Ken McClure
Czerwona zima
Fenton’s Winter
Przekład: Jan Kabat
Wydanie oryginalne: 1989
Wydanie polskie: 1998
Zimą najlepsza jest smutna opowieść
William Szekspir Zimowa opowieść
Prolog
Mechaniczne drzwi sterylizatora zamknęły się powoli. Boczne klamry zatrzasnęły się w
żelaznym uścisku, a pompa próżniowa zaczęła wysysać powietrze. Cztery minuty później
automatyczny czujnik wyłączył ją i otworzył zawór. Z głównej instalacji zasilającej szpitala
napłynęła gorąca para, podnosząc temperaturę wewnątrz komory do stu dwudziestu sześciu
stopni Celsjusza. Dzięki próżni para wnikała w każdy zakamarek urządzenia, oddając ciepło i
niszcząc wszelkie oznaki życia drobnoustrojów. Nawet najmniejszy wirus, ukryty gdzieś
głęboko, padał ofiarą bezlitosnego żaru. Nie było mowy o ucieczce, odroczeniu wyroku. Gdy
temperatura osiągnęła wymagany poziom, błysnęło pomarańczowe światło, i uruchomił się
elektryczny timer. Przekaźnik włączał się i wyłączał na przemian, utrzymując stałą
temperaturę stu dwudziestu sześciu stopni.
W połowie procesu sterylizacji wróciła z lunchu siostra Moira Kincaid. Marszcząc czoło,
podeszła do urządzenia, którego nikt nie pilnował, po czym zdjęła z bocznej ściany kartę
obsługi. Przesuwając palcem wskazującym po krótkich adnotacjach, ściągała brwi coraz
bardziej. Ostatni zapis: dziewiąta piętnaście; osiem kompletów chirurgicznych, czternaście
kompletów narzędzi, rękawiczki, fartuchy; normalna procedura; opróżniono jedenasta
trzydzieści; podpisano J. MacLean. Nie było żadnych dodatkowych adnotacji, ani słowa na
temat sprzętu czy osoby, która zleciła sterylizację. Popełnione zostały dwa wykroczenia, więc
Moira Kincaid była poirytowana. Jako osoba nadzorująca centralny oddział sterylizacji
Szpitala Księżniczki Mary, uważała za swój obowiązek wiedzieć wszystko o wszystkim, co
działo się w jej dominium. Wymagała przestrzegania porządku i ustalonych procedur.
Właśnie ktoś je zakłócił, więc postanowiła, że ów ktoś będzie miał bardzo nieprzyjemne
popołudnie.
Sanitariusz John MacLean, nadzorujący pracę sterylizatora, wrócił z przerwy na lunch,
pogwizdując wesoło, ale melodia zamarła mu zaraz na ustach, kiedy zobaczył chłodne
spojrzenie, jakim został przywitany.
– Coś nie tak? – spytał ostrożnie.
Moira Kincaid postukała kartą obsługi w ścianę sterylizatora i odczekała chwilę dla
uzyskania większego efektu.
– Autoklaw pracuje, a w karcie brak zapisu na ten temat.
MacLean westchnął z ulgą.
– To nie ja – odparł. – Był pusty, kiedy poszedłem na lunch; zresztą nie miałem co do
niego włożyć.
Moira Kincaid wyglądała na zaskoczoną.
– Tak myślałam – stwierdziła cicho.
– To mógł być MacDonald, siostro.
– MacDonald?
MacLean miał zakłopotaną minę.
– Harry czasami sterylizuje swój domowy sprzęt piwowarski – powiedział nieśmiało.
– Kiedy wróci, powiedz mu, żeby przyszedł do mnie – rzuciła, obracając się na pięcie.
Powędrowała do swojego pokoju.
Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie na moment, potem odetchnęła przeciągle. Była
zadowolona, że ma trochę czasu do powrotu MacDonalda. Mogła się dzięki temu uspokoić i
spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Zamierzała zmyć porządnie głowę
MacDonaldowi, ale nic więcej, gdyż prawdę mówiąc, MacLean i MacDonald okazali się
najlepszymi sanitariuszami, gdy przejęła oddział. Nie chciała tracić żadnego z nich.
Prowadzenie oddziału sterylizacji różniło się od typowej pracy pielęgniarskiej. Nie
obowiązywał tu żaden system zwierzchnictwa, gdyż po prostu nie był potrzebny. Nadzór nad
sterylizacją odzieży i instrumentów nie wymagał szczególnych umiejętności, wystarczyła
odrobina zdrowego rozsądku. W rezultacie siedmioosobowy personel – pięć kobiet i dwóch
mężczyzn – składał się z osób o takich samych, dość niskich kwalifikacjach. Najważniejsze
było zachowanie odpowiedniej harmonii w zespole; drobne nieporozumienia i zawiści
należało likwidować w zarodku, a przy tym bezustannie podkreślać ważność wykonywanej
pracy. Niesterylny zestaw instrumentów w sali operacyjnej mógł oznaczać infekcję i śmierć
niewinnego pacjenta; gdyby taki przypadek miał miejsce, poleciałaby tylko jedna głowa – jej,
Moiry Kincaid. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi.
– Proszę.
– Chciała mnie pani widzieć, siostro?
Moira Kincaid odwróciła się na obrotowym fotelu.
– Wejdź, MacDonald. Zamknij drzwi. – Patrzyła mu prosto w oczy, dopóki nie odwrócił
wzroku i nie spojrzał na swoje stopy. – Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żebyś
sterylizował swoją aparaturę warzelną w autoklawach, ale stanowczo żądam, o czym od
dawna powinieneś wiedzieć, że każde użycie sterylizatora powinno być odpowiednio
odnotowane i potwierdzone podpisem operatora.
– Przepraszam... ale nie rozumiem – odparł.
Moira Kincaid była wyraźnie poirytowana.
– Autoklaw numer trzy. Chodzi o twoje urządzenia do warzenia piwa, człowieku. Nie
odnotowałeś włączenia sterylizatora.
– Ależ ja go nie uruchamiałem – zaprotestował sanitariusz.
– Więc kto... – Moira Kincaid przerwała w połowie zdania i wstała z fotela, żeby udać się
z MacDonaldem do głównego pomieszczenia sterylizatorni. Oboje podeszli do MacLeana,
który stał przed autoklawem numer trzy.
– Jak długo to jeszcze potrwa?
– Dwie, trzy minuty.
Czekali w milczeniu, podczas gdy zainstalowane w urządzeniu systemy zabezpieczeń
przesyłały do silikonowego mózgu informacje o warunkach panujących wewnątrz komory.
Obserwowali, jak wskaźnik ciśnienia spada do zera, i śledzili boleśnie powolny spadek
temperatury aż do chwili, gdy odezwał się sygnał dźwiękowy i zaczęło pulsować zielone
światło. Teraz już można było zajrzeć do środka.
– No dobrze, zobaczmy, co tam jest. Otwieraj.
Kiedy MacLean nacisnął klamkę, stalowe klamry zwolniły swój uchwyt. Ciężkie drzwi
otworzyły się na oścież, a z wnętrza wydobyły się kłęby resztek pary.
– No i co, John?
MacLean milczał. Oczy otwierały mu się coraz szerzej, aż w końcu przestał widzieć
cokolwiek i runął przed sterylizatorem na podłogę. Rozległ się przyprawiający o mdłości
trzask, kiedy uderzył głową o stalową klamrę; z rany na czole trysnęła na terakotę krew.
Moira Kincaid i Harry MacDonald pospieszyli mu na pomoc, ale wraz z ostatnim obłokiem
pary rozwiała się ich troska o kolegę – w środku, w komorze sterylizatora, tkwiło w pozycji
siedzącej odkształcone przez ciśnienie ludzkie ciało.
MacDonald zatoczył się w stronę zlewu i zwymiotował lunch. Tymczasem Moira Kincaid
wbiła sobie paznokcie w policzki, próbując podświadomie odwrócić uwagę od straszliwego
widoku, jaki roztaczał się przed jej oczami; nie mogła jednak w żaden sposób zanegować
faktu, że rozpoznała tego człowieka. Choć z kości policzkowych zeszła skóra, a gałki oczne
ścięły się, wiedziała, że patrzy na ciało doktora Neila Munro z laboratorium biochemicznego.
1
Niemal w każdym pomieszczeniu laboratorium zbierały się małe grupki ludzi, żeby
porozmawiać o tragedii, jaka się wydarzyła, ale Tom Fenton nie przyłączył się do żadnej z
nich. Uprzątnął swój warsztat, umył ręce i włożył kombinezon przeciwdeszczowy.
Duża honda zaskoczyła za pierwszym razem. Zapalił światła i włączył się do
popołudniowego ruchu. Kiedy dojeżdżał do centrum, piętrowy autobus zajechał mu drogę tuż
przed nosem, zmuszając go do nagłego hamowania i wyrównania lekkiego poślizgu tylnego
koła, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Przebijał się z determinacją przez Princes
Street w godzinie szczytu; nawet nie rzucił okiem na zamek, co zdarzyło mu się po raz
pierwszy od dwóch lat, które spędził w Edynburgu.
Miał wrażenie, że mieszkanie jest zimne i puste, kiedy wszedł do środka.
– Jenny! – zawołał, zdejmując rękawice. – Jenny!
Zajrzał do kuchni, ale zaraz przypomniał sobie, że Jenny miała wieczorny dyżur, więc
zaklął cicho. Nie zdejmując skórzanego kombinezonu, sięgnął po dużą whisky i podszedł do
okna. Przez chwilę obracał szklaneczkę w dłoni, patrząc z góry na spieszące się dokądś
miniaturowe postacie, a potem wypił whisky jednym, gwałtownym haustem, czerpiąc
przyjemność z charakterystycznego pieczenia w gardle. Kierowany jakimś impulsem
odwrócił się i cisnął szklankę do kominka; nie mógł znieść tej okropnej ciszy. Lecz niemal
natychmiast poczuł się zawstydzony tym, co zrobił, zaczął więc zbierać kawałki szkła, klnąc
bezgłośnie. Kiedy już posprzątał, zdjął kombinezon i dolał sobie whisky, a potem usiadł w
fotelu i oparł stopy na taborecie, który stał obok kominka. Opróżniwszy zawartość butelki do
połowy, zasnął.
Tuż po wpół do dziesiątej, słysząc przez sen chrobotanie klucza w zamku i odgłos
otwieranych drzwi, Fenton powrócił do stanu chwiejnej przytomności. Do pokoju weszła
jasnowłosa dziewczyna po dwudziestce, spod płaszcza wyglądał uniform pielęgniarski. Stała
przez chwilę w drzwiach.
– Boże, Tom, tak spieszyłam się do domu, a teraz nie wiem, co powiedzieć – wyksztusiła
wreszcie.
Fenton przytaknął skinieniem głowy.
– To straszne. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jak ktoś mógł... Czy naprawdę nie ma
mowy o jakimś idiotycznym wypadku?
– Wykluczone – odparł Fenton. – To morderstwo. Ktoś wepchnął Neila do autoklawu i
nacisnął właściwy guzik.
– Ale dlaczego? Jaki mógłby mieć powód?
– Żaden. To musiał zrobić jakiś maniak, chory psychicznie.
Fenton zdjął nogi z taboretu i wyprostował się.
– Jadłeś coś? – spytała Jenny.
– Nie jestem głodny.
– Ja też nie, ale może napijemy się kawy.
Jenny nachyliła się i pocałowała go w głowę, zabierając z poręczy fotela butelkę. Kilka
minut później przyniosła dwa parujące garnuszki. Fenton ujął swój kubek w obie dłonie i
zaczął sączyć kawę drobnymi łykami. Czuł, że ten rytuał przywraca mu poczucie
normalności.
– Czy policja podejrzewa kogoś? – spytała Jenny.
– Jeśli tak, to nic o tym nie wiem.
– Chyba przesłuchiwali wszystkich z laboratorium?
– Przynajmniej dwa razy.
– I co dalej?
– Będziemy po prostu pracować, jakby nic... – Fenton urwał w pół zdania i przyłożył dłoń
do czoła.
Jenny wzięła go za rękę.
– Wiem, że Neil był twoim najbliższym przyjacielem – powiedziała cicho.
Tom Fenton miał dwadzieścia dziewięć lat. Po ukończeniu biochemii na uniwersytecie w
Glasgow zaczął pracować w miejscowym szpitalu jako młodszy biochemik. Rok później
poznał dziewczynę, która została jego żoną. Zgodnie z tradycją rodzice Louise nie
zaakceptowali wyboru córki, gdyż nie podobało im się pochodzenie Fentona, ale nie byli w
stanie zapobiec małżeństwu, które miało dać mu najszczęśliwszy rok życia. Łagodność i urok
Louise oczarowały go tak bardzo, że wpadł w sidła bezgranicznej miłości, miłości, która
potem stała się przyczyną jego cierpienia, gdy dziewczyna i dziecko w jej łonie zginęli w
wypadku samochodowym.
Fenton był załamany. Pogrążył się, jak sądził, w wiecznej nocy wypełnionej rozpaczą,
doprowadzającej go do krawędzi rozsądku, za którą była już tylko przepaść. Czas, łzy i morze
whisky pomogły mu wrócić do życia wśród ludzi, był już jednak innym człowiekiem. Zniknął
szczęśliwy, beztroski Tom Fenton. Jego miejsce zajął ponury, zamknięty w sobie osobnik,
pozbawiony jakichkolwiek pragnień i ambicji.
Po upływie roku, podczas którego bezustannie nawiedzał go duch Louise, podjął pierwszą
poważną decyzję. Zgłosił się do pracy za granicą i w cztery miesiące później był już w drodze
do szpitala w Zambii.
Afryka dobrze mu zrobiła. Niebawem odzyskał pewność siebie – mógł już myśleć o
Louisie, nie odczuwając rozpaczy; czasem nawet był w stanie o niej mówić. Życie i klimat
Czarnego Lądu spodobały mu się, dlatego dwukrotnie odnawiał kontrakt, pozostając w
Afryce łącznie trzy lata. Nagle zdecydował, iż nadszedł czas wrócić do Szkocji i powiązać
zerwane nici dawnego życia. Sytuacja ekonomiczna kraju i opłakany stan służby zdrowia
utrudniły mu jednak szybkie znalezienie pracy. Musiał spędzić rok na uniwersytecie w
Edynburgu na dotowanym stanowisku asystenta, nim zdobył posadę w Szpitalu Księżniczki
Mary.
Nagły powrót do obowiązków w laboratorium po roku akademickiego spokoju mógł
przyprawić o zawrót głowy, ale Fenton wytrwał i dał się poznać jako godny zaufania,
sumienny członek zespołu. Fakt, że Księżniczka Mary była szpitalem dziecięcym, a
laboratorium specjalizowało się w technikach pediatrycznych, dawał dużo satysfakcji. Praca
dla dobra małych pacjentów wynagradzała mu w jakiś sposób utratę dziecka.
Po roku uzbierał na własne mieszkanie w Comely Bank i pewnego pogodnego, majowego
dnia, korzystając z pomocy Neila Munro i dwóch laborantów, wprowadził się do niego.
Znajdowało się na ostatnim piętrze eleganckiej kamienicy, którą zbudowano na początku
wieku; miało wysokie pomieszczenia i sufity ozdobione gzymsami, które szczególnie
przypadły mu do gustu. Okna wychodziły na południe i czasem, kiedy niebo nad
Edynburgiem było czyste, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko, do wnętrza sączył się przez
cały dzień słoneczny blask. Nagrodą za wspinaczkę po schodach na szczyt czterech
kondygnacji był wspaniały widok. Jesienią Fenton patrzył, jak dym z palonych liści zwisa
ciężką zasłoną w głębokich, żółtych promieniach słońca. Czuł, że rozumie, co miał na myśli
Keats, który mieszkał niegdyś w tej samej części miasta, pisząc o „mgłach i soczystej
płodności”.
Tego roku poznał Jenny, pielęgniarkę ze szpitala. Była inna niż Louise, ale spodobała mu
się od pierwszej chwili. Ich związek nie wymagał od nich wysiłku, wszystko toczyło się
gładko i dobrze. Nie mówili o małżeństwie, ale Jenny wprowadziła się do jego mieszkania.
Obydwoje pozostawili wszystko swojemu biegowi.
Jenny Buchan miała dwadzieścia cztery lata. Urodziła się w niewielkiej wiosce rybackiej
Findochty na Moray Firth jako najmłodsza z trojga dzieci. Jej ojciec, George Buchan, był całe
życie rybakiem. Zginął podczas sztormu na morzu, kiedy Jenny miała czternaście lat, kładąc
na barki jej matki, Ellen, obowiązek utrzymania rodziny. Na szczęście dwaj starsi bracia
Jenny, Ian i Grant, osiągnęli wkrótce odpowiedni wiek i, podążając śladem ojca, zaciągnęli
się do floty rybackiej. Mieli własną łódź, Margaret Ross, i z czasem obdarzyli Jenny trójką
siostrzeńców i dwiema siostrzenicami. Natomiast Jenny po ukończeniu szkoły wyruszyła na
południe, do Edynburga, podejmując pracę w Szpitalu Księżniczki Mary. Pierwszy rok
spędziła w hotelu pielęgniarskim, potem przeprowadziła się do wynajętego mieszkania, gdzie
razem z dwiema koleżankami po fachu żyła w typowym, choć przyjemnym bałaganie.
Poznała Toma Fentona na przyjęciu dla pracowników szpitala. Od razu zaczął ją
pociągać, gdyż sprawiał wrażenie całkowicie zadowolonego, że może po prostu siedzieć obok
niej i rozmawiać. Intrygowały ją jego ciemne, smutne oczy; postanowiła odkryć, co się za
nimi kryje. Kiedy na trzeciej randce opowiedział o Louise, w jej głowie zadzwonił
ostrzegawczy dzwonek. Jeśli Tom Fenton postanowił poświęcić życie na wspomnienia o
zmarłej kobiecie, nic więcej już nie chciała wiedzieć. Niepotrzebnie się jednak martwiła, gdyż
po uroczym pikniku za miastem Fenton zabrał ją do siebie, a potem kochał się z nią tak czule
i z takim oddaniem, że zadurzyła się w nim na dobre. Postanowiła jednak jasno określić swoją
pozycję. Pewnej nocy, kiedy leżeli w ciemności, odwróciła się do niego i powiedziała:
„Jestem Jenny, nie Louise. Czy na pewno to rozumiesz?”. Fenton zapewnił ją, że tak.
Deszcz, wzmagany porywistym, lutowym deszczem, wyrwał ich ze snu wcześniej od
budzika.
– Która godzina? – spytał Fenton.
– Dziesięć po siódmej.
– Kiedy zaczynasz dyżur?
– O drugiej.
– To znaczy, że muszę wstawać sam?
– No tak.
– Dobry Boże, ależ leje, tylko posłuchaj.
Jenny skuliła się pod kołdrą.
Fenton przerzucił z wolna ciało przez krawędź łóżka i usiadł z głową w dłoniach.
– Czuję się okropnie.
Jenny przechyliła się i pocałowała go w nagie plecy.
– Whisky – stwierdziła.
– Chcesz kawy?
– Mhm.
Wrócił z kawą i usiadł na brzegu łóżka.
– Jesteś w czasie weekendu pod telefonem? – spytał.
– Jutro.
Jenny odstawiła swoją filiżankę na nocny stolik i położyła dłoń na ramieniu Fentona.
– Będziesz ostrożny, prawda?
Wyglądał na zaskoczonego.
– O co chodzi?
– Sam mówiłeś, że tylko wariat mógł zrobić z Neilem coś takiego. Po prostu uważaj, to
wszystko.
Ogarnął go lęk.
– Wiesz – przyznał – nawet o tym nie pomyślałem.
Fenton miał wrażenie, że deszcz pędzi wprost na plastikową osłonę jego kasku, kiedy
kluczył swoją hondą po ulicach edynburskiego „New Town”, gdzie tłoczyły się obok siebie
biura biznesmenów i przedsiębiorców. Nawierzchnia była śliska i motocykl mógł stracić
kontakt z brukiem przy każdym naciśnięciu hamulca. Fascynacja dwukołową maszyną, którą
większość mężczyzn przeżywa u schyłku lat chłopięcych czy też we wczesnej młodości, w
przypadku Fentona okazała się trwałym uczuciem. Pomijając krótki okres, kiedy to uległ
komfortowi, jakie stwarzało ciepłe i suche wnętrze wiekowego volkswagena garbusa, jego
miłość do motocykli nie przygasła. Nie stać go było na samochód, który dałby mu to, co
honda, kiedy strzałka obrotomierza wchodziła w czerwone pole. Opowieści o tym, jak to
policja zatrzymała kogoś w fordzie za przekroczenie prędkości, bledły w porównaniu z
przypadkiem Fentona, który zjeżdżając z Forth Road Bridge wpadł na przedmieścia
Edynburga z szybkością stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Policjanci z drogówki,
którzy ukarali go mandatem, okazali niejaki podziw dla jego umiejętności, ale sędzia nie
podzielał ich entuzjazmu i omal nie udławił się z wrażenia, słysząc o przekroczeniu
dozwolonej prędkości o ponad sto kilometrów. Jego upomnienie, że mężczyzna w wieku
Fentona powinien „mieć więcej rozumu”, zabolało prawie tak samo jak grzywna.
Fenton dotarł do szpitala dwie minuty przed dziewiątą. Ruszył wąskim chodnikiem
wzdłuż budynku laboratorium, żeby dostać się na niewielkie podwórko kryte falistym
daszkiem. Szpital, znajdujący się niedaleko centrum, dysponował zbyt małym terenem pod
rozbudowę, więc podobnie jak uniwersytet kupował sąsiednie posesje. Oddział biochemii
mieścił się w kilku sąsiadujących ze sobą wiktoriańskich kamienicach, które szpital nabył
mniej więcej przed dwudziestoma laty. Wnętrze zostało oczywiście w znacznym stopniu
przebudowane, ale kamienna fasada, czerniejąca latami od spalin samochodowych, pozostała
niezmieniona.
Fenton pchnął ciemnoniebieskie drzwi i wszedł do holu. Stanął przed rzędem stalowych
szafek na ubrania i zaczął zdejmować kombinezon. Susan Daniels, jedna z laborantek,
spostrzegła go przez szklane drzwi wewnętrzne, które zaraz otworzyła.
– Doktor Tyson chce się z tobą widzieć – powiedziała.
Fenton wspiął się po schodach na drugie piętro, zapinając po drodze fartuch, po czym
zapukał do drzwi z napisem „Konsultant do spraw biochemii”.
– Proszę.
Kiedy wszedł do środka, siedzący za biurkiem Charles Tyson podniósł wzrok i spojrzał
na niego sponad okularów.
– Ale pogoda, co?
Fenton przytaknął.
– Będziemy tu mieli dłuższy czas policję, może nawet przez cały dzień – wyjaśnił Tyson.
– Musimy się z tym pogodzić i jakoś pracować.
– Oczywiście.
– Poprosiłem przede wszystkim o przysłanie zastępcy, ale do tego czasu...
– Oczywiście – powtórzył Fenton.
– Chciałbym, abyś porozmawiał z technikiem Neila i dowiedział się, czym należy się
zająć, i żebyś zrobił to, jeśli możesz. W laboratorium zastąpi cię Ian Ferguson.
Fenton skinął głową i ruszył do wyjścia. Kiedy zbliżał się już do drzwi, Tyson dorzucił:
– Aha, jeszcze jedno.
– Tak?
– Pogrzeb Neila. Prawdopodobnie odbędzie się pod koniec tego tygodnia, kiedy
prokurator zezwoli na wydanie ciała. Nie możemy pójść wszyscy; laboratorium musi
pracować bez przerwy. Może poszlibyśmy we trzech – ty, Alex Rose i ja?
– W porządku – odparł beznamiętnie Fenton.
Ruszył w stronę pokoju, który niegdyś był niewielką sypialnią, lecz ostatnio stanowił
pracownię Neila Munro. Usiadł przy biurku i zaczął opróżniać szuflady. Przerwał, kiedy
natknął się na swoje zdjęcie, na którym trzymał dopiero co złapaną rybę. Przypomniał sobie,
kiedy to było. Wybrał się z Munro na ryby w listopadzie, nad Loch Lomond. Wyjechali z
Edynburga o szóstej rano, żeby o ósmej wynająć łódź w Blamaha. Złapał niewielkiego
szczupaka na wysokości Endrick już przy pierwszej próbie. Munro uwiecznił tę chwilę na
kliszy.
Nie złowili już niczego więcej, a wczesnym popołudniem popsuła się pogoda, więc zanim
dotarli do przystani MacFarlane’a, byli już przemoczeni do suchej nitki.
Fenton wsunął zdjęcie do górnej kieszeni fartucha i zaczął dalej buszować w biurku. Był
przy ostatniej szufladzie, kiedy weszła Susan Daniels.
– Słyszałam, że masz zająć się robotą Neila – powiedziała. – Możemy pogadać?
– Za pięć minut będę do twojej dyspozycji.
Rozdzielił zawartość biurka na trzy kupki. Pierwszą stanowiły rzeczy osobiste Munro,
drugą dokumenty laboratoryjne, trzecią „inne przedmioty”. Rzeczy osobistych było najmniej:
kalkulator, dziennik z uniwersytetu w Edynburgu, podniszczony egzemplarz Biochemical
Values in Clinical Medicine R. D. Easthama, kilka pocztówek, garść piór i ołówków. Fenton
włożył je do dużej, szarej koperty, na której napisał czarnym markerem „Neil”. Kupkę
„innych przedmiotów” wrzucił niemal w całości do kosza na śmieci; składała się głównie z
pisanych na maszynie okólników informujących o seminariach oraz danych na temat
aktualizacji katalogów. Czekając na powrót Susan, zaczął przeglądać dokumenty
laboratoryjne. Większość z nich miała związek z nowym, automatycznym analizatorem krwi,
testowanym w laboratorium od trzech miesięcy. Neil pełnił rolę łącznika z firmą Saxon
Medical, miał też decydować o wydaniu licencji. Jak wynikało z tego, co Fenton wyczytał w
kopiach sprawozdań, wszystko było w porządku. Zarówno wstępne, jak i późniejsze oceny
sporządzone przez Munro, były jak najbardziej pozytywne.
Na koniec skupił uwagę na osobistym dzienniku laboratoryjnym Munro, próbując
rozeznać się w zapiskach, ale okazało się to niezwykle trudne, gdyż brak było adnotacji, skąd
pochodziły dane albo czego dotyczyły. Munro, podobnie jak inni starsi pracownicy naukowi,
zajmował się własnymi projektami badawczymi, do czego wszystkich zachęcano, ale w czasie
intensywnej pracy w szpitalnym laboratorium trudno było zabrać się do czegoś
poważniejszego. Fenton dał sobie spokój z odszyfrowywaniem notatek i podszedł do okna.
Wciąż padało, chociaż niebo zaczęło się przejaśniać. Odwrócił się, gdy weszła Susan.
– Przepraszam za spóźnienie. Policja znowu chciała ze mną rozmawiać.
Fenton kiwnął głową.
– Wszystko to wydaje się trochę bezsensowne – zastanowiła się Susan. – Kto chciałby
zabić Neila?
Fenton ponownie wyjrzał przez okno.
– Rzecz w tym, że ktoś go jednak zabił.
– Lepiej będzie, jak wprowadzę cię w to, czym zajmował się Neil – zaproponowała.
– Wiesz, czego dotyczyły jego badania?
– Nie mam pojęcia. Czy to ważne?
– Chyba nie, ale myślałem, że może coś wiesz.
– Nic nie mówił na ten temat, choć zdaje się, że w ciągu ostatnich tygodni poświęcał im
coraz więcej czasu.
– Naprawdę?
– Był tak zajęty w ubiegłym tygodniu, że spytałam go, o co chodzi.
– I...?
– Potrząsnął tylko głową i powiedział, że to prawdopodobnie nic ważnego.
Fenton miał świadomość, że takie zachowanie było typowe dla Munro. Chociaż Neil miał
przyjaciół, był z natury samotnikiem, niechętnie zwierzającym się komukolwiek, chyba że
pod presją. W ostatnim czasie Fenton też rzadko go widywał; prawdę mówiąc, od czasu, gdy
Jenny wprowadziła się do niego, prawie w ogóle nie spotykali się na gruncie towarzyskim,
choć na pewno zmieniłoby się to w kwietniu, wraz z początkiem sezonu wędkarskiego.
– Jak widzę, testowaliście analizator krwi od Saxona – zauważył Fenton, biorąc do ręki
dokumenty.
– Razem z Nigelem. Pokazał nam, jak go używać.
Nigel Saxon był przedstawicielem handlowym Saxon Medical i na okres prób został
przydzielony na oddział biochemii. Jak większość ludzi jego fachu był miły i przyjacielski, co
w połączeniu z wrodzoną szczodrością i faktem, że był synem szefa, uczyniło go osobą
cieszącą się w laboratorium dużą popularnością.
– Neilowi chyba podobało się to urządzenie – zauważył Fenton, przeglądając jedno z
późniejszych sprawozdań.
– Wszystkim nam się podoba – stwierdziła Susan.
– Co w nim takiego szczególnego?
Otworzyła jedną z szafek ściennych i wyjęła z niej garść czegoś, co wyglądało jak
plastikowe kulki.
– To próbniki – wyjaśniła. – Są wykonane ze specjalnego plastiku. Przykładasz je po
prostu do skóry pacjenta, a one ładują się dzięki efektowi kapilarnemu. Nie trzeba nakłuwać
samej żyły, wystarczy maleńkie zarysowanie skóry.
– A ilość krwi?
– Próbniki pobierają jej akurat tyle, by urządzenie dokonało standardowych pomiarów.
– Jestem pod wrażeniem – przyznał Fenton. – Na jakim etapie są testy?
– Są zakończone. Doktor Tyson ma tylko jeszcze sporządzić opinię i złożyć na niej swój
podpis.
– Czy tutaj znajdują się wszystkie informacje?
– Dane z ostatniej serii testów mam jeszcze w swoim notatniku. Pokażę ci je po lunchu.
– Zejdę na dół; chcę zobaczyć, jak działa to urządzenie. Jest jeszcze coś, co powinienem
wiedzieć?
– Neil prowadził jakieś specjalne badania krwi dla doktora Michaelsona z pracowni
metabolicznej. Mógłbyś się z nim skontaktować.
Fenton przytaknął i zrobił notatkę na podręcznym bloczku.
– Jeszcze coś?
– Na następny tydzień zaplanowano kilka bypassów. Neil miał się zająć badaniami
laboratoryjnymi.
Fenton sporządził kolejny zapisek. Spojrzał na zegarek i spytał:
– Nie idziesz na lunch? Jak sobie jeszcze coś przypomnisz, daj mi znać.
Kiedy Susan wyszła z pokoju, wstał i ponownie zbliżył się do okna, żeby sprawdzić, jaka
jest pogoda. Przestało padać.
Fenton postawił kołnierz, kiedy poczuł na policzku lodowaty dotyk wiatru. Postanowił
ominąć szpitalną stołówkę. Wiedział, że wszyscy będą gadać o śmierci Neila i opowiadać
plotki. Ruszył w przeciwnym kierunku, nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza. Zatrzymał się
przy wejściu do parku i przez chwilę stał samotnie pod drzewami. Rozległy trawnik, który w
lipcu roił się od biesiadników, teraz, w ten chłodny lutowy dzień świecił pustkami.
Jakiś ptak wygrzebał robaka z mokrej, omiatanej wiatrem trawy i odfrunął, trzymając
zdobycz w dziobie. To jest właśnie najgorsze, gdy się umiera – pomyślał Fenton – życie
płynie dalej, jakbyś nigdy nie istniał. Doszedł do przeciwległego końca parku i zatrzasnął za
sobą z brzękiem żelazną furtkę, po czym wrócił na ulicę, szukając mimowolnie jakiejś
inspiracji. Dostrzegł szyld Croft Tavern i przeszedł na drugą stronę.
Kiedy wszedł do środka, otoczył go ze wszystkich stron nagły spokój. Uświadomił sobie,
jak bardzo pieką go od wiatru policzki. Podszedł do pustego baru, odruchowo przeczesując
palcami włosy, po czym wziął do ręki niezbyt czyste menu. Barmanka postukiwała w zęby
długopisem.
– Proszę kiełbaskę z frytkami i piwo.
– Ja podaję tylko jedzenie; drinka musi pan zamówić osobno – stwierdziła ponuro
usposobiona dziewczyna. Miała taką minę, jakby mówiła to już przedtem z milion razy.
Fenton spojrzał na drugą barmankę.
– Szklankę piwa.
– Skol czy Carlsberg?
– Carlsberg.
Z kranika wypłynęła jedynie bańka piany.
– Beczka jest pusta.
– W porządku, może być Skol.
Popatrzył na plakat wiszący nad barem, który obwieszczał dumnie: „Lokal ten został
nominowany do konkursu «Pub Roku» organizowanego przez Daily News”. Na Boga –
pomyślał.
– Cześć – zabrzmiał jakiś głos za jego plecami.
Fenton odwrócił się i zobaczył Steve’a Kelly’ego z punktu krwiodawstwa.
– Nie wiedziałem, że chodzisz na lunch do tej tawerny.
– Jestem tu pierwszy raz.
– Ja też. Mam miejsce przy kominku. Dosiądź się, jak dostaniesz swoje żarcie.
Usiedli obydwaj na plastikowych krzesłach przed plastikowym paleniskiem z „kamieni”.
Patrzyli ze zdumieniem na imitację płomieni błyskających aż do plastikowego gzymsu.
– Browary starają się utrzymać wysoki poziom w takich knajpach – stwierdził z powagą
Kelly.
Fenton zakrztusił się swoim piwem, wówczas Kelly uśmiechnął się. Widelec Fentona
zsunął się z kiełbaski, rozsypując wokoło frytki. Jedna z nich wylądowała na kolanach
Kelly’ego. Wsunął ją sobie do ust.
– Możesz zjeść resztę, jeśli jesteś głodny – zaproponował Fenton, odkładając sztućce.
– Nie, dzięki, chciałem tylko spróbować.
– Co cię tu sprowadza? – spytał Fenton.
– Szukałem jakiego miłego i cichego miejsca, dokąd mógłbym zabrać na lunch tę
pielęgniarkę z siódemki.
– Gdzieś, gdzie nie znajdzie cię twoja żona?
– Zgadłeś.
– No cóż, jest tu dość spokojnie.
– Owszem, ale nie chciałbym narażać dziewczyny na zatrucie pokarmowe.
– Rozumiem.
Popijali w milczeniu piwo. Po chwili Kelly spytał:
– Więc kto jest tym świrem, Tom?
Fenton wpatrywał się w płomienie.
– Dałbym wiele, żeby się tego dowiedzieć.
– Munro był twoim przyjacielem, prawda?
Fenton przytaknął.
– Przykro mi.
Fenton pociągnął spory łyk piwa.
– Kto przejmie jego badania? – spytał Kelly.
– Na razie ja.
– Więc będziesz potrzebował krwi.
Fenton zdziwił się.
– Jakiej krwi?
– Munro zadzwonił do mnie w poniedziałek; chciał jej trochę od nas. Lepiej nie mów o
tym nikomu, dopóki się nie dowiem, do czego jej potrzebował.
– Jasne.
– Jeszcze jedno piwko?
– Nie, dzięki.
Wstali i ruszyli do wyjścia.
– Czy nie zechcieliby panowie zwrócić szklanek do baru? – spytała przeciągle barmanka,
półleżąc na ladzie.
– Nie – odparł sucho Kelly.
Wyszli.
Fenton czekał, aż Kelly zapnie płaszcz pod szyję. Zgarbił plecy, żeby osłonić się przed
wiatrem.
– Więc dasz mi znać, co z tą krwią?
Fenton przytaknął i rozeszli się.
Idąc powoli w stronę szpitala, Fenton cieszył się, że wiatr wieje mu teraz w plecy i
podtrzymuje go niczym poduszka. Tym razem ominął park i wybrał uliczki z szeregami
wiktoriańskich domów – czarnych budynków z kamienia, które latem sprawiały wrażenie
chłodnych, a zimą ciemnych i posępnych. Nagie gałęzie drzew przed frontonami kamienic
poruszały się na wietrze niczym czarownice na mękach. Kiedy dotarł do budynku
laboratorium, musiał przystanąć, żeby przepuścić srebrnoszarego forda, skręcającego w
wewnętrzną drogę. Przednie koło wjechało w dziurę, ochlapując mu buty wodą. Kiedy
podniósł wzrok, zobaczył za kierownicą Nigela Saxona, który natychmiast zatrzymał się i
opuścił szybę. Widać było, że jest mu przykro.
– Bardzo przepraszam.
Fenton uśmiechnął się, ponieważ trudno było się gniewać na Saxona w tej sytuacji.
Poczekał, aż Saxon zaparkuje samochód, a potem patrzył, jak biegnie w jego stronę, omijając
kałuże. Saxon był uosobieniem napastnika rugby schodzącego powoli na psy. Zresztą
naprawdę grywał w drużynie swojej starej szkoły, dopóki nie odkrył w wieku dwudziestu
pięciu lat, że można wypić i poszaleć, nie męcząc się wcześniej grą. Teraz, mając trzydzieści
dwa lata, dorobił się już pierwszych zmarszczek, z czego zdawał sobie sprawę, nie tracąc
humoru. Zdołał ukończyć wydział mechaniczny na politechnice, nim zaczął pracować w
firmie ojca, Saxon Medical, gdzie całkowicie zignorowano jego profesjonalne przygotowanie,
doceniając natomiast towarzyski charakter i pewność siebie – stał się specem od sprzedaży i
kontaktów z klientami. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że jego największy talent to
umiejętność przekonania klienta, że jest kimś lepszym od sprzedawcy; Fenton uważał to za
ironię losu.
– Masz szminkę na policzku – zauważył Fenton.
Saxon wyciągnął z kieszeni chusteczkę, wysypując przy tym na chodnik garstkę bilonu.
Fenton pomógł mu go zbierać. Po chwili zauważył przedmiot, który nie wyglądał na monetę.
Był to srebrny medalion z wygrawerowanym drzewem.
– Ładna rzecz – powiedział, oddając mu zgubę. Był zaskoczony wyrazem oczu Saxona.
Miał wrażenie, że Nigel zadał mu pytanie i teraz czeka na odpowiedź.
Saxon bezwiednie wycierał policzek.
– Ten drugi – rzekł Fenton.
Weszli do laboratorium. W holu stało trzech policjantów.
– Pan Fenton? – spytał jeden z nich.
– Tak.
– Inspektor Jamieson chciałby znów pana widzieć, sir, jeśli nie ma pan nic przeciwko
temu.
– Oczywiście, że nie. Będę w pokoju sto cztery.
– Wiesz, wciąż nie mogę w to uwierzyć – wyznał Saxon, kiedy wchodzili na pierwsze
piętro. – Cały czas wydaje mi się, że zobaczę gdzieś Neila.
Fenton tylko potrząsnął głową, dając Saxonowi do zrozumienia, że nie chce o tym
mówić.
– Zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy porozmawiać o analizatorze krwi – powiedział
Saxon.
Fenton przyznał, że właśnie miał zaproponować to samo, dodając, iż umówił się z Susan
na popołudnie, żeby obejrzeć urządzenie. Saxon powiedział, że chętnie dołączyłby do nich, i
spytał, kiedy może to zrobić.
– Jak tylko skończę z policją.
Fenton zamknął drzwi. Usłyszał, jak deszcz znowu chłoszcze szyby w oknach. Niebo
było ołowiane. Klnąc pod nosem powrócił do dziennika naukowego Munro i ponownie zaczął
go przeglądać. Chciał się dowiedzieć, dlaczego Neil prosił o krew z punktu krwiodawstwa i
co właściwie chciał z nią zrobić. Kelly nie wyjaśnił, o jaką ilość krwi Neilowi chodziło, a sam
zapomniał go o to spytać. Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił sekretarkę, żeby sprawdziła
tę kwestię w oficjalnym wykazie zamówień.
Kiedy czekał na odpowiedź, ktoś zapukał do drzwi. Był to inspektor Jamieson ze swoim
sierżantem, którego nazwiska Fenton nie mógł sobie przypomnieć. Gestem dłoni zaprosił ich
do środka i powiedział, że za chwilę będzie służył im swoją osobą.
– O jaki dzień panu chodziło – odezwał się w słuchawce głos sekretarki.
– O poniedziałek.
– Tak mi się wydawało. Nie ma żadnej adnotacji.
– Jest pani pewna?
– Sprawdziłam trzy razy.
– Może się przesłyszałem – stwierdził w zamyśleniu Fenton. Odłożył słuchawkę. A więc
Neil złożył zamówienie prywatnie, z pominięciem oficjalnej procedury. Ciekawe. Poczuł na
sobie wzrok policjanta, więc postanowił chwilowo nie zajmować się tą sprawą.
Fenton żywił niechęć do Jamiesona już od pierwszego spotkania, choć właściwie nie
wiedział dlaczego. W końcu doszedł do wniosku, że to z powodu tych bezsensownych pytań,
jakie zadawał mu policjant.
– Pomyślałem, że moglibyśmy jeszcze raz przedyskutować kilka punktów, sir – zaczął
Jamieson.
– Jeśli to konieczne.
– Obawiam się, że tak.
Słowom tym towarzyszył przymilny uśmiech.
A więc niechęć jest obustronna – pomyślał Fenton.
Przy wzroście stu siedemdziesięciu siedmiu centymetrów Jamieson był raczej niski jak na
edynburskiego policjanta, co wynagradzał sobie szerokimi barami. Jego ramiona szczelnie
wypełniały tweedową marynarkę, stanowiąc fundament dla masywnego karku oraz głowy,
która z powodu gęstej czupryny szarych włosów wydawała się większa, niż była w
rzeczywistości. Miał niewielkie, przycięte wąsiki, które łącznie ze spodniami z grubej tkaniny
i kraciastą koszulą nadawały mu wygląd dżentelmena z angielskiej prowincji w stroju
weekendowym. Jednak brzmienie głosu przeczyło temu wrażeniu. Było typowo szkockie i
agresywne.
W miarę przesłuchania Fenton nabierał przekonania, że jest zasypywany w kółko tymi
samymi pytaniami. Czuł się poirytowany, przy czym nie znając bliżej policyjnej procedury,
wywnioskował, że to rutynowa taktyka: zdenerwować osobnika, żeby stracił cierpliwość, a
wówczas przyłapać go na niekonsekwencji w zeznaniach. Jeszcze mocniej stresowała go
myśl, że jest być może traktowany jak królik doświadczalny. Jego odpowiedzi cechowała
coraz większa zdawkowość, podczas gdy wewnętrznie stawał się coraz bardziej
zniecierpliwiony. Oczywiście, że Neil nie miał żadnych wrogów. Nie, nie ma zielonego
pojęcia, dlaczego ktoś miałby go zabić. Czy nie wydaje się jasne, że to jakiś psychopata
popełnił tę zbrodnię? Dlaczego marnowali czas, zadając tyle cholernie głupich pytań? Czy
policja jest całkowicie pozbawiona wyobraźni?
– Panna Daniels twierdzi, że doktor Munro był w ciągu ostatniego tygodnia czymś
zatroskany, żeby użyć jej określenia. Jak pan sądzi, dlaczego? – spytał Jamieson.
Fenton odpowiedział, że nie wie.
– Panna Daniels uważa, że to może mieć związek z jego badaniami. – Nastąpiła przerwa,
gdyż Jamieson czekał, aż Fenton coś powie. Ponieważ Fenton nie odezwał się, spytał: – Może
pan wie przypadkiem, co to za badania?
Fenton ponownie odparł, że nie wie.
– Ale był pan przyjacielem zmarłego, prawda?
Twarz Jamiesona ponownie wykrzywił uśmiech. Fenton był już pewien, że ten grymas
będzie w nim budził coraz większą awersję.
– Owszem, byłem, ale nie znam przedmiotu jego badań.
– Rozumiem, sir – odparł Jamieson, uśmiechając się jak zwykle. – Z tego, co mówił
doktor Tyson, zrozumiałem, że będzie się pan starał zrekonstruować badania doktora Munro?
Fenton przyznał, że tak.
* * *
Fenton zszedł na dół, żeby spotkać się z Susan w głównej pracowni – dużym pokoju z
oknami w wykuszach, pełniącym niegdyś rolę salonu wiktoriańskiego. Zastał już tam Nigela
Saxona, który na prośbę Susan nastawiał coś w analizatorze.
– No cóż, pokażcie, jak to działa – poprosił.
Susan wzięła do ręki jedną z plastikowych kulek, które Fenton miał okazję widzieć już
wcześniej, i zbliżyła ją do próbki krwi.
– W normalnej sytuacji robilibyśmy to przy łóżku pacjenta po lekkim nakłuciu igłą, ale na
razie korzystamy z próbek pobranych w tradycyjny sposób.
Przytknęła kulkę do powierzchni krwi i Fenton mógł zobaczyć, jak się napełnia próbnik.
– To wszystko – stwierdziła, wkładając kulkę do analizatora. Nacisnęła guzik,
uruchamiając urządzenie.
– Zdumiewające – przyznał Fenton. – Ale co się dzieje, kiedy temperatura waha się, a
próbnik pobiera więcej lub mniej krwi? Odczyt nie będzie dokładny.
– I tu się mylisz, chłopie – odparł z uśmiechem Saxon. – To plastik o szczególnych
właściwościach. Jest termoneutralny; nie mięknie po rozgrzaniu ani nie twardnieje po
schłodzeniu. Zawsze pozostaje taki sam. No i co ty na to?
Fenton przyznał, że jest pod dużym wrażeniem. Widząc jego reakcję, Saxon rozpromienił
się.
– To chyba sporo kosztuje – powiedział Fenton.
Saxon znów się uśmiechnął.
– Wcale nie. Odrobinę więcej niż zwykły plastik.
– Ale możliwości jego zastosowania poza medycyną muszą być ogromne.
Saxon potrząsnął głową.
– Też tak z początku myśleliśmy, ale nie jest wystarczająco mocny, żeby znaleźć
zastosowanie w technice wojskowej czy technologii kosmicznej. W przypadku medycyny nie
musi być oczywiście aż tak wytrzymały. Wyprodukowaliśmy cały szereg probówek, butelek,
węży i tak dalej, które będą tylko trochę droższe od obecnie używanych. Sądzimy, że korzyści
będą warte dodatkowych kosztów, i szpitale zaczną stosować sprzęt produkowany przez
Saxon Medical.
– Rozumiem, że macie patent na ten plastik?
– Oczywiście – zapewnił Saxon.
– No to zanosi się na sukces – stwierdził Fenton.
– Jesteśmy pewni do tego stopnia, że przekazaliśmy bezpłatnie waszemu szpitalowi
trzymiesięczny zapas środków jednorazowego użytku naszej produkcji.
– To hojny gest – przyznał Fenton.
– No cóż, byliście na tyle uprzejmi, że na prośbę komisji licencyjnej zgodziliście się
przetestować nasz analizator; jesteśmy waszymi dłużnikami.
Drukarka zaczęła terkotać. Susan wyjęła z podajnika pasek papieru.
– Gotowe – stwierdziła.
Fenton wziął do ręki wydruk i spojrzał na wyniki.
– Krew w normie – zauważył.
– Próbka kontrolna – wyjaśniła Susan.
– Czy te wyniki różnią się od tych, które uzyskujemy z naszego analizatora?
– Są niemal identyczne, ale Saxon potrzebował tylko jednej piątej objętości krwi i połowy
czasu.
– Może firma podarowałaby nam jedno takie urządzenie, tak jak środki jednorazowe –
zauważył żartobliwie Fenton.
Nigel Saxon uśmiechnął się.
– No cóż, nasza hojność też ma swoje granice – powiedział.
Susan wręczyła Fentonowi plik dokumentów.
– To rezultaty końcowych testów. Przydadzą ci się do opinii.
– Nie chciałbym cię naciskać, zwłaszcza w takiej chwili, ale czy mógłbyś określić w
przybliżeniu, kiedy się z tym uporasz? – spytał Saxon.
– Pod koniec przyszłego tygodnia, jak sądzę.
Fenton wyszedł z pokoju z zamiarem udania się na górę, ale zaraz przystanął, kiedy
dostrzegł na schodach niewielką kałużę wody. Podniósł głowę i zobaczył kroplę, która spadła
z sufitu i rozprysnęła się na podłodze.
– Tylko tego brakowało – mruknął i powędrował do zmywalni po wiadro. Podstawił je w
miejscu kałuży, a potem zajrzał do głównego laboranta.
– Dach przecieka, Alex.
– Znowu? – spytał Alex Ross wyciągając szyję. – Naprawiali go ledwie dwa miesiące
temu.
Napisał coś na kartce i powiedział, że poinformuje o tym warsztaty.
Kiedy Fenton wrócił do swojej pracowni, zastał tam zajętego robotą Iana Fergusona,
jednego z dwu młodszych biochemików. Ferguson uniósł głowę i powiedział:
– Doktor Tyson prosił mnie, żebym cię zastąpił.
– Wiem. Dzięki. Jak leci?
– Jak z płatka – uśmiechnął się Ferguson. – Wszystko w porządku, ale mógłbyś
sprawdzić kilka rzeczy, choć to w większości rutynowe analizy.
Fenton wziął do ręki dwa formularze zapotrzebowania na krew, odłożone przez
Fergusona, i skinął głową.
– Zajmę się nimi – powiedział. – Jak chcesz, możesz wrócić do siebie. Jakoś się uporam z
tym wszystkim.
Ferguson podniósł się i posprzątał po sobie. Kiedy zbierał się do wyjścia, Fenton spytał
go:
– Czy Neil nic ci nie wspominał, że złożył zamówienie w punkcie krwiodawstwa?
Ferguson odwrócił się i potrząsnął głową.
– Nie, ani słowem.
Fenton spróbował po raz trzeci dodzwonić się do doktora Iana Michaelsona. Tym razem
mu się udało. Spytał o badanie krwi, które zlecono laboratorium, i Michaelson wyjaśnił, o co
chodzi.
– Moglibyśmy przesunąć testy o tydzień czy dwa, jeśli nie podołasz... Po tym, co się
wydarzyło, to całkiem zrozumiałe – stwierdził na koniec Michaelson.
– Ale dla pacjenta byłoby lepiej, gdybyśmy wykonali je jeszcze w tym tygodniu?
– Tak.
Fenton skalkulował w pamięci liczbę godzin pracy potrzebnych do wykonania testów.
– Damy radę – stwierdził.
Następnie skontaktował się z oddziałem kardiologii, żeby spytać o operacje wszczepienia
bypassów. Dowiedział się, że zamiast dwóch zabiegów planowane są obecnie trzy.
– Niezbyt dobra wiadomość – zauważył.
I znów spytano go, czy laboratorium zdąży.
– Niektórzy z nas będą rzadko bywać w domu – odparł, – Ale poradzimy sobie.
Choć Ferguson zdążył wykonać większość porannych badań, Fenton był zajęty przez całe
niemal popołudnie. Uznał to za niezłą terapię, gdyż nie sposób było myśleć o czymś innym
niż o pracy, ale o czwartej trzydzieści spokój zakłóciły podniesione głosy dochodzące z dołu.
Wyjrzał z pokoju i spytał jedną z młodszych laborantek, co się dzieje.
– To Susan – wyjaśniła dziewczyna. – Zachorowała.
2
Fenton zbiegł na dół i ujrzał Susan Daniels, leżącą na podłodze przed damską toaletą.
Otaczał ją tłumek ludzi, którzy dawali sprzeczne rady. Podnieść ją! Nie, nie ruszać jej!
Poluźnić jej ubranie! Ogrzać ją!
– Co się stało? – spytał.
– Wyszła z toalety i zemdlała – zabrzmiał czyjś głos.
– Krwawi! – dodał ktoś inny.
– Poślą po doktora Tysona – zaproponował Alex Ross. Tyson był jedynym pracownikiem
laboratorium, który miał medyczne kwalifikacje. Pozostali byli zwykłymi naukowcami.
Fenton ukląkł obok dziewczyny, leżącej twarzą do podłogi, i dotknął jej czoła; było
zimne i lepkie.
– Kto powiedział, że ona krwawi? – spytał.
Liz Scott, sekretarka, przykucnęła obok niego i powiedziała cicho: – Cała podłoga w
toalecie jest zalana krwią.
Fenton wsunął dłoń pod udo nieprzytomnej dziewczyny i stwierdził, że spódnica jest
mokra i kleista.
– Naprawdę krwawi – stwierdził. – Przynieście ręczniki!
Tłumek rozpierzchł się.
– Czy Susan była w ciąży? – spytał Alexa Rossa.
– Jeśli nawet była, nigdy o tym nie wspominała – odparł główny laborant.
– Chyba poroniła – stwierdził Fenton.
– Biedna dziewczyna.
Ktoś podał Fentonowi kilka czystych, lnianych ręczników. Złożył jeden z nich i wsunął
Susan między nogi, to samo zrobił z drugim. Poczuł ulgę, kiedy zjawił się Tyson, żeby zająć
się wszystkim. Wstał i zauważył, że jeden z laborantów skrzywił się na widok jego
skrwawionych dłoni.
– Dużo straciła... – zauważył Tyson.
– Trzeba ją przenieść do szpitala.
Wszystkim zajęły się dwie pielęgniarki z izby przyjęć, które przewiozły Susan do pokoju
zabiegowego. Tyson i Fenton czekali na korytarzu, siedząc w milczeniu na drewnianej ławce.
Fenton oparł głowę o ścianę i patrzył w głąb korytarza – na końcu, w odległości jakichś
czterdziestu metrów, sanitariusz polerował linoleum elektryczną froterką, jeżdżąc maszyną od
ściany do ściany. Dostrzegł też pielęgniarkę w różowym uniformie studentki pierwszego
roku, która na chwilę pojawiła się w polu widzenia. Pod wysokim, wiktoriański sklepieniem
pobrzmiewało echo dziecięcych głosów. Skupił uwagę na plakatach z bohaterami Disneya,
które wisiały na ścianie. Miały rozpraszać smutną atmosferę szpitala, ale wysokość ścian
psuła zamierzony efekt.
Zbliżyła się do nich szybko jakaś postać w białym fartuchu o rozwianych połach. Wzrok
mężczyzny spoczął na Tysonie.
– Przepraszam, sir, nie mogłem przyjść wcześniej. Musieliśmy zająć się ludźmi z
rozbitego mikrobusu.
Tyson skinął głową.
– Jest w środku – wyjaśnił.
Fenton zauważył, że Tyson zastanawia się, czy nie wejść z młodszym asystentem do
pokoju zabiegowego. W końcu zrezygnował – minęło ponad dwadzieścia lat od czasu, kiedy
zakończył praktykę lekarską.
Nadjechał ciężki wózek szpitalny, pchany przez dwóch pracowników fizycznych, po
czym minął ich przechylając się niebezpiecznie na bok. Fenton i Tyson musieli gwałtownie
cofnąć stopy. Tyson spojrzał na zegarek i okazał rzadkie u niego zniecierpliwienie. „Prędzej,
prędzej” – mruczał. Upłynęły dwie kolejne minuty i pojawiła się pielęgniarka w asyście
sanitariusza. Nieśli sprzęt reanimacyjny, sanitariusz przeginał się na jedną stronę, niosąc w
ręku zielony, plastikowy pojemnik. Było w nim sześć worków z krwią. Zderzyli się niemal z
młodszym asystentem, który akurat wyłonił się z pokoju. Zignorował obydwoje i podszedł
prosto do Tysona. Wyglądał na mocno zakłopotanego, więc Fentona ogarnęło złe przeczucie.
– Przykro mi – powiedział lekarz, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co miał zaraz
oznajmić. – Straciliśmy ją.
Fenton poczuł na całym ciele kropelki potu. „Straciliśmy ją”. Tak właśnie powiedzieli mu
tamtej strasznej nocy, kiedy zmarła Louise. Słowa te odbijały się echem w jego głowie,
budząc na nowo wspomnienia tej przeklętej chwili. Po odebraniu telefonu pędził ulicami w
strugach deszczu, próbując rozpaczliwie przywołać jakąś taksówkę, ale z powodu złej pogody
wszystkie były najwyraźniej zajęte. W końcu przebiegł całe pięć kilometrów do szpitala i
stanął tam, ociekając wodą, pod oślepiającym światłem lamp izby przyjęć, żeby dowiedzieć
się, że jego żona i dziecko nie żyją. Zapamiętał każdy por na twarzy lekarza dyżurnego, który
przekazał mu tę wiadomość, nawet to, w jaki sposób dotykał oprawki okularów, jak patrzył na
swoje stopy. Teraz czekał na następne zdanie: „Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”, ale
nie usłyszał go. Ciszę przerwał głos Tysona.
– Co to znaczy „straciliśmy ją”? – spytał chrapliwie.
Lekarz poczerwieniał lekko na twarzy.
– Przykro mi – powiedział, unosząc otwarte dłonie. – Nie zdołaliśmy w odpowiednim
czasie zatrzymać krwawienia. Tylko tyle i aż tyle.
– Ale dlaczego? – Tyson nie ustępował.
Lekarz znowu machnął bezradnie rękoma.
– Obawiam się, że będziemy mogli coś powiedzieć dopiero po sekcji zwłok.
Tyson wstał powoli i mijając lekarza skierował się do sali zabiegowej, Fenton ruszył w
ślad za nim. Pielęgniarki cofnęły się od stołu, odsłaniając ciało Susan Daniels – nieruchome i
przerażająco białe. Fenton pomyślał, że wygląda piękniej, niż sobie to kiedykolwiek
uświadamiał, niczym delikatny, blady kwiat, który ścięto i złożono na ziemi, a który
niebawem zwiędnie i przygaśnie. Ogarniał go żal, poszukał więc wzrokiem jakiegoś
zwykłego przedmiotu, żeby skupić na nim swoją uwagę, próbując opanować się w ten sposób.
