1
Powieści Kena M cClur e' a
JOKER
KAMELEON
OKO KRUKA
SIEĆ INTRYG
SPIRALA PANDORY
SPISEK
STRATEGIA SKORPIONA
SZCZEPIONKA ŚMIERCI
ZMOWA
ŻYCIE PRZED ŻYCIEM
KEN McCLURE:
Biała śmierć:
Przekład
TOMASZ WILUSZ
AMBER
Redakcja
Ewa Krasuska
Korekta
Halina Lisińska
Katarzyna Pietruszka
Projekt graficzny okładki
Małgorzata Foniok
Zdjęcia na okładce
Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber
Jerzy Wolewicz
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.
Gdyby dobrzy ludzie byli sprytni,
A sprytni ludzie dobrzy byli,
Nawet sobie nie wyobrażacie,
Na jak pięknym świecie byśmy żyli.
Dame Elizabeth Wordsworth
Dobrzy i sprytni
2
Tytuł oryginału
White Death
Copyright © Ken McClure, 2009.
This translation of White Death is published by arrangement with Birlinn,
an imprint of Birlinn Limited.
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3607-0
Warszawa 2010. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27
tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Prolog
Hotel Turnberry, Ayrshire, Szkocja
Listopad 2004
Nic nie rozumiem - poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy
on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z heli-
koptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał
ich zabrać do pobliskiego hotelu. - Po co, na litość boską,
ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku choler-
nej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków?
- Widać ktoś lubi budować napięcie - odparł kwaśno
Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi,
a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca
zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo.
- Podobno zaangażował się w to sam premier.
- Podobno w Iraku była broń masowego rażenia.
Coates uśmiechnął się cierpko.
- Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym,
żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paraceta-
molu, a ty?
- Też nie, chyba że ma to jakiś showbiznesowy podtekst,
o którym nic nie wiemy.
- Showbiznesem to ja bym tego nie nazwał. - Coates
spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. -
1 czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?
3
- Wkrótce wszystko się wyjaśni - stwierdził Langley,
kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. - A to co, do
licha?
Przednie światła rangę rovera wyłowiły z mroku dwóch
uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych.
Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował
i opuścił szybę.
- Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley - powiedział.
- Poproszę panów o dokumenty. - Jeden z żołnierzy
oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda ka-
pała mu z hełmu.
Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni
płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili.
- Co na litość boską... - parsknął Coates, kiedy powoli
mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjny-
mi i wojskowymi. - Rozumiem budowanie napięcia, ale to
już przesada.
Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok
czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu.
Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga
Stanów Zjednoczonych.
- Aha - mruknął.
- I wszystko jasne - przytaknął Coates. - Jesteśmy zale-
dwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick.
- I szerokiego, błękitnego Atlantyku...
- ...który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no...
- Zaczyna się robić ciekawie.
Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do
hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia
pilnują dwaj marines.
- Dziękuję panom i proszę za mną - powiedział inny
żołnierz.
Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na
odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce
Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało
się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób -
głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też
trzy kobiety i dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach.
Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na
4
którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało
sześć notesów.
Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku
dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarza-
mi. Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im gło-
wami. Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od
Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej
Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej.
- Wie pan, o co tu właściwie chodzi? - zagadnął Langley
przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem.
- Właśnie miałem spytać pana o to samo - odparł męż-
czyzna. - Nie mam bladego pojęcia.
Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swo-
jej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób
w Atlancie w Georgii.
- W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastana-
wiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowa-
łam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wia-
domo gdzie.
- Jesteśmy wAyrshire na południowo-zachodnim wy-
brzeżu Szkocji - poinformował ją Coates.
- Dzięki- - Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne
były jej znane, gorzej z całą resztą.
Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer mary-
narki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na dru-
gim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał
i wyszli razem.
- Znam go - szepnęła Linda Meyer.
- Ja niestety nie - odparł Coates.
- Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
- Ciekawe.
- A pan to...? - spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wi-
zytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko.
- Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zaj-
muję się „bezpieczeństwem wewnętrznym". Tylko że dużo
mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjal-
nej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdro-
wia publicznego.
5
- Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że mo-
żemy zaczynać - przywitał zebranych młody mężczyzna
z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się za-
pełniały. - Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę za-
równo naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjedno-
czonych.
Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie.
- A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Malt-
by'emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wew-
nętrznych, który powie państwu więcej.
Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsia-
dów. Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza
„naszych amerykańskich przyjaciół".
- Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą bę-
dziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszyst-
kich. Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje nor-
malnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postano-
wili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali,
byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas proble-
mem. Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania stra-
tegicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły.
Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i od-
chrząknął.
- Panie i panowie, wielu upatruje największych zagro-
żeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym roz-
przestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zama-
chach bombowych. I choć nie należy tych problemów lek-
ceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem
pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nie-
ustanną walkę ze światem mikrobów. Kilka razy byliśmy
niebezpiecznie blisko klęski; tak było, ilekroć świat nawie-
dzały wielkie zarazy: ospa w starożytnym Egipcie, dżuma
w XIV-wiecznej Europie, pandemia grypy na początku
XX wieku. Jednak przetrwaliśmy i zwyciężyliśmy. Prze-
trwaliśmy, bo była to czysta walka, a my dysponowaliśmy
orężem nauki. Mogliśmy badać naszego wroga i w oparciu
o zdobytą wiedzę opracowywać strategie kontrataku. Mi-
kroby, oczywiście, nie miały intelektu.
Z przykrością muszę stwierdzić, że dziś sytuacja się
6
zmieniła. Ci, którzy pragną zniszczyć nasze społeczeństwo,
połączyli siły ze światem mikrobów, by postawić nas w ob-
liczu być może największego wyzwania, z jakim przyszło
się nam do tej pory zmierzyć: terroryzmu biologicznego.
Prawdopodobieństwo użycia przeciwko nam broni biolo-
gicznej stale rośnie, a taki atak przeprowadzony dziś mógł-
by być katastrofalny w skutkach. Wciąż borykamy się z pro-
blemem AIDS, grypą pandemiczną, gruźlicą, dżumą, wągli-
kiem, botulizmem, ospą i mnóstwem innych plag. Wiele mi-
krobów poddaje się genetycznym manipulacjom, by zwięk-
szyć ich siłę rażenia. Wzmocnione przez ludzką nikczem-
ność, stają się niebezpieczną bronią.
Drobnoustroje te są tanie i łatwe do zdobycia, a ich na-
mnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpital-
nego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość
materiału biologicznego, by zmieść z powierzchni ziemi ca-
łe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecin-
na igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich
szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy
i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc nam po-
zostaje?
Williams podniósł wzrok znad notatek i zawiesił głos.
- Musimy działać - kontynuował - zanim zagrożenie
stanie się rzeczywistością. Nabyta odporność jest klu-
czem do przetrwania. W praktyce oznacza to szczepienia.
Potrzebujemy szczepionek dla ochrony ludzi przed zarazka-
mi, i to szybko, ale fakty są takie, że albo owych szczepionek
nie mamy, albo nie dysponujemy odpowiednimi możliwo-
ściami produkcyjnymi, by wytwarzać je w niezbędnych ilo-
ściach. Dlatego właśnie spotkaliśmy się tu dzisiaj.
Williams rozejrzał się po sali.
- Zapewne myślicie państwo, że wystarczy przyspie-
szyć badania i zmodernizować fabryki, a wszystko będzie
dobrze. Niestety, nie jest to takie proste. Przygotowywanie
szczepionek i ich produkcja jest w świecie zachodnim do-
meną przemysłu farmaceutycznego, ten zaś, zamiast w obli-
czu zagrożenia intensyfikować prace badawcze i produkcję,
ogranicza je.
W sali wybuchła wrzawa i Williams musiał zaczekać, aż
7
zrobi się ciszej.
- Ubiegłotygodniowe rozmowy na najwyższym szcze-
blu pomiędzy rządami Zjednoczonego Królestwa i Stanów
Zjednoczonych a najważniejszymi koncernami farmaceu-
tycznymi po obu stronach Atlantyku zostały zerwane. Na-
wet osobiste apele premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta
Stanów Zjednoczonych nie przekonały przedstawicieli bran-
ży, że powinni w trybie pilnym przyspieszyć i rozszerzyć
swoje programy prac nad szczepionkami. Krótko mówiąc,
nie wykazali chęci współpracy.
- Ale dlaczego?
- Odpowiedź na to pytanie pozostawię mojemu ame-
rykańskiemu koledze, doktorowi Miltonowi Seagate'owi
z amerykańskiego Departamentu Obrony. Doktor Seagate
jest głównym specjalistą do spraw ochrony zdrowia. Jest
również byłym wiceprezesem firmy farmaceutycznej Schaer
Sachs.
Seagate był krępym, o głowę niższym od Williamsa męż-
czyzną, który zdawał się pozbawiony szyi. Na próżno obcią-
gnął poły marynarki, usiłując ukryć wydatny brzuch. Jednak
kiedy zaczął mówić, jego klarowny, rzeczowy sposób wysła-
wiania się sprawił, że słuchacze natychmiast zapomnieli o
jego wyglądzie.
- Wy, Brytyjczycy, nazwalibyście mnie pewnie kłusow-
nikiem, który został gajowym.
Uprzejmy śmiech.
- Choć rozumiem racje obu stron sporu, uważam, już ja-
ko gajowy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Pijemy
piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. Przed trzydziestu
laty produkcja szczepionek uchodziła w branży farmaceu-
tycznej za pożądaną i lukratywną. Między firmami trwała
zdrowa rywalizacja o kontrakty, na których można było do-
brze zarobić. Jednak w ostatnich dziesięciu latach sytuacja
diametralnie się zmieniła. Każdy kolejny rząd wprowadza
coraz to nowe przepisy. Mało tego, wśród polityków wszyst-
kich orientacji zapanowała moda na atakowanie koncernów
farmaceutycznych. Cynik mógłby zasugerować, że to gra
pod publiczkę, ale ja oczywiście jestem od tego daleki.
Rozległ się stłumiony śmiech.
8
- Niezależnie od motywów, nie ulega wątpliwości, że
ludzie ci wyrządzili wielkie szkody. Program senator Hillary
Clinton „Szczepionki dla dzieci", który przewidywał zamro-
żenie cen i zawieranie umów na dostawy hurtowe, być może
i przysporzył jej popularności wśród amerykańskiego elek-
toratu, ale poskutkował tym, że wielu producentów szcze-
pionek postanowiło po prostu zawiesić działalność. Postulat
senatora Charlesa Schumera, by rząd odebrał producentom
patenty na antybiotyki, też nie przyczynił się do wzrostu
wzajemnego zaufania... Obecnie senator nawołuje do prze-
jęcia patentów na tamiflu, by władze amerykańskie mogły
samodzielnie zwalczać grypę pandemiczną. Czy można się
dziwić firmom farmaceutycznym, że w tej sytuacji nie chcą
pójść politykom na rękę?
Firmy z tej branży odpowiadają przed organami nadzo-
rującymi, które stale podnoszą wymagania w zakresie kon-
troli bezpieczeństwa, niezbędne, by wprowadzić produkt na
rynek. Przepisy coraz bardziej się zaostrzają, a wszystko dla-
tego, że opinia publiczna domaga się, by leki były w stu pro-
centach bezpieczne.
- I słusznie - powiedział ktoś. Rozległ się szmer apro-
baty.
Seagate chwilę milczał.
- Pozwólcie państwo, że opowiem wam pewną historię.
Nie tak dawno temu opracowano szczepionkę przeciwko ro-
tawirusowi. Niestety, wskutek jej zastosowania u około stu
pięćdziesięciorga dzieci na całym świecie wystąpiły poważ-
ne skutki uboczne. Prasa skoncentrowała się oczywiście na
tych przypadkach, a nie na milionach dzieci, które szcze-
pionka uchroniła przed chorobą. Skutek był taki, że kie-
dy jakiś czas później wpłynął wniosek o dopuszczenie do
obrotu nowej szczepionki przeciw rotawirusowi, Urząd do
spraw Żywności i Leków zażądał, by najpierw przetestować
ją na minimum sześćdziesięciu tysiącach osób przez co naj-
mniej dziesięć lat. Szacuje się, że w tym czasie umierałoby
sześć milionów dzieci rocznie... po to, by sto pięćdziesiąt
innych nie doznało skutków ubocznych. Nadal uważacie,
że to słuszne?
W sali zapadła cisza.
9
- Panie i panowie, nie ma czegoś takiego jak stuprocen-
towo pewna szczepionka. Niestety, przeciętny zjadacz chle-
ba nie chce tego przyjąć do wiadomości, co w połączeniu
z nieustającymi oskarżeniami polityków, jakoby firmy far-
maceutyczne kierowały się tylko i wyłącznie chciwością
oraz własnym interesem, doprowadziło do sytuacji, w jakiej
się obecnie znajdujemy. Została już tylko garstka firm, które
mają wolę i drogi nowoczesny sprzęt niezbędny do tego, aby
funkcjonować w obecnych warunkach, ale i one zmuszone
są ograniczać działalność, by nie narażać się na pozwy są-
dowe ze strony coraz bardziej roszczeniowo nastawionego
społeczeństwa. Nikt z branży nie chce się już zajmować pro-
dukcją szczepionek, a co dopiero niezwykle kosztownym
tworzeniem nowych. I to właśnie wtedy, kiedy potrzebuje-
my ich najbardziej.
- Ale przecież rządy w ostateczności mogłyby przejąć
produkcję szczepionek, które już mamy? - zasugerowała
Linda Meyer. - Mam na myśli te przeciwko ospie i gruźlicy.
- Niestety, pani doktor, wytwarzanie szczepionek to wy-
soce złożone przedsięwzięcie wymagające specjalistycznej
bazy, wiedzy i kwalifikacji, jakie mają tylko firmy, które zaj-
mują się tym od lat. Produkcję szczepionki przeciwko ospie
ograniczono po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia
uznała tę chorobę za wytępioną. Wtedy jeszcze nie wiedzie-
liśmy, że w dawnym Związku Sowieckim wiele laborato-
riów gromadziło zapasy wirusa, które, jeśli potwierdzą się
najgorsze scenariusze, trafiają teraz do ugrupowań terrory-
stycznych. Bóg raczy wiedzieć, jak przez ten czas zmodyfi-
kowali wirusa genetycy. Na podobnej zasadzie od wielu lat
nie nawołuje się do masowych szczepień przeciwko gruźli-
cy, choć liczba zachorowań gwałtownie rośnie i coraz wię-
cej szczepów jest odpornych na antybiotyki. Potrzebujemy
szczepionek przeciwko AIDS i grypie pandemicznej, ale nie
podejmuje się skoordynowanych działań w celu ich opraco-
wania. Czas ucieka, panie i panowie. Potrzebujemy szcze-
pionek, i to już.
Seagate usiadł.
Maltby podziękował Williamsowi i Seagate'owi.
- Myślę, że teraz rozumiecie państwo istotę problemu.
10
Pilnie potrzebujemy nowych szczepionek, ale nikt nie chce
ich produkować. Musimy przełamać ten impas. Z informacji
wywiadu wynika, że jeśli szybko nie przygotujemy nowych
szczepionek przeciwko dżumie, wąglikowi, botulizmowi
i gruźlicy, zachodnia cywilizacja stanie w obliczu zagła-
dy. Przez ostatnich kilka tygodni premier i prezydent robili
wszystko, co w ich mocy, by skłonić decydentów przemysłu
farmaceutycznego do intensyfikacji prac badawczych, ale
bez skutku. Ci bowiem na pierwszym miejscu stawiają do-
bro swoich udziałowców i utrzymują, że nie ma sensu trwo-
nić wielkich sum na prace nad szczepionkami, by potem
tracić lata na badania i próby kliniczne. Nie wspominając
już o prawnikach, stale patrzących im na ręce. Dlatego właś-
nie zwołaliśmy to spotkanie. Musimy znaleźć wyjście z tej
paskudnej sytuacji.
- Nie można by dogadać się z nimi po dobroci? - Wi-
zytówka kobiety, która zadała pytanie, informowała, że jest
ona starszym doradcą w Departamencie Zdrowia.
- Próbowaliśmy - powiedział Amerykanin siedzący na
prawo od Maltby'ego. Był to George Zimmerman, podsekre-
tarz w amerykańskim Departamencie Spraw Wewnętrznych.
Sprawiał wrażenie poirytowanego. - Proponowaliśmy ulgi
podatkowe i granty motywacyjne, ale widać i bez tego już za
dużo zarabiają. Nie są zainteresowani.
- Myślałam o stworzeniu bardziej... swobodnego klima-
tu dla działalności firm - zasugerowała kobieta.
- Jeśli rozumie pani przez to złagodzenie przepisów
dotyczących badań i prób klinicznych, Urząd do spraw
Żywności i Leków nigdy się na to nie zgodzi. Opinia pu-
bliczna też nie. Bezpieczeństwo leków to już teraz drażli-
wy temat. Popełniając polityczne samobójstwo, nikomu się
nie pomoże. Dobry przykład to nasza szczepionka przeciw-
ko wąglikowi. Mamy ją, ale przez jakieś przeklęte spory są-
dowe, które ciągną się od lat, nie możemy jej podać naszym
żołnierzom.
- Istnieją uzasadnione obawy co do bezpieczeństwa tej
szczepionki, panie sekretarzu - powiedział siwowłosy męż-
czyzna w mundurze pułkownika armii brytyjskiej.
- Uzasadnione obawy nie uratują panu tyłka, kiedy
11
w powietrzu zaroi się od zarazków wąglika, panie pułkow-
niku.
- Musimy znaleźć złoty środek - pospiesznie wtrącił
Maltby, próbując rozładować napięcie. - Proszę państwa -
zwrócił się do zebranych, unosząc kciuki - wszyscy jeste-
śmy zwolennikami środków ostrożności, ale przychodzi ta-
ki moment, kiedy obsesyjne przestrzeganie zasad bezpie-
czeństwa prowadzi do tego, że człowiek przestaje wstawać
z łóżka. Opinia publiczna domaga się stuprocentowo bez-
piecznych szczepionek, a na to nie ma szans... To niewy-
konalne.
- Jaki poziom bezpieczeństwa byłby pana zdaniem do
przyjęcia, panie ministrze? - spytał pułkownik.
Maltby wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajają-
co, dając do zrozumienia, że nie może odpowiedzieć na to
pytanie.
Zimmerman był mniej powściągliwy.
- Panie pułkowniku, kiedy stoi się w obliczu pewnej
śmierci, warto spróbować wszystkiego, co daje pięćdziesiąt
procent szans na przeżycie.
Maltby nie zaoponował, ale po jego minie widać było, że
wolałby, aby Zimmerman ostrożniej dobierał słowa.
- Proszę wybaczyć, panowie - powiedziała Linda Meyer.
- Może coś mi umyka, ale nie bardzo rozumiem, czego wła-
ściwie od nas oczekujecie...
Maltby spojrzał na Zimmermana, który skinieniem gło-
wy oddał mu głos.
- Jesteście najlepszymi specjalistami z zakresu bezpie-
czeństwa i ochrony zdrowia po obu stronach Atlantyku.
Liczymy, że dzięki swojej pomysłowości znajdziecie odpo-
wiedzi na nurtujące nas pytania. Potrzebujemy szczepionek
przeciwko bakteriom i wirusom, które zagrażają zbiorowe-
mu bezpieczeństwu, i to natychmiast. Najlepsze projekty
otrzymają pokaźne wsparcie finansowe, przekazane... dys-
kretnie... i przy minimum formalności.
- Czy liczycie, że skłonimy koncerny farmaceutyczne
do współpracy, choć wam się to nie udało? - spytała kobieta
z Departamentu Zdrowia.
- To jedno z rozwiązań - odparł Maltby. - Ale jesteśmy
12
otwarci na różne pomysły. Wzywamy nasze najtęższe umys-
ły do wykazania się inicjatywą.
- Boże, muszę się napić - powiedział Coates, kiedy szli
z Langleyem do baru. - Co sądzisz o tym wszystkim?
Przy ich stoliku pojawił się kelner i Coates zamówił dwa
duże dżiny z tonikiem.
- Jesteśmy między młotem a kowadłem - odparł Lan-
gley. - Ale nie oszukujmy się, to się musiało tak skończyć.
Ludzie mają taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że
strach cokolwiek zrobić. Rady miejskie nie mogą postawić
cholernej choinki, żeby zaraz nie mieszał się do tego inspek-
torat zdrowia i bezpieczeństwa pracy, a prawnicy tylko za-
cierają ręce. Dzieciaki nie mogą wsiąść na rower bez kasku
i ochraniaczy.
- Żegnajcie otarte kolana.
- Jak więc przekonać naukowców, że warto poświęcić
czas i pieniądze na prace nad nowymi szczepionkami dla
niewdzięcznych ludzi, którzy zażądają publicznej debaty
w telewizji i skonsultują się ze swoim adwokatem, zanim
choćby pomyślą, czy je wziąć?
Langley powiódł palcem po krawędzi szklanki.
- Maltby mówił, że z pieniędzmi nie będzie kłopotu...
To duży plus - zauważył Coates.
- Ale, jak stwierdził ten Amerykanin, firmy farmaceu-
tyczne już mają forsy jak lodu.
- Te duże...
- Myślisz, że mniejsze miałyby wystarczające środki? -
spytał Langley, podchwytując myśl Coatesa.
- Może nie mają środków, ale mają potencjał - odparł
Coates w zamyśleniu. - Wielu wybitnych biologów pracu-
je w małych firmach badawczych. Moim zdaniem cały pro-
blem można podzielić na trzy mniejsze: tworzenie nowych
szczepionek, testowanie ich i produkcja na wystarczająco
dużą skalę, aby zapewnić do nich dostęp ogółowi ludności.
Zajmijmy się nimi po kolei. Jeśli nie ma szczepionki, nie ma
czego testować ani wytwarzać.
- Jeśli dobrze cię rozumiem, proponujesz przeznaczyć
rządowe pieniądze na pomoc dla małych firm badawczych,
aby podjęły prace nad nowymi szczepionkami?
13
- Niezupełnie. W żaden sposób nie moglibyśmy finan-
sować setek małych firm, wiedząc, że większości z nich
i tak się nie powiedzie.
- Same tego nie zrobią, a City nie zainwestuje w szcze-
pionki ani funta.
- Myślałem bardziej w kategoriach... nagrody, nagrody
za sukces.
Langley otworzył szeroko oczy.
- Wiesz, może coś w tym jest. Dziś wszyscy uwiel-
biają nagrody. Przyznają je za wszystko, jak leci. Czasem
myślę, że to kwestia czasu, kiedy zobaczymy w telewizji
uroczyste wręczenie nagród dla najlepszych śmieciarzy...
Nominacje w kategorii „usuwanie odpadów organicznych"
otrzymali...
- Musielibyśmy załatwić to dyskretnie, żeby dodatko-
wo nie drażnić wielkich koncernów. Myślę, że jeśli stawka
będzie wystarczająco wysoka, sporo mniejszych firm zary-
zykuje i poszerzy swoją bazę rozwojową. Co ty na to?
Langley był na tak.
- No i zgłosiliby się do nas tylko ci, którzy naprawdę
wierzą, że sobie poradzą, i którzy zdołają przekonać o tym
swoich szefów i sponsorów. Genialne! Przyciągniemy najlep-
szych i nie będziemy musieli im płacić, dopóki nie osiągną
sukcesu. Chyba postawię ci jeszcze jednego dużego drinka.
Posiedzenie Rządowego Komitetu Planowania Strategicznego
Downing Street, Londyn, luty 2006
Posiedzenie Komitetu przebiegało w luźnej atmosferze, jak
zawsze, kiedy przewodniczył Oliver Noones. Noones był
zwolennikiem swobodnej wymiany poglądów, podobnej do
pogawędki w klubie dla dżentelmenów, choć wśród sześciu
obecnych znajdowały się dwie kobiety. Komitet nie zajmo-
wał się kreowaniem polityki; te decyzje zapadały na póź-
niejszym etapie. Jego zadaniem była analiza wszystkich
aspektów życia w Zjednoczonym Królestwie i dyskusja nad
możliwymi sposobami postępowania bez odwoływania się
do politycznych dogmatów.
- Rządowi Jej Królewskiej Mości przydałyby się dobre
wiadomości, jakakolwiek dobra wiadomość... oto, w jak głę-
bokim dołku się znaleźliśmy. Trevor, Susan, nie wymyślili-
14
ście przypadkiem strategii wyjścia z Iraku, która pozwoliła-
by nam zachować twarz?
Profesorowie Trevor Godman i Susan Murray uśmiech-
nęli się, ale potraktowali to pytanie jako retoryczne.
- Tego się obawiałem. Co w związku z tym proponu-
jecie?
- Irak to kompletna katastrofa - zaczął Godman. - Opinia
publiczna jest przeciwna naszemu zaangażowaniu i zdania
nie zmieni, ale nie możemy się jednostronnie wycofać. Jeśli
to zrobimy, cały nasz wysiłek pójdzie na marne i będziemy
mogli zapomnieć o specjalnych stosunkach ze Stanami.
- Co byłoby bardzo na rękę amerykańskiej prawicy - do-
dała Susan Murray. - Mimo to musimy jasno powiedzieć
Amerykanom, że nie damy się wrobić w wysłanie dodatkowych
oddziałów. Już teraz brakuje nam pieniędzy, więc jeśli chcą pod-
nieść stawkę i przerzucić tam więcej żołnierzy, ich sprawa.
- Przydałoby się też - ciągnął Godman - wywrzeć na-
cisk na Busha, żeby dał sobie spokój z gadaniem o „wojnie
z terroryzmem". To już nikogo nie przekonuje, a przeszka-
dza nam podjąć rzeczowe rozmowy z Syrią i Iranem. Bez po-
prawy stosunków z tymi krajami nie zatrzymamy dopływu
broni dla sił wywrotowych w Iraku.
- Jakieś przemyślenia w sprawie Afganistanu? - zapytał
Noones
- Tylko takie, że żaden najeźdźca nie wyszedł stamtąd
z tarczą - odparła Susan Murray.
- Co rządowi Jej Królewskiej Mości mógł powiedzieć
Rudyard Kipling - dodał Godman.
- To zachowajmy dla siebie - rzekł Noones z cierp-
kim uśmiechem. - Dobrze, pora na sprawy wewnętrzne. -
Odwrócił się w stronę drugiej pary przy stole. - Charles,
Miriam, rząd coraz bardziej niepokoi fakt, że nasza młodzież
uważana jest za wulgarną, leniwą i niezaradną, a to, jak ten
problem rozwiązać, stało się przedmiotem politycznych gie-
rek. Jak to ujęła jedna z gazet: „Kto z nas nie czuje zniechę-
cenia, słysząc słowa »grupa miejscowych wyrostków«?"
Miriam Carlyle, kierowniczka katedry psychologii wy-
chowawczej na uniwersytecie w Birmingham, zrobiła zbo-
lałą minę.
15
- Rząd sam jest sobie winien. Pokolenie dzisiejszej mło-
dzieży dorastało w przekonaniu, że wszyscy mają nieprze-
brane zasoby talentu i potencjału, i tylko czekać, aż ktoś ich
odkryje... że nie ma przegranych, tylko zwycięzcy. Jeśli po-
stawią na swoim, będziemy mieli naród prezenterów tele-
wizyjnych... którzy nie będą mieli czego prezentować, bo
każdy z odrobiną prawdziwego talentu czy zdolności zosta-
nie uznany za snoba i będzie musiał udawać miernotę, by
dopasować się do otoczenia.
- Sądzę, że wszyscy wiemy, na czym polega problem.
Pytanie, co możemy z nim zrobić?
Charles Motram, odpowiednik Miriam na uczelni w Sus-
sex, powiedział:
- Jesteśmy zdania, że dla młodych ludzi w wieku od szes-
nastu lat wzwyż jest już za późno. Oni będą musieli sami do-
konać wielu nieprzyjemnych odkryć. Być może jednak da się
pomóc tym, którzy dopiero wchodzą w wiek dojrzewania.
Nie jest to nowy pomysł, ale uważamy, że obozy letnie za-
pewniłyby odpowiednie warunki do rozwijania samodyscy-
pliny i samodzielności.
- Obozy wojskowe?
- Broń Boże. To nie może być postrzegane jako kara.
Chodziło nam raczej o coś w rodzaju letnich szkół w takich
miejscach, jak góry Walii, Szkocja lub Kraina Jezior, gdzie
dzieci mogłyby się uczyć pracy zespołowej i zobaczyć na
własne oczy, że warto dobrze żyć z innymi, liczyć na kole-
gów w trudnych sytuacjach i zdobywać szacunek, zamiast
żądać go za nic.
- Wybacz, ale nie bardzo widzę, czym to się różni od
podobnych programów z ubiegłych lat - zauważył Noones.
- Tym, że zapłaci za to rząd Jej Królewskiej Mości.
- Dlaczego? - spytał zaskoczony Noones.
- Rodzice większości trzynastolatków chętnie skorzy-
stają z okazji, by pozbyć się swojej latorośli na parę tygo-
dni, zwłaszcza jeśli nie będą musieli za to zapłacić. Oni od-
poczną od nieustających próśb o pieniądze i gadżety, a dzie-
ciak w tym czasie nauczy się szacunku dla samego siebie
i pozna zasady interakcji społecznej. Kto wie, może rząd Jej
Królewskiej Mości odzyska stracone pokolenie. Uważamy,
16
że w tej sytuacji nie ma przegranych.
- Intrygujące. Dziękuję, Charles, i tobie też, Miriam.
Na pewno przekażę wasze przemyślenia dalej. A teraz,
Geraldzie - Noones zwrócił się do sir Geralda Coatesa-
mam nadzieję, że uszczęśliwisz mnie wiadomością, iż jed-
no z twoich małych laboratoriów opracowało szczepionkę
przeciwko ptasiej grypie?
- Niestety, nie - wyznał Coates. - Wciąż mamy ten sam
problem: dopóki nie powstanie postać wirusa mogąca prze-
chodzić z człowieka na człowieka, nie da się opracować
skutecznej szczepionki. Można stworzyć taką, która uodpar-
niałaby organizm na szczep H5N1, ale nie ma gwarancji, że
chroniłaby przed jego mutacjami. Poczyniliśmy jednak duże
postępy w pracach nad inną szczepionką.
Coates zawiesił głos, by nacieszyć się chwilą i miną
Noonesa.
- Jedna z firm, które skusiliśmy obietnicą złotych gór,
spisała się na medal. Jesteśmy o krok od przejścia do drugie-
go etapu prac, w związku z czym trzeba będzie przygotować
plan prób klinicznych. Chciałbym z tobą o tym później po-
gadać, jeśli można?
- Oczywiście. Miło dla odmiany usłyszeć coś optymi-
stycznego.
Spotkanie dobiegło końca. Jeffrey Langley spytał Coatesa,
czy ma zostać.
- Nie ma sensu, żebyśmy byli tu obaj - odparł Coates.
- Pamiętaj, żeby spytać o pieniądze - przypomniał mu
Langley.
- Jakie pieniądze? - zainteresował się Noones, który właś-
nie wrócił po tym, jak odprowadził pozostałych do drzwi.
- Firma badawcza, o której wspomniałem, chce wie-
dzieć, kiedy otrzyma obiecaną nagrodę finansową. To zro-
zumiałe, sporo już w to zainwestowali.
- Może przejdziemy do mojego gabinetu? Otworzę amon-
tillado i opowiesz mi o szczegółach.
Po dwudziestu minutach rozmowy Noones wstał, żeby
ponownie napełnić kieliszki.
- Muszę przyznać, że brzmi to doskonale - powiedział. -
Właśnie na coś takiego liczyliśmy. Przypomnij mi ten ostat-
17
ni argument, na który mam zwrócić uwagę gabinetu?
- To szczepionka zabita, co ma ogromne znaczenie dla
bezpieczeństwa pacjentów.
- Przepraszam, ale się pogubiłem. Co to znaczy „zabita"?
- Szczepionki to przeważnie żywe wirusy osłabione lub
unieszkodliwione na tyle, by nie wywołać choroby, a przy
tym zdolne pobudzić wytwarzanie przeciwciał chroniących
organizm przed danym wirusem. Na przykład Vaccinia to
żywy wirus, który zapewnia ochronę przed ospą. Kłopot
w tym, że choć u większości z nas nie wywołuje on niepo-
żądanych skutków ubocznych, mała grupka pechowców po
jego przyjęciu zapada na chorobę zwaną krowianką, prawie
tak groźną jak sama ospa.
- Rozumiem. Nie ma czegoś takiego jak całkowicie bez-
pieczna szczepionka...
- Właśnie. Dlatego, jeśli to tylko możliwe, lepiej używać
szczepionek zabitych.
- A ta taka jest - podsumował Noones. - Góra będzie za-
chwycona.
Coates zakręcił kieliszkiem.
- Teraz, kiedy mamy szczepionkę... - zaczął z ociąga-
niem - ...trzeba ją będzie przebadać.
- Jak to się odbywa?
- Najpierw przeprowadza się testy na zwierzętach,
w tym przypadku oficjalne regulacje nie są zbyt restrykcyj-
ne, a potem na ludziach. I tu sprawy mocno się komplikują.
- W normalnych okolicznościach... - Noones się za-
myślił. - Coś mi mówi, że jeśli przyjdzie wybierać między
bezpieczeństwem narodowym a publiczną paranoją, ktoś
z rządu będzie musiał, jak to lubią nazywać... dokonać trud-
nego wyboru, podjąć męską decyzję. Tylko że tym razem...
sprawa jest poważna. Zostaw to mnie.
- Nie zapomnij spytać o pieniądze.
- Odezwę się.
St Clair Genomics
Cambridge
- Alan, gotowy do prezentacji? - spytał Phillip St Clair.
- Gotowy. - Młody naukowiec dziś po raz pierwszy od
pogrzebu ciotki półtora roku wcześniej był pod krawatem,
18
nie w T-shircie. Za chwilę miał przedstawić wyniki swoich
badań sponsorom St Clair Genomics, którzy dali się przeko-
nać założycielowi spółki, Phillipowi St Clairowi, do zainwe-
stowania dużych pieniędzy w nową, obiecującą dziedzinę:
biologię molekularną.
Przez ostatnie pięć lat sponsorzy nie doczekali się zy-
sków, na jakie liczyli, ale nie zniechęcali się, wiedząc, że to
samo spotyka większość inwestujących w gałąź nauki, która
ma wspaniałe perspektywy, ale jak dotąd znikome osiągnię-
cia. Okazało się, że inżynieria genetyczna nie jest kurą zno-
szącą złote jaja, za jaką wielu ją uważało. Sytuacji nie po-
prawiał rząd, który co rusz wprowadzał nowe zakazy i naka-
zy, by uspokoić opinię publiczną nieufnie odnoszącą się do
wszystkiego, co miało związek z modyfikacją genów.
St Clair dokonał nie lada wyczynu, przekonując sponso-
rów, by utopili w spółce jeszcze więcej pieniędzy, niezbęd-
nych, by Alan, jeden z sześciu zatrudnianych przez niego
naukowców, mógł prowadzić badania nad nową szczepion-
ką, a tym samym dać firmie nadzieję na zdobycie przychyl-
ności rządu i pokaźnej nagrody finansowej. Nie miał jednak
złudzeń. To mogło być ostatnie ryzykowne przedsięwzięcie,
jakie sponsorzy zgodzą się wesprzeć.
- Już są. - Vicky Reid, sekretarka St Claira, pojawiła się
w drzwiach z podnieconą miną.
- Świetnie - rzekł St Clair. - Powodzenia, Alanie.
Alan został sam. Ostatni raz przejrzał prezentację
w PowerPoincie. To był przełomowy moment w jego karierze
i dobrze o tym wiedział. Nie mógł sobie pozwolić na błędy.
Czterech elegancko ubranych mężczyzn weszło do ma-
łej sali wykładowej, gdzie czekał na nich Alan. Kiedy prze-
chodzili obok, poczuł zapach drogiej skóry, z której wy-
konane były ich teczki, i subtelne nuty wód po goleniu.
Wprowadziła ich Vicky, uśmiechając się od ucha do ucha.
Orszak zamykał St Clair.
- Napijecie się panowie kawy? - spytała Vicky.
- Nie, dziękujemy - odparł Ruben Van Cleef, dyrektor
do spraw projektów inwestycyjnych banku Edelmańs.
Vicky uśmiechnęła się i wyszła. Ku przerażeniu Alana
St Clair powiedział:
19
- Ja też przeproszę panów na kilka minut. Zostawiam
was w dobrych rękach.
Alan odwrócił się do czterech ponurych mężczyzn i nag-
le poczuł się bardzo osamotniony.
- Chyba możemy zaczynać? - zaryzykował.
Uznał cztery puste spojrzenia za znak zgody.
- Zapewne mają panowie podstawową wiedzę o tym,
czym się zajmuję - zaczął, zerkając na wciąż pozbawione
wyrazu twarze sponsorów. - Zamiast szukać osłabionych
szczepów wirulentnych drobnoustrojów, postanowiłem
spróbować zmienić ich genom w taki sposób, by je uniesz-
kodliwić, a przy tym zachować ich zdolność do wywoływa-
nia reakcji ludzkiego układu odpornościowego.
- Ten ich „genom" to DNA, zgadza się? - spytał Van
Cleef.
- Tak, lub w niektórych przypadkach RN A. To właśnie
RNA stanowi materiał genetyczny niektórych wirusów, za-
miast...
- Wszystko jedno - powiedział Van Cleef, lekceważąco
machając ręką. - Krótko mówiąc, uszkadza pan zarazek tak,
żeby nie mógł zabijać, a potem wstrzykuje go ludziom, że-
by wytwarzali przeciwciała przeciwko temu prawdziwemu,
groźnemu?
- Do tego się to sprowadza - przytaknął Alan.
- I jak idą prace? - spytał inny inwestor.
Alan był zaskoczony. Przygotował cały wykład na te-
mat przebiegu swoich badań i problemów, jakie napotkał.
Spodziewał się go wygłosić, zanim zacznie odpowiadać na
pytania. Jego zakłopotanie nie trwało jednak długo.
- Pozwólcie, panowie, że odpowiem na to pytanie - rzu-
cił St Clair, wnosząc do sali wiaderko z lodem, w którym
chłodził się szampan.
Za nim dreptała Vicky, niosąc tacę z kieliszkami.
- Na początek chciałbym przeprosić za mój mały pod-
stęp, ale wiem więcej niż wy, panowie, z tobą, Alan, włącz-
nie. Odpowiadając na pańskie pytanie: prace idą świetnie...
Rząd postanowił, że przyznawaną po raz pierwszy nagrodę
dla twórców nowych szczepionek otrzyma nasza firma za
szczepionkę Alana.
20
Na twarzach zebranych pojawiły się uśmiechy i w sali
rozbrzmiały chóralne gratulacje. Alan osunął się na krzesło
i na chwilę zamknął oczy, dziękując Opatrzności.
- To dopiero początek drogi - ciągnął St Clair. - Ale nasz
człowiek w Whitehall zapewnia, że w najbliższych tygo-
dniach spółka otrzyma cztery miliony funtów, a po pomyśl-
nym zakończeniu prób klinicznych dalszych osiemnaście
milionów.
Alan zbierał pochwały i przyjmował gratulacje. St Clair
sięgnął po szampana.
- Nagroda finansowa to nie wszystko - powiedział, za-
nim wyciągnął korek. - Oprócz tego zachowamy prawa do
szczepionki i, gdy tylko przeprowadzimy wszystkie nie-
zbędne testy, zawrzemy bardzo korzystną umowę licencyj-
ną z rządem.
- Nie będzie problemów z próbami klinicznymi? - do-
ciekał jeden ze sponsorów.
- To bardziej czasochłonne niż kłopotliwe - odparł
St Clair. - Dlatego właśnie w przeszłości nie chcieliśmy mieć
nic wspólnego ze szczepionkami. Związana z tym robota pa-
pierkowa to koszmar. Trzeba lat, by produkt trafił na rynek.
- Co się więc zmieniło? - spytał Van Cleef.
- O ile wiem, to nic - przyznał St Clair, lekko zakłopo-
tany. - Ale wysoko postawieni znajomi zapewnili mnie, że
Zachód pilnie potrzebuje nowych szczepionek dla ochrony
ludności, więc możemy liczyć na, cytuję: „pewne udogod-
nienia".
- Miejmy nadzieję, że to nie tylko puste słowa - po-
wiedział inny inwestor, Leo Grossman z Lieberman Inter-
national. - Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby stawić czoło
Inspektoratowi Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy. Gdyby to
od nich zależało, nie otwieralibyśmy szampana bez kasków
i gogli.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
- Z drugiej strony, szczepionkę trzeba przetestować -
przypomniał St Clair.
Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.
- Szkoda tylko, że przy okazji musimy ścierać się z ban-
dą biurokratów, którzy rzucają nam kłody pod nogi tylko po
21
to, żeby chronić własne tyłki - odezwał sie inny sponsor,
Morton Lang z banku kupieckiego Field and Syme.
- To fakt - rzekł z uśmiechem St Clair.
- Domyślam się, że przeprowadziliście już jakieś wstęp-
ne testy? - spytał Grossman.
- Oczywiście - odparł Alan. - Choć w laboratorium ma-
my ograniczone możliwości, zrobiliśmy wstępne badania,
aby upewnić się, że szczepionka nie wywoła u zwierząt żad-
nych chorób i sprowokuje wytworzenie odpowiednio wyso-
kiej liczby przeciwciał. Naturalnie, czeka nas jeszcze dużo
pracy, zanim będziemy mogli przejść do testów na ludziach,
ale rokowania są dobre.
- Zgadzam się z panem, młodzieńcze - powiedział je-
dyny sponsor, który dotąd milczał. Był to Marcus Rose
z European Venture Capital, głównego inwestora spółki
St Claira, wysoki, dystyngowany mężczyzna w krawacie ab-
solwenta Eton, mówiący z akcentem potwierdzającym, że
tam właśnie odebrał wykształcenie. - Dobra robota.
- Tak, dobra robota - powtórzyli za nim pozostali.
Rose odwrócił się do Phillipa St Claira.
- Myślę, że powinieneś przekonać rząd, by dzieło Alana
zostało nazwane jego nazwiskiem - powiedział. - Ten mło-
dy człowiek zasługuje na to, by przejść do historii.
- Racja - mruknęli pozostali, wznosząc kieliszki.
Szpital w Carlisle
Marzec 2007
Dan? Keith się rozchorował. Źle z nim. Możesz przyjechać?
- Głos Marion Taylor załamał się i kobieta wybuchnęła pła-
czem.
- Będę za pół godziny, kochanie. Trzymaj się.
Dan Taylor jak w transie zszedł z rusztowania, na któ-
rym pracował. Pobiegł przez plac budowy do swojej furgo-
netki, po drodze wołając do brygadzisty: „Syn chory, muszę
lecieć!". Rzucił kask na tył wozu i zaklął, kiedy silnik zapa-
lił dopiero przy trzeciej próbie. Koła zabuksowały na nie-
ubitej nawierzchni, wzbijając chmurę piasku i żwiru. Prze-
chodzący robotnicy osłonili twarze dłońmi i łokciami.
„Wariat", bezgłośnie zawołał jeden.
- To Dan Taylor. Dzieciak mu zachorował.
22
- To nie powód, żeby wybijać mi oko.
Zgodnie z obietnicą Taylor dotarł do szpitala w pół go-
dziny; żeby tego dokonać, złamał większość przepisów ru-
chu drogowego i dał się uwiecznić co najmniej dwu fotora-
darom. Do listy swoich wykroczeń dorzucił parkowanie na
ciągłej linii przed izbą przyjęć, po czym wpadł do środka,
pytając, gdzie jego syn. Niecierpliwie bębnił palcami w blat
w oczekiwaniu na odpowiedź.
Znalazł żonę siedzącą na korytarzu tuż za drzwiami
oddziału. Przyciskała do twarzy zmięte chusteczki. Usiadł
obok niej i objął ją ramieniem.
- Co się stało, kochanie?
- Wrócił ze szkoły na lunch i powiedział, że źle się czu-
je. Najpierw myślałam, że mnie nabiera, spodziewałam się
nawet, że za pół godziny stwierdzi, że już mu lepiej, i będzie
chciał iść do centrum handlowego, ale nie. Parę razy zwy-
miotował i miał wysoką temperaturę, więc położyłam go do
łóżka. Potem było jeszcze gorzej. Znów wymiotował i zaczął
majaczyć. Byłam przerażona. Cały czas mówił od rzeczy, po-
tem poszedł do łazienki, a kiedy wyszedł, upadł. Pomogłam
mu wrócić do łóżka i zadzwoniłam po lekarza. Jakaś głupia
krowa z rejestracji powiedziała mi, żebym przywiozła dziec-
ko. Uwierzysz? Wygarnęłam jej, co o tym myślę, i zagrozi-
łam, że jeśli nie ruszy tyłka i nie powie lekarzowi, że to pil-
ne, napiszę do mojego posła. Kiedy lekarz przyjechał i go zo-
baczył, natychmiast wezwał karetkę. Zadzwoniłam do cie-
bie zaraz po przyjeździe do szpitala.
- Co z nim?
- Lekarz nie powiedział, mówił tylko, że muszą zrobić
badania.
- Nasz czy szpitalny?
- Nasz. Z tutejszych jeszcze żaden do mnie nie wyszedł.
Taylor pokręcił głową.
- To nie może być odrzucenie, nie po tak długim czasie.
Przez ostatni rok był zdrowy jak ryba.
Prawie rok wcześniej Keith Taylor zachorował na bia-
łaczkę i przeszedł operację przeszczepu szpiku kostnego.
Jego życie wisiało na włosku, ale wyzdrowiał i prowadził
życie normalnego trzynastolatka. Był może bardziej podatny
23
na drobne dolegliwości niż jego rówieśnicy - przez immu-
nosupresanty, które przyjmował, by jego organizm nie od-
rzucił przeszczepu - ale nie ustępował im energią i chętnie
rozrabiał razem z nimi.
- Lekarz też nie sądzi, żeby to było odrzucenie. Jego zda-
niem to jakaś infekcja.
Podszedł do nich młody lekarz w rozchełstanym kitlu,
ze stetoskopem na szyi. Odgarnął z czoła kosmyk jasnych
włosów.
- Państwo Taylorowie? Jestem doktor Tidyman. Oba-
wiam się, że państwa syn jest ciężko chory. Musieliśmy pod-
łączyć go do respiratora i przenieść na oddział intensywnej
terapii do czasu, aż ustalimy, co mu dolega.
Tego już było za wiele dla Marion Taylor. Kobieta zalała
się łzami.
- Dobry Boże.
- Nie domyślacie się, co mu jest? - spytał Dan.
- Niestety nie. Czekamy na wyniki badań z laborato-
rium.
- Wiecie, że rok temu przeszedł przeszczep szpiku?
- Jesteśmy tego świadomi, ale jeśli to państwa pocieszy,
to nie sądzimy, by miało to coś wspólnego z jego obecnym
stanem.
- To nie nawrót białaczki?
- Nie, nic z tych rzeczy. Pewnie złapał jakąś infekcję,
która teraz krąży po jego organizmie. Miejmy nadzieję, że
laboratorium ustali przyczynę i będziemy mogli rozpocząć
leczenie.
Taylorem targały sprzeczne uczucia - ulga, że to nie bia-
łaczka, i strach na myśl o infekcji.
- Ten respirator, o którym pan wspomniał...?
- To maszyna, która za niego oddycha. Będzie do niej
podłączony, aż nabierze dość sił, by znów móc robić to samo-
dzielnie.
- Możemy go zobaczyć?
- Oczywiście, ale muszę państwa ostrzec, że ludziom
często trudno znieść widok bliskiej osoby podłączonej do
rurek i przewodów. Spróbujcie pamiętać, że to dla dobra
Keitha. Musimy wiedzieć, co dzieje się w jego organizmie.
24
Dlatego elektronicznie monitorujemy wszystko, co się da.
Dan Taylor skinął głową i pomógł żonie wstać. Objął
ją ramieniem i poszli za lekarzem do niewielkiego pokoju
z dużym oknem, przez które widać było oddział intensyw-
nej terapii. Uścisnął ją mocniej, kiedy patrzyli na swojego
nieprzytomnego syna podłączonego do syczącego respirato-
ra, otoczonego pikającymi monitorami. Po ekranie oscylo-
skopu w górę i w dół ścigały się zielone impulsy. To dodało
Danowi otuchy. Obejrzał dość seriali o lekarzach, by wie-
dzieć, że zygzakowata linia to dobra wiadomość, płaska -
zła.
- Chcę go potrzymać za rękę - szepnęła Marion.
Dan Taylor spojrzał na lekarza, który pokręcił głową.
- Dla dobra Keitha nie możemy nikogo do niego wpusz-
czać. Nie chcemy narażać go na kolejne infekcje.
- Kiedy dostanie pan wyniki badań, doktorze?
- Pierwsze powinny przyjść w ciągu godziny.
- Zaczekamy... możemy tu zostać?
- Oczywiście, przyniosę państwu krzesła.
Dan i Marion usiedli i, trzymając się za ręce, czuwali
w ciszy. Siedzieli na plastikowych krzesłach co najmniej pół
godziny, kiedy Marion powiedziała:
- Spójrz na skórę jego twarzy... Wygląda... dziwnie.
- To pewnie infekcja, kochanie - odparł Dan, choć on
też to zauważył. Skóra na widocznej pod maską i rurkami
części twarzy Keitha była niemal biała.
Wrócił lekarz, z podkładką do pisania w dłoni.
- Mam dobre i, niestety, złe wiadomości.
- Na litość boską, proszę nam podać te dobre - powie-
działa Marion, u kresu wytrzymałości.
- Nic nie wskazuje na to, by białaczka powróciła. Wyklu-
czyliśmy też zapalenie opon mózgowych, którego obawiali-
śmy się na początku.
- A te złe? - spytał Dan.
- Nadal nie znamy przyczyny infekcji. Jak dotąd labo-
ratorium nic nie znalazło, ale od razu dodam, że mamy do-
piero wyniki identyfikacji bezpośredniej. Jest szansa, że bę-
dziemy wiedzieć więcej rano, kiedy otrzymamy wyniki po-
siewu.
25
- Słucham?
- Czasem, kiedy oglądamy próbki pod mikroskopem,
okazuje się, że bakterii jest za mało - wytłumaczył Tidy-
man. - Wykonujemy wtedy posiew, to znaczy, umieszczamy
je na sztucznej pożywce i zostawiamy na noc w inkubato-
rze, żeby urosły i podzieliły się.
- Czyli trzeba czekać - stwierdził Dan z ciężkim wes-
tchnieniem.
- Niestety tak - przyznał współczująco Tidyman.
- Panie doktorze, widział pan jego skórę? - spytała
Marion.
Tidyman odetchnął głęboko, jakby obawiał się tego py-
tania.
- Tak - odrzekł. - Jest to powód do niepokoju i poprosi-
liśmy pielęgniarki, by miały na to oko. Prawdopodobnie to
tylko reakcja na infekcję, ale przez noc będą go regularnie
smarować kremem nawilżającym... Wiem, że to, co powiem,
niespecjalnie się państwu spodoba, ale naprawdę nic tu po
was. Idźcie do domu, spróbujcie odpocząć. Zadzwonimy,
gdyby coś się zmieniło. Bądźcie spokojni, nasze pielęgniarki
troskliwie zaopiekują się waszym synem.
- Dziękuję, panie doktorze - powiedział Dan. - Tak zro-
bimy. - Poprowadził Marion do drzwi. - Tylko proszę ko-
niecznie zadzwonić, gdyby coś się działo... Nie będziemy
spać.
Dan i Marion przez całą noc nie zmrużyli oka. Wrócili do
szpitala przed dziewiątą następnego ranka, pozostawiając
dom pełen niedojedzonych kanapek i niedopitych filiżanek
herbaty. Robienie sobie nawzajem herbaty i kanapek działa-
ło terapeutycznie, za to picie i jedzenie już nie. Na oddziale
intensywnej terapii, zamiast doktora Tidymana, czekała na
nich lekarka.
- Minęli się państwo z doktorem Tidymanem; właśnie
zszedł z dyżuru. Jestem doktor Jane Merry.
Dan spojrzał na stojącą przed nim szczupłą dziewczynę.
Miała ciemne włosy związane z tyłu fioletową wstążką, ob-
cisły sweter tego samego koloru, podkreślający jędrne piersi,
wąską, prostą spódniczkę i ciemne rajstopy, jedyny „doro-
sły" akcent całego stroju. Chryste, pomyślał Dan, wygląda
26
na czternaście lat. Jej spojrzenie i pewny głos przekonały go
jednak, że pozory mylą.
- Co z nim, pani doktor? - spytał.
- Niestety, bez większych zmian. Wyniki posiewu po-
winny być najdalej za pół godziny - odparła. - Może pój-
dziecie państwo do automatu po kawę. Znajdę was. Na pew-
no tej nocy nie spaliście najlepiej.
Jej troskliwe słowa ujęły Marion. Uśmiechnęła się.
- Dziękuję, pani doktor. Chodź, Dan. Napijemy się kawy.
Właśnie pili drugą, siedząc przy automacie, kiedy Dan zo-
baczył idącą w ich stronę doktor Merry. Sposób w jaki szła
oraz fakt, że nie była sama, wskazywały, że nie jest dobrze.
- Witam ponownie - odezwała sie lekarka. - To doktor
Trevor Sands, mój szef. - Próbowała przybrać beztroski ton,
ale nie wypadło to przekonująco. - Mamy wyniki badań la-
boratoryjnych. Doktor Sands uznał, że lepiej będzie, jeśli
porozmawiamy w jego gabinecie.
Dan i Marion skinęli głowami Sandsowi, wstali i ruszyli
za dwójką lekarzy. Milczeli, choć w ich głowach wyły syre-
ny alarmowe.
Przynajmniej ten wygląda jak lekarz, pomyślał Dan,
przyglądając się siedzącemu po drugiej stronie biurka, ele-
gancko ubranemu czterdziestolatkowi w uczelnianym kra-
wacie. Poczuł się jeszcze pewniej, kiedy zauważył jego ob-
rączkę, krótko przystrzyżone włosy i kalendarz klubu golfo-
wego na biurku.
- Jakieś postępy, panie doktorze?
Sands splótł dłonie na biurku przed sobą.
- Niestety, laboratorium nie znalazło przyczyny infek-
cji, która zaatakowała państwa syna. Badania na obecność
bakterii i wirusów dały wynik, jak na razie, negatywny.
- Ale jak to możliwe? - obruszył się Dan. - Skoro jeste-
ście pewni, że ma infekcję, jak laboratorium może twierdzić
co innego?
- Muszę przyznać, że dla nas też jest to pewnym za-
skoczeniem - stwierdził Sands. - Byliśmy pewni, że znajdą
przyczynę, choćby dlatego, że infekcja jest w zaawansowa-
nym stadium i objęła cały organizm Keitha. Z drugiej strony,
odpowiedź może przyjść później. Niektóre zarazki rozwijają
27
się w pożywce dłużej niż inne.
- A co zamierzacie robić do tego czasu? - spytał Dan
z nutą zniecierpliwienia w głosie.
Sands uniósł dłoń w pojednawczym geście.
- Zapewniam, że nie siedzimy z założonymi rękami,
czekając na wyniki badań. Państwa syn otrzymuje serię an-
tybiotyków o szerokim spektrum działania. - Widząc tępe
spojrzenia Dana i Marion, dodał: - Szerokie spektrum dzia-
łania oznacza, że antybiotyk może zabić wiele różnych bak-
terii. Są spore szanse, że jedna z nich wywołała infekcję
Keitha.
- Czyli mamy czekać.
- Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Obiecuję, że
zadzwonimy, jeśli stan państwa syna się zmieni.
Dan i Marion wstali.
- Czy mogę go jeszcze raz zobaczyć, zanim pójdzie-
my? - spytała Marion.
Taylorowie zajrzeli przez szybę na oddział. Między nimi
stała Jane Merry.
- Jego skóra - powiedziała cicho Marion. - Wygląda co-
raz gorzej.
- Przypomnę o tym pielęgniarkom - zapewniła ją doktor
Merry.
Evelyn Holmes, pielęgniarka z nocnej zmiany, zerknęła na
zegar. Czas umyć Keitha Taylora. Jego dane oraz wyniki badań
wyświetlały się na monitorach na biurku, które personel nazy-
wał „Enterprise", ze względu na podobieństwo do pulpitu ste-
rowniczego słynnego statku kosmicznego. Mycie chorego gąb-
ką i smarowanie lanoliną wymagało ludzkiej ręki.
