i wspaniało
ś
ciach na wieki.