Zatrzymał spojrzenie na tacy z narzędziami.
Kiedy podniósł wzrok, zobaczył łzy płynące po twarzy jednej z pielęgniarek. Ścisnął
delikatnie jej ramię, dając znak, że powinna wyjść z pokoju. Chwilę później sam również
wyszedł. Czekając na Tysona udawał, że wpatruje się w plakat Disneya.
Gdzieś w tle słyszał Tysona i lekarza, rozmawiających o sekcji zwłok. Wkrótce wyczuł,
że nie jest już sam. Spuścił wzrok i zobaczył małego chłopca w piżamie, który przyglądał mu
się badawczo. Ciekło mu z nosa. Nie odzywał się, ale miał pytający wyraz twarzy.
– Skąd się tutaj wziąłeś? – spytał Fenton.
Dziecko wciąż wpatrywało się w niego, aż w końcu powiedziało:
– Chcę do mojej mamusi.
Fenton spytał chłopca łagodnym głosem o imię, ale nim ten zdołał odpowiedzieć, zjawiła
się zdenerwowana pielęgniarka.
– Timothy Watson! A więc tu jesteś! – Wzięła dziecko na ręce i zwróciła się do Fentona:
– Nawet na chwilę nie można go spuścić z oka, bo zaraz znika.
Chłopiec włożył kciuk do ust i wtulił się w ramię pielęgniarki.
– Do widzenia, Timothy – powiedział Fenton, kiedy pielęgniarka zaczęła się oddalać.
Postanowił sam wrócić do laboratorium, nie czekając dłużej na Tysona, który wciąż był zajęty
rozmową z lekarzem.
Na dworze panował już mrok, a w kałużach połyskiwały odbite światła latarni ulicznych,
gdy zmierzał w stronę starego budynku. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegł w oknie głównej
pracowni trzy postacie i zrozumiał, że ludzie ci czekają na wiadomość o Susan. Drzwi
otworzył mu Ian Ferguson.
– Jak się czuje? – spytał.
Fenton wszedł do holu i zobaczył stojące tam osoby.
– Susan nie żyje – powiedział cicho. – Wykrwawiła się na śmierć.
Ferguson i Alex Ross, główny laborant, ruszyli za Fentonem do frontowego pokoju,
zamykając za sobą drzwi i pozostawiając innych w holu. Fenton podszedł do okna i położył
dłonie na kaloryferze. – Boże, ale zimno.
– Powiedzieli, co to było? – spytał Ross.
– Nie, sami chyba nie wiedzą. Zamierzają przeprowadzić sekcję zwłok.
Fenton wyczuł, że jego odpowiedź nie zadowoliła Rossa; odwrócił się do niego twarzą.
– Umarła z przyczyn naturalnych, prawda? – spytał Ross. – Chodzi mi o to, że nie została
zamordowana jak Neil?
Wypowiedź ta zaszokowała Fentona.
– Chryste, nawet mi to nie przyszło do głowy. Sądziłem, że chodzi o jakieś problemy
ginekologiczne.
– Ja też – przyznał Ferguson.
– Prawdopodobnie masz rację – powiedział Ross. – Tak tylko sobie pomyślałem.
– Jezu – jęknął Fenton i odwrócił się, żeby spojrzeć na deszcz, który znowu zaczął padać.
W sobotę personel skończył pracę o pierwszej po południu, natomiast Fenton został na
dyżurze do niedzieli rano. Połączył się telefonicznie z centralą i podał operatorowi swoje
nazwisko oraz numer pagera, dodając, że wychodzi na lunch. Pobiegł w stronę budynku
szpitala, kuląc się przed gwałtownymi powiewami wiatru, po czym wszedł po schodach do
stołówki – była w połowie pusta. Rozejrzał się dookoła, szukając znajomej twarzy, ale
rozpoznał tylko Moirę Kincaid z oddziału sterylizacji, która właśnie wychodziła. Skinął
głową, gdy go mijała.
Zapłacił za sałatkę w celofanowym opakowaniu i usiadł przy oknie, skąd mógł patrzeć na
drzewa targane wiatrem, który zdawał się dąć mocniej niż zazwyczaj.
– Potrzebujesz towarzystwa? – dobiegł zza jego pleców jakiś głos.
Fenton odwrócił się i ujrzał Jenny. Uśmiechnął się.
Jenny postawiła swoją tacę, a Fenton przytrzymał ją, gdy dziewczyna siadała na krześle.
– Co za ranek – poskarżyła się. – Na oddziale ruch jak na targu.
Uśmiechnął się. Nie zwracał szczególnej uwagi na jej słowa, pomyślał tylko, że poznanie
Jenny Buchan było najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła od bardzo długiego czasu.
– Nie słyszałem, jak wychodziłaś rano – powiedział.
– Spałeś. Nie miałam serca cię budzić.
Jenny także popatrzyła przez okno na deszcz, który gnany szalonym wiatrem, chłostał
przyczernione ściany budynków.
– Myślisz, że uda ci się wpaść wieczorem do domu? – spytała.
Wzruszył ramionami, nie odrywając oczu od okna. Miał właśnie coś odpowiedzieć, gdy
odezwał się jego pager, schowany w kieszeni marynarki. Ponownie wzruszył ramionami i
wstał. Jenny pożegnała go skinieniem głowy. Na korytarzu podszedł do telefonu i zadzwonił
na centralę.
Chociaż laboratorium biochemiczne zajmowało się głównie pacjentami Księżniczki
Mary, wykonywało również badania dla innych szpitali dziecięcych w mieście. Fentona
powiadomiono, że z oddziału położniczego Szpitala Królewskiego została wysłana próbka
krwi dziecka chorego na żółtaczkę i że trzeba ją zbadać na obecność bilirubiny. Czekał przy
drzwiach wejściowych, wkrótce usłyszał dobiegający z zewnątrz warkot diesla. Wziął od
kierowcy plastikowy woreczek, podpisał dokumenty i powędrował z próbką na górę, żeby
przeprowadzić analizę.
Kiedy krew poddawana była pierwszym testom, Fenton włączył radio i nastawił je na
Trójkę. Poważna muzyka pasowała do szarego, sobotniego popołudnia. Ustawił analizator na
kolejny etap analizy, a mając przed sobą wolny kwadrans, ruszył korytarzem do pracowni
Neila Munro, żeby zająć się przez ten czas jego notatkami. Usiadł przy biurku, słysząc, jak
deszcz bębni o szyby. Dziękował Bogu, że w budynku laboratorium jest ciepło. Przez chwilę
zastanawiał się, czy ten dom był tak samo przytulny, gdy stanowił siedzibę jakiejś zamożnej
rodziny wiktoriańskiej. Na ścianie nie widać było nawet śladu kominka; jedynie na suficie
zachował się oryginalny element – rozeta, z której zwisał kiedyś żyrandol. Na jego miejscu
zamontowano, zupełnie tu nie pasujące, lampy fluorescencyjne.
Z szumiącej drukarki wysunęła się kartka z wynikami badań. Fenton spojrzał na nie i
porównał je ze standardowymi wykresami na ścianie.
– No cóż, Johnie Taylor – sprawdził dane na karcie zgłoszenia – liczący sobie trzy dni,
jeszcze przez jakiś czas pozostaniesz w szpitalu.
Zadzwonił na oddział położniczy, żeby powiadomić o wynikach badań, i poprosił
pielęgniarkę, która odebrała telefon, o powtórzenie informacji.
– Zgadza się.
Skonstatował, że niemal wcale nie posuwa się do przodu z dziennikiem Munro,
postanowił więc zaparzyć sobie kawy i popracować. Zszedł na dół, żeby włączyć czajnik
elektryczny. Kiedy zstępował po spiralnych schodach i przemierzał hol, drzwi wejściowe
załomotały pod naporem wiatru. Zatrzymał się przed jedną z metalowych szafek, żeby
popatrzeć na fotografię przyklejoną do drzwiczek. „Lato 86” – głosił napis pod zdjęciem.
Zostało zrobione w lipcu, podczas pikniku dla pracowników laboratorium – była to jedna z
nielicznych sytuacji, jakie Fenton mógł sobie przypomnieć, kiedy termin zaplanowanej
wycieczki przypadł akurat na ciepły, słoneczny dzień. Wszyscy cieszyli się z ładnej pogody, o
czym świadczyły uśmiechnięte twarze na fotografii.
Fenton spojrzał na postać Neila Munro, zrelaksowanego, uśmiechniętego, który już nie
żył; na Susan Daniels w T-shircie i szortach, młodą, beztroską, już nie żyjącą. Pomyślał o jej
śmierci i o tym, co powiedział Alex Ross. Nie mógł uwierzyć, że to morderstwo. Ale
przypuszczenie zostało wyrażone głośno i zawisło jakby w powietrzu. Dwoje ludzi z
laboratorium padło ofiarą mordercy? Kiedy się nad tym zastanawiał, chociażby przez chwilę,
od razu przychodziła mu do głowy następna myśl, zimniejsza od lodowatego wiatru, który
próbował wtargnąć do wnętrza poprzez szpary w drzwiach. Jeśli zamordowano dwoje ludzi z
laboratorium, to czyż zabójcą nie był ktoś z personelu? Która osoba ze zdjęcia? Niemożliwe.
Kiedy Fenton pił kawę, zadzwonił telefon; obrócił się na fotelu i podniósł słuchawkę.
Poinformowano go, że w drodze są cztery próbki krwi. Tego popołudnia telefon odezwał się
jeszcze dwa razy, w identycznej sprawie, i Fenton był zajęty aż do siódmej. Później trochę się
uspokoiło. Zaczaj się namyślać, czy nie pójść do domu, ale w końcu doszedł do wniosku, że
zaczeka z decyzją do siódmej trzydzieści. Za dwadzieścia ósma zadzwonił do Jenny, żeby
powiedzieć, że już jedzie, a następnie połączył się z centralą i poinformował, gdzie można go
będzie znaleźć.
Kiedy otworzył drzwi wejściowe, przywitały go przyjaźnie zapachy dolatujące z kuchni.
Pomyślał, że miło jest wracać do ciepłego, jasnego mieszkania, a nie do zimnej, mrocznej
ciszy, w której egzystował przed pojawieniem się Jenny.
– Jak było? – spytała.
– Mnóstwo roboty – odparł, postękując przy zdejmowaniu ciężkich butów dojazdy na
motorze. – A co u ciebie?
– Po południu zrobiło się spokojnie, ale mieliśmy jedno zgłoszenie do bypassu.
Fenton umył ręce i usiadł z Jenny przy stole.
– Mam złe wieści, Tom.
– Mianowicie?
– Wkrótce biorę nocne dyżury.
Skrzywił się
– W jakim układzie?
– Cztery noce w tygodniu zajęte, trzy wolne.
– No cóż, przynajmniej łóżko się nie wyziębi – stwierdził. – Zawsze będzie w nim któreś
z nas.
Jenny podeszła do niego i objęła go za szyję. – Dopilnujemy, żeby jak najczęściej być w
nim razem. Po kolacji pozmywali naczynia, a potem usiedli przed kominkiem, aby wypić
kawę.
– Dowiedziałeś się czegoś z notatek Neila? – spytała Jenny.
Odparł, że nie, ale dodał, że miał za mało czasu na bliższe zapoznanie się z nimi.
– Myślisz, że Neil pracował nad czymś ważnym?
Wzruszył ramionami.
– Trudno się zorientować. Trzeba by rozszyfrować dane, ale najpierw chciałbym się
dowiedzieć, do czego potrzebna mu była krew.
– Krew?
Wyjaśnił, że Munro prosił punkt krwiodawstwa o krew i że nie zgłosił tego oficjalnie.
– Dlaczego? – zastanowiła się głośno Jenny.
– Następne pytanie bez odpowiedzi.
– Muszę przyznać, że to podobne do Neila. Nie lubił się zwierzać, co?
Przytaknął i ziewnął bez skrępowania. Jenny uśmiechnęła się.
– Czy to miała być jakaś aluzja? – spytała.
Pocałował ją delikatnie w czoło.
– Wcześniej do łóżka?
– Niezła myśl.
Fenton ściągał właśnie drugą skarpetkę, kiedy od strony krzesła, na którym wisiała jego
marynarka, dobiegł sygnał pagera. Złapał się za głowę i spojrzał na Jenny, leżącą już w łóżku.
– Boże, jakby wiedzieli.
Po chwili zapiął kask i wyjrzał przez okno, osłaniając oczy przed odbijającym się w
szybie światłem lampy. Kiedy się odwrócił, Jenny poznała po jego minie, że wciąż pada.
– Uważaj na siebie – poprosiła.
Była szósta rano, kiedy Fenton wrócił do domu. Jenny zdążyła już wstać i właśnie
zakładała swój pielęgniarski uniform; przestała zapinać bluzę i podeszła do niego.
– Zła noc? – spytała, obejmując go za szyję.
– Jedno badanie za drugim.
Mimo zmęczenia Fenton był podniecony bliskością Jenny. Pocałował ją mocno w usta i
poczuł, że po chwilowym zaskoczeniu reaguje tak jak on. Kiedy odsunęli się od siebie,
spytała:
– O szóstej rano, w zimny, deszczowy dzień?
– O każdej porze, każdego dnia – odparł, przyciągając ją do siebie.
Jenny zachichotała, a on wsunął jej dłoń pod sukienkę, żeby dotknąć ciepłych piersi.
Popychając ją w stronę łóżka, czuł, jak napięcie znika z jej twarzy, kiedy przyciskał usta do
jej ust. Rozchyliła wargi, aby jego język mógł penetrować miękkie i ciepłe wnętrze.
– Pragnę cię – zamruczał.
– Wierzę ci, wierzę – chichotała Jenny, zmagając się z zamkiem błyskawicznym jego
spodni. Uniosła nieznacznie pośladki, żeby mógł zsunąć jej majteczki, a potem uniosła
kolana, żeby mógł zdjąć je do końca. Gdy spoglądał na nią z góry, jego naprężony członek
spoczywał pomiędzy jej łydkami.
– Kocham cię, Jenny Buchan. Bóg jeden wie, jak bardzo cię kocham.
Zaczął przesuwać delikatnie dłońmi po wewnętrznej stronie jej ud.
Kwadrans później Jenny spojrzała na zegarek.
– Obowiązki wzywają – stwierdziła.
Fenton nie odpowiedział. Uniosła się na łokciach i spojrzała na niego; spał jak suseł.
Wstała po cichu z łóżka i wygładziła swój uniform. Potem znowu popatrzyła na swojego
mężczyznę z uśmiechem i nachyliła się nad nim, żeby przed wyjściem z domu pocałować go
delikatnie w czoło.
Tyson zwołał zebranie personelu laboratoryjnego na środę po południu. Odbywało się w
pokoju służbowym. Wiatr i deszcz, które przez miniony tydzień chłostały Edynburg, nie
słabły. W oknach pobrzękiwały szyby, kiedy Tyson rozejrzał się wokoło, żeby sprawdzić, czy
wszyscy są obecni. Brakowało Fentona, którego zatrzymało pilne badanie krwi, ale zjawił się,
zanim ktokolwiek zdążył pójść po niego. Wchodząc do pokoju zauważył, że Tyson i inspektor
Jamieson mają ponure miny.
– Mamy już protokół z sekcji Susan Daniels – zaczął Tyson. – Inspektor Jamieson dostał
go dziś rano z prokuratury. Susan nie miała poronienia, jak sądzili niektórzy z nas. Nie była w
ciąży. Umarła, gdyż normalne mechanizmy odpowiedzialne za krzepliwość krwi przestały
funkcjonować. Otrzymała wcześniej silną dawkę jakiegoś antykoagulantu, jak dotąd nie
określonego, a kiedy doszło do niewielkiego krwawienia wewnętrznego, nie było sposobu,
żeby je powstrzymać. Wydaje się mało prawdopodobne, aby sama zaaplikowała sobie ten
środek, a to prowadzi nas do nieprzyjemnego, lecz nieuniknionego założenia, że została
zamordowana.
Tyson przerwał, czekając, aż gwar w pokoju ucichnie. Fenton skierował wzrok na Iana
Fergusona, który odpowiedział mu wymownym spojrzeniem. Koszmarne przypuszczenie
stało się prawdą.
Jamieson wstał z miejsca, żeby wyrazić słowami obawy zebranych. Popełniono w
szpitalu dwa morderstwa i obie ofiary były pracownikami laboratorium. A ponieważ żadne z
tych zabójstw nie miało najprawdopodobniej motywu osobistego, należy liczyć się z tym, że
w szpitalu grasuje psychopatyczny morderca, który żywi szczególny uraz wobec ludzi z
laboratorium. Jamieson zakończył stwierdzeniem: „Jestem pewien, że nie muszę tego mówić,
ale jeśli cokolwiek wyda się wam podejrzane, albo zauważycie coś niepokojącego,
natychmiast informujcie o tym policję. Będziemy na terenie szpitala. Niczego nie wolno
lekceważyć”.
Nikt nie wspomniał, że zabójcą może być któryś z pracowników laboratorium, ale
każdemu z obecnych przemknęła przez głowę taka myśl. Personel nie był zbyt liczny, łącznie
szesnaście osób, w tym dwie kobiety – do ich obowiązków należało mycie szkła
laboratoryjnego. Trudno było kogokolwiek podejrzewać. Wszyscy znali wszystkich albo
przynajmniej tak im się wydawało.
Minął kolejny dzień, laboratorium funkcjonowało jak zwykle. Tak po prostu musiało być,
chociaż atmosfera zmieniła się diametralnie. W ciągu jednej nocy wszyscy stracili dobry
humor, który sprawiał, że praca stawała się nawet przyjemna. Neil Munro i Susan Daniels
odeszli, pojawiło się natomiast poczucie strachu i nieufności. Bezustanne wizyty policjantów,
którzy wpadali co chwila, żeby zadawać w kółko te same pytania, tylko wzmagały napięcie.
Przygnębienie Fentona nasiliło się jeszcze bardziej w piątek, w dniu pogrzebu Munro.
Bezlitosny deszcz i wiatr smagały nieosłonięty cmentarz, kiedy składano ciało do grobu.
Modlitwy ulatywały wraz z lodowatymi podmuchami, a ziemia spadająca na wieko trumny
natychmiast zmieniała się w błoto. Tyson, Ross i Fenton, trzej przedstawiciele laboratorium,
poszli po pogrzebie do pubu, żeby wypić w milczeniu whisky. Po karkach spływała im nadal
woda, a na butach mieli mokre źdźbła trawy z cmentarza.
Fenton wrócił do domu o szóstej i zastał jeszcze Jenny.
– Było aż tak źle? – spytała, wyczytując mu to z twarzy.
– Bardzo źle – przyznał cicho.
– Chcesz zostać w domu czy wolisz wyjść na miasto?
Zastanawiał się przez chwilę, w końcu powiedział:
– Pójdźmy gdzieś... gdzie będzie głośno.
W ten piątkowy wieczór bez trudu znaleźli gwarny lokal. Był to pub niedaleko
zachodniego wylotu Princes Street. Tablica przy wejściu obwieszczała dumnie: „Live Music
Tonight”. Fenton i Jenny z trudem przecisnęli się do baru. Jenny patrzyła na rzednącą minę
Fentona, który bezskutecznie starał się zwrócić uwagę barmanki. Nie znała nikogo o tak
szczerej twarzy, oddającej wyraziście wszystkie nastroje. Jego oczy mogły błyszczeć od
dobrego humoru, a w chwilę później zmienić się w zwierciadła smutku. Usta, szerokie i
pełne, zawsze czekały na okazję, żeby skrzywić się w chłopięcym uśmiechu, który tak bardzo
kochała. Kiedy odwrócił się od baru, sama uśmiechnęła się pospiesznie, aby ukryć fakt, że go
obserwowała.
– Hej, spójrz – Fenton wskazał łokciem salę. – Wychodzą.
Jenny zobaczyła parę, która właśnie wstawała od stolika, i ruszyła przodem. Fenton
podążył za nią, trzymając drinki wysoko w górze, żeby na nikogo nie wpaść i nie przepraszać
co chwila. Usiadł i powiódł wzrokiem po rozbawionym tłumie. Grupki dziewcząt, grupki
chłopców, wszyscy niby pogrążeni w rozmowach, ale zdradzający się ukradkowo rzucanymi
spojrzeniami; gdzieniegdzie samotny gość, bardziej zajęty swoją porcją alkoholu niż
otoczeniem; pary, młode i starsze.
Nagle... urywane i nieharmonijne dźwięki zlały się w bezlitosną nawałnicę elektronicznej
muzyki, zagłuszając raptownie wszelkie rozmowy niczym wybuch szrapnela. „Uwolnijcie
mnie!” – zażądał przez mikrofon dziobaty młodzieniec, kołysząc się w swoich czarnych,
skórzanych spodniach. Na bębnie widniał gotycki napis: „Synowie Szatana”. Fenton i Jenny
wymienili pełne udręki spojrzenie. Fentonowi zakręciło się w głowie od tego piekielnego
hałasu. Zobaczył, że wargi Jenny poruszają się, ale nie zdołał odczytać z nich żadnych słów.
Piosenka dobiegła końca; nagła cisza sprawiła, że zaczęło dzwonić im w uszach.
– Czuję się, jakbym miał sto lat – stwierdził Fenton.
– Chodźmy stąd – zaproponowała Jenny.
Dopili drinki i ruszyli do wyjścia, podczas gdy dziobaty młodzieniec szykował się do
następnego ataku.
Wiatr zdążył złagodnieć, a powietrze pachniało świeżo i słodko, kiedy wynurzyli się z
dymu i zgiełku. Chodnik był mokry od deszczu.
– W twoim wieku potrzebujesz czegoś odrobinę bardziej wyrafinowanego – zauważyła z
uśmiechem Jenny.
Spacerowali przez chwilę, a potem skręcili w szeroką, biegnącą w dół ulicę w stylu
georgiańskim. Większość domów przeistoczyła się w hotele, które prowadziły z sąsiednimi
budynkami neonową wojnę, byle tylko przyciągnąć wzrok przechodniów. Wybrali Emerald
Hotel. Bar nie był zatłoczony i, co ważniejsze, panował w nim względny spokój. Osłonięte
zielonymi kloszami lampy na stołach i dębowa boazeria na ścianach nasuwały myśl o
bibliotece w wiejskiej posiadłości.
– Jak tam sprawy w laboratorium? – spytała Jenny.
– Okropnie – odparł. – Nikt nic nie mówi, ale panuje atmosfera ogólnej podejrzliwości.
Jeden z młodszych pracowników przyniósł mi dzisiaj rano filiżankę kawy, a ja zastanawiałem
się, czy nie wylać jej do zlewu, tak na wszelki wypadek.
– Może zabójcą jest ktoś z zewnątrz?
– Policja koncentruje się na laboratorium.
– A jak ty uważasz? – spytała Jenny.
Potrząsnął głową.
– Nie mam zielonego pojęcia.
* * *
Dyskrecja, jaką zachowywały władze szpitala i policja, pogrzebana została w
poniedziałek, w sposób nagły i dramatyczny. „Tajemnicze zgony w szpitalu” opisane w
Scotsmanie przybrały w Daily News bardziej szokującą formę: „Maniak krąży po szpitalnych
korytarzach”, a centrala Księżniczki Mary była cały dzień bombardowana telefonami od
zaniepokojonych rodzin pacjentów. Tyson zwołał personel laboratorium i ostrzegł, żeby nie
rozmawiać z dziennikarzami i nie pogarszać w ten sposób sytuacji. Według oficjalnej wersji
dwaj pracownicy laboratorium zmarli w podejrzanych okolicznościach, a policja prowadzi
intensywne śledztwo. Nie wolno było ujawniać żadnych szczegółów. Rzecz w tym, że wielu
ludzi w szpitalu je znało. We wtorek rano ukazały się w prasie nagłówki „Horror w
sterylizatorze” i „Dziewczyna umiera w kałuży krwi”.
Pomysł z psychopatycznym mordercą szalejącym w szpitalu rozpalał wyobraźnię wielu
wydawców w kraju. Dziennikarze radia i telewizji przeprowadzali wywiady ze wszystkimi,
którzy mieli choćby najmniejszy związek ze sprawą, a szef policji Edynburga wystąpił w
telewizji, w pełnym umundurowaniu, żeby zapewnić opinię publiczną, że władze panują nad
sytuacją i że należy spodziewać się rychłego aresztowania przestępcy.
Prywatnie inspektor Jamieson nie podzielał optymizmu przełożonego. W sytuacji, gdy nie
można się było doszukać logiki zbrodni, rutynowe działania policji były bezużyteczne.
Liczono na to, że skrytobójca nabierze zbytniej pewności siebie iż czasem zdradzi się.
Oczywiście istniała również szansa, że zabójca, podobnie jak Kuba Rozpruwacz, zaniecha
swego procederu, ale inspektor nie brał tego poważnie pod uwagę. Drukowano w pośpiechu
przepustki, wydając je pracownikom szpitala i rodzinom pacjentów. Przy wejściach
ustawiono policyjne posterunki, żeby zapobiec niepożądanej ciekawości mediów.
Fenton rozmawiał właśnie z Nigelem Saxonem o opóźnieniach w kompletowaniu
dokumentacji dotyczącej analizatora krwi, kiedy do pokoju wszedł Ian Ferguson. Był
wyraźnie zaskoczony obecnością Saxona.
– Przepraszam, chciałem tylko zamienić z tobą dwa słowa.
Saxon wstał.
– Nie przeszkadzajcie sobie. I tak już wychodziłem.
Ferguson odsunął się na bok, żeby przepuścić Saxona, potem zamknął drzwi. Wydawał
się zakłopotany.
– W czym rzecz? – spytał Fenton.
– Chodzi o to, że... – zająknął się Ferguson. – No... postanowiłem ubiegać się o inną
posadę. Chciałem cię prosić, żebyś mi napisał opinię.
Fenton przyglądał mu się przez chwilę, gdyż była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał
po Fergusonie.
– Na czym polega problem? – spytał Fenton.
Ferguson patrzył na swoje stopy.
– Jest wakat w Western General. Potrzebuję zmiany. Więcej doświadczenia i tego typu
sprawy...
– Poza tym się boisz – powiedział Fenton bez ogródek.
Ferguson spojrzał na niego, jakby chciał zaprzeczyć, ale tylko westchnął i spytał:
– A ty nie?
– Ja też.
Zapadła niezręczna cisza, w końcu Ferguson odezwał się:
– Pewnie uważasz, że jestem tchórzem.
Fenton spojrzał mu w twarz.
– Nie, wcale tak nie myślę. Napiszę ci dobre zaświadczenie, ale nie spodziewaj się
szczególnych pochwał. W tym szpitalu jest trzysta dzieci i jeśli odejdziesz, będzie nas do tej
roboty o troje za mało. Jakoś sobie poradzimy, choć każdemu z nas będzie znacznie trudniej.
– No cóż – westchnął Ferguson. – Nie pomyślałem o tym. Walisz prosto z mostu, co?
Było to pytanie retoryczne, ale Fenton zdecydował się na nie odpowiedzieć. – Owszem.
Kiedy Ferguson wyszedł, do pokoju zajrzał Charles Tyson. Wyczuł, że coś jest nie w
porządku.
– Co się dzieje? – spytał.
– Ian myśli o zmianie pracy.
– Szkoda by było, gdyby odszedł – stwierdził Tyson. – Jest naprawdę dobry.
– Nie mówiąc już o tym, że może skomplikować nam życie – dodał Fenton.
Tyson uśmiechnął się, widząc minę Fentona.
– Mam nadzieję, że wyjaśniłeś mu to dobitnie.
Fenton mruknął coś niewyraźnie.
– Czy Nigel Saxon rozmawiał z tobą na temat opinii o analizatorze? – spytał Tyson.
– Tak, ale wciąż mam mnóstwo roboty. Musi poczekać.
– Myślę, że to dość uczciwe – zauważył Tyson. – Pacjenci są najważniejsi.
Było po siódmej, kiedy Fenton dotarł do domu. Jenny była uprzedzająco grzeczna.
– Mam zgadywać, o co chcesz mnie poprosić, czy też sama mi powiesz? – spytał.
– Chodzi o grzejnik pani Doig. Powiedziałam jej, że się nim zajmiesz. Czuć go
spalenizną.
– Oczywiście.
– Jesteś kochany.
Pani Doig była ich sąsiadką, kobietą po siedemdziesiątce, mieszkającą samotnie z dwoma
kotami i swoimi wspomnieniami. Jenny uważała, że jest za nią odpowiedzialna, Fenton zaś
służył pomocą techniczną. Naprawiał krany, wymieniał bezpieczniki i wykonywał inne,
drobne prace.
Po kolacji poszli do sąsiedniego domu. Fenton wziął ze sobą śrubokręt i kombinerki.
Starsza pani nie kryła radości na widok sąsiadów.
– Napijecie się herbaty? – spytała.
Fenton miał już odmówić, kiedy Jenny trąciła go porozumiewawczo. Wiedziała, jak
ważne jest dla starszej pani okazanie swojej wdzięczności.
Kobiety gawędziły, Fenton w tym czasie odkręcał pokrywę grzejnika, zerkając na Jenny.
Na jej miejscu, przybrałby zadowoloną minę i gadał o pogodzie, ale Jenny była w swej trosce
o sąsiadkę niezwykle szczera. Zawsze żartowała i droczyła się, świadomie ją rozśmieszając,
słowem – podnosiła panią Doig na duchu, dzięki czemu starsza pani stawała się bardziej
otwarta. Fenton poczuł, że coś go ściska w gardle. Wiedział, że Jenny chciałaby wyjść za mąż
i mieć dzieci. Gdyby tylko zdołał przezwyciężyć ten okropny, psychiczny uraz, który kazał
mu kojarzyć małżeństwo z udręką z powodu utraty Louise, z tym bezsensownym, choć
niezaprzeczalnym przekonaniem, że tylko kusiłby los.
Znalazł usterkę w grzejniku i szybko ją usunął. Urządzenie było już bardzo stare,
podobnie jak inne elementy wyposażenia domu: czarna, wypalona kratka na kominku,
wyświechtana tapeta na ścianach, niewydolna instalacja elektryczna. Wszystko w tym
mieszkaniu niemal czekało na śmierć właścicielki.
– Zrobione – oświadczył.
Kiedy wrócili do mieszkania, Fenton przygotował dwa drinki. Usiedli potem ze
szklaneczkami w dłoniach przed kominkiem. Wspomniał Jenny o rozmowie z Ianem
Fergusonem.
– Ian Ferguson? – zawołała zdumiona. – Nigdy bym się tego nie spodziewała.
– Dlaczego?
– To przecież dzieło prywatnej szkoły. Kształtowanie charakteru i tak dalej. Tacy ludzie z
reguły sprawdzają się w trudnych sytuacjach.
– Może z charakterem trzeba się po prostu urodzić – stwierdził sucho.
– Wiesz, o co mi chodzi – uśmiechnęła się Jenny, łagodząc jego proletariacki gniew. – W
szpitalu mamy ten sam problem. Nagle wybuchła epidemia grypy, pracuje tylko jedna trzecia
personelu. Niewykluczone, że moje nocne dyżury zaczną się wcześniej, niż myślałam.
Najbardziej chorują ludzie z nocnej zmiany.
– Ciemność kojarzy się ludziom z niebezpieczeństwem – zauważył Fenton.
Jenny wstała, żeby włączyć telewizor.
– Chcesz oglądać coś konkretnego? – spytała.
Odpowiedział, że nie. Zamierzał zająć się notatkami Neila Munro.
– Pracujesz zbyt ciężko – zauważyła Jenny. – W końcu wpędzisz się w chorobę, a to nie
pomoże twoim kolegom.
– Tylko godzinę. Obiecuję.
Wziął dziennik Munro, plik kartek i kilka ołówków, po czym zaniósł wszystko do
drugiego pokoju, gdzie miał dogodne warunki do pracy. Panował tu jednak chłód. Włączył
piecyk elektryczny i kucnął przed nim, czekając aż nieruchome, zimne powietrze trochę się
ogrzeje.
Problem z notatkami Munro polegał na tym, że ich autor nigdzie nie podał żadnych
wskazówek, do czego się odnoszą. Do temperatury? objętości? czasu? Bez tych informacji
były to tylko starannie zapisane kolumny nic nie znaczących cyfr, porozdzielanych tu i
ówdzie literami. Fenton próbował dopasować te liczby do różnych parametrów
biochemicznych, ale bez powodzenia. Po godzinie przypomniał sobie o obietnicy danej Jenny
i odłożył książkę. Wyszedł z pokoju, żeby obejrzeć wiadomości.
3
Ten dzień na oddziale czwartym Szpitala Księżniczki Mary nie był zbyt udany dla
Timothy Watsona. Zaczęło się źle od samego rana, kiedy chłopiec nic nie dostał na śniadanie,
a potem było jeszcze gorzej – jakiś człowiek w białym fartuchu ukłuł go w ramię długą igłą,
zapewniając wcześniej, że nie będzie bolało. Timothy dobrze wiedział, że nie należy wierzyć
dorosłym. Wkrótce wszelkie protesty z jego strony ucichły, gdyż ogarnęła go senność, a świat
stał się nagle lżejszy, cieplejszy, puszysty, kosmaty, aż w końcu zniknął na dobre. Teraz łóżko
chłopca było puste, przykryte wygładzoną kołdrą. Na poduszce siedział pluszowy miś z
rozłożonymi łapkami, czekając cierpliwie na powrót swojego pana.
Plastikowa metryczka na przegubie dłoni chłopca stanowiła swojego rodzaju wizytówkę
dla ubranych na zielono postaci, które pochylały się teraz nad nim, chcąc uwolnić go od
duszności, na którą cierpiał od urodzenia. Uspokajające dźwięki elektrokardiografu
pobrzmiewały w regularnych odstępach, po zielonym ekranie biegła krzywa, a z ukrytych
głośników sali operacyjnej numer dwa płynęły dźwięki muzyki klasycznej.
James Rogan spojrzał na zegar ścienny i mruknął z zadowoleniem.
– Poprawię chyba własny rekord o trzy minuty. Jak siostra sądzi?
– Tak, doktorze – odparła Rose Glynn, nie podnosząc oczu. Obowiązkowy śmiech
doskonale komponował się z pełną swobody atmosferą wokół stołu, gdzie nic nie mogło być
dziełem przypadku.
Zielone fartuchy, przyćmione światło, odpowiednia temperatura i muzyczne tło, które
osobiście wybrał chirurg, tworzyły idealne warunki dla zespołu operacyjnego.
– Jak z nim jest? – Rogan zwrócił się do anestezjologa.
– Stabilny jak skała.
– Nie mielimy specjalnie dużo pracy, prawda siostro?
– Tak, doktorze.
– Spencer-Wells!
Rose Glynn położyła energicznym ruchem kleszcze na osłoniętej gumową rękawicą
dłoni, podczas gdy chirurg gawędził z dwoma asystentami. Prosił o instrumenty w połowie
zdania, a Rose Glynn kładła mu je posłusznie na dłoni. Nigdy się nie pomyliła; nie pierwszy
raz pracowała z Roganem.
– W porządku, Allan, zaszyj go – chirurg zwrócił się do głównego asystenta. Odsunął się
od stołu i ściągnął rękawice teatralnym gestem. – Dziękuję wszystkim – powiedział i obrócił
się na pięcie, żeby wyjść z sali przez podwójne drzwi wahadłowe.
– Kto to był ten pan w masce, mamusiu? – spytał szeptem jeden z asystentów, ale na tyle
głośno, żeby wszyscy w sali usłyszeli. Spojrzenia spotkały się ponad maskami, a drgnięcia
uszu świadczyły o uśmiechach skrytych za woalkami z gazy. Młoda pielęgniarka na stażu
zachichotała, ale Rose Glynn uciszyła ją lodowatym spojrzeniem.
– Możemy zacząć przeliczanie narzędzi, doktorze? – zwróciła się do asystenta Rogana.
– Tak, siostro, dziękuję.
Rose Glynn policzyła z praktykantką tampony i narzędzia, upewniając się, że wszystko
jest na miejscu. Rachunek zgadzał się, szycie dobiegło końca i wkrótce przewieziono pacjenta
do sali pooperacyjnej. Dwie godziny później leżał w łóżku ze swoim pluszowym misiem,
śpiąc głęboko. Jego rodzice, którzy przeżyli w szpitalu bardzo nerwowy dzień, mogli
pojechać do domu i spędzić pierwszą od wielu tygodni spokojną noc.
* * *
O ósmej piętnaście pielęgniarka oddziałowa Carol Mileham zauważyła, że Timothy
Watson zaczyna ruszać się niespokojnie przez sen. Podeszła do niego, odsunęła mu włosy z
czoła i stwierdziła, że jest rozpalony. Już miała się odwrócić, żeby wezwać lekarza
dyżurnego, ale zaniepokoił ją odgłos bulgotania dobywający się chłopcu z gardła; nachyliła
się, żeby dokładnie tego posłuchać, a wówczas z ust małego pacjenta chlusnął jasnoczerwony
strumień, zalewając jej fartuch i rozbryzgując się cicho na prześcieradle.
Zespół operacyjny znów spotkał się z Timothy Watsonem na sali numer cztery, tym
razem jednak atmosfera była zupełnie inna. Żadnych uśmiechów, żartów, muzyki.
Nierytmiczne pikanie elektrokardiografu drażniło chirurgów niczym wiertło dentystyczne,
krzywa na monitorze miała nieregularny przebieg. Rogan zjawił się prosto z domu, tuż po
telefonie. „Intensywny krwotok wewnętrzny” – brzmiała diagnoza, która przygnała chirurga z
powrotem do szpitala. Miał jeszcze kapcie na nogach.
Ponownie otwarto chłopcu klatkę piersiową, a ciało przytrzymano hakami.
– O Boże – mruknął Rogan – topi się... Odsączanie proszę.
Asystent Rogana zaczął usuwać krew przy pomocy pompy próżniowej, podczas gdy
chirurg zbierał ją tamponami. Pielęgniarka już po raz drugi zmieniła worek z krwią.
– Wytrzyj! – Rogan pochylił głowę w stronę Rose Glynn, żeby otarła mu zroszone czoło,
ale niemal natychmiast kropelki potu pojawiły się od nowa. Przegrywał batalię – napięcie w
jego głosie świadczyło o tym jednoznacznie. A napięcie, podobnie jak śmiech, bywa
zaraźliwe.
– Przecieka jak sito. – Wyczerpanie brało górę nad niepokojem, w miarę jak Rogan
uświadamiał sobie, że nic się nie da zrobić. – Jest coś nie tak z jego krwią. Do diabła, nie
mogę jej zatrzymać.
Cztery minuty później pikanie elektrokardiografu zmieniło się znienacka w długi,
niezmienny ton. Napięcie zniknęło, pozostawiając po sobie głuche milczenie.
– Dziękuję, siostro – powiedział cicho Rogan. Opuścił maskę i ściągnął rękawiczki, tym
razem powoli i z rozmysłem. – Prześlijcie trochę krwi do laboratorium hematologicznego.
Asystent skinął głową. Rose Glynn spojrzała na młodą pielęgniarkę i zobaczyła, że
dziewczyna ma wilgotne oczy. Początkowo zamierzała ją zbesztać za wcześniejszy chichot.
Teraz zdecydowała, że nie będzie zawracać sobie tym głowy.
Malcolm Baird, konsultant do spraw hematologii, osobiście zadzwonił do Rogana
następnego ranka, lecz jedynie po to, żeby poinformować go – dość tajemniczo, jak się
chirurgowi wydawało – że na jedenastą trzydzieści zwołano zebranie wszystkich lekarzy
konsultantów w gabinecie dyrektora, oczywiście w celu przedyskutowania przypadku
Watsona. Przekazał Roganowi, że ma przynieść ze sobą opis operacji.
Charles Tyson zjawił się na zebraniu ostatni, dlatego dostało mu się najmniej wygodne
miejsce. Przeprosił za spóźnienie, ale nie podał żadnego powodu. Cyril Fenvick, od siedmiu
lat dyrektor medyczny szpitala, rozpoczął zebranie przypomnieniem krótkiej historii choroby
Timothy Watsona, poprzedzającej przyjęcie chłopca do szpitala. Rogana poproszono, żeby
kontynuował, przedstawiając dokładnie przebieg operacji, wraz z tragicznym i – jak się
okazało – śmiertelnym krwotokiem wewnętrznym. Kiedy chirurg skończył, podniósł się
Baird, żeby przedstawić swój protokół.
– Dokładne badanie hematologiczne próbki krwi pobranej od chłopca o nazwisku Watson
wykazało, że nastąpiła całkowita utrata zdolności krzepnięcia, tak jak w przypadku Daniels.
Nie można wykluczyć działania silnej dawki antykoagulantu.
Tyson pochylił się, kładąc łokcie na stole i podpierając głowę.
– A zatem drań dobrał się teraz do pacjentów – stwierdził.
Gniew obecnych rywalizował z uczuciem przygnębienia.
– Co u diabła robi policja? – dopytywał się George Miles z radiologii.
– Kręci się w kółko, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć – odparł Rogan.
– To nie jest prosta sprawa – zauważył chirurg z ortopedii, Gordon Clyde.
– A czy mówiłem, że jest? – warknął Rogan.
Interweniował Fenvick, zapobiegając dalszym nieporozumieniom.
– Panowie, musimy przedyskutować pewien pilny problem – stwierdził. Zwróciły się na
niego wszystkie oczy. – Nie możemy dopuścić, żeby prasa zaczęła grzebać w sprawie
Watsona. Jeśli dorwą się do tego gazety, to wśród ludzi, których krewni leżą w szpitalu,
zapanuje popłoch.
– Trudno się dziwić – zauważył Tyson.
– Zechciałbyś wyrażać się jaśniej? – spytał Rogan.
– Nie udawajmy, że próbujemy coś zrobić, żeby powstrzymać niepotrzebną panikę.
Prawda jest taka, że nie możemy zapobiec kolejnemu morderstwu. Ten szpital jest na łasce
psychopaty.
Wśród kolegów Tysona zamarła wszelka chęć do dyskusji; Fenvick pierwszy przerwał
milczenie:
– Oczywiście rozmawialiśmy z policją i władzami lokalnymi o zamknięciu szpitala, ale
nie możemy tego zrobić. Nie jesteśmy szpitalem polowym, trudno przenieść tak wielką liczbę
pacjentów. Poza tym policja twierdzi, że zabójca najprawdopodobniej ukrywa się wśród
personelu, który i tak towarzyszyłby chorym w nowym miejscu.
– Mamy więc siedzieć na tyłku i nic nie robić?
– Zgadza się. I mieć nadzieję, że policja coś odkryje – powiedział Fenvick.
Grymas na twarzy Rogana świadczył wymownie o uczuciach, jakie panowały wśród
obecnych.
– A co z rodzicami małego Watsona? – spytał Tyson. – Są zdecydowani rozmawiać z
prasą.
Fenvick wiercił się niespokojnie. Przez chwilę bawił się swoim piórem, a w końcu
powiedział cicho, prawie bezgłośnie:
– Nie wiedzą.
– Co?! – wykrzyknęli jednocześnie Tyson i Clyde.
– Nie znają wszystkich faktów związanych ze śmiercią syna; wiedzą tylko, że chłopiec
zmarł na skutek powikłań pooperacyjnych.
– Ale to... – zaczął Rogan.
– Nie rób mi wykładu z etyki – przerwał mu zdecydowanie Fenvick. – To pomysł policji,
a ja się zgodziłem. Nie możemy liczyć, że rodzice małego zapomną o wszystkim i nie narobią
szumu. A jeśli chodzi o waszych podwładnych, sami zdecydujcie, ile jesteście gotowi im
powiedzieć.
– Proponuję w ogóle nic nie mówić – stwierdził Clyde.
– Myślę, że Tyson się z tobą nie zgodzi – zauważył Fenvick.
Tyson spojrzał sponad okularów i przytaknął powoli.
– Jak dotąd ucierpieliśmy najbardziej z całego szpitala – powiedział. – Straciliśmy dwoje
ludzi, a ponadto żyjemy w obawie, że ten psychopata szczególnie upatrzył sobie laboratorium,
albo co gorsza, że może być jednym z nas. Choć ostatni przypadek raczej temu przeczy.
Myślę, że niektórym osobom należy powiedzieć prawdę i tym samym rozładować napięcie.
Pokój wypełnił się gwarem wyrażającym aprobatę.
– Przepraszam, Tyson – powiedział Clyde. – Nie pomyślałem.
Tyson wyszedł z zebrania i ruszył głównym korytarzem. Minął po drodze pokój, w
którym zmarła Susan Daniels. Przed drzwiami stały dwie pielęgniarki, żartując z jakiejś
koleżanki. Tyson przeprosił je, przeciskając się w wąskim przejściu. Obie zniżyły głos do
szeptu. Przypomniał to sobie z przeszłości. Nieodłączny element życia konsultanta; kiedy
podchodził do ludzi, zazwyczaj milkli.
Zanim wrócił do laboratorium, zmagając się po drodze z deszczem i wiatrem, postanowił,
że o śmierci małego Watsona dowie się od niego Alex Ross, Ian Ferguson i Tom Fenton.
Fenton odczuł ulgę na wieść, że zabójca uderzył tym razem gdzie indziej, ale niemal
natychmiast ogarnęły go wyrzuty sumienia, że śmierć dziecka może stanowić dla niego
jakikolwiek powód do zadowolenia. Uczucie winy wzmogło się jeszcze bardziej, kiedy
przypomniał sobie, że to właśnie z Timothy Watsonem rozmawiał na korytarzu tego dnia,
kiedy zmarła Susan.
Tyson zamierzał właśnie wyjść z pokoju, gdy Fenton spytał go o badania naukowe Neila
Munro i czy wie, czego dotyczyły. Tyson odparł, że nie wie. Wówczas otworzył notatnik
zmarłego i pokazał stronę z nagłówkiem CT.
– Myślałem, że oznacza to Charles Tyson – wyjaśnił.
Tyson patrzył w milczeniu na kartkę.
– To nic nie oznacza – stwierdził i wyszedł, zanim Fenton zdążył spytać jeszcze o
cokolwiek.
Do pokoju wkroczył Ian Ferguson, po czym położył na biurku jakieś klucze.
– To klucze Neila Munro od laboratorium. Alex Ross poprosił mnie, żebym ci je oddał.
Wspomniał coś o szafce.
Fenton podziękował mu. Wcześniej pytał Rossa o zamkniętą szafkę w pracowni Neila, do
której nie mógł nigdzie znaleźć kluczy.
– Jak wpadnie ci w ręce timer na baterie, daj mi znać, dobrze? Neil pożyczył go ode
mnie, a teraz nie wiem, gdzie jest – wyjaśnił Ferguson.
– Mogę sprawdzić od razu, jeśli chcesz – zaproponował Fenton, wstając z miejsca.
Ferguson przyglądał się, kiedy Fenton dopasowywał po kolei klucze do zamka – udało
mu się za trzecim razem.
– Nie ma tu żadnego timera – stwierdził.
– Cholera.
Fenton szperał w szafce, przestawiając stojaki na probówki, plastikowe rurki i zlewki
oraz kilka brązowych buteleczek z chemikaliami. Sprawdzał etykietki. Szczawian potasu,
cytrynian sodu, heparyna, EDTA, warfarin.
– No i co ty na to? – spytał Fergusona.
– To antykoagulanty – odparł cicho Ferguson.
Fenton przytaknął.
– Zgadza się.
– Nie rozumiem – przyznał Ferguson.
Fenton nie odpowiedział, gdyż intensywnie rozważał w duchu, dlaczego Munro w ogóle
używał antykoagulantów i dlaczego je ukrywał. Musiały mieć coś wspólnego z jego
badaniami – wywnioskował – ale co?
Potrzebował czasu, żeby spokojnie zastanowić się nad przerażającym faktem, że Munro
najwyraźniej korzystał z tych samych specyfików i chemikalii, przy pomocy których
zamordowano dwoje ludzi w szpitalu. Spojrzał na Fergusona, który niewątpliwie myślał o
tym samym, czekając, aż Fenton odezwie się pierwszy.
– Lepiej nie mówmy na razie o tym nikomu – zaproponował Fenton.
– Oczywiście – przytaknął Ferguson. – Jak sobie życzysz.
Fenton wyjął z szafki ostatnią buteleczkę i spojrzał na etykietę.
– Co to jest? – zainteresował się Ferguson.
– Silny rozpuszczalnik – wyjaśnił Fenton.
Jenny zjawiła się w laboratorium o wpół do szóstej. Miała nadzieję, że Fenton podrzuci ją
do domu. Gdy tylko znalazła się w holu, uświadomiła sobie nieobecność Susan Daniels, która
zawsze wychodziła ze swojej pracowni, żeby z nią pogadać.
Jedna z młodszych laborantek poszła poszukać Fentona; w tym czasie Jenny zaczęła
przeglądać informacje na tablicy ogłoszeń wiszącej obok szafek. Zauważył ją tam Ian
Ferguson i przywitał się akurat wtedy, gdy na szczycie schodów ukazał się Fenton, żeby
powiedzieć, że będzie zajęty jeszcze dziesięć minut
– Możesz przez ten czas posiedzieć u mnie – zaproponował głośno Ferguson.
Jenny usiadła na obrotowym taborecie w pracowni Fergusona, popatrując, jak dolewa w
niewielkich ilościach jakiegoś środka chemicznego do probówek stojących w długim rzędzie.
Już miała go spytać, co robi, ale pierwszy rozpoczął konwersację.
– Co słychać w szpitalu?
– Jesteśmy strasznie zajęci – odparła Jenny. – Brakuje przynajmniej jednej trzeciej
personelu. Ludzie są wystraszeni. – Przypomniała sobie, co Fenton mówił jej o zamiarach
Fergusona, i poczuła się zakłopotana. Siląc się na obojętny ton, dodała: – Słyszałam od Toma,
że starasz się o jakąś ciekawą pracę.
– Starałem się – skorygował Ferguson – lecz zmieniłem zdanie. Tom uświadomił mi, co
by to oznaczało dla pozostałych pracowników laboratorium.
– Ale jeśli była szczególna okazja...
– Będą jeszcze inne.
– Rozumiem – stwierdziła Jenny, choć wcale nie była tego pewna. Miała nadzieję, że
Fenton nie dokuczał mu zbytnio i że nie nakłonił go siłą do zmiany zdania. Pod wieloma
względami Ferguson był podobny do Toma. Wysoki, ciemny i bardzo inteligentny. Uważała,
że jest nawet przystojniejszy od Fentona. Tom miał twarz zbyt szczerą i pogodną, nie mającą
w sobie nic intrygującego, podczas gdy Ian Ferguson wyróżniał się mrocznym, zamyślonym
obliczem, tak lubianym przez kobiece magazyny. Miał w sobie coś z introwertyka, choć z
pewnością nie był nieśmiały, a bystre oczy świadczyły niezbicie o pewności siebie.
Fenton i Jenny uniknęli największego ruchu w godzinie szczytu i dotarli do domu w
niespełna piętnaście minut. Obydwoje czuli w kościach miniony dzień.
– Zjedzmy coś na mieście – zaproponował Fenton.
– Gdzie?
– Znajdziemy jakieś przytulne miejsce. Nie byliśmy w restauracji od wieków.
– Queensferry?
– Dlaczego właśnie tam?
– Chcę być blisko morza – powiedziała Jenny. – I jeszcze coś... – zawahała się.
– Wiem. Bez motocykla. Weźmiemy taksówkę.
Fenton wyszedł spod prysznica i zaczął się wycierać. Jego ciało wciąż nosiło ślady
opalenizny, a częste ćwiczenia fizyczne – squash i bieganie – pozwalały zachować szczupłą
sylwetkę, której nie sprzyjał siedzący tryb życia. Owinął się w pasie ręcznikiem, poczłapał do
sypialni i rozsunął drzwi garderoby. Rozłożył na łóżku ubranie: gładką, niebieską koszulę,
granatowe skarpety, ciemnoniebieski garnitur i taki sam krawat; na podłodze ustawił czarne
buty. Włożywszy marynarkę, poruszył ramionami i popatrzył w lustro, żeby poprawić krawat.
Przygładził palcami włosy, choć niewiele mógł z nimi zrobić. Były poskręcane i niesforne, ot
co. Ciemne loki opadały na czoło, odejmując mu z pięć lat. Manipulując przy spinkach,
poszedł do Jenny.
Siedziała bokiem na sofie, ze skrzyżowanymi nogami w pończochach i z łokciem
opartym na kolanie, wspierając dłonią brodę. Miała na sobie obcisłą sukienkę w kolorze
liliowym, której prostota podkreślała gładkość skóry i wyniosłość kości policzkowych.
Jedwabiste, jasne włosy zaczesane były do tyłu i spięte ciemnoniebieską spinką. Na szyi
miała zawieszony łańcuszek z perłą, który dostała od Fentona na gwiazdkę.
– Dobrze wyglądasz – przyznał.
– Ty też jesteś niezły, panie Bond. Zadzwoniłeś po taksówkę?
Kiedy wysiedli w South Queensferry, jakieś trzynaście kilometrów od centrum
Edynburga, nad nieruchomymi wodami Firth of Forth zalegała gęsta mgła. Wysoko nad ich
głowami, na Forth Road Bridge, migotały w mlecznych oparach światła przejeżdżających
samochodów. Ku wilgotnemu niebu wznosiły się strzeliście milczące, ogromne, pomalowane
na czerwono przęsła starego mostu kolejowego. Ciszę zakłócało tylko regularne buczenie
syren mgłowych, kiedy przechodzili przez ulicę, żeby popatrzeć z falochronu na morze.
– Wygląda teraz niesamowicie – zauważyła Jenny, spoglądając na niezmąconą
powierzchnię wody.
– Rzeczywiście ładnie – powiedział Fenton.
Weszli do baru restauracyjnego, który był praktycznie pusty.
– Czwartkowy wieczór – rzekł barman dla wyjaśnienia. – Nic się tu nie dzieje we
czwartki.
– Z wyjątkiem wyborów – stwierdził Fenton. Oboje z Jenny ruszyli jak ćmy do
ogromnego kominka, na którym płonęły węgle.
Przejrzeli menu i złożyli zamówienie, potem zamilkli na kilka chwil. Jenny obracała w
dłoniach kieliszek.
– Jakieś dziecko zmarło wczoraj na sali operacyjnej, słyszałeś?
– Słyszałem – przyznał, czując się nieswojo.
– Wiesz coś o tym?
Fenton milczał.
– O, kochanie – powiedziała Jenny – widzę, że jednak wiesz.
– Jenny, ja...
– Nic nie mów, tylko słuchaj. Dziś podczas lunchu Rose Glynn wspomniała o
intensywnym krwotoku, potem ktoś inny stwierdził, że protokół z hematologii jest
niedostępny. Dwa dodać dwa wychodzi mi cztery.
– Trzy – poprawił ją. – Timothy Watson był trzecią ofiarą. Poczułem się okropnie, kiedy
spytałaś, ale nie mogłem ci nic powiedzieć.
– Spokojnie, nie zrobiłeś tego. Sama wszystko wykombinowałam. A więc zabójca wcale
nie żywi urazy do laboratorium.
– Nie, morduje tylko pięcioletnie dzieci.
Jenny, słysząc w jego głosie gorycz, spytała:
– Znałeś tego chłopca?
– Na tyle dobrze, żeby skojarzyć twarz z imieniem. Biegał po korytarzu tego dnia, kiedy
zamordowano Susan Daniels.
Wyszli z restauracji po wpół do jedenastej i zatrzymali się po drugiej stronie ulicy, żeby
popatrzeć na morze. Fenton podniósł garść żwiru i nie mając nic lepszego do roboty, za
pomocą kciuka zaczął pstrykać kamykami do wody. Kiedy oparli się o poręcz, Jenny
zauważyła:
– Wiesz, to dość dziwny sposób uśmiercania ludzi – przy pomocy antykoagulantów.
– Tak się zabija szczury.
– Szczury?
Fenton cisnął do wody kolejną porcję żwiru, a potem obserwował kółka tworzące się na
jej powierzchni.
– Tak działa trutka na szczury. Zakłóca mechanizm krzepliwości krwi; wystarczy drobne
skaleczenie w kanale i osobnik natychmiast wykrwawia się na śmierć.
Od strony Forth dobiegł dźwięk syreny. Wlepili wzrok w skłębioną ścianę mgły, ale
niczego nie zdołali dostrzec.
– Nie rozumiem, jak zabójcy udało się zaaplikować ten środek – odezwała się Jenny.
– Szczury muszą go najpierw zjeść, więc może dodany został ofiarom do posiłku. Nie
wyobrażam sobie, żeby można było zrobić komuś zastrzyk bez jego wiedzy.
– Chyba że był to pacjent, który dostawał zastrzyki regularnie, albo dziecko, które ufało
każdemu, kto miał na sobie biały fartuch.
– Susan nie była pacjentem ani dzieckiem, nie miała też żadnych iniekcji – zauważył
Fenton.
– Jesteś pewien?
Pytanie zaskoczyło Fentona.
– Nie, chyba nie, jak się nad tym głębiej zastanowić. Wszyscy w laboratorium dostajemy
szczepionki, ponieważ cały czas stykamy się z zakażonym materiałem.
– Przypuśćmy, że Susan dostała dużą dawkę antykoagulantu zamiast, powiedzmy,
szczepionki przeciw durowi brzusznemu. Nie wiedziałaby o tym, prawda?
– To by oznaczało, że nasz zabójca jest lekarzem albo pielęgniarką – kimś, kto może
poruszać się swobodnie po szpitalu i ma kontakt z personelem.
– Jak się dowiedzieć, czy Susan na krótko przed śmiercią dostała jakieś zastrzyki? –
spytała Jenny.
– Wystarczy zajrzeć do kart osobowych.
– Może spróbowałbym dowiedzieć się, kto miał dyżur w przychodni dla personelu.