- No to zaczynamy, skarbie - szepnęła, delikatnie
czyszcząc skórę nieprzytomnego chłopca. Pomyślała, że
Keith Taylor jest mniej więcej w wieku jej najstarszego syna,
który teraz, o trzeciej nad ranem, twardo śpi w swoim po-
koju, zupełnie nieświadomy tego, jak ciężki bój toczy pod-
opieczny jego matki. - Kiepsko z tobą... co? - Wytarła do
sucha szyję i twarz Keitha i zaczęła smarować je kremem. -
A przecież taki jesteś młody... możesz z tym walczyć...
za kilka miesięcy... nic z tego nie będziesz pamiętał...
O Jezu Chryste!
28
Pielęgniarka cofnęła się przerażona. Keithowi Taylorowi
odpadał policzek. W jednej chwili smarowała go delikatny-
mi, kolistymi ruchami palców, a w następnej pod lewym
okiem chłopaka otworzyła się głęboka bruzda, która wypeł-
niła się krwią. Oberwany płat skóry zwisł z policzka jak gi-
gantyczna, potworna łza.
Wyrwany z łóżka przez zdenerwowanego lekarza dyżur-
nego Trevor Sands nie miał czasu na toaletę. Z potem ście-
kającym po nosie, słuchał relacji Evelyn Holmes o tym, co
się stało, jednocześnie badając Keitha Taylora.
- Boże drogi, skóra jak bibuła. - Delikatnie macał ją dłoń-
mi w rękawiczkach. Chwycił grzbiet nosa chłopca kciukiem
oraz palcem wskazującym lewej ręki i próbował ułożyć obe-
rwany płat skóry z powrotem na miejscu. Nagle poczuł ruch
między opuszkami palców i coś ścisnęło go w żołądku.
- Coś się stało? - spytał lekarz dyżurny.
Sands spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Grzbiet nosa... zapadł się...
Evelyn Holmes podniosła dłoń do ust.
- Chłopak rozlatuje się na kawałki - wykrztusiła mimo-
wolnie.
Ku ich coraz większemu przerażeniu następny urwał się
kącik ust Keitha; rurka respiratora zwisła pod dziwacznym
kątem. Nikt nie chciał dotknąć chorego, więc to Sands, ja-
ko najstarszy stopniem naukowym, musiał poprawić rurkę.
Stało się jednak to, czego się obawiał. Wnętrzności Keitha
Taylora okazały się tak osłabione jak cała reszta organizmu
i jego tchawica się zapadła.
- Beznadziejna sprawa - stwierdził Sands.
Keith Taylor umarł tuż po czwartej nad ranem, zanim
zdołano wezwać jego rodziców. Kiedy przyjechali, Sands za-
prosił ich do swojego gabinetu.
- Tak mi przykro - powiedział. - Niestety, wszystko sta-
ło się nagle. Byliśmy kompletnie zaskoczeni.
Dan Taylor spojrzał na mężczyznę siedzącego za biur-
kiem. Uderzyło go, jak bardzo zmienił się od ich ostatniego
spotkania. Teraz był nieogolony i miał na sobie przepocony
T-shirt. Mówiąc, załamywał ręce.
- Zrobiliśmy co w naszej mocy - zapewnił Sands. Taylor
29
zamknął oczy. Domyślił się; że usłyszy te słowa, i przyjął je
obojętnie.
- Co się stało? - spytał głosem, który nie należał do niego.
- Będzie to można ustalić dopiero... - Sands już miał
wspomnieć o sekcji zwłok, ale ugryzł się w język. To nie był
dobry moment. - Nie mamy jeszcze wyników wszystkich
badań, ale na tę chwilę jesteśmy prawie pewni, że państwa
syn zmarł na coś, co nazywamy martwiczym zapaleniem
powięzi.
Marion Taylor skierowała na niego pusty wzrok znad
zmiętych chusteczek, które trzymała przy ustach. Dan lekko
pokręcił głową.
- W gazetach bardzo często nazywają to „zarazkiem po-
żerającym ciało" - dodał Sands niemal szeptem, wiedząc,
jakie obrazy przywoływało to określenie. Dan znów za-
mknął oczy.
- Skąd się to bierze? - spytał. Odkaszlnął, usiłując za-
chować pozory spokoju, choć w rzeczywistości pękało mu
serce.
- Jest to rzadka przypadłość, wywołana przez bakterię
o nazwie Streptococcus - wyjaśnił Sands. - To dziwny zara-
zek, bo powoduje najprzeróżniejsze choroby, od bólu gardła
po szkarlatynę i, niestety, w nielicznych przypadkach, mar-
twicze zapalenie powięzi. Naprawdę nie wiemy, dlaczego je-
go zachowanie zmienia się tak drastycznie. Ale chorobę tę
mogą wywołać też inne zarazki: Staphylococcus, Clostridium,
Vibno i wiele innych. Prawdziwej przyczyny nie znamy.
- A leki, które podawaliście Keithowi... ?
- Teoretycznie powinny uporać się ze Streptococcusem,
jak i większością pozostałych - odparł Sands. - Ale w tym
przypadku tak się nie stało. Miejmy nadzieję, że laborato-
rium uda się wyjaśnić dlaczego.
- Chcę zobaczyć mojego syna- powiedziała Marion
Taylor niespodziewanie stanowczym głosem.
Sands poruszył się niespokojnie.
- Pani Taylor... nie sądzę, żeby to był dobry pomysł...
- Chcę go zobaczyć.
Sands spojrzał na Dana Taylora w poszukiwaniu wspar-
cia, po czym powiedział:
30
- Keith doznał przed śmiercią ciężkich urazów, choć
mogę państwa zapewnić, że nie cierpiał. Nie odzyskał przy-
tomności. Naprawdę uważam, że lepiej, abyście zapamiętali
go takiego, jakim był za życia.
Dan Taylor wstał i objął żonę, nie spuszczając wzroku
z Sandsa.
- Pan doktor ma rację, kochanie. Zapamiętajmy go takie-
go, jaki był, a nie jako ofiarę jakiejś... - szukał właściwego
słowa - .. .drańskiej choroby.
W głowie wciąż kołatały mu się słowa „pożerający cia-
ło". Modlił się, by Marion nie upierała się przy swoim.
Podniosła na niego wzrok i w końcu słabo skinęła głową na
znak zgody.
- Dziwne jak cholera - mruknął patolog, Simon Mon-
kton. - Czemu w laboratorium nie mogą nic wyhodować,
skoro chłopak jest przeżarty na wylot?
- Im też jest głupio z tego powodu - odparł Sands, któ-
ry postanowił uczestniczyć w sekcji zwłok Keitha Taylora. -
Rozmawiałem z bakteriologiem. Bardzo się kajał.
Monkton posłał Sandsowi spojrzenie mówiące, że kaja-
nie na niewiele się zda.
- Jesteś pewien, że to martwicze zapalenie powięzi? -
spytał Sands.
- A co innego? - odparował Monkton. - Praktycznie ze-
żarło dzieciaka żywcem.
- I taką przyczynę śmierci podasz w akcie zgonu?
Monkton przerwał to, co robił, i spojrzał na Sandsa znad
okularów połówek.
- Oczywiście, a czemu pytasz?
- Lekarz pierwszego kontaktu chłopaka mówił, że Keith
Taylor uczestniczył w programie badawczym Ministerstwa
Zdrowia. Ma ich niezwłocznie informować o wszelkich jego
kłopotach zdrowotnych.
- Kłopotach zdrowotnych? - prychnął Monkton. - Cóż,
można powiedzieć, że śmierć od zapalenia powięzi to „kło-
pot zdrowotny"... biedny chłopak. Rozumiem, że jesteś cał-
kowicie pewien, że nie brał żadnych antybiotyków, kiedy
zachorował?
31
- Takie było moje pierwsze podejrzenie, kiedy laborato-
rium nic nie wyhodowało z jego próbek, ale jego lekarz i ro-
dzina zapewnili mnie, że nie brał nic oprócz tych samych
immunosupresantów co zwykle.
- Jak na ironię, pewnie dlatego infekcja wykończy-
ła go tak szybko - odparł Monkton. - Immunosupresanty
poważnie osłabiły jego naturalne mechanizmy obronne.
Rozumiem, że w szpitalu już ich nie dostawał?
- Oczywiście.
- No to nic więcej nie wymyślę - powiedział Monkton,
ściągając rękawiczki. Wrzucił je do kosza, który otworzył,
naciskając pedał nogą. - Jak Bóg rozda ci kiepskie karty... to
wypadasz z gry.
- Później mają przyjść jego rodzice, żeby poznać wyniki
sekcji.
- Żaden rodzic nie powinien przez to przechodzić -
stwierdził Monkton. - Nie zazdroszczę ci pracy z żywymi.
- Kwestia gustu. Ja też nie mogę powiedzieć, że za-
zdroszczę ci twojej roboty - odparował Sands, spoglądając
w dół, na rozpłatane zwłoki Keitha Taylora.
Edynburg
Marzec 2007
Nie chcę do szkoły.
Virginia Lyons zerknęła na zegar na ścianie kuchni.
- Trish, musisz. Nic ci nie jest. Czemu mi to robisz?
Przecież zawsze lubiłaś szkołę.
- Nie chcę - wymamrotała jej córka, ze wzrokiem wbi-
tym w podłogę.
- Nie mów głupstw, że nie chcesz. Musi być jakiś po-
wód. Powiedz mi.
- Nie chcę i już, jasne?
Virginia milczała przez chwilę, czekając, aż córka trochę
się uspokoi.
- Dokuczają ci? - spytała. - O to chodzi? Jeśli tak, po-
wiedz, bo ja na to nie pozwolę. Od razu pójdę do twojej wy-
chowawczyni.
Trish pokręciła głową w milczeniu. Wciąż twardo wpa-
trywała się w podłogę.
- No to o co chodzi?
32
Cisza.
Virginia jeszcze raz spojrzała na zegar i poczuła ucisk
w żołądku. Znowu się spóźni. Samotna, rozwiedziona mat-
ka potrzebuje pracy - nawet jeśli jest to posada archiwistki
w agencji handlu nieruchomościami. A w biurze zawsze był
duży ruch.
- Trish, proszę, powiedz mi. - Virginia wzięła córkę za
ręce i przyciągnęła do siebie, by spojrzeć jej w oczy.
- Na wuefie mówią na mnie Łaciata.
- Łaciata? O to chodzi? - wybuchnęła Virginia. - Że ja-
kieś głupki nadały ci jakieś głupie przezwisko?
- Nie podoba mi się. Chcę, żeby przestali.
Virginii odechciało się drwin, kiedy zobaczyła łzy płynące
po twarzy córki. Przed paroma miesiącami na prawym ramie-
niu Trish pojawiła się biała plama, która objęła prawie całą
rękę, jaskrawo odcinając się na tle ciemnych włosów i oliw-
kowej skóry dziewczynki. Lekarz stwierdził, że to prawdo-
podobnie skutek zmian hormonalnych w organizmie - Trish
niedawno skończyła trzynaście lat - i że nie ma powodów do
niepokoju. Zapewniał, że z czasem odbarwienie samo znik-
nie, ale minęły już trzy miesiące i nic się nie zmieniło.
- Jeśli chcesz, pójdziemy do lekarza i powiemy, że nie
ma poprawy. Zadowolona?
Trish skinęła głową.
- Tak, mamo.
- A teraz idź do szkoły i nie przejmuj się tymi ignoran-
tami. Przed wyjściem do pracy zadzwonię do lekarza i spró-
buję umówić się na wieczorną wizytę. Zgoda?
Trish skinęła głową i pocałowała matkę na pożegnanie.
- Nie wiem, czego ode mnie oczekujecie - odparł doktor
James Gault, kiedy Trish i jej matka wyjaśniły, że wysypka
nie wygląda ani trochę lepiej. Był wyraźnie poirytowany. -
To nawet nie jest wysypka - uściślił. - Tylko odbarwienie
skóry, prawdopodobnie o podłożu psychologicznym.
- Cokolwiek to jest, nie zanosi się na to, by miało znik-
nąć. Część kolegów z klasy zaczęła przezywać córkę. Trish
bardzo to przeżywa.
Gault wzruszył ramionami.
- To zupełnie niegroźne. Poza tym, kto by się przejmo-
33
wał jakimiś tam przezwiskami. Kamienie i kije ranią, słowa
nie, prawda, Trish?
Trish uparcie wpatrywała się w podłogę.
Virginia była coraz bardziej rozdrażniona obojętnością
Gaulta.
- Nie jest niegroźne, jeśli przez to jest nieszczęśliwa -
zauważyła. - Lada moment zacznie się to odbijać na jej oce-
nach. Dzieci potrafią być bardzo okrutne.
- Nie chcę wysyłać jej do kliniki dermatologicznej z nie-
groźną i prawie na pewno przejściową utratą pigmentu.
Szczerze mówiąc, to strata czasu i środków.
- W takim razie chcę zasięgnąć opinii innego specjali-
sty - powiedziała Virginia.
Gault przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał zaopo-
nować. W końcu jednak ustąpił.
- Jak pani sobie życzy - westchnął. - Zapytam, czy któ-
ryś z moich kolegów zechce na nią spojrzeć, ale jestem pe-
wien, że powie pani to, co ja. Nie da się przewidzieć, po ja-
kim czasie takie przebarwienie zniknie. Im więcej się o tym
myśli, tym dłużej to trwa.
- Niech pan to powie jej kolegom z klasy - odparowała
Virginia.
Gault przeprosił i wyszedł, zostawiając Virginie i Trish
same. Choć nie było go raptem ze dwie minuty, każda se-
kunda wydawała się Virginii godziną, kiedy siedziały z Trish
w milczeniu. Obie były nieszczęśliwe: Virginia, bo nie cier-
piała podważać autorytetów, a Trish, bo wyglądało na to, że
nijak nie można jej pomóc.
Wrócił Gault.
- Doktor Haldane przyjmie was po swoim następnym
pacjencie... Zaczekajcie w poczekalni...
Virginia zauważyła, że Gault stał się jeszcze bardziej
szorstki i chłodny, ale tego można się było spodziewać.
Najwyraźniej odebrał jej prośbę o konsultację jako osobi-
stą zniewagę. Otworzył im drzwi i Virginia wyprowadziła
Trish. Nie spojrzały mu w oczy, nic nie powiedziały.
Scott Haldane uśmiechnął się szeroko, kiedy Virginia
i Trish weszły do jego gabinetu. Trish od razu go polubiła.
Był młody, barczysty, o przyjaznym uśmiechu.
34
- Serwus, jak się miewasz? - zagadnął dziewczynę.
- W porządku - wymamrotała.
- W porządku, oprócz tej łatki na twoim ramieniu? Może
na nią zerkniemy?
Trish zdobyła się na skinienie głowy i cień uśmiechu.
Zdjęła lekką kurtkę i rozpinany sweter, po czym zsunęła
prawy rękaw bluzki i wyciągnęła rękę do badania.
- Jak długo to masz, Trish? - spytał Haldane, uważnie
przyglądając się białej plamie na jej ręce.
- Trochę ponad trzy miesiące - odpowiedziała Virginia.
- Trzynaście tygodni - sprecyzowała Trish.
Haldane się uśmiechnął.
- To ty liczysz dni - powiedział do Trish, jakby to była ich
wspólna tajemnica. - Czy to cię boli? Jest wrażliwe na dotyk?
Trish pokręciła głową.
- To dobrze. Swędzi, łuszczy się?
Kolejny przeczący ruch głową.
- Świetnie. Czyli to tylko drobna dolegliwość, która ja-
koś nie chce zniknąć, co?
- Drobna? - zawołała Trish z oburzeniem.
Haldane i Virginia się uśmiechnęli.
- Trish, byłaś w zeszłym roku za granicą?
- Nigdy nie byłam za granicą.
- To niezupełnie prawda - uściśliła Virginia. - Choć by-
łaś za mała, żeby to pamiętać, kiedy miałaś dwa latka, zabra-
liśmy cię z tatą do Grecji.
- Zanim się rozeszliście - dodała Trish.
- A kiedy to było? - ostrożnie spytał Haldane.
- Rozstanie czy wakacje?
- Rozstanie.
- Trzy lata temu.
- I trzy miesiące - dodała Trish.
Haldane miał zamyśloną minę.
- Nadal regularnie widuje się z tatą - informowała Vir-
ginia, domyślając się, w jakim kierunku idą jego rozważa-
nia. - Jesteśmy w dobrych stosunkach.
Haldane skinął głową.
- Dlaczego pan pytał, czy Trish była za granicą?
- To rutynowe pytanie.
35
Virginii nie przekonała ta odpowiedź i nie kryła się
z tym. Wciąż patrzyła pytająco na lekarza. Haldane jednak
odwrócił wzrok i wstał z miejsca. Z małej szafki przy umy-
walce wyjął sterylny mandryn i go rozpakował.
- Trish, ukłuję cię w kilku miejscach. Mów, co czujesz.
- Doktor Gault tego nie robił - zauważyła Virginia.
Haldane zignorował ją i zaczął przesuwać ostry czubek po
obwodzie odbarwienia na ręce Trish.
- Nie boli - mówiła cicho Trish. - Nie boli... nie boli...
nie boli.
- Dobrze. Teraz daj drugą rękę.
Trish zdjęła bluzkę i położyła drugą rękę na stole.
Haldane wyjął drugi mandryn.
- Jeszcze raz to samo. Mów, co czujesz.
- Trochę boli... Au!... Au!
- Przepraszam - powiedział Haldane. - Niezdara ze
mnie. Wybacz. Dobrze, możesz się już ubrać. Myślę, że po-
winniśmy skierować cię do kliniki dermatologicznej, żeby
rzucili na to okiem.
- A pańskim zdaniem co to jest? - spytała Virginia z nie-
pokojem.
- Doktor Gault ma zapewne rację... wydaje się, że to
przykra reakcja na jakiś stres emocjonalny, to się zdarza...
ale nie zaszkodzi się upewnić. A skoro wyraźnie jest to dla
Trish sporym zmartwieniem, klinika być może zaproponuje
jakąś szybko działającą kurację, naświetlanie ultrafioletem
lub coś podobnego. Po dyżurze porozmawiam z doktorem
Gaultem i wypiszemy skierowanie.
- Bardzo panu dziękuję, doktorze - powiedziała Vir-
ginia. - Nie chciałam sprawiać kłopotu. Po prostu dobro
Trish jest dla mnie najważniejsze.
- Doskonale to rozumiem, pani Lyons.
- Jak ci poszło z nadopiekuńczą mamuśką? - spytał
James Gault, kiedy po wyjściu ostatniego z wieczornych pa-
cjentów wsadził głowę do gabinetu Haldane'a.
Haldane się uśmiechnął.
- Przesadzasz - powiedział. - Dziecko ma kłopoty
w szkole i kobieta czuje się bezradna. To zupełnie zrozu-
miałe.
36
- Niech ci będzie, ale pamiętaj, że nie jesteśmy opieką
społeczną - zauważył Gault. - A co sądzisz o skórnym pro-
blemie małej?
- Że pewnie masz rację. Mimo to zamierzam skierować
ją do kliniki dermatologicznej, tak na wszelki wypadek. Były
pewne nietypowe objawy, które powinni sprawdzić.
- Jakie?
- Pewnie mam zbyt bujną wyobraźnię. - Haldane się
uśmiechnął. Wstał i położył rękę na ramieniu kolegi w uspo-
kajającym geście.
- Skoro tak uważasz - powiedział Gault, lekko urażo-
ny. - Rozumiem, że zajmiesz się robotą papierkową?
- Oczywiście. Przypomnij mi, kto jest szefem kliniki?
- Ray McFarlane. Nie zdziw się, jeśli ci nie podziękuje
za zawracanie mu głowy.
Kwiecień 2007
- Trish, przykro mi, ale nie wiem, co jeszcze możemy
zrobić - powiedziała Virginia Lyons, kiedy razem z cór-
ką wyszły z kliniki dermatologicznej z wynikami badań. -
Ten specjalista zgadza się z innymi lekarzami. Mówi, że to
się nazywa „bielactwo". To nic poważnego i z czasem samo
przejdzie. Niestety, nie da się tego w żaden sposób przyspie-
szyć, więc po prostu musisz być cierpliwa. Wiem, że to ci się
nie podoba, ale wytrzymaj jeszcze trochę, dobrze? Cieszmy
się, że to nie coś poważniejszego.
- Nie wiesz, jak to jest - wymamrotała Trish.
Virginia spojrzała na nią ze ściśniętym gardłem. Nie mo-
gła znieść widoku córki tak nieszczęśliwej.
- Może napiszę do pani Neilson, żeby zwolniła cię z wu-
efu do czasu, aż to przejdzie?
Trish skinęła głową.
- Kiedy masz najbliższy wuef?
- Jutro.
- Zrobię to jeszcze dziś. Rano weźmiesz usprawiedli-
wienie ze sobą.
Następnego wieczoru po powrocie do domu Virginia za-
stała Trish przy stole w kuchni zalaną łzami. Ramiona jej
drżały, głowę położyła na skrzyżowanych rękach. Virginia
objęła ją. Z początku tylko pogorszyła sytuację, ale uściski
37
i kojące słowa w końcu poskutkowały i Trish zaczęła mówić
do rzeczy.
- Kazali mi ćwiczyć.
- Co takiego?! - krzyknęła Virginia. - Przecież dałam ci
usprawiedliwienie.
- Pani Neilson powiedziała, że fizycznie nic mi nie
jest i że bez zwolnienia lekarskiego nie ma o czym mówić.
Wszyscy się ze mnie śmiali.
- To już szczyt - mruknęła Virginia. Miała ochotę zatłuc
panią Neilson kijem hokejowym. - No dobrze - powiedzia-
ła. - Chcą zwolnienie lekarskie, to je dostaną. Z samego rana
idę do przychodni. Kiedy masz następny wuef?
- W piątek.
- Więc mamy czas.
- Szczerze mówiąc, pani Lyons, jestem skłonny zgodzić
się ze szkołą. Nie ma fizycznego powodu, by pani córka nie
chodziła na gimnastykę - stwierdził James Gault w odpo-
wiedzi na prośbę Virginii. - W takich sytuacjach wolę nie
opowiadać się po żadnej ze stron.
Virginia odetchnęła głęboko.
- Nie mówimy tu o fizycznym powodzie, panie dokto-
rze - podkreśliła.
- Ach, widzę, że odwołujemy się do popularnej psychia-
trii. Głęboko ukryte problemy psychologiczne i tak dalej?
- Wcale nie, do cholery - odparła Virginia, która nagle
straciła cierpliwość. - Próbujemy odwołać się do zdrowego
rozsądku... jak widać, bez skutku. Dzieci postrzegają świat
inaczej niż dorośli.
Jej wybuch wyraźnie wstrząsnął Gaultem. Zbladł i prze-
łknął ślinę, ale ani myślał ustąpić.
- Nie zamierzam kierować pani córki do dziecięcego
psychiatry z powodu lekkiego odbarwienia skóry.
- Ale w tym cała rzecz. Dla Trish to nie jest tylko, jak
pan to ujął, lekkie odbarwienie skóry. To coś, co uprzykrza
jej życie. Nie proszę pana o żadne skierowanie. Proszę tylko,
żeby wypisał jej pan zwyczajne zwolnienie. Każdy z odro-
biną wyobraźni zrozumiałby, dlaczego jest potrzebne... ale
najwyraźniej nie pan.
Gault znowu przełknął.
38
- Myślę, że w tej sytuacji zmiana lekarza...
- Będzie wskazana - dokończyła Virginia.
- Pójdę po druki - powiedział Gault i wstał.
- To zajmie sporo czasu. Trish potrzebuje pomocy już te-
raz. Chciałabym zostać w tej przychodni i przejść pod opie-
kę doktora Haldane'a. Zdaje się, że Trish go polubiła.
Gault się skrzywił. Przez chwilę milczał i Virginia domy-
śliła się, że rozważa, co bardziej mu się opłaci: konfrontacja
czy ustępstwo. Postanowiła go przycisnąć.
- Wtedy moglibyśmy to nazwać niezgodnością charak-
terów i nie musiałabym wnieść do stosownych władz skargi
na pański kompletny brak wrażliwości wobec mojej córki.
- Musiałbym spytać doktora Haldane'a, co on na to.
- Proszę bardzo.
Virginia została sama w gabinecie. Czuła, że ręce drżą
jej z nerwów. Wyjrzała przez okno ponad pustym krzesłem
obrotowym lekarza i patrzyła na ptaki skaczące z gałęzi na
gałąź drzewa w ogrodzie, widocznego nad matową dolną
szybą. Chodnikiem przeszła grupa dzieci i w ciszy panują-
cej w gabinecie usłyszała ich śmiech. Chciała, by jej córka
była tak beztroska i szczęśliwa jak one, ale już nie pamięta-
ła, kiedy ostatnio słyszała ją roześmianą. Było zupełnie tak,
jak w traumatycznym dla Trish okresie tuż po rozwodzie.
Virginia i Andrew robili, co w ich mocy, by oszczędzić córce
bólu, ale dla dziecka rozstanie jest rozstaniem. Koniec koń-
ców musi nadejść moment, kiedy z jego ust pada uzasadnio-
ne pytanie: „Skoro nadal tak bardzo się lubicie, czemu nie
chcecie ze sobą być?"
Wrócił Gault i otworzył przed Virginią drzwi.
- Doktor Haldane przyjmie panią, kiedy będzie wolny.
Proszę zaczekać w poczekalni.
Virginia przewertowała trzy stare czasopisma, zanim
Haldane ją przyjął. Powitał ją tym samym szerokim uśmie-
chem, który zapamiętała z poprzedniej wizyty.
- Ogromnie pana przepraszam - zaczęła. - Wiem, że
to dla pana na pewno kłopot, ale tak bardzo martwię się
o Trish, a doktor Gault chyba nie traktuje mnie poważnie. Nie
wiem, co robić. - Powiedziała Haldane'owi o tym, że szkoła
zmusza Trish do udziału w lekcjach wuefu, nie bacząc na jej
39
wstyd wywołany chorobą. - Wołają na nią „Łaciata". Wiem,
że to może wydawać się błahe, ale dla niej takie nie jest.
A przecież najważniejsze jest, jak ona to odbiera.
Haldane się uśmiechnął.
- W porządku, nie musi mi się pani tłumaczyć. Ludzie
często wmawiają sobie, że dzieci to tacy minidorośli, ale to
nieprawda. Wśród naszych milusińskich obowiązuje pra-
wo dżungli, dopóki się ich nie nauczy, że nie tędy droga.
Rozumiem, że chciałaby pani ode mnie jakieś oficjalne pis-
mo do szkoły?
- Byłabym zobowiązana - odparła Virginia z wdzięcz-
nością.
- Myśli pani, że to wystarczy, czy też może należałoby
skierować Trish do psychologa albo...
- Nie, pismo powinno wystarczyć. Jeśli nie będzie zmu-
szona publicznie pokazywać swojej „inności", niedługo
pewnie znów wtopi się w tłum, a kiedy to się stanie, kto
wie, może to cholerstwo zacznie znikać i wszystko wróci do
normy.
- Czy od ostatniej wizyty u mnie Trish zauważyła jakieś
zmiany w wysypce?
- Doktor Gault mówił, że to nie wysypka - powiedziała
Virginia.
- I teoretycznie miał rację - odparł Haldane. Jego
uśmiech wskazywał, że częściowo podziela jej zdanie
o Jamesie Gaulcie.
- Nic o tym nie wspominała. Pyta pan o to, czy przybla-
kła?
- Nie... o jakiekolwiek zmiany.
Virginia pokręciła głową.
- Gdyby coś pani zauważyła, proszę dać mi znać.
Virginia znów musiała zaczekać w poczekalni, aż Haldane
napisze list. Wreszcie przyniósł go w zaklejonej kopercie z na-
pisem „Do wszystkich zainteresowanych". Wyszła z przy-
chodni lekkim krokiem. Znowu spóźni się do pracy, ale list
zdobyła, więc Trish będzie zadowolona. Wreszcie będą miały
wieczór wolny od nerwów i obaw. Może wyskoczą do kina?
A potem nawet pójdą na hamburgera - tak na złość lekarzom.
Maj 2007
40
- Co się dzieje? - spytała Virginia, zaniepokojona mil-
czeniem córki.
- Nie ma poprawy - powiedziała Trish.
- Lekarze mówili, że to może potrwać.
- Mamo, oni nie mają pojęcia, co to jest, a tym bardziej,
kiedy zniknie.
- Przecież mówili, że to bielactwo.
- Sprawdziłam to na necie. Dali temu nazwę, ale nie
wiedzą, co to jest ani skąd się bierze.
- Nie wierz wszystkiemu, co piszą w Internecie, skar-
bie. Pełno tam półprawd i wierutnych kłamstw.
Virginia widziała, że jej słowa nie przekonują Trish, któ-
ra w zastraszającym tempie popadała w coraz głębszą de-
presję.
- Myślę, że jest coraz gorzej...
Virginia się zaniepokoiła.
- To znaczy, że to się rozszerza?
- Rozszerza... i zmienia... moja skóra jest jakaś dziw-
na...
- Pokaż.
Virginia obejrzała ramię Trish, ale nie dostrzegła żad-
nych zmian. Nie chciała jej tego mówić, poprzestała więc na
stwierdzeniu:
- Doktor Haldane mówił, żeby się z nim skontaktować,
jeśli zauważysz jakieś zmiany. Umówię się z nim na jutro
rano.
Pierwszy wolny termin był wieczorem. Virginia miała
nadzieję, że skończy pracę punktualnie, ale Wyszła dopiero
dziesięć po piątej. Drogę z przystanku autobusowego do do-
mu pokonała biegiem. Zdyszana otworzyła drzwi.
- Trish, już jestem.
Nie było odpowiedzi.
- Trish? Jesteś?
Virginia była zdziwiona. Spodziewała się, że zastanie
Trish gotową do wyjścia do lekarza. Zajrzała do salonu, po-
tem do jej pokoju, aż w końcu usłyszała w kuchni szum pal-
nika gazowego.
- Trish? - Pchnęła drzwi.
Zobaczyła córkę na podłodze. Dziewczynka siedziała
41
przechylona pod dziwnym kątem, oparta plecami o kredens.
Z jej odkrytej ręki schodziła sina, mocno poparzona skóra.
Widok zapalonego na kuchence gazu i przewróconego garn-
ka na podłodze był przerażająco wymowny: Trish oblała się
wrzątkiem.
Virginia na moment zaniemówiła. Padła na kolana obok
córki, z głową pulsującą szokiem i przerażeniem.
- O mój Boże, Trish... o Boże... Trish, powiedz coś...
Trish była w szoku. Patrzyła przed siebie niewidzącym
wzrokiem, oczy miała szkliste. Wydawała się zatrważająco
spokojna. Virginia spodziewała się, że w takim stanie będzie
się wić z bólu.
- Nie czułam...
Virginia dokończyła za nią w myślach „...nie czułam się
na siłach dłużej tego znosić"... Jej córka próbowała wypa-
lić wysypkę wrzątkiem... Wstała i drżącym palcem wybrała
numer pogotowia w telefonie na ścianie, nie odrywając oczu
od Trish. Niemal wykrzyczała prośbę o karetkę. Dyspozytor
spokojnym głosem przekonał ją, by podała wszystkie nie-
zbędne informacje.
Kiedy schodziła za noszami do karetki, jak przez mgłę
docierały do niej zatroskane głosy sąsiadów wypytujących,
co się stało.
- Wypadek... - wymamrotała. - Trish miała wypadek...
Po godzinie czuwania przy łóżku Trish Virginia poczuła,
że ktoś nad nią stoi. Podniosła głowę. To był Scott Haldane.
- Jak się czuje? - spytał.
- Śpi. Podali jej środki uspokajające. Jeszcze nie są pew-
ni, co z jej ręką... skąd pan wiedział?
- Kiedy nie przyszłyście na wizytę, poszedłem do wa-
szego domu zobaczyć, co się stało. Sąsiedzi powiedzieli mi
o wypadku.
- Wypadku? - mruknęła Virginia z goryczą.
Haldane poczuł ciarki na plecach.
- Co pani ma na myśli? - szepnął ochryple.
Virginia nie odrywała oczu od śpiącej córki.
- Trish postanowiła wyleczyć wysypkę po swojemu...
Haldane pokręcił energicznie głową.
- Nie - zaprotestował. - Trish to bardzo rozsądna dziew-
42
czyna. Była przybita, ale na pewno nie posunęłaby się do
czegoś takiego...
- Sama tak powiedziała - przerwała mu Virginia.
Haldane pokręcił głową.
- Proszę dokładnie powtórzyć, co powiedziała.
- Że dłużej tak nie może.
Haldane znowu pokręcił głową, jakby nie mógł w to
uwierzyć. Nagle coś go tknęło.
- Proszę powtórzyć to jeszcze raz - powiedział. - Ale
tylko jej słowa, nic ponadto.
Virginia spojrzała na niego zniecierpliwiona, ale zamiast
dyskutować, wybrała najłatwiejsze rozwiązanie.
- Powiedziała: „Nie czułam..." Nie musiała nic więcej
dodawać. Wiedziałam, co ma na myśli. Jestem jej matką -
Podniosła oczy na Haldane'a i napotkała pytające spojrze-
nie. - O co chodzi?
Haldane jakby jej nie usłyszał. Spojrzał na nią w zamy-
śleniu i wymamrotał, że musi iść.
4
Marlborough Court, Londyn
Lipiec 2007
Na dźwięk budzika doktor Steven Dunbar otworzył oczy
i jęknął. Powylegiwałby się jeszcze z godzinkę, ale o dzie-
siątej musiał być w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
W normalnych okolicznościach, gdyby go wezwali w spra-
wie nowego dochodzenia, tryskałby entuzjazmem i rwał się
do roboty. Ale że poprzedniego wieczoru trochę przeholował
z dżinem z tonikiem, zamiast przypływu energii czuł tylko
paskudny ból głowy. Zaparzył mocną czarną kawę i popił
nią trzy aspiryny, po czym wziął prysznic, dłużej niż zwykle
stojąc w kojących strugach wody. Dopiero potem wrócił do
swojego problemu.
Problemem Stevena była Jenny, jego dziewięcioletnia
córka, i jej nowo odkryta umiejętność manipulowania do-
rosłymi.
Żona Stevena, Lisa, zmarła przed laty na raka mózgu i od
tej pory Jenny mieszkała z jego szwagierką, Sue, i jej mężem,
adwokatem, Richardem w wiosce Glenvane w szkockim
hrabstwie Dumfriesshire. Wychowywali ją jak rodzoną cór-
43
kę wraz z dwójką własnych dzieci, Robinem i Mary. Steven
starał się przyjeżdżać do nich jak najczęściej - zwykle co
drugi weekend, co najmniej na tydzień latem, a w urodziny
i Boże Narodzenie to już choćby się waliło i paliło.
Początkowo Steven uważał, że to tymczasowe rozwiąza-
nie - potrzebował czasu, żeby stanąć na nogi po koszmarze,
jakim była utrata Lisy - ale w końcu dotarło do niego, że nie
da rady pogodzić pracy z samodzielnym wychowywaniem
córki. Poza tym Jenny była szczęśliwa u Sue i Richarda,
a oni szybko pokochali ją jak własne dziecko.
Sue była bardzo zżyta z Lisą i często powtarzała, że
im Jenny jest starsza, tym bardziej przypomina jej siostrę.
Steven też to zauważył i czasem ściskało go w gardle, kiedy
na nią patrzył. Myśl, że Lisa nadal żyje w Jenny, pomagała
mu w trudnych chwilach, gdy rozpamiętywał swoją stratę -
co mimo upływu lat wciąż mu się czasem zdarzało.
Zwykle wspomnienia wywoływały drobiazgi - widok ro-
dziny spacerującej po bulwarze nad Tamizą w słoneczne po-
południe albo powrót w zimowy wieczór do ciemnego, pu-
stego mieszkania. Ostatnio takich epizodów było niewiele,
ale kiedy już się zdarzały, Steven musiał powtarzać sobie
w duchu, że jego styl życia nie sprzyja zabawie w szczęśli-
wą rodzinę, a przynajmniej nie na dłuższą metę. Miał pracę,
która była wymagająca, nieprzewidywalna, a czasem wręcz
niebezpieczna. Nigdy nie wiedział, gdzie będzie następnego
dnia, i kilka razy tylko cudem ocalił życie.
Lisę poznał podczas swojego pierwszego ważnego do-
chodzenia w Inspektoracie Naukowo-Medycznym, po tym,
jak wysłano go do szpitala w Glasgow, gdzie pracowała ja-
ko pielęgniarka. Oboje znaleźli się wtedy w poważnych opa-
łach, choć uznali to za wyjątek od reguły; nie podejrzewali,
że jego praca może być przeszkodą w małżeństwie. Teraz,
z perspektywy czasu, Steven musiał przyznać, że w następ-
nych latach „wyjątków od reguły" było jeszcze kilka, może
zbyt wiele, by nawet pomyśleć o dzieleniu życia z inną ko-
bietą bez konieczności odejścia z pracy.
Nie znaczy to, że przez lata wdowieństwa brakowało
mu kobiecego towarzystwa. Całkiem sporo kobiet przewi-
nęło się przez jego życie, na nowo rozniecając w nim uczu-
44
cia. Jednak z takiego czy innego powodu, związki te - wśród
nich parę naprawdę wyjątkowych - kończyły się, zanim po-
wstała potrzeba, by pokonać ostatnią przeszkodę. Czy mógł-
by rzucić swoją pracę? Wcale nie był tego pewien.
Najnowszy plan Jenny polegał na tym, by nastawić Sue
i Richarda przeciwko niemu. Ilekroć coś przeskrobała, oznaj-
miała Sue, że ta nie ma prawa jej karać, bo nie jest jej praw-
dziwą matką, i upierała się, że chce pojechać do Londynu
i zamieszkać z ojcem. Kiedy Steven powiedział jej, że to nie
wchodzi w grę, wytknęła mu, że tak naprawdę jej nie ko-
cha i że porzucił ją w Szkocji. Sue i Richard byli niezwy-
kle wyrozumiali dla jej wybryków i wiedzieli, podobnie jak
Steven, że to tylko dziecięce kaprysy. Jenny nie mogła sobie
wymarzyć bardziej kochających rodziców; sama też ich ko-
chała, chyba że akurat miała swoje humory.
Mimo to, Steven źle się z tym czuł. Może miał wyrzuty su-
mienia, że nigdy nie spróbował poszukać pracy, która pozwo-
liłaby mu wychowywać córkę, a może dotknęły go oskarżenia
Jenny, że jej nie kocha. W każdym razie był w dostatecznie
podłym nastroju, by poprzedniego wieczoru dać w gaz. Dziś
jednak był nowy dzień. Musiał wziąć się w garść, zanim pój-
dzie do ministerstwa na spotkanie z Johnem Macmillanem.
Steven urodził się i wychował w Krainie Jezior, w wiosce
Glenridding nad jeziorem Ullswater, gdzie spędził idyllicz-
ne dzieciństwo. Dorastanie w cieniu Gór Kumbryjskich za-
szczepiło w nim wielką miłość do natury. Jako że był dobrym
uczniem, rodzice i nauczyciele naciskali, by poszedł na medy-
cynę, co też posłusznie uczynił, choć nie miał do tego serca.
Kiedy zdobył dyplom i zaliczył roczny staż, przestał udawać
i wyznał najbliższym, że to nie kariera dla niego. Chwycił byka
za rogi i oznajmił rodzinie, że wstępuje do wojska.
Życie żołnierza bardzo mu odpowiadało. Z natury silny
i sprawny, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Najpierw
służył w Pułku Spadochronowym, potem przeniesiono go
do sił specjalnych, gdzie jego wykształcenie medyczne bar-
dzo się przydało. Z biegiem lat stał się ekspertem od medycy-
ny polowej, szlifując umiejętności na pustyniach Bliskiego
Wschodu i w dżunglach Ameryki Południowej.
Niestety, żołnierz służb specjalnych zachowuje pełną
45
sprawność niewiele dłużej niż zawodowy piłkarz, i po trzy-
dziestce Steven zaczął się zastanawiać, co dalej. Czas na-
glił, na horyzoncie majaczyła ponura wizja powrotu do ży-
cia w cywilu. Miał niewiele możliwości, same nieciekawe.
Na karierę w zawodzie lekarza było już za późno, a na rynku
pracy zapotrzebowanie na specjalistów od opatrywania ran
i wydobywania kul w warunkach polowych było raczej nie-
wielkie. Wyobrażał sobie, że zostanie lekarzem zakładowym
w jakiejś dużej firmie ubezpieczeniowej albo pośrednikiem
w kontaktach z koncernami farmaceutycznymi, ale ani jed-
no, ani drugie nie pociągało kogoś, kto od zawsze znał i ko-
chał smak przygody.
Przed nudą ocalił go John Macmillan, szef Inspektoratu
Naukowo-Medycznego, małej elitarnej komórki Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych. W jej skład wchodziła wąska grupa
śledczych, naukowców i lekarzy, którzy prowadzili docho-
dzenia w sprawach wymagających specjalistycznej wiedzy,
jakiej nie posiadała policja. Steven, zatrudniony jako śled-
czy do spraw medycznych, znalazł swoją niszę w organiza-
cji, która werbowała tylko najlepszych. Podstawowym wymo-
giem było, aby śledczy Inspektoratu mieli za sobą kariery na
innych polach, w których, oprócz fachowości, wykazali się
zaradnością i inicjatywą, a nade wszystko, by w ocenie Johna
Macmillana obdarzeni byli dużą dozą zdrowego rozsądku.
Macmillan wyznawał pogląd, że żaden człowiek nie mo-
że wiedzieć, jak zachowa się w sytuacji zagrożenia życia, do-
póki nie doświadczy tego na własnej skórze. Ludzie pracują-
cy w „normalnych" zawodach raczej nie mieli po temu oka-
zji. Paintball i budowanie mostów nad wymyślonymi rzeka-
mi na wyjazdach integracyjnych były dobre dla handlow-
ców, ale nie dla ludzi z Inspektoratu Naukowo-Medycznego.
Co innego brawurowe popisy na boisku do rugby, a co inne-
go kontynuowanie walki w sytuacji, kiedy człowieka obok
ciebie przecina seria z karabinu maszynowego. Steven miał
okazję sprawdzić się w warunkach bojowych i ze wszyst-
kich prób wyszedł zwycięsko. Został jednym z najlepszych
śledczych Inspektoratu.
Wciąż jeszcze nie czuł się rewelacyjnie, ale nie było tego
46
po nim widać. Ubrany w jasnoniebieską koszulę, ciemnonie-
bieski garnitur i krawat w barwach Pułku Spadochronowego
przejrzał się w lustrze, by przygładzić ciemne włosy. Mac-
millan nie lubił niechlujstwa. Steven spojrzał na zegarek
i wyszedł do ministerstwa.
Już na schodach wiedział, że pierwsze pytanie Jean Ro-
berts, sekretarki Macmillana, będzie dotyczyć Jenny. Nie po-
mylił się.
- Robi się z niej prawdziwa mała hrabina - odparł.
- Ach - powiedziała Jean. - To już ten wiek?
Steven skinął głową.
- Co słychać w chórze? - zmienił temat, wiedząc, że
członkostwo w Południowolondyńskim Chórze Bachowskim
jest jednym z filarów życia Jean.
- Praca, praca i jeszcze raz praca - odparła Jean. - Jeden
koncert tygodniowo przez ostatnie trzy tygodnie, a za dwa
miesiące ruszamy w dziesięciodniowe tournee.
- Nie będziesz się nudzić.
- Czemu miałaby się nudzić? - spytał John Macmillan,
wychodząc ze swojego gabinetu. Rzucił plik papierów na
tackę na biurku Jean. - Dobrze, że jesteś, Steven - powie-
dział, podając mu dłoń. - Dawno się nie widzieliśmy. -
Odwrócił się do Jean. - Byłbym wdzięczny, gdybyś jeszcze
dziś to wszystko wysłała.
- Dobrze, sir Johnie.
Macmillan szlachcicem. Steven myślał o tym, kiedy
wszedł za nim do gabinetu i zamknął drzwi. Tytuł szla-
checki, nadany jego szefowi w Nowy Rok, należał mu się
od dawna. Macmillan zawsze był sobie sterem i okrętem
i od lat strzegł autonomii Inspektoratu z gorliwością, która
irytowała wielu na górze. Sugestie wpływowych osób, by
Inspektorat odpuścił sobie pewne niewygodne dochodze-
nia, zawsze spotykały się z jego odmową i wyrazem popar-
cia dla podwładnych. Nigdy nie usprawiedliwiał ani nie lek-
ceważył występków ludzi z najwyższych sfer, przez co na-
robił sobie wrogów. Kiedyś zwierzył się Stevenowi, że pew-
ne osoby poruszyłyby niebo i ziemię, byle nie dopuścić do
nagrodzenia go za osiągnięcia Inspektoratu, dlatego Steven
bardzo się ucieszył, gdy zobaczył nazwisko Macmillana
47
na liście wyróżnionych. Miał nadzieję, że sam się do tego
po trosze przyczynił, udaremniając potencjalnie tragiczny
w skutkach zamach Al-Kaidy na amerykańską i brytyjską
infrastrukturę rządową. Ogromnie lubił i szanował swojego
szefa, i kilka razy w przeszłości znalazł w nim oparcie, kie-
dy sam naraził się establishmentowi.
Przez ostatnie dwa miesiące Steven był na urlopie.
Wykorzystał ten czas, by zaleczyć obrażenia odniesione
podczas poprzedniego śledztwa i, w porozumieniu ze swo-
im dawnym pułkiem, popracować nad kondycją w obozie
wojskowym w północnej Walii.
- Jak się czujesz? - zapytał Macmillan.
- Doskonale.
- Jean mówiła, że byłeś w Szkocji, kiedy się z tobą skon-
taktowała.
- Pojechałem do Jenny.
- Co u niej?
- Chyba zauważam pierwsze oznaki strasznego wieku
nastoletniego.
- O Boże! - westchnął Macmillan. - Z dziewczętami za-
wsze jest dużo więcej kłopotów niż z chłopcami. Wiem to
z własnego doświadczenia.
- Wszyscy mi to mówią.
Macmillan usadowił się wygodnie w fotelu. Wyglądał
stosownie do zajmowanej pozycji: opalony, o wyjątkowo
gładkiej jak na sześćdziesięcioparolatka skórze i zaczesa-
nych do tyłu siwych włosach, emanujący pewnością siebie.
Przez chwilę patrzył na Stevena.
- Nic zbyt poważnego, mam nadzieję? - powiedział
wreszcie.
- Raczej nie. Po prostu trochę zaszokowało mnie to, że
już nie jestem jej księciem z bajki, który co jakiś czas wynu-
rza się z mgły, żeby przynieść dary i snuć opowieści o walce
ze złem. Teraz widzi we mnie zwykłego, pełnego wad czło-
wieka, który porzucił ją w dalekim kraju.
Macmillan się uśmiechnął.
- Na pewno tak nie myśli. Chyba wszyscy ojcowie
w twojej sytuacji muszą przejść przez coś takiego. Jak na
ironię, gdybyś rzeczywiście ją porzucił i w ogóle by cię nie
48
widywała, uważałaby cię za świętego i usprawiedliwiała na
wszelkie możliwe sposoby.
- Pewnie tak.
- Nie gryź się tym. Zawsze miałeś na względzie przede
wszystkim dobro Jenny; zawsze była otoczona miłością.
Pamiętam, jak świętowaliśmy jej narodziny, tu, w tym gabi-
necie.
Steven skinął głową. Chciał zmienić temat.
Macmillan otworzył teczkę na biurku.
- Doktor Scott Haldane, lat trzydzieści pięć, lekarz pierw-
szego kontaktu z przychodni w Edynburgu... przynajmniej
do chwili, kiedy odebrał sobie życie, pozostawiając żonę
i dwójkę małych dzieci.
Steven się skrzywił.
- Trzydzieści pięć lat? Młody. Czemu ta sprawa nas in-
teresuje?
- Nie jestem pewien, czy nas interesuje... ale może po-
winna. Jego żona stanowczo zaprzecza, by było to samobój-
stwo.
- Dość częsta reakcja - odparł Steven. - Na pewno trud-
no pogodzić się z czymś takim.
- Cóż, ona nie zamierza. Twierdzi, że jej mąż został za-
mordowany, i nie przepuszcza żadnej okazji, by mówić o tym
publicznie. Zapewnia, że był oddanym mężem i ojcem, głę-
boko wierzącym człowiekiem, miał stabilną, satysfakcjonu-
jącą pracę, i w ogóle wszystko, czego potrzeba do szczęścia.
- Co mówi policja?
- Ciało znaleziono w lesie niedaleko jego domu. Podciął
sobie żyły. Jedyne, co może sugerować, że nie było to sa-
mobójstwo, to brak listu pożegnalnego i fakt, że policja nie
ustaliła, dlaczego Haldane miałby chcieć się zabić. Wydaje
się, że był taki, jak mówi jego żona. Może z tej samej przy-
czyny nie znaleźli powodu, dlaczego ktoś miałby chcieć go
zabić.
Steven się zamyślił.
- Bardzo smutna historia, ale nie wiem, co nam do tego.
- Żona Haldane'a to inteligentna kobieta; jest siostrą
przełożoną w nowym Szpitalu Królewskim w Edynburgu.
Upiera się, że jej mąż zginął w związku z czymś, co doty-
49
czyło jednego z jego pacjentów.
- Pacjent go zabił?! - wykrzyknął Steven.
- Nie, nic z tych rzeczy - odparł Macmillan. - W przy-
chodni leczyło się dziecko z chorobą skóry. Matka była nie-
zadowolona z opieki dotychczasowego lekarza i zwróciła się
do Haldane'a. On wypisał dziecku skierowanie do kliniki
dermatologicznej, która zdiagnozowała coś, co nazywa się
bielactwo. - Macmillan spojrzał pytająco na Stevena.
- Właściwie to nie moja działka, ale z tego, co pamię-
tam, to względnie niegroźny problem z pigmentem, który
powoduje powstawanie plam na skórze. Bardziej wstydliwy
niż niebezpieczny.
- To by się zgadzało z tym, co jest w aktach - powie-
dział Macmillan. - Dziewczynka jednak była przeczulona
na punkcie swojej choroby i, jak twierdzi matka, pewnego
dnia po powrocie do domu zastała ją przy próbie usunięcia
takiej plamy wrzątkiem.
- Boże.
- Żona Haldane'a twierdzi, że w tej sprawie doszło do
różnicy zdań. Haldane uważał, że poparzenie było przypad-
kowe.
- Paskudna sprawa - stwierdził Steven. - Co z dziec-
kiem?
- Leży w szpitalu, w dość ciężkim stanie.
- Wyjaśniła, co się stało?
- Od „wypadku" nie odezwała się ani słowem.
- Biedna mała. Ile ma lat?
- Trzynaście.
- W tym wieku przywiązuje się wagę do wyglądu - za-
uważył Steven.
- Jakieś przemyślenia?
- Z tego, co mi powiedziałeś, nie można wykluczyć, że
dziewczyna zrobiła to umyślnie, a jeśli tak, Haldane mógł
mieć do siebie pretensje, że wcześniej nie wysłał jej do psy-
chiatry. Ale czy to mogło go popchnąć do samobójstwa...
kto wie?
- Żona Haldane'a stanowczo twierdzi, że jej mąż ani
przez chwilę nie wierzył, że dziecko zrobiło to specjalnie.
Był przekonany, że to był wypadek.
50
- Może po prostu chce w to wierzyć - odparł Steven.
I
- Z drugiej strony, mówi, że jej mąż wydawał się dużo
bardziej wzburzony inną możliwością, o której nie chciał
z nią rozmawiać.
- Że dziewczynkę poparzył ktoś inny? - spytał Steven
z niedowierzaniem.
Macmillan się wzdrygnął.
- Nie sądzę, żeby to miała na myśli. Mówiła, że jej mąż
dzwonił po ludziach, żądał rozmów o tym przypadku, ale
ciągle napotykał przeszkody, bo dziewczyna była na jakiejś
liście osób monitorowanych, nazywanej „zieloną listą".
Podobno przez to trudno było zdobyć jej kartę.
- O co chodzi z tą „zieloną listą"? - spytał Steven.
- To już zadanie dla ciebie - powiedział Macmillan. -
Chcę, żebyś to ustalił. Rozejrzyj się, spróbuj coś wyszpe-
rać, ale broń Boże nie wchodź nikomu w paradę, zwłaszcza
miejscowej policji. Na pewno nie zapomnieli ostatniego ra-
zu, kiedy zabłąkałeś się na ich teren. Poprosiłem Jean, żeby
znalazła ci tam jakieś dyskretne lokum. Szczegóły poda ci,
zanim wyjdziesz, razem z aktami.
Jean Roberts uśmiechnęła się do Stevena, kiedy wyszedł
z gabinetu Macmillana, i wręczyła mu teczkę wyjętą z gór-
nej szuflady biurka.
- Wszystko, co mamy na temat tej sprawy z Edynburga.
Miło wrócić do czynnej służby?
- Tak. - Steven się uśmiechnął. - Sir John mówił, że za-
łatwiłaś mi nocleg.
- Tak, zależało mu na jakimś dyskretnym miejscu, gdzie
nie będziesz zwracał na siebie uwagi. Zarezerwowałam
ci pokój w pensjonacie w uroczym wiktoriańskim budyn-
ku zaraz na północ od Nowego Miasta. Nazywa się Fraoch
House... Fraoch to po gaelicku „wrzos". Zatrzymałyśmy się
tam z siostrą rok temu, kiedy byłyśmy na festiwalu. Mają
tam wszystko co niezbędne. Wskazówki odnośnie do dojaz-
du masz w aktach.
Steven wylądował w Edynburgu w strugach deszczu. Kiedy
wysiadł z samolotu, uderzenie zimnego wiatru w policzek
przypomniało mu jego poprzednie wizyty w stolicy Szkocji.
51
Miasto to budziło w nim mieszane uczucia. Spędził tu cu-
downe chwile z Lisą, kiedy przyjeżdżali z Glasgow do te-
atrów i galerii, ale miał stąd również wiele przykrych wspo-
mnień związanych z poprzednimi dochodzeniami, w trak-
cie których musiał stawić czoło zepsutym, złym ludziom.
Glasgow, gdzie przez jakiś czas mieszkali z Lisą, miało serce
na dłoni, a Edynburg chował twarz za firankami.
Plakat na ścianie terminalu reklamował Szkocję jako
„najlepsze małe państwo na świecie", a otyli i ponurzy pra-
cownicy obsługi naziemnej w kamizelkach odblaskowych
zaganiali pasażerów do wijących się kolejek i pokrzykiwali
na nich, żeby nie włączali komórek.
- Czego, do cholery, chcą tym razem? - burknął mężczy-
zna w kolejce obok Stevena. - Karty pokładowej? Paszportu?
Numeru butów? Wewnętrznej długości nogawki?
- Paszportu - szepnął ktoś inny z kolejki. Fakt, że słowa
te padły szeptem, uzmysłowił Stevenowi, jak wielkie strach
i niechęć budzą lotniskowe kontrole. Ochrona nie miała za
grosz poczucia humoru, a zdrowy rozsądek był dla osób za
nią odpowiedzialnych pojęciem obcym. Każdy, kto się sta-
wiał, narażał się na poważne kłopoty. Już samo to było ma-
łym zwycięstwem terrorystów.
- Dokąd? - spytał taksówkarz.
- Fraoch House na Pilrig Street - odczytał Steven z kart-
ki, którą wyjął z kieszeni.
Kierowca jechał w milczeniu, co odpowiadało Stevenowi.
Miał już po dziurki w nosie taksówkarskiego filozofowania.
Miło było posiedzieć w ciszy. Mógł podziwiać widoki, za-
miast słuchać wykładu o wojnie w Iraku albo zaletach ogło-
szenia niepodległości Szkocji, choć trzeba przyznać, że tego
dnia, z powodu deszczu, widoki były nieszczególne. W słoń-
cu wszędzie jest ładnie. W deszczu wszystko wygląda ponuro.
Taksówkarz odezwał się dopiero kiedy przed rondem
przy Leith Street drogę zajechała mu kobieta w samocho-
dzie z napędem na cztery koła.
- Cholerna wariatka! Nic dziwnego, że musi mieć napęd
na cztery koła, żeby se dupska nie rozwalić!
Steven nie skomentował i znów zapadła cisza. Wkrótce
zatrzymali się przed Fraoch House.
52
- Proszę.
Steven zapłacił kierowcy i dał mu duży napiwek. Tak-
sówkarz odpowiedział wymuszonym uśmiechem.
- Steven Dunbar.
- Gavin Houston - powiedział uśmiechnięty młody re-
cepcjonista. - Witam. Zaprowadzę pana do pokoju.
Steven trochę się obawiał, jak będzie wyglądać pensjo-
nat zachwalany przez Jean Roberts i jej siostrę, ten jednak
okazał się czysty, nowoczesny i wygodny. Miał nawet bez-
przewodowy szerokopasmowy Internet, z którego Steven
skorzystał, by połączyć się z Inspektoratem i sprawdzić, czy
są dla niego jakieś wiadomości. Nie było.