– Właśnie przyszło mi coś do głowy – stwierdził Fenton, zastanawiając się przez chwilę,
czy ma to w ogóle sens. – Przychodnia sąsiaduje ze sterylizatornią, gdzie zamordowano
Neila.
– A antykoagulanty nie należą do leków podlegających ścisłej rejestracji, nie trzyma się
ich pod kluczem...
– ... są więc dostępne, zabójca nie musi się z nich rozliczać...
– Idźmy dalej. – Poziom adrenaliny u Jenny wyraźnie podniósł się. – Załóżmy, że Neil
poszedł do sterylizatorni, żeby spotkać się z siostrą Kincaid, po czym stwierdził, że jej tam
nie ma. Wiemy, że faktycznie jej nie było; w tym czasie jadła lunch. Zajrzał do sąsiedniego
pomieszczenia i natknął się na zabójcę grzebiącego akurat we fiolkach.
– Więc ten załatwił Neila, żeby mu zamknąć usta? Logiczne.
– To musiał być mężczyzna – powiedziała Jenny. – Nie wyobrażam sobie, żeby kobieta
mogła pokonać Neila, jak myślisz?
– Nie, poza tym nie było śladu użycia jakiejkolwiek broni. Masz rację; to musiał być
mężczyzna, i to bardzo silny. Neil nie był ułomkiem.
Następnego ranka, kwadrans po siódmej Jenny wyszła do szpitala, pozostawiając Fentona
w łóżku. Umówili się na lunch, żeby przedyskutować informacje, które mieli nadzieję
uzyskać. Fenton wstał o ósmej, umył się i ubrał, a następnie usiadł przy kuchennym stole,
czytając przy kawie i soku pomarańczowym Scotsmana, który został wrzucony hałaśliwie do
skrzynki na listy, kiedy się golił. Przejrzał pierwszą stronę, szukając czegoś na temat szpitala.
Ku swemu zadowoleniu znalazł tylko kilka linijek na samym dole. Gazeta informowała, że
śledztwo w sprawie nagłych zgonów dwojga pracowników laboratorium biochemicznego jest
w toku.
Fenton odczekał do dziesiątej, wiedząc, że o tej porze Liz Scott, sekretarka, jest
zazwyczaj najbardziej zajęta, i zszedł na dół do biura.
– Dzień dobry, Liz. Chciałem sprawdzić, kiedy mam się zaszczepić na dur brzuszny... Nie
zawracaj sobie tym głowy, sam to zrobię.
– Dzięki, bo w tej chwili jestem zapełnię zawalona robotą.
Fenton wziął od niej klucze i podszedł do metalowych szafek pod oknem. Odgłos deszczu
uderzającego o brudne, zakratowane okno niemal zagłuszył zgrzyt, z jakim wysunęła się
górna szuflada. Fenton szybko przerzucał karty, aż znalazł to, czego szukał. Daniels, Susan...
Wiek... waga... wzrost... grupa krwi... prześwietlenia... szczepienia. Ostatni zapis: szczepionka
przeciw durowi brzusznemu – Fentonowi zakołatało serce – zaaplikowana piętnastego lutego!
Dwa dni przed śmiercią! Starał się za wszelką cenę zachować kamienny wyraz twarzy, kiedy
odwrócił się od okna i oddał sekretarce klucze.
– Znalazłeś? – spytała, nie podnosząc oczu.
Zamiast wrócić do swojej pracowni, Fenton wszedł do pokoju Neila Munro i usiadł na
chwilę. Czy powinien powiedzieć komuś o swoim odkryciu? Jeśli tak, to komu? Tysonowi?
Jamiesonowi? Ostatecznie doszedł do wniosku, że jest na to jeszcze za wcześnie; musiał
zdobyć więcej informacji. Postanowił zaczekać do lunchu, kiedy miał się spotkać z Jenny.
Wyciągnął chemikalia oraz przybory, które wyjął z zamkniętej na klucz szafki Munro, i
porozkładał jej na biurku. Z kilku plastikowych probówek ułożył wzór geometryczny, a
pośrodku ustawił dwie zlewki, cały czas analizując to, co już wiedział. Munro prosił punkt
krwiodawstwa o krew i przeprowadzał doświadczenia z antykoagulantami. Już te dwa fakty
budziły niepokój. Co jeszcze? Szereg nic nie znaczących liczb w notatniku i litery CT, które,
jak twierdził Charles Tyson, nie miały nic wspólnego z jego inicjałami? Co więc oznaczały?
Fenton ustawiał właśnie trzecią zlewkę na dwóch pozostałych, kiedy znienacka otworzyły
się drzwi i... szklany stos runął. Na progu stanął Nigel Saxon.
– Przepraszam, to przeze mnie? – spytał.
Fenton uspokoił go i wyjaśnił, że tylko się bawił.
– Rozumiem – stwierdził Nigel Saxon, co zabrzmiało tak, jakby jednak nie rozumiał. –
Nie chcę cię naciskać, ale...
– Wiem, opinia o analizatorze – przypomniał sobie Fenton.
– Miałeś okazję rzucić okiem na końcowe wyniki opracowane przez Susan?
– Przejrzałem je i wydaje mi się, że wszystko gra. Z wyjątkiem jednego przypadku –
chodzi o pacjenta nazwiskiem Moran. Susan napisała, że nie dało się przeprowadzić analizy.
Byłeś obecny przy tym teście?
– Tak, razem z Neilem Munro – wyjaśnił Saxon. – Doszliśmy do wniosku, że oddział
musiał przesłać próbkę krwi w niewłaściwym pojemniku.
– To się zdarza – przyznał Fenton.
– Czy to jedyne zastrzeżenie?
– Reszta jest chyba w porządku.
Saxon uśmiechnął się szeroko.
– Boże, będziemy więc mieli licencję przed końcem miesiąca.
– Tak szybko? – zawołał zdumiony Fenton.
Saxon zarumienił się z zakłopotania. Był trochę zbity z tropu.
– Czasem koła biurokracji toczą się bardzo gładko, rozumiesz – wyjaśnił.
– Saxon Medical posiada chyba czarodziejską różdżkę.
– Plastikową.
Kiedy Saxon zbierał się do wyjścia, Fenton spytał:
– Ta próbka od Morana – przeszła przez zwykły analizator, prawda? To znaczy, nie tylko
przez ten nowy?
– Tak sądzę.
– Rezultat był taki sam?
– O ile mi wiadomo.
Fenton spotkał się z Jenny o pierwszej. Stała przy głównym wejściu, kiedy nadchodził od
strony laboratorium. Uśmiechnęła się na jego widok, ale musiała najpierw przepuścić karetkę.
Potem przeszła na drugą stronę ulicy i wzięła go pod rękę.
– Dokąd idziemy? – spytała.
– Pospacerujmy trochę – zaproponował Fenton.
Oddalili się w milczeniu od gwaru głównej drogi i po chwili skręcili w boczną alejkę.
– Jak ci poszło? – spytała Jenny.
– Susan Daniels była szczepiona przeciw durowi brzusznemu na dwa dni przed śmiercią –
wyjaśnił Fenton. – Coś mi się zdaje, że możesz mieć rację.
– Nie jestem pewna, czy mi na tym zależy – wyznała Jenny.
Fenton spytał ją, czy dowiedziała się czegokolwiek.
– Przez ostatnie trzy miesiące w gabinecie dla personelu dyżurowała siostra Murphy.
– Stara Matka Murphy?
– Ta sama.
– Niezbyt obiecujący trop – zauważył Fenton.
– To nie wszystko. – Jenny przerwała na moment, gdyż znowu dotarli do ruchliwej ulicy,
po której jechał właśnie autobus. – Lekarzem, który wykonuje szczepienia ochronne dla
personelu, jest jeden z nowych stażystów, doktor David Malcolm. Zajmuje się tym od
miesiąca, a pracuje na oddziale czwartym, tam gdzie leżał Timothy Watson.
– Znasz go?
– Z widzenia. Ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i jest dość barczysty.
Fenton zatrzymał się, żeby przepuścić kobietę pchającą przed sobą wózek dziecinny.
– Wiesz o nim coś jeszcze?
– Tylko tyle, że to jego pierwszy staż w szpitalu i że jak dotąd nie umówił się z żadną
pielęgniarką.
– Może jest żonaty.
– Nie.
– Gej?
– Jeśli tak, to nie jest typem zniewieściałego mężczyzny.
Niebo pociemniało i Fenton poczuł na policzku pierwszą kroplę deszczu. Dobiegał końca
kolejny, krótki okres wytchnienia od złej pogody. Idący przed nimi mężczyzna przystanął,
żeby włożyć płaszcz nieprzemakalny. Z kolei jakaś starsza kobieta, zmagając się z parasolką,
omal nie wykłuła Jenny oka. Fenton odsunął ją łagodnie na bok, ściągając na siebie gniewne
spojrzenie. Schronili się w małej knajpce, gdzie panował już zaduch wilgotnej odzieży. Kawa
była letnia – zalewana, nie z ekspresu.
– Co dalej? – spytała Jenny.
– Powiadomimy policję – odparł Fenton.
– Cieszę się, że to mówisz. Cała ta sprawa przeraża mnie śmiertelnie.
Po powrocie do szpitala Fenton dał znać w administracji, że chce się widzieć z
inspektorem Jamiesonem, kiedy tylko policjant znajdzie wolną chwilę. Jamieson pojawił się
w laboratorium o wpół do trzeciej, akurat gdy Fenton umieszczał próbki krwi w wirówce.
Przez kilka chwil obserwował Fentona, a potem zbliżył się do szafki z książkami, zerkając na
nie przez oszklone drzwiczki i odczytując tytuły. Szybko się zmęczył, podszedł więc do okna.
Fenton zamknął pokrywę wirówki i nastawił wyłącznik na dziesięć minut. Potem poszedł
umyć ręce nad zlewem. Jamieson wciąż stał zwrócony do niego plecami; jego sylwetka
rysowała się na tle zimnego, szarego nieba rozpościerającego się za szklaną taflą.
– Przepraszam, że musiał pan czekać – powiedział Fenton.
Jamieson odwrócił się i uśmiechnął konwencjonalnie.
– W czym mogę pomóc? – spytał.
Fenton opowiedział mu wszystko. Jak razem z Jenny zaczęli podejrzewać, że zabójcą jest
ktoś z personelu szpitalnego, i jak zbierali dowody na poparcie swojej hipotezy. Według
Fentona wszystko wskazywało na to, że w morderstwa uwikłany jest doktor David Malcolm.
Jamieson słuchał uważnie, cały czas bawiąc się swoimi wąsami. Zaczesywał je do góry
palcem wskazującym, a potem przygładzał kciukiem. „Rozumiem, sir” – powiedział, kiedy
Fenton skończył. Nastąpiła długa cisza, podczas której łoskot pioruna obwieścił nadejście
nowej fali deszczu. Fenton czuł się trochę zawiedziony, bo choć nie oczekiwał, że Jamieson
będzie skakał do sufitu z wrażenia, to jednak nie przypuszczał, że inspektor wpadnie w
katatoniczny trans. W końcu Jamieson wstał i powiedział:
– Dziękuję, sir. Słusznie pan postąpił, informując nas o tym.
– To wszystko?
– A czego się pan spodziewał? – zdziwił się Jamieson, tym razem pomijając ostentacyjnie
„sir”.
– Jakiegoś komentarza, jak sądzę. Jakiejś reakcji.
– Jestem wyznawcą zasady, żeby każdy pilnował swojego tyłka, sir.
– Co pan przez to rozumie?
– To, że ja nie dyktuję panu, jak prowadzić laboratorium. A co za tym idzie, proszę mnie
nie pouczać, w jaki sposób mam wykonywać swoją robotę.
Fenton dostrzegł gniew w oczach Jamiesona i już zamierzał wyjaśnić, że chciał tylko
pomóc, ale inspektor uprzedził go.
– Proszę mieć do policji odrobinę zaufania. Wiemy doskonale, że panna Daniels krótko
przed śmiercią dostała zastrzyk; wiemy też, że zrobiła go siostra Murphy, gdyż doktor
Malcolm nie miał tego dnia dyżuru. Nie było go w szpitalu, kiedy zamordowano doktora
Munro, gdyż uczestniczył w jednodniowym seminarium zorganizowanym przez inny szpital.
Prawdę mówiąc, jakiś czas temu wykluczyliśmy doktora Malcolma z listy podejrzanych. A
wiemy to wszystko, sir, ponieważ nasza praca polega na tym, żeby wiedzieć.
Fentonowi zrobiło się głupio.
– Przepraszam, że zmarnowałem panu mnóstwo czasu – przyznał.
– Wcale nie, sir – odparł Jamieson i wyszedł z pracowni.
Fenton został sam, siedząc na drewnianym taborecie laboratoryjnym i patrząc na deszcz,
który ściekał strumykami po brudnej szybie. Zrobił z siebie głupca i teraz przeżywał w
milczeniu swoją porażkę. Szum zwalniającej obroty centryfugi przypomniał mu, że próbki
krwi są już gotowe do analizy.
Jenny też się zmartwiła, kiedy Fenton opowiedział jej, co się wydarzyło, jednak swoim
zwyczajem starała się dostrzec w porażce coś pozytywnego.
– Widać przynajmniej, że policja wie, co robi.
Ferguson zignorował tę uwagę i stwierdził:
– Czułem się mały jak krasnoludek, kiedy Jamieson dał mi do zrozumienia, gdzie jest
moje miejsce. I mogę się założyć, że zrobił to z przyjemnością.
– Tak ci się tylko zdaje.
– Wcale nie – odparł Fenton, patrząc w ogień na kominku, jakby szukał tam pocieszenia.
Jenny spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
– No cóż, trudno go winić, prawda? – stwierdziła. – Próbowaliśmy go zastąpić.
Fenton powrócił do rzeczywistości i wzruszył ramionami.
– Chyba masz rację – westchnął.
– I bądźmy szczerzy – dodała Jenny, czochrając mu włosy – Thomas Fenton też nie lubi,
kiedy wytyka mu się jakiś błąd...
– Na stoliku przy drzwiach leży list do ciebie – powiedział, chcąc zmienić temat.
Jenny wyszła z pokoju. Po chwili rozległ się radosny krzyk, co świadczyło, że to nie
rachunek.
– Tom! To od mojego brata, Granta. Przyjeżdża z Jamie’m w przyszłym tygodniu do
Edynburga. Pamiętasz? Jakiś czas temu Jamie spadł ze swojego rowerka i skaleczył się w
oko. Ma badanie u okulisty.
– Kiedy przyjeżdżają?
Jenny przystanęła w drzwiach, przebiegając wzrokiem list.
– W środę... w przyszłą środę. Są umówieni w szpitalu na piątek rano.
– Mogą się tu zatrzymać, jeśli chcesz – zaproponował Fenton.
– Naprawdę, Tom? – spytała Jenny, najwyraźniej zadowolona.
– Oczywiście.
4
Ranek przyniósł jeszcze więcej wiatru i deszczu. Fenton, który od najwcześniejszych lat
żywił niechęć do takiej pogody, tracił powoli cierpliwość.
– Czy to się nigdy nie skończy? – warknął, odsuwając zasłony, żeby popatrzeć na mokre
dachy i wirujące nasady kominowe. – Kolejne zmagania z motorem.
Jenny miała na końcu języka pochwałę pojazdów dwuśladowych, ale dała spokój.
Pomyślała, że to nie ma sensu. Jeszcze kilka tygodni takiej pogody i przed nadejściem wiosny
Fenton będzie jeździł fordem escortem.
Zjawił się w laboratorium, ociekając wodą, która spływała po jego skórzanym
kombinezonie niczym górski potok. Na drzwiach wejściowych pobrzękiwała na wietrze
skrzynka pocztowa, kiedy stał w korytarzu, ściągając mokrą skórę zgrabiałymi z zimna
dłońmi. Powiesił kombinezon, najstaranniej jak umiał, i otworzył drzwi holu, chuchając w
dłonie, żeby poprawić w nich krążenie.
– Gdy pasterz Dick w paznokcie chucha...
*
– zaintonował Ian Ferguson.
– Słucham?
– To z Szekspira.
– Och – bąknął Fenton, podążając za nim do pokoju służbowego, gdzie zastał już Alexa
Rossa rozmawiającego z Mary Tyler.
Mary Tyler pracowała kiedyś w laboratorium na pół etatu; po śmierci Neila Munro i
Susan Daniels – Charles Tyson namówił ją, żeby wróciła na pełny etat.
– Dzień dobry, Mary. Znów gotowa wstawać skoro świt?
Mary odparła z przekąsem, że przy trójce dzieci zawsze wstaje wcześnie. Fenton nalał
sobie kawy i objął ciepły kubek zmarzniętymi palcami.
Zjawił się Charles Tyson. Zajrzał do pokoju, strzepując krople deszczu z ramion płaszcza.
Poprosił Fentona do siebie na górę. Fenton dał mu trochę czasu – szef musiał dotrzeć do
swojego gabinetu i zdjąć mokry trencz. Potem czekał cierpliwie, aż Tyson uporządkuje na
*
przekład A. Mierzejewski
biurku dokumenty i usadowi się w fotelu.
– Chodzi o opinię o nowym analizatorze – wyjaśnił Tyson, wciąż przekładając stosy
dokumentów.
– Położyłem ci ją na biurku – stwierdził Fenton.
– Brakuje wykazu sterylizacji.
– Jakiego wykazu sterylizacji?
– Musimy włączyć do dokumentacji dane dotyczące sterylizacji plastikowych próbników.
– Nie znalazłem w materiałach Neila żadnych informacji tego typu.
– Cholera. Musiał się przecież tym zajmować.
– Może są wciąż w sterylizatorni?
– Zechcesz sprawdzić i dać mi znać?
Fenton zapewnił, że zaraz to zrobi, dodając, że i tak miał iść do administracji, żeby
przejrzeć umowy serwisowe. Obiecał, że wracając zajrzy do siostry Kincaid.
– Nigel Saxon powiedział mi, że firma jest przekonana, że otrzyma licencję na urządzenie
jeszcze przed tego końcem miesiąca – stwierdził.
– Też tak słyszałem – odparł Tyson. – A sądząc po liczbie telefonów ze Scottish Office w
sprawie tej cholernej opinii, Saxon nie wykazuje chyba przesadnego optymizmu. Wszystko
dla Saxon Medical.
– Przyjaciele na wysokich stanowiskach?
Tyson tylko mruknął.
– To zabawne.
– Co mianowicie?
– Scottish Office na posyłki.
Tyson uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
Fenton zobaczył przez okno na parterze, że już nie pada tak mocno, postanowił więc
pobiec do głównego budynku szpitala, nie przebierając się nawet. Pokonał szybko podjazd, a
potem wbiegł po schodach, skacząc po trzy stopnie, żeby schronić się czym prędzej w
głównym wejściu. Sprzątaczka w zielonym fartuchu polerowała zamocowaną na drzwiach
mosiężną tabliczkę, upamiętniającą dawno zapomniane nazwiska. Kobieta popatrzyła na
stopy Fentona i ślady błota, jakie pozostawiał po sobie na podłodze. Kiedy ją przeprosił za
kłopot, potrząsnęła głową i wróciła bez słowa do swoich zajęć. Nieopodal jakaś pielęgniarka
wykłócała się z noszowym nad koszami z bielizną.
– Mówię wyraźnie! Oddział dziesiąty ma dostać... – głosy za plecami Fentona mieszały
się z brzękiem dochodzącym z kuchni, krzykami dzieci, tupotem nóg.
Natknął się na Jenny, kiedy podążała korytarzem z metalową tacą w dłoniach.
– Co cię tu sprowadza, porzuciłeś swoją samotnię? – spytała.
Wyjaśnił, że chodzi o nieporozumienia dotyczące serwisu sprzętu laboratoryjnego.
– I w czym problem? – okazała zainteresowanie.
– Przedpotowy sprzęt i brak pieniędzy na jego wymianę.
– A więc nic nowego. Masz czas na filiżankę herbaty?
– Chyba że ekspresową.
Gdy pił herbatę, w pokoju służbowym zjawiła się praktykantka. Była szara na twarzy.
Jeny odstawiła swoją filiżankę i podniosła się z miejsca.
– Co się stało?
Do pokoju weszła jeszcze jedna pielęgniarka.
– Chodzi o Belle Wilson – powiedziała. – Nie żyje. Chyba się zabiła.
– To salowa – wyjaśniła Jenny, widząc pytające spojrzenie Fentona.
Udali się za pielęgniarką do umywalni, gdzie na jednym z ogromnych, białych zlewów
leżała bezwładnie, przewieszona przez krawędź drobna kobieta w zielonym drelichu. Oczy
miała szeroko otwarte i martwe; prawe ramię spoczywało w czerwonej kałuży.
– Podcięła sobie żyły – stwierdziła pielęgniarka.
Jenny spróbowała wyczuć puls na szyi kobiety, choć wiedziała, że to nie ma sensu.
Salowa już nie żyła.
Fenton, wpatrując się w marmurowobiałą twarz pokrytą puklami świeżo ufarbowanych
włosów, pomyślał sobie, że nieszczęsna kobieta wygląda niczym klown leżący na teatralnym
koszu.
– Zadzwonię na portiernię – powiedziała cicho Jenny.
Fenton został sam w umywalni. Przyjrzał się bliżej prawej ręce kobiety. Nadgarstek był
nietknięty. Skaleczenie znajdowało się na dłoni. Wyszedł, żeby poszukać pielęgniarki, która
znalazła zwłoki, i spytał ją:
– Co robiła Belle Wilson, zanim się skaleczyła?
Pielęgniarka okazała zdziwienie.
– Nie jestem pewna – wyjąkała.
– Pomyśl! – nie ustępował.
– Ee... myła jakieś szklane... Tak, teraz sobie przypominam. Szefowa mówiła coś o
kwiatach, a potem poleciła jej umyć wazony.
– Gdzie one są? – spytał, rozglądając się dokoła. – W umywalni?
– Obok – wyjaśniła pielęgniarka – w składziku.
– Pokaż mi je.
Weszli do małego, ciemnego pomieszczenia wyłożonego boazerią i pachnącego silnie
lizolem. Zawadził stopą o metalowe wiadro, zanim pielęgniarka znalazła kontakt schowany za
gąszczem kijów od szczotek i zmywaków. Zobaczyli potłuczone szkło na podłodze. Fenton
przyklęknął, żeby pozbierać kawałki wazonu.
– Musiała upuścić któryś z nich – stwierdziła pielęgniarka, wciąż zaskoczona
zachowaniem Fentona.
– Widzisz jeszcze gdzieś szkło? – spytał Fenton.
– Tam, obok zlewu.
Fenton podniósł z suszarki odłamek szkła o ostrych krawędziach, dostrzegł na nim
czerwone plamy. Zaklął pod nosem.
– Nie rozumiem – stwierdziła pielęgniarka.
– Belle Wilson skaleczyła się przypadkiem o rozbity wazon i wykrwawiła się na śmierć.
Nie zrobiła tego umyślnie. Została zamordowana. Jest kolejną ofiarą tego cholernego
psychopaty.
Fenton znalazł Jenny w umywalni i powiedział jej o swoim odkryciu. Podeszła do ciała i
pochyliła się nad zlewem, aby obejrzeć rękę zmarłej kobiety. Dostrzegła teraz, że strumień
krwi naprawdę wypływał z głębokiego skaleczenia na dłoni, a nie z nadgarstka.
– Spójrz na krew w zlewie – powiedział Fenton.
– Co z nią?
– Jest wciąż płynna. Nie krzepnie.
Policja zjawiła się błyskawicznie na miejscu zbrodni; od śmierci Neila Munro wóz ekipy
śledczej zaparkowany był na stałe za budynkiem administracji. Fenton zadzwonił do Tysona,
żeby powiedzieć, że się spóźni, i wyjaśnić dlaczego. Rozmawiał jeszcze przez telefon, kiedy
do pokoju wszedł inspektor Jamieson. Odłożył słuchawkę, ale policjant nie odezwał się, tylko
nadal przyglądał mu się w milczeniu. W tej chwili Fenton mógłby przysiąc, że słyszy, jak
inspektorowi pracuje umysł.
– No i co, panie Fenton? – mruknął Jamieson. – Znowu zboczyliśmy trochę z drogi?
– Tylko tędy przechodziłem – tłumaczył się niezgrabnie Fenton.
Minęło czterdzieści minut, zanim Fentonowi pozwolono opuścić oddział i udać się do
administracji, na co nie miał teraz szczególnej ochoty, wiedząc, jak bardzo jest spóźniony z
robotą w laboratorium.
Czekał na powrót urzędnika, kiedy nagłe wyrósł przy nim Nigel Saxon, wyczytując
frustrację z jego twarzy.
– Jakiś problem, chłopie?
Fenton powiedział mu, o co chodzi. Saxon nie był tym specjalnie poruszony.
– Uwielbiam słuchać o kłopotach konkurencji. Gdybyś miał kupić analizator Saxona...
– To państwowa służba zdrowia – odparł tonem wyjaśnienia.
– Co tu się, u licha, dzieje? – spytał Saxon, widząc ogólną krzątaninę.
Fenton powiedział mu, w czym rzecz.
– Jeszcze jedna ofiara? Dobry Boże.
Fenton z kolei spytał Saxona, co tu robi.
– Lunch z kierownictwem szpitala, jako forma podziękowania za darmowe środki
jednorazowego użytku – wyjaśnił Saxon.
– Bon appetit.
Urzędnik wrócił z teczką zawierającą warunki serwisu i Fenton zaraz zaczął przerzucać
papiery w poszukiwaniu odpowiedniej adnotacji. Saxon zaglądał mu przez ramię.
– Cholera – powiedział Fenton. – Firma ma rację, jest tu klauzula, która wyklucza
bezpłatną wymianę tablicy transformatora. Będziemy musieli ponieść koszty.
Kiedy Fenton znalazł się w sterylizatorni, dwaj sanitariusze przekładali akurat rzeczy z
metalowego wózka do autoklawu. Ustawili ciężki pojemnik na szynach wpuszczonych w
podłogę, a następnie wsunęli go powoli i ostrożnie do komory sterylizatora. Po drugiej stronie
pomieszczenia trzy kobiety w białych drelichach i siatkach na włosy przerzucały ogromną
stertę szczypiec chirurgicznych. Owijały każdą parę z osobna w płócienną serwetkę i kładły
na tacy. Fenton podszedł do nich.
– Siostra Kincaid?
– W swoim pokoju – wyjaśniła jedna z kobiet, wskazując kierunek instrumentem
trzymanym w dłoni.
Moira Kincaid wyjrzała zza biurka, kiedy za szklanymi drzwiami mignął cień Fentona.
Poprosiła gestem, żeby wszedł do środka, po czym spytała, czemu zawdzięcza tę wizytę.
Fenton wyjaśnił, o co chodzi.
– Mam te wykazy – powiedziała Moira Kincaid. Wysunęła szufladę biurka i wyjęła
różową, tekturową teczkę. – Nie wiedziałam, do czego mają służyć, ale są wszystkie.
Fenton przejrzał dokumenty i powiedział:
– Tego właśnie szukałem.
– Zwykłego wykazu sterylizacji próbników? Standardowa procedura.
– Dla pani i dla mnie to tylko kartki papieru, lecz dla innych – a nie trzeba ich daleko
szukać – wielka kariera.
Wciąż był zły z powodu klauzuli w kontrakcie. Uważał, że administracja powinna
zwrócić na nią uwagę w momencie podpisywania umowy. Przez szklane drzwi dostrzegł
noszowego, który wszedł do sterylizatorni i zaczął rozmawiać z jednym z sanitariuszy. Ten w
chwilę później wpadł do pokoju.
– Słyszała siostra? Kolejne morderstwo!
Moira Kincaid spojrzała na Fentona, który skinął głową i powiedział:
– Salowa z dwunastki.
Kiedy wychodził z pokoju, zamykając za sobą drzwi, usłyszał sygnał autoklawu. Ruszyły
skrzydła wentylatora. Przystanął, żeby popatrzeć na dwóch sanitariuszy, których widział już
wcześniej – założyli okulary ochronne, a na dłonie wciągnęli grube rękawice. Umieścili
wózek na szynach, a wówczas drzwi autoklawu otworzyły się na oścież. Białe wnętrze
komory wypełnione były parą, niczym łaźnia turecka, dopóki nie rozproszyły jej podmuchy
wentylatora. Sanitariusze zablokowali wózek i wyciągnęli pojemnik z ładunkiem. Stęknęli
obaj z wysiłku, kiedy jedno z kół zacięło się. Fenton dostrzegł numer na autoklawie i
uświadomił sobie, że jest to ten sam sterylizator, do którego wepchnięto doktora Munro.
Wzdrygnął się odruchowo. Nawet gdy ogromna paszcza autoklawu była rozwarta, ukazując
puste wnętrze, lśniąca, stalowa pieczara wyglądała groźnie i złowieszczo. To tylko maszyna –
pomyślał. Jest bezrozumna; spełnia jedynie polecenia. Ale czyje polecenia? Oto było pytanie.
Fenton wyszedł z pomieszczenia i ruszył po schodach na parter, zastanawiając się,
dlaczego tak bardzo nie lubi sterylizatorni. Kiedy znalazł się na górze, już wiedział: nie miała
okien. Znajdowała się w piwnicy, gdzie było tylko sztuczne oświetlenie. W blasku białych,
fluorescencyjnych lamp każdy wydawał się trupio blady.
* * *
Charles Tyson przyjął najświeższe wiadomości niezbyt dobrze. Fenton pomyślał, że szef
nigdy nie wyglądał tak kiepsko. Dostrzegał zmianę, jaka zaszła w tym człowieku od chwili,
gdy zaczęły się zabójstwa: wyraźnie się postarzał. Pastelowe koszule, które lubił, teraz
wydawały się o kilka numerów za duże. Poszarzały mu włosy, ciemny zarost kontrastował z
lodowatą bladością twarzy. Fenton rozważał w myślach, czy przyczyną tej zmiany jest
napięcie nerwowe czy może jakaś choroba.
Szanował Tysona. Nie potrafił określić, na ile go lubi, nie wiedział o nim zbyt wiele.
Właściwie nikt go nie znał, ponieważ Tyson był skryty. Sprawdzał się jako szef laboratorium
i zawsze występował tylko w tej roli. Neil Munro powiedział kiedyś Fentonowi w zaufaniu,
że Tyson służył w wojsku i był w Korei. Łącznie z faktem, że nie był żonaty, stanowiło to
całą wiedzę o tym człowieku.
– Wydaje się, że wszystko gra – powiedział Tyson, przeglądając teczkę przyniesioną
przez Fentona.
Fenton wspomniał o kłopotach z kontraktem.
– Ile to będzie kosztowało? – spytał Tyson.
– Siedemset funtów.
– A wszystko dlatego, że ktoś z administracji nie umie czytać małego druku. Ta opłata
pochłonie cały zysk z darmowej dostawy Saxon Medical – stwierdził Tyson, kiwając głową.
– Mógłbyś zrobić awanturę na następnym posiedzeniu zarządu – doradził Fenton.
Tyson znowu pokiwał głową.
– Nie, tylko zwarliby szyki. Poza tym nie chcę w tej chwili z nimi zadzierać.
Zastanawiałem się, czy nie wziąć na próbę do laboratorium jednego z tych nowych
analizatorów. Jak słyszałem, zarząd będzie decydował o przyznaniu sporych dotacji.
– Jakie mamy szansę?
– Trudno powiedzieć. Myślę, że gdybyśmy mogli używać tych plastikowych próbników
wielokrotnie, przemawiałoby to na naszą korzyść. Robi się z tego dość kosztowny interes,
jeżeli trzeba je za każdym razem wyrzucać.
– Mogę przeprowadzić kilka testów – zaproponował Fenton:
– I bez tego masz mnóstwo roboty.
– Nie zabierze mi to dużo czasu. Gdyby poprosić ludzi z laboratorium, żeby oddali na
ochotnika po kilka mililitrów krwi... Wprowadziłbym próbki do analizatora, kilka razy
wysterylizował próbniki, a potem znowu pobrał krew. Porównałbym wyniki przed
sterylizacją i po sterylizacji.
– Jeśli naprawdę uważasz, że dasz radę... – stwierdził w zamyśleniu Tyson.
– Żaden problem.
Było późne popołudnie.
Fenton starał się właśnie nakłonić Mary Tyler, żeby oddała krew potrzebną do testów,
kiedy w laboratorium zjawił się Nigel Saxon po opinię o analizatorze krwi.
– Nie daj się, Mary, bez względu na to, co kombinuje – zażartował. – A gdybyś zechciała
zjeść dziś wieczorem ze mną kolacje...
– Jestem poważną, zamężną kobietą – zaprotestowała Mary.
– Takie są najgorsze – uśmiechnął się Saxon.
– Skoro już tu jesteś, Nigel... – zaczął Fenton tonem, który obudził w Saxonie czujność.
– Czego chcesz? – spytał podejrzliwie.
– Twojej krwi – odparł Fenton. – Dosłownie.
Wyjaśnił, na czym polega pomysł przeprowadzenia nowych testów z analizatorem.
Zasugerował, że mogłoby to nawet mieć korzystny wpływ na wysokość sprzedaży. Saxon
zgodził się oddać krew „honorowo”, razem z Mary Tyler, Ianem Fergusonem, Alexem
Rossem i czterema innymi pracownikami laboratorium.
– Kiedy? – spytał.
– Zanim stąd wyjdziesz, jeśli ci to nie przeszkadza – powiedział Fenton.
Saxon przytaknął, ale widać było, że nie jest zachwycony. Kiedy wrócił od Tysona, który
przekazał mu opinię, Fenton zaprowadził go do niewielkiego pokoju.
– Zdejmij marynarkę i podwiń rękaw.
Saxon zrobił, co mu kazano, i usiadł z rękami na stole. Wyglądał na zdenerwowanego.
Fenton pogrzebał w szufladzie i podszedł do stołu z gumowym wężem w ręku.
– Obwiążę ci przedramię – wyjaśnił. – Możesz przytrzymać?
Saxon zrobił to posłusznie, a Fenton poklepał go po wewnętrznej stronie ręki, żeby
wyeksponować żyłę. Nałożył sterylną igłę na dziesięciomililitrową strzykawkę, potarł
odsłonięty fragment skóry wacikiem nasyconym alkoholem i gładko wprowadził igłę do żyły.
Do strzykawki napłynęła ciemnoczerwona krew, osiągając wymagany poziom, wówczas
Fenton wyjął igłę z żyły i przycisnął miejsce nakłucia drugim wacikiem.
– Trzymaj tak przez chwilę – nakazał Saxonowi.
Kiedy próbka spoczywała już bezpiecznie w lodówce, pomógł Saxonowi włożyć
marynarkę.
– Mam nadzieję, że ojciec doceni moje poświęcenie dla firmy! – stwierdził Saxon z
uśmiechem, naprawdę się bał. Fenton zauważył na jego czole kropelki potu.
Było prawie kwadrans po siódmej, kiedy Fenton skończył wreszcie robotę. Sądził, że
tylko on siedzi jeszcze w laboratorium, był więc zdziwiony, dostrzegając pręgę światła pod
drzwiami jednego z pomieszczeń, kiedy zszedł na dół. Poczuł się trochę niepewnie. Przeszedł
cicho korytarzem i stanął pod drzwiami, nasłuchując przez chwilę. Cisza. Otworzył ostrożnie
drzwi i zajrzał do środka. Przy biurku siedział, pisząc coś, Alex Ross. Drgnął na widok
Fentona.
– Dobry Boże, o mało nie dostałem zawału – przyznał.
– Przepraszam. Nie wiedziałem, że siedzisz do późna.
– Miesięczne sprawozdania – wyjaśnił Ross. – Nie miałem na to wcześniej czasu.
– Co powiesz na drinka?
– Dobry pomysł. – Ross odłożył pióro i przetarł oczy. – Wystarczy jak na jeden dzień.
Pokonali krótki dystans między szpitalem a pubem Tristle Arms i dołączyli do grona
wczesnowieczornych opojów. Lokal nie grzeszył czystością, funkcjonował głównie dzięki
stałej klienteli, a nie przypadkowym gościom. Nie przywiązywano tu większej wagi do
wystroju wnętrza – jak przystało na typowy, szkocki pub dla mężczyzn, miejsce, w którym
obecność kobiety nadal wzbudza oznaki niezadowolenia. Solidny, wiktoriański kontuar
wypolerowany był na wysoki połysk, chociaż nosił niezliczone ślady niedopałków. Podłogę
przykrywało linoleum, które niegdyś miało kolor zielony, a teraz, w słabym świetle lamp,
bliżej nieokreśloną, ciemną barwę.
Przy stolikach ustawionych pod ścianą siedziało kilku samotnych pijaków, których twarze
opatrzone były piętnem niezbyt szczęśliwego życia; każdy z nich szukał ucieczki w
bursztynowym płynie, który miał przed sobą w szklance. Przy barze gawędziły małe grupki;
mężczyźni powracający z pracy do domu, niektórzy z atrybutami swego fachu. Strażnik
kolejowy w służbowej czapce; ochroniarz w zmiętym kapeluszu, co miało go upodabniać do
Burta Lancastera z jakiegoś filmu; agent ubezpieczeniowy w przybrudzonym płaszczu i z
podniszczoną teczką w ręku. W kącie siedziała grupa hałaśliwych studentów, którzy
wprawdzie cenili sobie towarzystwo ludzi pracy, lecz dla podkreślenia odrębności mieli
założone szaliki w barwach uniwersytetu.
Za kontuarem stali dwaj barmani starej szkoły, przepasani nieskazitelnie białymi
fartuchami. Ich dłonie ani na chwilę nie spoczywały w bezruchu. Ścierali niezmordowanie z
kontuaru wyimaginowane plamki i sprawdzali poziom płynów w kieliszkach stojących
wzdłuż baru, żeby pospieszyć w odpowiednim momencie z dolewką. Niższy, szczupły w
ramionach i noszący okulary, podniósł wzrok na Fentona i Rossa, kiedy zbliżyli się do lady.
– Wciąż zimno na dworze? – spytał.
– Lodowato – odparł Ross. Zamówił dwie whisky.
Kiedy stanęli przy barze, Fenton powiódł wzrokiem po butelkach stojących za barem.
Zauważył, że długą półkę zapełnia niemal w całości kolekcja whisky, we wszystkich znanych
gatunkach i rodzajach. Inne trunki były w zdecydowanej mniejszości. Świadczyła o tym
zawartość szklanek na kontuarze. Fenton czerpał przyjemność z faktu, że pewne rzeczy nigdy
się nie zmieniają. Mogło to stanowić koszmar dla socjologów, ale prawda była taka, że w
pewnych rejonach Szkocji picie wciąż pozostawało męską rozrywką.
Ross odchylił do tyłu głowę i opróżnił szklankę, ale odrzucił propozycję drugiego drinka,
tłumacząc się, że żona zrobi mu w domu „piekło”. Fenton pożegnał go, życząc „dobrej nocy”,
po czym poprosił o powtórkę. Barman położył przed nim egzemplarz popołudniówki i
poinformował, że Rangersi kupili kolejnego Anglika.
– Naprawdę? – zdziwił się Fenton, który w ogóle nie interesował się piłką nożną, ale czuł
się w obowiązku jakoś zareagować.
– I tak im nie pomoże – odezwał się inny mężczyzna przy barze, wybawiając Fentona z
kłopotu i skupiając na sobie uwagę barmana.
Fenton dokończył drinka i poszedł do toalety. Była to obskurna, murowana piwnica, którą
przemalowano już tyle razy, że spoiny między cegłami niemal całkiem zniknęły. Rury i stery,
żelazny rezerwuar pokrywała rdza. Fenton stał nad pisuarem, przekrzywiając głowę, żeby
czytać jakieś graffiti, gdy usłyszał, jak za jego plecami otwierają się drzwi. Nikt jednak nie
pojawił się obok niego, pod ścianą.
Zapiął z ulgą rozporek. Kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch stojących mężczyzn –
patrzyli prosto na niego. Jeden z nich opierał się plecami o drzwi; drugi zaś, starszy, dobrze
zbudowany facet w dżinsach i skórzanej kurtce, podszedł bliżej i bez słowa rąbnął go pięścią
w brzuch. Zrobił to z siłą typową dla zawodowca. Fenton otworzył szeroko oczy, zginając się
jednocześnie w pół, i nadział się na but, który wymierzony był w jego twarz. Jak przez mgłę
poczuł ból w strzaskanym policzku.
Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy; żadnych krzyków, obelg, komentarzy – tylko
wyrachowane, profesjonalne ciosy. Bucior znowu zatoczył łuk, tym razem uderzając Fentona
w żebra. Dawka cierpienia była jednak zbyt duża; poczuł, że traci przytomność. Frustracja
wywołana niezdolnością do jakiegokolwiek oporu zmagała się z pragnieniem zachowania
świadomości. Osunął się powoli po ścianie, czując na policzku chłód porcelanowego pisuaru.
W końcu oparł się twarzą o ściek podłogowy. Smród, który wypełnił mu nozdrza, przyprawiał
go o mdłości, podobnie jak mieszanina krwi i moczu. Bucior znowu wylądował na ciele
Fentona, ale teraz był on już bardzo daleko – odpłynął w niebyt.
Fenton wynurzał się chwilami z ciemności, żeby uchwycić jakiś przypadkowy obraz czy
dźwięk. Migające, niebieskie światło odbijało się gdzieś w szklanej tafli, muskały mu czoło, a
jakaś dłoń dotykała go delikatnie. Były też jakieś wąsy; czapka, syrena, która ani na chwilę
nie cichła, strumień światła na niskim suficie, głosy, ale wszystko gdzieś daleko... bardzo
daleko.
Fenton wyłonił się z czerni i otworzył oczy. Stwierdził, że wszystko jest nieruchome i
jasne. Spojrzał w górę, aż wreszcie obiekt, na którym postanowił się skupić, przybrał kształt
klosza okalającego lampę. Leżały w nim martwe muchy. Wziął głęboki oddech, co zwróciło
uwagę pielęgniarki; zauważyła, że otworzył oczy. Głos miała miękki i delikatny.
– Więc wróciłeś do nas – powiedziała.
Fenton otworzył usta, żeby spytać, gdzie jest, i natychmiast poczuł przeszywający ból w
policzkach, jakby tkwiły w nich palące drzazgi. Pielęgniarka zareagowała na jego
westchnienie łagodną przyganą.
– Nie ruszaj się. Odpoczywaj. Nie próbuj mówić.
Minęły trzy dni, zanim Fenton zdołał usiąść i pomyśleć o prozaicznych sprawach, takich
jak swędzenie pod ciężkim bandażem na żebrach, o motocyklu czy kombinezonie i tkwiącym
w jego kieszeni nie uregulowanym rachunkiem za prąd. Kiedy odwiedziła go Jenny, próbował
uśmiechnąć się, ale pożałował tego, gdy tylko dała znać o sobie złamana kość policzkowa.
Był w stanie podać policji dokładny rysopis napastników, ale nie przychodził mu do głowy
żadny motyw. Wyglądało to na akt bezmyślnej przemocy.
Środki wzmacniające, owoce i karty z życzeniami powrotu do zdrowia zaczęły pojawiać
się coraz rzadziej; Fentonowi polepszyło się wkrótce na tyle, że zaczął odczuwać nudę i coraz
częściej mówił o tym pielęgniarkom, które znały to już na pamięć. Ale jego uporczywe
utyskiwanie odniosło wreszcie skutek i pod koniec tygodnia, kiedy obiecał solennie, że będzie
zachowywał się ostrożnie, pozwolono mu pojechać do domu taksówką. Zjawił się akurat
wtedy, kiedy brat Jenny, Grant, wychodził ze swoim synem, Jamie’m. Fenton spytał o
zdrowie chłopca.
– Chirurdzy zadecydowali, że z operacją trzeba poczekać, aż podrośnie; może w
przyszłym roku – wyjaśnił Grant.
Fenton spojrzał na chłopca mającego zakryte oko, który z kolei wpatrywał się w
opatrunki na jego twarzy. Obaj czuli, że mają wiele wspólnego, toteż z miejsca nawiązała się
między nimi nić porozumienia. Fenton nachylił się i spytał o zabawkę – wóz strażacki, który
chłopiec trzymał w dłoni.
Grant spojrzał na zegarek i oświadczył, że muszą już iść. Podziękował Jenny i uścisnął
dłoń Fentona, ponaglając chłopca do wyjścia.
Jenny popatrzyła na Fentona z dezaprobatą.
– Powinieneś leżeć w szpitalu.
Uśmiechnął się.
– Dobrze być w domu.
Jenny pocałowała go.
– Dobrze mieć cię w domu.
Aż do środy Fenton wariował z nudów. Zamknięty w czterech ścianach, wypijał
olbrzymie ilości herbaty, krążył po mieszkaniu lub spoglądał na deszcz. Zadzwonił do
Tysona, ale okazało się, że szef jest na zebraniu. Pogadał przez chwilę z Ianem Fergusonem,
kiedy jednak dowiedział się, że robota i bez niego jakoś idzie, stracił ochotę do dalszej
konwersacji.
Późnym popołudniem ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stanął Nigel Saxon.
– Jak się miewa inwalida? – spytał.
Rozmowa, jak zwykle w przypadku Saxona, zeszła wkrótce na kobiety, samochody i
alkohol, ale poprawiła Fentonowi humor. Uśmiechał się po raz pierwszy od wielu dni. Kiedy
tak gawędzili, Saxon powiedział mu o uroczystym przyjęciu dla pracowników laboratorium z
okazji zakończenia badań nad analizatorem.
– Kiedy to będzie? – spytał Fenton.
– W sobotę wieczorem.
– Gdzie?
– W Hotelu Grange. Całkiem niedaleko laboratorium, w zasięgu pagerów, więc w razie
potrzeby personel będzie mógł szybko wrócić.
W piątek Fenton odwiedził swojego lekarza, który stwierdził, że rekonwalescent może już
podjąć pracę. Ponieważ nie musiał korzystać z pomocy lekarskiej przez miniony rok, nie
zapisał się jeszcze do przychodni blisko domu, musiał więc udać się na drugi koniec miasta,
do lekarza, u którego był zarejestrowany, kiedy przeprowadził się do Edynburga.
Czy to naprawdę ten system, którego zazdrości nam cały świat? – zastanawiał się, siedząc
w zatłoczonej poczekalni, otoczony ze wszystkich stron odłażącą ze ścian tapetą i kaszlącymi
ludźmi. Okna, sądząc po wyglądzie, nie były myte od wieków, i wszędzie wyczuwało się
zapach kocich odchodów. Po lekturze trzech nieaktualnych gazet oraz po dwuminutowej
konsultacji uwolnił się od osławionego systemu, lecz niestety nie od przygnębienia, jakie w
nim wywołał.
Autobus wlókł się przez miasto niemiłosiernie wolno i Fenton musiał co chwila
przecierać okno rękawem, żeby się zorientować, gdzie akurat jest, gdyż powietrze na górnym
pokładzie piętrusa było ciężkie, wilgotne i przesiąknięte zatęchłą wonią dymu tytoniowego.
Jakaś otyła kobieta, uginająca się pod ciężarem zakupów, opadła na siedzenie obok niego. Jej
twarz płonęła od wysiłku, jakiego wymagała wspinaczka po schodach. Woń potu zmieszana z
zapachem papierosów była dla Fentona czymś nie do zniesienia. Wysiadł na najbliższym
przystanku i resztę drogi pokonał na piechotę, w strugach deszczu. Zanim dotarł do domu, był
przemoczony do suchej nitki.
5
Przyjęcie w Hotelu Grange zamieniło się w klęskę. Chociaż trudno się było temu dziwić –
jak pomyślał później Fenton. Ich gospodarz, Nigel Saxon, robił wszystko, żeby tchnąć w
obecnych ducha beztroski i radości, a firma nie poskąpiła jadła i napojów, tymczasem
nieobecność Neila Munro i Susan Daniels dawała się odczuć bardzo wyraźnie. Poza tym
myśl, że zabójca nie został jeszcze zidentyfikowany, wciąż zaprzątała ludzi. Zbiorowa
solidarność i wspólny front w chwili nieszczęścia były bardzo pożądane, przy założeniu, że
każdy może być pewien swoich sąsiadów, ale teraz, gdy morderca mógł siedzieć przy stole
wspólnie z innymi, normą stała się ogólna podejrzliwość.
Alex Ross był wyjątkiem. Wypił za dużo whisky i ku widocznemu niezadowoleniu żony
miał mnóstwo do powiedzenia. Jenny, którą Ross bardzo lubił, starała się go uspokoić za
wszelką cenę, zabiegając o to, żeby nie wyrażał zbyt głośno swych opinii. Cały czas
próbowała skierować jego uwagę na coś innego. Żona Rossa, Morąg, tęga kobieta w liliowej
sukni z mnóstwem cekinów i w odpowiednim kapeluszu na głowie, którego nie zdejmowała
nawet na chwilę, próbowała ratować sytuację, uśmiechając się szeroko do każdego i pytając,
gdzie zamierza spędzić urlop w lecie.
Ross przejrzał w końcu taktykę Jenny i postanowił podokuczać Nigelowi Saxonowi.
Chodziło mu o tempo, w jakim Saxon Medical uzyskał oficjalną aprobatę swojego produktu.
Po raz pierwszy Fenton zobaczył, jak Saxon traci dobry humor. Ross, choć pijany, też to
wyczuł i postanowił wzmóc napięcie. Stwierdził głośno:
– Jeśli chcecie wiedzieć, w sprawę zaangażowała się silna grupa mająca swój znak
rozpoznawczy...
Rozległ się nerwowy śmiech. Jenny nachyliła się do Fentona i spytała, co Ross miał na
myśli.
– Masonerię – odparł szeptem.
Saxon też zdobył się na uśmiech, ale Ross nie zamierzał na tym poprzestać.
– A może nie zaangażowali się – ciągnął konspiracyjnym tonem. – Są zbyt zajęci – muszą
sterować policją!
Znowu rozległ się chichot, a Ross dodał niespodziewanie:
– To chyba było Towarzystwo Drzewa.
Fenton nie miał pojęcia, podobnie jak inni, o czym mówi Ross, ale nie ulegało
wątpliwości, że Saxon zrozumiał, w czym rzecz. Krew odpłynęła mu z twarzy, a dłonie
spoczywające na stole zadrżały lekko.
– Myślę, że powiedział pan już wystarczająco dużo, panie Ross – wycedził przez
zaciśnięte zęby.
Jenny i Fenton byli zaskoczeni zmianą, jaka zaszła w zachowaniu Saxona. Zapadła
absolutna cisza, aż w końcu Ross, który jak większość pijaków wydawał się całkowicie
zdumiony, że kogokolwiek obraził, powiedział głośno:
– O co chodzi, człowieku? To był tylko niewinny żart.
Ian Ferguson wtrącił się szybko, żeby zażegnać konflikt. Podniósł się z miejsca i rzekł:
– Nie mam pojęcia, co jest grane, ale chcę się jeszcze napić wina. Ktoś jeszcze?
Wzniesiono kieliszki i fala kulminacyjna opadła.
– Wieczór niespodzianek – szepnęła Jenny Fentonowi na ucho.
– Niedługo pójdziemy – obiecał.
Kiedy sprzątnięto ze stołu, Jenny zaczęła rozmawiać z Liz Scott, natomiast Fenton
znalazł się obok Iana Fergusona.
– Zastanawiałeś się jeszcze nad tym, co znaleźliśmy w szafce Neila? – spytał cicho
Ferguson.
Fenton potrząsnął głową.
– Nie. A ty?
– Też nie, ale trochę mnie to niepokoi.
– W jakim sensie?
– Myślę, że powinniśmy komuś o tym powiedzieć.
– Komu?
– No wiesz, komuś kompetentnemu... albo policji.
– Dlaczego? – spytał Fenton. Zdawał sobie w pełni sprawę, że zadaje głupie pytania, ale
w jakiś przewrotny sposób pragnął, żeby to ktoś inny wyraził jego obawy.
– Wiemy, że morderca używa antykoagulantów, wiemy też, że Neil Munro miał ich całą
szafkę.
– Niel nie mógł być mordercą.
– Tak, ale to dość niepokojący zbieg okoliczności.
Fenton nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich Tyson w towarzystwie Saxona.
Nigel spytał, czy dobrze się bawią, i podniósł wysoko butelkę whisky. Fenton odmówił, ale
Ferguson podsunął swoją szklankę.
– Doktor Tyson mówi, że masz dyżur w niedzielę rano, Ian. Czy to prawda? – zagadnął
Saxon.
– Niestety, tak. Dlaczego pytasz?
– Po południu będę musiał rozmontować analizator. Zastanawiałem się, czy zechciałbyś
zostać dłużej, żeby mi pomóc.
Ferguson rozłożył dłonie w przepraszającym geście.
– Szkoda, że nie zaproponowałeś tego wcześniej. Mam randkę z dziewczyną. Chyba że
odwołałbym to spotkanie...
– Ja ci pomogę – przerwał mu Fenton.
– Naprawdę? – spytał Saxon.
– Oczywiście. Tak długo się obijałem, że teraz praca jest dla mnie przyjemnością.
– No, jeśli jesteś przekonany...
Fenton umówił się z nim w laboratorium na drugą po południu w niedzielę.
W drodze do domu Jenny spytała Fentona:
– Towarzystwo Drzewa? Co Alex Ross miał na myśli?
– Nie mam zielonego pojęcia – odparł.
– Ale Charles Tyson wiedział – stwierdziła Jenny. – Wyczytałam to z jego twarzy.
* * *
Kiedy Fenton przybył do szpitala w sobotnie popołudnie, Nigel Saxon czekał już na niego
przed budynkiem laboratorium. Przytupywał i zabijał ręce dla rozgrzewki, spacerując po
chodniku obok zaparkowanego wozu.
– Nie spóźniłem się, mam nadzieję? – spytał Fenton i popatrzył na zegarek, który właśnie
wskazywał drugą.
– Ależ skąd – uśmiechnął się Saxon. – Jestem ci wdzięczny za pomoc. Firmie brakuje
egzemplarzy do prezentacji. Ten będzie pokazywany jutro w Glasgow Royal. Możecie go
potem wziąć sobie jeszcze na parę dni.
Wkrótce obaj zabrali się do rozkładania analizatora. Saxon skoncentrował się na sprzęcie,
a Fenton demontował podajniki i zbiorniki z odczynnikami. W końcu doszedł do niebieskiego
pojemnika z plastiku, ukrytego wśród rurek. Spytał, co to jest.
– Ostrożnie – uprzedził go Saxon. – To osadnik kwasu.
– Wyleję jego zawartość do ścieku w dygestorium – powiedział Fenton, odłączając
ostrożnie niebieski cylinder od instalacji.
– Skoczę tylko do samochodu po komplet narzędzi – mruknął Saxon i obrócił się na
pięcie.
Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Fenton przeszedł z pojemnikiem przez laboratorium,
kierując się do dygestorium. Włączył silnik wentylatora. Po chwili usłyszał, jak wyciąg rusza
ze skowytem. Wentylator mógł już tłoczyć toksyczne opary wprost do aluminiowego komina
na dachu budynku, skąd ulatywały do atmosfery.
Fenton odkręcił korek pojemnika i już miał wylać kwas do ścieku, gdy nagle
znieruchomiał. W dygestorium stała butelka z benzenem, a jego zapach był wyraźnie
wyczuwalny! Tak, czuł woń benzenu!
Jakim cudem? Butelka znajdowała się za szklanym ekranem, a wentylator pracował. W
jaki sposób opary mogły stamtąd uciec? Zamknął pojemnik z kwasem i cofnął się kilka
kroków. Wszystko wyglądało normalnie, ale coś było nie tak. Podpalił kawałek papieru nad
palnikiem bunsenowskim i umieścił go w komorze dygestorium. Płomień nawet nie
zamigotał. Mimo że wentylator funkcjonował normalnie, w przewodzie wyciągowym nie
było żadnego ruchu powietrza.
Zastanawiając się nad problemem, Fenton przystawił do dygestorium drabinę i wspiął się
na górę, żeby zajrzeć do silnika. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Kiedy
sprawdzał filtry, znalazł źródło awarii: zasuwa ogniowa była zamknięta. Przegrody tego typu
instalowano ze względów bezpieczeństwa. W przypadku pożaru w laboratorium następowało
odcięcie komory dygestorium, a wówczas wysoce palne opary nie przenikały do przewodu
kominowego. W krytycznej sytuacji zasuwa zamykała się automatycznie, w rezultacie
wentylator nie spełniał swego zadania.
Zadowolenie Fentona ulotniło się, kiedy stwierdził, dlaczego zasuwa się zamknęła.
Brakowało zacisków mocujących. Poszukał ich przy podstawie bloku, ale bez powodzenia.
Niewykluczone, że odłamały się i spadły do przewodu kominowego, ale istniało również
prawdopodobieństwo, że ktoś je usunął celowo.
Fenton zaczął schodzić po drabinie. Przystanął na ostatnim szczeblu, próbując
gorączkowo domyślić się motywu, który mógł skłonić kogoś do takiego sabotażu. Ostatecznie
cóż by się stało, gdyby nie cofnął się i wylał kwas do ścieku; poza nieprzyjemnym
podmuchem oparów nie zdarzyłoby się nic poważniejszego, chyba że...
Spojrzenie Fentona utkwiło w otworze ściekowym, a przez głowę przepłynęła mu
mroczna myśl, niczym chmura zakrywająca księżyc. Zastanawiając się, czy nie popada w
obłęd, przykucnął i zbadał rurę odpływową, szukając śladów niedawnego demontażu
instalacji. Niczego nie znalazł, ale nadal czuł się niespokojny. Przyniósł klucz ze skrzyni z
narzędziami laboratoryjnymi i odkręcił złączkę na końcu kolanka. Rozmontował ostrożnie
zakrzywiony odcinek rury i zajrzał do środka. Zadrżały mu palce, kiedy zauważył w syfonie
ślady jakiegoś środka chemicznego. Powąchał ostrożnie końcówkę rury i rozpoznał zapach –
cyjanek potasu.
Gdyby wylał kwas do ścieku przy nieskutecznie działającym wentylatorze, wprost na
kryształki cyjanku potasu, całe laboratorium wypełniłoby się gazem cyjanowodorowym.
Ktokolwiek byłby w pomieszczeniu, niechybnie padłby trupem.
Lecz kto? – pomyślał Fenton. Tylko on tu przebywał. A gdzie był Saxon? Nie wracał od
dłuższego czasu.
Wreszcie Nigel wszedł do laboratorium, niosąc w ręku skrzynkę z narzędziami.
– Nie mogłem znaleźć tego draństwa. Leżało pod tylnym siedzeniem.
– Naprawdę? – Fenton spojrzał mu prosto w oczy.
– Dobry Boże. Co się stało? – spytał Saxon, widząc wyraz twarzy Fentona. – Wyglądasz,
jakbyś zobaczył ducha.
– Coś jest nie tak z dygestorium.
– I to wszystko? – spytał zaskoczony Saxon.
– W ścieku są kryształki cyjanku.
– Chcesz powiedzieć, że odpływ jest zablokowany?
Fenton patrzył na Saxona przez całe trzydzieści sekund, w końcu powiedział:
– Gdybym wylał kwas do ścieku...
Saxon potrząsnął głową.
– Przykro mi – stwierdził przepraszającym tonem – nie jestem chemikiem. Możesz mi
wyjaśnić, o co chodzi?
Fenton starał się ocenić zachowanie Saxona. Wydawało się szczere. Ale czy naprawdę
nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji ewentualnego wypadku? Czy to rzeczywiście zbieg
okoliczności, że Saxon wyszedł z pracowni akurat w tym momencie?
Fenton gubił się w domysłach. Czy ktoś próbował go zabić? Szukał tylko jakiegoś
wyjaśnienia, a znalazł powód do nowych podejrzeń. Przyszło mu do głowy, że zajście w
pubie wcale nie było „aktem bezmyślnej agresji” – jak ustaliła policja. Widocznie ktoś
zamierza się go pozbyć, a to, czy chwilowo czy też na zawsze, nie miało teraz większego
znaczenia. Lecz dlaczego? Kimkolwiek była ta osoba, musiała podejrzewać, że Fenton wie
znacznie więcej. Uświadomił sobie całą ironię sytuacji: próbowano go zabić z powodu tego, o
czym nie miał pojęcia.
Kiedy Fenton wrócił ze szpitala, dom był pusty, gdyż Jenny poszła na spotkanie z
koleżankami, z którymi kiedyś mieszkała. Był zadowolony, że ma czas i może powoli dojść
do siebie. Drżały mu trochę dłonie, a w duszy czuł pustkę. Spory łyk whisky pozwolił mu
jednak odzyskać równowagę i przygotować się na poufną rozmowę z Jenny.
– Ale dlaczego? – wykrzyknęła Jenny, kiedy jej o wszystkim opowiedział.
– Sam sobie zadaję to pytanie.
– Kto wiedział, że będziesz dzisiaj w laboratorium?
– Mnóstwo ludzi. Rozmawialiśmy o tym na przyjęciu.
– Więc musi to być ktoś z personelu laboratorium.
– Albo Saxon. Zniknął w odpowiednim momencie.
– A co było, kiedy wrócił? Czy sprawiał wrażenie winnego?
– Nie – przyznał Fenton.
– Istnieje jakieś inne wytłumaczenie?
– Usterka techniczna.
– A kryształki cyjanku?
– Zbieg okoliczności. Zużywamy bardzo dużo cyjanku.
– Myślę, że bardziej mi odpowiada takie wyjaśnienie.
Fentonowi też ono odpowiadało. Tyle że w nie nie wierzył.
Kiedy nazajutrz rano wychodził do pracy, Jenny jeszcze spała. Nie obudziła się, kiedy ją
pocałował, więc wyszedł z pokoju na palcach, starając się zamknąć za sobą drzwi jak
najciszej.
Poczuł się lepiej, gdy znowu mógł wsiąść na motor, choć żebra nadal go bolały –
wystarczyło, że odrobinę mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Wyminął długi sznur
samochodów na Lothian Road i zrównał się na skrzyżowaniu z pierwszym wozem – zanim
kierowca zdążył wrzucić pierwszy bieg po zmianie świateł, honda Fentona była dla niego już
tylko wspomnieniem.
Fenton stawiał właśnie motor na nóżkach, gdy na parking za laboratorium zajechał
Charles Tyson. Przywitali się i weszli razem do budynku. W środku byli już dwaj pracownicy
warsztatów szpitalnych, którzy naprawiali dygestorium. Tyson przystanął, żeby spytać, co się
stało. Zwrócił się do Iana Fergusona, ale to Fenton wszystko mu wyjaśnił.
Zanim minęła dziesiąta, Fenton czuł się już tak, jakby w ogóle nie miał przerwy w pracy
spowodowanej zdarzeniem w pubie. Wystarczyło posiedzieć parę minut przy biurku, żeby
wpaść w dawny rytm. Obowiązki spowodowały, że stale był zajęty aż do środy, kiedy
wreszcie znalazł czas na ściganie ochotników, którzy zgodzili się oddać krew do testów
analizatora. Ostatni na liście był Charles Tyson. Fenton pobrał od niego krew i wstrzyknął ją
do dwóch plastikowych probówek, które zaraz zaniósł do swojej pracowni. Wyjął z lodówki
stojak i umieścił w nim próbki Tysona.
Kiedy miał już włożyć stojak z powrotem do lodówki, zauważył coś dziwnego, w drugiej
fiolce krew nadal nie była skrzepnięta. Wstrząsnął lekko obiema probówkami. W pierwszej
krew powinna być płynna, gdyż w probówce znajdował się anty-koagulant, ale w drugiej nie
było nic prócz krwi. Powinna skrzepnąć. Fenton spojrzał na zegarek i stwierdził, że od czasu
pobrania próbki minęło dziesięć minut. O wiele za długo! Popędził korytarzem i wpadł do
pokoju Tysona, gdzie powitały go wystraszone spojrzenia szefa i Liz Scott, która notowała
coś pod jego dyktando.
– Twoja krew nie krzepnie – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Tyson zerknął na swoje ramię.
– Nie leci. Skrzepła prawidłowo.
Fenton wciąż miał niepewną minę.
– Pewnie zabrudzona probówka... Jednak na wszelki wypadek podaj mi skalpel, dobrze?
– poprosił Tyson.
Fenton otworzył oszkloną szafkę i wyjął mały pakunek połyskujący srebrną folią. Podał
go Tysonowi. Liz skrzywiła się.
– Co, na Boga... – urwała, kiedy Tyson naciął skórę palca wskazującego i patrzył, jak z
rany wypływa krew. Przyłożył do nacięcia czysty wacik, który dał mu Fenton, po czym
spojrzał na zegarek. Fenton i Liz przyglądali się w milczeniu, kiedy Tyson dalej ścierał krew.
W końcu powiedział:
– Zatrzymuje się, widzisz? Całkiem normalnie.
Fenton odetchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu. Przez chwilę myślałem, że jesteś piąty na liście.
Kiedy się już uspokoił, przypomniał sobie, że brakuje mu jeszcze jednej próbki krwi.
– Może Liz? – zaproponował Tyson, zwracając się w jej stronę.
Znowu zrobiła kwaśną minę, ale wyraziła zgodę, chociaż bez większego entuzjazmu..
– Nienawidzę igieł – przyznała, podwijając rękaw bluzki.
– Spójrz do góry – polecił jej Fenton, po czym nakłuł gładko żyłę i odciągnął tłoczek
strzykawki. – No i co, nie bolało, prawda?
Liz przyznała, że nie.
– Przytrzymaj wacik przez jakieś trzy minuty, potem możesz opuścić rękaw – powiedział,
kładąc wałeczek waty w miejscu nakłucia.
Fenton zaniósł probówki do swojej pracowni i obejrzał je przy oknie pod światło, w
jednej utrzymywał się płyn, podczas gdy w drugiej normalnie krzepła krew. Wyrzucił próbki
Tysona, a nowe włożył do lodówki. Zamierzał wprowadzić je do analizatora wieczorem,
kiedy nikogo nie będzie już w pracy, a Jenny zacznie nocny dyżur.
Potem zszedł na dół, do głównej pracowni, żeby przejrzeć korespondencję i zgłoszenia z
oddziałów szpitala.
– Nie wierzę – stwierdził głośno, czytając kolejną prośbę o przebadanie krwi na obecność
ołowiu. – Dwanaście... czternaście... szesnaście zgłoszeń! Co się dzieje?
Alex Ross uśmiechnął się cierpko.
– Podziękuj radnemu Vanneyowi.
– Vanneyowi?
– Sprzeciwia się wydłużeniu obwodnicy, a jego najnowsza taktyka to straszenie ludzi
ołowiem ze spalin samochodowych. Znasz te dowcipy – twój iloraz inteligencji obniży się o
pięćdziesiąt punktów, jak zbliżysz się do volkswagena polo. Wzywa do przebadania
wszystkich dzieci, które mieszkają przy starym odcinku drogi.
– A jaki jest prawdziwy powód?
– Przy odrobinie cynizmu można zauważyć, że nowy odcinek drogi graniczy z osiedlem
luksusowych apartamentów, jakie Vanney i Sons budują po południowej stronie.
– Świnia.
– I to mocna świnia – skorygował Ross.
– Słuchaj, Alex, co to jest „Towarzystwo Drzewa”?
Ross wydawał się zaskoczony. Wyraźnie zesztywniał.
– Dlaczego pytasz?
– Na przyjęciu stwierdziłeś, że Saxon Medical korzysta ze specjalnych przywilejów
dzięki „Towarzystwu Drzewa”. Co to takiego?
Ross przyłożył dłoń do czoła.
– Któregoś dnia mój długi język ściągnie na mnie nieszczęście.
– Nadal nie rozumiem.
– I tak już powiedziałem za dużo.
– Nie możesz mnie teraz zbyć byle czym – zaprotestował Fenton.
Ross wahał się przez chwilę, ale w końcu odetchnął głęboko i wydusił z siebie:
– Istnieje organizacja, zwana Klubem Kawalerów, dobrze teraz notowana w
establishmencie. Jej symbolem jest dąb – drzewo, na którym schronił się przed żołnierzami
Cromwella król Karol.
– Ale co to ma wspólnego z faktem, że Saxon cieszy się specjalnymi względami
ministerstwa zdrowia?
– Do klubu należy mnóstwo wpływowych ludzi. Smarują sobie nawzajem ręce, i co
więcej, uważają się za stojących ponad prawem. Mówi się, że ich wpływy rosną z każdym
dniem.
– Przecież to tylko klub – zdziwił się Fenton.
– Raczej towarzystwo.
– Skoro tak twierdzisz, dlaczego jeszcze o nim nie słyszałem?
– Przez dłuższy czas byłeś w Afryce.
Fentonowi wydawało się wszystko nieprawdopodobne, dopóki nie przypomniał sobie o
medalionie, który na parkingu wypadł Nigelowi Saxonowi z kieszeni na parkingu. Było na
nim wygrawerowane drzewo. Nie wspomniał jednak o tym Rossowi.
Zajmując się badaniem zawartości ołowiu, Fenton nie myślał zbyt dobrze o politykach;
nikt w laboratorium nie lubił tych testów. Pobrudził sobie ręce krwią, co było normalne przy
tego rodzaju badaniach. Mył je już setny raz, kiedy odezwał się telefon.
– Tom, Jenny do ciebie – poinformował go Ian Ferguson.
Fenton wytarł dłonie i wziął do ręki słuchawkę.
– Tylko nie mów – zażartował – że dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że mnie kochasz.
Jednak uśmiech na jego twarzy zamarł, kiedy usłyszał, że Jenny płacze.
– Co się stało? Coś poważnego?
– Jestem na posterunku policji... – wyrzuciła z siebie, i znów zaczęła łkać. – Zostałam
zatrzymana...
Fenton nie wierzył własnym uszom.
– Zatrzymana? Nie rozumiem.
– Chodzi o te morderstwa w szpitalu. Policja uważa, że to ja je popełniłam.
Fenton zdobył się tylko na pełen niedowierzania bełkot.
– Czy to ma być jakiś żart? O czym ty mówisz? Co oni sobie myślą?
Usłyszał, jak Jenny odetchnęła kilka razy głęboko, żeby się uspokoić. Potem powiedziała:
– Chodzi o małego Jamie’go. Nie żyje. Wykrwawił się na śmierć! Och, Tom, tak się boję.
Proszę, przyjedź tutaj.
Zanim Fenton zdążył odpowiedzieć, połączenie zostało przerwane. Rzucił słuchawkę na
widełki, po czym znowu ją podniósł i zadzwonił do Jamiesona.
– Obecnie pielęgniarka Buchan udziela nam pomocy w śledztwie, panie Fenton –
wyjaśnił gburowaty głos po drugiej stronie.
– Daj spokój, człowieku! Mówisz jak do faceta z jakiejś cholernej prasy. Co się dzieje?
– Obawiam się, że nic więcej nie mogę dodać, sir.
– Mogę się z nią zobaczyć?
– Nie, nie może pan.
– Czy zanik szarych komórek jest warunkiem przyjęcia do policji?
– Muszę pana ostrzec, sir, że...
Fenton rzucił słuchawkę. Pierwszą jego myślą było pojechać na posterunek i zażądać
widzenia z Jenny, ale zaraz pomyślał, że musi zakończyć testy. Po kilku minutach uświadomił
sobie, że i tak na nic by się to nie zdało. Policjanci wzięliby go za zwykłego histeryka. Jenny
potrzebowała fachowej pomocy, takiej, jakiej mógł jej udzielić adwokat. Udał się więc do
Tysona, który był tak samo zaszokowany, gdy usłyszał nowinę.
– Jenny potrzebuje adwokata – stwierdził Fenton. – Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś
kogoś polecić.
– Oczywiście – odparł Tyson i otworzył swój notatnik. – Zadzwoń do tej kancelarii.
Zapisał nazwisko i numer telefonu na kartce i wręczył ją Fentonowi, który od razu
poszedł do swojej pracowni, żeby zatelefonować. Obiecali wysłać kogoś na posterunek.
Niedostatek informacji był dla Fentona nie do zniesienia. Jenny powiedziała, że Jamie nie
żyje, ale Tom chciał wiedzieć więcej; musiał odkryć kiedy, gdzie i jak to się stało, a to mogło
być trudne. Kontakty Fentona z rodziną Jenny były sporadyczne i niezbyt serdeczne. Jej
bratowe uważały, że Jenny lata za mężczyznami i żyje w grzechu. Natomiast bracia, choć
bardziej tolerancyjni od swoich żon, nie mieli czasu dla człowieka, który nie utrzymuje się z
pracy rąk, a tym samym nie pasuje do ich obrazu prawdziwego mężczyzny. Fenton pomyślał
jednak, że nie ma wyboru. Postanowił zadzwonić do Buchanów; miał nadzieję, że numer
znajdzie w notatniku Jenny.
Wyjeżdżając ostrym łukiem z parkingu na ulicę, zahaczył lewym podnóżkiem o jezdnię.
Honda zachwiała się, co było dla niego ostrzeżeniem, że martwy nie przyda się Jenny. Gdy
stanął na światłach, z trudem powstrzymywał się, żeby nie popędzić dalej.
Zdawało się, że telefon dzwoni całe wieki, zanim w słuchawce odezwał się głos kobiety o
silnym północnowschodnim akcencie, a Fenton mógł się wreszcie przedstawić. Zapadła cisza,
po czym słuchawka stuknęła o coś, jakby o blat stołu. Po chwili odezwał się jakiś mężczyzna.
– Tak, słucham.
Fenton rozpoznał głos Granta Buchana.
– Grant? Dzwonię, bo... Jest mi ogromnie przykro z powodu Jamie’go. Ale stało się
jeszcze coś złego. W związku ze śmiercią chłopca policja zatrzymała Jenny.
Buchan nie okazał zdziwienia, czego spodziewał się Fenton. Stwierdził tylko: –
Rozumiem.
– Co to znaczy „rozumiem”? – wybuchnął Fenton. – Słyszałeś, co powiedziałem? Policja
zatrzymała Jenny! Uważają, że ma coś wspólnego ze śmiercią chłopca!
Buchan pozostał niewzruszony. Wydawało się, że jest pod wpływem jakiegoś środka
uspokajającego, kiedy mówił:
– Jamie skaleczył się podczas zabawy na przystani. Zanim zdołał przejść pięćdziesiąt
metrów, już nie żył, cała jego krew spłynęła na bruk, co do kropli. Wciąż ją widzę w szparach
między kamieniami, nie daje się zmyć.
Fenton wyczuwał ogrom bólu tego człowieka. Potarł ręką czoło i powiedział cicho:
– Przykro mi, naprawdę. Wiem, co znaczy stracić dziecko, ale musisz zrozumieć, że
popełniono wielki błąd... Nikt przy zdrowych zmysłach nie posądziłby Jenny o morderstwo.
Po długiej chwili Buchan odezwał się:
– Nie, ale mój syn umarł, bo jego krew nie chciała skrzepnąć. Został otruty anty... anty...
– Antykoagulantami.
– Tak. To metoda stosowana przez zabójcę ze Szpitala Księżniczki Mary.
Fenton skrzywił się, słysząc żargon typowy dla brukowca.
– Mój chłopak nigdy nie zbliżył się do szpitala – ciągnął Buchan – ale Jenny tam pracuje,
no i była z nami, kiedy przyjechaliśmy do Edynburga.
– Chyba nie wierzysz, że Jenny miała coś wspólnego z... – Fenton umilkł na chwilę w
połowie zdania. – To wariactwo! – wybuchnął. – Już samo podejrzenie, że Jenny może mieć
coś na sumieniu, jest tak idiotyczne, że trudno je wyrazić słowami!
– Ludzie czasami chorują... chorują umysłowo.
– Nie ma mowy – stwierdził twardo Fenton. – Jenny nie jest chora. To najsłodsza,
najmilsza i najnormalniejsza osoba na świecie. Nie zabiła Jamie’ego; nie zabiła też nikogo
innego. Czy to jasne?
Buchan milczał.
Fenton nie mógł opanować frustracji.
– Posłuchaj, Grant, trudno rozmawiać o takich sprawach przez telefon. Przyjadę do
ciebie.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł... – zaczął Buchan.
– Jadę – oznajmił Fenton i odłożył słuchawkę. Przez chwilę zastanawiał się, po czym
znowu ją podniósł i wykręcił numer kancelarii adwokackiej. „Tak, pan Bainbridge jest wciąż
na posterunku; nie, nie mają jeszcze żadnych informacji”.
Fenton krążył po mieszkaniu niczym lew w klatce. Zajrzał do szafki z trunkami, ale od
razu ją zamknął, nie wyjmując żadnej butelki. Nie to było mu potrzebne. Otworzył inną
szafkę i wyjął z niej swoje buty do biegania.
Kiedy pokonywał pierwsze półtora kilometra, chodnik nadal był mokry, ale wiatr
złagodniał. Biegł szybko, pragnąc stłumić napięcie nerwowe fizycznym bólem. Ilekroć
przychodził mu do głowy posterunek policji czy Grant Buchan, raptownie przyspieszał,
dopóki nie pozbył się gniewu. Kiedy pokonał piąty kilometr, ogarnął go spokój. Poczuł się
lepiej. Zwolnił tempo, przechodząc do lekkiego truchtu. Zaczął się zastanawiać, co robić
dalej.
Powiedział Graniowi Buchanowi, że przyjedzie do Morayshire, ale czy naprawdę
należało to robić? Czy mogło z tego wyniknąć cokolwiek dobrego? Czego miał nadzieję się
dowiedzieć? Nagły powiew wiatru poruszył gołymi gałęziami drzew nad jego głową i
strząsnął ogromne krople deszczu, które zajaśniały w świetle lamp ulicznych jak diamenty.
Zeskoczył z chodnika, żeby uciec spod kropidła, i w tym momencie doznał olśnienia. Śmierć
Jamiego Buchana stanowiła klucz do całej zagadki. Musiał istnieć związek między chłopcem
a szpitalem. Policja uznała, że Jenny jest tym ogniwem, ale on wiedział, że to nieprawda.
Znajdź brakujący segment – powiedział sobie – a będziesz miał w ręku rozwiązanie całego
koszmaru. Kiedy zawrócił w stronę domu, po karku spływały mu strumienie potu.
Leżał w ciemności, obserwując na suficie sypialni refleksy latarni i kropli deszczu. Długi
bieg rozluźnił napięcie w mięśniach, a kąpiel zrelaksowała go, lecz w mieszkaniu było
niezmiernie pusto bez Jenny. Gdzie teraz jest? Co z nią robią? Niczego więcej nie wyciągnie
od policji, poza rutynowym stwierdzeniem, że Jenny Buchan jest nadal zatrzymana. Wiedział,
że nie zaśnie, a przed jazdą na północ czeka go jeszcze bardzo długa noc... Może jednak nie?
Gdyby wyruszył od razu, rano dojechałby na miejsce. Lepsze to niż bezowocne rozmyślanie
w ciemnościach. Ubrał się szybko, włożył kombinezon, zabrał kilka drobiazgów i zszedł
cicho po schodach.
Ruszył na bardzo niskich obrotach, krążąc o drugiej nad ranem po uliczkach Comely
Bank; nie chciał zakłócać ludziom snu. Skręcił w Queensferry Road i podążył w stronę Forth
Bridge i trasy wylotowej.
6
Szare światło poranka połyskiwało na białych grzbietach fal, kiedy Fenton dotarł do
Buchan Ness i zatrzymał się dla rozprostowania kości. Zjechał z krętej drogi, dalej już
przepchał hondę po kamienistej plaży i oparł ją o skamieniały pień dawno obumarłego
drzewa. Ruszył osypiskiem w stronę brzegu; grunt pod stopami wydawał dźwięki kurczącego
się metalu. Wyciągnął ramiona ku bezbarwnemu niebu, a potem podniósł garść kamyków i
zaczął rzucać nimi bez celu do wzburzonej wody. W górze krzyczały mewy, zaniepokojone
pojawieniem się intruza. Był to ponury, zimny świt.
Droga biegła wzdłuż wybrzeża i wiła się między drzewami ogołoconymi z liści przez
wiatry napływające od strony Morza Pomocnego podczas bezlitosnej zimy. Fenton odczuł
ulgę, gdy jałową monotonię krajobrazu złagodził neon reklamujący przydrożną kawiarnię,
otwartą o tak wczesnej porze głównie dla rybaków. Zjechał z szosy i podążył za strzałkami.
Herbata była gorąca i słodka. Kiedy poczuł, jak spływa mu do żołądka, pomyślał o
połykaczach sztyletów. Pogładził kark podrażniony twardym kołnierzem kombinezonu i
rozmasował uda, którym groził skurcz.
Droga skręciła w głąb lądu, przecinając pas nagiego cypla. Fenton dojechał do
skrzyżowania bez drogowskazów. Musiał zatrzymać się i spojrzeć na mapę. Postanowił
skręcić w prawo. Po kilku minutach zauważył, że znowu zmierza w stronę morza. Przystanął
na szczycie wzgórza i spojrzał na wioskę, gdzie mieszkali Buchanowie. Zdjął rękawicę i z
górnej kieszeni wyjął kartkę z adresem: Harbour Wynd 8.
Zjechał na dół z wyłączonym silnikiem i przystanął na brukowanej ulicy obok przystani.
Oparł nogę na stosie skrzynek po rybach, spoglądając na gładką, oleistą powierzchnię wody,
która unosiła się i opadała, obmywając oślizłe, zielone kamienie nabrzeża. Od przystani
rozchodziły się trzy uliczki, jedną z nich była właśnie Harbour Wynd. Fenton postawił hondę
na nóżkach i ruszył wolno chodnikiem, szukając domu pod numerem osiem. Dźwięk ciężkiej,
mosiężnej kołatki tłumiły solidne drzwi.
– Ach, to ty – stwierdził Grant Buchan bez cienia sympatii – w głosie. – Chyba będzie
lepiej, jak wejdziesz.
Fenton nie spodziewał się lepszego powitania.
– Kto to? – zawołała z głębi domu jakaś kobieta.
– To jest... – Buchan zawiesił głos, szukając właściwego określenia.
– Kochanek Jenny – dokończyła drobna, szarowłosa kobieta, która wynurzyła się z
kuchni, wycierając dłonie w fartuch.
Fenton poczuł, jak zamiera w nim serce. Żonę Granta widział tylko raz, i to w obecności
całej rodziny. Pamiętał, że już wówczas obnosiła się z miną wyniosłej dezaprobaty. Mona
Buchan stała w drzwiach niczym surowy anioł stróż – włosy związane w ciasny węzeł,
zapięty pod szyję i pozbawiony jakiegokolwiek fasonu sweter, oczy świecące ascezą, blada
twarz, której nigdy nie tknął nawet cień makijażu.
– Bardzo mi przykro z powodu pani syna, pani Buchan – zaczął Fenton, ignorując jej
kąśliwą uwagę.
– Czego pan tu chce? – syknęła. – Czy pan i ta...ta...
Interwencja Granta zapobiegła awanturze. Otoczył żonę ramieniem.
– Spokojnie, kobieto. Zrób nam herbaty, dobrze?
Mona zniknęła w kuchni.
– Przepraszam – powiedział Buchan. – Jest rozgniewana.
– Rozumiem.
– Ale ma rację. Nie wiem, po co tu przyjechałeś.
– Bo odpowiedź znajduje się właśnie tutaj! Musi tu być! Jenny nie zabiła twojego
chłopca. To przecież idiotyczne.
Fenton patrzył twardo na Buchana, który przez chwilę odwzajemniał to spojrzenie, a
potem odwrócił wzrok.
– Sam już nie wiem...
Mona weszła z tacą. Postawiła ją hałaśliwie na stole i odwróciła się czym prędzej.
– Mam sporo roboty – oświadczyła.
Kiedy drzwi kuchni zamknęły się, Buchan odezwał się znowu.
– Ale dlaczego zabójca wybrał Jamie’go? Bez sensu.
– Wiem – przyznał cicho Fenton. – Myślę, że Jenny stała się nieświadomie ogniwem
łączącym zabójcę z twoim chłopcem. To właśnie musimy ustalić.
– Co mam zrobić? – spytał Grant.
– Opowiedz mi dokładnie o pobycie w Edynburgu. Gdzie byliście, czy spotkaliście
kogoś...
Kiedy Buchan mówił, Fenton sporządzał notatki; nie było zresztą wiele do pisania.
Buchanowie przeszli z pociągu do jego mieszkania, z mieszkania do kliniki i z powrotem. Nie
mieli kontaktu z nikim oprócz personelu szpitalnego. Fakt faktem, że w którymś momencie,
podczas tych dwudziestu czterech godzin, Jamie Buchan został otruty – w tydzień wykrwawił
się na śmierć; na brukowanej ulicy cichego miasteczka pozostały tylko blade zwłoki. Jeśli te
krótkie notatki naprawdę zawierały odpowiedź, była ona ukryta przed wzrokiem Fentona.
– Czy ktoś dawał mu słodycze? – spytał.
– Tylko Jenny – odparł Buchan.
Fenton pożałował, że zadał to pytanie.
– Jak myślisz, mógłbym zobaczyć pokój Jamie’go?
– Jammie... tam leży.
Słowa te ścięły Fentona z nóg. Nie przyszło mu do głowy, że ciało chłopca może
znajdować się w domu.
– Oddali go nam wczoraj – wyjaśnił cicho Buchan. – Mona chciała, żeby pobył jeszcze w
domu. Jutro odejdzie na zawsze.
Fenton skinął w milczeniu głową, bo słowa uwięzły mu w gardle.
– Przykro mi – powiedział cicho po chwili. – Pomyślałem sobie, że jeśli zobaczę jego
rzeczy, może zauważę coś, co zostało przeoczone. Ale w tych okolicznościach...
Buchan wstał. Gestem zachęcił Fentona, żeby poszedł za nim.
Wchodząc do sypialni chłopca, Fenton musiał pochylić głowę, żeby nie zawadzić o
spadzisty sufit u szczytu schodów. W pokoju panował chłód. Czuć było wilgoć, starą wilgoć –
taką, która sączy się przez grube, kamienne mury całymi latami i wnika w meble i obicia,
pozostawiając stęchły zapach. Ta specyficzna woń kojarzyła się Fentonowi z jego
dzieciństwem i nadmorskimi pensjonatami. Niewielka, biała trumna otoczona była
bladoszarym światłem wpadającym przez małe okno mansardowe, wychodzące na północ;
Jamie wyglądał jak marmurowy cherubinek. Fenton zwiesił głowę i stał tak przez chwilę
nieruchomo.
– Niczego nie ruszaliśmy – wyjaśnił Buchan.
Fenton rozejrzał się dokoła. Typowy pokój małego chłopca – pociągi, łódki, samoloty,
niedokończony model lego. Na parapecie ustawiony był statek kosmiczny z Gwiezdnych
wojen, gotowy do lotu na jakąś odległą galaktykę wraz z czekającymi obok niego
plastikowymi figurkami. Na poduszce spoczywał miecz Jedi.
– Był Luke’m Skywalkerem – wyjaśnił Buchan.
Od strony schodów dobiegł rozpaczliwy krzyk. Tupot ucichł, gdy w drzwiach stanęła jak
wryta Mona Buchan. Oczy płonęły jej gniewem – Fenton czuł się przygwożdżony wzrokiem
pełnym nienawiści, w kącikach jej ust pojawiły się białe kropelki śliny. Zwróciła się do męża.
– Co cię opętało, na Boga, że pozwoliłeś zbliżyć się do naszego syna temu... temu
zwierzęciu? – spytała.
Buchan wyglądał na wstrząśniętego.
– A ty – syknęła na Fentona ordynarnie – jak śmiałeś?
Gniew Mony Buchan przekroczył granice rozsądku. Niezdolna panować nad sobą, rzuciła
się do przodu z zakrzywionymi jak szpony palcami, ślepa na wszystko, z wyjątkiem Fentona.
Szarżując, zahaczyła nogą o stojak z trumną Jamie’go, która runęła z hukiem na podłogę.
Martwy chłopiec, owinięty białym całunem, znalazł się między zabawkami – leżał niczym
śpiąca lalka.
Wściekłość Mony Buchan wyparowała gdzieś w jednej chwili. Nieszczęsna, osunęła się
na kolana i wybuchnęła niepowstrzymanym szlochem, przytulając policzek do bezwładnego
ciała. Fenton wiedział, że nigdy nie zapomni tego widoku.
– Odejdź – poprosił Grant Buchan. – Po prostu odejdź.
Kiedy Fenton wrócił na przystań, jego motocykl otaczała grupka zaciekawionych
chłopców. Ich rynsztunek bojowy z Gwiezdnych wojen wskazywał, że mogą być przyjaciółmi
Jamie’go Buchana. Fenton dostrzegł w jednym z nich coś znajomego, nie potrafił jednak tego
dokładnie określić. Jakiś krewny Jamie’go? Brat? Nie mógł sobie przypomnieć, czy
Buchanowie mieli więcej niż jedno dziecko.
– Nazywasz się Buchan, prawda, synu? – spytał.
– Nie, proszę pana. On nie żyje.
Fenton wsiadł na motocykl i zapiął kask pod brodą.
– Mogę się przejechać z tyłu? – spytał chłopiec, opierając dłonie na kierownicy.
– Innym razem – odparł Fenton.
Dotarł na szczyt wznoszącego się nad miasteczkiem wzgórza, ale nie obejrzał się za
siebie; zerknął tylko dla pewności w lewo i wjechał na główną drogę, żeby spokojnie podążyć
w stronę Fraserburga. Dojechał do miasta i wstąpił do portowej knajpki. Miał nadzieję, że
jedzenie wypełni straszliwą pustkę, jaką odczuwał w środku. Na próżno. Patrzył przez okno
na łodzie muskające dziobami nabrzeże i widział tylko pozbawione życia ciało Jamie’go.
Podążając na wschód nadmorską drogą, Fenton zastanawiał się, co osiągnął tą wizytą.
Doszedł do wniosku, że nic, absolutnie nic. Buchan nie powiedział mu niczego, co mogłoby
pomóc w rozwiązaniu zagadki, a Jenny nadal znajdowała się w opałach. Dotarł do punktu
najbardziej wysuniętego na wschód. Zatrzymał się i ostatni raz spojrzał na szare, północne
wody, a potem ruszył na południe. Było zimno, ale nie padało. Wiatr wiał mu prosto w plecy.
Jenny była w domu, kiedy wrócił. Obejmowali się w milczeniu dłuższą chwilę.
– Znalazłam twoją kartkę – powiedziała. – Dowiedziałeś się czegoś?
– Nie – przyznał Fenton. – A co tu się działo?
– Wypuścili mnie dziś po południu, z zastrzeżeniem, że nie wolno mi wyjeżdżać z miasta.
W szpitalu zostałam zawieszona.
Fenton zauważył, że Jenny wcześniej płakała – oczy miała podpuchnięte i czerwone.
– Osły – powiedział. – Skończone osły.
Przyciągnął ją jeszcze bliżej.
– A najzabawniejsze jest to, że rozumiem ich punkt widzenia – stwierdziła Jenny, śmiejąc
się przez łzy. – Zabójca w żaden sposób nie mógł zetknąć się z chłopcem, chyba że to ja
byłam tym zabójcą.
– Tę kwestię musimy właśnie wyjaśnić – odparł Fenton z taką pewnością w głosie, na
jaką go tylko było stać.
– Jak na razie nie mamy wielkich osiągnięć, pamiętasz?
– Damy sobie radę.
Leżeli nieruchomo w ciemności, znajdując ukojenie we wzajemnej bliskości. Palce Toma
i Jenny były splecione. Tom muskał delikatnie kciukiem zagłębienie w jej dłoni. Oddech
dziewczyny był dla niego najmilszą muzyką.
Wczesnym rankiem Fenton wciąż miał oczy szeroko otwarte, podczas gdy Jenny spała
tuż obok jak suseł. Psychicznie wyczerpana, uspokoiła się dzięki jego obecności i zapadła w
głęboki sen, tuląc się do niego niczym dziecko. Po raz pierwszy od wielu godzin czuła się
bezpieczna, wolna od czegoś groźnego i dotąd nie znanego. Miała dosyć mężczyzn z nadwagą
w pogniecionych garniturach, cuchnących potem i tanią wodą po goleniu, mężczyzn, którzy
wyśmiewali wszystko, co powiedziała, mężczyzn o czerwonych twarzach, którzy krzyczeli i
oskarżali ją, nie szczędząc szyderstw. Z całą pewnością nie byli policjantami. Policjanci to
spokojni, dobrze wychowani, uczynni ludzie; mówią człowiekowi, która jest godzina,
pokazują drogę, są dobrzy dla dzieci i wzbudzają zaufanie, nie lęk. A ona się okropnie bała;
nigdy dotychczas nie zaznała podobnego strachu.
Zagubienie, jakie zaczęła odczuwać, gdy zabrano ją do dziwnego miejsca, pełnego wrogo
nastawionych ludzi, od razu pozbawiło ją pewności siebie. Początkowo przyjęła postawę
oburzonego obywatela, odwołującego się do swoich praw w wolnym kraju. Po paru minutach
jednak przyszło załamanie – poczuła się zdezorientowana i wystraszona. Wraz z upływem
czasu w jej głosie pojawiła się błagalna nuta. Za wszelką cenę chciała zadowolić
przesłuchujących; zamierzała przytakiwać wszystkiemu, byle tylko skruszał ten
nieprzenikniony mur wrogości. Wrodzona siła charakteru powstrzymała ją przed obraniem tej
drogi, choć widziała ją przed sobą, i to wyraźnie.
Fenton westchnął ciężko w ciemności, gdy jego myśli po raz któryś z rzędu zaprowadziły
go w ślepą uliczkę. Co było ogniwem? – zadawał sobie bezustannie pytanie. Jeden fakt
wydawał się absolutnie bezsporny: zabójca w żaden sposób nie mógł dosięgnąć Jamie’go
bezpośrednio. Fenton odruchowo ścisnął dłoń Jenny, gdy nagle przyszło mu coś do głowy.
Uznał, że przyjął błędne założenie.
Godzinę później, po intensywnych rozmyślaniach opracował nową hipotezę. Narzucały ją
same fakty. Nie było zabójcy, wariata, psychopaty. Była choroba. Bakteria albo wirus. Wirus
zniszczył mechanizm krzepnięcia krwi u wszystkich ludzi, którzy umarli. Nie było w tym nic
dziwnego. Cały czas odkrywano przecież nowe choroby – chorobę legionistów, gorączkę
Lassy, AIDS. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej prawdopodobne wydawały mu się jego
przypuszczenia. Wirus musiał zagnieździć się w szpitalu, przyczajony w niewidocznych
zakamarkach, podobnie jak zarazek legionistów, który ukrył się w prysznicach
amerykańskiego hotelu. Jenny musiała przywlec go do domu i zarazić Jamie’go. Fakt, że nie
każdy ulegał zarażeniu, był typowy dla infekcji wirusowej. Wszystko wskazywało na wirus...
z wyjątkiem śmierci Neila Munro.
Na ziemię sprowadził Fentona obraz, jaki wyłonił się z mroków jego podświadomości –
straszliwy korpus lekarza i spalona skóra schodząca z twarzy płatami. To nie wirus wepchnął
Munro do sterylizatora. A zatem przydałoby się jakieś kompromisowe rozwiązanie. Neil
został zamordowany, co do tego nie było żadnych wątpliwości, ale inni? Nie, musiał tu
zadziałać nieznany czynnik infekcyjny. Należało to tylko teraz udowodnić.
Jenny odwróciła się przez sen, a wówczas Fenton pocałował ją delikatnie w ramię.
Dręczyło go pytanie – jak miał udowodnić swoją teorię? Student pierwszego roku biochemii
przystępował do analizy w sposób metodyczny. Wyodrębniał określoną rzecz, a następnie
pokazywał, poprzez kontrolowane testy na zwierzętach, jak owa rzecz funkcjonuje. Ale
kontakt z materiałem zakaźnym to całkiem inna sprawa.
Potrzebował materiału badawczego pochodzącego od ludzi, którzy zmarli, tkanki i
surowicy, a to z kolei wymagało pomocy tych z góry. To znaczy Tysona. Na pewno? Ciągle
jeszcze nie mógł dojść do siebie po tej historii z Malcolmem, kiedy zrobił z siebie durnia. Nie
chciał, żeby to się powtórzyło. Ale czy mógł cokolwiek zdziałać sam?
A może pracownia patologiczna przebadała tkanki pobrane od ofiar, żeby wykazać
obecność czynnika zakaźnego. Jeśli tak było, jego pomysł zostałby potraktowany przez
pracowników patologii tak samo, jak „rewelacje” przekazane policji. Byłby skończony. Już
widział, jak MacDougal, konsultant patolog i niezbyt cierpliwy człowiek, drwi sobie z niego,
mówiąc: „Myślałeś, Fenton, że jesteśmy głupcami?”.
Spojrzał na zegarek elektroniczny, stojący na nocnym stoliku. Dziesięć po czwartej;
pozostały cztery godziny do chwili, kiedy będzie musiał wstać i pójść do szpitala, cztery
godziny, żeby podjąć decyzję. Wiatr zaczął się nasilać, zawodząc pośród przewodów na
dachu. W oknie sypialni pobrzękiwała szyba, nie chcąc wpuścić do środka ciemnej nocy.
Pomysł z pogranicza fantazji o dokonaniu brawurowego rajdu na laboratorium patologiczne
prowadził do ponurej wizji – zostaje złapany i składa policjantom jakieś nieprawdopodobne
wyjaśnienia. W blasku elektronicznego zegara ukazała się twarz inspektora Jamiesona,
wykrzywiona ironicznym uśmieszkiem. Nie, musi być jakieś inne wyjście.
W końcu znalazł sposób i zrobiło mu się głupio, że nie wpadł na to wcześniej. Archiwum.
Nic nie stało na przeszkodzie, żeby pójść tam i poprosić o wyniki badań dotyczących którejś z
ofiar. Archiwum mogło nie dysponować dokumentacją Susan Daniels czy salowej Wilson, ale
z pewnością miało akta małego, Watsona, ponieważ był pacjentem szpitala. Jego teczka
zawierała protokół sekcyjny i wyniki wszelkich testów laboratoryjnych.
Wstał o siódmej, żeby dotrzeć do laboratorium przed ósmą. Kiedy wychodził, Jenny
jeszcze spała. Nie budził jej, ponieważ potrzebowała wypoczynku, a poza tym nie chciał z nią
rozmawiać o tym, co zamierzał zrobić. W pracy od razu przystąpił do działania, które miało
mu dać pretekst do złożenia wizyty w archiwum. Przekartkował dziennik laboratoryjny i
znalazł ostatni zapis dotyczący Timothy Watsona – określenie stężenia glukozy we krwi.
Spisał wynik i wziął z biurka Liz Scott czysty formularz. Posługując się dwoma palcami i
dzięki ogromnej koncentracji wypełnił go na maszynie, podając wynik badania, a następnie
przestawił datownik tak, aby data na dokumencie pokrywała się z dniem zgłoszenia
odnotowanym w książce laboratoryjnej. Teraz już miał pretekst: „formalny” dokument z
laboratorium biochemicznego, który należało dołączyć do teczki Watsona.
Archiwum mieściło się w budynku administracji i cuchnęło kurzem i starą tekturą. Miało
podłogę wyłożoną niebieskim dywanem, który tłumił kroki dwóch młodych dziewczyn
przemierzających tam i z powrotem długie i wąskie przejścia między wysokimi rzędami półek
z teczkami pacjentów. Cecil McClay zerknął znad okularów, nie przerywając pisania, kiedy
Fenton wkroczył przez drzwi wahadłowe i zbliżył się do jego biurka. Dokończył zdanie i
bąknął:
– Tak?
McClay wypowiedział to słowo tonem, jakim zwykł witać tu intruzów, ale Fenton był na
to przygotowany; znał od dawna McClaya, który pełnił funkcję szefa archiwów przez ponad
dwadzieścia lat i podobnie jak większość starych pracowników traktował podległy mu teren
niczym swoją prywatną własność. Archiwalia stanowiły dla niego kres wszechrzeczy. Ludzi z
zewnątrz, pragnących je obejrzeć, traktował jak uprzykrzone muchy, które w miarę
możliwości należy przeganiać.
Fenton miał świadomość, że gdyby zjawił się tutaj oficjalnie, mógłby tylko zirytować
McClaya, toteż zachowywał się uprzedzająco grzecznie. Przeprosił za niedogodność i spytał,
czy może zajrzeć do teczki Timothy Watsona.
– Jest upoważnienie?
– Moje własne. Nazywam się Fenton, z biochemii. Mam tu wynik badania, który należy
dołączyć do akt. Najprawdopodobniej został przeoczony.
– Proszę zostawić dokument. Dopilnuję, żeby trafił na miejsce.
McClay opuścił wzrok, uznając sprawę za załatwioną.
– Prawdę mówiąc, chciałbym się upewnić, że nic więcej nie pominęliśmy...
Fenton miał nadzieję, że jego uśmiech wygląda szczerze, czego nie był całkiem pewien.
McClay namyślał się przez chwilę, po czym obrócił się na krześle.
– Hilary! – zawołał do jednej z dziewczyn. – Watson T., trzeci marca, oddział czwarty.
Dziewczyna podała Fentonowi teczkę, rzucając obiecujące spojrzenie – najwyraźniej stać
ją było na więcej niż uprzejmość, jaką mu właśnie wyświadczyła, jeśli tylko miałby na
cokolwiek ochotę. Uśmiechnął się i usiadł z dokumentami przy wolnym biurku.
Wynik sekcji zwłok był lakoniczny: Timothy Watson zmarł z upływu krwi. Wspomniano
o protokole z pracowni hematologicznej, który stwierdzał obecność dużej ilości
antykoagulantu w badanej próbce i całkowite zablokowanie mechanizmu krzepnięcia krwi.
Nie było żadnej wzmianki o pobraniu wycinka i przebadaniu go pod kątem
bakteriologicznym czy wirusowym. A więc jego hipoteza mogła być słuszna. Nic nie było
jeszcze przesądzone.
Fenton przejrzał zapiski na odwrocie protokołu z sekcji zwłok, żeby sprawdzić, jaki
materiał pobrano przy sekcji i jak go zabezpieczono. Pominął cztery pozycje oznaczone literą
F, gdyż próbki przechowywane w formalinie traciły wszelką aktywność biologiczną. Dwie
pozycje opatrzone zostały symbolem LD – lodówka; jedną była surowica, drugą tkanka
mięśnia sercowego. Obie nadawały się do jego celów. Zapamiętał wszystko, zamknął teczkę i
położył ją ostrożnie na biurku McClaya.
– Dziękuję – powiedział.
McClay mruknął coś, nie podnosząc nawet oczu.
Przez resztę ranka umysł Fentona zaprzątało pytanie – jak dotrzeć do próbek pobranych
podczas sekcji? Znał kilku ludzi z pracowni patologicznej, ale nie na tyle dobrze, żeby można
ich było poprosić o udostępnienie materiału. Doszedł do wniosku, że musi go „pożyczyć”, ale
nie wiedział jak? Włamanie było wykluczone. Był gotów manipulować faktami, posłużyć się
drobnym oszustwem, stwarzać „nieporozumienia”. Mógł stąpać po cienkiej granicy
legalności, ale nie wolno mu było bezczelnie jej przekraczać.
Kiedy mył się przed lunchem, zaświtała mu pewna myśl. Pracownia patologiczna też
dysponowała umywalnią. Gdyby znalazł jakiś powód, żeby pójść tam około piątej trzydzieści,
mógłby się w niej ukryć i zaczekać, aż wszyscy wyjdą. A potem, w odpowiednim momencie,
poszukałby próbek i jakoś się stamtąd wydostał. Pomysł przerodził się w plan.
Dwadzieścia po piątej wyszedł z laboratorium. Czuł, że podskoczyło mu tętno.
Przychodziło mu do głowy tysiąc argumentów za tym, aby nie posuwać się dalej, a z każdym
krokiem przybywało ich coraz więcej. Zbliżył się do zielonych podwójnych, drzwi i
przystanął na chwilę, żeby się uspokoić. Zaschło mu w ustach.
Przyprawiający o mdłości, słodki zapach formaldehydu otoczył go z wszystkich stron,
kiedy podszedł do biurka i posłał uwodzicielskie spojrzenie młodej laborantce, która tam
stała. Odpowiedziała mu uśmiechem i odczytała nazwisko z identyfikatora.
– Czym mogę służyć, panie Fenton?
Fenton pokazał pustą, brązową butelkę, którą przyniósł ze sobą z laboratorium, i wyjaśnił:
– Skończył mi się odczynnik, a magazyn zamknęli o piątej. Czy mogę liczyć na małą
pożyczkę do rana?
Dziewczyna wzięła od niego butelkę i spojrzała na etykietkę.
– Oczywiście – odparła i zostawiła go na chwilę samego.
Fenton spojrzał z niepokojem przez ramię, chcąc zlokalizować wejście do męskiej
toalety. W drodze powrotnej powinien mieć ją bezpośrednio po prawej ręce. Na dźwięk
otwieranych drzwi odwrócił się błyskawicznie i ujrzał konsultanta MacDougala, który
wychodził właśnie ze swojej pracowni. Kiedy maszerował obok biurka, Fenton popatrzył na
niego przyjaźnie, ale MacDougal zignorował go zupełnie.
Po chwili wróciła laborantka i z uśmiechem wręczyła mu butelkę z odczynnikiem.
– Proszę – powiedziała.
Fenton podziękował jej i obiecał, że pojawi się rano. Wyszedł z recepcji i czmychnął do
toalety. Była pusta. Westchnął z ulgą: jak dotąd wszystko szło dobrze. Wybrał ostatnią kabinę
i usiadł w niej, spoglądając na zegarek. Nie zamknął drzwi do końca, pozostawiając wąską
szparę. Zakładał, że każdy, kto miałby wątpliwości, czy kabina jest zajęta, wybrałby którąś z
dwu pozostałych. Zamknięte drzwi oznaczałoby bez wątpienia czyjąś obecność, a to mogłoby
wzbudzić podejrzenia. Gdyby został odkryty, spuściłby po prostu wodę i wyszedł.
Następne pół godziny wlokło się Fentonowi niemiłosiernie. Wysłuchał najpierw symfonii
ryglowanych z trzaskiem metalowych szafek i życzeń „dobrej nocy”, po której nastąpiła błoga
cisza, przerywana sporadycznie przez odległe kroki i hałasy towarzyszące wychodzeniu z
pokoi. Kiedy był już niemal pewien, że został w sam, ktoś wszedł do sąsiedniej kabiny i
spędził w niej całe pięć minut. Fenton musiał zachować pełne napięcia milczenie; każdy
oddech był wyzwaniem dla jego nerwów.
W końcu usłyszał odgłos spłuczki i otwieranych drzwi od kabiny. Z kranu przy umywalce
popłynęła woda, w chwilę potem stuknęły drzwi na korytarz. Znowu był sam. Postanowił, że
odczekać pół godziny. Spojrzał na zegarek i zajął się analizowaniem napisów na ścianie.
Po trzydziestu minutach wyszedł na palcach z toalety. W recepcji było ciemno i pusto.
Żadnej smugi światła pod którymikolwiek drzwiami. Był sam... Modlił się, aby było tak dalej.
Słyszał, jak krew szumi mu w uszach; nerwy miał napięte do ostatnich granic. Odetchnął
kilka razy głęboko, chcąc uspokoić się przed wizytą w prosektorium. Na szczęście do środka
wpadało światło lamp ulicznych; nie pomyślał wcześniej, żeby zabrać ze sobą latarkę.
Pchnął pomalowane na niebiesko drzwi; w środku panowały nieprzeniknione ciemności.
Prosektorium nie miało okien. Zamknął za sobą drzwi i zaczął przesuwać dłonią w dół i w
górę po zimnej ścianie wyłożonej glazurą, aż w końcu znalazł kontakt. Trzy świetlówki ożyły
z cichym trzaskiem.
Fenton rozejrzał się dookoła. Kręciło go w nosie od ciężkiej woni odświeżacza, za
pomocą którego starano się tu stłumić nieustępliwy odór śmierci. Pomieszczenie było duże,
wysokie i okrągłe. Na środku, niczym wysepki dla pieszych, ustawione były na postumentach
dwa metalowe stoły. Nic więcej nie było widać; kanalizację i mechanizm przechyłowy
zakrywała podłoga. Wszystko w tym pomieszczeniu było twarde i gładkie, dominowały płytki
ceramiczne i stal nierdzewna. Usunięto stąd wszystko, co mogłoby ucierpieć w wyniku
bezustannego spłukiwania wodą.
Na pierwszy rzut oka pomieszczenie można było pomylić z salą operacyjną, ale jego
przeznaczenie zdradzały narzędzia wiszące na ścianach: piły, młotki, wiertarki i dłuta, a więc
przedmioty kojarzące się bardziej ze stolarką czy ubojem niż chirurgią. Wagi sprężynowe i
zwykłe przywodziły na myśl rzeźnię. Precyzja skalpela, o ostrzu cienkim jak papier, schodziła
na dalszy plan w tym otoczeniu, gdzie na zimnych stołach, uprawiały swą surrealistyczną
sztukę przede wszystkim długie, czarne noże o kościanych rękojeściach.
Do przechowalni zwłok prowadziło troje mocno izolowanych drzwi, zaopatrzonych w
stalowe klamry. Fenton otworzył pierwsze z nich i cofnął się, czując na policzku muśnięcie
zimnego, wilgotnego powietrza. W środku spoczywali dwaj „lokatorzy” – zakapturzeni,
spowici całunami, każdy z etykietką doczepioną do dużego palca u nogi. Niewielkie rozmiary
zwłok wskazywały, że to dzieci. Fenton ujął końcami dwóch palców, wskazującego oraz
kciuka, jedną ze zwiotczałych etykietek identyfikacyjnych i przeczytał: Amanda Wrigt, wiek
– dwanaście lat. Zaniknął drzwi.
Wydawało się, że duża lodówka z wysuwaną szufladą może zawierać to, czego szukał,
ale pokrywa stawiała opór. Musiał uderzyć nasadą dłoni w stalową klamrę, żeby skruszyć lód
wokół krawędzi wieka, które uniosło się z jękiem. Przez plastikową torbę widać było wielkie
oczodoły poronionego płodu; Fenton gwałtownie nabrał powietrza. Zastanawiając się, co
znajdzie dalej, pełen obaw zaczął zgarniać lód z wierzchu plastikowych pojemników;
ukazywały się po kolei: ręka, ucho, niewyraźny zarys dziecięcej nogi. Zdegustowany
zatrzasnął wieko, zakrywając tę piekielną kolekcję. Na chwilę oparł ręce na pojemniku,
oddychając nierówno. W pierwszym odruchu chciał uciekać, wybiec na zewnątrz – prosto w
noc, gdzie mógłby spacerować w deszczu, poczuć zapach trawy i poddać się podmuchom
wiatru, który uwolniłby go od tego dławiącego ciepła.
Niepokój ustąpił. Znowu mógł myśleć logicznie. W jakim miejscu należało szukać
mniejszych próbek? Powiódł wzrokiem wzdłuż podwójnego rzędu stalowych uchwytów na
ścianie, oznaczonych literami alfabetu. Podszedł do nich i pociągnął „A” – Okazało się, że
były to szuflady lodówki: szeregi, jeden nad drugim, szklanych fiolek umieszczonych w
ponumerowanych stojakach. Znalazł to, o co mu chodziło.
Posługując się numerem zapamiętanym z teczki Timothy Watsona odszukał właściwą
próbkę surowicy. Wyjął fiolkę, zaniósł ją do zlewu i tak długo trzymał pod strumieniem
wody, aż płyn rozpuścił się. Zaczął przeszukiwać kolejne szuflady – poszczęściło mu się za
czwartym razem: znalazł wysterylizowane fiolki. Wypatrzył też pipetę, za pomocą której
przeniósł do nowej fiolki niewielką ilość surowicy z próbki Timothy Watsona. Następnie
odstawił pierwszą fiolkę na miejsce i wsunął szufladę, która zatrzasnęła się z brzękiem. Było
po wszystkim. Miał to. Zamarło mu serce, kiedy nagle kompresor lodówki powrócił z
drżeniem do życia.
Skrzydeł dodawała mu myśl, że gdyby umarł ze strachu, wylądowałby pewnie od razu na
jednym z tych stołów, z otwartą klatką piersiową, wypłukaną strumieniem wody z węża.
Zgasił światło w prosektorium i przez moment nasłuchiwał, zanim otworzył drzwi. Miał
wrażenie, że zaraz się udusi: zapach odświeżacza wydawał się w ciemności silniejszy.
Wokoło pobrzmiewały znajome odgłosy: pstryknięcia termostatów, szum lodówek, martwe,
neutralne dźwięki. Przemknął się chyłkiem do głównego laboratorium.
Krótki pobyt w ciemności sprawił, że jego oczy przywykły do mroku. Znów czekał,
nadstawiając uszu, po czym wyszedł szybko na korytarz, zwalczając pokusę sprinterskiego
biegu. Nie mógł zamknąć drzwi od zewnątrz, ponieważ nie miał klucza; jakiegoś
nieszczęśnika czekała rano bura za niedopełnienie obowiązków.
Stary budynek laboratorium pogrążony był w ciemności, kiedy dotarł do niego. Otworzył
drzwi wejściowe i zapalił światło w holu, rozkoszując się znajomym zapachem
rozpuszczalników stosowanych w biochemii. Sprawdził w grafiku, kto jest pod telefonem.
Mary Tyler. Doskonale; nie musiałby się przed nią tłumaczyć, gdyby się akurat zjawiła.
Wyjął z kieszeni fiolkę z surowicą i przykleił na niej etykietkę, na której napisał fikcyjne
nazwisko Marka Browna. Umieścił ją w swojej lodówce, włożył kombinezon i wyszedł.
7
Po powrocie do domu Fenton zauważył, że Jenny, mimo przespanej nocy i wolnego dnia,
wciąż jest przygnębiona. Uśmiechnęła się smętnie na powitanie. Jej matowe włosy i
pozbawione blasku oczy świadczyły o ciągłym napięciu. Wyczuwał, że coś się stało, ale o nic
nie pytał. Czekał, aż sama mu powie w jakimś momencie. Podczas posiłku Jenny stwierdziła:
– Zadzwoniłam dzisiaj do Granta.
Fentonowi zrobiło się zimno.
– Opowiedział mi, co się wydarzyło.
– Przepraszam, Jenny. Nie powinienem tam w ogóle jechać.
Jenny była bliska łez.
– W porządku – powiedziała cicho. – Wiem, że chciałeś tylko pomóc. Grant też tak
uważa. Prawdę mówiąc, chyba przekonałeś mojego brata, że to nie ja zabiłam jego syna. – W
jej głosie można było wyczuć gorycz. Zakryła sobie usta chusteczką.
Fenton wstał i stanął za Jenny, otoczył ją ramieniem i kołysał delikatnie, przytuliwszy
policzek do jej włosów.
Kiedy się uspokoiła, wspomniał o swojej teorii wirusowej. Na twarzy Jenny pojawił się
promyk nadziei.
– Naprawdę tak sądzisz? – spytała z wyraźnym ożywieniem. Zaczęła się nad czymś
zastanawiać. – Nie mówisz tego tylko dlatego, żeby mnie pocieszyć, prawda? – dodała z
wahaniem.
Zapewnił ją gorąco, że nie, i przedstawił wszystkie fakty przemawiające za słusznością
postawionej hipotezy. Jenny zaraziła się entuzjazmem Fentona i po niewielkiej zachęcie sama
zaczęła wzmacniać jego argumenty. Z drugiej strony, choć bardzo pragnęła mu wierzyć, czuła
się zmuszona odgrywać rolę surowego cenzora.