Choć już trochę o tym myślał, nie zdecydował jeszcze,
od czego zacznie śledztwo. Nie chciał narażać się miejscowej
policji, nie sądził jednak, by było takie niebezpieczeństwo -
śmierć Scotta Haldane'a uznano za samobójstwo i sprawę za-
mknięto. Najwyraźniej policjanci nie potraktowali słów je-
go żony poważnie. Steven położył się na łóżku, wbił wzrok
w sufit i zaczął rozważać różne warianty postępowania.
Z lektury akt wywnioskował, że lepiej było nie zaczynać
od przesłuchania wdowy po zmarłym. Linda Haldane nawet
nie brała pod uwagę możliwości, że jej mąż popełnił samo-
bójstwo. Virginia Lyons miała ciężko chorą córkę w szpitalu,
więc los ich lekarza rodzinnego z pewnością nie był dla niej
najważniejszy. Zostawała więc przychodnia, w której pra-
cował Haldane. Steven miał nadzieję, że rozmowa z kimś
stamtąd da mu pojęcie, o co chodziło w sporze dotyczącym
leczenia Trish Lyons. Być może przy okazji ktoś rzuci trochę
światła na sprawę pacjentów z „zielonej listy".
Steven chwycił za telefon. Po kilku minutach był już umó-
wiony z doktorem Jamesem Gaultem w przychodni w Brunt-
sfield po godzinach wizyt. Dobrze znał Bruntsfield - była to
ładna okolica jakieś półtora kilometra na południe od centrum
miasta, mniej więcej pięć kilometrów od miejsca, w którym się
teraz znajdował. Przestało padać, więc postanowił pójść tam
pieszo. Dzięki temu mógł przypomnieć sobie miasto i nieco się
rozruszać po całym dniu wymuszonej podróżą bezczynności -
zwłaszcza że droga wiodła pod górę.
Było jeszcze wcześnie, kiedy dotarł na Bruntsfield Links,
53
ładny skwer niedaleko ulicy, przy której mieściła się przy-
chodnia, usiadł więc na ławce i przez kilka minut obserwo-
wał, co dzieje się wokół. U jego stóp wylądowała dziecięca
piłka. Podniósł ją, by oddać dziecku, które po nią przyszło,
malec jednak trzymał się na dystans.
- Cześć - powiedział Steven.
Chłopczyk spojrzał na niego podejrzliwie i pospiesz-
nie chwycił poturlaną mu piłkę. Matka zawołała go głosem,
w którym wyczuwało się niepokój. Steven pomyślał, że to
smutne, że dzieciom w tych czasach kategorycznie zabra-
nia się rozmów z ludźmi w parku. Wstał i ruszył w stronę
przychodni, ciekaw, czy zagrożenia dla dzieci są dziś rze-
czywiście większe niż kiedyś, czy może po prostu zmienił
się sposób ich postrzegania. Podejrzewał, że to drugie, ale
nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Dotarł do
drzwi przychodni.
- Co mogę zrobić dla Inspektoratu Naukowo-Medycz-
nego? - spytał James Gault, kiedy obejrzał legitymację Ste-
vena i rozsiadł się na krześle.
- Chciałbym poznać pańskie zdanie na temat samobój-
stwa Scotta Haldane'a. Musiał pan go dobrze znać?
- Tak... a przynajmniej tak mi się zdawało. To, co się sta-
ło, jest dla mnie wielkim szokiem, jak dla wszystkich. Kto
jak kto, ale Scott nie był typem samobójcy. Miał po co żyć.
- Wszyscy tak mówią - powiedział Steven. - Żadnych
szkieletów w szafie?
- O ile wiem, nie. Zawsze uważałem go za na wskroś
uczciwego chłopaka, który bardzo dbał o swoich pacjen-
tów. .. bardziej niż ja, prawdę mówiąc - dodał Gault z prych-
nięciem.
Steven spojrzał na niego pytająco.
- Im człowiek jest starszy, tym więcej w nim cynizmu -
wyjaśnił Gault. - Czterdzieści lat rozdawania pigułek i wy-
pisywania recept ostudziło młodzieńczy zapał.
Steven skinął głową. Przynajmniej facet był szczery.
- Słyszałem, że doszło między wami do sporu w spra-
wie leczenia pacjentki, dziewczyny z chorobą skóry?
- Jakiego znowu sporu - powiedział Gault lekceważą-
co. - Matka chciała, żebyśmy wypruwali z siebie żyły z po-
54
wodu przypadłości, którą uważam za błahą i niegroźną.
Państwowa służba zdrowia nie ma nieograniczonych środ-
ków, do niej to jednak nie docierało. W końcu zażyczyła so-
bie zmiany lekarza i Scott się nimi zajął.
- Z tego, co wiem, to dziecko jest teraz poważnie cho-
re? - zauważył Steven.
Gault skinął głową.
- Choć nie w wyniku swojej dolegliwości - wyjaśnił
z naciskiem. - Słyszałem, że poparzyła się wrzątkiem.
- Jej matka uważa, że to nie był wypadek.
Gault spojrzał na niego wielce wymownym wzrokiem.
- Nic o tym nie wiem.
- Gdyby dziewczynka potwierdziła, że poparzyła się
umyślnie i że miało to związek z jej stanem psychicznym
wywołanym chorobą, czy zmieniłoby to pański pogląd na
śmierć doktora Haldane'a?
- Do czego pan zmierza? - spytał Gault podejrzliwie.
- Żona doktora Haldane'a jest przekonana, że jej męża
zamordowano, a jego śmierć ma jakiś związek z kłopotami
Trish Lyons. Rozważam wersję, że odebrał sobie życie z po-
wodu wyrzutów sumienia wywołanych tym, co spotkało
dziewczynkę, i faktem, że nie wysłał jej do psychiatry. Myśli
pan, że to możliwe?
- W żadnym razie - odparł Gault. - Żaden z nas nie wi-
dział potrzeby badań psychiatrycznych. Dziewczynka mia-
ła niegroźną przypadłość, przez którą była wyśmiewana
w szkole, to wszystko. Niechcący się poparzyła i nie miało
to żadnego wpływu na śmierć Scotta.
- Dziękuję, panie doktorze - powiedział Steven, wsta-
jąc. - Bardzo mi pan pomógł. Aha, jeszcze jedno... kim albo
czym są pacjenci z „zielonej listy"?
- To żadna tajemnica - odparł Gault. - Grupa uczniów
z całego kraju, przebywających na obozie w Krainie Jezior,
miała kontakt z zarazkami gruźlicy... która znacznie się
uaktywniła, odkąd do naszego kraju sprowadzają się dzie-
ci z całego świata. Podjęto stosowne działania i na wszel-
ki wypadek wszystkich obozowiczów umieszczono pod ob-
serwacją. Na swoich kartach zdrowia mają zielone naklejki,
stąd nazwa. Ilekroć przyjdą do przychodni z jakąś dolegli-
55
wością, trzeba sporządzić raport i wysłać go razem z ich
aktami w celu aktualizacji danych, włączenia ich do doku-
mentacji, porównania z innymi czy co tam tryliony gryzi-
piórków z NHS-u* robią ze wszystkimi informacjami, któ-
rych żądają.
- Rozumiem. - Steven się uśmiechnął. - O ile wiem,
Trish Lyons jest na „zielonej liście"?
- Tak.
- Żona doktora Haldane'a twierdzi, że to w jakiś sposób
utrudniło pracę jej mężowi.
- Bardzo możliwe, jeśli dokumentów Trish nie było
u nas, kiedy ich szukał... Prawdę mówiąc, kiedy teraz o tym
myślę, tak właśnie mogło być. Sekretarki musiały je wysłać
zaraz po tym, kiedy pierwszy raz przyszła do nas ze swoją
dolegliwością.
- Czyli pańskim zdaniem to zrozumiałe, że doktor
Haldane był zdenerwowany z tego powodu?
- Absolutnie tak. Mnie samego cholera bierze, kiedy po-
trzebna mi dokumentacja pacjenta leży w gabinecie jakiegoś
urzędasa.
Steven jeszcze raz podziękował Gaultowi i wyszedł.
Przeszedł przez zielony trawnik skweru do hotelu Brunts-
field, zamówił dżin z tonikiem i usiadł przy oknie w ho-
lu, by pomyśleć o tym, czego się dowiedział. Inspektoratu
nie interesowało, czy Scott Haldane popełnił samobójstwo
czy nie, choć Steven uważał, że prawdopodobnie tak było.
Wiedział z doświadczenia, że wielu samobójców ma ukryte
mroczne oblicze, którego nie pokazują światu, a sam czyn
jest często kompletnym zaskoczeniem dla osób z ich otocze-
nia, nawet tych najbliższych - to trochę tak, jak z seryjnymi
* National Health Service - brytyjski odpowiednik polskiego
NFZ-u (przyp. red.).
zabójcami, których sąsiedzi prawie zawsze opisują jako lu-
dzi cichych i uprzejmych, trzymających się na uboczu.
Steven musiał zbadać, czy jest możliwe, by Scott Haldane
został zamordowany i, co ważniejsze z punktu widzenia
Inspektoratu, czy miało to coś wspólnego z jedną z jego pa-
cjentek. Będzie musiał porozmawiać z panią Haldane, by
wybadać, na ile wiarygodne są jej zarzuty. Czy jest tylko
56
zrozpaczoną wdową, która nie może żyć ze świadomością,
że jej mąż odebrał sobie życie, czy też ma uzasadniony po-
wód, by mówić to, co mówi?
Korzystając z informacji zawartych w aktach Inspek-
toratu, zaraz po powrocie do Fraoch House zadzwonił do
Lindy Haldane. Rozmowa była krótka.
- Właśnie kąpię dzieci. Może pan zadzwonić później?
Steven zadzwonił po godzinie. Przedstawił się.
- Pomyślałem, że powinniśmy się spotkać. Chciałbym
porozmawiać z panią o mężu i o tym, co się stało.
- Jaki to ma sens? - spytała Linda. - Wszyscy wiedzą
swoje. Zabił się.
- Ja tego nie wiem.
Linda Haldane westchnęła.
- No dobrze - powiedziała po chwili - proszę przyjść ju-
tro rano, kiedy dzieci będą w szkole i w żłobku... koło wpół
do jedenastej.
Zanotował adres i poszedł coś zjeść. Wybrał włoską re-
staurację; chciał mieć wokół siebie zamęt i zgiełk. W tym
mieście roiło się od upiorów przeszłości.
Steven wyszedł z Fraoch House tuż po śniadaniu i znów
postanowił się przejść. Był pogodny, słoneczny poranek,
dzięki czemu Princes Street i zamek na wysokiej skale by-
ły widoczne w całej okazałości. Linda Haldane powiedziała,
że mieszka w „willi" w dzielnicy Grange - położonej tuż na
południe od Bruntsfield ekskluzywnej części miasta, pełnej
eleganckich posiadłości schowanych za wysokimi kamien-
nymi murami i strzelistymi drzewami. Steven bez trudu
znalazł dom Haldane'ow. Zadzwonił do domofonu przy że-
laznej, elektronicznie sterowanej bramie, która drgnęła lek-
ko, kiedy właścicielka zdalnie otworzyła zamek.
Linda Haldane stanęła w bocznych drzwiach domu, tuż
za bramą. Odsunęła na bok dziecięcy rower na trzech kół-
kach i zaprosiła Stevena do środka.
- Możemy porozmawiać w kuchni - powiedziała.
Steven usiadł przy sosnowym stole. Na suszarce zauwa-
żył dziecięce naczynia. Motywem wiodącym był Tomek
Lokomotywa.
- Dwaj chłopcy? - spytał.
57
Linda podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i się
uśmiechnęła.
- Brawo... no, ale w końcu jest pan detektywem. Prze-
praszam, ale co to właściwie jest Inspektorat Naukowo-
-Medyczny?
Steven podał nieco więcej szczegółów.
Linda skinęła głową.
- Brzmi sensownie. Czyli śmierć Scotta to wasza działka?
Steven wzruszył ramionami.
- Być może.
- Jak mogę pomóc?
- Jedna z gazet podała, że uważa pani, iż jej mąż został
zamordowany.
- To prawda - odpowiedziała twardo Linda. - Nie ma
mowy, by Scott popełnił samobójstwo.
- Na policji zeznała pani, że jego śmierć miała związek
z jedną z jego pacjentek, dziewczynką nazwiskiem Trish
Lyons.
- I przyszedł pan tu, żeby kazać mi się zamknąć i prze-
stać robić szum?
- Nie. Żeby ustalić prawdę.
Linda spojrzała badawczo na Stevena, niepewna, czy mu
wierzyć.
- A jak zamierza pan to zrobić? - spytała.
- Tak, jak to robię teraz. Przez rozmowy z ludźmi, zada-
wanie pytań.
- To proszę pytać.
- Muszę wiedzieć, czemu uważa pani, że jej mąż zo-
stał zamordowany, i dlaczego, pani zdaniem, ma to związek
z chorą trzynastolatką.
- Gdyby znał pan Scotta, przez myśl by panu nie prze-
szło, że mógł się zabić - powiedziała Linda ze smutnym
uśmiechem. - To niedorzeczne. Był ostatnim człowiekiem
na Ziemi, który rozważałby samobójstwo. Nie znałam więk-
szego optymisty.
Mina Stevena wskazywała, że to mu nie wystarczy.
- Byliśmy szczęśliwi - upierała się Linda. - Wszystko
świetnie nam się układało. Scott kochał swoją pracę, ma-
my dwójkę pięknych dzieci, mieszkamy w ładnym mieście.
58
Bardzo się kochaliśmy... czego jeszcze potrzeba?
Kiedy zobaczyła, że Steven nadal jest nieprzekonany,
dodała:
- Poza tym Scott był głęboko wierzący. Zanim został le-
karzem, spędził trzy lata w Afryce jako wolontariusz. Tylko
prawdziwy optymista zdecydowałby się na coś takiego. Jak
to mówią, lepiej zapalić świeczkę niż przeklinać ciemność...
Samobójstwo było wbrew jego naturze.
- Życie może się zmienić w ułamku sekundy - odparł
miękko Steven. - Padła sugestia, że mógł popełnić w sprawie
pacjentki błąd, wskutek którego zrobiła sobie krzywdę. Nie
uważa pani, że mógł mieć z tego powodu wyrzuty sumienia?
Linda pokręciła głową.
- Wykluczone - powiedziała. - Świetnie znam sprawę
Trish Lyons. Gdyby Scott popełnił jakikolwiek błąd, pierw-
szy by się do tego przyznał, ale tak nie było. Ani przez chwilę
nie wierzył, że dziewczyna poparzyła się umyślnie. Był pe-
wien, że to wypadek, a jej matka trzyma się wersji o samo-
okaleczeniu tylko po to, żeby odegrać się na lekarzach, któ-
rzy według niej zbagatelizowali kłopoty córki. Jestem pew-
na, że dziewczyna sama to potwierdzi, kiedy wyzdrowieje.
- O ile wyzdrowieje - powiedział Steven. - Jest w cięż-
kim stanie.
- Przykro mi.
- Przyjmijmy, że pani mąż nie miał powodu, żeby popeł-
nić samobójstwo... dlaczego ktoś miałby go zamordować?
- Nie mam pojęcia - wycedziła Linda przez zaciśnięte
zęby. - Wiem tylko, że Scotta znaleziono z podciętymi żyła-
mi i że sam sobie tego nie zrobił.
Steven zobaczył, że w jej zbolałym spojrzeniu pojawiła
się rozpacz.
- Proszę pana... - zaczęła. - Wiem, że musi się to panu wy-
dawać absurdalne, i trudno mieć ludziom za złe, że uważają
mnie za idiotkę, która nie może się pogodzić z samobójstwem
męża... ale jestem stuprocentowo pewna, że Scott się nie zabił.
Steven zrozumiał, że dalsza dyskusja na ten temat nie
ma sensu.
- Przykro mi, ale obawiam się, że pani pewność mi nie
wystarczy - powiedział. - Muszę mieć motyw jego zabój-
59
stwa. I dowiedzieć się, dlaczego zeznała pani na policji, że
jego śmierć ma związek z Trish Lyons. - Wiedział, że za-
brzmiało to bezdusznie, ale taka była prawda.
- Choć Scott uważał, że Patricia Lyons poparzyła się nie-
chcący, miał teorię na temat jej choroby, której nie mógł spraw-
dzić, bo, jak twierdził, na każdym kroku napotykał przeszkody.
Bardzo go to denerwowało. Scott rzadko przeklinał, ale raz sły-
szałam, jak nazwał to „jakimś cholernym spiskiem".
- Z tego, co wiem - odparł Steven - dziewczynka należy
do grupy dzieci znajdujących się pod specjalną obserwacją.
Może mąż miał kłopoty z dostępem do jej dokumentacji?
- Nie chodziło tylko o to - odparła Linda - choć to też
go złościło. Wydzwaniał do różnych ludzi, którzy nie chcieli
z nim rozmawiać albo udzielić mu informacji, o które prosił.
- Jakich informacji?
- Nie chciał mi powiedzieć. Mówił, że musi mieć całko-
witą pewność, zanim będzie mógł cokolwiek zdradzić.
- Ale skoro tak go to denerwowało, musiała go pani o to
pytać, i to nieraz?
- Oczywiście. Nie chciał nic powiedzieć.
- Nawet pani, własnej żonie?
- Nawet mnie. - Linda uśmiechnęła się smutno.
- Nie domyśla się pani, do kogo mąż próbował się do-
dzwonić?
- Uznałam, że do ludzi, którzy mają dokumentację
dziewczyny... ale to tylko przypuszczenia.
- Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, po co mu by-
ła potrzebna - powiedział Steven. - Wydaje się, że przebyte
choroby nie powinny mieć związku z przypadkowym popa-
rzeniem.
Linda wzruszyła ramionami.
- Może i tak, ale kiedyś słyszałam, jak powiedział ko-
muś, że potrzebuje więcej informacji i żeby przestali mu
rzucać kłody pod nogi.
- I jest pani absolutnie pewna, że mężowi nigdy nie wy-
mknęło się nic o tym, co chodziło mu po głowie?
- Myślę, że gdyby tak było, pamiętałabym - powiedzia-
ła. - Choć raz zdarzyło się, że skończył rozmawiać przez te-
lefon i usiadł ze zszokowaną miną. Kiedy spytałam, co się
60
stało, powiedział: „kazali mi zapomnieć o sprawie dla wła-
snego dobra".
- Nie wie pani, kim byli ci „oni"?
- Przykro mi.
Steven wrócił do miasta. Zdecydował, że sam zajrzy do do-
kumentacji Trish Lyons, żeby sprawdzić, co tak zdenerwo-
wało Scotta Haldane'a. Przychodnia była po drodze, więc
postanowił tam wpaść i spytać, czy mają jej kartę zdrowia.
Nie robił sobie wielkich nadziei, zważywszy na to, co póź-
niej spotkało Trish.
- Przykro mi - powiedział James Gault po rozmowie
z kierowniczką przychodni. - Dokumenty wróciły do nas,
ale musieliśmy je wysłać do szpitala dziecięcego, żeby wpi-
sali oparzenie... teraz już pewnie trafiły do centralnego
urzędu monitorującego. Pewnego dnia je odzyskamy...
- Rozumiem - stwierdził Steven. - Czy mógłby mi pan
podać adres tego urzędu?
- Oczywiście, tylko spytam Cathy.
Ku zaskoczeniu Stevena, Gault wrócił nie tylko z infor-
macją, ale i z kobietą. Przedstawił ją jako Cathy Renton, kie-
rowniczkę przychodni.
- Sprawa nie jest tak prosta, jak mi się wydawało - wy-
znał.
- Opieka zdrowotna leży w gestii władz szkockich - wy-
jaśniła Cathy. - Ale w tym przypadku monitoring prowa-
dzony jest w ramach inicjatywy ogólnokrajowej. Krótko mó-
wiąc, przekazujemy dokumenty rządowi szkockiemu, który
przekazuje je do agencji brytyjskiej; potem wracają do nas
tą samą drogą.
- Dlaczego? - zdziwił się Steven.
- Widać lokalne władze chcą wiedzieć, co się dzieje -
powiedziała Cathy z przepraszającym uśmiechem. Podała
Stevenowi adres i numer telefonu komórki rządowej po-
średniczącej w przesyłaniu dokumentacji medycznej.
- Woodburn House - przeczytał Steven na głos.
- To niedaleko - poinformowała go Cathy. - Na Canaan
Lane, tuż przy Morningside Road.
Od chwili, kiedy Steven wylegitymował się recepcjo-
nistce, do momentu, gdy zaprowadzono go do gabinetu ko-
61
goś, kto „może pomóc", upłynęło dwanaście minut. Tyle
czasu zajęły wewnątrzbiurowe rozmowy telefoniczne i od-
syłanie go od jednej osoby do drugiej. Panna Collinwood, do
której ostatecznie trafił, także nie była do końca przekonana,
czy to „jej działka".
- Czego właściwie pan szuka? - spytała.
- Dokumentacji medycznej pacjentki nazwiskiem Pat-
ricia Lyons, trzynastolatki zarejestrowanej u doktora Scotta
Haldane'a w przychodni Links w Bruntsfield.
- Więc po co pan przyszedł do nas?
- W przychodni powiedzieli mi, że jej dokumentację
przesłali tutaj.
- Proszę wybaczyć. Dlaczego?
- Podobno jest na liście dzieci objętych obserwacją
po tym, jak miały kontakt z prątkami gruźlicy na obozie
w Krainie Jezior.
- W Krainie Jezior? To w Anglii. Nie sądzę, żebyśmy zaj-
mowali się czymś, co wydarzyło się tak daleko stąd...
- To nie tak - przerwał jej Steven, który powoli tracił
cierpliwość. - Nie wy się tym zajmujecie, ale dokumentacja
medyczna szkockich dzieci z listy musi przejść przez wasze
ręce, zanim trafi do brytyjskiej agencji monitorującej.
- Dlaczego?
- Doskonałe pytanie - odparł Steven. - Tak po prostu
jest. Na pewno ktoś od was wie, gdzie są akta tej dziew-
czyny?
- Chwileczkę. - Panna Collinwood sięgnęła po telefon.
Steven wstał. Podczas gdy kobieta rozmawiała z kolejny-
mi urzędnikami, on oglądał akwarele na ścianach gabinetu
w nadziei, że podziałają na niego uspokajająco. Do pięciu
razy sztuka, pomyślał, kiedy usłyszał, jak panna Collinwood
mówi:
- A więc znasz sprawę, Jan? To świetnie...
- Pani Thomson zajmuje się tymi z „zielonej listy" - po-
informowała Stevena.
- Dobra robota - pochwalił z uśmiechem. - Gdzie ją
znajdę?
Zaprowadzono go korytarzem do innego, niemal iden-
tycznego gabinetu. Jan Thomson, drobna kobieta o równo
62
podciętych włosach i spiczastym nosie, uścisnęła mu dłoń
i zaprosiła go do środka.
- W czym mogę pomóc?
Choć Steven uważał, że takie pytanie zadają zwykle ci,
którzy pomóc nie mogą, postanowił dać jej szansę i wyja-
śnił, czego szuka.
- Rozumiem. - Kobieta przestawiła monitor kompu-
tera i wprowadziła jakieś dane. - Niestety, ma pan pecha.
Dokumenty zostały wysłane na południe.
- Nie robicie kopii?
- Nie, tylko przekazujemy je dalej, a kiedy do nas wraca-
ją, odsyłamy do odpowiednich przychodni.
- Jak kanał - powiedział Steven bezbarwnie.
- Lubimy wiedzieć, co się dzieje.
- Cóż więc się dzieje?
- Słucham?
- Jeśli lubicie wiedzieć, co się dzieje, prawdopodobnie
macie gdzieś udokumentowane, co się dzieje.
- Nie, przecież panu mówię. Tylko przekazujemy doku-
menty dalej, a potem je zwracamy.
- I niczego nie zapisujecie?
- Doktorze Dunbar, nie ja wymyślam przepisy.
- Oczywiście, proszę wybaczyć. - Steven spuścił z to-
nu, żeby nie zaogniać sytuacji. Konflikt z urzędnikami nic
nie da. - Oboje jesteśmy trybikami w wielkiej machinie rzą-
dowej. Czy może mi pani podać adres brytyjskiej agencji,
która zajmuje się pacjentami z „zielonej listy"?
Kilka stuknięć w klawiaturę i Jan Thomson zapisała
szczegóły na karteczce samoprzylepnej.
- I ewentualnie informacje o obozie, na którym to wszyst-
ko się zaczęło?
Jeszcze kilka stuknięć i następna karteczka.
Steven podziękował i wyszedł. Czuł się dokładnie tak
jak po swojej ostatniej wizycie w urzędzie państwowym.
Stwierdził, że ogarnia go to samo rozdrażnienie, które
tak wytrąciło z równowagi Scotta Haldane'a. Znalazł na
Morningside Road niewielką kawiarnię, zamówił podwójne
espresso i wyjął z kieszeni dwie karteczki. Agencja moni-
torująca nazywała się GMPG Lakeland - domyślił się, że to
63
skrót od Grupy Monitorującej Przypadki Gruźlicy - i mia-
ła siedzibę w Whitehall w Londynie. Obóz nosił nazwę
Pinetops i znajdował się na brzegu jeziora Windermere,
nieopodal Bowness, niedaleko okolic, w których Steven
dorastał. Było to malownicze miejsce, wprost wymarzone
dla dzieci.
Na myśl o agencji do zapobiegania gruźlicy przypomnia-
ły mu się niedawno przeczytane artykuły z pism medycz-
nych, w których mowa była o powrocie gruźlicy do Wielkiej
Brytanii po tym, jak w latach sześćdziesiątych udało się ją
niemal całkowicie wytępić. Już od ładnych paru lat nie bada-
no dzieci na obecność tej choroby ani ich przeciwko niej nie
szczepiono - panowało bowiem przekonanie, że nie ma ta-
kiej potrzeby. Skutek? Populacja nieodporna na gruźlicę przy-
wleczoną przez imigrantów, co stanowiło drażliwy temat za-
równo z medycznego, jak i społecznego punktu widzenia. Co
gorsza, coraz częściej pojawiały się szczepy odporne na leki,
a walka z nimi, jak wiadomo, jest niezwykle trudna.
Steven sączył kawę i zastanawiał się, czy jest sens, że-
by został dłużej w Edynburgu. Owszem, mógł porozmawiać
z matką Trish Lyons, ale nie sądził, by cokolwiek na tym
zyskał; tylko ją zdenerwuje. Z drugiej strony, jeśli Trish od
czasu przyjęcia do szpitala powiedziała coś o swoim „wy-
padku", bardzo by mu to pomogło. Na szczęście informację
tę mógł dyskretnie uzyskać od personelu szpitalnego.
Jeśli Trish poparzyła się rozmyślnie, a udzielona wcześ-
niej pomoc psychiatryczna mogła temu zapobiec, wciąż ist-
niała możliwość, że Scott Haldane popełnił samobójstwo.
Gdyby jednak dziewczyna potwierdziła, że był to wypadek,
śmierć Haldane'a pozostałaby zagadką. W takim wypadku
nie można by wykluczyć, że doszło do zabójstwa, mimo że
nie potwierdzały tego wyniki ekspertyz i nie było motywu,
tylko przeświadczenie zrozpaczonej wdowy.
Steven przyjechał do Królewskiego Szpitala Dziecięcego
tuż po trzeciej po południu i spotkał się ze stażystą, któ-
ry asystował przy leczeniu Trish Lyons, doktorem Johnem
Fieldingiem.
- Niestety nadal jest w bardzo ciężkim stanie - stwier-
dził Fielding.
64
- Aż tak mocno się poparzyła?
Fielding wydawał się zakłopotany tym pytaniem. Ner-
wowo podrapał się po głowie.
- Oparzenia są ciężkie, ale... tak naprawdę niepokoi nas
proces gojenia...
- W jakim sensie?
Kolejny nerwowy gest.
- Cóż... nawet się nie zaczął. - Słowa zawisły w powie-
trzu jak cisza przed burzą. - Zupełnie jakby blokowało go
coś w jej psychice.
- Z tego, co słyszałem, ma bielactwo - zagadnął Steven.
Fielding przytaknął.
- Dlatego myślimy, że może to mieć podłoże psycholo-
giczne. Ale oparzenia to nie wszystko. Bielactwo najwyraź-
niej się rozszerza. Na nogach i stopach pojawiły się nowe
przebarwienia.
- Biedna dziewczyna, przeżywa koszmar.
- Prawdę mówiąc... jest dziwnie spokojna i obojętna.
Martwi nas to.
Steven przypomniał sobie, że matka Trish podobnie opi-
sała zachowanie córki w chwili, kiedy znalazła ją na podło-
dze kuchni.
- Szok zwykle nie utrzymuje się tak długo - zauważył.
- No właśnie - odparł Fielding.
- Mówi coś?
- Niewiele.
Steven postanowił zagrać w otwarte karty i przyznał, że
przede wszystkim zależy mu na ustaleniu, czy poparzenie
było przypadkowe, czy nie.
- W tym mogę panu pomóc - powiedział Fielding. -
Mała twierdzi, że to był wypadek.
- Aha - mruknął Steven, zadowolony i dość zaskoczo-
ny, że tak szybko otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. -
Czyli mówiła o tym?
- Powiedziała, że pośliznęła się na podłodze i, upadając,
zahaczyła ręką o uchwyt garnka.
- Cóż, to wszystko wyjaśnia. - Steven zauważył, że mi-
na Fieldinga wyraża powątpiewanie. - Pan jej nie wierzy? -
spytał ostrożnie.
65
- Nie jestem pewien, ale myślę, że może tak mówić, że-
by oszczędzić przykrości matce.
- Dlaczego pan tak sądzi?
- Kiedy matka ją pytała, czy oparzenie wrzątkiem bar-
dzo bolało, Trish zapewniała, że wcale, że w ogóle tego nie
poczuła.
- Rozumiem. - Ze Stevena jakby uszło powietrze. - Do-
myślam się, że był u niej psychiatra?
Fielding skinął głową.
- Niczego nie zdziałał. Jest zamknięta w swoim świecie.
- Jej matka musi przechodzić piekło.
- To prawda - przyznał Fielding. - Ale najgorsze jeszcze
przed nami. Jeśli obrażenia nie zaczną się szybko goić, Trish
straci rękę.
Steven wrócił niekończącymi się korytarzami wiktoriań-
skiego budynku do wyjścia. Wymalowane na ścianach we-
sołe postacie z bajek Disneya zupełnie nie współgrały z je-
go nastrojem. Podejrzewał, że pokolenia zatroskanych rodzi-
ców miały na ich widok podobne odczucia.
Zadzwonił do centrali, by powiedzieć, że nazajutrz wraca
do Londynu. Poprosił Jean, żeby zadzwoniła do agencji odpo-
wiedzialnej za obserwację dzieci z „zielonej listy" i poprosiła
o przesłanie dokumentacji Trish Lyons do Inspektoratu.
- Nie spędzisz weekendu z Jenny? - spytała Jean.
- Może następny - odparł Steven i nagle poczuł się jesz-
cze gorzej. Kiedy jednak pomyślał o troskach, jakich mogą
przysporzyć rodzicom dzieci, musiał przyznać, że jego pro-
blemy to nic w porównaniu z tym, przez co przechodziła
matka Trish Lyons.
Akta czekały na niego na biurku Jean. Wrócił pierwszym
samolotem z Edynburga, zostawił torbę w mieszkaniu i po-
szedł prosto do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
- Mam nadzieję, że docenisz to, ile musieliśmy się na-
trudzić, żeby to zdobyć - powiedziała Jean.
- Jak to?
Sekretarka wzruszyła ramionami.
- Nie mieli najmniejszej ochoty rozstawać się z nimi.
Musiałam poprosić sir Johna o interwencję.
- Nie rozumiem dlaczego - zdziwił się Steven. - Ale
66
dzięki.
- Jak zawsze, proszę bardzo - odparła Jean półżartem.
Drzwi gabinetu Johna Macmillana otworzyły się.
- Tak mi się wydawało, że słyszę twój głos - powiedział
Macmillan. - Masz chwilę?
- Szukanie wiatru w polu? - spytał, kiedy Steven za-
mknął drzwi.
- W zasadzie tak. Nic nie wskazuje na to, żeby Scott
Haldane został zamordowany. Z drugiej strony, nie miał po-
wodu, by popełnić samobójstwo. Trish Lyons twierdzi, że
poparzenie to był wypadek, więc Haldane nie mógł się o to
winić... choć to też jest mocno niejasne.
- Czyli poruszasz się po omacku - skwitował Macmillan.
- Można tak powiedzieć.
- Mogę spytać, po co ci dokumentacja medyczna dziew-
czyny?
- Według żony Haldane'a, mąż miał poważne kłopoty
z jej uzyskaniem i znalezieniem kogoś, z kim mógłby poroz-
mawiać o tym przypadku. Chciałem zobaczyć, o co jest tyle
szumu. Dlaczego pytasz?
Pytanie Stevena miało uwypuklić fakt, że jego szef nie
zwykł kwestionować decyzji swoich śledczych.
- Nie zrozum mnie źle, to nie ingerencja w śledztwo -
wytłumaczył Macmillan z uśmiechem. - Chcę tylko, żebyś
wiedział, jak ciężko było mi zdobyć te dokumenty po tym,
jak prośba Jean trafiła w próżnię. Może to nic takiego, ale kie-
dy departamenty rządowe zaczynają uprawiać obstrukcję,
zwykle oznacza to.
że coś jest na rzeczy. Taka mała ciekawostka.
- Dzięki - odparł Steven. - Pewnie ma to związek z „zie-
loną listą". - Powiedział Macmillanowi o dzieciach narażo-
nych na kontakt z zarazkami gruźlicy na obozie w Krainie
Jezior. - Domyślam się, że są raczej ostrożni w udzielaniu
informacji. Nie chcą, żeby prasa miała używanie.
Pod wpływem impulsu Steven postanowił wrócić do
domu pieszo. Po drodze usiadł na chwilę nad rzeką, żeby
przejrzeć dokumentację Trish Lyons. Ze skupienia co jakiś
czas wyrywały go komentarze z przepływających Tamizą ło-
dzi turystycznych, powoli sunących to w górę, to w dół rze-
67
ki: „Po prawej stronie widzicie państwo..." Nie żeby musiał
się głęboko skupiać. Z dokumentów jasno wynikało, że Trish
od małego była zdrowym dzieckiem. Notatki lekarzy wska-
zywały, że nie działo się z nią nic niezwykłego aż do mo-
mentu, kiedy pojechała na obóz Pinetops i zetknęła się tam
z dzieckiem, u którego wykryto gruźlicę płuc. Na wszelki
wypadek podano jej szczepionkę BCG oraz wpisano ją na
„zieloną listę", co gwarantowało, że zdrowie i samopoczucie
dziewczynki będą monitorowane.
Steven był zdziwiony i rozczarowany. Nie rozumiał,
o co było tyle szumu, czemu tak trudno było uzyskać te do-
kumenty ani co tak bardzo zainteresowało w nich Scotta
Haldane'a, że musiał o tym koniecznie z kimś porozmawiać.
Bo i o czym tu mówić?
Coś jednak musi w nich być, stwierdził Steven, ale na
razie nie widział co. To wystarczyło, by postanowił jeszcze
nie zamykać tej sprawy. Za nic w świecie nie chciał czegoś
przeoczyć - dobry śledczy stara się dopasować wszystkie
elementy układanki do siebie, a w tym przypadku brakowa-
ło co najmniej jednego. Może i ci od „zielonej listy" mieli
prawo być ostrożni w udzielaniu informacji osobom z ze-
wnątrz, ale zada im jeszcze kilka pytań, tylko po to, żeby
zobaczyć, co się stanie.
Steven postanowił skupić się na statystykach. Spyta,
ile dzieci było narażonych na kontakt z prątkami gruźlicy
i, tak na dokładkę, kim były. Poprosi też o szczegółowe dane
dziecka, które wywołało całe zamieszanie - nazwisko, ad-
res i obecny stan zdrowia. Zadzwonił do Jean i przekazał jej
swoją prośbę.
- A jeśli zaczną kręcić nosami i spytają, czy te informa-
cje są nam naprawdę potrzebne? - spytała.
- Odpowiedz im, że tak.
Potrzeba było dwóch dni i kolejnej interwencji Johna
Macmillana, by zdobyć informacje, o które prosił Steven,
a i to bez danych dziecka zarażonego gruźlicą.
- Sir John wyjaśni - powiedziała Jean.
- Rząd Jej Królewskiej Mości aż za dobrze zdaje sobie
sprawę z potencjalnych reperkusji ujawnienia faktu, że ko-
lorowe dziecko imigrantów mogło zarazić grupę brytyjskich
68
dzieci gruźlicą - oznajmił Macmillan. - Postanowiono więc,
że tożsamość i miejsce pobytu dziecka znane będą tylko wą-
skiemu gronu osób. Decyzja podobno zapadła na najwyż-
szym szczeblu.
- A my nie należymy do grona wybrańców?
Macmillan chwilę milczał.
- Wiem, że w twojej naturze leży, by nie odpuszczać
i żądać informacji - odezwał się w końcu. - To nie zarzut.
Twoje przeczucia zwykle się sprawdzają, ale w tym przy-
padku muszę cię oficjalnie zapytać, czy jest naprawdę ko-
nieczne, byś poznał tożsamość tego dziecka... Jeśli tak, obie-
cuję, że zdobędę tę informację, ale najpierw musisz mnie
zapewnić, że tak jest.
Tym razem to Steven się zamyślił.
- Nie, nie jest to absolutnie konieczne - przyznał, choć
zaraz dodał: - Na razie.
Po powrocie do domu Steven usiadł w swoim ulubio-
nym fotelu przy oknie. W prześwicie między budynkami
naprzeciwko widział płynące łodzie. Pensja pracownika
Inspektoratu nie starczała na mieszkanie nad samą rzeką.
Musiał zadowolić się takim, które od Tamizy dzieliła jedna
ulica; ale miał w nim jednak wszystko, czego potrzebował,
a okno dawało widok na niebo i rzekę. Rozparł się wygod-
nie i wpatrzony w sunące obłoki, zaczął się zastanawiać, co
też mogło tak wzburzyć Scotta Haldane'a. Fakt, że nie udo-
stępniono mu danych dziecka z gruźlicą? Wątpliwe. To mo-
gło być w ogóle nieistotne. Nie, stwierdził, wciąż brakowa-
ło elementu układanki. Może jeszcze nie zadał właściwego
pytania.
Ponownie przebiegł wzrokiem po liście dzieci objętych
obserwacją. Było ich sto osiem, pochodziły z różnych zakąt-
ków całej Wielkiej Brytanii i wszystkie miały od dwunastu
do trzynastu lat. Czy Haldane'a zaniepokoiły okoliczności,
w jakich zostały narażone na kontakt z zarazkami? A mo-
że brak badań kontrolnych uczniów-imigrantów? Albo coś
w związku z działaniami podjętymi w reakcji na incydent
w Pinetops? Lub później? Irytujące wrażenie, że coś umknę-
ło jego uwagi, sprawiło, iż Steven postanowił pojechać rano
do Krainy Jezior.
69
Po kilku godzinach spędzonych w korkach spowodowa-
nych robotami drogowymi i dużym ruchem, Steven wjechał
wreszcie na luźniejszy odcinek autostrady, gdzie rozpędził
swojego boxstera do największej dozwolonej prędkości. Już
nieraz zauważył, że im dalej na północ, tym mniej jest samo-
chodów. Porsche kupił na miejsce swojego starzejącego się
rovera MGF, kiedy jego utrzymanie stało się zbyt kosztow-
ne i wyglądało na to, że jego brytyjski producent trafi wraz
z nim do lamusa. Wiedział, że porsche to ekstrawagancja -
zwłaszcza że tak rzadko miał okazję nim jeździć - ale po-
szedł na kompromis i zamiast rujnować się na dziewięćset-
jedenastkę, jak początkowo planował, wybrał jej młodszego
brata, boxstera. Zabawka dla dużych chłopców? Być może,
ale nie było pani Dunbar, która mogłaby mu to wytknąć.
Koło drugiej po południu usypiająca nuda autostrady
ustąpiła miejsca krętym drogom Krainy Jezior, gdzie porsche
pokazało, co potrafi. Na zakrętach trzymało się nawierzchni
jak przyklejone, bez względu na to, ile Steven z niego wyci-
skał - choć nie wyciskał zbyt wiele, ot, tyle, by poczuć fraj-
dę, jaką daje prowadzenie takiego samochodu.
Celowo zjechał z autostrady nieco dalej na północ, niż
było to konieczne. Po drodze do Windermere chciał zahaczyć
o swoje rodzinne strony - północny brzeg jeziora Ullswater
1 wioskę Glenridding. Jego rodzice nie żyli, rodzeństwa nie
miał, więc nie było powodu, by się tam zatrzymywać, ale
zawsze miło powspominać stare dobre czasy i beztroskie
lata dzieciństwa. Powoli wjechał na przełęcz Kirkstone; na
szczycie przystanął, by obejrzeć widok. Jak zawsze, chwycił
go za serce. Niech Wordsworth wychwala swoje żonkile -
Steven wolał góry. Poznał ich wiele - zwłaszcza te w pół-
nocnej Walii, gdzie spędził szmat czasu na szkoleniu woj-
skowym - ale to szczyty w Krainie Jezior były mu najbliż-
sze. W dobrym nastroju niespiesznie zjechał z przełęczy do
Windermere i ruszył nadbrzeżną drogą do Pinetops.
Pierwsze, co go uderzyło, kiedy wjechał na parking ośrod-
ka, to brak dzieci. Spodziewał się, że będzie ich tu mnóstwo,
ubranych w kolorowe sportowe stroje, trajkoczących, roze-
śmianych, przetaczających lawety z łodziami i taszczących
kajaki nad wodę i z powrotem.
70
- Przerwa między turnusami - wyjaśnił David Williams,
Walijczyk, kierownik obozu. - Pięć dni na sprzątanie i kon-
serwację sprzętu. Nie uwierzyłby pan, jakie dzieci potrafią
siać spustoszenie, nawet nieumyślnie.
Steven widział przez okno kilka kajaków, które właśnie
uszczelniano włóknem szklanym; wysiadając z samochodu,
poczuł w powietrzu mocny zapach rozpuszczalnika. Zadał
Williamsowi kilka ogólnych pytań o obóz, żeby trochę lepiej
poznać to miejsce, a przy okazji ustalił, ilu jest instruktorów
i jakie zajęcia oferuje się dzieciom.
- Najważniejsza jest praca zespołowa i odpowiedzial-
ność - opowiadał Williams z entuzjazmem. - Kiedy w cza-
sie wspinaczki stanie się coś złego, trzeba działać wspólnie:
zebrać całą dostępną wiedzę, przedyskutować różne możli-
wości i uzgodnić sposób postępowania. Jeśli wszyscy wra-
cają bezpiecznie, to dzięki pracy zespołowej, temu, że nie
rozbiegli się bez ładu i składu, robiąc każdy co innego.
Steven dobrze znał tę filozofię i we właściwych momen-
tach kiwał głową. Społeczeństwo potrzebuje ludzi, którzy
umieją funkcjonować w zespole, jasne, ale tylko pod wa-
runkiem, że nie prowadzi to do odizolowania i wyklucze-
nia utalentowanych jednostek, które wolą pracować same.
W zespołach rzadko spotyka się geniuszy.
- W czym mogę panu pomóc? - spytał Williams, kie-
dy oddał Stevenowi legitymację i uznał, że czas wymiany
uprzejmości się skończył.
- Słyszałem, że przed kilkoma miesiącami grupa dzieci
miała tu kontakt z zarazkami gruźlicy.
- Tak mi powiedziano - odparł Williams. - Sam obóz
nie miał z tym nic wspólnego. Chorobę przywlókł jakiś dzie-
ciak, ale odpowiednie władze szybko interweniowały i za-
bezpieczyły resztę dzieci.
- Podając im szczepionkę BCG - powiedział Steven.
- Skoro pan tak mówi. To nie moja działka.
- Jedno jest dla mnie niejasne - stwierdził Steven. - Skąd
było wiadomo, że to dziecko miało gruźlicę? Zachorowało
tutaj?
- Do obozowej przychodni nikt się nie zgłosił, jeśli o to
pan pyta - odparł Williams. - Gdyby tak było, słyszałbym
71
o tym. Zatrudniamy pielęgniarkę na pełnym etacie, a w ra-
zie potrzeby wzywamy miejscowego lekarza. Wszystkie pro-
blemy zdrowotne są dokumentowane.
- Więc jak to było?
Williams zmarszczył brwi.
- Wie pan, właściwie sam nie wiem. Dowiedziałem się
o tym przez telefon.
- Od kogo?
- Zadzwonił urzędnik Ministerstwa Zdrowia, zdaje się,
że tak się przedstawił. Nadęty palant, z tego, co pamiętam.
Pewnie dziecko było badane przed wyjazdem na obóz i kie-
dy przyszły wyniki, zrobiła się afera.
- Możliwe - przytaknął Steven. Zauważył, że Williams
jak dotąd nie zdradził płci chorego dziecka. Może jej nie
znał?
- Co się stało z tym chłopcem? - spytał.
- Nie mam pojęcia.
- Ale to był chłopiec?
- Nie wiem.
Steven zrobił zdziwioną minę, żeby sprowokować go do
powiedzenia czegoś więcej.
- Domyślam się, że zabrali jego albo ją do szpitala, ale
nie prosili mnie o załatwianie żadnych formalności, więc
nie byłem przy tym. Miałem tylko przygotować resztę dzieci
do szczepienia.
- Wie pan może, do jakiej szkoły chodziło to dziecko?
- Zdaje się, że nic o tym nie mówili - odparł Williams. -
Czy to ważne? Co mogłem zrobić?
- To prawda - stwierdził Steven pojednawczo. - Władze
panowały nad sytuacją, a pan miał na głowie setkę dziecia-
ków. Pamięta pan, jak szybko po tym pierwszym telefonie
zaczęły się szczepienia?
- Zaraz następnego dnia. Ekipa zjawiła się punktualnie
o dziesiątej rano, dzieci już czekały. Pamiętam, że tego dnia
zaczęliśmy zajęcia na powietrzu później niż zwykle.
- Trzeba przyznać, że zareagowali błyskawicznie - po-
wiedział Steven. - Wygląda na to, że była to świetnie zorga-
nizowana operacja.
- Może chciałby pan rozejrzeć się po obozie, zobaczyć
72
przychodnię? - spytał Williams, który najwyraźniej nie był
pewien, dlaczego ta sprawa Stevena interesuje.
Steven odparł, że nie ma takiej potrzeby, pogratulo-
wał Williamsowi godnej pozazdroszczenia pracy i odjechał.
Stwierdził, że jest głodny - nie jadł lunchu - więc pojechał
wzdłuż brzegu jeziora do Ambleside i znalazł czynną knajpkę.
Musiał przyznać, że w działaniach podjętych po incy-
dencie w Pinetops nie widział nic, co mogłoby zdenerwo-
wać Scotta Haldane'a, choć był lekko zdziwiony tajemnicą
otaczającą tożsamość i los chorego dziecka. To, że dane za-
tajono p° fakcie, można było zrozumieć. Wyjaśnienia, które
władze przedstawiły Macmillanowi, brzmiały sensownie -
stosunki rasowe i problemy z nimi związane wymagały de-
likatnego podejścia. Jednak im dłużej o tym myślał, tym bar-
dziej dziwiło go, że Williams i jego personel nic o dziecku
nie wiedzieli. Właśnie przeżuwał kawałek wyjątkowo twar-
dego steku wieprzowego, kiedy uderzyła go inna myśl. Jak
to możliwe, że Ministerstwo Zdrowia tak szybko dowiedzia-
ło się o tym dziecku? Williams mówił, że dzwonił do nie-
go ktoś z ministerstwa. Skąd „nadęty palant" miał tę infor-
mację?
_ Smakuje panu? - spytała kelnerka.
Steven skinął głową.
_ Tak. - Kłamał, ale siła przyzwyczajenia wzięła górę.
Gdyby, rozumował dalej, wykryto u dziecka chorobę płuc,
jego lekarz skierowałby je do miejscowego szpitala na prze-
świetl-enie i badania. Tam postawiono by diagnozę i tyle. Nie
byłoby powodu do interwencji ministerstwa. Steven zapła-
cił i opuścił restaurację. Poszedł na skraj jeziora i cisnął do
wody parę kamyków, wciąż pogrążony w myślach.
Gruźlica podlegała obowiązkowi zgłoszenia, co znaczy-
ło, że? szpital musiał zameldować o każdym przypadku jej
wykrycia - ale informację tę przekazywał w pierwszym rzę-
dzie lokalnym organom odpowiedzialnym za ochronę zdro-
wia. Ministerstwo zajmowało się zestawianiem danych sta-
tystycznych z całego kraju, ale nie pojedynczymi przypad-
kami » a już na Pewno nie organizacją szczepień.
Może robię z igły widły, pomyślał, kiedy ruszył z po-
wrotem do samochodu, ale było coś bardzo podejrzanego
73
w postępowaniu władz w tym przypadku, i chciał wiedzieć,
co. Nie dawało mu to spokoju przez całą drogę do domu.
Kiedy wszedł do mieszkania, na automatycznej sekretarce
czekała na niego wiadomość od Jenny:
„Tatusiu, dzwonię, żeby przeprosić za to, co mówiłam,
ale cię nie ma. Jakbyś chciał oddzwonić, ciocia Sue mówi,
że mogę posiedzieć do dziewiątej. Kocham cię".
Steven spojrzał na zegarek. Druga w nocy.
- Cholera - mruknął i nalał sobie drinka na sen. Starał
się nie wyobrażać sobie miny Jenny, kiedy dziewiąta minę-
ła, a on nie zadzwonił, jednak obraz ten uparcie powracał
przez całą niespokojną noc. Steven wstał wcześnie rano, że-
by zadzwonić do córki, zanim wyjdzie do szkoły.
- Cześć, orzeszku, przepraszam, że mnie nie było, kiedy
wczoraj dzwoniłaś. Pracowałem. Akurat byłem w podróży,
ale bardzo się ucieszyłem, gdy po powrocie usłyszałem twój
głos.
- Długo pracujesz, tatusiu.
- Czasem muszę, orzeszku.
- Ciocia Sue mówi, że to przez to nie możesz się mną
opiekować, a nie dlatego, że mnie nie kochasz.
- Ciocia Sue ma rację, Jenny. Bardzo cię kocham.
Wszyscy cię kochamy.
- To samo powiedziała ciocia.
- Ciocia jest bardzo mądra.
- Przyjedziesz w weekend, tatusiu?
- Masz to jak w banku.
- Pójdziemy popływać?
- Oczywiście.
Steven odłożył słuchawkę i wypuścił powietrze z ust
w przeciągłym westchnieniu ulgi. Wreszcie zeszło z niego
napięcie, które czuł z powodu Jenny. W dobrym nastroju
pojechał do szpitala przy Great Ormond Street. Przed wi-
zytą w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych chciał zamienić
parę słów ze starym znajomym. Jim Brewer był jego kolegą
ze studiów medycznych. W odróżnieniu od Stevena, wybrał
tradycyjną ścieżkę kariery i pracował teraz jako lekarz spe-
cjalista w szpitalu dziecięcym. Jego żona Linda była radiolo-
giem w innym londyńskim szpitalu. Steven ostatnio widział
74
się z nimi na chrzcie Geralda, ich trzeciego dziecka, przed
mniej więcej dwoma laty. Zauważył, że od tego czasu ru-
dawe włosy jego dobijającego czterdziestki przyjaciela nie-
co się przerzedziły, a brzuch urósł. Mimo to Jim wydawał
się odprężony i zadowolony z życia. Właściwy człowiek na
właściwym miejscu, pomyślał Steven. Nie każdy ma takie
szczęście.
- No jak, Bondzie, w czym ci mogę pomóc? - spytał
Brewer, kiedy skończyli wymieniać uprzejmości.
- Chcę cię poprosić o radę - powiedział Steven. -
Wyobraź sobie, że masz setkę dzieci mieszkających razem
w obozie wypoczynkowym i okazuje się, że jedno z nich ma
gruźlicę... co robisz?
Brewer oparł łokcie na biurku i złożył dłonie w daszek.
- Niech pomyślę. Trzeba by zabrać dziecko do szpita-
la, dokładnie przebadać i rozpocząć leczenie. Zakładając, że
nie byłby to szczep trudny do zwalczenia... to znaczy, od-
porny na jeden lub więcej leków podstawowych... wskaza-
na byłaby chemioterapia skojarzona: streptomycyna, kwas
paraminosalicylowy i izoniazyd. Kuracja musiałaby trwać
co najmniej pół roku, ale gdyby chory przestał prątkować,
można by go wypisać ze szpitala. Ta odpowiedź cię zado-
wala?
- A co z pozostałymi dziećmi?
- Te, które były w bliskim kontakcie z chorym, trzeba by
przebadać na obecność choroby, podobnie jak członków ro-
dziny, oczywiście. W zależności od wyników badań albo by
ich zaszczepiono, albo poddano leczeniu, gdyby wystąpiły
objawy infekcji.
- A co z dziećmi, które nie były w bezpośrednim kon-
takcie z chorym, powiedzmy, przebywały na tym samym
obozie, ale należały do innej grupy?
- Próby skórne.
- Czyli test Mantoux? - spytał Steven.
Brewer przytaknął.
- Niewiele się zmieniło przez ostatnich pięćdziesiąt lat.
- A co powiedziałbyś na pomysł, żeby od razu zaszcze-
pić cały obóz?
- BCG?
75
Steven skinął głową.
- Bez prób skórnych?
Kolejne skinienie.
- Duża przesada - stwierdził Brewer. - Chyba że byłby
po temu ważny powód.
- Na przykład jaki?
- Na przykład, gdyby nie był to zwyczajny szczep
gruźlicy. Według Światowej Organizacji Zdrowia w Afryce
i Azji występują szczepy, które są odporne na wszystkie
znane leki. Gdyby dotarły do nas, moglibyśmy mieć po-
wtórkę z XIX wieku, kiedy ludzie z „suchotami" padali jak
muchy.
- Chore dziecko było imigrantem.
Brewer wzruszył ramionami.
- To wiele wyjaśnia. Najcięższe przypadki trafiają do
nas z krajów Trzeciego Świata. Trudne czasy wymagają
drastycznych rozwiązań.
- Dzięki, Jim, bardzo mi pomogłeś - powiedział Steven
i wstał.
- Nie ma sprawy. Musisz kiedyś do nas wpaść.
- Chętnie - odparł Steven. - Zadzwonię.
Gdy wyszedł ze szpitala, lało jak z cebra. Złapał taksów-
kę, która właśnie zawracała, żeby odjechać, i zamówił kurs
do ministerstwa.
- Niezły burdel tam macie - stwierdził kierowca.
- Serio? Nic o tym nie wiem.
- Mają je podzielić na mniejsze kawałki. I słusznie. Tak
się to cholerstwo rozrosło, że jeden człowiek nijak tego nie
ogarnie.
- Jasne - przytaknął Steven. - Przydałby się drugi do po-
mocy...
Czekając, aż Macmillan go przyjmie, Steven wypił kawę
i przejrzał najnowsze numery pism naukowych i medycz-
nych. Znalazł artykuł o wspomnianych przez Jima Brewera
szczepach gruźlicy odpornych na leki. Nie była to przyjem-
na lektura.
- Odłożył słuchawkę - powiadomiła go Jean i Steven
skinął głową na znak, że jest gotowy. Sekretarka zapowie-
działa go przez interkom.
76
- Nie będzie zadowolony - mruknął Steven, kiedy prze-
chodził obok jej biurka.
Jego szef stał przy oknie, odwrócony plecami do drzwi,
pogrążony w myślach.
- Ufam, że przyszedłeś wnieść trochę słońca w ten desz-
czowy dzień?
- Nie całkiem.
Macmillan się odwrócił.
- No to wpadłem z deszczu pod rynnę. W czym pro-
blem?
- Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o dziecku, które
złapało gruźlicę wPinetops... tym, o którym nie chcą nic
powiedzieć.
Mina Macmillana wskazywała, że będzie potrzebował
mocniejszych argumentów, zanim spełni jego prośbę. Popro-
sił Stevena, by kontynuował.
- Czegoś nam nie mówią. I na pewno nie chodzi tu tylko
o zachowanie dyskrecji dla dobra stosunków międzyraso-
wych. Jest całkiem możliwe, że dziecko chorowało na jeden
z odpornych na leki szczepów gruźlicy, o których dużo się
ostatnio pisze.
- To na pewno nasze zmartwienie?
- Nie bezpośrednio - przyznał Steven. - Ale Scott Hal-
dane mocno przejął się czymś, co miało związek z „zieloną
listą", i chciałbym ustalić, co to było.