– Ale przecież nie istnieją wirusy, które wywołują nie kontrolowane krwawienie? –
spytała.
Fenton od razu zakwestionował jej zdanie.
– Nie było także choroby legionistów, dopóki nie padła jej ofiarą cała grupa
Amerykanów. Wtedy na całym świecie ludzie zaczęli dostrzegać podobieństwa w
obserwowanych od lat przypadkach, określanych mianem infekcji wirusowych lub gorączki
niewiadomego pochodzenia.
Jenny zaakceptowała ten tok myślowy, Fenton zaś kontynuował.
– To, z czym mamy do czynienia, stanowi ostrą postać hemofilii. Uprzedzę twoje słowa –
wiem, hemofilia jest dziedziczna, ale nie widzę żadnych przeszkód, dlaczego jakiś wirus nie
mógłby wywoływać takich objawów w przypadku zaatakowania właściwych komórek.
Jenny przekonała się do teorii Fentona i spytała, co wobec tego dalej zamierza zrobić.
– Pobrać trochę materiału od jednej z ofiar i znaleźć wirus – odparł.
– Ale jak?
– Już to zrobiłem.
Opowiedział jej o wszystkim. Otworzyła ze zdumienia usta.
– A gdyby cię złapali?
– Nie złapali, a próbka jest w moich rękach.
Miał zamiar oddać ją do badania, opatrzoną nazwiskiem fikcyjnego pacjenta. Chciał też
prosić o wstrzykniecie jej zwierzętom laboratoryjnym, a następnie o udostępnienie ich próbek
krwi. Mając w ręku dowody na istnienie czynnika infekcyjnego, przedstawiłby je Tysonowi.
– Jak długo to potrwa? – spytała Jenny.
– Pięć dni.
Samopoczucie Jenny poprawiło się. Zaczęła myśleć o powrocie do pracy, słyszała już
przeprosiny, zapewnienia, że „nikt, nawet przez moment, nie wierzył, by...”.
Fenton patrzył na tę zmianę z zadowoleniem – tak dobrze było znowu widzieć Jenny
uśmiechniętą. Jednocześnie czuł ogromny ciężar na swych barkach. A jeśli testy dadzą wynik
negatywny? W jaki sposób jej to powie? Zdawał sobie doskonale sprawę, że dobry nastrój
Jenny nie jest trwały. Po jakimś czasie znowu rana się otworzy, a skutki mogą być
katastrofalne, o czym wiedział z doświadczenia. Życie tak łatwo zmienia się w pustynię
depresji, w otchłań, gdzie czas stoi w miejscu. Nie mógł dopuścić, żeby coś takiego
przytrafiło się Jenny.
– Znowu deszcz – jęknął Fenton, wstając w piątek rano z łóżka. Usiadł na brzegu
materaca i zadrżał bezwiednie. Zaczął rozcierać sobie energicznie ramiona, żeby
przezwyciężyć chłód panujący w sypialni.
Jenny nie dała się wciągnąć w rozmowę o pogodzie.
– Dziś masz dostać wyniki – zauważyła.
– Powinienem – odparł Fenton niedbale, bagatelizując celowo problem. W rzeczywistości
całą noc nie zmrużył oka. Dostawał skurczu żołądka na samą myśl o całej sprawie. Nie chcąc
patrzeć na Jenny, żeby niczego po nim nie poznała, podszedł do okna i odsunął zasłony.
– Mam dosyć kochanej Szkocji – oświadczył zdecydowanie, spoglądając na dachy
smagane deszczem. – Trzeba być niespełna rozumu, żeby tu żyć. Może się, spakujemy i
wyniesiemy stąd do diabła?
Odwrócił się, żeby spojrzeć na Jenny.
– Dasz mi znać, jak będą wyniki? – spytała, nie zwracając uwagi na to, co powiedział.
– Zadzwonię. Ale tak czy owak – nic się nie zmieni. Kocham cię i ty mnie kochasz. A
prawda, prędzej czy później, wyjdzie na jaw. Okay?
Fenton zauważył, że oczy Jenny zachodzą mgłą, więc ostatnie słowo wypowiedział
zdecydowanym tonem.
– W porządku – odparła cicho.
Fenton siedział przy swoim biurku, kiedy Liz Scott przyniosła przesyłkę. Napisy
informowały, że żółta koperta zawiera wyniki badań mikrobiologicznych, a w pudełku
znajdują się próbki krwi. Fenton patrzył na przesyłkę kilka minut, chciał czym prędzej poznać
prawdę, a jednocześnie bał się jej. Wyjął nóż do papieru, chwilę obracał go w dłoni, a potem
wsunął do koperty i rozciął ją, powoli i precyzyjnie.
NAZWISKO: MARK BROWN
BADANIE BAKTERYJNE: WYNIK UJEMNY
BADANIE WIRUSOWE: WYNIK UJEMNY
NA PROŚBĘ ZAŁĄCZONO PRÓBKI KRWI
Fenton miał wrażenie, że dostał pięścią w brzuch. Popadł w głębokie przygnębienie, lecz
po kilku minutach otrząsnął się. Wyniki jeszcze o niczym nie przesądzały. Jeśli w próbce były
nowe bakterie czy wirusy, być może ich kultury wymagały jakichś szczególnych warunków
rozwoju. Właściwie na pewno, w przeciwnym razie zostałyby już wcześniej wyizolowane i
opisane. Prawdziwa odpowiedź kryła się w próbkach krwi pobranych od zwierząt, którym
wszczepiono surowicę Timothy Watsona. Otworzył pudełko i poczuł, że ogarnia go czarna
rozpacz. Obie próbki skrzepły się idealnie. Krew Timothy Watsona nie zawierała niczego, co
mogłoby zainfekować zwierzęta. Znów się pomylił.
Zaczął się zastanawiać, co będzie dalej. Na próżno rozbudził w Jenny nadzieję. Gdyby
ktoś zamierzał doprowadzić ją do załamania nerwowego, nie mógłby zrobić tego skuteczniej
niż on. Zmiął w dłoni kartkę z wynikami badań i cisnął ją przed siebie. Wiedział, że Jenny
czeka w domu na jego telefon. Udaje, że czyta, odkurza, sprząta albo słucha radia, ale tak
naprawdę czeka – czeka, aż zadzwoni telefon.
Wykręcił swój numer. Jenny podniosła słuchawką po pierwszym sygnale.
– Jenny? Wyniki jeszcze nie nadeszły. Może po południu.
Czuł się podłe, nie mógł jej jednak powiedzieć. – Nie w ten sposób, nie przez telefon.
Potrzebował czasu, żeby pomyśleć.
Nie było zatem żadnego wirusa, żadnego czynnika zakaźnego, który mógłby wziąć na
siebie całą winę i wyjawić tajemnicę zgonów. Co pozostawało? Trucizna? Wydawało się to
nieprawdopodobne, zbyt wielu ludzi byłoby na nią uodpornionych; poza tym nikt nie nosi w
sobie trucizny, przekazując ją nieświadomie innym...
Fenton dojrzał nagle szczelinę w gładkim murze tej zagadki. Jeśli Jenny przekazała ten
czynnik Jamie’mu, a nie był on ani bakterią ani wirusem, to musiała o tym wiedzieć! Musiała
dać Jamie’mu Buchanowi coś, co uważała za całkowicie nieszkodliwie, a co takie nie było.
Coś, co go zabiło.
Jenny wybuchnęła gniewem, który przyćmił uczucie przygnębienia.
– Nie, do diabła! Nic mu nie dawałam. Ile razy mam ci to powtarzać? Jesteś na
fałszywym tropie!
Jak zwykle – pomyślał Fenton. Przestał nalegać. Zapadła cisza, bardziej dokuczliwa niż
kłótnia. Panując nad sobą, powiedział cicho:
– Jenny, zrozum, to jedyne logiczne wytłumaczenie. Musiałaś dać coś chłopcu, tylko że
nie pamiętasz. Proszę. Pomyśl.
– Nie! Nie! Nie!
Zaprzeczała z gniewnym wzrokiem, nie chcąc się do niczego przyznać. Fenton próbował
ją objąć, ale odwróciła się i zaczęła wpatrywać się w ogień na kominku. Wstał i wyszedł do
kuchni zaparzyć kawy. Czekając, aż się zagotuje woda, stał z dłońmi w kieszeniach i patrzył
przez okno w nieprzenikniony mrok. Nigdy przedtem Jenny nie odwróciła się od niego.
Odczuwał gorycz, smutek i bezradność. Myślał nawet o swojej naiwności. W końcu zrobiło
mu się przykro, a potem zimno. Przygotował dwie kawy i zaniósł je do pokoju.
Jenny nawet nie spojrzała, kiedy postawił kubek obok niej; wciąż obserwowała ogień.
Usiadł w drugim fotelu i dotąd patrzył na jej profil, aż uległa i odwróciła się w jego stronę.
Wtedy uśmiechnął się, trochę przepraszająco, trochę zuchwale.
– Nie gniewaj się – szepnął.
– Och, Tom...
Objęli się mocno. Łzy, ciche słowa przeprosin, muśnięcia policzków – wszystko to
łagodziło ból, jaki sobie zadali. Znowu zapadła cisza; tym razem wypełnił ją upragniony
spokój i oboje milczeli, żeby go nie zakłócić.
Fenton obudził się o trzeciej nad ranem zlany zimnym potem. Usiadł gwałtownie na
łóżku, żeby uwolnić się od wizji, jakie niósł ze sobą koszmar senny; twarz Neila Munro,
fontanna krwi tryskająca z ust Timothy Watsona i martwe oblicze Jamie’go Buchana
widziane przez czerwoną mgłę. Wyciągnięty w jego stronę las ramion; ręka Mony Buchan,
podniesiona oskarżycielsko; anonimowe kończyny, wysuwające się z lodówki i rozkołysane
jak wodorosty; Luke Skywalker, wymachujący mieczem. Ten ostatni obraz towarzyszył
Fentonowi, kiedy powracał do rzeczywistości. W mroku zasnuwającym pokój znowu ujrzał
chłopca na przystani, dziwnie znajomego chłopca, który opierał dłonie na kierownicy
motocykla. „Mogę się przejechać, proszę pana? Mogę się przejechać?”. Drobna twarz
rozpłynęła się nagle w nicości, kiedy Fenton uświadomił sobie, że to nie chłopiec wydawał
mu się znajomy; znajome było to, co nosił. Na obu nadgarstkach miał kolorowe opaski z
plastiku: szpitalne identyfikatory!
Podekscytowany, potrząsnął mocno Jenny, budząc ją gwałtownie. Zasłoniła oczy od
blasku nocnej lampki.
– Pomyśl, Jenny, pomyśl! Czy dałaś Jamie’mu Buchanowi szpitalne identyfikatory?
Jenny najpierw westchnęła zaspana, a potem zaczęła się spokojnie zastanawiać.
– Tak, owszem. – Rozbłysły jej oczy, gdy sobie wszystko przypomniała. – Miałam kilka
opasek w kieszeni fartucha. Dałam je Jamie’mu do zabawy.
Fenton popatrzył na nią w milczeniu.
– W porządku, miałeś rację; dałam mu te cholerne identyfikatory. Chcesz powiedzieć, że
je zjadł i zatruł się?
Fenton nie miał zamiaru się ośmieszać. Ujął dłonie Jenny i powiedział:
– To dopiero początek. Ale najważniejsze, że znaleźliśmy pewien związek łączący
chłopca ze szpitalem. Co jeszcze mu dałaś?
Fenton nabrał takiej pewności siebie, że nie przyjmował już do wiadomości żadnych
argumentów, jakie przychodziły Jenny do głowy. Zastanawiała się przez chwilę.
– Nie, tym razem jestem całkowicie pewna. Już nic więcej.
– Dobrze. Zaparzysz trochę kawy?
Jenny uniosła w zdumieniu brwi, ale Fenton był zbyt zamyślony, żeby to zauważyć.
Usiadł na krawędzi łóżka, patrząc przed siebie i postukując paznokciem kciuka o zęby. Jenny
zrobiła kawę i przyniosła ją do sypialni.
– Masz, mądralo.
Fenton zignorował sarkazm, o ile w ogóle dotarły do niego słowa Jenny. Wziął do ręki
filiżankę.
– No cóż, jeśli dałaś mu tylko plastikowe identyfikatory, to znaczy, że właśnie one
musiały spowodować jego śmierć.
Jenny nie miała żadnego interesu w tym, aby odrzucać założenie uwalniające ją od
podejrzeń, nie mogła jednak potraktować poważnie tej wypowiedzi.
Fenton pozostał niewzruszony.
– Identyfikatory są jedynym ogniwem łączącym Jamie’go ze szpitalem, one go zabiły.
Niby logiczne, choć z drugiej strony mało prawdopodobne.
– No właśnie, jakim cudem? – spytała z powątpiewaniem.
– Nie mam pojęcia.
Jenny potrząsnęła głową.
– Mówiłeś, że jeden z kolegów Jamie’go miał na rękach opaski. Nie wyglądał przecież na
chorego, prawda?
– Mhm.
– A zatem?
– Nie wiem, ale powtarzam, jeśli dałaś Jamie’mu tylko te opaski, to właśnie one stały się
przyczyną tragedii. Nadal utrzymujesz, że nie dostał od ciebie niczego innego?
– Nie – odparła Jenny.
– Porozmawiam o tym rano z Tysonem, a tymczasem...
– Tymczasem co?
– Jak dawno się nie kochaliśmy?
– Kawał czasu.
– Trzeba to zmienić.
– Czy mam w tej sprawie coś do powiedzenia?
– Nie bardzo.
– Może powinniśmy najpierw przedyskutować... – zamruczała; jej ciało zaczęło reagować
na pierwsze pieszczoty.
– Nie – wyszeptał Fenton. – Już zdecydowałem.
Tyson cierpliwie słuchał Fentona, nie przerywając mu. Tom miał jednak świadomość, że
nie przekonał swego rozmówcy. Wymowne milczenie Tysona niweczyło jego entuzjazm, aż
w końcu poczucie nikłego prawdopodobieństwa towarzyszące jego własnym słowom zaczęło
go dręczyć niczym wyrzuty sumienia z powodu jakiegoś dawno popełnionego grzechu. Tyson
odchrząknął i zaczął mówić. Fenton mógłby przysiąc, że szef starannie dobiera słowa
wyłącznie przez grzeczność.
– Sugerujesz, że plastik wynaleziony przez Saxon Medical zabija ludzi. Odważna teza.
Słowa te, w ustach Tysona, miały siłę straszliwego ciosu. Fenton próbował się bronić.
– Wiem, że to brzmi trochę... – zaczął.
– Wcale nie trochę. To po prostu żałośnie śmieszne. Plastik Saxona został poddany
wszelkim możliwym testom i przeszedł je wspaniale. Wiesz, jakie wymogi musi spełnić
każdy nowy produkt, zanim pojawi się choćby w pobliżu szpitala?
Fenton nie wiedział, ale mógł się domyślać.
– Ten plastik jest bezpieczny. Nietoksyczny, nietrujący, niepalny. Bezpieczny, kiedy się
go podgrzeje lub kiedy się go schłodzi, nawet wtedy, gdy ktoś jest na tyle głupi, żeby go
zjeść. Wiem, że ostatnio żyłeś w stresie, ale twoje absurdalne podejrzenie może nas drogo
kosztować. Mamy dość problemów w szpitalu; trzeba nam jeszcze sprawy wytoczonej przez
Saxon Medical? Jasne?
Fenton siedział w swojej pracowni i lizał rany. To, co powiedział Tyson, nie mogło
zmienić jego punktu widzenia; uczepił się go jak terier dywanu. Musiał tylko udowodnić
swoją tezę.
Samotna wojna Fentona zaczęła się na papierowym polu bitwy; przeczytał kilka razy
każdą informację na temat Saxon Medical i nowego produktu, jaką tylko mógł znaleźć.
Przeanalizował wszystkie wykresy i tabele opracowane podczas testów, szukając
jakiegokolwiek błędu. Niczego jednak nie znalazł, musiał więc pogodzić się z porażką.
Dojście do tej konkluzji zajęło mu siedem pracowitych wieczorów, podczas których Jenny
poiła go kawą, blokując mu dostęp do swojej agendy, jak mawiają politycy. W piątek poddał
się. Odłożył pióro i przetarł zmęczone oczy. Usłyszał sygnał karetki pogotowia przebijający
się przez odgłosy wiatru i deszczu. Zastanawiał się, czy chory wieziony jest do Szpitala
Księżniczki Mary. Jak się później okazało – tak było.
Ten tydzień miał szczególny urok dla Rachel Morrison, gdyż w środę wypadały jej ósme
urodziny. Czekała na nie od dłuższego czasu, ponieważ ojciec obiecał jej rower. Gdy obudziła
się tego ranka, stał przy łóżku – cały w czerwieni, bieli i lśniącym chromie. Można
powiedzieć: szczęście absolutne – albo prawie absolutne, gdyż pogoda tak bardzo się popsuła,
że Rachel nie mogła wyprowadzić go na dwór i pojeździć; ale przynajmniej stał obok i mogła
go dotykać, a to liczyło się najbardziej.
Wróciła po szkole do domu wraz z kilkoma przyjaciółmi, których zaprosiła na przyjęcie
urodzinowe. Śmiali się, bawili, jedli lody i bezy; w końcu ogarnęło ich zmęczenie. Rachel
zjadła zbyt dużo, więc rozbolał ją brzuch – tak przynajmniej twierdziła matka. Jednak z
nadejściem wieczoru ból się nasilił, aż w końcu łzy dziecka przekonały rodziców, że należy
wezwać lekarza.
Tymczasem ból przesunął się niżej i bardziej na prawo. Doktor nie miał problemów z
diagnozą, stwierdził ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i wezwał karetkę. Nie było
powodów do niepokoju; usunięcie wyrostka to chyba najprostsza, najbardziej rutynowa
operacja. Następnego dnia Rachel Morrison zmarła w Szpitalu Księżniczki Mary na skutek
intensywnego krwotoku.
Fakt, że Rachel Morrison i pielęgniarka Jenny Buchan nigdy się nie spotkały i że Rachel
została przyjęta do szpitala w czasie nieobecności pielęgniarki, zdecydował o oczyszczeniu
Jenny z wszelkich zarzutów. Mogła wrócić do swoich zajęć. Obydwoje, Fenton i Jenny,
uświadamiali sobie, że po zawieszeniu jej w pracy zgony ustały, ale nie poruszali tego tematu.
Teraz mówili o tym otwarcie. Jenny była gotowa traktować swój przymusowy urlop jako
przełomy kaprys losu, ale Fenton dopatrywał się w tym czegoś więcej.
Teraz był przekonany, że nastąpi przerwa w zgonach. Umierały osoby podatne na
schorzenie, pozostawała zaś uodporniona populacja. Nikt więcej by nie umarł, gdyby znowu
nie pojawiła się na scenie kolejna, nieodporna osoba, jakiś pracownik laboratorium albo – co
w przypadku szpitala było bardziej prawdopodobne – nowy pacjent. Był zły na siebie, że nie
przyszło mu to wcześniej do głowy.
Jenny położyła kres jego samooskarżeniom, dowodząc, że i tak nic by to nie dało. Czy
powinien porozmawiać z Tysonem? Przewidywania po fakcie było warte tyle, co
zeszłoroczny śnieg. Nie zamierzał nic mówić szefowi. Teraz, kiedy wyjaśniła się sprawa z
Jenny, czuł się o wiele lepiej. Mógł się skoncentrować i działać skuteczniej. Wiedział, że
znajdzie rozwiązanie.
Jenny podniosła wzrok znad gazety, którą właśnie czytała.
– Posłuchaj. Jakiś James Lindsay, lat czterdzieści trzy, popełnił samobójstwo po tym, jak
zwolniono go z Saxon Medical za domniemaną kradzież. Rzucił się pod pociąg.
– Biedny facet.
– Gdzie ma siedzibę Saxon Medical?
– Na terenie jednej z przemysłowych dzielnic Glasgow.
– To by się zgadzało. Samobójca mieszkał w Glasgow.
Fenton wziął od niej gazetę i przeczytał notatkę, a potem stwierdził:
– Nie mógł należeć do kierownictwa, jeśli mieszkał w tej części miasta.
– Znasz tę okolicę?
– Urodziłem się nieopodal...
– Czybym dostrzegła w twoich oczach mgłę nostalgii?
– Niemożliwe. Już dawno powinni zrównać to miejsce z ziemią.
– Więc o czym myślałeś? – spytała Jenny.
– Myślałem o tym, że trzeba wybrać się w odwiedziny do pani Lindsay.
Jenny nie kryła zdumienia.
– Po co?
– Interesuje mnie wszystko, co dotyczy Saxon Medical.
Fenton pojechał do Glasgow we wtorek. Pokonał hondą w godzinę drogę liczącą około
siedemdziesięciu kilometrów i niebawem przemierzał znane sobie okolice pełne odrapanych
domów i wykopów wielkich jak kratery, które szpeciły wschodnią część miasta. Kiedy
znalazł ulicę, której szukał, postawił motocykl na nóżkach i ruszył w stronę bloku
mieszkalnego, ściągając rękawice.
Wszędzie poniewierały się śmieci, torebki po rybach z frytkami i pieczonych
ziemniakach, zgniłe owoce, a nade wszystko charakterystyczne, czerwone puszki po piwie
McEwan. Kopnął jedną z nich i pomyślał, że jeden taki egzemplarz powinno się umieścić w
jakiejś kapsule czasu jako symbol szkockiego stylu życia. Miało się wrażenie, że puste puszki
są nieodłącznym elementem brzegów każdej rzeki i wierzchołka każdego wzgórza.
Wejście do klatki schodowej poplamione było obeschłymi wymiocinami – znak protestu
żołądka przepełnionego piwem i domagającego się odrobiny jedzenia. Fenton pomyślał o
swoim ojcu i jego nocach w pijackim ciągu. Jak zawsze, ilekroć go wspominał, miał poczucie
winy i żalu, gdyż nigdy go dobrze nie poznał, nigdy też nie zrozumiał, co działo się w jego
głowie.
Joe Fenton był z pozoru prostym, raczej niekomunikatywnym człowiekiem, który spędził
całe dorosłe życie w stoczniach Clyde. Pracował od poniedziałku do piątku, w sobotę upijał
się do nieprzytomności, a niedzielę spędzał w łóżku. Nie zdarzały się odstępstwa od tego
rytuału.
Choć taki styl życia był typowy w okolicy, Tom Fenton wierzył, że w zachowaniu ojca
kryje się coś więcej niż tylko ślepe posłuszeństwo wobec męskiej tradycji. Czegoś mu w tym
człowieku zawsze brakowało. W przeszłości niejednokrotnie starał się określić, co to jest,
zawsze jednak bez powodzenia. Nie przypominał sobie na przykład, żeby w ciągu tych
wszystkich lat ojciec wykazał choćby odrobinę entuzjazmu wobec czegokolwiek. Wydawało
się, że płomień jego życia przygaszał zawsze jakiś niezrozumiały smutek.
Nawet gdy Joe Fenton był pijany, jego myśli, jeżeli w ogóle je miał, kryły się za
zamglonym uśmiechem.
Głośne wydarzenia polityczne traktował z chłodną obojętnością, podobnie jak odwieczną
walkę między Rangersami i Celtikiem. Było tak, jakby we wczesnym etapie życia odkrył
jakiś głęboki, mroczny sekret, jakąś straszną prawdę, tak straszną, że nie pozwalała mu już na
żaden optymizm i sprawiała, że był zmuszony traktować swe życie jak długi, mało
interesujący tunel – od narodzin do śmierci.
Tom Fenton nigdy się nie dowiedział, co to był za sekret; może ojciec poznał tajemnicę
ludzkiej egzystencji, może odkrył, że nie istnieje niebo ani piekło, a może po prostu nic nie
miało dla niego znaczenia. Ta ostatnia ewentualność wydawała się najbardziej
prawdopodobna. Joe Fenton przeżył całe życie, jakby w ogóle nie dostrzegał w nim żadnego
sensu. Umarł w tym samym roku, w którym Tom skończył studia, nigdy nie powiedziawszy
mu nic więcej niż zdawkowe „Cześć, synu”, kiedy się spotykali, „Dobra robota”, kiedy nieźle
mu poszło, albo „Ani mi się waż”, kiedy chciał coś nabroić.
W opinii matki Fentona, Rose, prostej, miłej kobiety, Joe był „dobrym człowiekiem”, ale
w okolicy znaczyło to tylko tyle, że nie bił jej, a w piątek wieczorem oddawał nienaruszoną
kopertę z pieniędzmi. Rozmowy czy partnerstwo małżonków były niezrozumiałymi pojęciami
z innego świata.
Tom miał nadzieję, z powodów niejasnych dla niego nawet teraz, że ojciec był dumny z
faktu, że syn skończył studia. Jednocześnie w głębi duszy lękał się, że tak naprawdę nie miało
to dla ojca absolutnie żadnego znaczenia; prawdopodobnie nie było nawet warte wzmianki w
pubie, może wręcz stanowiło pewien kłopot.
Wchodząc do klatki schodowej, wrócił powoli myślami do teraźniejszości, atakowany
zewsząd zapachem cebuli i kociego moczu. Kiedy przywykł do mroku, spostrzegł żelazną
furtkę, która zagradzała wąskie przejście prowadzące do wyschniętego warzywnika.
Uśmiechnął się pod wpływem nostalgii, jaką wywołał w nim ten obraz. Właśnie w takich
ciemnych miejscach odbierał uliczną edukację.
Przypomniał sobie popularną w tych okolicach zabawę w chowanego, a właściwie jej
specyficzną odmianę. Polegała na ukrywaniu się w ciemnych klatkach schodowych z
osobnikami odmiennej płci. Szukanie było mniej istotne. Któregoś razu pewna dziewczyna,
młodsza od niego o jakieś dwa lata, a której imię próbował sobie teraz przypomnieć, postarała
się o to, żeby nie zasnął z nudów w czasie długiego pobytu w mrocznym miejscu.
Przywoływał z czułością chwile, kiedy penetrował zakamarki jej bielizny, irytację, kiedy nie
mógł rozpiąć jej stanika, ekstazę, kiedy po raz pierwszy ręka dziewczyny rozpięła mu spodnie
i zapuściła się głębiej. Pamiętał swoje zdumienie wywołane niespodziewanym oporem
dziewczyny, gdy wsunął jej dłoń pod sukienkę, żeby zbadać magiczny labirynt halki i
podwiązek. „Sorry – powiedziała – ale sklepik jest zamknięty”. Nie wiedząc, w czym rzecz, i
biorąc jej słowa za dowód obowiązkowej, żeńskiej skromności, za nieodzowny element
miłosnych igraszek w klatkach schodowych, napierał dalej, żeby w końcu trafić dłonią na
żelazny uścisk jej ręki. „Głuchy jesteś, czy co?” – syknęła. Ta szorstka reprymenda ostudziła
jego zapał tak bardzo, że dumnie sterczący penis zaczął mu więdnąć, ale wtedy dziewczyna,
uświadamiając sobie jego ignorancję w sprawach menstruacyjnych, przeszła do uprzejmych
wyjaśnień, dlaczego nie może „pójść na całego”.
Kiedy odzyskał pewność siebie, a wraz z nią – erekcję, nagrodził dziewczynę swoim
orgazmem, mocząc jej przy tym całą sukienkę.
Fenton ruszył w górę po ciemnych, kręconych schodach. Przystawał przy każdych
drzwiach, żeby sprawdzić nazwisko na tabliczce. Lindsayowie mieszkali na drugim piętrze.
Zatrzymał się na chwilę w połowie drogi, nasłuchując odgłosów rozbrzmiewających w klatce
schodowej: chrapliwego śmiechu, dobywającego się z kobiecego gardła podrażnionego
dymem papierosowym i bezustannym łajaniem niegrzecznych dzieci, a także samego łajania,
to znaczy głośnego wyrażania przez jakąś inną kobietę swojego niezadowolenia z latorośli.
Nacisnął dzwonek, ale okazało się, że nie działa, więc zapukał. Drzwi uchyliły się
nieznacznie, a w szparze pojawiły się wymizerowane oczy jakiejś niewysokiej kobiety i –
niżej – małego dziecka.
– Mówiłam już – zaczęła. – Zapłacę, jak będę mogła. Nie mam teraz pieniędzy.
Fenton zapewnił ją, że nie przyszedł po pieniądze.
– To po co? – spytała.
– Chciałbym pomówić o pani mężu.
– A niby dlaczego? – zagadnęła podejrzliwie.
– Nie mam złych zamiarów, proszę mi wierzyć. Chcę tylko, żeby mi pani o nim
opowiedziała. Mogę wejść?
– Jeszcze jeden dziennikarz?
Fenton miał właśnie zaprzeczyć, kiedy zauważył, że kobieta wygląda na zadowoloną,
więc uśmiechnął się tylko, a ona otworzyła mu drzwi.
Usiedli w małej, skromnie urządzonej kuchni, pełniącej jednocześnie funkcję salonu.
Fenton zauważył, że pomieszczenie jest czyste i schludne. Stanowiło istny bastion porządku
w tej rozrastającej się wokoło dżungli ruder i brudu.
– Mój Jimmy w życiu niczego nie ukradł – upierała się kobieta. – Ktoś mu podrzucił tę
wiertarkę do szafki.
– Dlaczego ten ktoś miałby to robić, pani Lindsay?
– Bo oni chcieli się go pozbyć, dlatego.
Fenton poczuł ucisk w gardle na myśl, że zarząd firmy uknuł intrygę przeciwko Jamesowi
Lindsayowi, gdyż ten wiedział o czymś.
– Kim są „oni”? – spytał.
– Ludzie, z którymi pracował.
Fentona ogarnęło rozczarowanie.
– Koledzy chcieli się go pozbyć, pani Lindsay?
– Zazdrościli mu, bo był dobrym pracownikiem. Jimmy powiedział, że jak firma się
rozbuduje, żeby produkować ten nowy plastik, to pewnie zrobią go brygadzista i będziemy
mogli się stąd wyprowadzić. – Kobieta rozejrzała się z niechęcią po otoczeniu; zatrzymała
wzrok na mokrej plamie, która szpeciła tapetę. – Zamierzaliśmy kupić bungalow w Bearsden
– stwierdziła przez łzy – a Jimmy chciał odłożyć na sierrę. Mówił, że dla mnie postara się o
mini morrisa, żebym mogła robić zakupy i wozić dzieciaka do szkoły...
Fentonowi wydawało się, że już wie, o co chodzi. Jimmy był albo marzycielem, albo
pijakiem. Ciągle badał delikatnie sprawę, gdyż kobieta chciała za wszelką cenę wierzyć, że jej
mąż był niewinny... a jednak nie był, co z każdym jej słowem wydawało się coraz bardziej
oczywiste. Fenton słuchał znajomej opowieści. Alkohol, hazard, ludzie pożyczający pieniądze
na lichwiarski procent, groźby, strach, rozpacz, a wreszcie, jak w przypadku Jamesa
Lindsaya, samobójstwo.
Kobieta zaczęła cicho płakać; dziecko, które jej nie odstępowało ani na chwilę,
wpatrywało się w Fentona i wierciło palcem w nosie z obojętną miną. Fenton przypuszczał,
że chłopak napatrzył się przez miniony tydzień na płaczącą matkę. Zaczął się zastanawiać, jak
zmienić temat rozmowy, i w tym momencie zauważył stojącą na kominku fotografię
mężczyzny w mundurze.
– Czy to pani mąż, pani Lindsay? – spytał.
Kobieta przytaknęła, wycierając nos i chowając chusteczkę do spódnicy, po czym dodała:
– Był w straży obywatelskiej. Tak dobrze wyglądał w swoim uniformie...
Fenton wyczuł, że za chwilę znów popłyną łzy, więc wstał z miejsca.
– Dobrze się prezentował – przyznał cicho. – I był ojcem, z jakiego możesz być dumny –
dodał.
Nachylił się i wsunął dziecku w dłoń banknot pięciofuntowy.
Fenton powstrzymał się, żeby nie kopnąć z całej siły puszki po piwie, leżącej w wejściu
do klatki schodowej. Ostatecznie jednak odsunął ją na bok czubkiem buta. Nagle uświadomił
sobie obecność dwóch mężczyzn, którzy stali oparci o drzwi wejściowe. Odwrócił się
zaskoczony.
– Czy to ten gość, Bella? – spytał jeden z nich, okryty aż do ramion mrokiem klatki
schodowej.
Z ciemnego kąta wyłoniła się Bella – rozkołysana masa ciała w poplamionym fartuchu i
kapciach. Poczłapała w stronę Fentona i zaczęła mu się przyglądać, żując gumę.
– Tak – oświadczyła. – To ten drań.
Facet, który zadał pytanie, popatrzył na Fentona granitowymi oczami. Był o całą głowę
niższy od niego, ale przysadzisty i potężny, z twarzą pokrytą bliznami oraz nosem osłabionym
przez lewe i prawe sierpowe. Jego kompan, chudy osobnik, jakby zawieszony w brudnym,
zbyt obszernym garniturze, stał nieco z tyłu. Skóra na jego twarzy, mająca chorobliwie żółtą
barwę, była napięta na kościach policzkowych jak papier na skrzydłach samolotu do
sklejania. Zaciągał się nerwowo papierosem, ściskając go między palcami prawej dłoni, i
zerkał nerwowo na boki.
– Obiło mi się o uszy, żeś nachodził Mary Lindsay, koleś – powiedział granitowooki z
cichą groźbą w głosie.
Fenton poczuł strach, wpełzający po jego kręgosłupie niczym sunący z wolna lodowiec.
Przypomniał sobie niedawny „akt bezmyślnej przemocy”. Nie mógł znieść myśli o kolejnej
dawce bólu...
– Przyszedłem, żeby spotkać się z panią Lindsay, nie przeczę – stwierdził starannie
wyważonym tonem, pozbawiając głos jakiejkolwiek modulacji, która mogłaby być poczytana
za oznakę wrogości.
– Ach tak – zauważył granitowooki, zbliżając się do niego powoli. – Słyszałeś, Ally?
Przyszedł spotkać się z panią Lindsay.
Powiedział to przesadnie śpiewnym akcentem warstw średnich. Żółtoskóry truposz wyjął
szybko lewą dłoń z kieszeni kurtki i wykonując błyskawiczny ruch nadgarstkiem, błysnął
otwartą brzytwą.
– O co chodzi, na Boga? – spytał Fenton. Momentalnie zaschło mu w ustach.
Granitowooki uśmiechnął się bez cienia humoru.
– Kiedy, dranie, wreszcie zrozumiecie? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Nie dostaniecie
żadnej forsy. Mary Lindsay nie ma pieniędzy, kapujesz koleś? Żadnych pieniędzy! – Dźgnął
Fentona palcem w pierś, podnosząc głos. – Po cholerę tu przyłazicie, dranie? Chcecie ją
wykończyć, jak wykończyliście Jamie’go?
Fenton wyczuł, że granitowooki zaczyna sam doprowadzać się do wściekłości, pociągając
za sobą żółtoskórego. Nie było mowy o jakimkolwiek ostrzeżeniu. Pozostały mu jedynie
sekundy. Gruba kobieta stała bezczynnie obok, żując gumę, jakby od niechcenia oglądała
telewizję – za chwilę miała zmienić kanał.
– Zaszła jakaś pomyłka – powiedział Fenton nieswoim głosem.
– Tyś się pomylił – syknął granitowooki, kołysząc się na pakach stóp.
Fenton napiął mięśnie brzucha, przygotowując się na nieunikniony, jak mu się zdawało,
atak. Krępy osiłek mógł stanowić problem. Ten drugi trzymał wprawdzie w ręku brzytwę, ale
to granitowooki był prawdziwym twardzielem i żeby go wyeliminować, trzeba byłoby więcej
niż jednego ciosu. Fenton porzucił myśl o kopnięciu przeciwnika w krocze; granitowooki
mógł się tego spodziewać, bo to ulubiony numer amatorów. Mógłby zadać cios w szyję.
Gdyby trafił, mężczyzna niechybnie zwaliłby się na ziemię. Może udałoby się dołożyć mu
jeszcze kilka kopniaków, żeby się za szybko nie podniósł. W ten sposób zyskałby na czasie i
mógłby zająć się żółtoskórym. Wiedział, że nie mając na karku granitowookiego, poradzi
sobie z tym drugim, bez względu na brzytwę; w gruncie rzeczy facet wyglądał tak mizernie,
że wystarczyłoby jedno uderzenie i jego rachityczna postać rozpadłaby się niczym drewniana
kukła.
Fenton spojrzał przeciwnikowi w oczy i z ulgą dostrzegł w nich odcień niepewności,
jakby mężczyzna uświadomił sobie nagle, że Fenton nie jest zupełnym laikiem, za jakiego go
brał początkowo, i że też coś potrafi. Fenton wiedział, o czym myśli osiłek, i czerpał z tego
faktu pociechę. Zgadza się – rozumował – długo mnie tu nie było, ale ja też znam tę grę. Nie
zdajesz sobie z tego sprawy, ale znam cię... znam cię, odkąd żyję...
– Przestańcie! Przestańcie! – doleciał z góry kobiecy głos, ale ani Fenton, ani
granitowooki nie podnieśli głowy. Patrzyli sobie prosto w oczy, nie chcąc stracić choćby
odrobiny przewagi.
– Zostaw go, Scobie! I ty też, Ally! On nie jest jednym z tych... To dziennikarz!
Fenton podziękował w duchu opatrzności, że wzięła go w obronę, kiedy ujrzał, że
granitowooki odwraca się i spogląda do góry.
– Czy to prawda, koleś? Dziennikarz, hę? – spytał takim tonem, jakby nic wcześniej się
nie zdarzyło i właśnie zostali sobie przedstawieni. Uśmiechnął się, ukazując rząd zepsutych
zębów. – Piszesz o naszym Jimmy’m? Wystawiasz tych drani, co pożyczają forsę? W
porządku.
– Robię, co mogę – skłamał Fenton.
– No dobra, nazywam się Scobie McGraw, a ten tutaj, to Ally Clegg – obaj na „g”. –
Żółta twarz truposza pojaśniała. – Jak będziesz potrzebował pomocy, tylko szepnij słówko.
Nie mogę w to uwierzyć – pomyślał Fenton – chyba chcą zobaczyć swoje nazwiska w
gazecie.
– Dzięki, będę o tym pamiętał – powiedział z półuśmiechem.
– Fajnie – stwierdził granitowooki. – To twój motor, tam, na ulicy?
Fenton skinął głową.
– No dobra, lepiej będzie, jak od razu na niego wskoczysz! – postraszył Fentona na niby i
zaraz zaśmiał się astmatycznie z własnego dowcipu, po czym popatrzył w stronę żółtoskórego
i grubej kobiety, żeby mu zawtórowali.
Fenton uśmiechnął się blado i ruszył w stronę hondy.
– Jedną chwilę, koleś!
Te słowa uderzyły Fentona w kark jak pociski. Obrócił się powoli.
– Mówiłeś, że dla jakiej gazety pracujesz?
– Dla Guardiana – odparł Fenton, podając pierwszy z brzegu tytuł, jaki mu przyszedł do
głowy.
– Jezu!
Fenton zmierzał dalej w stronę motocykla, mając wrażenie, że stąpa po cienkim lodzie,
podczas gdy w powietrzu czuje się już odwilż. Opuścił motor z nóżek i dosiadł go z udawaną
nonszalancją, po czym wcisnął starter, jakby to był przycisk uruchamiający katapultę w
płonącym samolocie. Honda zaskoczyła z warkotem, który zabrzmiał w jego uszach jak
sonata Beethovena. Wreszcie wystartował, a pęd maszyny wydał mu się czymś niesamowicie
pięknym: Koła obracały się coraz szybciej, tocząc się w dal.
8
Jenny potraktowała z humorem przygodę w Glasgow, irytując tym Fentona. Zanosiła się
od śmiechu, kiedy zwierzał się jej, co czuł na widok brzytwy.
– Dostałeś nauczkę. Nie będziesz więcej wtykał nosa w nie swoje sprawy – stwierdziła.
– To nie były żarty – zaprotestował. – Takie ostrze może rozciąć człowieka do kości,
zanim zdąży się zorientować, i pozostawić bliznę na resztę życia, jeśli jeszcze jakaś reszta
życia mu pozostanie.
– Przepraszam – odparła. – Rozbawił mnie sposób, w jaki o tym mówiłeś. Wiesz, że
oszalałabym, gdyby ci się coś stało.
Usiedli i Fenton opowiedział jej o swojej rozmowie z panią Lindsay.
– Nic więc nie zyskałeś.
– Chyba nie.
Oparł się wygodniej, a Jenny przysunęła się bliżej i okazała zainteresowanie jego torsem,
bawiąc się włoskami wystającymi z dziurek od guzików.
– Miałeś nadzieję, że czegoś się dowiesz? – spytała.
Fenton westchnął.
– Chyba... chciałem udowodnić, że Lindsay wcale nie popełnił samobójstwa, że odkrył w
Saxon Medical coś strasznego i dlatego został zamordowany.
Jenny uniosła brwi.
– To chyba przesada.
– I nieprawda.
– Więc jednak sam wybrał śmierć?
– Chyba nie ma wątpliwości. Był zadłużony po uszy u jakichś podejrzanych lichwiarzy, i
to takich, którzy nie bawią się w wysyłanie listów z upomnieniami.
– Biedny człowiek.
– Myślę, że kradł z fabryki narzędzia, żeby wygrzebać się z kłopotów, a jak go złapali,
sytuacja stała się całkowicie beznadziejna: bez pieniędzy, bez pracy, bez przyszłości.
– Jak sobie poradzi jego żona?
– Tak, jak inne kobiety – odparł cicho Fenton.
Następnego dnia znów pojawiły się w prasie artykuły dotyczące Saxon Medical, tym
razem na szpaltach poświęconym finansom. Fenton zazwyczaj omijał takie miejsca w
gazetach, ale słowo „Saxon” przyciągnęło jego wzrok jak magnes. Przeczytał, że krążą plotki
o przejęciu firmy przez International Plastics i że w związku z uzyskaniem licencji na nowy
rodzaj tworzywa sztucznego zanosi się na transakcję wartą miliony. Przewidywano, że
materiał zrewolucjonizuje sprzęt stosowany w nauce i medycynie.
Saxon Medical, niewielki, rodzinny interes, uznano za zbyt mały, żeby mógł w pełni
wykorzystać własne osiągnięcie, stał się więc obiektem zainteresowania większego partnera.
– Widziałeś się z Saxonem od tamtej niedzieli, kiedy pomogłeś mu przy analizatorze? –
spytała Jenny.
– Nie.
– Więc nie wie, że według ciebie ten plastik wygląda podejrzanie?
– Nie. Tyson kazał mi siedzieć cicho. Trudno pójść do producenta, ot tak sobie, i
powiedzieć mu, nie mając żadnych dowodów, że jego wyrób zabija ludzi. Można sobie
narobić kłopotów.
– Albo gorzej – stwierdziła Jenny w zamyśleniu, przypominając sobie przygodę Fentona
z dygestorium.
– Albo gorzej – przyznał Fenton.
– Powiedziałeś Tysonowi o dygestorium?
– Nie.
– Dlaczego?
– Technicy, którzy naprawiali zasuwę ogniową, znaleźli brakujące zaciski w przewodzie
kominowym. Stwierdzili, że były w bardzo złym stanie. Mogły same odpaść i doprowadzić
do zamknięcia zasuwy.
– A cyjanek w ścieku?
– Często go używamy. Niczego bym nie udowodnił. To mógł być zbieg okoliczności.
– Ale ty w to nie wierzysz? – spytała Jenny.
– Nie.
Jenny westchnęła.
– Zamierzam przeanalizować wszystkie przypadki zgonów. Może ci ludzie mieli ze sobą
coś wspólnego – coś, co by wyjaśniało, dlaczego byli wrażliwi na ten plastik, podczas gdy
inni nie. Byłoby dobrze, gdyby udało ci się zdobyć dokumentację zmarłych dzieci.
– Spróbuję – powiedziała Jenny. – Zastanawiałeś się, czy nie pomówić jeszcze raz z
inspektorem Jamiesonem? – spytała. Siliła się na odwagę, choć wcale jej nie miała.
– Nie – burknął Fenton. – I nie zmienię zdania.
Po przyjściu do laboratorium Fenton znalazł na swoim biurku kartkę z punktu
krwiodawstwa: „Zadzwonić do Steve’a Kelly’ego”. Wykręcił numer i czekał bez końca.
Wreszcie ktoś po drugiej stronie podniósł słuchawkę i udał się na poszukiwanie Steve’a.
Fenton już miał przerwać połączenie, kiedy Kelly się odezwał.
– Chodzi o krew, o którą prosił Neil Munro. Rozumiem, że już jej nie potrzebujecie?
Fenton zupełnie o tym zapomniał. Przeprosił, że tak długo się nie zgłaszał, dodając
zgodnie z prawdą, że jeszcze nie ustalił, do czego Neilowi potrzebna była krew.
Kelly przyjął przeprosiny z typowym dla siebie humorem i spytał:
– A zatem mogę już zwolnić dawców?
Fenton był zaskoczony.
– Myślałem, że Neil zamówił krew z banku.
– Nie, potrzebował świeżej. Musieliśmy wysyłać zawiadomienia do odpowiednich
dawców.
– Czy wtedy Neil prosił was po raz pierwszy o krew? – spytał Fenton.
– Nie, drugi – wyjaśnił Kelly. – Trzeba było wezwać jednego z dawców, mniej więcej
tydzień przed śmiercią Neila Munro. Krew pobrano u was, jeśli dobrze pamiętam.
Fenton przypominał sobie mętnie, że w tym mniej więcej czasie widział Munro z jakąś
nieznajomą.
– Widzisz, powiadomiliśmy troje ludzi, że być może wkrótce ich wezwiemy. Dwoje już
dzwoniło z pytaniem, czy to wciąż aktualne.
– Możesz im powiedzieć, że nie – odparł Fenton, starając się jednocześnie myśleć
intensywnie. – Jesteś całkiem pewien, że Neil nigdy nie wspominał, po co mu ta krew?
– Absolutnie.
Fenton wpadł na pewien pomysł.
– Słuchaj, mógłbyś mi podać nazwisko tego pierwszego dawcy? Może Neil powiedział
mu, do czego potrzebuje krwi, zwłaszcza jeśli dawca przyszedł tutaj, do laboratorium, i trzeba
było z nim pogadać.
– Poczekaj.
Fenton nabazgrał adres na kartce, potem odłożył słuchawkę i przeczytał: panna Sandra
Murray. Fairview, Braidbank Avenue, Edinburgh.
Było już kwadrans po siódmej, kiedy Fenton zakończył dzienną serię badań krwi na
obecność ołowiu. W rezultacie musiał zmienić pierwotny plan i zrezygnować z powrotu do
domu przed jazdą do Fairview. Postanowił, że weźmie prysznic w laboratorium, zje obiad w
szpitalnej stołówce i pojedzie prosto na spotkanie z nieznajomą. Zadzwonił do Jenny, żeby
powiadomić ją, zanim wyjdzie do pracy, że nie wróci do domu o zwykłej porze. Zrozumiała,
że będzie siedział do późna w laboratorium, a Fenton nie wyprowadzał jej z błędu.
Prysznic odkaszlnął i ożył, tryskając fontanną wody. Fenton zaczekał przed kabiną, drżąc
z zimna, aż strumień osiągnie właściwą temperaturę. Termostat nie działał jak należy i zanim
się wyregulował, woda była albo za ciepła, albo za chłodna. W końcu Fenton musiał
zadowolić się letnim tuszem.
Namydlił ciało, próbując sobie przypomnieć, jak wyglądała ta Sandra Murray, którą
widział kiedyś z Neilem Munro, a której nazwisko teraz poznał.
Zakręcił wodę i wyszedł z kabiny, żeby się wytrzeć. Chwilę nasłuchiwał, czy deszcz na
dworze nie ustał. Z ciemnego nieba widniejącego za umywalnią nie dobiegał żaden dźwięk.
Nie padało, co należało uznać za niespodziewaną odmianę. Wiatr też zdawał się cichnąć, a to
już wydawało się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. A jednak było.
Fenton wyszedł z laboratorium i znalazł się w gęstej mgle.
Strumień światła z reflektora hondy odbijał się od wirujących w powietrzu białych
kłębów, przez co Fenton musiał znacznie zwolnić, podążając w stronę głównej drogi. Ocierał
plastikową osłonę na oczy bardziej ze złości niż z faktycznej potrzeby. Cholerna pogoda –
mruknął w duchu. Nawet edynburska aura wydawała się częścią jakiegoś spisku zawiązanego
przeciwko niemu. Mgła stawała się przeszkodą na drodze do Braidbank Avenue.
Wiedział z grubsza, że Braidbank Avenue to jedna z zamożnych, porośniętych drzewami
uliczek, rozciągających się u podnóży Braid Hills, wyruszył więc w tamtym kierunku –
najpierw powoli, a potem coraz szybciej, w miarę jak miasto zostawało w tyle, a mgła rzedła.
Skręcił z Comistom Road i wjechał w labirynt bocznych uliczek.
Kontrast między tą częścią Edynburga a ulicami Glasgow, gdzie spotkał się z panią
Lindsay, nie mógł być bardziej widoczny. Na Braidbank Avenue panowała niemal idealna
cisza, wyczuwało się aurę przyzwoitości i porządku. Bliźniacze szeregi wiktoriańskich
rezydencji stały na starannie wypielęgnowanych posesjach niczym opoki establishmentu.
Przypominały wartowników na straży królewskiego traktu, ciągnącego się przez ponad
dwieście metrów.
W tej okolicy nie trzeba było lękać się jakiegoś Scobie’go czy All’ego, nie rozlegały się
żadne krzyki i przekleństwa. Tu mieszkali ci, którym się w życiu powiodło; tutaj stały domy
ludzi, którzy osiągnęli sukces, dzięki pracy albo pochodzeniu, tu książeczki czekowe i pióra
zastępowały pięści i brzytwy: wystarczył jeden cichy telefon, żeby pozbyć się nieproszonego
gościa, wymagało to tylko odstawienia szklanki z ginem albo przerwania lektury Scottish
Field. Była to rozległa forteca, bez murów i bram, strzeżona akcentem i sposobem bycia jej
mieszkańców.
Ogrodzenie pyszniło się kutą w żelazie furtką, która skrzypnęła na zawiasach, kiedy
Fenton pchnął ją, wchodząc na teren posesji. Zamknął furtkę powoli, starając się zachować
ciszę, ale gdy się odwrócił, klamka wydała głośny, metaliczny dźwięk jego stopy zachrzęściły
na żwirze, więc od razu pomyślał, że pewnie każdy człowiek w promieniu trzech kilometrów
już wie o jego obecności, nie dostrzegł jednak w domu nawet najmniejszego ruchu. Nacisnął
wypolerowany, mosiężny dzwonek. Nie usłyszał sygnału, ale czekał, na wypadek gdyby
wewnątrz tej ciemnej świątyni cokolwiek się poruszyło. Miał już ponowić próbę... kiedy
miejsce, w którym stał, zalał nagle strumień światła, a ze środka dobiegł odgłos otwieranych
po kolei zaników.
– Tak? – w drzwiach pojawiła się sylwetka zwalistego mężczyzny.
– Czy mógłbym zamienić parę słów z panną Sandrą Murray? – spytał Fentón.
Nastąpiła chwila ciszy, jakby mężczyzna zastanawiał się, czy nie będzie to dla niego zbyt
dużym kłopotem, po czym stwierdził:
– Proszę wejść.
Fenton musiał zaczekać w holu, aż gospodarz zamknie drzwi na podwójne zamki i
łańcuchy. Następnie poszedł za nim do salonu, w którym paliło się łagodne, przyćmione
światło, i na jego prośbę usiadł.
Dostrzegał teraz, że mężczyzna jest jeszcze bardziej niezgrabny, niż mu się początkowo
wydawało. Był szeroki w pasie i wysoki, miał dobrze ponad sto osiemdziesiąt pięć
centymetrów wzrostu, co podkreślały wąskie, pochyłe ramiona. Robił wrażenie człowieka
niechlujnego, chociażby przez to, że dwurzędowa marynarka zapięta była na jeden, w dodatku
niewłaściwy guzik, a krawat nosił wyraźne ślady jajka. Na głowie miał wiecheć włosów,
sterczących na wszystkie strony. Przyglądał się Fentonowi przez okulary w drucianych
oprawkach, krzywo osadzone na nosie..
– W jakiej sprawie chce się pan widzieć z moją siostrą? – spytał.
– Wolałbym porozmawiać z panną Murray osobiście, jeśli pan pozwoli – odparł Fenton.
– Nie może pan – stwierdził Murray.
Fenton czekał na jakieś wyjaśnienie, ale rozmówca nie spieszył się. Wyglądało na to, że
Murray cieszy się jego zakłopotaniem.
– Czy jest niedysponowana? – spytał.
Użył tego słowa celowo. W takim domu nikt nie bywa po prostu chory; jego mieszkańcy
są zazwyczaj niedysponowani.
– Nie – odparł Murray. – Nie żyje.
Fenton był wstrząśnięty. Spodziewał się jakiejś błahej wymówki, jak grypa czy wieczorne
zajęcia, ale nie śmierci. Zauważył, że gospodarz obserwuje uważnie jego reakcje niczym
sowa. Przyszło mu do głowy, że Murray rozmyślnie wywołał u niego szok. Ogarniał go
rosnący niepokój.
– Przykro mi – stwierdził. Wahał się, czy powinien dopytywać o szczegóły.
Murray przejął jednak inicjatywę.
– Potrącił ją samochód – wyjaśnił. – Drań nie zdjął nogi z gazu.
– Straszne – odparł Fenton.
– Był pan przyjacielem Sandry?
Fenton wyjaśnił, że w ogóle jej nie znał. A widząc, że zdumiony gospodarz coraz wyżej
unosi brwi, podał powód swej wizyty.
– Jeszcze jeden! – warknął Murray, wlepiając w niego wzrok.
Fenton czuł się w obecności Murraya nieswojo, ale to, co właśnie usłyszał, stłumiło
wszelkie obawy.
– Jeszcze jeden? Nie rozumiem.
– Jest pan już drugą osobą z punktu krwiodawstwa, która się tu zjawia – dodał Murray. –
Nie rozmawiacie ze sobą w pracy, czy co?
Słowa te zaskoczyły Fentona. Dlaczego Steve Kelly nie wspomniał, że zamierza
odwiedzić Murraya? Przeprosił za najście, dodając, że nie ma bezpośredniego kontaktu z
punktem krwiodawstwa, ale że jest biochemikiem zatrudnionym w laboratorium, gdzie siostra
Murraya zechciała oddać krew, żeby dopomóc w badaniach naukowych.
– Ach tak, u doktora Munro. Sandra mówiła mi o tym.
Fenton poczuł dreszcz podniecenia.
– Co panu dokładnie powiedziała, panie Murray?
Murray podrapał się po niesfornych włosach i zmrużył oczy, próbując sobie przypomnieć,
czego się dowiedział od siostry.
– Chyba coś o nowym plastiku. Doktor Munro chciał przeprowadzić jakieś testy.
Fenton z trudem panował nad sobą.
– Nie wspomniała przypadkiem, co to były za testy?
– Z pewnością tak, ale niewiele z tego mogłem pojąć. To Sandra była w rodzinie
naukowcem. Ja jestem artystą. Nauka to dla mnie czarna magia.
– Rozumiem – oznajmił Fenton, tłumiąc frustrację i starając się zachować spokój. – Ale
czy naprawdę nie może pan sobie niczego przypomnieć?
Murray wpadł w głęboki trans. Fenton, zewnętrznie opanowany, czuł, jak huczy mu w
głowie. Mijały sekundy.
W końcu Murray spojrzał na Fentona kątem oka i westchnął głęboko.
– Obawiam się, że nie – stwierdził. – Pamiętam jednak, że były jakieś problemy z tym
plastikiem.
Fenton starał się ukryć rozczarowanie.
– Nieważne. Niech się pan tym nie przejmuje.
Fenton przewrócił się na ostatniej przeszkodzie, ale przynajmniej wiedział, że jest na
właściwym torze.
– Nie powinienem dłużej zawracać panu głowy, panie Murray, zwłaszcza że już niepokoił
pana jeden z moich kolegów.
– Mnie? – zdziwił się Murray. – Rozmawiał z moją siostrą.
Fenton znowu poczuł się zaskoczony.
– Myślałem, że zaglądał tu dzisiaj.
– Nie, to było trzy tygodnie temu.
Fenton uświadomił sobie, że zbyt szybko chciał zrezygnować. Początkowo uważał, że
Steve Kelly przyszedł do Murraya po ich rozmowie telefonicznej. Poza tym Kelly nie mógł
zjawić się tu przed trzema tygodniami, bo na pewno powiedziałby mu o tym. A zatem ktoś
inny z punktu krwiodawstwa odwiedził ten dom, lecz kto?
– Czy chodziło o jakieś problemy z krwią pana siostry? – spytał.
– Nie sądzę – odparł Murray, znów drapiąc się po głowie i robiąc jeszcze bardziej
zdumioną minę. – O ile sobie przypominam, chciał wiedzieć to samo, co pan...
Fenton dosłyszał nutkę oskarżenia w głosie rozmówcy i postanowił być ostrożniejszy.
– Obawiam się, że od śmierci doktora Munro w pewne sprawy zaczął wkradać się
bałagan.
Jeszcze raz przeprosił Murraya za kłopot i wstał.
– Może napije się pan przed wyjściem?
Fenton podziękował grzecznie; musiał siąść za kierownicą, a do tego jechać bardzo
uważnie, jeśli mgła miałaby się nadal utrzymać. Kiedy otworzył drzwi wejściowe, przekonał
się, że była wyjątkowo gęsta.