- Czyli wykluczasz możliwość, że Haldane popełnił sa-
mobójstwo?
- Trish Lyons mówi, że poparzenie to był wypadek, więc
nie mógł się za to obwiniać, nie miał też żadnego innego po-
wodu, by odebrać sobie życie.
- A wariant z zabójstwem?
- Nie mogę tego wykluczyć, przynajmniej dopóki nie
ustalę, czemu był tak poruszony sprawą Trish. Na razie
mam za mało danych.
Macmillan westchnął.
- Instynkt zwykle cię nie zawodzi. Dam ci znać, kiedy
zdobędę tę informację. Coś jeszcze?
- Jean załatwiła mi „zieloną listę". Chciałbym wiedzieć,
ile z dzieci, które się na niej znajdują, było od czasu obozu
77
u lekarza i z jakiego powodu.
- Chyba nie prosisz mnie o dokumentację medyczną
przeszło setki dzieci? - spytał Macmillan z przerażeniem.
- Nie, tylko tych, których karty zdrowia zostały uak-
tualnione od czasu pobytu na obozie... O karty przesłane
Grupie Monitorującej Przypadki Gruźlicy.
- Myślisz, że część z nich mogła się zarazić?
- Dobrze byłoby to sprawdzić.
- W porządku. Zanim wyjdziesz, poproś Jean, żeby się
tym zajęła.
- Dzięki - powiedział Steven i dopiero teraz zauważył
na biurku Macmillana czerwoną teczkę. Do czerwonych te-
czek trafiały akta nowych śledztw Inspektoratu. - Coś, co
może mnie zainteresować?
Jego szef się zamyślił.
- Komputer wychwycił sprawę śmierci młodego na-
ukowca z Cambridge. Potrącił go samochód, sprawca zbiegł.
Komputer Inspektoratu był zaprogramowany, by prze-
glądać wiadomości z całego kraju pod kątem możliwych
przestępstw mających związek z nauką i medycyną.
- To raczej sprawa dla policji - stwierdził Steven.
- Też tak uważam - przytaknął Macmillan. - Ale zamie-
rzam mieć na nią oko.
- Nauczyciel akademicki?
- Nie, pracownik firmy biotechnologicznej, St Clair Ge-
nomics.
8
Steven spędził weekend w Glenvane. W sobotę rano zabrał
Jenny i dwójkę dzieci Sue i Richarda do Dumfries nad wo-
dę, a potem na pizzę i lody. Po powrocie czekała go bura
od Sue za to, że tak ich rozpuszcza. Dzieci miały ubaw na
widok karconego Stevena. Zakrywały usta dłońmi, żeby nie
wybuchnąć śmiechem, podczas gdy on robił skruszoną mi-
nę i wymieniał z nimi porozumiewawcze spojrzenia.
Między Stevenem a Jenny nie było tak, jak kiedyś - jesz-
cze nie przebrzmiały echa jej niedawnego wybuchu złości -
ale wydawała się bardziej odprężona, a nawet, ku jego zado-
woleniu, szczęśliwa. Wiedział jednak, że dawne czasy już
nie wrócą. Jenny dorastała, a on musiał się z tym pogodzić.
78
Wrócił do Londynu w niedzielę, nocnym samolotem
z Glasgow. Wolał nie czekać na poranny, w którym zawsze
był tłok. Miał trochę roboty papierkowej, musiał też pójść
po zakupy. Jego lodówka była prawie pusta, zamrażarka też,
a gotowe do odgrzania posiłki stanowiły podstawę jego die-
ty. Gotować mu się nie chciało. Na studiach sam musiał się
o siebie troszczyć, ale kuchnia studencka to marny punkt
wyjścia dla przyszłych kulinarnych sukcesów. W domu go-
towała matka, w wojsku od tego byli kucharze. Kiedy miał
ochotę zjeść „prawdziwy posiłek", szedł do jednej z wielu
restauracji, w których bywał regularnie. Tego wieczoru po
zakupach zdecydował się na chińszczyznę w Jadę Garden.
- Dziecko nazywa się Anwar Mubarak - oznajmił John
Macmillan w poniedziałek rano. - Ma trzynaście lat i obec-
nie przebywa w szpitalu dziecięcym w Leicester. Wykryto
u niego gruźlicę obu płuc, ale laboratorium nie zgłaszało kło-
potów z tym szczepem. Reaguje na wszystkie antybiotyki.
- Poważnie? - Steven się zdziwił. - To zaskakujące.
- Dlaczego?
Steven przytoczył opinię Jima Brewera, że jeśli nie było
powodu sądzić, że w grę wchodzi „trudny" szczep gruźlicy,
w obozie podjęto przesadne środki ostrożności.
- W tamtym czasie nie wiedzieli, czy szczep jest trudny,
czy nie - zauważył Macmillan. - Może po prostu dmuchali
na zimne.
- Może i tak - zgodził się Steven - ale to nadal nie wyjaś-
nia, dlaczego Scott Haldane był taki wkurzony.
- Ty nigdy nie odpuszczasz, co? - rzucił z uśmiechem-
Macmillan.
Steven wzruszył ramionami.
- Chyba nie muszę ci przypominać, że rząd chce, by da-
ne chłopca pozostały tajne.
- Rozumiem.
- Jean ma resztę rzeczy, o które prosiłeś. Daj znać, kiedy
będziesz chciał zamknąć tę sprawę.
Steven uśmiechnął się i wyszedł. Wiedział, że Macmillan
delikatnie dał mu do zrozumienia, że być może tylko szuka
wiatru w polu. Wziął akta od Jean i poszedł do biblioteki, by
je przeczytać. Po drodze kupił kawę w automacie.
79
Z akt dowiedział się, że spośród dzieci, które przebywa-
ły na obozie Pinetops, kiedy u Mubaraka wykryto gruźlicę,
czternaścioro później zgłosiło się do lekarza. Z lekkim nie-
pokojem odkrył, że jedno z nich zmarło. Był to Keith Taylor,
trzynastolatek, który w szpitalu w Carlisle przegrał walkę
z wyniszczającym martwiczym zapaleniem powięzi. Steven
zasępił się na myśl o tym, jak okrutny bywa los i ile wycier-
pieć musieli rodzice, którzy patrzyli, jak ich syn kona w mę-
czarniach.
Na liście była też Patricia Lyons, o której napisano, że
choruje na bielactwo i obecnie dochodzi do siebie po popa-
rzeniu. Oprócz niej, jeszcze dwoje dzieci trafiło do szpita-
la z oparzeniami. Troje przyjęto ze złamaniami - w dwóch
przypadkach chodziło o złamane ręce, w trzecim o otwarte
złamanie nogi wskutek upadku z roweru. Czworo dzieci le-
czyło się na liszajec...
Liszajec to choroba skóry. Steven szukał na liście wzmia-
nek o wczesnych objawach gruźlicy, ale teraz jego uwagę
przyciągnęły cztery przypadki liszajca. Trish Lyons miała
bielactwo, a to też choroba skóry. W sumie pięć zgłoszeń
o chorobach skóry w gronie stu ośmiu dzieci; sześć, jeśli li-
czyć chłopca, który zmarł na martwicze zapalenie powięzi.
Może to nieistotne, ale... Steven czytał dalej. W głowie za-
paliła mu się lampka ostrzegawcza, kiedy odkrył, że jeszcze
troje dzieci odwiedziło lekarza z powodu nieokreślonego
„ubytku pigmentu" w skórze. Dziewięć przypadków.
Co jest grane, u licha? Z jednej strony, żadnych obja-
wów gruźlicy, a z drugiej liczba przypadków chorób skóry
przekraczająca tę, jakiej można by się spodziewać u dotych-
czas zdrowych dwunasto- i trzynastolatków. Czworo dzie-
ci z liszajcem, troje z nieokreślonym „ubytkiem pigmentu",
Patricia Lyons z bielactwem i chłopiec, który zmarł na mar-
twicze zapalenie powięzi - chorobę pożerającą ciało... To
nie może być zbieg okoliczności. Ale skoro tak, co z tego
wynika? Że ich dolegliwości miały jedną i tę samą przyczy-
nę? Ze wszyscy złapali choroby skóry w obozie Pinetops?
Steven nerwowo potarł czoło. Zastanawiał się, co dalej.
Jedyną cechą wspólną chorych dzieci, oprócz wieku, był
fakt, że w tym samym okresie przebywały w obozie Pinetops
80
i zagrożone gruźlicą dostały szczepionkę BCG. Szczepionki
tej używano od pięćdziesięciu lat, więc raczej wykluczo-
ne, by to ona zawiniła. Według Jima Brewera, może nie by-
ła najskuteczniejsza na świecie, ale na pewno bezpieczna.
Pozostawała możliwość, że źródłem problemu było coś,
z czym dzieci zetknęły się w Pinetops. Chociaż, uświadomił
sobie Steven, tak naprawdę w grę nie wchodziło jedno, a kil-
ka schorzeń. Bielactwo, liszajec, ubytek pigmentu, wszystko
to były mało precyzyjne pojęcia. Nawet martwicze zapale-
nie powięzi mogło mieć wiele przyczyn. Steven uznał, że
być może zbyt pochopnie przyporządkował wszystkie te do-
legliwości do pojedynczej kategorii „chorób skóry". W każ-
dym razie zamierzał zbadać sprawę dokładniej, poczynając
od śmierci Keitha Taylora.
Raportu z sekcji nie było w aktach, które dostał od Jean -
jako przyczynę zgonu podano martwicze zapalenie powięzi
i na tym koniec. Steven musiał dowiedzieć się czegoś więcej
o bakterii, która wywołała chorobę chłopca. Chciał poznać
dokładną przyczynę zgonu.
Dwa dni później Steven otrzymał raport z sekcji zwłok
Keitha Taylora. Lekarz prowadzący zdiagnozował martwi-
cze zapalenie powięzi po tym, jak w kilku miejscach na cie-
le Keitha zaobserwowano „niestabilność" skóry. Patolog ze
szpitala w Carlisle potwierdził diagnozę podczas sekcji, ale
nie podał przyczyny choroby. Wyniki wszystkich badań la-
boratoryjnych były negatywne.
Steven pokręcił głową z frustracją. Chłopak miał infek-
cję, która pożarła go żywcem, a laboratorium nic nie znala-
zło? Myśleli, że spowodował to magiczny pył? To już prze-
chodzi... Urwał myśl i nakazał sobie spokój. Musi istnieć
jakieś racjonalne wytłumaczenie. Trzeba je tylko znaleźć.
Zadzwonił do szpitala w Carlisle i poprosił do telefonu
103
specjalistę mikrobiologa. Był to Irlandczyk nazwiskiem
O'Connor.
- To był bardzo dziwny przypadek - przyznał O'Con-
nor. - Z tkanek pacjenta nie udało się wyhodować żadnych
bakterii ani wirusów.
- Przecież według raportu z sekcji infekcja była tak dale-
81
ko posunięta, że chłopcu odpadała skóra - zauważył Steven.
- Wiem - powiedział O'Connor. - Ale faktem jest, że
z próbek nic nie wyrosło. Serologia też była negatywna.
- Jakich drobnoustrojów konkretnie szukaliście?
- Praktycznie wszystkich, jakie tylko przyszły nam do
głowy.
Steven odłożył słuchawkę, niezadowolony, ale i niepew-
ny, co powinien dalej zrobić... A raczej pewny był, tyle że
nie chciał o tym myśleć, dopóki nie przekona samego siebie
i Johna Macmillana, że to absolutnie konieczne. Chodziło
o ekshumację zwłok Keitha Taylora.
Steven długo bił się z myślami, zanim następnego ran-
ka przedstawił swoją prośbę szefowi. Macmillan niechętnie
na nią przystał, ale dopiero po tym, jak daremnie - i nie-
potrzebnie - przypomniał Stevenowi, jak wielki to będzie
wstrząs i stres dla rodziców chłopaka.
- Wiem - przyznał Steven. - Ale z tą sprawą jest coś bar-
dzo nie w porządku. Muszę dowiedzieć się, dlaczego Keith
Taylor umarł. Chcę, żeby lekarz sądowy z Ministerstwa
Spraw Wewnętrznych przeprowadził drugą sekcję, a najlep-
sze laboratorium przebadało próbki.
Keith Taylor spoczywał na cmentarzu kilkaset metrów
od swojego rodzinnego domu. Nowy granitowy nagrobek
upamiętniał jego tragiczną śmierć i niegasnącą miłość rodzi-
ców. Grób zasłany był bukietami świeżych kwiatów i kart-
kami z wyrazami żalu za młodym człowiekiem, który umarł
dużo za wcześnie. Wszystko to wyglądało niemal nierzeczy-
wiście w blasku rozstawionych przez policję reflektorów,
które oświetlały miejsce rozpoczętej o północy ekshumacji.
Jej uczestnicy schowali się pod płóciennym namiotem, któ-
ry miał ich chronić przed wścibskimi spojrzeniami.
- Obyś miał pan cholernie dobry powód - powiedział
nadzorujący operację komisarz policji. W jego głosie słychać
było wyraźną dezaprobatę. - Nie dość, że stracili syna, to
jeszcze...
Steven oparł się pokusie, by odwarknąć: „Oczywiście,
że mam dobry powód. Myślisz, że to moje zasrane hobby?"
Zamiast tego milczał i obserwował kopiących. Czuł, jak kro-
ple deszczu uderzają w ramiona jego impregnowanej ba-
82
wełnianej kurtki. Zobaczył, jak trumna wyłania się z ziemi
i znika w nieoznakowanej czarnej furgonetce, która miała
ją przewieźć do Kostnicy miejskiej na drugą sekcję zwłok.
Wyszedł z cmentarza i wrócił do hotelu, by przespać się pa-
rę godzin, zanim spotka się z patologiem z ministerstwa,
który miał przyjechać o dziewiątej.
Sekcja odbyła się z zachowaniem najwyższych środ-
ków ostrożności- Nie można było lekceważyć zagrożenia
ze strony zarazków wywołujących martwicze zapalenie
powięzi, dlatego* patolog, Steven i dwaj asystenci włożyli
kitle okrywające ich od stóp do głów, a twarze schowali za
maskami.
- Wszystko g$ra? - spytał Mark Porter, patolog przysłany
przez ministerstwo- Steven skinął głową.
- Cholerny śświat - powiedział Porter, ledwie przystąpił
do pracy. - Widziałem kilka przypadków martwicy powię-
zi, ale tak pasku dnegonigdy... przeżarło go dokumentnie...
skóra jak... Jezu,. okropność...
- Jesteś absolutnie pewien, że to martwicze zapalenie
powięzi? - spytał steven.
- A co innego?
- Ale laboratorium szpitalne niczego nie wyhodowało.
- Niemożliwe - stwierdził Porter. - W jego organizmie
musi się roić od bakterii.
- Mógłbyś pobrać dużo próbek? Zależy nam, żeby usta-
lić, co wywołało infekcję. Nie domyślasz się, jaki zarazek
może wchodzić w grę?
Porter spojrzał na zwłoki.
- Wolę nawet nie zgadywać. Jak mówiłem, nie widzia-
łem jeszcze czegoś tak okropnego, choć...
- Tak?
- To może być jednostkowy przypadek. Chłopak mógł
być superpodatny na ten zarazek. Tak bywa. Widziałem cho-
rych na AIDS wyniszczonych przez infekcje, które szalały
w nich jak tsunami, bo HIV pozbawił ich organizmy mecha-
nizmów obronnych. Z drugiej strony, to sama bakteria może
być superzjadliwa. W takim przypadku mamy, oględnie mó-
wiąc, przesrane.
Porter odwrócił się do dwóch asystentów, którzy czekali,
83
by posprzątać po sekcji.
- Bądźcie bardzo ostrożni.
Przez następne trzy dni nie było żadnych wieści z lon-
dyńskiego laboratorium badającego próbki pobrane od
Keitha Taylora. Steven porządkował papiery, które uzyskał
z różnych źródeł przez ostatnich kilka tygodni, kiedy na-
gle zauważył coś, co przyprawiło go o dreszcz. Był to za-
pis w karcie zdrowia Keitha Taylora informujący, że chłopak
przeszedł przeszczep szpiku kostnego i przyjmował immu-
nosupresanty. Steven chwycił telefon i zadzwonił do Jima
Brewera.
- Czy szczepionka BCG zawiera żywą bakterię? - spytał.
- Oczywiście - odparł Brewer. Steven zamknął oczy. - To
osłabiona postać gruźlicy, wyizolowana w latach pięćdzie-
siątych przez dwóch francuskich naukowców, Calmette'a
i Guerina. Stąd nazwa, BCG. Bacille Calmette Gueńn. W czym
problem?
- Jedno z dzieci, o których ci mówiłem, tych, które do-
stały BCG na obozie, brało immunosupresanty.
- Jezu - jęknął Brewer. - Rozumiem, że nikt o tym nie
wiedział?
- Dzieciak nie żyje - stwierdził Steven. - Martwicze za-
palenie powięzi. Wykończyło go w mgnieniu oka.
- Jezu Chryste.
- Wygląda na to, że lekarze, którzy podali mu BCG, nie
mieli informacji o jego kłopotach ze zdrowiem, a ci, którzy
leczyli go w szpitalu, nie wiedzieli, że dostał szczepionkę.
- Rozumiem, że w laboratorium wyhodowali BCG?
- Nic nie wyhodowali. W tej chwili inne laboratorium
przeprowadza dodatkowe badania.
- Możliwe, że nie szukają gruźlicy - zasugerował Brewer.
- To choroba płuc, której raczej nie kojarzy się z gwałtowną
infekcją tkanek.
- W pierwszym laboratorium mówili, że szukali wszyst-
kiego - odparł Steven.
- Spytaj jeszcze raz. W warunkach laboratoryjnych gru-
źlica rozwija się bardzo wolno w porównaniu z innymi za-
razkami i wymaga specjalnej pożywki. Może rosnąć sześć
do ośmiu tygodni, gdy, na przykład, paciorkowcowi wystar-
84
czy jedna noc.
- Tak zrobię - powiedział Steven. - Jeszcze raz dzięki.
Czuł się fatalnie. Wszystko wskazywało na to, że do
śmierci Keitha Taylora przyczynił się bałagan w papie-
rach, bałagan, z którego powodu on sam zażądał ekshuma-
cji, przysparzając rodzicom chłopaka ogromnego stresu. Już
widział nagłówki w brukowcach: „Partacze w lekarskich
kitlach". Zadzwonił do laboratorium, które badało próbki
Keitha Taylora.
- Niestety, jak dotąd nic.
- Przygotowaliście kultury bakterii gruźlicy?
- Chwileczkę...
Steven czekał, bębniąc palcami w biurko.
- Normalnie nie zrobilibyśmy tego - padła odpowiedź. -
Ale w tym przypadku nie wiemy, czego się spodziewać, dla-
tego zaszczepiliśmy kultury na wszystkich pożywkach bak-
teryjnych, jakie mamy, włącznie z tymi dla prątków gruźli-
cy. Jeśli ten bakcyl jest w próbkach, znajdziemy go.
Steven odłożył słuchawkę, żeby uniknąć pytań o powo-
dy jego zainteresowania gruźlicą. Chciał najpierw omówić
sprawę z Macmillanem. Wiedząc, że minie sześć do ośmiu
tygodni, zanim laboratorium wyhoduje BCG, postanowił
skontaktować się z O'Connorem, mikrobiologiem ze szpita-
la dziecięcego w Carlisle. To on mówił, że poddali próbki
pobrane od Taylora badaniom na obecność wszystkiego, „co
tylko przyszło im do głowy".
- Byliśmy bardzo zaskoczeni, kiedy nic przez noc nie
wyrosło, dlatego poleciłem laborantom, by posiali próbki
pacjenta na wszystkich podłożach, jakimi dysponujemy -
powiedział O'Connor.
- Włącznie z pożywką, na której może się rozwijać gruź-
lica? - spytał Steven.
- Tak.
- I?
- I nic. Nic nie wyrosło.
- Mógłby pan sprawdzić to jeszcze raz?
Odłożył słuchawkę. O'Connor wrócił po dwóch minu-
tach. Steven śledził wędrówkę sekundnika na tarczy zegarka.
- Kultury wyrzuciliśmy, kiedy po czternastu tygodniach
85
wyniki były negatywne.
- Dziękuję - odparł krótko Steven.
Postanowił zaczekać z rozmową z Macmillanem do na-
stępnego poranka. Potrzebował czasu, żeby poukładać sobie
wszystko w głowie. Tak bardzo skoncentrował się na śmierci
Keitha Taylora, że zapomniał, iż miał szukać związku mię
dzy nim a innymi zaszczepionymi dziećmi, u których wy
stąpiły choroby skóry.
Postanowił zadzwonić do szpitala dziecięcego w Edyn
burgu i spytać o stan zdrowia Patricii Lyons.
- Jest bardzo źle.
Nie to chciał usłyszeć.
- Ma jakąś infekcję skóry oparzonej ręki, której nie mo-
żemy wyleczyć.
- Jakąś infekcję? - spytał Steven. - Co to znaczy?
- Trudno powiedzieć. Laboratorium nic nie znalazło.
Steven był oszołomiony Wymamrotał prośbę, by powia-
domili go, gdy tylko coś znajdą, i odłożył słuchawkę. Roz-
myślał gorączkowo, klnąc jak szewc. To niemożliwe, by
Trish Lyons dopadła ta sama infekcja, co Keitha Taylora.
Gdyby tak był°' oznaczałoby to, że zbyt pochopnie przyjął
logiczne z pozoru założenie, że BCG spustoszyło organizm
chłopca, wykorzystując osłabienie jego układu odporno-
ściowego. O ile wiedział, układ odpornościowy Trish Lyons
funkcjonował sprawnie Wydawało się wysoce nieprawdo-
podobne, by dwoje dzieci zareagowało groźną, nieznaną in-
fekcją na szczepionkę, bezpiecznie stosowaną od pięćdzie-
sięciu lat. Chyba że w grę wchodził jakiś inny czynnik. Być
może Scott Haldane znalazł klucz do zagadki... i dlatego zo-
stał zamordowany
Z samego rana Steven poszedł porozmawiać z Mac-
millanem.
- Przykro mi, ale sprawa jest dużo poważniejsza, niż
nam się wydawało. - Wyjaśnił, że Keith Taylor dostał szcze-
pionkę BCG mimo osłabienia układu odpornościowego.
Macmillan zmarszczył brwi; a na wieść, że tę samą infekcję
może mieć Trish Lyons, zwiesił ramiona.
- Coraz gorzej - jęknął.
- To nie wszystko. Gdyby zawiniło BCG, laboratorium
86
szpitala w Carlisle powinno było wyhodować prątki gruź-
licy, ale wszystkie hodowle dały wynik negatywny, nawet
po czternastu tygodniach. W próbkach pobranych od Trish
Lyons też dotąd nic nie wykryto. Niewykluczone, że to zu-
pełnie inna infekcja, złośliwy, pożerający ciało bakcyl, który
dzieci złapały w Pinetops, a którego nie można zidentyfiko-
wać w laboratorium ani leczyć antybiotykami.
- Tylko tego nam trzeba - westchnął Macmillan. - Jak
dzieci mogły to złapać... o ile okaże się, że to jedna i ta sa-
ma choroba?
- Żeby było ciekawiej, problemy ze skórą ma też kilkoro
innych dzieci z „zielonej listy".
Macmillan zamknął oczy i powoli potarł dłonią czoło.
- Cholerny świat - mruknął.
- Jedyne, co je łączy, to pobyt w Pinetops i fakt, że do-
stali tam szczepionkę.
-i Oraz powód, dla którego im ją podano - dodał Mac-
millan enigmatycznie.
Steven spojrzał na niego pytająco.
- Wszyscy mieli styczność z chorym dzieckiem, Anwa-
rem Mubarakiem.
- Który, według raportu z laboratorium, chorował na
zwykłą gruźlicę, bez powikłań... - odparł Steven. Urwał,
kiedy dotarło do niego, co sugeruje Macmillan.
- Mimo to władze uznały za stosowne zaszczepić cały
obóz... i to, jak się okazuje, bez sprawdzenia kart zdrowia
dzieci - dokończył Macmillan.
- Może wypadałoby ogłosić kod czerwony? - zapropo-
nował Steven.
Jego szef niechętnie pokiwał głową.
- Zgadzam się.
Przejście na kod czerwony oznaczało, że wstępne do-
chodzenie śledczego Inspektoratu od tej pory stawało się
pełnoprawnym śledztwem, ze wszystkimi wynikającymi
z tego przywilejami. Steven mógł prosić o pomoc i wspar-
cie o każdej porze dnia i nocy za pośrednictwem specjal-
nej linii telefonicznej Inspektoratu. Miał dostęp do fundu-
szy na rachunkach kredytowych założonych na jego nazwi-
sko. Miał również prawo żądać pomocy i informacji ze stro-
87
ny policji wszędzie, gdzie będzie prowadził działania przy
pełnym wsparciu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Mógł
nawet prosić o broń, gdyby uznał, że sytuacja tego wyma-
ga. Podejrzewał, że w trakcie obecnego dochodzenia żadne
z tych udogodnień zapewne się nie przyda, ale czuł się pew-
niej, wiedząc, że gdyby czegoś potrzebował, wszystko jest go-
towe - czy raczej, że będzie, kiedy jego prośba dotrze do Jean.
Macmillan wcisnął guzik interkomu.
- Jean, nadaj sprawie Stevena kod czerwony.
- Co planujesz? - spytał podwładnego.
Steven pomyślał chwilę.
- Pojadę do Leicester, do Anwara Mubaraka. Chcę go zo-
baczyć. Chcę też rzucić okiem na kultury, które wyhodowa-
li, i wyniki badań wrażliwości na leki. Muszę mieć stupro-
centową pewność, że powiedziano nam prawdę.
- A jeśli tak?
- O ile laboratorium w Londynie nie wyhoduje nic z pró-
bek Keitha Taylora, będziemy musieli dopuścić możliwość,
że mamy do czynienia z nową infekcją... prawdopodobnie
wirusową, skoro najwyraźniej jest odporna na antybiotyki
i nie rozwija się na pożywkach bakteryjnych.
- A w przypadku nowej infekcji pierwsza sprawa to... -
wyrecytował Macmillan.
- Ustalić jej źródło - dokończył Steven.
Steven pojechał do Leicester w nadziei, że do wieczo-
ra ubędzie mu przynajmniej jedna niewiadoma i sytuacja
nieco się wyklaruje. W tej chwili w jego głowie aż roiło się
od teorii. Czuł się jak ktoś, kto wpadł do oceanu i nie wie,
w którym kierunku płynąć. Recepcjonistka w szpitalu dzie-
cięcym niewiele mu pomogła.
- Nie mamy tu nikogo o tym nazwisku - odparła, zerk-
nąwszy na monitor, wyraźnie nieprzejęta tym, że nie może
pomóc.
Co takiego mamy w sobie my Brytyjczycy, pomyślał
Steven, że tak wielu z nas nie znosi ludzi, a mimo to pracu-
je na stanowiskach wymagających stałego z nimi kontaktu.
Poprosił, żeby sprawdziła jeszcze raz.
- Nadal nic - powiedziała kobieta, patrząc znad mister-
nie zdobionych okularów na ekran.
88
Steven stwierdził, że nieobecność Mubaraka na liście
przyjęć może wynikać z dążenia władz do zachowania jego
przypadku w tajemnicy. Wylegitymował się recepcjonistce
i poprosił o rozmowę z dyrektorem.
- Profesor Lang będzie dopiero jutro, jest na konferencji
w Genewie.
- W takim razie chciałbym mówić z jego zastępcą.
Kobieta westchnęła i sięgnęła po telefon.
Stevena zaprowadzono do jasnego, nowocześnie urzą-
dzonego gabinetu na piętrze. Na drzwiach wisiała wizytów-
ka z nazwiskiem „Dr N. Simmons".
- Doktor Simmons zaraz przyjdzie - powiedział stażysta,
który przyprowadził go na górę. - Proszę, niech pan usiądzie-
Steven usiadł i lekko skrępowany spojrzał na puste krze-
sło za biurkiem. Po paru minutach przyszło mu do głowy, że-
by przejrzeć leżący na blacie „British Medical Journal", ale się
rozmyślił. Gospodarz mógłby to uznać za naruszenie prywat-
ności. Kiedy czekanie przedłużyło się do ośmiu minut, naszła
go ochota, żeby wstać i wyjrzeć przez okno, ale stwierdził, że
niektórzy nie lubią, kiedy obcy ludzie chodzą im po gabine-
cie. Siedział więc cierpliwie do chwili, kiedy drzwi się otwo-
rzyły. Odwrócił się i zobaczył atrakcyjną, zasapaną brunetkę-
- Witam, jestem Natalie Simmons, zastępuję profesora
Langa. Przepraszam, że kazałam tak długo na siebie czekać.
Byłabym wcześniej, ale kiedy tu szłam, wezwali mnie z po-
wrotem na oddział.
Steven uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń.
- Nic się nie stało. Jestem Steven Dunbar.
Natalie Simmons opadła na krzesło za biurkiem i odgar-
nęła włosy z twarzy. Przez chwilę studiowała legitymację
Stevena.
- Przykro mi, doktorze Dunbar - powiedziała w koń-
cu - ale nigdy nie słyszałam o Inspektoracie Naukowo-
-Medycznym. Nie wątpię jednak, że ma pan wszelkie prawo
tu być i wszystko to bardzo oficjalnie wygląda, cóż więc mo-
gę dla pana zrobić?
Mówiąc to, znów odgarnęła włosy i uśmiechnęła się sze-
roko, ukazując równe białe zęby.
89
Spodobała się Stevenowi. Sprawiała wrażenie otwar-
tej i przyjaznej, ale spojrzenie jej pięknych zielonych oczu
wskazywało, że rozumie zasady rządzące światem. Wiedza
ta może uczynić z człowieka cynika lub - jak zapewne było
w przypadku doktor Simmons - zaowocować spokojną ak-
ceptacją i ironicznym dystansem do mechanizmów sterują-
cych ludzkim zachowaniem. Steven zapewnił, że nie ona
jedna nigdy nie słyszała o Inspektoracie i w skrócie wyja-
śnił, czym się zajmują.
- Rozumiem. A co my mamy z tym wspólnego?
- Muszę porozmawiać z jednym z pani pacjentów,
chłopcem nazwiskiem Anwar Mubarak.
- Nie kojarzę.
- Ma gruźlicę.
- Poważnie? - Natalie wyglądała na zaskoczoną. - Nic
mi nie wiadomo, żebyśmy mieli jakichś chorych na gruź-
licę.
Steven przez chwilę zastanawiał się, czy może jej zaufać.
- To imigrant, jest w Wielkiej Brytanii od niedawna -
wyjaśnił. - Był na obozie w Krainie Jezior, kiedy okazało
się, że jest chory. Władzom zależy, aby zachować tę sprawę
w tajemnicy.
- Nie dziwię się. Wie pan, co mówiliby ludzie: „Zabierają
nam domy, miejsca pracy, a teraz jeszcze zarażają dzieci
gruźlicą". Cóż, władze odwaliły kawał dobrej roboty, bo nic
o tym chłopcu nie wiem.
Steven poczuł ucisk w dołku.
- Może ktoś inny coś wie?
- Jeśli tak, będę zła - odparła Natalie. - Pod nieobecność
Ralpha pełnię obowiązki ordynatora oddziału chorób zakaź-
nych. Powinnam wiedzieć o takich rzeczach. Proszę chwilę
zaczekać.
Zadzwoniła do kilku osób. Bez skutku.
- Przykro mi, doktorze Dunbar. Moi współpracownicy
też nic nie wiedzą.
Steven pokręcił głową.
- Dziwne - mruknął. - Wygląda na to, że doszło do nie-
porozumienia. Ale to już mój kłopot, nie pani. - Wstał, że-
by wyjść. Chwytając się ostatniej deski ratunku, spytał; -
90
A może profesor Lang leczy chłopca gdzie indziej, prywat-
nie, z uwagi na okoliczności?
Natalie się skrzywiła.
- Szczerze mówiąc, byłaby to dla mnie zupełna nowość.
Wiem więc tyle, co pan. W każdym razie mnie nic o tym nie
wspomniał.
- Może zadzwonię jutro i go spytam.
- Czy przez to będzie pan musiał zostać na nieplanowa-
ny nocleg?
- Pewnie tak.
- Wie pan co? - odezwała sie Natalie. - Mam numer
profesora Langa. Mówił, żeby dzwonić tylko w pilnych spra-
wach, ale co tam, zadzwonię i go spytam.
Steven powiedział, że będzie wdzięczny. Natalie za-
dzwoniła do Langa. Na próżno.
- Wyłączył telefon. Niech mi pan poda numer swojej ko-
mórki, potem spróbuję jeszcze raz. Przekażę panu, co po-
wie, i jeśli nie będzie za późno, będzie pan mógł wrócić do
Londynu.
- Najmocniej dziękuję.
Steven nie znał Leicester. Pojeździł więc trochę po mie-
ście, żeby je obejrzeć, aż w końcu znalazł miejsce do parko-
wania i poszedł na spacer. Zawsze łatwiej mu się myślało
w ruchu. Postanowił oszczędzić czas i zadzwonić do Johna
Macmillana, zanim ten wyjdzie z ministerstwa. Poprosił go,
żeby jeszcze raz sprawdził miejsce pobytu Anwara Mubaraka.
Natalie zadzwoniła o wpół do szóstej.
- Właśnie rozmawiałam z Ralphem; wcześniej był na
spotkaniu. Nic nie wie o tym chłopcu. A przynajmniej, tak
mi się zdaje.
- Słucham?
- Strasznie wszystko zagmatwałam. Pomyślałam, że
pewnie nie chciałby pan, żebym mówiła przez telefon
otwartym tekstem, bo to delikatna sprawa, więc spytałam,
czy szpital przyjął ostatnio jakieś dzieci imigrantów z cho-
robą na literę „g", o których ja nic nie wiem, ale może on... ?
Steven musiał zakryć usta dłonią, by nie parsknąć śmie-
chem.
- Z początku Ralph chyba myślał, że jestem pijana, ale
91
wyjaśniłam mu, że pytał o to śledczy Inspektoratu Naukowo-
-Medycznego i wtedy załapał. W każdym razie, nic o tym nie
wie.
- Bardzo pani dziękuję - powiedział Steven. - Jestem
wielce zobowiązany.
- Drobiazg. Pewnie komuś coś się pomyliło?
- W Leicester nie ma innego szpitala dziecięcego?
- Nie.
- Może zjadłaby pani ze mną kolację? - spytał Steven,
zaskakując samego siebie.
- Słucham?
- Proszę wybaczyć. Bez zastanowienia zaprosiłem panią
na kolację. Pewnie w domu czekają na panią mąż i dzieci.
- Nie... tak się składa, że nie - odparła Natalie.
- A więc oferta pozostaje aktualna.
- Wydawało mi się, że spieszy się pan do Londynu.
- No właśnie, wydawało się pani. Skontaktowałem się
z Inspektoratem w sprawie tego „nieporozumienia". Nie
ma sensu, żebym wracał, dopóki się nie odezwą, a zrobią
to pewnie dopiero jutro... Whitehall kończy pracę o piątej.
- Rozumiem... w takim razie chętnie zjem z panem ko-
lację.
Steven wynajął pokój w małym hotelu, wziął prysznic
i przebrał się w czyste rzeczy, które na wszelki wypadek wo-
ził w torbie podróżnej w bagażniku samochodu. Umówili
się w restauracji, którą zaproponowała Natalie. Był pięć mi-
nut przed nią.
- A to niespodzianka - powiedziała. - Nie pamiętam,
kiedy ostatnio spędziłam wieczór z nieznajomym.
- Przynajmniej będzie o czym rozmawiać - stwierdził
Steven. I nie pomylił się.
W ciągu następnych dwóch godzin Steven dowiedział się,
że Natalie - dla znajomych Tally - urodziła się i wychowała
w Bromley, w hrabstwie Kent. Miała trzydzieści pięć lat i skoń-
czyła medycynę w Sheffield. W wieku dwudziestu siedmiu lat
wyszła za mąż za Ruperta Gilesa, chirurga ortopedę, obecnie
pracującego w Londynie, ale trzy lata później się rozwiedli,
kiedy okazało się, że pani Giles nie może mieć dzieci.
- To nie był jedyny powód - zastrzegła Tally. - Ale bar-
92
dzo na tym zaważył. Powiedzmy, że to podkopało i tak wątłe
fundamenty naszego związku.
- Przykro mi - powiedział Steven.
- Niepotrzebnie. Teraz w moim życiu jest aż za dużo
dzieci. Twoja kolej.
Steven opowiedział o służbie w wojsku, małżeństwie
z Lisą i jej śmierci. Potem zaczął mówić o Jenny i jej życiu
w Szkocji.
- Można powiedzieć, że jestem weekendowym tatu-
siem... a i to w zasadzie co drugi weekend.
- Rozłąka musi być trudna.
- Jest - przytaknął Steven.
- Nie mogłeś załatwić sobie przeniesienia?
- Inspektorat to bardzo mała komórka. Nie mamy placó-
wek na północy - odparł Steven z uśmiechem.
- Czym właściwie się zajmujecie?
Steven opowiedział jej o Inspektoracie i o tym, jakie do-
chodzenia prowadzi. W tym czasie kelner trzeci raz dolał
im kawy.
- Brzmi fascynująco - powiedziała Tally. - Jak przygody
z Jamesa Bonda.
- Przesada - odparł Steven. - Nasza praca to głównie ru-
tynowe śledztwa... na przykład wyjaśnienie nieporozumie-
nia co do miejsca pobytu chorego dziecka...
Tally się uśmiechnęła.
- Podejrzewam, że bywają i ciekawe chwile.
- Raz na jakiś czas.
- Nie powiedziałeś, dlaczego szukasz tego chłopca - za-
uważyła Tally. Kiedy wyczytała z twarzy Stevena wahanie,
dodała: - Oj, przepraszam. Nie moja sprawa. Nie pomyś-
lałam.
- Spokojnie, Inspektorat to nie tajna służba - uspokoił
ją. - Choć staramy się działać dyskretnie. Gruźlica Anwara
Mubaraka to, według źródeł z Ministerstwa Zdrowia, powód,
dla którego podano szczepionkę BCG przeszło stu uczestni-
kom obozu młodzieżowego. Jedno z tych dzieci zmarło, in-
ne jest poważnie chore z powodu infekcji, której laboratoria
nie mogą zidentyfikować. Zachorowało także kilkoro innych
obozowiczów. Muszę się upewnić, że Mubarak rzeczywiście
93
choruje na gruźlicę, a nie coś innego.
Tally zrobiła wielkie oczy.
- Na przykład co? - spytała.
- Nie wiem.
- Ale skoro ktoś z rządu twierdzi, że to gruźlica...
Steven się uśmiechnął.
- To musi być gruźlica?
- No... tak. To znaczy, chyba nie kłamaliby w tak waż-
nej sprawie... prawda?
- Chyba że mają dobry powód - odparł Steven.
- Co masz na myśli?
- Jeśli rząd woli, by opinia publiczna o czymś nie wie-
działa, to jej tego nie mówi. To odwieczna tradycja. W swo-
im mniemaniu robią to, żeby nie wywoływać paniki albo ze
względów bezpieczeństwa... to ich druga ulubiona wymów-
ka... ale to nieprawda. Robią to, bo do tego przywykli. Ich
odruchową reakcją na każdy nietypowy problem jest uda-
wanie, że go nie ma: „Nie ma powodów do niepokoju".
- Przecież dla nich pracujesz.
- Inspektorat jest częścią ministerstwa, ale działamy
niezależnie od organów rządowych.
- Nie wywołuje to konfliktów?
- Od czasu do czasu.
- Co przeszkodzi rządowi się was pozbyć, jeśli zacznie-
cie kąsać rękę, która was karmi? - spytała Tally.
- Opozycja zaczęłaby zadawać niewygodne pytania.
- No proszę - uśmiechnęła się Tally. - Kto by pomy-
ślał...
- Przepraszam, zanudzam cię.
- Ależ skąd! - wykrzyknęła Tally. - To fascynujące. Praca
w szpitalu ma tę wadę, że człowiek ciągle obraca się w kręgu
tych samych znajomych. Nawet nie zauważasz, kiedy od-
cinasz się od świata i stajesz się częścią zamkniętej grupy.
Dlatego dobrze jest czasem spotkać kogoś spoza tego gro-
na... chociaż akurat ty też jesteś lekarzem.
- Byłem. Dawno temu - uściślił Steven.
- W wojsku?
- Specjalność: medycyna polowa.
- Leczenie pod ostrzałem? O rany, masz ciekawe życie.
94
- Stare czasy - skwitował Steven. - Teraz zajmuję się za-
dawaniem pytań.
- Chciałabym poznać odpowiedzi na te pytania... to
znaczy, te, które dotyczą tego chłopca - stwierdziła Tally. -
Chyba że nie ma takiej możliwości?
- Chciałbym się znów z tobą zobaczyć, więc możliwość
będzie - odparł Steven. - Co powiesz na lunch jutro? Do te-
go czasu powinienem już mieć wiadomości z Londynu.
Tally zaśmiała się na jego propozycję.
- Widać, że dawno nie pracowałeś w państwowej służ-
bie zdrowia - powiedziała. - Mój lunch to szybka kanapka
za biurkiem, o ile znajdę wolną chwilę.
- I tak zadzwonię.
- Będzie mi miło... i dziękuję za uroczy wieczór.
Steven zapłacił i zostawił duży napiwek, jako że byli
ostatnimi gośćmi, co zauważył dopiero teraz. Wcześniej nie
widział świata poza Tally.
Po drugiej stronie ulicy był postój, na którym czekały
dwie taksówki.
- Widać, że to nie Londyn - powiedział Steven, przywo-
łując jedną.
- Widać też, że nie pada - dodała Tally.
Steven odprowadził ją pod drzwi jej apartamentu, gdzie
jeszcze raz podziękowała mu za miły wieczór. Pocałował ją
w policzek i wrócił taksówką do hotelu.
10
Kiedy Steven jadł śniadanie, zadzwonił Macmillan.
- Możesz rozmawiać?
- Chwileczkę. - Steven wyszedł z małego pokoju śnia-
daniowego hotelu przez drzwi balkonowe do ogródka na ty-
łach. Przeszedł kilkanaście metrów krętą ścieżką, minął łuk
z forsycji i doszedł do oczka wodnego, obok którego stał kra-
snal ogrodowy z wędką. Usiadł obok niego. - Mów.
- Powiedziano mi, że plany zmieniły się w ostatniej
chwili i że Mubarak jednak nie trafił do szpitala dziecięcego
w Leicester. Mój informator z Ministerstwa Zdrowia prze-
prasza za nieporozumienie. Uznali, że szpital to zbyt pu-
bliczne miejsce, i zamiast tego Wysłali chłopca na leczenie
do prywatnej kliniki.
95
Steven wyjął z kieszeni notes, z którym się nie rozsta-
wał, i zębami wyciągnął z oprawy długopis.
- Masz adres?
- Rzecz w tym, że... to w Szwecji.
- W Szwecji - powtórzył z niedowierzaniem Steven.
- Jestem tak samo zaskoczony jak ty - odparł Macmillan
- Wysłali dziecko z gruźlicą do Szwecji tylko po to, by
uniknąć rozgłosu? - wybuchnął Steven.
- Dziwna decyzja, przyznaję.
- Mamy adres tej szwedzkiej kliniki?
- Powiedzieli, że dziś podadzą mi szczegóły. Rozumiem,
że zamierzasz tam pojechać?
- Żebyś wiedział. Tyle zachodu przez zwykły przypadek
gruźlicy bez powikłań? Nie sądzę. Zostanę tu i złapię samo-
lot z Birmingham.
Steven wszedł z powrotem do pokoju śniadaniowego,
uśmiechając się przepraszająco do pary, która przyszła na
śniadanie i usiadła przy drzwiach balkonowych. Zamówił
u polskiej kelnerki jeszcze jeden tost i kawę, i usiłował prze-
trawić najnowsze informacje.
Kiedy wrócił do swojego pokoju sprawdził na laptopie lo-
ty z Birmingham do Szwecji; zapisał godziny odlotów. Teraz
wszystko zależało od tego, kiedy odezwie się Macmillan.
Potem zadzwonił do Tally z wiadomością, że to rzeczywi-
ście nieporozumienie i że chłopaka w ogóle nie przyjęto do
jej szpitala.
- To dobrze - odparła. - Mogę wreszcie przestać szukać
tajnych pacjentów po szafach. Gdzie on jest?
- Hm...
- Ach, rozumiem. Gdybyś mi powiedział, musiałbyś
mnie zabić, tak?
- W Szwecji.
- Dlaczego?
- Bóg raczy wiedzieć, ale to znaczy, że gdy tylko dostanę
adres kliniki, lecę do Szwecji.
- Ciekawa jestem, w czym szwedzka opieka medyczna
jest lepsza od naszej - parsknęła Tally. Żartowała, ale na jej
słowa coś się Stevenowi przypomniało... coś niepokojącego.
- Szwedzi są światowymi liderami w zwalczaniu epide-
96
mii - powiedział w zamyśleniu.
- Słucham?
- Szwedów często wzywa się jako konsultantów, gdy
istnieje zagrożenie wybuchem śmiercionośnej epidemii.
Wszędzie, gdzie szaleje wirus Ebola czy marburski, spotyka
się ludzi w charakterystycznych kombinezonach, pracują-
cych w szwedzkich laboratoriach polowych.
- Chyba nie sugerujesz, że ten chłopak choruje na coś
takiego?
- Na razie nic nie sugeruję. Błądzę po omacku. Rozu-
miem, że lunch nadal odpada?
- Niestety, tak - odparła Tally. - Ale mimo wszystko,
dzięki. Daj znać, jak ci poszło w Szwecji.
Macmillan zadzwonił parę minut po dwunastej. Steven
poznał po jego tonie, że coś jest nie tak. Spróbował go ubiec.
- Nie masz adresu tej szwedzkiej kliniki, prawda? - za-
pytał.
- Steven, zwróciły się do mnie osoby na najwyższym
szczeblu...
Steven nie wierzył własnym uszom. John Macmillan za-
mierzał poprosić go, by się wycofał; ten sam John Macmillan,
który tyle razy kruszył kopie z „osobami na najwyższym szcze-
blu" w obronie nieskazitelnej reputacji Inspektoratu i prawdy.
- Prosili, żebym uwierzył im na słowo, iż Anwar Muba-
rak nie cierpi na żadną niezwykłą ani egzotyczną chorobę
i że nic mu nie grozi. Kiedy powiedziałem o naszych oba-
wach o dzieci z „zielonej listy", zapewnili, że przypadłość
Mubaraka nie ma nic wspólnego ze śmiercią Keitha Taylora
ani chorobą Patricii Lyons. Dali mi słowo honoru.
- Rozumiem - powiedział Steven tonem mającym wy-
musić dalsze wyjaśnienia.
- Myślę, że w tych okolicznościach musimy im uwie-
rzyć. Podawanie ich słów w wątpliwość oznaczałoby, że
oskarżamy ludzi z najwyższych kręgów rządowych o kłam-
stwo, nie mając po temu żadnej podstawy.
- Czyli chcesz, żebym przerwał śledztwo?
- Przecież mnie znasz. Wiesz, że z zasady daję moim lu-
dziom wolną rękę. Proszę cię tylko, żebyś wziął pod uwagę
to, co powiedziałem. Decyzja należy do ciebie, ale muszę
97
ją poznać. Czy nadal obstajesz przy tym, żeby pojechać do
Szwecji i zobaczyć się z tym chłopcem?
Odpowiedź z trudem przeszła Stevenowi przez gardło. -
Raczej nie. - Był poirytowany tym, że Macmillan stawia go
w takiej sytuacji, ale czuł, że nie może tego powiedzieć czło-
wiekowi, któremu tyle zawdzięcza. Jego wzburzenie studzi-
ła świadomość, że położenie Macmillana też było nie do
pozazdroszczenia. - Cholera - mruknął, kiedy odłożył tele-
fon. - Cholera, cholera, cholera.
Ktoś zapukał do drzwi. Jedna z recepcjonistek.
- Czy niedługo zwolni pan pokój? - spytała.
Steven zerknął na zegarek i zrozumiał, skąd to pytanie.
Dochodziło wpół do pierwszej. Przeprosił.
- Prawdę mówiąc, nie - powiedział. - Chciałbym zostać
jeszcze jedną noc, jeśli można?
- Sprawdzę na dole.
Steven stanął przy oknie i wyjrzał na przejeżdżające sa-
mochody. Gryzło go, że nie ma jasno określonego celu. Może
to dlatego, że spędził tyle czasu w wojsku, ale nie znosił
tkwić w martwym punkcie. Telefon od Macmillana ozna-
czał de facto zamknięcie śledztwa, choć Steven uważał, że
do jego zakończenia było jeszcze daleko. Nie dowiedział się,
dlaczego chłopca wysłano do Szwecji, nie ustalił przyczyny
zgonu Keitha Taylora, nie miał pojęcia, co kryje się za cho-
robą Trish Lyons.
Zadzwonił telefon.
- Pański pokój jest wolny do jutra.
Spontaniczna decyzja Stevena, by nie wracać do Lon-
dynu, wzięła się głównie z potrzeby odprężenia. Potrze-
bował czasu, by wyzbyć się gniewu i frustracji. Gdyby wró-
cił do stolicy w obecnym stanie ducha, pewnie palnąłby
coś, czego by później żałował. Postanowił - jak to często by-
wało w przeszłości - zwalczyć stres wysiłkiem fizycznym.
Wyjął z samochodu dres i tenisówki i poszedł pobiegać, nie
bacząc, którędy i dokąd.
Hotel znajdował się daleko od centrum, więc na chod-
nikach nie było tłoku i Steven mógł swobodnie przemie-
rzać przedmieścia. Wkrótce uwolnione wskutek wysiłku
endorfiny przywróciły mu poczucie wewnętrznego spoko-
98
ju. Poza tym, przyjemnie było rozciągnąć mięśnie i prze-
konać się, że nie musi się obawiać o kondycję. Choć zdro-
wy rozsądek podpowiadał mu, że to niemożliwe, by czuł
się tak sprawny jak dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy słu-
żył z „najlepszymi", ogromnie podniosło go to na duchu.
Dzięki bieganiu i pływaniu zachowywał szczupłą sylwetkę,
a wypady na ćwiczenia z dawną jednostką w góry północ-
nej Walii pozwalały mu sprawdzać się w ekstremalnych wa-
runkach. Ostatnimi czasy musiał dłużej regenerować siły, to
wszystko.
Po powrocie do hotelu przez dobrych dziesięć minut
stał pod prysznicem, pozwalając, by ciepła woda koiła obo-
lałe po biegu mięśnie. Wytarł się do sucha, włożył dżinsy
oraz biały T-shirt i zadzwonił do Tally.
- Myślałam, że o tej porze będziesz już w drodze do
Szwecji. Gdzie jesteś?
- Zmiana planów, jeszcze nie wyjechałem. Zjemy dziś
razem kolację?
Tally się zawahała.
- No... dobrze, ale umówmy się trochę później. Mam
lekcję.
- Nie ma sprawy. Lekcję czego?
- Konwersacje z francuskiego. Pod koniec lata wybieram
się do Francji ze znajomymi.
- Fajnie. Powiedz, gdzie masz tę lekcję, to po ciebie
przyjadę.
Steven spytał w recepcji, czy w Leicester są jakieś fran-
cuskie restauracje.
- Indyjskich jest mnóstwo - odparła recepcjonistka
z lekkim przekąsem. - Ale francuskie... będę musiała spy-
tać Carol.
Wróciła z zaplecza z nazwą i numerem telefonu restau-
racji, zapisanymi na wizytówce. Steven zadzwonił pod po-
dany numer i zarezerwował stolik w Le Gavroche na dzie-
wiątą.
Padało, kiedy Tally wyłoniła się ze szkoły, w której odby-
wały się zajęcia z konwersacji. Osłaniając głowę teczką, ro-
zejrzała się za Stevenem. Wysiadł z samochodu i pomachał
do niej.
99
- Wow, takim jeszcze nie jechałam - powiedziała, do-
stojnie wsiadając do porsche, podczas gdy Steven przytrzy-
mywał jej drzwi. - Przyzwoitości to nie sprzyja! - wykrzyk-
nęła, kiedy kolana podeszły jej prawie pod brodę. - Czuję
się, jakbym siedziała na drodze.
Steven obiegł samochód dookoła i wsiadł.
- Jesteś całe... pięć centymetrów nad nią. - Wyszczerzył
zęby w uśmiechu i uruchomił samochód.
- Dokąd jedziemy?
- Niespodzianka.
Dziesięć minut później Tally wychyliła się do przodu, by
odczytać nazwę restauracji, przy której się zatrzymali.
- Och, jak uroczo. - Ucieszyła się na widok francuskiej
nazwy. - Trafny wybór. Dzięki.
- Byłaś tu kiedyś?
- Nawet nie wiedziałam, że istnieje - wyznała Tally.
- Czyli żadne z nas nie wie, jak tu gotują - powiedział
Steven z uśmiechem. - Trzymajmy kciuki.
Pierwsze wrażenie było dobre. Restauracja okazała się cie-
pła i sympatyczna, a do stolika zaprowadził ich kelner, który
albo był Francuzem, albo świetnie naśladował akcent w imię
tworzenia nastroju. Przejrzeli kartę dań, sącząc kir royale.
- Powiesz mi, dlaczego nie jesteś w Szwecji? - spytała
Tally.
- Bo mi to odradzono - odparł Steven, wciąż dotknięty
tym, co się stało.
Tally wyczuła, w czym rzecz, i postanowiła nie drążyć
tematu.
- To musiał być dla ciebie zawód.
- Ludzie „na najwyższym szczeblu" zapewnili mojego
szefa, że chłopak ma się dobrze i nie cierpi na żadną pa-
skudną chorobę. A skoro tak, nie ma sensu, żebym go od-
wiedzał w klinice... prawda?
- Ty oczywiście jesteś innego zdania - stwierdziła Tally
ze spokojem.
Przerwali rozmowę, by kelner mógł przyjąć ich zamó-
wienie.
" Nadal nie wiem, po co zabrali go do Szwecji i co się
dzieje z resztą dzieci z obozu - rzucił Steven.
100
- Czy to znaczy, że musisz zamknąć śledztwo, czy mo-
żesz jakoś ominąć ten problem?
- Zgodziłem się tylko nie jechać do Szwecji, ale to był
następny logiczny krok, więc nie jestem pewien, co teraz.
- Mógłbyś porozmawiać z rodziną chłopca - zasugero-
wała Tally.
- Nie mam jego adresu. Już zdobycie jego nazwiska gra-
niczyło z cudem. Jeśli teraz poproszę o adres...
- Zorientują się, co kombinujesz, i mogą to uznać za zła-
manie waszej... dżentelmeńskiej umowy.
- Coś w tym stylu.
- Cóż, nie kijem go, to pałką - powiedziała wesoło Tally.
- Adres mógłbyś dostać w szkole chłopaka.
Steven spojrzał na nią.
- Mówiłeś, że na obozie było sto dzieci?
- Sto ośmioro.
- Czyli grupy z jakichś dziesięciu szkół, pewnie mniej.
Łatwo sprawdzić, które szkoły wysłały tam uczniów w tym
okresie, a potem ustalić, do której chodził ten chłopak. Nie
powinno być kłopotu z wyciągnięciem jego adresu ze szkol-
nych dokumentów. Musisz mieć tylko dobry pretekst.
- Genialne - stwierdził Steven. - Przypomnij mi, żebym
cię nigdy nie lekceważył.
- Chyba nawet ci to przez myśl nie przeszło... - Tally się
uśmiechnęła.
Podano pierwsze danie - smażony camembert z żurawiną.
- Porozmawiajmy o przyjemniejszych rzeczach - zapro-
ponował Steven. - Słyszałem, że wybierasz się do Francji?
Na koniec miłego wieczoru, pełnego wspomnień z daw-
nych lat, Tally zaprosiła Stevena do siebie na drinka.
- Naprawdę dobrze się bawiłam - powiedziała, kiedy
wróciła z kuchni z dwiema filiżankami kawy i dwoma kie-
liszkami calvadosu. - Postanowiłam zostać przy francuskim
klimacie.
- Mnie też było miło - odparł Steven i uniósł kieliszek
w toaście.
- Za przelotne znajomości - powiedziała Tally, unosząc
swój.
Steven się uśmiechnął. Zrozumiał aluzję.
101
- Jutro wracasz do Londynu? - spytała.
- Nie, dopóki nie znajdę szkoły Anwara Mubaraka.
Skoro pierwotnie planowali wysłać go do twojego szpitala,
niewykluczone, że to któraś z miejscowych.
- Sprytnie.
- Mogę jutro do ciebie zadzwonić?
- Tak, ciekawa jestem, jak ci pójdzie.
- Nie dlatego chciałbym zadzwonić... - Steven spojrzał
jej w oczy.
Tally się uśmiechnęła.
- Steven... - powiedziała - ...wiem, że mamy się ku so-
bie, ale chyba oboje wiemy, że nic z tego nie będzie... Moje
życie jest tutaj, ty jesteś tylko przejazdem.
- Londyn nie jest aż tak daleko.
- Nic by z tego nie wyszło.
- Mogłoby, gdybyśmy się postarali.
Steven odstawił kieliszek i wziął Tally za ręce. Wyglądała,
jakby toczyła walkę z samą sobą. Rozum mówił jej jedno, cia-
ło - zupełnie co innego. Steven przygarnął ją do siebie i po-
całował. Z początku była ostrożna, ale potem się odprężyła.
Niestety, tylko do chwili, kiedy rozum wziął górę. Położyła
dłonie na piersi Stevena i delikatnie go odepchnęła.
- Nie - powiedziała. - Znam cię ledwie parę dni i jutro
pewnie już cię nie będzie... Było miło i niech tak zostanie.
- Jak uważasz - odparł Steven ze smutkiem. Uśmiechnął
się i lekko pocałował ją w czoło. - Bonne nuit, Madame.
Z samego rana Steven zadzwonił do Pinetops i poprosił
o listę szkół, których uczniowie przebywali na obozie, kie-
dy wystąpiło zagrożenie gruźlicą. W sumie było ich dzie-
więć, w tym jedna w Leicester. Uznawszy ją za główne-
go faworyta, zdobył jej dane teleadresowe w biurze infor-
macji i zadzwonił do sekretariatu. Podał się za urzędnika
Ministerstwa Zdrowia, sprawdzającego uczniów, którzy do-
stali szczepionkę BCG w Pinetops. Zaczął odhaczać na „zie-
lonej liście" kolejne wyczytywane przez sekretarkę nazwi-
ska. Po dwunastym zamilkła.
- I, oczywiście, Anwar Mubarak? - podsunął jej.
- Nie, on nie jest od nas - powiedziała.
- Jest pani absolutnie pewna?
102
- W życiu o nim nie słyszałam.
- Naprawdę? To ten chłopiec, który zachorował w obo-
zie; myślałem, że to wasz uczeń?
- Na pewno nie. Przykro mi.
Steven zadzwonił do drugiej, najbliższej Leicester szko-
ły, z tym samym skutkiem. Coraz bardziej zdziwiony i sfru-
strowany, próbował w kolejnych i nic. W końcu została tylko
szkoła w Edynburgu, ta, do której chodziła Trish Lyons. Na li-
ście miał już zaledwie dwanaście nazwisk, więc po prostu od-
czytał je sekretarce i poprosił o potwierdzenie, że to ucznio-
wie tej szkoły. Odhaczył wszystkich, po czym powiedział:
- I Anwar Mubarak.
- Nie, on nie jest od nas.
Steven zamknął oczy.
- To chłopiec, przez którego wybuchła panika, ten, któ-
ry zachorował.
- Może i tak, ale nie chodzi do naszej szkoły.
Steven rzucił długopis i wypuścił powietrze. Co tu jest
grane, u licha? Mubarak nie uczęszczał do żadnej z dziewię-
ciu szkół, które wysłały uczniów do Pinetops. Podczas każ-
dej z rozmów Steven celowo wspominał, że cała sprawa za-
częła się właśnie od Mubaraka. Chciał uniknąć powtórki za-
mieszania ze szpitalem, do którego rzekomo przyjęto chłop-
ca i upewnić się, że nie zaszło jakieś „nieporozumienie" co
do jego nazwiska. Liczył na to, że w jednej ze szkół - tej, któ-
rej szukał - go poprawią, ale nic z tego. We wszystkich byli
przekonani, że chodziło o ucznia innej szkoły.
Steven zadzwonił do Tally.
- Wracam do Londynu. Muszę porozmawiać z Johnem
Macmillanem. Anwar Mubarak nie jest uczniem żadnej ze
szkół, które wysłały dzieci do Pinetops.
- Jak to możliwe? Może przekręcili jego nazwisko?
- Nie, sprawdziłem to. We wszystkich szkołach sądzą,
że chory chłopak uczył się gdzie indziej. Teraz przypomi-
nam sobie, że personelowi Pinetops też nie powiedziano, do
której szkoły chodził.
- Dziwne. To przecież nie ma sensu.
- Ma, jeśli chłopak nie istnieje.
Co takiego?- wybuchnął John Macmillan, kiedy Steven
103
wszystko wyjaśnił. - Jak oni śmią wodzić nas za nos? Dali
mi słowo, a ja na tej podstawie obiecałem współpracę.
Steven zastanawiał się nad tym, podczas gdy Macmillan
chodził po gabinecie, dając ujście złości.
- Ściślej rzecz biorąc, nie skłamali - powiedział Dunbar,
skrycie świadom, że tylko dolewa oliwy do ognia. Mafia
z Whitehall to byli ludzie nie z jego bajki i cieszył się, że ich
zdemaskował. - Skoro Mubarak nie istnieje, to nic nie może
mu grozić... Idąc tym samym tropem, nie może być odpo-
wiedzialny za to, co spotkało Keitha Taylora i Trish Lyons...
- Daruj sobie gierki słowne - obruszył się Macmillan. -
Kliniki w Szwecji... prośby z najwyższego szczebla... dwu-
licowe bydlaki.
- Nie wiedzą, że przyłapaliśmy ich na kłamstwie. Może-
my to wykorzystać - powiedział Steven.
Macmillan przestał spacerować.
- Mów dalej.
- Jeśli pójdziesz do Ministerstwa Zdrowia z awanturą,
zanim dowiemy się co knują, znajdą sposób, żeby się z te-
go wykręcić. Zamydlą ludziom oczy bełkotem o problemach
z komunikacją i niefortunnych nieporozumieniach. Skutek
będzie taki, że okopią się na swoich pozycjach i przeczekają
najgorsze. A my być może nigdy się nie dowiemy, co wyda-
rzyło się w Pinetops.
- Co zatem proponujesz?
- Nic nie mówimy, pozwalamy im myśleć, że jesteśmy
po ich stronie, a jednocześnie próbujemy ustalić, co na-
prawdę się dzieje.
- Brzmi rozsądnie - stwierdził Macmillan, już trochę
spokojniejszy.
- Podsumujmy - powiedział Steven. - Mamy sto ośmio-
ro dzieci, którym bez wyraźnego powodu podano szcze-
pionkę BCG... o ile to właśnie im podano.
Macmillan przewrócił oczami.
- U kilkorga z nich wystąpiły objawy chorób skóry.
Jedno zmarło na martwicze zapalenie powięzi, choć dia-
gnoza pozostaje niekompletna, bo laboratorium nie może jej
potwierdzić. Ta sama choroba zdaje się rozwijać u innego
dziecka. Myślę, że najpierw powinniśmy ustalić, co podano
104
tym dzieciom i dlaczego. Może to pomoże nam w odkryciu,
co się z nimi dzieje. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?" po-
zostawię tobie.
- Od czego zaczniesz?
- Pinetops ma własną małą przychodnię i zatrudnia
co najmniej jedną wykwalifikowaną pielęgniarkę. Liczę,
że pracownicy ośrodka asystowali przy podawaniu szcze-
pionki, choćby dlatego, że w przeciwnym razie wzbudzi-
łoby to pewne podejrzenia. Pojadę tam i porozmawiam
z nimi, spytam, czy nie zauważyli czegoś niezwykłego.
Potem zajrzę do Edynburga i sprawdzę, co z Trish Lyons.
Przy okazji jeszcze raz porozmawiam z wdową po Scotcie
Haldanie. Myślę, że jej mąż odkrył coś ważnego, o czym
powinienem wiedzieć.
- Coś, przez co zginął? - zasugerował Macmillan.
- Właśnie.
W przeciwieństwie do swojej pierwszej wizyty w Pine-
tops, tym razem Steven zastał obóz tętniący życiem, pełen
dzieci, spędzających czas na świeżym powietrzu i uczest-
niczących w kształtujących charakter zajęciach pod okiem
czujnych instruktorów. Steven przystanął, by popatrzeć na
grupę, która przy brzegu jeziora ćwiczyła przewracanie ka-
jaka do góry dnem i z powrotem. Sam nigdy nie przepadał
za tym manewrem - woda zawsze wlewała mu się do nosa -
choć zdawał sobie sprawę, że to niezbędna umiejętność.
Współczuł jednemu z chłopców, który, ku rozbawieniu po-
zostałych, krztusił się i prychał po wykonaniu przewrotu.
Sądząc po akcentach, dzieci były z Londynu.
- Ciągnie tu pana, co? - powitał go kierownik, kiedy
Steven zajrzał przez drzwi.
- Aż chciałoby się znowu być dzieckiem - westchnął
cicho Steven, oglądając się na wodę. - Jezioro wygląda dziś
pięknie.
Kierownik podszedł do niego.
- Nie ma drugiego takiego miejsca. To istny raj. Co mogę
dla pana zrobić tym razem?
Steven spytał, czy mógłby porozmawiać z personelem
przychodni.
- Żaden kłopot. Wiem, że Joan, nasza pielęgniarka, właś-
105
nie opatruje komuś rozcięte kolano. Zaprowadzę pana.
Steven i kierownik przeszli przez obóz, mijając gromad-
kę dzieci, które wybierały się na spacer po wzgórzach, z ma-
pami i kompasami w rękach.
W przychodni unosił się silny zapach środka odkaża-
jącego. Pielęgniarka właśnie kończyła bandażować kolano
chłopca. Kazała mu przyjść rano na zmianę opatrunku.
- Tylko go nie zamocz, młody człowieku.
- Joan, to doktor Dunbar z Inspektoratu Naukowo-
-Medycznego. Chciałby ci zadać kilka pytań - powiedział
kierownik.
- Mam nadzieję, że nie jesteśmy w opałach - stwierdzi-
ła pielęgniarka z uśmiechem.
- Nic z tych rzeczy - odparł Steven. Podziękował skinie-
niem głowy kierownikowi, który wyszedł. - Chodzi o szcze-
pionki BCG, które przed kilkoma miesiącami podano grupie
dzieci z obozu. Czy brała pani w tym udział?
- Tak, pomagałam.
- Znakomicie - ucieszył się Steven. - Miałem nadzieję,
że tak pani powie. Kto przy tym jeszcze był, oprócz pani?
- Niech pomyślę... lekarz i czworo asystentów. Sześ-
cioro, jeśli liczyć mnie i Carol, drugą pielęgniarkę.
- Znała pani tego lekarza?
- Widziałam go pierwszy raz w życiu.
- Czyli nie był stąd?
- Nie. Ktoś wspomniał, że wszyscy przyjechali z Lon-
dynu.
- Nie dosłyszała pani przypadkiem jego nazwiska?
- Chyba Leyton. Tak, przedstawił się jako doktor John
Leyton. Czy coś się stało? Czemu pan o to pyta?
- Nic poważnego - zapewnił Steven, starając się rozwiać
podejrzenia pielęgniarki. - Ale od czasu szczepienia kilkoro
dzieci zachorowało, więc musimy się upewnić, że wszystko
odbyło się zgodnie z przepisami. Takie czasy.
- Mnie pan to mówi? Tony formularzy i cały naród czy-
hający na odszkodowania.
- No właśnie. Rozumiem, że nie zauważyła pani nic
dziwnego w zachowaniu doktora Leytona lub jego ludzi.
- Nie, skąd. Byli bardzo mili.
106
- Mieli szczepionkę ze sobą czy zamówiliście ją dla nich?
- Przywieźli ją.
- Pamięta pani jakieś szczegóły dotyczące szczepion-
ki... na przykład, co było na etykietach?
- BCG- powiedziała pielęgniarka, jakby mówiła do
idioty.
- To już coś - stwierdził Steven z uśmiechem. - Coś
jeszcze? Daty? Nazwa producenta?
Pielęgniarka spojrzała na niego z ukosa.
- Chyba nikt nie sugeruje, że podaliśmy dzieciom złą
szczepionkę?! - wykrzyknęła.
- Nie - westchnął Steven. - Ale oboje wiemy, że w dzi-
siejszych czasach nie można przeoczyć żadnego szczegółu.
- Z przyzwyczajenia sprawdziłam datę ważności. Nie
pamiętam jej, ale była w porządku.
- A producent?
- Przykro mi... chociaż zaraz, nie, była jakaś nazwa...
Zdaje się, że Nichol. Nie jestem pewna, ale to było coś jak
Nichol czy Nichols. Nie przyjrzałam się uważnie.
Steven podziękował pielęgniarce i zapewnił ją, że bar-
dzo pomogła. Wdał się z nią w pogawędkę o jej pracy i ty-
pach urazów, z jakimi spotyka się w Pinetops, ot tak, żeby
podkreślić przyjazny, rutynowy charakter swojej wizyty.
W rzeczywistości miał nadzieję, że dzięki temu nie wspo-
mni o nim w żadnym oficjalnym raporcie.
Przed odjazdem zadzwonił do Inspektoratu z prośbą
o odszukanie firmy Nichol lub Nichols, produkującej szcze-
pionkę BCG. Skontaktował się też z laboratorium w Lon-
dynie, by spytać, czy wyhodowali coś z próbek pobranych
pośmiertnie od Keitha Taylora.
- Nie, nic - padła odpowiedź.
Koło dziewiątej wieczorem Steven dotarł na przedmieścia
Edynburga. Postanowił zatrzymać się tam, gdzie ostatnio,
w Fraoch House. Zadzwonił z pytaniem o pokój i usłyszał, że
„ma szczęście". Uznał, że warto nadal zachowywać dyskre-
cję. Im mniej osób wiedziało, gdzie jest i co robi, tym lepiej.
Zawahał się, zanim zadzwonił do wdowy po Scotcie
Haldanie - było już późno - ale w końcu to zrobił. Przepro-
sił, że ją niepokoi po nocy, i spytał, czy mogliby się rano
107
spotkać.
- Po co? - warknęła Linda Haldane. - Wszyscy nadal
uważają, że mój mąż popełnił samobójstwo. Jeszcze trochę
i sama w to uwierzę.
- Nie mówi pani poważnie.
- Nie. - Kobieta westchnęła.
- Nie wiem, czy to panią pocieszy, ale ja też nie jestem
co do tego przekonany. Dlatego zależy mi, żeby z panią po-
rozmawiać.
Linda znów westchnęła przeciągle.
- Nie, nie sądzę - odparła. - Trzy dni temu włamali mi
się do domu i jeszcze nie zdążyłam posprzątać. Kontakty
z władzami mi zbrzydły. Dość mam policjantów i niekoń-
czących się pytań.
- Bardzo mi przykro - powiedział Steven. - To ostatnie,
czego było pani potrzeba. Ale ja nie jestem policjantem i my-
ślę, że stoję po pani stronie. Pół godziny, tylko o tyle proszę.
- No dobrze - ustąpiła Linda, jakby wbrew temu, co
podpowiadał jej rozsądek. - Niech pan przyjdzie o dziesią-
tej. Pamięta pan adres?
Steven przytaknął.
- Posiedźmy w ogrodzie, póki można - zaproponowa-
ła Linda, zerkając na blado świecące słońce, kiedy Steven
przyjechał punktualnie o dziesiątej. - Poza tym, jeszcze nie
skończyłam sprzątać bałaganu w środku.
- Policja ma jakieś podejrzenia? - spytał Steven.
- Żadnych, poza tym, że to pewnie narkomani, którzy
wiedzieli, że Scott był lekarzem, i myśleli, że trzymał hero-
inę w każdej szafie. Trzeba przyznać, że dokładnie przeszu-
kali dom - dodała gorzko.
- Współczuję. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jakie
to okropne przeżycie, odkryć, że po domu buszowali obcy.
- Ciągle czuję ich obecność. - Linda wzdrygnęła się mi-
mowolnie. Zostawiła Stevena, by rozkoszował się blaskiem
słońca i śpiewem kosów, sama zaś poszła do kuchni zrobić
kawę.
- Ładny ogród - powiedział, kiedy wróciła.
- Mhm - przytaknęła. - Niestety, długo tu nie pomiesz-
kamy. Będziemy musieli nauczyć się liczyć z każdym pen-
108
sem, jak mawiała moja babcia.
- Przykro mi, myślałem, że... - zaczął Steven z zakło-
potaniem.
- Ubezpieczenie na życie na ogół nie obejmuje samobój-
stwa - stwierdziła z wyrzutem Linda. - Dlatego jeśli nie ma
pan informacji, że było inaczej... - Przeszyła Stevena stalo-
wym spojrzeniem.
- Dowodów nie mam - przyznał. - Tylko przeczucie, że
nie powiedziano mi wszystkiego o sprawie dzieci z „zielo-
nej listy". Podejrzewam, że właśnie to niepokoiło pani męża,
nie wypadek Trish Lyons.
- Czyli teraz uważa pan, że to był wypadek, nie coś, co
mogło ciążyć Scottowi na tyle, że się zabił?
Steven skinął głową.
- Tak jak pani mąż, jestem przekonany, że to był wypa-
dek - potwierdził.
- To już coś. Jak mogę panu pomóc?
- Mówiła pani, że Scott był bardzo wzburzony po roz-
mowach telefonicznych w sprawie Trish Lyons, ale nie
chciał powiedzieć dlaczego. Pomyślałem, że może od na-
szego ostatniego spotkania coś się pani przypomniało, coś
błahego czy z pozoru nieistotnego. Rozpaczliwie potrzebuję
czegoś, co naprowadziłoby mnie na właściwy trop. Mam te
same niepokojące przeczucia, co pani mąż, ale on najwyraź-
niej wiedział więcej niż ja.
- Bóg mi świadkiem, że chciałabym odpowiedzieć
„tak" - odparła Linda. - Ale nie mogę. Scott niczego mi nie
mówił. Powtarzał, że najpierw musi mieć pewność.
- Może usłyszała pani coś, kiedy rozmawiał przez tele-
fon? Nazwisko? Nazwę organizacji? Cokolwiek?
- Jak chyba panu wspominałam, skarżył się, że jacyś lu-
dzie robią mu trudności.
- Nic ponadto?
Linda zrobiła niepewną minę.
- Czasem docierały do mnie pojedyncze słowa, kiedy
krzyczał do słuchawki... Raz słyszałam, jak spytał: „Kto to
cholerstwo wyprodukował?", ale nie mam pojęcia, o czym
mówił.
Steven powtórzył ten cytat.
109
- Ciekawe - powiedział, myśląc o szczepionce. - Nie-
wykluczone, że wiem, o co chodziło.
- Serio?
- Trish Lyons nie jest jedynym dzieckiem, które zacho-
rowało po powrocie z obozu w Krainie Jezior. Oprócz poby-
tu tam jedyne, co je łączy, to fakt, że podano im szczepion-
kę BCG.
- I myśli pan, że Scott coś podejrzewał?
- Niewykluczone. Mało tego: być może nawet ustalił, co
im się stało. Gdyby przypomniało się pani coś jeszcze, pro-
szę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. - Steven dał Lindzie
swoją wizytówkę.
- Dobrze. Obiecuję.
Steven nie mógł przyjechać do szpitala dziecięcego
w gorszym momencie. Matka Patricii Lyons, Virginia, wy-
raźnie wzburzona kłóciła się z lekarzami, którzy chwilę
wcześniej powiadomili ją, że będą musieli amputować rękę
Trish, by powstrzymać rozwój infekcji. Steven słyszał pod-
niesione głosy przez drzwi pokoju.
- Jakiej infekcji? - zawołała pani Lyons. - Przecież nic
nie wykryliście. To tylko domysły. Jak to możliwe, żeby roz-
wijało się w niej coś, czego nie możecie nawet wyhodować?
Steven dosłyszał tylko niewyraźny szept, po czym Vir-
ginia Lyons wybuchnęła płaczem. Jakiś lekarz wyprowadził
ją z pokoju i oddał w ręce siostry przełożonej, która objęła ją
i zabrała na herbatę oraz kilka ciepłych słów.
W jednym z lekarzy Steven rozpoznał Johna Fieldinga,
człowieka, z którym poprzednio rozmawiał.
- Przyjechałem zobaczyć, co z Trish. Zdaje się, że właś-
nie dostałem odpowiedź - stwierdził.
Fielding pokręcił z rezygnacją głową.
- Laboratorium nie może nic wyhodować - powiedział -
a jej stan się pogarsza. Żadne antybiotyki nie działają. Stoimy
na straconej pozycji. Nawet jeśli matka zgodzi się na ampu-
tację ręki, to jeszcze o niczym nie przesądzi. Odbarwienia
na innych częściach ciała wyglądają równie groźnie.
- To znaczy, że przyczyną nie są zakażenia oparzeń? -
spytał Steven z niepokojem.
- Z początku tak myśleliśmy - odparł Fielding. - Opa-
110
rzenia często ulegają zakażeniu, ale na pożywkach nie wy-
rosło nic z tego, co powinno, więc zaczynamy mieć wątpli-
wości. Gdyby tylko laboratorium znalazło zarazek odpowie-
dzialny za infekcję, ogromnie ułatwiłoby nam to życie.
Steven skinął głową z myślą, że to samo słyszał od leka-
rzy Keitha Taylora. To nie mógł być zbieg okoliczności.
- Może to martwicze zapalenie powięzi - zasugerował.
- Tak bez przyczyny?
- Ale nie bez precedensu - mruknął Steven pod nosem.
- Chciałby pan ją obejrzeć? - spytał lekarz.
Steven przytaknął. W małym przedsionku włożył maskę
i kitel, po czym wszedł do pokoju, w którym leżała Trish.
Dziewczynka była pod wpływem silnych środków uspoka-
jających.
- Pielęgniarki zdjęły bandaże, żeby uzmysłowić jej mat-
ce skalę problemu. Jeszcze nie założyłyichz powrotem, więc
może pan sam wszystko zobaczyć - powiedział Fielding.
Uniósł gazę przykrywającą rękę Trish. Steven skrzywił się
na widok szpecących ją obrażeń.
- Ciało po prostu odpada - stwierdził lekarz. - Nie ma
szans na wyleczenie, a jeśli nie zadziałamy szybko, wda się
gangrena.
Steven skinął głową i lekarz odłożył gazę. Przesunął się
do nóg Trish.
- Obawiamy się, że te miejsca będą następne.
Steven zobaczył odbarwienia na nogach Trish.
- Mogę przyjrzeć im się z bliska? - spytał.
- Proszę bardzo. - Fielding podsunął mu opakowanie
jednorazowych rękawiczek.
Steven już się schylał, kiedy zauważył, że ktoś zagląda
przez okienko z pokoju obok - to była matka Trish, której
blada twarz wymownie świadczyła o przeżywanym przez
nią dramacie. Zajął się badaniem odbarwień: przesuwał pal-
cami po ich powierzchni to w jedną, to w drugą stronę i co
jakiś czas je szczypał.
- Skóra wydaje się w miarę jędrna - ocenił. - Dlaczego
podejrzewa pan zakażenie?
Fielding otworzył paczkę sterylnych mandrynów.
- Niech pan patrzy.
111
Steven zobaczył, że Trish poruszyła się przez sen, kiedy
lekarz ukłuł ją w miejsce, gdzie skóra wyglądała normalnie,
ale ani drgnęła, gdy mandryn dotknął środka jednego z od-
barwionych płatów.
- Traci czucie w tych miejscach. To zły znak.
- I, o ile pamiętam, nie objaw bielactwa - dodał Steven.
- Zgadza się - przytaknął Fielding.
- Dziękuję panu - powiedział Steven. Ściągnął ręka-
wiczki i wyrzucił je do otwieranego pedałem kosza. Wyszli
razem z pokoju i dołączyli do Virginii Lyons oraz towarzy-
szącej jej siostry przełożonej. Fielding przedstawił Stevena
jako doktora Dunbara, bez podawania szczegółów.
- Pani Lyons podjęła decyzję - zakomunikowała siostra.
- Zgadzam się na amputację - powiedziała Virginia tak,
jakby każde słowo musiała wydrzeć sobie z ust. - Jeśli tylko
tak można ją uratować...
- Obawiam się, że to nasza jedyna szansa.
Virginia ruszyła do wyjścia, ale w progu się odwróciła.
- Po co kłuliście Trish w nogi? - spytała.
- Badanie odruchów - odparł lekarz.
- Doktor Haldane też tak robił - stwierdziła Virginia.
- To względnie rutynowe badanie.
Virginia Lyons była przerażona.
- Dobry Boże, chyba nie myślicie, żeby uciąć jej też no-
gi? - wydyszała.
- Ależ nie, nic z tych rzeczy - zapewnił Fielding, wyraź-
nie zakłopotany.
Siostra przełożona szybko objęła Virginie ramieniem
i wyprowadziła na korytarz. Gdyby matka Trish Lyons zoba-
czyła spojrzenia, jakie wymienili Steven i lekarz, na pewno
nie poczułaby się pewniej.
12
Macmillan i Steven długo siedzieli w milczeniu. Wreszcie
ten pierwszy powiedział:
- Sugerujesz, że ktoś z rządu kazał podać przeszło stu
dzieciom trującą substancję pod płaszczykiem szczepienia
przeciwko gruźlicy? Poważnie?
- Wszystko na to wskazuje - przytaknął Steven. - Nie
wierzę, by dostały BCG... nie było powodu im jej podawać.
112
Dziecko, które rzekomo miało gruźlicę, to mit.
- To co im podali i dlaczego, na litość boską?
- Myślę, że w tych okolicznościach będziesz musiał spy-
tać o to w Ministerstwie Zdrowia. Właśnie dowiedziałem się
od Jean, że nie ma firmy farmaceutycznej o nazwie Nichol
ani żadnej podobnej. A w takim razie dochodzenie utknęło
w martwym punkcie.
Zaniepokojony perspektywą wypowiedzenia wojny wy-
soko postawionym przedstawicielom rządu, Macmillan
wstał i podszedł do okna.
- Boże, czy kiedyś wreszcie przestanie padać? - poskar-
żył się, wpatrzony w pełznący ruch uliczny.
- Tak, jeśli wierzyć ekspertom, którzy przepowiadają
rychłą suszę wywołaną zmianami klimatycznymi - powie-
dział Steven. - Nie, jeśli wierzyć tym, którzy wróżą powo-
dzie i powstanie kąpieliska na miejscu Whitehall.
- Jeszcze nie masz czterdziestki, a już taki z ciebie cy-
nik - westchnął Macmillan.
- Proszę tylko o dowody - odparł Steven - a dostaję wia-
rygodnie brzmiący bełkot.
- Masz rację - mruknął Macmillan. - Wiarygodność to
nowa waluta w nauce. Pewnie łatwiej o nią niż o fakty.
Steven nie słuchał. Wychylony do przodu na krześle,
przekrzywił głowę, by odczytać nalepkę na czerwonej tecz-
ce leżącej na biurku Macmillana.
- Nichol! - krzyknął.
- Co znowu? - spytał Macmillan, odwracając się gwał-
townie od okna.
Steven podniósł teczkę z biurka.
- To nazwisko było na fiolkach ze szczepionką.
- Tak nazywał się młody naukowiec zabity w wypad-
ku, o którym mówiłem ci parę tygodni temu. Alan Nichol.
Możliwe, że to zbieg okoliczności...
- No nie wiem. O ile pamiętam, mówiłeś, że pracował
w firmie biotechnologicznej - zauważył Steven. - Mogę? -
Uniósł teczkę. Macmillan skinął głową.
Steven przeczytał raport.
- St Clair Genomics... ciekawe.
- Czekam na ostateczne ustalenia policji w tej sprawie -
113
powiedział Macmillan.
- Chciałbym to sprawdzić.
- Jeśli dzięki temu uniknę konfrontacji z Ministerstwem
Zdrowia, proszę bardzo.
- Mamy coś oprócz tego? - spytał Steven, podnosząc
cienki raport.
- Poprosiłem Jean, żeby poszukała więcej szczegółów,
a nuż policja odkryła coś dla nas interesującego - odparł
Macmillan i wcisnął guzik interkomu.
- Mam akta - padła odpowiedź Jean Roberts.
Steven postanowił przeczytać akta przed wyjściem z bu-
dynku, na wypadek, gdyby musiał poprosić o coś jeszcze. Jak
się okazało, nie musiał. Miał nazwisko kierownika St Clair
Genomics i garść informacji o jego przeszłości, a także na-
zwisko i adres ofiary, Alana Nichola, oraz jego skrócony ży-
ciorys. Był też protokół z oględzin miejsca wypadku, sporzą-
dzony przez miejscową policję przeszło trzy tygodnie wcze-
śniej.
Nichol spacerował z psem wiejską drogą w okolicy Tren-
ton, wsi, w której wynajmował dom ze swoją żoną, Emmą,
kiedy potrącił go samochód. Sprawca uciekł i do tej pory go
nie odnaleziono. Jeden z miejscowych twierdził, że widział
czerwony wóz z napędem na cztery koła pędzący przez wieś
mniej więcej w czasie, kiedy zginął Nichol. Nie zauważył
jednak, kto go prowadził. Steven miał wrażenie, że policja
traktuje to zdarzenie jako wypadek spowodowany przez nie-
trzeźwego kierowcę.
Alan Nichol miał dwadzieścia osiem lat i był absol-
wentem wydziału biologii molekularnej uniwersytetu
w Glasgow. Studia ukończył z wyróżnieniem. Na uniwersy-
tecie w Edynburgu obronił doktorat na temat wpływu ge-
nów na chorobotwórczość wirusów, i następne trzy lata spę-
dził jako pracownik naukowy w Cambridge. Tam zwrócił się
do niego Phillip St Clair, właściciel małej firmy biotechno-
logicznej. St Clair utrzymywał dobre stosunki z wydziałami
nauk biologicznych uczelni, stale poszukując dobrych po-
mysłów i obiecujących badaczy. Robił to we własnym inte-
resie, choć lubił twierdzić, że korzystają na tym obie strony
i że zawsze chętnie dzieli się wiedzą.
114
Urok i wygadanie St Claira sprawiły, że choć wszy-
scy świetnie wiedzieli, iż jego zainteresowanie ma podło-
że komercyjne, a nie naukowe, na uczelni był akceptowa-
ny. Mimo że sam skończył biologię, od początku planował
zająć się biznesem i wykorzystać ogromne, jego zdaniem,
możliwości, jakie dawało zastosowanie biologii molekular-
nej w medycynie. Przed około dziesięciu laty jego ojciec po-
czynił jednorazową inwestycję w przyszłość syna i wyłożył
fundusze na rozruch St Clair Genomics, z zastrzeżeniem, że
Phillip od tej pory będzie radził sobie sam.
Początkowo spółka cienko przędła, ale w ostatnich trzech
latach opracowała kilka drobnych pomocy diagnostycznych
i przyciągnęła inwestorów. Jak dotąd, nie wypuściła na ry-
nek niczego szczególnego. Steven postanowił złożyć nieza-
powiedzianą wizytę w jej siedzibie.
W odróżnieniu od uniwersytetu w Cambridge, który pie-
lęgnował swoją historię w wiekowych kamiennych gma-
chach, siedziba St Clair Genomics była budynkiem na wskroś
współczesnym - funkcjonalnym, o nowoczesnej bryle. Dzikie
wino porastające fasadę nie przyjęło się najlepiej i pomiędzy
pnączami widać było konstrukcję z betonowych płyt. Za to
wnętrze było przestronne i widne, dzięki częściowo prze-
szklonemu dachowi, przez który światło słoneczne pada-
ło na rośliny w małym atrium. „Wypożyczone z Instytutu
Leśnictwa" przeczytał Steven, kiedy usiadł przy jednej
z nich, podczas gdy recepcjonistka sprawdzała, czy Phillip
St Clair jest „wolny".
- Proszę wybaczyć, doktorze Dunbar, ale nigdy nie mia-
łem do czynienia z Inspektoratem Naukowo-Medycznym -
powiedział z nerwowym uśmiechem Phillip St Clair, odda-
jąc Stevenowi legitymację.
- Bo nie było po temu powodu - odparł Steven i w skró-
cie wyjaśnił, czym zajmują się on i jego organizacja.
- Niezły pomysł - skomentował St Clair. - Jest oczywi-
sta potrzeba...
- Naprawdę? Dlaczego pan tak uważa? - wtrącił Steven,
Doskonale wiedział, że St Clair powiedział tak tylko przez
grzeczność, ale postanowił spróbować wyprowadzić go
z równowagi. Może wtedy dowie się, skąd ta jego nerwo-
115
wość.
St Clair wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
- Technologia błyskawicznie idzie do przodu. Nie moż-
na oczekiwać od policji, żeby nadążała za każdym nowym
odkryciem...
Steven uśmiechnął się i skinął głową.
- Przyznam jednak - ciągnął St Clair - że nie bardzo ro-
zumiem, co pana do nas sprowadza?
- Niedawno w tragicznych okolicznościach zmarł jeden
z pańskich ludzi - wyjaśnił Steven.
- Alan Nichol - potwierdził St Clair. - Potrącił go samo-
chód. - Potarł skroń czubkami palców. - Mam nadzieję, że
drań, który to zrobił, będzie się smażył w piekle. Pijane by-
dlę! Alan był przemiłym chłopakiem i jednym z najtęższych
umysłów swojego pokolenia. Miał przed sobą wspaniałą
przyszłość. To wielka strata. I biedna Emma... byli małżeń-
stwem ledwie rok. Jest zdruzgotana. Szczęście w nieszczę-
ściu, że nie mieli dzieci.
Steven skinął głową. St Clair niczego nie pominął w swo-
jej zaimprowizowanej mowie pogrzebowej. Był jednak moc-
no podenerwowany - splótł ręce na kolanach, starając się
ukryć ich drżenie.
- Nad czym pracował Alan Nichol? - spytał Steven.
- Był jednym z naszych najlepszych badaczy, pierwszo-
rzędnym wirusologiem, a jeśli chodzi o biologię moleku-
larną, w laboratorium nie miał sobie równych. A wie pan,
jedno nie zawsze idzie w parze z drugim. Znałem geniuszy,
którzy nie mieli wystarczających umiejętności praktycz-
nych, żeby wysłać list...
- Nie wątpię, ale nad czym pracował Nichol?
St Clair był wyraźnie zakłopotany.
- Przykro mi, ale tego nie mogę panu powiedzieć.
- Przypominam, że mam prawo o to pytać. - Steven
ruchem głowy wskazał swoją legitymację, wciąż leżącą na
biurku. Zauważył, że na twarz St Claira wystąpił pot.
- Przykro mi, nie mogę nic powiedzieć.
Steven nie lubił odgrywać czarnego charakteru, ale nie
widział innego wyjścia.
- Niestety, muszę nalegać - powiedział. - Możemy to za-
116
łatwić na posterunku policji, ale miałem nadzieję, że obę-
dzie się bez tego. Jeśli obawia się pan, że wykorzystam to,
co powie, przeciwko jego interesom, mogę zapewnić, że nie
mam takiego zamiaru.
- Nie w tym rzecz - odparł St Clair.
- A w czym?
- Doktorze Dunbar, czy podpisał pan zobowiązanie do
przestrzegania tajemnicy państwowej?
Steven przytaknął.
- Ja też. Badania Alana były tajne.
Steven rzucił St Clairowi zaskoczone spojrzenie.
- Mam przez to rozumieć, że Alan Nichol pracował dla
rządu?
- Nie, dla St Clair Genomics, ale to, co robił, było tajne.
I nadal jest.
Steven zamilkł na chwilę, żeby przetrawić tę informację.
- Wy tam we władzach nie za często rozmawiacie ze so-
bą, co? - spytał St Clair.
- To fakt - przyznał Steven. - Dziękuję, panie St Clair,
bardzo mi pan pomógł.
- Przecież nic panu nie powiedziałem.
- Powiedział pan więcej, niż się panu wydaje - odparł
Steven z szelmowskim uśmiechem.
Steven siedział w samochodzie kilka minut, zanim
odjechał. Choć raz nie mógł narzekać na brak szczęścia.
Przypadkowy rzut oka na dokument na biurku Macmillana
naprowadził go na trop... trop wiodący do czegoś, co nie
mogło być zbiegiem okoliczności. Nie miał cienia wątpli-
wości, że nazwisko, które pielęgniarka zPinetops widzia-
ła na fiolkach rzekomej szczepionki BCG, było nazwiskiem
Alana Nichola z St Clair Genomics. Nichol opracował coś,
co w zmowie z rządem Jej Królewskiej Mości wstrzyknięto
przeszło setce dzieci.
- Cholerny świat - szepnął Steven. Teraz rozumiał, dla-
czego St Clair był taki podenerwowany. A właściwie nie tyle
podenerwowany, co wystraszony.
Steven rozważał, czy nie porozmawiać z Emmą Nichol,
ale postanowił tego nie robić. St Clair pewnie już do niej za-
dzwonił, żeby przypomnieć, iż ma obowiązek milczeć. Poza
117
tym wątpliwe, żeby wiedziała, nad czym pracował jej mąż,
skoro było to ściśle tajne. Na razie pozwoli jej opłakiwać go
w spokoju.
Steven spojrzał na teczkę leżącą na siedzeniu obok
i sprawdził nazwisko oraz adres świadka, który twierdził, że
w porze wypadku widział w okolicy czerwony wóz z napę-
dem na cztery koła. Maurice Stepney, Apple Cottage Row 1,
Trenton. Jeszcze tylko rzut oka do atlasu samochodowego,
który trzymał w kieszeni na oparciu fotela pasażera, i Steven
ruszył do Trenton.
O trzeciej po południu wioska wyglądała na uśpioną.
Dookoła nie było żywej duszy, wszędzie cisza; nie było sły-
chać nawet szczekania psa. Steven jechał powoli, wypatrując
Apple Cottage Row. Porsche źle znosi jazdę na niskich obro-
tach silnika, musiał więc od czasu do czasu lekko dodać ga-
zu, by nie zalać świec. Za każdym razem kiedy przyspieszał,
miał wyrzuty sumienia, że burzy niezmącony spokój wioski.
Dopiero kiedy skręcił na Apple Cottage Row, zobaczył pierw-
szego człowieka, mężczyznę pracującego w ogródku domu
u wylotu ulicy. Z bliska Steven dostrzegł, że to dom z nume-
rem l. Mężczyzna oparł się na motyce i spojrzał na porsche.
- Maurice Stepney? - spytał Steven, kiedy wysiadł z sa-
mochodu.
- A kto chce wiedzieć? - odparował mężczyzna.
Dobry Boże, pomyślał Steven. Dlaczego wszyscy w dzi-
siejszych czasach zachowują się jak zbiegli mordercy?
Wylegitymował się i wyjaśnił, kim jest.
- Chodzi o wypadek, który zdarzył się kilka tygodni temu.
- A co, złapaliście drania?
- Niestety nie. Chciałem spytać, czy nie przypomniał
pan sobie czegoś jeszcze o podejrzanym samochodzie?
- O co chodzi? - spytała niska, pulchna kobieta, która
wyszła z domu, wycierając dłonie w fartuch. Nie przedsta-
wiła się, ale Steven domyślił się, że to pani Stepney.
- Pan pyta o tamten wypadek. Chce wiedzieć, czy coś mi
się przypomniało.
- A coś w ogóle pamiętasz? - zdziwiła się kobieta. -
Zwykle zapominasz, jaki mamy dzień.
- Tak czy owak - Stepney wbił wzrok w buty, by ukryć
118
irytację - nie umiem panu powiedzieć nic więcej niż to, co
powiedziałem policji. To był czerwony wóz z napędem na
cztery koła, jechał szybko, nie był stąd. Nigdy wcześniej go
nie widziałem.
- A ja ci tłumaczę, że to ten sam czerwony samochód,
który widziałam tydzień wcześniej pod pocztą - wtrąciła się
żona Stepneya, czym natychmiast ściągnęła na siebie uwa-
gę Stevena.
- Nonsens - stwierdził Stepney.
- Stał tam w dwa ostatnie czwartki, kiedy byłam u El-
len. - Spojrzała na Stevena. - Ellen to moja przyjaciółka.
Mieszka przy poczcie. Co czwartek wpadam do niej na her-
batę i pogaduchy. Jej Bill wychodzi wtedy do klubu.
- Babskie gadanie - powiedział Stepney. - Nie poznała-
byś samochodu z napędem na cztery koła, nawet jakby cię
przejechał.
- Mówiłam tylko, że był czerwony.
- Jak dwadzieścia milionów innych - prychnął jej mąż.
- Powiedziała pani o tym policji? - spytał Steven.
- Ten mówił, że nie warto. - Pani Stepney wskazała ru-
chem głowy na męża.
- Gdzie dokładnie jest poczta? - zagadnął Steven.
Stepneyowie zaczęli dawać wskazówki jednocześnie. Na
szczęście, Steven zdołał wydedukować, w którą stronę ma
jechać.
- Ogromnie dziękuję, bardzo mi państwo pomogli. -
Wsiadł do samochodu, zostawiając Stepneyów kłócących
się w ogródku.
Zatrzymał wóz tuż za uliczką w pobliżu poczty i wjechał
na nią tyłem. Zauważył, że ma stąd doskonały widok na
Elm Street, a sam jest praktycznie niewidoczny. Nazwa Elm
Street brzmiała znajomo. To tam... Jeszcze raz zajrzał do
akt. To tam mieszkali Nicholowie... Sprawdził datę śmier-
ci Nichola. Szybko obliczył w pamięci, że to był czwartek.
Zaklął szeptem. Wszystko układało się w logiczną ca-
łość. Osoba lub osoby, które siedziały w czerwonym samo-
chodzie, kiedy pani Stepney w czwartkowy wieczór od-
wiedzała przyjaciółkę, obserwowały Alana Nichola, by po-
znać jego rozkład dnia. Ustaliwszy, o której wyprowadza
119
psa na spacer i którędy chodzi, wyjechały mu na spotkanie.
Niewykluczone, że Alan Nichol został zamordowany.
13
Nie pierwszy raz w ciągu swojej kariery w Inspektoracie
Naukowo-Medycznym Steven z niechęcią odnosił się do
zebranych przez siebie dowodów. Nie lubił tego uczucia,
bo zdawało się podważać wszystko w co wierzył. Już daw-
no przestał się łudzić, że rząd Jej Królewskiej Mości jest
ponad angażowanie się w podejrzane lub, co gorsza, nie-
legalne operacje. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że kiedy
w grę wchodzi bezpieczeństwo kraju, władze muszą być tak
bezwzględne, jak ich potencjalni wrogowie. Jednak Steven
wciąż chciał wierzyć, że pracuje dla „tych dobrych". Tyle
że rozróżnienie to z biegiem czasu coraz bardziej się roz-
mywało.
Eksperyment przeprowadzony na niczego nieświado-
mych uczniach za przyzwoleniem rządu, a do tego zabój-
stwo naukowca - tego już było za wiele. Czy Nichol prze-
straszył się tego, co robił, i postanowił to ujawnić? Czy
z tego powodu go uciszono? Czy Scott Haldane zginął, bo
podejrzewał, że dzieje się coś nieetycznego, a może nawet
nielegalnego? Steven nigdy nie wierzył, by rząd posuwał
się do zlecania zabójstw; z drugiej strony, nie był do końca
przekonany, że doktor David Kelly* rzeczywiście popeł-
nił samobójstwo. Postanowił z samego rana sprawdzić stan
zdrowia wszystkich dzieci z „zielonej listy". Jeśli u innych
wystąpiły te same objawy, co u Keitha Taylora i Trish Lyons,
koniec z dyskretnym śledztwem. Czy to mu się spodoba,
czy nie, Macmillan będzie musiał zażądać wyjaśnień od
Ministerstwa Zdrowia. Inna sprawa, jaką otrzyma odpo-
wiedź... Steven zadrżał na myśl, że ktoś może uznać, iż za-
miast jej udzielić, korzystniej będzie rozwiązać Inspektorat.
Zadzwonił do Tally.
- Co słychać? Gdzie jesteś?
Ku zadowoleniu Stevena, telefon od niego wyraźnie ją
ucieszył.
- Pod Cambridge. Chciałem usłyszeć twój głos.
- To miłe - powiedziała Tally: - Cieszę się, że zadzwoni-
łeś. Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała z przekorą.
120
- Wszystko, na czym opierałem moje życie, wali się
w gruzy i pomyślałem, że mogłabyś pomóc...
- Jak?
- Mocny drink i ramię, na którym mógłbym się wypła-
kać, to dobry początek.
- Przecież jesteś w Cambridge.
- Mam porsche.
Tally się roześmiała.
- No dobrze, przyjeżdżaj - powiedziała - ale jeśli nie
wyrobisz się przed dziesiątą, to nawet nie dzwoń do drzwi.
Jutro mam ciężki dzień.
- Już jadę.
* David Kelly (1944-2003) - brytyjski ekspert rządowy ds. bro-
ni masowego rażenia; anonimowe źródło informacji BBC, które
oskarżyło rząd Tony'ego Blaira o zmanipulowanie raportu o irac-
kiej broni masowego rażenia w celu uzasadnienia inwazji na Irak.
Niedługo po upublicznieniu jego personaliów popełnił samobój-
stwo (przyp. red.).
Steven wcisnął guzik domofonu Tally kilka minut po
wpół do dziesiątej i w nagrodę usłyszał, że może wejść.
Wbiegł schodami na górę i zastał ją w drzwiach, opartą
o framugę z rozbawionym uśmiechem na twarzy. Lekko po-
kręciła głową.
- Jak na kogoś, komu życie wali się w gruzy, całkiem
sprawnie się ruszasz...
- Z Dunbarów zawsze były twarde chłopy. - Steven
uśmiechnął się, wziął ją w ramiona i mocno uściskał. -
Cieszę się, że cię widzę.
- I nawzajem.
Tally nalała mu duży dżin z tonikiem i dopełniła swój
kieliszek winem.
- A teraz - powiedziała, siadając obok niego na kana-
pie - opowiedz cioci Tally, co się stało...
Steven uśmiechnął się cierpko.
- Próbuję podchodzić do tego na luzie, ale to śmiertel-
nie poważna sprawa. Nie żartowałem, kiedy mówiłem ci, co
czuję. Jakby ziemia usuwała mi się spod nóg...
Tally poznała po nim, że rzeczywiście przechodzi jakiś
kryzys.
121
- Mów dalej - zachęciła go.
Powiedział jej, co odkrył i wydedukował, a na koniec
przyznał:
- Innego wytłumaczenia nie widzę.
- Ale to skandal - wybuchnęła Tally. - Doświadczenia
na dzieciach? W głowie się nie mieści.
- Kiedy prawda wyjdzie na jaw, na pewno okaże się, że
nie było to nic aż tak strasznego - odparł Steven. - Ot, ktoś
chciał dobrze, ale skrewił... tak to zwykle jest z naszym rzą-
dem. .. ale dwa zabójstwa, żeby to zatuszować? To już szczyt
wszystkiego.
- Nie możesz być pewien, że tych ludzi zamordowano -
zauważyła Tally.
- Nie, ale wszystko na to wskazuje.
- Domyślasz się, co podali dzieciom?
Steven pokręcił głową.
- Coś, co miało być dla nich dobre - wyrecytował.
- Jak szczepionka?
- Jak szczepionka - przytaknął Steven. - Tyle że trudno
sobie wyobrazić, jak szczepionka mogła spowodować to, co
zobaczyłem. Widziałaś kiedyś chorego na martwicze zapa-
lenie powięzi?
- Nie, dzięki Bogu. Nigdy.
- I lepiej, żebyś nie zobaczyła.
- Ale jeśli wszystkiemu winna jest ta „szczepionka", po-
zostałe dzieci też są zagrożone.
- Tego się właśnie obawiam - powiedział Steven. - Rano
sprawdzę, co z nimi.
- A jeśli zachorowały następne?
- Będziemy mieli kataklizm na skalę ogólnokrajową...
To się może skończyć upadkiem rządu... jeśli do tego do-
puszczą.
Tally spojrzała na niego.
- Chcesz powiedzieć, że jeśli już zamordowali dwóch
ludzi, żeby to zatuszować, mogą zabić kolejnych?
- To właśnie nie mieści mi się w głowie. Myślałem, że
pracuję dla tych dobrych...
- Rozumiem - wymamrotała Tally w zamyśleniu i od-
wróciła wzrok.
122
- Nikt nie wie, że tu jestem - zapewnił Steven. - Nikt
z mojego otoczenia nie wie, że istniejesz. Jesteś bezpieczna.
Tally uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem.
- Czytasz w moich myślach - powiedziała.
- A ty w moich? - spytał Steven i wziął ją za ręce.
- Steven... myślałam, że zgodziliśmy się, że to nie jest
dobry pomysł...
- Ja uważam, że doskonały.
- Ach tak. I będę cię widywać tylko przy okazji ogólno-
krajowych kryzysów?
- Jeśli oboje będziemy tego chcieli, może nam się udać...
- Steven...
Przyciągnął ją bliżej. Pierwszy, nieśmiały pocałunek
wzniecił namiętność, która rozpaliła ich oboje.
- Szlag by to... - mruknęła Tally, obejmując Stevena. -
Rano będę tego żałować...
- Dzień dobry - powiedział Steven, niosąc kawę roze-
spanej Tally, która jeszcze leżała w łóżku.
- O Boże - przeraziła się. - Która godzina?
- Parę minut po szóstej.
Tally odetchnęła.
- Przez chwilę bałam się, że powiesz „dziewiąta".
Steven pocałował ją lekko w czoło.
- Żałujesz? - spytał.
Tally uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, by dotknąć jego
twarzy.
- Je ne regrette rien.
- To dobrze.
- Czemu tak wcześnie wstałeś?
- Muszę iść.
- Więc już się żegnamy? - Tally była zawiedziona.
- Wiesz, że to nie tak - zapewnił Steven. - Zadzwonię
później, dobrze?
- Wieczorem. Mam ciężki dzień. Jedziesz do Londynu?
Steven skinął głową.
- Nie tylko ciebie czeka ciężki dzień - stwierdził ze
smutkiem.
Steven miał nadzieję, że zdąży dojechać do autostra-
dy Ml przed porannymi korkami. Na ulicy przed blokiem
123
Tally było w miarę spokojnie. Uznał, że to dobry znak, choć,
kiedy rozglądał się przed przejściem przez jezdnię, zauwa-
żył, że jakieś sto metrów dalej stoi ciemnoszary jaguar se-
dan. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Steven uśmiech-
nął się pod nosem na to spostrzeżenie, przypominając sobie,
jak jego żona, Lisa, zawsze wypominała mu, że tak napraw-
dę nigdy nie schodzi ze służby. Dwaj mężczyźni siedzący
w zaparkowanym samochodzie to zawsze widok godny od-
notowania; zazwyczaj oznaczało to, że kogoś obserwują.
Czy byli policjantami w nieoznakowanym radiowozie, czy
prywatnymi detektywami sprawdzającymi, kto z kim sypia,
nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze, że na pewno
nie interesował ich Steven. Nikt nie wiedział, że tu jest.
Steven poczuł dreszcz niepokoju, kiedy zauważył, że ja-
guar ruszył kilka sekund po nim i trzyma się jakieś sto me-
trów za porsche. Był pewien, że wcześniej nikt go nie śledził.
Nawet on sam nie wiedział, że przyjedzie do Leicester; zde-
cydował się dopiero, kiedy zadzwonił do Tally z Trenton. Na
spokojnych wiejskich drogach prowadzących do autostrady
zauważyłby śledzący go samochód. To musi być zbieg oko-
liczności. Lada moment tamci skręcą, a on przypomni sobie
słowa Lisy o tym, że widzi oprychów za każdym rogiem. Ale
tak się nie stało. Jaguar wjechał na Ml i ruszył na południe
za Stevenem.
Dunbar tłumaczył sobie, że nie ma w tej sytuacji nic po-
dejrzanego. Mężczyźni pewnie wyszli z innego budynku
przy tej samej ulicy wtedy kiedy on, i też jechali do Londynu.
Przyspieszył do setki i włączył automatyczne utrzymywanie
prędkości. Korciło go, by dodać jeszcze więcej gazu, ale je-
go samochód działał na patrole drogówki jak magnes, a nie
chciał dostać następnego mandatu. Jaguar nadal trzymał się
za nim, podczas gdy obok, na prawym pasie, śmigały mon-
dea i vectry handlowców z całego kraju.
Steven doszedł do wniosku, że może kierowca jaguara,
tak jak on, tylko przestrzega przepisów. Po co ktoś miałby
śledzić go do Leicester i z powrotem? Poza tym był pewny,
że nikt nie wie, gdzie spędził ostatnią noc.
Rzucił okiem w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy
między nim a jaguarem nie ma jakiegoś samochodu, i zdjął
124
nogę z pedału gazu. Jaguar szybko go dogonił. Steven odczy-
tał jego rejestrację. Znów przyspieszył i przekazał numer do
Inspektoratu. Trzy kilometry dalej usłyszał:
- Ciemnoszary jaguar, właściciel Geoffrey Slessor, za-
mieszkały na Greenhill Avenue w Dover.
- Dzięki - rzucił Steven. Zastanawiał się, czy nie zgło-
sić, że jest śledzony, ale postanowił się wstrzymać, bo jesz-
cze nie miał pewności. Pora na ostatni sprawdzian, pomy-
ślał. Zaczekał do chwili, aż znalazł się na długim odcin-
ku pustej drogi, zredukował bieg i wcisnął gaz do dechy.
Porsche wystrzeliło naprzód jak błyskawica. Steven z cięż-
kim sercem zobaczył, że jaguar też przyspieszył. Zdjął nogę
z gazu, żeby zejść do setki. Spodziewał się, że jaguar zrobi
to samo, ten jednak nie zwolnił, tylko zjechał na prawy pas.
Kiedy zrównali się ze sobą, Steven zerknął w bok i zobaczył,
że okno od strony pasażera jaguara się otwiera. Obawa, że
zza szyby wyłoni się lufa pistoletu, prysnęła, gdy jaguar mi-
nął go, a potem wjechał przed niego. Steven przygotował się
na gwałtowne hamowanie. Zamiast tego, w powietrzu nagle
zaroiło się od metalicznych przedmiotów wyrzuconych z ja-
guara. W słońcu zalśniły ostre kolce. Zanim Steven zdążył
zareagować, grube opony porsche przetoczyły się po nich
i eksplodowały. Samochód wypadł na twarde pobocze, wje-
chał na wał, oderwał się od ziemi, opisał w powietrzu łuk,
po czym przekoziołkował po łące i wylądował na dachu.
Steven był zdezorientowany, ale przytomny, a zapach pa-
liwa mówił mu, że trzeba uciekać, i to szybko. Pierwsze, co
musiał zrobić, to wyswobodzić się z duszącego uścisku po-
duszek powietrznych i odpiąć pasy. Przez jedną koszmarną
chwilę myślał, że jego lewa noga uwięzła w zdeformowanym
metalu; wyginał ją i wykręcał tak długo, aż w końcu ją wy-
dobył, choć bez buta. Dzięki Bogu, że włożył pantofle bez
sznurowadeł.
Nie mógł wyjść od strony kierowcy, bo ten bok auta naj-
bardziej ucierpiał przy twardym lądowaniu, ale po stro-
nie pasażera była luka, przez którą widział zieloną trawę.
Postanowił się tam dostać, a potem przecisnąć przez szcze-
linę głową do przodu - co przy jego potężnej sylwetce nie
było łatwe - dodatkowo dopingowany przez strach wywo-
125
łany coraz silniejszym zapachem paliwa. Wyprofilowane fo-
tele, tak przydatne przy braniu zakrętów na dużej szybko-
ści, w obecnej sytuacji koszmarnie krępowały ruchy. Pot lał
mu się po twarzy i mieszał z krwią z płytkich skaleczeń, ale
Steven wreszcie zdołał się obrócić i wsunąć głowę w lukę.
Zaczerpnął haust świeżego powietrza. Przeżył kolejną trud-
ną chwilę, kiedy jego bark utknął w szczelinie, ale w koń-
cu wyswobodził go nadludzkim wysiłkiem, rozrywając wy-
ściółkę ramienia marynarki. Wreszcie wyciągnął nogi z wra-
ku samochodu i padł twarzą na ziemię.
W obawie przed rychłym wybuchem odturlał się od sa-
mochodu i wdrapał na mały pagórek. Tam położył się i za-
czął obserwować. Po kilkunastu sekundach od strony au-
tostrady nadbiegli dwaj mężczyźni. Steven nie wiedział,
czy to świadkowie wypadku, którzy przyszli z pomocą,
czy ci dwaj z jaguara. Postanowił nie ruszać się z miejsca.
Przeczołgał się za kępę trawy, żeby się ukryć i mocno przy-
warł do ziemi.