Fenton uznał, że kąpiel to najlepszy sposób, by się szybko rozgrzać. Wracał do domu w
żółwim tempie, dlatego przemarzł do szpiku kości. Teraz położył się wygodnie w wannie i co
jakiś czas sączył whisky ze szklanki, którą postawił na mydelniczce. Musiał przed nadejściem
ranka zastanowić się nad kilkoma sprawami. Przede wszystkim, dlaczego punkt
krwiodawstwa sprawdzał dawcę? Czy była to normalna praktyka, czy też chodziło o jakiś
szczególny powód w przypadku Sandry Murray? I dlaczego Steve Kelly nic mu nie
powiedział? Musiał chyba wiedzieć? Odpowiedzi na te pytania wydawały się jednak mniej
istotne, kiedy wziął pod uwagę to, czego dowiedział się od Murraya o zainteresowaniu Neila
Munro plastikiem.
Ujawnienie faktu, że Munro podejrzewał istnienie jakiegoś błędu w tym materiale, nie
tylko tłumaczyło jego zachowanie przed śmiercią, ale wskazywało też na potencjalny motyw,
jakim kierował się morderca. Ktoś nie chciał dopuścić do tego, żeby Munro przyjrzał się
plastikowi zbyt dokładnie; ktoś, kto musiał wiedzieć, że doktor zaczyna coś podejrzewać.
Osoba ta znajdowała się w tym czasie blisko Neila i oczywiście zależało jej na ukryciu
niepomyślnych informacji na temat nowego materiału.
Był tylko jeden kandydat. W wypełnionej parą łazience Fenton ujrzał nalaną twarz Nigela
Saxona. Tłumaczyło to również incydent w dygestorium. Widocznie Saxon obawiał się, że i
Fenton odkrył to, co Neil. Dlatego zastawił pułapkę z cyjankiem i kwasem, a potem wyszedł z
pracowni pod byle pozorem. Wprawdzie nie dał niczego po sobie poznać, kiedy wrócił z
narzędziami, ale to dowodziło tylko jego przebiegłości.
– Drań – szepnął Fenton, kiedy wszystko zaczęło się układać w jedną całość. Saxon i Neil
pracowali razem nad nowym analizatorem krwi. Jeśli Neil w ogóle powiedział komukolwiek
o swych wątpliwościach, to najprawdopodobniej właśnie Saxonowi. Być może umówili się,
że cała rzecz pozostanie między nimi, ponieważ Neil nie wiedział dokładnie, na czym polega
problem z plastikiem. Ale kiedy się upewnił, Saxon zabił go, żeby ukryć problem. Saxon
Medical, mając licencję na plastik, warte było miliony – tak przynajmniej określiła to prasa.
Fenton zacisnął palce na szklance, odzyskując poczucie rzeczywistości. Niczego nie mógł
udowodnić. Wciąż nie wiedział, co złego było z plastikiem. A obiektywnie rzecz biorąc, mógł
się jedynie powołać na słowa pewnego dziwaka z Braidbank, który mu powiedział, że
nieżyjący obecnie człowiek wyznał kiedyś jego siostrze, też już nieżyjącej, że według niego z
plastikiem jest coś nie tak. Jamieson byłby zachwycony.
Przyszło mu do głowy, że potwierdzenia swoich podejrzeń mógłby poszukać w punkcie
krwiodawstwa. Gdyby udało mu się porozmawiać z osobą, która odwiedziła Sandrę Murray,
być może dowiedziałby się z bezpośredniego źródła, o czym była mowa. A to by może
wystarczyło, żeby przekonać Jamiesona.
Głowę miał pełną tych wszystkich „być może”. Woda w wannie zdążyła już ostygnąć, a
szklanka świeciła pustkami. Wytarł się ręcznikiem i dolał sobie whisky. Miał wrażenie, że w
mieszkaniu cały czas jest zimno.
Jenny wróciła tuż przed ósmą rano. Stłumiła potężne ziewnięcie, wciąż ściskając klucze
w dłoni.
– Domyślam się, jak nad ranem czują się dziewczyny z ulicy... – Westchnęła. – Ale noc!
Fenton słuchał cierpliwie, gdy mu opowiadała o wszystkim, co wydarzyło się podczas
dyżuru. Kiedy skończyła, oznajmił:
– Wczoraj wieczorem odwiedziłem kogoś.
– Naprawdę? Kogo?
Postawił przed nią filiżankę kawy i zrelacjonował jej wizytę u Murraya, powtarzając
wszystko, czego się dowiedział. Jenny znieruchomiała, zaszokowana. Musiał ją wytrącić z
tego stanu.
– Nie rozumiesz? Neil też uważał, że z tym plastikiem coś jest nie w porządku.
– Ale co? – spytała Jenny.
Fenton przyznał, że jeszcze tego nie wie, ale dzięki wątpliwościom Neila nabrał
przekonania co do słuszności swoich podejrzeń i zrobił spory krok naprzód.
– No i znajdujemy motyw dla mordercy – dodał. – To właśnie łączy śmierć Neila z
innymi zgonami.
– Saxon!
– Saxon – zgodził się Fenton. – Współpracował ściśle z Neilem i za wszelką cenę chciał
uzyskać licencję. To musi być on.
Jenny nie mogła zaprzeczyć.
– Jeśli masz rację, cała sprawa jest absolutnie niewiarygodna – przyznała. – Ale wciąż nie
można wykluczyć, że się mylisz.
– Wiem, wiem – przytaknął i wstał, żeby nalać jeszcze kawy.
– Dlaczego Neil potrzebował tej Sandry Murray jako dawcy?
– Nie mam pojęcia.
– Zazwyczaj dobieracie ochotników ze swego zespołu, prawda?
– Przypuszczam, że potrzebował określonej grupy krwi – stwierdził Fenton niemal
bezwiednie, ale oboje od razu uświadomili sobie wagę tych słów. – Czyżby o to właśnie
chodziło? – zastanawiał się głośno. – Różne grupy krwi? Ludzie mający pewną grupę są
podatni, a inni nie?
Jenny pierwsza otrząsnęła się z wrażenia i sięgnęła do czarnej, skórzanej torby, którą
trzymała na kolanach. Wyjęła tekturową teczkę i podała ją Fentonowi.
– Prosiłeś o dane zmarłych dzieci. Udało mi się zdobyć tylko dokumenty Timothy
Watsona.
Fenton otworzył szybko teczkę i zaczął przesuwać palcem po stronie, aż znalazł to, czego
szukał: AB. Zatem chłopiec miał grupę krwi AB, stosunkowo rzadko spotykaną. Jeżeli Sandra
Murray miałaby taką samą, byłby na właściwym tropie.
Fenton omal nie przewrócił Iana Fergusona, kiedy wpadł do laboratorium i popędził po
schodach. Młody biochemik odwrócił głowę, spodziewając się przeprosin, ale spotkało go
rozczarowanie; Fenton zmierzał bezwzględnie do celu i po chwili zniknął w drzwiach swojej
pracowni.
Wkładając fartuch, zadzwonił do punktu krwiodawstwa i poprosił do telefonu Steve’a
Kelly’ego. Usłyszał go akurat wtedy, kiedy, usiłował wsunąć lewą rękę do rękawa, wciąż
trzymając słuchawką miedzy ramieniem a policzkiem.
– Witam. Jak ci poszło?
– Powiedz mi tylko jedno. Jaką grupę krwi miała Sandra Murray?
– Spokojnie, powoli
– To ważne.
– W porządku, jeden moment.
Czekając niecierpliwie na powrót Kelly’ego, Fenton bębnił palcami po biurku.
– Miała B plus.
Zaklął pod nosem.
– Zawsze jesteś taki miły rano? – spytał Kelly.
Fenton przeprosił rozmówcę i wyjaśnił, że właśnie diabli wzięli jego najnowszą teorię.
– Chcesz o tym pogadać?
– Kiedy indziej. Nie powiedziałeś mi, że ktoś od was przeprowadzał wywiad z Sandra
Murray.
– O czym ty mówisz?
Fenton powtórzył Kelly’emu to, co przekazał mu Murray.
– Niemożliwe – stwierdził Kelly.
– Hm, ciekawa sprawa.
– Murray musiał się chyba pomylić – ciągnął Kelly. – Nie obchodzi nas, po co komu
krew. W tym przypadku dostaliśmy z biochemii zapotrzebowanie na świeżą krew grupy B.
Załatwiliśmy wszystko jak należy, łącznie z papierkową robotą. Na tym się skończyło.
Fenton poczuł, że wszystko się w nim załamuje. Zaczął coś mówić, ale przygnębienie nie
pozwalało mu kontynuować rozmowy. Wykrzesał z siebie resztę energii, żeby podziękować
Kelly’emu za pomoc, po czym odłożył słuchawkę.
Znowu zaczęło padać. Wpatrując się w krople deszczu na szybie, Fenton stukał w biurko
ołówkiem i zmagał się z nowym pytaniem. Jeżeli z Sandra Murray nie rozmawiał nikt z
punktu krwiodawstwa, to w takim razie kto? Po chwili namysłu znalazł odpowiedź, która
wydawała się oczywista: zabójca Neila Munro. Musiał tam pójść, żeby się zorientować, ile
wiedziała, a kiedy się okazało, że bardzo dużo, zabił także ją. To wcale nie był wypadek.
Trudno było stawić czoło nowej ewentualności. Fenton zmagał się w myślach z tym, co
wiedział. Trzymał w ręku segment układanki, obracał nim na wszystkie strony, próbując go
odpowiednio dopasować. Błąd! Zabójca popełnił błąd. Murray mógł widzieć człowieka, który
odwiedził jego siostrę, udając pracownika punktu krwiodawstwa. Wówczas udałoby się go
zidentyfikować. Co więcej, jeśli opis Murraya pasowałby do Nigela Saxona, można by pójść
na policję i przygwoździć drania.
O jedenastej zadzwoniła Jenny, mówiąc, że nie może zasnąć; chciała za wszelką cenę
wiedzieć, czy coś się wyjaśniło z grupą krwi.
– Znowu pomyłka. Sandra Murray miała grupę B, nie AB.
Usłyszał pomruk niezadowolenia.
– Może jednak warto pójść tym tropem.
– Może – zgodził się bez przekonania Fenton. – Ale jest jeszcze coś...
– Co takiego?
– Sądzę, że Sandra Murray została zamordowana. I myślę, że Neil powiedział jej o
plastiku, a zabójca dowiedział się o tym. Jej śmierć wcale nie była przypadkowa. Zginęła tak
jak Neil.
Jenny milczała przez chwilę, a potem powiedziała cicho:
– Dziś wieczorem, Tom. Opowiesz mi dziś wieczorem.
Odłożyła słuchawkę.
Był trochę poirytowany zachowaniem Jenny, ale próbował je sobie wytłumaczyć.
Pracowała całą noc i nie spała, a poza tym miała trochę racji. Nie brakowało mu różnych
koncepcji; kłopot w tym, że jak na razie żadna nie okazała się słuszna.
Kiedy do pracowni wszedł Ian Ferguson, Fenton wciąż był pogrążony w myślach. Nie
słyszał, jak otwierają się drzwi, również z powodu bębniącego o szyby deszczu. Drgnął
przestraszony, słysząc głos młodszego kolegi. Ferguson przeprosił go i spytał:
– Wszystko w porządku? Kiedy przeleciałeś obok mnie na schodach, pomyślałem, że
stało się coś złego.
– To tylko śmierć... kolejnej teorii.
– Co masz na myśli?
– Szkoda gadać. Zdawało mi się, że odkryłem jakąś wadę w plastiku Saxona, coś, co
mogło mieć związek z grupami krwi pacjentów, ale najwidoczniej się myliłem.
– Skąd te podejrzenia? – spytał Ferguson.
– Mam kilka powodów. Neil Munro też uważał, że coś nie gra z plastikiem.
– Poważna sprawa. Rozmawiałeś z Tysonem?
– Zapewnił mnie, że wszystko jest okay.
– A kontaktowałeś się z Saxonami?
– Nie mam żadnych dowodów. Nic im nie mogę powiedzieć.
– Rozumiem – stwierdził Ferguson. – Ale jeśli istnieje jakiś problem, trzeba działać.
– Muszę się najpierw dowiedzieć, na czym polega wada tego tworzywa, zanim cokolwiek
będę mógł zrobić.
– Jestem gotów służyć ci pomocą.
Fenton podziękował i zapewnił, że w razie czego da znać. Poprosił jeszcze, żeby na razie
nikomu o niczym nie mówił.
Kiedy Ian Ferguson wyszedł, zaczął się zastanawiać, dlaczego nie potrafi nikomu zaufać.
Nie sposób było zaprzeczyć, że potrzebował teraz pomocy, gdyż jego możliwości kurczyły
się coraz bardziej. Powstawało tylko pytanie – z kim powinien porozmawiać? Na kim mógłby
polegać? Kusiło go, żeby powiedzieć wszystko Ianowi, ale fakt, że jego kolega rozważał
rezygnację z pracy w laboratorium, kiedy pojawiły się kłopoty, powstrzymał go od tego.
Potrzebował sprzymierzeńca bez takiej skazy na charakterze. Sprawa sama się rozwiązała
podczas lunchu, kiedy do laboratorium przyszedł Steve Kelly i zwalił się na krzesło, pytając:
„Masz ochotę na piwo?”.
Fenton pociągał łyk za łykiem ze szklanki, zdając sobie sprawę, że Kelly wciąż czeka.
Nie był jednak w stanie odprężyć się na tyle, żeby się wreszcie otworzyć.
– Wyglądasz na faceta, którego dręczy jakiś problem – zauważył Kelly.
– Czyżby?
– Jesteś tak nabuzowany, że lada moment eksplodujesz, jeśli dalej będziesz to w sobie
dusił. Pomyślałem, że może zechcesz o tym porozmawiać.
– Nie wiem, czy...
– W porządku, zapomnij, że cię zagadnąłem – Kelly skoncentrował się na swoim piwie.
Kiedy zapadło milczenie, Fenton zaczął rozmyślać o celowości dalszego uporu. Steve
Kelly to przecież dobry kompan: solidny, otwarty, prostolinijny. Miał co prawda słabość do
kobiet, ale w trudnych chwilach warto było mieć kogoś takiego po swojej stronie.
– W porządku – zaczął w końcu. – Jest pewna sprawa...
Usiedli w jednym z boksów. Nikt im nie przeszkadzał; pora lunchu dopiero się zbliżała.
Fenton opowiedział Kelly’emu o wszystkim. Pierwszy od tygodni blask słońca, słaby jeszcze
i zamglony, zajaśniał kolorami tęczy na oszronionych szybach i zatańczył na
zdeformowanych, mosiężnych blatach stolików.
– No i tak to wygląda – podsumował Fenton i pociągnął spory łyk piwa.
Kelly długo zastanawiał się nad tym, co usłyszał.
– Ale historia! – przyznał w końcu, potrząsając głową. – Nigdy bym nie pomyślał, że to
coś takiego. Będę z tobą szczery. Sądziłem, że może nie wychodzi ci z Jenny, ale nie to...
Jezu!
– Teraz wiesz.
– Kiedy znowu wybierasz się do Murraya?
– Dziś wieczorem.
– Chcesz mieć towarzystwo?
Fenton skinął głową.
9
Poruszające się miarowo wycieraczki na szybie forda capri Kelly’ego zgarniały mżawkę
niczym krowi ogon odganiający latem muchy.
– Mam nadzieję, panowie, że wieczór okaże się owocny – powiedziała Jenny, wysiadając
przy szpitalu.
– Postaramy się – odparł Kelly.
– Dobranoc, Jenny – pożegnał ją cicho Fenton, odpowiadając na spojrzenie, które było
przeznaczone wyłącznie dla niego.
– Uważajcie na siebie.
Ford zjechał z głównej drogi i Fenton zaczął prowadzić Kelly’ego po zalanych deszczem,
bocznych uliczkach.
– Jeśli ktoś pracuje w państwowej służbie zdrowia, nie mieszka w takiej okolicy –
skonstatował Kelly, patrząc na okazałe budowle.
Strumień światła reflektorów wyłowił z mroku elegancką damę w futrze, prowadzącą psa
na smyczy.
– To chyba była pudlica – skomentował Fenton, kiedy minęli kobietę.
– I to bardzo ładna – mruknął Kelly, który wcale nie miał na myśli psa.
– Zapomnij o tym – poradził Fenton. – Nie dałbyś rady jej wyżywić. Skręć w następną
ulicę, w lewo.
Kelly wjechał ostrożnie w Braidbank Avenue. Po chwili Fenton skierował go pod dom.
Kelly zgasił silnik; znowu noc wypełniła się aksamitną ciszą.
– Jak to rozgrywamy?
– Na wyczucie – odparł Fenton. – Idziemy.
Kelly pchnął furtkę. Fenton czekał na jęk zawiasów.
Nacisnęli niemy dzwonek i niebawem w drzwiach stanął Murray.
– Tak?
– To znowu ja, panie Murray. Tom Fenton. Byłem tu wczoraj wieczorem.
– Tak? – powtórzył Murray.
– Czy moglibyśmy jeszcze z panem porozmawiać?
Murray skrzywił się, dostrzegając w mroku Kelly’ego. Fenton przedstawił go. Kelly
wyciągnął dłoń, lecz Murray zignorował ten gest i odwrócił się.
– Wejdźcie – powiedział i zaprowadził ich do pokoju.
Kelly spiorunował Fentona wzrokiem, kiedy podążali za Murrayem, ale Fenton udał, że
tego nie widzi. Murray zajął fotel, w którym siedział wcześniej – sądząc po rozłożonej
książce i opróżnionej do połowy szklance – po czym wskazał obu mężczyznom miejsca
naprzeciwko, jakby przyszli na rozmowę kwalifikacyjną.
Fenton zauważył, że tym razem gospodarz zrezygnował z dwurzędowej marynarki na
rzecz zwyczajnego swetra, którego dostatecznie zawiły wzór wzbogacały wysuszone ziarenka
pomidora, a także krem, nieśmiertelne żółtko i jakaś nie do zidentyfikowania, zielona
substancja. Wydawało się, że Murray trwa w stanie permanentnego ożywienia; cały czas
gmerał w kieszeniach, chociaż wcale się nie zanosiło, żeby miał znaleźć to, czego szukał.
Fenton odczekał kilka chwil, po czym chrząknął, żeby przyciągnąć uwagę Murraya.
Przeszukiwanie zakamarków spodni ustało, a ich właściciel zaczął przyglądać się Fentonowi,
nie mrugając w ogóle oczami. Czekał na wyjaśnienia.
– Interesuje nas człowiek, który odwiedził pana siostrę, panie Murray. Czy na pewno
powiedział, że jest z punktu krwiodawstwa?
– Tak – zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź.
– A zatem widział go pan? – spytał Fenton.
– Tak.
– Proszę go opisać, dobrze?
Nastąpiła dramatyczna pauza, po czym Murray spytał:
– Dlaczego?
– Wiem, że to może zabrzmi dziwnie, ale pracownicy punktu krwiodawstwa utrzymują,
że żaden z nich nie odwiedzał pańskiej siostry.
Nastąpiła kolejna przerwa; w końcu Murray uznał, że najlepiej będzie odpowiedzieć po
prostu na pytanie.
– Średniego wzrostu, szczupły, jasnowłosy, pod trzydziestkę.
Fenton po raz kolejny doznał straszliwego rozczarowania, gdyż Nigel Saxon w ogóle nie
pasował do tego wizerunku. Nawet w oczach kochającej matki wyglądałby inaczej. Miał
wrażenie, że pech prześladuje go z bezbłędną precyzją.
Teraz Kelly podjął rozmowę z Murrayem, a Fenton zaczął rozmyślać, jak dopasować
nowy fragment do całej układanki. Po chwili uświadomił sobie, że Kelly pyta o jasnowłosego
mężczyznę.
– Czy mógłby pan powiedzieć nam o nim coś więcej, panie Murray?
– Nosił spinkę przy krawacie.
– Spinkę?
– Miała kształt małego żołędzia.
– A zatem? – spytał Fenton.
– Z żołędzi wyrastają wielkie dęby – stwierdził Kelly.
– Zgadza się.
– Klub Kawalerów – zauważył Fenton.
– To wszystko może być tylko przypuszczeniem – wtrącił Murray. – Ale warto mieć je na
uwadze.
Fenton nie mógł zaprzeczyć.
Murray podniósł się ze swojego miejsca i sięgnął po kryształową karafkę stojącą na
srebrnej tacy z trunkami. Bez słowa przygotował trzy szklanki whisky, po czym poczęstował
gości. Starannie usadowił się w fotelu, poprawił okulary na nosie i rzekł:
– A teraz powiedzcie mi, o co chodzi.
Słowa te zabrzmiały nie jak prośba, lecz jak polecenie.
Fenton spostrzegł, że wzrok Murraya stał się surowy i przenikliwy. Ukazuje się
prawdziwa twarz – pomyślał. Nie był tym zaskoczony, gdyż wcześniej już doszedł do
wniosku, że Murray nie był tylko nieporadnym ekscentrykiem, na jakiego wyglądał. Żeby
zamieszkać w takiej dzielnicy, nie wystarczy być klownem.
Kelly spojrzał wymownie na kolegę, dając mu do zrozumienia, że to on powinien
odpowiedzieć na pytanie. Fenton wyjaśnił, że sami nie są pewni, co się dzieje, ale
podejrzewają, że człowiek, który odwiedził siostrę Murraya jest w jakiś sposób zamieszany w
sprawę zgonów w szpitalu.
Murray popatrzył na Fentona jak sowa na swój posiłek.
– Sugeruje pan, że śmierć mojej siostry nie była przypadkowa? – spytał powoli cichym
głosem.
Fenton poruszył się niespokojnie.
– Możliwe.
– Policja o tym wie?
– Na razie opieramy się na swoich kalkulacjach – odparł Fenton. – Jeżeli będziemy mieli
coś więcej, niezwłocznie powiadomimy policję.
– To znaczy, że nie dostali od was żadnej informacji – stwierdził Murray.
– Jeszcze nie.
– Morderstwo to nie zabawa dla amatorów, panie Fenton.
– Zdajemy sobie z tego sprawę. W tym wypadku uważam jednak, że profesjonalistom
przyda się każda pomoc.
Murray skinął nieznacznie głową.
– Chcę być informowany o waszych postępach, zwłaszcza jeśli będą dotyczyły mojej
siostry.
– Oczywiście.
– Niesamowity gość – stwierdził Kelly, kiedy szli do furtki.
– Odpowiednie określenie – przyznał Fenton. Był zadowolony, że opuścili już ten dom. –
Opowiedz mi o Klubie Kawalerów. A może i ty jesteś jego członkiem?
– Nie byłem nawet skautem – odparł Kelly już w samochodzie. Zerknął w bok i ruszył
spod krawężnika. – Niewiele wiem, ale i to w zupełności mi wystarcza, żeby ich nie lubić. –
Rozpędzał forda, zmieniając kolejno biegi. – Podobno zaczynali w mieście jako klub dla
homoseksualistów.
– Nie ma w tym nic niezwykłego – zauważył Fenton.
– Ale ten klub przekształcił się w jakiś inny twór, znacznie większy.
– Co masz na myśli?
Kelly zwolnił przed światłami.
– Trudno to dokładnie określić. W każdym społeczeństwie istnieje pewna grupa ludzi,
która stawia się ponad resztą, i to pod każdym względem. Nie chodzi o kwestie prawne; mam
na myśli moralność i zwyczaje społeczne.
– Od razu przychodzą mi do głowy osiemnastowieczne kluby libertynów i markiz de
Sade.
– Właśnie.
– I rzecz się dzieje w Edynburgu? Mówisz poważnie?
– Obawiam się, że tak – odparł Kelly z nietypową dla siebie powagą.
– To tylko grupa dziwaków. Po prostu znak czasu.
– Myślę, że idzie o coś więcej – stwierdził Kelly. – Oni mają władzę.
Światła na skrzyżowaniu zmieniły się na zielone i Kelly ruszył do przodu.
– Jakim cudem trzymają stery? – spytał z niedowierzaniem Fenton.
– Decyduje o tym liczebność i status członków.
– Wszędzie można spotkać stukniętych osobników, ale czy dzięki temu stają się potężni?
– Zależy, kim są.
Fenton wciąż kręcił głową.
– W porządku, trafia się od czasu do czasu jakiś sędzia, który lubi dawać uczennicom
klapsa na gołą pupę. Ale przez to staje się słaby, nie zyskuje na sile.
– Tylko wtedy, gdy pozostaje w zdecydowanej mniejszości. Wystarczy, że pojawi się
dostatecznie dużo sędziów mających taki sam gust, a sytuacja uczennic od razu się pogorszy.
– Mówisz poważnie, prawda?
Kelly znów zatrzymał się na światłach. Odwrócił się do Fentona.
– Pozwól, że opowiem ci pewną historię. Kiedy klub zaczął funkcjonować, miejscowi
chuligani postanowili stanąć z nim do zawodów. Przeliczyli się. Kawalerowie okazali się
specjalistami od przemocy i zadawania bólu. W tej konkurencji chuligani zajęli drugie
miejsce, czyli ostatnie. Jeden z opryszków skończył w szpitalu dla wariatów, zostając tam na
zawsze. Inni byli zbyt przerażeni, żeby wygadać, co z nimi wyprawiano, więc nikt nie wniósł
oskarżenia.
– Jezu.
– Jezus z pewności nie jest członkiem tego klubu.
Zatrzymali się przed domem Fentona.
– Co teraz? – spytał Kelly.
– Napijemy się – odparł Fenton, unikając odpowiedzi.
Z jednego drinka zrobiło się kilka i w końcu zadzwoniła żona Kelly’ego z pytaniem, czy
jej mąż tam jest. Fenton odparł, że tak, i spytał, czy chce z nim rozmawiać.
– Nie, nie – odparła Mary Kelly. – Dopóki jest z tobą, Tom – dodała, dając jasno do
zrozumienia, co ma myśli.
Fenton wrócił do pokoju na chwiejnych nogach.
– Dzwoniła Mary, żeby sprawdzić, czy nie pieprzysz jakiejś pielęgniarki – stwierdził bez
ogródek. Najwyraźniej jego takt utonął w powodzi alkoholu.
– Miała powody – przyznał Kelly.
– Jasna sprawa – stwierdził Fenton, napełniając szklanki.
– Cholera, Tom, trudno się powstrzymać, kiedy wkoło tyle cipek.
– Kłopot z tobą, stary, polega na tym – zauważył Fenton, pochylając się w fotelu – że
trudno ci się powstrzymać choćby na chwilę.
Pieprzny żart, przyprawiony alkoholem, wywołał salwę kaszlu i śmiechu.
– Steve wciąż tu jest? – spytała Jenny, kiedy wróciła nad ranem. – Widziałam na ulicy
jego samochód.
– Nie, wrócił do domu na piechotę – odparł Fenton zakłopotany.
– Rozumiem.
Udawał, że nie ma kaca, a Jenny udawała, że o niczym nie wie. Kiedy robiła kawę,
opowiadał jej o wizycie u Murraya.
– Ale jeśli nie był u niego Nigel Saxon, to w takim razie kto? – spytała.
Fenton wzruszył ramionami i przyznał, że nie ma zielonego pojęcia, ale powiedział Jenny
o spince do krawata, którą zauważył Murray.
– A więc istnieje związek z Nigelem.
– Przez ten cholerny klub. To dziwne. Saxon jakoś mi do tego nie pasuje.
– Nie zgadzam się – zaprzeczyła Jenny. – Znam dobrze ten typ twardziela, za jakiego
Saxon próbuje uchodzić – piwo i rugby, ale w tym właśnie cały problem: za bardzo się stara.
Kobiety wyczuwają takie rzeczy. Zresztą nie ma sensu o tym mówić, skoro ktoś inny był u
Murraya.
– Prawda – stwierdził Fenton, wciąż zastanawiając się nad rolą Saxona. – A może wysłał
tam swojego przyjaciela?
Jenny już otwierała usta, żeby go o coś zapytać, ale Fenton uprzedził ją.
– Nie pytaj, co zamierzam teraz zrobić. Nie wiem. – Pocałował ją lekko w policzek. –
Śpij dobrze.
Zanim wybiła jedenasta, Fenton już widział, że dzień nie zapowiada się najlepiej. Mary
Tyler miała zwolnienie lekarskie, a poza tym oprócz zwykłych obowiązków i „testów
ołowiowych”, należało prowadzić biochemiczny monitoring pacjenta zakwalifikowanego do
operacji wszczepienia bypassu. Fenton, jako będący na dyżurze starszy pracownik
laboratorium, był za to odpowiedzialny.
Miał już za sobą szóstą z rzędu godzinę nieprzerwanej pracy, kiedy do pokoju wkroczył
Ian Ferguson i zaproponował, że zastąpi go przez jakieś pół godziny.
– Przecież ty też masz robotę – zaprotestował Fenton.
– Rutyna. Zostanę trochę dłużej wieczorem i dokończę, co trzeba.
Fenton był mu wdzięczny. Poszedł do stołówki, żeby coś zjeść, i wrócił po dwudziestu
minutach.
– Czuję się zobowiązany – podziękował Fergusonowi.
– Nieważne – odparł Ian, a wstając dorzucił: – Chciałem cię spytać już wczoraj...
Dowiedziałeś się, do czego potrzebna była Neilowi Munro ta krew?
– Jeszcze nie, ale chyba jestem na właściwym tropie.
– Naprawdę?
– Używał jej do testów związanych z plastikiem Saxona.
– Jeśli Neil przeprowadzał w tajemnicy jakieś badania krwi, to może stosował przy okazji
antykoagulanty – zasugerował Ferguson.
– Najprawdopodobniej.
– Myślisz, że dlatego został zamordowany?
– Tak.
– Uważam, że koniecznie powinieneś powiedzieć o tym policji.
– Jeszcze nie teraz – odparł Fenton. – Potrzebuję konkretnych dowodów.
Czekając na autobus, Jenny kuliła się przed drzwiami niewielkiego sklepu, zamkniętego
już na cztery spusty. Wejście do sklepiku znajdowało się we wnęce, wychylała się więc co
chwila, żeby nie przegapić autobusu, narażając się tym samym na uderzenia wiatru i deszczu.
Wtulała głowę w ramiona i wpatrywała się w ulicę zmrużonymi oczami. Czekała na
przystanku znacznie dłużej niż zwykle i czuła coraz większe zniecierpliwienie, przeliczając
bez końca monety w kieszeni płaszcza.
Wreszcie spostrzegła z ulgą, że z deszczu wynurza się kadłub piętrusa. Pojazd błyskał
światłami reflektorów i wzbijał w górę fontanny wody. Jenny pomachała ręką i cofnęła się
przezornie, kiedy podjeżdżał wzdłuż zalanego rynsztoka. Kierowca dostrzegł jej pielęgniarski
uniform i spytał:
– Znowu do roboty, co?
– Niestety.
– W jakim szpitalu pani pracuje?
– Księżniczka Mary.
– Nie zazdroszczę.
Jenny wzięła bilet i przeszła na tył autobusu. Słowa kierowcy zaniepokoiły ją, więc
zaczęła się nad nimi zastanawiać. Pracowała w dobrym szpitalu, który pomimo przestarzałego
sprzętu i braku pieniędzy był jednym z najlepszych na świecie. A jednak w oczach ludzi
uchodził teraz za obiekt, w którym zagnieździł się morderca, za miejsce, którego należy się
obawiać. Wprawdzie skrytobójca był ostatnio mniej aktywny, ale policja nadal nie mogła go
schwytać.
Wyglądając przez okno i próbując dojrzeć cokolwiek, zastanawiała się nad hipotezą
Fentona. Uświadomiła sobie, że głęboko w nią wierzy. Tom miał z pewnością rację.
Wydawało się mało prawdopodobne, żeby po szpitalnych korytarzach krążył niebezpieczny
psychopata.
Jenny wysiadła, a autobus pojechał dalej, zalewając chodnik falą brudnej wody. Omijała
uważnie czarne kałuże, ale po chwili stwierdziła, że i tak niewiele to zmienia. Resztę drogi
pokonała w przemoczonych butach. Kiedy weszła do przebieralni pielęgniarek i stanęła w
progu, ociekająca wodą, z włosami przylepionymi do twarzy, rozległ się chóralny śmiech
koleżanek.
Osuszyła się i ogrzała, a potem poszła na oddział. Deszcz chłostał szyby wysokich okien,
po których tańczyły nocne cienie. Zaczęła nucić „Za tych, co na morzu”.
– Dobry wieczór, pielęgniarko Buchan – przywitała ją w dyżurce wysoka kobieta o
surowym wyglądzie.
– Dobry wieczór, siostro.
– Dwadzieścia troje, w tym troje nowych – poinformowała siostra przełożona, wręczając
Jenny listę pacjentów. – Zwróć na nich uwagę.
– Oczywiście – odparła Jenny.
Zaczęła przeglądać wykaz. Dwoje dzieci przyjęto właśnie na oddział, jedno dziecko
zostało przeniesione z chirurgii. Przewróciła kartkę, żeby zapoznać się ze stanem ostatniego
pacjenta. Przeczytała: Callum Moir, silne bóle brzucha, laparotomia zwiadowcza, niedrożność
odźwiernikowa stwierdzona i usunięta.
– Śpi – wyjaśniła siostra.
– A ci nowi? – spytała Jenny.
– Jeden zasnął, a u drugiego masz syndrom pierwszej nocy; wiesz, co robić.
Jenny skinęła głową i podpisała kartę dyżuru.
– Dobranoc.
– Dobranoc, siostro.
Jenny od razu zaczęła obchód. Pomachała ręką do siedzącej na końcu korytarza starszej
pielęgniarki na nocnej zmianie, żeby dać jej znać o swojej obecności. Większość dzieci już
spała, ale Jenny przystawała tu i ówdzie, żeby otulić rękę lub nóżkę wystającą spod kołdry.
Dostrzegła parę wystraszonych oczu, tkwiących pod baldachimem z koca. Rozpoznała
symptomy napięcia nerwowego, charakterystycznego dla pierwszej nocy spędzanej w
szpitalu. Gdyby z jej ust padło choć jedno słowo współczucia, te małe, szeroko otwarte oczy
wypełniłyby się natychmiast łzami.
– Ach, świetnie, że nie śpisz – zagadnęła. – Potrzebuję pomocnika. Co ty na to?
Strach na twarzy chłopca ustąpił miejsca zdziwieniu. Najwidoczniej spodziewał się
czegoś innego – przede wszystkim pociechy; myślał nawet, że pielęgniarka będzie mu
dodawać odwagi albo nawet zbeszta łagodnie, ale że zostanie poproszony o pomoc? Kiedy
opuścił nogi na podłogę i włożył kapcie, nadal na jego twarzy malowało się zdumienie.
– Dobrze, a teraz chodź ze mną.
Dreptał posłusznie za Jenny, dopóki się nie zatrzymała, wskazując na kartę zawieszoną w
nogach łóżka.
– Chcę, żebyś odczytywał nazwiska, kiedy będziemy podchodzić do łóżek. Zgoda?
Skinął głową.
– A więc?
– An-gus Ca-me-ron.
– Sprawdzony – stwierdziła oficjalnym tonem Jenny i ruszyła dalej. Po trzech kolejnych
nazwiskach wszelkie myśli o domu i rodzinie wywietrzały chłopcu z głowy; spodobała mu się
rola asystenta pielęgniarki Buchan. W końcu wdrapał się senny na swoje łóżko.
Dziecko będące po operacji spało cicho w osobnym pokoju. Jenny położyła mu delikatnie
dłoń na czole i stwierdziła, że nie ma gorączki. Sprawdziła kartę chłopca: żadnych leków czy
szczególnych zaleceń. Potrzebował tylko krzepiącego snu. Wyszła z sali na palcach i
zamknęła za sobą drzwi, nieumyślnie odrobinę za głośno. Zerknęła przez szybę. Chłopiec się
nie poruszył.
Nadeszła północ i Jenny pomyślała z optymizmem, że jest szansa na spokojną noc.
Powiedziała nawet o tym młodszej pielęgniarce, kiedy naruszając regulamin popijały kawę w
dyżurce przy akompaniamencie deszczu padającego wciąż za oknem.
– Brrr! Cieszę się, że nie muszę być teraz na dworze – stwierdziła dziewczyna, zaciągając
szczelnie zasłony i starając się zlikwidować widniejącą pośrodku uporczywą szparę.
– Niech Bóg ma w opiece biednych żeglarzy – powiedziała Jenny.
– Tak samo mawiała moja matka.
– Moja też.
– Myślisz, że on gdzieś tam jest?
– Kto?
– Morderca, oczywiście.
– Nie mówmy o tym.
– Och, przepraszam, zapomniałam...
– W porządku.
O pierwszej zadzwonił telefon.
– Tak było dobrze. – Czułam, że ta cisza nie może trwać wiecznie – stwierdziła
pielęgniarka.
– Oddział dziesiąty, mówi pielęgniarka Buchan... Tak... tak... rozumiem. – Jenny odłożyła
słuchawkę i powiedziała: – Przyjęcie za dziesięć minut, siedmioletnia dziewczynka, oparzenia
obu nóg, pękła butelka z gorącą wodą.
– Biedny dzieciak.
– Przygotuj trójkę, dobrze? – poprosiła Jenny. – Ja się zajmę resztą.
Idąc po opatrunki jałowe, Jenny zatrzymała się na moment i spojrzała przez oszklone
drzwi na zoperowanego chłopca. Wciąż spał spokojnie; prawa ręka spoczywała na pościeli,
palce były zaciśnięte na brzegu łóżka.
Dobiegający z dali sygnał karetki pogotowia obwieścił przybycie nowego pacjenta.
Wkrótce zjawiła się dyżurująca lekarka. Usłyszała modulowany ton klaksonu, siedząc w
swoim gabinecie.
– Zdaje się, że to coś poważnego – stwierdziła.
– Oparzenia zawsze są poważne – odparła Jenny.
Młodsza pielęgniarka otworzyła drzwi oddziału, żeby umożliwić wjazd noszy na kółkach,
toczonych w asyście sanitariuszy, rodziców i policjantów. Na znak, przekazany przez Jenny
wymownym spojrzeniem, dziewczyna odsunęła rodziców taktownie na bok i zaprowadziła do
pokoju, żeby poczęstować ich herbatą i wyrazić współczucie.
Jenny asystowała przy zdejmowaniu prowizorycznych opatrunków, spod których
wyłoniło się żywe ciało.
– Matka kładła jej do łóżka butelkę z wrzątkiem – wyjaśnił szeptem jeden z sanitariuszy.
– Zanosi się na rozległe przeszczepy – zauważyła lekarka. – Przeniesiemy ją na inny
oddział, kiedy jej stan trochę się ustabilizuje, ale jak wyjdzie z szoku, będzie odczuwać ból.
Coś jej przepiszę. – Spojrzała na Jenny. – Dziecko wymaga szczególnej opieki...
W godzinie później na oddziale zapanowała cisza. Dziewczynka dostała środek
uspokajający i została umieszczona w izolatce pod opieką pielęgniarki, którą przysłano
specjalnie dla niej, policjant sporządził notatkę służbową, a sanitariusze z karetki udali się do
swojej dyżurki. Rodzice, przytłoczeni wyrzutami sumienia, odjechali do domu, żeby spędzić
w nim resztę nocy.
O trzeciej nad ranem Jenny znowu zrobiła obchód, przesuwając się bezszelestnie między
kojcami i łóżeczkami zalanymi przyćmionym blaskiem nocnych lamp. Wszędzie panował
spokój. Otworzyła drzwi sali, w której leżał chłopiec po operacji, i stwierdziła, że śpi. W
ogóle nie zmienił pozycji. Zamknęła drzwi, ale uderzyło ją nagle, że nawet nie drgnął. Nie był
przecież nieprzytomny, a podczas snu każdy się bezwiednie porusza.
Miała złe przeczucie, wchodząc z powrotem do salki i zbliżając się do chłopca. Położyła
mu dłoń na czole. Było zimne, lodowate. Usłyszała jakiś cichy dźwięk przy podłodze, jakby
rozlewała się na niej woda z przewróconej szklanki, ale wiedziała, że to coś innego. Spojrzała
w dół i zobaczyła wyciekający spod koca strumień krwi, który rozbryzgiwał się na jej butach.
Ugięły się pod nią nogi. Zsunęła powoli kołdrę, odsłaniając morze szkarłatu.
Jenny położyła głowę na ramieniu Fentona i próbowała znaleźć ukojenie w jego
objęciach.
– To było straszne – mówiła cicho. – Po prostu wykrwawił się na śmierć. Gdybym
zajrzała do niego wcześniej...
– Nie obwiniaj się – szepnął Fenton. – Nic nie mogłaś zrobić.
– Mówiłeś, że będzie następna ofiara – przypomniała.
Fenton przytaknął głową.
– I jeszcze coś – powiedziała Jenny. – Chłopiec miał grupę krwi AB, tak jak Watson.
Fenton nie dowierzał własnym uszom. Odsunął się od Jenny.
– To zbyt dużo jak na zwykły zbieg okoliczności – stwierdził. – AB nie zdarza się często.
– Sprawdziłeś u innych?
Fenton zaprzeczył powolnym ruchem głowy.
– Kiedy okazało się, że Sandra Murray ma grupę B, doszedłem do wniosku, że jesteśmy
na niewłaściwym tropie. – Przerwał, uderzony nagłą myślą. – Jeśli cała sprawa ma związek z
grupami krwi, łatwiej będzie zrozumieć zapiski w notatniku Neila Munro.
Fenton czuł rosnące podekscytowanie, w miarę jak litery i liczby zapisane przez zmarłego
kolegę zaczęły nabierać sensu. CT nie oznaczało Charlesa Tysona, lecz „clotting time” – czas
krzepnięcia. Cyfry w kolumnach ilustrowały czas, w jakim próbki świeżej krwi krzepły w
obecności plastiku Saxona. Literę O należało odczytać jako cyfrę „0”, a wtedy od razu
dostrzegało się widniejące obok zestawienie liczb odpowiadającym normom czasowym
krzepnięcia ludzkiej krwi. Oddzielne kolumny były po prostu odzwierciedleniem kolejnych
testów tej samej próbki krwi grupy 0. Fenton znalazł analogiczne zapisy przy literze „A” i
wywnioskował, podobnie jak wcześniej Munro, że nie było żadnego problemu z krwią grupy
A lub 0, którą miała większość populacji.
Przy literze B widniała tylko jedna adnotacja, do której dodano inicjały SM. Neil posłużył
się najwidoczniej krwią Sandry Munro, żeby przetestować zachowanie grupy B w obecności
plastiku Saxona. Mógł pobrać krew grupy 0 i A od pracowników laboratorium, ale o grupę B
musiał poprosić punkt krwiodawstwa. Liczby dotyczące czasu krzepnięcia krwi Sandry
Murray, choć bliskie przekroczenia górnej granicy normy, oznaczały standardowy wynik. Pod
spodem Munro postawił trzy kropki, a potem napisał litery AB.
Munro doszedł do wniosku, że plastik działa niekorzystnie na ludzi mających grupę krwi
AB, co mogło dotyczyć około trzech procent populacji. Dlatego właśnie poprosił punkt
krwiodawstwa o jeszcze jednego dawcę; chciał zweryfikować wnioski końcowe.
Fenton podniósł słuchawkę i zadzwonił do Steve’a Kelly’ego, aby przekazać mu
szczegóły ostatnich ustaleń Neila Munro. Kelly ze swej strony powiedział mu to, czego był
już pewien: Munro prosił o krew grupy AB.
Fenton zinterpretował prawidłowo wszystkie zapiski z notatnika Munro oprócz liczb
umieszczonych na pierwszej stronie. Ostatecznie uznał, że mogą się odnosić do numerów
laboratoryjnych nadawanych rutynowo poszczególnym próbkom. Zszedł na dół do biura,
żeby przejrzeć kartoteki, i rzeczywiście znalazł próbkę krwi oznaczoną w notatniku Munro
pięciocyfrową liczbą. Pochodziła od pacjenta o nazwisku Moran i – jak się okazało –
wykazywała normalne właściwości podczas wszystkich testów.
Nie mogąc dopatrzeć się niczego niezwykłego w normalnej analizie krwi, Fenton ruszył z
powrotem na górę. Nagłe przystanął na pierwszym podeście, gdyż przypomniał sobie, gdzie
zetknął się z nazwiskiem Moran. Tak nazywał się pacjent, którego krwi nie udało się
przetestować w analizatorze Saxona. Niepowodzenie przypisano temu, że próbka nadeszła w
niewłaściwym pojemniku, ale gdy poddano ją potem badaniom w normalnym analizatorze,
wyniki wyszły bez zarzutu. A więc istota problemu tkwiła w plastiku Saxona, nie we krwi, i
Neil Munro musiał to sobie uświadomić. Od tego zaczęło się jego śledztwo...
Fenton zajrzał do archiwum i upewnił się, że pacjent o nazwisku Moran miał grupę krwi
AB. Podobnie jak Susan Daniels. Zadzwonił do działu ewidencji okulistyki i uzyskał
potwierdzenie, że Jamie Buchan miał tę samą grupę krwi.
Konkluzja była oczywista: plastik wyprodukowany przez Saxona zabijał ludzi z grupą
krwi AB. Niszczył mechanizm jej krzepnięcia. Susan Daniels stykała się bezustannie z
nowym tworzywem poprzez probierze do analizatora krwi Saxona, testując urządzenie.
Pacjenci cały czas nosili na ręku opaski identyfikacyjne, tak jak Jamie Buchan, któremu Jenny
dała kilka z nich do zabawy. Salowa też miała każdego dnia kontakt z wyrobami Saxona.
Wyglądało na to, że w dniu, w którym Neil Mumo zrozumiał, na czym polega problem z
krwią grupy AB, powiedział o tym Saxonowi i natychmiast udał się do sterylizatorni, żeby
usunąć stamtąd wszystkie wyroby z niebezpiecznego plastiku. Saxon poszedł za nim, po
czym wepchnął go do autoklawu, zanim Munro zdążył poinformować kogokolwiek o swoim
odkryciu.
Fenton był pewien, że zrobił to Saxon, gdyż Neil nic nie powiedział żadnemu z
pracowników laboratorium, musiał zatem pójść prosto do siostry Kincaid, kiedy tylko się
zorientował, w czym rzecz. Saxon nie miał czasu na szukanie kogoś, kto wykonałby za niego
brudną robotę. Nie pozostało mu nic innego, jak samemu się nią zająć. A teraz powinien za
wszystko zapłacić – gdyby tylko Fenton miał okazję go przycisnąć.
10
Tyson wyszedł z laboratorium na jakieś spotkanie, więc Fenton na własną
odpowiedzialność zadzwonił do szefa szpitala, Jamesa Doddsa. Sekretarka, mówiąca
przesadnie starannym akcentem, poprosiła go, żeby poczekał, sama zaś poszła „sprawdzić,
czy pan Dodds jest osiągalny”.
– Mówi Dodds.
– Fenton, laboratorium biochemiczne. Być może trudno panu będzie w to uwierzyć, ale...
Miał rację: Dodds ledwie to wszystko przełknął. Wyraził swoje zdumienie, jąkając się i
prychając do słuchawki.
– Musi pan natychmiast wycofać wszystkie produkty Saxona – skonkludował Fenton.
– Ale czy jest pan absolutnie pewien? – próbował oponować Dodds.
– Absolutnie. Nie ma w szpitalu żadnego szaleńca; to plastik.
– A śmierć doktora Munro?
– Porozmawiam o tym z policją – oświadczył Fenton – ale teraz najważniejsze jest, żeby
personel nie korzystał z produktu wykonanego z plastiku Saxona.
– Oczywiście, oczywiście – mruczał Dodds. – Bezzwłocznie.
Wycofano z użytku wszelkie wyroby Saxon Medical. Nie nastręczało to jakichkolwiek
trudności, gdyż zapasy szpitalne były raczej skromne; darowizna zdążyła się już skurczyć do
rozmiarów kilkutygodniowej rezerwy. Zamierzano złożyć większe zamówienie, gdy produkt
stanie się dostępny na rynku, ale teraz z pewnością to już nie nastąpi.
Fenton czekał niecierpliwie na powrót Tysona. Odczuwał potrzebę moralnego wsparcia.
Przez ostatnie dwie godziny, od chwili rozmowy z Doddsem, nie robił nic innego, tylko
podnosił słuchawkę i rozmawiał przez telefon z ludźmi, którzy domagali się szczegółów. Czuł
się jak kalif Bagdadu, który ma zły dzień, choć nie posiadał władzy pozwalającej ścinać
głowy zbyt natarczywym petentom. Jeśli jeszcze jedna osoba zapyta go, czy jest „absolutnie
pewien”...
– Ale czy jest pan absolutnie pewien? – spytał inspektor Jamieson, wzbudzając irytację
Fentona.
– Tak, jestem – odparł przez zaciśnięte żaby. Żeby jednak zdobyć ostateczny dowód,
zrobię jeszcze jeden test. Poprosiłem punkt krwiodawstwa o dostarczenie krwi grupy AB.
– Kto ją przyniesie? – zainteresował się Jamieson.
– Jej posiadacz. To musi być świeża krew. Dawca sam się tu zjawi.
Jamieson zaproponował, że wyśle po niego radiowóz, więc Fenton podał mu numer
Kelly’ego. Inspektor przekazał go sierżantowi.
– Dopilnujcie tego. – Podszedł do okna i popatrzył na szary świat za szybą. – Mamy więc
plastikowego mordercę – orzekł, wciąż stojąc plecami do Fentona.
– Na to wygląda.
Fenton wyczuwał niezadowolenie Jamiesona i doskonale je rozumiał. Policjant ścigał nie
istniejącego zabójcę, więc nie mógł liczyć na splendor. W prasie, zamiast wywiadów, kolejny
przykład nieporadności policji. Ale pozostawała jeszcze sprawa śmierci Munro. Fenton miał
wrażenie, że czyta w myślach Jamiesona.
– Zakładam, że ma pan jakiś pogląd na temat śmierci Munro? – spytał inspektor.
– Chyba wiem, dlaczego został zamordowany i przez kogo – odparł. Wyciągnął notatnik
Neila Munro. – Z początku nic z tego nie rozumiałem, ale teraz wszystko jest jasne. Te
zapiski dowodzą, że Neil Munro wiedział o problemie z plastikiem Saxona i, co więcej,
odkrył, na czym polega problem.
– Sądzi pan, że dlatego zginął?
– Licencja na plastik Saxona była warta miliony.
– Dla Saxon Medical – dodał Jamieson.
– I dla firmy Saxon, i dla człowieka o nazwisku Saxon.
– Rozumiem – bąknął Jamieson i zamilkł.
Do pokoju wszedł Charles Tyson, przerywając ciszę. Zbliżył się do Fentona.
– Chyba jestem ci winien przeprosiny.
– Najważniejsze, że już po wszystkim – odparł Fenton.
– Powinienem cię posłuchać. Mam ochotę kopnąć się w tyłek.
– Nie miałeś wyboru. Poza tym wariowałem wtedy z niepokoju o Jenny.
Wzmianka o Jenny była przeznaczona dla Jamiesona. Policjant przerzucił ciężar ciała z
jednej stopy na drugą, ale nie okazał zakłopotania. Powiedział tylko: – Daj cię mi znać po
zakończeniu testu.
Było to „zaproszenie do współpracy”, na które Maxwell Kirkpatrick, starszy urzędnik
towarzystwa ubezpieczeniowego, czekał całe życie. Jego poprzednie, znakomite osiągnięcie –
stanowisko sekretarza w klubie badmintona (grupa poniedziałkowa) Kościoła Szkocji –
przyćmił fakt, że dzięki grupie krwi wyróżniał się spośród zwykłych śmiertelników.
Biały, policyjny rover z pomarańczowym paskiem fluorescencyjnym wokoło karoserii
przejechał z piskiem opon przez bramę szpitala i zatrzymał się przed wejściem. Maxwell
wysiadł z wozu i spojrzał na łacińską inskrypcję wyrytą nad kamiennym łukiem. W jego
oczach błyszczał misjonarski zapał. Nie rozumiał napisu, ale w jakiś sposób jego treść wydała
mu się słuszna. Policjanci zatrzasnęli drzwi wozu, jakby oddawali mu salut, po czym
odjechali, Maxwell zaś wkroczył do szpitala bez eskorty.
– Dzień dobry – obwieścił swoje przybycie niedbałym tonem, zatrzymując się przy
kontuarze recepcji. – Z tego, co wiem, potrzebujecie mnie.
W kilka minut później Tyson pobrał od Kirkpatricka krew i wręczył Fentonowi pełną
strzykawkę, a ten z kolei wstrzyknął połowę jej zawartości do normalnej, szklanej probówki,
a połowę do plastikowej, Saxona. Dźwięk uruchomionego stopera zabrzmiał w cichym
pokoju nienaturalnie głośno.
Z każdą upływającą chwilą Kirkpatrickowi było coraz trudniej zachować wyraz twarzy
świadczący o zainteresowaniu przeprowadzanym testem. Jego uśmiech zaczął przygasać, jak
u królowej piękności, która zbyt długo patrzy w kamerę. Zerkał to na Fentona, to na Tysona,
żeby zrozumieć powody ich niecierpliwości.
– Z moją wszystko w porządku – stwierdził Tyson cicho. Dla pewności postukał
probówkę piórem.
– Z moją nie – powiedział Fenton, obserwując probówkę Saxona.
– Całkowicie skrzepła – dodał Tyson.
– Płynna, całkowicie płynna – poinformował Fenton.
– Gem, set, mecz – skomentował Tyson. Zwrócił się do Kirkpatricka i przeprosił za
zachowanie swoich kolegów. Wyjaśnił, o co chodzi.
– Chce pan powiedzieć, że... nie ma pacjenta czekającego na moją krew? – spytał
rozczarowany Kirkpatrik.
Tyson, który zdążył już rozszyfrować Kirkpatricka, zapewnił go, że właśnie uczynił coś,
co ma olbrzymie znaczenie i pomoże ocalić życie wielu ludziom. Kirkpatrick promieniał
szczęściem.
– No cóż, zrobiłem tylko to, co do mnie należało – odparł, spuszczając skromnie wzrok.
– Jesteśmy panu bardzo wdzięczni – podziękował Tyson. – Poproszę policjantów, żeby
odwieźli pana, gdzie pan sobie życzy.
– Naprawdę? – Kirkpatrick otworzył szeroko oczy. Nie przyszło mu do głowy, że z
powrotem do biura odwiezie go radiowóz. Byłaby to dodatkowa premia. Czy włączą światła
alarmowe? Czy posterunkowy otworzy mu drzwi, kiedy dotrą na miejsce? Może ta dziwka z
księgowości zrozumie w końcu, że Maxwell Kirkpatrick nie jest człowiekiem, którego można
lekceważyć.
Tyson naciągnął na dłonie rękawiczki chirurgiczne i podszedł z probówkami do zlewu,
kiedy zjawił się inspektor Jamieson. Postukał ostrożnie w probówkę Saxona i wylał krew,
która ściekła cienkim, równym strumyczkiem.
– Wiesz, to naprawdę ironia losu – stwierdził. – Ten plastik może się okazać
najskuteczniejszym antykoagulantem znanym człowiekowi.
– Myślę, że Neil zamierzał to sprawdzić – powiedział Fenton.
– Skąd wiesz?
– Miał w swojej szafce zestaw standardowych antykoagulantów i butelkę rozcieńczalnika.
Sądzę, że chciał rozpuścić plastik, żeby zbadać jego potencjał antykoagulancyjny, zanim
sobie uświadomił związek tworzywa z grupami krwi.
Fentona zaintrygowała ostrożność, z jaką Tyson obchodził się z plastikowymi
probówkami, a potem oglądał rękawiczki, szukając oznak ewentualnego uszkodzenia. W
końcu ich spojrzenia się spotkały.
– Jeszcze nie rozumiesz?
Fenton doznał olśnienia.
– Brudna probówka... Nie chodziło w ogóle o nią. Twoja krew... Masz grupę AB.
– Zgadza się. Szczęściarz ze mnie. Jakoś uniknąłem do tej pory kontaktu z tym
cholernym plastikiem i teraz też wolę zachować dystans. Co z panem Saxonem, inspektorze?
– zwrócił się do Jamiesona.
– Pan Saxon będzie niebawem przesłuchiwany, sir – wyjaśnił Jamieson i podniósł się z
miejsca.
Fenton skrzywił się, słysząc służbowy żargon, ale nadal stał zwrócony plecami do
policjanta.
– Wydaje mi się, że ty i inspektor Jamieson nie jesteście w zbyt dobrych stosunkach –
stwierdził Tyson, kiedy drzwi za Jamiesonem się zamknęły.
– Coś w tym rodzaju.
– Chodzi o Jenny?
– Chyba tak.
– Możesz być niezadowolony, ale Jamieson nie działał bezprawnie. Miał powody, żeby
podejrzewać Jenny, a poza tym dostrzegł związek między zgonami w szpitalu a śmiercią
chłopca mieszkającego gdzieś na północy – świadczy o tym, że jest dobry w swoim fachu.
– Skoro tak twierdzisz.
– Owszem. Hm, teraz... kiedy już wszystko ustaliliśmy, wypijmy na zakończenie tej
cholernej sprawy. – Tyson wysunął szufladę biurka i wyjął opróżnioną do połowy butelkę
whisky. – Przynieś dwie zlewki. Tylko szklane!
Fenton leżał na sofie z głową na kolanach Jenny, bawiącej się jego włosami.
– To miłe – mruknął, nie otwierając oczu.
– Wszystko dla bohatera. Księżniczka Mary nigdy ci tego nie zapomni.
– Mam nadzieję, że policja zatrzymała Saxona.
– Wciąż trudno mi uwierzyć, że to robota Nigela.
Fenton otworzył oczy.
– Co masz na myśli?
– No cóż, zachowywał się przebojowo i hałaśliwie, ale dla mnie był słaby jak wielki
labrador. Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że byłby zdolny zamordować kogokolwiek z
zimną krwią. Co o tym sądzisz?
Fenton zastanawiał się przez moment.
– Tak, niewiarygodne. Ale to musiał być on. Chyba że masz inny pomysł?
Jenny potrząsnęła głową.
– Nie mam. Czuję jednak pewien niedosyt...
– A co byś powiedziała, gdybyśmy skoncentrowali się na czymś innym?
– To znaczy? – spytała z uśmiechem Jenny.
Fenton przyciągnął ją do siebie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, o co mu chodzi.
Atmosfera domowego zacisza byłaby zupełnie inna, gdyby Fenton, kochając się z Jenny,
wiedział, że Nigel Saxon znajduje się w policyjnym areszcie. Tymczasem nie przebywał
nawet w kraju, gdyż po południu opuścił Glasgow na pokładzie samolotu, potem wylądował
na Heathrow, skąd zaraz poleciał do Grecji.
Fentona ogarnęła wściekłość, kiedy usłyszał nowiny od Charlesa Tysona, i z miejsca
obwinił Jamiesona.
– Wystarczyło go tylko aresztować. Przypuszczam, że zapewnił mu transport na lotnisko i
osobiście pomógł przenieść bagaże do terminalu.
– To nie była wina inspektora – odparł spokojnie Tyson.
Fenton nie potraktował tych słów poważnie.
– To James Dodds zadzwonił wczoraj do Saxon Medical, zaraz po twoim telefonie. Nie
widział powodu, żeby tego nie robić, i uznał, że firma powinna wiedzieć o kłopotach z
własnym produktem. Najpierw zadzwonił do nich, a dopiero potem na policję, więc Nigel
Saxon miał czas zorientować się w czym rzecz, zanim jeszcze wiadomość dotarła do
Jamiesona.
– Przykro mi – powiedział Fenton. Wyszedł z pokoju Tysona, zamykając cicho drzwi.
Wrócił myślami do Saxona i znów poczuł przypływ gniewu. Starał się go strawić w sobie, ale
na próżno; zalegał w nim jak ołów.
Zainteresowanie mediów finałem „Afery w szpitalu” przybrało ogromne rozmiary i
podsunęło ambitnym politykom tematów do zajadłych dyskusji. Czy procedura testowania
nowych produktów, stosowana przez państwową służbę zdrowia, była odpowiednia? –
dopytywała się opozycja. Absolutnie tak – odpowiadał rząd. Najwidoczniej nie – grzmieli
oponenci. – Po raz kolejny rząd wykazał się niekompetencją i jak zwykle zareagował po
fakcie. Przypomniano sobie tragedię z talidomidem. Dlaczego nie potrafimy się niczego
nauczyć? Amerykańska komisja do spraw żywności i leków zakazała stosowania talidomidu
w Stanach; to samo stałoby się najprawdopodobniej z plastikiem Saxona. Nonsens – brzmiała
stanowcza odpowiedź departamentu zdrowia. Tuszowanie skandalu! – krzyczeli
opozycjoniści. Muszą polecieć głowy! – ujadała prasa.
– O Boże, można się było tego spodziewać – rozzłościła się Jenny, odkładając gazetę. –
Jeden mówi: czarne, drugi z miejsca woła: białe.
Prasa ekonomiczna miała odmienne priorytety. Wspomniała co prawda o „ogromnych
stratach ludzkich” ale interesował ją najbardziej krach finansowy, wywołany przez Saxon
Medical. Czy środki zaangażowane w przejęcie firmy przeszły z rąk do rąk? A jeśli firma
sprzedała licencję, to czy wraz z nią na nowego właściciela spadła jednocześnie cała
odpowiedzialność? Czy International Plastics miał stracić miliony, nie tylko z powodu
wadliwego produktu, ale i z tytułu roszczeń wniesionych przez rodziny ofiar?
Tego rodzaju spekulacje spowodowały znaczny spadek wartości akcji należących do
International, ale firma nie wypowiadała się publicznie. Nietrudno było odgadnąć, jak
wyglądały ich prywatne rozmowy. Fenton domyślał się, że całe tabuny prawników pracują na
okrągło, żeby oczyścić firmę z oskarżeń.
Saxon Medical przyjął inną taktykę, zamykając po prostu interes i chowając głowę w
piasek John Saxon, ojciec Nigela i założyciel firmy, zabarykadował się w swojej posiadłości
na przedmieściach Glasgow, odmawiając jakichkolwiek spotkań. Pracownicy dostali zapłatę,
a Nigel przebywał oczywiście w Grecji.
Nie wspominano publicznie o zainteresowaniu policji osobą Nigela Saxona, gdyż jak
dotąd żadnemu przedsiębiorczemu dziennikarzowi nie udało się ustalić zależności między
śmiercią Neila Munro a tragicznymi skutkami stosowania plastiku Saxona. Podsunęło to
Fentonowi intrygujący pomysł. Doszedł do wniosku, że wniesienie oskarżenia przeciwko
Nigelowi Saxonowi miałoby kapitalne znaczenie dla International Plastics. Gdyby firma
zdołała udowodnić, że Saxon wiedział o defekcie wyrobu, zanim licencja zmieniła
właściciela, cały interes zostałby uznany za oszustwo. Leżało więc w interesie International,
aby Nigel Saxon trafił przed oblicze sprawiedliwości. Oczywiście firma nie miała pojęcia o
kryminalnym aspekcie afery z plastikiem. A gdyby tak powiedzieć o tym komu trzeba?
Fenton zastanawiał się nad tym przez resztę popołudnia i z każdą chwilą pomysł podobał
mu się coraz bardziej. W tych okolicznościach International Plastics na pewno wszczęłoby
własne śledztwo, angażując najlepszych detektywów w kraju, żeby wytropić Saxona i
sprowadzić go do kraju.
Ma się rozumieć, był jeszcze Interpol. Fenton wychował się na filmach, w których
pokazywano, jak ta organizacja angażuje się w różne sprawy, nie przypominał sobie jednak,
żeby w realnym świecie odniosła jakiś poważny sukces. Każdy złoczyńca mógł się czuć
bezpiecznie po przekroczeniu kanału La Manche. Sporadyczne aresztowania grzęzły w
gąszczu zawiłości prawnych i w majestacie międzynarodowych porozumień. Im dłużej o tym
rozmyślał, tym bardziej był przekonany, że największe szansę powodzenia ma prywatna akcja
oparta na siłach najemnych.
International Plastics znane było Fentonowi wyłącznie z gazet. Nie miał pojęcia, gdzie
mieści się jego siedziba ani jak się do niej zbliżyć. Problem z dużymi firmami polegał na tym,
że nieliczni, najbardziej liczący się ludzie byli praktycznie niedostępni. Zawsze obstawiali się
drobnymi płotkami, które z kolei otaczały jeszcze większą drobnicą. Oczami wyobraźni
Fenton ujrzał siebie, jak pławi się bez końca w tym oceanie, odsyłany od jednego gabinetu do
drugiego, tłumacząc ludziom w wytartych kołnierzykach i postrzępionych mankietach, że to,
co ma do powiedzenia, nie jest przeznaczone dla ich uszu.
Problemów należało się spodziewać już na samym początku. Próba przedstawienia
sprawy jakiemuś szeregowemu pracownikowi, nawet w sposób bardzo oględny, byłaby po
prostu rzucaniem się z motyką na słońce. Zapory biurokratyczne mogłyby zniechęcić
każdego.
Fenton poinformował Jenny o swoich zamiarach. Dziewczyna dosłownie eksplodowała.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak rozgniewanej. Wiercił się nerwowo, podczas gdy ona
rozpalała się niczym Etna.
– Czyś ty oszalał? – krzyczała. – Czy twoja arogancja nie ma granic?
Fenton siedział nieruchomo na kanapie, wybałuszając oczy. Nie mógł uwierzyć własnym
uszom.
– Arogancja?
– Tak, nie przesłyszałeś się! Zawsze wiesz wszystko najlepiej. Policja jest głupia. Interpol
do niczego. W porównaniu z tobą są durniami. Wbij sobie do głowy: aresztowanie Nigela
Saxona to sprawa policji, nie twoja. Daj sobie spokój! Bo ja mam już tego dość. Rozumiesz?
Zapomnij o tym, albo... albo odejdę.
Wybuchnęła płaczem. Fenton wstał, żeby wziąć ją w ramiona.
– Już dobrze, zrezygnuję – obiecał cicho. – Nie zdawałem sobie sprawy z tego
wszystkiego.
Jenny okładała go pięściami. Sam powinien bić się w piersi.
– Wiem, do cholery. Wiem.
Jej wybuch wstrząsnął Fentonem, ale tego właśnie potrzebował. Zrozumiał teraz, że
polowanie na Nigela Saxona stało się jego obsesją. Nie mógł się pogodzić z tym, że Saxon
wykręcił się i uniknął odpowiedzialności. Od wielu dni nie myślał o niczym innym,
zatruwając sobie życie. Obiecał Jenny, że nie będzie szukał dojścia do International Plastics i
że więcej nie wspomni o Nigelu Saxonie.
Wiatr na dworze wzmagał się coraz bardziej; Jenny zasłoniła okna i podkręciła gaz w
kominku. Potem zapaliła małą lampkę na stoliku, nastawiła jakąś płytę i przysiadła się do
Fentona.
Fenton nie przypominał sobie, żeby wiatr i deszcz za oknem pozwoliły kiedykolwiek tak
bardzo odczuć przytulność mieszkania. Wystukiwał palcami rytm pierwszych taktów Sonaty
Księżycowej Beethovena.
– Przepraszam, Tom.
– Nie przepraszaj. Miałaś rację.
– Naprawdę cię kocham.
Fenton pocałował ją bez słowa.
Muzyka, ciepło, przyćmione światło i syk ognia na kominku kołysały ich do snu. Błogą
ciszę zakłócił dzwonek telefonu. Jenny podniosła się i podreptała boso do przedpokoju.
Wróciła bardzo szybko. Stanęła w progu, blada jak ściana.
– Do ciebie – powiedziała. – Chyba Nigel Saxon.
Fenton podniósł się jak automat. Czując zimny pot na całym ciele, minął Jenny i znalazł
się w przedpokoju. Podniósł słuchawką.
– Fenton – odezwał się bez pośpiechu.
Usłyszał przerywany sygnał i od razu poczuł ulgę. Odetchnął głęboko i odłożył
słuchawkę.
– Rozłączył się – odparł. Zauważył, że Jenny stanęła za nim.
– To był on. Jestem tego pewna.
– Może zaszła jakaś pomyłka, ktoś o podobnym głosie.
– Wymienił twoje imię. A poza tym ma charakterystyczny głos; kiedy leżałeś w szpitalu
dzwonił tu kilka razy, żeby dowiedzieć się o twoje zdrowie. Nie mogłam się pomylić –
stwierdziła stanowczym tonem.
– Ale dlaczego dzwonił akurat do mnie? Wie, że Neil był moim przyjacielem. Jestem
ostatnim człowiekiem na ziemi, który zechciałby mu pomóc.
– Nie wiem dlaczego.
Fenton rozmasował sobie kark.
– Co zamierzasz zrobić? – spytała Jenny.
– A co mogę? – odparł.
Dobry nastrój ulotnił się na dobre. Wciąż było w mieszkaniu ciepło i przytulnie, grała
muzyka – oni jednak myśleli o telefonie. Poszli w końcu do łóżka i już zasypiali, kiedy znowu
odezwał się dzwonek.
– Ja odbiorę – zdecydował Fenton, wynurzając się z pościeli. Miał nadzieję, że tym razem
będzie to ktoś inny.
Dzwonił jednak Saxon.
– Odważny jesteś – syknął Fenton.
– Wysłuchaj mnie, o nic więcej nie proszę.
– Więc? – warknął Fenton wbrew wcześniejszym przemyśleniom.
– Wiem, co wszyscy myślicie, ale nie ja zabiłem Neila Munro. Uwierz mi. Nie zrobiłem
tego.
– Tylko tyle masz do powiedzenia?
– Okay, rozumiem, że to wygląda kiepsko. Dlatego zwiałem, ale... jestem niewinny.
– Więc zgłoś się na policję.
– Nie zdążyłbym nawet wysiąść z samolotu. Gotowi są aresztować kogokolwiek, żeby
odzyskać wiarygodność, a ja im pasuję doskonale. Nie, jest tylko jeden sposób, żebym się
oczyścił z zarzutów.
– Mianowicie?
– Muszę dać policji prawdziwego zabójcę.
Fenton milczał przez chwilę.
– Załóżmy, że to nie ty i że będę ci przez moment wierzył. Co proponujesz?
– Myślę, że wiem, kto jest mordercą.
– Kto?
– Pozwól, że na razie będę milczał. Kiedy się upewnię, będę chyba potrzebował twojej
pomocy. Więc jak?
Fenton popadł w rozterkę. Co mówiła Jenny? Przecież obiecywał... Czy Saxon kłamał, a
jeśli tak, jakie były jego prawdziwe zamiary? A może mówił prawdę? Co mógłby zyskać?
– Ile czasu potrzebujesz, żeby się upewnić? – spytał w końcu.
– Dzień, może dwa.
– W porządku, dwa dni. Potem idę na policję.
– Dzięki.
– Gdzie jesteś?
Połączenie zostało przerwane.
Fenton wrócił do sypialni. Bał się spojrzeć Jenny w oczy.
– To był on, prawda? – spytała.
– Tak.
– Dlaczego dzwonił? Czego chciał, do licha? – dopytywała się gorączkowo.
Fenton powtórzył jej całą rozmowę.
Jenny złapała się za głowę.
– O mój Boże, i co teraz? – Klepnęła dłońmi w pościel i popatrzyła na Toma. – Obiecaj
mi jedno. Jeśli Saxon zaproponuje coś w rodzaju spotkania, nigdzie nie pójdziesz w
pojedynkę. Weź ze sobą Iana Fergusona lub Steve’a Kelly’ego, albo jeszcze lepiej kogoś z
policji. Tylko nie idź sam.
– Obiecuję.
Fenton zasnął, obudził się jednak o drugiej i nie zdołał już zmrużyć oka. Leżał w
ciemności, nasłuchując zawodzenia wiatru. Odczuwał tak silny niepokój, że w końcu wstał z
łóżka. Obawiał się, że przewracając się z boku na bok obudzi Jenny. Włożył szlafrok i
poszedł do kuchni, żeby zaparzyć sobie kawy.
Kiedy zajrzał do salonu, poczuł lodowaty chłód, więc zapalił ogień w kominku.
Podświadomie szukał ciągle odpowiedzi na te same pytania. Znowu pojawiły się wątpliwości,
niczym niemile widziani krewni w progu domu. Dlaczego w życiu nie było tak jak w filmie –
początek, rozwinięcie, zakończenie – żadnych rozterek, kto jest zły, a kto dobry? Wszystko
wydawało się już jasne, kiedy w środku nocy zadzwonił telefon. Złoczyńca ujawnił się,
twierdząc, że jest niewinny. Powstawało pytanie, czy mówił prawdę.
– Dobrze się czujesz? – dobiegł z sypialni głos Jenny.
– Przepraszam, obudziłem cię? – spytał Fenton.
– Nie. Zawsze tak jest, kiedy mam wolną noc. Sama się budzę.
Najważniejsze pytanie musiało jeszcze poczekać na odpowiedź. Fenton był już skłonny
powiadomić policję, kiedy drugiego dnia, o siódmej wieczorem, zadzwonił Saxon i
powiedział:
– Wiem, kto zabił Munro. Możemy to dzisiaj udowodnić.
Fenton usłyszał wyraźnie, że Saxon użył liczby mnogiej. Spytał, co ma na myśli.
– Chcę, żebyś był w mieszkaniu, kiedy się przyzna.
– Niby kto? W jakim mieszkaniu?
– Wróciłem do Edynburga. Mam tu małe lokum, o którym nikt nie wie. Przyjdź o
dziewiątej.
Fenton poczuł się nieswojo.
– Co planujesz?
– Chcę mieć świadka, który ukryje się i będzie słyszał wszystko, co zostanie
powiedziane, kiedy zjawi się mój gość.
– W porządku – odparł Fenton. Czuł, że pogrąża się na dobre. – Gdzie cię znajdę?
– Dajesz słowo, że nie zawiadomisz policji?
– Możesz mi wierzyć.
Saxon podał mu adres w New Town. Numer domu 24a.
– Czy to suterena? – spytał Fenton.
– Tak.
Fenton zapisywał adres na kartce wyrwanej z bloczka, kiedy poczuł bliską obecność
Jenny.
– Pamiętasz, co mi przyrzekłeś? – spytała.
– Obiecałem mu, że nie skontaktuję się z policją, ale nie mówiłem, że przyjdę sam –
odparł Fenton. Ponownie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Steve’a Kelly’ego. Umówili się
na spotkanie w pubie przy zachodnim wylocie Princes Street.
* * *
– Whisky? – zaproponował Kelly, kiedy zjawił się Fenton.
Fenton skinął głową i rozejrzał się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Wszystkie były
zajęte, więc zostali przy barze.
– O co chodzi? – spytał Kelly, podając Fentonowi szklankę i przysuwając dzbanek z
wodą. – Myślałem, że już po zmartwieniach.
Fenton wyniszczył sprawę zasygnalizowaną Kelly’emu przez telefon.
– To wszystko, co wiem – stwierdził na zakończenie.
Kelly gwizdnął przez zęby.
– Dobry Boże, po co ja się pakuję w takie historie? – spytał cicho.
Kiedy wyszli z baru, Kelly podniósł kołnierz płaszcza i uderzył pięścią w dłoń.
– Cholera, ale zimno.
Tego wieczora utrzymywał się przenikliwy mróz, tworząc aureole wokół świateł
ulicznych, kiedy szli wzdłuż Rose Street – niegdyś ulubionego miejsca prostytutek, teraz
pełnego modnych barów i butików.
W pewnej chwili musieli zejść z chodnika, gdy z jakiegoś lokalu wysypał się tłum
młodych mężczyzn, których rozpierała pijacka zuchwałość. Sądząc po ich ubraniach i
wymowie, pochodzili z dobrze sytuowanych rodzin. Jeden z nich wpadł na Kelly’ego, ale ten
zignorował go. Mężczyzna położył dłoń na ramieniu Steve’a i spytał agresywnym tonem:
– Kogo odpychasz?
– Idź pobawić się swoją kolejką, Allister – odparł Kelly, patrząc twardo na niego.
Pijany mężczyzna cofnął się z respektem.
– Skąd wiesz, że nazywam się Allister? – spytał, bardziej zmieszanym niż
niebezpiecznym tonem.
– Wiem i już – odparł Kelly.
Ruszyli dalej.
Ulice nagle opustoszały, kiedy skręcili w lewo i zagłębili się w New Town, Po obu
stronach wznosiły się solidne frontony georgiańskich domów, ozdobionych mosiężnymi
tabliczkami i chronionych przez żelazne, czarne ogrodzenia. Architekt mieszkał obok
adwokata, ten z kolei przy ekspercie od nieruchomości. Czasami wcisnął się przypadkowo
intruz, który dorobił się na ropie z Morza Północnego, czy dentysta mający prywatny gabinet.
– Ludzie powiadają – zauważył Kelly – że w pochmurne noce słychać, jak w tych
domach skrzypią spróchniałe deski.
– To tutaj – powiedział Fenton, spoglądając na tabliczkę z nazwą ulicy. – Lymon Place.
Stali na szczycie dość stromej alejki, która skręcała łagodnie w lewo, ginąc w mroku.
Płyty chodnikowe połyskiwały szronem.
Dom pod numerem 24a stał w połowie ulicy, otaczała go ciemność. Fenton otworzył
metalową furtkę i obaj z Kelly’m zeszli po kamiennych schodkach do sutereny. Przecisnęli
się obok pomalowanej na niebiesko beczki, która w lecie spełniała rolę kwietnika.
Mosiężna kołatka wydała donośny i głuchy dźwięk, a potem znowu zapanowała cisza.
Fenton spróbował ponownie; obaj czekali w milczeniu. W mroźnym powietrzu ich oddechy
zamieniały się w obłoczki pary.
– Chyba nikogo nie ma – zauważył Kelly z wyraźną ulgą.
– Saxon powiedział: „dziewiąta wieczorem”.
Kelly spojrzał na zegarek, ale nie odezwał się. Fenton przekręcił gałkę przy drzwiach –
otworzyły się z zaskakującą łatwością. W głębi widać było kolejne, przeszklone drzwi.
Odbijało się w nich światło lamp ulicznych. Fenton postanowił je również sforsować.
– Czy my się włamujemy? – spytał szeptem Kelly, kiedy drzwi ustąpiły.
Fenton zignorował pytanie i wszedł ostrożnie do środka.
– Saxon? – zawołał cicho, posuwając się korytarzem.
Nie było żadnej odpowiedzi.
– Mam wrażenie, że coś się tu kopci – stwierdził Kelly.
Fenton pociągnął nosem. Swąd przypalonych włosów?
Mieszkanie, jak się okazało, było zupełnie puste.
– Nie rozumiem – stwierdził Fenton, kiedy już spenetrowali wszystkie pokoje. – Po
diabła nas tu ciągnął?
– Co to jest? – spytał Kelly, chwytając za klamkę drzwi w korytarzu.
– Może spiżarnia? – próbował się domyślić Fenton.
Kelly otworzył drzwi na oścież. Gdzieś z głębi docierało żółte światło.
– Schody.
– Drugie dno – skonstatował refleksyjnie Fenton.
Ruszyli w dół po kręconych, kamiennych stopniach, przytrzymując się pobielonych
wapnem ścian.
– Boże, co za smród! – skrzywił się Kelly. Odór spalenizny był nie do zniesienia.
Zatrzymali się gwałtownie przed ogromnymi drzwiami. Były obite skórą i upstrzone
ciężkimi, mosiężnymi ćwiekami.
– Spróbuj otworzyć – zaproponował Fenton.
– Czuję się jak Tomcio Paluch – rzekł Kelly, naciskając ciężką, ozdobną klamkę. Drzwi
otworzyły się powoli do środka. Ukazał się loch z kamienną podłogą, oświetlony wyłącznie
przez pochodnie umieszczone w żelaznych uchwytach przytwierdzonych do ścian. Na środku
spoczywały sczerniałe, tlące się szczątki – jak się okazało – ludzkiego ciała.
Fenton zakrył twarz chusteczką i wolno zrobił kilka kroków przed siebie. Uklęknął przy
zwłokach, nad którymi unosiły się smugi dymu, jak nad stertą liści palonych jesienią, ale
zaraz cofnął się gwałtownie.
– On... jeszcze żyje – powiedział. Sam nie mógł uwierzyć we własne słowa.
Kelly zauważył, że zwęglone usta kopcą się jeszcze w krótkich, regularnych odstępach.
– Chyba tak. – Czy to Saxon?
– Owszem – mruknął Fenton. Zdobył się na odwagę i znowu przyklęknął. – Saxon?
Szukał na ciele mężczyzny jakiegoś miejsca, które mógłby dotknąć, nie sprawiając bólu,
ale na próżno. Z gardła Saxona dobył się tylko jęk.
– Umieraj, człowieku, umieraj, na litość Boską – wyszeptał Fenton. Nie doczekał się już
żadnej reakcji.
Twarz Saxona wykrzywił konwulsyjny skurcz. Wkrótce dało się słyszeć krótkie
westchnienie, po którym głowa opadła na bok.
– Nie żyje – rzekł Fenton.
– Dzięki Bogu – dodał Kelly. Rozejrzał się po sali. – Popatrz na to.
Znajdowali się w średniowiecznym lochu tortur odtworzonym z pedantyczną dbałością o
szczegóły. Nagie, kamienne ściany obwieszone były kajdanami i innymi instrumentami
niewolenia. Obok stołu z ostrogami i żelaznymi klamrami do zapinania nadgarstków
umieszczony został długi stojak, na którym leżały rozmaitej długości baty, wykonane z
różnych materiałów. Całe to miejsce, nasycone drewnem i metalem, stanowiło materializację
jakiegoś nieludzkiego koszmaru.
Kelly znalazł oprawioną w skórę księgę i otworzył ją. Opasły tom okazał się albumem
fotograficznym.
– Jenny miała rację – stwierdził Fenton, kiedy zobaczył zdjęcia. – Zawsze uważała, że
Saxon jest trochę dziwny i że bardzo się stara, żeby uchodzić za twardziela.
– Dziwny? Delikatnie powiedziane – odparł Kelly, przeglądając album.
– Wszelkie zachcianki, jak zwykła mawiać moja babka.
– Więc co się tu stało? – spytał Kelly, odkładając album i spoglądając na ciało Saxona. –
Nie udał się jakiś numerek?
– Nic z tych rzeczy – odparł Fenton. – Ma związane dłonie. Nie mógł się sam podpalić. –
Popatrzył przez chwilę na zwęglone ciało, a potem zaczął obchodzić pomieszczenie. Znalazł
prostokątną puszkę, powąchał jej zawartość. – Parafina – stwierdził. – Jakiś świr skrępował
go i oblał parafiną, a potem zaczął rzucać w niego płonącymi zapałkami.
– Co robimy? – spytał cicho Kelly.
– Siedzimy po szyję w jakimś gównie; lepiej, żebyśmy nie machali rękami na wszystkie
strony – odparł ponuro Fenton.
Zdawał sobie sprawę, że cokolwiek zrobi, i tak nie uniknie kłopotów. Gdyby zadzwonił
na policję, musiałby się przyznać, że wiedząc o miejscu pobytu Nigela Saxona, nikogo o tym
nie poinformował. Jeśli siedziałby cicho, a Jamieson dowiedziałby się później o wszystkim,
byłoby jeszcze gorzej. Inspektor mógłby nawet podejrzewać, że to on zabił Saxona, chcąc
pomścić śmierć Neila Munro, co w sam raz nadawało się na motyw zbrodni.
– Jesteś pewien, że to on? – spytał Kelly.
Fenton skinął głową.
– Jasne – odparł. – Znałem Saxona wystarczająco dobrze, żeby go rozpoznać nawet w
takim stanie.
– No to co robimy?
– Zmywamy się stąd. I miejmy nadzieję, że nikt nas nie widział, kiedy tu wchodziliśmy.
11
Fenton i Kelly stali przez chwile, w zaciszu sutereny, kryjąc się w cieniu ścian i
nasłuchując odgłosów ulicy. Kiedy upewnili się, że wokoło panuje cisza, wyszli szybko po
schodkach na chodnik i ruszyli przed siebie.
Zerkali ukradkiem na boki, niczym chrześcijanie na arenie jakiegoś georgiańskiego
koloseum, żeby sprawdzić, czy gdzieś nie czają się lwy. Niczego nie dostrzegli, ale Fentona
nie przekonywało to całkowicie. Widział w wyobraźni twarze ukryte za szybą każdego okna.
Przeczuwał, że zanotowano już sobie ich rysopisy, a setki dłoni sięgają po słuchawki
telefonów. Obaj stłumili w sobie chęć ucieczki, ale cały czas towarzyszyło im napięcie
nerwowe. Byli jak trzymane w cuglach konie czystej krwi.
– Tam – wskazał Fenton, korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji, by powrócić do
zgiełku i gwaru zwykłych rozmów. Światła pomalowanego na biało budynku lśniły
przyjaźnie niczym przybrzeżne boje. Wkrótce tłumek wewnątrz pubu ukrył ich w swojej
anonimowej masie.
– Boże, tego mi właśnie trzeba – stwierdził Kelly, wychylając whisky jednym haustem.
Fenton zamówił jeszcze jednego drinka i obaj zaczęli rozglądać się dookoła. Gośćmi byli na
ogół ludzie młodzi, modnie ubrani i hałaśliwi. Lista koktaili w barze obejmowała szesnaście
pozycji.
– Coś takiego, Steven Kelly! – odezwał się za ich plecami jakiś kobiecy głos. Fenton
zamarł w bezruchu. Zanim zdążył się odwrócić, poczuł na sobie przerażony wzrok Kelly’ego.
– Fiona Duncan, jakże mi miło – przywitał się Kelly.
Fenton pomyślał, że jego przyjaciel nie nadaje się do szkoły aktorskiej.
– Co cię tu sprowadza? – ciągnęła Fiona donośnym głosem.
Kelly wybełkotał coś bez sensu, ale Fenton uświadomił sobie, że nie ma to najmniejszego
znaczenia, gdyż Fiona ledwie raczyła słuchać. Była zajęta wyłącznie sobą. Fenton znał ten
typ. Dla takich kobiet rozmowy stanowiły przede wszystkim okazję do pokazania się i szansę
zaprezentowania bezustannie zmieniających się min – każdemu, kto ma ochotę popatrzeć.
Podniesiony głos miał potęgować ten efekt.
– Tom, poznaj Fionę Duncan. – Kelly dokonał prezentacji z zapałem zmokłego psa. –
Pracowała kiedyś w naszym szpitalu.
Fenton przygwoździł przyjaciela wzrokiem, a potem uścisnął dłoń hałaśliwej
dziewczynie.
– A teraz gdzie masz etat, Fiona? – spytał grzecznie.
– W Western General! – obwieściła triumfalnie, jakby podawała numer wygranej na
loterii, trzepocąc przy okazji rękoma.
Fenton uśmiechnął się, pozostawiając inicjatywę Kelly’emu. Tak czy owak czekali na
drinki.
– No i co słychać, Steve? Rozrabiasz jak zwykle? – spytała.
Fenton zauważył, że Kelly i dziewczyna wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Nie
pozostało mu nic innego, tylko uśmiechać się dyplomatycznie. Przyjął ze zrozumieniem
komunikat Fiony, że musi „spływać”. Miał wrażenie, jakby gasło światło reflektora, kiedy
dziewczyna przeniosła swój występ do baru.
– Wybacz, stary – usprawiedliwiał się Kelly z głupią miną.
– Powinni cię wykastrować już w kołysce – mruknął Fenton.
Jenny przywitała ich westchnieniem ulgi i lawiną pytań. Fenton uniósł dłonie ponad
głowę.
– Lepiej usiądź – poradził.
Opowiedział jej, co ich spotkało przy Lymon Place 24a, nie wdając się w szczegóły
straszliwej sceny, jaką tam ujrzeli.
– A jeśli będzie tak leżał całymi tygodniami, nim go znajdą? – zaniepokoiła się Jenny. –
Nie wiem, czy wytrzymamy nerwowo.
Przyznali jej rację.
– Trzeba coś zrobić.
– Jest wyjście – odezwał się Kelly – anonimowy telefon. Zadzwonię w drodze do domu.
Historia była za świeża na poranne wydanie prasy, ale lokalna rozgłośnia radiowa podała
w pierwszych wiadomościach znamienny komunikat. Nigel Saxon, syn właściciela Saxon
Medical, firmy znajdującej się w centrum afery z plastikiem, znaleziony został w
edynburskim mieszkaniu. Już nie żył, a policja uważa, że miało miejsce morderstwo. Nic
więcej. Brzmiało to klinicznie czysto i elegancko – żadnej wzmianki o potwornym lochu. Ani
jednego słowa, aby oddać widok lub woń tamtej sceny. Fenton zastanawiał się, ile takich
upiększonych historii, zdezynfekowanych i opakowanych w celofan, otrzymuje codziennie
opinia publiczna. Czy miało to jednak jakieś znaczenie?
Jedna z popołudniówek wyłamała się z obowiązującego schematu. Autor artykułu „Stos
pogrzebowy dla plastikowego bossa” skoncentrował się na opisie zwęglonego i
zniekształconego ciała, trzykrotnie używając określenia „prawie nie do zidentyfikowania”. Po
raz pierwszy policja przyznała oficjalnie, że poszukuje Saxona w związku ze śledztwem w
sprawie śmierci Neila Munro. To proste stwierdzenie sprowokowało opinię publiczną do
wyciągnięcia własnych wniosków. Nie wspomniano jednak o dewiacjach seksualnych. Jenny
zauważyła cynicznie, że policja chce sprzedać historię niedzielnym magazynom. Myliła się.
Nazajutrz brukowce poświęciły nieco więcej uwagi „Erotycznym sekretom sutereny w New
Town”.
W rzeczywistości nie ujawniono żadnych tajemnic, lecz aluzje do homoseksualizmu i
uporczywe powtarzanie słowa „narzędzia” wystarczyły, aby porządni obywatele Edynburga
zrozumieli, jaka jest prawdziwa natura tej zbrodni. Gniew wywołany samym faktem
morderstwa przygasł. Według powszechnej opinii, choć nie wypowiedzianej głośno,
bogobojni ludzie nie powinni grzebać się w czymś takim.
Fenton czuł przez skórę, że za tym wszystkim stoi policja, i to skutecznie. Nikt już jej nie
naciskał, gdyż wszystko wskazywało na to, że zabójca Neila Munro został wytropiony, a w
dodatku nie żył, co było lepsze niż proces za pieniądze podatników. Co się zaś tyczy
mordercy samego Saxona, policja podjęła oczywiście stosowne działania, ale tym razem nie
było żadnej presji. Nikogo nie obchodził Saxon ani jego zboczone towarzystwo.
Tak przynajmniej zakładał Fenton. Musiał zmienić zdanie, kiedy policja podała rysopisy
dwóch mężczyzn, których chciała przesłuchać w związku zabójstwem w New Town.
Fenton wstrzymał oddech, kiedy słuchał komunikatu. Dwóch mężczyzn w wieku
dwudziestu-trzydziestu lat; jeden ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemnowłosy, drugi
nieco niższy, o jasnych włosach i szerokich ramionach. Obu widziano krytycznej nocy,
wychodzących z sutereny.
Fenton w pierwszym odruchu pomyślał, żeby wykręcić numer Steve’a Kelly’ego,
zrezygnował jednak, nie chcąc ulegać panice. Ale Kelly sam się z nim skontaktował. W
gruncie rzeczy nie było o czym mówić.
Tuż po ósmej wieczorem Kelly zatelefonował ponownie. Jenny właśnie wychodziła do
szpitala.
– Mamy kłopoty – rzekł Kelly.
Fenton poczuł, jak zamiera w nim serce. Jenny przystanęła w progu i spytała:
– Mam poczekać?
– Nie – odparł Fenton. – Możesz iść. Zobaczymy się rano.
Jenny przesłała mu całusa i zamknęła za sobą drzwi. Wrócił do rozmowy z Kelly’m.
– Jakie kłopoty?
– Miałem telefon od Fiony Duncan. Stwierdziła, że ten pub, w którym się spotkaliśmy,
znajduje się niedaleko Lymon Place, i że mam jasne włosy i szerokie ramiona.
– No to świetnie – mruknął Fenton, starając się jednocześnie myśleć.
– Przykro mi, że tak się stało.
– Uważam, że będzie lepiej, jeśli sami się zgłosimy, zanim przyślą po nas policyjną
eskortę.
– Myślisz, że jakbym udusił Fionę, coś bym na tym zyskał?
– Zaraz do ciebie przyjadę – odparł Fenton.
* * *
Fenton przeprosił żonę Kelly’ego, że wpakował jej męża w kłopoty, ale Mary Kelly nie
była w nastroju do przeprosin i powitała go lodowatym wzrokiem. Kiedy wychodzili, Kelly
pocałował ją w policzek. „Do zobaczenia” – powiedział na pożegnanie.
Nie byłbym taki pewien – pomyślał Fenton. Wsiedli z posępnymi minami do wozu
Kelly’ego i udali się na posterunek.
– Dobry wieczór, sir – powiedział dyżurujący sierżant, spodziewając się usłyszeć historię
o zaginionym psie.
– O ile wiem, chyba poszukujecie nas – wyjaśnił Fenton. Jednocześnie odniósł wrażenie,
że właśnie spalił za sobą wszystkie mosty.
Sierżant popatrzył na nich innym okiem, aż w końcu dostrzegł ciemnowłosego
mężczyznę o wzroście ponad stu osiemdziesiąt centymetrów, któremu towarzyszył niższy, o
jasnych włosach.
– Dobry Boże – stęknął i podniósł słuchawkę telefonu.
Jamiesona wezwano prosto z domu.
Fenton i Kelly czekali na przesłuchanie osobno, każdy pod opieką milczącego konstabla.
Fenton ocenił, że pokój, w którym się znalazł, jest przygnębiająco cichy i pozbawiony
jakichkolwiek elementów dekoracyjnych. Umeblowanie było skromne: stół i cztery krzesła, a
ściany pokrywała tradycyjna farba: biurowa zieleń o pastelowym odcieniu. Przynajmniej blat
zaskrzypiał, kiedy Fenton oparł na nim łokcie; pod tym względem stół był znacznie bardziej
komunikatywny niż policjant. W powietrzu wyczuwało się lekki, nieprzyjemny zapach środka
dezynfekcyjnego, nasuwającego myśl o pluskwach, brudzie i wymiocinach, co potęgowało
uczucie niepokoju.
– Jest jakaś szansa na filiżankę herbaty? – spytał.
Konstabl pokręcił w milczeniu głową.
Fentona uderzyła okropna myśl. Jak dotąd nikt nie spytał go o nazwisko czy jakiekolwiek
szczegóły. Ze wszystkim czekali na Jamiesona. Jedno było pewne – inspektor będzie
zaskoczony, gdy zjawi się na posterunku. Fenton zastanawiał się, co powie.
– O Chryste! Tylko tego brakowało – jęknął Jamieson. – Pan Mądrala Fenton.
Fenton starał się zrobić dobrą minę, ale bez powodzenia. Agresja była w tych
okolicznościach nie na miejscu, z kolei pokora nie pasowała do jego charakteru, zwłaszcza
gdy miał do czynienia z Jamiesonem. Przybrał pozę brytyjskiego turysty, który wysłuchuje w
obcym języku gniewnej tyrady urzędnika. – Jamieson zakończył pierwszą salwę i rozsiadł się
wygodnie, aby rozkoszować się sytuacją. Zamierzał pobawić się przez jakiś czas Fentonem
jak kot myszą.
– Dlaczego pan to zrobił, Fenton? Odwet? Czy o to chodziło? On upiekł pańskiego
kumpla, więc pan w rewanżu usmażył jego?
Fenton zaczął gwałtownie zaprzeczać, ale policjant miał własny punkt widzenia. Sprawy
przyjmowały jeszcze gorszy obrót, niż się spodziewał.
– Jak długo jest pan aktywnym homoseksualistą, Fenton?
Fenton zacisnął pięści.
– Czy to dlatego został pan pobity w pubie? W toalecie, o ile się nie mylę?
Fenton rzucił się na inspektora. Konstabl błyskawicznie skoczył, żeby go powstrzymać,
podczas gdy Jamieson tylko się uśmiechał.
Oczywiście, Jamieson był w swoim żywiole; od wieków nie bawił się tak dobrze.
Zaskakiwał Fentona, naigrywał się z jego wyjaśnień, zwodził go, popuszczał żyłkę, wbijał
haczyk coraz głębiej, aż w końcu stwierdził, że ofiara jest już wyczerpana. Był to moment,
który sprawił mu najwięcej radości. Przysunął nos do twarzy Fentona i powiedział groźnym
tonem:
– Powiem ci jedno, chłopcze. To bardzo nudne, kiedy człowiek jest traktowany jak frajer
przez byle głupka, który naoglądał się Różowej Pantery. Nie przyszło ci do głowy, że Nigel
Saxon żyłby do dzisiaj, gdybyś dał nam znać, jak tylko do ciebie zadzwonił?
Fentona i Kelly’ego, teraz mądrzejszych i bardziej skromnych, uwolniono kwadrans po
północy. Maszerowali po High Street w stronę samochodu, dzieląc się wrażeniami z pobytu
na posterunku.
–
Wiesz co, sugerował, że jestem pedałem – skarżył się Kelly.
Fenton zdobył się na uśmiech w ciemności. Nad dachami domów przetoczyło się echo
odległego grzmotu.
– Cholerny deszcz – wymamrotał.
Wrócił z Kelly’m do jego mieszkania, gdzie czekała na nich Mary. Wydawało się, że tym
razem jest bardziej zadowolona na widok gościa, którego nawet przeprosiła za wcześniejszą
oziębłość. Fenton odparł, że doskonale ją rozumie.
– Więc co się stało? – spytała Mary.
– Dostaliśmy po tyłku – odparł Kelly.
– Tak to należy określić – przyznał Fenton.
Mary poszła do łóżka, a bohaterowie zasiedli przy butelce whisky, roztrząsając
wydarzenia dwóch minionych dni.
– Czy Saxon zabił Neila Munro, czy nie? – zastanawiał się Kelly.
Fenton bawił się swoją szklanką, przechylając ją na boki.
– Głupio się przyznać, ale myślę, że mógł być niewinny. Chyba naprawdę zamierzał
wydać sprawcę, a ten wyczuł jego zamiary i zjawił się przed nami.
– Czyżby ten sam, który dzwonił do Sandry Murray? – zasugerował Kelly.
– Mógł załatwić Saxona, ale nie Neila. Zabójca musiał być obecny w laboratorium, kiedy
Neil odkrył prawdę o plastiku. Wykluczone, żeby to był ktoś obcy. A nie ma wśród naszego
personelu nikogo, kto by pasował do opisu Murraya – żadnego jasnowłosego mężczyzny.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? – spytał cicho Kelly.
Fenton przytaknął ruchem głowy.
– Jeżeli Saxon odpada, to zabójcą Neila musiał być ktoś z laboratorium. Ktoś, kto
poinstruował jasnowłosego mężczyznę, jak zadawać odpowiednie pytania. A zatem nasz
nieznajomy musiał wiedzieć, co się stanie, kiedy doda się chlorowodór do cyjanku potasu...
Zapanowało milczenie.
– Ale dlaczego? – spytał Kelly.
Fenton potrząsnął głową.
– Powiedziałeś policji o facecie, który odwiedził Sandrę Murray? – spytał Kelly.
– Nie, a ty?
– Też nie.
– No to na co czekamy?
* * *
Było bardzo późno, i ulice świeciły pustkami, kiedy Fenton wracał do domu w miarę jak
niebo rozchmurzało się, temperatura spadała. Powietrze było nieruchome, a gwiazdy migotały
jasno w górze. Wynurzył się zza rogu i dostrzegł źródło niesamowicie białego światła,
zalewającego kominy na dachach domów – księżyc w pełni, okrągły jak opłatek komunijny.
Zza kosza na śmieci wyskoczył kot, po czym rozpłynął się w mrokach.
Fenton zapadł w niespokojny sen i budził się co jakiś czas. W końcu, o czwartej nad
ranem, wstał z łóżka i zrobił sobie kawy. Kilkakrotnie przejrzał w myślach listę pracowników
laboratorium. Wciąż nie mógł doszukać się motywu, jakim mógłby się kierować morderca.
Wyeliminował kobiety, ponieważ zabójstwo Neila wymagało sporej siły fizycznej. Doszedł
do wniosku, że sprawa miała związek z organizacją Klubu Kawalerów. To było ogniwo
łączące Saxona z jasnowłosym mężczyzną, a także – jak należało przypuszczać – ogniwo
między Saxonem a zabójcą z laboratorium.
Charles Tyson? Cały czas bronił plastiku Saxona i robił wszystko, żeby Fenton nie
pomyślał, że z tworzywem jest coś nie w porządku. Poza tym wiedział – jak zauważyła Jenny
– co miał na myśli Ross, mówiąc o Towarzystwie Drzewa. Był również kawalerem i nigdy
nie mówił o swoim prywatnym życiu. A sam Ross? To przede wszystkim on opowiedział mu
o klubie, chociaż mógł to być sprytny wybieg z jego strony, sposób, żeby uwolnić się od
podejrzeń...
Tak czy owak jasnowłosy mężczyzna stanowił klucz do całej zagadki; musiał wiedzieć,
kim był zabójca Neila. Fenton poddał się. Zdecydował, że rano odwiedzi wraz z Kelly’m
inspektora Jamiesona.
Biegli obydwaj pod górę, trzymając się blisko domów, aby osłonić się przed skutkami
złej pogody. Odczuli je ze zdwojoną siłą, kiedy wyłonili się zza rogu. Do posterunku policji,
który miał im dać schronienie, pozostało jeszcze około pięćdziesięciu metrów.
– Nie uważasz, że Bóg żywi jakiś osobisty uraz wobec Szkocji? – spytał Fenton,
strzepując wodę z włosów.
– Myślę, że podpisał umowę z Johnem Knoxem, na mocy której musimy bezustannie
ćwiczyć charakter – stwierdził Kelly. – Nie oszukuj się, będąc w lepszym nastroju od razu
miałbyś wyrzuty sumienia.
Jamieson podniósł wzrok znad biurka. Fenton i Kelly zostali wprowadzeni do jego pokoju
przez konstabla, który najwidoczniej nie miał ochoty odsunąć się od drzwi. Musieli
przeciskać się bokiem. Inspektor podparł brodę złączonymi dłońmi.
– Nic mi nie mówcie. Niech sam zgadnę. Pewnie się dowiem, że Królowa Matka
podłożyła gdzieś bombę?
Fenton zmusił się do uśmiechu, przyznając Jamiesonowi w duchu prawo do rewanżu za
swoje dawne zachowanie. Opowiedział policjantowi o wizycie w domu Murraya i o tym, co
Sandra Murray przekazała swojemu bratu.
Okazało się, że Jamieson znał nazwisko tej kobiety.
– Tak... Wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Kierowca zbiegł z miejsca zdarzenia. W
okolicy Braids?
Fenton przytaknął.
– I obaj twierdzicie, że wiedziała o kłopotach z plastikiem?
– Może nie znała szczegółów, ale zdawała sobie sprawę, że Neil Munro coś podejrzewa.
– I tego właśnie chciał się dowiedzieć jasnowłosy mężczyzna?
– Tak się wydaje.
Jamieson ssał w milczeniu końcówkę pióra, a po chwili spytał:
– Czy Murray powiedział wam coś więcej o tym człowieku?
Fenton wspomniał o spince do krawata. Zauważył, jak zmienia się wyraz twarzy
policjanta. Jamieson odłożył pióro i potarł oczy dłońmi.
– A więc chodzi o tych drani.
– Zna ich pan? – spytał Fenton.
– O tak, bardzo dobrze – westchnął Jamieson. – Wszyscy ich znamy. Mamy tu mnóstwo
starszych kolegów, którzy mieli z nimi do czynienia, a teraz wygłaszają dla dzieciaków
pogadanki o przechodzeniu przez jezdnię.
– Mówi pan poważnie?
– Jak najbardziej.
Fenton zerknął na Kelly’ego, który wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „A nie
mówiłem ci?”.
– Przecież stanowicie policję. Myślałem, że...
– Wiem, co pan myślał – przerwał mu Jamieson. – Że mogę skoczyć raz dwa do
Braidbank, przywieźć tu brata Sandry Murray, a potem nakłonić go, żeby zidentyfikował tego
człowieka?
– Coś w tym rodzaju.
Jamieson potrząsnął głową.
– Powiem panu, co by się stało. Zakładając, że brat Sandry w ogóle chciałby
współpracować i że wie cokolwiek o tym towarzystwie, zaczęlibyśmy dochodzenie. Kilka dni
później już bym kierował ruchem na Princes Street, a Murray byłby zmuszony wiać gdzie
pieprz rośnie.
– Nie mówi pan chyba poważnie? – zaprotestował Fenton.
– Jak najbardziej – upierał się Jamieson. – Te pedały mają taką władzę, że mi skóra
cierpnie.
Fenton był wstrząśnięty wyznaniem policjanta.
– Więc co nam pozostaje?
Jamieson przesunął palcami po wewnętrznej stronie kołnierzyka.
– Teraz, kiedy mi pan wszystko opowiedział, jestem zmuszony zobaczyć się z Murrayem
i spytać go oficjalnie, czy mógłby zidentyfikować tego człowieka. Będę szczery: mam
nadzieję, że odmówi, bo w przeciwnym razie w ciągu tygodnia może dojść w Braidbank do
kolejnego wypadku zakończonego ucieczką kierowcy.
Fenton nie bardzo wiedział, jak traktować szczerość inspektora, ale wpadł na pewien
pomysł i zakomunikował, że chce go przedstawić. Jamieson skrzywił się, a Kelly okazał
zainteresowanie.
– Murray powiedział, że jego siostra uchodziła w ich rodzinie za naukowca, a on robi za
artystę. Jeśli rzeczywiście nim jest i ma zdolności plastyczne, może da radę naszkicować dla
pana portret tego mężczyzny. Nikt się nigdy nie dowie, skąd pan go ma.
– Uważam, że to niezła myśl – stwierdził Kelly.
Jamieson zastanawiał się przez chwilę, aż w końcu uznał, że rzecz jest warta zachodu.
– Gdybyśmy dowiedzieli się po cichu, kim jest ten człowiek, zyskalibyśmy na czasie,
żeby dobrze przygotować oskarżenie. Potem moglibyśmy ostro zaatakować.
Kelly zasugerował, że razem z Fentonem mógłby udać się do Murraya, którego raczej
należało trzymać z daleka od policji. Jamieson zgodził się, ale Fenton wyczuwał, że inspektor
nie jest do końca przekonany. Chciał coś powiedzieć, choć nie mógł tego z siebie wydusić.
– Panowie – zaczął, stykając palce obu dłoni – za waszym pozwoleniem... – Słowa
przychodziły mu z trudem. – Przez jakiś czas wolałbym pozostawić wszystko na płaszczyźnie
nieoficjalnej.
Fenton i Kelly czekali na dalsze wyjaśnienia, które uzyskali z jeszcze większym trudem.
– Szczerze mówiąc, kiedy raport znajdzie się na papierze... trudno powiedzieć, kto go
będzie czytał.
– Rozumiem – stwierdził Fenton z udawanym spokojem. – Może następnym razem
spotkamy się na neutralnym gruncie?
Jamieson przytaknął, dostrzegając z ulgą, że Fenton właściwe go zrozumiał i że nie
potrzebne są dodatkowe instrukcje.
Kiedy wyszli na ulicę wciąż lało, więc ruszyli biegiem do samochodu; niewiele zyskali,
gdyż Kelly upuścił w pośpiechu kluczyki do rynsztoka pełnego wody.
– Czy mi się to śniło? – pomyślał głośno Fenton, gdy znaleźli się w wozie.
– Jeśli tak, to mnie też – odparł Kelly.
Jenny wyglądała na osłupiałą. Niczego nie mogła zrozumieć.
– Taka jest policja? Przedstawiciele prawa nie mówią takich rzeczy.
– Ja też tak myślałem – przyznał Fenton. – Powtarzam ci tylko słowa Jamiesona.
– Och, Tom.
Jenny czuła się w tym wszystkim zagubiona. Fenton otoczył ją ramieniem i próbował
dodać jej otuchy, mówiąc łagodnie:
– To wciąż sprawa policji. Rzecz w tym, że Jamieson chce działać trochę
niekonwencjonalnie.
– Kiedy zamierzasz spotkać się z Murrayem?
– Dziś wieczorem.
Fenton i Kelly postanowili, że w czasie rozmowy z Murrayem w ogóle nie będą
nawiązywać do zabójstwa Saxona, a tym bardziej nie powiedzą nawet słowa o zaangażowaniu
policji. Miała to być zwykła kontynuacja poprzedniej wizyty.
– Prawdę mówiąc, jestem rzeźbiarzem – wyznał Murray. – Ale sądzę, że uda mi się
sporządzić surowy szkic.
Poszło łatwiej, niż Fenton przypuszczał. Miał w ręku rysunek, a Murray nie wykazywał
szczególnej dociekliwości; w gruncie rzeczy wydawał się przygaszony, co należało uznać za
szczęśliwy zbieg okoliczności. Fenton zastanawiał się, czy wytłumaczenia należy szukać w
butelce whisky, stojącej obok fotela Murraya, ale raczej skłonny był zrzucić winę na pigułki,
które stały na stole. Kiedy Murray odwrócił się na chwilę, zerknął ukradkiem na etykietkę i
stwierdził, że to środek uspokajający. Nie był zbyt silny, ale alkohol mógł spotęgować jego
działanie.
Fenton popatrzył na szkic, podziwiając talent Murraya.
– Dzięki za pomoc – powiedział, wstając z miejsca.
– Drinka na pożegnanie?
Fenton spojrzał na zegarek, co miało stanowić preludium do wymówki, ale widząc
żałosne spojrzenie Murraya, zmienił zdanie.
– Chętnie – powiedział. – Dla mnie whisky.
– Nadal uważacie, że moja siostra została zamordowana? – spytał Murray, podając
gościom szklanki.
– Myślę, że to możliwe – odparł Fenton.
– Tęsknię za nią – wyznał Murray, mówiąc jakby do siebie. – Kiedy żyła, nigdy jej
specjalnie nie lubiłem, ale teraz, gdy odeszła... po prostu mi jej brakuje.
Fenton i Kelly, zakłopotani, wymienili spojrzenia. Murray patrzył gdzieś w dal. Zdawało
się, że nie dostrzega ich reakcji.
– Była jedyną osobą w moim życiu – ciągnął – która tak naprawdę troszczyła się o mnie.
Zostałem sam...
Kelly wzruszył ramionami, poirytowany, Fenton zaś wiercił się niespokojnie na krześle.
Murray znowu ogarnął ich wzrokiem i przeprosił za swoje zachowanie.
– Jeszcze drinka?
Kiedy szli do furtki, Kelly odwrócił się i spojrzał na dom.
– Biedny facet – stwierdził.
Zegar na desce rozdzielczej wskazywał ósmą czterdzieści pięć i Kelly zaproponował,
żeby skontaktować się z Jamiesonem, korzystając z numeru, jaki im wcześniej podał. Fenton
zadzwonił z budki na obrzeżach Braidbank. Czekał, aż Jamieson się odezwie, spoglądając na
połyskujące w dole światła miasta. Deszcz ustał, ale woda wciąż spływała ze wzgórza
przepełnionymi ściekami ulicznymi.
– Zna pan pub „The Gravediggers”? – spytał inspektor.
– Na rogu Angle Park?
– Ten sam, naprzeciwko cmentarza Ardmillan.
– Kiedy?
– Za pół godziny.
– Będziemy tam.
Jamieson zjawił się pierwszy. Wstał, kiedy Fenton i Kelly weszli, po czym zamówił
kolejkę.
– Jakieś kłopoty? – spytał, gdy już usiedli.
– Żadnych – odparł Fenton, sięgając do kieszeni. Podał szkic policjantowi.
Jamieson wydął wargi, patrząc na rysunek.
– Patrzcie, patrzcie – wycedził powoli.
– Zna go pan? – spytał Fenton.
– Owszem, znam – odparł Jamieson, nie odrywając wzroku od rysunku. – Toż to Gordon
Vanney, syn radnego Vanneya.
Jamieson wyglądał tak, jakby przypomniano mu o czymś, o czym wolałby zapomnieć i w
co wolałby nie wnikać. Fenton i Kelly czekali w milczeniu, aż policjant sam zacznie mówić.
– Cztery lata temu pewna dziewczynka z Corstorphine Hill, Madeline Gray, wyszła z
psem na spacer; miała czternaście lat. Zaczepiło ją czterech młodych ludzi. Rozebrali ją,
związali i po kolei zgwałcili. A potem wepchnęli piekące pokrzywy... we wszystkie otwory
jej ciała, pozostawiając ją na ziemi, skrępowaną.
Fenton i Kelly słuchali wstrząśnięci, podczas gdy Jamieson ciągnął swoją opowieść.
– Kiedy mogła już mówić, zidentyfikowała jednego z gwałcicieli, mówiąc o Vanneyu.
Rozpoznała go, ponieważ mieszkał gdzieś w okolicy. Aresztowaliśmy Vanneya, ale jego stary
zapłacił za niego kaucję. – Jamieson przerwał i przepłukał gardło trunkiem, jakby własne
słowa sprawiały mu ból. – Następnego wieczoru ojciec Madeline wyprowadził psa. Zwierzak
pobiegł między drzewa. Pobiegł na czterech łapach, ale wrócił na trzech. Nożyce do cięcia
drutu – jak stwierdził później weterynarz. Po dwóch dniach Madeline dostała przesyłkę –
nogę psa. Była schowana w pudełku na kwiaty, więc nieświadoma niczego matka pozwoliła
małej otworzyć paczkę osobiście. Kartka załączona do przesyłki informowała, że następnym
razem może to być jej noga, jeśli nie będzie milczeć. Więc Vanney wyszedł na wolność.
Madeline jeszcze nie doszła do siebie, podobno wciąż kąpie się cztery razy dziennie.
– Ale historia! – mruknął Fenton.
– I nigdy nie złapaliście pozostałych? – spytał Kelly.
– Nigdy. Szkoda, bo zanim Madeline Gray skryła się za kurtyną milczenia, zdążyła nam
powiedzieć, że Vanney nie był szefem grupy. Zaszczyt ten przypadł wysokiemu,
ciemnowłosemu chłopakowi, który miał na szyi szalik jakiegoś college’u czy uniwersytetu.
Brakowało mu kawałka ucha; zapamiętała ten szczegół, bo skoncentrowała się na nim, kiedy
ją gwałcił.
– Cztery lata temu, inspektorze? Ma pan niezłą pamięć – przyznał Kelly.
– Pan też by to wszystko zapamiętał, mając przed oczami tę biedną dziewczynę – odparł
Jamieson.
Fenton spytał go, co zamierza robić.
– Obserwować Vanneya i czekać. Dowiedzieć się, kim są jego wspólnicy. Kto jest
prowodyrem, a kto go tylko małpuje.
– Nie sądzi pan, że Vanney mógł zabić Sandrę Murray i Saxona? – spytał Fenton.
– Vanney to bydlak, ale jednocześnie płotka. Ktoś inny pociąga za sznurki.
– Ma pan jakieś podejrzenia?
Jamieson pokręcił przecząco głową.