Jeden z mężczyzn niósł plastikowy pojemnik. Obaj wy-
raźnie mieli nie podchodzić za blisko. Steven był za dale-
ko, by dosłyszeć, co do siebie mówią. Jeden padł na kola-
na, jakby próbował zobaczyć, czy ktoś jest w samochodzie.
Spojrzał na wspólnika i niepewnie wzruszył ramionami, po
czym narysował w powietrzu coś na kształt dużego balonu.
Chodziło o poduszkę powietrzną, zasłaniała mu widok.
Mężczyzna wstał i dołączył do swojego towarzysza. Obaj
rozejrzeli się. Steven przycisnął twarz do ziemi, przypomi-
nając sobie niezliczone sytuacje, w których musiał robić to
samo.
Kiedy uznał, że zagrożenie minęło, uniósł głowę i zoba-
czył, że mężczyzna z pojemnikiem otwiera go i chlusta za-
wartością do wnętrza porsche. Był wyraźnie zdenerwowa-
ny, stąpał jak po rozżarzonych węglach. Ledwie opróżnił
pojemnik, pospiesznie się wycofał i razem ze wspólnikiem
kucnęli dwadzieścia metrów od samochodu. Osłonili twarze
przedramionami w oczekiwaniu na eksplozję.
Mijały sekundy. Ciszę mąciły tylko odgłosy kurczącego
się metalu porsche, nad którym unosił się obłok niebieskie-
go dymu. Słabe wycie syren w oddali pogłębiało nerwowość
126
mężczyzn. Było coraz bardziej oczywiste, że jeden z nich
będzie musiał podpalić wrak.
Steven, który czuł na policzku lekki podmuch, rozumiał
ich dylemat. Wiatr rozwiewał wysoce wybuchową mieszan-
kę powietrza z benzyną, zanim mogła osiągnąć poziom kry-
tyczny. Patrzył, jak mężczyźni podchodzą razem do samocho-
du, by własnoręcznie podpalić zalany paliwem wrak, a razem
z nim, jak sądzili, Stevena Dunbara. Byli może trzy metry od
porsche, kiedy Steven poczuł, że wiatr ucichł, i otworzył sze-
roko oczy. Mężczyźni wyraźnie nie zdawali sobie w pełni
sprawy z roli, jaką w ich planach odgrywał wiatr. Steven zdą-
żył tylko pomyśleć, że zaraz sprawiedliwości stanie się za-
dość, gdy porsche eksplodowało. W górę strzelił słup ognia
i płonące paliwo dosięgło niedoszłych zabójców. Siła wybu-
chu odrzuciła ich kilkanaście metrów od kryjówki Stevena.
Żaden się nie ruszał, kiedy trawiły ich płomienie. Steven
uznał, że zginęli w momencie wybuchu. Powietrze wypełnił
swąd zwęglonych ciał, mieszający się z silnym zapachem pa-
liwa i tlącej się trawy.
14
Steven zauważył krzątaninę na wale, na który wyleciał z au-
tostrady, nieomylny znak, że przyjechały służby ratowni-
cze. W mgnieniu oka podjął decyzję, że w tej chwili nie chce
uczestniczyć w policyjnym dochodzeniu. Potrzebował czasu
i oddechu, by ustalić, co jest grane; nie mógł sobie pozwo-
lić na to, by ugrzęznąć w rutynowych czynnościach policji.
Sturlał się ze wzniesienia, za którym się ukrywał, do rowu
biegnącego wzdłuż łąki. Truchtał na ugiętych nogach przed
siebie, dopóki nie uznał, że wystarczająco oddalił się od
miejsca wypadku; wtedy wyprostował się i wybadał sytu-
ację. Kilkaset metrów dalej, za wąską szosą, stał wiejski dom.
Steven ruszył w stronę prowadzącej do niego polnej drogi,
w nadziei, że będzie tam jakaś tabliczka. Była. Informowała,
że Steven znajduje się na terenie gospodarstwa Moorfields.
Rozejrzał się. Okolica była pagórkowata, ale kilkaset metrów
na południe od domu wypatrzył płaską łąkę. Wyjął komórkę
i zadzwonił do Inspektoratu. Teraz się przekona, na ile można
sobie pozwolić po ogłoszeniu kodu czerwonego.
- Chcę, żeby przyleciał po mnie helikopter, najszybciej
127
jak to możliwe. Będę na łące jakieś pół kilometra na połu-
dnie od farmy Moorfields, na wschód od Ml w kierunku po-
łudniowym od Leicester.
- Dokąd ma cię zabrać? - spytał spokojnym głosem ofi-
cer dyżurny.
- Do Londynu.
- Coś jeszcze?
- Niech na miejscu czeka samochód, żeby zabrać mnie do
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Uprzedźcie też sir Johna.
- Robi się. Zaraz oddzwonię i podam ci spodziewany
czas przylotu helikoptera.
Steven złożył telefon. Nie pierwszy raz, odkąd przyszedł
do Inspektoratu, miał powód być wdzięczny Macmillanowi
za to, jak zarządzał swoją organizacją. Jeśli chodziło o wspar-
cie dla śledczych w terenie, wszystko działało jak w szwaj-
carskim zegarku. Zadaniem administracji Inspektoratu było
pomagać ludziom na pierwszej linii frontu, a nie, jak w przy-
padku wielu innych agencji rządowych, traktować ich wy-
łącznie jako źródło informacji do raportów i formularzy.
Macmillan werbował najlepszych fachowców. Bezgra-
nicznie ufał ich ocenie sytuacji i kiedy o coś prosili, dosta-
wali to. W przypadku ogłoszenia kodu czerwonego, bez za-
strzeżeń. Na ewentualne rozliczenia był czas po zakończe-
niu śledztwa.
Steven zszedł z szosy i schował się w kępie drzew na
najdalej wysuniętym na południe krańcu łąki. Wykorzystał
ten czas, by przemyśleć to, co się stało, i obejrzeć swoje ob-
rażenia. Stwierdził, że dopisało mu wyjątkowe szczęście -
wyszedł niemal bez szwanku z wypadku, który na pewno
do końca życia będzie go nawiedzał w koszmarach. Jeden
z wielu, pomyślał Steven i zdobył się na cierpki uśmiech.
Zaraz jednak ogarnęła go gorycz i zaczął się zastanawiać,
komu naraził się tym razem. Był już w podobnych sytu-
acjach, ale wtedy doskonale wiedział, kim jest wróg. Nieraz
też czekał na ewakuację czy to z dżungli, czy to z pustyni,
ale z angielskiej prowincji - nigdy.
Zadzwonił telefon.
- Helikopter ratownictwa morskiego leci z Hunstanton.
Spodziewany czas przybycia trzydzieści pięć minut.
128
- Zrozumiałem - odparł Steven.
- Sir John będzie na ciebie czekał.
Żeby umilić sobie oczekiwanie, Steven położył się na ple-
cach i patrzył na płynące po niebie obłoki. Pomyślał o Tally
i Jenny, osobno i razem... razem i osobno... snuł przyjem-
ne marzenia o życiu rodzinnym, wycieczkach, piknikach,
Bożych Narodzeniach, wakacjach w słońcu... Chryste! - po-
myślał nagle i już w pełni skoncentrowany przewrócił się na
brzuch. Tally może być w niebezpieczeństwie. Zmusił się,
by pomyśleć logicznie. Zabójcy z jaguara wiedzieli, gdzie
zatrzymał się na noc w Leicester... ale obaj już nie żyli.
Zapewne to jego śledzili, a Tally ich nie interesowała, ale
wątpliwości pozostawały. Jeśli jego wrogowie, kimkolwiek
byli, podejrzewają, że powiedział Tally coś, co ich dotyczy...
może jej grozić niebezpieczeństwo. Będzie musiał załatwić
jej ochronę do czasu, aż ustali, co jest grane. Z zamyślenia
wyrwał go dźwięk wirnika. Wybiegł na otwarty teren, by dać
sygnał nadlatującemu helikopterowi.
- Wielkie dzięki chłopaki - powiedział Steven, kiedy ra-
townicy wciągnęli go do środka.
- Cała przyjemność po naszej stronie, panie doktorze - od-
parł operator wciągarki i zamknął drzwi. - Lepsze to niż cze-
kać, aż jakiś dureń wypłynie w morze w plastikowym ponto-
nie. - Widząc, w jakim Steven jest stanie, mężczyzna otworzył
apteczkę. - Doprowadzimy pana do porządku - stwierdził.
Z oczyszczonymi ranami i sińcami, i założonymi, gdzie
trzeba, opatrunkami, w kurtce od ratowników, która zastąpi-
ła jego porwaną marynarkę, Steven wyskoczył ze śmigłowca.
Zgięty wpół pod naporem prądu zstępującego, w za dużych
butach wojskowych, które dostał od operatora wciągarki,
pobiegł chwiejnie do czekającego samochodu. Odwrócił się
i pomachał z wdzięcznością załodze helikoptera. Ratownicy
odpowiedzieli mu tym samym. Potem maszyna oderwała się
od ziemi i, w mocnym przechyle na lewy bok, wzbiła się
w niebo.
- Oby to było dobre - powiedział Macmillan, gdy Steven
wszedł do jego biura.
- Słowo „dobre" jest tu nie na miejscu - odparł Steven. -
Zanim przejdziemy do innych spraw, chcę, żeby doktor
129
Natalie Simmons z Leicester dostała policyjną ochronę...
dyskretną. Ma o niczym nie wiedzieć. Na tym etapie to tylko
środek ostrożności.
- Adres? - spytał Macmillan, podnosząc słuchawkę.
Steven podał mu adresy domu i miejsca pracy Tally.
Załatwiwszy sprawę, Macmillan spojrzał na Stevena.
- No i?
Dunbar opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło aż
do momentu zamachu na jego życie. Widział, jak Macmillan
coraz bardziej posępnieje.
- Przeszło stu dzieciom wstrzyknęli coś, co może je za-
bić? - wybuchnął szef Inspektoratu, jakby nie wierzył włas-
nym uszom.
- Coś, co powstało w St Clair Genomics. Zamordowano
już dwóch ludzi, żeby to ukryć. Ja byłbym trzeci, gdyby nie
łut szczęścia... Mówi się, że kto sieje wiatr, zbiera burzę, ale
w moim przypadku to brak wiatru załatwił sprawę.
- Daruj sobie wisielczy humor... Skąd wiedzieli, gdzie
byłeś tej nocy? Nawet my tego nie wiedzieliśmy.
Steven pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Sam nie wiedziałem, gdzie będę, do-
póki... - Urwał w pół zdania. - Samochód! - wykrzyknął. -
Wiedzieli, gdzie był samochód, nie gdzie byłem ja.
Szef patrzył na niego bez wyrazu.
- Porsche miało lokalizator na wypadek kradzieży. Poz-
wolisz? - Steven zadzwonił z telefonu Macmillana do firmy
zajmującej się namierzaniem samochodów. Przedstawił się
i, kiedy o to poprosili, szczegółowo opisał swój wóz.
- Czy już wszystko w porządku? - padło pytanie.
- W jakim sensie? - ostrożnie spytał Steven.
- Zgłosił pan kradzież samochodu, a kiedy podaliśmy
jego współrzędne, powiedział pan, że już wszystko gra, że to
było nieporozumienie.
- Tak... dziękuję, oczywiście... pomyślałem tylko, że za-
dzwonię i przeproszę za kłopot.
- To żaden kłopot. Od tego jesteśmy.
- Wykorzystali samochód - oznajmił Steven Macmil-
lanowi. - Zgłosili jego kradzież. Firma namierzająca poin-
formowała ich, gdzie jest.
130
Macmillan skinął głową.
- O ile mnie pamięć nie myli, nadajnik GPS już raz ura-
tował ci życie, kiedy dzięki niemu odnalazła cię policja.
Steven się uśmiechnął.
- Cóż, przynajmniej wiemy, jak to się stało... teraz mu-
simy tylko ustalić, kto to zrobił i dlaczego.
- Zwołam spotkanie na najwyższym szczeblu - stwier-
dził Macmillan. - Dość wykrętów. Ktoś będzie się gęsto
tłumaczył. Ale najpierw trzeba wszystko wyjaśnić policji
z Leicester i spróbować zidentyfikować sprawców.
- A jeśli okaże się, że to ludzie z MI5, którzy działali na
zlecenie rządu Jej Królewskiej Mości? - spytał Steven.
- Aż strach pomyśleć.
- Prawdę mówiąc, tylko o tym myślę.
- Lepiej weź broń. Niech Jean to załatwi. Na razie się nie
wychylaj. Odezwę się, gdy ustalę termin spotkania.
Steven wstał, by wyjść.
- A co z ochroną pani Simmons? - zagadnął Macmillan.
- Nie zwalniaj jej, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej
o tym, co się stało i dlaczego.
- W porządku. A propos, Jean wspominała, że ma coś
dla ciebie - rzucił Macmillan, kiedy Steven otwierał drzwi.
- To przyszło dziś rano - oznajmiła Jean, gdy Steven
wszedł do sekretariatu. - To aktualne informacje o dzieciach
z „zielonej listy", o które prosiłeś.
Dunbar podziękował jej i dodał, że musi pobrać broń.
Sekretarka wyjęła z biurka stosowny formularz i popro-
siła Stevena, żeby się pod nim podpisał.
- Zadzwonię i uprzedzę zbrojmistrza, że przyjdziesz -
powiedziała. - Uważaj na siebie.
Steven uśmiechnął się i skinął głową w podziękowaniu
za troskę. Nie lubił nosić broni ze wszystkich powodów, któ-
re przywoływano, ilekroć padała sugestia, by uzbroić bry-
tyjską policję. Jednak kiedy jego życie było zagrożone - a po
porannym incydencie nie było co do tego wątpliwości - czuł
się lepiej, gdy siły jego i przeciwnika były nieco bardziej wy-
równane.
Wziął glocka 23.
- Poręczna broń - stwierdził zbrojmistrz, który przygo-
131
tował mu też kaburę mocowaną pod pachą. - Nie rzuca się
w oczy. Iraku z nią nie podbijesz, ale jako ubezpieczenie na
wszelki wypadek jest w sam raz.
- To dobrze - odparł Steven bezbarwnym tonem.
Sama obecność tej broni podkreślała fakt, że zaangażo-
wał się w jedno ze śledztw, które odrywały go od normal-
nego życia. Będzie musiał wytłumaczyć Jenny, dlaczego
nie może przyjechać do Szkocji, i wykręcić się od spotka-
nia z Tally - nie chciał jej narażać. Przygnębiająca myśl. Jaki
związek ma szanse powodzenia w takich okolicznościach?
Jak zakomunikować Tally, że dziś rano omal nie padł ofiarą
zamachu? I co miałaby na to odrzec? „O rany, jakie to pod-
niecające, musisz na siebie uważać". Z drugiej strony, mu-
siał jej o tym powiedzieć, jeśli nie chciał od początku budo-
wać związku na kłamstwach.
To, co się stało na autostradzie, było cholernie poważne.
Steven nie mógł nawet wybrać drogi pośredniej i zapewnić
Tally, że to bezprecedensowe wydarzenie, które zapewne ni-
gdy się nie powtórzy, skoro broń, którą miał pod lewą pachą,
była tam nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz... chyba że
odejdzie z Inspektoratu i znajdzie sobie inną, zwyczajną
pracę, od dziewiątej do piątej, z prawem do trzech urlopów
w roku. Zawsze odrzucał taką ewentualność, choć wiedział,
że lat mu nie ubywa i że pewnego dnia będzie musiał pozo-
stawić pracę na pierwszej linii frontu komuś innemu, a sa-
memu zająć się... no właśnie, czym?
Jak zawsze, żeby uciąć podobne rozważania, przypo-
mniał sobie maksymę: „Życie to coś, co spotyka człowieka,
kiedy snuje plany na przyszłość. Ciesz się dniem dzisiej-
szym, nie jutrem".
Przed powrotem do domu Steven postanowił rozwiązać
problem braku transportu. Musiał mieć wóz do czasu za-
łatwienia roboty papierkowej dotyczącej zniszczenia jego
porsche. Zajmie się tym Inspektorat; to w jego gestii leża-
ły wszelkie kwestie związane z ubezpieczeniem pracowni-
ków - czy chodziło o domy, samochody, czy o życie. Steven
już zdecydował, że nie skorzysta z auta z puli służbowej, bo
za łatwo byłoby go namierzyć. Może to paranoja, ale na razie
postanowił radzić sobie sam.
132
Złapał taksówkę i wysiadł jakieś pół kilometra od miej-
sca, do którego się wybierał. Klucząc bocznymi uliczkami,
dotarł do warsztatu Stana Silvera w Dorset Mews. Silver
też służył w pułku, co prawda nie w tym samym czasie co
Steven, ale to wystarczyło, by scementować łączące ich wię-
zy szacunku i przyjaźni.
- A gdzie boxster? - spytał Silver, kiedy podali sobie ręce
i się uściskali. To on sprzedał Stevenowi jego poprzedni wóz.
Wytarł dłonie w zatłuszczony gałgan i rozejrzał się teatralnie.
- Odszedł z tego świata - odparł Steven.
- Nie może być. Rozwaliłeś następną brykę? - Silver się
roześmiał.
- Nie z własnej winy.
- O kurde. To była naprawdę niezła fura. Czyli co, szu-
kasz nowej?
- Dopiero jak załatwię robotę papierkową. Dam ci znać,
a w międzyczasie...
- Musisz mieć czym jeździć. - Silver zaprowadził go
na placyk za warsztatem, gdzie stało kilka samochodów. -
Wiem, że to nie twój standard, ale możesz na jakiś czas
wziąć któryś z tych, choć będziesz musiał go oddać, jeśli
znajdę kupca.
- Niech będzie - powiedział Steven.
Silver rozejrzał się i wskazał małą czarną hondę.
- Co powiesz na ten? Civic R. Wygląda niepozornie, ale,
jak to mówią, cicha woda brzegi rwie.
- W porządku.
- Pójdę po kluczyki.
Steven wszedł za Silverem do warsztatu, żeby załatwić
formalności związane z wypożyczeniem i zapłacić. Przy-
jaciel dał mu kluczyki.
- Zajmiemy się tym później, jak będziesz miał mniej
zmartwień.
Steven spojrzał na niego pytająco.
- Masz gnata. Poczułem to, kiedy się uściskaliśmy.
Wpakowałeś się w coś poważnego. Zostawimy robotę pa-
pierkową na inną okazję.
- Dzięki, Stan.
- Tylko mi go nie rozwal.
133
Steven pojechał hondą do domu i zostawił ją na pod-
ziemnym parkingu. Rozmyślnie stanął na miejscu sąsiada,
o którym wiedział, że jest w Australii.
Po wejściu do mieszkania wyjął z lodówki zimne piwo
1 usiadł przy oknie. Wiedział, że jeszcze dziś będzie musiał
zadzwonić do Jenny i Tally, i wcale mu się to nie uśmiecha-
ło. Najpierw jednak postanowił przejrzeć aktualne informa-
cje o dzieciach z „zielonej listy".
Zmarszczył brwi, kiedy odkrył, że dwadzieścioro ośmio-
ro z nich odwiedziło ostatnio lekarza rodzinnego, z czego
troje trafiło do szpitala, czternaścioro skierowano do klinik
specjalistycznych na dalsze badania, a reszta rozpoczęła ku-
rację. Niewtajemniczonym mogłoby się wydawać, że w grę
wchodzą bardzo różne choroby, ale Steven zauważył jeden
punkt wspólny - wszystkie dzieci miały problemy ze skó-
rą. Co prawda, te przyjęte do szpitala trafiły tam z innych
powodów, ale w ich kartach także były wzmianki o proble-
mach skórnych. Jedna z dziewczynek poważnie poraniła
sobie lewą rękę wskutek upadku na sztucznym stoku nar-
ciarskim i lekarzy niepokoił fakt, iż obrażenia się nie go-
iły. Steven pomyślał o Trish Lyons. Inne dziecko, chłopiec,
zmiażdżyło sobie nogę w wypadku z udziałem maszyny rol-
niczej. Również w jego przypadku leczenie nie przebiegało
tak sprawnie, jak na to liczono. Były obawy, że wdała się
infekcja.
Steven odłożył akta i przetarł oczy, zamyślony nad naj-
nowszą odsłoną koszmaru. Zastanawiał się, czy warto od-
wiedzić któreś z chorych dzieci i porozmawiać z ich leka-
rzami. Uznał, że nie. Jedyny skutek byłby taki, że kolejni le-
karze łamaliby sobie głowy nad zakażeniami niewykrywal-
nymi w laboratorium. Lepiej zaczekać, aż Macmillan zorga-
nizuje spotkanie z osobami odpowiedzialnymi za ochronę
zdrowia, i wysłuchać ich wyjaśnień.
Miał właśnie zadzwonić do Jenny, kiedy odezwał się te-
lefon.
- Potraktowaliśmy identyfikację ludzi, którzy próbowali
cię zabić na autostradzie, jako priorytet i udało się - oznaj-
mił Macmillan.
- Mów.
134
- Obaj byli eksagentami służb specjalnych.
Steven zamknął oczy. Potwierdziły się jego najgorsze
obawy. Chcieli go zabić swoi.
- Rosyjskich służb specjalnych.
Steven myślał, że się przesłyszał.
- Możesz powtórzyć?
- Oleg Maików i Jurij Wałcze w, byli agenci KGB. MI6
miało ich w kartotece, ale nie zdawało sobie sprawy, że są
w kraju. Wiadomo tylko, że żaden z nich nie pracował dla
obecnego reżimu.
- Coraz lepiej... - westchnął Steven, niepewny, czy czuć
ulgę, że jednak to nie swoi na niego polują, czy też niepoko-
ić się, że robi to KGB, czy jak tam się teraz nazywali.
- To rzeczywiście dziwne - stwierdził Macmillan. -
Rozumiem, że nie zrobiłeś nic, co mogło urazić naszych
przyjaciół ze Wschodu?
- O ile wiem, to nie. Co z właścicielem samochodu?
- Wóz był sklonowany. Skopiowali numer rejestracyj-
ny innego jaguara i zamontowali na identycznym, skradzio-
nym modelu. Oryginał jest nadal w Dover, a jego właściciel
zachodzi w głowę, czemu dziś po południu jego dom oto-
czyli uzbrojeni policjanci. Jest biegłym księgowym w samo-
rządzie hrabstwa.
- Nareszcie... ma facet trochę emocji- skomentował
Steven.
- Służby specjalne dadzą znać, jeśli dowiedzą się czegoś
jeszcze o naszych rosyjskich znajomych.
- To dobrze. Jakieś wieści o spotkaniu?
- Pojutrze, trzecia po południu, gmach ministerstwa.
Przyjdź wcześniej, zjemy razem lunch.
15
Przez bite dziesięć minut Steven zastanawiał się, co wspól-
nego z jego śledztwem mogą mieć dwaj rosyjscy płatni za-
bójcy. Wyjaśnienia nie znalazł, ale fakt, że namierzyli i śle-
dzili samochód, nie jego samego, nasunął mu przypuszcze-
nie, że mogli pomylić go z kimś innym. Porsche nie było
nowe, kiedy kupił je od Stana Silvera miało osiem miesięcy.
Zadzwonił do Stana i spytał o poprzedniego właściciela.
- Starsza pani, która jeździła nim tylko w niedziele, do
135
kościoła - powiedział Silver ze śmiechem. - Wszystkie moje
auta są takie.
- Mówię serio, Stan. Ktoś próbował mnie dziś sprząt-
nąć. Znaleźli mnie przez samochód.
- Moment...
Zaszeleścił papier i Silver wrócił do telefonu.
- Porucznik Cyril Ormsby-Frew, pisane z kreską w środ-
ku, oficer grenadierów. Z tego, co pamiętam, potrzebował
gotówki, żeby spłacić długi karciane.
- Hm, mogło chodzić o niego, jeśli nie wykorzystał tych
pieniędzy do spłaty długów - stwierdził Steven. W Londynie
aż roiło się od rosyjskiej mafii. - Dzięki, Stan.
Steven poczuł się lepiej. Wyjaśnienie, że zabójcy wzięli
go za kogoś innego, brzmiało w tej chwili najbardziej prze-
konująco. Nawet jeśli rozejdzie się, że we wraku porsche nie
było ciała, wendeta skieruje się przeciwko panu poruczniko-
wi, a nie jemu. Gdyby przyjął to wytłumaczenie, nie musiał-
by mówić Tally o zamachu na swoje życie... Wspomniałby
tylko o wypadku samochodowym bez wchodzenia w szcze-
góły. Ot, drobne kłamstewko... Ale najpierw zadzwoni do
Jenny.
Odebrała Susan.
- Jak leci? - spytał Steven.
- Od twojej ostatniej wizyty lepiej, ale nadal miewamy
trudne chwile.
- Strasznie mi przykro.
- Nie przejmuj się. Jenny przechodzi burzliwy okres
i tyle. Jakoś przeżyjemy. Przyjedziesz w ten weekend?
- Prawdę mówiąc... wątpię. Jestem w trakcie dochodze-
nia i nie bardzo wiem, jak rozwinie się sytuacja.
- Rozumiem - powiedziała Susan i w jej ustach za-
brzmiało to jak „Ojej". - Szkoda. Zdaje się, że Jenny chciała
się pochwalić tobą przed koleżankami. Pozwoliłam jej za-
prosić kilka w sobotę na podwieczorek.
Steven zamknął oczy.
- Przykro mi... słuchaj, zobaczę, co się da zrobić, ale...
- W porządku, Steven, rozumiem. Naprawdę. Znamy
się wystarczająco długo, żeby nie wciskać sobie kitu. Jeśli
nie możesz przyjechać, wiem, że masz po temu cholernie
136
ważny powód, a przy takiej pracy jak twoja tak już to bywa.
Niestety, będziesz musiał wytłumaczyć to Jenny.
- Daj ją do telefonu - poprosił Steven. Usłyszał, jak Sue
woła jego córkę, przekrzykując gwar w tle.
- Jenny... tatuś.
- Cześć, orzeszku, co u ciebie? - spytał, kiedy wzięła
słuchawkę.
- Okej, tatusiu. Gram na komputerze z Robinem i Mary.
Robin wygrywa, ale to tylko dlatego, że po szkole trenuje
u Cecila> to taki jego kolega. Chłopaki zawsze muszą wy-
grywać.
— Pewnie tak - powiedział Steven.
— W sobotę przyjdą moje koleżanki, Louise i Carol. Chcę,
żebyś je poznał. Powiedziałam im, że jesteś takim niby-po-
licjantem w Londynie. Pytały, czy masz pistolet, ale powie-
działam, żeby nie gadały głupstw.
— I słusznie - odparł Steven, wpatrzony w glocka tkwią-
cego w kaburze przewieszonej przez oparcie krzesła. -
Słuchaj Jenny... przykro mi, ale mam strasznie dużo pracy.
Jesteśmy na tropie bardzo złych ludzi i w ten weekend tatuś
raczej nie da rady się wyrwać...
Nastąpiła długa chwila ciszy, która wydawała się Ste-
venowi ogłuszająca.
Jenny?
— Tak, dobrze. Muszę wracać do gry. Cześć.
Steven wypuścił powietrze w przeciągłym westchnie-
niu. Słuchawkę podniosła Sue.
— Widzę, że nie przyjęła tego najlepiej - powiedziała
szeptem.
Delikatnie mówiąc - odparł Steven. - Wybacz, jeśli od-
bije się to na tobie...
— Już mówiłam, nie przejmuj się. Przez tyle lat była
szczęśliwa w naszej rodzinie... Teraz po prostu ekspery-
mentuje, patrzy, czy ludzie będą tańczyć, jak im zagra. Tak
to jest kiedy się dorasta.
— Dzięki, Sue, jesteś wspaniała. Richard też. Nie wiem,
co bym bez was zrobił...
Nie wałkujmy tego od początku - przerwała mu Sue. -
Wiesz, że kochamy Jenny jak własną córkę, koniec, kropka.
137
Rób swoje, o nas się nie martw. Wszystko się ułoży.
Steven nalał sobie drinka, odczekał kilka minut i za-
dzwonił do Tally. Dobre samopoczucie wywołane odkry-
ciem- że zamach na jego życie był prawdopodobnie zwykłą
pomyłką, ulotniło się bez śladu w ciągu długiej chwili mil-
czenia Jenny.
Już miał odłożyć słuchawkę, kiedy Tally odebrała.
- Wybacz, byłam w wannie. Zwykle biorę telefon ze so-
bą, ale jestem taka zmęczona, że tym razem zapomniałam.
Miałam nie odbierać, ale pomyślałam, że może to ty.
Steven uśmiechnął się na te wyczerpujące wyjaśnienia.
- A teraz chlapiesz wodą po całym domu?
- Czekaj, zabiorę cię do łazienki... i na chwilę odłożę,
żeby wejść z powrotem do wanny... No, już lepiej. Boże, je-
stem wykończona. Co za dzień.
- Naprawdę było tak źle?
- Nawet gorzej. Czasem nie cierpię swojej pracy.
- Serio?
- No, może nie tyle samej pracy, co NHS-u. Mam po
dziurki w nosie tego, że jakieś urzędasy manipulują mną
tylko po to, żeby cyferki się zgadzały, a oni mogli odhaczać
rubryki na zamówienie bandy durnych polityków, którzy ni
w ząb nie znają się na służbie zdrowia.
- Śmiało, ulżyj sobie.
- Ustalając cele, wcale nie poprawia się opieki nad cho-
rymi. Tworzy się tylko tysiące miejsc pracy dla ludzi, któ-
rzy tak manipulują danymi, żeby wyglądało na to, iż cele są
osiągane. To nonsens.
- Nie pierwszy raz to słyszę - zauważył Steven.
- Przepraszam cię... miałam ciężki dzień i wyżywam się
na tobie. Wybacz, co tam u ciebie?
- Cóż, wyleciałem z autostrady, jadąc ponad setką, fik-
nąłem kilka koziołków, wylądowałem na łące, a porsche wy-
leciało w powietrze... Poza tym, nic ciekawego.
- Żartujesz, prawda?
- Niestety nie. Na szczęście oprócz paru zadrapań nic
mi nie jest.
- Och, Steven, to straszne. Jak to się stało?
- Poszła przednia opona. Niewiele mogłem zrobić.
138
- To musiało być przerażające.
- Miewałem lepsze chwile. Ale co tam. Złego diabli nie
biorą.
- Rozumiem, że Inspektorat o tym wie?
- Tak, jestem z nimi w kontakcie. W piątek mamy spot-
kanie na najwyższym szczeblu w sprawie Pinetops.
- Boże, chciałabym mieć czapkę niewidkę i być przy tej
rozmowie - powiedziała Tally.
- Dam ci znać, jak poszło.
- Dzięki.
- Ustawa o ochronie tajemnicy państwowej nie powstała
dla wygody polityków, choć czasem nie dziwię się ludziom,
że tak myślą. Tym razem nie zasłonią się nią bez udzielenia
wyjaśnień, których sobie nawet nie wyobrażam.
- Mam wolny weekend - powiedziała Tally.
Steven się zawahał. Wezbrało w nim poczucie winy na
wspomnienie rozmowy z Jenny.
- Ja nie mam co na to liczyć - stwierdził. - Raczej nie
ma szans, że po spotkaniu wszyscy podamy sobie ręce i zgo-
dzimy się, że to była pomyłka. Jedni będą walczyć o poli-
tyczne przetrwanie, inni będą żądni krwi. No i pozostaje
sprawa dzieci i tego, co się z nimi stanie...
- A ja narzekam na NHS... - skwitowała Tally.
- Nie dasz rady wyrwać się jutro? - spytał Steven. -
Będę miał wolne.
- Przykro mi. Zapowiada się, że będzie jeszcze gorzej
niż dzisiaj.
- Zadzwonię wieczorem, dobrze?
- Dobrze.
Steven położył głowę na oparciu fotela i myślał o rozmo-
wie z Tally. Nie skłamał, wszystko, co mówił, było całkowitą
prawdą, a mimo to nie czuł się z tym dobrze. Przemilczając
okoliczności, w jakich pękły opony porsche, pominął naj-
ważniejszy szczegół. Może jeszcze jeden dżin poprawi mu
nastrój.
Wolny dzień wykorzystał na wycieczkę na południo-
we wybrzeże: spacer po plaży - oto, czego mu było trzeba.
Chciał poczuć słony smak bryzy, popatrzeć na niebo wpa-
dające do morza na odległej linii horyzontu i zapomnieć
139
o codziennych problemach. W jedną stronę szło mu się
ciężko - wiatr ciskał piaskiem w twarz i Steven musiał się
osłonić kołnierzem kurtki. Za to w drodze powrotnej mógł
podziwiać widok plaży falującej pod naporem silnych po-
dmuchów. Kiedy już w dużo lepszym nastroju wpadł do
portowego pubu na kanapkę i piwo, skóra wciąż go mro-
wiła, a mięśnie łydek przypominały o wykonanym wysiłku
fizycznym.
Piątkowy lunch z Macmillanem w jego klubie przebiegł
w ponurej atmosferze. Macmillan świetnie zdawał sobie
sprawę, że za kilka godzin będzie musiał jasno wyłożyć rzą-
dowi stanowisko Inspektoratu i że jeśli, jak zamierzał, od-
mówi udziału w jakiejkolwiek zmowie milczenia, skutki
mogą okazać się katastrofalne dla wielu osób. Mając to na
uwadze, powiedział Stevenowi, że przekazał raport ze swo-
imi ustaleniami oraz najważniejsze dokumenty ogólnie sza-
nowanej kancelarii adwokackiej, wraz z instrukcją, komu je
przesłać w razie prób zdyskredytowania Inspektoratu lub je-
go pracowników.
- Albo gdyby spotkał nas nieszczęśliwy wypadek - do-
dał Steven.
Obaj zamilkli, czekając, aż kelner doleje im kawy.
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek był aż tak głupi - stwier-
dził Macmillan.
- To dobrze - odparł Steven, nie do końca przekonany.
Macmillan wyczuł jego wątpliwości.
- Po twojej drobnej kraksie... kiedy jeszcze nie wiedzie-
liśmy, że maczali w tym palce Rosjanie... poinformowałem
wszystkich naszych śledczych, co się dzieje. Dałem to do
zrozumienia tym na górze. Oczywiście, to było, zanim zi-
dentyfikowaliśmy sprawców i nadal podejrzewaliśmy nasze
służby specjalne. Może obaj ulegliśmy paranoi.
- Chciałbym w to wierzyć - odparł Steven, skrępowany
ogólnym tonem rozmowy. W klubie zapaliły się światła, bo
niebo pociemniało i zaczął padać deszcz.
- To wszystko? - spytał Macmillan.
- Chyba tak. Dzięki za lunch.
Macmillan się uśmiechnął.
- Miejmy nadzieję, że to nie był ostatni posiłek skazań-
140
ców.
Choć przyszli na spotkanie punktualnie, wszyscy już
czekali. Steven był ciekaw, czy to jakaś psychologiczna za-
grywka ze strony dwudziestu paru posępnych ludzi, wśród
których od razu rozpoznał kilkunastu wysokich rangą człon-
ków rządu. Innych kojarzył słabiej.
Minister spraw wewnętrznych powitał ich oficjalnie, ale
nie spojrzał im w oczy. Choć Inspektorat formalnie mu pod-
legał, Macmillan nie był przed nim osobiście odpowiedzial-
ny. Była to dość dwuznaczna sytuacja, która w tym momen-
cie nie miała jednak większego znaczenia.
Minister, wymizerowany i poważny zabrał głos.
- Panie i panowie, przejdę prosto do rzeczy. Inspektorat
Naukowo-Medyczny wpadł na trop zdarzenia na obozie
młodzieżowym w Kumbrii, które wzbudziło ich głębokie za-
niepokojenie. Zażądali wyjaśnień i mają do tego pełne pra-
wo. My ze swojej strony niezbyt chętnie spełniliśmy ich
prośbę o informacje, za co mogę tylko przeprosić. Sytuacja,
w jakiej się znaleźliśmy, to doskonała ilustracja porzekadła,
że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Geraldzie,
czy byłbyś łaskaw wyjaśnić naszym kolegom z Inspektoratu,
jak się sprawy mają?
Sir Gerald Coates wstał z posępną miną.
- Panowie - zaczął - ważne jest, abyście poznali peł-
ny obraz sytuacji, w jakiej znajduje się rząd Jej Królewskiej
Mości. - Pokrótce opowiedział Macmillanowi i Stevenowi
o impasie między władzami a branżą farmaceutyczną. -
Musieliśmy to jakoś obejść.
Steven i Macmillan zachowali kamienne twarze.
- Z informacji wywiadu, które do nas spływają, wynika,
że terroryści lada moment zaatakują nas przy użyciu broni
biologicznej - ciągnął Coates.
- Czterdzieści pięć minut do ataku wąglikiem - wyre-
cytował Steven, czym ściągnął na siebie wrogie spojrzenia.
Coates go zignorował.
- Jeśli chcemy mieć choć cień szansy, żeby przeciwdzia-
łać takiemu atakowi, rozpaczliwie potrzebujemy nowych
szczepionek. Dlatego od jakiegoś czasu zachęcamy najlep-
szych biologów do ich projektowania.
141
- Czegoś nie rozumiem - powiedział Macmillan. - Do-
piero co mówił pan, że firmy farmaceutyczne odmawiają
współpracy.
- Zwróciliśmy się do mniejszych firm biotechnologicz-
nych, które powstały w okresie boomu na nowe technolo-
gie. Żeby je zmotywować, zaproponowaliśmy im nagrody,
ułatwienia w wydawaniu pozwoleń na dopuszczenie szcze-
pionek do obrotu i długoterminowe umowy z NHS-em.
- Co właściwie oznaczają „ułatwienia w wydawaniu po-
zwoleń"? - spytał Macmillan, dotykając sedna sprawy.
- Szybszy proces decyzyjny, minimum zwłoki, mniej or-
ganów kontrolnych. Mówiąc wprost, mamy za mało czasu,
by poddawać nowe szczepionki wszystkim wymaganym te-
stom bezpieczeństwa - odparł Coates. - Niewykluczone, że
wszyscy zginęlibyśmy, zanim udałoby się kogokolwiek za-
szczepić.
- Dlatego wypróbowaliście szczepionkę na stu ośmior-
gu dzieciach bez wiedzy i zgody ich samych oraz ich rodzi-
ców? - spytał Macmillan.
Wielu obecnych uznało, że to dobry moment, by wbić
wzrok w blat stołu i zacisnąć usta.
- To nie było tak - odparł Coates z powagą. Zawiesił
głos, by spojrzeć w oczy Stevenowi i Macmillanowi. -
Wiedząc o tym, że rząd chce ograniczyć do minimum biuro-
kratyczne przeszkody w pracach nad nowymi szczepionka-
mi, grupa niższych rangą urzędników Ministerstwa Zdrowia
wpadła na pomysł, który, jak sądzili, miał im zaskarbić przy-
chylność przełożonych. We współpracy z firmą biotechno-
logiczną St Clair Genomics przygotowali próby nowej szcze-
pionki przeciwko gruźlicy, szczepionki Nichola. Partnerzy
z St Clair przekonali ich, że załatwianie niezbędnych ze-
zwoleń będzie tylko czasochłonną formalnością. Wstępne
doświadczenia zakończyły się sukcesem, więc czemu nie
zaoszczędzić wielu miesięcy i nie przystąpić do prób od ra-
zu? Dzieci z Pinetops tworzyły idealną grupę kontrolną. Po
szczepieniu miały być monitorowane, by sprawdzać na bie-
żąco liczbę przeciwciał.
- Dzieci z „zielonej listy" - powiedział Macmillan.
- Tak. Przewidywane dobre wyniki miały być podstawą
142
do wprowadzenia szczepionki do powszechnego użytku.
- A protesty po fakcie nic by nie dały - mruknął
Macmillan, kręcąc głową.
- Podkreślam z całą stanowczością: nowa szczepionka
jest nam potrzebna już teraz. BCG dawno powinna wyjść
z użycia, a nowe przypadki zachorowania na gruźlicę są co-
raz częstsze. Jeśli szybko nie zrobimy czegoś, by zabezpie-
czyć naszą młodzież, grozi nam powtórka z pierwszych de-
kad XX wieku, kiedy gruźlica zbierała ponure żniwo w ca-
łym kraju.
- Więc wsparliście opracowanie specyfiku, który naraził
życie przeszło stu dzieci? - powiedział Steven.
- Posuwa się pan za daleko - odparł Coates. - Oczywiś-
cie, zdajemy sobie sprawę, że problemów...
- Zdajecie sobie sprawę z problemów? - wybuchnął
Macmillan, jakby nie wierzył własnym uszom.
- Proszę pozwolić, że wyjaśnię - podjął Coates, unosząc
dłonie w uspokajającym geście. - Ze szczepionką jako taką
wszystko jest w porządku.
Macmillan wyglądał, jakby szykował się do następnego
wybuchu, ale Coates znów uspokoił go gestem rąk.
- Szczepionka Nichola przeszła wszystkie badania labo-
ratoryjne i została z powodzeniem wypróbowana na zwie-
rzętach. Zapewniam, że na żadnym etapie prac nikt nie
szedł na łatwiznę. Wedle wszelkich kryteriów, jest to dosko-
nała szczepionka, dużo lepsza niż BCG.
- Ale...? - spytał Steven.
Coates skinął głową.
- Przyznaję, że to bardzo duże „ale", coś bardzo złego
stało się po tym, jak szczepionkę przekazano firmie, która
miała przygotować fiolki do zastrzyków.
- Coś, czyli co?
- Na którymś etapie produkcji fiolki uległy zanieczysz-
czeniu czynnikiem toksycznym, trucizną, która ataku-
je ludzkie tkanki. To ona spowodowała problemy w kilku
przypadkach. Jesteśmy przekonani, że w grę wchodzą śla-
dowe ilości tego czynnika, ale, jak widać, to wystarczyło, by
część dzieci zachorowała.
- Czyli dzieci uległy zatruciu, nie infekcji? - powiedział
143
Steven.
- Skąd wzięła się ta toksyna? - spytał Macmillan.
- Z tego, co wiemy, Redmond Medical, firma wyzna-
czona do przygotowania fiolek, otrzymała od innej spółki,
prowadzącej prace nad lekami przeciw rakowi, zlecenie na
rozlanie do butelek kilku nowych związków chemicznych.
Wygląda na to, że śladowe ilości jednej z tych substancji do-
stały się do fiolek przeznaczonych na szczepionkę Nichola,
które miały być napełniane jako następne. Firma do tej pory
nie jest pewna, jak to się stało. Byli przekonani, że ich tech-
niki czyszczenia i sterylizacji są niezawodne. Nie muszę do-
dawać, że zakład został zamknięty, a produkcję szczepionki
przeniesiono do innej firmy.
- Jedno z zaszczepionych dzieci miało obniżoną odpor-
ność - powiedział Steven. - Rok temu przeszło przeszczep
szpiku.
Na te słowa wstał inny mężczyzna, który przedstawił się
jako doktor John Leyton, lekarz, który wstrzyknął dzieciom
szczepionki dostarczone przez St Clair Genomics.
- Jestem tego świadom - wyznał - ale ponieważ szcze-
pionka Nichola zawiera zabite drobnoustroje, temu chłopcu
nic nie groziło. Mogła nie pobudzić wytwarzania przeciw-
ciał, ale nie było szans, by go zaraziła.
- Tyle że on nie żyje - zauważył Steven.
- Nie z winy szczepionki.
- Wszyscy nad tym ubolewamy - oświadczył minister
spraw wewnętrznych. Przytaknął mu chór poważnych gło-
sów.
- Ale dlaczego to dziecko miałoby być bardziej podatne
na truciznę od pozostałych? - spytał Steven.
Leyton wzruszył ramionami.
- Tego, niestety, nie wiem. Może to skutek normalnych
różnic między ludźmi. Wszyscy jesteśmy w różnym stopniu
podatni na różne rzeczy. Może to samo dotyczy toksyn.
- Może ktoś na siłę szukał oszczędności w procesie pro-
dukcji? - zasugerował wprost Macmillan. - Kosztem proce-
dur bezpieczeństwa?
- Absolutnie nie - odparł Coates. - Wzięliśmy prak-
tyki firmy pod lupę. Były bez zarzutu.
144
- A mimo to do fiolek dostała się trucizna - wytknął
Steven. - Trucizna, która zabiła już jedno dziecko i lada mo-
ment może zabić następne.
- Obawiam się, że tak - stwierdził Leyton. - I wszyscy
głęboko nad tym bolejemy,
- Zakładam, że nadal Wacie, co się konkretnie stało? -
spytał Macmillan.
- Sprawdzamy cały spj.Zęt UZyWany w procesie produk-
cji fiolek.
- Podsumujmy, na czym stoimy - powiedział minister
spraw wewnętrznych. - {nSpektorat Naukowo-Medyczny
przyłapał nas... przez „naS" rozumiem rząd Jej Królewskiej
Mości... flagrante delicto, jesl t0 bowiem sprawa, za którą
musimy przyjąć zbiorową odpowiedzialność. Choć zawiniło
kilka nadgorliwych jednoąek i być może nieporozumienie
co do tego, na ile elastyczrje mogą być przepisy w obecnym
klimacie, to na nas spada tyma za podanie nowej szczepion-
ki i, cóż, narażenie życia stu ośmiorga dzieci. Nie trzeba być
naczelnym brukowca, żeby Zgadnąć, co się stanie, jeśli ta
historia wyjdzie na jaw.
Gdyby ktoś jednak miał wątpliwości, wyjaśnię - ciąg-
nął minister. - Rząd upadnie, rodzice dzieci wytoczą nam
procesy karne i cywilne, program szczepień stanie w miej-
scu, a my będziemy bezbronni wobec ataków terrorystów.
Będą mogli swobodnie zrzucać na nas plagę za plagą, aż
ulegniemy, a nasza zielonai piękna ziemia stanie się jałową
pustynią. Za to inspektorzy bezpieczeństwa i higieny pra-
cy będą mogli tańczyć na naszych zbiorowych mogiłach...
po wprowadzeniu stosownych środków bezpieczeństwa...
zadowoleni, że zapobiegli naruszeniu przepisów dotyczą-
cych bezpieczeństwa szczepionek.
- Daje do myślenia, co, John? - powiedział minister, by
przerwać ciszę, jaka zapadła.
- A jeśli nie zrobimy nic? - spytał pochmurnie Mac-
millan, a Stevenowi zamarło serce.
- Powiem otwarcie: niewiele się zmieni. Nadal musimy
poszukiwać nowych szczepionek i żądać uproszczenia pro-
cedur badawczych. Nie mamy wyjścia. Czas nagli. Nie mo-
żemy pozostawić naszego losu w rękach inspektorów bez-
145
pieczeństwa i higieny pracy. Pewnie od czasu do czasu będą
ofiary, ale trzeba się z tym pogodzić, jeśli chcemy, żeby na-
sza cywilizacja przetrwała.
- Przynajmniej jesteś szczery - stwierdził Macmillan.
- Mogę spytać, co stanie się ze szczepionką Nichola? -
spytał Steven.
- Uważamy, że jest w pełni skuteczna. Będzie produko-
wana przez inną firmę.
- Zanim ustalicie, czemu poprzednio zawiodła?
- To już wiemy. Określenie, na którym etapie produkcji
doszło do skażenia, to kwestia czysto akademicka. Więcej
z usług tej firmy nie skorzystamy.
Macmillan wyczuł, że Steven szykuje się, by zaprotesto-
wać, więc go uprzedził.
- Co z dziećmi? - spytał.
- Przyznamy rodzicom wysokie odszkodowanie pod
pozorem wypłaty pieniędzy z ubezpieczenia zdrowotnego,
którym dzieci były objęte podczas pobytu na obozie.
Tym razem to Steven wbił wzrok w stół.
16
Co za bajzel - warknął Macmillan, kiedy wrócił ze Stevenem
do swojego gabinetu. Nalał sherry do dwóch kieliszków, je-
den podał Stevenowi i usiadł za biurkiem.
- Naprawdę mamy uwierzyć, że wszystkiemu winni
są kilku ambitnych urzędników i nadinterpretacja przepi-
sów? - spytał Steven.
Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu.
- Wygląda na to, że musimy, bo alternatywa jest nie do
pomyślenia. Wyobrażasz sobie, żeby rząd brytyjski kierował
tak jawnie bezprawnym eksperymentem...
- Nieraz bywało, że osoby na wysokich stanowiskach
wspominały, że są niezadowolone z takiego czy innego stanu
rzeczy, a podwładni w lot łapali aluzję - zauważył Steven.
- Żeby, jeśli coś pójdzie nie tak, ci na górze mogli się
wszystkiego wyprzeć - dodał Macmillan.
- Oni robią co chcą, a my przeżywamy rozterki - powie-
dział Steven.
- Trzeba przyznać, że wybrali dobry moment, żeby
wspomnieć o zbiorowej odpowiedzialności - stwierdził Mac-
146
millan z żalem. - Jeśli pęknie jedno ogniwo, rozsypie się cały
łańcuch i za wszystko będą winić Inspektorat... Za upadek
rządu, gigantyczny skandal, za to, że nowy rząd znajdzie
się w beznadziejnej sytuacji, bo kraj będzie kompletnie bez-
bronny wobec ataku biologicznego. Boże, to przechodzi
wszelkie wyobrażenie.
Po chwili głębokiego namysłu Macmillan spytał:
- Co ty sądzisz?
- Wydaje się, że są między przysłowiowym młotem a ko-
wadłem: desperacko potrzebują nowych szczepionek. Ale
czasem taka sytuacja bywa bardziej korzystna, niż się wyda-
je. Może dać pretekst do rozmaitych podejrzanych decyzji
i działań. Nawet jeśli szala rzeczywiście za bardzo przechy-
liła się na stronę przepisów dotyczących bezpieczeństwa
szczepionek, to ciągle coś mnie niepokoi w sprawie szcze-
pionki Nichola.
- Co takiego?
- Stwierdzili, że jest bezpieczna, zanim ustalili, dlacze-
go wcześniej były z nią kłopoty. Wyciągają wnioski na pod-
stawie domniemania... a to nigdy nie jest rozsądne.
- Oni powiedzieliby, że czas ich goni.
- Jeszcze jedna wygodna wymówka.
- Co więc proponujesz? - spytał Macmillan, dając po-
czątek kolejnej długiej chwili ciszy, niełatwej dla nich obu.
Brzemię odpowiedzialności spoczywające na ich barkach
było niewyobrażalne, ale natarczywe pukanie deszczu
w szyby przypomniało, że muszą coś postanowić.
- Nie do wiary - powiedział w końcu Steven. - Kiedy
szliśmy na to spotkanie, mieliśmy wszystkie atuty w rę-
ku. Po nim, zostaliśmy z parą dwójek. Teraz możemy tylko
wejść do gry albo spasować...
- Raczej nie mamy wyboru - stwierdził Macmillan. -
Musimy zachować to w tajemnicy. Alternatywa jest nie do
pomyślenia.
- Oczywiście, masz rację - przytaknął Steven. - Ale
niesmak pozostaje... - Myślał o rodzicach zmarłego Keitha
Taylora i o Trish Lyons, którą czekało życie z jedną ręką, o ile
w ogóle przeżyje. Króliki doświadczalne wykorzystywane
w dobrej sprawie? Pech? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą?
147
Poświęcenie dla dobra ogółu? Trudne wybory, ciężkie decy-
zje? Umarli, żeby inni... A chrzanić to. Pełny obraz nijak nie
przekładał się na sytuację jednostki.
- Czyli jesteśmy zgodni? - spytał Macmillan, zanim
Steven mógł się rozmyślić. - Będziemy milczeć?
Steven skinął głową.
- Tak.
- Mam rozumieć, że Inspektorat oficjalnie przestaje in-
teresować się sprawą Pinetops?
- Nie - odparł Steven. - Jeszcze nie. Potrzebuję trochę
czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Pewne sprawy nadal
nie dają mi spokoju.
- Co na przykład?
- Śmierć Scotta Haldane'a... to, dlaczego trucizna tak
błyskawicznie wyniszczyła organizm Keitha Taylora... dla-
czego dzieci reagują na nią w różny sposób po różnym cza-
sie... jak trucizna przetrwała proces czyszczenia i dostała
się do fiolek... i tak dalej.
Macmillan skinął głową.
- Czyli mam powiedzieć ministrowi, że nadal będziemy
przyglądać się tej sprawie, choć wszelkie ustalenia zacho-
wamy dla siebie?
- Nie - powiedział Steven. - Po prostu trochę w tym po-
grzebię na własną rękę.
- Wiem, że nie jest to zakończenie, na jakie liczyliśmy,
ale i tak dużo osiągnąłeś - odparł Macmillan.
- Dzięki - rzucił Steven bez przekonania.
Steven stwierdził, że musi odetchnąć świeżym powie-
trzem, i poszedł na spacer wzdłuż Tamizy, przygnębiony
i dręczony poczuciem niespełnienia, potęgowanym przez
widok otaczającej go normalności. Czy ludzie popychający
wózki i niosący teczki doceniali to, co inni robili w imię ich
bezpieczeństwa? Oczywiście, że nie, ale tego oczekiwali.
Więcej - żądali. Wymagali od rządu, by reagował na każde
zagrożenie, ba, nawet cień zagrożenia, bo inaczej biada mu
w dniu wyborów.
Słońce przebiło się przez chmury i Steven skorzystał
z okazji, by usiąść na kilka minut i ogrzać twarz w jego pro-
mieniach. Jak pewne były informacje wywiadu, zapowiada-
148
jące rychły zamach biologiczny? I co to znaczy „rychły"?
Czy informacje te były bardziej wiarygodne od tych, które
przyczyniły się do wybuchu wojny w Iraku? Czy mniej? Czy
zostały przefiltrowane, zmanipulowane, podrasowane, do-
pasowane do czyichś planów? Czy samo wysuwanie suge-
stii tego typu mogło skończyć się osobistą tragedią, jak to by-
ło w przypadku doktora Davida Kelly'ego po skandalu z bro-
nią masowego rażenia?
Dla własnego spokoju ducha Steven postanowił, że za-
nim zaakceptuje wyjaśnienia Coatesa w sprawie Pinetops,
musi znaleźć logiczne wytłumaczenie śmierci Scotta Hal-
dane'a i Alana Nichola, a na razie nie bardzo widział, jak
miałby to zrobić.
Pomyślał o nich obu, nadal rozkoszując się dotykiem
słońca na powiekach. Jeśli Scott Haldane niepokoił się
o Trish Lyons, bo podejrzewał, że została otruta, dlaczego
nic nikomu nie powiedział? Nic nie uzasadniało zachowa-
nia takiej teorii w tajemnicy, zwłaszcza kiedy lekarze dziew-
czyny nie potrafili zidentyfikować źródła infekcji. A już na
pewno nie miał powodu, by milczeć, „dopóki nie będzie
miał pewności", jak to tłumaczył swojej żonie. To się nie
trzymało kupy.
Poza tym podejrzenie co do przyczyny choroby Trish nie
było powodem do samobójstwa. Z drugiej strony, czy ujaw-
nienie go niewłaściwej osobie mogło stać się motywem za-
bójstwa? Jasne, rząd nie chciał, by to, co zaszło w Pinetops,
wyszło na jaw - mieli za dużo do stracenia - ale Haldane nie
palił się do tego, by komukolwiek o tym powiedzieć; nawet
własnej żonie. Wydaje się, że lekką przesadą byłoby napusz-
czać na niego szwadrony śmierci.
Co się tyczy Alana Nichola, twórcy nowej szczepionki
przeciwko gruźlicy, uważanej za wielki sukces mimo kłopo-
tów wywołanych jej zanieczyszczeniem, po co ktoś miałby
chcieć go zabić? Nichol jako jeden z pierwszych zoriento-
wałby się na podstawie danych dotyczących „zielonej listy",
że z zaszczepionymi dziećmi dzieje się coś złego. On albo
któryś z jego współpracowników wszczęliby alarm i nie-
zwłocznie rozpoczęli dochodzenie. Poruszyliby niebo i zie-
mię, i odkryliby, że przyczyną kłopotu jest obecność toksy-
149
ny. Nichol miał zapewne jeszcze mniej powodów niż inni,
by to ujawnić, nie było więc sensu go zabijać. Jako twórca
szczepionki znalazłby się pod ostrzałem opinii publicznej,
bez względu na to, jaka była prawda.
Stevenowi przyszło do głowy, że może warto by spytać
Phillipa St Claira o to, w jakich okolicznościach wykryto za-
nieczyszczenie fiolek. Przypomniał też sobie, że motywu
zabójstwa poszukuje jako osoba prywatna. Oficjalnie Alan
Nichol zginął w wypadku.
Steven zadzwonił do St Clair Genomics. Ulżyło mu, kie-
dy ktoś podniósł słuchawkę, był piątek wieczór i dochodzi-
ła już siódma. Odebrał Phillip St Clair we własnej osobie.
Wszyscy oprócz niego już wyszli, wyjaśnił.