– Żadnych. Po aferze z Madeline mieliśmy tego drania jakiś czas na oku – wiecie, jak to
się robi; wystarczyło, że ktoś kichnął w okolicy, a my od razu zgarnialiśmy Vanneya. Ale
jego stary to figura w tym mieście. Zaczął się drzeć, że policja nadużywa uprawnień, więc
musieliśmy się wycofać.
– Pewnie tak samo byłoby i tym razem – stwierdził Fenton.
– O nie! – zaprzeczył Jamieson. – Teraz sprawa ma charakter nieoficjalny i osobisty.
– Jeśli dobrze rozumiem... chce pan to sam załatwić? – odezwał się Kelly.
Jamieson przytaknął głową.
– Możemy pomóc? – spytał Fenton.
Jamieson uśmiechnął się blado.
– Tak – powiedział. – Oczywiście.
W ciągu następnego tygodnia Fenton sporo się dowiedział o Vanneyu. Dzięki temu, że
Jenny wciąż miała nocne dyżury, mógł prowadzić wieczorne obserwacje na zmianę z
Jamiesonem. Wziął też zaległy urlop, co pozwalało mu działać w ciągu dnia. Kiedy Jenny
miała wolne popołudnie, zastępował go Steve Kelly.
Vanney mieszkał w domu rodziców przy Corstorphine Hill. Był to duży, nowoczesny
bungalow z wielkim ogrodem i żwirowym podjazdem, na którym stały trzy samochody. Lotus
należał do Vanneya juniora. Codziennie o ósmej trzydzieści rano wyjeżdżał do miasta. Za
pięć dziewiąta zjawiał się pod bankiem komercyjnym w New Town, gdzie pracował. Lunch
jadał między pierwszą a drugą, w pubie „Dwaj Szewcy” przy Rose Street, zawsze w
towarzystwie tych samych ludzi: wysokiego mężczyzny o rudych włosach, wystających
zębach i donośnym głosie, i niskiego, o krępej budowie ciała i oliwkowej cerze, który
wyglądał na Włocha albo Hiszpana. Pracowali w tym samym banku co Vanney, ale
wydawało się, że spotykają się tylko podczas lunchu, gdyż żaden nie uczestniczył w jego
prywatnym życiu.
Vanney miał dziewczynę, co zaskoczyło Fentona, gdyż sądził, że jakikolwiek związek z
Klubem Kawalerów świadczy o orientacji homoseksualnej. Wyglądało na to, że
stowarzyszenie rozszerza działalność. Dziewczyna wydawała się sympatyczna i również
pochodziła z bogatej rodziny. Była wysoka, niemal tak samo jak Vanney. Miała urodą
charakterystyczną dla dziewczyny z wiejskiej posiadłości. Fenton polubił ją od pierwszego
wejrzenia, nie mogąc zrozumieć, co widzi w kimś takim jak Vanney; i vice versa, jeśli
Vanney był naprawdę homoseksualistą. Jamieson wyjaśnił tę zagadkę. Ojciec dziewczyny był
dyrektorem banku, w którym Vanney pracował.
– Cały Vanney – warknął. – Włazi w tyłek szefowi.
– A co myśli o tym jej ojciec? – spytał Fenton.
– Pewnie to pochwala. Syn prominentnego radnego, spadkobierca betonowego imperium;
doskonała partia dla jego ukochanej Denise. Tak przy okazji – to jej imię. Denise Hargreaves.
Wszystko wyglądało na to, że Vanney żyje według ustalonego schematu. Spotyka się z
Denise dwa razy w tygodniu i dodatkowo w sobotę: dyskoteka, wyprawa do kina i kolacja na
mieście. Grywa z jej ojcem w golfa co niedziela i nocuje w jego domu co czwartek. Zostają
dwa dni: poniedziałek i środa.
12
W poniedziałek Jamieson zgubił Vanneya w ruchu ulicznym, co potraktował jako
wypadek przy pracy, ale kiedy to samo przytrafiło się Kelly’emu w środę, trzej „detektywi”
spotkali się, żeby przedyskutować swoją taktykę.
– Może zorientował się, że go śledzimy? – zagadnął Fenton.
Jamieson odparł, że nie sądzi, aby tak było, ponieważ Vanney w żaden sposób nie okazał
„świadomości” zagrożenia, jak to określił. Za to Fenton bez żadnych kłopotów obserwował
Vanneya we wtorek, a figle, jakie facet wyprawiał z Denise Hargreaves w samochodzie pod
jej domem dowodziły, że nie jest człowiekiem, który coś podejrzewa.
– Jak mu poszło? – spytał Kelly.
– Dostał od niej w pysk – wyjaśnił Fenton.
– Dobrze zrobiła – skomentował Jamieson.
Inspektor i Kelly porównali swoje notatki i doszli do wniosku, że każdy z nich zgubił
Vanneya w tym samym punkcie miasta. Skręcił w lewo z Leith Street i rozpłynął się w
powietrzu. „Pewnie zmienił pasmo ruchu” – orzekł Kelly. Jamieson zaproponował, żeby w
poniedziałek wszyscy trzej śledzili Vanneya. Fenton miał go obserwować od momentu
wyjścia z domu, na wypadek niespodziewanej zmiany planów, a dwaj pozostali czekaliby u
szczytu Leith Street, szerokiej ulicy biegnącej od wschodniego krańca Princes Street do portu
Leith, gdzie zgubili go poprzednim razem.
W poniedziałek wieczorem Vanney wyjechał z domu o siódmej trzydzieści. Fenton ruszył
za nim na swojej hondzie w odległości około dwustu metrów, starając się, aby przez całą
drogę oddzielały go od lotusa dwa wozy. Początkowo ruch nie był zbyt duży, a jedyny
problem stanowiła uporczywą mżawka.
Zdawało się, że Vanney jedzie do miasta zwykłą trasą, więc Fenton podążał
automatycznie jego śladem, przez co o mało nie zgubił lotusa, kiedy utknął na środkowym
pasie, podczas gdy Vanney postanowił skręcić w prawo. Zanim się wydostał z pułapki, lotus
zniknął. Fenton musiał zgadywać: czy ruszył w dół, do Grossmarket, czy też w górę, na High
Street?
Wybrał to drugie i pomknął hondą wzdłuż Castle Terrace, wijącej się dookoła oświetlonej
reflektorami skały, na której stał zamek. Strzałka szybkościomierza mijała grupkę cyfr: l,0,0.
U szczytu Royal Mile musiał nagle przyhamować, dostrzegając w ostatniej chwili tylne
światła lotusa stojącego na skrzyżowaniu. Pomknął brukowaną ulicą na jałowym biegu, dając
się wyprzedzić escortowi i jakiejś taksówce.
Zapaliło się zielone światło i Vanney skręcił w lewo. Pojechał z powrotem w stronę
Princes Street, wydłużając swoją zwykłą trasę niemal o trzy kilometry. Fenton pomyślał, że to
bez sensu. Chyba że Vanney zabezpieczał się na wypadek, gdyby ktoś go śledził.
Kiedy sznur samochodów zaczął spływać po Mound, stromym wzgórzu łączącym Old
Town z New Town, Fentonowi zabiło żywiej serce. Wyglądało na to, że Vanney zmierzał w
stronę Leith Street. Fenton miał nadzieję, że Jamieson i Kelly są w pogotowiu.
Ruch przy wschodnim końcu Princes Street był dosyć duży, ponieważ w stronę głównej
trasy na południe podążały wozy dostawcze. Vanney był trzeci w kolejce przed światłami, a
Fenton siódmy. Za lotusem ustawiła się przegubowa ciężarówka.
Lotus wysforował się na odległość trzystu metrów, zanim ciężarówka ustąpiła Fentonowi
miejsca, tak że miał przed sobą wolną drogę. Powstrzymał odruch, aby dodać gazu. Nie
zamierzał pojawiać się w lusterku wstecznym Vanneya, mknąc niczym pocisk. Minął
ciężarówkę, ale zachował odpowiedni dystans, gdy lotus zwolnił przed rondem. Od Vanneya
oddzielały go teraz cztery wozy – w sam raz.
Włączył się w główny nurt, ale zaraz zobaczył, że lotus skręca z Leith Street w lewo. W
tym właśnie miejscu zgubił go ostatnim razem. Pochylił się na zakręcie. Kiedy wyprostował
hondę, stwierdził, że lotus zniknął. Widział przed sobą długą, prostą ulicę, ale ani śladu
Vanneya. Podjechał do krawężnika i zgasił silnik. Z ulgą dostrzegł Jamiesona, który wyłonił
się ze sklepu i szedł w jego kierunku.
– W porządku. Poddaję się – powiedział Fenton.
– Garaż podziemny – rzucił Jamieson. – Dwadzieścia metrów dalej, po lewej stronie.
Wrota były już otwarte. Kiedy Vanney wjechał, od razu się za nim zatrzasnęły. Wszystko
trwało nie dłużej niż pięć sekund.
Kelly, który czekał na przeciwległym rogu, dołączył do nich.
– Wygląda jak wymarły – stwierdził.
Spojrzeli na budynek. Był opuszczony i ciemny: żadnych świateł, odgłosów.
– Co teraz? – spytał Fenton.
– Spróbujemy ustalić, w jaki sposób Vanney dostał się do budynku. Z garażu muszą
prowadzić wewnętrzne schody, bo nie było go widać na ulicy.
Fenton zgłosił się na ochotnika, a Jamieson wyraził zgodę.
– Niech pan wejdzie drzwiami frontowymi, jak najbliżej wjazdu do garażu.
Fenton pokonał niski bieg schodowy prowadzący do głównego wejścia. Drzwi nie były
zamknięte. Chłód i wilgoć panujące wewnątrz budynku potęgował mrok. Było tam jak w
grobie. W smugach świateł przejeżdżających ulicą samochodów starał się sprawdzić
wszystkie drzwi na parterze. Były pokryte kurzem – warstwa pyłu na klamkach i zamkach
świadczyła, że od dawna ich nie otwierano. Wokoło unosił się zapach spróchniałego drewna.
Szukał schodów, które mogłyby prowadzić do garażu. Znalazł w końcu jakieś stopnie,
choć zaraz tego pożałował, gdyż pogrążone były w nieprzeniknionej ciemności. Wyciągnął
ręce przed siebie i przytrzymując się ścian, raz z lewej strony, raz z prawej, zaczął schodzić
ostrożnie. Dotarł na dół i znalazł się w korytarzu biegnącym przez cały budynek. Usłyszał w
pobliżu jakiś szmer, jakiś trucht, więc odruchowo tupnął nogą. Poczuł, że w skroniach
zaczyna mu pulsować krew, choć dźwięk zaraz ustał.
Brnąc po omacku wzdłuż ściany, dotarł do drzwi i poszukał dłonią zamka. Nie widział
rdzy na zasuwce, ale wyczuwał ją pod palcami. Zaczął poruszać ryglem tam i z powrotem, aż
w końcu ustąpił i cofnął się do końca, przycinając mu palec. Przyłożył go do ust, aby
zatamować krew, klnąc przy tym bezgłośnie. Pchnął drugą ręką drzwi, które otworzyły się na
oścież, i znalazł się w ciemnej alejce na tyłach budynku.
Po prawej stronie widać było drzwi do garażu. Od razu przypomniał sobie wjazd od ulicy,
w którym zniknął Vanney. Załamany, uświadomił sobie prawdę. Garaż biegł przez cały
budynek: miał dwie bramy – od ulicy i na zapleczu. A Vanneya w ogóle nie było w środku!
Fenton pobiegł alejką, a potem skręcił za narożnik i znalazł się na ulicy, gdzie
opowiedział o wszystkim Jamiesonowi i Kelly’emu.
– Sprawdził pan, czy lotus stoi w garażu? – spytał inspektor.
– Pomyślałem, że przejechał na drugą stronę – przyznał Fenton.
– Lepiej zobaczmy. Mógł zmienić samochód.
Fenton i Kelly poszli na tyły budynku, pod drugie wrota garażu. W przeciwieństwie do
nowoczesnych, stalowych drzwi frontowych, te były z drewna i rozsypywały się po trochu w
próchno. Kelly przyklęknął, żeby zajrzeć pod dolną krawędź skrzydła drzwiowego,
przypominającą rząd połamanych zębów.
– Jest – oświadczył. – Vanney przesiadł się do innego samochodu.
Umówili się, że na zmianę będą czatować, na Vanneya. Jeden miał zostać przy wylocie
alejki na tyłach budynku, podczas gdy dwaj pozostali mogli w tym czasie rozprostować nogi
lub napić się kawy w pobliskim barze.
Vanney nie pojawił się do pierwszej nad ranem. Na warcie stał akurat Jamieson, kiedy
jakiś zielony mini morris zwolnił i skręcił w alejkę. Bez trudu rozpoznał sylwetkę Vanneya za
kierownicą i zanotował numer rejestracyjny wozu. Wkrótce lotus wyjechał z garażu. Po
dziesięciu minutach zjawili się Fenton i Kelly.
Postanowili spotkać się we trzech jeszcze raz w następny poniedziałek rano, obok wjazdu
do alejki, i zająć się zielonym morrisem. Jednocześnie zrezygnowali z obserwacji Vanneya w
pozostałe dni. Zarówno Jenny, jak i Mary Kelly przyjęły tę zmianę z zadowoleniem. Później
Fenton zaczął się zastanawiać nad stanem cywilnym Jamiesona. Czy był żonaty? Temat ten
nigdy się nie pojawił w rozmowie, a Fenton uznał, że nie należy Jamiesona o to pytać.
Nagle do Edynburga zawitała wiosna. Zalała miasto żółtym blaskiem słońca. Na
drzewach w Princes Street Gardens rozkwitło tysiące pąków. Krople deszczu, który spadł
poprzedniej nocy, połyskiwały na ogrodzeniach i balustradach jak szlachetne kamienie, kiedy
Fenton jechał do laboratorium, pokonując poranne korki uliczne.
Ludzie, którzy spędzili większą część zimy, garbiąc się pod ciosami wiatru i ulewy, teraz
podnosili głowy, żeby poczuć na twarzach pocałunek wiosennego słońca. Zwalniali kroku,
nie przynaglani chłodem, i ucinali sobie pogawędki na wolnym powietrzu. Na twarze zawitał
uśmiech; coroczna wojna z zimą dobiegła właśnie końca, a ci, którzy przeżyli, cieszyli się
nawzajem swoim widokiem.
Słoneczny blask wtargnął również do pracowni Fentona. Zdemaskował kurz pokrywający
butelki z odczynnikami i zawiły wzór wielkiej pajęczyny na półce. Ujawniony brud
wywoływał irytację. Fenton wziął mokrą ściereczkę i zaczął wycierać po kolei butelki. W
trakcie porządków wszedł Charles Tyson i od progu rzekł:
– Chciałbym, żebyś zajrzał do mnie za dziesięć minut, jeżeli możesz.
Kiedy Fenton zjawił się u niego, Liz Scott podała kawę. Tyson, mieszając powoli cukier
w filiżance, powiedział:
– Zastanawiam się nad przedstawieniem Radzie twojej kandydatury na zastępcę szefa
laboratorium. Obejmiesz stanowisko Neila.
– Dzięki – odparł Fenton.
– Na razie nie ma co dziękować. Powiedziałem tylko, że się zastanawiam.
Fenton czekał, aż Tyson rozwinie temat. Szef popatrzył na niego surowym wzrokiem i
dodał:
– Takie stanowisko wymaga czegoś więcej niż tylko umiejętności naukowych. Liczy się
również pewnego rodzaju dyplomacja. Dyskrecja, gotowość do działania według określonych
zasad. Należy podążać z prądem, a nie... kołysać łodzią. Czy wyrażam się jasno?
– Aż nadto – odparł Fenton, starając się panować nad sobą. Obiecano mu nagrodę i dano
ostrzeżenie. Pytanie: przed czym? Czy chodziło o to, że miał w zwyczaju przeciwstawiać się
władzom szpitala, czy też o coś bardziej konkretnego? Nie potrafił niczego wyczytać z twarzy
Tysona.
– Więc? – spytał szef.
– Chyba nie jestem właściwym kandydatem – odparł Fenton. – Lubię działać według
własnych reguł.
– Rozumiem – stwierdził Tyson, stukając piórem w bloczek biurowy, który przed nim
leżał. – Nie podejmuj pochopnie decyzji. Przemyśl to sobie.
Fenton wstał, ale Tyson go zatrzymał.
– Jeszcze jedno.
– Tak?
– Zamierzam postawić Radzie wniosek o awans Fergusona na starszego biochemika.
Jakie jest twoje zdanie?
– Nie mam nic przeciwko temu.
– Świetnie – skomentował Tyson. – Miałem nadzieję, że tak powiesz. – Odłożył pióro i
przetarł oczy. – Będę zadowolony, jeśli wszyscy znowu skupią się na swojej pracy.
Kolejne ostrzeżenie? – pomyślał Fenton. Spojrzał na Tysona, ale jego twarz była
nieodgadniona. Zdążył już wsadzić nos w swoje papiery.
Fenton siedział w głównej pracowni, przeglądając bieżące zapisy w dzienniku, kiedy
weszła Liz Scott i powiedziała, że Tyson chce się widzieć z Fergusonem. Ten zrobił oko do
Fentona i zażartował:
– Kiedy trąbka wzywa...
Fenton uśmiechnął się, ale zachował milczenie.
Dobra pogoda utrzymywała się przez cały weekend i Fenton poszedł razem z Jenny na
pierwszy tego roku, prawdziwy spacer. Udali się do Colinton i wspięli się na Pentland Hills
na południe od miasta. Kiedy znaleźli się na szczycie, przystanęli dla złapania oddechu. Przez
chwilę podziwiali roztaczający się wokół widok. Jenny stała trochę niżej od Fentona, więc
kiedy spoglądała ponad dachami domów na północ, w stronę Forth Estuary, on patrzył na nią
bezkarnie. W promieniach słońca jej włosy wyglądały jak złociste nitki, a świeża cera
zdawała się uosabiać ducha wiosny. Nachylił się, żeby pocałować ją lekko w kark, a ona
uniosła dłoń i dotknęła jego policzka. Nie potrzebowała słów.
– Kocham cię, Jenny – wyszeptał.
Jenny wciąż milczała.
– No dobra, nie kocham cię.
Uśmiechnęła się i odwróciła głowę.
– Będziesz jutro ostrożny, Tom? – spytała.
Fenton powiedział, że tak, i objął ją mocno z tyłu.
Szli lasem sosnowym, zmierzając w stronę Caerketton Hill, a ich kroki tłumił gruby
dywan igieł. Przez gałęzie drzew przedzierały się promienie słońca, tworząc na leśnym runie
świetliste jeziorka.
W poniedziałek rano do laboratorium zatelefonował Jamieson, żeby uzgodnić z Fentonem
szczegóły dotyczące obserwacji Vanneya. Miał tropić mini morrisa, jadąc razem z Kellym
swoim wozem – nie oznakowanym fordem granada. Zadaniem Fentona było podążać hondą z
tyłu. Gdyby Vanney zorientował się, że jest śledzony, Jamieson zjechałby na bok, a Fenton
przejąłby „opiekę” nad Vanneyem.
Fenton był zadowolony, że Jenny zdążyła już wyjść do pracy – nie zastał jej po powrocie
do domu. Czuł się podenerwowany i potrzebował trochę samotności. Dokąd pojedzie
Vanney? – rozmyślał. Czy rzeczywiście są bliscy odkrycia prawdy o śmierci Neila? Co
zdarzy się wieczorem?
Nie mógł pozbyć się uporczywego łaskotania w żołądku, dopóki nie uruchomił hondy i
nie wyruszył w kierunku Leith Street. Jamieson był już na miejscu. Wręczył mu radiotelefon,
udzielając krótkiego instruktażu. Wówczas zjawił się Kelly.
Mieli jeszcze dziesięć minut w zapasie, przy założeniu, że Vanney będzie punktualny jak
zawsze. Fenton wsiadł na motocykl i oddalił się od wozu inspektora na jakieś dwieście
metrów. Czekał, ukryty przy wejściu do budynku, obserwując ulicę.
Dwie minuty później pojawił się lotus, po czym dał nura do garażu. Fenton zaczął patrzeć
na drugi koniec alejki i od razu poczuł przypływ adrenaliny. Na skrzyżowaniu błysnęły
światła zielonego morrisa; samochód zatrzymał się, a następnie skręcił w lewo, w główną
ulicę. Fenton zobaczył, że granada wyrusza w trasą. Opuścił kryjówkę, jakby po prostu
wychodził z budynku, i wsiadł na motor. Ruszył za Jamiesonem, zachowując bezpieczny
dystans. Cieszył się, że wszystko idzie gładko.
Morris kierował się w stronę wybrzeża. Fenton liczył na to, że Vanney pojedzie główną
trasą na południe, gdzie spory ruch dawałby niezbędną osłonę, ale było inaczej. Na obrzeżach
miasta Vanney skręcił w lewo i potoczył się starą, krętą trasą, biegnącą wzdłuż wybrzeża
Firm of Forth. Fenton pomyślał, że w lusterku morrisa widać będzie cały czas światła
granady. Być może Vanney nie poczuje się tym zaniepokojony, ale niewykluczone, że na
wszelki wypadek zechce się upewnić, czy nikt go nie śledzi.
Wszystko miało się wyjaśnić w niewielkiej, nadmorskiej miejscowości Port Seton. Lewy
kierunkowskaz morrisa zaczął mrugać – Vanney zjechał na bok i zatrzymał się przed jakimś
sklepem. Jamiesonowi nie pozostawało nic innego, jak jechać dalej. Fenton zatrzymał się w
bezpiecznej odległości. Ulica była dobrze oświetlona, a więc Vanney mógł dokładnie
przyjrzeć się granadzie, kiedy go mijała, a może nawet zapamiętać numer rejestracyjny. Nie
było szans, żeby Jamieson mógł kontynuować obserwację.
Zaczęło padać, a odgłos kropel spadających na skórzany kombinezon wydawał się
Fentonowi nienaturalnie głośny, kiedy siedział nieruchomo i czekał, aż morris odjedzie.
Minęło całe pięć minut, zanim usłyszał zgrzyt uruchamianego silnika. Vanney ruszył spod
krawężnika. Fenton szykował się, żeby podążyć za nim, ale czekał jeszcze, aż morris dotrze
do granic miasteczka i zniknie za zakrętem w prawo. Nie chciał, żeby Vanney przyjrzał mu
się w świetle lamp ulicznych.
Kiedy tylko Vanney zniknął z pola widzenia, Fenton ruszył pełnym gazem, a potem
zdecydował się podjąć ryzyko. Zwolnił i zgasił reflektor. Zakładał, że jeśli szybko dostrzeże
tylne światła morrisa łatwiej mu będzie jechać. Krople deszczu na tylnej szybie Vanneya też
pomogłyby zamaskować jego obecność.
W pewnej chwili dostrzegł czerwone światła, jakieś trzysta metrów przed sobą. Serce
podeszło mu do gardła, ale przyspieszył, żeby zmniejszyć odległość dzielącą go od
samochodu. Zdawał sobie sprawę, że odcinek drogi między hondą a wozem Vanneya to
wielka niewiadoma. Jedna nie dostrzeżona w porę dziura mogła doprowadzić do kraksy.
Zbliżył się na pięćdziesiąt metrów i poczuł się pewniej, gdyż tylne światła morrisa
naprowadzały go na odpowiedni kurs. Na szczęście kręta droga nie pozwalała na dużą
szybkość.
Przejechali tak około pięciu kilometrów, kiedy nagle wzrok Fentona przyciągnął jakiś
metaliczny pobłysk pośród piaszczystych wydm, między kępami trawy. Uświadomił sobie, że
właśnie wypatrzył granadę Jamiesona, stojącą z wyłączonymi światłami. Był ciekaw, czy
Vanney też ją zauważył, ale doszedł do wniosku, że to mało prawdopodobne. Wciąż padało, a
boczne szyby morrisa pokrywały krople deszczu. Pole widzenia Vanneya ograniczało się do
dwóch półkoli na przedniej szybie, czyszczonych z wody przez wycieraczki.
Po trzech kolejnych kilometrach światła stopu mini morrisa zajaśniały w ciemności
niczym świeczki bożonarodzeniowe, otoczone różowymi aureolami z deszczu. Wysunął
gwałtownie stopę w stroną pedału hamulca, ale powstrzymał się w ostatniej chwili; światło
stopu hondy mogłoby zdradzić jego obecność. Zacisnął dłoń na hamulcu ręcznym, starając się
za wszelką cenę utrzymać maszynę dokładnie w pozycji pionowej. Najmniejszy skręt
przedniego koła na śliskiej nawierzchni mógłby spowodować, że motor poleciałby do przodu
jak kostka mydła po dnie wanny.
Odetchnął, kiedy honda zwolniła i poddała się całkowicie jego kontroli. Znajdujący się
przed nim morris skręcał w prawo, ale nie w inną drogę, lecz w podjazd prowadzący do
wielkiego domu. Zsiadł z motoru i ruszył poboczem w stronę bramy. „Helmwood” – głosił
napis, wyryty na jednym z kamiennych filarów. Spojrzał w głąb podjazdu, ale niczego nie
dojrzał. Słyszał tylko daleki pomruk morza i szelest drzew za murem.
Za pomocą radiotelefonu przekazał wiadomości Jamiesonowi, który pocieszył go, że zna
to miejsce.
– Jakieś pięćset metrów dalej, po lewej stronie znajdziesz zejście na plażę. Tam się
spotkamy.
Fenton usadowił się na tylnym siedzeniu granady, rozkoszując się ciepłem panującym w
środku samochodu; wcześniej nie uświadamiał sobie, że jest tak zimno na dworze.
– Dom Monktona – wyjaśnił Jamieson.
Fenton poprosił o dodatkowe informacje.
– Lord Monkton, były minister stanu, filar tutejszej społeczności. Władza, bogactwo,
wpływy, krótko mówiąc – pożywka dla Klubu Kawalerów.
– Pójdziemy rzucić okiem? – spytał Kelly.
Fenton wyczuł nutkę obawy w głosie Kelly’ego, ale uznał, że chodzi o typową
powściągliwość w obecności policjanta, charakterystyczną nawet dla ludzi respektujących
prawo.
– Dlaczego nie – odparł Jamieson. – W Szkocji nie ma zakazu wchodzenia na teren
prywatny.
Kiedy wysiedli z samochodu, owiało ich nocne, słone powietrze. Pod osłoną nocy ruszyli
w stronę drogi. Przestało padać, ale drzewa uginały się pod ciężarem wody. Kiedy Kelly otarł
się o którąś z sosen, natychmiast spadł na niego z góry mokry ładunek.
– Pst! – Jamieson uciszył Kelly’ego, który właśnie zaklął.
Fenton był w najlepszej sytuacji: kombinezon i buty dojazdy na motocyklu dobrze
chroniły go przed deszczem, piachem i błotem. Szedł pierwszy, wydeptując ścieżkę w
wysokiej trawie.
Usłyszeli warkot nadjeżdżającego samochodu.
– Na ziemię! – rzucił pospiesznie Jamieson.
Przycupnęli w trawie, dostrzegając jaguara – długa limuzyna zwolniła i skręciła w stronę
podjazdu. Ledwie się unieśli, a już pojawił się kolejny samochód. Fenton zauważył, że to
luksusowy wóz, ale nie rozpoznał marki.
Kiedy znowu zapanowała cisza, wyszli z ukrycia i stanęli na asfaltowym podjeździe
prowadzącym do „Helmwood”.
– Lepiej trzymajmy się blisko drzew – doradził Jamieson.
– Tędy – rzucił Fenton, kierując się w stroną prześwitu między sosnami. Zapach żywicy
przypomniał mu miniony dzień, ale ten las był zupełnie inny, wręcz wrogi: konary wysokich
drzew poruszały się groźnie na tle ciemnego nieba. Między pniami przebłyskiwały światła,
wyznaczając kierunek marszu.
– Zdaje się, że trafiliśmy na przyjęcie – zauważył Jamieson, kiedy przyczaili się w
zaroślach, licząc samochody na podjeździe. – Chciałbym zapisać kilka numerów.
Fenton i Kelly stali w ukryciu, podczas gdy inspektor skulił się i trzymając w ręku
notatnik, pobiegł przed siebie. Zniknął między lśniącymi karoseriami. Po dziesięciu minutach
wrócił, lekko zdyszany.
– Komputer będzie miał zajęcie – wysapał.
– Co teraz? – spytał Kelly.
– Podejdźmy bliżej – zaproponował Fenton.
– Zgoda, ale ostrożnie – odparł Jamieson.
Wiatr ustał na chwilę.
– Słyszycie muzykę? – spytał Fenton.
– Coś w tym rodzaju – stwierdził Kelly.
– Znowu.
– Dochodzi jakby z drugiej strony domu – zauważył Jamieson. – Tutaj nic się nie dzieje,
jest za ciemno.
– Obejdziemy budynek – podszepnął Fenton.
Ponownie weszli między drzewa i zaczęli posuwać się w stronę trawnika na tyłach domu.
Mogli teraz zobaczy wyraźnie rząd okien na pierwszym piętrze, rozjarzonych światłami.
Zdawało się, że dźwięki płyną właśnie stamtąd.
– A swoją drogą, co to za muzyka? – zainteresował się Kelly.
Fenton pokręcił głową.
– Słyszę jakiś instrument strunowy.
Rozmiary zalanych światłem okien wskazywały, że za nimi znajduje się ogromny pokój.
– Sala balowa? – próbował zgadnąć Kelly.
– ... z balkonem – dodał Fenton, spoglądając na Kelly’ego. – W taką noc chyba nie będą
wychodzić na zewnątrz, co?
Kelly połapał się w lot, o co chodzi.
– Z boku mamy drabinkę pożarową – zauważył.
Jamieson udawał, że nie słyszy tej wymiany zdań, ale Fenton i Kelly patrzyli na niego z
uporem.
– W porządku – zgodził się wreszcie – rzućmy okiem.
Fenton wspiął się po drabinie, za nim Kelly, a na końcu Jamieson. Fenton przerzucił nogi
przez kamienną balustradę, po czym skulił się w narożniku. Pocieszał się, że nikt ich nie
usłyszy, gdyż muzyka i śmiechy dochodzące z sali były bardzo głośne. Mogli być jednak
zauważeni w blasku bijącym z wysokich okien.
Muzyka umilkła. Gwar rozmów zaczął przycichać, a światło delikatnie przygasało.
– Coś się dzieje – wyszeptał Kelly.
– Chciałbym to zobaczyć – odparł Fenton.
Oświetlenie sali stawało się coraz bardziej nikłe, więc postanowił zaryzykować i
podczołgał się pod jedno z okien. Kelly obserwował go, zagryzając nerwowo wargę, a potem
dał sygnał, że za szybą nikogo nie widać.
Fenton uniósł się powoli, jego oczy znalazły się nad poziomem parapetu. Ze zdumienia
otworzył usta. Zobaczył wnętrze cesarskiego pałacu i scenę ze starożytnego Rzymu.
Na sofach spoczywali mężczyźni w togach i sandałach. Usługiwali im niewolnicy, nosząc
dzbany wina i tace pełne jadła. Pod ścianą siedzieli trzej muzykanci z lirami. W drugim końcu
sali widać było centurionów w skórzanych zbrojach, którzy strzegli wysokich, podwójnych
drzwi. Pośrodku sali również stali żołnierze, dzierżąc w dłoni okazały sztandar. Początkowo
Fenton sądził, że jest na nim wyhaftowany rzymski orzeł, ale po chwili uświadomił sobie, że
się mylił. Było to złote drzewo, symbol Klubu Kawalerów.
Wreszcie dostrzegł Vanneya – siedział obok muzykantów i właśnie odchylał do tyłu
głowę, żeby opróżnić swój puchar. Wycofał się ostrożnie pod parapet.
– Bal maskowy? – spytał Jamieson.
– Za dużo realiów – odparł Fenton. – Mozaiki, marmury, ubiory, ozdoby. Wszystko
wygląda tak prawdziwie...
Zanim Kelly i Jamieson zdążyli spytać jeszcze o cokolwiek, rozległy się fanfary. Fenton
dał znak, że powinni zbliżyć się do okien. Jamieson natychmiast przyłączył się do niego, a
Kelly usadowił się przy następnym oknie.
– Mój Boże – wymamrotał Jamieson.
Czterej mężczyźni przebrani za niewolników rozpościerali właśnie na środku wielką,
plecioną matę. Kiedy skończyli, jeden z Rzymian, wysoki, dystyngowany mężczyzna w todze
obszytej liliowym paskiem, uciszył zebranych gestem podniesionej dłoni.
– To Monkton – wymamrotał Jamieson.
Podwójne drzwi na końcu sali otworzyły się i do środka wkroczyli dwaj zapaśnicy,
obnażeni do pasa. Ich nagie torsy lśniły od oliwy. Przemaszerowali przez środek sali i
pozdrowili Monktona, krzyżując na piersiach ramiona. Monkton skinął głową, a wówczas
zapaśnicy weszli na matę. Zaczęli krążyć wokół siebie. Światła w sali pogasły, zapłonęły
natomiast pochodnie i świece. Blask migoczących płomieni odbijał się na spoconej skórze
walczących mężczyzn.
Fenton nie mógł oderwać wzroku od twarzy Monktona, który – jak się zdawało – tkwił w
szponach jakiegoś straszliwego podniecenia. Nie był już tym samym dystyngowanym
osobnikiem, jak na początku; wykrzywiał usta, nawołując zapaśników do jeszcze większego
wysiłku. Niemal bezwiednie wysunął dłoń i zacisnął palce na udzie młodego niewolnika.
Chłopiec, o twarzy niewinnej dziewczyny, skrzywił się, kiedy palce Monktona wbiły mu się
w ciało, ale gdy tylko jego pan podniósł na niego wzrok, uśmiechnął się. Monkton
przyciągnął brutalnie głowę niewolnika do swojej twarzy.
– Miło widzieć powrót wartości wiktoriańskich – skomentował scenę Jamieson.
Kilka minut później, kiedy zapaśnicy zakończyli nagrodzony oklaskami pojedynek,
Monkton wraz z chłopcem opuścili salę. Kilka innych par podążyło ich śladem. Rozbłysły
światła, a muzyka rozbrzmiała na nowo.
Skryci obserwatorzy wycofali się ostrożnie do narożnika balkonu. Fenton spytał
Jamiesona, czy rozpoznał jeszcze kogoś z obecnych na sali.
– Owszem, kilku – odparł policjant. – Chociaż z trudem, bo są poprzebierani. Dość długo
zastanawiał mnie pewien profil, jakby znajomy. Potem skojarzyłem go sobie z koloratką
duchownego...
– Czy zauważyliście, z kim był Vanney? – spytał Fenton.
– Nie, facet stał za filarem – odparł Kelly.
Jamieson skinął głową.
– Musimy poczekać, aż się ujawni.
Światła znowu zaczęły przygasać, więc wszyscy trzej podeszli do okien. Fenton zobaczył,
że nieobecni zdążyli już wrócić i że Monkton się uśmiecha, a na jego twarzy ponownie
zagościł szlachetny spokój. Władczym gestem uniósł dłoń, a wówczas muzyka umilkła.
Podeszło do niego czterech niewolników, niosąc tace z kielichami i dzbanami wina.
Monkton rozlał trunek. Rozdzielono kielichy. Po chwili Rzymianie unieśli je, wznosząc jakiś
toast, zebrani w dużym kręgu.
Jeden z niewolników upuścił dzban, a czerwone wino chlusnęło na nieskazitelnie białą
togę Monktona. Pomimo panującego w sali półmroku Fenton zauważył, jak po twarzy
Monktona przesunął się cień gniewu. Niewolnik padł plackiem na podłogę, ale Monkton go
zignorował. Dał jakiś znak mężczyźnie towarzyszącemu Vanneyowi, a który przez cały
wieczór pozostawał ukryty za filarem. Człowiek ten stał zwrócony plecami do okien. Miał
bogato przystrojoną głowę, a w prawej dłoni trzymał coś w rodzaju srebrnej pałeczki. Jeden z
centurionów podszedł do niego i wysłuchał rozkazów.
Na swój sposób zafascynowany, Fenton śledził rozwój wypadków. Do sali wniesiono
stalową ramę i postawiono przed tajemniczym mężczyzną z pałeczką. Na jego sygnał
przywiązano do ramy niezdarnego niewolnika. Jeden ze strażników przy drzwiach zbliżył się,
po czym zdjął hełm i pelerynę. W dłoni trzymał bat.
Mężczyzna z pałeczką dwukrotnie rozpostarł palce lewej dłoni, pokazując liczbę dziesięć,
i rozpoczęło się wymierzanie kary. Fenton i jego dwaj kompani słyszeli dolatujące zza szyby
odgłosy skórzanego pejcza spadającego na nagie ciało. Niewolnik wił się z bólu, a krew
mieszała się z potem.
Po zadaniu pięciu dotkliwych razów oprawca zrobił przerwę, żeby zmienić pozycję.
Kiedy znowu uniósł pejcz, Fenton zobaczył wyraźnie jego twarz i poczuł, że uginają się pod
nim nogi.
– To ten, który pobił mnie w toalecie – rzekł cicho do Jamiesona.
Wydawało się, że niewolnik zemdlał. Rzymianin z pałeczką wyciągnął rękę, żeby to
sprawdzić, ale w tym momencie niewolnik zatopił zęby w jego dłoni. Rzymianin wyszarpnął
rękę i uniósł gniewnie pałeczkę. Fenton był ciekaw, kiedy ją opuści gwałtownym ruchem, ale
tak się nie stało. Rzymianin odzyskał panowanie nad sobą i rozpostarł palce, nakazując
wymierzyć dodatkową karę pięciu batów.
Nieprzytomnego niewolnika wyniesiono, a podłogę wytarto z krwi. Światła znowu
rozjaśniły salę, kielichy napełniły się winem. Monkton nakazał milczenie podniesioną dłonią.
– Teraz interesy, panowie – obwieścił.
Salę obiegł szmer, potem zapadła cisza. Fenton zauważył, że Jamieson wyciąga notes.
Uśmiechnął się do Kelly’ego.
– Proszę o liczby – powiedział Monkton.
Odsunął się na bok, a wtedy z sofy podniósł się drobny mężczyzna – niskimi łysiejący, z
rzadkimi włosami przyklejonymi do czaszki. Trzymał przed sobą plik papierów.
– Święty Józefie – stęknął Jamieson.
Fenton i Kelly spojrzeli na niego.
– To Vanney senior.
Vanney odchrząknął i zaczął:
– Pięćdziesiąt tysięcy funtów od Theta Electronics za przyznanie koncesji na nowe
tereny.
Sala przyjęła informację z aplauzem.
– Dwieście tysięcy funtów od Corton Brothers za pomoc w uzyskaniu zezwolenia na
budowę nowego osiedla i modyfikację pasa zieleni w tym rejonie.
Kolejny aplauz.
– Czterdzieści dwa tysiące funtów za kontrakty na obsługę trasy szybkiego ruchu,
pięćdziesiąt tysięcy funtów za kontrakty na dostawę materiałów budowlanych w regionie
centralnym i sto osiemdziesiąt tysięcy funtów za różne kontrakty na dostawy w całym kraju.
Głośny aplauz.
– A teraz, panowie, dodatkowa pozycja. Dwadzieścia tysięcy funtów od Saxon Medical
za naszą pomoc w uzyskaniu w ministerstwie zdrowia licencji na ich produkt. Pomimo
wiadomych „trudności” zostałem poinformowany, że sprzedaż, licencji na rzecz International
Plastics zostanie w dniu jutrzejszym oceniona przez sąd jako dokonana w dobrej wierze.
Vanney wzniósł wysoko dłonie i przekrzykując wrzawę zawołał:
– Wiecie chyba wszyscy, komu powinniśmy za to podziękować!
Rozległ się ogólny śmiech.
– Na tym kończę moje sprawozdanie.
Monkton znowu wysunął się do przodu i ogłosił koniec interesów na ten wieczór.
Jamieson wyjąkał:
– Zmy... zmywajmy się stąd.
Bez słowa szli do samochodu. Dopiero w wozie Fenton stwierdził:
– Nic nie kapuję.
– Nie pan jeden – odparł Jamieson. – Żeby to rozgryźć, trzeba będzie sporo czasu, ale
zamierzam dobrać się do każdego z nich.
– Szkoda, że nie widziałem twarzy człowieka z tą pałeczką – zamyślił się Fenton. Kogoś
mi przypominał.
– Mnie też – dodał Kelly. – Ale niech mnie diabli, jeśli wiem kogo.
13
Fenton wracał do domu, jadąc szybko krętą, nadmorską drogą. Chciał jak najprędzej
uwolnić się od myśli zrodzonych z wydarzeń wieczoru. Panowanie nad motorem wymagało
od niego maksymalnej koncentracji. Co chwila z mroku wyłaniał się zakręt, więc motocykl
rzadko znajdował się w pozycji pionowej dłużej niż kilka sekund. Nawierzchnia była niemal
sucha, gdzieniegdzie tylko widniały kałuże wody, wyłuskiwane z ciemności światłem
reflektora, a następnie wychlapywane przez koła na rozkołysaną wiatrem trawę.
Zanim dotarł do granic miasta, był fizycznie i psychicznie wykończony. Zwolnił przed
ostatnim rondem, a potem jechał spokojnie po dobrze oświetlonym asfalcie. W końcu dotarł
do domu.
Zapalił ogień na kominku. Nastawił czajnik, żeby zaparzyć herbaty. Potem usiadł i zaczął
się zastanawiać. Jamieson miał rację. Rozbicie organizacji wymagało czasu. Samo
oskarżenie, nie poparte konkretnymi dowodami, tylko by obudziło ich czujność i umożliwiło
przegrupowanie sił. Ale na starcie inspektor miał pewną przewagę – dysponował nazwiskami
i liczbami ze sprawozdania Vanneya. Wiedział dokładnie, gdzie szukać dowodów na
korupcję, a to już była połowa zwycięstwa.
Wciąż nie mógł sobie w pełni wyobrazić, jak potężna i wszechobecna była organizacja
Klubu Kawalerów. Budziła grozę, to fakt, ale jakże pragnął doprowadzić zabójcę Neila
Munro przed oblicze sprawiedliwości. Czajnik zaczaj gwizdać i wyrwał go z zamyślenia.
Wrócił do kuchni, żeby zrobić herbatę.
W „Helmwood” nawet nie wspomniano o Nigelu Saxonie, co było niepokojące, ale i
zagadkowe. Innymi słowy, ciągle nie bardzo wiedział, jaki związek z tym wszystkim miał
Saxon. Jeśli był inicjatorem planu, który miał na celu wykiwanie International Plastics, to
dlaczego nie zasłużył sobie chociażby na wzmiankę podczas wieczoru w „Helmwood”? I jeśli
w aferę zaangażowano miliony funtów, dlaczego wymieniono tylko względnie niewielką
sumę dwudziestu tysięcy? Nawet gdyby Saxon, nie wytrzymując presji, okazał się zdrajcą,
coś by na ten temat powiedziano. A może eliminacja jednego członka klubu była tak
nieistotna, że nie zasługiwała na komentarz?
Kiepsko przespana noc niewiele mu pomogła. Leżał jeszcze w łóżku, kiedy wróciła
Jenny. Odsłoniła okna.
– Czy to nie dziwne? – pomyślał głośno. – Człowiek nie może usnąć przez całą noc, ale
gdy zobaczy światło...
Jenny odparła, że zna doskonale to uczucie. Usiadła na brzegu łóżka i spytała, jak poszło.
Fenton zrelacjonował wszystko, wywołując u niej objawy szoku i obrzydzenia.
– Co zamierza zrobić Jamieson? – spytała.
– Chce rozbić ich organizację, ale potrzebuje czasu, żeby zebrać dowody.
– A potem?
– Nie wiem.
– Co z Vanneyem juniorem?
– To zależy od Jamiesona.
Jamieson zatelefonował do Fentona około dziesiątej trzydzieści, żeby powiedzieć mu, że
śledztwo w sprawie korupcji i lewych kontraktów jest na dobrej drodze i że policyjny
komputer, nakarmiony numerami rejestracyjnymi, które inspektor spisał w „Helmwood”,
podał kilka interesujących nazwisk.
– Co z Vanneyem? – zainteresował się Fenton.
– Z pomocą Murraya i przy odrobinie szczęścia w dochodzeniu zdołamy go
przygwoździć za morderstwo Sandry. Kiedy postawimy mu taki zarzut, może sypnie resztę.
To gnojek. Osobiście nadal jestem przekonany, że pańskiego przyjaciela Munro zabił Saxon.
Tylko on miał motyw.
– Jeśli rzeczywiście tak było, to na jakiej podstawie Saxon mógł liczyć, że uda mu się
zwalić winę na kogoś innego? Nawet gdyby podał nazwisko, nic by na tym nie zyskał.
Morderca musiał przebywać w laboratorium akurat wtedy, gdy Neil odkrył prawdę o plastiku.
– Przypuszczam, że Saxon był spanikowany, kiedy do pana dzwonił, i postanowił zwalić
winę na kogokolwiek. Nieważne, czy miało to sens czy nie.
– Może – przyznał Fenton.
– Ludzie robią dziwne rzeczy, kiedy są zdesperowani – rzekł Jamieson. – Niech mi pan
wierzy, widziałem już niejedno.
Tuż przed dwunastą w południe do pracowni Fentona przyszedł Charles Tyson.
– Mam kłopoty z obsadą – bąknął. – Właśnie dzwonił Ian Ferguson. Skaleczył się, robiąc
coś przy swoim samochodzie. Rzecz w tym, że miał być dziś w nocy do dyspozycji na
telefon, a ja wychodzę wieczorem. Mary Tylor ma z kolei zebranie w szkole i...
– Nie ma problemu – odparł Fenton. – Wezmę ten dyżur. I tak nic nie planowałem. –
Dzięki.
Zanim wybiła jedenasta trzydzieści, Fenton pożałował swojej wspaniałomyślnej decyzji.
Nie dość, że pracował bez przerwy od siódmej, to na dodatek wyczerpała się butla z
acetylenem. Trzeba było przynieść z piwnicy nową i przełączyć reduktor, co zwykle
wymagało obecności dwóch ludzi.
Przeklinając swój los, Fenton zbiegł po schodach na dół. Zapalił światło w piwnicy.
Podjechał wózkiem do stojących w rzędzie butli z gazem i wytoczył jedną z nich. Wciągnął ją
z wysiłkiem na wózek i zabezpieczył łańcuchem. Potem uruchomił windę towarową. Czekał
cierpliwie, aż zjedzie na dół, co zwykle trwało dość długo.
Jadąc skrzypiącym dźwigiem, usłyszał, że przed budynkiem laboratorium zatrzymuje się
jakiś samochód. Po chwili w drzwiach wejściowych zachrobotał klucz. Pomyślał, że to Tyson
już wraca, żeby skontrolować robotę, ale ku swojemu zdumieniu ujrzał Iana Fergusona.
Pojawił się u szczytu schodów, kiedy akurat wyprowadzał wózek z windy.
– Pomyślałem, że wpadnę i przeproszę za kłopot – wyjaśnił Ferguson, pokazując
obandażowaną dłoń.
– Wybrałeś sobie odpowiednią noc – przyznał Fenton. – Latam od siódmej jak kot z
pęcherzem, a tu jeszcze to – skinął głową w stronę butli z gazem.
– Poszukam kluczy – zaproponował Ferguson.
– Co ci się stało? – spytał Fenton, spoglądając na bandaż.
– Rozumiesz... awans. Kupiłem nowy samochód. Maska przytrzasnęła mi rękę, kiedy
sprawdzałem olej.
– Prawdziwy pech – stwierdził Fenton. – Złamałeś coś sobie?
– Nie, skończyło się na stłuczeniu.
Fenton przytaszczył pustą butlę i zerknął na Fergusona. Chciał sprawdzić, czy znalazł już
narzędzia.
– Ten wystarczy? – spytał Ferguson, podnosząc do góry klucz. Stał odwrócony do niego
plecami, ze wzrokiem utkwionym w szufladzie.
Fenton poczuł przypływ chłodu, jakby krew zamarzała mu w żyłach. Zamarł w bezruchu
niczym zahipnotyzowany, gdyż ujrzał w wyobraźni srebrną pałeczkę... zamiast klucza.
Ferguson, widziany od tyłu, był tamtym Rzymianinem.
Ian odwrócił się, zdziwiony brakiem odpowiedzi, i natychmiast uśmiech zgasł mu na
ustach.
– To ty! – zabrzmiał oskarżycielski szept. – Wiedziałeś, miałeś motyw i okazję. Neil
powiedział ci o plastiku. Byłeś w „Helmwood”. I nie maska przytrzasnęła ci rękę. To
niewolnik cię ugryzł.
Wyraz twarzy Fergusona zdemaskował go ostatecznie. Po chwili jednak zaskoczenie
ustąpiło miejsca arogancji.
– No, no, no – odezwał się cicho.
– Ty draniu, zamordowałeś Neila!
Fenton był zupełnie nie przygotowany na atak. Klucz trafił go tuż nad lewym okiem.
Osuwając się na podłogę, zobaczył jeszcze, jak pokój eksploduje i zmienia się błyskawicznie
w srebrną galaktykę.
Kiedy oprzytomniał, ręce i nogi miał skrępowane łańcuchem, który wcześniej
przytrzymywał butlę z gazem. Ferguson przyglądał mu się z góry, uśmiechając się szyderczo.
– A więc w końcu to rozgryzłeś, Fenton – stwierdził.
– Drań!
– Spokojnie, spokojnie. Zawsze byłeś zbyt grubiański. Bystry, ale grubiański..
– Dlaczego? Na litość boską, dlaczego? – spytał, mocując się bezsilnie z łańcuchami.
Ferguson najwyraźniej cieszył się z cierpienia Fentona. Patrzył na niego władczo, niczym
rodzic strofujący pięciolatka.
– Tylko pieniądze się liczą. Cóż innego?
– Ale jak? Co miałeś do zyskania?
– Saxon kochał się we mnie – rzekł Ferguson. – Wykorzystałem to, utrzymując, że też mi
się podoba. Nie mogłem przegapić takiej okazji. Każdy chciałby się zakochać w milionerze. –
Wybuchnął śmiechem. – Wprowadziłem go do klubu, a potem pomogliśmy mu zdobyć
licencję. Był niebywale wdzięczny. Ten tłusty klown obiecał, że jak dojdzie do skutku
transakcja z International Plastics, przepisze na mnie połowę swojego udziału, a potem uczyni
swoim jedynym spadkobiercą, zupełnie jakbym był jego żoną.
– A ty zabiłeś Neila Munro, żeby mieć pewność, że transakcja stanie się faktem?
– Kiedy Munro powiedział mi tamtego ranka o defekcie, jaki znalazł w plastiku,
wszystkie te pieniądze zaczęły nagle znikać. Nie mogłem do tego dopuścić, prawda?
Zszedłem na dół, do sterylizatora i zaczekałem na niego. Resztę już znasz.
– Saxon też brał w tym udział?
Ferguson wydawał się rozbawiony takim przypuszczeniem.
– Nie bądź śmieszny – skrzywił szyderczo usta. – Ten idiota o niczym nie wiedział. Bał
się grać o wysokie stawki.
– Ale ty się nie bałeś.
– Gdy się jest w Klubie Kawalerów...
– Saxona też zabiłeś?
– Ten głupi kloc skapował w końcu, co się dzieje – odparł Ferguson. – Myślę, że chciał
zerwać nasze zaręczyny. – Roześmiał się z własnego żartu.
Fentonowi zrobiło się niedobrze, ale chciał poznać całą prawdę.
– A Sandra Murray? – spytał.
– Zbyt dużo wiedziała.
– Czy ty w ogóle masz serce?
Był wściekły na siebie za to, że nie podejrzewał wcześniej Fergusona. Teraz przypominał
sobie, że to właśnie on miał dyżur w laboratorium bezpośrednio przed incydentem z
dygestorium. Był obecny przy tym, kiedy zaproponował, że przyjdzie do pracy w niedzielę i
pomoże Saxonowi.
– Cała ta historia ze zmianą pracy, że niby się boisz...
– Sądziłem, że to niezłe posunięcie – odparł Ferguson.
Fenton dostrzegł w jego oczach wyrok śmierci na siebie i poczuł rozpaczliwy strach.
Myśl, że już nigdy nie zobaczy Jenny, była nie do zniesienia.
Ferguson rozejrzał się wkoło.
– Wypadek z butlą – postanowił. Mówił takim tonem, jakby chodziło o przygotowanie
uroczystej kolacji. – tak, właśnie to. Wymieniałeś tę ciężką butlę sam, bez pomocy, kiedy
spadła na ciebie. Straciłeś przytomność. Laboratorium wypełniło się gazem z nieszczelnego
zaworu i wybuchł pożar, a potem... doszło do eksplozji.
Jak przez mgłę dostrzegł maleńką szansę na przeżycie. Ferguson musiał się pochylić,
żeby zdjąć pustą butlę. Gdyby udało się uderzyć wózek pod odpowiednim kątem i w
odpowiednim momencie...
Ferguson schylił się, a wtedy Fenton błyskawicznie wysunął stopę i pchnął na niego
ciężki, metalowy wehikuł. Ferguson został trafiony jednym z prętów za uchem; stracił
przytomność – ale na jak długo?
Fenton znowu wpadł w panikę. Wciąż był związany. Co mógł zrobić? Czy miał
zaryzykować i przeturlać się przez pokój, a potem stoczyć schodami, w dół? Nie zdołałby
otworzyć drzwi wejściowych, nawet gdyby udało mu się do nich dotrzeć. Telefon! Gdyby
tylko mógł zdjąć słuchawkę z widełek, na pewno byłby w stanie wykręcić trzy dziewiątki,
nawet dłońmi skrępowanymi na plecach.
Nie podejrzewał, że tak trudno będzie czołgać się po podłodze; zdenerwowanie i strach
rosły z każdą sekundą. Gdy w końcu zdołał dźwignąć się na kolana obok stolika z telefonem,
usta miał suche jak pustynny piasek. Omal nie stracił równowagi, kiedy nagle usłyszał jęk
Fergusona. Dopiero za czwartym razem udało mu się strącić słuchawkę, która z łoskotem
spadła na podłogę.
Znowu usłyszał jęk. Przekręcił się na bok i zauważył, że Ferguson zaczyna się ruszać
nieznacznie. Udało mu się wykręcić jedną dziewiątkę, ale zaraz się pomylił. Zaklął. Ferguson
ponownie drgnął – sytuacja stawała się beznadziejna. Nawet gdyby zdołał wezwać pomoc,
Ferguson i tak zdążyłby oprzytomnieć przed przybyciem policji. Czuł coraz większą rozpacz,
na próżno szukając jakiegoś sposobu, żeby unieszkodliwić przeciwnika na dobre.
Z zewnątrz dobiegło wycie policyjnej syreny.
– Błagam... Boże, spraw, żeby przyjechali tutaj – powiedział głośno.
Ku jego zdumieniu modulowany sygnał narastał coraz bardziej, aż w końcu ucichł pod
budynkiem laboratorium. Po chwili usłyszał trzaśniecie drzwi samochodu, a potem huk
wyłamywanych drzwi i ciężki tupot na schodach.
– Tu jestem! – wrzasnął.
Ferguson już pełzał na czworakach.
Jamieson pierwszy wkroczył do pokoju, za nim weszli dwaj konstable w mundurach.
Inspektor spojrzał najpierw na Fergusona, a potem na Fentona, skrępowanego łańcuchami.
– Jakim cudem? – spytał Fenton odzyskując zdolność mówienia. – Skąd pan, u diabła,
wiedział?
– Prawdę mówiąc, nie wiedziałem – odparł Jamieson. – Dopiero dwadzieścia minut temu
dostaliśmy z komputera informacje dotyczące jednego z samochodów z „Helmwood”. Wóz
zmienił właściciela, stąd zwłoka. Kiedy odkryłem, że obecnie należy do niejakiego Iana
Fergusona – pamiętając, co pan mówił o Saxonie, że nie mógł zamordować Neila Munro i że
musiał to zrobić ktoś z laboratorium – po prostu skojarzyłem fakty. Fergusona nie było w
domu, więc puściłem do radiowozów komunikat o jego samochodzie. Podano mi, że stoi
przed laboratorium... No i jestem.
Ferguson całkowicie odzyskał przytomność – w samą porę, bo Jamieson nachylił się
zaraz nad nim, recytując formułkę o przysługujących prawach aresztowanego.
Fenton powtórzył wszystko, do czego Ferguson wcześniej się przyznał.
– Czy to prawda? – spytał Jamieson cicho.
– Nie mam nic do powiedzenia – odparł Ferguson.
– Oczywiście, że nie, sir – potwierdził Jamieson z ironicznym uśmiechem.
Ferguson przyłożył dłoń do głowy, żeby się pomacać w miejscu, gdzie uderzył go wózek.
Odgarnął przy tym włosy, odsłaniając ucho... które miało wyraźny ubytek. Na ten widok
Fenton zamarł. Wiedział, że Jamieson też to spostrzegł.
Inspektor odwrócił się do konstabli.
– Zaczekajcie na dole.
Policjanci wyglądali na zaskoczonych, ale wyszli posłusznie, zamykając za sobą drzwi.
Jamieson bez słowa zakręcił się na pięcie i rąbnął nogą Fergusona w twarz. Fenton
skrzywił się, ale inspektor pozostał niewzruszony.
– A to – oświadczył, patrząc z góry na zakrwawionego Fergusona – drobny rewanż za
Madeline Gray.
Kiedy Ferguson odzyskał mowę, wybełkotał przez zmasakrowane usta:
– To ci nie ujdzie na sucho, żebyś wiedział! – Odwrócił się do Ferrtona. – Widziałeś to,
Fenton? Widziałeś, co mi zrobił!
– A co niby miałem widzieć? – spytał Fenton.
Zima dobiegła wreszcie końca.