- Co mogę dla pana zrobić, doktorze Dunbar?
- Pomyślałem, że moglibyśmy jeszcze raz pogadać - po-
wiedział Steven. - Teraz, kiedy obaj już wiemy, co się stało?
- Tak, słyszałem, że odbyło się jakieś spotkanie - odparł
St Clair. - Kiedy chciałby pan przyjechać?
- Pewnie nie pracuje pan w soboty?
- Pracuję codziennie - odrzekł St Clair. - Jesteśmy małą
firmą. Cała odpowiedzialność spoczywa na mnie.
- Czyli jutro może być?
- Będę tu koło dziesiątej, w weekendy lubię się powyle-
giwać - powiedział St Clair, siląc się na żart.
- A więc do zobaczenia.
Kiedy Steven przyjechał, na parkingu stał tylko jeden
samochód - czarne porsche cayenne, zapewne St Claira.
Honda wyglądała przy nim jak zabawka. Drzwi budynku by-
ły zamknięte, nacisnął więc dzwonek i czekał, aż ktoś ode-
zwie się przez domofon. Otworzył jednak St Clair we wła-
snej osobie.
- Proszę wejść, właśnie robię sobie kawę. Napije się pan
ze mną?
Steven mu podziękował.
- Czarną, bez cukru. Ładny wóz - powiedział, oglądając
się na cayenne'a.
- Dzięki, napęd na cztery koła i osiągi dziewięćsetjede-
nastki... czego chcieć więcej? Pan też ma porsche, prawda?
Jest u mechanika?
150
- Miałem drobny wypadek.
- Przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję, że nie z pańskiej
winy. Ubezpieczenie takich cacek jest zabójcze.
- Nie całkiem z mojej - odparł Steven.
St Clair poszedł do pokoju obok po kawę.
- Dzięki Bogu, że nie poprosił pan o odtłuszczoną bez-
kofeinową latte czy coś w tym stylu - zaśmiał się St Clair,
kiedy wrócił z dwoma kubkami z logo firmy. - Kawa to w na-
szych czasach prawie przedmiot maturalny.
- Rozumiem, co pan ma na myśli.
- W czym więc mogę pomóc?
- Chodzi o szczepionkę Nichola - powiedział Steven. -
Proszę mi o niej opowiedzieć.
- O czym tu mówić? Genialne osiągnięcie genialnego
naukowca, który niestety nie doczeka czasów, kiedy jego
dzieło zyska uznanie, na jakie w pełni zasługuje. Z tego, co
wiem, jeszcze nie złapali drania, który go rozjechał.
- Czy pracował nad nią ktoś jeszcze?
St Clair pokręcił głową.
- Alanowi pomagał personel techniczny, ale tak na-
prawdę to od początku do końca jego dziecko. Przycinał ge-
nom zarazka gruźlicy dotąd, aż ten stał się niegroźny, ale
nadal stymulował wytwarzanie wystarczająco dużej liczby
przeciwciał zwalczających gruźlicę... samo zdrowie, można
by powiedzieć.
- Oczywiście, ale nadal jest dla mnie niejasne, skąd
wzięliście fundusze na te prace - stwierdził Steven. - Z ca-
łym szacunkiem, ale małe firmy zwykle nie zajmują się
przygotowywaniem i produkcją szczepionek.
- Ma pan rację, ale czasy się zmieniają. Rząd potrzebu-
je pomocy, zaproponował więc specjalne zachęty dla tych,
którzy coś osiągną, bez względu na wielkość firmy.
- Zachęty? - spytał Steven.
- Każdy, kto zaryzykuje i znajdzie sponsorów skłonnych
zaufać jego zespołowi badawczemu, w razie sukcesu może
liczyć na hojne wynagrodzenie: siedmiocyfrową kwotę na
dzień dobry, zwrot kosztów badań, kolejną jednorazową wy-
płatę po zakończeniu testów i wreszcie umowę z rządem na
hurtowe dostawy szczepionki.
151
- Rozumiem. Ale wy ostatecznie wyłożyliście się na ostat-
niej przeszkodzie, przez co stu ośmiorgu dzieciom wstrzyk-
nięto coś, co zabiło już jedno z nich, a może zabić więcej?
St Clair spoważniał, jakby zorientował się, że nietaktem
było wyolbrzymiać pozytywy.
- Ma pan rację - przyznał. - Zdarzył się niefortunny
wypadek, ale nie mieliśmy na to wpływu. To był potworny
pech: niedopatrzenie zakładu produkcyjnego doprowadziło
do zanieczyszczenia fiolek. Musi pan wiedzieć, że pracowa-
liśmy dzień i noc, żeby ustalić, co dokładnie się tam stało.
- Wy to znaczy kto? - spytał Steven. - Alan Nichol i kto
jeszcze?
- Nie Alan - odparł St Clair. - Alan zmarł na krótko
przed tym, jak ustaliliśmy przyczynę problemu.
- Nie wiedziałem.
- Kazałem całej kadrze naukowo-technicznej rzucić
wszystko i zająć się tą jedną sprawą. Producent, Redmond
Medical, powołał zespół pracujący dwadzieścia cztery go-
dziny na dobę. Pomagało też laboratorium rządowe.
- I kto w końcu wykrył toksynę?
- My - powiedział St Clair. - Znaleźliśmy ślady czyn-
nika cytotoksycznego w fiolkach do zastrzyków. Wcześniej
pobraliśmy próbki z fiolek i wprowadziliśmy je do kultur
komórek ludzkich. Kiedy komórki zaczęły obumierać, zro-
zumieliśmy, że dzieje się coś złego. Naturalnie natychmiast
powiadomiliśmy Ministerstwo Zdrowia i Redmond Medical,
i zakład zamknięto.
- Czy ktoś wie, jak toksyna dostała się do fiolek?
- Wiadomo tylko tyle, że Redmond produkowało ampuł-
ki z tymi samymi cytotoksycznymi związkami dla firmy far-
maceutycznej, która badała ich kombinacje pod kątem wła-
ściwości przeciwnowotworowych. W którymś momencie
musiało dojść do skażenia nimi fiolek ze szczepionką, ale
jak dotąd nie wiemy, kiedy to się stało.
- To niepokojące - zauważył Steven.
- Mnie to pan mówi? Redmond nadal stoi. Rząd odebrał
im pozwolenie na działalność i musieliśmy zwrócić się do
innej firmy, żeby wznowić produkcję.
- Czy Alan Nichol żył, kiedy dzieci zaczęły chorować?
152
St Clair skinął głową.
- To Alan zwrócił naszą uwagę na ten problem. Pierwszy
wszczął alarm. Cały czas bacznie śledził medyczną doku-
mentację dzieci.
- „Zieloną listę"?
- Tak. Sprawa z początku nie była dla nas oczywista, ale
Alan zauważył w danych pewne prawidłowości i zażądał
natychmiastowego działania.
- Być może już pana o to pytałem, ale czy mówi coś pa-
nu nazwisko Scott Haldane?
St Clair przez chwilę się zastanawiał.
- Pamiętam, że pan o to pytał, ale nic mi nie mówiło ani
wtedy, ani teraz. A powinno?
- Był lekarzem rodzinnym ze Szkocji. On również po-
dejrzewał, że coś jest nie tak ze szczepionką. Ciekaw jestem,
czy nie kontaktował się z panem albo z Alanem Nicholem.
- Przykro mi, nie przypominam sobie.
- Nic nie szkodzi - odpowiedział Steven uprzejmie
i wstał. - Bardzo dziękuję za pomoc.
- Nie ma za co - rzekł St Clair. - Cieszę się, że tym ra-
zem mogliśmy otwarcie porozmawiać. Brzemię tajemnicy
jest cięższe, niż się ludziom wydaje.
- Fakt - przytaknął Steven, myśląc o Tally.
W centrum Cambridge Steven poszukał lokalu, gdzie
mógłby coś przekąsić: po niespokojnej nocy rano wyje-
chał bez śniadania. Zaparkował wóz, rozejrzał się i w koń-
cu zdecydował się na kawę i croissanty w nadrzecznej ka-
fejce w budynku z muru pruskiego, w stylu epoki Tudorów.
Widok dwóch płaskodennych łodzi zacumowanych przy
brzegu w cieniu wierzby płaczącej sprzyjał refleksji i Steven
zaczął rozmyślać nad wszystkim, czego się dziś dowiedział.
To Alan Nichol wszczął alarm z powodu problemów
zdrowotnych dzieci z „zielonej listy", ale nie żył już w cza-
sie, kiedy trzy różne ekipy usiłowały poznać ich przyczynę.
Ślady toksyny w fiolkach ze szczepionką wykryli naukowcy
z St Clair Genomics; trop wiódł do firmy Redmond Medical,
która je napełniła. Tuż przed rozpoczęciem produkcji fio-
lek dla St Clair, Redmond rozlewało do ampułek toksyczne
substancje na zlecenie innej spółki... Niby wszystko się zga-
153
dzało... oprócz zabójstwa Alana Nichola.
Steven zamówił następną kawę u kelnerki, która wyglą-
dała i mówiła jak postać z powieści Jane Austen. Pewnie do-
rabia tu sobie w soboty, pomyślał. W poniedziałek rano wró-
ci do studiowania literatury angielskiej. Był ciekaw, czy jego
teoria na temat zabójstwa Nichola jest słuszna. Gdyby oka-
zało się, że naukowiec zginął przypadkowo, znikłaby ostat-
nia niewiadoma w tej historii.
Choć Steven bardzo się starał, nijak nie mógł sobie
wmówić, że Nichol zginął w wypadku. Wciąż był przekona-
ny, że doszło do zabójstwa. Pojawienie się dziwnego czer-
wonego samochodu u wylotu ulicy Nichola nie mogło być
tylko zbiegiem okoliczności. Pozostawało pytanie o motyw.
Nichol zmarł po tym, jak podniósł alarm z powodu stanu
zdrowia dzieci z „zielonej listy", ale przed wykryciem za-
nieczyszczenia fiolek. Klucza do zagadki należało zatem
szukać w tym przedziale czasowym. Nichola nie zamordo-
wano, żeby powstrzymać go przed ujawnieniem informa-
cji o zanieczyszczeniu, bo wiedziało o nim całe laborato-
rium. Co więcej, praktycznie wszyscy pracownicy St Clair
Genomics uczestniczyli w jego wykryciu. Śmierć Nichola
nie miała więc sensu... chyba że ktoś kłamał. Ale kto?
I w jakiej sprawie?
Steven zapłacił rachunek i wyszedł. Postanowił przejść
się brzegiem rzeki. Na widok grupek roześmianych i rozga-
danych studentów, którzy wolni od wykładów i, jak się zda-
wało, wszelkich trosk, korzystali ze słonecznej soboty, za-
tęsknił do lat młodości. Zaczął się zastanawiać, czy osiągnął
już ten wiek, w którym młodzi ludzie przestają człowieka
zauważać. Argument, że był raptem... dwa razy starszy od
nich - Boże, aż tyle? - jakoś nie podniósł go na duchu.
Wrócił do swoich rozważań. Czy szukał dużego, czy
małego kłamstwa? Zaczął od dużego. Czy to możliwe, by
wszystko, co usłyszeli z Macmillanem od ludzi na szczeblu
ministerialnym, było stekiem bzdur, obliczonych na to, by
zdobyć ich poparcie i wciągnąć do zmowy milczenia? Może
dzieci z Pinetops wcale nie dostały nowej szczepionki prze-
ciwko gruźlicy? Może podano im coś zupełnie innego, z ja-
kiegoś odmiennego powodu?
154
Zbył te rozważania mimowolnym, przeczącym ruchem
głowy i zauważył, że mężczyzna spacerujący z psem zerk-
nął na niego z ukosa. Nie, to już przesada, stwierdził; to wy-
magałoby udziału zbyt wielu ludzi. Na tę myśl przypomnia-
ło mu się stare powiedzenie: „Dwie osoby potrafią docho-
wać tajemnicy tylko wtedy, kiedy jedna z nich nie żyje".
Był skłonny uwierzyć w zapewnienia władz, że wynala-
zek Nichola jest nową i bardzo potrzebną szczepionką prze-
ciwko gruźlicy; O czym więc kłamano? Zapewne o proble-
mie z toksyną, o zanieczyszczeniu fiolek niezidentyfikowa-
ną trującą substancją. Coś się nie zgadzało w tej historii.
Phillip St Clair powiedział mu, że trucizna znaleziona
w fiolkach to jeden z kilku związków badanych przez firmę
farmaceutyczną pracującą nad nowymi lekami na raka, a za-
tem, jako substancja eksperymentalna, nie mógł być wymie-
niony w żadnym z podręczników laboratoryjnych. Ale czy
jedno z laboratoriów badających próbki pobrane od Keitha
Taylora lub Trish Lyons nie powinno mimo wszystko wy-
kryć w nich toksyny, nawet nieznanej?
Tego Steven nie wiedział. Może było jej za mało, aby ją
wychwycić. Może sprzęt do analiz jej nie rozpoznał i dlate-
go pominął ją w wynikach badań. Może fiolki były zanie-
czyszczone w różnym stopniu, przez co część dzieci dosta-
ła większą dawkę toksyny niż reszta - choć akurat to wy-
dawało się mało prawdopodobne. Gdyby agresywna infek-
cja Keitha Taylora została wywołana przez wysokie stężenie
trucizny, laboratorium prawie na pewno odnalazłoby dowo-
dy jej obecności, a tak się nie stało.
17
Steven zadzwonił do oficera dyżurnego Inspektoratu i po-
prosił go, by sprawdził, czy laboratoria badające materiał po-
brany od Trish Lyons i Keitha Taylora nie wykryły w prób-
kach związków toksycznych - zidentyfikowanych bądź nie.
Odpowiedź uzyskał przed upływem godziny. Laboratoria
szpitali w Carlisle i Edynburgu zgłosiły, że rutynowa anali-
za biochemiczna licznych próbek nie wykazała zawartości
toksyn. Londyńskie laboratorium, gdzie trafiły próbki po-
brane od Keitha Taylora podczas drugiej sekcji zwłok, rów-
nież niczego nie wykryło, choć dysponowało najnowocześ-
155
niejszym sprzętem.
Ku przygnębieniu Stevena, wyniki badań były zgodne
z jego oczekiwaniami. Wiedział, że gdyby któreś z laborato-
riów stwierdziło obecność takiej czy innej toksyny w prób-
kach, do tej pory już by to zgłosiło. Skoro tak się nie sta-
ło, nasuwało się oczywiste pytanie: jeśli St Clair Genomics
znalazło toksynę w fiolkach ze szczepionką, dlaczego labo-
ratoria nie wykryły jej u chorych? Mogło to wynikać z roz-
padu trucizny w organizmie - niektóre toksyny pozostawa-
ły przez to niewykryte - ale akurat na tym znał się słabo.
Musi skonsultować się z ekspertami. Najpierw jednak zbie-
rze więcej informacji o toksynie, która zanieczyściła fiolki.
Phillip St Clair nie znał jej szczegółowego składu chemicz-
nego; trzeba będzie zasięgnąć języka w Redmond Medical.
Steven zadzwonił do Inspektoratu i poprosił, by skontakto-
wali się z kimś z zarządu firmy. Zażyczył też sobie ogólnych
informacji na temat St Clair i Redmond.
- Jest sobota po południu - przypomniał dyżurny. -
Pewnie trzeba będzie dzwonić do ludzi po domach.
- Nie szkodzi.
- A te ogólne informacje, kiedy ci będą potrzebne?
- Już.
- Proszę nie odchodzić od odbiornika.
Steven uśmiechnął się na tę żartobliwą odpowiedź.
Lubił luzaków.
Dyżurny oddzwonił czterdzieści pięć minut później.
- Przykro mi, wszyscy z zarządu Redmond wyjechali
na weekend, ale udało mi się skontaktować z niejakim Gile-
sem Duttonem. To kierownik obsługi technicznej. Mieszka
w Moulden przy Lipton Rise 34. Uprzedziłem go, że za-
dzwonisz.
Steven zapisał numer telefonu.
- Świetnie, dzięki.
- Jean Roberts ma jakieś informacje o Redmond. Prześle
ci je e-mailem. Pracuje w domu.
- Jeszcze raz dziękuję.
Steven miał wątpliwości, czy kierownik obsługi tech-
nicznej będzie w stanie powiedzieć mu cokolwiek o tajemni-
czym czynniku toksycznym. Podejrzewał, że nie, ale ponie-
156
waż chwilowo i tak nie miał nic innego do roboty, a cenne
informacje często uzyskiwał z najmniej spodziewanych źró-
deł, zadzwonił do Duttona i spytał, czy mógłby go odwiedzić.
- Jak pan chcesz - odparł mężczyzna.
Nie takiej odpowiedzi Steven się spodziewał, ale potrak-
tował ją jako „tak". Powiedział, że będzie w Moulden za parę
godzin.
- Dobra.
Steven wyruszył w drogę bez większych nadziei. Dutton
nie wydawał się zbyt zainteresowany rozmową z nim i na-
wet nie spytał, o co chodzi, ale Steven pocieszał się myślą,
że przynajmniej coś robi. Był mile zaskoczony, kiedy drzwi
ładnego białego domku przy Lipton Rise otworzyła sympa-
tycznie wyglądająca kobieta. Zaprosiła go do środka.
- Giles jest w oranżerii - powiedziała. - Proszę tędy...
Steven przeszedł za nią przez salon, w którym unosił
się silny zapach pasty do polerowania mebli, a potem przez
drzwi balkonowe do oranżerii, gdzie dzięki nagrzanym słoń-
cem szybom było o kilka stopni cieplej. W trzcinowym fo-
telu siedział mężczyzna o rzedniejących rudych włosach
i bladej cerze, z okularami na nosie. Nogi opierał na małym
podnóżku. Czytał gazetę.
- To ten pan, na którego czekałeś, skarbie.
- Steven Dunbar - przedstawił się Steven.
Dutton burknął coś i wepchnął okulary na grzbiet nosa,
ale nie wstał.
- Napije się pan kawy albo herbaty, doktorze Dunbar? -
spytała uśmiechnięta kobieta. Steven miał wrażenie, że
przywykła być uprzedzająco grzeczna i uczynna, by choć
częściowo zrekompensować braki męża w tym zakresie.
- Kawy, jeśli można. Dziękuję.
Steven pokazał Duttonowi swoją legitymację, ten jednak
tylko machnął ręką.
- To i tak bez znaczenia. Mów pan, czego chcesz.
Steven usiadł w drugim trzcinowym fotelu.
- Chciałbym zadać panu kilka pytań o związek che-
miczny, który zanieczyścił szczepionkę firmy St Clair.
- Na przykład jakich? - rzucił Dutton, ostentacyjnie przy-
glądając się wysokiemu iglastemu żywopłotowi w ogrodzie.
157
- Interesuje mnie, co to było, skąd się wzięło i jak dosta-
ło się do fiolek ze szczepionką.
- Mnie też - stwierdził Dutton.
- Proszę?
Mężczyzna odwrócił się do niego twarzą.
- Mnie też to interesuje - powiedział.
Steven czuł, że za tymi słowami kryje się więcej, niżby
się wydawało. Dutton nie był po prostu nieuprzejmy. Coś go
gryzło.
- Nie wie pan tego? - spytał.
- Nie.
- Ale jeśli firma nie wie, jak to się stało, jak możecie do-
pilnować, żeby to się nie powtórzyło?
- Dobre pytanie - odparł Dutton z, jak się Stevenowi
zdawało, cierpkim uśmiechem.
- Proszę wybaczyć, panie Dutton, ale mam wrażenie, że
niezbyt się pan tym przejął, a sprawa jest przecież poważna.
Jako kierownik obsługi technicznej, odpowiada pan za to, że
doszło do zanieczyszczenia.
- Byłoby tak, gdyby to się naprawdę stało - stwierdził
Dutton, czym tylko pogłębił frustrację Stevena.
- Zgadza się pan, że w fiolkach do szczepionek pro-
dukowanych przez pańską firmę wykryto toksyczną subs-
tancję?
- Tak słyszałem.
- I nic to pana nie obchodzi?
Dutton spojrzał na Stevena i pokręcił głową.
- Nie.
- Mój Boże, człowieku, jeśli wasze harmonogramy prze-
glądów technicznych pozwoliły na to, że toksyczny związek
chemiczny dostał się do szczepionki...
- Powinienem na klęczkach prosić Najwyższego o wy-
baczenie - dokończył Dutton. Nachylił się ku Stevenowi. -
Ale tak się nie stało.
W tym momencie do oranżerii weszła pani Dutton ze
srebrną tacą, którą postawiła między mężczyznami.
- Proszę bardzo. Mam nadzieję, że miło się wam gawę-
dzi. Babeczki są świeże, prosto z piekarnika...
Steven zmusił się do uśmiechu.
158
- Dziękuję, pani Dutton, to bardzo miło z pani strony.
- Gdybyście chcieli dokładkę, zawołajcie...
Pani Dutton wycofała się przez drzwi balkonowe i za-
mknęła je z promiennym uśmiechem. Atmosfera natych-
miast zgęstniała.
- Co to znaczy, że tak się nie stało? - rzucił Steven. -
Naukowcy z St Clair Genomics znaleźli w fiolkach toksynę,
tę samą, którą rozlewaliście do ampułek dzień wcześniej.
- W istocie. - Dutton znów wbił wzrok w iglasty żywo-
płot.
- Twierdzi pan, że nie pochodziła z linii produkcyjnej?
- Wreszcie się domyślił.
Stevenowi aż zakręciło się w głowie.
- Ale jak inaczej mogła się tam dostać?
- Nie mam pojęcia - odparł Dutton. - Dzień przed tym,
jak robiliśmy fiolki ze szczepionkami dla St Clair, faktycznie
rozlewaliśmy do ampułek toksyczne związki dla firmy far-
maceutycznej z Kent. Wszyscy uznali, że sprawa jest jasna.
Ale nie wiedzieli, mądrale, że tamtego dnia główna linia pad-
ła i musiałem przenieść produkcję do budynku C, gdzie ma-
my zapasowe urządzenia. Technicy przez noc naprawili li-
nię główną i mogliśmy wykonać na niej zamówienie St Clair.
Związku, który skaził szczepionki, ani przez moment nie by-
ło w jej pobliżu. Czy choćby w tym samym budynku.
Steven przełknął ślinę. Poczuł, że zaschło mu w gardle.
- Przecież musiał pan komuś o tym powiedzieć?
- Oczywiście - odparł Dutton. - Nie chcieli słuchać.
Powiedzieli, żebym się nie przejmował. Szczegół technicz-
ny. Wszystko się ułoży.
- Jak doszło w takim razie do zanieczyszczenia fiolek?
- Wiem tyle co pan.
198
- Ale dopóki to się nie wyjaśni...
- Redmond Medical nie będzie mogło wznowić działal-
ności?
- No właśnie.
- Redmond Medical nie wznowi działalności - oznaj-
mił Dutton. - Nasi właściciele postanowili zwinąć interes.
Personel usłyszał, że dostaną pensję za ten miesiąc i tyle.
159
Szlus.
- To chyba lekka przesada - stwierdził Steven. - Zas-
tanawiał się pan już, czym się teraz zajmie?
Dutton posłał mu spojrzenie, które mówiło, że o niczym
innym nie myśli.
- W branży farmaceutycznej wieści szybko się rozcho-
dzą, panie Dunbar. Kto da pracę człowiekowi obwinianemu
za błąd, który spowodował zamknięcie Redmond Medical?
- Ale z tego, co pan mówi, nie pan za to odpowiada.
- Mówić to ja sobie mogę - prychnął Dutton z goryczą.
- Przecież na pewno są inni, którzy wiedzą, jak dokład-
nie było?
Dutton prychnął pogardliwie.
- Obiecali premię tym, którzy podpiszą zobowiązanie
do zachowania tajemnicy. Dodatkowe pieniądze za milcze-
nie o tym, co robili w Redmond. To prawie podwaja ich od-
prawę.
- Chyba takie zobowiązanie nie obejmuje odpowiedzi
na pytanie, która linia produkcyjna działała danego dnia,
a która nie? - powiedział Steven.
- Obejmuje wszystko.
- Z tego, co pan mówi, wynika, że zarząd Redmond go-
dzi się na to, by panowało przekonanie, że do zanieczysz-
czenia doszło na ich linii produkcyjnej?
Dutton wzruszył ramionami.
- Niewiele ich obchodzi, gdzie i jak to się stało. Przyjęli
do wiadomości, że to ich wina, i poddali się bez walki. Jak
dla nich, dalsze rozważania na ten temat są czysto akade-
mickie.
Steven słyszał w jego odpowiedzi echo słów Coatesa,
które padły na spotkaniu w Ministerstwie Spraw Wewnę-
trznych.
- Nie tego spodziewałbym się po firmie farmaceutycz-
nej - zauważył. - Norma to zaprzeczenia i kontroskarżenia,
przynajmniej dopóki nie pojawią się dowody.
- Nie w tym przypadku - odparł Dutton. - Kiedy toksy-
na, którą zajmujemy się jednego dnia, odnajduje się w fiol-
kach wyprodukowanych dzień później, nie trzeba być tyta-
nem intelektu, żeby odgadnąć, jaki jest wniosek. Ja mówię
160
tylko, że nie stało się to na mojej linii produkcyjnej.
- Dziękuję, że powiedział mi pan to wszystko. - Steven
wstał do wyjścia, dręczony absurdalnymi wyrzutami sumie-
nia, że nie spróbował babeczek pani Dutton.
- Jeśli dowie się pan, co się stało, proszę dać mi znać -
powiedział Dutton.
Steven obiecał mu, że to zrobi.
Wsiadł do samochodu, kręcąc głową i długą chwilę my-
ślał o tym, czego właśnie się dowiedział. To był całkowicie
niespodziewany zwrot akcji w śledztwie, podczas którego
ziemia ciągle usuwała mu się spod nóg. Chłopak z gruźlicą
w szpitalu w Leicester - nie ma takiego. Chłopak z gruźlicą
w szwedzkiej klinice - nie ma takiego. Chłopak znika. Nic,
tylko kłamstwa i zasłony dymne mające ukryć prawdę o taj-
nej próbie nowej szczepionki. Dzieci, którym ją podano, za-
czynają chorować, i za winowajcę uznaje się toksynę, która
podczas procesu produkcyjnego trafiła nie tam, gdzie trze-
ba. Ale teraz... Według Duttona, żadna toksyna nie miała
prawa przeniknąć do szczepionki, więc skąd się tam wzięła?
Steven zadzwonił do Tally. Nie odebrała pod numerem
domowym, więc zostawił wiadomość. Ruszył w drogę po-
wrotną do Londynu, ale ledwie ujechał półtora kilometra,
oddzwoniła.
- Cześć, właśnie wróciłam i odsłuchałam twoją wiado-
mość. Gdzie jesteś?
- Koło Milton Keynes. Pomyślałem, że wpadnę, ale sko-
ro dopiero przyszłaś...
- Przyjeżdżaj. Już nie mogę się doczekać, kiedy cię zo-
baczę.
Steven od razu poczuł się lepiej. Myśl o spotkaniu
z Tally, perspektywa światła, ciepła, towarzystwa i inteli-
gentnej rozmowy - o seksie nie wspominając - zamiast po-
wrotu do domu, gdzie w milczeniu głowiłby się nad ostatnią
zagadką w historii „zielonej listy", była doskonałym antido-
tum na chandrę wywołaną brakiem postępów w śledztwie.
Wjechał na autostradę i rozpędził hondę do setki. Obliczył,
że dojazd zajmie mu jakąś godzinę.
Ruch był mały i z każdym kilometrem Steven coraz śmie-
lej zastanawiał się, czy jest szansa na to, by romans z Tally
161
przerodził się w coś trwałego. Miło było pomyśleć, że jedzie
do domu, do niej. Działało to na niego kojąco... a może tyl-
ko się rozmarzył? Pewnie, że tak, ale przecież nie ma w tym
nic złego. Zaczął myśleć o tym, czy Jenny polubiłaby Tally
i vice versa, gdyby się spotkały. Czy dwie damy jego serca
zaprzyjaźniłyby się ze sobą? Czy potrafiłyby? Kusząco by-
ło wyobrazić sobie, że tak, a od tego już tylko krok dzielił
Stevena od marzeń o piknikach, wycieczkach, wzajemnym
zaufaniu, Bożym Narodzeniu w domu...
Rzeczywistość wyglądałaby pewnie inaczej, skonstato-
wał. Praca Tally była pod każdym względem tak trudna jak
jego własna, i równie dla niej ważna. Jego sielankowe wy-
obrażenie o szczęściu rodzinnym - o ile coś takiego w ogóle
istniało - wymagało zupełnie innej obsady ról albo wystar-
czającej determinacji, by dokonać zmian niezbędnych do jego
osiągnięcia... Powróciły stare wątpliwości. Czy przeszkody
rzeczywiście były nie do przezwyciężenia, czy tylko szukał
pretekstu, by traktować swoją znajomość z Tally jako prze-
lotny romans, który choć piękny, od początku skazany był
na niepowodzenie. Może tak rzeczywiście chce los, a może
on sam jest po prostu samolubnym draniem?
Steven skręcił w ulicę Tally i przywołał swoją mantrę:
„Życie to coś, co spotyka człowieka, kiedy snuje plany na
przyszłość..."
Kiedy wyszedł z windy, Tally już czekała na niego pod
drzwiami mieszkania. Ubrana była swobodnie, w sweter
i dżinsy, miała bose nogi i włosy wciąż wilgotne po pryszni-
cu. Pachniała szamponem. Steven wziął ją w ramiona i po-
całował. Spowity zapachem jej perfum, czuł się jak w nie-
bie. Najchętniej nigdy by jej nie puścił.
- Co u ciebie? - spytał.
- Praca, praca i jeszcze raz praca - odparła Tally z żalem. -
Powinnam była wiedzieć. Jak tylko umówiłam się z moimi
siostrami na zakrapiany lunch i ploty, wezwali mnie do szpi-
tala i wolny weekend musiałam spędzić w pracy.
- A to pech. Nie wiedziałem, że masz siostry.
Tally się roześmiała.
- Dwie. Jeszcze dużo o mnie nie wiesz. Ledwo się zna-
my. A jeśli powiesz, że masz wrażenie, jakbyśmy się znali
162
od zawsze, kopnę cię tam, gdzie boli.
- Może i słusznie - stwierdził Steven z uśmiechem.
- No ale co tam u ciebie? To pewnie dużo ciekawsze. Jak
było na spotkaniu?
- Rząd uparł się, by tworzyć nowe szczepionki, bo oba-
wia się zamachu biologicznego.
- I? - spytała Tally, kiedy zauważyła, że Steven się waha.
- Wygląda na to, że grupa nadambitnych urzędników
uznała, że uszczęśliwi swoich przełożonych i szybciej zro-
bi karierę, jeśli nieoficjalnie przetestują nową szczepionkę
przeciwko gruźlicy na dzieciach z Pinetops. Zainteresowana
firma, spółka biotechnologiczna St Clair Genomics, przeko-
nała ich, że wypełnianie niezbędnych papierów będzie tyl-
ko czasochłonną formalnością. Podobno zaszło nieporozu-
mienie co do tego, jak bardzo można nagiąć przepisy. Tak
czy owak, wszystko diabli wzięli, kiedy w trakcie produkcji
do fiolek dostała się toksyna.
Tally przez długą chwilę nie mogła wydobyć z siebie sło-
wa. Rozłożyła ręce i wbiła wzrok w sufit.
- Nieporozumienie?! - wybuchnęła w końcu. - Jak mog-
ło dojść do nieporozumienia w takiej sprawie?! A potem
jeszcze ich otruli? Jak, na litość boską, coś takiego mogło się
wydarzyć? To skandal. Powinno się ich wszystkich powie-
sić, wypatroszyć i poćwiartować...
Tally nagle zrozumiała, dlaczego Steven tak długo milczy.
- O Boże, chyba mi nie powiesz, że ujdzie im to na su-
cho?
- Niestety, na tym stanęło. Brzydzę się tym tak jak ty, ale
inne warianty są tak okropne, że strach w ogóle je rozważać.
- Nie rozumiem - stwierdziła Tally z wyrzutem w oczach.
18
Steven wyjaśnił Tally, jakie skutki miałoby ujawnienie spra-
wy Pinetops. Poznał, że ogarnia ją ta sama frustracja, którą
sam czuł - sprzeciw wobec nieuniknionego acz trudnego do
przełknięcia wniosku, że milczenie jest właściwym rozwią-
zaniem.
- Dranie - wycedziła Tally. - Nie bez powodu wprowa-
dzono te wszystkie zabezpieczenia.
- Serce zgadza się z tobą, ale głowa rozumie, dlaczego
163
chcą wszystko przyspieszyć, jeśli naprawdę grozi nam za-
mach biologiczny.
- Jakie są na to dowody?
- Ja ich nie widziałem, ale rząd uważa, że zamach jest
nieuchronny. Twierdzą, że informacje wywiadu są poraża-
jące. Nie ma szans, żeby opracować i przebadać niezbędne
szczepionki normalnymi kanałami, więc na prawo i lewo
wprowadza się ułatwienia.
- Które potem prowadzą do nieporozumień...
- Na to wygląda - przytaknął Steven.
- Wierzysz im? - Tally przyjrzała mu się uważnie, wy-
patrując najlżejszego mrugnięcia powiek czy innego gestu
sprzecznego z tym, co powie.
Steven czuł na sobie jej spojrzenie.
- Pewne rzeczy nadal mnie niepokoją - odparł. - Ale
nie mam innego wyjścia, jak tylko przyjąć do wiadomo-
ści to, co mówią. Z drugiej strony... nie sądzę, żeby po-
wiedzieli mi całą prawdę o nieszczęściu w Pinetops... Coś
się nie zgadza w ich wyjaśnieniach odnośnie do skażenia
szczepionki.
Po minie Tally widać było, że uznała to tylko za próbę
złagodzenia głównego zarzutu. Powściągnęła jednak złość,
jakby zrozumiała, że dalsze okazywanie oburzenia nic nie
da. Nalała im po drinku i usiadła.
- Jak to?
Steven opowiedział jej dokładnie o swojej rozmowie
z Duttonem.
Tally zmarszczyła z powątpiewaniem brwi.
- Jeśli rzeczywiście rozlewali to przed szczepionkami,
to zakład jest podejrzanym numer jeden - powiedziała. -
Nawet jeśli nie korzystali z tej samej linii produkcyjnej, mo-
gli przenieść jakieś jej części: filtr, głowicę dozującą, kawa-
łek rurki. Jak inaczej mogło dojść do skażenia? Chyba że su-
gerujesz, że ktoś wstrzyknął to umyślnie?
Steven skrzywił się i pokręcił głową.
- Nie, pewnie masz rację, ale Dutton to człowiek z do-
świadczeniem... Nie popełniłby tak elementarnego błędu,
jakim jest przeniesienie zanieczyszczonej głowicy z jednej
linii produkcyjnej na drugą...
164
- Mógł to zrobić ktoś inny - zauważyła Tally. - Nadal
obstawiam, że zawiniło coś w procesie produkcji.
- Może tak właśnie mieliśmy pomyśleć...
Tally spojrzała na niego pytająco.
- Zabrzmiało to bardzo enigmatycznie - powiedziała. -
Mógłbyś pisać dialogi do telenowel...Tum-tu-tum-tum... -
zanuciła motyw przewodni East Enders.
- Po prostu jakoś mi to nie pasuje. W dodatku mają tę
firmę zamknąć. Coś tu nie gra.
- Masz rację - stwierdziła Tally. - Firma, która bierze na
siebie odpowiedzialność i postępuje honorowo, to w tych
czasach rzadkość.
- Sęk w tym, że nie byli pod żadną presją. Sprawa nie
wyjdzie na jaw, więc nie groziły im ani nagonka w brukow-
cach, ani zlot reporterów telewizyjnych pod budynkiem.
Firma jest mała, więc nie ma akcjonariuszy, którymi trzeba
by się przejmować. Po co zwijać interes przed przeprowa-
dzeniem szczegółowego śledztwa?
- Przykro mi to mówić, Steven, ale czy to w ogóle ma ja-
kieś znaczenie? - spytała Tally. - Co za różnica, jak dokład-
nie toksyna dostała się do fiolek, skoro nieszczęście już się
stało i ucierpiały na tym dzieci? Czy to nie akademickie roz-
ważania?
- Nie - upierał się Steven. - Wszyscy tak mówią, ale
to tak, jakby zostać z jednym kawałkiem układanki w rę-
ku, kiedy wydawało się, że już jest skończona. Można al-
bo go schować i udawać, że wszystko gra, albo przyznać, że
problem istnieje, i przyjrzeć się mu uważniej. Wtedy może
się okazać, że niektóre elementy układanki są nie na swoim
miejscu i że wszystko jest tylko złudzeniem.
Tally spojrzała na niego z pobłażliwym uśmiechem.
- Skoro tak twierdzisz - powiedziała. - Nie wiem, jak ty,
ale ja mam dość brutalnej rzeczywistości jak na jeden ty-
dzień. Myślę, że przydałoby się od niej na jakiś czas uciec,
wypić dużo więcej niż zalecają lekarze i oddać się szaleń-
stwom i rozpuście, której uwieńczeniem będzie scena z mo-
im tyłkiem podskakującym na łóżku w roli głównej... tak
gwałtownie, jakby świat zaraz miał się skończyć.
Steven uśmiechnął się szeroko.
165
- Dobra myśl... - wymruczał, powoli wsuwając dłoń
pod sweter Tally. - Ale nie spieszmy się... - Podciągnął biu-
stonosz Tally i językiem odszukał jej prawy sutek.
- Skoro... tak twierdzisz - szepnęła z zachwytem.
- Tak, zdecydowanie - odparł Steven. - Coś mi mówi,
że to potrwa... całe wieki. - Zajął się lewą piersią Tally, jed-
nocześnie wodząc kciukiem wokół jej prawego sutka.
- Och, cudownie...
Steven zauważył, że Tally ma zamknięte oczy, ale jej
uśmiech był aż nadto wymowny. Nie przerywając pieszcze-
nia jej piersi, rozpiął jej dżinsy i ostrożnie je ściągnął. Tally
uniosła biodra, żeby mu pomóc, i prawa dłoń Stevena po-
wędrowała na jej pośladki, potem między uda, naprowadza-
na na cel jej westchnieniami i jękami.
- Jesteś cała mokra... - szepnął, kiedy wsunął dłoń pod
jej majtki i powiódł ustami w dół brzucha, kreśląc linię języ-
kiem. - Rozkosznie mokra...
- A ty twardy - stęknęła Tally. Sięgnęła w dół, by wy-
swobodzić ze spodni Stevena to, co wyrywało się na wol-
ność.
- Pora zobaczyć, czy twój materac wytrzyma...?
- Absolutnie - wydyszała Tally.
- Słońce świeci - szepnął Steven. Tally odwróciła się
i naciągnęła sobie kołdrę na głowę.
- Mamy piękny dzień.
- Dziś niedziela - poskarżyła się Tally. - Czy ty nie masz
serca?
- Nie... oddałem je pięknej damie - szepnął Steven i de-
likatnie pocałował ją w szyję.
- Mhm... ty potworze bezduszny... - mruknęła, ale zaraz
się uśmiechnęła. - Muszę się wyspać, żeby być piękna...
- Już jesteś piękna.
- Przesada - zachichotała Tally. - Dunbar, czego ty wła-
ściwie chcesz? Ach, przecież wiem...
Steven uśmiechnął się szeroko.
- No, tego też - przytaknął. - Ale pomyślałem, że mogli-
byśmy spędzić idealną niedzielę. Pospacerujemy w słońcu,
znajdziemy jakiś lokal, w którym poczytamy gazety, sącząc
krwawe mary, a potem zjemy nieprzyzwoicie obfity lunch...
166
zanim wrócimy do domu obejrzeć mecz w telewizji.
Tally otworzyła szeroko oczy.
- Co takiego? - wybuchnęła.
- Żartuję. - Steven się uśmiechnął. - Ale przynajmniej
wiem, że słuchasz.
- Potwór, potwór, potwór - żaliła się Tally, zasypując je-
go pierś gradem udawanych ciosów. - I co ja mam z tobą
zrobić?
- Na początek... - wymruczał. - Mogłabyś...
Tally dostała ataku śmiechu.
- Jesteś niemożliwy - powiedziała, ale uległa.
Ubrana w dżinsy i miękką skórzaną kurtkę włożoną na
biały T-shirt, Tally wrzuciła klucze do torebki i jeszcze raz
sprawdziła, czy zamknęła drzwi.
- Wiesz - powiedziała do Stevena - chyba nigdy nie pi-
łam krwawej mary.
- Pobudza apetyt - odparł Steven i objął ją ramieniem. -
Ale wybór lokalu pozostawiam tobie...
- Moja siostra w kółko mówi o Riverside Tavern, nieda-
leko Marley Wood. Może tam?
- Super.
Wyszli na słońce i przystanęli na chwilę, by ogrzać twa-
rze w jego promieniach.
- Mhm - mruknęła Tally. - Każdy weekend powinien
być taki. - Spojrzała na Stevena, który uśmiechnął się i przy-
tulił ją mocniej.
- Bezdyskusyjnie.
- Pojedźmy moim samochodem - zaproponowała Tally.
- Wtedy nie będę musiała ci mówić, jak masz jechać.
Sięgnęła po kluczyki, a Steven oparł ramię na dachu jej
renault clio. Już miał powiedzieć coś o kobietach i ich toreb-
kach, kiedy nagle poczuł z tyłu lewego uda ukłucie, podob-
ne do użądlenia osy. Złapał się za bolące miejsce i odwraca-
jąc, zobaczył mężczyznę, który obrócił się na pięcie i uciekł.
- Co u... - wysapał Steven. Nagle zakręciło mu się
w głowie i kolana się pod nim ugięły.
- Steven! - wykrzyknęła Tally z przerażeniem, kiedy
obiegła samochód i zobaczyła go osuwającego się na zie-
mię. - Co się stało?
167
Steven wiedział, że walka jest z góry przegrana, ale wy-
ciągnął przedmiot, który sterczał mu z tyłu nogi. Była to
mała strzałka, jaką można strzelać z wiatrówki. Powiązał
ten fakt z wyglądem mężczyzny, którego widział. Miał na
sobie nietypowy jak dla Anglika garnitur... był z Europy
Wschodniej, może z Rosji.
- Słodki Jezu - mruknął, kiedy dotarło do niego, że my-
lił się co do dwóch Rosjan, którzy zepchnęli go z autostrady.
Jednak nie wzięli go za kogoś innego. To jego chcieli zabić.
Steven spojrzał na strzałkę zachodzącymi mgłą oczami.
Powoli tracił przytomność.
- Rycyna... - szepnął. - Rycyna... na to nie ma antido-
tum. Tak mi przykro.
Tally, z oczami szeroko otwartymi z przerażenia, zoba-
czyła, jak strzałka wysuwa się z dłoni Stevena. Zrobiła, co
mogła, by podtrzymać mu głowę, kiedy zwalił się nieprzy-
tomny na chodnik. Ułożyła go w bezpiecznej pozycji, wy-
szarpała telefon z torebki i wezwała pogotowie. Delikatnie
położyła palce na szyi Stevena, by zmierzyć tętno, po czym
wstrząśnięta wyjęła szczypczyki i podniosła strzałkę z chod-
nika.
- Witamy z powrotem - powiedział ktoś, kiedy Steven
zamrugał oczami utkwionymi w biały sufit i zaczął się roz-
glądać. Próbował skupić wzrok na postaci w bieli, która do
niego mówiła, ale było za jasno.
- Uprzedzając pańskie pytanie: jest pan w szpitalu, jest
wtorek, wpół do jedenastej rano i ma pan wielkie szczęście.
- Wtorek? - mruknął Steven, kiedy zrozumiał, że um-
knęło mu parę dni życia. - Tally... muszę zobaczyć Tally.
- Rozumiem, że chodzi o doktor Simmons? Prosiła, żeby
dać jej znać, jak tylko się pan obudzi. Zaraz do niej zadzwo-
nię - powiedziała pielęgniarka. - Tyle że będzie musiała prze-
bić się przez obstawę pod drzwiami. Kiedy w nocy przyszłam
na dyżur, myślałam, że leży tu Brad Pitt albo George Clooney.
- Przykro mi - powiedział Steven i spróbował się uś-
miechnąć.
- Och, czy ja wiem... - odparła pielęgniarka z szerokim
uśmiechem i wyszła.
Steven ledwie zdążył położyć głowę na poduszce i wró-
168
cić myślami do niedzieli, kiedy wszedł ubrany w garnitur
mężczyzna pod czterdziestkę, który przedstawił się jako
George Lamont, opiekujący się nim lekarz.
- Jak się pan czuje?
- Myślałem, że nie ma antidotum przeciw rycynie - po-
wiedział Steven.
- Bo nie ma - stwierdził Lamont. - Ale to nie była ry-
cyna.
Steven spojrzał na niego zdezorientowany. Pomyślał, że
może pamięć mu szwankuje.
- Ale ta strzałka...
- Zatruta, ale nie rycyną - przerwał mu Lamont. -1 niech
pan dziękuje doktor Simmons za to, że ocaliła mu życie.
Kiedy podniosła strzałkę, żeby ją obejrzeć, poczuła słaby za-
pach migdałów. Powinien pan być jej dozgonnie wdzięczny,
że wyciągnęła słuszny wniosek. Strzałka zawierała cyjanek,
nie rycynę. Kiedy przestało panu bić serce, doktor Simmons
i ratownicy podali panu azotan amylu, żeby przeciwdziałać
skutkom trucizny. Potem trafił pan do nas.
- Mój Boże... myślałem...
- Wszyscy dobrze pamiętają historię Gieorgija Marko-
wa - powiedział Lamont. - Parasole z zatrutym czubkiem
i tak dalej.
Weszła Tally, w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi.
Lamont uśmiechnął się, ruszył do wyjścia. Powiedział, że
zostawi ich na kilka minut samych, a potem będzie musiał
dokładnie Stevena przebadać.
- Podobno zawdzięczam ci życie - powiedział Steven.
- Choć tyle mogłam dla ciebie zrobić... po sobotniej no-
cy. - Tally się uśmiechnęła. - Jak się czujesz?
- Jakbym miał najgorszego kaca na świecie - odparł
Steven. - Strasznie przepraszam, że naraziłem cię na takie
niebezpieczeństwo. Chryste, przecież to mogłaś być ty.
- Skąd miałeś wiedzieć, że ktoś spróbuje cię zabić. -
Tally usiadła na skraju łóżka i odgarnęła mu włosy do ty-
łu. - Ale ciekawa jestem, dlaczego...
- Pomyliłem się - stwierdził Steven. - Powinienem wie-
dzieć lepiej, ale podjąłem złą decyzję. Uwierzyłem w to,
w co chciałem wierzyć.
169
Tally wyglądała na zdziwioną i lekko zaniepokojoną, jak-
by podejrzewała, że zaraz usłyszy coś, czego wolałaby nie
wiedzieć.
- Nie rozumiem.
Steven opowiedział jej o zamachu na autostradzie
i dwóch Rosjanach, którzy zginęli w ogniu.
- Myślałem, że wzięli mnie za kogoś innego... że ścigali
poprzedniego właściciela samochodu. Chciałem w to wie-
rzyć. A oni tak naprawdę polowali na mnie.
Tally zbladła.
- Steven, przerażasz mnie. Wiem, że jesteś śledczym,
ale myślałam... że takim w rodzaju inspektora podatkowe-
go... Że może od czasu do czasu musisz zadawać niewy-
godne pytania... Ale Rosjanie spychający cię z autostrady
i strzałki z cyjankiem...! Tego już dla mnie trochę za wiele.
- Bałem się, że tak powiesz, i chyba dlatego wolałem
myśleć, że mnie z kimś pomylili, zamiast choćby wziąć pod
uwagę, że to ja byłem celem - wyjaśnił Steven.
- Co jeszcze przede mną ukrywasz?
- Wszystko poza tym wiesz - odparł.
Tally nie wyglądała na przekonaną.
- Co Rosjanie i zatrute strzałki mają wspólnego z docho-
dzeniem w sprawie podania brytyjskim dzieciom nielicen-
cjonowanej szczepionki?
- Nie wiem - wyznał Steven.
Jej mina mówiła, że nie wie, czy wierzyć mu, czy nie.
- Naprawdę.
- O Boże - westchnęła Tally, przykładając sobie dłoń do
czoła. - Wiedziałam, że to zły pomysł...
- Nie. - Steven wziął ją za rękę. - To dobry pomysł -
stwierdził z naciskiem. - Kiedy to się skończy, obiecuję, że
zrobię wszystko, żeby ci to udowodnić, nawet gdybym mu-
siał rzucić pracę i zająć się sprzedażą okien w Leicester...
Tylko mnie nie skreślaj.
Twarz Tally złagodniała.
- Dobrze wiesz, co do ciebie czuję - powiedziała. - Ale
to... - Brakowało jej słów i patrzyła wszędzie, tylko nie na
Stevena. - Potrzebuję trochę czasu. Doktor Lamont chce cię
przebadać i wiele osób czeka, żeby z tobą porozmawiać.
170
Wrócę, jak skończę zmianę. - Delikatnie pocałowała go
w czoło, ale nie rozwiało to jego obaw.
19
Kiedy Lamont skończył go badać i orzekł, że jest okazem
zdrowia, Steven poprosił, by pozwolono mu skorzystać z te-
lefonu.
- Chce pan zadzwonić do Inspektoratu? - spytał Lamont.
Steven skinął głową.
- Powiadomiłem już sir Johna Macmillana, że czuje się
pan lepiej. Kiedy pana przyjęliśmy, prosił, żeby na bieżąco
informować go o pańskim stanie. Domyślam się, że to on
postawił ochroniarzy przed drzwiami. Na pewno czeka na
telefon od pana.
Steven zadzwonił do Macmillana, ale najpierw poroz-
mawiał z Jean, która powiedziała mu, jak bardzo wszyscy
się martwili.
- Tak się cieszę, że nic ci nie jest. Kiedy usłyszeliśmy, że
to był cyjanek... no wiesz...
Steven był wzruszony szczerą troską w jej głosie. Musiał
przełknąć ślinę, zanim odpowiedział:
- Dzięki, Jean, miałem wielkie szczęście. Czy mogłabyś
zadzwonić do mojej szwagierki w Szkocji i powiedzieć jej,
dlaczego się nie odzywałem? Nie mów wszystkiego, najwy-
żej wytłumacz, że byłem na akcji i że zadzwonię, jak tylko
będę mógł. Pozdrów ją ode mnie i poproś, żeby powiedziała
Jenny, że tatuś bardzo ją kocha. I że odezwie się, jak tylko
złapiemy bandytów.
- Robi się. John musiał się nieźle napocić, żeby wszyst-
ko wyjaśnić policji i zachować w tajemnicy przed prasą.
- Ale mu się udało? - spytał Steven z niepokojem.
- Tak, z dużym wsparciem Ministerstwa Spraw Wew-
nętrznych.
- To dobrze.
Steven rozmawiał z Macmillanem ponad dziesięć mi-
nut. Razem usiłowali znaleźć wytłumaczenie zamachów na
jego życie, ale ostatecznie nic nie wymyślili.
- To musi mieć jakiś związek ze śledztwem - upierał się
Steven. - Ale nie bardzo wiem, co może łączyć dzieci z „zie-
lonej listy" z Rosjanami. A ty?
171
Macmillan też nie wiedział.
- Najwyraźniej ktoś uważa, że wiesz coś, czego tak na-
prawdę nie wiesz - powiedział.
- Co stawia mnie w bardzo niewygodnej pozycji.
- Zwłaszcza że prawdopodobnie spróbują znowu -
stwierdził Macmillan.
- Chcę, żebyście wzmocnili ochronę Tally - poprosił
Steven. - Mogą spróbować ją wykorzystać, żeby dobrać się
do mnie.
- Zrobiłem to, jak tylko usłyszałem, co się stało - za-
pewnił Macmillan. - Myślę, że z uwagi na przeszłość po-
przedniego właściciela twojego samochodu zbyt pochopnie
uznaliśmy, że celem był ktoś inny.
Steven przytaknął.
- Jak doktor Simmons znosi to wszystko?
- Jako tako - odparł Steven tonem, który sugerował, że
nie najlepiej.
- Każdemu byłoby ciężko się odnaleźć w takiej sytuacji.
Daj jej czas.
- Oby ona mi go dała - powiedział Steven w zadumie.
- Im szybciej zamkniemy to śledztwo, tym lepiej dla
wszystkich - stwierdził Macmillan.
Steven odsunął telefon od ucha i spojrzał na niego z nie-
dowierzaniem. Czyżby właśnie usłyszał kulturalnie sfor-
mułowane ponaglenie? Zwalczył pokusę, by przypomnieć
Macmillanowi, że przez ostatnie dwa dni był jedną nogą
w grobie.
- Rano powinienem wyjść. I jeszcze jedna sprawa... -
powiedział zamiast tego.
- Tak?
- Zdałem pistolet, bo myślałem, że już się nie przyda.
Lepiej wezmę go znowu.
- To był glock 23, dobrze pamiętam?
- Tak.
- Każę go dostarczyć do szpitala. Będzie go mógł ode-
brać, zanim wyjdziesz.
Tally wróciła o szóstej z minutami. Była ubrana do wyj-
ścia, na ramieniu miała torebkę.
- Jak się czujesz?
172
- Ważniejsze jest to, jak ty się czujesz- odparował
Steven. - Pewnie przeżyłaś wstrząs.
- Taki los - powiedziała z westchnieniem. - Choć mu-
szę przyznać, że nie planowałam zostać dziewczyną Bonda.
To nie w moim stylu. Jestem szczęśliwa jako pediatra.
- Moje życie zwykle tak nie wygląda - zapewnił Ste-
ven. - Nie jestem szpiegiem ani tajnym agentem. Wiesz,
czym się zajmuję, powiedziałem ci. Nie kłamałem.
- A ci Rosjanie?
- Nie mam pojęcia, dlaczego chcą mnie zabić. Jedyne,
co przychodzi mi do głowy, to to, że musiałem się na coś na-
tknąć i narazić się niewłaściwym ludziom. Problem w tym,
że nie wiem, na co, ani kim są ci ludzie.
- Przez co sytuacja jest jeszcze bardziej niebezpieczna -
zauważyła Tally.
- Fakt - przyznał Steven. Nawet nie próbował robić do-
brej miny do złej gry
- Słyszałam, że mam mieć obstawę?
- Wydziału specjalnego Scotland Yardu. John Macmillan
uznał, że nie zaszkodzi być ostrożnym. Załatwił to, kiedy
byłem w krainie snów. Będą dyskretni.
- A ludzie pod twoimi drzwiami?
- Też z wydziału specjalnego. Rano, kiedy wyjdę, już ich
nie będzie.
- I będziesz musiał radzić sobie sam?
- Tak.
- Domyślam się, że to znaczy, iż jesteś mistrzem walki
wręcz i nosisz pistolet pod pachą? - spytała Tally z wyrzu-
tem.
- Tak - odparł bezbarwnie Steven.
Zapadła krępująca cisza. W końcu Tally lekko pokręciła
głową, a w jej oczach znów pojawiło się zwątpienie.
Steven wziął ją za rękę.
- Służyłem w siłach specjalnych. Byłem lekarzem i przy
okazji zdobyłem też inne umiejętności... ale to przeszłość,
która nie ma nic wspólnego z moją obecną pracą. Pistolet
noszę tylko wtedy, kiedy mam podstawy sądzić, że moje
życie jest zagrożone. Nie mam licencji na zabijanie... tylko
prawo jazdy z trzema punktami karnymi za przekroczenie
173
prędkości.
Tally nie mogła powstrzymać uśmiechu. Usiadła na skra-
ju łóżka i spojrzała Stevenowi w oczy.
- Mam nadzieję, że kiedyś tego nie pożałuję, ale wierzę
powiedziała.
Steven zamknął oczy, dziękując w duchu opatrzności.
- Co zrobisz, kiedy stąd wyjdziesz?
- Wrócę do Londynu i będę dalej prowadzić śledztwo.
ci
- Proszę, uważaj na siebie.
- Będę, obiecuję. Mam zbyt wiele powodów, żeby żyć.
- Zawsze mógłbyś zatrzymać się u mnie, dopóki nie
zdecydujesz, co robić... Wydział specjalny mógłby pilnować
nas obojga.
Steven pocałował ją i podziękował za propozycję.
- Muszę omówić sytuację z Macmillanem. Nie powie-
dzieli nam całej prawdy o szczepionce. Jestem o tym prze-
konany.
- Odezwij się - poprosiła Tally. Zabrzmiało to tak przej-
mująco, że Steven wziął ją w ramiona i mocno przytulił.
- Kiedy to się skończy, zaczniemy planować, co dalej
z nami, dobrze? To będzie najważniejsza sprawa.
Tally uśmiechnęła się słabo i skinęła głową.
- Uważaj na siebie, Steven.
Stevena wypisano ze szpitala następnego ranka, po
tym, jak badania odruchów, czynności serca i układu odde-
chowego dały wyniki, które usatysfakcjonowały George'a
Lamonta.
- Następnym razem może pan nie mieć tyle szczęścia -
powiedział Lamont. - Na świecie nie ma zbyt wielu osób,
które dostały zastrzyk z cyjanku i przeżyły.
- Wierzę - przytaknął Steven.
Ubrał się, podziękował pielęgniarkom za opiekę i po-
szedł zamienić parę słów z Jenkinsem i Ritchiem, policjan-
tami z wydziału specjalnego, którzy czuwali pod drzwiami.
- Dziękuję wam, panowie, ale na szczęście wasza po-
moc już nie będzie mi potrzebna.
- A właśnie zaczynaliśmy się dobrze bawić - odparł
Jenkins, krępy, łysy mężczyzna, przypominający rugbystę. -
174
Opieka nad agentami Inspektoratu to nasze ulubione zaję-
cie. Delikatne z nich kwiatuszki - zwrócił się do swojego ko-
legi. - Prawda, George?
Ritchie, jego bardziej inteligentnie wyglądający partner,
uśmiechnął się z zażenowaniem.
- Wszyscy po studiach - ciągnął Jenkins. - Niektórzy
podobno z mózgami wielkości planet. Mam rację, doktorze?
- Wszystko jest względne - odparował Steven, patrząc
Jenkinsowi prosto w oczy.
- Ale kiedy przyjdzie co do czego... wzywają wydział
specjalny, bo ktoś musi im wysmarkać noski i wytrzeć pup-
cie...
- I świetnie wam idzie - skwitował Steven.
Jenkins zjeżył się, zły, że robi się z niego głupka.
- A może pan doktor chce, żebyśmy go przeprowadzili
przez jezdnię? - spytał Stevena. - A nuż czyhają tam jacyś
źli ludzie? Nie wiadomo, czy pan doktor na pewno wrócił
już do formy...
Ani się obejrzał, gdy Steven boleśnie wykręcił mu rękę
za plecami, rozstawił mu nogi, a głowę przycisnął bokiem
do ściany, upodabniając go do gargulca na murze katedry.
- Cóż - powiedział w zamyśleniu. - Wygląda na to, że
mam się nieźle... ale dzięki za troskę. Zawsze lepiej się
upewnić...
Kiedy policjanci odchodzili, Steven usłyszał, jak Ritchie
mówi do Jenkinsa:
- Ośle, nie wiedziałeś, że on służył w Pułku?
W rejestracji cierpliwie czekał oficjalny kurier rządowy.
Uśmiechnął się uprzejmie na powitanie, uważnie obejrzał
legitymację Stevena i przekazał mu paczkę. Steven wiedział,
że w środku są zamówione przez niego pistolet i amunicja.
Podpisał się na trzech formularzach i życzył kurierowi bez-
piecznego powrotu do Londynu, po czym poszedł za strzał-
kami do toalety dla odwiedzających. Zamknął się w kabinie,
załadował broń i schował ją do kabury, którą niełatwo mu
było założyć w tak ciasnym pomieszczeniu. Poprawił skó-
rzane paski tak, aby nic go nie uwierało, włożył marynarkę,
wyszedł i sprawdził w lustrze, czy nie ma pod nią żadnych
zwracających uwagę wybrzuszeń.
175
Ustawił się przy drzwiach najbliższych miejsca, gdzie
taksówki zostawiały pasażerów. Wyszedł w ostatniej chwili
i wskoczył do wozu, który właśnie ruszał po podwiezieniu
starszej pary.
- Wsiada się na postoju - burknął kierowca.
- Za dwie dychy ten raz przymknie pan na to oko.
- Dokąd?
Steven skierował taksówkarza okrężną trasą na policyjny
parking, gdzie, na prośbę Macmillana, odstawiono jego sa-
mochód. Najpierw podał adres hotelu, w którym zatrzymał
się podczas pierwszej wizyty w Leicester, by w połowie dro-
gi zmienić zdanie i poprosić o podwiezienie do francuskiej re-
stauracji, w której byli z Tally. Dopiero kiedy nabrał pewności,
że nikt ich nie śledzi, kazał się zabrać na policyjny parking.
- Jaja pan sobie robisz? - warknął taksówkarz.
- Powiedzmy, że obudziła się we mnie cygańska natu-
ra - odparł Steven.
Odebrał hondę i wrócił do Londynu bez żadnych incy-
dentów. Przez całą drogę głowił się nad tym, dlaczego ktoś
miałby chcieć go zabić. Starał się wszystko logicznie prze-
myśleć, ale z mizernym skutkiem. Oba zamachy były przy-
gotowane w Leicester, nie w Londynie. Do pierwszego do-
szło dzięki lokalizatorowi w jego porsche - fakt, że ktoś
zgłosił kradzież samochodu, żeby zdobyć informację, gdzie
go szukać, zdawał się to potwierdzać. Ale niemożliwe, by za
drugim razem odnaleźli go w ten sam sposób. Honda nie by-
ła wyposażona w lokalizator - przynajmniej tak mu się wy-
dawało... Zadzwonił do Stana Silvera.
- Nie, nie jest. Nie mów, że ją w cholerę zgubiłeś - po-
wiedział Silver.
- Nic z tych rzeczy - zapewnił Steven. - Tak się tylko za-
stanawiałem, skąd ktoś wiedział, gdzie byłem parę dni temu.
- Jeśli myślisz, że cię śledzili i że to wina samochodu,
może ktoś podrzucił ci nadajnik?
- Możliwe - przytaknął Steven.
- Przywieź go do mnie.
Steven zerknął na zegarek.
- Jestem w drodze z Leicester. Będę za pół godziny.
- W środku czysto - oznajmił Silver, kiedy skończył
176
oględziny i wysunął się tyłem z samochodu. - Teraz wezmę
go na rampę.
Wjechał hondą na rampę hydrauliczną i wcisnął urucha-
miający ją guzik. Zapalił papierosa. Czekali, aż wóz uniesie
się ponad ich głowy.
- To jak, wygrywasz?! - spytał Stevena, przekrzykując
hałas.
Steven pokręcił głową.
- Ktoś chce mnie sprzątnąć, ale nie wiem dlaczego.
- Przykra sprawa - odparł Silver. - Jeden człowiek czy
gang?
- Gang z Europy Wschodniej.
- O kurde, chyba nie próbujesz przejąć ich interesów?
- Prawie żałuję, że nie, przynajmniej wiedziałbym, co
jest grane - stwierdził Steven.
Silver oglądał podwozie hondy w świetle mocnej latarki
i palcami lewej ręki zeskrobywał brud.
- No, no, co my tu mamy? - odezwał sie, wyjmując coś
z profilu tylnego prawego błotnika i podając Stevenowi. -
Problem rozwiązany.
Steven przez kilka sekund w milczeniu przyglądał się lo-
kalizatorowi.
- Nikomu nie mówiłem o hondzie - powiedział. - Nikt
nie wiedział, że ją mam.
- Ktoś musiał cię w niej zobaczyć.
- Po Londynie zwykle nie jeżdżę samochodem.
- No to masz o czym myśleć - stwierdził Silver. - To mo-
żesz zostawić mnie. - Ruchem głowy wskazał lokalizator.
Steven podał mu urządzenie.
- Co z nim zrobisz?
- W drodze do domu mijam przydrożny zajazd. Przy-
czepię to do tira jadącego do któregoś z portów. To powinno
na jakiś czas zająć palantów.
Steven podziękował przyjacielowi i wrócił do domu.
Teraz, kiedy ustalił, jak napastnik go znalazł, poczuł się le-
piej. Pozostawało pytanie, skąd jego wrogowie wiedzieli, ja-
kim samochodem jeździ. Celowo nie wziął auta z puli służ-
bowej i nikomu nie powiedział, z jakiego wozu korzysta,
a mimo to ktoś go wytropił i podrzucił mu lokalizator. Na
177
myśl, że równie dobrze mógł to być ładunek wybuchowy,
zrobiło mu się gorąco.
Wciąż myślał o tym w wannie, sącząc dżin z tonikiem.
Jego rozważania przerwał dźwięk telefonu. Pomstując na
fakt, że po raz kolejny zapominał go wziąć do łazienki, wy-
szedł z wanny i poczłapał odebrać. To mogła być Tally-
choć obiecał, że sam do niej zadzwoni.
- Doktor Dunbar? Mówi Linda Haldane.
- Och, witam. - Z lekkim dreszczykiem emocji Steven
przypomniał sobie, że prosił ją, by zadzwoniła, jeśli przyj-
dzie jej na myśl, co mogło tak bardzo rozzłościć jej nieżyją-
cego męża. - Jak się pani miewa?
- Dobrze, dziękuję - odparła automatycznie. - Jutro się
wyprowadzamy. Cały dzień się pakowaliśmy.
- Przykro mi - stwierdził Steven, przypominając sobie,
że nie stać jej na to, by dalej mieszkać z dziećmi tam, gdzie
do tej pory, z powodu kłopotów finansowych wywołanych
uznaniem śmierci Scotta za samobójstwo.
- Prosił pan, żebym zadzwoniła, jeśli cokolwiek znajdę,
nawet błahego...
- Tak.
- Scott przykleił coś taśmą do spodu biurka. Znalazłam
to dziś rano, kiedy sprzątałam jego rzeczy. Coś spadło na
podłogę i musiałam wejść po to pod biurko.
- Co to było? - spytał Steven. Poczuł, że serce bije mu
szybciej.
- Koperta z dwiema kartkami w środku.
- Kartkami?
- Fiszkami, takimi samymi, jakich używał w kartotece.
Pewnie nie chciał, żeby ktokolwiek je znalazł.
- Na przykład włamywacze, którzy złożyli pani wizytę -
stwierdził Steven w zamyśleniu.
- Policja mówiła, że szukali narkotyków - przypomniała
Linda.
- Może. - Steven nagle ujrzał to wydarzenie w zupełnie
innym świetle. - Co jest na tych fiszkach?
- Jakiś szyfr. Litery i cyfry, ale to nie numery telefonów.
Niestety, nic mi nie mówią.
Wciąż ociekając wodą, Steven wytarł dłonie w ręcz-
178
nik, którym wcześniej pospiesznie przewiązał się w pasie.
Porwał z biurka długopis i kartkę, i poprosił o szczegóły.
Zapisał podane mu informacje.
- Pierwsza fiszka: C-O-L-E odstęp N-A-T odstęp 4-0-9
odstęp 1-0-0-7 pauza 1-0-1-1 odstęp 2-0-0-1.
Steven przeczytał całość na głos, żeby sprawdzić, czy
nie popełnił błędu.
- Na drugiej fiszce jest: N-R-G odstęp 2 odstęp 2-3-7 od-
stęp 2-0-0-1. To tyle.
Steven ponownie odczytał jej wszystkie litery i cyfry.
- Myśli pan, że to ważne? - spytała Linda. - Mówi to pa-
nu coś?
- Na razie nie, ale skoro pani mąż zadał sobie trud, żeby
ukryć te fiszki, musiał mieć po temu dobry powód - powie-
dział.
- Coś, co pomoże dowieść, że nie odebrał sobie życia?
- Mam nadzieję - odparł Steven. - Niech pani będzie
w kontakcie. Proszę dać znać, gdzie można panią znaleźć.
Woda w wannie wystygła. Steven wytarł się i ubrał. Po
tym telefonie od razu zmienił mu się nastrój. Wreszcie miał
jakiś ślad. Na razie nic z niego nie rozumiał, ale czuł, że do-
stał do ręki coś, co popchnie naprzód śledztwo, które utknę-
ło w martwym punkcie. Zadzwonił do Tally i powiedział jej
o telefonie od Lindy.
- Zasłużyłeś na łut szczęścia.
- Teraz muszę to tylko... odcyfrować - powiedział.
- Wierzę w ciebie.
20
Następnego ranka Steven poprosił Inspektorat o aktualne
informacje o dzieciach z „zielonej listy". Dostał je e-mailem
przed upływem godziny. Ośmioro kolejnych dzieci trafiło
do klinik i szpitali z mniej lub bardziej poważnymi dolegli-
wościami skóry, poczynając od błahych wysypek, na zwy-
rodnieniu i utracie czucia kończąc.
Czytał listę, kręcąc głową ze zdumieniem. Wszystkie dzie-
ci miały styczność z czynnikiem zanieczyszczającym w tym
samym czasie, a mimo to objawy rozwijały się u każdego
w innym tempie. To w przypadku zatrucia rzecz nienormal-
na. Trucizny nie są tak podatne na kaprysy układów odporno-
179
ściowych, jak infekcje. Jeśli wierzyć Duttonowi, kierowniko-
wi z Redmond, toksyczna substancja nawet moment nie znaj-
dowała się na linii produkcyjnej użytej do rozlewania szcze-
pionki. Zatem trucizna musiała pochodzić ze zbiornika ze
szczepionką. To oznaczało, że wszystkie dzieci dostały taką
samą jej dawkę, a więc jedynym istotnym czynnikiem warun-
kującym jej działanie powinna być masa ciała. Dzieci, któ-
re ważyły najmniej, powinny być w najgorszym stanie, bo to
one otrzymały największą dawkę trucizny na jednostkę masy.
Steven miał wszystkie dane pod ręką. Sprawdził do-
kumentację na laptopie, i porównał wagę dzieci z datami
skierowania na leczenie. Nie było żadnej współzależności.
Wprost przeciwnie: najdrobniejsze i najlżejsze dziecko za-
chorowało ostatnie.
- Co, u licha, jest grane? - mruknął. Poszukał innych
istotnych czynników. Nie znalazł nic, ale na widok nazwi-
ska Trish Lyons przypomniał sobie, że miał sprawdzić, co
u niej. Dotąd tego unikał, bo bał się, co usłyszy. Zadzwonił
do szpitala w Edynburgu.
- Musieliśmy amputować jej rękę - poinformował go
Fielding. - To było nieuniknione.
- Wiem - odparł Steven. - Czy obumieranie tkanek
ustało?
- Niestety, nie - padła wyważona odpowiedź. - Straciła
czucie w nogach... marnieje w oczach.
- Jezu - mruknął Steven. - Jej biedna matka musi prze-
chodzić piekło.
- To prawda - przytaknął Fielding. - Co gorsza, sama też
zachorowała.
- Nie dziwię się - powiedział Steven. - Ten ciągły stres...
Jest silna, ale...
- Nie to miałem na myśli - przerwał mu Fielding. -
Wydaje nam się, że ma ten sam problem, co Trish.
- Co takiego?! - wykrzyknął Steven, który poczuł, jakby
dostał cios między oczy. - Jak to możliwe?
- Fakt, to dość zagadkowa sprawa, w każdym razie ma
na ręce dużą białą plamę i fatalnie się czuje... Przyjęli ją do
Western General na badania.
Steven odłożył słuchawkę. Jak matka Trish Lyons mogła
180
wejść w kontakt z toksyną? Trucizna to nie bakteria czy wirus,
nie można się nią zarazić, nie łapie się jej ot tak... Jego spojrze-
nie powędrowało do danych dzieci z „zielonej listy" na lapto-
pie. Miał tylko informacje o dzieciach, które dostały szczepion-
kę, nie o ich rodzinach. Zadzwonił do Inspektoratu i poprosił
o pilne skontrolowanie rodzin wszystkich dzieci z listy.
- Na co mamy zwracać uwagę? - spytał dyżurny.
- Kto był u lekarza od czasu, kiedy jego dziecko trafiło
na „zieloną listę".
- Z czyrakami na tyłku, skaleczonymi palcami, brodaw-
kami...
- Ze wszystkim jak leci - warknął Steven i odłożył słu-
chawkę. Był rozdrażniony. Jego nerwy były napięte do gra-
nic wytrzymałości. Miał straszne przeczucie, że jest o krok
od odkrycia straszliwej prawdy.
Wiedział, że będzie trochę czekać na informacje, o które
prosił, sięgnął więc po szyfry od Lindy Haldane i zajął się
nimi dla zabicia czasu. Był ciekaw, czy zdoła wyczytać coś
z kombinacji liter i cyfr, które, choć z pozoru przypadkowe,
musiały być ważne, skoro Haldane zadał sobie trud, aby je
schować. Bardzo możliwe, że to właśnie z ich powodu wy-
lądował z podciętymi żyłami w lesie.
Steven wypatrywał anagramów i akronimów w literach,
i pomieszanych numerów telefonicznych, i dat w liczbach,
ale bez skutku. Z trudem się skupiał, bo jego myśli upar-
cie wracały do choroby Virginii Lyons i tego, co z niej wy-
nikało. Właśnie robił sobie kawę, kiedy oddzwonił dyżurny
z Inspektoratu.
- We czterech ślęczeliśmy nad tym non stop - zameldo-
wał. - Okazuje się, że całkiem sporo rodziców było u leka-
rza. Przesłać ci raport e-mailem?
Steven przytaknął i podziękował. Niecierpliwie stukał
końcówką długopisu w biurko, aż na pasku zadań pojawiła
się mała koperta wskazująca, że przyszedł raport. Włączył
dekoder Inspektoratu i zaczął czytać odkodowany doku-
ment, przewijający się w górę ekranu. Po odrzuceniu try-
wialnych dolegliwości, które stanowiły chleb powszedni
lekarzy rodzinnych, zostawało dwudziestu ośmiu bliskich
dzieci z „zielonej listy", którzy konsultowali się z lekarzami
181
w sprawie problemów ze skórą albo utraty czucia w kończy-
nach. Obawy Stevena się potwierdziły. Nie miał już cienia
wątpliwości. Zadzwonił do Tally.
- Steven? Mam tylko chwilę. Właśnie robię obchód.
- Kłamali.
- Kto?
- Wszyscy razem i każdy z osobna - odparł Steven. -
Historia z toksyną w szczepionce to bujda. Dzieci nie zosta-
ły zatrute, tylko zarażone. Mamy do czynienia z czynnikiem
zakaźnym. - Powiedział jej o członkach rodzin, którzy za-
chorowali.
- Chryste - szepnęła Tally. - Coraz gorzej.
- Problem tkwi w szczepionce - wyjaśnił Steven. -
Historyjka o zanieczyszczeniu to tylko zasłona dymna.
- Steven, to okropne.
- Choroby zakaźne dzieci to twoja specjalność. Mogli-
byśmy się spotkać? Muszę się z tobą skonsultować.
- Jasne, ale na razie mam roboty po uszy. Nie wyrwę się
przed wieczorem. Przyjedziesz tutaj?
- Wolę nie ryzykować. Nie chcę, żeby twoi opiekuno-
wie z wydziału specjalnego dowiedzieli się o tym spotkaniu.
Możesz im się jakoś wymknąć?
- Nie wiem... pewnie tak... - powiedziała Tally, za-
skoczona. - Nie spodziewają się, że mogę chcieć im uciec.
W końcu są po mojej stronie. Zawsze pamiętam, żeby po-
wiedzieć im dzień dobry.
- Wymknij się im. Pojedź Ml na południe. Spotkamy się
o dziewiątej w restauracji na stacji obsługi Watford Gap.
- Dobrze. Uważaj na siebie.
- Ty też. Patrz w lusterka. Sprawdzaj, czy nikt cię nie
śledzi.
- A gdyby mnie śledzili?
- Zatrzymaj się gdzieś i zadzwoń do mnie.
Tally bez słowa odłożyła słuchawkę. Steven domyślał
się, co chodzi jej po głowie. Nie podobało mu się, że ją w to
wciąga, ale była specjalistką od chorób zakaźnych, a kogoś
takiego teraz właśnie potrzebował. Z narastającą frustracją
stwierdził, że nadal nie widzi motywu. Grupie dzieci poda-
no rzekomą szczepionkę, która zaraziła ich niezidentyfiko-
182
wanym mikrobem, wyniszczającym ich ciała, a teraz w do-
datku przechodzącym na ich bliskich. Kto przy zdrowych
zmysłach chciałby zatuszować coś takiego i udawać, że nic
się nie stało? Firma biotechnologiczna, która opracowała
szczepionkę? Urzędnicy, którzy byli z nią w zmowie? A mo-
że zamieszany w to był jeszcze ktoś trzeci? Dłoń Stevena po-
wędrowała mimowolnie do kabury pod lewą pachą. Marnie
widział swoje szanse.
- Kto projektował wystrój? - burknęła Tally, kiedy we-
szli do restauracji. - Hieronim Bosch?
- To jego styl - przytaknął Steven.
Ruszyli do stolika. Nocna wizyta na stacji przy autostra-
dzie to nieciekawe doświadczenie, uznał Steven. Dźwięki
automatów do gier, zapachy smażonego jedzenia i brzęk
zbieranych brudnych talerzy tworzyły niezbyt krzepiącą at-
mosferę.
- Nikt cię nie śledził? - spytał.
Tally pokręciła głową.
- Głupio mi było tak się wykradać, ale nie sądzę, żeby
ktoś za mną jechał.
- Potrzebuję twojej rady. Jeśli w grę wchodzi czynnik
zakaźny, dlaczego żadne z laboratoriów nie może go wyho-
dować?
- Pewnie to wirus. Wiele z nich ciężko wyhodować.
Często, żeby wykryć zarażenie określonym wirusem albo
grupą wirusów, trzeba zdać się na badania serologiczne na
obecność przeciwciał w surowicy chorego.
- Wyniki wszystkich badań serologicznych są negatyw-
ne - odparł Steven.
- No to jestem w kropce - stwierdziła Tally.
- Dlaczego jedne dzieci reagują na czynnik zakaźny
szybciej, a inne wolniej?
- Niektóre mogą być bardziej odporne od pozostałych,
zależy jakie choroby przechodziły w przeszłości; albo sam
czynnik rozwija się bardzo powoli i zaraża ofiary w różnym
tempie.
- Jakie czynniki mogą wchodzić w grę?
- Jeśli rozpatrujemy wszystkie możliwości, trzeba
uwzględnić choroby prionowe, jak nowa odmiana choro-
183
by Creutzfelda-Jakoba, które zwykle długo się rozwijają.
Poza tym, dużo wirusów może pozostawać przez długi czas
w stanie uśpienia. Co do zakażeń bakteryjnych, to hodowla
szczepów gruźlicy może potrwać parę miesięcy.
- Pewnie trzeba skoncentrować się na gruźlicy - stwier-
dził Steven. - W końcu szczepionka była na niej oparta
i miała ją zwalczać. Ale żadne z laboratoriów jej nie wyho-
dowało...
- Bo to nie jest żywa szczepionka - dokończyła Tally.
- A gdyby była? Co do tego też mogli się mylić.
- Owszem, ale z tego, co mówiłeś, objawy występują-
ce u ofiar w niczym nie przypominają gruźlicy. Gruźlica
to przede wszystkim choroba płuc, infekcja dróg oddecho-
wych.
- Masz rację - westchnął Steven.
Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Steven zapropono-
wał Tally następną kawę.
- Lepiej nie - powiedziała. - Jakieś postępy z szyframi
od Lindy Haldane?
Steven pokręcił głową.
- Na razie żadnych. - Wyjął kopię i podał ją Tally.
- Nie dziwię się - stwierdziła. - Proste to one nie są...
A propos, coś ci miałam powiedzieć. Przy każdym z dwóch
napadów sprawcy czekali na ciebie przed moim domem.
- Wiem.
- W obu przypadkach byłeś świeżo po wizycie w St Clair
Genomics.
Steven zastanowił się nad tym.
- Za pierwszym razem przyjechałem porsche. Wpisałem
się do rejestru gości w recepcji, podałem numer rejestra-
cyjny... Za drugim razem, w sobotę rano, St Clair był sam.
Spodziewał się mnie, zadzwoniłem do niego dzień wcze-
śniej. Nie wpisywałem się do rejestru, ale honda była jedy-
nym samochodem na parkingu, oprócz wozu St Claira. Ktoś
mógł mi podrzucić lokalizator, kiedy z nim rozmawiałem...
- Tak tylko sobie pomyślałam - powiedziała Tally.
- I bardzo dobrze. Ale dlaczego St Clair Genomics mia-
łoby chcieć mnie zabić? - głośno myślał Steven. - Wiem ty-
le, ile usłyszałem od nich i od rządu.
184
- Może bali się, że odkryjesz to, co mi powiedziałeś
o czynniku zakaźnym - zasugerowała Tally. - Że kłamali na
temat problemów na linii produkcyjnej i że coś jest nie tak
z samą szczepionką. Może zabija ludzi?
- Mogli też stracić miliony funtów z unieważnionych
kontraktów rządowych - dokończył Steven. - To ma sens,
ale dlaczego uważali, że to odkryję?
Aż pacnął się dłonią w czoło, kiedy odpowiedź przyszła
mu do głowy.
- Dlatego że interesowałem się Scottem Haldanem! -
zawołał. - Dwa razy pytałem St Claira, czy mówi mu coś
nazwisko Haldane, a on powiedział, że nie. Kłamał. Plotki
o tym, co mówił Haldane, musiały dotrzeć do firmy.
- Widać St Clair uznał, że jesteś zbyt bliski odkrycia te-
go, co wiedział Haldane - zauważyła Tally.
Steven skinął głową.
- To dlatego go zabili. Lekarz rodzinny z przychodni
w Edynburgu wykrył poważny problem z podaną dzieciom
szczepionką, a może nawet go rozpoznał. Powiedziano mu,
że dzieci dostały BCG, ale z jakiegoś powodu w to nie uwie-
rzył...
- Pewnie zrozumiemy dlaczego, kiedy złamiemy szyfr -
stwierdziła Tally.
- Jeśli Scott Haldane ustalił, co się stało dzieciom z „zie-
lonej listy", założę się, że Alan Nichol, twórca szczepionki,
też to rozgryzł. Pewnie chciał to ujawnić, ale jego szef się
nie zgodził.
- Dlatego wymyślili historyjkę z toksyną, żeby ukryć
prawdę, i zamordowali go, kiedy nie chciał na to pójść.
- Pytanie, ile osób jest w to zamieszanych - powiedział
Steven w zamyśleniu.
- Chyba nie sądzisz, że wiedzieli o tym ludzie z rzą-
du? - wybuchnęła Tally. - Przecież teraz już wiemy, że cho-
dziło tylko o pieniądze.
- Chciałbym wierzyć, że nie - stwierdził Steven. - Ale
wiemy, że pewne osoby co najmniej przyłożyły rękę do po-
dania dzieciom nieprzebadanej szczepionki, więc są współ-
winne zarażenia ich chorobą, która teraz atakuje ich rodzi-
ny. To duży trup w szafie.
185
- Dobrze, że nie w mojej - skwitowała Tally. - Jak oni
mogą z tym żyć?
Steven się zamyślił.
- Jeśli naprawdę wierzą w historyjkę St Claira o toksy-
nie i nie wiedzą, że szczepionka może zarażać, uważają,
że nie zrobili nic złego - powiedział. - Ba, pewnie myślą,
że dzięki ich dalekowzroczności mamy nową szczepionkę
przeciw gruźlicy, która niedługo trafi na rynek i będzie chro-
nić ludzi. Teraz tylko czekają na tytuły szlacheckie i aplauz
wdzięcznego narodu.
- Przecież ta szczepionka jest chorobotwórcza i niebez-
pieczna - zaprotestowała Tally.
- Nie potrafimy tego udowodnić - odparł Steven.
Szczepionki- testowała cała masa laboratoriów i żadne nie
znalazło w niej czynnika zakaźnego. Wiemy, że Scott Haldane
i Alan Nichol zostali zamordowani, ale nie mamy nawet cie-
nia dowodu.
- Za to poszlaki są przygniatające - odparła Tally.
- Ludzie nie słyszą tego, czego nie chcą słyszeć.
- Przecież kiedy powiesz, co wiesz, nikt przy zdrowych
zmysłach nie pozwoli na dalsze szczepienia.
- St Clair i jego ludzie będą trzymać się bajeczki o zabłą-
kanej toksynie i ci, których reputacja zawiśnie na włosku,
będą chcieli im uwierzyć.
- Musisz ich powstrzymać! - wybuchnęła Tally. - Ty
i Inspektorat. Musicie ich przekonać, że mówicie prawdę.
Chyba John Macmillan ci uwierzy?
- On tak - odparł Steven. - Ale co z tego, skoro bez nie-
zbitych dowodów nie może nic zrobić. Nikt z rządu nas nie
wysłucha, nawet jeśli uznają, że możemy mieć rację. Będą
grać na zwłokę dotąd, aż usuną się w cień, zostaną anoni-
mowymi twarzami wczorajszej ekipy rządzącej i zajmą się
rodzinami, hodowlą winogron we Francji albo pisaniem
biografii dawnych polityków w jesiennym słońcu Umbrii.
Nowe problemy spadną na nowych ludzi. Zawsze tak jest.
Jeden wszczyna wojnę, drugi musi ją zakończyć.
- Mój Boże, naprawdę tak myślisz? - spytała Tally.
Mina Stevena starczyła za odpowiedź.
- W takim razie będziesz musiał złamać szyfr Scotta
186
Haldane'a i dać im dowód, którego nie będą mogli zigno-
rować.
Steven w odpowiedzi rzucił się przez stolik i pociągnął
Tally na podłogę.
21
Tally krzyknęła, ale jej głos utonął w brzęku szyb rozpry-
skujących się pod gradem kul z broni automatycznej. Steven
przycisnął ją ramieniem do podłogi, za podmurówką pod
oknami ciągnącymi się przez całą długość ściany. W powie-
trzu zaroiło się od kawałków szkła, drzazg z roztrzaskanej
lady. Wózki na naczynia podskakiwały i przewracały się, ga-
bloty eksplodowały, przerażeni ludzie kulili się i chowali,
gdzie popadnie. Niektórzy ciągle krzyczeli, przerywając tyl-
ko dla nabrania tchu, inni oniemiali, bladzi jak ściana.
Wszyscy w restauracji uznali, że to zamach terrorystycz-
ny. Wszyscy oprócz Stevena. On jeden zauważył dwóch
mężczyzn, którzy kilka minut wcześniej Weszli do środka
i rozejrzeli się od niechcenia, jakby szukali znajomego. Fakt,
że jeden oglądał tylko prawą stronę restauracji, a drugi lewą,
powiedział mu, iż tak zapewne się umówili i że mogą być
zawodowymi zabójcami wypatrującymi celu. Potwierdzenie
uzyskał, kiedy jeden z nich, napotykając jego spojrzenie,
lekko trącił wspólnika łokciem. Steven dalej rozmawiał
z Tally, ale cały czas obserwował mężczyzn, którzy wyszli,
skierowali się do zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej
samochodu i otworzyli bagażnik. Kiedy ruszyli z powrotem
w stronę restauracji z płaszczami narzuconymi na ramiona,
od razu domyślił się, że on i Tally mają poważne kłopo-
ty. Gdy tylko pierwszy z mężczyzn upuścił płaszcz na zie-
mię, odsłaniając lufę automatu, Steven dał nura przez stolik
i wciągnął Tally za osłonę podmurówki pod oknami. W tej
samej chwili eksplodowały szyby nad ich głowami.
Steven dał znak Tally, by odczołgała się od niego pod
osłoną podmurówki. Powoli ruszyła w stronę drugiego koń-
ca sali, posuwając się naprzód na łokciach, on zaś przewró-
cił się na plecy, wyciągnął pistolet i czekał. Były dwie moż-
liwości: albo napastnicy uciekną, albo wrócą do restauracji,
by zobaczyć, czy osiągnęli swój cel.
Zapadła kompletna cisza, przerywana tylko czyimś szlo-
187
chem i docierającymi z oddali okrzykami. Podobna cisza na-
stępuje po katastrofie kolejowej, kiedy niewyobrażalny im-
pet i energia wypadku, które wywołują koszmarny, ogłusza-
jący jazgot miażdżonego metalu i roztrzaskującego się drew-
na, nagle wyczerpuje się, pozostawiając tylko upiorne mil-
czenie.
Steven nawet nie mrugał. Zmusił się, by czekać cierpli-
wie, nawet kiedy znad podmurówki wyłoniła się lufa pierw-
szego karabinu. Ledwie ukazała się druga, przekręcił się
na podłodze i z całej siły odbił nogami od ściany. Ściska-
jąc glocka oburącz, oddał dwa szybkie strzały - po jednym
w każdą ze stojących nad nim postaci. Mierzył w najwięk-
szy cel, korpus, nie mógł ryzykować, że wyceluje w głowę
i chybi. Mężczyźni osunęli się na ziemię, ale Steven dobrze
wiedział, że glock nie jest najpotężniejszą bronią na świecie.
Z dźwięczącymi w głowie słowami sierżanta, który go
szkolił - „Nigdy nie ryzykujcie. Jeśli wróg pada, dopilnujcie,
żeby już nie wstał" - Steven podniósł się i z pistoletem wy-
ciągniętym przed siebie, ostrożnie wyjrzał zza podmurówki.
Jeden z napastników, choć ciężko ranny, próbował jedną rę-
ką odwrócić broń w jego kierunku. Steven postrzelił go jesz-
cze dwa razy i mężczyzna znieruchomiał. Drugi leżał bez
życia, ale Steven zauważył, że jego palec wciąż zaciska się
na cynglu karabinu. „Nigdy nie ryzykujcie". Strzelił do nie-
go dla pewności.
Odwrócił się i pobiegł do Tally, skulonej pod przeciwle-
głą ścianą z kolanami pod brodą. Na jej twarzy malowało się
przerażenie i niedowierzanie.
- Nic ci nie jest? - spytał łagodnie i kucnął obok niej.
Chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Naprawdę cię nie lubią, co? - powiedziała wreszcie.
Zabrzmiało to tak absurdalnie, że Steven uśmiechnął się
mimo woli. Tally się na to nie zdobyła, ale złożyła głowę na
jego piersi i poklepała go dłonią.
- Niezły z ciebie numer - szepnęła.
Robiło się coraz głośniej. Restauracja zaczynała wracać
do życia. Jedni uciekali, inni krzyczeli. W oddali słychać by-
ło wycie syren.
- Chodźmy stąd - rzucił Steven, kiedy zrozumiał, że za-
188
raz zacznie się zorganizowana reakcja na incydent. - Póki
jest okazja.
Złapał Tally za rękę i razem wyszli przez wybite okna na
parking. Wsiedli do hondy, która stała bliżej niż wóz Tally,
i skręcili na południe tuż przed tym, jak wyjazd z parkingu
zablokowały policyjne barierki.
- Zamkną autostradę - powiedział Steven, kiedy wyje-
chali na Ml. Licznik obrotów na każdym biegu sięgał czer-
wonej kreski. - Byleby dojechać do pierwszego zjazdu.
Znów zdążyli w ostatniej chwili, zanim policja zamknę-
ła zjazd. Jeden z funkcjonariuszy już podnosił rękę, ale kie-
dy zobaczył, z jaką prędkością pędzi honda, zmienił zdanie
i zwinnie usunął się na bok. Steven ostro zahamował u wy-
lotu drogi i spojrzał we wsteczne lusterko. Zjazd zablokowa-
ły dwa radiowozy.
- Co teraz? - spytała Tally, pocierając ramię obolałe od
ucisku pasa bezpieczeństwa.
- Zaszyjemy się gdzieś na uboczu. Musimy zaczekać,
aż opadnie kurz. Nie chcę ryzykować powrotu do domu, bo
a nuż to mnie śledzili i wiedzą, gdzie mieszkam.
- Steven, zamknęli autostradę, stacja obsługi jest zde-
molowana i leżą tam dwa trupy... jak myślisz, ile trzeba cza-
su, żeby kurz osiadł? Czy w ogóle dożyjemy tej chwili?
- Poproszę, żeby Inspektorat upozorował to na pora-
chunki gangów.
- Wiem, że nie wszystko rozumiem - stwierdziła Tally. -
Ale nie widzę twojego... jak to się nazywa, kiedy trzeba zna-
leźć wyjście ze złej sytuacji?
- Planu odwrotu? - podsunął jej Steven.
- No właśnie. Masz jakiś?
- Musimy złamać szyfr - powiedział. - Kiedy poznamy
wszystkie fakty i przekażemy je dalej, nie będzie sensu mnie
zabijać.
- Jesteś pewien, że druga strona to wie?
- Takie są reguły gry.
- Gry? - wybuchnęła. - Dla ciebie to gra? - Była wyraź-
nie zła.
- Przepraszam - wymamrotał Steven. - Strugam chojra-
ka. Wierz mi, boję się tak samo jak ty.
189
- To niemożliwe - westchnęła. - Po prostu niemożli-
we. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym się obudzić
i stwierdzić, że to był tylko koszmar i że nigdy nie poznałam
Stevena Dunbara.
Steven spojrzał na nią z ukosa. Ścisnęła jego kolano
w przepraszającym geście.
Chwilę milczeli. W końcu Steven się odezwał:
- Może tu? - Zwolnił przed dużą niebieską tablicą rekla-
mującą hotel Radleigh House.
- Byleby mieli ciepłą wodę i dżin - odparła Tally. - Boże,
nie mamy bagażu - dodała po namyśle. Steven zatrzymał
wóz na żwirowym parkingu przed hotelem.
- W bagażniku mam torbę. Wożę w niej same drobiazgi,
ale to wystarczy, żeby w recepcji się nie czepiali. Umyjemy
się, zjemy coś i trochę odsapniemy, zanim zdecydujemy, co
dalej.
- Zadzwonisz do Inspektoratu? - spytała Tally.
Skinął głową.
Tally była w wannie, kiedy kelner przyniósł dwa du-
że dżiny z tonikiem i talerz kanapek z wędzonym łoso-
siem. Steven właśnie dawał mu napiwek, kiedy zadzwonił
Macmillan.
- Słyszałem o incydencie na stacji obsługi Watford
Gap... Czy powinienem coś wiedzieć?
- Znowu chcieli mnie zabić - powiedział Steven. - Była
ze mną doktor Simmons.
- Rosjanie?
- Nie było okazji spytać - odparł Steven kwaśno.
- Ilu i jaki wynik?
- Dwóch, obaj nie żyją.
- Czy ktoś może cię rozpoznać?
- Nie sądzę. Na powitanie odegrali kałasznikowami
uwerturę na szybach. Wybuchła panika, ludzie zanurkowali
pod siedzenia i tak dalej. Pewnie da się z tego zrobić pora-
chunki gangów.
- Dobrze, tak powiem ministrowi spraw wewnętrznych.
Gdzie jesteś?
- Na wsi.
Macmillan czekał na ciąg dalszy, ale się nie doczekał.
190
- Rozumiem - stwierdził. - Nikomu nie ufasz. - Kiedy
Steven nadal milczał, dodał: - Wiemy już więcej o tym, skąd
zainteresowanie Rosjan tym wszystkim.
- Serio? - spytał Steven. Nagle poczuł, że może jednak
nie jest sam.
- Pytałeś, kto finansuje Redmond Medical i St Clair Geno-
mics. Okazuje się, że mają wspólnego sponsora: konsorcjum
European Venture Capital. Interesują się nim nasze służ-
by specjalne, głównie z uwagi na ich miejscowego przed-
stawiciela. To Marcus Rose, Anglik, wykształcony w Eton.
Podejrzewa się, że firmuje swoim nazwiskiem interesy ro-
syjskiej mafii w naszym kraju.
- Czyli to rosyjska mafia sfinansowała szczepionkę
Nichola? - zapytał z niedowierzaniem Steven.
- I mogła na tym zarobić miliony. Dziwny jest ten świat.
- Ta szczepionka zabija - oznajmił Steven.
- Co takiego?! - krzyknął Macmillan.
Steven powiedział mu, co wydedukował.
- Jeśli, jak twierdzisz, to cholerstwo wywołuje chorobę,
czemu laboratoria nie mogą nic wyhodować? - zaprotesto-
wał Macmillan. - Żadnemu się nie udało.
- Próbuję to ustalić - odparł Steven.
- Musisz mieć dowody. Rząd wychwala szczepionkę
Nichola jako wielki krok naprzód w zapewnieniu bezpie-
czeństwa narodu. Z drugiej strony, twoja teoria tłumaczy,
dlaczego ci, którzy skorzystają na tym, że szczepionka trafi
na półki, chcą cię zabić.
- Widzą we mnie zagrożenie, bo zainteresowałem się
Scottem Haldanem, lekarzem z Edynburga, który opiekował
się Trish Lyons - powiedział Steven. - Myślę, że Haldane wy-
niuchał, co się dzieje, i dlatego go zabili. Jego żona znalazła
coś, co może mi pomóc ustalić, co takiego odkrył. - Steven
powiedział Macmillanowi o kopercie ukrytej pod biurkiem
i jej zawartości. - Odezwę się, kiedy będę coś wiedział.
- Dobrze. Ja tymczasem wysmażę gazetom bajeczkę
o brutalnych porachunkach gangów.
Steven zaniósł dżin Tally, która wylegiwała się w wan-
nie pełnej bąbelków. Otworzyła oczy, kiedy Steven postawił
szklankę w zasięgu jej ręki.
191
- Życie właśnie zmieniło się na lepsze - zamruczała. -
Choć tylko na chwilę... Co twój szef miał do powiedzenia?
- Za szczepionką Nichola stoi rosyjska mafia.
Oczy Tally zrobiły się okrągłe jak spodki.
- Jak to się, u licha, stało?
- Zachód zalewają brudne rosyjskie pieniądze, które
trzeba gdzieś wyprać, nie wzbudzając podejrzeń; stąd in-
westycje w nieruchomości czy kluby piłkarskie. Jak się oka-
zuje, część tych pieniędzy trafiła do konsorcjum, które fi-
nansuje St Clair Genomics i prace nad szczepionką Nichola.
Sukces Nichola oznaczałby wysokie zyski.
- A wycofanie szczepionki, straty?
- Otóż to.
- Przynajmniej teraz zaczyna to mieć sens - stwierdzi-
ła Tally. - Inna sprawa, że nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
- Najważniejsze, żeby to zakończyć - odparł Steven. -
W tym celu musimy rozgryźć zaszyfrowane zapiski Hal-
dane'a.
Tally spojrzała na niego znad bąbelków.
- Przynieś je... i drinka dla siebie... i wskakuj.
Steven dołączył do niej w wannie. Westchnął z rozkoszą,
kiedy zanurzył się w ciepłej wodzie. Tally się uśmiechnęła.
- Niesamowite, dokąd może cię zaprowadzić los, kiedy
się tego najmniej spodziewasz... Gdzie my właściwie jes-
teśmy?
- Nie jestem pewien.
Tally zachichotała. Widać było, że dżin uderzył jej do
głowy.
- Zdrówko - rzuciła.
- Zdrówko. - Steven w odpowiedzi uniósł lekko swoją
szklankę.
- No dobra, jestem gotowa. - Tally odchyliła się do ty-
łu i znowu zamknęła oczy. - Pierwsze pytanie za dziesięć
punktów... i proszę, bez naradzania się.
Steven uśmiechnął się i odczytał ciąg liter oraz cyfr
z pierwszej fiszki.
Tally zaczęła myśleć na głos.
- Cole... Nat... Colenat... Kolnat... Nie, dawaj tę drugą.
Steven odczytał treść drugiej fiszki.
192
- En, er, gie... Energia?... Nie.
- Obie kończą się tymi samymi czterema cyframi - za-
uważył Steven. - Dwa, zero, zero, jeden.
- Data? Dwa tysiące pierwszy? - próbowała Tally.
- Może... może to odesłanie do czegoś, co wydarzyło się
kilka lat temu?
Tally otworzyła szeroko oczy na dźwięk słowa „odes-
łanie".
- Przeczytaj jeszcze raz - powiedziała.
- C-O-L-E odstęp N-A-T...
- Cole... Nature! - zawołała. - To wcale nie szyfr, to od-
syłacze. Odsyłacze do artykułów w pismach naukowych!
Cole to nazwisko autora, „Naturę" tytuł pisma. Jakie tam są
cyfry?
Steven natychmiast zrozumiał, że Tally ma rację. Sam
rozszyfrował resztę.
- Wolumin 409, strony od 1007 do 1011, 2001 rok. Bardzo
dobrze.
- A druga fiszka?
- N-R-G. Nic mi to nie mówi.
Tally długo się zastanawiała.
- „Naturę Reviews Genetics" - oznajmiła w końcu. -
Jesteśmy w domu!
- Wolumin 2, strona 37, 2001 - dokończył Steven.
- Teraz musimy tylko dowiedzieć się, co takiego jest
w tych artykułach - powiedziała Tally, wyciągnęła zatyczkę
i wyszła z wanny.
- Musimy znaleźć bibliotekę medyczną - stwierdził
Steven.
- Moglibyśmy pojechać do mojego szpitala, ale w tych
okolicznościach to pewnie zły pomysł.
- Tak - odparł Steven. - Szuka cię wydział specjalny
i bardzo możliwe, że nie tylko oni.
W pośpiechu ubrali się i wzięli po parę kęsów kanapki.
- Mmm, pychota - wymamrotała Tally. - Szkoda, że nie
mamy więcej czasu. Nie mógłbyś przekazać tych odsyłaczy
do Inspektoratu, żeby oni to sprawdzili?
- Nie - powiedział Steven. - Zaszliśmy tak daleko, do-
prowadźmy to do końca.
193
- Jak chcesz - Tally niechętnie ustąpiła. - Sądząc po
tym, gdzie zjechaliśmy z autostrady, najbliżej mamy na wy-
dział medyczny uniwersytetu Warwick w Coventry.
- Trafisz tam?
- Tak. Uczelnie w Leicester i Warwick blisko ze so-
bą współpracują, a mój szpital to klinika. Dobrze znam
Warwick. Mogę cię zabrać prosto do biblioteki.
- To właśnie chciałem usłyszeć.
Steven zapłacił kartą kredytową za jedną noc i zignoro-
wał spojrzenia wymieniane przez personel recepcji.
-Ciekawe, co powiedziałaby na to moja matka...-
mruknęła Tally, kiedy wyszli.
- Będziemy jechać przed siebie, aż znajdziemy jakiś
drogowskaz - powiedział Steven, kiedy szybkim krokiem
szli w stronę hondy.
- I trzymać się z dala od autostrady - dodała Tally.
Kluczyli wiejskimi drogami, kierując się na północny za-
chód, aż w końcu z ulgą ujrzeli stojący przy skrzyżowaniu
z drogą A3 5 drogowskaz na Coventry. Ich radość nie trwa-
ła jednak długo. Wkrótce utknęli za traktorem i minęła cała
wieczność, zanim skręcił i mogli przyspieszyć.
- Domyślasz się, co znajdziemy? - spytała Tally.
Steven pokręcił głową.
- Nie. A ty?
- Nie mam pojęcia - odparła. Kiedy podenerwowani
wjechali na kampus Warwick, wskazała Stevenowi drogę.
Ustalili, że wejdą do biblioteki i skierują się prosto do
księgozbioru podręcznego, ale tuż za drzwiami powitało ich
surowe spojrzenie bibliotekarki. Fakt, że nie uśmiechnęła
się ani nie odwróciła wzroku, sprawił, że Tally zrobiło się
głupio. Podeszła do kobiety i pokazała swoją szpitalną legi-
tymację. Steven też się wylegitymował. Bibliotekarka bar-
dzo uważnie obejrzała jego dokument.
- W czym mogę pomóc? - spytała.
- Dziękujemy, poradzimy sobie - odparła Tally. - Wiem,
gdzie co jest.
Steven mrugnął do bibliotekarki. Odpowiedziała mu ka-
miennym spojrzeniem.
- Założę się, że sylwester u niej to ubaw po pachy -
194
mruknął, kiedy ruszyli w stronę księgozbioru podręcznego.
- Ćśś.
Tally delikatnie przesuwała palcem po znaczkach z lite-
rami alfabetu na końcu kolejnych rzędów książek, zbliżając
się do tylnej ściany, gdzie powietrze było ciężkie od zapachu
starych woluminów i kurzu.
- Jest. „N" jak „Naturę".
- Ty weź pismo o genetyce, ja wezmę to drugie - szep-
nął Steven.
Szybko przeszukał regały po swojej lewej i znalazł opra-
wione egzemplarze „Naturę" z 2001 roku. Wyjął tom z nume-
rem 409 i zaniósł do wolnego stołu. Usiadł i zaczekał, aż do-
łączy do niego Tally. Z podniecenia zasychało mu w ustach.
- Ty przeczytaj tamten, ja ten - szepnął do niej. - Potem
pogadamy.
Tally skinęła głową i oboje otworzyli swoje pisma.
Choć Steven nie liczył, że to, co przeczyta, podniesie go
na duchu, nie był przygotowany na przerażenie, jakie ogar-
nęło go przy lekturze streszczenia artykułu. Zaczynał rozu-
mieć, co zaszło w laboratorium St Clair Genomics. Fakt, że
to Scott Haldane domyślił się, na czym polegał problem, stał
się oczywisty, kiedy Steven przypomniał sobie, że mężczy-
zna długo pracował w Afryce. Doktor Haldane nic nie wie-
dział o szczepionce Nichola. Rozpoznał u Trish Lyons znajo-
me objawy choroby. Diagnoza była tak straszna, że sam nie
chciał w nią uwierzyć ani o niej mówić.
Steven powoli podniósł wzrok i wyczytał z twarzy Tally
to samo przerażenie. Powiedziała bezgłośnie: „Trąd?", a on
skinął głową, choć podświadomie wciąż wypierał prawdę.
- Ten artykuł dokumentuje pracę grupy badaczy z Cam-
bridge, która zsekwencjonowała genom trądu - powie-
dział. - Stwierdzili, że jest okrojoną wersją genomu gruźli-
cy, jakby na którymś etapie ewolucji trąd odrzucił wszystkie
zbędne mu geny. Gruźlica ma cztery tysiące genów, trąd tyl-
ko tysiąc sześćset.
- I dlatego nie można go wyhodować w laboratorium -
dodała Tally. - Zarazek trądu musi rozwijać się wewnątrz
komórek, podkradać im substancje odżywcze i unikać ukła-
du odpornościowego do czasu, aż będzie mógł zaatakować
195
komórki Schwanna. Wtedy następuje utrata czucia i dlatego
chorzy na trąd są tak straszliwie oszpeceni. Oparzenia ani
rany ich nie bolą, stąd okaleczenia i ciągłe zakażenia.
Steven pomyślał o Trish Lyons i wypadku z wrzątkiem.
Trish odniosła straszliwe obrażenia, a przy tym była zszoko-
wana faktem, że nie czuła bólu. To właśnie próbowała po-
wiedzieć matce. Teraz sama Virginia Lyons traciła czucie
w miejscach, gdzie na jej skórze pojawiły się plamy. Steven
zamknął oczy, poruszony ogromem koszmaru.
- Jak to się mogło stać? - spytała Tally, zdumiona.
- Alan Nichol - odparł Steven, ale wciąż widział pyta-
nie w oczach Tally.
- Stworzył swoją szczepionkę w sposób „nowoczesny".
Wykorzystując techniki biologii molekularnej, okrajał ge-
nom gruźlicy dotąd, aż ten, jak mu się wydawało, przestał
być zakaźny. Tyle że tak naprawdę uzyskał nową wersję
zarazka trądu. Zarazek pobudzał wytwarzanie przeciwciał
zwalczających Mycobacteria, odpowiedzialne za gruźlicę
i trąd, ale że nie rozwijał się w laboratorium, Nichol uznał,
że stworzył zabitą szczepionkę... a wszystko przy aplauzie
i poparciu wdzięcznego rządu.
- O Boże - westchnęła Tally, kręcąc głową. - Katastrofa.
- Sądząc po tym, jak szybko infekcja wyniszczyła Keitha
Taylora, ten szczep może być jeszcze gorszy od prawdziwe-
go trądu - stwierdził Steven.
Tally skinęła głową.
- Wygląda na to, że szybciej się rozwija - zauważyła.
- Może ma kilka genów więcej.
- Z drugiej strony, pozostałych atakuje wolniej. Może
ludzki układ odpornościowy broni się przed nim skutecz-
niej niż przed prawdziwym trądem?
- Boże, oby tak było - powiedział Steven. - Nie wiesz
może, czym teraz leczy się trąd?
- Gdzieś czytałam, że Światowa Organizacja Zdrowia
zaleca terapię przy użyciu koktajlu leków: dapsonu, rifampi-
cyny i klofazyminy, jeśli się nie mylę. Sama nigdy nie mia-
łam do czynienia z trądem.
- Jak wszyscy lekarze i specjaliści z klinik dermatolo-
gicznych, którzy go nie rozpoznali - stwierdził Steven.
196
Tally zrobiła przepraszającą minę.
- Pewnie tak...
- Jeśli Bóg istnieje, jakoś nie bardzo chce pokazać nam,
agnostykom, że się mylimy - powiedział Steven.
- Co teraz?
- Powiem wszystko Macmillanowi. Poproszę, żeby ka-
zał wycofać szczepionkę, zorganizował leczenie dzieciom
z „zielonej listy" i ich rodzinom, i ukrzyżował kogo trzeba
w Whitehall.
- Chyba nie sądzisz, że ktoś stamtąd zna całą prawdę? -
spytała Tally.
- Nie o tym, że w fiolkach był trąd. Ale ci ludzie dali się
oszukać bandzie rosyjskich gangsterów i omal nie zezwolili
na produkcję szczepionki, która zaraziłaby dzieci z całego
kraju trądem. Jeśli dostanę okazję, gwoździe wbiję osobiście.
Wyjął telefon i już miał zadzwonić do Inspektoratu, kie-
dy u jego boku wyrosła pracownica biblioteki.
- Przepraszam, to zabronione - powiedziała.
Steven uśmiechnął się słabo.
- Oczywiście. -Zerknął z ukosa na Tally. -Musimy prze-
strzegać przepisów... inaczej zapanuje chaos... - Wyszedł
z telefonem na zewnątrz i zadzwonił do Macmillana.
Tally odczekała kilka minut i poszła za nim. Właśnie
kończył rozmowę.
- Wszystko gra? - spytała.
- Załatwione - powiedział. - Spuścili ogary ze smyczy.
- Myślisz, że rząd upadnie?
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Macmillan po-
wiedział, że Downing Street zwoła spotkanie z liderami opo-
zycji, żeby „zapoznać wszystkich z sytuacją i wytyczyć kie-
runki działania na przyszłość".
- A my? Co mamy zrobić?
- Przyczaić się na parę dni, do czasu, aż Marcus Rose
i Phillip St Clair trafią za kratki, a ich rosyjscy kumple zała-
pią, że gra jest skończona.
- Mój Boże. - Tally nagle coś sobie uprzytomniła. -
W szpitalu pewnie zastanawiają się, gdzie jestem. Mój sa-
mochód został na parkingu Watford Gap, i nawet nie za-
dzwoniłam...
197
Steven położył palec na jej ustach.
- Wszystko załatwione - powiedział. - Macmillan jest
w kontakcie ze szpitalem. W tej chwili udzielasz bezcennej
pomocy rządowi Jej Królewskiej Mości i oficjalnie pozosta-
jesz na urlopie do czasu, aż twoje usługi przestaną być nie-
zbędne. Twój samochód zostanie odwieziony do domu.
- Przecież to ja mam kluczyki...
Steven się uśmiechnął.
- No tak, głuptas ze mnie - stwierdziła, a on skinął gło-
wą w odpowiedzi. - A jak długo moje „usługi" będą nie-
zbędne?
- Zobaczmy - zamyślił się. - Przyczaimy się na parę
dni, a potem wyjedziemy na krótki urlop do Szkocji. Jest
tam ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić.
- Uwielbiam, kiedy jesteś taki władczy - westchnęła
Tally.
Uśmiechnął się.
- Tylko nie bądź zbyt władczy... bo ci go obetnę...
Od autora
Wymienione w tej powieści artykuły naukowe istnieją na-
prawdę - poniżej zamieszczam ich listę. Jako ciekawostkę podam,
że badanie przeprowadzone przez Lockwooda i Reida, opisane
w „Oxford Journal of Medicine" z 2001 roku, wykazało, że śred-
ni okres między wystąpieniem objawów a zdiagnozowaniem trą-
du wynosi w Wielkiej Brytanii rok i osiem miesięcy. W osiemdzie-
sięciu dwóch procentach przypadków chorobę wykryto z opóź-
nieniem. Przyczyną tego jest fakt, że trąd jest nagminnie mylony
z rozmaitymi dolegliwościami dermatologicznymi i neurologicz-
nymi. Sześćdziesiąt osiem procent chorych, u których ostatecznie
tę chorobę zdiagnozowano, doznało już uszkodzeń nerwów, pro-
wadzących do kalectwa.
Cole i inni, ..Nature" 409, s. 1007-1011 (2001).
C. Dennis, „Nature Reviews Genetics", 2, s. 237 (2001).
D. N.J. Lockwood i A.J.C. Reid, ..Oxford Journal of Medicine"
94, s. 207-212 (2001).